Stanisława Fleszarowa-Muskat: Dwie ścieżki czasu. Obwolutę. okładkę i stronę tytuŁoprojektowałCZESŁAW PODGÓRSKIRedaktorEOriA RYBICKARedaktor techn. ZYGMUNTPŁATEKAkc. ?,,,Printedin Poland 'Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowe! Warszawa 1973 WydanieIINakład 20000-1-200 egz. Objętość20,32ark. wyo.,28 ark. druk. (druM zmatryc). Papier druk. sat.V M 65 g, -format 82X104/32 z Zakładów Celulozowo-Papierniczycb im. J.MarchlewskieeoweWłocławku Oddano doskładu 18 V 1973. Drukukończono wpaździerniku1973 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie, Żarn. nr 162 zdnia 22 V 1873. Więc pan jest synem Luda mówi jeszcze raz,z trudem dobierającwłoskie słowa, a onkłania się ponownie i powtarza: Renato Finecci. Finecci junior. Wybrałemsię do Polski w sprawach zawodowych, aleponieważ ojciec prosił,. żebym odnalazłgrób Francesca. Milknie na chwilę i patrzy na długie rzędygrobów, tak podobnychdo siebie, jakbyżołnierska śmierćbyła przede wszystkim posłuszeństwem i równaniem doszeregu, niczym więcej;, zwraca znów oczy na twarzkobiety. Grób Francesca i panią. 'Aletam, gdzieojciec mnie skierowałynikt nic nie wiedział. To przecież już tylelat"-'- mówi kobietacicho. Czas omija miejsca, które wspominamy, Chciałpowiedzieć: miejscai ludzi, ale tej, która stała przednim, czasnie ominął, więc zawstydziłsię sam przedsobą frazesu, być może dobrego w literaturze, ale fałszywego w życiu. Byłow niejjeszcze to wszystko, cousiłował przekazać mu ojciec w swojej jakbyskrępowanejzbyt żywą pamięcią prośbie: uroda, wyraźnai dzisiaj,miękka łagodność, spokój,wielkacisza; alejednak była to kobieta wielewiedząca o życiu, lata jejnie omijały, szły przez nią, tratowały ją i miażdżyły,widział to w jej oczach, kiedy patrzyła na niego. Sophia! mówi cicho, powtarzając usłyszane od ojcaimię Sophia! Drgnęła. Podniosła dłoń w rękawiczce, dotyka niąust, policzka, usiłujeodgarnąć z czoła włosy, choćwiatr ich nie poruszył. Nie, niemówi głosem,który gozdumiewa. To naprawdę tyle lat. Pochyliła się, poprawia cośprzy grobie, tikbardzopodobnym do innych, włączonymw szeregi, batalionyipułki. On pochylił się także,zaskoczony nagłymściśnięciem w gardle. Numery. , myśli, tylko znając numer możnatu trafić. Nie miałzamiaru ulegać nastrojom,które i tak jak sądził ewokowanozbyt częstoprzy ladaokazji. Przyjechał tu zniecierpliwiony prośbąojca, prawie zgorszony niemodnymi sentymentami, najakie sobie ojciec pozwalałmimo weekendów wOstiiz coraz toinną dziewczyną. A jednak te długie szeregiprostokątnych, równo przyciosanych wzgórków,tekrzyże jaśniejące w słońcumiodowąbarwą drzewa niewydają mu się teraz odległą przeszłością, tylko przeszłością. Głupiejesz,stary, myśli. Ale jednak zapamiętajto sobie. Jużwiesz, że coś takiego może człowieka zaskoczyć. Może kiedyś ci się to przyda. Ojciec kochałgo jak brata mówi do kobiety, która zdjętą rękawiczką przecierazmatowiałą odkurxu i deszczu tablicę,przybitą do niskiego krzyża. FRANCESCO PAHINI,wydrukowano na niej takimi samymiliterami, jak nainnych tablicach, dodając dwiedaty, które w życiorysie makażdy człowiek, i każdy człowiek inne. Kobieta odwraca głowę i patrzy na niego w milczeniu. Strzepuje rękawiczkęiwsuwa ją na dłoń. Chciał zapytać, czy częstotu przychodzigrób byłczysto utrzymany, ale taksamo utrzymane byływszystkie groby,zaniechałwięctejmyślii w popłochuusiłujesobie przypomnieć polecenia ojca, którymi goobarczyłna wypadek, gdybyudało mu się ją odnaleźć. Cieszęsię mówi kobieta dopiero teraz żezachował go wpamięci. Jego, mnie,wszystko. Nad ogromnym cmentarzem żołnierzywłoskich, poległych w absurdalnej, nie swojej wojnie,z dala odojczyznyi jeszcze dalej od jakiegokolwiek sensu, którymógłby tousprawiedliwiać,unosisię mgła pierwszej,wiosennejzieleni. Posadzone tudrzewa rosną bujnie,odżywiane bogatymisokami tego miejsca, i Renato,który na topatrzy, myśli, że FrancescoParini, nie znany przyjaciel jego ojca, jest może teraz młodymiliśćmibrzozy, że co roku staje sięmłodymi liśćmi brzozy i żenaprawdę nie traeba pragnąć więcej. Chodźmy mówi kobieta. Ruszył zanią, starając sięwywnioskować z ubraniai sposobu bycia, kim była,kim była teraziprzez tewszystkielata, kiedy on się urodził, rósł i zaczynał rozglądaćsiępo świecie,nic o niej nie wiedząc pozatym,że pozwoliła mu się urodzić, ratując życie jego ojcu. Zamiast jeździć na weekendy do Ostii ojciec leżałbyteraz obok Francesca, ale myśl o tym,że mógłby byćmłodymi liśćmi brzozy, nie wydajemu sięjuż tak pogodna, tak pogodzona z wielkimprzemiałem natury. Wiedział, że będzie musiał poświęcićjej trochę czasu,skoro jednak ją znalazł, skoropowiedział jej, że ojciec. Co za bzdura, myśli, dwadzieścia siedemlat po wojnie! Światnigdy nie potoczy się naprzód we właściwymtempie, dopóki ludzienie zrezygnują z pamięci,tegonajgorszego z hamulców, który nie pomaga wcaleunikaćkatastrof. Na parkingu przed cmentarzem, gdzie postawił swojeferrari, stał jeszczejeden wóz. Przy otwartych drzwiczkach siedziała w nim dziewczyna, grzejącna słońcuwysoko odsłonięte nogi. Dzień był czysty jak szkłoi jakszkłozimny,Renato nie znał talachwiosen w swoimkraju. Mógł od razu powiedzieć cośna ten temat, alenie zachęciłago niczym, choćoceniła spojrzeniemwóz i jego byłtego pewien. Ze wzgórza, na któ. rym leżałcmentarz, widać było bramę i stojąceprzednią samochody nie wiadomo dlaczego wiązał jakąśnadzieję ztym, że onatam wciąż jest, że czeka, żemożna ją jeszcze w jakiśsposób zatrzymać. Aleszedł wysypaną żwirem alejkąza milczącą kobietą, którą ojcieckazałmu odszukać, którą wreszcieprzypadkiemspotkałi któramiała teraz przekreślić tęniedorzeczną nadzieję. Ile czasu mu zajmie? I gdzieodbędą tę rozmowę? Przed cmentarzem? W aucie? Naławeczce przy wejściu? Kobieta, nie zatrzymując się, odwraca ku niemu głowę. Od dawnapan w Polsce? Odtygodnia. Nadługo? Pojutrze wyjeżdżam. Gdzie się pan zatrzymał? Wymienił nazwęhotelu. wydaje mu się, że przyjęłatojakby z ulgą, możedręczyła jąmyśl, że będzie musiała udzielić mu gościny. Samochód,w którego otwartych drzwiach wygrzewała się nasłońcu długonogadziewczyna,stoi wciążna parkingu przed cmentarzem. Przyśpieszył tookui, żeby tousprawiedliwić, chwytałokieć kobiety niedawny deszcz wyżłobił walejcegłębokie koleiny. Podniosła kuniemu oczy, uśmiechnęła się z wdzięcznością,i w tym momencie po raz pierwszy zawstydzonaprośbaojca nie wydaje mu się dziwactwem. Mimo topostanawiawykorzystać szansę, którą wciąż jeszczema:dziewczyna ruszyłasię ze swegomiejsca w samochodziei zaczęła przecierać ściereczką przednią szybę,czyniąc to przygląda się jej pod słońce. Wiatr rozwiewa'jej długie włosy. Jeszcze dwa dni w Polsce,myśli Renato,całedwa dni. Musimyporozmawiaćzaczyna pośpiesznie. Ojciec by mi nie wybaczył, gdybym się nie dowiedział, co działo się zpanią przeztelata. Czy moglibyśmy się spotkaćjutro wkawiarnihotelu? Jutro? Kobieta przystaje,ale nie oswabadzałokcia z uściskujego palców. Ależ japana zaraz zabieramdo siebie. Ma pan tylkodwa dni, żeby towszystko zobaczyć. Wszystko? Pyta zaniepokojony Przecież musi pantam pojechać. Ojciec nie mówiłpanu o Olszance? Mówił. Byłem tam,najpierw tamsię udałem. Niedowiedziałem się niczego. Owszem, pamiętali, ale niktnie umiał-mipowiedzieć, dokądpani wyjechała powojnie. Teraz ona bierze gopodrękę i przynaglając prowadziku bramie. Dziewczyna przysamochodziezaniechałaczyszczenia szyby i trzymając wciążna niej rękę, patrzynieruchomo w ich stronę. Pojedzie pan tam ze mną mówi kobieta z rosnącymożywieniem. Oczy jejrozbłysły, na policzkachpojawiłsię rumieniec. Pojedzie pan tam ze mnąjeszcze raz. Wszystkopanupokażę. Każde miejsce. Wstydzę się. dodaje po krótkim milczeniu alenieczęstotuzaglądam. Kiedy zakładano tuten cmentarz, załatwiłam przeniesienie zwłok Francesca z tamtego grobu w Olszance, ale potem przyjeżdżałam tu nawetnie co roku. Życietak płynieprzymyka na chwilęoczy takpłynie. A dziś namówiła mnie natę wycieczkę Agnieszka, moja córka, miała coś do załatwieniaw tejokolicy. Zajmuje się ceramiką, a tu podobno sąjakieś cudownegliny. Znowu jestożywiona, znowuoczy jejbłyszczą,agłos staje się jasny i młody. Cieszęsię, że pan pozna Agnieszkę. I jej także należysię nagroda za to, że mnietu dziś przywiozła. Prowadzi goku samochodowi, przy którym długonogadziewczyna, dziewczyna o rozwianych jasnych włosach,. ostatecznierezygnuje z czyszczenia szyby, wrzuca ściereczkę w głąb wozu i' czeka na nich w napiętym zdumieniu. Renato czuje się sparaliżowany jej uważnymspojrzeniem, intensywnością zawartego wnimpytania. Ja również. jarównież bardzosię cieszę mamrocze, choć dziewczyna jeszcze go nie słyszy. Agnieszko! woła matka. Wyobraź sobie, kogospotkałam. kogo spotkałamprzy grobie Francesca. Pan Renato Finecci,syn Lucia. Pamiętaszprzecież. opowiadałam ci tyle razy. Ależ pamiętamdziewczyna rusza się ze swegomiejsca, wyciąga ku niemurękę. Mówirównież po włosku, dużo lepiej niż matka. Nie jest tak ładna, jakto sobie wyobrażał z daleka, ale jestwniejjakiś urok,cudownie młode zdrowie, wspaniałe zęby, włosy, skóra. Uśmiechasię. Ma panświetny wóz! Renato skwapliwie odwzajemnia tenuśmiech. Niezły. Ile pan na nim wyciąga? Na autostradzie, jak trzeba,sto osiemdziesiąt. A jak nie trzeba? Przeciętnie sto czterdzieści. Ba! dziewczynacmoka nie tyle zpodziwem,co z żalem ipatrzy na ferrari, zakurzone i prezentującesię akurat nie najlepiej po długiej podróży,Agnieszko! Matka kładzie jej dłoń na ramieniu. Pan Finecci szukałmnie. jego ojciecprosił. -Lucio prosił, żeby mnie odszukał. Był nawet w Olszance, ale tam oczywiście niczego się nie dowiedział. Agnieszka,przechyliwszy głowę,przygląda mu sięz niedowierzaniem. I po to tylko przyjechał pan do Polski? Nie.Renatoniewie, czy todobrze,czy źle, żezaprzecza to jest. nie tylko po to. Jestem drugimreżyserem przy filmie, który częściowoma być kręconyw Polsce. Szef wymienia nazwiskoznaneAgnieszcezprasy filmowej wydelegował mnie w tej sprawie. Chodzio plenery, aktorów, o zawarcie odpowiednichumów. Film wPolsce? Agnieszce rozbłysły oczy. Na razie to tylko wstępne kroki. Ale ucieszyłemsięz tej propozycji, wiedząc, co ten przyjazd będ'deznaczył dla ojca. Oczywiście komponuje to wszystko wostatniejchwili i skłaniasię nawet głęboko przedkobietą, która tak długo przetrwała w pamięci ojca, bo' wydaje mu się, że usuwana jest wciąż od tej rozmowy,że coraz mniej maokazji, żeby w niej uczestniczyć. I gdzie panwybrał plenery? Pyta Agnieszka. Kochanie! Matka znowu dotyka jej ramienia. Zaprosiłam pana Fineccido nas, porozmawiamy spokojnie,a jutro chyba z samegorana ruszymy do Olszanki,jeślioczywiście mapan ochotęi dysponuje panczasem. Renato skłania się ponownie, tym razem przedmatkąi córką. Będę szczęśliwy,Usiłuje obydwie panie obdarować intencją tychsłów,aletylko woczyjednej patrzy zniepokojem:czy pojedzie także? Czy zechce? Czybędzie mogła? Tak to jest z kobietamimówi Agnieszkazamiast tego, czegooczekiwał ledwie ojca wywiałozdomu, mamusiaz miejsca podrywa sobie młodegocudzoziemca z czerwonymterrari. Będziecię to drogo kosztowało, żebym nie wypaplaławszystkiego ojcu. Miał to być żart, ale się nie udał. Śmiejesię tylkoAgnieszka,rozbłysłymioczyma zerkając ku matce. Onarumieni się gwałtownie, i Renato nie możeoprzeć sięuczuciu, że to onawłaśnie jest dziewczynąwchodzącądopiero w życie,nie znającą jeszcze wszystkich jegosmaków. 11. Mąż będzie ogromnie żałował, że nie miał okazjipana poznać mówicicho. Lucio. pana ojciec, napewno pamiętago tak samo,jak mnie i. śmieszniemówić o tympo tylu latach. zawdzięcza mu równiewiele. Renato znowu się kłania, niewie, co by właściwienależałoteraz powiedzieć pamięta mgliście z opowiadańojca jakichśmężczyzn wokół tejkobiety,mężczyzn,którzy go leczyli, nosili i ukrywali, najpierw w lesie,później w jakichśstogach i stodołach,ale nic bliższegoniemoże sobie przypomnieć, nawet żadnego imienia. Mąż niestetynie wróci przed panawyjazdem kończy kobieta. Obowiązki służbowe. Będzie bardzożałował. Mam nadzieję, że nie jestempo raz ostatniw Polsce Renato patrzy w twarzdziewczyny, starającsięodgadnąć jej jutrzejsze zamiary. Niechce mu się bezniej jechaćdo tej jakiejś Olszanki. Był tamzresztąprzed trzema dniami, okolica wydała mu sięnieciekawa, dolina Wisły, przetrzebione lasy, dopiero wiele kilometrów zanimizaczynałysię te, o których krążyłylegendy. No to jedziemy mówiAgnieszka. Czasuszkoda! I dodaje: żebymama umiała sama prowadzić,pojechałabym zpanem. Pozwoliłbymi panusiąść zakółkiem? Oczywiście zapewnia Renato żarliwie. Alejutro na pewno znajdziesię okazja. Dziewczynakręci głową. No, nie wiem. Będzie pan musiał jechać za nami przerywamatka, wsiadając do samochodu. Agnieszka wybuchaśmiechem, śmiejesię ładnie i wieo tym. Obawiamsię, że pan to złezniesie. Skodato nieferrari, aw dodatku mamprawo jazdy dopierood pół roku. 12,,,,,. ,, ,, . ,W samochodzie,ledwieruszają, od razu pyta: Podobny do swego ojca? Matka nieodpowiada przez długą chwilę. Nie.Chyba nie. Co to znaczy "chyba nie"? Właśnie się zastanawiam. Lucio był wyższyi szczuplejszy. Dlaczego mówisz "był"? Kiedy był młody. Terazgo przecież nie widziałam. Wyższy i szczuplejszy. Inny. Wtedy wszyscymężczyźni byli inni. UwagęAgnieszki zajmujena długi czas wyprzedzanie potężnej chłodni, tarasującej środek drogi. Kiedyjej się to wreszcieudaje,usiłuje pogrozić kierowcy,choć on nie może tego dostrzec. Dopiero potem mówi:Nie mogłabym się zakochać wżadnym takim chudzielcu. Och, przepraszam! Nie masz poczucia humoruwtych swoich dawnychsprawach. Dlaczegonic niemówisz? Zastanawiamsię właśnie, czy naprawdęsą takiedawne. Pojedziesz jutro z nami? Chyba nie mogę. Wiesz, żeumówiłam się z Teresą. Musimypopracować,ona majakieś nowe projekty. Prawdopodobnie dostaniemy zamówienie na tę ścianęw ministerstwie. To by by to coś! W małej formie niemożna niczego rozwinąć,rysunku ani barwy. Nie narzekaj, twoje plakietki były bardzo udane. Nienarzekam, ale wreszcie chciałabym pokazaćcos więcej. Na szczęściete koszmarne malowidła naścianach już się skończyły. Mozaika też się przejadła. Zaczynasię wielka era gliny! Myślę jednak, że powinnaś pojechać. Dlaczego? Nie przeszło ci przez myśl, że jeszcze nigdy niebyłaśw Olszance? 13. To zależało tylko od ciebie. Kiedy byłaśmała,niebyło sensu cię tam wieźć. A potem nie wyraziłaś nigdy ochoty,żebytam pojechać. Dalekoinie po drodze. Zofia znowu milczy. Patrzy na pnie drzew, nadbiegające z przestrzeni. Próbuje je liczyć, myli się, zaczynaod nowa. Daleko i nie po drodze,powtarza sobie powoli w myślachsłowa córki. Jest wtymjakaś racja, niedobra i lekceważąca, młoda racja wybierania z życia tylko tego, co potrzebne. Ale kto w końcuwie napewno, coczłowiekowi jest potrzebne? Olszanka. " wieś omijana przez ludzi ichyba także niezbyt wyraźnie zaznaczona przez Bogana jego niezmierzonych mapach. Jak tosię stało, że nigdy nie pojechałatam z Agnieszką (nie z Heleną, tylko zAgnieszką mogła tam pojechać), że dopiero ten obcy człowiek. nie,nie on. Lucio, stamtąd, zdaleka, przypomniał jej, żejeszcze istnieje,że możnaw niejodnaleźć znajomemiejsca, zastać dawny czas. Jedzieza nami tak bliskoodzywa się Agnieszka że boję się hamować, żebynas nie stuknął. Czerwoneferrari dotyka prawie bagażnika śkódy,ale młodemuczłowiekowi, który jeprowadzi, nie wydaje się to niebezpieczne. Ma wciąż przed sobą jasnągłowę dziewczyny, jej ruchliwe włosy, rozwiewaneprzez wiatr, wpadający dowozuprzez nisko opuszczonąszybę. Pojedziejutro czy nie. myśli. Powiedziała:Nie wiem. Ale dziewczyny często tak mówią, nawetwtedy, kiedy są czegoś najzupełniej pewne. Może jestwłaśnie kimśzajęta i dlatego powiedziała:niewiem. To zresztą rzadkodziś bywa przeszkodą. Zastanawiałsię, czy nie jest mężatką. Nie miała obrączki na palcu,od razu zwrócił na to uwagę. Kobiety zawsze noszą'obrączki,jeślimają do tego prawo. Może wiedzą, żeto zachęca mężczyzn. Ale nie. niechciałby,żeby byłamężatką. To by było okropne, gdyby właśnie dziś ranowstała z łóżka. Nie, co zamyśli! Niech, nie będziemężatką! Niech jeszcze nie wie, niech jeszcze nie umie. Idioto! mówi do siebie nagłos. Terazniematakich dziewcząt. Nigdzie. Także i tutaj. Dobrze by było utrzymać ten kontakt mówido matki Agnieszka. Jaki kontakt? Z nim. Znimi. Może by nas zaprosili do Włoch. Haz jużbyłaś. Postaraj się mieć drugą wystawę,to coś lepszego niż takie zaproszenie. Nie pogardziłabymżadnympobytem we Włoszech. A ostatecznie, jeśli ten człowiektyle ci zawdzięcza. Agnieszko! Sama mówiłaś! Teraz żałuję. Pewnie tego nawet nie zauważył. Ale tamten chyba pamięta. Przestań mówić na ten temat. Oczywiście, żenierobiłaś tego licząc na wdzięczność i ewentualny rewanż. Trudno by dziś było znaleźć do niegosposobność. W jakich okolicznościach możnadziś uratować komuśżycie? No więcjasne, że rewanżmusi polegać na czymśinnym. Powiedziałam ci:przestań o tym mówić. Ale dlaczego? Niedziwacz. To by była bardzopiękna podróż. Głowędaję,że jeśli jutro opowiemo wszystkim Teresie, ona od razupomyśli to samo. 2epowinien nas zaprosić. Ciebie i mnie. I ze na pewno tozrobi. Nie ważsię goprowokować. Agnieszka wysuwa dolną wargę, mściwie milczyprzez chwilę. To ty mnie teraz sprowokowałaś:niejadęjutro. Jak zawsze,zrobisz, co zechcesz. Renato zakłada słoneczne okulary, rozpina pod brodąkoszulę. Słońcepraży przez szybę niczym w lecie. Nie może jej opuścić, jak'zrobiła to dziewczyna przednim, lodowaty powiew wiatru przeraża go. Nigdy bymsię' nie przyzwyczaił dotego klimatu, myśli. Dobrze,że ojciec wiedział, jakie są wiosny w tym kraju, ikazał mu się odpowiednio ubrać; Wiosny! A zimy? Jakon to zniósł? Jak to przetrzymał? Opowiadał, że jeszczeprzedczterdziestym trzecim we wszystkich okolicach,przez które przechodzili, wyginęły wszystkie koty. Polskie myszyi szczury wiele zawdzięczały w tymczasie włoskiej armii. Pod każdym żołnierskimpłaszczem kryła sięłaciata, bura, ruda albo czarna skórka. Kiedy był mały, płakał, słuchając tychopowieści. Matka, której ojciec dosłużył sięrangi pułkownika,aleniena froncie, tylkogdzieś wysoko, przy samymMussolinim, nie wyzbyła się nigdy sposobu myślenianabytego w dzieciństwie i dumna była,że przejmujego tak los włoskich żołnierzy. Ale onpłakał nad kitami,poległymi nawojnie, i jakby mogło to coś zmienić i naprawić, przygarniał do domu każdego miauczącego przybłędę. Dziewczyna wśkodzie zapaliła papierosa. Pali sama,matkasiedzi z odchyloną do tyłu głową, może śpi, możemyśli nadtym,co ze wspomnień, które zachowała, nadajesię do przekazania bo chyba nie wszystko, człowiek nigdy nie oddaje wszystkiego, nie wyprzedaje siędokońca. Czy ojciecprzynajmniejsięz niąprzespał? Tegonigdy od niego się niedowie. Omijał zawsze tentemat, choćby ze względuna matkę, któraczekała naniego przez całą wojnę, zewściekłym uporem kobiety16 'namiętnej i wiernej, źleznoszącej roriąkę. Tego więcsię nie dowie. A czego właściwie mógłby być jeszczeciekaw? Dąsasz się? pyta Agnieszka, gładząckolanomatki. Co ci przychodzido głowy? Botakzamilkłaś. Zamyśliłam się. Wyobrażam sobie, że masz nad czym. Zjawiasięnagle facet i trzeba się z nim czymś podzielić. Takiemasz uczucie? Przyłapałam cię. Nie przyłapałaś mnie. I co to za określenie? Bo nieraz mi się zdawało, że wracasz tam myślami. O wiele częściejniż ojciec. Zofia spogląda w boczną szybę. W krótkich ułamkachsekund, gdy przepływają przez nią czarne pniedrzew,widzi wniej swoją twarz. Ojciec niema tam po co wracać mówi cicho. Wszystko zabrał ze sobą. A ty? chce zapytać Agnieszka, ale rezygnuje z tego. Silnik ferrari krztusi się iprycha, jakby narzuconamupowolność była obelgą,z którąnie mazamiaru siępogodzić. Renatonie zdejmuje nogi z hamulcajazdazapowiada się koszmarnie. Dziewczynajest wyraźniepoczątkującym kierowcą, ponadto świadomość,że onjedzie za nią,że obserwuje jej manewry,musiała jądodatkowopeszyć. Mam nadzieję, że nie wpakuje siędo rowu, pomyślał. Pięknie by się zakończyła tamisja,którą mu ojciec powierzył! Przynajmniej nie powinnarozmawiać, a wciążodwracagłowę ku matce, jakbynie mogła nagadaćsię z nią wcześniej. Ile może miećlat? Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Teraz wszystkiedziewczyny w tych krótkich hot pants, jeśli tylkonogimają dobre,wyglądają na podlotki. Przyjrzał sięi takim aktorkom istudentkomz konsu17. serwatorium. Miał wynaleźć nie tylko plenery w Polsce, szef chciał, abydziewczynę tego młodego polskiegopianisty, który ma odbywaćtoumee po Włoszech, zagrała Polka, możliwie prawdziwa studentka konserwatorium. Miałzamiar pokazać ją woprawie jej autentycznego środowiska w szkole, w domu rodzinnym zaakcentować jej inność w stosunku dozagranicznychdoświadczeń bohatera filmu. Wiedział, że z tymbędąkłopoty. Nie zasygnalizował ich jeszcze szefowi, omijałjeskrzętnie wewczorajszejrozmowie telefonicznej, nazakończenie trzy razy powtórzył, że wszystko jestokey! Co było "okey", u diabła? One przecież sątakiesame, tu itam, ubierają się, malują ichodzą tak samo,tak samo są od razu zdeprawowane, nim naprawdęsięto stanie,wszystkimi możliwościami,jakie daje immłodość. Skąd miał wziąć tę polskość,jak jąmiał odkryć,czym podkreślić? Blondynka! To wiedziało się od początku. Ale i we Włoszech pojaśniało teraz od blondynek, od kiedy Panu Boguzaczęli przy tym pomagaćfryzjerzy. Jest w domu coś do jedzenia? pytaAgnieszka. Zofia dopiero po chwili uprzytamniasobie, o co jejchodzi. Zawsze jest cośwlodówce. Kiedy ojca nie ma, lubisz nas głodzić. Może wskoczę po drodze doDelikatesów? Co on sobie pomyśli? A co sobie pomyśli, gdy zobaczy pusty stół? Niesądź, że olśniszgo samymi wspomnieniami. Zostaw jenajutro, skoro i tak macie jechać doOlszanld. Druga osoba liczbymnogiejzostaje podkreślona dobitnie, ale Zofia przyjmujeto z uśmiechem. Nie wybierasz się z nami? Alejednak zależy ci,żeby nie byłgłodny. Zależy miprzede wszystkim natym, żeby nie po18myślał,że w Polsceludzie przestali być gościnni, alboże nie staćich na to. Jeśli zaangażowałaś w toaż patriotyzm,to zatrzymaj się jednak przedDelikatesami. Nie Agnieszka zmieniazdanie. Odstawięwas najpierw do domu i pojadę sama. Powiedziałaśprzecież:Coon sobie pomyśli? Prawdopodobnie jesteśmyostatnimna świecie narodem,który dbao takie pozory. Zofia znowu patrzy w szybę, ale teraz nieprzesuwająsię zaniączarnepnie drzew i nie widzi jużw mej swojejtwarzy. My zawsze,jeśli czegoś niemamy,boimy się, żenas posądzą o biedę. Nigdy o niedbałość, o brak pamięciczypotrzeb. Tylkoo biedę. I zawsze uważamy tozaobelgę. Tak Agnieszka wyzbywa się na chwilę swegozwykłego tonu,w którego samymbrzmieniu jest jużsprzeciw w tym coś jest. Wtedy na wystawie w Mediolanie wystawiała swoją glinę także jednaSzwedka. Przyjechała w tenisówkach i rozciągniętymswetrze,ale wszystkim bardzo się to podobało,bo wiedzieli, żejej stary jestarmatorem. My z Teresąnie mogłyśmywylegitymować się czymś takimi dlatego musiałyśmywciąż wyglądaćjak prosto odDiora,Biedaczki! Zofia gładzi przez chwilę głowęcórki, ale Agnieszka odsuwa zaraz jej dłoń zniecierpliwionym ruchem. Żebyświedziała, żeto męczy. Zaczynało się jużmiasto wielka Warszawa, zielona i wiejskatam, gdziełąki i sosnowe laski podchodzą pod wysokieściany nowych dzielnic. Ruch sięwzmógł i Agnieszka poświęca wreszcie całą uwagę prowadzeniu wozu,cospostrzeżono od razu w ferrarii oceniono należycie. To nie on powinien był tu przy19. jechać,myśli Zofia, nieon, ale Ludo. Jemu należałsię nowy obraz,nowylos tych miejsc. On zrozumiałbyto i odebrał jak trzeba. Szedł przez to miasto, kiedyzgliszcza były jeszcze ciepłe, a nad ruinami nie przestałunosić sięceglany pyl. Wychowany wcieniu Koloseum,kryjący się podczas zabaw w mroczny chłód podjegoarkadami, oswojony był z ułomnością murów, z ichokaleczoną urodą. Tu po razpierwszyzobaczył świeżąruinę,i to niebudowli,lecz miasta. Musiał zdawaćsobie chyba z tego sprawę,że w lesie pod Olszankąprzeczekał trzęsienie ziemi stokroć silniejsze niż to,które wyszczerbiłokoronkowy wieniec arkad wokółnajwiększej scenyRzymu. Nie jego syn, Renato, leczon sam powinienbyt się przekonać, że ziemię możnawyleczyćprędzej i łatwiej niż człowieka, że ziemia takłatwo nieumiera. A pani? pyta Renato, zbyt wyraźnie rozczarowany, gdyAgnieszka, wysadziwszy matkę przed domem, włączaznów silnik. Wychyla głowę przezokno, uśmiecha się doniego,zmrużywszyoczy przedsłońcem, jednak szczęśliwa,żetakgo to zmartwiło. Zarazwracam. Muszę coś załatwić. Zostawiampana pod opiekąmamy. Patrzą obydwoje, jak zawraca i rusza,dodawszy gazu,pewna, żeją obserwują. Mimo słońca powietrze jestprzenikliwie zimne,wiatr jeszczesięwzmógł. Włochnieco wstydliwiepodnosi kołnierz płaszcza. Zofia wsuwa mu dłoń pod ramię. Myśliz nagle obudzoną radością, że w domu jest ciepło i przytulnie i że miło jejbędzie wprowadzić tamtego młodego człowieka, którywprawdzie niejest Luciem i nie należy mu sięto tak,jak tamtemu, ale jest jego synem i użycza, mu terazswoich oczu, użycza mu siebie dla przeżycia tejchwili. Chodźmy mówiprzedstawię pana mojejstarszejcórce. 2Tam, dokądjadą,był las. Powinien być las,boniewiadomo, czy jeszcze rośnie, czygo nie wycięto. Tamten, ten ogromnyi prawdziwy,w którym niebyła anirazu,zaczynał się dalej na południei zbyt był wielki,żeby mogło mu coś zagrażać, ale Olszanką doniegonie należała. Do kogomogła należećteraz, skorow pałacu nie było już pani Borowieckiej? Agnieszka siedzi na przednim siedzeniu obok Włocha, pochłonięta bez resztyjazdą, zapoznawaniemsięzwozem, okazując munietaktownie więcejzainteresowania niż jego właścicielowi. Zofia odrywa sięcopewien czas od swoich myśli i uczestniczy w ichrozmowie, a raczej tylko się jej przysłuchuje; niemiałaby nic dowtrącenia w ten dialog,zwłaszczateraz,tak bardzo im niewspółczesna, tak odległa. A więcten las. ta Olszanka, którą zostawiła,którąusiłowała zostawię za sobą. przeżyła dziewiętnaście lat,nie wiedząc, żeistnieje. A przecież już tego pierwszegolata Andrzej mógł powiedzieć, że ma tam stryja, żew tej leśniczówcedobrze by byłospędzić wakacje. Alewtedy, czy mogłatam pojechać? Z nim? Panna z dobrego, z najlepszego domu w mieście, z młodym doktorkiem, który dopierood dwóch miesięcy asystowałprzy operacjach jej ojcu? Terazbysię to nazywało,że chciał pokazać stryjowi swoją, dziewczynę(Agnieszka. z całą satysfakcją odwiedzała rodziny wszystkich swoichkolejnych chłopców, odnosząc tambezspornesukcesy). Alewtedynie można było tegonawet tak nazwać. Niebyła dziewczynąAndrzeja. Trzy czy cztery razy odprowadziłją, gdy przyszła do szpitala odwiedzić ojca. Całemiasto patrzyło na to, a wieczoraminiechybniemówiono o tym w każdym domu. A potem ona wyjechała na uniwersytet i raz tylko posiałamupocztówkęz pomnikiem Mickiewicza. Była już wiosna, wiosnawWarszawie, kiedy przyjechał, wysłany przez ojcaw jakichś szpitalnych sprawach. Przywiózł jej wtedypaczkę z domu ifiołki, które rosły przy kępie bzówpodjej oknem. Poszli nalodydo ,,Doliny Szwajcarskiej" ichoć dzień był tak cudowny, zapytała, co myśli? Czy niebędzie wojny? Popatrzył na nią, jakby nie zrozumiał pytania. A potem sięroześmiał. Wojny? Ależ toniemożliwe! Już wtedy myślała, że to "niemożliwe"nie odnosisię do świata, do jegopaktów i układów, do przygotowań, które niemiały być zaniechane, ale żejestto źlesformułowane zdumienie, żalza tym, co mogło byćutracone, co dopiero w tymzagrożeniu wydawało się naprawdę piękne i cenne. Toniemożliwe! mówił Andrzej,patrzącna nią. To niemożliwe! myśleli ludzie wtedyipóźniej, i kiedy było już zupełnie za późno. Temusamemu zdumieniu ale to uśmiadomila sobiedopieropowielu latach musielitakże ulec ipolitycy. Choćoni nie mieli dotegoprawa. Po raz drugiprzyjechał Andrzej wczesnymlatem. I nie mówił już, że macoś do załatwienia w Warszawie. Paczki nie przywiózł, a kwiaty były kupione w kwiaciarni. Nie zapytała go po razdrugi oto samo. Zresztąprzycichły wtedy jakoś wszystkie niepokoje, ludzieplanowaliurlopy, czerwiec był upalny i duszny, ulicamijeździły polewaczki. Wieczór spędzili w kinie, w którymnie byłoczym oddychać. WyświetlanoSuez,pamiętałaten film z wyraźną bolesną ostrością. Loretta Youngi Tyrone Power. Piaski nad Nilem i bale w Wersalu. Andrzejwziął ją zarękę. Bała się, żemożejest spocona i lepka, więc odsunęłasię od niego. Proszę,niech pan patrzy na ekran. Bardzo proszę. Nie patrzył. A zaraz po kiniemiał pociąg, ale nierozstawali się na długo. Wtrzy tygodnie później zdawała egzaminy, wszystkieod razu, jednego dnia nie po kolei ina raty, jak byłoto we zwyczaju podczasstudiówHeleny i Agnieszki i wracała do domu nacałe długie, trzymiesięczne wakacje. Skróciły się jej od razu o jeden miesiąc. Ojciec miałdla niejniespodziankę: urlop nad morzem. Pojechałaz nimdo Orlowa w trzy dnipo przyjeździe do domu,potrzech spacerachz Andrzejem, po trzech z nim rozstaniach. Mówiła ojcu, że nudzi jejsię wtym Orlowie,choć każdego popołudniaprzyjeżdżaliz Gdyni oficerowie marynarki i biało byłona deptaku od ich mundurów. Nie mogła ojca zostawić, po śmierci matki opiekowali się sobą męcząco i żarliwie i jeszcze wtedyrozdarciem serca byłby taki wyjazd. Alemusiała zobaczyć Andrzeja, i on także wiedział torównie jasno. Zjawił sięo świcie którejś niedzieli, niewyspanyizmięty ponocy w pociągu. Nie spałajuż, na podwórzupensjonatu, w którym mieszkali, kury gdakały od świtu, kogut usiłował przekrzyczeć koguta z sąsiedztwa,leżała z otwartymi oczyma,nie wiadomodlaczego takmało szczęśliwa tego ranka, zupełnie wyłączona z nadzieina piękny, długidzień. I wtedy usłyszałajego glos, gdy pytająckogoś onich,wymienił nazwisko ojca. Jednymskokiem była przyoknie, wkoszuli, z potarganymi włosami, alenie myślała,że niepowinien jej takiej zobaczyć. Stał na dolezmarynarką przewieszoną przezramię, wysoki i szczu. pły, ciemnowłosy. Czyprzeczuwała już wtedy, kimbędziew jej życiu? Ojciecbył bardzo niezadowolony, Zostawiłpanszpital? I chorych? Andrzej oblizywał suche wargi,Przecież będę tam jutro rano. Dwie noce w pociągu? Pan chybaoszalał. Takmówił Andrzej. Chyba tak. Ma pewno. Potem znowu na początkusierpniakilka dnirazemi powołanie na ćwiczenia, które Andrzejowi przyniósł listonosz do szpitala z całą pocztą,jakby to byłzwykły list, może nawet z niecierpliwością oczekiwanyprzezadresata. Byłownim tylkojedno zdanie i zawierało niegroźne na pozór polecenie: Ppor. rez.Andrzej Zawistowski masię zgłosić w swoim pułkusiódmego sierpniao ósmej rano. To niemożliwe! powtarzał wciąż toniemożliwe! ale brzmiało tojuż inaczej niż wtedy w Warszawie na początku maja. Ojciec nie mówił nic, wziął odAndrzejaten mały świstek papieru, obejrzał goi oddal mu bez słowa. A następnego dnia wieczoremodprowadzili go obydwoje nadworzec ipośród takiegosamegomilczenia czekali przezkilkanaście minut napociąg, którymiał zawieźć Andrzeja doBrześcianad Bugiem, gdziestacjonowałosiemdziesiąty drugi pułk piechoty. Lato było upalne,na wyschniętym trawnikuprzed dworcem grały świerszcze. Zapewne odzywały się każdego wieczora, ona jednak wtedy usłyszała je po raz pierwszy. Nie mówilidotąd nigdy o miłości i tak powinno było zostać, nieobowiązujący flirt młodziutkiejpanny zemablującymją młodym człowiekiem. AleAndrzej to wszystko zepsuł. Już w wagonie, gdy lokomotywa nabierała w tłokipary, wychylił się przez okno i zawołał: Czekaj namnie! Pamiętaj! Czekaj na mnie! Pan chybaoszalał! powiedział ojciec,zapominając, że się powtarza, że jużraz udzieliłmu takiegoupomnienia. I tak samo, jak wtedy, o świcie na podwórzu nadmorskiego pensjonatu,Andrzej odpowiedział: Tak. Chybatak. Na pewno. A ona biegła wzdłuż pociągu i powtarzała, krztuszącsię łzami: Będę czekała! Będęna ciebie czekała! Znaleźliście sobie najodpowiedniejszy czas na miłość! mówił ojciec, gdywracali z dworca dodomu. Uderzałlaską o kamienie,niezauważał ukłonów ludzi,których mijali. Kwitły późnelipy, wieczór przesyconybył ichzapachem, parny i duszny, zanosiło się na deszcz. Milczała. Za trzy miesiące miała skończyć dziewiętna-i,-ście lat. Nie wiedziała, że możeistnieć czas dla miłościnieodpowiedni. Och, Zośka, Zośka! westchnął ojciec. A potem dodał: Trzeba się zastanowić,co będzie, kiedyi mnie powołają. Przystanęła, ugodzonadrugąrozpaczą, której się niespodziewała. Ciebie? A dlaczego nie? Jestem oficerem rezerwy. Ojciecwydawał jej się stary i nie "na żołnierza",choć nie miał jeszczepięćdziesięciulat. Nie pomyślaładotąd ani razu, że ijegomogą powołać, żei jego mogąpotrzebować gdzieś tam i może wcale nie na pewno,podczasgdy tu, w szpitalu,na pewno potrzebowaligochorzy. Myślał właśnie o tym samym, bo powiedział: Na interniena szczęście mam dwiebaby, ale na chirurgii jestem teraz tylko sam. No i cały szpital namojejgłowie. nie zostawią chyba szpitala bez dyrektora. zresztą czortwie, jak się torozwinie. Ale coztobą? Co ze mną? Z kimzostaniesz? Tylko z Leosią? Leosiabyła starą służącą,przyjętą jeszcze przez25. matkę i kontynuującą z pietyzmem wszystkie zwyczajezaprowadzone w domu za jej życia. Oczywiście, że zostanęz Leosift. To..chyba długoniepotrwa. Ojciecznowu zaczął uderzać laską okamienie inieukłonił się księdzu kanonikowi, który minął ich zezdumieniem. Ale powołanie dla ojca na szczęście nie nadchodziło. Za to listonosz zacząłprzynosić regularnie listy odAndrzeja,oznaczone numerem pocztypolowej, krótkie,pisane z wyraźnym pośpiechem, składającesię aezdyszanych słów i nie dokończonych zdań. Ina końcukażdego: Czekaj na mnie! Odpisywała, że czeka, żezawsae będzie czekać, żenigdy czekać nie przestanie. Nie wyobrażałasobie, żemoże totrwaćdłużej niżmiesiąc. Przez miasto ciągnęłyna zachód chłopskie podwody. Z Wołynia i Polesia. Furmani siedzieli na baranich kożuchach,na głowachmieli futrzaneczapy. Ojciec wiódł teraz wieczoramiz Leosią długie rozmowy. Każdezdaniezaczynało się od: "Gdyby co. " Leoslarobiła zapasy, kupowała mąkęi cukier, topiła grubepołcie słoniny i zlewała smalec w gliniane garnki. Wpiwnicy zakopała srebro. Biżuterię, pozostałą po matce,zaszyław maływoreczek i kazała go jej nosić na . piersi. Po co? zdumiała się. Jeszcze nie teraz mówiła Leosią, przymknąwszy oczy,jakby w złymnatchnieniu. Teraz jeszczenie. Ale jakby co przyszło, totrzeba,żeby było gotowe. Najpierw "przyszła" mobilizacja. Więc jednak. powiedział ojciec. Nie jadł tegodnia śniadania i wyszedłz domu, zapomniawszylaski. Przyjdź do mnie do szpitalakrzyknął już z ogrodu. Odkrzyknęła, żeprzyjdzie. że przyjdzie, jak tylkozjawi się listonosz. Czatowała na niego co dnia wokniealbo przy furtce, gdy się spóźniał, gdy wydawałosięjej,żejuż dawnopowinien przyjść i czekanie stawałosię niedo zniesienia. Tego dniawybiegła także przedfurtkę, ale listonosz, zbliżając się doich domu, z daleka już rozkładał ręce. Zatrzymał się jednak nachwilę,żeby ją pocieszyć. Pewnie jest wmarszu powiedział. W marszu? powtórzyła zatara. Zmieniają pozycję. Teraz całe wojsko ciągnie dogranicy. Urwał, zrozumiawszy, że pociecha mu sięnie udała. Przed szpitalem stały chłopskie furmanki, rodzinyzabierały chorychmimo sprzeciwulekarzy. Przylżejszych wypadkach ojciecwkońcu machał ręką, ale gdyzaczął się atak na oddział zakaźny, zadzwonił do komisarzapolicji iprosił o postawienie przy drzwiach policjanta. Jeszcze nam teraz tylkoepidemii tyfusupotrzeba krzyczał do telefonu. Jeszczetylko tego! Stojąca przed biurkiem, wprzekrzywionej peruce,Sara Gliksman, u której kupowało sięguziki i nici, płakałagłośno i rozdzierająco, trochę z prawdziwegożalu,a trochę na pokaz, dla babskiej manifestacji. Panie doktorze! Jak ma umierać, to niech przynajmniej usiebie. na własnym łóżku. Zapewniam,że każdełóżko jest do tego dobre. Ojciec zawsze był szorstki, aleterazjakby się tegozawstydził. Wyszedł zza biurka i poklepał Sarę poplecach. Nawet gdybyco. powiedział ciszej,bezwiednie używając powtarzanych w rozmowachzLeosią słów nawetgdyby co,tow szpitalu najbezpieczniej. Najbezpieczniej. Sara poprawiła sobie perukę. Uciszyła się nachwilę, ale nie odejmowała brud. nej chustki od oczu. Co znaczynajbezpieczniej? Ojciec odwrócił się ku oknu. Przedbramą szpitalafurmanki najeżdżały nasiebie, rżały konie. Nie byłojeszcze takiej wojny, w którejby nie oszczędzano szpitali. Do diabła! podniósł głos. Nie byłojeszczetakiej wojny! Dopiero teraz spostrzegł córkęprzydrzwiachi odrazu się do niej zwrócił: Zobacz tylko,jak mi mole zjadły mundur! Dziura na samym przedzie! Leosiapowinna . wreszcie zacząć nosić okulary. Nawetgodobrze nie obejrzała, wyjmując z kufra. W otwartej szafie,obok białych kitli ojca, wisiałmundur. Nie zauważyła go od razu, płacz kobiety, podniesiony głosojca zatrzymałyją w progu. A on tamwisiał, pogryziony przez mole czy nie, to nie miałoznaczenia wisiałtam i czekał na godzinę, kiedy trzeba go będzie włożyć. Nie wiedziała, kiedy ojciec zabrałgo z domu, kiedy uznał za koniecznemieć go podręką. Zobacz mówił może uda ci się jakoś gozacerować. Kto miteraz uszyjenowymundur? Podeszła doszafy, wyjęła kurtkę, obejrzała uszkodzenie. Mole wybrały sobie fatalne miejsce, na samymprzedzie, przy kołnierzu. Musiały dobrze ucztować, bodziury przedstawiały się okazale. Mimo topowiedziała: Po co ci nowymundur? Zaraz to zaceruję,zabiorędo domu i zaceruję, tylkomuszę znaleźćodpowiednie nici. Nie będzie potrzebny! myślała. Nie będzie, niech niebędziepotrzebny! Niech go mole zjedzą do końca, niechsię nadatylko do wycierania podłóg. Chciała powiedzieć ojcu, że nie ma listu od Andrzeja,ale wydałojej się to nagle prawie niepoważne inie namiejscu. Zaraz ci go odniosę powiedziała, zdejmującmundurz drewnianego wieszaka. Tak, moje dziecko, tak. przynieś zaraz! Ojciecbył już zajęty czymś innym. Wciąż ktośwchodził, lekarki,siostry oddziałowe, chorzy lub ich rodziny, nabiurku dzwonił telefon,za oknem rżały konie ipokrzykiwali woźnice. Ale jednak przypomniał sobie coś i zatrzymał jąw progu; Przy domu musi być skrzyniaz piaskiem. Dwawiadra z wodą i drabina. Od dawnamiałem siętym zająć,ale. nie dokończył. Zresztąona i tak wiedziała, co chciał powiedzieć. Przyszedłjednak czas, kiedytrzeba było uznać, że to konieczne. Dobrze powiedziała. Nie kłopocz się tym. Wszystko będzie. Drabina,wiadra i skrzynia. A jednakojciecusiłował się uśmiechnąćprzydałby mi się chłopak, tonie zajęcie dla dziewczyny. Za późno zrozumiał, jakie głupstwa gada, przywołał jązaraź do siebie, ogarnął ramieniem i przytuliłdo piersi. W gabinecie stali jacyś ludzie, telefon nabiurku wciąż dzwonił, za oknem trwałjarmarcznyhałasi rwetes,a oni stali przy sobie bez żadnego słowa, bezoddechu nawet, wyłączeni ze wszystkiego, co ich otaczało. Idź!powiedziałwreszcie ojciec. Idź!W domu oszalała Leosia smażyła konfitury. Z renklod,gruszek iwiśni. Bo był to czas nakonfitury, niena wojnę; na przygotowania do zimy,zacisznej, przyciepłym piecu, zasobnej,niegroźnej i poczciwej,wewłasnym domu nie na marsze i postoje w niewiadomych miejscach i na niewiadomy czas. Z ogromnychrondli, stojącychna kuchni, buchały cudowne wonie. Leosia, pochylona nad nimi, zanurzała drewnianąłyżkęw przezroczyste syropy, badając ich kolor igęstość. Nadgarnkiem, do którego zbierała "szum" smaczniejszywe wspomnieniach z dziecinnych lat od konfitur unosił się rój pszczół. Dlaczego stoiszw drzwiach? zawołała. Przeciąg! Weszła do kuchni,ale nawet wtedy,kiedy już siedziała na zydlu przy stole, miała wciąż uczucie, że przy. gląda się jej z daleka, że z daleka widzi jej sprzętyi ściany, że może przypomina sobie tylko to, co już. nieistnieje,costraciłowszelką szansę na to,żebypozostaćttrwać. Ale Leosia była na szczęście realna. Wepchnęłasobiepodbiałą chustkę wymykające się spod niej włosy,odłożyła łyżkę. Aha!mruknęła. Dał ci go. Miałana myśli mundur, który zobaczyła w jej rękach. Dał potwierdziła. I powiedział, że musiszzacząć nosićokulary. Mole wyjadły dwiedziury podsamym kołnierzem. Leosia wzruszyła tylko ramionami. Wykrochmalonyfartuch na okrągłej jej postaci cicho zaszeleścił. Poco mi okulary? Zobaczyłam te dziury, jak tylko otworzyłam kufer. Ale myślałam,że on ich nie zobaczy. Ze powiesi w szafiei natymsię skończy. Mówiły o ojcu zawsze"on", bo był jedynym mężczyznąw domu, a Leosia nielubiła tytułów. "Panemdoktorem" nazywałaswego chlebodawcę tylko przedchorymi, którzy popołudniami zapełnialipoczekalnię,nanosząc kurzu w dni pogodne i błota, gdy padało. Odkilku dni poczekalnia stałapusta, Leosia nie musiałanarzekać na nieporządek, ale nie była tym uszczęśliwiona. Powiedział mi, żebym zacerowała i przyniosła. Sąw domu nici w tym kolorze? Leosia poczłapała bez słowa do swego pokoiku zakuchnią. Wróciła z pudełkiem,wktórymod lattrzymałaprzybory do szycia,nici,nożyczki, naparstki, kolorową lasetę i koronki,szydełkametalowei kościane skarbycenniejsze odnajdroższych zabawek,gdy w długiezimowe wieczory,siedząc na okrągłychkolanachLeosi, dostępowało się łaski otworzenia pudełka i wysypania ich na stół. Teraz Leosia przyniosłaje gniewna i zasępiona. Masz,poszukaj sobie powiedziała szorstko i nim zdołała znaleźć odpowiednienici, wyrwała jej pudełko zrąk i rzuciła pod kuchnię,między drewniane polana, ułożone wdrucianymkoszu. Ze szczękiem rozsypałysię po podłodze naparstkii guziki; nici,kordonki i włóczki potoczyły się miękko,a Leosia uderzyła w wielki płacz,w rozdzierający,nieutulony lament. Mieszając konfitury zawodziła na całydom: I komuja to smażę? Dla kogo ja to robię? Po co, Jezusiekochany? Poco? Niewiedziały wtedy obydwie, nie mogły wiedzieć, tęmądrość ma się dopieroprzy końcudrogi, anie na jejpoczątku, że gdyby ojciec mógł przywdziać swój mundur, pogryziony przez mole podczaspięknych lat spoczywania w kufrze, gdyby mógł go przywdziaći nosić,gdyby mógł wnim walczyći leczyćżołnierzy i byćzmrm, tam, gdzie należało się byćżołnierzom byłabyto najpiękniejsza sprawa z tych, które mogły się przydarzyć ludziom w tym kraju już jutro, pojutrze, zadwa dni. Nad garnuszkiem zesłodkim "szumem" unosił sięwciąż rój pszczół, ale nie byłoteraz słychać ichbrzęczenia, wydawały się nieme inieprawdziwe, jak całakuchnia, jej sprzęty i ściany, na które znowupatrzyłaz daleka, z tak daleka, jakbyto było tylko przypominanieczegoś,co już nie istnieje, co straciło wszelkąszansę na to, żeby pozostaći trwać. Listu od Andrzeja nie było także inazajutrz, w ogólejuż nigdy nie było żadnego listu od Andrzeja. Ojciecnocował teraz wszpitalu,gdzie na strychuurządzanow pośpiechu dodatkowy oddział. Łóżka zarekwirowanow internacie szkołyrolniczej. Kierownik biegł za samochodem ikrzyczał, że protestuje, żeza dwa dnirozpoczynasię nowy rok szkolny, że to rozbój i brakpraworządności. 31. Drogi panie powiedział mu ojciec zesmutnymniesmakiem, wypychając go za drzwipan nic nierozumie. A cala panapraworządność będzie jutrogówno warta. Panie zKoła Polek szyły prześcieradła i powłoczki,dziewczęta z PW robiłybandaże. Upałtrwał,nad drogąwiodącą do szpitalaunosił się biały kurz,naniebie niebyło ani jednej chmurki i wciąż jeszcze nie zanosiło sięna deszcz. Już nikt nie mówił, że to niemożliwe, ale w oczachłudzibyła jeszcze nadzieja. Mamo Agnieszka odwracagłowę, poruszonetymruchem włosy zasłaniają jej policzek pokażemypanu Majdanek teraz, czy w drodze powrotnej ? Nie zauważyła,kiedy minęli Lublin i wyjechaliz miastanapłaską równinę,nad którąwznosił sięzewsząd widocznypomnikku pamięci ofiar obozuzagłady. W ostrym słońcu wczesnej pory dnia i rokuogromne głazy miały barwę i fakturę spopielałych kości. Mamo! podnosigłos Agnieszka. Pytam, czypokażemy panu Majdanek teraz, czy kiedy będziemywracać? Jego spytaj, co woli. Zdaje się, że wogóle nie ma na to zbyt wielkiejochoty. Powiedziałci to? Nie dosłownie. Zauważył mimochodem,że jakofilmowca interesuje go głównie współczesność. Taktownie to wyraził. Ja też tak myślę. Rozmawiająpo polsku, co jest niewątpliwie niezbytuprzejmewobec Włocha, ale Agnieszka niewiele sobiez tego robi. Odwróconaku matce skinęła głową w jegokierunku. No więc co mam mupowiedzieć? 32Nic. Niech jedzie dalej. Dobrze. Ale wozi dodaje. Widziałaś, ile mieliśmy na liczniku przed Lublinem? Sto osiemdziesiąt! Niegłupi był ten car. Jaki car? No ten, co położył ołówek na mapie,wyznaczającdrogę z Warszawydo Lublina. I carowie mogą sięnacoś przydać. Powtórzyłato zaraz po włosku, i Renato się śmieje. Tak mówi namnaszeautostradyzostawił Mussolini. A NiemcomHitler. Ichoć to nie łączy się z tematem, pyta nagle: Pani siostra jestzamężna? Agnieszka milknie na długą chwilę. Czuje zaplecaminapięte oczekiwanie matkina to, co odpowie. Właściwie nie mruczy niechętnie. Dlaczegopyta oHelenę? Ona tu siedzi przy nim, zdecydowałasię na tę wycieczkę, choć komplikowało to jej wielespraw, a on pyta o Helenę, pyta o nią i akuratinteresuje go sprawa, októrej nie rozmawiali najchętniej. Widziała, że otrzymawszyodpowiedź nie wyjaśniającąniczego, chciał jeszczeo coś zapytać, ale zaniechał tegozamiaru. Hej, panie! chciała zawołać. Niech pan sobietylko nie wyobrażajakichś głupstw. Helenaodzywała się wczoraj niewiele. Podczas całegowieczoru zamieniła z Włochem nie więcej niżkilkazdań. Rozmawiali po angielsku, stypendium w Stanachznakomicie ustawiło jej język, mogła terazczytać poangielsku wszystkie dzieła o swoich ukochanychkartoflach,o hodowliziemniaka, którą studiowała. Tylkoże już jej to nie było potrzebne. Rano dostała listzChicago zawsze w takich dniach była bardziejtam niż tutaji nie miało się z niej wielkiego pożytkuprzy stole; musiały bawić Włocha obydwie z matką,choć imatka wczoraj nie bardzo się dotego nadawała. 3 Dwie ścieżki czasu23. - Słyszałaś,o co pytał? odzywa się znówpopolsku. Słyszałam. A to, co odpowiedziałam? Słyszałam także. No bo co właściwie miałam powiedzieć? Przestańmy rozmawiać ze sobą, to nietaktowne. W porządku. Zastanowię się nad jakimś tematemdo bardzo uprzejmej konwersacji. Zofia przymykapowieki. ' Jaskrawe, ranne słońcerazi ją w oczy, pieką jak ponieprzespanej nocy. Czekaj, czekaj. Agnieszka unosisię na siedzeniu. Przecież byłam tu zTeresą zeszłego roku! Po kożuchy, pamiętasz? Tablica przy drodze zapowiada wieś,osadĘ czy miasteczko Kurów. Z zielonychłąk wyrastają białe kępyrozkwitłych sadów, awśród nichkolorowe domkiospadzistych dachach. Mię uwierzy pan, jaką miałam tu przygodę Agnieszka zwraca siędo Włocha, jejwłosy leżą przezchwilę na jego ramieniu, jasne i lśniące. Byłam tutajrok temu zkoleżanką. Pracujemy razemw glinie. Podobałaby się panu, od razu można się znią dogadać. Zauważył pan, jak mało jest teraz ludzi, z którymimożna się dogadać? Ale i ona będzieniedługo straconadla świata. Zakochałasię w idiocie, który nawet niepotrafi . tego docenić. Zawsze świetnedziewczyny trafiają na kogoś takiego. Zamyśla się i dopiero pochwili przypominasobie, o czym mówiła: Aha, kożuchy! Przyjechałyśmytu, żebysobie kupić jakąś skóręnagrzbiet. Ktoś nam powiedział, że większośćkożuchóww Warszawie to właśniestąd. Więczaczęłyśmy pytaćpo domach, ale nikt nam nie umiał wskazać żadnegoadresu. W końcu jakoś same trafiłyśmy do spółdzielni,która szyje kożuchy, i znalazłyśmy się nagle w samym34ich królestwie. Oszalałyśmy ze szczęścia. Zaczęłyśmyjuż przymierzać, gdy nagle się okazało, że cala produkcjaspółdzielni idzie na eksport. A w kraju możnanabyć kożuch tylko zadewizy. Za jakie? pyta Renato. Za dolary. U nas, jak dewizy, to dolary. Dlaczego? Nie wiem dlaczego. Oczywiście nie miałyśmy dolarów iobydwie byłyśmy bliskie płaczu. Wtedy kierownik spółdzielni, widocznie sadysta, żeby nasdobić,pokazał nam kożuch pani merowej Paryża. Kogo? Pani merowej Paryża. Niech pan sobie wyobrazi,spółdzielnia w Kurowieotrzymała z Francji specjalnezamówienie na kożuch dla małżonki mera stolicy. Pozwoliliprzynajmniej przymierzyć? Nie pozwolili nawet dotknąć. Mogłyśmy go obejrzeć tylko przez nylonowe opakowanie. Biały jak śniegi lekki jakpuch. Teresa zapytała,czy toskórkaz anioła? I co odpowiedziano? Ze tak. Zez baranich aniołków, białych i zupełnieniewinnych. Stodziesięć dolarów. Zupełnie zabezcen mówiRenato. Uśmiech ma tak samoujmujący, jakjego ojciec. Krótkieuniesienie górnej wargi, błyskzębów, zmrużenie oczu,dwie małe zmarszczki na nosie. Widziała to,gdy na chwilę odwracał głowę kuAgnieszce,gdy musiałna nią spojrzeć,słuchając tego, co mówiła. Luciomiał chybatyle lat, co on, kiedy przywdział mundur,ktedy i jegopowołano, najpierw na ćwiczenia, z którychnie zdążył wrócić. Czy przeczuwał to już wtedy, kiedydowiedział się, że Hitler wkroczył do Polski, czyo świcie tego dnia obudził go ojciec,szarpiąc za ramięi wołając,że jest wojna. Jeszcze nie tu, nie za pro35. giem,tylko gdzieśna świecie, gdzieś daleko, alejest,jest,JEST WOJNA! Ojciec przybiegł ze szpitala wbiałym tartuchu. Zawsze, gdy się śpieszył, czerwieniał, krew uderzałamu do głowy, a tegoranka wyglądał tak, jakbygo ktośprzysypałpopiołem. Usiadł na zydluw kuchni, do której prawie nigdynie wchodził, oparłsię plecamio ścianę. Stały obydwie z Leosią wkoszulach,wyrwanez głębokiego, rannego snu. Leosią od razuzaczęłapłakać,więc ojciec zapytał tylko:Już wiecie? Nie wiedziały, ale to, że siedział tu otej godziniew swoim białym fartuchu, kiedy słońce przedzierałosię dopiero przez gałęzie sadu, podpalając czerwonodojrzewające jabłka, było wyraźniejsze niżradiowykomunikat, oznaczało samą prawdę, odartą z buńczucznych słów, które możepotrzebne by i były narodowi,gdyby nie musiały zastępować zbyt wiele. Dajcie mi kawypowiedział. Muszęzarazwracać do szpitala. Potoczyło się terazwszystko bardzoszybko. Szybkoi powoli zarazem, czas nabrał różnych znaczeń,trwaniekurczyło się i rozciągało, działo się zbyt wiele i nicsię nie działo, onijuż szli, przekroczyli granicę, bylijuż na niebie i na ziemi, sami zamienili sięw tę szybkość nieubłaganą, szybkość każdej godziny,każdegokwadransa, aratunek nieprzychodził znikąd,znikądnie przychodził ratunek, czekanie było długie,czekaniewkażdejchwilimiało w sobie ból i rozpacz całegowieku. Ojciec nie opuszczał teraz prawie szpitala. Wprawdzienowy oddział na strychustal wciąż pusty, alepogotowie musiało być utrzymywane, a i dotychczasowichorzy przysparzali wiele kłopotu. Ludzie chorowali terazz podwójnym lękiem: zlę36kiem przed chorobą i z lękiem przed niepewnym czasem. Torami, widocznymi z okien szpitala, sunęły pociągiwojskowe, w obłąkanym pomieszaniu, w obydwiestrony, na zachód i na wschód. Nie można było na topatrzeć, nie można byłotego znieść, ale gdynagle przestały chodzić,gdy nie pojawiła się na torachani jednalokomotywa, drezyna nawet, którą kolejarze jeździliod stacjido stacji,odtorów, skąd niósł się zawsze łoskotpociągów, powiała na miasto trupia cisza. Ludzie, którzyzjawiali się wmieście, przychodzilipiechotą. Coraz więcej było ich teraz na drogach wiodących z zachodu,coraz więcej snuło się po ulicach, szukając pożywienia i noclegu. Niektórzy dźwigali walizki,tobołki na plecach. Niektórzywszystko mieli w oczach,aręce puste. Nie można było z nimi rozmawiać. Niktsię na to nie ważył. OszalałaLeosiąsmażyła powidła ze śliwek. Nie krochmaliła już fartucha,nieprzewiązywała włosów białąchustką. Ubrana byle jak, z potarganymi włosami pochylała sięnad kotłem, nad jego dymną, korzennąwonią. Kiedy czytała w jejoczach zdumienie czynaganę,zaczynałaod razu krzyczeć:A co mam robić? Co?Oco ręce zaczepić? Już wiedziała, że to nie jest ta wojna, którą możnabyłosobie wyobrazić, przewidzieć, przygotować się najej trwanie. Wiedziała, żewszystko nanic, alez tymwiększą zaciekłościąusiłowała bronić swoich nadziei. Któregoś wieczora ojciec wpadłna krótko, niezapuszczali zaciemnieniana okna, niezapalali światła,wkuchniLeosią tłukła garnkami, przesuwała zydle,skrzypiały nie domknięte drzwi od werandy, zadzwoniłzegar iobydwoje pomyśleli chyba to samo, że jest togadanie domu,jego rozmowa z ludźmi, odzywanie siędo nich. Ojciecpodszedł do kredensu, otworzył górne drzwiczki,z trudem odnalazł w mroku nalewhęz czarnej porzeczki, zadzwonił kieliszkami. Napijesz się? zapytał. Nie.Dziękuję. A ja się napiję. Słuchaj,wszyscy uciekają. Kto?przeraziła się. Dokąd? Nie wiem dokąd. Na południe, do Rumunii i naWęgry. Starosty jużniema, ani burmistrza. Ani komisarza policji. Dzisiaj w nocy nikt już nie pilnowałzakaźnego i ten Gliksman jeszcze' zjednym jednakuciekł. Matka przystawiła mu drabinę do okna i jednakuciekł, choć jeszcze ae dwa tygodnie, żeby nie roznosićzarazy, powinien być w szpitalu. Co zrobisz? Nic.Posłałem po niegopielęgniarza, ale, goniewpuścili. A dwoje młodszych dzieci w tymsamymmieszkaniu, i cztery rodziny wdomu, jeden ustępnapodwórzu, woda na rynkuw studni,z której czerpiepól miasta. Nie napijesz się? Nie.A ja sięjeszcze napiję. Nie chcesz uciekać? Ja?krzyknęła. Przez wiele nocy myślała, żez tym wojskiem, które wciążsię cofa, którezbliżasiędo Wisły, kluczy lasami, okopuje się wpolu, walczyi odbija się od wroga, że z tym wojskiemcofa się,zbliża się do Wisły, kluczy lasami, walczy iodbijasięodwroga Andrzej, że któregoś dnia,którejś nocy zapukado drzwi,a ona mu je otworzy. Ja?powtórzyła. Ty odpowiedziałojciec. I wtedy dopiero dodała: Ja sama? Ojciec nalewał sobie trzecikieliszek. Ja muszęzostać. Nicjuż nie ma, ani starostwa, ani magistratu,ani policji, ani kolei, ani szkół, ale szpital musi byći lekarz namiejscu. Choćbyprzez tych tylusiarzy,codzisiaj uciekli. Ja teżzostanę powiedziała cicho. Zastanów się dobrze. Sikorscyjutro jadą samochodem. Rozmawiałem znimi,chcą cię zabrać. Wzięłabyś całą biżuterię matki. Niechby ci tylko starczyłodo Paryża. A stamtąd napiszesz do San Diego do stryja,na pewno natychmiast przyśle ci pieniądze na podróżdoAmeryki. Nie mówiłjuż w trybie warunkowym, mówił: napiszesz,przyśle. napewno przyśle, a ona krzyczała:Nie! Nie!Nie! Nie chcę nigdziejechać! Chcę zostać! Tutaj! Z tobą! Ojciec zatrzasnął kredens, aż zadźwięczało szkłol Leosia zapytała z kuchni,co się dzieje. Stalidługow milczeniu naprzeciw siebie, nie widząc w mrokuswoichtwarzy, nie zdając sobie sprawy, że oto zostałwybrany ich los, że niczegojuż niebędzie możnazmienić ani odwołać. Warszawa jeszcze się broniła, kiedy w mieście pojawiłsię pierwszy niemieckiczołg. Stało się to zadnia,za najbielszego,najjaśniejszego dnia, Leosiaprzy okniepodlewała kwiaty. Odstawiłanagle z trzaskiem dzbaneki zaczęła się żegnać, głośno wymawiając imiona całejTrójcy Świętej. Leosiu? zapytała z głębipokoju. Niemcy! krzyknęła wielkim głosem,głosem,który się chowaw sobie na chwile najgorsze, nasamąostateczność. Niemcy! Wieczorempozamykała wszystkie okna i drzwi, jakby się jeszcze można było zamknąć przed tym, co sięstało, jakby właśnie wszystko nie zostało otwarte, każdydom i każde życie na przyjęcienieszczęścia. Ojciec wrócił tego dnia na noc. Przezdwadzieściadni warował w szpitalu, a teraz uznał, że może się już39. położyć spać, pozostawił nadyżurze jedną z lekareki wszedłszy dodomu, skierował się od razu do sypialni. Do Leosi,która zawodziła wkuchnigłośniej,gdyusłyszała, że przyszedłkrzyknął, żebybyłacicho. Odrazu stanęłana progu, czerwona z płaczu, alei z oburzenia. Jak jamam być cicho? Jezusiekochany,Polski nie ma, a jamam być cicho? Ojciec ściągał już marynarkę,ale zastygł wtymruchu; z jedną ręką w rękawie, powoli odwrócił kuLeosi głowę: Starostwa nie ma, magistratu niema,policji, kolei,szkół, rządu, prezydenta i wojska, alePolska jest i niech sobieto Leosia zapamięta. Niewszyscy uciekli, jest i będzie. Powiedziałte pięknesłowa, miał je w sercu na pociechędla siebie i dla nich a po tygodniu całe miastozaczęłoodwracać się od niego, ludziezbaczali z drogi,żeby się znim niespotkać, naulicach, którymi szedł,uciekano od okien,zatrzaskiwano drzwi. "Widocznie niestało się jeszcze to najgorszei trzeba siębyło bać każdego następnego dnia. Któregoś ranka przyszedłktoś doszpitala i powiedział, że u Gliksmanów zachorowało dwoje młodszychdzieci i że jeszcze ktoś położyłsię u sąsiadów. Miastugroziłaepidemia. Ojciec posłał karetkę i dwóch pielęgniarzy z zakaźnego, ale nie wpuszczono ich dożadnego z mieszkań. Szpitalmiał już wojskowego komendanta. Na strychu,tam gdzie ustawiono łóżka z internatu szkołyrolniczej, w którejrok szkolnynierozpoczął siępierwszego września,leżeliniemieccy żołnierze. Było ichniewielu. Czterech, I żaden ranny. Jeden miał anginę,dwóch rozstrój żołądka, a czwarty złamany obojczyk. Moglizająćłóżka na pierwszym piętrze, alesami wybrali sobiestrych. Grali tam w karty i śpiewaliodsamego rana. 40Komendantem byłstudent medycyny w randze porucznika, najwyżej dwudzlestodwuletnimłokos. Miałszeroką, otwartą twarz o różowej cerzejasnego blondyna. Zachowywał się przyzwoicie. Niekiedy towarzyszył dyrektorowi szpitala w obchodach, wyglądało nawet na to, że ma nadzieję czegoś się nauczyćpodczastej niezwykłej praktyki. Na imię miał Werner i ojcieckilkakrotnie nazwał go tak, opowiadając w domu o tym,codziało się w szpitalu. Byłakurat w gabinecieojca, gdy pielęgniarze wróciliod Gliksmanćw. Zainteresował się odrazu sprawą. Tyfus? przeraził się. Tyfus w mieście? Ojciecwyjaśnił mu,w jakich okolicznościach jedenz chorych wydostał sięz oddziału dla zakaźnych. Zapytał, czy nie można bybyło posłać z pielęgniarzamiżołnierza. Nie musiałbywchodzić do środka. Wystarczyłoby, gdybypokazał się przed domem. Młody komendantdługo się zastanawiał. Dobrze powiedział w końcu pojedziemy tam. My? zdumiał się ojciec. Pojedzie panze mną. To ważnasprawa. Ojciec nie chciał jechać,powtarzał to potem wciążi wciąż, każdemu,ktosłuchał inie słuchał, każdemu,komu usiłował zajrzeć w oczy niechciał jechać, niechciał, nie chciał, do ostatniejchwili nie chciałjechać. Ale młody Niemiecsię uparł. Wezmą żołnierzy i pojadą. To ważna sprawa, powtarzał. Bardzo ważna! Pojechali więc wojskowym samochodem, poprzedzającymkaretkę, na rynek przed dom, wktórym mieszkali Gliksmanowie ijeszcze cztery inne żydowskierodziny; we wszystkich domach wokół rynku mieszkalisami Żydzi, sami Żydzi,ojciec za późno to sobie uświadomił. Student medycyny w randze porucznika, o różowejtwarzy jasnego blondyna, raźno wyskoczyłz samocho. du, za nim dwóchżołnierzy. Ojciec pozostałw wozie,ale tamten poprosił go, żeby wysiadł. Poprosił go drugiraz, gdy się ociągał jeszczewtedymożna to byłowszystkozmienić, zatrzymać, nadać temu inny sens. Niechby go musiał siłąwyciągaćz wozu,niechby gonawet tamzastrzelił, ale takie myśli rodzą się dopieropóźniej, kiedy jużsię wie, co się stało, kiedy już sięrozumie. Ojciec wysiadł. Pokazał dom Gliksmanów. Był lekarzem, a w domu tym leżeli chorzy na tyfus i niechcieli iść do szpitala. Niechcieli iść doszpitala! Miastugroziła epidemia. W warunkach wojennych. Bez dostatecznej liczby lekarzy, bez lekarstw. No tak powiedział Werner. Stał pośrodku rynkuszczupły, bardzo młody, trochęzdziwiony swoją obecnością w tym wschodnim mieście, gdzie wciąż chciałomusię myc ręcei zmieniać obuwie. Rozejrzał siędokoła, raz i drugi, powiódł spojrzeniem po frontach domów, poziejących otchłanią podwórek sieniach, i ojciecnaraz zobaczyłto wszystko jego oczyma: odrapane ściany, zacieki przy rynnach, pozieleniałe od wilgoci piwnice, brudneokna, w których ukazywały się i zarazuciekały wgłąb głowy przerażonych ludzi. Szybko! zwrócił się do pielęgniarzy. Szybko zabieraćchorych,"Wernerpowstrzymałgo powolnym ruchem ręki. Nawet głowy nie odwrócił. Nie trzebapowiedział. Nietrzeba. W szpitalu, między sprzętami,przy stołach iłóżkach,wydawał się wyższy;tutaj, pośrodku rynku,był niepozornym chłopcem, który zzadartą głowąprzyglądasię swojej przygodzie. Prędzej! przynaglił ojciec pielęgniarzy, aonznowu uczynił ten sam leniwyruch ręką, powstrzymujący, odbierający działaniu wszelki sens. Pielęgniarzetrwali w miejscu, jakby wrośnięciw bruk,kierowca karetki przeszedł na jej drugą stronę,żołnierz przy kierownicy wojskowego samochodu wychylił sięprzez opuszczoną szybęi zapalił papierosa. Woknie na dole zamajaczyła bielsza,niż mogłabysięwydawać po śmierci,twarz SaryGliksman. Na coczekamy? spytał ojciec. Na co właściwie czekamy? Jasnowłosy porucznik dopiero teraz odwrócił głowę. Tak, rzeczywiście powiedział, mrużąc oczyprzed słońcem trzeba kończyć. Benzin! zwróciłsię do żołnierzy. Stało się towszystko w ciągu kilku chwil. Żołnierzewyciągnęlizbagażnika kanistry, poprawili na brzuchach automaty; jesień była tego ranka sucha, nietrzebabyło długich starań, żeby ją podpalić. Dwie serie, puszczone z bliskaw okna domu, zadźwięczały jaknagłe oklaski,bardzogłośne i krótkie. Kiedypłonęłajuż cała wschodnia stronarynku,kiedy krzyk niósł sięprzez miasto, ojciec dowlókł się dodomui stanął wprogu, poparzony, zosmalonymi włosami i brwiami. Leosia była przy pożarze, ktożyw byłprzy pożarze, aleona została w domu, dygocąc z przerażenia, biegającod oknado okna. Podprowadziła ojca do łóżka, pomogła mu się rozebrać. Ratowałeś ich? płakała. Ty?Akuratty? Ojciec odwrócił twarzdo ściany. Siebiepowiedział cicho. Usiłowałem ratować siebie. Dopiero potem, kiedy opowiedział, kiedymógłwreszcie opowiedzieć,cosię stało, zrozumiała, o czymmówił. Rzuciłasię natychmiast po ręczniki i wodę, i gdyjużją niosła z kuchni, usłyszała w korytarzu twarde,pośpieszne kroki. Nie widziła go dotąd nigdy,ojciec zabroniłjejterazprzychodzić doszpitala, opuszczać dom, pokazywać sięw ogrodzie, domyśliła się jednak od razu,kim jest,43. ito, że zjawił sięw ich mieszkaniu, było czymś równiezłowrogim, jak stan ojca, jak pożar miasta. Spirytus! powiedział odprogu. Jest chybawdomu spirytus? Postawiła miednicę z wodą i rzuciła się dokredensu. Stal przyłóżku ojca,przyglądał się jegorękom i ranie na czole. Naoparzenia tylko spirytus. Kto panipowiedział, że potrzebna tu woda? Znalazła nareszcie butelkę ze spirytusem, podała mują trzęsącą się ręką. Ojciec usiłował się podnieść. Nic minie jest powiedział. Proszę mnie zostawić. Proszęmnie zostawić w spokoju. Młody człowiek zabierał się do opatrunku. Niechpan niebędzie śmiesznysyknął. Wie pan taksamo dobrze, jak i ja, że to było konieczne. Niech mnie pan zostawi! krzyknął ojciec. Dwudziestodwuletm student medycynyw randze porucznika, któremumałobyło tego, czego dokonałw ciągu dnia,i jeszcze musiał przestąpić próg tego domu,otwierał już butelkę ze spirytusem. Proszę natychmiast dać miręce! powiedział ostro. Postąpił panlekkomyślnie i nierozważnie. Pana ręcesą ludziom potrzebne. Tak,także inam. Wie pan otym. Ojciec osunął się napoduszki. Jeszcze razproszę,żeby zostawił mnie pan wspokoju. Lniane ręczniki, któreprzyniosła, niedawałysię łatwo rozedrzeć. Namęczył się z nimi, ale miał w końcukilka porządnych bandaży. Teraz będziebolało, przepraszamchlusnął spirytusem naoparzone miejscaale sampan sobie winien. Po copan tam lazł? Pytam pana, po co pan tamlazł? Dla manifestacji? To niczego nie zmieni. Powinien pan zrozumieć, że musimy wyczesać z ziemiwszelkie robactwo, zabić wszystkie wszy i pluskwy. Każdy, kto zechce to robićz nami,jest po naszej stronie. Ojciecmilczał. Z zaciśniętymi powiekami leżał wyciągnięty na wznak, ogromny i nieruchomy. Tylko ona,a może jednak i gośćw zielonoszarymmundurze, widziała, jak drży, jak dygoce w nimkażdy mięsień. Czy mógłbymprosić o kieliszek? Nieruszyła się z miejsca. Muszę przepłukaćgardło spirytusem. Niepotrzebnie odwiedzałem dziś tego smarkacza z anginą. To bybyła rzecz najgłupsza podsłońcem, gdybymmusiał teraz właśnie położyć się do łóżka. Angina podczas wojny. Przez całe życie nie złapałem jej ani razu. Nie maw domu kieliszka? Zrozumiał wreszcie, że ona nie ruszy się z miejsca,że wrosła w kwadrat podłogiprzy łóżku ojca, żenic jejstamtąd nie oderwie. Mógł także pomyśleć, że nie znajęzyka, alechyba nieprzeszło muto przezmyśl, bozakręcił sięostro i wpadł w drzwiwiodące na korytarz. Jakośod razu znalazłdrogę do kuchni, jakbybywałjużw tym rozległymdomu, jakby znał jegorozkład. Zaskrzypiałydrzwiczki odkredensu, zadźwięczałoszkło. Słuchała zmartwiała tych odgłosów, a potem powrotnych jego kroków, jużnie takszybkich, jak przedtem. Ojciec leżał wciąż nieruchomo z zaciśniętymi powiekami, nie chciałpatrzećnawet na nią. Przyniósł szklankę. Może nieznalazł kieliszków, bowkuchennym kredensie byłytylko dwa lub trzy, wyszczerbionenabrzegach, używane przez Leosię do wycinania ciastana uszka; możewolał większe szkło. Nalał w nią spirytusu, przyjrzał się podświatło jego przezroczystości, wypił i długo potem nie mógłzłapać tchu. Odsunąłkrzesło od biurka, usiadł. Uderzył się pokieszeniachspodni, szukając papierosów. Znalazł. Zapalił. Słyszał pano Eisenach? zwróciłsiędoojca. 45. Ojciec milczał. Urodziłem się w Eisenach. To moje miasto. Chodziłem tam do szkoły, mieszkają tam moi rodzice. Marcin Luter spędził w tym mieściekilka młodzieńczychlat. Potem napisał: "Ich habe in Eisenach die Schulebesucht und mein Brot vor denTuren ersungen". Brotvor den Ttiren ersungen. to piękniebrzmi, prawda? Każdy z nas wyśpiewuje swój chleb przed czyimiśdrzwiami. Ojciec milczał. Drżałtylko wciąż, i był todygot nietylko ciała, nie tylko napiętychdo ostateczności mięśni. To bardzo piękne miasto, Eisenach. Gdyby panjewidział! Jakiejest czyste, jakie ma domy i kościoły,place, ogrody,podwórza, drzwi i okna, jak tam wszystko lśni i pachnie,jak tamchce się dotknąć każdej rzeczy, ucieszyć oczy iręce. Ojciec uniósł powieki, na krótko,żeby tylko, patrzącna niego, rzucić cicho,ale bardzowyraźnie: Studiowałem medycynę wZurychu. Niemiec plasnąt dłońmio kolana. No topan mnierozumie. Panpowinien mnie zrozumieć. Pan wie, jakwygląda Europa. Przez otwarte okno niósł się mdłyzapach spalenizny,zwęglonegodrewna,papy, kurzych piór, może takżeludzkichwłosów. I było w tym wszystko,o czymniemówili, tamten bo nie uważał za słuszne, ojciec bonie chciał. Cała długa ciemność, z której tak trudnobyło sięwyrwać, ciężkiewieko, uchylonetylko trochęnad trumną, i te podróżenielicznychpo świecie,tokształcenie, oddychanie Europą, która była tylko obszarem cudzego szczęścia, niczym więcej. Co miał mupowiedzieć, skoro nie tylko on uważał,że to słuszne i sprawiedliwe, że tedwadzieścialat Polski, które teraz rozsypałijednym kopnięciem, to był tylko przerywnik-'T"w/"i MKneł-riipnia. W"". , - -. wtej prawidłowości nieistnienia. ,..-^". -,.,",. ",,,,,",. ,.,.",,,. ".,,",",,,,. ^^^Pan mnie rozumie powtórzył jeszczeraznie- ,proszony gość wzielonoszarym mundurze. Towspomnienie powinno panarozgrzeszyć,tak jak mnie rozgrzesza wspomnienieEisenach. Czyścić! Wyczesywaćz naszej pięknej ziemi wszystekbrud, całe robactwo. To nie grzech, to posłannictwo! To..Ojciecuniósł się gwałtownie,usiadł na łóżku. Przezchwilęłapałustami powietrze. Niech mnie pan zostawi! krzyknął. Młody człowieknie dokończył rozpoczętego zdania,rozejrzał się po pokoju, poszukał czapki i rękawiczek. Ojciec pani. źle sięczuje powiedział. Proszę czuwaćnad nim w nocy. Bano zadzwonię, żebyzapytać o stan jego zdrowia. Kiedybył już w korytarzu, ruszyła się wreszciez miejsca, żebyzamknąć za nim drzwi, głośno,z ulgąi pośpiechem. Przeciągmiedzyoknem i drzwiamiprzewiał całe mieszkanie smrodliwą wonią pogorzeliska. Oparła czoło o ścianę,starając się powstrzymaćwymioty. Po razpierwszyobjawiały sięjejtak strach,żali rozpacz. Dlaczego stoimy? pyta, unosząc się na siedzeniu. Mię rozpoznajeokolicy. Samochód stoi przedpiętrowym domem wogrodzie. Szyld nad furtką głosi,że torestauracja "Pod Łasiczką". Agnieszkawyglądana zniecierpliwioną. Pytamyprzecież, czy także chcesz coś zjeść? Renato jest głodny. Ja niezaprzecza Zofia gwałtownie. Och, janie! Jeślimacie ochotę, wejdźcie. Ja się przejdę trochę po powietrzu,Mama nie znosiszybkiej jazdy mruczyAgnieszka do Włocha. Wyskoczyłz wozu i otwiera jejdrzwiczki szczerzezmartwiony. Ależ nie! wolaZofia. Co ciprzychodzido47. głowy, czuję się doskonale. Po prostu nie jestem głodna. Zjadłam obfiteśniadanie. Co ty opowiadasz? przedAgnieszką nie możnakłamać. Zjadłaś jeden sucharek. Ale niejestemgłodna, naprawdę. O Boże! myśli. Niechżeidą! Niechże idą i jedzą,niechprzestaną sięnią zajmować. Zawołamcię,jeśli będą mieli coś dla ciebie. Agnieszka poprawia włosy, przyglądasię w lusterkupuderniczki swoim ustom. Renato nie odrywa od jejtwarzy rozbłysłego ciekawością spojrzenia. Mówi terazdo niego: Wymyślili,co? "PodŁasiczką"! Dobrze,że nie pod mistrzem Leonardem. Na pewno jakaś inicjatywa prywatna. Pan nie wie, co to takiego. U nasprywatna gastronomia to nowość, do niedawna państwozajmowało się nawet produkcją mielonych kotletów. Nie wychodziłoto na dobreanipaństwu,anima się rozumieć kotletom. A teraz mamy takieprywatne knajpki przy drogach. Przyjrzała się niskim zabudowaniomza frontowym budynkiem. Może takżehodująnorkii stąd ten szyld. Ale "Pod Norką" to by brzmiałofatalnie. Dlaczegoona tyle mówi? Zofia nie może się doczekać, żeby wreszcie weszli do środka i zostawili ją samą. Uświadomiła sobie jakąś, na pewnonie usprawiedliwioną, niechęć do Agnieszki, razi ją,że paple, że jużjest z Włochem prawie na ty, choć jeszcze wczorajwieczorem udawała, że nie chce jechać. W ogóle gdybynieto, że wymyśliłasobie wczoraj tę wycieczkę w poszukiwaniu gliny, gdyby nie to,że miała nadzieję znaleźć jąwłaśniew okolicy, gdzie leżał biedny Francesco,gdyby w końcu nie namówiłajej, żeby pojechałaz niąrazem. ach, więc na tym polega cała wina Agnieszki,stądrodzą się wszystkie pretensje doniej. Mogła leszcze oskarżyć ją o to, że zajęła się ceramiką, że zamiastpójść na politechnikę, jakchciałojciec, pozostała wiernaswoim objawionym już wdzieciństwie zamiłowaniem, że nie lubiła nigdy fizykiani matematyki,choćw końcu nauczył. a siędobrze liczyć. Mającdwadzieściaczterylata zarab-ialadwa razytyle, co ojciec, a dosłużył się przecież -wysokiej rangi. Nie powinna mieć jejtego zazłe, niczego nie powinna mieć jej zazłe. Samaponosi winę za to że nieostrożnie wstąpiła w głąb pamięci, zamiast zatrzymać sięna jej brzegu, tam, skądwidzi się jeszcze? wszystko dokładnie, ale już nie możenas dosięgnąćżEdenpowracający ból. Nie umiała znaleźć takiego miejsca, nieumiała się na nim zatrzymać. Nie krępujcie się0 mnie? mówido nich dwojga. Dzieńtat piękny, z przyjemnością zostanę napowietrzu. Masz tu nawet ławkępod oknem! Agnieszkajuż na niej siecizi, wyciągnąwszy daleko przed siebieswoje długie nogi. Och,jak tu słońce grzeje! Będzieszsięmogłatrochę opalić. Zazdroszczę ci, że niejesteś głodna - mruczy i przeciąga się przymknąwszyoczy, wystawiwszy twarz kusłońcu, ale Renato tymrazem na niąri6 patrzy. Możenapij się paniprzynajmniej filiżankę kawy? Kawa dolyrze pani zrobi, przyniosę tutaj. Chybanaprawdę jechałem za prędko. Włosy kręcą mu się naskroniach tak samo, jak ojcu,choć nie jest d0 niego podobny. Wdałsię widoczniewmatkę, w tę- kobietę, którana niego czekała, przezcałą wojnę, przez długie miesiące i lata. Napisałjejpotem z dumą itriumfem, i tenlist zastał jąjeszczew Olszance: "Maria czekała na mnie". Nie po'trząsnęłagłową,bierze gozaramię i popychaprawie ku drzwiom restauracji. Dziękuję zakawę, me będ nic piła. Zjedzciecoś szybko i jedźmy. Szkoda czasu. Mamo! wzdycha Agnieszka, leniwie wstającz ławki. Mogłaś każdej chwili tam pojechać iprzeztyle lat nie pojechałaś ani razu. I nagle szkoda ci czasu. Oczywiście ma rację, jak zawsze, ma rację. Chłodną,rozsądną, pozbawioną sentymentów. Trzeba się byłouczyć od własnej córki patrzenia na świat. Tylko że tobył inny świat i niezawszeczłowiek sam go sobiestwarzał,nie zawsze mógł go sobie przysposobić wedługwłasnych pragnień. 3Gdyby tamten pozostał dłużej, gdyby zdecydowałsięczuwać przy ojcu, Andrzej zapukawszy wnocy dodrzwi zastałby go w ich domu. Stałana progurażona,obezwładniona tym wyobrażeniem i powitanie wypadło nie tak, jak powinno byłowypaść, najpierwsię przestraszyła, dopiero potem, kiedy już trzymał ją w ramionach, ciasno, ciasno, do utratytchu, dotarła do niej radość ostra, ponadsiły, radośćsamolubna,jednak ani trochę nie zawstydzona chwilą,w której przychodziła. Nie byli nigdy ze sobą tak blisko,alenie uświadamiała sobie tego wówczas, weszli doojca spleceni ramionami, jakby już nic nie mogło ich rozdzielić, jakbynie było na świecie siły, która potrafiłaby ich rozerwać. Ojciec siedział na łóżku. Usłyszał, że coś się w domudzieje, podniósł się i czekał, zwrócony ku drzwiom, napięty i czujny. Nigdy sięniemodlił, ale kiedy zobaczyłAndrzeja,powiedziałcicho: Sam Pan Bóg chyba cięzesłał. Nie zwrócili uwagi,że nagle zaczął mówić mu poimieniu; zbyt wiele się zmieniło, zbyt wiele miało sięjeszczezmienić, żeby drobiazgi,dawne zachowania, dawne formy,miały jeszcze jakieś znaczenie. SamPali Bóg! powtórzył. Skąd się tu wziąłeś? 51. Andrzej nie odpowiedział; patrząc na bandaże nagłowie i rękach ojca, sam musiałnajpierw zapytać:'Co się panu stało? Co .siętu dzieje? Musiałem wejśćdo miasta w nocy, żeby mnienie poznano,ale jużwewsiach po drodze mówionomi, aemiasto się pali. Spaliło się pół rynku powiedział ojciec,niepatrząc na nikogo. Pamiętasz małego Gliksmana nazakaźnym? Pamiętam. :Uciekł, matka mu w tym pomogła. Leżał wdomu,zaraziłbraci i jeszcze kogoś u sąsiadów. Nie mogłemdopuścić do tego,żeby epidemiaobjęła miasto. Wojnai tyfus w mieście. Posłałem karetkę z pielęgniarzamiraz i drugi, nie wpuścili ich. Poprosiłem więc naszegokomendanta, żeby dał mi żołnierza. Poprosiłemgo, żeby dał mi żołnierza. Jednego. Tylko jednego. Jedenbywystarczył ojciec mówił coraz szybciej,szybcieji głośniej, jeszcze nie wiedział, żetaksię to zaczyna,że tak zaczyna się w nim potrzeba usprawiedliwienia sięprzed ludźmi, wytłumaczenia swegoudziału w tym, cosię stało, w tym, czego niemógł przewidzieć. Alenie dał mi tego żołnierza. Nie dał. Niedal mi go. Samwsiadłdo samochodu i zabrałmnie'ze sobą. A potem,kiedy tu przyszedł, żeby mi zrobić opatrunek, mówił,że trzeba czyścić, wyczesywać z naszej pięknej ziemiwszystek brud,całe robactwo. Bozumiem powiedział cicho Andrzej. Stał wciążpośrodku pokoju,trzymającją blisko przy sobie, zdawało jejsię, że słyszy, jak wali w nimserce,żeczujezapachwiatru i nocnej rosy,jakim przesycone byłojegoubranie, dziwne jakieś,obce, za ciasne na niegoubranie, któregonigdy na nim nie widziała. Nie ojciec zaprzeczył gwałtownie tegoniktniezrozumie, tego nikt nie możezrozumieć. Niechcia52lem jechać. Nie chciałem! Ktomi teraz uwierzy, żenie chciałem? Milczeli obydwoje nietylkodlatego, że pytanie niebyłoskierowanedo nich. Kto mi teraz uwierzy, że nie chciałem? powtarzał wciąż ojciec. Komu mam to powiedzieć? Do kogo mamsię z tym zwrócić? Niech się pan położypowiedziała Leosia odprogu. Przeszła oboknich, zbliżyła siędo ojca, ujęłago za ramiona i przemocą położyła na łóżku. Szybkozrozumiała, że nikt wtym domu, prócz niej, nie zachowarozsądku i zimnej krwi. Znowu miała na sobiewykrochmalony fartuch i białą chustkę na głowie. Potrzebowała tych rekwizytów, ażeby choćby tylko w tymdomu zatrzymać dawny czas. Co to za gadanietakie? Jeszcze mało nieszczęścia jakna jeden dzień? Chcesiępan zabić tym gadaniem? A pan doktor pewniegłodny? zwróciła siędo Andrzeja. Zaraz cośzrobię. Jezusie kochany, nie wygląda pan dobrze. Andrzejpowiódł spojrzeniem po ich twarzach. Uciekłem z niewoli powiedział. Nikt niemożemnietuzobaczyć. Dopiero później, za tydzień, za dwa, za miesiąc,opowiedział wszystkopo kolei stanie i czekaniena granicy pod Fraszką, między dwiema rzekami, między prostym korytem Prosny i zagiętymkolanem Warty, noce,kiedy nic się niedziało, kiedyw ciemnościrżały konie,a stamtąd, zza granicy, dochodziło,a może tylkozdawało się, że dochodzi, i byłoto o wiele gorsze,niżgdyby dochodziło naprawdę, mruczeniesilników, głuchy szczęk żelaza. potem cofanie się,na Działoszyn,na Szczerców, na Bełchatów,obrona szosy, którą Niemcyparli na Łódź, i znów rżenie koni po nocach i mruczeniesilników, już gdzieś blisko, coraz bliżej, o ludzkigłos, o strzał z karabinów przeciwpancernych, które. dowieziono im w skrzyniach na granicę, ale nikt nieumial z nichstrzelać, i marsz na wschód,bezładny, tragiczny marszrozbitej przez wroga armii, dotarcie doModlina i wreszcie jakiś opór, rozpaczliwy i beznadziejny, ale jednak opór, jednak walka. Wszystko toopowiedział dopiero później, teraz mówił tylkooModlinie, o kilkunastu dniach bez snu, jedzenia i w końcubez amunicji, o białejfladze na murach,o kapitulacji. Broń rzucali na kopczyk, złamawszy uprzednio igliceicelowniki, podchodzili jedenpo drugim, kopczyk rósł,upasów wisiałyim puste kabury, przestali być żołnierzami, stali się upchaną ciasnowsamochodach mierzwąludzką bez imion inazwisk,z przeszłością,ale bezprzyszłości. Zawieziono ichdo Działdowa i tu niespodziewanie rezerwę zwolniono do domu. Zawodowi oficerowie patrzylina nich z zazdrością. Ciężko byłoopuszczać obóz pod ich spojrzeniami. Wolność miałasmak zdrady,choćto była tylko wolność w niewolnymkraju. Po dwóch dniach tej niewolnej wolności cudemuniknął aresztowania w domu rodziców, na Pradze, dokądwreszcie dotarł. W Warszawie wyłapywano jużoficerów, dokomendantury obozu w Działdowie niedotarły jeszcze najświeższe zarządzenia. Wyskoczyłw nocy przez okno z pierwszego piętra, matka wyrzuciła za nim ubranie ojca. I jakoś tudoszedłem powiedział. Patrzyłjejw oczy. Musiałem tuprzyjść. Ze wszystkich twarzy Andrzeja zapamiętała najwyraźniej, najostrzejjegotwarz z tego właśnie wieczoru. Była to twarzodzyskana, ale już jakby utracona, zawielew niej byłocienia zacierającego dawne rysy, dawne spojrzenie. Mówił cicho, jakby bolało;go każdesłowo, jakbybrał na siebiecały ból i cały wstyd za to,co się stało. Zapadła, poszarzała twarz chłopca, któryprzed kilkomatygodniami mówił:"To niemożliwe",a teraz miał już za sobą ucieczkę przed wrogiem,białąflagęna murach twierdzy, szczęk rzucanejbroni. 'Leosa nalewała jużherbatę, kroiłachleb, skrzypiaładrzwfe^kami kredensu. Przysłuchiwałasię temu, comówił, bo kiedy tylko skończył, powiedziała: Jezusiekochany! Trzeba coś obmyśleć. Zaraz panatu złapią. i Ojciec znowu usiadł nałóżku, zdjąłbandażz czołai rzuciłgo w kąt. Jest pokój 'nastrychu. Małoktoo nim wie, bo okno niedo drogi, tylko nasad. Leosiazaraz tam pościeli. Tylko światła proszę nie palić. ' Ja tylko najedną noc powiedział Andrzej,jakby za coś przepraszał, jakby prosił o wybaczenie. Patrzył niena ojca,alena nią, w jej twarz, w jejoczy. Był szalony, tak, wiedział o tym, jak wtedyoświciens podwórzu nadmorskiegopensjonatu, tylko że terazbyło to inne szaleństwo. Na jedną nocpowtórzył. iCo za głupstwagadasz? obruszył się ojciec. I dokąd pójdziesz? Mam stryja za Kraśnikiem. Jest leśniczym w zapadłym kącie,wjakichś prywatnychlasach. Tam napewno będzie spokojnie, świat zabity deskami, trudnosięrozeznać, w jakim żyje się wieku. Żebyśmy tylkotam dotarli. Zapadładługa cisza. Skądś z daleka, z szosy wiodącej doWarszawy czy z głębi miasta, dochodził głuchyodgłos toczących się czołgów. Chcesz ją zabrać ze sobą? zapytał wreszcieojciec. Jakieś pęknięcie było w jego głosie, głuchei bolesne. iPo toprzyszedłem odpowiedział Andrzej. I znowu była cisza. Dalekigrzmottoczącego się żelaza nie ustawałani na chwilę. Ojciec wstałz łóżka,przeszedł siępo pokoju, dotknął jakichś przedmiotównabiurku i stoliku nocnym, zatrzymał się na długoprzedoknem, przed czarnąpłachtą zaciemnienia. Kie55. dy się odwrócił, twarz miałjeszcze bledszą niż przedtem, z tym jaskrawszą na czole plamą oparzenia. Zabierz ją powiedział. Zabierzjąze sobą. Minęło dużoczasu, zanim zapytał: A ty? Chcesz? Nie mogła wydobyćzsiebieżadnego słowa, podniosłarękę do ust i gryzła palce aleserce rozdzierał jej za,\za ojcem, więc już wybrała, już postanowiła, iWiedział,że musi jej pomóc. Przyciągnął ją do siebie,położył dłoń na jej głowie. Zawsze, w każdym wspom^nieniu, wracałprzejmująco i wyraźnieten gorący ciężar. 'Nie chcę,żebyś tu była mówił. Nie chc-Boję się. Wszędzie, tylko nie tu. W tym mieście mebędzie już spokoju. Iw tym domu. Idź z nim, idź jaknajprędzej. Może. urwał, gorącewnętrze jego dłdniobejmowało jej czoło, jak podczas wszystkich dziecięcych chorób,kiedy badałw ten spoaób, czy ma gorączkę, kiedy chciał, żeby prędzej zasnęła/ I ja. kiedy będzie można. kiedybędę mógł. do was sięprzeniosę. A ja? chlipnęla cicho Leosia. I Leosia także,ma się rozumieć, że Leosiatakże. Rozstawali się więcz tym domem,jużteraz się z nimrozstawali, rozpadł się, runął w ich oczach, choć ścianytak samo jak dawniej,mocno podpierałydach. Wybudowałgo dziadek,kiedy coraz więcej pacjentów zjeżdżało się do niego zcałej okolicy. Wybudował go z pięknej cegły, zezdrowego, wspaniałego drewna. Wokółdomuzasadził drzewa, ozdobne z przodu, owocowew głębi. Tutaj przyszedł na świat ojciec, wychował siętu, tutaj wprowadziłswoją żonę. A potem znowu ktośmały biegał popokojach,znowu ktoś rósł w tych ścianach, pod tym dachem, który jaskółki takchętnie wybierały sobiena gniazda. Ioto rozstawali się z nim,porzucali go, ponieważ mógł już tylkoistnieć we56wspomnieniu, ponieważ w tym, co się stało, nie byłodlaniego miejsca. Nie!Leosi nagleprzeszedłplącz, uderzyłarękąW stół. Ja sięstąd nie ruszę. Nie zostawię wszystkiego na zgubę. Tyle konfitur! przypomniała sobie. Tyle soków! Leosiu, Leosiu pokiwał głową ojciec. Przecież oni nie -będątu wiecznie. Jakby mieli tubyź wiecznie, to by nigdzie dla nas życia nie było. Poco. bez potrzeby ustępować przed nimi, po co im takiedobro zostawiać? Nieboszczyk pan doktorprzez całeżyciena to pracował. I pan także. Pani by mi nigdy niedarowała, gdybym tuwpuściła kogoś obcego, gdybymtunie warowała jak pies. O Jezusie kochany, jak to' dobrze, że pani tegonie doczekała. że nie doczekałatego przeklętego czasu, żenie musiała patrzeć na diabław swoim domu. Ale jago więcej tu nie wpuszczę. Niech puka, niechchodzi pod oknami, niech strzelaw drzwi ja go nie wpuszczę napróg. Leosia płakała,przeklinała,przeżywała wzloty i upadki energii. Oni, poślubieni sobie tak nagle i niezwykle,nie mieliodwagi na siebie spojrzeć. Opuściła ich niedawnaśmiałość, która rzuciła ich sobie w ramiona, stali' przegrodzeni stołem i niemogliruszyć się zmiejsca. '''' MójBoże! powiedział nagle ojciec. Inaczej-'';'. to sobie wyobrażałem. No, na co czekacie? krzyknął. Pocałujcie się! Ludzie mimo wszystko będą mu;'sieli żyć. Rano Leosiaposzła doksiędza, a stamtąd do szpitala,:? ' skąd zabrała z pokoju Andrzeja jego ubrania i rzeczy,^przykrywszy je wkoszu fartuchami doktora. Zawsze^i- zabierała jedo praniawdomu,więc nikt się temu nie^ dziwił. Nie spotkała żadnego Niemca, nawet niesły. , szała, jakna strychu śpiewają żołnierze. Może jużnieśpiewali^Pożar rynkumusi! być widoczny z okien'" 57. szpitalnego strychu,może dopiero teraz zrozumieli, żesą nawojnie, choć na razie cierpieli tylko inni. Miasto wyglądało jakumarłe. Ludzienie opuszczalidomów. To, cosięstało, mogło się każdej chwili powtórzyć, inaczej, ale jednakpowtórzyćpękła jakaśtama,runęło przez nią coś, czego nie ogarniała dotądwyobraźnia ludzka. W tej pustce i ciszy szedł przezmiasto żydowskikondukt żałobny. Leosia schowała się w bramę, bo była przesądnai nie lubiła natykać się po drodze na pogrzeby, w dodatkuna taki. Ale jednak ciekawośćkazała jejwysunąćgłowę. Postawiła kosz na ziemi i patrzyła. Na platformie karawanu,naktórej zwykle przewożono owinięteprześcieradłem zwłoki,wąskie i płaskie, wyprostowanew starannymułożeniu do wiecznego odpoczywania, wznosił się terazwzgórek ciał nieforemnychi pokrzywionych, pokracznie i jakby nieprzystojnie,nieprzygotowanych na- przyjęcie śmierci. Przykrywała jeniczym nie obciążona płachta, wiatrunosił jej brzegi,ukazując ziemii niebuczarne, opalone ogniem piszczele, gołe, świecące biaiąkością czaszki. Za wozem szły trzy płaczki. Ich głosprzy zwykłychpogrzebach, wdawny, zwykły, zabityrazem z ludźmiczas, rozchodził się donośnie po mieście,płaconoim zato, żeby było słychać ich płacz, głośną żałośćza odchodzącymi. Teraz płakałymilczkiem, z bojaźnią zamykającą usta, wtłaczającąw gardło każdyjęk, choć płaczpo razpierwszy nie opłaconyrozsadzał impiersi. Ich ciche zawodzenie płynęło ulicąjak brzęczeniepszczół. Za nimi nie było tłumu, towarzyszącegowszystkimpogrzebom. Nie więcejniż dziesięćosób, przerażonychśmiałością swojej żałoby, podążało za karawanem. Przymocniejszym powiewie wiatru płachta ukazała znówzwęgloną gmatwaninę ciał. Jakaś ręka o rozszerzonychi zagiętych palcach, ręka nieposłuszna bezruchowiśmierci, zsunęła się z wozu i zwisając kołysała sięw takt podskakiwania karawanu nanierównym bruku. Leosiakrzyknęła. Przeżegnała się, zaczęła odmawiaćmodlitwę, bezładnie, gubiąc myśli i słowa. Choć koszbył ciężki, chwyciła go i pobiegła do domu. Spojrzelina nią przerażeni, gdy prosto od progu ruszyła do kredensu i choć zawsze wzbraniała się przednajmniejszym kieliszkiem wódki, teraz nalałasobie półszklankii wypiła duszkiem. Siedzieli wszyscy razem omawiając to, czego niedałosię omówić, przyszłość bliską i daleką, jutrzejszy dzieńich wyjazdu, a raczej wyjścia z domu, i losywojny. Ojciec nie poszedł tegodnia do szpitala. Czuł się niedobrze, a prócztego nie chciał,nie mógł,nie czułsięna siłach pokazaćsię ludziom. Uprzedzając telefonswego zwierzchnika, zadzwoniłdo kancelarii, żemusi zostać w domu,ale prawdopodobnie już jutro zjawisięw szpitalu. Leosia nie powinna była ukazywać mu sięze swojątwarzą, której wyrazu nie zdołałaodmienić,z rozwianymi włosami, zoczyma porażonymi tym, co oglądały. Wiedziała,że nie powinna; pamiętałatakże,że jestto domweselny, sama użyła rano tego nieodpowiedniego słowa, tym bardziej więc obowiązywałają terazinną twarz, inne patrzenie. Nie potrafiła jednak ukryćtego, co widziała, i wychyliwszy duszkiempól szklankiwódki, usiadła na krześle z cichym jękiem. Co się stało? spytałojciec. Spotkało Leosięco w szpitalu? i Potrząsnęła głową,wyjęła z koszagarnitury Andrzeja, jegobieliznę i obuwie. Nie, w szpitalu wszystko poszło dobrze, prawie nikt jej nie widział,weszła dopokoju młodego panadoktora,spakowałaco najważ. niejsze rzeczy, potem zamknęła drzwi na klucz, jutroznowutam pójdzie, pomału wszystko przeniesie, 'nictam nie zostawi. Nie, wszpitaluposzłojejnadspodziewaniedobrze. Dopiero na rynku. Co "na rynku"? spytałledwie dosiyszalnieojciec. Leosia uczyniłajakiś przedziwny gest ręką, chciałaokreślić, pokazać coś, co nie układało sięjej w słów,do czegobała się użyć słów. Na rynku. zaczęła. Zatrzymał ktoś Leosię? Tak pokiwała głową. Tak.Oni mniezatrzymali, ci na wozie. Dużo ichbyło, ca(a sterta. Leosiu! krzyknął ojciec. Sam przyniósł jej wszklance wody, kazał, żebywypiła. Opowiedziałapotemwszystkojuż spokojniej,a onimyślelio sklepachwokółrynku, ozakupach tam czynionych, guzikach i niciach Gliksmanowej, o butachi kaloszach, które najlepiej kupowało się u Beichmana, o chałwie u staregoFuchsa. Kiedy chodziła jeszcze do szkoły, wstępowała tam zawszepo lekcjachi wracała dodomu z lepkimi od słodyczy palcami,aLeosia złościła się,grożąc, że powie ojcu,jeśli nie zjeobiadu. Wszystko to zostało zdmuchnięte jak puchdmuchawca w jednej krótkiejchwili, gdy młodziutkimedyk z czystego, wypolerowanego kulturąniemieckiegomiasta stanął pośrodku rynku i z zadartądogórygłową przyjrzał się swojej wojennej przygodzie. Aha przypomniała sobie Leosia ksiądzprzyjdzie o trzeciej. Przez dłuższy czas niemogli zrozumieć, o czymmówi. Zapadła ciszajuż przez tosamo trzebabyłoopuścić ten dom,przez te puste, nagłe zamilknięcia,wktórych byłomiejsce na wszystko, na krzyk, na walenie głową ościanę, nazadanie sobie nie tylko bólu,ale i każdego pytania. Jak wczoraj,w tej szklistejpraezroczystości, słychać było dochodzące skądś z daleka głuche dudnienie czołgów. O trzeciej? odezwał się wreszcie ojciec. O Jezusie kochany! rozkrzyczała się nagle Leosia. Ślub w taki dzień! W takidzień! Czemuż wyzbyła się akurat teraz tej swojej zwykłej,prostejmądrości, czemu nienakazała sobiemilczenia,nie połknęła słów, które cisnęły sięjejna usta,niezatrzymała łezi gestów, pogarszającychtę chwilę. Widocznie niemogła, nie potrafiła. Wyciągnęła ramionalzamknęła w nich tę swoją drobinkę, którą kołysałaod pierwszej chwili, niańezyła i bawiła na kolanach,aż jej wyrosła na pannę, któramiała oto iść z tegodomu, na zawsze iść ztego domu, iw dodatku wtakidzień, czy można było przy tym nie płakać? Płakaływięc obie z Leosia, ciasno objęte, aż ojciec krzyknąłna nie naprawdę zły,zły podwójnie, bo także i nasiebie, że potrafił się gniewać. Tak?Mam byćcicho? Leosiauspokoiłasięnieod razu. A jakie ja wesele urządzępanience? Otympanniepomyślał? Wesele było ulubionym tematem Leosi. Od kilku lat,od kiedyzobaczyła, że siedząc uniej nakolanachdotyka nogamipodłogi,zaczęła układać plany weselnegoprzyjęcia na dwadzieścia, nie,na trzydzieści,w końcunaczterdzieści,a możenawetna pięćdziesiątosób. "Posłuchaj, Zośka! mówiła, rozkładając na stole starąkucharską książkę zaczynamy od zakąsek". Zdługiej listy potraw,którymiLeosia zamierzałauczcićjej wesele, najbardziej intrygowałyprzyszłąpannę młodą kwiczoły i tort pistacjowy. O kwiczołachwiedziałatylko tyle, żejest to coś nadzwyczajnego,coś, co się jada tylko przy rzadkich okazjach,raz, możedwa razy w życiu. Zpistacjami można było spotkać61. się częściej, uciotek na Boże Narodzeniei "Wielkanoc,w imieniny ojca, gdy wdzięczni pacjenci przysyłali mudo domu ogromne torty. Była w nich jednak zawszejakaś zielona niezwykłość, krótkie, słodkie oczarowanie nie,pistacji także nie można było jeść co dzień. Wesele? ojciec pokiwał głową. O czymLeosia mówi? Ksiądz zjawił się punktualnie. Najpierw zamknąłsięz ojcem w jego pokoju, pozostawiając ich onieśmielonych i nagle zupełnie sobie obcych na długie, wydłużające się chwile czekania. Wydawałasię sama aobieśmieszna w welonie zrobionym na poczekaniu z tiulu,który Leosia rozpinała wlecie na okiennychramachw obronie przed muchami, a teraz wyprany i wykrochmalony pospinała szpileczkami na jej głowie. Lustro,przed którym ją posadziła, pokazało jej twarz śmiertelnieprzerażonej dziewczynki o za dużych czarnychoczach, powleczonych tępą rozpaczą. Andrzej stałodwrócony ku oknu, wychodziło naogród i nie było za nim nic ciekawego. Na krzakachagrestu żółkły już liście, na jabłonkachdojrzewałyostatnie, zimowe jabłka. Gdyby wiedział, jak mało,jakprawie wcalego w tej chwili nie kochała. Jak miałamu niemal za złe, że się zjawił, żezabierał jąstąd,że rozłączał ją zojcem. Niepamiętała już, jaką rozpaczą napełniała ją jego nieobecność, brak listów, złewieści z cofającegosię frontu. Chciała zostać z ojcem. Niech się dzieje,co . chce,niech zginą, ale razem, takjak razem byliprzezcałe życie. Andrzej odwrócił się nagle inie opuszczając miejscapod oknem, wspartyo jego parapet, patrzył na nią. Wiem, oczym myślisz powiedział z żalem. Wyskubywałanitki zeswego ślubnegowelonu, darłajego brzeg, ostry od krochmalu z kartoflanejmąki. Wiem, o czym myślisz powtórzył. Przyszedłem,żeby cięzabrać,bo mi się zdawało, że razemłatwiej toprzeżyjemy, żemusimybyć ze sobą, żebyme miało do nas dostępu nicz zewnątrz, nic ztego,cosię stało. I nadal tak myślisz? zapytała wrogo. Nie potrząsnął głową. Jużtak nie myślę. Już wiem, żeto niemożliwe. Przestraszyła się, dziwnie i niezrozumiale,wbrewsobie itemu, co czułaprzed chwilą. Niemożliwe? spytała cicho. Czubki palców piekły ją odszarpaniaostrych nitek, dała temuspokój, wygładziła welon nakolanach, złożyłana nimręce. Zupełnie niemożliwe. Nie ma nigdzie takiegomiejsca. Alesą miejsca lepsze i gorsze. Twój ojciec marację,tojest najgorsze ze wszystkich. Twarzdziewczynki o otępiałych od rozpaczy oczach' rozmazała się w lustrze. Przycisnęła palcedo oczu,wytarłałzy. Pewnie myślisz, żejestem głupia. Nie, nie myślę tak. Ale nawet gdyby tak było,kochałbym cię iza to. Niezasługiwała na Andrzeja, na jego dobroći cierpliwość. Myślała, że pewnie bat się taksamo,jak onaidlatego potrafiłjązrozumieć. Wstała, podeszła doniego, wzięła jego dłoń i przytuliła ją do policzka. Wtedy, anie za chwilę na klęczkach i przy księdzu,ślubowałamuposłuszeństwo, poddanąuległość, wiaręw jego mądrość i dobroć. Ślub odbył sięszybko i jakby w roztargnieniu. TylkoLeosia, płacząccicho,jak to według tradycji winnaczynić matka, wiedziała naprawdę, co się działo. Ojcieczdawałsię być myślami bardziej przy rozmowie, którąodbyłz kanonikiem, a isam kanonik z trudem skupiałsię na udzielanym sakramencie. Powinien był pomyśleć, że tojuż czwarty, któryprzyjmowała z jego rąk. Chrzcił ją, udzielał pierwszej komunii, bierzmował,. a teraz łączył węzłem małżeńskim z kimś, komu sięnawet nie przyjrzał, dawnobowiem minęłyzwyczaje,kiedykażdy nowyprzybysz wmieście zaczynał w nimżycie od wizyty składanej księdzu. Może też dlategowięcej uwagi poświęcał młodemu doktorowiniż jej,choć w welonie zokiennych zasłon i ze swoją nowątwarzą powinna mu się wydać równie obca. Przez całyczas ceremonii bała się, żeby ksiądz, znany z pięknościi szczodrobliwości swoichkazań,nie wystąpił i terazz mową. Ale bata się nadaremnie. Byłwprawdziemoment, kiedy kanonik,dokonawszy pospiesznie swoichczynności, przymknąłoczy i jakby odsunął się odnichw swoje myśli, ale nie nastąpiłopotem anijedno słowo i wszyscy prócz Leosi byli mu za to wdzięczni. Potem ojciec wyciągnął jakiś bardzo stary rocznikwina, aLeosia poprosiła na skromny obiad; nie powinni byli, ale jednak rozmawiali opożarze rynku,o pogrzebie Żydów, onowym porządku wmieściei tych,którzygo z sobą przynieśli, o wojnie, o klęsce. W końcu i Andrzej przymuszony przezkanonika słowami,które jeszcze z trudemnazywałyto, co sięnaprawdę ido samejgłębi, dosamego krańca znaczenia nigdy nazwaćnie dało,opowiedział oswojej wędrówce, z wojskiemi bezwojska. Ciemno już było, siedzieli przy świetle i szczelniezasłoniętych oknach, gdy u drzwi rozległ się dzwonek. Mógł to być każdy z mieszkańcówmiasta, ale ojcieci ona, i Leosia w kuchni pomyślelito samo. Dzwonekzabrzmiałporaz drugi, potem trzeciiczwarty. Leosia,której nikt nie zakazywał otwierać,nie ruszała sięz kuchni;sama dobrze wiedziała, co trzeba robić. Andrzej uniósłsię na krześle, aleojciec go powstrzymał. Zostań! Nie wpuścimy go. Kogo? zdumiał sięksiądz. Może toktoś potrzebujący pomocy? 64Nie wpuścimygo powtórzyłojciec. Twarde, szybkiekroki odeszły od drzwi, przesunęłysię pod oknami, zatrzymały sięna chwilęinapowrótwróciły na próg. Znów zadźwięczał dzwonek, raz,drugi, trzeci patrzylina siebiew milczeniu, tylko ksiądzmiał w oczach pytanie, na które nikt nieudzielał muodpowiedzi. Dzwonek wreszciezamilkł, pospieszne kroki odbiegłyznówod progui kiedy sądzili, że oddaliłysię już kufurtce, powróciłypod okno, żeby się tam zatrzymaći przyczaić. Trwałoto bardzodługo, nie tylko dlanich,ale zapewne i dlatego, kto stałpod oknem,choć onmógł to skrócić, przerwać i zakończyć. Wciąż jednakstał tam,możez twarzą przysuniętą do szyby, możez wspartym o nią czołem, może z palcami wczepionymiw blaszany parapet. Czuła, że zacznie krzyczeć, żeniezniesie tej milczącej obecności za oknem, że zerwiesię iotworzy jena oścież, żeby się przekonać, czyontam naprawdę jest. Musiała mieć to wszystko w oczach,bo ojciec pochylił się nad stołemi powiedział groźnie: Opanujsię! Zacisnęła powieki, wstrzymała oddechi nie ona,ale tamtenpod oknem załamał się pierwszy uderzona pięścią szybazadźwięczała ostro, ale zarazpotemszybkie kroki oddaliły się spod okna, nieku drzwiomjednak, tylkow stronę furtki. Nie odzywali się do siebie przez długiczas, Leosiaw kuchni jakby żyć przestałai dopieroksiądz kanonikzdobył sięna głośne postawieniedręczącego go pyta,nia: Kto to był? Wiecie, ktoto był? Ojciec sięgnąłpo flaszkę zwinem. Najważniejsze,żenie wpuściliśmy go do środka. Nie wróci? Patrzyła z napiętąuwagą, jak ojciec napełnia kie5 Dwi ścieżki czasu65. liszki, jak obraca w dłonibutelkę, aby powstrzymaćopadnięcie czerwonej kroplina śnieżny obrus. Myślę,że nie wróci odpowiedział powoli. A potem zrozumiawszy, że to jednak zbyt wielkie uznanie dla studenta medycyny,przeżywającego swojąpierwszą wojenną przygodę, dodał cicho; Nie dzisiaj. 4Renatoopowiada Agnieszce film, scenariusz filmu,opracowanyjuż nawetjako scenopis wszystko jestgotowe, nawet główna obsada,jeszczetylkotepolskiesprawy, i możnakręcić. Czekają na kurczęta z rożna, które skwiercząc i napełniając cały lokal "Pod Łasiczką" podniecającą wonią,pieką się dla nich w kuchni, a tymczasem Renato pochłaniastertę zielonej sałaty, sam doprawił jąsobieoliwą, cytryną i cukrem, a teraz przerwawszy opowiadanie zastanawia się, czy jednak nie brakujew niej soli. Agnieszka bardziej goobserwuje niżsłucha. Uważa,żeładnie je,podoba jejsię, że pochłoniętyopowiadaniem, potrafi myślećrównocześnie o przyjemności, jaką daje mu jedzenie, potrafi poświęcić tejczynnościcałą należną jejuwagę. Sama nabiera ochoty na zielonyliść,połyskujący oliwą, wyciągarękę i chwyta gow dwa palce. Ależproszę! mówi Renato. Terazon przygląda się,jak liść sałaty ginie w ustach Agnieszki, iczekana jej aprobatę, żebyzapytać: Dobre? Bardzo! Właściwie to nigdy nie lubiłamsałaty. Od dziś zaczniesz ją lubić. Agnieszka śmieje się,na ustach ma jeszcze odrobinęoliwy, jej uśmiech lśni i połyskuje,może także i paeh67. nie, Renato jest pewien, że gdyby pochylił się nad stołem i zbliżył twarzdo jej twarzy, mógłbysię o tymprzekonać. Uwielbia chwilez nowymidziewczynami! Gdy się je dopiero poznaje, ogląda, podpatruje, gdywszystkow nich wydaje sięciekawe, odkryte, ajeszczenie rozszyfrowane do końca. Wtedy każda wydajesięinna, warta wszelkich zabiegów, cenna, najcenniejszaprzez to,żesię dzięki niej podąża jeszcze raz tą cudowną drogą, prowadzącą od pierwszegospojrzeniado. nie,nie myśli nawet, żeby zaraz się z nią przespać. To czasem wszystko psuje. Woli czekać, aż okażesię to konieczne. Dla niego i dlaniej, przedewszystkim dla niej. Zawsze wtedy bowiem ma uczucie najwznioślejszego ofiarowania. Nic z pospolitości. Cleniapomyłki. To po prostu musiało się stać. Naczymskończyłem? pyta. Nie wiem potrząsa głowąAgnieszka, nie przestającsię śmiać, połyskliwie i pachnąco, i'choć to niezbyt dla niego uprzejme, ta nieuwaga dlajego słów,Renato woli podejrzewać, że może myślała o tymsamym. Aha!przypomina sobie,unosząc nad talerzemsałaty solniczkę. On jedzie zMediolanu do Rzymu. Impresarioudał się tam dzień wcześniej, żeby namiejscu dopilnować ostatnichakcentów reklamy i zadbaćo wszystkie szczegóły. Impresario jest postaciąprawie że komediową,skupiająsię w nim przejaskrawione cechytego zawodu, dwoi się i troi, zapobiegliwyi męczący, wiecznie załatany. Załatwia jednocześniemnóstwo spraw, słowem: typowy facettego rodzaju,wiesz, oco chodzi. Nie wiemmówi Agnieszka, znówpodkradającz talerza liść sałaty. Nigdy w życiu nie widziałamżywego impresaria. A możenawet bymi się przydał. Tobie? 68A dlaczego nie? Każdy artysta potrzebuje kogoś,ktoby wmawiał innym, że jest genialny. Jeślicenaza tę usługę jest z góry ustalona, sprawa wydaje sięnawet wyjątkowo czysta. Wolałabym to niż wszelkieinne zabiegi, które muszązastępować tę próżnię wokółpochopnego stwierdzenia, żeprawdziwasztuka upowszechnia sięsama. Boże drogi! Renato jestwreszcie pewien, żesałata ma właściwy smak, ale boisię, że nigdy nieskończyswego opowiadania. O czymty mówisz? Dobrze, że nie wieszmacha ręką Agnieszka. No więcco z tym waszym polskimpianistą? Skoro polski, to wasz. Wasz,bo wymyśliliście go sobie. Ciekawajestem,czy wyda mi się prawdopodobny. A musi? Agnieszka zastanawia się przezchwilę. Myślę, żetak. Prawdopodobny to znaczytaki, jakiego możnaprzewidzieć. Bez żadnej nadziei na zaskoczenie, bezniespodzianki, którajest w każdym losie. Po co wobectego kręcić o nim film,skoro każdy może przewidziećjego historię? Nodobrze, niechnie będzie prawdopodobny. 'Poddaję się. Ale pozostawiam sobie prawo do wątpliwości. Ofiarowuję ci je. Renato patrzytak, jakbyobdarzał ją czymś, czego nie mogłaby,otrzymać od nikogo i intensywność tego przekazu sprawia, żeznowuzapomina, w którym miejscu przerwał opowiadaniescenariusza, milczy przez chwilę, aby tymmocniej zaakcentowaćnastępne zdanie: No więc impresariodba o wszystko,usiłujewszystko przewidzieć i, jakzwykle w takich wypadkach, nie przewiduje rzeczynajzwyklejszych,choćby tego, że jego pupilspotkawpociągu dziewczynę. '. Dlaczego nie leci samolotem? A dlaczego ma lecieć? Ba ja wiem? Terazwszyscy latają samolotami. Co to znaczywszyscy? Renato zaczyna byćlekko zniecierpliwiony. Nie udaje mu się wywołaćwyrazu zasłuchania w oczachAgnieszki, błyszczy w nichwciąż ostre, bardzo przytomne światełkoprzyczajonegosprzeciwu. Gdyby wszyscy latali, pociągi przestałybykursować, a wciąż jest w nichprzepełnienie. No więc wszyscy artyści poprawia się Agnieszka, bynajmniejnierezygnując ze swego zastrzeżenia. Spiesząsię, niemogą tracić czasuna długie podróże. Ale nasz pianista podróżuje pociągiem. Agnieszkaprzechylagłowę i bawiąc się irytacją, której Renatonie jest w staniejużukryć, mówi z uporem: Chcęwiedzieć dlaczego? Bo nie było już biletunasamolot,boźle znosilatanie,bo. wszystko jedno zresztą dlaczego. Musijechać pociągiem, co ci się tu niepodoba? Przepraszam Agnieszkasięga potrzeci liśći choć sałata jest znakomicie przyprawiona, a poufałośćtegogestu zbliża jąjakoś do Renata, smutnieje iopuszczagłowę. Bo widzisz,ja w ogólenie lubię fabułki. Czego nie lubisz? Fabułki. Tego zmyślania, układaniazdarzeń, naginaniaichdo konceptu. Renato rozpina pod brodą kołnierzyk koszuli, zgiętymi palcamiprzeczesujewłosy. Ale przecież. przecież. szuka słów sztuka od wieków opierała sięna anegdocie,literatura, plastyka. Film tylkoją ożywił ipomnożył obrazy. trudno takodrazu się tegowyrzec. Bo ja wiem Agnieszkawciąż nie podnosi głowy, bawi się brzegiem lnianego obrusa. Tyle rzeczydzieje się naprawdę. Tegomu oczywiścienie powie, bo"" wydałaby musię śmieszna jak śmieszna jest w tejchwili dla siebie,śmieszna,głupia i nieobliczalna. Aku.rat terazją to dopadło,przezrok nie powtórzyła gow myślach ani razu, aoto nagle powraca pośród tejrozmowy ulubione, pogardliwe słówko Marka: fabułka. Pogardliwe, bo samsiedział w dokumencie, bo nienawidził kostiumu; słów, szmat, wszelkiegogrania ludzi i rzeczy. Sam też sobieniczym nie pomagał, chropowatyi kościsty, zawsze prawdziwy. "Fabułka! mówił, a brzmiało to, jakby plułprzez zęby. Niechinni robią pieniądze na fabułce. Życie jesttak wspaniałe! Trzeba to tylko zobaczyć". Chodziła z nim nawszystkie polowania z kamerą, wierzyła z wściekłymzachwytem wkażde jego słowo,a potem zjawił sięWiktorpo tej swojej nagrodzie, Wiktor, który uznał,że powinien się teraz pokazywać z jakąś świetną dziewczyną. a ona natoprzystała i także lubiła, gdy ichrazem widywano, dwoje oszustów stratowało wtedyMarka,który nawet nie potrafił,a może nie chciał siębi-onić. To było dawno, o Wiktorze zdążyła już zapomnieć,i nagle przypomina się jej fabułka, małe, pogardliwe słówko, slyszy, jak jeMarekwymawia, widzi,jak układają się przy tym jego usta,pamięta przygarbienie pleców, pochylenie głowy, całe to wyraźne odwrócenie się od wszystkich intratnych pokus świata. Tyle rzeczy dzieje się naprawdę powtarza z uporem. Renato unosisię nieco na krześleipochylanadstołem: Pozwól mi opowiedzieć całą rzeczdo końca. Dlaczego zatrzymujeszsięna głupstwach? To nie są głupstwa Agnieszka jest nieprzejednana,apotem nagle zmienia zdanie,przerażonatym, że przywypolerowanej urodzieWłocha jawi się^i jej wciąż przedoczymakoścista niedoskonałość Mar]': ka. Ależ tak. To sągłupstwa. Przepraszam. Zjawiają się wreszcie kurczęta, wnosi je na tacy. młoda kelnerka, może córka właścicielilokalu, owaiasiczka zszyldu, zwinna i cichutka, o malej, ładnejgłowie nagiętkiej szyi. Obydwoje są jej jednakowowdzięczni, choć tylko Renato umie jej to okazać, mimo że nie może posłużyć się słowami. To wspaniale pachnie! mówi, gdy iasiczka odchodzi po sokpomidorowy,który zamówili. Możebyjednak mama nabrała ochoty? Powiedział tobardzo ładniemama i Agnieszkanie bierze mu za złetejpoufałości. Potrząsa jednakgłową. Ma wiele, bolesnego niekiedy,sentymentu dotejniemodnej dziewczyny, która jest jejmatką. I wie,że kiedy powstaje między nimi cośhie do przekroczenia, nie należy udawać, że tego nie ma. Trzeba jązostawić w spokoju mówi łagodnym głosem, takmiękkim, jakby gładziła nimkogośpogłowie. Renatopatrzy jej uważnie w oczy. Rozumiem. Gówno rozumiesz,myśli Agnieszka. Ja także nic nierozumiem, ale przynajmniej nie udaję, że jestinaczej. Nigdy niewiesię zbyt wiele o drugim człowieku,w dodatku o człowieku z innej epoki. Trzeba jązostawić wspokojupowtarza. Wróćmydo scenariusza. A więconjedzie pociągiem. Tak.Renato czeka przez chwilę,czy to nie podstęp zjej stronyta nagła zgoda na środek lokomocji,który wywołał tyle sprzeciwów, ale oczy Agnieszkipatrzą niewinnie i zachęcająco. A więc jedziepociągiem, w tym samym przedziale jest tylko jedna pasażerka,młoda dziewczyna, którawsiadła w ostatniejchwiliz ogromnym płaskim pudlem. Co jest w tym pudle? Ba! Renato jest szczęśliwy, że wreszcie ją cośzaciekawiło. Tosię okaże w odpowiednim czasie. Nie słyszałaś, co powiedział Czechów o strzelbie wiszącej na ścianie? 'Zamierzchłedzieje. . Nie takie znów zamierzchłe. Jeśli strzelba wisiIH. na ścianie, musi w którymś akcie wystrzelić. Tosamoa , tyczy się pudla,które wiezie dziewczyna. Jest młodąv gąską zprowincji. ". Teraz naprowincji nie ma młodych gąsek. Wy'; obrażają to sobie tylko stołeczne gąsiory. ^ Nowięc jestmłodą, niedoświadczoną dziewczyną. UCzy powiesz, że i takich nie ma? Zdarzają się mruczy Agnieszka. Chociażg. rzadko. Ale jednaksię zdarzają, do diabla! Renato^ przymykana chwilęoczy, żeby ukryć wzburzenie, któB' re znów zaczyna googarniać. Ma długie, czarne rzęsy,fe lśniące ipodgięte na końcach. Poco mu takie rzęsy? myśliAgnieszka, przypominając sobie, ile czasu tracir co ranka, żeby swojeprzyciemnić i wydłużyć tuszem^"Mascara" Maxa Factora, jedynym, jakiego używa, dotzdobycia tylko w PKO, a więc za bony, któremusi';; kupować od Teresy. Helena, gdyby miała głowę do ta2, kichrzeczy, mogłaby przywieźć zUSA kilka pudełek^'". ; na zapas, ale oczywiścienieprzywiozła. Awięc" jadąwjednym przedziale zaczyna znówRenato. Nasz pianista i dziewczyna z ogromnympłaskim pu: dlem. Mam nadzieję,żepomógł jej postawić jena polce. Naturalnie. Choć okazało się zupełnielekkie. Lekkie? Tak.I od tego zaczęła się rozmowa. Cudowna roz-,. mowa młodego człowiekai dziewczyny od pierwszej. ',::chwili olśnionych sobą. Czy i to wydaje ci się nie^ prawdopodobne ? '8'"'Owszem mówi Agnieszka. To się zdarza. "','" Są olśnienisobą od pierwszego wejrzenia, od;:; pierwszegosłowa, które ze sobą zamieniają. PianistaŁ. 1 '. kupił na dworcuw Mediolanie plik gazet, w każdejjest jego zdjęcie, manaprawdędobrego impresaria,który o wszystko potrafi zadbać, a ponadto dwa koncerty w Mediolanie istotnie bardzo się udały, to samobędzie chyba w Rzymie, świadczą o tymszumne zapowiedzi w rzymskichdziennikach; dziewczyna przegląda je, niemogąc ukryć . podniecenia, nigdy jeszczenie rozmawiałaz kimś tak sławnym, o kim pisanobyw gazetach, nigdy jeszcze niemiała szczęściapoznaćprawdziwego artysty. I nagle padanieśmiałe pytanie,pytanie-prośba: Czy nie mogłabyusłyszeć, jak gra? "Ależ tak! woła on. Tak!. Oczywiście! " Corazbardziej podoba mu się ten pomysł. "Będzie pani moimgościem! " Podczas postoju na jakiejś stacji dziewczynachowasię w głąb przedziału inie pozwalaotworzyćokna, choć w przedziale jest duszno. Na peronie grupkaosób wyraźnie kogoś oczekuje, a gdy pociąg rusza, młodzieniec o dość pospolitej, ale otwartej i szczerejtwarzybiegnie wzdłuż wagonów i woła z rozczarowaniem:"Giovanna! Giovanna! "Aha! mówi Agnieszka, walcząc z udkiem kurczęcia. Renatobierze w palce opierającą się sztućcom kostkęipodnosiją do ust. Przez chwilęprzygląda się zręcznymruchom łasiczki stawiającejna stole szklaneczki zsokiem pomidorowym, dziękuje jej promiennym uśmiechem i odprowadzająoczyma aż do kontuaru. "Giovanna! Giovanna! " wola jakiś młody człowiekna peronie podpowiada Agnieszka odrobinęzłośliwie, pewna, że zapomniał, w którym miejscuprzerwał opowiadanie. Tak podejmuje Renato, nie zauważywszytejintencji. Kiedy pociąg odjeżdżajuż ze stacji, widaćgo wciąż jeszczena peronie, nawołującego, szukającegowśród tłumu, nie pogodzonego z myślą,że ta, na którączekał, nieprzyjechała. A cowRzymie? pytaAgnieszka,zerkając dyskretnie na zegarek. W Rzymie na dworcu czeka impresario. Jest przerażony dziewczyną, trudno musię dziwić, żaden impresario naświecie nie zaakceptowałby podczas tournśetakiej komplikacji, w dodatkuto pudło, które lądujeod razu w jego ramionach,pudlo-koszmar,nie mieszczące się wtaksówce,wiele zamieszania sprawiającewhotelowym turnikiecie i w windzie, gdy ku przerażeniuimpresaria okazuje się, że bezwcześniejszego zamówienia można jednak dostać pokój dla dziewczyny,w dodatku nawet na tym samympiętrze. Sielanka! uśmiecha się Agnieszka pobłażliwiesponadswego soku pomidorowegoi coraz bliższewydaje jej się zrozumienie, dlaczego tak jak Mareknielubi fabułki. Oczywiście sielanka! Nic podobnego! Pianista ledwie ma czaswziąćprysznic i przełknąć cośna stojąco. Czeka gokonferencja prasowa, potem próba, a ostatnie trzy godzinyprzedkoncertem musibezwzględnie leżeć. Impresarioskłonny jest tym razem osobiście tego dopilnować. Wręcza dziewczyniebiletna koncert, dając jej dobitniedo zrozumienia, żemusi sama zająćsię sobą. "Alechciałbym, żebyś w jednej sprawie pani pomógł wtrąca pianista. W kupnie suknina koncert. Oczywiście i w tymsensie jestpani moim gościem. " "Ależ,: ]'amam suknię! woła dziewczyna. Bardzo piękną;,suknię! Z najlepszego sklepu w Mediolanie! Zobaczy^ pan na koncercie". Pudło! Agnieszka dopija sok i odsuwa szklankę- Nareszcie wystrzeli ta strzelba, ukryta w pudle. Ale jak wystrzeli! emocjonujesię Renato. /Pudło nie kryje w sobie zwykłej sukni. Co do tego,. w jaki sposób torozegrać, nie ma jeszcze ostatecznejzgody między scenarzystami a starym. Scenarzyści proponują, żeby. pokazać dziewczynę budzącą sensacjęswojąślubną suknią jużw hotelu,a potem przedhotelem, gdy usiłuje złapać taksówkę, anastępnie w salikoncertowej, samotnąpannę młodą, przeciskającą sięprzez tłum. Stary natomiast widzi to inaczej: podczaskoncertu reflektor wydobywana widowni siedzącąwpierwszym rzędzie dziewczynęw białej, rozłożystej,w oczywisty sposób ślubnej sukni, ukazuje sensację,jaką wzbudza, najpierw wśród najbliższych sąsiadów, potemw coraz dalszych rzędach, w końcu i naestradzie, gdy po skończonym utworze pianista kłaniasię i podnosi wreszcie wzrok napubliczność. Orientujesię, że ta niezwykła owacja przeznaczonajest nie tylkodla niego; nie jest w stanie jednak wyjaśnić nieporozumienia nawet wtedy, gdywe wszystkich dziennikachporannych pojawiają się zdjęcia młodej pary, takniezwykle skojarzonej przezpubliczność idziennikarzy. Jestem za pomysłem starego mówi Agnieszka. To musi być bomba:panna młoda wpierwszym rzędziena koncercie. Tamte sceny, w hotelu, podczas łapaniataksówki, przepychanie się wślubnejsukni przeztłumprzed saląkoncertową, rozładowałybycałą sytuację. W końcu na samym koncercie strzelba nie miałabyjużchyba czymwystrzelić. Przekażę szefowimówi z ukłonem Renato. I niech mu pan takżepowie, że dziewczyna powinna w prawidłowy sposób zareagować na tę sytuację. Mianowicie? Ponieważ została zaakceptowanaprzez publicznośćwroli panny młodej, powinna samasięteżzaakceptować w tej roli. Czy nie budzi się w niej cień nadziei? Nasza dziewczyna jest realistką. Płacze. Wie, żeporanne dziennikidotarły także do jej rodzinnego miasta i żeprzy rannej kawie jej ojciec, restauratornajznamienitszy w miasteczku, rozłoży je jak zwykle nastoliku. Za dwadni ma się odbyć jej ślubz synemmiejscowego ogrodnika. Narzeczony ijegorodzice czytajątakże gazety przy porannej kawie,czytajecałemiasto, doktor i aptekarz, którzy mieli być świadkami,ksiądzkanonik. Prawdziwieszczęśliwy jest tylkoimpresario. Nieoczekiwana reklama sprawiła, że nietylkona następny koncert bilety zostały rozprzedanew godzinę pootwarciukasy,ale że zanosi się także nadwa dodatkowe koncerty w Rzymie,przy podobnejfrekwencji. Widzi pan mówi Agnieszka, nie wiadomo dlaczego z żalem. U nasnictakiego nie mogłoby sięprzydarzyć. Tam także nie dochodzi do tych dwóch ponadplanowych koncertów,ponieważ pianista postanawiapojechaćz dziewczyną do jejmiasteczkai namiejscuwszystko wyjaśnić. Odwołuje koncerty? Dlaczegonie? O Boże! Agnieszka wznosi w górę oczy. Iledostajeza koncert? Nie orientuję się dokładnie, ile zarabiają pianiści,Sądzę, że co najmniej tysiąc dolarów. Tysiąc dolarów! I sądzi pan, że odwołałby koncerty? Żaden Polak w to nie uwierzy. i Dziewczyno! teraz Renato wzywa oczyma nie^. ^: bona świadka swojej cierpliwości. Zakładamy prze^cięż,żepianista jest znanymartystą, że ma wiele pro"^ pozycjii, jak już powiedziałem, znakomitego impresaria. 'IHIi Nieodwołakoncertów! SĘ Nowięcwzdycha Reiiato niechje tylko. ^Redłoży. To już brzmi prawdopodobniej. Bardzopani po ziemi chodząca. Co takiego? Zawsze jest pani tak praktyczna? Agnieszka zastanawiasię, podnosząc w górę pustąszklankę. Nie zawsze. Alezdarza mi się, że tegożałuję. Lekkomyślnośćto wielka przyjemność. Ba! Przedtem i w trakcie. Alenigdy potem. I wobec tego czemu każecie w filmie płakaćtej waszejdziewczynie ? Film jest zawsze po trochumoralitetem. Takie małe oszustwodla maluczkich. Dlaczego od razu oszustwo? dziwi się niewinnie Renato. Skończył jeść, wyciera palce w serwetkę, Agnieszka nie może oprzeć się podejrzeniu, żemiałby ochotę je oblizać. No już dobrze mówi niezbyt uprzejmie. Codalej? Napije się pani kawy? Chętnie, jeśli nie trzeba będzie długo czekać. Niewiem,co siędzieje z mamą. Renato wstaje od stołui podchodzi do kontuaru,żebyzamówić kawę. Nie jest takwysoki, jakmłodziPolacy,ale to dobrze, myśli Agnieszka, która wciąż mado czynienia Zi samymi dryblasami i której sprzykrzyłosię już tobezustanne zadzieranie głowy. Ma bardzoładnie przycięte z tyłu włosy,nieza krótkie, ale teznie leżące na kołnierzumarynarki,obejmującezaledwiekark łagodnymi falami, ma szerokieplecy, wąskie biodra, dobre, proste nogi w trochę pogniecionychsztruksowych spodniach, które ukazują krzykliwie pomarańczowe włochateskarpetki nad miękkimizamszowymimokasynami. Renato odwraca się gwałtownie i przyłapawszywzrok Agnieszki, wybucha śmiechem. ŚmiejeC się także i ona, naprawdę przyłapana i zupełnie bezradna, próbuje im wtórować łasiczka za kontuarem. IRenatopomaga sobieuniesionymi w górę palcami przy' '. zamawianiu dwóch kawi wraca dostolika. No jak? pyta. Jak wypadły oględziny. ^i,. Średnio mówi Agnieszka. Nierozpieszcza mnie pani pochlebstwami. Nikogo nie rozpieszczam. Nawet siebie. Dostaniemy zaraz kawę? Mam nadzieję. A więc pianista odkłada koncerty. Zadowolona pani? To pan powinien być zadowolony, że urealniam tęhistorię. ,;'I jedzie z Giovanną do jej rodzinnego miasteczka. ; Jest to typowo włoska prowincjonalna miejscowośćz wszelkimi urokami i udrękami, ledwiesięłapie trochęnastroju w cieniu starejkolegiaty,już wali nas w łebjakaś mieszczańska pospolitość. ;Wszędziejej pełno. Ale na prowincji to jużsam koncentrat. No,niewiem zastanawia się Agnieszka. W stolicachi w wielkich ośrodkach przemysłowychmożna zobaczyć, jak mieszczaniejeproletariat i wczorajsze chłopstwo. Renato patrzynanią roztargnionymioczyma, niewie, o czym ona mówi nie był nigdy na targu w Nowej Hucie, nie widział nigdyglinianych potworkówi makatekz jeleniami, nie może mieć pojęcia, czymobrastają nowe mieszkania, do których przybysze zewsl nieprzenieśli swoich ludowych tradycji, na skutekczego pustka zapełnia się jakoś sama i czym sięda. Agnieszka przypomina sobie sympozjum na akademiipoświęcone właśnietej kulturowejpustce,żarliwośći bezradność'profesora, który je zorganizował, próbujączwrócić uwagę naniedostrzegane jeszcze przez, wszyst. kich niebezpieczeństwo, wlokące się za gwałtowną Industrializacją kraju. Błagam, bez dygresji! prosi Renato słabym głosem. Tracijuż nadzieję, że kiedykolwiek zdołaopowiedzieć jej ten scenariusz do końca, powinni już właściwiejechać, ale na szczęście jest jeszcze kawa, którą łasi czkapodaje, tak samo szybka i zwinna, jak przedtem. Dobrae godzi się Agnieszka. Na rozstanieurządzimy sobie "wieczór samych dygresji. Tobędzie cudowne! Renato wciąż ma roztargnienie w oczach, długo miesza kawę, apotem pijejąmałymi łyczkami,pijei milczy, z trudem powracającdo małego włoskiego miasteczka, w cień kolegiaty,przed którym zatrzymuje się południowy upał igwar,wypełniający ciasne uliczki. Można sobie wyobrazić,co się tamdzieje,co siętam działo odmomentuzniknięcia panny młodej, pojawienia sięjej zdjęć w dziennikach, aw końcu jej samej. z polskim pianistą. Zdworca, na którym wysiadająw samo południe, towarzyszyim tłum podnieconej gawiedzi. Nie mogąsięod niego uwolnić, przeddworcem nie ma taksówek,musząiść przez całe- miasto wśród napierających zewsządciekawskich, zgorszonychdewotek, podnieconychpanien, ugodzonych w zbiorowej małomiejskiej godności mężczyzn. Przed domem restauratora tłum gęstnieje,Giovannai pianista ledwo mogą przedostać się dośrodka. Do czego muw tym wszystkim potrzebne polskieplenery? myśli Agnieszka. Znów dyskretnie zerka nazegarek. Nie wie, co siędziejez matką, ma wyrzutysumienia, że nie zmusiłajej do zjedzeniaśniadania. Alematkisą czasem równie uparte,jak dzieci. O czym myślisz? pyta Renato po długiej chwilimilczenia. 80Ależ słucham! woła Agnieszka, podrywając sięna krześle. Są wreszcie w domu Giovanny. Postaram się skracać. Ależ nie! To bardzo interesujące. W zasadzie żadnego filmu nie można opowiedzieć. Wdodatku takiego, który nie zostałjeszcze nakręcony. Scenariusz jest tylko niedoskonałą podstawą czegoś, comasię dopieronarodzić. Zdaję sobie z tego sprawę. Rysując najpierw to,co później masię stać pełnowymiarową formą plastyczną, doznaję tego samego uczucia. A więc w największym skrócie: dwa dni dzieląceGiovannę od wesela są jej powrotem wdawneżycie,zktórego na tak krótko zdołała się wyrwać, sąniezupełnie bezbolesnym dlapianisty oddawaniem jejmłodemu ogrodnikowi, rodzinnemu domowi, miastu,w którym się wychowała i w którym ma pozostać dośmierci. Straszne! mruczy Agnieszka. Nieludzkie! Niechże ten ogrodnikbędzie przynajmniej do rzeczy. Jest akurattaki, jak inniogrodnicy. Poczciwy,zespolony zziemią, nie przygotowany na inne zagrożeniaze strony świataniż susze i gwałtowneulewy. Ale dziewczyna była już na koncercie w Rzymie,spędziła po nim wieczór zesławnym człowiekiem, któryją olśnił,zobaczyła swojezdjęcia wgazetach. Bajki trwają krótko. Czasem podobne są do snu,zktórego powrót w rzeczywistość wydaje się brutalny. Do czego potrzebnemusą plenery w Polsce? myśliznów Agnieszka. Plenery wPolsce i polska dziewczyna? Nie chceo to pytać, bo uważa, że powinni już jechać;dajeznaklasiczce, żeby sporządziła rachunek, a gdyRenatozrywa sięibiegnie do kontuaru, żeby go zapłacić, podąża za nimi szamocze sięz nim przy wtykaniu pieniędzy w ręce zdumionej dziewczyny. ŁasiczkaeDwie ścieżlEiczasu81. woli jednakdolary Włocha, chowa je taksamozwinnie,jak podawała jedzenie,Agnieszkę zdumiewa przezchwilę krótka myśl, ile doskonałości może wyzwolićw człowieku zbijanie pieniędzy na własny rachunek,nigdyw życiu nie widziała jeszcze tak sprawnej kelnerki. Za obiad płacę ja! mówi doRenata. Kenatopoddaje się, unoszącwgóręobie ręce. Mam nadzieję,że potym, cośmy tutaj zjedli, nie będziemygłodnido wieczora. Co do siebie,niejestemtego taka pewna. W pracowni mogę nie jeść przez cały dzień,ale kiedy leniuchuję,wciąż myślę o jedzeniu,Nie będziesz przy mnie głodna uśmiecha sięczule Renato. Uwielbia karmićdziewczyny, które musię podobają, a pod swetrem Agnieszki, gdygo właśnieobciąga, drży, porusza się, wznosii opada coś cudownieżywego, miękkiego i twardego zarazem,coś, co sprawia,że nie chcemu sięmyśleć o niczym innym, żeleniwieiprzyzwalającomusigodzić sięna najważniejsze istnienietych dwóch podniecających punktów. Agnieszkamaluje usta, wrzucado worka wszystkiedrobiazgi,które przedtem wyłożyłana stolik, puderniczkę,papierosy i zapałki,i wreszciejest gotowa dowyjścia i podjęcia niepokoju o matkę, ale Zofia jej topsuje. Siedzi przed domem naławce, wystawiwszytwarz ku słońcu, nietrzeba się o nią niepokoić, nietrzeba jej szukać, wygląda na zadowoloną z samotnościi ciszy, jaką tu znalazła. Przepraszam woła Renato że trwało to takdługo. Długo? dziwi się Zofia. Skądżeznowu? I zakłada słoneczne okulary, bo gdy otwori-yła oczy,raziją słońce. Amoże także świat, do którego wraca. do którego ją przywołano, wydaje jej się zbyt jaskrawy. Wisła jesttejwiosny ogromna. Pod Kazimierzem płynie szeroka igroźna swoimstarym, każdejwiosny na powrót zdobywanym korytem. Zofia, patrzącna to, dziwi sięze ściśniętym sercem,jak to jestmożliwe, że nie pomyślała tego rankaani razu opowodzi,choć od kilkudnisama czuła sięnią zagrożona, jakby wysoka woda podpływałapod jejdom i mogłazabrać jejwszystko,co miała, co jeszczemiaław życiu. Zdziwieniu towarzyszy niezadowoleniez siebie, jakaś ćmiąca pretensja oco? Zdawało się,że ani lata, ani ludzie nie mogą walczyć o ostrość konturóww czyjejś pamięci,a jednak działo sięcoś zupełnieinnegoniż to, czego można siębyło spodziewać. Mamo! Agnieszka odwracasię nasiedzeniu,dotykaręką jej kolana. Może wstąpimy na chwilędo Kazimierza. Do architektów albo do dziennikarzyna górze. Wstąpimy w drodze powrotnej. A może będzie jużciemno? Sądzisz, że Włochowi należy pokazywaćnasz Kazimierz? Ach, nieo to chodzi. Ale w Domu Architekta jestjakiś nastrój, a dziennikarze mają wspaniały basen. Wodanapewnojest już nagrzana słońcem. Na szczęście Renatonie rozumie, o czym mówimy. Dostałby dreszczy nasamą myślo kąpieli przy tej temperaturze. Nie rozmawiajmy po polsku,możeczuje sięurażony. Czujesz się urażony pyta od razu Agnieszka,nachylając się do Włocha kiedy rozmawiamy po polsku? Skądże znowu! ' uśmiecha się Renato. Słuchaniejęzyka, któregosięnie zna, działa uspokajająco. Mam nadzieję, żenie zaśniesz przy kierownicy. Ilemasz na liczniku? Boże drogi, nie do wiary, stoczterdzieści! A zupełnie się tego nie czuje. Prawda,mamo, że zupełnie się tego nie czuje? Nic a nic odpowiada Zofia imoże wreszciezamilknąć, bo Agnieszka i Renato mówią już osamochodzie inie trzeba ichwspierać w tej rozmowie. Jakszybkojedzie siędo Olszanki takim wozem i taką drogą, na której nie czyhajążadne zasadzki, zktórejnietrzeba schodzić, żebyominąć zbliżające się wraz zdrugim człowiekiem niebezpieczeństwo. Dawniej myślała,że todaleko, na samym końcu świata, w zabitym deskami kącie, którego nie omija tylko ten, kto onim wiei ku niemu dąży. Teraz ogarnia ją przerażenie,żetotak blisko, skok od Warszawy, jak mówi Renato, którytu był przed dwoma dniami. Jego ferrari nawija nakoła kilometryjak jedwabną taśmę, drogowskazy zaczynają już przypominać znajome nazwy, nie czuje sięprzygotowana na znalezienie sięw tychmiejscach, nawet w nich, choć dopiero zbliżają ją do Olszanki. Zaczyna żałować, żenie zgodziła się na wstąpieniedoKazimierza, choćRenato na pewno nie był tym, kogoby mogłyolśnić kazimierzowskie zabytki. Może najpierw wstąpimydo Lichnowca,myśli w popłochu. Był pan w pałacu? zwracasiędo Renata. W muzeum? Byłem. Ale tam jest kustoszem jakiśmłody człowiek, który wiedział tylko tyle, żepo wojnieprzez dwadzieścia pięć lat był tamDom Dziecka. Nawetnie umiał skierować mniedo leśniczówki. Mówił, żew interesującejmnie sprawie mógłby mnie,być może,poinformowaćdyrektor tego Domu, który odszedłjużnaemeryturę,-ale do niedawna mieszkał w pałacu. Podkoniec wojny, kiedy tu już była Polska, a front przesunął się za lewy brzegWisłyi dalej na zachód, umieściłw tym pałacudzieci z okolic Zamościa (kustosz pokazywał mi to na mapie), których rodziców wymordowaliNiemcy podczas tej słynnej pacyfikacji. Wychowywałje potem tutaj,a pomagał, mu w tymlegendarny dowódca partyzantki z tej okolicy. Zaraz, jakżeon sięnazywał. Może. Jamroż? pyta Zofia. Ach tak, Jamroż. Opowiadał mi o nim przeszłogodzinę,rozczarowany był, że się śpieszyłem i niechciałem zostać na herbacie. Książkę można by onimnapisać albo nakręcić film. Mamy już takie książki i takie filmy wtrącaAgnieszka. Znałam Jamrożamówi Zofiacicho. I Luciotakże, chciała dodać, ale niewiadomo czemu nie zrobiłatego, odłożyła to na później, rażona myślą, że człowiek,którywiedziałtyle o Andrzeju,być może wszystkoo Andrzeju,był tu do niedawna, zastałaby go w Lichnowcu, gdybyzechciała, gdyby odważyła się tu wcześniejprzyjechać, mogłaby go poprosić, mogłabygozapytać. oco mogłaby zapytać tego jakiegoś Jamrożapotylu latach. po tylu długich latach niepytanianikogo? Pochyliła się do przodu, dotknęła ramienia Renata, Wobec tego jedźmy od razu do leśniczówki. Tak myślałem ucieszył się Renato. Ojciec też go pewnie znałodzywa się Agnieszka. Szkoda, żeojca niemaz nami. Od kilkudni. siedzi pod Warką, wie pan, zewzględu na powódź. Onby panumógł takżewieleopowiedzieć. ^Dlaczego onesądzą, że mnie to interesuje? myśli ! '"Renato. Ze powinno mnie tointeresować? poprawia ,się zaraz, jest prawie zły na siebie, żenie dość przej- "mujesię wojennymi losami ojca,które przecież dotyczyły także i jego; nie przyszedłby naświat, gdybydezerter armiiwłoskiej Lucio Finecci podzielił losswego przyjaciela Francesca, wcielającegosię właśniew młodziutkie liście brzozy na polskim cmentarzu,Obojętność, to, żenie mógł się jej wyzbyć, brała sięchyba stąd,że wciąż miałprzed oczyma ojcaznakomiciekorzystającego z życia, korzystającego z życia może na- :;wet w nadmiarze, o comiałosię do niego nieraz pretensję, Pamięć o wszystkim, co robił, i wyobrażenietego, czego można się było po nimjeszcze spodziewać,osłabiały, odbierały ostrość myślom o dalekiej tragedii,jaką przeżył, jaką miał w życiorysie, nie chlubiąc sięnią zresztą bez potrzeby choćby ze względu na matkę,. i jejrodzinę dezercja w pewnychkołachbyła jednakzawsze tylko dezercją, niczym więcej. Ojciec pochodzi właśniespod Zamościa dodajeAgnieszka ale niema tam żadnej rodziny. Wszyscyzginęli już we wrześniu trzydziestego dziewiątegoroku. Wielka szkoda,że ojcanie ma z nami. Ogromnie żałuję mówi Renato. Jest dobrze wychowany, zadbałao to ta kobieta, kto'ra czekała na Lucia przezcałą wojnę, Zofia gani siebiew myślach zato, że odnosi się do niej z jakimścieniemniechęci, którejnie miała wtedy, gdyLucio był z nią,całkowicie zdany na jejdobroć, siłęi mądrość, gdytamta nie wiedziała nawet, czyżyje. A może jesttotylko przeniesionana matkę niechęć doniego, żal,że ,,przyjechał,że się zjawiłtu poto,żebyzburzyć w niejispokój, którym tamtelata porosły jak mchem, jak gęstą,wszystko pokrywającądarnią. Patrzącna czarną, lśniącca głowęRenata,na jej lekkie pochylenieku Agnieszcew rozmowie, którąwciąż prowadzą, uprzytamnia sobie,jak jest niesprawiedliwa,obciążając go, tak jak przedtemAgnieszkę, swoją własnąwiną, swoim nierozsądnympragnieniemprzyjechania tutaj, pokazania mutych miejsc, które sam jużodnalazłi do których niewidziałpotrzeby wracania poraz drugi. ,A może. zaczyna nagle może nie odpowiadał panu dzisiaj ten wyjazd. może miał paninneplany. Renato nieodwraca głowy, Zofia widzitylkow lusterku jego zdumionątwarz. Mamo! potrząsa włosami Agnieszka. Terazo topytasz? Bo pomyślałam sobie, że może zbyt apodyktycznierozporządziłam się pana czasem. Nie, nie powinnamówić nic więcej,kompromituje się przed nimi,widzito wich twarzach, kompromituje się przed sobą, do tejpory było w niej wszystko poukładane takporządnie,jak bielizna w szafieu dobrej, nie pozwalającejzaskakiwać się żadnymi niespodziankami gospodyni. I oto. nagle tenład, to czyste, porządne ułożenie w jej życiuludzi, rzeczy,myśli, może ulec zburzeniu, na pewnoulegnie zburzeniu, jeślipozwolisobie. jeślidopuścido tego, aby. Daleko przed nimi, nieprzepisowo,prawą stroną drogi, idzie jakiś człowiek zwypłowiałym, płóciennymplecakiem, przerzuconym przez ramię. Renatonaciskaklakson, stary człowiek ogląda się leniwie zasiebie,widzą już teraz, że jest to stary . człowiek, na szczęścienie głuchy, ale nie zamierzający wcalezejść na pobocze drogi, i gdyRenato/nie odejmującdłoni od klaksonu,,klnie podnosem, Zofia woła nagle, uniesiona na87. siedzeniu:Zabierzmy go ze sobą! Zabierzmygo! Renato! Proszę! Znasz go? dziwisię Agnieszka. Nie.No to dlaczego? iRenato hamuje, staryczłowiek zatrzymuje się takżt,trochę przestraszony. Szłam kiedyś tądrogą pieszo mówi Zofia. I żebyzatrzećte niepotrzebnesłowa,wstydzącsię ichod razu przed tymi, którzy nie mogą ich zrozumieć,woła, opuszczając szybę: Podwieziemy pana! Mnie? dziwi się człowiek idący widoczniez niedalekado bliska. Nie jest tak stary,jak myśleli. Ma najwyżej sześćdziesiąt lat, różowącerę, ożywionąruchem i wiatrem,jasne oczy pod siwymi, krzaczastymibrwiami. Mnie? powtarza. Ja tylko doLichnowca. Nowłaśnie! woła Zofia. My także w tęstronę. Podwieziemy pana. Ale ja. usiłuje sięjeszcze bronićzatrzymany. To doprawdy niedaleko. Nie będzie nawet pięciukilometrów. Pięć kilometrów powtarza Zofia i robi miejscena siedzeniudla ochoczego podróżnego,któryuważa,że to niedaleko; jejmłodym wtedy nogom wydawałsię ten ostatnijuż odcinek droginie do przebycia, stopymiaław ranach, przysiadała, płacząc,pod drzewamiw lesie, prosiła Andrzeja, żeby jązostawił, żebyszedłsam, to jemu, anie jej groziło niebezpieczeństwo, ^toon musiał się czym prędzejukryć w tej głuszy, którąwybrałtak daleko, tak daleko od jejdomu. Państwo pewnie do cukrowni? odzywasięnowypasażer, gdy Renatoznów rusza. Powiedz mu, żeby pokazał,gdzie go mamwysadzić mówi do Agnieszki. Nie, nie docukrowni odpowiada Zofia. To pewnie do Domu Dziecka, domuzeum, bo tamteraz zrobili muzeum. Dopałacu. Nie.Ach, do tej fabryki, co budują za Lichnowcem! A budujątamcoś? Przyda się wtej okolicyjakiśprzemysł. Przecież to niepierwsza tu fabryka. Kraśnik Fabryczny państwo widzieli? Nie jechaliśmy przez Fabryczny. Ja właśnie stamtąd wracam. Jabłka zawiozłemwnuczce. Odkryłem ostatni kopiec, jabłka jakby prostoz drzewa. A u nichw tych nowych domach suchośćtaka, że nie przetrzymałyby do Bożego Narodzenia. Nawet człowiekczuje, że więdnie po kilku godzinach roześmiał się, zadowolony z dowcipu, ukazując niezbytrówne, zażółcone nikotyną, ale jednak własnei zdrowezęby. Córkaza inżyniera doKraśnikasięwydala. Mam wnuczkę, to jej od czasu do czasu coś dobregoprzywożę zewsi uderza dłoniąwpustawyplecak,- w którym terazszeleszcząi grzechocząjakieś miejskiesprawunki. Jeżdżę pekaesem, godzinkę w jednąstronę, a potem to trochępieszo od przystankudo wsi. My jedziemy do leśniczówkimówi nagle Zofia. Doleśniczówki w dawnych lasachpani Borowieckiej. Stary człowiek odwraca powoli ku niej głowę. Przypatruje się jej milcząco. W dawnych lasach pani Borowieckiej. Jeśli panjest z tej okolicy, słyszałpan chyba o paniBorowieckiej? Słyszałem mówiiwciąż nie przestaje się jejprzypatrywać. Widoczniedawno nie wymieniał tu nikt; tego nazwiska. Pani znała panią Borowiecką? ': Tak odpowiadaZofia krótko, niezbytpewna,88. czy widywanie od czasu do czasu pani na siedemnastufolwarkach można było nazwać znajomością. Lichnowieckiegolasu już niema. Tego można się byłospodziewać. A w leśniczówce, w dawnej leśniczówce,mieszkateraz ktoś z cukrowni. Kacperski się nazywa. Wynajmujenawet pokoje na lato, bo zostało tam trochę drzewi okolica ładna. Ale.zawiesił głosza wcześniejeszcze na letnisko. Niech panpowie, gdzie pana wysadzićwołaAgnieszka. Tablica zwiastująca Lichnowiec mignęła po prawejstronie drogi, zaczynają się już ukazywać pierwsze zabudowania, za nimiwysoki komin cukrowni. Tutaj! stary człowiek podrywa się na siedzeniu. Tutaj! Stąd będę miałnajbliżej. To mój dom pokazuje nieduży, ale ładny, jasno otynkowany dom,jeden z tych, którew pewnym oddaleniuod drogi ciągną się wzdłuż przetrzebionego lasu. Otaczago sad,biały teraz od kwitnących jabłonek. Pięknie pan mieszka mówiZofia, kiedyRenato zatrzymuje wóz. Nie było tuprzedtemtychdomów. Pobudowałem się po wojnie wyjaśnia wysiadający pasażer, jego miejskie zakupy szeleszczą i grzechocząw plecaku, gdy wysiadłszy z wozu przerzucago znów przez ramię. Do leśniczówkitrzeba skręcićna lewo woła. Wiem. Dziękuję odpowiada Zofia i dopieroteraz uświadamia sobie, żezna tego człowieka, że musiała go tu widywać. Gdzie? Z kim? Wjakich okolicznościach? Gdy samochód rusza, odwracasię, żeby jeszcze przeztylną szybę móc naniego patrzeć. On stoiprzy krawężniku, nie rusza się, takżepatrzyna nią,Wsfigdy są jużdaleko, unosi naglerękę, jakby chciał ichzatrzymać. Gdzie na lewo? pytaAgnieszka. Za pałacem? Zapałacem. Za parkiem. Dawna rezydencja pani Borowiecldej nigdy nie wyglądała tak pięknie,jak teraz, po niedawnym, starannymremoncie, któryprzywrócił zabytkowej budowlijej późnorenesansowąświetność. Białytynk, rzeźbyzdobiące fronton w pustych przedtemwnękach, dachkrytypiękną dachówką, koronkowe balustrady balkonów i wejściowego tarasuczyniły z niej pojawiającesię nagle nad zielenią trawników cacko, zaskakująceswym istnieniem w pospolitym otoczeniu dawnej wsi,a teraz może osady albo małego miasteczka. Ładnie tu ożywia się Agnieszka. Dlaczegonigdy'nie mówiłaś, że tu tak ładnie? Bo nie było tak ładnie. Albo. albo nie widziałam, że jestładnie. Pamiętamstąd tylko Straszne błotowokół pałacu, bo w deszczowedni trudnotu byłoprzejść bez przemoczenia obuwia. A obuwie było inneniż teraz. No i miałam tylko jedną parę. Z tyłu ciągnąłsięfolwark, zabudowania gospodarcze, czworaki, niemaich teraz i park jest przez to większy. Dobrze, że zrobili tu muzeum, jak sądzisz? Chyba tak mówi Zofia powoli. A myśli: Gdzie? Zkim? W jakichokolicznościach widziała tego człowieka, widywała tego człowieka ? Nie mogła sięmylić, a ion. tengest, jakby chciałją zatrzymać. Jak mógłwyglądać, kiedymiał trzydzieści lat, możetrochę mniej,może trochę więcej? Jasne oczy, różowacera i tezęby, które wtedybyły chyba białe i równe. Gdzie? Z kim? Kiedy. Renato skręca w lewo. z asfaltowejdrogi zjeżdżająna bity trakt, wzdłużktórego nie majuż żadnychza. budowań, starannie uprawione pole zieleni się młodziutkimrzepakiem. Zofia nie może sobieprzypomnieć,czyjużtutajzaczynał się las, czy dopiero tam, gdziepojawiają siępierwsze brzozy, za nimi buki i jakieśinne drzewa,których rozpoznać nie może, ale widzi,jak są rzadkie, oddalone od siebie, pozbawione wspólnego cienia, wspólnego opierania się wiatrom, jak sądziwnie bezbronne i opuszczone w tym tak pięknymdawniej miejscu. Skąd właściwiewzięłasię ta nazwa: Olszanka? pytaAgnieszka. Nie widzę tu żadnej olszyny. Mięwiem. mówi Sofia nie wiem. Nicnie wiem. Spodziewała sięzastać las przetrzebionyi wymierający,nie sądziła, że "wyobrażaćsobie",a "zobaczyć"to taka różnica, że potamtym,ledwiećmiącym, bólu może nastąpić uderzenie, uderzeniew samoserce. Renato! woła. Słucham. Renato odchyla do tyłu głowę. Zofia przez chwilę widzijego czoło i ciemną liniębrwi. Ach, nic. mówi. Przepraszam. Niechpan jedzie dalej. Chciała go zatrzymać, zawrócić, a może tylko ubłagaćkilka chwil zwłoki. Nie czułasię przygotowana na przyjęcietegoobrazu, na zderzenie z nim, na ten absurdalnyżal, który jąogarnia. Kimbyła wtedy, gdy las żył,szumiał, okrywał sobą ziemię jak płaszczem? Kim wtedy była? Zaszczutym człowiekiem, niepewnym dnia anigodziny, ku któremu każdej chwili mógł ktoś bezkarnieskierować broń. Teraz wracała tu zabezpieczona wszelkim ludzkim bezpieczeństwem, po wielu, wielulatachspokoju, tak zwykłego, jakbytrwał wiecznie, nie przerwany nigdy innym czasem ale lasujuż nie było,i nie pocieszała po tej utracie myśl, że nie jestjużludziomtak samopotrzebny,jak wtedy. 92Na prawo czy prosto? pytaRenato. Byłemtu, ale już nie pamiętam. Zwalnia przedzakrętemi trzeba mu jednakpowiedzieć, że na prawo, że już tylko trzy kilometry a możei kilometry nie są teraz te same, codawniej? Droga, którą teraz jadą, jestżużlowym leśnym duktem, lasujuż niema,aleona została, a nie byłojej tak gładkiej, prostej i suchej kiedy las był. W roztopy grzęzłosię tuzawsze po kostki można więcmyśleć, żenowa władzaodjęła tym miejscom najpierwbłoto, wszechobecnei długowysychającepo każdymdeszczu. Teraz, kiedy zostałoto już dokonane, takłatwewydaje się rzuceniecementowych płyt choćby tylkoprzed samym pałacem, gdziedawniej, zaraz po wyjściuz parku, zaczynałosię prawdziwe grzęzawisko, wysychającetylko podczas letniejsuszy lub w zimie, gdymróz ścinał ziemię. Nikt zpałacunie pokonywał tejprzestrzeni pieszo, także nikt zaproszony i oczekiwany stąd chyba brała sięobojętność dla trudności,na jakiemusieli natykaćsię inni przyprzekraczaniutej swoistej fosy wokół obwarowanejbłotem rezydencji. Czy to ten dom? pyta zwyraźnym rozczarowaniem Agnieszka;gdy drzewa stająsięcoraz rzadszei naglewmalejkotlinie,jaką dawniej była polana,jawi sięolszańska leśniczówka, przedziwnie mała i zupełnie,rażąco i bezwstydnie, naga w swoim odrapanymi żałosnymubóstwie. Możebyła taka iprzedtem, aleotaczające jądrzewa otulały ją jak zielony parawani nie można było sięjejprzyjrzeć,a może to jednakczas i braktroskliwegogospodarza obdarzyłją tą nieoczekiwaną brzydotą. Mój Boże! woła Agnieszka. Mój Boże! wzdycha. Wielki Boże! Renatoma coś triumfującego w oczach,, jakby mówił:Usiłowałem wam to delikatnie wyperswadować, nie:A-';;. ",jnS^. 93. mogłem przecież otwarcie powiedzieć, że nie ma tu poco jechać. Ale Zofia, wysiadłszy z wozu,idzie jużku niskimdrzwiomdomu,płoszy kota, który na progu wygrzewałsię na słońcu, puka, a gdy nikt niezaprasza jej dośrodka, decyduje się wreszcie nacisnąć klamkę. Klamkanieustępuje, drzwi są zamknięte. Zofia odwraca się,twarz ma zdumioną. Tego się nie spodziewała, nie spodziewała się, że i tym razem będzie tak samojakwtedy. Dobrnęlido Olszanki po trzechdniach od opuszczeniadomu. Jechaliprzygodnymi furmankami, wiele kilometrów przeszli pieszo. Już do Lichnowca doszła ostatkiem sił, kilometry, które dzieliły ją od Olszanki, wydawały się nie do przebycia. Andrzej już chyba wtedyrozumiał, że nie była właściwym partneremdlajegoniewiadomego losu. Nie dałjej tego odczuć i nietegodnia,ale owiele później bardzo mu była zato wdzięczna. Perswadował, prosił, dodawał sił nawetkłamstwem, gdy mówił, żetotuż, jużza zakrętem, zatym drzewem,wyższym niż inne,zaścieżką wśródmchu, zastrumieniem. A w domu, doktórego szli,miało być wszystko, czego pragnęli: odpoczynek, prawdziwe łóżka dospania, ze świeżą, szeleszczącą krochmalem pościelą, woda do picia i kąpieli, parujące jedzenie na stole, sytość,ciepło ispokój, niezmierzonaodległość od świata. Alekiedy wreszcie dowlekli siędo domu na polanie,drzwi zastali zamknięte. Napukanie nikt nie odpowiadał, zkomina nie wydobywał się nawetnajlżejszyobłok dymu, tylko po podwórzukręciło się kilka apatycznych, wychudzonych kur, ależącynaławce przeddomem kot z jeżył się na ich widok. Andrzej obszedł dom, zajrzał do wszystkichokien. Stryja nie ma powiedział zezmienioną twarzą. Zajrzałdo obory, w której stała zwyklekrowa, stanowiąca kawalerskie gospodarstwo leśniczego,ale oborabyła pusta. Co teraz? zapytała. Co zrobimy? Przysiadła na ławce obok kota, który manifestując swojeniezadowolenie zjeżoną sierścią i prychaniem, niezamierzał jejjednak opuścić. Do pyska miałprzyklejoneptasiepiórko. Trzeba będziedowiedzieć się we wsi głosAndrzeja drżał, choć widziała,jak bardzo stara się opanować. Niestety nie wygląda mitonachwilowąnieobecność. Co zrobimy? jęknęła. Nie ruszę sięstąd. Ja sam pójdę do wsi. Zostaniesz tu zrzeczami,Nie! zawołała. Nie!Nie zostawiajmnietutaj! zerwałasię z ławki, chwyciła go za rękę. Wtedy lasniewydawałjej się ani piękny, ani bezpieczny. Jesienny wiatr giąłwierzchołkidrzew, strącałpierwsze, pożółkłe liście. Z wilgotnego cienia, z namokłych mchów i traw, spod paproci ciągnęło grzybowąstęchlizną. Nie obchodziło jej, że. może się wydaćAndrzejowi głupia albo śmieszna. Nie mogła zostać tusama,ani na chwilę. Przecież nie możesz już iśćszepnął z perswazją. Pójdę' zawołała. Pójdę! Po co zabierałeśmnie zesobą? chciała krzyknąć. Dlaczego nie upewniłeś się przedtem,co się dzieje ze stryjem? Jak mogłeśmnie narazićna to, żeby teraz. żeby teraz. Nie,napewno nie była odpowiednią towarzyszką dla człowieka,który musiał się ukrywać, fllażołnierza, który niechciał iść do niewoli. Ale jednak zdołała powstrzymaćwszystkie te słowai ukryć pod powiekami oczy. Onjednak wiedział,o czym myśli, gorzej:myślał chybato samo. Siłą posadził ją z powrotem na ławce. 95. Przynajmniej odpocznijchwilę. Nie musimy się spieszyć. Nie?Nie tak bardzo, żebyś nie mogła tu trochęposiedzieć. Sam usiadł obok, musiał być takżezmęczony,nie tylko szedł, ale i dźwigał, cały ich bagaż, najpotrzebniejsze rzeczy na nadchodzącą zimę. Zdjął czapkę, czołomiałspocone, wytarł je szybko, sądząc, że tego niezauważyła. Chciała położyć głowę na jego ramieniu,przytulić twarz dojego twarzy, ale wydało się jej toniemożliwe. Cała ich miłośćwydawała się niemożliwawobec położenia,w jakimsię znaleźli; poślubionychprzed czterema dniami łączyło tylko kilka szybkich pocałunków na progu domu wchwili jegopowrotu,w chwilijejradości, że go odzyskała. Przepraszam powiedziałacicho i nie wiadomodlaczego. Przepraszam. Musiał tego nie dosłyszeć, patrzyłnazamkniętedrzwi domu, na powiędłe kwiatyw oknach. Stryjbył oficerem rezerwy. W randzemajora. ZLegionów,z Pierwszej Brygady. Ale po przewrocie majowym zamiastsięgnąć po zaszczyty zaszył się tutaj i niewystawiał stąd nosa na świat. Polował ze starympanemBorowieckim, dopóki ten żył, ongo tu ściągnął. Znalisię zLegionów, przyjaźnili się chyba. umilkł,poprawił paski przy plecaku,rzuconymnaziemię. Alemiał już pięćdziesiąt cztery lata. Kto mógł przewidzieć,że i jego powołają. Nie, oczywiście, nie mogłeś tego przewidzieć potwierdziła żarliwie. Nie zwrócił na touwagi. Znowu patrzyłwmartweokna domu, który nie chciał otworzyćsię przed nimi. Chybaże zgłosił się sam. Powinienbyć w tym zdaniu podziw i uznanie dlastarszego pana, ale zabrzmiało ono jak wyrzut,jak na96gana za nierozsądek i lekkomyślność przegrana wojna podsuwała ten komentarz wbrew "wszelkim intencjom. Możemyjuż iśćpowiedziała. Chodźmy jaknajprędzej. W pałacuna pewno coś wiedzą. Wpałacu? A dokąd chcesz iść? No tak,musimy iść dopałacu. Chciał powiedzieć,że nie ma jużtampana Borowieckiego, któregoznałi z którymtakże chodził napolowania podczas wszystkich wakacji. Pani Borowieckiejniebył nigdyprzedstawiony, nie znałteż jej syna,młody pan nie zaglądałdo lasu. Chodźmy! przynaglała. Narwała trawy i wsadziłają sobie pod obrzmiałe pięty. Stopy podniosłysięprzez tow obuwiu ipęcherze przestały jej dokuczać. W pałacu na pewno coś wiedzą. Chodźmy! Andrzej podniósł zziemi plecak i ruszyli. Nie mówili nic przez całą drogę. Nawet przed bramą parku,przed zamkniętą bramą parku, nie powiedzieli ani słowa. Dopiero gdyczekanie, aby ktośsię ukazału wylotu platanowej alei, okazałosię daremne, Andrzej sięodezwał: Będziemy chybamusieli pójść przez folwark. Oznaczało to dodatkowy kilometr wzdłuż ogrodzeniaparku, błotnistądrogą, rozdeptaną przez ludzi i konie. Ból w stopach powróciłi z każdym krokiem stawał sięcoraz bardziej dokuczliwy. Mogłatu właściwie poczekaćna Andrzeja,ale obudziła sięjuż w niej jakaś zaciętość,chęć dotrzymania mu kroku. Brnącprzez błoto marzyłao wielkiej misce zciepłą wodą, w której wymoczysobie wreszcieobolałe nogi. Gdzie? Pod jakim dachem? W jakim domu? Brama wiodąca na folwark była na szczęście otwarta,aleujadała przy niej sfora psów, wśród których Andrzej^ Dwie ścieżki czasu97. poznał dwa setery irlandzkie stryja, Dianę i Hektora. Zawołał jepoimieniu. Przestały szczekać, ale przyglądałysięimnieufnie. Pozostałepsy ujadały dalej,jednak już jakby mniej zaciekle. Zawołał jeszcze raz,cmoknął, uderzył dłoniąw kolano. Najpierw Diana,a za nią Hektor zaczął nieznacznie kręcić ogonem,i wreszcie obydwa setery rzuciły się ku Andrzejowiz radosnym skomleniem, obskakując goi liżąc. Gdyby mogły mówić! westchnął Andrzej. Gdyby mogły mówić! Resztapsów zatrzymała się w nieznacznej 'odległościzbitągromadką;nie szczekały już, zdezorientowane,zupełnie zbite z tropu. Ta nieoczekiwana psiaprotekcjapozwoliłaim dotrzeć do pałacu. Było tu kilka wejść,główne, frontowe, przedwjazdem zparkowej alei, dwaboczne itylne, gospodarcze albo po prostu kuchenne. Całazłożonośćsytuacji, nie tylko obecnej, wpłynęłanawybór drzwi, doktórych zdecydowalisię zapukać. Nie do frontowych i niedo kuchennych. Dobocznych. Dwa dyszące ze szczęścia psy trzymały sięnóg Andrzeja. Nikt nie otwierał, z wnętrzapałacu nie dochodziłżaden glos. Andrzejzapukał drugiraz, drugi itrzeci. Mocniej i natarczywiej. Dopieroteraz w górze ponadnimiotworzyło się okno i ukazała się wnim głowastarego człowieka. Najpierw patrzył, dopiero po chwilizapytał:Co tam? Proszę otworzyć! zawołał Andrzej. Chciałbym rozmawiać z panią Borowieeką. Okno zatrzasnęło sięiznowu przez długi, bardzodługi czas trwałacisza. Andrzej zamierzał znów uderzyćw drzwi, gdy w głębi rozległy się powolne kroki,szczęknął zamek i na proguukazał się siwowłosykamerdynerw podniszczonej liberii. Co tam? powtórzył. W"Vis Mówiłem już, że chcę rozmawiaćz paniąBorowieeką powtórzyłAndrzej. Pani Borowieeką nikogo nieprzyjmuje. To może z młodym panem? Kamerdynercofnąłsię, przechylił głowęi przyglądałsię im w milczeniu. Państwo skąd? zapytał. Co to ma za znaczenie? zniecierpliwił sięAndrzej. Chcę rozmawiaćz młodym panem Borowieckim. Pananie ma. Kiedy wróci? Nie wiadomo, kiedy wróci odpowiedział kamerdyner. Co to znaczy"nie wiadomo"? Zagodzinę? Zadwie? Wieczorem? Kamerdyner pokręcił głową. Nie.Nie wiadomo. Wobec tego proszę owidzenie z panią Borowieeką. Już powiedziałem,żepani nikogonie przyjmuje. Wszystkie sprawy załatwia pan administrator. Albo panJamroż dodał po chwili. Jestem bratankiem leśniczego Zawistowskiego. Przyjechałem z Warszawy. Do..do leśniczego? zająknął się kamerdyner. Tak.Jestem Zawistowski. Andrzej Zawistowski,starszy pan dobrze mnie znał. Kamerdyner cofnął się, żebywpuścić ichdo środka. Dopiero teraz spostrzegł psy, nie odstępujące Andrzeja,w pierwszej chwili miał ochotę jeprzepędzić,wywoskowanaposadzka w sieni lśniła jakodbijające ciemnośćlustro. Zawahałsię jednak i pozwolił imprzestąpićpróg. Podniósł oczy na Andrzeja. I nic pan niewiepowiedziałcicho. Co? Oczym? zawołał Andrzej. Kamerdyner spuścił głowę. Ja do panizaprowadzę. Czekalipotemdługo w pustawej salce na dole, w któ99. rej był tylko kominek, portrety na ścianachi wysokiekrzesła pod nimi. Kamerdyner nie poprosił ich, abyusiedli, więc czekali stojąc,zwłaszcza żewypłowiałyjedwab, którym były obite siedzeniai oparcia krzeseł,zdawał się mieć muzealną kruchość. Tu także nie mówili nicdo siebie, Andrzej unikałjej wzroku, zresztą wcale nie patrzyła na niego. Całąwoląpowstrzymywała chęć krzyku, wrzasku na calegardło,tak, żebypospadały portrety ze ścian, azmur-. szały jedwab potrzaskał na krzesłach. Bozwrzeszczećsię ile sił wpłucach na całą tę pustkę i ciszę, apotemuciec stądi w pierwszej lepszej chałupie na wsi, wysypawszy nastół zawartość woreczka zawieszonego jejna szyi przez Leosię,poprosić o nocleg,a przedtemo miskę cieplej wody. Za drzwiami rozległysię wreszcie niespiesznekroki,alena progu miast paniBorowieckiej ukazał się znówkamerdyner. Pani prosi na górępowiedział. Złe się czujedodał, prowadząc ich po schodach. Czyto coś poważnego? spytał Andrzej. Jestemlekarzem. Pan?kamerdyner przystanął. Tak.Mógłbym pomóc. Właściwie. kamerdyner znów ruszył w góręto młoda pani źle się czuje. Wpokoju o wysokich oknach,wychodzących na złotąścianę parku, zastali dwie kobiety. Starszastała przyoknie, odwrócona plecamido drzwi,ubrana osobliwie,wsweter z owczej wełny, futrzaną kamizelę i długiesznurowane buty,młodszasiedziaław fotelu, ładnaismutna,z dłońmi splecionymi nawydętym, ogromnymbrzuchu, oczekującadziecka chybajuż dziś, tej samejgodziny, zaraz. To oni byli godni litości, bez dachu nadgłową, zdrożeni dogranic wytrzymałości długa podróżą,ale jednak obydwoje spojrzeli na nią ze współczuciem. 100Czekali,żeby paniBorpwieckaodwróciła się odokna,a kiedy to nastąpiło, Andrzej przedstawił ich:JestemZawistowski. Bratanek leśniczego. A to moja żona. PaniBorowiecka nie uczyniłatej prezentacji obustronną. Może sądziła, że itak wiedzą, z kim mają doczynienia, możezinnych względów uznała to za zbędne. Panprzybył dostryjaw odwiedziny? zapytała. W odwiedziny imoże. może na dłużej. Nie wiadomo, jak to długo potrwa. Jestem lekarzem,oficeremrezerwy, i. wahałsię przez chwilę uciekłemz niewoli. Proszę usiąść powiedziała młodapani Borowiecka. Trzymaną w ręku chusteczkądotknęła usti czoła, choć wpokoju było chłodno ichyba nie mogłasię pocić. Usiedli nakrzesłach obitych czymś trwalszym niżkruchy jedwab na dole, Andrzej dopiero wtedy,kiedyi starsza pani Borowieckausiadław fotelu pod oknem,przy którymna stoliku leżała otwarta książkaiokulary. Uciekłpanz niewoli powiedziała cicho. Tojednak możliwe. Niezupełnie Andrzej usiłował to wyjaśnić jaknajkrócej. Zwolniono mnie z niewoli, kiedynie byłojeszcze decyzji, że ioficerowie rezerwy mająw niejpozostać. A drugi raz niepozwoliłemsię dc niej wziąć. Uciekłem. Rozumiem powiedziała starszapani. Miała jeszcze teraz bardzo piękne oczy, ale nawet one nie mogłyożywić jej szarej, zagasłej twarzy. Przepraszam,żeo topytałam. Mój syn nie wrócił z wojny. Wciąż naniego czekamy. ja i. skinęła głowąku drugiemufotelowi,w którym młoda kobieta trzymała -znów ręce 101. splecione na swym ogromnym brzuchu ja ijego ^żona. ^Może. może przedostał sięna Węgry powie- ^dział Andrzej. Był teraz bardziej niżkiedykolwiekle- ^'karzem, spieszył na ratunek, uśmierzał ból, budziłnadzieję. W Warszawie mówi się o tym, że wiele na- . szych oddziałów przedostałosiędo Rumuniii na We- Hgry' ŁNaprawdę? zawołały razem obydwie panie gBorowieckie. ^;Tak. Wszyscy otym mówią. Łączą ztym ogromne Hnadzieje. Będzie to zalążek polskiej armii za granicą. "Nie przestaniemyprzecież walczyć. ^Takpani Borowiecka wyprostowała się w fo- . "telu. Jestem pewna, że mój syn nie przestanie wal- jgi'czyć. Przez chwilę siedziała wmilczeniu (a było to"milczenie podniosłe, narzucającesię wszystkim, wielka ;,cisza na rzecz czegoś, w co wierzyli, wco pragnęliwie- ^rzyć, w co musieliwierzyć,aby dalej żyć), po czym ^'poruszyła się, opuściła głowę, nerwowo dotknęłaoku- ^:llarów leżących na książce. Niestety jadla pana nie5;. mam tak dobrych wiadomości. ,",Co sięstało zestryjem? zapytał Andrzej głuchym ; głosem. ^Niewiem, jak to panu powiedzieć. Nie żyje. 'tó'Znała stryjaAndrzeja tylko z opowiadań, główniez opowiadań nieo nim, lecz o Olszance, nie mogławięcgo sobieni? wet dobrzewyobrazić, więcej wiedziałao drzewach rosnących wokół domu,o zwierzętach teraz jednakwiadomość o jego śmierciwydała jejsię;sciosem, jakbyłączyło ją z nimcałeżycie. Tak, cale ":życie. Nie to, które przeżyłato, które miałaprzeżyć. Nieżyjepowtórzył Andrzej,starałsię nie dać :;poznać po sobie, jaką klęską było dlaniegoto, co usły- . -szał. Klęską iżalem, bo przecież kochał człowieka, który , /12 fcdla niej był tylko,miał okazać siętylko kimś użytecznym. Więc jednak dostał powołanie. Nie pani Borowiecka odłożyła okulary, przestała się nimibawić,podniosłana niego wzrok. Niedostał powołania. Był przezcały czas w Olszance. Zastrzelił siępo kapitulacji Warszawy. Myślę, że tak, żezrobił to wtedy, kiedy dotarłado nas tawieść. Swojąbronią i w swoim mieszkaniu. Gdybym był wiedział. powiedziałAndrzejbezradnie. Nie miałam pojęcia, gdzie szukać jego rodziny,zresztąw tych warunkach. sampan rozumie. Rzeczyzabezpieczyłam. Kazałam je stamtąd zabraći złożyćw magazynie na folwarku. Jamroż,mójrządca, osobiścietym sięzajął, sądzę,że nic nie zginęło. Będzie pan jemógłkażdej chwilizabrać. Każdejchwili zabrać. Ja..ja nie mam ich dokąd zabrać. Sądziłem. przybyliśmy turazem z żoną,żeby tu pozostać. Młoda pani Borowieckasiedziała z opuszczoną głową, jakby zapatrzona w swójbrzuch, wnapiętą na nimmaterię granatowej sukni. Nie zwróciła głowy ku teściowej,nie dała jej tego do zrozumienia żadnym gestem,ale obydwoje odnieśli wrażenie, że czeka na jej słowa,że wiążez nimi jakąś nadzieję, albo jej utratę. Przykro mi powiedziała pani Borowiecka. Proszę mniezrozumieć, ja muszę mieć w Olszance leśniczego. Rozumiem Andrzej pochylił głowę i zaraz jąpodniósł. Czy ja. ja..nie mógłbym pełnić jegofunkcji? Pan?Znakomicie strzelam, zmarły małżonek pani mógłby to poświadczyć. Podczas wakacji zawsze towarzyszyłemmu napolowaniu. Czy nieopowiadał o tym? 103. Owszem, wspominał. Na lesie także trochę się znam. Oczywiście niemam odpowiednich studiów, ale przecieżteraz nie będzie się zakładałonowych szkółek. No i. dodał podługiej chwili ciszy,ale z naciskiem jestem lekarzem. Nie chciałbym, żeby o tym szeroko wiedziano,ale myślę, że mógłbym siętu jednak przydać. Gdyby pan przyszedłprzedwczoraj, nawet wczorajrano. powiedziała pani Borowiecka. Czy ma to jakieśznaczenie? Właśnie wczoraj Jamroż, nasz rządca, przyjął nowego leśniczego. Zdaje się, że to nawet jakiśjegokrewny, w każdym razie człowiek godny zaufania. Jutroma się wprowadzićdo Olszanki. Ogromnie miprzykro. Byli więcodprawieni. Obydwoje równocześnie wstaliz krzeseł, równocześnie zwrócili się ku wyjściu. Bezżadnego słowa, niebyło jużnic do powiedzenia. Możenależało jeszcze prosić, aleniemiała za złe Andrzejowi, że się na to nie zdobył. I wtedy młodapani Borowieckazaczęła płakać. Byłto najpierw jakby jęk, długo powstrzymywany;kiedygo wreszcie usłyszeli, wydało im się, że przez cały czasmiałago w sobie, ateraz nagle opuściły ją siły, nie mogła gojuż zwalczyć, musiał wydostać się na zewnątrz,przerodzićsię w płacz, w krzyk, w rozszalałą rozpacz. Siedziała jak przedtem: wfotelu, ciężka i nieruchoma,zdłońmi splecionymi na brzuchu,nie osłoniła chusteczką skurczonejpłaczemtwarzy, jak tozwykle czynią kobiety płakała jak dziecko,które wchwili rozpaczy nie myśli o swoim wyglądzie, ukazując wszystkim swoje łzy i wykrzywione usta. A ja, ja,ja. ja się tunie liczę? wolaławśródszlochu. Staszkanie ma i ja sięjuż nie 'liczę. Mogęumrzeć, mogę zdechnąć! Ja i. Ależ Wandziu! paniBorowieckazerwała sięzeswojego fotela, przerażona i zawstydzona zarazem. Wandeczko! Co za myśli! Wszystkie kobiety to przechodzą. Każdy człowiek naziemi urodzony jestprzezkobietę. Byłaśprzez cały czas taka rozsądna. I nie jestem już rozsądna! Skończyło się. Nie potrafię byćrozsądna. Boję się. O siebie i o. płakaławciąż z tak samo uniesioną ku górze, odsłoniętątwarzą,odsuwając ramię teściowej,gdy ta usiłowała ją objąći uciszyć. Wszystkie kobiety! Zrozum, wszystkie kobiety. Na pewnonic się nie stanie. Będziesz zdrowa, tyi dziecko. Nie wiem! Niewiem! powtarzała. Boję się! I kiedy przychodzi lekarz. znieba spada lekarz natę wieś zabitądeskami, na tę przeklętą dziurę, zktórejnie można się na świat wydostać, nie wita go sięz otwartymiramionami,nie zatrzymuje go się, bopanJamrożma inneplany. Wandziu! zawołała pani Borowiecka. Była jakby podwójnie, widzielito, przerażonazachowaniem synowej. Ze zachowywała się tak i że mogłasię takzachować, że była do tego zdolna. Uspokój się! powiedziała z naciskiem. Nie!płakała. Nie mogę! PanJamroż jestważniejszy. Nie ja i nie dziecko. PanJamroż! PanJamroż postanowił. Pan Jamroż chce. A teraz jachcę! Jasię domagam! Ja proszę podniosła wreszciechustkędo twarzy, osłoniła nią oczy. Japroszę. Gdyby Staszek tu był. Ależmoja droga pani Borowiecka odwrócitagłowę,aby i swoją twarz ukryć przed tymi, którzy niepowinnibyć świadkamitej sceny. Jeśli cina tymzależy. Zależymi! Chcę! Proszę. Jeśli cina tym zależy, zawołam tu zaraz Jamroża. Podeszła do lampy, przy którejumocowanybył dzwonek. Wiele, bardzo wieleczasuupłynęło, dlakażdego z nich z osobna dla starszej pani Borowieckiej, znów stojącej przy oknie, dla młodej, trącej twarzchustką, choć była już zupełnie sucha,dla nich dwojgaprzy drzwiach wiele, bardzo wiele czasu, zanimna progu zjawiłsię kamerdyner. Czy pan Jąmroż jest w pałacu? zapytała paniBorowiecka. Jest u siebie. Niech tu przyjdzie. Znowuczekali. W tych samych miejscach, w tychsamych pozach, w tymsamym, męczącym milczeniu. Kroki,które wreszcie odezwały się w korytarzu, zabrzmiałyostro, były szybkie ienergiczne mężczyznaw drzwiach nie miałwięcej niż dwadzieścia kilka lat,wypełnił jesobą, wysoki,potężny w barach. Twarzmiał szeroką, rysy grube, ale regularne, czoło zakryteciemnymi włosami. Ukłonił się, odnotował spojrzeniemobecność przybyszów. Pani mnie wzywała? Tak pani Borowiecka, tak jak na początku,kiedy weszli do tego pokoju, odwróciła się od okna. Sprawa Olszanki się komplikuje. Przyjechał bratanekpana Zawistowskiego. Nie oznaczało to prezentacji i Andrzej jakoś, tonaczas zrozumiał, nieruszył sięz miejsca, a i Jamrcżnie postąpiłku niemu, ograniczając się do ponownegouważnego spojrzenia. PanZawistowskidopiero przed chwilą dowiedziałsię o śmierci swego stryja. Miał zamiar przetrzymać tuwojnę. Uciekł z niewoli. Andrzejporuszył się niespokojnie. Pani Borowieckato dostrzegła. Proszę się nie obawiać. Pan Jąmrożjestabsolutnie pewnym człowiekiem. Ręczę za niego10Sjak zasiebie. Uciekł zniewoli i jest lekarzem. Sądzę. obydwie zsynowąsądzimy,że dobrze by było, gdybymógłpozostaćw Olszance. Ale Antoni ma się jutro tam wprowadzić odezwał się Jąmroż podługiej chwili milczenia. I nie wprowadzi się! zawołała młodapani Borowiecka, nie pohamowawszy nerwów. Nie wprowadzi się. Przepraszam wspojrzeniu starszej pani, rzuconymsynowej, był znówtensamwyraz: jak mogła,jakmogła zachowywać się wten sposób? Przepraszampowiedziała jeszcze raz do Jamroża młoda paniźlesię czuje. Rozumiem skłonił głowęJąmroż. Nic pan nie rozumie! krzyknęła ciężarna kobieta, bijąc pięściami oporęczfotela. Nic a nic! Andrzej wysunął się o krok naprzód. Usta . mudrżały. Nie chciałbym, aby moja osoba. Och,nie! Niech pan nie odchodzi! młodapaniBorowiecka dźwignęła się z foteła,przegięta do tyłu,zbrzuchem podrywającym ku górze przyciasną suknię,sunęła ku niemu. Błagampana! Niech pan nie idchodzi! Umrę tu bez pana. Umrę! Ja i dziecko! Wandziu! krzyknęła ostro teściowa. Ja..zaczął znówAndrzej. Przykromi. Przenocujemy gdzieś na wsi, ajutro poszukamy sobiejakiegośinnego miejsca. Niech pan spojrzy na nogi swojej żony, doktorze! młodapaniBorowiecka była już przy nimioparłszy się ciężko o jegoramię, patrzyła wdół, nadywan, na którym obok obuwia zsuniętego z nóg,stałaboso milcząca dotąd kobieta. Pończochy, spryskane błotem,miałyna piętach dwiekrwawe plamy. Niechpan 'na nie spojrzy! Pana żonaniemożejuż krokuzrobić. Dokąd pan chce iść? I po co? Zaprzęgać! zwróciła siędo Jamroża. Zaraz zaprzęgać! I zabraćz magazynu wszystkie rzeczypana Zawistowskiego. Pościel! Pościel przede wszystkim! A takżejedzenie! Jamroż patrzył na starszą panią Borowiecką. Milczała. Tak jest skłonił się przed młodą. Słucham. I niech pan terazprzyśle miCelinę. Szybko! Kiedy wyszedł, zwróciła się do nich z uśmiechem uspokajającego się dziecka: Taksię cieszę! Już nie będęsię bała. PaniBorowiecką wróciła na swójfotelpod oknem. Wzięła okularyi książkę, jakbymiała zamiar zarazzagłębić się wlekturze. Tylko po co przy tym tahisteria? Młodapaniuśmiechnęłaię i do niej. Przepraszam. A, jesteś! zawołała do pokojówki. Przynieśmojezakopiańskiekapce. Wiesz, te białe, filcowe. I pończochy! krzyknęła, gdy dziewczyna wybiegła. Ja..dopiero terazodezwałasię po raz pierwszy. Woreczekz biżuterią dodawał jejpewności siebie. Obydwie panie Borowieckie, ai Andrzej także, patrzylina nią zdumieni, jakbyto, że przemówiła, było czymśniespodziewanym. Ja dziękuję. Jaknajserdeczniejdziękuję. Mam pieniądze. biżuterię. jutro kupię sobiejakieś obuwie. na razie nic mi nie trzeba. Młoda pani Borowiecką posunęła się teraz ku nieji o niąsię oparła, ciężka lnieforemna. Biżuterięniech panischowa, jeszczesięprzyda. A butów tu paninigdzie niekupi, trzeba jechać do miasta. Moje kapcebędą na panią w sam raz. Wygodne i cieple. Może zarazbędzie zima? Ilepani ma lat? spytałanagle. Dziewiętnaście. Ja dwadzieścia jeden. Niedobrze tak wcześniewychodzić za mąż. A jeszczew taki czas. przechyliła nabok głowę, przymknęła oczy. Całe czoło miałapokryte drobniutkimikropelkamipotu. 108Wróciłapokojowa z obuwiem i pończochami,-nie pomogły protesty, zostałanimi obdarowana, zakopianinmusiała włożyć zaraz, były nawet trochę za duże, cobardzo się przydało opuchniętym piętom. Czy teraz nie lepiej? spytała rozpromienionaofiarodawczyni. Musiałaskinąć głową, choć wciąż wzbraniała sięprzed przyjęciemdarów. Lepiej. No! Byłam tego pewna. Taksię cieszę! zwróciła się młoda pani Borowiecką do Andrzeja. Taksię cieszę! Ja także odpowiedział po prostu. Dla omówienia spraw wzwiązku z pracą leśniczego odezwała się starszapani Borowiecką zechce pan przyjśćjutro. Do pani? Nie.Jamroż pana zaprowadzi do plenipotenta. Mabiuro nafolwarku. Przepraszam Andrzej się skłonił. Chciałbymocoś zapytać. Proszę. Mój stryj miałpiękny zbiór broni. Co..co sięz nią stało pojego śmierci? Obok ciała znalezionotylko sztucer. Nic nie wiemo reszcie. Miał pełną szafę broni. Pytam, bo to z wielu, względów ważne. Zdaję sobie sprawę. Jamroż przyniósł tylko sztdcer. Możemygo jeszczeraz o to zapytać. Kiedy sięzjawił, oznajmiając, że furmanka zajechała, pani Borowiecką poprosiła, żeby zamknął drzwi,w korytarzu kręciła się służba. Panpyta, co sięstało z broniąstryja. Podobno panZawistowskimiałpiękny zbiór broni myśliwskiej. Tak przyświadczył Jamroż. Świętej pamięci109. pan leśniczy miał bardzo piękną broń. Poza naszympanemnikt tuniemial takiej w całej okolicy. Ale kiedyzawiadomiono mnie, żenie żyje,przy ciele znalazłemtylko sztucer. Oddaliśmy go oczywiście, kiedyukazało się ogłoszenie, że trzeba zdawać broń pani Borowiecka podniosła się z fotela. Pan rozumie,jakąś brońmusieliśmy oddać. Wszyscy wiedzieli, że polowano wnaszych lasach. Państwomuszą być głodni. My jesteśmyjuż wprawdzie po obiedzie, ale coś się chyba jeszczew kuchni znajdzie. Dziękuję zaprotestował Andrzej. Chyba sięzarumienił. Był początek wojny, niewiedział, jak bliskijest czas, kiedy podobne sytuacje nie będą go krępować. Chcielibyśmyjak najprędzej byćnamiejscu. Inie jesteśmy nawet głodni. Mamyw plecakusuchąkiełbasę, jedliśmy po drodze. ,.Alemoże choć herbaty? pani Borowiecka nienalegałazbyt stanowczo. Dziękujemy. Celina! krzyknęła młodapani. Nakrywaj dostołu! I zaraz podawaj wszystko, cotammacie. Głowędaję, że żadne z waszwróciła się do nich nieumierozpalić ogniaw kuchni. Przepraszam, tak misięjakoś wydaje. A nim do tego dojdziecie, upłynie trochęczasu. Lepiej zjeść coś od razu tutaj ijuż prowadziłaich do jadalni,zagarniając przedsobą jakstadko drobiu. Mamo! zatrzymała się. A co z inwentarzempana Zawistowskiego? Jamrożbędzie wiedział. Jamroż! Rządca zawrócił od progu. Leśniczy miałtylkokrowę i trochę kur. Krowę zabraliśmy na folwark. No! klasnęła w dłonie młoda pani. Będzieciemielikrowę! Tylko. znowu popatrzyła po nich,tirozbawiona, i zasmucona zarazem. Kto ją będziedoił. Wszystko się jakoś urządzi Andrzej niechciałteraz mówić o tym. Za bardzo był szczęśliwy, żebyprz "widywać kłopoty tak drobne. Najważniejszydach nad głową i trochę spokoju. Trochę spokoju. Tak młoda kobietaznowu ruszyła korytarzem,popychając ich delikatnie przedsobą. Tego potrzebujemy wszyscy, Głos jej się załamał. Dlaczegomoje dziecko przychodzina światw taki czas? Przecież to długo nie potrwa powiedziałAndrzej. O Boże! Nie!zawołała. Na pewno nie. Choćniktz nas niewie,skąd bierze się ta nadzieja. Kiedy najedzeni i napojenigorącąherbatąwsiedli nawysoko załadowaną rzeczami leśniczego furmankę i ruszylisprzed jednakkuchennego wejścia dopałacu, Andrzej powiedział: Jużnigdy w życiu nieotrzymam większego honorarium. Co pan mówi? zapytał woźnica. Nic.Cieszę się. że jedziemy do Olszanki. Naprawdę zobaczyła olszański lasdopiero wtedy. Niekilkagodzin przedtem, gdywlokła się zasypaną liśćmidrogą, a każdy krokrodził ból i strach przed następnym, ale teraz, kiedy jechała międzydwiema czerwonozłotymi ścianami drzew, kiedy końskie kopytaz cichym. plaskaniem zanurzały sięw btotc, aAndrzej rozmawiałcicho z woźnicą, pozwalając jej milczeć ipatrzeć. Wiatrustałpod wieczór, drzewa stałynieruchome, a gdyjakiś liść spadałna ziemię, wydawał się kroplą złotaściekającą z gałęzi. Popatrz, jak ładnie! powiedział Andrzej cicho. Przestał rozmawiaćzwoźnicą. Wziął jej rękę i szybkopocałował zziębnięte palce. Zimąbędzie jeszcze ładniej. A wiosną! 111. } Zostaniemytu tak długo? Może nie pochylił się i pocałował ją w policzek. Państwo pewnie dopieropoślubie? odezwałsię woźnica. Zgadł pan uśmiechnął się Andrzej. Czterydni. Woźnica trzasnął z bata. Takietoteraz podróżepoślubne powiedział. Kiedy zajechalina miejsce, pomógł Andrzejowi znieśćrzeczy, przyniósł wody ze studni i jakbyodgadując to,co powiedziała młoda pani Borowiecka, rozpalił w piecu. Ukradkiem, skrywając przedsobą tęciekawość, patrzyli, jak to robi. A co się stało z Sobisiową, gospodynią stryja? spytał Andrzej. Pojechała do córki do Kraśnika powiedziałwoźnica. Może gdyby po niąnapisać. Zastanowimysię. Była ze stryjem do ostatka? zapytałpo chwili. Do ostatka. Ale wtedy, co to pan leśniczy to zrobił, to jej właśnienie było. Poszła do Lichnowca dokościoła. A kiedy wróciła, topan już leżałcałkiemzimny. Przyleciała z krzykiemna folwark. No tak Andrzej uciął tęopowieść. Nie chciał,żebyw niejuczestniczyła. Woźnica jednak mepozwalał odebrać sobie przy- jemności opowiedzenia jej do końca. Ludzie zaczęlisię tu zaraz pchać. Wie pan, jedni, żebypopatrzeć,a. drudzy. jedna Sobisiowąwszystkiego upilnować bynie mogła, więcJamroż, panJamrożpoprawił siętrumnę zaraz kazał zrobić, byle jaką, bo naprędce,z miastanie możnabyło sprowadzić, w mieście jużbyli Niemcy, może trzeba by się było tłumaczyć, dlakogo i dlaczego, więc tak, szybko i byle jak, do kaplicy112 -na cmentarzu,choć ksiądz proboszcz się sprzeciwiał,ażmu sama panidziedziczka musiała przeperswadować. Dlaczego sięsprzeciwiał? spytał Andrzej cicho. A bo topan niewie? Takich, cosamize sobąkończą, nie wpuszczają na poświęconą ziemię. W końcuksiądz zezwolenie dałna kaplicę, alena pochóweksięnie zgodził. Igdzie go pochowano? Andrzej nie myślałjuż oskróceniu tej rozmowy,o tym, że lepiej by było,żeby jej nie słyszała. Gdzie gopochowano? Na cmentarzu w Lichnowcu. Ale nie tam,gdziesię należy, tylko zaraz przy bramie woźnica sięprzeżegnałpod płotem. Pani dziedziczka za nieboszczykiemdwa razy u księdzasię wstawiała, że to przecieżz żalu za Polską, nie zjakiejś tam miłościalbo innejgłupoty, ale nie pomogło. Naszksiądz jest taki młody,sam jeszcze nicnie przeżył. Nie wie, co człowiekowiw duszymoże zagrać. Z tej rozmowy, której Andrzej bał się ze względuna nią,zapamiętałaniesłowa i sytuacje mogące zrodzićstrach przed domem, przed miejscem śmierci nie znanego jej człowieka, alepowiedzonkowoźnicy,przypominanepóźniejwodpowiednich sytuacjach:żeniewiadomo, coczłowiekowi w duszymoże zagrać. Kiedyodjechał,pozostawiając po sobie buzującyw piecu ogień i stos narąbanychpolan, poraz pierwszypopatrzyli na siebie swym dawnym spojrzeniem. Andrzej wyciągnął ramiona iod razu się w nich znalazła. Nie całował jej,nie mówiłnic,tytkotrzymałjąprzy sobie,mieli dach nad głową, czteryściany, piecśpiewający wesoło, bylitu razem, daleko, dalekoodświata, odNiemców patrolujących drogi, od zgrzytuczołgów na twardych grzbietach polskich szos. A teraz spać! powiedział. Szybko spać. Już przedtem przy pomocy woźnicy przygotował dwa8 Dwie scieżlci czacu113. posłania, zniósłszy zestrychu łóżko, na którym sypiałpodczas pobytu u stryja. Świeżo wypchany siennikpachniałrżyskiem ilatem, chrzęścił,gdy sięnanimusiadło. Wiedział, że będzie wolała na nim spać,niżna wygodnym, miękkimłóżku leśniczego, i tak teżbyło uderzyła dłonią w szeleszczące legowisko. Ty tu spałeśpodczaswakacji? Tak.Może będę miała te same sny. Chciałbym, żebyci się przyśniły. Zgasili lampę, rozebrali się szybko, wskoczylipodswojekołdry. Od razuzrobiłosię w pokoju bardzocicho. Ciszej niż cisza,ciszej niżmilczenie. Przypomniały jej się filmy, w których takie sytuacje przyprawiały owypieki podniecenia całą widownię: on i onawjednym pokoju, nareszcie sami. Oczywiście musi sięcoś stać, zaraz coś się stanie. Nie działosię jednak nic,w tym pokoju nie działo sięnic, oddech Andrzejabyłrówny i spokojny,łączył sięz ciszą, był jej pogłębieniem. Bolały go na pewno tak samo, jak ją, nogii wszystkie mięśnie, piekły oczy, a w dodatku. wiedziała, że o tym myślał, że miał pod powiekami obrazmonstrualnej ciąży młodej pani z pałacu, słyszałjejpłacz. Splatało się tojakoś wszystko razem, nie wiadomo dlaczego przypomniała sobie sukę Florkę, ulubioną charcicę ojca, której macierzyństwo wygięłokrzyż jak zbyt obciążony paląk. "To barbarzyństwo! mówił ojciec. Barbarzyństwo uczynić coś takiego zestworzenia". Przez kolejnedwa lataFlorka nie byłaparzona i odzyskała swą dawną urodę. A trzeciego rokuuciekła w godowym okresie. Znów krzyż jej się wygiął,wyglądała żałośniejniż kiedykolwiek, a potem urodziłanierasoweszczeniętai nie pozwoliłaich sobie odebrać,zachwycona i szczęśliwa. Wydawało jej się, że zasnęła na chwilę nad pudłemz nierasowymiszczeniętami Florki, że dom,w którymsię urodziła, istniejewciąż w tym samym mieście, bezspalonego rynku,bez pogrzebu, jakiwidziała Leosia,bez człowieka, który miał jeszcze po tym wszystkimodwagę pukać doich drzwi i okien. Kiedy jednakotworzyła powieki, zobaczyła obce, majaczące w mrokusprzęty, okno nie z tej strony, wktórej zwykłajeznajdywać, przyporuszeniunie uginał się pod niąmaterac, aleszeleściła słoma. Za oknem, w najbliższejbliskości, chyba tuż zaszybą, odezwał się jakiś przeraźliwy głos. Później przestała się go bać, wiedziała, żeto puszczyk, ale polubić nie potrafiła go nigdy. Usiadłana chrzęstliwym posłaniu, przydusiła dłonią łomocząceserce. Starała się opanować, nie ośmieszać się przedAndrzejem, nie budzić jegozniecierpliwienia. Ale puszczyk odezwał się znowu, i zgłębi lasu odpowiedziałmu jakiśinny głos, usłyszała jakby chrzęst łamanychgałęzi. Boję się szepnęła w ciemność. Myślała,żeAndrzejśpi, ale od razuporuszył sięnałóżku. Chodź tu do mniepowiedział. Przytulsię,przestaniesz się bać. To zwierzęta krążą wokółdomu, stryj tak je nauczył, nigdy tunie polował. Wyskoczyła złóżka i wsunęła się podkołdrę Andrzeja. Leżał twarzą do ściany, i nie poruszył się, nie odwrócił do niej. Przytuliła się do jego pleców, dziwiącsię, że on też dygocze, drży jak w febrze. Zasypiającpomyślała, że może boi się takżei że ona jest mupotrzebna tak samo, jak on jej, jak tylko jednemuczłowiekowi może byćpotrzebny drugiczłowiek. Zostawiła swój własny dom, ojca,wspólny z nim los,przeszła wiele kilometrów, upadając ze zmęczenia,żebyteraz ten ktoś,do niedawna obcy, nie był sam, żebymiałją przy sobie. Kocham cię odezwał się Andrzej w ciemno. ści. Kocham cię! I był to ostatni dźwięk, jakisłyszała przed zaśnięciem. Nie będziemy tu przecieżstać pod tymidrzwiami niecierpliwisię Agnieszka. Patrzy na nią zwyczekiwaniem,Renato jest dobrzewychowany i milczy,ma jednak za sobą tę znakomitą kindersztubę, niezawodny sposób bycia,przekazany muprzez mamę putkownikównę. Przepraszam mówi Zofia. Przepraszam. Musimy coś postanowić. Powinnapokazać synowi Lucia miejsca,w którychgo ukrywała,ale nie ma już dawnychzabudowań napodwórzu, nie ma obórki i stajni, zniknęła stodołai drewutnia a poza tym nie czuje się na siłachprzejść tak od razu do tychwydarzeń, przeskoczyć to,co było między nimi, między pierwszymwieczoremw Olszance a tym, co nastąpiło potem, co prowadziłoniejako dzień podniu do tego, aby mógł zjawić aiętu Lucio i Francesco. Ja mam pomysłAgnieszka obeszła dwa razydom dookoła i ma dośćtegopustkowia. Prawdopodobnie będziesz chciała wejść do środka? Oczywiście, skoro tu jesteśmy. 'Wobec tegopojedziemy do cukrowni i odnajdziemy człowieka, który tu mieszka. Nie będziemy chybaczekać, aż zjawi się tu po pracy. Zostaniesz tutaj? Zofia patrzy po czubach nielicznychdrzew,które tujeszcze rosną. Wiosenny rejwach ptasiprzypominadawny las. Zostanęmówi. Tylko załatwcie toszybko. Nie sądzisz chyba, że będziemy zwiedzać cukrownię. Nie.Ale ty jesteś zawsze pełnapomysłów. Jakich? pyta Agnieszka zaczepnie. Jedźcie już, jedźcie,Renato zgadzasię na wszystko obydwie nie znajdują jeszcze w tej uległości obraźliwej nutki pobłażania wsiada do wozu, aleprzed zapuszczeniem silnikawychyla głowęku wciąż stojącejnaproguZofii: Dlaczego panistarsza córka nie przyjechała tu z nami? O ile zrozumiałem, tutaj sięurodziła. TutajZofia musiskupićsięna chwilę, ażebyodpowiedzieć takjak należy. Tutajsię urodziła, aletutaj także bardzo chorowała imój mążbył zawszezdania, że nie powinna oglądaćtych miejsc,niepowinna ich sobie przypominać. Rozumiemmówi Renato. Gówno rozumiesz, chce znowukrzyknąć Agnieszka,po raz drugi mając na to ochotę tegoranka. Renatonaraził jej siętym pytaniem oHelenę. Nie była o siostrę zazdrosna, kocha}a ją, ale pytanie młodego człowieka podważało w niej wiaręw siebie,w swojemożliwości,w swoje szansę. Jedziemywreszcieczynie? pyta ostro. Ależjedziemy uśmiecha się Renato. Zawszewszystko, co zechcesz. 6Jest tu jeszczeławeczka, na którejusiadła pierwszegodnia obok zjeżonego nieufnością kota. Wydajesię teraztylko nieco niższa,oparcie manadłamane, ale wydeptany wśródmchu krąg przed nią świadczy, że jest jakdawniejmiejscem odpoczynku. Siadywalitu zawszewewszystkie ciepłe dni,latem kiedy Andrzej byłtu jeszczenieraz dopóźnejnocy. Tu wiosną słuchalisłowików, jesieniąmiłosnych nawoływań jeleni. Tutajpod opieką Diany zostawiała Helenę, kiedy jeszcze nieumiała chodzić, i potem, kiedy już stawiała pierwszekroki, czepiającsię rączkami ławki, ijeszcze potem,gdy już biegaławokół niej, zbierając szyszki i żołędzie,a suka szalała ze szczęścia, głośnym szczekaniem roznosząc swoją radość po łesie. Tutaj, później,po znalezieniu broni, Emil obciągał ze skóry sarny, dzikiizające musielikarmić czymś Włochów i tego trzeciego, który naglesię zjawił i niktnie miał odwagigo zabić, choć wtedy byli jużgotowi nawszystkoi trzymali na muszce każdego zbliżającego się do leśniczówkiprzybysza, dopóki nie objawił swoich zamiarów. Podczas oprawiania zwierzyny Helenę zamykałosię w domu, alepłakałai biła piąstkami w drzwi, ażją Emil któregośdniasam wypuścił i pozwolił, abyoparta łokciem o jego kplano przyglądała się temu, corobił. "Niech się uczy życia", mówił, a miała wtedydwalata, potem trzy, czas płynął. Zanim jednak Helena przyszła naświat, zanim jejrodzice naprawdę stalisię małżonkami,w pałacu urodziłasię Helenka Borowiecka, awątłość i kruchość jejzdrowia umocniła ich egzystencję wOlszance. Trudno było cieszyćsię z tego faktu, ale jednakmusielizdawać sobie sprawęz wyjątkowejpomyślnościsytuacji: dziecko było chorowite i Jamrożowi wypadałozarzucić w końcumyślo odzyskaniuleśnictwa dla swego krewnego. Prawieco dnia przyjeżdżała poAndrzejabryczka z" pałacu, nawet wtedy, kiedynie było to jużkonieczne, a gdywracał, pod siedzeniem woźnicy kryłsię zawsze jakiś prowiant. Z pałacuwieść, że jest lekarzem, dotarła na folwark, z folwarku na wieś. Usiłowałzaprzeczać, tłumaczył, żenie ma prawa leczenia,alebywałysytuacje, w których musiał zachowywaćsię jaklekarz. Ozdrowieńcy przychodzili potem, żebysięwywdzięczyć. Oczywiście prowiantem. Przez długie miesiące, ana dobrą sprawę i do końca wojny nikt niebrał tu poważnie pieniędzy. Chybaże złote, carskie,albo austriackie, aleludziena wsiich nie mieli. Płaciliwięc mąką, kaszą, miodem, owocami, rzadziej mięsem,bo odrazu wprowadzono ciężkie kary za samowolnyubój. Tak czy inaczej głód im nie groził i byłydnie,kiedy myśleli,że dla przetrzymania wojny to było najważniejsze. Kiedy wdodatku przyprowadzono z folwarku krowę, powstał nawet problem, co robić z mlekiem, we dwoje nie mogli go wypić. Początkowo byliprzerażeni jejistnieniem. Oborowy,który ją przyprowadził, od razu zapytał: Kto jąbędziedoił? Ja powiedziałAndrzej, ale zrobiłtoo długąchwilę zapóźno. Cisza, jaka nastąpiłapo pytaniu,a zresztą może nie tylko ona, zrodziławoczachprzyglądającego się imczłowieka złośliwąniepewność. Ee tam, pandoktor? 119. Nie jestem doktorem. Doktor czynie doktor, na dojarza pan nie wygląda. Ani panienka na dojarkę. To moja żona. Najednowychodzi. Pytam, kto będzie doił krowę? Bo dojona musi być. Trzy razy. Rano, w południei wieczorem. Może. może mógłby ktoś przychodzić z folwarku? zapytała. Z folwarku? Taki kawał drogi? Trzyrazydziennie? Może ze wsi? Ze wsi jeszcze dalej. Nie zadarmo przecież. Za połowę mleka. Nawsi na mleko nikt nie łasy. Ale proszę popytać,możesię ktoś znajdzie. Dobrze. Popytać mogę. Ale teraz zsunął czapkęnatył głowy i znowu im się przyglądał teraz ktobędzie doił? Andrzej pogładził krowę po karku, odrzuciła gogwałtownym ruchemgłowy. Mógłbypan pokazać, jaksięto robi? Co?No. ^ak się doi. W końcuto nie filozofia. Oczy chłopa zwęziły się, zabłysło w nich znów złośliwe światełko. Filozofijato niby nie jest. Ale nie każdy potrafi. Niech pan jednak pokaże. Jak pan chce. Tu?Tu albow oborze. Najlepiej woborze. Niech sobiebydlę miejsceprzypomni. To także ważne. Miejsce,żlób, żarcie. Niewiadomo, czy panu da mleka. Jak to. niewiadomo,czy mnie da. Andrzejzaczynał tracić pewność siebie. 120No, bo nie każdemu daje. Jednemu da, drugiemunie. Można przednią klękać i prosić,nie da ani kropli. Często się takzdarza? Czasemsię zdarza. Każde bydlę ma swoje nerwy. Pan doktor to pewniemyśli, że tylko człowiek. Nieuśmiechnąłsię Andrzej. Wcale tak niemyślę. ;A towkażdym stworzeniu siedzi jakieś czuciei trzeba je zrozumieć. Nodobrze, zaczniemy odkrowy. Potrzebnychybabędzie jakiś stołeczekiwiadro. Przyniosłaz kuchni mały stołeczek na trzech nogach,ulubione później siedzenie Heleny, i wypłukane wodąwiadro. Miała zamiar podążyć ztym do obory,aleAndrzej zatrzymał jąna progu. Zostań lepiej w domu. Dlaczego? Też chcę się nauczyć. Proszę cię, zostań. Później sięnauczysz, jak zechcesz. Schowałasię do sieni,alenie zamknęła drzwi. Z obory zaczęły dochodzić podniesione głosy. Tylko krowasię nie odzywała, najwidoczniej pogardliwie zacięta. W głosach Andrzejai oborowego był ton perswazjii groźby, pieszczoty i przekleństwa. Trwało todługo. Aż ją nogizabolałyiprzysiadłana progu. Poco nammleko? myślała, coraz bardziej przerażona nowymiobowiązkami, jakie na nichspadły. Nigdy gonie lubiła, Leosia traciłanerwy przy każdej szklance mleka,którą postanowiławnią wmusić. Wspomniawszy sobieLeosię, nie mogła jednak nie wziąć pod rozwagę jejpunktu widzenia wtakiej sytuacji. Ona mądra, przewidująca,zapobiegliwa, życiowana pewno uznałaby pojawieniesię krowywwojennymgospodarstwieza pomyślność niezwykłą i godnąwszelkich zabiegów. Okolica nie zapowiadała trudności w zdobywaniu paszy,zobaczyławięc siebie wysyłającąpaczki z masłem i se121. rem ojcu i Leosi, karmiącą nabiałem każdego wędrowca, który by zawadziło Ich ustronie, może handlującąnawet tymi produktami, gdyby zaszła potrzeba. Tymczasemczas mijał, podniesione głosy w oborze nie milkły, akiedy zdecydowałasię na nieokreśloną bliżejinterwencję i zerwała się z progu, we wrotach ukazałsię Andrzej, wyczerpany, jak po bardzociężkiej operacji, niosąc w ręku lekkie wiadro. Postępował zanimoborowy, równie zmęczony, ale nie pozbawiony wyrazupewnego rodzajutriumfu. I nie dała! powiedział. No, trochę dała sprostował Andrzej. Obmyślę naniąjakąś metodę. Przepraszamspytał oborowy co pan doktor obmyśli? Metodę. Sposób podejścia. Jestempewny, żeskapituluje. Pan doktor jest pewny, a ja nie. Jużjak ją Luprowadziłem,to wiedziałem, że krowa jest charaktema. Ja teżjestem charakterny powiedział Andrzej,ucinająctę dyskusję. Walka i pertraktacje z krową odbywałysię teraztrzy razy dziennie, to z lepszym, to z gorszym skutkiem. Czasem udało się ją skokietować jakimś przysmakiemw żłobie albo drapaniem za uchem, czego jednak niąmożna było wykonywaćrównocześniez dojeniem. Chwilerzadkich sukcesów budziływ nich nadzieję, żewszystkojakośsię ułoży,że przełamią w sobie tężałosną inteligencką bezradność, dla której odwiedzającyich razporaz oborowy nie przestawałżywić złośliwejpogardy. Przychodził nie tyle zżyczliwości, codla osobliwej potrzeby potwierdzeniawłasnych przewidywań. Udawał się zresztą najpierw do obory, a dopiero wracając stamtąd zaglądał do domu. Krowa zmarniała obwieszczałod proga. jak to"zmarniała" zaperzał sięAndrzej, bo12? nicgorszego nie można byłomu powiedzieć. Szczotkowałem ją od rana ze dwie godziny. A owszem, świecićtosię świeci przyznawałmu rację oborowy. Ale wymiona twarde, a jak wymiona twarde, to siękrowie może co złego przytrafić. Dziśdała dużo mleka. Ile?Byłona pewnopół wiadra. Pół wiadra? oborowy pokiwałgłową z politowaniem. Taka krowa i pól wiadramleka! Te rozmowy,zktórych Andrzej wychodził przeważnie pokonany, były wtedy dla niej najwyraźniej wojną. Stali się nagle, z dnia na dzień, kimśinnym, niżbylidotąd. Nie widywali wtedyNiemców,staralisię unikaćmiejsc, w którychmożna siębyłona nich natknąć, nieich widok więc przypominał o wojnie, alezaskoczeniesobą w narzuconej imsytuacji. Jedyną formąbuntubyła chęć przetrwania. Godzili się na nią nie oni, alete dwie nowe istotygłowiące się natym, jak obłaskawićkrowęi nie daćsię spostponować oborowemu paniBorowieckiej, któryzdawał się w udowadnianiu imichmiejskiej nieporadności znajdowaćźródło jakichśnowych życiowych satysfakcji. Nie pamiętali mu tego,bo tow końcu on postarał sięo adres Sobisiowej,gospodyni stryja, i poradził, żebydo niej napisać i nakłonić ją do przyjazdu. Napisali. Długi list, rzeczowyi żarliwy, jakpodanie do ministra. Sobisiowa nie przyjechała. Zamiast niej o świcie któregośdnia zjawiłsięw Olszance Emil. Zofia stoi wciąż przyławce o nadłamanym oparciu,patrzyna zamknięte drzwi domu,na kota,który znówpowrócił na próg, i myśli, jak tojest możliwe, że niezna nawetnazwiska człowieka,który sprowadziłtuEmila, któryw pewnej chwili, pewnego dnia przybrałpostać losu? Oborowy pani Borowieckiej pokierował. ich życiem, a ona nawetnie wiedziała,jak się nazywa,jakie imię należałoby wymówić przed ludźmi, gdybyzamierzałagoszukać. Nie, nie zamierza. Możewcale, może jeszcze nie. Siadana ławce istara siępatrzeć na przetrzebiony las,na to,co ponim zostało, zwyczajnie, jakbybyła tu poraz pierwszy. Okazujesię, że to możliwe, ale jestw tym jakbyjakaś zdrada, jakaś ucieczka, takjak zdradą iucieczkąjest to,żeznalazłszy się tuwspomniała najpierwwieczory na ławce, słuchanie słowikówwiosną, jelenichgłosów jesienią. Kim był człowiek,że w tamtych-czasach przydarzałymusię takie chwile, kimbył, żewróciwszy tu potrafiłnajpierw je wspominać? Możeprzede wszystkimbył istotą, którasię broni, którapragnieżyć. Czy należało się tego wstydzić? Bo jednak wstydzili się. Nieraz wnocy, obudziwszysię nie wiadomo dlaczego, nagle i ostro, jakbyją ktośuderzył, nasłuchiwała przyczajonaipytała cicho: Spisz? Nie odpowiadał Andrzej z ciemności. Potemnauczył sięnie odpowiadać. Była pewna,żeudajebo przecież nie spał,milczał tylko, żeby jąuspokoić. Wiedziała, o czym myśli tak niedalekobyło stąddo węgierskiej granicy, wielu ją już przeszło, wielują jeszczei terazprzechodziło, a on był tu,leżał w łóżku,trzymałwramionach dziewczynę, którąkochał, którejpragnął i którą wreszcie zdobył,i niebył już żołnierzem,choć ojczyzna potrzebowała żołnierzyi mężczyźni w tym czasie nie powinni byli leżećw łóżkach ze swoimi kobietami. Sam stworzyłmit młodegoBorowieckiego, walczącegogdzieś poza granicamikraju,tenmit obracał sięterazprzeciwko niemu; ile razy wracałz pałacu, widziałato w jego oczach. Obie panie nie mówiły o niczym innym,kilka słów,rzuconych przez niego dla pocieszenia, rozrastałosię w legendę, która mogłatakżei ranić. Myśleli jeszczewtedy,żewojnaskończy sięna wiosnę, kiedy ruszą alianci. Ale można było czekaćtu na to z założonymi rękami, a można byłoteż. Wiem, o czym myślisz mówiła wciemność,nawet wtedy,kiedy się nie odzywał. Wiem. Przestań! Udawał, że śpi, a ranouciekałdolasu, albo do obory,która zawszedawała mu schronieniew takich chwilach. Kiedy zjawił się Emil, nie mógł już tam przesiadywaćw samotności, obora stała się królestwemEmila, ontakże lubił w pewnych chwilach ukrywaćswoją twarzi wiedzieli, że nie trzeba mu wtedy przeszkadzać. Przyjechał zlistem od córki Sobisiowej,stara samanie umiała pisaći tylko postawiła na końcu trzy krzyżyki,jakby mogło to wjakikolwiek sposób przyczynićsię do pewności, żelist pochodzi odniej. Donosiła,żenie może przyjechać, bo zdecydowała się zostać zcórką,wtaki zły czasludziepowinnisię trzymać swoich;jakżyłpanleśniczy, to miała obowiązekbyćz nim,wojnanie wojna, bo przepracowała w Olszance dziesięćlat,od kiedy mąż jej umarł,acórkazamąż poszła; alegdypana leśniczego nie stało, to trzeba jej wybaczyć,ona do Olszanki wrócić nie chceinie może. żeby niepozostawiaćich jednak bez pomocy, posyła chłopaka,który uciekłprzedtygodniem spod Zamościa, samopowie dlaczego. Schronił się u ciotki w Kraśniku,u jejsąsiadki, ale w Kraśniku dla takiego chłopaka takżeniepewnie,a Olszankabyłaby dla niego w sam raz. Nazywa się Emil Hanaśi umie robić wszystko, co potrzeba. Tego właśnie byli najmniej pewni. Zamiana Sobisiowej, którejlicznegospodarskie zalety miał Andrzejwżywej pamięci, nasiedemnastoletniego chłopaka nie125. wydawała im się pomyślna. Ale Emil stałtu już z małym kuferkiem, w jaki wyposażyłago ciotka, i nie byłorady musiał tu zostać. Zobaczyli poza tym wjegooczach swoją własną udrękę sprzedkilkunastu dni,kiedy niemieli gdzie głowy złożyć, swój własny strachprzed niewiadomym. Andrzej podskoczyłdo niego, odebrał mu z rąk kuferek i posadził na krześle. Zarazbędzie śniadanie powiedział. Żeby tylko krowazechciała dać mleka. A może niezechcieć? zainteresował się od razuchłopak. Może westchnął Andrzej. Podobno tak sięobjawia jej charakter. Emil już ściągał kurtkę,przyciasną jakąśi najprawdopodobniej nie swoją, i dopierokiedyją zdjął, zobaczylijak dobrze jest wyrośnięty, silny i szeroki w ramionach. Włosy miał jasne, trochę kędzierzawe, długo nie strzyżone, twarzszeroką, pospolitą, ale już męską, teraz poszarzałąod zmęczenia i zgryzoty. Rozjaśniłją krótki,trochę nieśmiały uśmiech. Zawsze podczas wakacjidoiłem krowy w domu. Żadna nie objawiała tak swegocharakteru. Synu! zawołał Andrzej, Synu! Spadłeśjakz nieba! Krowie rzeczywiście charakter od razu się odmienił. Rozpoznała rękę mistrza i poddała sięspokojnie zabiegom wymagającym w jejodczuciu odpowiednich kwalifikacji, z których po prostu nie zamierzała rezygnować. Mleko ciurkałodo wiadratriumfalnymi strumieniami. Jednostajny szmer, jakiprzy tym powstawał,i słodkawa woń, buchającaz wiadra, działały prawieusypiająco. Stali przy żłobie,wsparci osiebie ramionami, z jednakowympodziwem wpatrzeni we wprawneruchy rąk Emila. Będzie dobrze powiedziałAndrzej. Nie wiado126mo do kogo, do hiej, do Emila czy też do siebiesamego. I jakie obszary objął tą nadzieją, tąśmiesznąnadzieją,obudzoną nad wiadrem zapełniającym się ciepłym mlekiem? Ich małe życie,a możejeszcze mniejich głódtylko i pragnienie. Po śniadaniu, gdy Emil siedziałjeszczeprzystole,skrępowany i onieśmielony uwagą, jaką mupoświęcali, Andrzej zapytał go: Dlaczegouciekłeś spodZamościa? Chłopak drgnął. Uniósłręce nad stołem,a potemschował je pod nim, splatającnakolanach. Nie byłootym wliście? Nie.W liściebyłotylko, że sam opowiesz. Spuścił głowę, zrozumieli, żeniełatwobędziemuo tym mówić, żewolałby, aby list wyjaśniłto za niego. Ojciecpowiedział tylko podługim ciężkimmilczeniu nie żyje. I matka też. Isiostra. Kiedy to się stało? W czwartek. Nie, w środę. Zaraz z rana. Jaktylko przyszli, od razu się o ojca zapytali. Po nazwisku. A jak powiedział, że tak, że nazywa się Hanaś, tozapytali jeszcze, czynauczyciel? Ojciec był nauczycielem? Tak.Pewnieo toszło. Bo we wsi było dużo niemieckich kolonistów, awszkole uczyło się popolsku,no i pewnie o te kury, co zawszedoHermannowejwlatywały w owies. O kury. zapytalioboje. Ciotka myśli, że bardziej o kury, niż o szkolę. Sama słyszała,kiedy była wlecie, jak sięHermannowaodgrażałaNie! zawołał Andrzej. Na litość boską, niemyśl, że zakury! Pochyliłsię nadEmilem, obj^łgoramieniem. Chłopak rozpłakał się. Już przy ostatnichsłowach drżały mu usta, a teraz wsparty o pierś An. drzejarozszlochał się na głos,niemogąc zapanowaćjuż nadsobą. Nie za kury! powtórzył Andrzejjeszczeraz. Nie wolnoci myśleć, że za kury. Wnocy, kiedy już zgasili lampę i powiedziawszy sobie dobranoc zamknęli drzwi między pokojami, długowsłuchiwali się w ciszę, któraza nimi zapanowała;mieli nadzieję, że zdrożonyi zmęczony wrażeniamichłopak zaraz zaśnie,ale onnajwidoczniej tylko sięprzyczaił; kiedy byli pewni, żejuż śpi dobiegł doichuszustłumiony poduszką jęk, cichy, jakbygo ktośwtłaczał zpowrotem w gardło, jakby go ktośusiłowałpowstrzymać wkrtani. Idź doniego powiedziała. Może potrzebujepomocy. Andrzej odnalazł w ciemności jejrękę,zacisnął naniejpalce. Nie powiedział. Niechsię wypłacze. Mężczyznapowinien być wtedy sam. Powiedział: "mężczyzna", ale myślał, że za drzwiamipłacze chłopiec, dziecko. Przez pojawienie się Emilaobydwoje jakby dojrzeli w ciągujednego dnia, o sobiemogłanawet powiedzieć, że wydoroślała;Emil był odniejtylkoo dwalata młodszy, a oto był kimś, nad kimobydwoje terazczuwali: samotne,osierocone dziecko,bezojca i matki, ale wśród ludzi,na pewno wśród ludzi. Pomyśl, co przeżył szepnął Andrzej, niewypuszczającz uścisku jejpalców. A więc oboje myślelio tym samym: ichwłasne przeżyciaprzestały być tragedią, tragediąbyłoto, co przeżył Emil. Myśląco nim,przestawali myśleć osobie; niezdawali sobie wtedyjeszcze sprawy, jak to wiele. Musimygo z tegowyciągnąć dokończył Andrzej. Termin byłlekarski, wyciągało się dotąd kogośz choroby,z zagrożenia teraz Emila trzeba byłowyciągnąć zrozpaczy, z klęski, jakąponiósłw zderzeniuzwrogiem, z wojną, zżyciem. 128Wyciągniemy go powiedziała,chowając twarzwewgłębieniumiędzy obojczykiem a szyją Andrzeja. Wierzyła, żeonto potrafi, że jemu tosię uda. I choćz drugiegopokoju wciążdochodził stłumiony poduszkąpłacz,zasnęła, pocieszona tą myślą, dobrą nadziejąna jutroi następne dni. Nie zdawała sobie wtedy jeszczesprawyz tego, żepoznaje dopiero swego męża, żekażdy dzień dostarcza jej powodów do tego, aby gokochała. Emilbył jednym z nich. I takżepokochał Andrzeja. Najpierwpokochał Andrzeja. To wiele znaczyłow ich życiu. - D ,wie ścieżki czasu. Człowieka, który nazywa się Kacperski, nie"naw cukrowni. Najpierw trudno znaleźćkogoś,kto by go wogóleznal. Agnieszka rozpytuje o niego w kilkumiejscach,w portierni, a potem naplacu,ale trafia na ludzisezonowych i ci wzruszają tylko ramionami. Jest akurat po dwunastej, objuczeni sprawunkami spieszą odkiosku,w którym je kupili,do hotelu nikt się niezatrzymuje, żeby udzielić informacji, odpowiadająw locie, bynajmniejnie zaciekawieni osobą pytającejdziewczyny i zagranicznym wozem, któryna nią czeka. Agnieszce sprawia to jakiśdziwny zawód, nie wie,skąd siębierze w niej to uczucie, aleprzecież, udiabła! nie co dnia zatrzymuje się przedcukrownią czerwoneferrari z rzymską rejestracją iznów, u diabła! niecodniatakie dziewczyny,jak ona, zaczepiają tu ludziw utaplanych błotem gumiakach, abypytać o jednegoz nich. Wszystko, co pozawarszawskie,interesowało jązawsze tylkoze względuna folklor, nie sądziła, żeistnieje jeszcze jakaś inna dziedzina,inna forma prowincji, która mogłaby ją zadziwić. A zadziwiła. Itonieprzyjemnie. Wraca z niewyraźną miną do samochodu. Niktgo nie zna mówi do Renata. Palił papierosa,przyglądał się zabłoconymludziom . nie bez zainteresowania zawodowego. Zawszemiał nadzieję, żejakaś napotkana twarz, jej wyraz, przydamu sięw robocie. Myśląc o tym, mówi spokojnie:Toniemożliwe. Jak toniemożliwe? Spokój Renata od razują niecierpliwi. Przecież pytałam. Może przekręciłaś nazwisko? Pytałam o Kacperskiego. Słyszałamwyraźnie, żetakie nazwisko wymienił ten człowiekna drodze. Renato kładzie ręcena kierownicy, gotów jestkażdej chwili jechać dalej,ale Agnieszka przypomina sobienaszczęście, że to przecież. dla niego ma być znaleziony ten jakiś Kacperski, dla niego trzeba otworzyćdrzwi leśniczówki, żeby zobaczył ją od środka, ściany,sufit ipiec, bo chyba meble sąjuż innei tylko ściany,sufit i piec sąte same, i można sobiewyobrazić, żepatrzyłna niedezerter włoskiej armii Lucio Finecciw przerwachmiędzy wpatrywaniemsię w pewną młodąkobietę, która może takżeiż tego powodu chciałaby je zobaczyć. Zgoda mówiAgnieszka, ruszającznów ku bramie cukrowni. Może przekręciłam nazwisko. Zapytam o człowieka, który mieszka wleśniczówce. ZapytajRenato sięga po następnego papierosa,ofiarował całydzień na tę sprawę i nic nie jest w stanie go zniecierpliwić. Agnieszka postanawiazagadnąć jeszcze raz portieraprzybramie, żałuje, że nie wzięłaod Renatajego włoskich papierosów, aleprzypomina sobie, żema w torebce carmeny,wyjmuje paczkę i wyciąga z nią rękęw kierunkuokienka. Portier przyjmuje papierosazupełnienie zdziwiony u diabła! myśli znowu Agnieszka, czyżby co dnia częstowałygocarmenamidziewczyny takiejak ona, ale nie jest to chwila na refleksje,trzeba atakowaćw tym samym momencie, gdy131. w oczach portiera zamgiełkądymku rodzi się pytanie. O Olszancepan słyszał? OOlszance? powtarza człowiek w okienku. Jest jużniemłody,ale jeszcze niestary,nie wiadomo,ile miał lat, kiedytuż za Lichnowcem rozpoczynał się,las. O Olszance powtarza Agnieszka. Była tamleśniczówka. -Należała do pałacu. Do pani Borowieckiej. Portierwychylił się z okienka, żeby lepiejją zobaczyć. Głowę ma prawiełysą. Ile też może mieć lat? myśli znowuAgnieszka. Albonie słyszał o pani Borowieckiej, albo zdumiewa go fakt,że ktoś o niąpyta. Ale janie dlatego. tłumaczysię przed nim nie wiadomo z czego, W tej Olszancepodczas wojny. Pani pewniechodzio ten dom Na Wyrębie mówinagle portier. Tak się to teraz nazywa. A dawniej Olszanka. Może. Tam podobno mieszka któryśz pracowników cukrowni. Anomieszka przyświadcza portier, zaciąga sięcarmenem, przymruża oczy Kacperski. Przecież pytałam was o Kacperskiego wybuchaAgnieszka,rzucającswegopapierosa w błoto. O Kacperskiego? dziwi się portier. Przecież najpierw skierowałam się tutaj i zapytałam o Kacperskiego. Może portier uważa to za prawdopodobne. Musiałem niedosłyszeć. Tu się ktoś wciąż o kogośpyta. Pytałam o Kacperskiego powtarza Agnieszkacoraz bardziej wściekła. Wgniotła papierosa w błotoi czuje teraz wilgoćpod podeszwą, jakby stała bosoprzed portiernią i ugniatała stopami lepką maż, roz132deptaną przez ludzi, rozjeżdżoną praezwozy i ciężarówki. Pytałam pana! No więcjest Kacperski w cukrowni. Niech go panzawoła. Ale go nie ma. Jakto "go nie ma"? Mówięprzecież: nie mago. Portier znów zaciągnąwszy się papierosem,zaczyna kaszleć, co mu zajmujedość dużo czasu. Chwytając pośpiesznie powietrze,z załzawionymi oczyma znowu wychyla się do niejzokienka. Zwolnił się z samegorana. Nie byłdziśw robocie. Teściowa mu podobno zachorowała, przyszedłtylko, żebysię zwolnić, żona na niego już czekała ipojechali razem do Janowa. Dokąd? Do Janowa. Nie słyszała pani oJanowie Lubelskim? Słyszałam warknęła Agnieszka. Odstąpiłaokrok od portierni i zastanawia się, corobić. Renato,opuściwszyszybę wozui wystawiwszyprzeznią ramię,przypatruje sięjej, zainteresowany absolutnie czymśinnymniż pomyślność jej misji. Nie mógłby się pandowiedziećadresu decyduje się nagle. Jakiego adresu? dziwi się portier. Przecieżpani sama powiedziała, że toNa Wyrębie. Człowieku! krzyczy Agnieszka, ale zaraz zniżagłosi uśmiechasię pokornie. Chodzi mi o adreswJanowie. Muszę jeszcze dziśznaleźć Kacperskiego. Przyjechałam po to z Warszawy, a ten pan postanawiajednak użyć Renata jakoargumentu ażz Rzymu. Z Rzymu? portier potrafitodocenić, wychylasięjeszcze dalej z okienka,żeby przyjrzeć się młodemuczłowiekowisiedzącemu w czerwonym samochodzie. Kawał drogi! Kawał! I teraz mamy odjechać stąd z niczym, boKacperskiemuzachorowala teściowa w Janowie. DużytenJanów? Duży. Ile może mieć tysięcy? Dziesięć? Dwadzieścia? Nie wiem. Aleduży. Muszę mieć ten adres. Zaraz! przypominasobie portier. Kacperskimasiostrę. Gdzie? pyta gorączkowo Agnieszka. Pracuje w kinie. Jest kasjerką. Ale kino teraz nieczynne. Niewie pan, gdziemieszka? Nie potrząsa głową portier. Niewiem. Halo! woła Renato. Stańtak, żebym cięwidział z przodu. Co to maznaczyć? odkrzykuje mu po włosku. Nie musiszwiedzieć. Zrób to! Dobrze Agnieszka wysuwa sięnieco przed portiernię,obciąga sweter, jest cała w słońcu. W porządku? Wporządku! wola Kenato. O tomi chodziło. Dwamałe, żywe i zuchwałe zwierzątka podswetrem Agnieszki poruszyły sięw swoimlegowisku. Dziękuję. Ale ona ma szwagierkę mówi portier. Agnieszka nie pamiętajuż, okim mówili. Kto?pyta w roztargnieniu. DlaczegoRenatochce, żebytak stała? myśli. Co za chłopak! Takasjerka. Siostra Kacperskiego. Ma szwagierkę,która pracujew mleczarni. Jezus Maria! Agnieszka dotyka ręką czoła. Gdzie ta mleczarnia? Za kościołem. Zaraz tam jedziemy mówi Agnieszka. Powodzenia portierzakwita uprzejmym uśmiechem. Niech siępani nie martwi! Szkoda, że panod początku nie był taki miły mruczy Agnieszka. I takiroztropny! Portier może to słyszy, może nie jest jej wszystkojedno. Częstuje gojeszcze jednym carmenem i wracado wozu. Nie możesobie przypomniećwłoskiegoodpowiednika polskiej szwagierki,więcpostanawia z tegowyjaśnienia zrezygnować. Słuchaj mówi do Renata ten człowiek jednak tu pracuje. Od razubyłempewny, że przekręciłaś nazwisko,Nie przekręciłam nazwiska Agnieszkapodnosigroźnie głos to portier chwilami jest głuchy. Carmeny znakomiciepoprawiają mu słuch. W każdymrazie już wiem, że naszKacperski pojechałrazemzżonądo Janowa,bo zachorowała mu teściowa. No to jedziemy poniego. A adres? Ba! Renato uderza się w czoło. Alejest tamchyba jakieśbiuro adresowe? Do tegotrzeba bywiedzieć, jak się nazywateściowa. Ale za kościołem w mleczarni pracuje jakaś krewna siostry Kacperskiego,która jest kasjerką w kinie,a więc pracuje wieczoremi tylko przez nią możemy doniej dotrzeć, bo takżenie wiemy, gdzie mieszka,rozumiesz coś z tego? A muszę? pyta Renato, wciągając ją dosamochodu. Zamyka drzwiczki i z kolanamiprzy jej kolanach mówi naglecicho, prędko,gorąco: Dziewczyno! Mamy jeszcze dlasiebie tylko kilka godzin. Strasznie miprzykro, ale niechce mi się szukaćtego jakiegośKacperskiego i tychkobiet, poprzezktóre możemydoniego dotrzeć. Nic mnie to nie obchodzi, nic a nic. Toprzecież zupełna bzdura. Czy muszę być w tym domu? Zrobiłem i tak wiele, że byłem w tym miejscu. 135. Dwa razy. Jawiem, że wy, Polacy, jesteściepatriotycznie sentymentalni, ale to jużniemodne, zupełnie niemodne. Gdybyście bylina naszym miejscu,bylibyście tiksamo patriotyczniesentymentalni mówi Agnieszkaoschle. Odsuwa się od kolan Renata, choć znajdujewtym ucisku jakąś przyjemność, ale tymbardziejwie, że musi to zrobić, musi przemóc jego isiebie. Dobrzemówidalej tymsamym tonem ciebie tonic nie obchodzi,ale to jednakty tuprzyjechałeśi sprawiłeś,że matkaczekaw Olszance,że chce ci towszystko pokazać. Ty czy nie ty? Tak, ja Renatopróbuje teraz ująć jej rękę,tłum przed cukrownią,nie zwracający dotąd na nichuwagi, terazjakby dopiero ich dostrzegł, kilka grupekwyrostków zatrzymuje się opodalwozu. Ja.Ale niesądziłem, że tozajmietyle czasu, że napotkamy tyletrudności. Prawdęmówiąc, cieszyłem się, żejadęz tobą. Naprawdę? łagodnieje Agnieszka. Zmienia je'jsię twarz, rumieni się, nerwowym ruchem odgarniawłosy. Naprawdę? Przez cały czaso tym myślałem. Jeszcze wczorajna cmentarzu, nie wiedząc, kim jesteś, drżałem, że odjedziesz,że cięwięcej nie zobaczę. Naprawdę? powtarza Agnieszka. Pozwala Włochowi trzymać swoją dłoń, nie dba o to, żegapiów wokółwozu jest corazwięcej. Ona także chce mu powiedzieć coś miłego,naprawdę mają tak mało czasu,a trwonią go na wystawanie tutaj, na rozmowę z debilowatym portierem,na całą tę zabłoconą pospolitość,któraprzecież będzie trwała wiecznie, izawsze możnatu wrócić i pytać o tego jakiegoś Kacperskiego, kiedyRenata tu już nie będzie. Jatakże mówi ja136także pojechałam dziś tylko dla ciebie. Miałam mnóstwo zajęći spotkań,wszystko odwołałam. Dziękuję mówiRenato. Dziękuję. Podnosi szybko do ustjej rękę, chłopcyprzy bramie zaczynają trącać sięłokciami, ktoścoś woła. Jedźmy stąd prosiAgnieszka. Prędko. Renato ruszaostro, spłoszeni chłopcy pryskająsprzed maski wozu, cofają się na chodnik, podnosząręce dogóry, krzyczą. Ale oni są już daleko i zaczynająsięteraz śmiać, ogarnia ich nagła radość,choć Agnieszka niejest wolna odskrupułów. Copowiemymatce? Wymyśl coś. Ba, ale co? Że Kacperski wróci wieczorem. Ona będzie na niego czekać, a my zyskamy kilka godzin swobody. Strasznie mi się nie chce kłamać. Ja to powiem. Mnie się chce. Znowusięśmieją. Mnie się chce kłamaćpowtarza Renato. Nawet bardzo! Zatrzymuje wóz, Agnieszka sądzi, że ją teraz pocałuje,ale on tylkobierze jej głowę w obie ręce, przyciąga ją ku sobie i patrzy z bliska. Spojrzeniema skupione, spoważniał, prawie posmutniał. Kilka godzinmówi cicho. Kilkagodzin! Agnieszka chce zapytać, czy rzeczywiście musi jutrowyjechać z Warszawy, ale powstrzymuje ją coś,niechce niczegozmieniać, niechbędzie tak, jak ma być,nie inaczej, bez poprawek, bez reżyserii. To słowo,zaledwie pomyślane, nasuwa jej znów przed oczy pochyloną, kościstąpostać Marka,potrząsa gwałtownie głową i Kenato sądzi, żeten sprzeciwodnosi się doniego. Wiem mówi. Kilka godzin to mało, ale czasem więcejniż rok. Agnieszka przymyka oczy. On ma rację, myśli, zmar137. nowała rokdla Wiktora, cały rok, a nawetwspominaćnie ma czego, po co byli ze sobą, skoro w tensposóbkażdez nichmogłoby być z kimś innym nieobowiązująco,płytko, letnio, nijako. Człowiek,czy chcetego,czy nie, żyjącgromadzi wspomnienia. To jedyne,coma naprawdę. Bogactwo, którego nikt munie odbierze. Powinien więc trochę dbać o nie, uważać, jakpowstają. I z kim. Czyjest coś równie ważnego,jakpartnerzy wspomnień? Nie można ich potem z nichusunąć, pozbyć się, wykreślić. Po prostusą, ponieważczasem niepotrzebnie i na krótko zjawili się wżyciu. O czym myślisz? pyta cicho Renato. Wciążjeszcze trzyma jej głowę w obu rękach i patrzy na niąz tak bliska, że Agnieszkaczuje jegooddech i słyszydudnienie serca. O czymś takim. mruczy. Nic ważnego. A jednak chcę wiedzieć. Wiesz, jak tojest ze wspomnieniami. Ktoś wniewchodzi,a potem męczymy się z nimprzez całe życie. Renato dużym palcemprawejręki przygniata leciutko jejnos. O ilewiem mruczy tuż nad jej twarzą jestem wspominany nieźle. Nie całuje jej iteraz,bawi się jej twarzą. Dotyka policzków i ust, dmuchnięciem odgarnia z czoławłosy, wygładza brwiiostrożniepodgina palcem rzęsy. Naprawdę nieźlepowtarza. Jest bezczelny, myśli Agnieszka, bezczelny i zarozumiały, ktoś powinien dać mu nauczkę, ale dlaczegoona? Jesttak dobrze w tej ciepłej bliskości, tak jakośzacisznie, dawno jużtak z nikim nie było. Tak ładnie pachnieszmówi Renato. Nieużywam żadnych perfum. Nie mówiłbym tegoo perfumach. Są do kupienia. A ty pachniesz sobą. Skóra, włosy,wszystko. Pochylasię nagle i całuje jej pierś, sweterna jej138piersi,gruby i szorstki,a jednakAgnieszkaczuje przezeń jegousta, ich gorący dotyk, ijakieś gwałtowne ciepło ogarnia jącałą, alewtedywłaśnieRenato zdejmujeręce z jejgłowy, odsuwa sięi zapuszcza motor. Dziewczyno! woła. Dziewczyno! Aż do samej Olszanki nie mówią nic do siebie. Agnieszka zastanawiasię,czy matka niewyczyta z jej'twarzy. A co właściwie miałaby wyczytać? Od dawna chybawie, że obydwie jejcórki są dorosłe i że postęp świataprzejawiłsię także w obyczajach. Starałasię zresztązawsze nie przysparzać rodzicomkłopotuswoimżyciem intymnym. Miała nadzieję, że obydwojeto doceniali. Nie patrzy jednak matce w oczy, gdy Renato, wyskoczywszy z wozu, łga bez zająknienia: Ten Kacperski, czy jakmu tam, wróci dopiero wieczorem. Powiedzieli, namwcukrowni, żedokądśwyjechał, ale żenapewnowróci,trzeba na niego czekać. Zofia ma twarz nieobecną, w pierwszejchwili przygląda się im jak obcymi nie może zrozumieć, skąd siętu wzięli i czego od niej chcą. Posłałaśnas przecież poniego tłumaczy Agnieszka. To ten człowiek, co tu mieszka. Chciałaś we'jśćdośrodka. Tak Zofia uśmiecha się z roztargnieniem. Będęczekać. Oczywiście, że będęczekać. A wy jedźcie. Dokąd? Agnieszka czuje się przyłapana, niemoże spojrzeć w stronęRenata. Dokąd ? Nie wiem dokąd. Myślałam, że chceciegdzieś jechać. Właściwiezaczyna ostrożnieRenato niemusimy tu czekać wszyscy. Ale to przecież ty miałeś obejrzeć ten domwoła Agnieszka ze złością,zapomniała ochwili w sa. mochodzie, o tym, jak jej było dobrze, kiedyRenatotrzymałją blisko przy sobie. Ty, a nie matka. Jedźcie już, jedźciepowtarza Zofia. Ja tuzostanę. Jesteś na pewno głodna. Nie zostawię cię tutaj. Niechciałaś zjeśćpo drodze. Nie jestemgłodna. Niepotrafiłabym nicprzełknąć. Jedźcie! I zostaniesz tuznowu sama? Agnieszka czujesię wciąż przyłapana i winna. Ustępuje dopiero wtedy,kiedy matka,nie patrząc na nią, mówicicho: Niejestem przecież sama. Biegnie wtedy dowozu tak szybko, żeRenato musisiężwaworuszać, żeby zdążyć za nią. Kiedy jadą z powrotem, nie jest już w samochodzietak, jak było przedtem. Obydwoje milczą i mająo czymprzedsobąmilczeć. To jest najgorsze. Agnieszka po razpierwszyzdaje sobie sprawę, że nie powinni tubyliprzyjeżdżać,zaniepokoiła ją twarz matki. Znała wszystkie jej twarze, takiej nie widziała nigdy niewszyscy mają dość siły, żeby porazdrugi przyglądać sięswemu życiu, może ona jej nie miała. Ta smutna, niedorosla dziewczyna, która była jej matką. Minąwszy kościół, stary bernardyński klasztoro dwóch wieżach, oblepionych czarnąchmurąwron,Renatoskręca. Dokąd jedziemy? pytaAgnieszka, nie odwracając ku niemu głowy. Skarbie mówi Renato miękko, na krótko dotyka dłonią jej kolana przecież to miało być gdzieśtutaj. Mleczarnia zakościołem. A jednak tak, myśli Agnieszka,znowu szczęśliwa,że jest razem znim, że jeszcze zostanie im kilka godzin,nawet jeśli pojadą doJanowa, jednak miał rację. niebędzie chyba można źle go wspominać. 8Zima przyszła wcześniei pierwszy śnieg w Olszanceod razu był wysoki,wyrównującywszystkiedrogi,osiadający niewielepod płozami sań. Nikt inaczejnie wyprawiał się zdomu, poAndrzeja i z pałacu,i ze wsiprzysyłano sanki, nie bardzo go to cieszyło, bo zaprzęg zawsze zwracał uwagę,ale pieszo wydostać sięz Olszanki było nie sposób. Te jego krótszei dłuższe nieobecności były prawdziwą udręką dlaniej i dla Emila. Popołudniami siadywaliprzeważnie we dwoje przy stole. On nad zeszytem z zadaniami^ ułożonymi przez Andrzeja, zanim znalazł dlaniego książki, ona nad którąśtam parą pończoch czyskarpet, które darły się zawsze prędzej, niż można byłokupićnowe. Przy każdym dalekim szeleście, złudnymodgłosie, dobiegającymz głębi lasu, spotykały się ichoczy, rozszerzone oczekiwaniem. A gdy odgłos, miastprzybliżać się i wyraźnieć, rozpływał się w ciszy, Emil,zanurzając dłoń w swojej wciąż jeszcze nie ostrzyżonejpłowej czuprynie,wzdychał z rozczarowaniem:Myślałem już, że to pan doktor. Ja też dodawała cicho. Potem znów udawali, że zagłębiająsię w swoją robotę, on liczyłlub pisał, ona cerowała, alepierwszeuderzenia wiatru zaoknem, przejście zwierzyny nieprzetartym szlakiem, trzask łamanych gałęzi,zwielo141. krotniony w swojej sile przez wyobraźnię, łączył ichspojrzenia w zapierającym oddechnapięciu. I znowuwszystko rozpływało się w ciszy. Emil patrzył nastary budzik, stojący na kredensie. Już późno mówił. Zaraz godzina policyjna. W takich chwilach, sama zmartwiała zniepokoju, musiała go pocieszać i dodawać mu otuchy. Andrzejbyłwszystkim dlaniej. Czuła to, już terazbyłatego pewna. Ale jakośjeszcze bardziej wszystkimbył dla Emila. Niemożna było tego zrozumieć, ale jednak tak było. A kiedy wracałnaprawdę, obydwoje rzucalisię dodrzwi, biegli przez sień, zderzając się w ciemności, odciągali zasuwy, wybiegali na próg. Schodził z sań,zziębnięty i oszroniały,a oni go od razu rozgrzewali,onacałując, przytulając swoją gorącą twarz do jegopoliczków iust, Emil rozcierając mu nogi, przyrządzając herbatę zwódką, którą Andrzejowi często wypłacano jego honoraria. Potem, wpatrzeni w niego roziskrzonymi oczyma, obydwojeczekali na to, co imprzywiózł i co słyszał,Torba Andrzeja,kryjąca nader skromny "lekarskiekwipunek, gdy wyruszałz domu, miała zawsze jednąkieszeń pustą. Ale kiedy wracał, pełna byłaróżnegorodzaju niespodzianek. Niezaglądali nigdy do niej sami, czekali, aż Andrzej ją otworzy, zaszeleści papieremalbo zadzwoni szkłem. Przeważnie były toartykułyniezbędne do życia: kasza,mąka, cukier. Ale czasemzdarzało się coś rozkosznie lekkomyślnego: orzechy,pierniki, paczka kawy, rodzynki. Na koniec rozgrzany i nakarmiony zaczynałopowiadać,co słyszał, i wydawało sięto potrzebne dożyciastokroć bardziej niż zawartość torby. Ludzie słuchali jużpokątach radia, z ust do ust podawali sobiejakieś wieści, zawsze krzepiące, zawsze pełnenadziei,142nawet najmądrzejsi wierzyli w najgorsze głupstwa, najbardziej doświadczeni w ostatnie naiwności. A więcna wiosnęmiała ruszyćofensywa. Aliancizbieralisiły na kilku frontach,atak miałbyć przeprowadzony błyskawicznie. Może nawet nie stracisz rokumówił Andrzejdo Emila. Chłopak chodził w Zamościu do liceum,w czerwcu miałzdawać maturę. Zaraz wrócisz doszkoły. Ale najpierw pójdę do wojska upierał sięEmil. Muszę. Nie starali się mutego perswadować. Wiedzieli,żemusi. Na drugi dzień gorliwiej przykładał się do nauki,żeby nadrobić czas wiosna mogła nadejść wcześniejtego roku. Czasem jednak pomyślne skądinąd wydarzeniaosłabiały wnich nadzieję. Tak było z zającem, któregoEmilznalazł wlesie w sidłach,zastawionych przezkłusownika, tak było z powrotem Diany, a także z ostatnim prezentem młodej pani Borowieckiej. Z zającemsprawa byłatrochę niejasna. Emil twierdził,że napotkałw lesie ślady, którenie były śladamiani jego, ani doktora. Poszedł za nimi. Tylko skądmiał odrazu worek,żeby przynieść w nim zająca? Niezapytała goo to, cieszyła się,że Andrzejanie maw domu. Chłopak przyniósł także sidła, rozplątując jepodniósł nagle głowęipowiedziałz jawną radością: Potrafię jeznowu zastawić. Będziemy mieli zawszemięso. Daj mi to powiedziała. Po co? Daj mi to! Niewiedziałam, że jesteś głodny. Głodny? zmieszał się. No więc łakomy. Mamy mleko, ziemniaki, mąkę,chleb i tłuszcz, czego jeszcze potrzeba? Mięso przydałoby siędla urozmaicenia, a las pełen zwierzyny. Zając ruszał się wworku,nie przestawałwalczyćz nieznaną potęgą, która go osaczyła. Myślisz. myślisz. zająknęła się żemogłabym zjeść stworzenie, którego śmierć zależy tylkoode mnie? Emil przypatrywał się jej długo. Zagryzł dolną wargę. Milczał. Daj mi sidła powiedziałajeszcze raz. Podał je wreszcie, a ona wzięłanóż i pocięła je nadrobne kawałeczki. To przecież dziecinne powiedział wtedy. Dziecinne? krzyknęła. Chyba tak speszył się, nie chciał jej obrazić. Mielibyśmyze dwa obiady, apan doktor skórkę na nogi, żeby nie marzł w drodze. Dźwignęła worek zzającem. Był bardzo ciężki. Panu doktorowi zrobię skarpetki z wełny. Z tej,co ją wczoraj przywiózł. Aty wytrzymasz bez mięsado końca wojny. Kilka miesięcyto przecież nie całeżycie. E tam, kilka miesięcy. bąknąlEmil. Co tam burczysz pod nosem? Nic.Przepraszam. Wyciągnęła worekz zającem na próg. Dzień byłmroźny,ale słoneczny, oślepiający od śniegu. Tylkodroga pociemniała trochę pod płozami sań, ale wśróddrzewbiel była niepokalana,puszysta, wysoka i świeża. Rozwiązaławorek, wytrząsnęła z niego zająca. Szarak, oślepiony nagłą jasnością, przewrócił się najpierw,zarył wśniegpo grzbiet, ale od razucałymsobą,wszystkimi nieskrępowanymi członkami,poczuł wolność i prysnął w białą miękkość, wzniecającskokamisrebrzysty pył. 144Patrzyła, dopóki niezniknął jejz oczu, a potemwpadła z powrotemdo domuirzuciwszysięna swojełóżko, zaczęła płakać. Emil krążył pod drzwiami, głośnowycierałnos. Niech paniprzestanie zawołał. Proszę przestać! Płakała jeszcze żarliwiej, sama nie wiedząc dlaczego. Niech pani przestanie! powtórzył. Albo. albo sobie pójdę. i''Usiadłanajpierw na łóżku,uciszona od razu,a potem z trzaskiem otworzyładrzwi. Coś ty powiedział? Długomilczał, zanim wykrztusił: Jeśli pani maprzezemnie płakać, to pójdę sobie. I dokąd? Nie wiem dokąd, wszystko jedno. Czoło miałzakryte zwichrzonymi włosami, patrzył w podłogę. Wszystko jedno powtórzył. Żadne z nas niema dokąd pójść powiedziałacicho. Ale niedlatego przecieżjesteśmy razem. Niechciałabym,żebyśmy tylko dlatego byli razem. Rozumiesz? Kiwnął głową, ale milczał. Powiedz, że już nigdy tego nie zrobisz. Czego? Tego, codziś. Widziałeś, jak ten zając pognałw las? Widziałem. No! Chce tak samo żyć, jak my. Jużnie powiedział, że to dziecinne, ale nie podniósłoczu i nie wiedziała, co myśli. Nie zrobisz tego? powtórzyła. Nie.Jeśli pani na tymzależy. Nie tylkodlatego,że mi zależy. Wiem, że wydaje1B Dwieścieżlfi czau145. ci sięto śmieszne. Zawsze zające były tylko po to,żeby je strzelać i łapać w sidła. Ale teraz i ludzi sięstrzela i łapie, więc jakoś inaczej musimy o tym myśleć. Czyświat mabyć jednym ogromnympolowaniem? Przynajmniej tam, gdzie to od nas zależy, niech zwierzynauchodziwlas. Dopiero teraz podniósł oczy, zobaczyła w nich jakieś światełko zrozumienia, zgody na to,co mówiła. I dlaczego mruknąłeś "e tam. kilka miesięcy",kiedy mówiłam, że wojnadlugonie potrwa, że wytrzymasz? Znowuspuścił głowę. Niewiem. Czasem oblatujemnie strach. Wszystkich oblatujepowiedziałapo długiejchwili-Mnie też. I doktora. Czasem leży w nocyz otwartymi oczyma. Myśli,że śpię. A ja nieśpięi wszystko wiem. Ale nie trzeba się do tego przyznawać. Musimy wierzyć, żejużna wiosnę. Na wiosnę powtórzył Emil i odszedł w jakiśkąt z książką, wktórej nie przewrócił ani jednejkartki. Potem wziął siekieręi zaczął na podwórzu rąbaćdrzewo, z zajadłymuporem, z pośpiechem, bez jednejchwili odpoczynku. Lubiłanierazpatrzeć, jak to robi, więc iteraz podeszła do okna, ale odwróciła zaraz głowę,gdy jednymuderzeniem siekiery rozłupał ogromny pień. Wnętrzedrzewa zaświeciłoswoją złotą barwą, wrony wygrzewające się na obornikuza stodołą uniosły się z głośnymwrzaskiem. Powrót Diany miał to samoznaczenie. Po śmierci leśniczego przeniesiona zostaławraz zHektorem do pałacui włączona dosfory psów starego pana Borowieckiego,znanej jej zresztą ze wspólnych polowań. Pomogło jejto chyba zaakceptować nowe miejsce inowych opiekunów Andrzej, ilekroć zjawiał się w pałacu,widział148ją spokojnąi zadowolonąz nowegolosu. Ajednak' wróciła i znaleźli ją któregoś rankależącą na progu. Mróz byłtego dnia silny, słyszało się, jak drzewapękają w lesie. Emilwstał wcześniej niżzwykle, bałsiębkrowę, czy nie zamarzła w stajni,choć okrył jąderką, aw budynku pozatykał gliną i słomą wszystkiedziury. Ponadto chciał jeszcze przed śniadaniemroznieść siano po karmnikach dla zwierzyny, bo wydawałomusię, że słyszałw nocyrykgłodnych jeleni. Cicho,żeby ichnie budzić, otworzył drzwi i zaraz się cofnął,potknąwszy się o coś miękkiego na dworzebyłojeszczeciemno. Nie wiedziałby, co to takiego, gdybyten miękki kształt, o który uderzył nogą, nie zacząłwarczeć. Wilk! pomyślał z przestrachem i zatrzasnąłdrzwi. Co się tamdzieje? krzyknął 'Andrzej z łóżka. Emil nigdynie wchodził do ich sypialni, oczy uciekały muwbok, gdy po kolacji obydwoje się tam udawali, a on zostawał jeszcze przy zapalonej lampie, żebysię uczyć, teraz jednak buchnąłw drzwi całym ciałemi otworzył je na oścież. Wilk! zawołał. Wilk leży naprogu! Skądwiesz? spytał Andrzej z niedowierzaniem. Nie chciało musięopuszczać ciepłego łóżka Wciemnościświeciły zimnym blaskiemzamarznięte okna. Bowarczy! Emil mówił wciąż podniesionymz podniecenia głosem. Leżyna progu i warczy. Zapal lampę! Wycofał się z pokoju, ale nie zamknął drzwi,jakbypotrzebowałjakiegoś oparcia w cudzej bliskiej obecności. Uderzałdłońmio stół, szukajączapałek,a potemusłyszeli, jak dzwonią wjego rękach szkiełko i umbralampy. Andrzej ubierałsię pospiesznie wsmudzeświatła padającej przez drzwi. Wciągnął buty miatjuż wtedy147. wysokie buty z cholewami, takie, jakie nosili tuwszyscy, nawsi i na folwarku narzucił nakoszulękurtkę. Co zrobisz? spytała przestraszona. Mię maszbroni. To i dobrze dla wilka. Skoro przyszedłdo ludzi. Ale może być niebezpieczny,Najpierwobejrzymy gosobie. Smuga światła znikła,usłyszała kroki Andrzejai Emila, zmierzającedo sieni, potem ciche trzeszczenie ostrożnie uchylanych drzwi i nagle radosny skowyt psa, zagłuszony śmiechem Andrzeja. Przecież toDiana! wołał. Nasza Diana! To dlaczego na mnie warczała? obraził sięEmil, upokorzony tym, że się ośmieszył. Dlaczegowarczała? Boś dla niej obcy. Wróciłado swego domu i zastała tukogoś obcego. Nie mogłojej się to podobać. Wróciła. Zmarznięta na kość,z oszroniałym pyskiem,leżała na mrozie czekając,aż otworzą się drzwi, zaktórymi był jej dom. Diana! przemawiałAndrzej najczulszym głosem. Moja Diana! Dlaczego nie szczekałaś? Dlaczegonie dałaś panu znać, żejesteś? Suka skomlała cicho, wydającz siebie głos podobnydo ludzkiego płaczu,ale płaczu zradości, z obłąkanejuciechy, że oto skończyłysię wszelkie smutki iudrękirozłąki. Kiedy szybko się ubrała i wyszła do kuchni, zobaczyła Andrzejaklęczącegona podłodze i rozcierającegouszy, łapyi kudłate boki Diany. Dotknąwszy brzuchaznieruchomiał. Zdaje się,że wiem, dlaczego tuwróciła powiedział,podnosząc na nich oczy. Dlaczego? zapytała równocześnie z Emilem. 148Przyszła oszczenićsięw swoim miejscu, wswoimgnieździe. No to będziemy mieć przychówek ucieszył sięEmil. AleAndrzej niepodzielał tej radości. Głaszczącbrązowy, lśniący łeb Diany, jakby pragnąc przeprosićjąza tengłupi, ludzki strach, jaki wywołała,powiedziałcicho: Może wie, że pozostaniemy tu długo, że długobędziemiała tu swój dom. Robię się zabobonny jakstara baba zawołałzaraz potem, zrywając się z klęczek. Jesttam jeszcze trochę mlekaod wczoraj? Trzeba psa nakarmić. Najwięcej jednak zasmucił ich prezent młodej paniBorowieckiej. Nigdy nieprzyjeżdżała do Olszanki, zawsze Andrzej był wzywany do pałacu, gdy małaźlesię czuła,lub gdy zaczął się tego wreszciedomyślaćpanie pragnęły wieści ze świata, nieważne czyprawdziwych, byledobrych. Tego wieczoru przyjechała sama. Zmierzchało już,więc nieod razu rozpoznalija przezokno. Zdziwił ichtylko ostry kłus konia i gwałtowne zarzucenie sanekprzed gankiem. Emil wybiegł i zaraz wróciłzmieszany. Jakaś pani. Ale onajuż szła za nim, otrząsając śnieg z obuwia,w ogromnej baranicy i chustce na głowie, ciasnoobejmującejzarumienione od mrozu policzki. Czy.czy coś sięstało? Andrzejwybiegł jejnaprzeciw. Nie uśmiechnęłasię. Helenka chwała Bogui panu ma siędobrze, a teściowa nigdy niemówio swoimzdrowiu. Czy możepan ściągnąćze mnie baranicę? Uczynili toobydwaj zEmilem,kożuch był imponującychrozmiarów,młodapani uznała za konieczne wyjaśnić jego niezwykłą długość iobszemość: Teść za. sadza}się w nim na dziki. Do piersiówkinalewałczystego spirytusu i nie bał się wtedy żadnego mrozu. Czy przyjechałam nie w porę? Ależ skąd? zawołał Andrzej. Niechżepanisiada! Podprowadził gościadostołu i posadził nanajlepszym krześle. Mogła czuć się speszona, patrzylina nią, starając się odgadnąć powódjej przybycia że to odwiedziny, niepostało nikomu w głowie. Ja tylko na chwileczkę powiedziała,siadając nabrzegu krzesła. Uwolniona zbaranicy i chustki, smukła i drobna, małoprzypominała znękaną kobietęsprzedtrzech miesięcy. Napiłabymsię czegoś, jeślipan ma? Kawy? ucieszył sięAndrzej. Dostałemkilkadni temu paczkę,miał ktośjeszcze wzapasie. Zosia zaraz zaparzy. Nie zapomniawszy serdeczności, z jaką młoda paniprzyjęła ich w pałacu, rzuciła się do kuchniale onają powstrzymała. Nie, nie kawy! Dziękuję. Czy musi pan byćprzez cały czas lekarzem? Sądzę, że Helencenaprawdę nie zaszkodzi, jeśli jej matkanapijesię razczegośmocniejszego. A jednak coś się stało powiedział Andrzej, nieruszając się z miejsca. Młoda pani Borowiecka opuściła głowę, zagryzła dolną wargę, zacisnęła powieki. Siedziałatak przez długąchwilę, balisię, że się rozpłacze,zdołała sięjednakopanować. Przyprowadziłam panu konia powiedziałacicho. Mego Achillesa. Ależto koń pod wierzch! Tak.Zeszłego roku na wyścigach wBukareszciewziął główną nagrodę. To samo w Pradze. W przyszłymroku czekały goderby. Byłam go tak pewna. tak pewna. podniosła ręce do ust,umilkła na chwilę. Dał mi gowuj męża, ze swojej stajni wymieniłanazwisko wuja i nazwę stajni, ale byłyto dla nichbrzmienia obce. A teraz wolę,żeby chodził wzaprzęgu, niż żeby miał godosiąśćjakiś kupczyk z N-rymbergi. Jutro dostajemy treuhandera wyjaśniła,zaczerpnąwszy powietrza. Nie będziemy już się czućusiebie. Sadowią się tutaj, jakby mieli zamiar zapuścić korzenie. To nic,to nic zaczął Andrzej zupełniecicho,jakby mu zabrakło głosu. Znajdziesię siła, którawyrwie ich z korzeniami. Boże! Ale kiedy? zawołała. Zdechniemy tutaj wszyscy, jakAchilles. Czy w stajni przynajmniejjestmiejsce? Jest odezwałsię Emil. Z drugiej stronyżłobu. Będzie mucieplej z krową. Achilles u jednegożłobu z krową! młoda paniBorowiecka wzniosła oczy do nieba, aleniebyło w tymnic żartobliwego. Trzebago było widziećna torze! Miał nietylkowspaniale nogi, cudowną sylwetkę, nieopisanąlekkość, ale przede wszystkim miałswój stylbiegu. We wszystkich sprawozdaniachprasowych topodkreślano. Jeśli trafił mu się godny go dżokej. umilkła, przyjrzałasię Emilowi, słusznie nabierającpewności, że to onteraz będzie opiekunem jejkonia. Dobrze, że wuj tego nie może zobaczyć westchnęłatylko. Nie zdążyłprzed wrześniem wrócić zeSzwajcarii. Achilles z krową u jednego żłobu! Andrzej uśmiechnąłsię leciutko. Jeśli jest szansana przeżycie, należy godzić sięna każde towarzystwo. Hzuciła mukrótkie, uważne spojrzenie,ale uśmiechałsię wciąż, więc skwapliwie zgodziła się, że tożart. Oczywiście zaczęłarzeczowym tonem. Koń nie powinien stać. Proszę więc nim jeździć doswoich chorych, może także rozwozić siano do karmni151. ków zwróciła się do Ćmiła przyciągnąć jakiś pieńdrzewa, byle nie za ciężki. Mamwrażenie,żepoczątkowobędzie się buntowałw zaprzęgu. No! westchnęła nie jest wyjątkiem. O mało co nie rozwalił saneko schody. Ale mam nadzieję, że mu to przejdzie. Sankizostawiam, uprząż także. Może by się postarać ojakąśgorszą, ta będziezwracać uwagę. I trudno mówiłaznówdo Emila trzebago trochę zaniedbać, boję się,żeby się komuś nie spodobał. No .więccóż? zwróciłasię znów do Andrzeja. Dostanę kielicha? Nie powiedział Andrzej. Anikropli. W jakisposób wróci pani do domu? Zaraz przyjedzie stangret dużymi saniami. Kazałam władowaćna nie wolant, który przydasię panuna wiosnę,kiedy zniknieśnieg. Wolę gojuż teraz zabrać z wozowni. Mógłby także wpaść w oko naszemuwładcy. Widzi więc pan przechyliła się do Andrzejaże obmyśliłam wszystko zdużą rozwagą. Achillesa. Achillesa dostałam na prezent ślubny. Byliśmyz mężem jednakowo do niego przywiązani. Chciałabym,żeby Staszek,wróciwszy, zastał go w stajni. Może być pani spokojna odezwał sięEmil,i Andrzej był muchyba za to wdzięczny. Nicmusięzłegonie stanie. Mieliśmy w domuklaczkę, którąwychowałem odźrebięcia. Też byłataka zgrabna, nogito miała. Urwał. Pani Borowiecka sądziła, że zrozumiał swój nietakt, porównywanie Achillesa do wiejskiej kłaczki, choćby była nawet sercu najmilsza, musiało mu się jednak wydać niestosowne, uśmiechnęłasię więc do niego z życzliwą wyrozumiałością, uspokojona jakby prawie olos konia. Emilstracił takwiele powiedział Andrzej szorstko żemożna być spokojnym o wszystko, do czegoprzywiążeznowusweserce. 152Przepraszam szepnęła pani Borowiecka. Pan doktormi przecież opowiadał. Cicho zrobiłosię w pokoju tak bardzo, że słychaćbyło oddech Diany, śpiącejpod stołem. Pani Borowiecka poruszyłasię nerwowo,spojrzała nazegarek. Gdzież ten człowiek? zaniepokoiła się,nadsłuchując przez chwilę przy oknie. Wzięła chustkę,leżącą na kożuchu, zarzuciła ją sobie na głowę, mocnościągnęłajej końce pod brodą. A kielicha pan wciążpostawić niechce. Postawiłbymmruknął Andrzej, nie patrząc nanią gdyby mnie ten "kielich" w paniustach przedczymś nie ostrzegł. Brzmi mi to jakoś tak, jakby panii swoją sytuację widziała podobną do sytuacji Achillesa. Co pan ma na myśli? zapytałamłoda kobietapowoli,już bez cienia zgody na żart. Ale Andrzej takto właśnie zakończył. Wstał, sięgnął pojej kożuch. Alkohol, którym dysponuję, nie nadajesię dla' dam. Obawiam się, żeoddech panizgorszyłby nawetsłużbę w pałacu. Czy sądzi pani, że wojna potrwa takdługo, że trzeba aż rezygnować z siebie? Zdaje się,że słyszę sanie. Młodapani zapinała powoli guziki kożucha,niepodnosząc głowy. Dopiero kiedy dzwonki u sań stały sięjuż wyraźnie słyszalne, ściągnęła mocniejkońce chustki pod brodą i ruszyłaku drzwiom. Zatrzymała sięprzy nich, odwróciła głowę. Przemyślęto, co mipanpowiedział. Bo to była lekcja, prawda? Mam nadzieję,że i panią małżonek nieraz jeszcze zadziwi zwróciłasię doniej, chciałacos jeszcze dodać,ale najwidoczniejpowstrzymało ją jej zdumienie, przestrach, jaki musiaławyczytać wjej oczach. Dobranoc! powiedziała jużinnym tonem. I przepraszam za toniespodziewane153. najście. Proszę zająć siękoniem zwróciła się doEmila. Obydwaj się nim zajmiemypowiedziałAndrzej, wychodząc zanią. WprowadzanieAchillesa do obory trwało długo, towarzyszyło mu wysokie, jakbypełne bolesnego zdumienia, rżenie konia, perswadujące głosy ludzi, w końcu trzask bata. Dzwonki przy sankachzadźwięczałygwałtownie izaczęły milknąć w oddali,pani Borowiecka odjechała, najwidoczniej niemogąc tego znieść,izaraz potemopór Achillesa jakby złagodniał, rżenieprzycichło, ustał taniec jego kopyt na stratowanej ziemi. Głosy Andrzeja i Emila oddaliły się, widoczniewprowadzili jednak koniado obory stojącprzyoknie nasłuchiwała, czy koń się jeszcze nie odezwie,ale nieodezwał się i tobyło gorsze,niż gdyby rozpaczał i roznosiłkopytami nie przygotowane na takibunt wątłe ściany obórki. Oparła czoło ozimną szybęi czekała na choćby jeden jeszcze odgłos protestu, pewna, że już nigdynie zdoła sięuwolnić od widoku któregowcale nie widziała wtłaczania, wciągania,wgniatania,wpychania i wtrącaniawspaniałego zwierzęcia w tę ciasność iniskość, w tęupokarzającągoinność, jaką musiało mu się wydawać to nowe, przeznaczone dla niego miejsce. Podczaskolacji, którą jedliw pośpiechui milczeniu,Emil odezwał sięnagle: Zapomniała osiodle! Andrzej odsunąłswój pusty talerz. Nie rozumiesz, że. niezapomniała? Emilmilczał. Nie rozumiesz? powtórzył Andrzej jeszczeraz. I tak będęna nim jeździł uśmiechnął sięchłopak. Ani się waż! Niezrozumiałeś, że nie tylko kupczykz Norymberg! nie powinien dosiąść Achillesa? Kiedy leżelijuż w ciemności, a Emil wdrugim pokoju dukał łacińskie słówka, popadając w nagłe i długie okresyzamyśleń, powiedziała z wyrzutem: Niepowinieneś tak sięzachować wobec pani Borowieckiej. Wiem. Gdyby nie ona. Wiem! podniósłgłos, aleze względu naEmilaod razu go ściszył. Jest mi terazgłupio. Ale niemogłemsię opanować. Dlaczego? Dlaczego? Milczał przez długi czas, nie widziaławciemności jego twarzy, zwykle lubiła te ich rozmowypozgaszeniuświatła, głosi dotyk zastępował widzenie,niepotrzebny był jej komentarz, jakiegoudzielić mogłyoczy. Teraz jednak bała się, żesamesłowa nie wyjaśnią jej wszystkiego. Dlaczego. powtórzyłAndrzej. Jakoś wyobraziłem sobie,że z takimsamym wzniesieniem oczu do nieba, bolejącym nad Achillesemprzy jednym żłobie z krową, opowiadać będziekiedyś w swoim gronie o tym kielichu,który miała zamiar wychylić z nami. Nie zażądałaby gonigdy w tensposób, wchodząc do któregokolwiek z okolicznychdworów. A może po prostu zachowała się bezpośrednio? Aja jak gbur i cham? Oparła policzeko jego pierśi to, co powiedziała,zabrzmiało miękko i współczująco. Jak ktoś przewrażliwiony izachwianyw poczuciu własnej wartości. Możemaszrację powiedziałpo długiej chwili. Sądzę, że nietylko ja takto oceniłam. Jestempewna, że ciprzebaczy. Aha!Andrzej uniósłsięna łokciu, poszukałpapierosówna stoliku nocnym. W krótkim błysku zapałki zobaczyła jego twarz, wargiobejmujące ustnik,nos, rzęsy nad wpatrzonymiw płomień oczyma. Odnio155. sła wrażenie, że się uśmiecha, amoże chciała, żeby sięuśmiechał. To znaczy, że mam przeprosić? Leżała przy jego boku, podsunęłamu ramię pod plecy,drugie wyciągnęła wzdłuż piersi izaplotła palceobu rąkw mocnym uścisku. To niedlatego, żemamy tutaj tenkąt. Pewnie myślisz, że dlatego. żebojęsię go utracić, że nieźle tu nam ijakotako bezpiecznie. Ale nie myślałam o tym. Chciałabym, żebyśprzeprosił panią Borowiecką,bo może naprawdę chciałabyć jakoś bliżej ludzi,tylko wypadłotoniezręcznie,a myśmy jej w tym nie pomogli. A teraz leży tamw tym wielkim pustym domu, w pustym łóżku, w którym przecież trzymałago w ramionach, tak jak ja ciebie. Cicho, cicho. szepnął Andrzej. Tak jakja ciebie. Nieutraciła przecież tylkoAchillesa. Cicho. powtórzył Andrzej łagodnie. Wmówiłeś wnią, żeprzeszedł granicę, że przygotowujesię do walki. Może udaje tylko,że w to uwierzyła. Możenocamimyśli, żenie żyje? Ze nigdy gonie zobaczy? Andrzej poruszył się, zgasił papierosawpopielniczce. Jest jeszcze trzecia ewentualność. I może o niejwłaśniemyśli. Jaka? Wuj w Szwajcarii. Powiedziałeś to takim tonem, jakbyś bardzo miałmu to za złe. Bo chyba miałbym. Wysunęładłoń spod jego pleców, obróciła się nawznak,patrząc w sufitbielejącyjasną plamą. Z drugiego pokojudochodził jednostajny szmer szeptu Emila,schylonego nad łacińskimi słówkami, i cichutkie poszczekiwaniaDiany,którejśniły się leśne gonitwy. 156A my powiedziała cicho czy my nie staramysię przetrwać? Co możemy zrobić innego? Milczał, ają zdjął strach, żechoć powiedziała takmało, powiedziała zawiele. Później,kiedy nic już niemożna było zmienić, nieraz myślała, że zaczęło się totej nocy, z tychjej słów, podsłuchanych wtedy przezlos. O Boże! szepnęła. Tak!Chcemy przetrwać. Wszyscychcemy przetrwać. Ptak, jeleń,człowiek. Andrzej wziął jej dłoń i położyłją sobie naoczach. Tak powiedział. Tylkoże dla ptakai jelenia życie to wszystko. Wszystko powtórzył. Nazajutrzudał się do pałacui młoda pani Borowiecką zadziwiłago. Nie żywiła żadnejurazy, powitałajak zwykle. Wrócił prawie zakłopotany, tym bardziej żew saniach, pod derką, leżało siodło Achillesa,aEmil,który miał jednak dopiero siedemnaście lat,nie wiedział, że powinien był raczej ukrywać swoją radość. Wiedziałem! pokrzykiwał. Wiedziałem, że tylkozapomniała. Ze będziemyjednak jeździć na Achillesie! Jak widzę, masz zamiar dłużej tu zabawić powiedział Andrzej cierpko. Chłopak speszonyumilkł,a Andrzejowi zrobiło siężal,że pozbawił go chwili zapomnienia. Oczywiście złagodniał odrazu będziesz nanimjeździł, jak długosię da. Mieli więcjuż całe gospodarstwo. Konia, krowę,psa, a nawet zanosiło się na całąsforę, odkiedy Dianaobdarzyła ich potomstwem. Mieli wygodny dom, buzujące drzewem piece, a na . podwórzu stertę pni, ścią-"gniętychz lasu,powalonychprzez wiatr, a teraz czekających na siekierę w silnych rękach Emila. W spiżarni stały worki z kaszą i mąką, wisiały wianki grzybów, czosnku icebuli, stały słoiki z powidłami imio. dem, a czasem - nie codnia^ ale też i nierzadko trafiał tam jakiś połeć słoniny. Posiadanie zawszezmienia się w zuchwałość takteż było i znią. Zamarzyłojej sięcoś jeszcze ponadto,co miała. Dom był dośćobszerny, a jedzenia nie brakło. Niebrakowało też pacjentów, wieść o lekarzu w Olszanceczy chcielitego, czy nie roznosiła siępookolicy. Pomyślała więc, że ojciec mógłby któregoś dniapo prostu zniknąć ze szpitala i zmiasta, wktórymwkońcu nicgo już nie trzymało. Coraz ostrzejszy niepokójdręczyłją o niego, gdyżz listów, któreprzychodziłynanazwisko Emila, wynikało, żestudentmedycyny z Eisenach jest w dalszym ciągu komendantemszpitala i. codziennym gościem w ich domu. Grałz ojcem w szachy, codnia przychodził napartyjkę,przekomarzał się z Leosią, chwalił jej konfitury, obiecywał, że postara się jejo męża. Odpisała naadreszaufanej pielęgniarki żeby ojciec zlikwidował sięstamtąd jaknajprędzej. Zlikwidował! Nieodwołalnie i bez śladu,bo nie czeka go tam nicdobrego. Anize strony przybyszów, anize strony mieszkańcówmiasta, skoro po tym, co się stało, widywali codzienniełazik porucznika godzinami czekający przeddomem dyrektora szpitala. Ojciecodpisałkrótko i tak, że nie można było wielezrozumieć z jegolistu. Ze chodzi nie tylkoo jego życie. Zenie ma mowy, żebymógł ruszyć się z domu. Ze musizostać. Musi i po prostu nie mainnego wyjścia. Płakałacałą noc,a rano postanowiła tam pojechać. Andrzej wpadł w popłoch. Początkowo próbowałperswadować. Ale wyraz jej oczu wciskał mu z powrotem w usta każde słowo. Wobec tego powiedział,że jedzietakże. Zostawia Emila na gospodarstwie i jedzierazem znią. Teraz ona jęłasięperswazji, w końcu łez. Złapią cię tam, natychmiastcię tam złapią. Wiedzą, żeodjechałeś z miasta w mundurze, a jeśli jestjuż tamjakiś volksdeutsch alboszpicel. Sama nie pojedziesz. Nic mi się nie stanie. Od kiedy znowuchodząpociągi, nie jest to w końcu tak daleko- Przesiądę sięw Lublinie. Sama niepojedziesz! Aż tobą także nie, moje złotko! Z tobą także nie. Jeśli mam sięjuż bać, toprzynajmniej tylkoo siebie. Gdybym się jeszcze miała bać o ciebie, to już za dużojak na moje siły. Stali w kuchni, splecenirozpaczliwym uściskiem. Emil,rzuciwszy w kąt polano, któremiał podłożyć pod blachę,wypadł dosienii słyszeli,jak się tam tłucze od ściany do ściany, posmarkująci bucząc jak dziesięcioletni chłopak. Przecież ja muszę tam pojechać. Muszę gostamtąd zabrać. Kiedyciebie niebyło, miałam tylko jego. Od kiedy mamaumarła,tylko jego. Wiedziałto, rozumiałale cóż to rozumienie' miałowspólnego zestrachem, który żarł mu serce? Oszaleję, zanim wrócisz. Wrócę prędko. Prześpisz jednąnoc, jedną nocbeze mnie. Więc to już byłopewnepowiedziała już nawet,kiedy wróci; chyba obydwojedziwili sięwtedy, milcząc, skąd sięwzięła w niejta stanowczość, tatwardość,obecna w każdym miękkim słowie, dźwięczącaW nim jak metal, którego nic nie było w stanieskruszyć ani przebić. Wyglądała wciąż jak dziewczynka,teraz może jeszcze bardziejniż przedtem. Włosy, dawniejkrótko przycięte, odrosły jejdo ramion, spadały naplecy. U Agnieszki tańczyłyluźno wokółgłowy, swo bodnę i niczym nie spięte, znakomicie tylko zawszeumyte i wyszczetkowane. Ona przedzielała je równowzdłuż głowyi związywałaciasno w dwa grube wiech. cię nad uszami, odstające podgranatowym, szkolnymberetem, zabranym z domu wraz z rzeczami. Odsłonięty karczek, wysoki iszczupły, wydawał się białąłodygą, zakończonąprzedziwnym, czarnym i lśniącymkwiatem. Tak mówił Andrzej, lubił całować ją wmiejsce na karku, gdzie przedział wśród włosów kończyłsię krótkimi, puszystymi piórkami, nie dającymi sięjeszcze spętać tasiemce. Mówił wtedy zawsze, że musiprzytyć,że powinna więcej jeść, że wiatr jązdmuchniekiedyś z polany. Ale nie zdmuchnął jej,ani z polany, ani z żadnegoz peronów, na którym wypadło jej czekać podczas podróży, wyjechałao świcie, a popołudniu stanęła przedfurtką, skrzypiącą jak dawniej i wywołującą tymdźwiękiem twarz Leosiw kuchennym oknie, poduniesioną firanką. Ogród stal już w pełnej zieleni, zaczynałosię znowulato. Firanka opadłanatychmiast, jakbywypuszczonaz omdlałej dłoni,drzwi gdyjuż przed nimi stanęła nieotwierałysię długo, nie byłopoza nimisłychać spiesznych krokówLeosi. Więc uderzyła w niepięścią, boleśnie rozczarowana przyjęciem. Uderzyław ilie po raz drugii trzeci,zaczęła walićbez przerwy,nienadsłuchując już, czy krokidudnią w przedpokoju i wtedy drzwi otworzyły sięnagle, ale leosia,która się wnichukazała,niebyła już tądawną Leosią,jaką zostawiła przedkilkomamiesiącami w tymdomu. Zmniejszyła się jakoś, skurczyła, wstąpiła w siebie,odmienione miała oczy i twarz, a nad czołem wyrastające prosto, jakby ktośnamalowałje farbą, pasmosiwych włosów. Uderzyła odrazuw lament, ale ściszony jakiś i spłoszony, jakbyw pobliżu byłktoś podsłuchujący, a płaczbył zakazany w tym domu i w tym mieście. I coś160ty zrobiła najlepszego? Po coś przyjechała? Pocoś tuprzyjechała? Nie możesz tu zostać. Anijednegodnia! Ani jednej chwili! Weszła, popychając przed sobąLeosię, aż do kuchni,która przynajmniej ona nie zmieniła swego wyglądu i witała ją tymsamymkoloremścian,rozmieszczeniem sprzętów, widokiem znajomych garnków napłycie. Co sięstało? zawołała. Co się Leosi stało? Boto przecież Leosi musiało się cośstać, skoro odzywałasię tak bez sensu,skoro się takzmieniła i podupadła. Objęła ją, zdumionanajpierwtym,że głowaLeosi spoczywa jej na ramieniu (a więc albojednaz nich zmalała, albo druga wyrosła), i pozwalając jejpłakać, pytała dobrotliwie:Więc co sięstało? Co .sięLeosi stało? Leosia odsunęła ją energicznie, wyjęła z kieszenifartuchachustkę, długo wycierała nos. Nie mnie powiedziała wreszcie. To coś przyczajone od początku,a odsuwane wciążw nieprawdopodobieństwo,w niemożliwość samą, ugryzło jednak serce. Ojciec? Leosia zacisnęła powieki i skinęła głową. Co sięstało z ojcem? krzyknęła. Leosia owładnęła nagle powolność jakaś, rozwlekłośći otępienie. Jeszcze nic jęknęłajeszcze nic. Alemożesię,stać. Z ojcem. Ze mną. Z tobą, jeśli tu będziesz. ^-Leosiu! potrząsnęła ją za ramiona, chciała przywrócić do przytomności. Niech Leosiapowiewyratoie. Kobieta podniosła głowę do góry, oczy jej uderzyływ sufit. 'Ona tam jest! Kto?zapytała z coraz większym zdumieniem. 11 Dwie ścieżki czasu161. I wtedy Leosia przeżegnała się krzyżem świętym i powiedziała całkiem cicho: Ona. Sara Giiksman. Kto,Leosiu? przechyliła głowę, żeby lepiejsłyszeć. Sara Giiksman. Przecież mówię. Przyszłatutajwieczorem,kiedy już spalam. Pan ją wpuścił. Niezdziwił się nawet, ani o nic nie pytał. Przyszła. I pozwoliłjej zostać. Wtej komórce na strychu zoknem w dachu. Drzwi zasłonił szafą. A rano kazał mi zrobić śniadaniei sam jej tamzaniósł. Potem obiad. I kolację. Nie widziałaś jej? zapytała ostrożnie, ześciśniętym sercem. Nie.I codziennie ojciec nosi jejtam jedzenie? Codziennie. Od dwóch miesięcy. Odkiedy przyszła. Usiadłaciężko na zydlu pod oknem, zapatrzyła sięw twarz Leosi. Kto oszalał wtymdomu? Ojciec, czyLeosia? Przecież ona nie żyje powiedziałaz perswadującą łagodnością, z dobrotliwymnaciskiem. Leosia potrząsnęła głową. Żyje. W jakisposób udałosię jej uratować? Tego nie wiem. A ojciecnie mówił? Nie!Bo ona milczy. Jakby jej glos odjęło. Niepowiedziałaani słowa. Nawet wtedy, kiedy stanęła tuna progu. Poprzez otwarte nakorytarzdrzwiwskazała wejściei ten próg gestem tak bojażliwym, jakby zjawa SaryGiiksman,milcząca i nieprawdopodobna, stała tamjeszcze, zagrażając swoim istnieniem tym,do którychprzyszła. Ale.Leosiajej nie widziała? Nie.Pan zabronił wchodzić na strych. W razieczego. tak powiedział, w razie czego tylko on za toodpowie. Gdzie jest ojciec? zapytała cicho. W szpitalu. Jeszcze nie wrócił. Dzwonił, żemamieć operację. Przyjechałam po niego powiedziała wreszcie. A ja? krzyknęła Leosia. Ja? Ja mamz niązostać? Znowu potrząsnęła ją za ramiona. Ależ jej niema. Nie ma! Leosia zrozumiaławreszcie, co ma na myśli. Zamilkła,spoglądając na nią zukosa,oczy jej się zaokrągliły: Do szpitala chodzi jakby nigdy nic szepnęła. Operacje robi. A może to Leosi się zdaje. zaczęła ostrożnie. Nie panudoktorowi, tylko Leosi. że pan doktor mówił o niej, że nosi jejjedzeniena strych. Czasemprzyśnisię coś takiego. Zośka! krzyknęła Leosiai był to jejdawnygłos, wreszciejej dawny głos, przywracający minionyczas w tymdomu. Ty myślisz, że ja. Przepraszampowiedziała pokornie. Tak, raczejsama popadła w szaleństwo myśląc, że Leosi, widzącejzawsze świat tylko takim,jakim był naprawdę, mogłosięcoś przywidzieć. A więc ojciec. Ojciecspętanyswoją niezawinioną winą, zaszczutywłasnymi cudzymoskarżeniem. Do niego mogła przyjść Sara Giiksmanistanąć w milczeniuna progu. Gdzie ona jest? zapytała,zbliżając siękuschodom. Sara? Sara. Przecież Leosia twierdzi, że jest gdzieśw domu. Ma strychu. Powiedziałam, że na strychu. w głosie Leoei zadźwięczała jej dawna, łatwa chęć do163. obrazy, ale nie miała na nią czasu. Dokądidziesz? zawołała. Właśnie tam. Chcę cipokazać i ojcu udowodnić,kiedy się zjawi, że tam nikogo nie ma. Nie rób tego! Leosia,jakbyubyło jejlat, popędziła zaniąpo schodach. Będzie się bardzogniewał,że ci powiedziałam. Wolę, żebysię gniewał, niżżebymiał tu zmarniećprzy tym wariactwie. Zośka! jęknęła Leosia, uderzając nagle w innyton. Może muto do czegoś potrzebne? Możetoważne dla niego. To było cośnowego u Leosi, takiemyślenie. Zdumiało ją, ale nie zatrzymało na schodach, minęłapierwsze piętro, wstąpiła na węższe, strome schodki, prowadzące na strych. Zaraz Leosiazobaczy. mruczała. Zaraz Leosiasię przekona. Leosia dopadła jąjednak, uczepiła się jej ramienia. Mię idź tam! zaczęłaznowu płakać. Nie wchodźtam! Lepiej, żebyś jej nie widziała! Zatrzymała się, żeby odetchnąć i przytrzymawszyLeosię przy ścianie,jeszcze raz z bliskazajrzećjejw oczy. Więc czyjetowariactwo, Leosi czyojca? Amoże wspólne, żeby mieć wymówkę przede mną, żemusicie tu siedzieć,że nie możeciesię stąd ruszyć? Andrzej. głos jej sięzałamał. Andrzej błagałmnie, żebym nie jechała. I mial rację pan doktor Leosia stała terazwyżej nad niąo jeden stopień i zagradzała jejsobądrogę. Miał rację. Nie idź tam! Niemusisz jej widzieć! Lepiej, żebyśjej nie widziała. I jeślijest, i jeśli. jej nie ma. Coza bzdury! zawołała, odsuwając szorstkimruchem ramienia Leosięze swojej drogi, otworzyłastrych, weszła w jegowoń rumiankowo-naltalinową,rozejrzała się w półmroku. Na tylnejścianie, tej,w której tkwiły małe drzwi, prowadzącedo komórki,stałastara szafa. Przechowywało sięwniej rzeczy nienoszone, ale jeszcze obronione nadzieją, że kiedyś sięprzydadzą, niemodne buty i kapelusze. To tam? spytała Leosię. Zośka! Nie róbtego, Zośka! jęczała Leosia. -Słyszałaś, żeby ojciec za każdym razem tę szafęodsuwał? Nic nie wiem, nie wiem. Chodź stąd. Pytamsię, czysłyszałaś? Nie słyszałam,Rumor przecież by był na cały dom. , Wsparłasię barkiem o bok szafy, próbowałają ruszyć. Więc jakjej podaje jedzenie? Przez ścianę? Zośka. zaczęła znów Leosia, ale umilkłazaraz,bo wgłębi, tam właśnie zatą masywnąbryłą szafy,poruszyło się coś nagle szeleszczące i miękko. Zwróciła w tę stronęgłowę, wstrzymała oddech. Zośka zaczęłaLeosia wysokim jakimś głosem ostatni raz ci mówię. Uciszyła ją niecierpliwym ruchem ręki, zbliżyła siędoszafy, otworzyła skrzypiącedrzwi. Powiałosilniejnaftaliną istarymiperfumami, nie wywietrzałymijeszcze zubrań i płaszczy, zanurzyław nie ramię,rozgarnęła w obydwie stronyszafa nie miała tylnejściany, przylegała od razu do drzwi, uchylonych, podświetlonych na całej wysokości mleczną smugą. Mówię ci ostatni raz. chlipałaLeosiazajejplecami. Po co ci ją widzieć? Nie musisz jej widzieć. Onatam jest, nawet jeśli jej nie ma. Musi tam być,skoroprzyszła istanęła na' progu. Cicho! krzyknęła wreszcie. Niechże Leosiabędzie cicho! Dosyć już tych bzdur. Przyszła i stanęłana progu! Chciałabymw końcu wiedzieć, kto w tym165. domu zwariował. Pchnęła drzwi, szpara poszerzyłasię i powoli zaczęta rozwierać się na całąszerokość. Wsmudzenikłegoświatła, bijącego z małego okienkaw dachu, zagłębiona wstaryfotel dziadka, w jegopodarty aksamit i trzeszczące sprężyny, siedziałaSara Gliksman. Nie poruszyła się, niewydała żadnegookrzyku, jej szerokootwarte, wyblakłe oczy nie zmieniły swego wyrazu, jakby nie pojawił się przed nimiżaden nowyobraz. Siadywała takw swoim sklepiezaladą, gdy nie byłoklientów, a gdy wreszcie któryś sięzjawiał,patrzyła na niego przez chwilę niewidzącymi,obróconymi jakby na inny świat oczyma. Potem poprawiała perukę i wracała dożycia, wracała skądś dożycia, takie odnosiłosię wrażenie, patrząc na nią. Teraznie poprawiła nawet peruki, która w świetle bijącymz góry wyglądała jak stare gniazdo, zktórego odleciałptak. Zośka! jęczałaztyłu Leosia. Odezwij się,Zośka! Cofnęłasię, zsunęła na powrót rzeczy wiszące w szafie, zatrzasnęła drzwi. Opartao nieplecami,spojrzaławnieruchome z napięcia oczy Leosi. Ona tamjest! powiedziała cicho. Zeszła prawie na palcach na dół,sięgnęła po swoją torbę, pozostawioną w kuchni. Ojcu nie mów,że tu byłam. Nie zobaczysz się z nim? Leosi, wypychającejją przedtem z domu, wydało sięto teraz przerażające. Nie.Byłby to nowy ból, nowa rozterka. Niechniewie,że tubyłam. Przecież naprawdę nie może stądwyjechać. Nie może! chlipnęla Leosia. Zginiemytutajwszyscy. Wszyscy! Objęła Leosię, przyciągnęłają do siebie. Nie myśl tak. Może złamią kark we Francjiiwszystko wreszciesię skończy. 166Złamią karkweFrancji. powtórzyła Leosiaz gorzką ironią. A ten, co tu przesiaduje wieczorami,wino już całewypił. Co dnia wznosi toast za zwycięstwowe Francji. Wciąż tu przychodzi? Dnia nieopuści. A samochód przed domem stoi. Iludzie towidzą. Ojciec nie może go stąd jakoś wykurzyć? Od kiedy ona tam jest Leosiawzniosła oczyku górze stał się dla niego taki uprzejmy, jakbybrata witał. Mówi, żeto zabezpieczajej życie. Ze tensamochód przed domem fo jak warta. Chyba ma rację. Nikt tu nie wejdzie,dopókiontu jest. Ale jakz tym żyć? zawołałaLeosia. Jakz tym żyć? Trzymaławciąż Leosię przy sobie, nie mogąc sięod niej oderwać,jakby była wtej chwilicałym tymdomem, wszystkim, z czym znowu musiała się rozstać,anie przeczuwała, że będzie to takie trudne. Poszukiwała panicznie słów naiwnie kłamliwego pocieszenia,ale Leosiają ubiegła: Pięć lat wykrztusiła wśródpłaczu. Pan doktormówi, że conajmniej pięćlat. Ależe co? zapytała zdumiona. Wojna! Ze nie skończy się wcześniej. Tak pandoktor wczoraj powiedział. Dlaczego tak przypuszcza? Skąd mu takie myśliprzychodzą do głowy? Nie wiem. Pandoktor teraz w ogóle mało mówi. Tylko od czasu doczasu takiecoś. Pięćlat. Odsunęła Leosię od siebie, jeszcze raz rozglądnęłasię po kuchni, po ścianach, posprzętach,po garnkachna płycie. Do widzenia! I niech Leosiadbaoniego. Leosia dopiero teraz uderzyła w wielkipłacz, zapominająco przymilknięciu, do którego już nawykła. La167. montując wyszła zanią na próg, aż ją musiała na powrót wcisnąć do sieni. Nie chce chybaLeosia,żeby calaulicasięzbiegła. Wołałabym, żeby mnie niktnie widział. Ojciec mógłbysię dowiedzieć. Zamknęła drzwi przed skrzywioną płaczem twarząLeosi, odwróciła sięipo raz drugi objęła spojrzeniemogród. Wyobraziła gosobie wiosną, kiedy zawszebyłbiałym obłokiem, otaczającym dom, alenie mógł sięunieść jak biała chmura i zabraćgo ze sobą. Przyczajonaza węgłem szpitalnegoogrodzenia, doczekała się chwili przedwieczornej, kiedyojciec ukazałsię w drzwiach,zszedł poschodach, przemierzył wyłożony kamiennymi płytami chodnik, minął bramę. miała uczucie, że zrobiło się wniej jakoś cicho i zupełnie pusto, nie zauważyła nawet, czy ojciec się zmienił, nie odczekała, żeby sięoddalił, żeby zniknąłjejz oczu. Mogłabyła jeszczena niegopatrzeć, ale odwróciłasię i wciążz tą samą ciszą i pustką w sobieodeszław stronę dworca. Znów byłyjakieś perony, przesiadki, czekanie w tłumie ludzicoraz dziwniejubranych,coraz dziwniej milczących, i gdydotarła do Kraśnika, było już następnerano i dzień tak samopiękny pod bezchmurnym niebem. Wyszła na drogęw nadziei, że spotkajaką furmankę, którą dostaniesię do Lichnowca. Nie czułanawet zmęczenia,zupełnie otępiała, drętwa jak drewno, jak sucha, obumarła gałąź. Ludzi o tej porze dnia było na drodze niewiele, obsadzona niskimi czereśniami, prześwietlona słońcem, biegłaprosto międzyrówną płaszczyzną pól,jak promieńrzucony w ich płaską zieloność. Daleko,tam gdzie dwajej brzegizbiegały się wjeden punkt, ukazało się cośruchliwego, coś zbliżającego się z każdąchwilą, ale168szybkość, z jaką rosło, od razu zaprzeczyła nadziei nie mogła to być furmanka. Przystanęłai czekała. Obłok kurzutoczył się środkiemdrogi, jak szara kula, popędzana przezwiatr. Alesłyszało się już warkot; dźwięk motoru był zawszeostrzeżeniem, więc przysunęła siędoniegrubego pniaczereśni w śmiesznej nadziei, że może jąosłonić. Tuman pyłu nad drogą rósł, przybliżał się, wyraźniał warkot środkiem drogi jechałmotocykl, potężna maszynawojskowa, a na nim młodyżołnierz,czy żandarm, niezdołała tego rozpoznać. Miał długipłaszcz polowy, rozwiany nadole wiatrem, jak dziwne, zielone skrzydła,przydane nogom, tylko jedną ręką trzymająckierownicę, drugą wyrzucił w górę i dostrzegłszyją za pniemdrzewa, zawołał: Paris ist genommen! Paris ist heute genommen! Zobaczyław mgnieniu mijania z bliska jegotwarz,twarz obłąkaną radościąi triumfem. Minął ją,obłok kurzuprzesunąłsię wraz z nim, zasłonił go szarą, ruchliwą ścianą i tylko usłyszała, jakjeszcze raz, mijając następnychludzi,wołał na całądrogę, na całą szerokość ciągnących się aż polasy nahoryzoncie pól: Paris istgenommen! Parisist heutegenommen! Odwróciła się, oparła czoło opieńczereśni. Wstrzymywany od długich godzin płacz rzucił się jej do gardła. Pięć lat,. , przypomniały jej się słowa Leosi. Pięćlat. długi, upiornyczas, a jednakjuż wtedy zdołałapojąć,że oznaczał coś, co musi minąć. I że jednak byłato pociecha. 9Czekają w samochodzie przed zakładem pogrzebowym, w którym odnaleziony wreszcie Kacperski, podtrzymując zapłakaną żonę,wybiera trumnę dla teściowej. Widać goprzez szybę oszklonychdrzwi, jak przygląda sięwiekom podłużnych pudełek, wspartycho ścianę lokalu,pudełek różnej wielkości, różnego koloru i gatunku, a także zapewne i w różnej cenie. Słuchaj mówiRenatodo Agnieszki jak długoto może potrwać? Nie wiem. Nieznam się na tym. Nigdy nie byłamw podobnej sytuacji. Agnieszkanie jest przesądna,ale jednak ogarnia ją niemiłe uczucie po tych słowach. Nigdy jakoś nie myślała, że ktoś z jejbliskich. odwraca głowę odtrumien,od ich solidnego wyglądu,srebrnych okuć, białych koronek, na których w zależności odstanufinansowego kupujących ma spocząćgłowa szanownego zmarłego. Czy musimy tustać? Nawet jeśliodjedziemy kawałek,będziemy widzieli, jak będzie wychodził. Renatoposłusznie ruszasprzed przybytkuostatniejposługi i zatrzymuje wóz o kilkadziesiąt metrówdalej. Widzą teraz ludzi nastawionych na innego rodzaju zakupy,u rzeżnika i w sklepie spożywczym ruch duży,kobiety ukazują się w drzwiach objuczoneciężkimi170siatkami, wich oczach maluje się myśl o obiedzie, a nieowieczności. A ja to lubięmówiRenato, wyciągnąwszyramię wzdłużoparcia za plecamiAgnieszki;jest to nietylkowygodna poza,ale takżei objęcie, sposobność dozbliżeń i pochyleń, nadzieja na zamknięcie ramieniaw uścisku. Ja to lubię. Odrazu widzę w tym obrazek, który chciałbym uchwycić kamerą. W takich chwilach ludzie stają sięaktorami obyczaju,mogą ofiarować rolom jednak tylko swoją indywidualność, ale niemogą ich zmienić. Cierpienie i rozstanie to każdyczłowiek musi w swoim życiu zagrać. Nie chcę, żebyś tak mówił. Kiedy to prawda. A potem przychodzi ostatecznazmiana w obsadzie. Już sięnie żegna, lecz jest siężegnanym. Niechcę, żebyś tak mówił! Nie opowiedziałeś mijeszczedo końca swego filmu. Och, nie chciałbym tego robićtutaj. Muszę miećodpowiedni nastrój. Prawdziwi artyści obywają się bez nastrojów. Widocznienie jestem z tych prawdziwych. Czego ci jeszcze potrzeba? Masz swoje miasteczko w cieniu kolegiaty, w mniejszymlub większym, tutajte cienie trochę się teraz skróciły, ale to chyba nienajważniejsze, od razuwyrastają inne i ludzieczująsię w nich tak samo. O czym ty mówisz? Usiłuję wprowadzić cię w nastrój, ale równocześnie, i tojuż jest silniejszeode mnie, dokomponowujemi się do twojegowłoskiego filmu jakaś polska dygresja. Mówiłeśprzecież, że potrzebne ci będąpolskieplenery. Tak, ale to potem. Na raziemójbohater jest wciążjeszcze we włoskim miasteczku,do którego odwiózł,. któremu zwrócił,swojądziewczynę, bo ona jestjuż trochę jego, choć on się na to niegodzi. Skomplikowane. Ale, widzisz, miasteczko jakmiasteczko. Ludzie, mówiący innym językiem, możetakżenieco inaczejubrani, w gruncie rzeczysątacysami. Kupują,gotują, jedzą. Przygotowują się tu dopogrzebu,a tam do wesela. Zwykłe życie. Biologia,ozdobiona od czasu do czasumiłością, ożywiona nienawiścią. Nie krzywdzisz ichprzypadkiem? Och, ludzie wyrządzają sobie nawzajem tylekrzywd, że zlekkim sercem dorzucam do. nichi tęmoją, chyba nie największą. Powiedziałeś więc, żezwrócił ją temu miasteczku. Tak.Czy mógłzrobićcoś innego? Alerozejrzyj się potej ulicy, po takiej samej, jakw tamtym mieście. Inne napisy na szyldach, i możetrochę inny pieką chleb. I tylko jużto byłoby dlaniej? Zakupy,gotowanie, rodzenie, śmierć. A ona była nakoncercie w Rzymie, mieszkaław najelegantszymhotelu, przyglądali 'jej się wszyscy, kiedy jadłaz nimśniadanie, bo jej zdjęcie obok jego znalazłosię wcałej porannej prasie. Już mi razpowiedziałaś, że to nieludzkie. Ależ tak! On nie może tego zrobić. Nie powinien! A jednak zrobi. Ten chłopak, który na nią czekał, kocha ją i to się liczy. A poza tym. on jużrazzrobił coś takiego, zostawił jakąś dziewczynę takimwłaśnie małym sprawom. Mawięc praktykę. Nie tak brutalnie. Ma przede wszystkimwspomnienia. Nie tylkotobie skojarzyło się włoskiemiasteczko w cieniu kolegiaty z podobnym gdzieś daleko na mapie i w pamięci. Samzaprogramowałeś takie skojarzenie, a niechciałeś poddać się mojemu. Z przekory. Upierałaś się przytym, jakbyś znałascenariusz. Posuwałamsię naturalnym tokiem myślenia. Proszę bardzo: masz gotowe plenery, rozejrzyj się tylkodobrze. Znalazłem coś ciekawszego. Ale chybapowinno być nieciekawie? Tak, powinna to być jednak nieciekawość rażąca,przejaskrawiona, nadmierna, nie wiem,czy to rozumiesz. Rozumiem! ucina Agnieszkaz groźnymnaciskiem. W jakiejś takiejnieciekawości ponad miaręi wytrzymałość zostawił swoją dziewczynę. Owłaśnie! Dziesiątka. Wolałabym nie trafić tak celnie. To smutne. Dlaczego takie smutne? Poczekaj. Nie pisz scenariusza do końca. On jużjest napisany. Widzimy tędziewczynę, razem z nim. Start mieli taki sam,uczylisię w tej samejszkole, potemw tym samym konserwatorium. Gralina tymsamyminstrumencie,nawet wklasie u jednegoprofesora. Ale potem jemu siępowiodło, a jej nie; on ruszyłw świat, ona została w miasteczku, wróciłatam poskończeniu konserwatorium. Obiecywali sobie wielewspólnych spraw,obiecywali sobie wszystko wspólne,nic z tegonie wyszło,nic z tego nie zostało. Ale on jednak jedzie do tego miasteczka. Tak.Zawiadamia impresaria, że musi wyjechaćna kilka dni, ijedzie tam. Podczas podróży ma dośćczasu,aby przeżyćjeszcze razwszystko, co go łączyłoztądziewczyną. A więc retrospekcja? Dlaczego nie? Masz cośprzeciwko niej? 173. Bo ja wiem? Może trochęnadużywana? Co najwyżejw życiu. Umiesz bez retrospekcji,bez odwracania się wstecz przeżyć chociaż jeden dzień? A w sztuceretrospekcja to cała wiedza o człowieku. Agnieszka pochyla się imówi ciszej niżprzedtem:Czasem wydaje mi się, żewystarczyłoby pokazać człowieka walącego głową o mur ito już by była całao nim wiedza. Retrospekcja i futurologia,wszystko. Wieczna rezygnacja i wieczneposzukiwanie. Agnieszko! szepce Renato zdumiony. Sztukazaczynapomału wracać do tych środkównajprostszych, wiesz na pewno o tym lepiejode mnie,jakoś zaciska i zawężacoraz bardziej obserwację człowieka, jakby przyglądała mu się z bliskaw jednym jakimś jedynym osaczeniu,w jednym jakimś zamknięciu. Nie trzeba tego pokazywać,ai tak się wie, że jest toosaczenie ostateczneizamknięcie,do którego niktniewynalazł klucza. Conajwyżejmało przydatnewytrychy, nędznewytryszki, przy pomocy których uzyskuje . się tylko złudzenie otwarcia, nicwięcej. A jednak. mówi Renato tak samo ściszonymnagle głosem temu człowiekowi walącemu głowąomur. udaje sięnierazgoprzebić. To chciałeś usłyszeć? Tak.Dziękuję ci, że to powiedziałaś. Teraz milczą,niewiadomo czemu milczą,aż w Agnieszce zaczynasię rodzić jakiś sprzeciw, bunt przeciwkotej chwilii temu przyciszonemuzbliżeniu,jakby należnemu komuś innemu. Musito przerwać, zniszczyć,nie pozwolić,żeby trwało. Sądzącpo tobieodzywa się naglei cieszy ją, że już pierwsze słowa brzmiątak nieprzyjemnie nie zdarzały ci sięchybaw życiu podobne okazje. Start miałeś nie najgorszy, bodziadzio, zdajesię. 174ralffwr-:. - - --,. ^:.-- Niestety Renato, choćnie bez zdziwienia, potrafi przejąć ten ton kiedy się urodziłem, na dziadzia minęła moda, a nawet stałsię kimś niezbytczęstoi wstydliwie wspominanym. No więc dobrze,dziadziospisanyna straty. Alemimoto miałeś chyba raczej dobre dzieciństwo? Czymwłaściwie zajmuje się twój ojciec? Adwokat. Nawet dość wzięty. Specjalność: rozwody. U was? Unas, u nas. Nazywało się to poprzednio unieważnieniem małżeństwa. Bardzo intratnesprawy, jakwszystkie te łóżkowe szacherki. Ooo!Nie lubisz tatunia! Cóżznowu? Renato broni się zbytkategorycznie. Nie lubię tylko jego zawodu. Zresztą matkatakże, może nawet dlategosię rozeszli. Rozeszli się? Agnieszka nie umieukryćzaskoczenia, choćwłaściwie nie powinno jej to takobchodzić. To nowina. Mówiłeś o tymmojej matce? Nnie. Renatoniezbyt chętnie mówi na ten temat, rumieni się nawet trochę, zły na siebie, że pozwoliłsięzapędzić w tę rozmowę,i niewłaściwą,iniepotrzebną. Po co miałem mówić? Nie odniosłemwrażenia,żebyoczekiwała odemnie informacji natemat współżycia moich rodziców. Masz rację Agnieszka wyzbywa się swegoostrego tonu, jest znów przyciszona,jakby zadumana. Maszrację. Przywiązywała, zdajesię, wielkąwagę do tego, że uratowała twego ojca dla kobiety,która go kochała. Ależ ona go kocha jeszczei teraz mówi Renato,znów niewłaściwie i niepotrzebnie. PrzepraszamAgnieszka czujesię tak, jakby175. wymusiła na nim towyznanie,nie podoba jej się to,wolałaby, żeby do tego nie doszło. Przepraszam. Niech mama nie wieo tym. Niechzachowaswojepiękne złudzenie. Niechjak najdłużej zachowa swoje pięknezłudzenie. Już nie wiem, od czego zaczęliśmy tę rozmowę. Nieważne. Ważne jest to, że braknam konkluzji,jakby powiedział twój ojciecadwokat. Nie wiem, czyby tak powiedział. On jest szczęśliwy. Powiedziałbym: absolutnie szczęśliwy. A ty, zdaje się, masz mu to nawet za złe? Nie Renatousiłuje obrócić rozmowęwżart. Ja go szczerze podziwiam. Toznaczy Agnieszka jest nieubłagana, nie podoba sięsobiewtej roli, ale cośją zmusza dotakiegozachowania,dostawiania takich pytań to znaczy,że ty sam. Agnieszko! mówi Renato zniechęcony. Mamyjeszczedla siebie tylko kilka godzin. Tak Agnieszka zwraca ku niemu twarz, jejoczy tracą ostry wyraz, bierzedłoń Renata, zgina i rozgina palce, na chwilęprzytula do niejczoło. Przepraszam. Wolałabym mówić z tobą o czymś zupełnieinnym. Dlaczego nam się to nie udaje? pyta Renatocicho. A jużsię nam udawało. Agnieszkapodnosi dłoń Renata i stuka się nią w swoją pierś pod grubym swetrem, któryon takniedawnocałował. Nie wiadomo, czyżartuje, czymówi poważnie:Tumisięcośotworzyło. Nagle. Ale na krótko. Przepraszam. A sądzisz, że ja. mógłbym tozamknąć? Renatoznów wyciąga ramięwzdłuż oparcia i tym razem, jest to na pewno objęcie, wyraźne i czule. Mógłbym. 176.'SS. ySlę, żetak. Chciałamtego. A teraz? Wciąż jeszcze mam na to nadzieję. Dziękuję mówiRenato iznowu całuje sweterna jej piersiach, na oczachcałej ulicy całujesweterna jej piersiach. Każdego innegodnia wszyscyby natopatrzyli,ale teraz Kacperski wraz z żoną wychodzą z zakładu pogrzebowego i jest jakiś powód, dlaktórego przechodniezwracają ku nimgłowy, przystają,żeby lepiej ich zobaczyć. Idą!woła Agnieszka. Żal jej nastroju, którypryska, chwili, którą znowu trudno będzie odnaleźć. O Boże! wzdycha Renato. Idą!Podjeżdża znów pod zakład pogrzebowy,zatrzymuje wóz tużprzedzdumionym Kacperskim. Chwileczkę! woła Agnieszka, wysiadając z samochodu. Chcęz panem porozmawiać. Ze mną? dziwi się Kacperski. Jednymspojrzeniem obejmujezagraniczny samochód,obcego wnimczłowieka idziewczynę, która takżenie wygląda na tutejszą. Jest już niemłody, ale jeszcze krzepkii jakaśwściekłość,niezgoda nacoś dodaje muw tej chwilienergii, towidać po jego oczach. Z panem. Pan mieszka w Olszancepod Lichnowcem? PanKacperski,prawda? Kacperski. Szukamy pana od rana. Byliśmyw Olszance, potem w cukrowni, w końcu. Ale skąd. skąd aż tutaj. Widzi pan, i milicja by pana prędzejnie znalazła Agnieszka pozwalasobie na niezbytzręcznyżart, ale odrazu tospostrzega, uroczyście żałobne twarze Kacperskich pogłębiają jego niestosowność. Zmienia to, chce jaknajprędzej zaspokoić widniejącą1 Dwie icteilfl czara177. w oczach tych dwojga ciekawość, która ją męczy. Przyjechaliśmy do Olszanki, żeby zobaczyć leśniczówkę. Leśniczówki już nie ma. Wiem. Ten dom. Słyszał pano doktorze, który tammieszkał podczas okupacji? Słyszałem. Wszyscy go tam pamiętają. W całejokolicy. Uratował życie dwóm żołnierzom włoskim. I właśnie syn jednego z nich wskazała głową Renata jest akurat w Polsce i chcielibyśmy pokazaćmu miejsce,w którym jego ojciec się ukrywał. Ale dom zamknięty, mojamatkaczeka tamw Olszance, aż pana znajdziemy. Żona doktora? pytaKacperski. Tak.Ma nadzieję, że pana przywieziemy. Onatakże pragniezobaczyćten dom, obawiam się, żebardziejod Włocha. Co to znaczy "obawiam się",myśliAgnieszka, słysząc swe własne słowa. Zapomina nachwilę o Kacperskich, niepokoi jąodkrycie, któregodokonała. Dlaczegoniepokoi. Kacperski porozumiewa się wzrokiem z żoną. Kobietauwieszona u jego ramienia trzyma się go kurczowo, jestmała i robiwrażenie przemokniętej,choć na dworześwieci oślepiające słońce i wieje zimny, suchy wiatr. Ale wie pani dlaczego. Kacperski znów obejmujewzrokiem Agnieszkę, samochód i siedzącego w nimRenata . dlaczego tu przyjechaliśmy. Teściowaumarła. Już zimna była, jak nas zawiadomili! wybucha nagle iodrazuwiadomo, o co tutaj idzie w tejcałej sprawie,skąd ta wściekłość i energia w jegooczach, skądciekawość tychludzi,którzyzatrzymalisięna ulicy, odwróciwszyku nim głowy. Zimnajużbyła! Nie można byłowcześniej zawiadomić, kiedyjeszczeżyła? Kiedy dychała, kiedy mogła coś powiedzieć. Pasierb sam się tu koło wszystkiego zakręcił. KaepStSia" przysuwaku Agnieszce głowę, zionie jejw twarz odorem sportów ijeszcze czegoś, pocieszającegoi dodającego animuszu w takich sytuacjach. Bo onamiała pasierba,wyszła drugi raz za mąż zawdowca,ale -gołydo niej przyszedł, bowszystko chorobanieboszczkizabrała, i tylko dzieciaka jej przyprowadził,a potem jak sam umarł. Proszę panawzdycha Agnieszkasamochódmamybardzo szybki. Pół godziny, i jesteśmy w Olszance. Tamnie zajęlibyśmy panudużo czasu. A potemodwieziemy na miejsce. Józef! odezwała się po razpierwszy Kacperska, głos macichy, ale w tym jednym słowie zawarławięcej, niż inne kobiety w długich prośbach,pretensjach czy awanturach. Już nie wydaje się Agnieszceprzemoknięta anitaka mała. Ma się rozumieć, że nie mogę jechać mówiKacperski. Nie zostawię kobiety samej wtakiejsytuacji, kiedy jeszcze chcąją okpić i wykorzystać. Bowidzi paniznowu podnosi głos jak pogrzeb załatwić, trumnę kupić, to odtego jest córka. Ale żebytę córkę na czas zawiadomić,kiedy matka jeszcze żyła. Niepojedzie pan? Agnieszce staje przed oczyma matka, siedząca naławce w Olszance, wyobraża sobie jej czekanie, jej pragnieniewejścia dodomu,w którym. Do diabła! myśli z nagłą irytacją, przecież mogła tam być sto razy w ciągu tych wszystkichlat. Mię pojedziepan? powtarza. Przecież totak blisko. I samochodem. Zabierzemy obydwoje państwa. - -.Józef! odzywa sięjeszcze raz Kacperska. Agnieszka zwraca się teraz do niej. A może pani. Małżonek zostanie, żeby dopilnować spraw, a pani pojedziez nami. Ale ona jest córką! Kacperski. wyręcza żonę. w odpowiedzi. Córką? Co tam zięć, obcy człowiek. A córcenależysię być przy matce. Niechże pan zrozumie, przyjechaliśmy tu po to,żeby zobaczyć to miejsce i ten dom. Pan aż z Rzymu Agnieszka znowu wskazujeRenata a myz Warszawy. Moja matka tamczeka. Żonadoktora powtarza Kacperski. Tak.Przecież jużmówiłam. A o doktorzepansłyszał. Słyszałem mówi Kacperski powoli. Brat byłwlesie. Opowiadał. I mimo to. Agnieszkę ogarnia przykre uczucie rozczarowania. Nie jej była potrzebna siła legendy,którą teraz przyzywała, ale jej brakgodzi w nią jednak boleśnie. I mimoto? Jutro! wybucha Kacperski. Jutro odsamegorana! Ale dzisiaj muszę się z tymłobuzem rozliczyć! Niemożemy czekać do jutra. A ja nie mogę dzisiaj. nie mogęjęczyKacperski. JakBoga kocham, nie mogę. Przez tyle latczekałem. no nie, żeby na śmierć. ale jednak czegośsię człowiek po nieboszczce spodziewał. I teraz matowszystkoobcy zagarnąć? Zupełnie obcy, przybłędajakiś? Była jużzupełnie zimna, jak dal znać. I mam muto darować? Pogrzeb wyprawić, pieniądzewydać. No tak mówi Agnieszka pospiesznie, chcącuciąć tę rozmowę musi pan zostać. Pani też tak uważa? rozjaśnia się Kacperski. Agnieszkaodwraca głowę. No bo jak pan mówi,że zimna już była. Niewiem, czy się zdecydujemyzostać tu do jutra, ale jeślitak,to można po panaprzyjechać rano w to samo miejsce? Ma pani adres? Tak.Przecież tammi powiedzieli, gdziepanjest. Kacperskichwyta nagle rękę Agnieszki, całuje jągwaitonie dwa razy. Brat opowiadał. łokieć miałprzestrzelony,aręką rusza jakbynigdy nic. A SiekierlŚB, co ze mną robi wcukrowni, jego dzieciaki naszkarlatynę leżały, cała trójka. Doktor nie miał lekarstw, skądlekarstwawe wojnę! dla Polaków byłtylko Stryczek i kulka, a jednak doktorprzyjeżdżał,przyjeżdżał i całą trójkę wyciągnął. Albo Waclewski,sam mi opowiadał. Ja bym dla doktoraniewiem co,ale niechmnie panizrozumie, ja muszę się z tym łobuzem dzisiajrozliczyć, bo jak mu tenjeden dzieńluzu zostawię. Rozumiem Agnieszka z trudem wycofuje dłońzgorącego uścisku,cofa się na wszelki wypadek wstronę samochodu. Rozumiempana. Jeśli będziemy mogli,przyjedziemy jutro. Bardzo proszę! woła Kacperski, prawie gotówbiecza samochodem. Gdy tylko Agnieszka zatrzaskujedrzwiczki, Renato rusza, od razuostro,jakby startował do wyścigu. Niechciałjechać? Nie.Mówi, że nie może. Dlaczego? Musi najpierw załatwić jakieś porachunki majątkowe. Przewiduję burzliwy ich przebieg. Nie wiem,czy jutro ranonie przyjedziemy po niego do szpitala. Renato milczy. Zrozumiał chyba intencję ostatniegozdania,ale milczy i Agnieszka czeka na jego decyzjębardziej ciekawa niż zawiedziona, żereakcja nie nastąpiłanatychmiast. Jutro rano? pytaRenato wreszcie. Bo dopierojutro rano będzie mógł pojechać doOlszanki. Ale ja przecieżjutrowyjeżdżam z Warszawy! Musisz? pyta Agnieszkaz niedbałą lekkością,za którą sama siebie podziwia. Renato zwalnia, wyjeżdżają z miasta, przed nimidroga prosta i pusta,wystarczy więc tylko jedna rękana kierownicy, a drugą obejmuje,przyciąga ją leciutko kusobie. Każdej innej powiedziałby: To zależy tylko od ciebie. Do licha! Nie muszę. To zależy tylko odciebie! Ale żal mu jednak tego czegośinnego,co wytworzyło się międzynimi, nie chce, żeby było tak,jakzawsze,z przygodnymi dziewczynami, których nie zamierzał utrwalać w swoim życiu. I ta wprawdzie miałabyć tylko jednym dniem, no, może dwoma, ale jednaknie może się zdobyć na te najzwyklejsze w ich sytuacjisłowa, przyciągają tylko mocniej kusobie imruczynad jejuchem: Bardzo bym chciał, żebym musiałzostać. Stylista! odpowiada Agnieszka. Ale nie odsuwa się od niego, ogarniają ciepło, ramięw zamszowymrękawie grzeje,jesttwarde i cudownie miękkie zarazem, atakujące i opiekuńcze. Bardzo bym chciał! powtarza Renato. Iona naglemówi: Zostań! Prawie do samejOlszanki milczą, ale jest to milczeniepo czymś, co się dokonało odpoczynek,uspokojenie. Renatoniewycofuje ramienia zza plecówAgnieszki, prowadzi samochódjedną ręką,droga jestwciąż pustawa, prosta, zalana oślepiającymsłońcem. Wśród młodych, jasnozielonychliści różowieją pierwsze czereśnie. Ale wOIszance nie ma Zofii na ławce przed domemi Agnieszka doznaje bolesnego ściśnięcia serca, ogarniająod razu strach,czuje się czemuś winna. Mamo! woła, wyskakujączwozu. Mamo! Odezwij się, gdziejesteś! Boże! mówi doWłocha może się costało? Co się mogło stać? uspokaja jąRenato. W biały dzień? Iostatecznie nie tak daleko od uczęszczanej drogi. 182";-A'-l'-rf. "'"-w. ytSttio1 woła Agnieszka. Biegnieścieżką wśród dzitót malin w głąb polany, otoczonej zewsząd zarosłaJup krzakami trzebieżą. Idź w drugą stronę! krzyczy ^ Renato. Idź w drugą stronę! Skąd to uczucie, że wszystko,co zostało jakoś ułożone, obiecane,zamknięte w czekaniu, rozsypało się nagle jak piasek? Skąd to uczucie? Po co tu przyjechali? Dla kogo? DlaKenata? Dla opowiastki, którą przekażeojcu, czy teżdlatego, lżę niedorosła dziewczyna, którabyła jej matką,sama nie miała nigdy odwagi tu przyjechać. Mamo! yoła jeszcze raz. Odezwij się! Zofia "wyłania się zzakępy młodych olszyn, które niedałysiy tu do końca wytrzebić. Co się stało? pyta zaniepokojona. Ty się pytasz, co się stało? Nie znaleźliśmy cię naławce. ; Renato, mama się znalazła! 'Poszłam trochę w głąb lasu. Mój Boże, w głąblasu! Wciąż tutajwidzę te drzewa. Napędziła pani stracha Agnieszce Renato przybiega zadyszany, zkurtką przewieszoną przezramię,patrzy namatkędziewczyny, z którąchce się przespać,pokornie i ztym samym poczuciemwiny, jakie drażnigo u Agnieszki. Wyobraziła sobie, że musi pani wciążsiedzieć na ławce. Znalazłam miejsce,w którymzginął Francescomówi Zofia i odwracasię, żeby pójść tamrazem z nimi,. żeby pokazać im, gdzie zginął Francesco w ostatnimdniuwojny na tymskrawku ziemi, w chwiliprzedostatniej niemieckiego tu panowania. Pniak starego dębu obrósł jużodbijającymiod ziemi-tilężlatni-Ścięty dośćwysoko,wygląda jak okrągły,duży stoi, przygotowany do leśnychposiłków. Złotewnętrzedrzewapociemniało już od deszczu, pozieleniało od 'mchu,który zaczyna je porastać. Ale nikt,kto tu choćby raz stał wcieniu ogromnej korony, kto183. słuchał wiatru próbującego swojej siły na jegokonarach, nie mógł zapomnieć, że byłtu dąb, piękne, żywedrzewo. To tutaj mówi Zofia. Byliśmypewni,żeNiemców nie ma już wLichnowcu. Nasi Włosi; Lucioi Francesco,wybierali się już do wsi,dośćmieli'siedzenia w tym kącie,kiedynagle gdzieś, jakby koło, pałacu,wybuchła strzelanina. Banda Jamroża. oddział' Jamroza poprawiła się wyszedłz lasu, żeby zabezpieczyć paląc, Niemcyzaczęliwycofywać się nai Olszankę. ^Walczyli? spytał cicho Renato. ^ Patrzyłw twarz opowiadającejkobiety, tak jak musiał w niąpatrzeć Lucio, kiedy się nad nim pochylałakiedywszystko, achoćby tylko bardzo wiele, zależałbodjejjednego słowa. Tak.Powinniśmybyli zpowrotem zamknąć ichnastrychu,odciąć odświata,takjak dotąd,poprostuich z niego usunąć, ale przeżyli dopiero co kilkagodzinza wczesnej wolności ijuż. nie zgodzili się na to. Mamo! Agnieszka bierzematkę pod rękę. Opowiesz nam to szczegółowojutro. A teraz musiszcoś zjeść. Jesteś zupełnie blada. Jutro? Zofia zwraca kuniej głowę. Jak tojutro? Znaleźliśmy tegoKacperskiego. Aż w Janowie. Teściowa mu zmarła, a ponieważ ma tam jakieś porachunki majątkowe z rodziną, za nic nie chcedzisiajstamtądsię ruszyć. Zgodziłsię,że jutrorano przywieziemy go tunakilka godzin. Przecież pan Zofia podnosi oczy na Renata,nie ma wnich pytania,jesttylko zdumienie,jakby jużwiedziała, copostanowiłjutro wracado Rzymu. Miałem wracaćprotestuje Renato,niepatrzącjej w oczy ale jeśli musimy zostać. Kto musi? :zastanawia się przez chwilę, wciąż nie śmiać podnieśćna nią spojrzenia. Kto naprawdę musi? Wydaje mi się, że skoro już pan tujest-- Zofiama nadzieję wytłumaczyć młodemu człowiekowi jegopowinność wobec ojca, ale głos jejbrzmi tak, jakbytłumaczyła się przed nim że skoro już pan tu jest. i to porazdrugi. to powinien pan jednak zobaczyćten dom. jego wnętrze. wszystkie te miejsca. Wiedziałam, myśli Agnieszka. Wiedziałam,że onamusi to zobaczyć. Jest w tym stwierdzeniujakaś ulga,usprawiedliwienie nawet, odpuszczenie nie popełnionejjeszcze winy. Nie musiszgo namawiać mówi na głos domatki Renatojest zdecydowany zostać. A gdzie przenocujemy? Zofia rusza ścieżką kusamochodowi,Agnieszkai Renato postępują za nią,obydwoje z uczuciem złodziei, którzy wyjednalizgodęnanocne obrabowanie banku. Renata nie cieszą te refleksje, nigdy ich niemiał wpodobnych sytuacjach. Agnieszka,nie usłyszawszy od niego ani słowa, wie,oczym myśli, nie patrzy na niego, nie chce, żebywidziałjej oczy. Czy zastanawialiście sięnadtym,gdzie przenocujemy? Niemyśleliśmy jeszcze o tym. Niewiedzieliśmy,czy zgodzisz się zostać. Może dowiemy się w pałacu proponuje Renato. Zwykle w takichobiektachsą hotele turystycznei restauracje. Nie u nas,myśli Agnieszka,patriotyczne pobłażaniedla własnych błędów powstrzymuje ją odwypowiedzenia tegogłośno. Nieu nas! Bo przecież muzeum podlegaMinisterstwuKultury i Sztuki, a restauracja i hotelto juasInne branże, i choć wszystko mieści się w jednym budynku,co by do kogonależało ikto by za coponosił odpowiedzialność? Lepiej, żeby nie było hotelu. i restauracji,żeby był spokój. Proponuję od razujechać do Kazimierza mówi głośno. A ja bym jednak wstąpiła do pałacu decydujesię Zofia i znowu w jej głosie jest coś, co każe Agnieszce podejrzewać, że matcenie chodzi w tej chwilianio spanie, anio jedzenie,po prostu chce zobaczyćpałac od środka, chce tam być. No to jedziemy! mówiRenato. Pragnie znowuusiąść za kierownicą,zająć czymś ręce, znaleźć jakieśuzasadnienieswegoistnienia między tymi dwiema kobietami. Radzę załatwić to wcześnie. No i pani napewnojest głodna. Czuję sięwinny, że niepomyślałemo tym wcześniej. Zofiauśmiecha się do niego, może z tątroskliwościąwoczach wydał jej się wreszcie podobny do ojca, możepoprostu jest mu za nią wdzięczna. Nieczułabymgłodu,gdybyście niezaczęli o tym mówić. Mój Boże! Wsiada do wozu, alejeszczeraz patrzy naścieżkę wiodącą dodębu, na niebieski płatnieba nad miejscem,gdzieszumiała zielona korona, gdzie potężnymi konaramii wszystkimiliśćmi żyło drzewo. Przeżyło,ostrzelane tegodniatak samo, jak kryjący siępod nim człowiek. A potem zginęło także, w innym czasiei odinnej broni, i nie ci sami ludzieponosili zatowinę. Jamroż nie był temu winien mówi cicho. Po prostunie mógł przewidzieć, że jego chęć ochronieniapaniBorowieckiej przed cofającą się armią może zagrozićkomukolwiek z nas. Nie, na pewnonie mógł tego przewidzieć. , O wiele innychsprawmogłabym go obwiniać. aleo tę jedną nie. 10Byłajużjesień, druga ich jesień wOlszance, kiedyrozeszła się wieść o aresztowaniu Jamroża. W pałacu kilkakrotnie pokazywali się jacyśmłodziludzie, raz byli to warszawscy kuzynowie młodej paniBorowieckiej, kiedy indziej krewnistarszej pani spodSandomierza i Krakowa. Nie wiedzieliby o nich, gdyby nie to, że któregoś popołudnia wezwano doktora dopałacu, agdy Emil został przy koniu, poproszono i jego. Musiał przytrzymać kogoś, komu trzebabyło bezznieczulenia wyjąć kulęz obojczyka, ranę zaszyći opatrzyć tak, aby niezdradzały jejbandaże. Emil płakałjeszczedługo po powrocie do domu, a Andrzej burczałna niego, bardziejudając złość niż zły naprawdę. Ładnego mam pomocnika, sama dzielność! Sama dzielność i męstwo! Czego ryczysz jak Łaciatka przed dojeniem? Myślałem, że po tej praktyce pójdziesz na medycynę i będzie z ciebie chirurg, sława nacałą Zamojszczyznę. A ten ryczy,bo musiał przytrzymać chorego! Onteżpłakał odezwał się Emil zzaprzyciśniętych dotwarzy pięści. ' On! Jego bolało. I może nie tylko rana. Może cierptoł, (ma nic się tocierpienie nie zdało, możewiedziało te^^^tremności i oczymśjeszcze, choć mu tegoniepowięjtrtatem. ";CSi(! gp mu pan doktor nie powiedział zapytałEmil, piijfstając płakać. 187. 2e już nigdy nie będzie strzelał dokończyłAndrzej cicho. Ręka na nic. Już niedo tej roboty. Niepytał mnieo to, więc chybawiedział. Jak wróci do Warszawy? Musi najpierw trochę wydobrzeć. Możeodwieziego Jamroz albo młoda pani Borowiecka. Dlaczego aż tusię znalazł? Nie pytałem. A skoro mi nie powiedziano, to znaczy, że'postąpiłem słusznie. Wojna nie jestnajlepszymczasemdo zadawania pytań, jeśli ludzie nie znają siędobrze nawzajem. A gdycoś podobnego po raz drugiSię zdarzy,żebym nie słyszał nawet,że oddychasz. Czy wiesz, co by było,gdyby ten Niemiec na dolewasusłyszał? Zerannegotrzebawtakim wypadkuuciszać,tozrozumiałe, ale jeszcze żeby i tego, co go trzyma! Nie będę mruknął Emilpokornie. Aledrugiego razunie było. Młodego człowieka odwiózł do Warszawy Jamroz, tym samym pociągiem jechała także młoda pani Borowiecka, ale nie przyznawali się do siebie, nawet inne konie odwoziłyjąnastację. Wrócilitakże osobno. Po panią Borowiecka wyjechałpowóz, poJamroża bryczka. I to jużmoże byłozadużo, tej ostrożności, skoro w pałacu mieszkałnadole pan Thomas Giirtelz Norymberg! Nie był już młody i chybaniezbyt powiodłomu sięw życiu, skoro podczas tego roku wielkich możliwościprzypadł muw udziale tylko Lichnowiec,pilnowanie dwóch bab, aby nieokradały niemieckiegopaństwaz należnejmu daniny. Później, kiedy niezwyciężonaarmia szła na wschód, a potem stamtąd wracała zwyciężona takdobitnie, jakby nigdy niezwyciężoną niebyła, ten Lichnowiecokazałsię najbezpieczniejszymgniazdem, jakie możesobie uwićczłowiek. Ale wtedy,jesienią czterdziestegoroku,panThomas Giirtel jesz. czeo tym nie wiedział. Chciało mu się czegoś więcej188niż' Łichnowca,iczegoś więcej w Lichnowcu,niewszystkoi nie wszyscymu siępodobali. Inaczejwyobrażał sobie swojegospodarowanie w pałacu, gdybysam był tu gospodarzem, bezpomocników, o którychnie prosił. Kobietyoczywiściepowinny mieć opiekęi po towłaśnie mieszkał nadolew dwóch pokojachodfrontu, z widokiem na gazoni podjazd, to liczyłosiętakże. Nad sobą miał wprawdzie płaczące nieraz w nocy dziecko, aleprócz płaczu słyszał jeszcze takżelekkiehroki kobiecebiegnące przez pokój i głos podobny doptasiego trelu, śpiewający obcą, niepokojąco obcą piosenkę. Kiedy w dzieńspotykał ją w pałacu albo w parku,kłaniał się, jakby skrępowany swoim niezbyt wysokimwzrostem, tuszą, może wiekiem także. Młodakobietaonieśmielałago, jakklejnot, którego wiedziałnigdy niebędzie mógłsobie kupić. Jeszcze nie myślał,że są przecież inne środki płatnicze. jeszczeo tym niemyślał, ale na razie 'zapragnął przynajmniej uniknąćporównań. Po Jamroża auto zajechało nocą. Dwóch żan darmów, którzy z niego wysiedli, nie musiało nawetpukać, otworzono im natychmiast i tak samo natychmiastodezwały się ich kroki w korytarzu na ostatnim piętrze'lewego skrzydła, gdzie był pokój Jamroża. Sen miałmłody i głęboki nawet w ten niespokojny czas. Dookna nie mógłjuż doskoczyć,gdy weszli. Pani Borowiecka usiłowała rozpocząć z żandarmamizawilepertraktacje, sądziła,że Giirtel jej w tym pomoże. Nieujawniała zasobów biżuterii, alezawsze miałasą palcach dwa pierścionki, które mogłaściągnąć,Jako; ostatnie. Uważne spojrzenie rzucone na Thomasaz MoEyiabergiprzekonało ją o daremności tej nadziei. Wyprowaazono Jamroża na podjazd, gdziestało auto. Szedł nuędzydwoma żandarmami, przewyższającicho głowę, choćniebyli niskiegowzrostu. Nim wepchnię. to go do samochodu, uczepiłsię rękoma drzwiczek, jednym ruchem strząsnął z siebie żandarmów, trzymających go za ramiona,i krzyknął do pani Borowieckiej: Niechsię pani nie martwi! Dopierowtedy zapłakała, auto ruszyło przydrzwiach stał trochę zamały, trochęza gruby i trochęza stary jak na swoje pragnienia człowiek z ręką uniesionąw przedlużającym się pozdrowieniu. Gdy kobietyweszły do siebie,zamknął starannie drzwi, wyręczającobudzonego jużlokaja w przekręceniu wszystkich zamkówi zasunięciu zasuw. W Olszance nie żywiono do Jamroża sentymentu(pierwszez nim zetknięcie i przeświadczenie, że nadalmarzył o zainstalowaniu w Olszance swegokrewnego,było powodem nieprzemijającej i chyba obopólnej nieufności), teraz jednak Jamroż aresztowany przestałbyćJamrożem z pałacu, groźnym izagrażającym ichlosowi, stałsiępierwszym aresztowanym,którego znali,kimś, ktoubył z ich grona. Tak jak cały folwarkiwieś, nadstawiali ucha, łowiąc wieścio Jamrożu,adnia nie było, żebynienadchodziły z różnych stron,zJanowai Lublina, z Zamościa albo nawetaż z samejWarszawy. Byli fudzie,którzy widzieli, jak go prowadzono na Zamek w Lublinie, i inni, którzy oglądali gona własne oczy za drutami w janowskimobozie. Ktośjeszcze miał brata, z którymJamroż znalazłsięrazemwarbeitsamciew Kraśniku, a potem w transporciena roboty do Reichu. Pani Borowiecka jeździła tu i tam,szukała kontaktów, rozmawiała z kimś, kto wiele mógłi wiele żądał, ściągałaz palców . ostatnie pierścionki. Któregoświeczora zjawił sięw Olszance granatowypolicjant. Wszedł chyłkiemjakoś iod razu można byłopoznać, że nieurzędowo a jednakstali porażeni strachem tak paraliżującym, że nie mogli nawet odpowiedzieć na jego powitanie. W jednej chwili dom,w którrym czuli się bezpieczni, stracił swą chroniącą moc, nie był już ani tak daleki,ani tak osłonięty drzewami,;-('aby nie można było go odnaleźć, gdy ktośodważył sięa" zapuścić w olszański las. Aprzybysz znał te strony,';choć Andrzejnie mógł sobie przypomnieć jego twarzy' z Lichnowca. Posterunekbył tamnieliczny i jego mundurowi pracownicy dobrze znani wszystkim mieszkańcom. Przychodzę wsprawie Jamroża powiedział odrazu, siadając nie zaproszonyprzy stole. Wyciągnął^z kieszeni papierosy,poczęstował Andrzeja. Dziękuję,nie palę odpowiedział Andrzej. -;''," A pan? zwróciłsię do Emila. On też nieodpowiedział za niegoAndrzej. Nieufność w stosunku dogościa nie mijała, ale przynajmniej wiedzielijuż, wjakiej przyszedł sprawie wżadnej z tych, których mogli sięspodziewać. Zapalił sam,poszukałwzrokiem popielniczkii zna- , lazłszy ją jednak na stole, powlókł powolnym spojrzeniempoich twarzach. Na szczęście popielniczka była-' pusta, mógł więcprzypuszczać, że przeznaczona jest tylko dla gości, ale pomyślał, widać, coinnego. Przesunął pudełko z papierosami dalej poprzez stół. A może panienka pali? Moja żona powiedział Andrzej także niepali. Terazsytuacja była jasna, ale gośćnie podkreśliłswoim zachowaniem, że zrozumiał tę jasność. Schowałpudełko z papierosami,wygodnierozparł się nakrześle: Wiem, gdzie jestJamrożpowiedział. "Andrzej rzejpatrzył mu spokojnie w oczy. ''-Nie interesuję siętą sprawą. '-";. ; nie, ale paniBorowiecka bardzo. 'Dlaczegonie udał się pan więc do"pani Borowleckie^191. Ba! gość cmokną! wargami. Dlaczego! A poco mają Liberskiego uderzył się lekkodłoniąw pierś oglądać w Lichnowcu? Do trzydziestegosiódmegobyłem tam komendantem posterunku. Niechludzie lepiej myślą, że umarłem albo że się wyniosłemz tej okolicy, co kto woli. A Jamroż jest w Janowie. WJanowie? złapał się jednak Andrzej. Pani Borowiecką była w Janowie. Szukała go w obozie odrzekł dobrze poinformowanyprzybysz. A on jestwareszcie miejskim. Ibędzie tam jeszcze, ale niezbyt długo. Nie wiepan,dlaczego go aresztowano? Liberskijeślinim w ogóle był wzruszył ramionami. To już nie moja sprawa. Widziałem gow areszcie wJanowie. Na pewno się nie mylę,takiegochłopa trudno nie dostrzec i nie zapamiętać. Myślę, żepanią Borowiecką by to zainteresowało. Dlaczego przyszedł pan z tymdo mnie? spytałwreszcie Andrzejcicho. Przybysz pochylił się nad stołem, przybliżył do niego swoją gładką, dobrze wygoloną twarz. Powiedziałem już panu, żenie chcępokazywać się w Lichnowcu,w dodatku w pałacu. A pan tam jest dość często. Raczej nafolwarku upana plenipotenta. W pałacu, kochany, w pałacu! uśmiechnął sięszeroko, klepnął Andrzeja w ramię. Niech pan niemyśli, żepolska policja byłataka zła. Do ScotlandYardu tonammoże było daleko, ale wtej części Europy. Słowem, wszystkosię wie, ajeślinie wszystko,to wkażdym razie wiele. Przyjmował pan poród młodej pani Borowieckięj? Andrzej przejąłton isposób byciaswego gościa(szczerze go wtedy z Emilem podziwiali), roześmiał sięi klepnął go także po ramieniu. Każdychce zarobić. 192(Boda pani Borowiecka paniczniebała się porodu,53 a ja. ja trochę znam się na tym. Matkę miałem akut szerkę. " Pomagał pan mamusi? uśmiechnął się znówLiberski. Racaej, jakby to powiedzieć. osłuchałem się wzagadnieniu. Jak pan widzi,wszystko w życiu się przydaje. Alemamusia była dość uniwersalna. Wychodziładaleko poza swoją specjalność, skoro nauczyłsiępanodniej, jakleczyć ludzi chorychna zapalenie płuc inaserce, na żołądek i nerki, a nawetw wypadkach taknagłych, jak wsunięcie ręki do sieczkarni. Nawet siępan nieorientuje, panie doktorze, jaką ma pan sławęw okolicy. Cieszy mnie to Andrzej odwzajemnił muuśmiech jaknaskromnego zielarza amatora,to dużysukces. żeby się tylkolekarze omnie nie dowiedzieli,bozacznąmnie tępić. Nie lubią takiej konkurencji. Więc niech pan sobie będzie zielarz, panie doktorze. Kochany, niechpan sobie będzie zielarz, chociażja w to nie wierzę. Ale nie w tej sprawie przyszedłemi nie chciałbym,żeby pan się spłoszył. Mnie tonie interesuje, jak Boga kocham, mnie to zupełnie nie interesuje. Niechże pan powie wreszcie, o co panu chodzizniecierpliwił się Andrzej, uderzyłsię dłońmi po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów,ale zrezygnowałzpalenia. Jeszczepan nie wie? O dojście do pani Borowieckiqi(nł chodzi. Powie jejpan, że tu byłem. Ze widziałem Jamroża. Zemogę coś dla niego zrobić. Jdrzej! krzyknęła. Nie chcę! Niepozwalamci się w to mieszać. Małżonka nerwowa zauważył Liberski. U Dwie ścieżki czaiu193. Pan się dziwi? spytałgo Andrzej. Nie pozwalam ci! powtórzyła. Stanęła za krzesłem Andrzeja, położyła mu na ramionach obie ręce. Po co pan tu przyszedł? Dlaczego chce pan nas w towciągnąć? Gość zdusił wpopielniczce papierosa, odsunąłsię nieco od stołu. Przypatrywałsię jej przezchwilę, przechyliwszy głowę,jakby dopiero teraz ją zobaczył, jakbynagle musiał postawić sobie pytanie, jaka jest. Panipewnie z tych,co myślą, że granatowa policja to świnie. Świnie na usługach Niemców! Wiem, takludziemyślą- Ale dlaczego nikomunie przyjdzie do głowy,o ile bybyło gorzej, gdyby na naszych miejscach byliniemieccy żandarmi. Gdybywszystkie przewinienia, nawetnajdrobniejsze, podlegały Niemcom? O tym, że siępoświęcamy, żeby ludzi chronić, niktnie pomyśli. Proszępana. zaczął Andrzej cicho. Poświęcamy się! powtórzyłLiberski. Pani podniósł na nią oczy boisięmnie. Możetakżemną gardzi;ale tojednak ja chcę uratować Jamroża,ja po to tuprzyszedłem. Przecież mogłem o tym nawetnie pomyśleć,ja, granatowy, na usługachNiemców! Ale przyszedłemtui teraz pytamwas objąłwzrokiem także i Emila, choć ten wsunął się wkąt i głowęspuścił nad książką pytam was wszystkich, czy zechcecie w tym pomóc? Andrzej milczał. Zacisnęła mocniej palce na jegobarkach. Nie pozwalała mu! Niepozwalała mu! Liberski patrzył teraz tylko na nią, przedtem mówiłgłównie do Andrzeja,teraz wyłączyłgojakby z decyzji,która, jak sądził, nie należała do niego. Wszyscymusimy sobie pomagać. Wszyscy mamy taki obowiązek. Jamroż jeszcze najwyżej tydzieńpobędzie w Janowie,a potem. 194K Apotem? zapytała, dławiąc się własnymgłosem. Potem -gdzieś go powiozą. Już jąmiał, już ją złapał na ten inteligencki haczyk:sumienie, narodowapowinność. byłw tym wszystkim,przy największym nawet poświęceniu, cieńjakiegośegoizmu,pychy nieomal. Powiozą go. powtórzył. Aona już była pewna, żejeśli tak sięstanie, tylkooni będą temu winni, oni, obojętni, myślącytylko o sobie, bojażliwi, ulepieni z cuchnącego strachu, tylkoonibędą odpowiedzialni za śmierć Jamroża, za tego pierwszego, który stądubył. Japójdę do pani Borowieckiejpowiedziała. Zosiu! Andrzejpodniósłręce, chwyciłjej dłonie, wciąż palcami wczepione w jego barki. Wsiwych oczkach policjanta zaświecił triumf. Niemylił się, dobrze wiedział, do kogo idzie. Mogli musiętego dniawydać uległą plasteliną, gniecionąw jegopalcach. Wiedzieli o tym, ale równie dobrze wiedzieli,że nie zaznają spokoju, jeśli mu odmówią. Ja pójdę powtórzyła. Niech pan nie mieszaw tę sprawę mego męża. Sam pan powiedział, żejestpotrzebny ludziom w tej okolicy. Ja to załatwię. Comampowiedzieć pani Borowieckiej ? Tylko to, że będę tuza dwa dni. O tejsamejporze. :rCzy. nie mógłby pan znaleźćsobie innego miejsca'? odezwał się Andrzej. ':;,felbęrskiwstał, sięgnąłpo czapkę i nim jąwłożył,? ^te2Eisał się po ścianach pokoju. To jestnajlepsze2? iM.ągzych. No i w końcu pani Borowiecka będzietu uzębię. Kiędy;wyszedl, spojrzeli; takjak on przed chwilą na dom,; który dotądwydawał im się najbezpieczniej. szym schronieniem. Nicsięjeszcze nie stało, wszedł tutylko człowiek, któregosię nie spodziewalianiniechcieli i nagle wszystkosię zmieniło, rozsunęły sięściany, uniósł się w górę zabrany przez wicherdach. Bezbronność objawiła im się jaknagość. Poczuli chłód,wiejący zotwartych na świat kątów. Od jutra trzeba będzie zacząć palićpowiedziałAndrzej. Obydwojez Emilem zrozumieli, że chciał, abyzwrócili się kuczemuś, co nie istniało,ale nawetnieistniejąc było ratunkiem. Emil zerwał się żwawo ze swojegomiejsca. Mogęzaraznapalić. Nie.Lepiej od jutra. No to. rzucił sięw stronęwiaderwydojęŁaciatkę. Nie zawcześnie? Umyję ją przedtem. Rano sięśpieszyłem, bo chciałem skończyć ten lizak dla jeleni w bukowinie, a tokawał drogi. Pozwolili mu pójść do obory, lubił w niejprzesiadywać po każdymwstrząsie, może po prostu potrzebował obecności zwierząt, niczym mu nie zagrażającej,żeby zapomnieć, żeznowumusiałotrzeć się o ludzi. W kuchni,po zewnętrznej stronie dymnika, gdzienie dochodziła para, wisiaływianki grzybów,prawdziwkówi kozaków,same kapelusze, jędrne ibiałeod spodu jak obłupione zkory drzewo, na blachachwotwartym piekarniku suszyłysię śliwki, w słojachi glinianych garnkach ogórki nabierały smaku kopru,czosnku i wiśniowych liści. Pod oknem,wbeczce z założonymi świeżo obręczami, dopiero co szatkowana kapustaosiadała pod ciężarem ułożonego na skrzyżowanych deskach kamienia. Odwróciła wzrok odtejjesiennejzasobności, którą wrastaliw ten dom na nadchodzącą zimę. Jeszcze przed kilkoma miesiącami, przedpfilęskąFrancji, każdegromadzenie zapasówrodziłopo'blażliwy komentarz:takdługomamy zamiar tu zostać? Teraz ten samwidok budził strach,że przedłużającysię tupobyt nie jestwcale tak pewny, że istąd, z tegojakiegoś przystankupośród niewiadomej drogi, możeich cośwyrwać, wyszarpać, pozbawić ostatnich korzeni. A potrzebowali teraz domujeszcze bardziej niż przedtem, już nie tylko dla siebie, nietylko dla nich dwojgai Emila. Zastanawiała się odrana,jak o tym Andrzejowi powiedzieć. W książkach,które jeszcze wliceumczytała z wypiekami na twarzy,przedstawiane byłoto różnie. Tamtekobiety mówiły: Będęmiała dziecko. I pytały zaraz:'Cieszyszsię? Albo płakały i wołały z pretensją: Niemogłeś uważać? W domu nie mówiło sięo tym, alenieraz w gabinecie ojca zjawiały się zasmucone panie,Leosia wpuszczała je, kiwając głową wystarczałojej okiem rzucić na pacjenta, żebywiedzieć, zczymprzychodzi. Płakały więc tamte panie raz, nieopatrznie otworzywszydrzwi do gabinetu, zobaczyła, jak jedna z nich,klęcząc przed ojcem, całowała go po rękach. Z nią oczywiście było inaczej. Nie wiadomo dlaczegocieszyło ją to, że niejest z ojcem, że niebędzie o niczym wiedział,dopókimunie napisze, że został dziadkiem. Ta niespodzianka, którą miała zamiar zaskoczyćnajpierw Andrzeja, a potemojca,pozwoliła jej na kilkagodzin zapomnieć orzeczywistościpoza ich domem,pozaich rodziną, poza ich miłością. Czuła się kobietą,kobietą, która obdarza. Już sama myśl o tym była doskonałością, odrębnością zupełną. Pojawienie się policjanta uderzyło ją wsam środek jej podwójnegoterazserćń, radość okazałasięzagrożeniem,wzruszenielekkomyślnością. Kiedy więczostali sami z Andrzejem, powiedziałatylko:Jeśli postarasz się o zaświadczenie od jakiegoś197. urzędowego lekarza, będę mogła poruszać się bezpiecznie. Bałeś sięzawsze, że niemamausweisu. Terazniebędzie mi potrzebny żaden ausweis. Andrzej powolizwrócił ku niej głowę. O czymmówisz? Mówię o zaświadczeniu, że jestem w ciąży. Muszęsię o takie postarać. A...jesteś? spytał Andrzej przyczajonym szeptem. Chyba tak. Dziś nabrałam pewności uśmiechnęła się, jak jej się wydawało, ze spokojną swobodą. Ostatecznie córka i żona lekarza powinnaznaćsięnatym. Andrzej zerwał sięodstołu. Nie zdołała nic wyczytaćz jego twarzy, bo ogarnął ją ramionami, przyciągnął,przygniótł do siebie, a ona od razu zaczęła płakać, zezbyt długo ukrywanego podziwu dla własnejdzielności,z żalu, że miało się to odbyć tak odświętnie, tak piękniei na cależycie, a wszystko zostało zniszczone i zdeptane,został tylko strach. Cicho, skarbie! szeptał Andrzej. Cicho'Sercemi zaraz pękniealbołeb sobie ojakiś pień roztrzaskam,Miałam ci topowiedziećrano ijestem pewna,że byśsię cieszył, że nie myślałbyś. Ależ ja się cieszę! podniósł jądo góry, zakołysal w ramionach. Przecieżja sięcieszę! Żebyśtylkoty nie płakała. Ja płaczę,bomiało to być inaczej, zupełnie inaczej,już wszystkosobie ułożyłam, i nie myślałamwcale, żejest wojna, nie chciałamo tym myśleć i wspanialenii się to udawało, ale przyszedłten. Cicho, cicho. powtórzył Andrzej. Wszystkojest tak, jakchciałaś. I powiedziałaś mito najpiękniej,jak tylko było można. Ten człowiek niczego nie zmienił. Niemógł zmienić. 198meK:'; A jednak pomyślałam, czy powinniśmy. Niepowiedziałaś tego! krzyknął. Nie usłyszałem tego odciebie! Usłyszałeś, I jeszcze raz pytam: czy powinniśmy? Puścił ją. Widziała teraz jego twarzi przestraszyłasię jej wyrazu. Powinniśmy powiedział twardo. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Bardzochciałamsię cieszyć szepnęła. I będziesz! Znowu przyciągnąłją do siebie,pod płóciennąkoszulą, gdzieś tam w głębi, w samym;środku jego życia, waliło obłąkane wzruszeniem serce. /Pomyślała, że oddał jejjego cząstkę i że to się jużstało,żenie pozwolisobie tegoodebrać, fcBędę. Wiem, że będępowiedziała. KiedyEmil, dzwoniąc wiadrami, wróciłz obory,spojrzeli na siebiezmieszani. Kto mu powie? zapytał Andrzej. -Ty!No więc dobrze. Andrzej chrząknął,nie wiadomodlaczegopoprawił koszulęiwłosy, Słuchaj,Emilzaczął. Emil, pochylony nad ławką, cedził mleko. Słucham bąknął wroztargnieniu. Ale nietak. Mamci powiedziećcoś uroczystego. ' Jezu! Emil odstawił sitko. Czycoś się stało? Nic złego Andrzej znowu chrząknąłZosiabędzie miała dziecko. My poprawił się będziemymieli dziecko. Emil zaczerwieniłsię gwałtowniei nim zdołaligopowstrzymać, buchnął całym ciałem w drzwi odsieni. Andrzej targnął się za włosy nadczołem. Zdajesię, że . będziemy mielidrugie dzieckopowiedziałz uśmiechem. I pocałowali się, jak poważni, statecznirodzice, cieszący się, że rodzina się powiększa. 189. W nocyzapukał ktoś do okna. Cichoi delikatnie,zwyraźną intencją, aby się nieprzestraszyli. Trzy razy. I potem znów trzy. Słyszysz? spytała w ciemności. Słyszę odpowiedział Andrzej. Choć pukano do oknawich pokoju, Emil,którysypiał w drugim, stał już w drzwiach, dygocząc ze strachu, słychać było,jak dzwonią mu zęby. Ktośpukado okna wymamrotał. Słyszę powtórzyłAndrzej. Tego dnia zamknęli na noc okna,nie wyjaśniającani słowem tej konieczności. Od wiosnysypialiprzyotwartychi przez myśl im nawet nie przeszło, że możesię donich zbliżyćjakiś człowiek. Zewsi albo z lasu. Szybazadźwięczała znów lekko, trzy razy. Trzeba otworzyć Andrzej zerwał sięz łóżka. Bądź ostrożny szepnęła,od razuze łzami w głosie, zprzewidywaniemnajgorszego. Ja najpierw zapytam Emilowi nagle przybyłoodwagi. Niech pan doktor nie zbliżasię dookna. Odejdź! burknął Andrzej. To przecież moaebyć ktoś potrzebujący pomocy. Kto tam jest? zawołał. Panie doktorze! odpowiedział z zewnątrzmęskigłos. To ja! Jamroż! Wstyd było przyznawać się do tego, alenajpierwsię przestraszyli. Jamroż! A więc uciekł z Janowa! Uciekłz więzienia! Może szła za nim obława,aonuciekł akurat tu, akurat u nich szukał schronienia. Musiał jakośwłaśnie tak zrozumiećprzedłużającesię milczenie po drugiej stronie okna, bo zawołałprzytłumionymgłosem: Proszę otworzyć! Wejdętylkona chwilę! Andrzej, wciągając po drodze kurtkę, rzucił się dodrzwi. Diana wradosnych podskokachczekała,aż je200W;^. ;s3B;,'otworzy; dopieroteraz zrozumiał, dlaczego nie szczeka znałaJamroża z folwarkui witała go jak kogośz tego domu. Proszę Andrzej otworzył szerokodrzwi. Niech pan wejdzie. Z mroku wyłoniła się wysoka sylwetka, przygarbiona jednak teraz, pochylona do przodu. Pan jest ranny! szepnąłAndrzej. Chyba nic groźnego,tyle żekrwawię. Rozjaśniony niebem mroksczerniał, gdyzamkniętodrzwi. Emil! Zosiu! zawołał gospodarz zasłońcieoknai zapalcie lampę. Dwie! Muszę mieć dobre światło. Posadził Jamrożana krześle, ściągnął z niego marynarkę. Gdzie pan dostał? W bok. Ale to chyba tylkodraśnięcie. Miałemkupę szczęścia. Jak pan uciekł? Jamroż zaśmiał się cicho. Nie było go widaćwciemności, ale wszyscy wyobrazili sobieteraz jego twarz,zmrużone oczy,błysk zębóww ciemnych wargach. Rozwaliliśmy areszt. Siedmiu chłopów w jednejceli,a tobuda przecież nie więzienie. Wyrwaliśmyz futryną okno, policjanci ocknęli się, kiedy wszyscyjuż byli na zewnątrz. Zaczęli strzelać. Tylko pan jest ranny? Tylkoja. Bo zamykałem odwrót. Tamci przestał się śmiaćto dwóch Żydów i pięciu chłopów,posadzonych zakontyngent. Trochęto potrwa, zanimbędążołnierzami. Ale będą. Zabłysła lampa, zapalona trzęsącą się rękąEmila. Potem druga. Zobaczyli Jamroża niepodobnego dosie'bie, żałowali, że nie mogą nadal tylko go słuchać, jego. głos był nim dawnym, nie zmieniony i nie zbity tak,jakciało. Wspaniała twarz Jamroża,nie piękna, nie201. gładka,ale właśnie wspaniała przez swą męskąsiłęi zuchwałość,teraz była samąsinością i opuchnięciem,pamiątkową kartą wszystkich razów i uderzeń. Boże! jęknął Emil. Bili pana! Zagotuj wody zawołałAndrzej. I tylkoniezacznij mi tu ryczeć. Był tutaj dziś wieczorem jakiśczłowiekw panasprawiepowiedział do Jamroża. Kto?Policjant. Mówił, że nazywa się Liberski, że dotrzydziestego siódmego był komendantem posterunkuwLichnowcu. \Zgadzasię. Czego chciał? Żeby go skontaktowaćz panią Borowiecką. Mówił, że widział pana w Janowie. I że możepomóc. Sk..Jamroż zgniótł wustach ostre stówo. Chce forsęwydoić! Ma tu przyjść pojutrze. A do tej porymieliśmyzawiadomić panią Borowiecką. Sk..zasyczał znów Jamroż tylko pierwszą literę tego męskiego określenia. Podniósł oczy na paniądomu. Przepraszam. Też tak myśleliśmy odezwała się. Ale.alemógłprzecież mówić prawdę. Chcieliśmy wierzyć,żemówiprawdę. Dziękuję powiedział cicho. Więc zaraz z rana miałam iść do paniBorowieckiej. Proszę pójśćdo niej. Proszępowiedzieć, że uciekłem. żeby nie wpychałapieniędzy i biżuterii łotrom. A mnie. mnie będzie trzeba siedem koni. Siedem koni? przerazili się wszyscy naraz. Nie z Lichnowcai nie odrazu. To oczywiściewzbudziłoby podejrzenie. Ale z innych folwarków copewien czas może ubyć jeden koń. Tenszpicel zNorymbergisię nie spostrzeże. Pani Borowiecką potrafi to202. ; urządzić. No i. ; umilkł na chwilę . to, coB zostało popanu Borowieckim. A po moim stryju rzekłcicho Andrzej. Jamroż tozrozumiał. Po panastryju został tylkosztucer. I oddaliśmy go, gdy trzeba było zdawać broń. Przez tę śmierć. umilkłznów i dopiero po chwilidokończył przez tę śmierć niepotrzebną cała okolicao nim wiedziała. Musieliśmyzdać. Ale to było wszystko. Niewierzy mi pan? Wierzę. Przecież panna pewno głodny! zawołała. Nie pomyślałamo tym od razu. Głodny potwierdziłJamroż. Bardzo! Emil przed kuchnią łupał polana na cienkiekawałki,żeby ogień szybciej rozgrzał płytę. Wyjęła patelnię,nakroiłaboczku igdy zaskwierczał, zaczęła wbijać jaja. Może mi pan wreszcie pokaże ranę powiedziałAndrzej. Nie zaprotestował Jamroż. Najpierw zjem. Jeśli macie dużo chleba. dodałciszej. Oczywiście, że mamy. Zabiorę dlatamtych. Głodni tak samo, jak ja. Zanim się jakoś zorganizujemy, niebędzie łatwo. Co pan zamierza? Zostaćw lesie. Do diabła, kiedyś to się skończy. Przeliczyliśmy się, jeśli chodzi o Francję, ale jest jeszcze. Anglia. Są Stany Zjednoczone. , Dalekopan sięga swoją nadzieją. Każda nadzieja jest dobra. Proszę, niech pan je! Postawiła nastoledymiącą patelnię,nakroiła chleba. Zaraz będzie herbata. A może pan woli mleko? Mleko odpowiedział Jamroż pełnymi ustami. ;: Odwrócili głowy,żeby nie patrzeć, jak je. Porazpierwszy widzieli bardzo głodnegoczłowieka i zaspo203. kajanie przez niego głodu, uciszanie jego gwałtownościwydało im sięczymś zawstydzająco intymnym. No dobrze, las! zaczął Andrzej, chodząc pokuchni. Ale idzie zima. Jakpan tosobie wyobraża? Jamrożznowu się zaśmiał, jak wtedy, gdy opowiadał,że rozwaliliwięzienie cicho i triumfująco. Pięknie to sobie wyobrażam. Jak człowiek popatrzy przez ileś tam dni na zakratowane okienko, to musiępięknie przedstawia każda wolność. Nawet taka. W lesie. Bez łóżka i bez miski, bez dachunad głową. Alewłaśnie dachpostanowiliśmy sobiewznieść. Jak?Całkiem prosto! zaśmiał sięznowu. PaniBorowieckiej trzeba powiedzieć^ że muszę mieć trochędesek i papy na dach. Oczywiście kilkasiekieri odpowiednią ilość gwoździ. Siedmiu chłopów, to i miastobyśmy zbudowali. Zaspokoił już pierwszy głód,podniósł głowę i patrzył na nichrozbłysłymioczyma. Ale jak. jakte deski, papę, siekiery i gwoździe. jak towszystko przetransportować do lasu. Andrzej głosmiał schrypnięty, popatrzyli zEmilem naniego zdumieni. Jamroż wyjadł jajecznicę do czysta, wytarłpatelnięchlebem,popił mleka, potem sięgnął po papierosa podsuniętego mu przez Andrzeja. Przykro mi powiedział,alemyślę, że można to bez zwracania uwagizrobić tylko przezOlszankę. Żeby był pretekst zwiezieniamateriału, trzeba tucoś budować. Nowądrewutnię alboobórkę. przechylił głowę i zaciągnąwszy się dymem,patrzył wpobladłą twarz Andrzeja. Przykro mi,paniedoktorze powtórzyłale przypominapansobie, że chciałem tu mieć swego krewnego. Jakbymprzeczuwał, że będzie tu potrzebny człowiek, który. Pan sądzi, że sięboję? spytał cichoAndrzej. 204' Tego nie powiedziałem. Ale wolałbym nie narażaćobcychmi ludzi, którzy niemają żadnegoobowiązku. Wszyscy mamyten obowiązek. Niech się pan rozbierze ! CiałoJamroża było tak samo zbite, jak jego twarz. Namęczyli się przy mnie mruknął ale jakiedyś także niebędę się oszczędzał. Przyjdzietenczas. O mocny Boże! Niczegonie jestem tak pewny! Emil! podniósł głos Andrzej. Narzędziawygotowane? Tak jest, panie doktorze! No to dawaj! Rana była niezbyt głęboka, ale długa kula rozerwała mięśnie boku i ugrzęzła pod żebrem. Czyzdajepan sobiesprawę,żenie dysponujęznieczuleniem? Oczywiście. Ranę będę musiał trochę oczyścić. No iwyjąćkulę. - Do diabła! Niechże pan to wreszcierobi. Zamiastznieczulenia stosujemy niekiedy mocneramię Emila. Mizemiejszy od pana, ale chyba takżenieźle wyrośnięty. Nie będzie potrzebny! Musi zostać, bo będzie podawałnarzędzia. Zosiu! dodał Andrzej cicho. Wyszła do pokoju, rzuciła się na łóżko, przykryłagłowę poduszką. Leżałatakdygocząc, alekiedy podługimczasie odrzuciła poduszkę, z drugiego pokojudochodził tylko spokojny głos Andrzeja,wydającegopolecenia Emilowi. Potem cisza i na koniec wołanie: Zosiu! Trzydzieścikropli waleriany! Weszła do kuchni,starając się nie patrzeć w stronęJamroża, odmierzyła krople, podała mu szklankę. Nie jemu! krzyknął Andrzej. Emilowi! Emil blady jak ściana wrzucał narzędziadonaczynia,w którym miał je znów wygotować. Przyjął szklankęz Kroplami zawstydzonyi pokorny. Ale jednak aniniepisnąłem pochwalił sięprzynajmniej przed nią. Byłeś bardzo dzielny powiedziała. Jamrożsięgnąłpo marynarkę, brudna, pokrwawionai porwana nie nadawałasię do noszenia. Meja niestety będzie chybaza mała powiedziałAndrzej,podającmu swojąkurtkę. Nawet gdybym ją włożył, pęknie przypierwszymruchu. Pani Borowieckiej proszę powiedzieć, żeby razemz tymi deskamiprzysłała trochę moich rzeczy. Powiem zapewniła. Zarazzrana do niejpójdę. Do starszejpani Borowieckiej, Młodsza mnie nielubi. Oczywiście, że do starszej potwierdziła imożez niepotrzebnym jakimś akcentem,bo Jamroż powolizwrócił ku niej głowę. Państwo nietutejsi, więc mogą sobie pomyślećBógwie co. Od razuwolałbym wyjaśnićtę sprawę. Tutaj ludzie o niej wiedzą,ale że nie nowa, to i gadaćprzestali. Mój ojciec byłkoniuszym we dworze. Zajmował się stajnią, znałsię na koniach jakmałokto,pan Borowieckibardzo mu ufał. Ale kiedy się ożenił,nie od razuoczywiście, możew rok, może we dwa albotrzypo ślubie, wszystko zaczęło się psuć. Młoda panicoraz częściejzaczęła zaglądać dostajen. A ojciec. urwał, jakby przywołać musiał przed oczypostać owegoczłowieka,za którym dopiero co poślubiona dziedziczkabez wstydu i opamiętania wypatrywała oczy. Ojciecby! chłop jeszcze wyższy ode mnieciągnąłpo chwili dalej na twarzyciemny, włosy miałjakkrucze pióra, kobietom dech zapierało, kiedy się zjawiałw kościele. Ale pani Borowiecka patrzyła inaczej niż206^TBZystkie,nawet nie starałasiędo ojca zbliżyć, przychodziła do stajen i patrzyła. Ojciec sięzląkł,alepanBorowiecki-chybajeszcze bardziej. Wywiózł ją na długoz Lichnowca, podróżowali bez końca, po Włoszech, poEgipcie. A gdy tylko wrócili,młoda pani,jeszcze w podróżnym stroju, już byław stajniach. Iznowu nic,nic z tego, coby ludzie chcieli, żeby było, do gadaniadobre, do opluwania konieczne, ale nic, tylkoto jakieśdziwne pańskie patrzenie, jak obłąkanie, jak choroba. Więc pan Borowiecki musiał się pozbyć mego ojca2folwarku,zawołał go do siebie, powiedział: "Chłopie,co mam robić? Samwidzisz, że niemożesz tu być". "Sam to widzę,proszę pana dziedzica",odpowiedział, ojciec. Matka mi to później,kiedydorosłem, opowiadała. Bo ojciecniemiał przed nią tajemnic, od. dawna wiedziała,tak jak i on, że ztego patrzenia pani Borowieckiejnicdobrego nie wyjdzie. A dwoje już nas wtedy. było naświecie,starsza siostrai ja. Ojciec musiał'{ odejśćz Lichnowca, aledokąd? O pracę było wtedy'. trudno,bezrobotni co dnia przychodzilipod folwark,; żeby się nająć choć na dniówkę, choć na pół dniówki. , Uprosił więc ojciecpanaBorowieckiego, żeby go gdzieśw swoichdobrach umieścił, daleko, jaknajdalej stąd. Dal mu gajówkę,w Mszółce,dwadzieścia pięć kilome/''. trówodLichnowca,najgorsza gajówka w lichnowiec kich lasach. Wszystkim tam ojciec musiał być, i gajo; wym, i drwalem, alezabrałsięstądz ochotą i wszyscy^odetchnęli. żeby to na długo! PaniBorowieckiej mąż^zakazał konieze stajni dawać, kluczyki od samochodówRnosił przy sobie. Jak tylko mógł, nie odstępował jej:;. na krok. Ale jesienią zaproszono go na jakieś wielkiepolowanie do Białowieży czygdzieś jeszcze dalej, i wte" dy paniBorowiecka chłopską, wynajętą furmanką przyijechała do Mszółki,ojciec zobaczył ją rano, siedzącą nai;brzegu wyrębu. Musiała zamieszkać w najbliższejwsi,207. bo przychodziła codnia, siadała na powalonym pniui patrzyła. Ojciec nawet głosu jej nigdy nie słyszał, aleto, że tak patrzyła, było silniejsze niżwszystkieinnesprawy, które ludzie mają ze sobą. Teraz poszedł samdo pana Borowieckiego, powiedział mu, żeby żonęzMszółki zabrał. Wielki to musiał być dladziedzicawstyd i żal, pojechałzaraz, zabrał ją zMszółki, zabrałz Lichnowca, i znowuwywiózł do Egiptu,do Wioch,doHiszpanii. I tam pani Borowiecka dowiedziała się,żeojca sosna przywaliła w lesie,nie nauczony był tejroboty, wstajniach to tylkow białych rękawiczkachchodził i konie po grzbiecie głaskał,żeby zobaczyć, czyczyste, przywaliła go sosna, gdy ze złej ją podszedłstrony, już nie było ratunku, kiedy gospod niej wyjęto. Pani Borowieckiej niebyło wtedy wkraju ponadrok,a gdy wróciła, przyjechała do matki i nie wiem, jak tamze sobą rozmawiały, alew końcu matka zgodziłasiędaćjejmnie na kształcenie, choć przecieżtak naprawdęto niczymniemożna było aniwynagrodzić, ani zatrzećtamtej sprawy. Wyjechałem wtedyzdomu nadobre,najpierwbyłem w internacie u księży w Tarnowie,ażdo matury,a potem w szkolerolniczej w Lublinie. A pośmierci pana Borowieckiego wróciłemdo Lichnowca,pracowałem przyplenipotencie,wciągnął mnie pomałutak, żemógł na całymiesiącdo Karlsbadujechać. Młody pan Borowiecki wciąż studiował, jaknie to, totamto, nie można go było namówić, żebyw książkifolwarczne zajrzał, próg obory przestąpił. Kiedyposzedłna wojnę, paniBorowiecka kazała mizamieszkać w pałacu. Bała się w tymogromnym domu bez mężczyzny,boFeliksie, lokajpana Borowieckiego, ma już siedemdziesiąt lat. Ot iwszystko. Nie wiem, co tam ludzieo tymmyślą. Ja może ipowinienem winić ją za śmierćojca, ale przecież człowiek nigdy przewidzieć nie może,dokąd zaprowadziścieżka,którąwydeptał. Tak i ona208Stego przewidzieć nie mogła inapewno sama wolałabybyćpod tąsosną, niż by jąmiała przeztę swoją pańskąmiłość pchnąć naojca. Dlamniebyła dobra. Kiedyprzyjeżdżała do Tarnowa,księża wiedzieli, że o wszystkomogą jąze względuna mnieprosić. Aż mnie to gniewało,bo prosili ponadmiarę. Nie używała na ten celmężowskich pieniędzy, sama wniosła do Lichnowcawielki posag. Pochodziła z poznańskiego, wciążmówiła,że unas ciemnota,że ludzie gospodarzyć nie potrafią,opowiadała, że jej brat z samych karpi, co je przedBożym Narodzeniem samolotem do Warszawy woził,miał rokrocznie po trzydzieści tysięcy. Przylatywał doniej w odwiedziny tym samolotem,ludzie z całej wsilecieli na pole patrzeć, jak ląduje. Chciała taką gospodarkę i u naszaprowadzić. zamyślił się, potemdźwignąłsię ciężko z krzesła. No i panGiirtel materaz wszystko w swoich rękach. W ciszy, która teraz zapanowała,słychać było tylko,;ciężkie westchnienie Emila,którym zakończył opowiadanie Jamroża. Odprowadzę pana zerwał się'z miejsca. 'Dokąd? : Dokąd sięda. Chleb poniosę. dla tamtych. ' Pan Jamroż narazie nigdziestąd nie pójdzie' odezwał sięAndrzej. Nie patrzył na nią, bał się, że1ona nie będzietej samej myśli. Panmusi przynaj; mniej kilkagodzin odpocząć. Co pan,panie doktorze? Jamrożwyprostował,'się, dotknął ręką boku,stłumiłsyknięcie. Nic mi'"'niejest. O tym ja decyduję. Albo pansłucha, albo pananie leczę. Przed świtem muszę wyjść. Wyjdzie pan. Obudzimy pana. A teraz niech siępan położy i stara się zasnąć. Mogę dać panuproszek. 209. I tak zasnę jak kamień. Zwaliłsię napostanie Emila i po chwili usłyszelidochodzący z drugiego pokoju jego równy, spokojnyoddech. Patrzyli na siebie wmilczeniu, nawet Emil nie znalazł dla siebie żadnej czynnościi stal nieruchomy, starając się, tak jak oni, zrozumieć, co oznaczało dla nichpojawieniesiętego człowieka w Olszance. Idź spać! powiedział wreszcie Andrzej,niewiadomo czy doniej,czydo Emila. A ty? zapytała. Ja także położę sięw ubraniu. Odprowadzę go poprosił Emil. Chleb muponiosę. Poszła do spiżarni, nasypała w woreczek kaszy, zawinęław płótno kawałeksłoniny, zdjęła z polki dwanajwiększegarnki. To także zabierzeszpowiedziałado Emila. W ogóle nie wyobrażamsobie, jaksię urządzą w lesie, ale początek będzienajtrudniejszy. Trzeba im także dać łyżki. Czym będąjedli? I coś ciepłego do ubrania. Może na wsi postaraszsię o jakieś rzeczy spojrzałapytająco na Andrzeja. Oczywiście. Jamroż zabierze, kiedy przyjdzie naopatrunek. -Na opatrunek? Będzie tu musiałprzyjść na opatrunek? zapytałazprzerażeniem, którego nie mogłajednak opanować. I nie na jeden odpowiedzią! Andrzej. Widziałaś, żeby rana zagoiła się bez zmiany opatrunków,w dodatku taka rana? Andrzej! powiedziała, kiedy byli już sami, boEmil wyciągnął się na ławce w kuchni, pod starą baranicą leśniczego Andrzej! Więc będziemyterazpunktem przerzutowym dla tych w lesie. Miało tu być cichoi spokojnie, mieliśmydo niczegosię nie mieszać,bez210piecznie przeżyć wojnę z dala odwszystkiego, co bymogłonam zagrażać. po totu przyszliśmy. Odezwijsię wreszcie! Powiedz coś! Przecież, jeśli tak ma być,niemożemy tu zostać. W całym domu trwałanieruchoma,pogłębionajeszczeoddechemśpiących cisza. Zostaniemy tu odpowiedział Andrzej cicho. Trzymał jąprzysobie, czuła,że drżytak jak ona, aległos miał spokojny, głos starał się mieć spokojny. Musimytu zostać, jakdługo będzie to zależeć tylkood nas. Nie chciałem, żebyśmy sięw cokolwiek zamieszali, ale to przyszło samo. I nie możemy się bać. Coby się stało zeświatem, gdyby wszyscy się bali? Oddalibyśmy goLiberskim iGurtlom i po co wobectego, do jakiego życia miałybysię rodzić naszedzieci? Nie płakała, choć gardło dusił jejpłacz,wielki i rozdzierający. Po co miałyby sięrodzić nasze dzieci? powtórzył Andrzej. Niewielemożemy zrobić wtej chwili,ale to jednak samo do nas przyszłoi musimy temusprostać: nie bać sięLiberskich i Gurtlów. Przynajmniej tyle. To jeszcze nie oznaczawalki,ale z niej niewyklucza. Nie powinno być ani jednego człowieka natej ziemi wykluczonego z walki. Gdzieś w głębi lasuodezwałosię nawoływanie puszczyka. Przyzwyczaiłasię już do niego,nie słyszałago w nocy, teraz jednak przeraził ją jego głos. Wiesz,dlaczego ogarniamnie strach. Wiem. Ale jeśli się na coś odważymy, to nie mimo' to, ale właśnie dlatego. Właśnie dlatego! Urodzisz^dziecko, wychowasz, zobaczysz. I tylko kiedyś opowiesz"mu. Oczym? Nie, nieopowiadaj mu. Niech nie wie. Lepiej,211. żeby nie wiedziało. A możebędzie wiedzieć nawetwtedy, jeAli mu nie opowiesz. Opasałago ramieniem wpół, ukryła twarz najegopiersi. Dlaczego mówisz, żeto ja wychowam, jaopowiem. Właśnie masz nieopowiadać. Ale dlaczegoja? krzyknęła. Dlaczego tylkoja. Zamilkł iznieruchomiał, tylko dłońnajej czole poruszała sięłagodnym, uspokajającym ruchem. Niewiem, dlaczego takpowiedziałem. Może dlatego, że tojednak matki przekazują dzieciom to wszystko, co najpierw powinny wiedzieć o świecie. Idź spać, kochanie! Musisz uważać na siebie. 11Więcto jesttenpokój, w którymrozmawiała z paniąBorowiecką, gdyprzyszła jejpowiedzieć, że Jamrożjest na wolności. Zofia siedzi w starymfotelu przedbiurkiemkustosza licłmowieckiego muzeum, z wymuszoną nieco uprzejmościąsłucha o trudnych początkachtej młodej instytucji,zdając się na elokwencję Agnieszki,podnieconej wrażeniem, jakie jej pojawienie się w tymzapadłym kącie czyni na młodym człowieku. Wrażenieto niejest nie zauważone przez Renata Agnieszkawięc znajduje w sobie dość siły i blasku, aby olśniewaćobydwu panów, Zofia od dawna niebyła tak zadowolona zcórki. Może dzięki niej nie uczestniczyć bezpośredniow rozmowie bochoć jestich tu czworo, tylkoona jedna odwiedziła naprawdę starypałac,weszław jego wnętrze,nadstawia ucha na odgłosy wszystkichprzyczajonychtu i nie dlakażdego słyszalnychkroków. Ten pokój nazywałsięwtedy zielonym gabinetem. Wydaje jej się, że jeszczedziś po tylu latach czai się wnim wońwybornych gatunków tytoniu,którychdym wszedł w ściany,w sufit, w drewno okien. i drzwi, trwała, amoże tylkowyobrażonapamiątka jeślijuż niepo ludziach, to przynajmniej po papierosach,cygarach i fajkach. Przechowywały się zawsze w jejpamięci wonie miejsc, lepiej i wyraźniej niżichbarwai kształt, wspomnienia pachniałylub raziły odorem,213. rzadko kiedy miały kolory i przydany tamtemu czasowirysunek. Siedziała więcprzed panią Borowiecką wtym pokoju, który już wtedy po śmierci pana Borowieckiego należał do przeszłości, i patrzyła w jej oczyrozbłysłe po dobrej nowinie. Uradziływtedyobydwie czuła się tym zaszczycona żepani Borowiecką zjawisię następnego dnia w Olszance naspotkanie z Liberskim, aby niedaćmu do zrozumienia, że wie o uwolnieniu Jamroża. Zjawi się i wciśnie mu cośdo ręki,co miało także zabezpieczyć ichprzed jego ewentualnązemstą. No a potem chciała sięzobaczyć z Jamrożem. Mieliją z nim umówić, oczywiściew Olszance, gdzieżbyindziej, Liberski dobrze to określił: pani Borowieckąjest tam u siebie. Wtedy powiedziała cicho, ale bardzo wyraźnie: Spodziewam siędziecka. Chciała się bronić, chciałaudowodnić, że madotego prawo,że to prawo powinno byćuznaneprzezinnych. Pani Borowiecką albonie dosłyszała, albowytrąconaz tematu poprzedniejrozmowy, nie mogła zrozumieć, o co jejchodzi, więcpowiedziała jeszczeraz: Spodziewamsiędziecka! Terazpani Borowiecką zrozumiała, aletylkojakbypowierzchnię tych słów, zawartąw nichinformację, niedotarłado niej intencja, widziała to w jejoczach, gdyprzechyliła głowę i uśmiechnęła się krótkim, natychmiastcofniętym uśmiechem; Gratuluję,choć niewiem. I ja niewiem szepnęła bezradnie. Wtakimstaniepotrzebnyjest spokój. spokój. Boże drogi. a teraz. Ależ niech siępani nie niepokoi. PaniBorowiecką wstała,usłyszawszy kroki w drugim pokoju. Ma pani najlepszy przykład i najlepsze pocieszeniewmojej synowej. Nie miała spokoju. a przecież. Noł"i ma pani męża przy sobie,męża lekarza. Wandziu! zawołała. Pozwól tu na chwilę! A gdy młodapa^ti Borowiecką z Helenką na ręku weszła do gabinetu,ob^eścita: Posłuchaj, co za nowina! Żona naszegodoktora będzie miała dziecko! ' Ach, cieszę się! Młodapani Borowiecką zbliżyia( się do niej, objęła ją wolną ręką i pocałowaław policzek. Cała byław obłoku świetnych perfum, couwalała za słuszne zaraz wytłumaczyć: Paryskie! To się od razu czuje, prawda? Nasz norymberczyk dostał wczoraj paczkę od syna zFrancji. Trzeba przyznać,że chłopak zna się na rzeczy. Albo mu doradzono. Oczywiście to nie prezent. Zapłaciłamchybawięcej, niżsą warte, ale muszę przyznać, że nieon wyznaczył cenę. Oczywiście wszystko dla dziecka będzie pani miała poHelence,becik,łóżeczkoiwózek, są chyba nawet pieluszki i śpioszki, sama się tymzajmę. No! znowu'ją objęłaipocałowała w policzek, perfumy owiały ją po raz drugi. Kochana paniZosiu! Niech się pani/ uśmiechnie. Martwi się pani, mając takiegomęża. Opuszczałaten pokój nie uzyskawszy nic z tego, comiała nadziejęuzyskać Olszankabyła jednaknajlepszym miejscem dla spotkań, progiem leśnym przedwielkim masywem borów janowskich i lipskich, przedPuszczą Solską. Ma teraz przedsobą tę mapę, rozpiętą nacałej ścianiezaplecami młodziutkiego kustosza muzeum. Być możeprzybył tuod razupostudiach i inaczej wyobrażał sobieswoją pracę, gromadzenie eksponatów miało tobyćmuzeum etnograficzne okręgu,muzeum zabytkówdawnejkulturyludowej, śladmaterialnego rozwojunaprzestrzeni wieków, a zamieniło sięw surowe, oskarża:, jące, bolesne i wciąż parujące krwią nagromadzenieświadectw pięciu lat najświeższej historii, najgorszych,najbardziej opłakanych pięciu lat tej ziemi. 215. Pan pochodzi stąd? pyta, -przerywająctę ożywioną rozmowę, którą wiedzie Agnieszka, rozpromieniona pod spojrzeniami obydwumłodych ludzi. Świeżo upieczony magister historii sztukiwydajesię nieco speszony. Och nie. Z Krakowa. 'A rodzice? Też z Krakowa oczywiście. Co toznaczy "oczywiście"? Nie wiadomodlaczegocoś zgrzytliwiezadźwięczało jejw tym słowie. Oczywiście. A więc nawet nie opowiedzieli mu, ci, którymnajbardziejchciałby wierzyć. Ale przecieżAndrzej powiedział: "Nie,nie opowiadaj mu. Niech nie wie. "Rozwiesił jednak tę mapę na ścianie poza swoimiplecami inawet stare portrety Borowieckich z szesnastego iosiemnastego wieku i kareta sprowadzona z Wiednia na początku dziewiętnastego od słynnego powoźnika,który robił karety, dla Habsburgów, nie wydawały musię eksponatami tak cennymi, jak garść łusek od naboiznad Branwi, kilka odłamkówgranatów zPorytowegoWzgórza i dwa paski skórzane, którymi przywiązanowysoko do pni rannychżołnierzy po klęsce nad Tanwią,znalezione tam w roku pięćdziesiątymszóstympo wielkim pożarze puszczy obok spadłychz drzewkości. Może gdzieś tam,myśli Zofia,starającsię przynajmniejwyrazemtwarzyuczestniczyćw rozmowie,możegdzieś tam. Alenie przyjechała tupo to, żeby wpatrywać się teraz w tę mapę, w tę sieć dróg,które przezpięć latbyły tętniącymi żyłamipowalonego człowieka,powalonego, ale dźwigającego się, padającego i wstającego znowu, miażdżonego, wykrwawionego do ostatka,ale nie zabitego, nie zabitego ani najedną minutę. Dziękuję panu mówinaglei czerwieni się, bowie,że niemoże imwytłumaczyć, dlaczegoto powiedziała. Mamo! pośpiesza jejna ratunek Agnieszka. 216Wyobraź sobie, żejest tu jednak hotelik PTTK inawetmała restauracja. Zaznaczam,żeskromnauważaza słuszneuprzedzić ichgospodarz. Och, paniemagistrze, nie mamy zbyt dużychwymagań. Pokoje także raczej spartańskie. Lewe skrzydłopałacuzostało przebudowane jeszcze na potrzeby DomuDziecka. Pałac jako budowla ucierpiał bardzo w okresietych dwudziestu pięciu lat, kiedy tu przebywało przezcałyczas przynajmniej osiemdziesięcioro dzieci. Znałam pierwszych mieszkańców tego domu. Pani? Tak.Dzieciz Zamojszczyzny. Co to Żarnojszczyzna? chcewiedzieć Renato. Ojciec to panu opowie. Niemcychcieli tu zrobićpierwszy okręg osiedleńczy, dla volksdeutschów z Besarabiii Bośni, ale przedtemtrzeba było oczyścić wielewsi z Polaków. Oczyścić, rozumie pan? Rozumiem mówi Renato i po raz trzeci,odkądsię znają, denerwuje tym Agnieszkę. Nie reaguje jednaknato, tak jak poprzednio, dosadnymepitetem, zatrzymanym na szczęście w myślach, ale błagalnie podnosioczy na matkę:Nie masz chyba zamiaru o tymopowiadać? Nie.Nie mamtego zamiaru. AleRenato pytał. Mieszkaływięc tu najpierw dzieci ocalałe z wymordowanych wsi,wykradzione z obozu w Zamościu, z transportu kolejowego. Opiekował sięnimi jakiś człowiekbez ręki, były żołnierz pierwszej armii. On to usunąłz pałacu panią Borowiecką. Kustosz schylasię i wyciągadolną szufladę-biurka. Wyjmujez niej pokaźną księgę, oprawioną w szare,zbrudzone płótno. Nazywał sięKazimierz Białas. 217. Od pierwszego do ostatniego dnia tutaj prowadził tęksięgę. Może to państwazainteresuje? Mniebardzo! Wzięła od młodego człowiekaciężkifoliał, złożyła go sobie na kolanach, niezajrzałado środka. Nie teraz. , myśli z dziwnymściśnięciemserca. Nie przynich. Jest tam także wiele wzmianek o Jamrożu ciągnie dalejkustoszlichnowieckiegomuzeum. Tolegendarny dowóBcajednegoz leśnych oddziałów. Przezcałą wojnę zachował zupełną niezależność. Nie przyłączył się ani do GL, ani do Batalionów Chłopskich. Przez pewien czas działałłącznie z AK, ale ostatecznienie podporządkował się majorowi ,,Kalinie", dowódcyzamojskiego okręgu, icałe szczęście,bo dzięki temuuniknął masakry nadTanwią. Wiemmówi tylko, spuściwszy głowę. Uniknął masakrynad Tanwią,uratowałwszystkich swoich żołnierzy. Prawie wszystkich przerywa mu cicho. No oczywiście prostuje magister na wojnieludzie giną. Ale oddział dotrwał dowyzwoleniaw dośćpokaźnym składzie. Nękał potemLichnowiec przez długiemiesiące, dopóki w końcu Białas nie usunąłstądpani Borowieckiej. I co się z nią stało? pytaRenato, któremuAgnieszka tłumaczy ważniejszefragmenty rozmowy. Starsza pani Borowiecka, bo ona tu byłatylkoz wnuczką, wkrótce umarła, chyba u swegodawnegokucharza w Janowie, u którego zamieszkała. Młodazginęław powstaniu,zaskoczyłoją w Warszawie. Zresztą wskazał oczyma księgę tam wszystkojest opisane. A Jamroż, co najdziwniejsze, wyprowadziłw końcuswoich ludzi z lasu, pozwoliłimwziąć udziałw parcelacji, a możejuż go wcale o to nie pytali, a samzostał w pałacu, w Domu Dziecka, prawą ręką Białasa. 218K? Po zlikwidowaniu Domu mieszkają teraz obydwajw Kraśniku. Wszystko to sobie przeczytam powiedziaławstając. Renato zulgą podrywa się także, Może byśmyjednak coś zjedli? mówidoAgnieszki. Już?A przysięgałeś się "Pod Łasiczką', żepotych kurczętach nie tkniesz nic do wieczora. Ale mama jest głodna! Powiedział tobardzo ładnie,uśmiechnęłasiędo niego. Wszyscy jesteśmy głodni i jeśli tylko dostaniemycoś wtej restauracji. Proszę znami! zwracasię Agnieszka dokustosza. Dziękuję! młody człowiek jestwyraźnie speszony. Nagłyrumieniecwzbudza podejrzenie, że przestraszyłago niepewność, czy przypadkiem nie zostałgospodarzemprzyjęcia. Zapraszamy pana! niezręcznie wyjaśnia sytuację Agnieszka. Teraz jest oczywiste, że nie może skorzystać z zaproszenia, tłumaczy się brakiem czasu,jakimiś ważnymisprawami, którema natychmiastdo załatwienia, choćmuzeum jest idealnie pustei tylko onizakłócili jegospokój. Możewobectego przynajmniej śniadanie zjemyjutro razem załagadza jakoś tęniezręczność Zofia,przyjmując uśmiech wdzięczności od młodegoczłowieka. Zachowałaś się idiotycznie! mówi do córki,gdy wychodzą z zielonego gabinetu. Wiemprzyznaje ze skruchą Agnieszka. Dobrze, że Renato tego nie zrozumiał. Wsuwa murękę podramię,zagląda w oczy. Prawda, że niezrozumiałeś, o cotuszło przed chwilą? Nie.219. No to dobrze. Chciałabym wyjść za mąż zacudzoziemca, który przez całe życie nie mógłby się nauczyćpolskiego. Czy nie prościejbyłoby unikać gaf? Och, mamo! Agnieszka całuje matkę. Renatotakże nadstawia policzek i obdarzony zostajeleciutkimcmoknięciem zdaleka. Przestańmyo. tym mówići chodźmy jeść. Restauracjana dolew lewym skrzydle pałacu okazuje się schludnym, prawiedomowym pomieszczeniembez wonifrytury i piwa. Od służbowegostolika podrywa się od razumłodziutka kelnerka, a wokienkułączącym lokal z kuchnią zakwita rumiane oblicze kucharki. Sąoczywiście jedynymigośćmi iniewdzięcznicy! zamiast radości zaczynają okazywać niepokój,Dlaczegotu tak pusto? pyta Agnieszka. Młodziutka kelnerka podaje kartę. Bo wcześnie. Zcukrowni zaczynająsię schodzić o drugiej, a z tartakuo trzeciej. Agnieszkazerka na zegarek. Mamy wobec tegopół godziny. Co pani poleca? Wszystko polecam odpowiada dziewczyna. Niebywałe! Spotykają nas w tej podróżysameniespodzianki. Najpierw "Łasiczka", a teraz ta kategoria turystycznapałacowej bądź co bądź restauracji. Ale co wobec tego panipolecanajbardziej? Dziewczę w czarnej sukience i białym, obszytym koronką fartuszku zamyśla się, a potem decyduje nagle; Zapytam kucharki! Ona mi sięśni! mówi Agnieszka do matki,rozmawiają popolsku, obydwie zgodne są co do tego,żeRenatoniemusi uczestniczyć w tychgastronomicznych rozmowach, za wiele trzeba by mu tłumaczyći narzekaćprzed nim na to, naco jednak wypadanarzekać tylko między sobą. Mamo, ona misięchyba śni! Poczekaj zzachwytami,aż zobaczysz coś na talerzu. Masz rację! Ale kelnerka ma zamiar wdalszym ciągupozostaćdoskonałością. Wraca z promiennym uśmiechem, mabardzo ładne zęby i oczywiściewieo tym. Kucharkapoleca sznycle cielęce z zieloną sałatą. Albo z mizerią. Mizeria o tej porze? nie dowierzaAgnieszka. Pewnie mrożonka? Ze szklarni. Z Lichnowca wysyłaliśmy ogórkidoWarszawyjuż w marcu. Ja zamawiamsznyceldyskusję Zofia. Apan? -7. sałatą przecina tę- zwraca się do Renata-zamawia Agnieszka. Ja to samo. Trzy sznycle zsałatą -Jeden z podwójną porcją. Dla ciebie? dziwi się matka. Dla Renata. Niewiesz, że Włosi to króliki? Co powiedziała? Renato przenosi pytającywzrok z Agnieszki na Zofię. Nie musisz wiedzieć! Cośzłego? Coś bardzomiłego. Porównała Włochów do królików. Ze względu na sałatęoczywiście. Renato zaczynasię śmiać, niezbyt jednak szczerze,prawdopodobniew myśli zastanawia się nadtym, czyporównanieistotnie jest tak miłe. Agnieszka chce goo tym przekonaći śmieje się także. Moje dzieci! mówiZofia. Moje dzieci! Brzmi to pobłażliwie inie zdradzajej myśli ijej żalu,że wtedy,kiedy Lucio leżał, gorączkując,na strychuw Olszance, w tych najgorszych dniach nie mogli przeczuwać, że kiedyś spotkają się tu jej córka ijego syn. i wieść będą tak niedaleko od tegomiejsca lekką, wła'ściwą ich wiekowi rozmowę, nie pragnąc właściwie nicwiedzieć o tamtych, na szczęście nie im przeznaczonych,latach. Byłobyto pocieszenie najcudowniejsze z cudownych, o ileż łatwiej przyszłoby się godzićna każdynastępny dzień, na wszystko, co miałprzynieść,gdybywiedzieli, że kiedyś. taka rozmowa przy stole. takiemałe sprawy. taki śmiech. takie słońce za oknem. Nie! myśli nagle, to nieprawda! Niemogło być żadnegopocieszenia! Odrzuciłaby je, gdyby nawet było możliwe,bo nie byłoby pocieszeniem, nigdyi w niczym niebyłopocieszenia. Co z tego, że siedzą tu teraz, że się śmieją,żeplotą głupstwa. toprzecieżniczego nie wynagradza,niczego nie zastępuje. Gorąco! mówi do Agnieszki,zdejmuje żakiet. Renato pomaga jej zawiesićgo nakrześle,pyta,czy nie napiłaby się wody, wydajemusię, że pobladła. Siedząprzy oknie,w pełnym słońcu,które przez szybę grzeje jak w lipcu,dobrze, że jesttenpretekst, może jeszcze raz powiedzieć: Gorąco! dotknąć dłońmi czoła, a potem spleść jeprzedsobąnastole, mocno,kurczowo, żebyniedrżały. Renato zrywa się jednakod stołu, przynosi butelkęwody sodowej, napełnia jej szklankę. Nie Agnieszka,ale on spostrzega,że ta wesołość przystole, która udałaimsię przed chwilą, to pozór, żenie możnawyminąćdawnegoczasu w miejscach, do których sięnagle wróciło nie tylko z innych miejsc, ale i z zapomnienia. Patrzy, trochę zasmucony, na kobietęsiedzącą przednim, wydaje mu się, że coś,co uważał za proste, niejest proste,dręczy go ta komplikacja, cośsięgmatwa,coś zaczyna boleć. Widzi przed sobą jej ręce, zgięte,zaciśniętepalce ojciec pamiętał je do dziśna swoimczole, na piersiach, gdy sprawdzała, czy ma gorączkę,czy się nie spocił, zapewne zapomniałwiele innych,które dotykałygopotem. Dlaczego jąkochał? Czy dla222tego, że jej nigdy nie zdobył? Ze pozostała wierna temu,na którego czekała? Była to jedyna dziewczyna, z którąsię zetknął po dwóch latach nieoglądania kobiet, naktórąpatrzył dzień wdzień, czuł jejoddech,jej ciepło,gdy pochylała się nad nim,słyszał jej głos, wymawiającyjego imię, więc też obraz, który mu przekazał, byłwidzeniem człowieka wiernego pierwszemu olśnieniu:czarny warkocz nad czołem, pod nim brązowe oczysarny, policzkigromadzące cieńw tychcudownychwklęśnięciach między uchem austami, wysoki, smukły,odsłoniętykark, szczupłość ramion, lekkość i spokój,z jakim się poruszała, pięknośćidobroć,dobroć i piękność to musiało się wkońcupomieszać jakoś ze sobą, ,była jedyną kobietą, z którą się zetknął po dwóchlatach. Teraz pod oknem dawnego pałacu, przy stolenakrytym ludowym obrusem, siedziałaz dłońmi zaciśniętymina nim kurczowo niemłoda już kobieta, ale otymsamym wysokim, smukłym, odsłoniętymkarku, ooczach,które zachowały swój dawny wyraz, o policzkach jakdawniej gromadzących cień wowych cudownych wklęsłościach międzyustami amałymi, ślicznie przylegającymido czaszki uszami. Więczawsze będzie siętęskniło do kobiety, której się nie miało? myśli Renatoi rumieni się gwałtownie, bo pragnienie,które w nimwzbudza Agnieszka, wydaje mu się nagle uświadomioną obsesją, potrzebą rekompensaty za wszystkienieurzeczywistnione marzenia ojca. Nie, myśli w popłochu, nie! Zwróciłem nanią uwagę już wtedy, gdyjeszcze nie wiedziałem,kim jest. Siedziaław samochodzie przed cmentarzem, wystawiła nogi na słońce. O czym myślisz? pyta Agnieszka. Właściwiepowinnam zapytać: oczym myślicie, bo i mama zamilkła. Jeśli ja nie podtrzymuję rozmowy. Błagam cię, rób to! wykrzykujeRenato. Nie223. wiadomo, czy żartuje, czy myśli tak na serio. Przyglądasię teraz Agnieszce, usiłujeoddalić niepokój sprzedchwili. Ona sama jest tą zupełną wartością, dla której. Cudowny dzień, prawda? mówi Zofia. Cudowny! zgadzają się oboje. Nie żałuje pan, że namówiłam pana na tęwycieczkę? Skądże znowu? Renatoaż unosi sięna krześle. Opowiemowszystkim ojcu. Opowiem o wszystkimojcu powtarzainaprawdę wyobraża sobie takąchwilę, zupełnie osobną, bez żadnych dziewczyn, bezCarli u boku ojca, która wszystko, wszystko by zepsuła,chwilę tylko dla nich dwóch i dla tej niezwykłej dawności, którą miał nadzieję ze sobą przywieźć. I znowuzamilkłeś! protestuje Agnieszka. Co się z tobą dzieje? Ciekawe,myśliRenato, odpowiadając jej tylkouśmiechem, jak długo będęją pamiętał i czybędęmiał kutemu jakiś powód. W kuchnismażą się sznycle w końcuprzychodząi takie chwile, kiedy ceni się bardziejwoń przyrumienionegona patelni mięsa odzapachu kwiatówwszyscy spoglądają wkuchenne okienko,a gdy pojawiająsię w nim talerze, Agnieszka i Renatowydająindiańskie okrzyki. Sznycle są naprawdę znakomite,sałatą świeża i krucha, gdy w okienku ukazuje się twarzkucharki, ciekawej efektu, jaki na gościachwywarłyjej starania, Agnieszka posyłajej dłonią całusa. I onamisięśni mówi do matki. Anajgorsze,żejeśliopowiem o tym w Warszawie, nikt mi nie uwierzy. Nikt ci nie uwierzy potwierdza matka. Co robimy po obiedzie? pyta Renato. Agnieszka patrzy pytająco na matkę. To zależyod mamy. Zakwaterujemy się w hotelikui, jeśli o mnie224chodzi, chciałabymtrochę odpocząć. Mam poza tym tęksięgę /skazuje wzrokiem płóciennyfoliał,leżącyna krześle. Zajrzę do niej. Czy.Agnieszkapochyla sięnad stołem,zagląda matce w oczy, zdumiewają,że nigdy w podobnych sytuacjach nieczuła siętak skrępowana . czymoglibyśmy z Renatem wyskoczyć na kilkagodzindoKazimierza? Wrócimy na kolację. Ależ oczywiście godzisię Zofia skwapliwie. Jedźcie! Tylko proszę zwraca się do Renata niechjednak Agnieszka nie prowadzi. Nie jest przyzwyczajonado tak szybkiego wozu. Och, mamo! wolaAgnieszka, tracącod razucałą przymilność i pokorę. Do niczego niejest sięnapoczątkuprzyzwyczajonym, a świat nie składa sięzsamychkatastrof. W każdym razieuważaj! Dobrze, dobrze mruczy Agnieszka. Idą potem na górę, dohoteliku. Czekają na recepcjonistkę, która nie spodziewając się gości poszła naobiad,i w końcu oglądają te pokoje, istotnie spartańskie,aleczyste i pachnące drewnem nowych mebli,pokoje takdokładnie odebrane dawnemu czasowi, żeniechce sięwierzyć, aby mieszkali tu kiedyś ludzie związani z Lichnowcem na dłużej niż na kilka dni. Państworazem? Pyta recepcjonistka. Och nie zaprzecza Zofia. O ile możliwe,prosilibyśmyo trzyoddzielne pokoje. PalceRenata zaciskają się na dłoniAgnieszki;stojąza plecamiZofii wdrzwiach recepcji,para przyciszonych złodziei, która nie pcha się na plan pierwszy, nieściąga na siebie podejrzeń żądaniem jakichśułatwieńdla swoich zamierzeń. Oczywiście o ile to możliwe powtarza Zofia. Dlaczego nie? recepcjonistka podaje im druczki15 Dwie ścieżhiczasu225. do wypełnienia. Całyhotel pusty. Dopiero wczerwcusię zacznie. W rocznicę tych wielkich bitew w naszychlasach. Teraz spokój, mogą państwo spać każde osobno. Dziękuję mówiZofia, znówona, a nie tamtych dwoje. Dziękujębardzo. Zjej pokoju widać aleję wjazdową do pałacu, gazon,podjazd i schody do głównych drzwi. Weszli tutaj bocznymi,oddanymi na użytek hotelu i restauracji, tymi,ku którym,omijając kuchenne, skierowali się z Andrzejem pierwszegodnia po dotarciu do Lichnowca. Terazkażde drzwi były dobre, żebymógł przez niewejść człowiek,nie ma błota wokół pałacui właściwie, myśli Zofia,gdyby nie ten jeden żal, wspominałoby siętowszystko z ulgą, z ogromną ulgą, że minęło. Jedzcie! mówi do Agnieszki i Benata, nie patrząc na nich. Tam wdole jest alejka, którąszłaz Andrzejem. Krwawiłyjej nogi, upadała ze zmęczenia, ale on był znią,i teraz chcesię jej myśleć tylkoo tym, o niczym wię^cej. 12Wbrew obawomJamrożpo wygojeniu rany nie pokazałsię przez kilka miesięcy. Nastałazima drugajuż wOlszance aż niąnowezmartwieniai niepokoje. Zaczęłysię kradzieżedrzewa w lesie,żywność podrożała i było o nią coraz trudniej. Chłopi, nękani kontyngentami,nie płacili teraz Andrzejowi takhojnie, jakdawniej, mąką, kaszą czymięsem. Zdarzało się, że wizyty u chorych nie przynosiły nie tylko żadnego honorarium, ale jeszcze wyszarpywaly z kieszeni doktoraostatnie pieniądze na lekarstwa, których także niezdobywałosię łatwo, choćby ze względu na brak oficjalnych recept. Najłatwiej było o wódkę, ta płynęła dlawszystkich dostępnym strumieniem, i z łaskiokupantajako główna odpłatność za dostawy, i w wyniku ludzkiej przedsiębiorczości, w każdej wsi było przynajmniejpo dwiebimbrownie,pędzono wódkę z czego się dało,z ziemniaków, zcukru, ze zboża. W spiżarniw Olszance zrobiło się teraz ciasno odbutelek. Chyba sięnie rozpijemy mówiłAndrzej. Emil krzywiłsię, nie miał gustu do alkoholu, choć tejzimywąs mu się już sypnął pod nosem, a broda stałasię chropowatai szorstka. Jąbym to świństwo wyrzucił. Zostaw! Nie wiadomo, co się kiedy może przydać. 227. Na razie Emilużywałspirytusu do odkażania lekarskich narzędzii stawianiabaniek, gdyzaczęły się nawsipierwsze przeziębienia u dzieci. Doktor wzywanybył prawie GO dnia, alecoraz mniej cieszyła go tapopularność. Emil miał na ten temat swojezdanie; Przed wojną nim kto nawsidoktora wezwał, dziesięćrazy sięprzedtem namyślił. A teraz,jakwiedzą, żenie muszapłacić. Przecież im tego nie mówiłem. Ale wiedzą! Wiedzą, że pan opieniądze nie zapyta. Co godzinębędąpana dokądśwzywać. A mogę nie iść. Nie wiem. Alecoś tu jest nietak chłopak kręci! glową. Na pewnonie tak. Wymyśl, jakpowinienempostępować. Pan doktor żartuje, ale przecież tak nie może być. Nicdobregoz tego nie wyjdzie. Wiem powiedziałAndrzej. Wiem. Któregoś dnia po południu, gdy siedzielijuż wszyscyw domu, a w piecuhuczał ogień, podsycany wciążprzezEmila nowymipolanami, zapukał ktoś do drzwii rozespana w blasku płomieni Diana dopiero teraz rozpoczęła podniecone ujadanie. Otworzyć? zapytał Emil,zawsze niechętny niespodziewanym gościom. Otwórz! Wycofywała się zwykle do drugiego pokoju, bo }ejstan stawałsięjuż widocznyi krępowały ją zaciekawione spojrzenia teraz jednak została, wsparta o piecczekała, tak jakAndrzej, aby ukazał sięw drzwiachten, kto zakłócał ich spokój. Do pana powiedział Emil,zostawiając zasobąszerokootwarte drzwi. W sprawie drewna? spytał Andrzej228". Nie,nie w sprawie drewna odpowiedział młody, bardzo młody człowiek, w długich oficerkach i kurtcez futrzanymkołnierzem. Wszedł za Emilem, zamknąłdrzwi. Ukłonił się. Chwila wahania była jakbymiejscem na innyrodzaj powitania,ale nie przedstawił się,nie wyciągnął ręki. Znalazłem siętu przypadkowo. przepraszam, czy mógłbym się ogrzać iodpocząć. Ależ proszę! Andrzej podsunąłmu krzesło. Nie jestpan głodny? Nie, nie zaprzeczyłtamten stanowczo. Dziękuję. Jadłem niedawno,Usiadł,rozejrzał się dyskretniepo pokoju. Nie wyglądał nazmęczonego, buty dobrze wyczyszczone tylkodołem, przy samych przyszwach, nosiły ślady zimowej wędrówki do Olszanki, Mróz! powiedział,żeby przerwać kłopotliwe milczenie. Tak nie pomoglimu w nawiązaniu rozmowy. Chyba zdwadzieścia stopni? Chybaodpowiedział tym razem tylko Andrzej. Jeszcze pewnie potrzyma, chociaż już niedługomarzec. Teraz nikt sięjuż nie odezwał, ciszazapanowała bezwzględna i ostateczna. Emilruszyłsię ciężkood drzwi,zbliżył się do pieca i zacząłznów ładować do niegodrzewo,choć niebyłotojeszcze konieczne. Diana,obwąchująca nieufnie gościa, straciłanaraz całe dlaniegozainteresowanie i zwaliła się naswoje dawne, miejsce przedpiecem. Panie doktorze zaczął cicho przybyły, nie patrząc na nikogo. Pan jest ranny? przestraszył się Andrzej. Ja? młody człowiek dopiero teraz podniósłgłowę. Ja?zdumiał się. Dlaczego miałbym być. ranny. Nie mieliśmy jeszcze żadnejpotyczki z Niem;cami urwał, uśmiechnął się z zakłopotaniem, byłna229. prawdę bardzo młody: uczeń ostatnich klas licealnych,student? Złapaliśmy się obydwaj, i pan, i ja. Domyśla siępan,z czym przychodzę? Nie powiedział twardoAndrzej. Panie doktorzezaczął znowu tamten napewno się pan domyśla. A jednak nie. Nasz rząd w Londyniepowołał do życia ZwiązekWalkiZbrojnej. Jakirząd? Chłopak sięstropił. Powiedziałem: nasz, polski rządw Londynie. ZWZ zrzesza wszystkich Polaków pragnących walczyćz okupantem, wierzących w powstanie dawnej Polski. Andrzej wstał, przerwał chłopakowi tę wygłaszanąz takim przejęciem lekcję,otworzył drzwi dodrugiegopokoju. Tam powiedziałzastrzelił się ktoś,ktobardzowierzył rządowi, ale zawiodła go wiarawpowstanie dawnej Polski. Ja nie miałbym się nawetczymzastrzelić, apoza tym,jak pan widzi, moja żonaspodziewa się dziecka. Naszemu domowipotrzebny jestprzede wszystkim spokój. Chłopakoblizał suche wargi, nerwowym ruchem poprawił sobiewłosy. Więc to jednak. prawda? Co takiego? Zejuż wcześniej skaptowali pana tamci? Nie wiem, o czym pan mówi,a poza tym na panamiejscu,a jest to miejscew moim domu, nie używałbymw stosunku do mnie słowa "skaptowali". Przepraszam. Ale to niemożliwe, żeby panbyłz nimi. Hasła,które głoszą. Chciałby pan żyć w takiejPolsce, w której. Nie wiem, z kim rozmawiam przerwałmuAndrzej. Panwybaczy. Chłopak zerwał się, stuknąłobcasami,wymienił ja'' kiesnazwiskona -ski,Andrzejdo niegosię uśmiechnął, wściekłyprzedchwilą, poczuł się rozbrojony tąrycerską naiwnością. A terazpan sądzi,żejuż się znamy i że powinienem otworzyć przed panem duszę? Panie doktorze! spróbował chłopak jeszczeraz. Inteligencja polska. Był coraz bardziej dziecinny i wzruszający. Drogi chłopcze, wiem wystarczająco dużo o inteligencji polskiej. Nie wiem natomiast, czy ma pan powrotnypociąg do Lublina. Gdzie pan będzie nocował? Chłopak wstał, speszony. Znowu oblizałwargi, dotknął dłonią włosów. Mam kilka adresów wLichnowcu. Aha!Lepiej niech je pan zniszczy iprześpi siętutaj. Bezpieczniejniżpod tymiadresami. Jeśli naprawdę. jest pan tym, kto powinien się bać. Pan mi nie wierzy? szarpnął się chłopak. Nie usiłuję. I nie muszę. Dla mnie jestpan człowiekiem, którego niewypuszczę z domu na dwudziestostopniowy mróz tylko dlatego,że go nie znam, a onnieopatrzniewybrał się w drogę. Niech pan tego nierobi na przyszłość. Dostałem rozkaz. Nierozsądny. Niech pana Bóg ma w swojej opiece pod takimi rozkazami. Nie ma panbroni? Nie.Dziś nie. Chyba pan rozumie, że mam prawo oto zapytać. Mógł przecież ktośpana śledzić. Byłem ostrożny. Ile pan ma lat? Dziewiętnaście. Nie zmrużyli oka tej nocy. Gość spał wpokoju Emila,słyszeli, jak przewraca się na łóżku,również nie mogączasnąć,za oknami w lesiecośszumiało itrzeszczało,. deptałoi biegło, piszczało, jęczałoi szczekało, nawoływało różnymigłosami nocy. Jak ciche wystrzały dochodziło z daleka pękanie starych drzew na mrozie. Około północy zapukał ktoś w okno. Cicho, z wyraźną intencją,żeby ich nieprzestraszyć, trzy razy. Wiedzieliod razu,że to Jamroż,Akurat dziś! szepnął Andrzej wstając. Usłyszeli, jak w drugim pokoju gwałtownie skrzypnęło łóżko. Andrzej otworzyłdrzwii powiedział w ciemność: Niech się pan nie boi a potemzamknąłje cicho i poszedł otworzyć Jamrożowi. Zatrzymał gow kuchni. Emil wyskoczył spod baranicy na ławie, zapaliłlampę. Ona wyszła także dokuchni, wpośpiechunarzucając szlafrok. Czuła strach w gardle, jakzbierający się kłąb płaczu. Jamrożwszedłoszroniałyod mrozu, ale kożuch miałporządny, futrzanączapęi długiebuty. Otrzepał przyprogu nogi ze śniegu, roztarłręce. Ależ mróz! zawołał. Wszyscy spoglądalina niegopytająco. Emil nie schylił siępo drzewo, żeby rozpalić pod blachą,jak to zawsze zwykł czynić, gdy zjawiłsię ktoś zmrozu, tylkostał i czekał, żeby tamtenpowiedział wreszcie, po coprzyszedł. Jamroż patrzył nanią. Nie skrywała przed nimswego stanu, tak jak nieraz czyniła to przed innymi, osłaniając się kożuszkiem lub chustką. Widział więc, coz nią jest,i od razu jakośto właściwie zrozumiał. Przykromi, pani Zofiopowiedziałale muszę na kilka godzin zabrać pani męża. Nie odezwała się. Andrzej milczał także. Jamroż zrzucił kożuch, usiadł na ławie, oparł ciężkoręceo kolana. Nie odważyłbymsię niepokoić, gdybytoniebyło konieczne. W najwyższym stopniu konieczne. Chodzi o życie człowieka. 232- Co się stało? zapytałAndrzej. - Jeden z moich ludzi potrzebuje pana pomocy. -Ranny? Jamroż trzepnątsię dłońmi po udach. żebytochociaż to! Nie widzieliśmy Niemców na oczy, niezapuszczają się tak daleko w las, a ja na razie nie pozwalam nikomu oddalać się od obozowiska. Aprowizacją zajmuję sięsam. Brzuch go boli! wybuchnął. Zwyczajnie brzuch! Chłop wijesię z bólu. Na mojerozeznanie będzie to alboskręt kiszek, albo wyrostek. Przynieś mi moje buty powiedział Andrzej doEmila. I przygotujnarzędzia. Pójdę z panem doktorem szepnął Emil. Żadenz nich nie patrzyłw jej stronę. Przyjechałem konno powiedział Jamroż. Tojednak około trzydziestu kilometrów. Za..Andrzej przyłożył palec do ust, oczyma wskazałdrzwi. Mamy gościa. Kogo? szarpnął się Jamroż. Żebym towiedział! Jakiśmłody człowiek, któryusiłował namówićmnie do walki zbrojnej. Pojęcia niemam, kto go tu przysłał. Zatrzymał go pan nanoc? A co miałem zrobić? Chłopak ma dziewiętnaścielat. A jednak powiedział Jamroż po długiej chwili będęmusiałzabrać go zesobą. Dlaczego? Jak mu się wytłumaczy ranopana zniknięcie? Zamilkli, porażeni tąsamą myślą. W końcu naprawdę pannie wie, kim on jest. To straszne, jeśli dochodzi do tego, że tak bardzonie możemy sobie ufać powiedziałAndrzej z pochyloną głową. Nie możemy mruknąłJamroż. Bardzo wiele. ludzi, z którymi siedziałem w więzieniu, to zasypaniprzez swoich. Przeważniejeszcze jakieś przedwojenneporachunki. Dużo wysiłku kosztuje mnie teraz, żebypowstrzymać w nichchęć zemsty. Marzy im sięprzynajmniej jakieś podpalenie. Straszne! powtórzył Andrzej. Więc tegochłopaczka, takrwącegosię do walkizbrojnej, chyba lepiej będzie jednak zabrać zesobą. Będzie miał to, czego chciał. Ale.przecież. czeka ktośna niego, ma na pewno rodziców. Będą myśleli, że zginął. Trudno, jest wojna. Co mamydo wyboru? Niechpan pomyśli o swojejrodzinie, doktorze. A może tojednak. Nie!odezwała się nagle. Ruszyła się od pieca,podeszła do mężczyzn. Przedtem myślała tylko o tym,żeby zatrzymać Andrzeja, zacząć płakać,rzucić się naziemię, niepuścić, nie puścić go! Tamten człowiek,wijącysię z bólu gdzieś tamw lesie, może siępo prostuczegoś objadł, możedorwał się po dniach głodu do kapusty, grochu lub świeżego chleba, odejdą go wiatry,ulży sobie ijuż nie będzie wiłsię z bólu, aAndrzejtrzydzieści kilometrów w taki mróz,trzydzieścikilometrów w jedną stronę pod mroźny wiatr,pod wszystko, co sięw drodze może zdarzyć, i tylko dlatego, żejest lekarzem, lekarzem znającymswój obowiązek. Chciałaim to wszystko powiedzieć,wykrzyczeć,wypłakać, ale teraz oczy miała suche, agłos spokojny: Nie! Jego na pewno nie maco się bać. Nie pozwolę,żeby go pan zabrał! Zosiu! powiedział cichoAndrzej. Objął ją ramieniem, przyciągnął do siebie. Połóżsię! I co? krzyknęła. I będę tam leżeć i nadsłuchiwać, oczym tutaj mówicie,co postanawiacie. Nie!Nie pozwalamgozabrać! Przecież poznać po nim, żenie wytrzymalasu, nie wiem, czy dzisiaj nie jestw nimporaz pierwszy. Czy panizdaje sobie sprawę. zaczą} Jamroż. Zdaję sobie sprawę. Wyprostowała się, splotłaręcena brzuchu gestemzapamiętanymprzed rokiemu młodej pani Borowieckiej. Doskonale zdaję sobiesprawę zewszystkiego. Także i ztego, że są w okolicyi inni lekarze, do których mógłbysię pan zwrócićo pomoc. Zosiu! powtórzył znówAndrzej błagalnie. Dobrze. Jedź. A w jaki sposób, ciekawa jestem,pan Jamroż cię zabierze? Trzeba będzie osiodłać Achillesa. Achillesa? Na taki mróz Achillesa? Nie zapominaj, że jednak chodzi o życie człowieka. Chłop może dostałkolki po kapuście, niedługopewnie mu przejdzie, ajeśli coś sięstanie Achillesowi, kto będzie zatoodpowiadał przedpanią Borowiecką. Ja powiedział twardo Jamroż. Przed młodą panią Borowiecką! Takżeja podkreślił z naciskiem. Zosiu! Andrzejobjął ją, pocałował w' czoło. Rozumiesz przecież, że muszę. To w końcu tylko trzydzieści kilometrów. Jedź! powiedziała, odsuwając się od niego. Usłyszałeś przecież, żektośjęczy. Andrzej! zawołała nagle, zarzucając mu ręce na szyję. Całowałagoszybkimi, gwałtownymi pocałunkami. Wracaj prędko! Wracajzaraz, jak tylko będzieszmógł! Oczywiście, że wrócę natychmiast. Emil! zwrócił siędo chłopca. Siodłona Achillesa i grubąderkę. I...ściszył głos uważajna panią. Przezcały czas, dopóki nie wrócę, ani kroku z domu. 235. -Ani kroku powtórzyłEmil. A temu tamskinąłgłową ku drzwiom prowadzącym do pokoju powiedzcie, że wezwano mniena wieś do chorego. Mimo godziny policyjnej? Za specjalnąprzepustką. Tenz drugiego pokoju nie wyszedłwcześniej, dopókina podwórzu nie umilkły głosy,dopóki nieoddalił siętętent koński; dopiero wtedy uchylił drzwi; kompletnieubrany,w butach, a nawet w kurtce, z czapką w ręku. Cotobyło? zapytał drżącym jesacaezlękugłosem. Uśmiechnęła siędo niego. Mąż powiedział panu,żeby się pan nie bał. Wezwano go do chorego. Teraz? Po nocy? Choroba nie czeka. Niech się pan położy. Już pewnie nie zasnę. Pójdę, jaksię tylko rozwidni. Do świtu jeszcze daleko. Rodzice na pewnosięmartwią, że nie wrócił pan na noc. Skinął tylko głową, przypomnienie rodzicówsprawiło mu wyraźnąprzykrość. Nie uprzedzał pan,że będzie pan moae musiałnocować? Uprzedzałem, ale matka jestnajszczęśliwsza, gdyjestemw domu. Pan najmłodszy? Speszył się. Skąd pani wie? Tak mi sięto jakoś skojarzyło. Niewygląda panna najstarszego. Żartuje pani ze mnie. Ależ skąd. Po prostu tak sobie pomyślałam. Panz . Lublina? Z Lublina. 236Ma pan pociągo wpółdo siódmej rano. Zbudzępana o piątej. Dziękuję. Przykro mi, że nie wykonał pan rozkazu. Borozumie pan chyba, że toja jestem tego powodem? Zwiesił głowę,zarumieniłsię. Rozumiem. Musi. pan powiedzieć, jak jest. Jaką pan zastałsytuację. Czy w ogóle można polecać coś takiego. Ależ nikt tego minie polecał. Sam się zgłosiłem. Na ochotnika. Musimy powiększać nasze szeregi. I trafił pan aż do nas? Kolegę mam wLichnowcu powiedział cicho. - Uważał, że dobrze bybyło, żebypan doktor był z nami. Też tak myślę. Teżtak pani myśli? ucieszył się. Tak.Też myślę, że dobrze bybyło, żeby byłznami. Ze mną i zEmilem. Chłopak stracił rodzicówpod Zamościemjeszcze wpaździerniku w trzydziestymdziewiątym. Teraz ma już tylko nas. A właściwie tylkojego, megomęża. Przepraszampowiedział chłopak, jak się jejwydało, lekko pociągając nosem. Niechże więc pan powie komu trzeba, jak tuz nami jest. Przepraszam powiedziałjeszcze raz. Jak panu naimię? Stanisław. Matka mówi na pana Stasio ? Stasio. A więc, panieStasiu, niech pan idzie spać. Obudzę pana o piątej. Położyła siętakże, ale wiedziała, żenie zaśnie. Niezamykając oczuwpatrywała się wsufitbielejącynadgłową. Z kuchni i zdrugiego pokojudochodziły, głośneoddechy śpiących chłopców i posapywanie Diany, roz17. koszującej się ciepłem przy piecu. Było ich więcczworoi jeszcze to piąte życie w niej, to poruszające sięjużwyraźnie, Kopiące matkę chyba w samo serce. Dumnabyła dzisiaj z niego, bo to przecież onojeszcze nienarodzone sprawiło, że Stasio nie poszedłz Jamożem w las, że już jutro zobaczy go jego matka. Czującto kopanie w,samo serce, wyobraziłasobie, jak czekaćbędzie tamta kobieta. jak będzie czekać. Oczy Dianypochylonej nad koszykiem z małymi, gdy z początkuprzerażeni zbyt dużym przychówkiem chcieli je potopić,głos ptaka okrywającego skrzydłami swe pisklęta wgnieździe,Łaciatkaogromnymjęzorem liżącaciele. to było właśnie to,niktnie mógł tegodaćaninauczyć,przychodziło samo, nowe,ale odrazu zwyczajne, zrozumiałe, nieodzowne. Mimoniepokoju oAndrzeja czuła się prawie szczęśliwa. Rano, zanim Emil się obudził,wstała, rozpaliłaogień, zrobiła śniadanie i dopiero wtedy obudziłachłopców. Obaj byli niewiele od niej młodsi, ale nie zdawałasobie z tego sprawy. Dojrzała w ciągu nocyswojąnowąmądrością, jakby to nie ją tak jeszcze niedawno huśtaliLeosia na swych okrągłych kolanach, układając menuna jej weselne przyjęcie:kwiczoły i tort pistacjowy. Na śniadanie byłazupa mleczna i po kawałku chleba,po jednej kromce tylko całyzapas zabrał Jamrożdla swoich ludzi. Kiedy Stasioodszedł, po rannej rozmowie prawie zaprzyjaźniony z Emilem,obydwoje zrozumieli, do czego potrzebna im była jego obecność. Gdytylko zamknęły sięzanim drzwi, zaczęli czekać naAndrzeja. Najpierw, ukrywając to przed sobą,pośródczynnościzwykłych, narzuconych określonąporą dnia,potemz jawnym obumieraniem wszystkiego, ^co człowiek zaczynał, do czego się brałbez ochoty, bez nadziei, aby konieczne byłoskończenie, skorp onniewracał, skoro on wciąż nie wracał. Kolo południa Emil zakrzątnąłsię koło kuchni i wyciągnął spod ławy ceratową torbę. Skoczę na wieś. USkoczylasów mielipiec dzisiaj chleb. Jak staregokolka sparła, pan doktor od obiadupoleciał, agroszanie zapłacili. Czypan doktor kazał ci się upominaćo zapłatę? Nie kazał. Alechleba w domu nie mamy. Zdaje się, że miałeśani na krok nie oddalać sięz domu. Ale ja cięniezatrzymuję. Niepójdę mruknął chłopak. Ależ idź! Nie pójdę. Tylko proszę cię, jeśli zostajesz, to weź do rękijakąś książkę, ucz się albo czytaj,a nie siedź tak z oczami w drzwiach, oszaleć od tego można. Pani też takpatrzy. Ja? krzyknęła. Ja!Andrzej wrócił dopiero nad ranem następnego dnia,zmęczony, niewyspany, zmarznięty,alejakiś prawieszczęśliwy. Przeraziłająta nieledwieobłąkana radośćw jego oczach, jakiej nie umiał przed niąukryć, a trzeba było, trzeba było choćbydla tegopowodu, któryzaledwiezaczęła sobieuświadamiać. Będzie żył! powtarzał. Będzie żył. Ostryprzypadekślepej kiszki. no i operacja w tychwarunkach, możesz sobie wyobrazić, dobrze, że spirytusmiałem ze sobą. Oczywiście będziesz musiał tamprzynajmniejjeszcze raz pojechać? Nie zauważył nic szczególnego wjej głosie, umyłręce, odpowiedziałwesoło: Przeszkoliłem trochęJamroża,ale oczywiście przynajmniej raz będęmusiałpojechać. Powinien cięwziąć na etat. Na etat? nie zrozumiał złośliwości. Kto?239. Jamroż. Któż by inny? Stajeszsię nadwornymlekarzem jego grupy. Zosiu! zmartwił się Andrzej. Podniósłznadmiednicy twarz,wktórej oczy nie straciłyjeszcze swego dawnego wyrazu. Sądziłem, że zrozumiesz. Była już przy nim, już całowała, obejmowałaramionami, gładziłajego kark, czoło, włosy. Nie!Nie! Nie! Przepraszam. Wróciłeś! Jesteś! Emił, zawsze skrępowany ich czułościami, tym razem nieuciekał z kuchni. Niezmarzł pan doktor? Nie.A Achilles? Wdrodze nie. A tam bardzo dbano o niego. Bożedrogi! Jak ci biedni ludzietam żyją! Potem były długie opowieści o obozowiskuJamroea,opowieści, których Emil mógł słuchać bez końca, ażją to złościło i niepokoiło zarazem, przerywała Andrzejowi, chłopaka wysyłała po drzewoalbo po cokolwiekna strych czy do spirażni. Przypatrzsię tylko jego oczommówiła doAndrzeja. Kiedy pojechał drugi raz, czekali tak samo, tylko nauczylisię już ukrywać toprzed sobą. Emilmełł w ustachjakieś słówka łacińskie, apotem wargi mu nieruchomiałyi przez godzinęnie przewracałkartki w zeszycie. Ona cerowała skarpetki,coraz wolniej poruszającigłą. Wracającego witali już spokojniej. Jak szybko rodziłosię przyzwyczajenie w tych okrutnychczasach. Chory w lesie przychodził do zdrowia. Jamrożgo doglądał, zmieniałmu opatrunki. Sam powiedział, żenietrzeba już doktora fatygować. Drzewo od pani Boi-owieckiej pozwoliło im na postawienie kilku całkiemporządnych ni to baraków, ni szałasów,wysoko dlaciepłaizaciszności obsypanych ziemią. W każdym raziemieli zabezpieczenie przed deszczem, wiatrem i mrozem,240we wszystkich pomieszczeniach możnabyło palić ogień,a wtedyjeszcze samoloty niemieckienie krążyły nadlasami, wypatrując dymu. Żywili się głównie zwierzyną, co dawało im także skóry na legowiska. Od czasudoczasu Jamroż wypuszczał się do którejśz okolicznych wsi, przywoził ziemniaki, kaszę, chlebza pieniądze, w które zaopatrywała gopani Borowiecka, albozatuszę dzika lub jelenia. Nie strzelają do Niemców? dopytywał sięrozczarowany Emil. Jeszcze nie. Dlaczego? żeby zacząć strzelać, trzeba miećpewność, że sięzwycięży. Rozmowa na ten temat zJamrożem brzmiała niecoinaczej. Patrzyłna swoich ludzi, łażących niemrawo poobozowisku i mówił: Kiedy ja tych gnojkówstrzelaćnauczę? Kiedy ja znich żołnierzyzrobię? Dosyćjużtego siedzenia, chcę wreszcie zobaczyć, co potrafią. Już nie mówili, że wojnazarazsię skończy. Jużniebyło żadnegozaczepieniadlatej nadziei. Niech pan uważa! powiedział mu Andrzej narozstanie. Pod konieclutego zainstalowano na błotnistym ryneczku w Lichnowcupotężnymegafon. Nadawał komunikaty z Głównej Kwatery Fiihrera i zaraziła początku marca nadał ten, dla którego uczczeniamałynorymberczyk w pałacu zażądał wina do obiadu:Niemcy przeszliDunaj iwkroczyli doBułgarii. Kwiecieńbył miesiącem wieściz Jugosławii: najpierw jej przystąpienie dopaktu trzech, potem pucz wojskowychi bombardowanie Belgradu przez Niemców,a potem jużco dnia wiadomościo systematycznym karaniu Jugosławii, o rzucaniu jej narodów na kolanaAndrzeji Emil, ilekroć wyruszali z Olszankido Lichnowca,16 Dwie ścieżkiczasu241. wracali dygocząc, mimo coraz wyraźniejszej wiosny,mimo coraz cieplejszych dni. Ona gromadziła pieluszkii kaftaniki, mościłałóżeczko, jak ptakr rżę jęty swoją wiosenną powinnością. Wyglądała jużokropnie, tak przynajmniej samamówiłao sobie,Andrzejwstrzymywał sięod uwagna ten temat, Emil odwracał oczy, ilekroć zachodziła mu drogęswoim brzuchem. To chyba nie będzie takie duże, myślałaz przerażeniem, ubierając się co rana. Wieści zeświata stawały się jakby odleglejsze, przytłumione. Któregoś dnia Emil wrócił jednak zLichnowca rozpromieniony. Megafon na rynku milczał,a ludzie szeptali o czymśpo kątach. Dowiedziałsię wreszcie od szewca,któremuzaniósł butydo podzelowania,że w nocy był napadnaurząd gminny, żepartyzanci jakoś odrazuzostałaużyta ta nazwa nietylko zabrali kasę, ale i kwitykontyngentowe,spisy ludności, listy przygotowane dowywózki na roboty do Reichu. Urzędu nikt nie pilnował,napad odbył się bezkrwawo, żywiono więc nadzieję,że nie wywoła odwetu, jak w innych miejscowościach,gdzie ginęli żandarmi igranatowi. Potemcoś podobnego zdarzyło sięw sąsiedniej gminie iw następnej,i w jeszcze jednej. Jamroż? zastanawiał się Andrzej. Możewreszciezrobił z nich żołnierzy. Jak oni to robią. rozmyślałgłośno, awłaściwie marzył Emil. Wychodzą z' lasu. W nocy. Znają tukażdą ścieżkę, więcmogą iśćw nocy,niepotrzebne im światło. Każdyma broń. Jaką mająbroń? dopytywał się, podnosząc oczy na Andrzeja. Nie wiem,jaką mają teraz. Długą czykrótką? Powiedziałem, że nie wiem. Może teraz mają jużkrótką. 242Skądby wzięli? Suszyli się przecież z lasu. Ale i długadobra? Oczywiście. Dobra! Na pewno dobra! powtórzył Emil zamyślony. Złapali go potemna tym, jak przeszukiwał strych,piwnice,obórkę, opukując każdy kawałek ściany ipodłogi, rozrzucając ziemię tam, gdzie wydawała sięnierówno ubita. Przyłapany, odwracał oczy. Ani mi się. ważdalej szukać mówił Andrzejnaprawdę zły. Nigdy nie karciłEmilazbyt surowo, teraz po raz pierwszy miał ochotę gouderzyć. Nieszczęście chcesz sprowadzić? Akurat teraz. Bo to już powinno sięstać. Według precyzyjnych,jak się'jej wydawało, obliczeń w tych właśnie dniachwiosennych, kiedy polany pociemniały od fiołków, anadstawem wgłębi lasu zakwitły kaczeńce. Mimo ociężałości starała się dużo chodzić, ale to nie skracało okresu czekania. Przeliczyłaś się, moja pannopróbował żartować Andrzej, ale zaczynał się już niepokoić. Nie oddalał się teraz z domu, starałsię być zawsze na miejscu. Od rana pytał: Jak się czujesz? Świetnie odpowiadała. Nie maszżadnych bólów? Nie.Na wsi odezwałsię Emil, nie patrzącw jejstronęjest taka kobieta. Słyszałem,jak o niej rozmawiali. Oszalałeś! przerwał mu Andrzej. Ja tylkomówię. Bomoże pan doktor nie od tychspraw. Teraz jestem od wszystkiego mruknąłAndrzeji trzepnął palcami. Nie wiadomo,co to miało wyrażać,243. zniecierpliwienie, żal za utratą specjalności czy też dumę z samego siebie. Od wszystkiego. Niedługo przejmę także obowiązki weterynarza. A tamta kobieta Emil trzymał sięuparcie swego tematuto tylkoodtego. Wiem, że jak się młodszasiostra rodziła. Skończ ztym,dobrze? Dobrzeobraził się Emil. Znów jeden dzień minął na oczekiwaniu, dzień inoc,której jednak nie przespali do rana, boprzed świtemzjawił sięJamroż. Nie zostawił już, jak przedtem, konia w głębi lasu,nie starał się delikatnie pukać w okno, żebyich nieprzestraszyć. Załomotał wszybę,a potem do drzwi. Doktorze! zawołał od progu, Prędzej! Błagam pana, niechsię pan ubiera! Andrzejstał przy drzwiachboso i w bieliżnie tylko,z lasu ciągnęłorześkie jeszcze, ale już zapowiadająceciepły dzień, pachnące igliwiem powietrze. Niestety bąknął,niezupełnierozbudzony. Nie będędziś mógł. Niebędzie pan mógł? Jamroż zamknął drzwi,stał przed Andrzejem,przewyższającijego swojąogromną postacią. Co to znaczy "nie będę mógł"? Żona moja. ladadzień. właściwie lada chwila. rozumie pan? Czekamyod kilku dni. I jeszczemożecie czekać tydzieńzawołał Jamroż, zapominając ozwykłej względem niej uprzejmości. Dwóch ludzi mi się wykrwawia! Hoże potrzebnabędzie amputacja. Niestety! w głosie Andrzeja nie było już reszteksnu, przygładził dłonią włosy,zapiął pod brodąpiżamę. Baz w życiu moja osobista sprawa wydajemi się ważniejsza. I chyba mamprawouznać ją za244ważniejszą. Szkoda,że od razu nieudał się pan doinnego lekarza. Do innegolekarza? żeby sobie ściągnąć nakarkNiemców? Pan chyba żartuje. Nieżartuję. Bardzo mi przykro. Nie pojedzie pan? Nie.Stała już wtedyod dłuższego czasu wdrzwiach i widziała wszystko. Jamroż odpiąłkurtkę, wsunął podniąrękę. Pytampana jeszcze raz: nie pojedzie pan? I jeszczeraz odpowiadam: nie pojadę. Zdaje pansobie chyba sprawę,że będę musiałużyć siły? Siły? A co pan sobiewyobraża? Dwóch ludzi może miumrzeć, apanmi się tu bawi wjakieś pańskie sentymenty. Przezwieki całe kobiety rodziły bez lekarzy. Ale ta jest moją żoną. I chyba jako mążmamprawo przy niej zostać. Przykromi, ale. wobec potrzeby, dla której muszępana zabrać, nie jestem tego zdania. Proszę się ubierać! Nie pojadę. Niech pan się zwróci do innego lekarza. Za późno już na to. Proszę się ubierać! Nie mapan prawa mi rozkazywać! Mamtakie prawo i, pan o tym dobrze wie. Ludzieumierają. Cenna jest każda chwila. Proszę sięnatychmiast ubrać! Traci pan czas. Niechpan jedzie po innego lekarza. Nie tracę czasuJamroż odrzucił połę kurtki,za paskiem od spodni miał zatkniętypistolet. Wprawdzienie przewidywałem oporu,ale taka rzecz okazujesię jednak przydatna. Odbezpieczyłbroń. A teraz szybko! Nie wybaczę panu tej zwłoki! Pan oszalał! krzyknęła, rzucając się międzynich. Emil przyskoczył z drugiej strony. Jamroż się cofnął. Nie opuszczał rękiz pistoletem. Byćmoże oszalałem, jako dowódca nie mam jeszczewprawy w traceniu swoich żołnierzy, tak jak pani,proszę wybaczyć, niema wprawyw rodzeniu dzieci,Wszyscy tracimy głowy. Ale pan, doktorze,będzie mikiedyś wdzięczny, żejednakudzielił pan tym ludziompomocy. Niech pan schowa broń! krzyknęła. Runęła naniego swoim nieforemnym,ciężkim ciałem, ale onprzytrzymałją lewym ramieniem, aw prawej ręcetrzymał wciążodbezpieczonypistolet. Schowam go dopiero wmoim obozowisku, kiedydoprowadzętam doktora. Zostałem zmuszony do tego,ale pociesza ranie myśl, że kiedyś obydwoje państwobędziecie mi za towdzięczni. Ten moralitet niech pan już schowa dlasiebie. Emil! powiedział Andrzejprzynieśmi mojerzeczy. Jedzie pandoktor? przeraziłsię chłopak. A co ty byś zrobił na moim miejscu? Odstawię męża panitakszybko, jak tylko sięda. Jamroż delikatnie odsunął jąodsiebie, wyglądało nato,że naprawdę jestmu bardzo przykro,alemimo to krzyknęła: Nienawidzę pana! Dlaczego pansię tak do nasprzyczepił? Czego pan od nas chce? Sąinni lekarze! Ale nie tak blisko. Jamrożodzyskiwał spokójmimo jej ataku. I nie tacy pewni. Nienawidzępana! powtarzała. Nienawidzę! Andrzej ubierał się szybko,dopinając kurtkę stanąłprzedJamrożem. Jestem do pana dyspozycji. Gdybypan komuśpodlegał, złożyłbym napana zażalenie. Jamroż się uśmiechnął, krótko, prawie niedostrzegalnie. Podlegamtylko Panu Bogu i sobie. I to, byćmoże,w odwróconejkolejności. Emil płakał cicho w kącie. Janie zostanę! burczał. Nie zostanę! Dopiero potem zrozumiała,czego się bał. Osiodłaj Achillesa krzyknął naniego Andrzej. Na co czekasz? Niezostanę'! powtarzał chłopak. Niech pandoktor mnie zabierze. Emil! odezwał się Andrzejbardzo cicho. Jesteś terazjedynym człowiekiem, który może mi pomóc. Nie zmarnuj tego. Chłopak uderzył piersiami w drzwii wypadł napodwórze. Andrzejodwróciłsię do niej,niepatrzyłjejwoczy, nie miał odwagi jej dotknąć. Kochanie! powiedział. Jest wojna! Odjechali. Przez otwarte drzwi,wktórychdługo stałEmil,słychaćbyło tętent oddalających siękoni ciężkibieg Jamrożowej klaczy i taneczny krok Achillesa. Panu doktorowi to pasuje taki koń! Wygląda nanim jakjakiś hrabiaz pałacu, albo i lepiej! Nie bądź głupi! krzyknęła. Co za myśliprzychodzą ci terazdo głowy! Odwrócił się zawstydzony,zamknąłdrzwi. W domuzrobiło się od razu bardzo cicho. Około południa, wróciwszyze stajni po wydojeniuŁaciatki,zaproponował cicho: Możejednakpójdępotę kobietę. I poco? żeby tu siedziała i patrzyła na mnie? Jakośniemogła sobiewyobrazić, że będzie w stanieto znieść obca baba,profesjonalistka, taksującająoczyma, a potemczekająca razemz nią, zawodowoi natarczywie. Nie powiedziała. Jeszcze nie trzeba. 247. Aw nocy obudził ją pierwszy ból, odrazu dzikii rozdzierający, jak cięcie nożem. Nigdy jątak nic niebolało,nie wyobrażała sobie, że to może być tak. Niekrzyknęła, nie poruszyła się, wstrzymała nawet oddech,jakbyto unieruchomienie ciała mogło czemuś zapobiec,cos powstrzymać. Wiedziała od Andrzeja, że poródmoże trwać długo, całą dobę nawet,i chciała go opóźnić,zatrzymać do jego powrotu. Przez kilka godzin sądziła,że to jej się udało ból nie powtórzyf się. Rano kazałaEmilowibiec na wieś po wiadomą kobietę. Ubierał się trzęsącymisięrękami. A mówiłempowtarzał. Mówiłem. Wrócił po dwóch godzinach sam, blady i spocony,a ją już bóle rwałyna części, na drobniutkie kawałeczkistrachu i nieopanowania. Leżałazdłońmiwczepionymiwbrzegłóżka,z głowąodrzuconą dotyłu. Wyła. Jej nie ma! krzyknął Emil od drzwi. Uciszyłasię nachwilę, nie rozumiejąc,dlaczego jestsam, dlaczego nie sprowadzapomocy. Nie ma! Wezwali ją na Lisi Majdan, do połogu. Nie przyjdzie? Powiedziałem mężowi, żeby,jakwróci, zaraz tuprzyszła. Obiecał mi, że zaprzęgnie konia i pojedzie ponią. Z początku niechciał. Nie chciał? Bo ruch straszny na drogach. Niemcy pchają wojsko na wschód. Znowu krzyk rozerwałjejgardło, ale teraz prócz bóluniedo wytrzymania był także jeszcze wstyd, wstydprzed Emilem, którego bezradną, przerażoną twarz widziała poprzez łzy. Idźstąd! zawołała. Idźstąd! Nie patrz na mnie! Schowaj się w stajni! Nie słuchaj, jak krzyczę! Taktrzeba powiedział, nie ruszającsię odłóżka. Niech pani krzyczy! Jak się siostra rodziła, to24Sakuszerka wciąż mówiła domatki, żebykrzyczała jaknajgłośniej. Idźstąd! Niepójdę szepnął,Idź! Odwróciłsię i odszedł, ale zjawił się zaraz zkubkiemmleka i drugim, w którym miał wodę. Zwilżyłjej ręcznikiem twarz, skropił włosy nad czołem. Uśmiechnęłasię do niego. Dziękuję! I mleka musi panipopić. Nie mogę. Osłabnie pani. Co by pan doktor mi powiedział,gdybym paninawet nie nakarmił. Wtedyjeszcze robił wszystko dla Andrzeja, dlaAndrzeja, którego ona znowu krzyczącnienawidziław tej chwili całą dziką nienawiścią spętanego bólem zwierzęcia. Po co przyszedł ponią? Poco zabrałją zdomu, wywiózł w ten las przeklęty z dala od światailudzi? Dlaczego nocami nie pamiętał, że jest wojna,dlaczego zapomniał o tym tej pierwszej, kiedy wszystkomogło jeszcze zostać między nimi tak, jak było,czułe patrzenie, czułe głosy, nicwięcej nie to, tostraszne, to uśmiercające teraz obłąkanym rozdzieraniem ciała. "Kocham cię! mówił. Pamiętaj! Zawsze będę ciękochał". Gdzie terazbył? Przy kim czuwał? Komuuśmierzał ból? W końcu Jamroż na pewnoby go niezastrzelił. Nie zastrzeliłby go przy niej. żeby tam ktoś nie umarł,miała umrzeć ona. "Kochamcię! ", mówił. Wiedziała, doczego to zmierza, bala się,wolała z daleka trzymać się od niego. "Mężczyźnimawiała Leosia majątakiesłodkie słówkai takiesłodkie patrzenie, ale kobiecienicz tego, najwyżej ból. "Znowu ostre szarpnięcietargnęło jej ciałem, uniosłasię trochę, chwyciła Emila zarękę. Ja nieumrę? Powiedz! Nie umrę? 249. Tak musi być odparł z wysiłkiem, trząsł sięcały. Mama nie umarła. Niechpanikrzyczy lTo pomaga! Trzymała go za rękę,wpijała paznokcie w jego ciało. Nie chcę,żeby pomagało. żebypomogło zawcześnie. Co zrobimy. cozrobimy, jeśli się zaraz urodzi. Emil milczał. Czuła tylko, jakdrży, słyszała, jak oddycha. Zagrzeję wody powiedział wreszcie. Nie zostawiajmnie! Muszę zagrzaćwody. Dużo wody. Tak mówiławtedy ta kobieta, kiedy siostra się rodziła. I prześcieradłatrzeba przygotować. Są w szafie wykrztusiła. Wiem. Ale jak rozpalisz, przyjdź tu zaraz. Zaraz przyjdę. Niechpani krzyczy! Krzyczała. Wyła. Skomlała jak suka. Już nie wstydziła się Emila, było jej wszystko jedno, on zresztąkazał jej krzyczeć, "jedyny człowiek, który by;przy niej,jedyny człowiek, którego musiała, którego chciała słuchać. Po południu poczuła pierwsząwilgoć między udami,bóle uspokoiły się, jakbyzupełnie ustały. Czy takpowinno być? spytała Emila. Nie wiedział. Klęczał przy jej łóżku, zmieniał mokre okłady na jejczole, podawał raz po raz szklankęz wodą, sam byłspocony, maj tego roku byłsłoneczny'i ciepły. Czemu ona nie przychodzi? szepnął. Ta kobieta? Tak.Jej mąż obiecał mi przecież. Boisz się? spytała cicho. Nie odpowiedział. Ukrył twarz w kołdrze na jej kolanach,zadrżały mu plecy, płakał. żebypan doktor wrócił. 250Nie Chcę! powiedziała mściwie. -Nie chcę! Wcale go nie potrzebuję! Podniósłgłowę, oczy miał mokre, ale i zdumione. Nie chce pani? Nie!Nie potrzebuję go! Och, nic nie rozumiesz! Nic nie rozumiesz! Nieodezwał się. Naprawdę nie rozumiał. Gdybym umarła powiedziała, odwracającgłowę do ściany, bojakaś żałosna mściwość ogarniała jąjakobłęd gdybym umarła. powiesz memu ojcu,że żałowałam. bardzo żałowałam. Czego? szepnął struchlały Emil. że niejestem razem z nim. A...panu doktorowi? zapłakał. Jemu nic. Sam będzie wiedział, comamyślećo sobie. Nie!Nie! zawołał Emil wśród płaczu. Niechcę! Wciąż kochałtylko Andrzeja, przede wszystkimjego. Pod wieczór,kiedyzaczęło się już ściemniać, a Emilmusiał jednak wyjśćz domu, żeby wydoićŁaciatkę, bólnieopisany rozdarł ją napół, ale powoli zaczął usuwaćsię z jej ciała,wywalać się z brzucha wraz z miękkimjakimś ciepłem-i mokrością. Wrzasnęła raz i drugi Emil zostawił okna otwarte,żeby mógł ją usłyszećw oborze. Przybiegłzaraz,dzwoniąc wiadrami irozlewając mleko. Już!krzyknęła. Przybiegł do łóżka, odrzucił kołdrę, zobaczyłajakw kręcącymsięwiatraku jego bladątwarz, potem usłyszała stuk przyłóżku,twarzy Emila nie było,nie byłojej przezdługąchwilę,potem zjawiłasię znowu, jeszcze bledsza niż przedtem, i to było toostatnie, co zdołała zapamiętać. Ciemno było już zupełnie, kiedy usłyszeli stąpanieko251. nią. Emil podniósł się ciężko, bo zdrzemnął się był trochę, klęcząc przy łóżku z głową opartą o jej nogi, przyktórych z drugiej strony leżało zawinięte w prześcieradło dziecko. Niemyślał o tym, kto jedzie akuszerka czydoktor, było jużprzecieżpo wszystkim,i towłaśniepowiedział otwierając drzwi: Już powszystkim. już się urodziło. Jakto? zdumiała się kobieta, weszła z szumemi ważnościąi od razu udała siędo chorej. Kto.ktoprzyjął dziecko. Ja powiedział Emil, opierając się o drzwi. Ty?On potwierdziła,bardzo jeszczesłaba, ale jużprawieuśmiechnięta. - Mążmusiał wyjechać. Wiem'. Ale żeby zostawić kobietęw takim stanie. Usiłowałato jakośwytłumaczyć. Zachorował ktościężko w rodzinie, a nie myśleliśmy, że to już. To się czasem zdarza powiedziała kobieta,wciągając biały fartuch i zapinając gona plecach. ' On. spoglądała wciąż ku Emilowi z niedowierzającym podziwem. Taki chłopak. Brat? Nie.Obcy. Kobieta pochyliłasięnad przedziwnie cichym zawiniątkiem. Najpierw zobaczę dziecko. Śpi.Od razu bardzo grzeczne. Zrobiłeś przy dziecku wszystko, copotrzeba? zapytałakobieta, odwijając prześcieradło. To, co wiedziałem. Emil wciąż nie ruszał sięod drzwi, ogarniało go znów dawne zawstydzenie, gdymówiło się o tych sprawach. Odbierałemkiedyśz matką cielę od krowy. Wiedziałem, że pępowina. Boże, Boże szeptała kobieta. To cud! Toprawdziwy cud! Ojcem chrzestnym musisz zostać! JakaSK. ładna dziewczynka! zawołała, wyjmując niemowlęz prześcieradeł. Siedziałado rana godzina policyjna unieruchomiłają wOlszance doglądającjej i dziecka,przyuczając,jak się należy z nimobchodzić. Wiem mruczał Emil. Jakmatka niemiałaczasu, to ja wszystko przy siostrze robiłem. Odwdzięczyła się chociaż? No! chłopakna sekundę się uśmiechnął. Zanim nie pojechałem do szkoły, wciąż była ze mną. Odczepić się od niejniemogłem, a chłopaki sięśmiały. urwał,załamało mu się coś w gardle, odszedłw drugi kąt pokoju. Gdzie ona terazjest? zapytałaakuszerka. Pochylona nad dzieckiem, niewidziałajego twarzy. Razem z ojcem' i matką odpowiedziała zaniego cicho. Ile wynosi panihonorarium? zapytałakobietę, żeby przerwać tę rozmowę. E tam machnęła ręką koleżeńskaprzysługa. Pan doktor mi za topomoże przyjakimś trudniejszym porodzie. Chyba. No proszę,niech pani mówi. Chyba że. zajączek jakiś by się trafił. My zajęcy nie łapiemyodparł ponuro Emil. Teraz nieporawyjaśniła. Wiosna. No tak zmieszała się akuszerka zapomniałam. Może jesienią. Dziecko będzie się lepiej chować. Mąż, jak wróci, zjawi sięu pani przerwała jej,od razu zabobonnie przerażona,że dziecku mogłoby cośzagrażać, jeśliakuszerka nie dostanie najesieni zająca. Jak by coś. powiedziała kobieta jużw drzwiach z panią, albodzieckiem, to proszę chłopaka pchnąć pomnie. Nie zobaczymnie pani Emil był dobrej my. śli. Wazytko będziew porządku, pan doktor mniepochwali! powiedział,gdy odjechała. Obydwoje myślelijuż o tym,jak to będzie,, kiedyon wróci. Emil w oczekiwaniuuznania, zdumienia i pochwały, ona dumna, ale i trochę zawstydzona. Botamtej nocy. tak, bała się, wiedziała, do czego to zmierza, ale tojednakona przyszła do niego i przytuliła siędo jego pleców. "Idźspać! mówił. Idź spać do siebie! " Nie ruszyła się, przywartado niego mocniej,drżąctak samo,jakon. To przecież nie może tak dłużej trwać, myślała, nie mogą się tak dłużejmęczyć. sąmężem i żoną. mężem i. żoną. są dwojgiem ludzi,którzynależą do siebie. nacałe życie. i dłużej. nacałe ogromne z a ws z e. "Idź spać! ", powiedział jeszczeraz błagalnie, a ona zaczęła całować jego kark, najpierw powoli i delikatnie, jakbyprzepraszając, że tujeszcze jest, a potemcoraz gwałtowniej,z rozpaczliwąjakąś radością. Dopiero wtedyodwrócił się do niej ipowiedział: "Kocham cię! Pamiętaj! Zawsze będę cię kochał! "Nie wróciłtegorana. Bylipewni, żetak jak poprzednio Jamroż postarasię odwieźć gododomu następnej nocyterazzresztą,dobrzeznając drogę,mógł jużwrócićsam,aleniewrócił. Nie wrócił. Emilnadsłuchiwału drzwi, wychodził, nadrogę. Z dala z szosy prowadzącej z Kraśnika do Janowadocho-dziłbezustanny,monotonny szum, jakby w górze unosiłsię ogromny rój trzmieli. Wciążjadą! mówił,wróciwszy do domu. Kto?Niemcy. Pchają wojsko na wschód. Ludziew Lichnowcu mówią, że rusz^i terazna Bosję. Jak on wróci? szepnęła. Może wyjdę naprzeciw? I co? Znasz drogę? Nie myślała już o tym,żeniepowinien jejzostawiać, i on o tym jui nie myślał, ale i to było bezużyteczne inie przydającesię nanic. Choć raz muszęiśćz panem doktorem postanowił Emil. Teraz bym wiedział, gdzie go szukać. Wyobraziła sobie swoją samotnąnoc w Olszance,tylko z Dianą, a teraz i z dzieckiem,alenie obleciałjejstrach, choć dawniej iw dzień pod nieobecnośćAndrzeja nie pozwalała Emilowi na długo oddalać sięod domu. Tak, Emilpowinien znaćdrogę. Pójdziesznastępnym razem przyrzekła. I przeraziła się zawartejwtym zdaniu zgody na tennastępny raz, naniekończące się wędrówkiAndrzeja do lasu, na przedłużającesię oczekiwania jego powrotów. Przez to czekanieutraciła trzypierwsze dnidziecka. Nie mogła poświęcić mu się tak, jak pragnęła. Bolesneroztargnienie rozpraszało tętkliwą konieczność skupienia się na obserwacji rzeczy najważniejszych jakHelenka zaczyna patrzeć na świat, jak je, jak oddycha. Bo imię miała od razu, od pierwszej chwili,kiedyEmil wciąż wspominającsiostrę powiedział, żeto dziewczynka. Było toimięjejmatki,takkrótkowymawiane w ich starymdomu. Panie zpałacu mogłypomyśleć, że stało sięto dla uczczenia darów spadku niemowlęcego po HelenceBorowieckiej, jej dziecinnegoekwipunku, noszącegoznamionaowych wspaniałych czasów, wktórych dokonywanotych zakupówwnajlepszych warszawskichsklepach za najlepsze lubelskie zboże. Postanawiała nie wyprowadzaćichz błędu, bo konieczność dziedziczenia dziecinnych łaszkówmogła się przedłużyć,a Helenka Borowiecka przynajmniej pod tym względemnie miałapowodów doodczuwaniawojennych braków. Helenka! wołał Emil,gdy tylko otwierałaoczy. Padając z nóg ze zmęczenia i nadmiernych emo255. cji, przysięgał się, że już reaguje naimię, że zaczynasię uśmiechać. Andrzej wrócił czwartego dniao świcie, poszarzałyna twarzy ze zmęczenia i niepokoju. Gdy tylko Emilotworzył mu drzwi, zapytał bez tchu: I co? W porządku uśmiechnąłsięEmil, podwójnieszczęśliwy. Chciał mu pomóc ściągnąć kurtkę i buty,których zapewne przez cały czas nie zdejmował, aleAndrzej odsunął go i rzucił się do jej łóżka. Zamierzałamu powiedzieć:Słuchaj, nim się zjawiłeś,nasza córka jużpodrosła,ale zapomniała, że to sobieułożyła czekając, wyciągnęła jedynie do. niego ręce,aon chwyciłje i położył sobiena twarzy. Emil cofnął się do kuchni i z głową przy futrynienadsłuchiwał,kiedy go zawołają. Niemogłem. szeptał Andrzej. nie mogłemwcześniej. Dwie doby czekałem, żebyprzeskoczyćszosę. ale idą bez przerwy, czołgi, kolumny zmotoryzowane, wozy z amunicją. Sammożebym przeszedł,ale Achilles! Taki koń nie może się pojawić na szosienie zauważony. Doczekałem się wreszcie chwili, kiedy. Mamy córkęprzerwała Helenka. -,Andrzej dopiero teraz podniósł głowę, wzrokiem poszukał dziecka. Jak.zapytał Kto. Zdążyliście. Emil! Emil? Zaszurało coś przydrzwiach, westchnęło. Tak powiedziała, dumna zanich oboje. Emil! Musisz się teraznim zająć. Był bardzodzielny! 13Pierwsze dni i tygodnie Helenkimiały nadsobą tenszum daleki i bezustanny jak nie kończący sięlottrzmieli. Wszystkimidrogami i torami, ziemiąi powietrzemprzemieszczała się na wschódwielka szarozielona armia. Robotnicy z tartakui wozacydowożącydrzewo opowiadali, że w okolicy powstaływ ciągukilkutygodni dwa lotniskapolowe i żez daleka widać, jaksiadają na nich samoloty. Ciekawe, czy oni wiedzą? zastanawiałsięAndrzej. Wychowany przez ojca i stryja w ich własnychpojęciacho Rosji, w ich własnychuczuciach wobectego kraju, nie mógł sobie wyjaśnić,jaki jest właściwiejego prawdziwy . stosunek do tegobudzącego nadzieję,ale i przerażającego faktu, żeoto Niemcy idą teraznaRosję, idą tak sobie, znowu z napisaną specjalnienaten feldzug piosenką na ustach, jakbyto był taki krajjak Polska czy Francja, jakbyznowu mieli rwać doprzodu, nie zdoławszy nawet zapamiętaćmijanych wsii miast. A jeśli wiedzą? Oznaczało to front nagranicy, a nawetprzesunięcie frontu na zachód,gdybyatak został odparty. Wiem, o czymmyślisz mówiła. Helenkamiała już miesiąc i zaczynała się rozglądaćswymi wielkimi, brązowymi oczyma,które wreszcieprzestały widziećwszystko dogóry nogami. Nie rozu- Dwie ścieżki czasu257. miała na szczęście, że nad jej łóżeczkiem, gdy pojawiałysię nadnim rozpoznawane już przez nią twarze, odbywasię ściskające za każdym razem serce wykradanie światuostatniej radości, jaka w nim jeszczezostała. Dopieroteraz pojęli, co to jest strach, zwielokrotniło się. wszystko, urosło, zagrożenie przybierałoteraz coraz tonowe wcielenia. Może powinnam jązawieźć do ojca? pytałacicho,zaglądającAndrzejowi w oczy. Chciała, żeby sięzgodził, a równocześnie bałasię,żesię zgodzi (żadneuczucie nie było teraz proste). U ojca jako tako spokojnie. Leosiapomogłaby mi, a z dzieckiem chybanic mi nie grozi. Nie wiem, czy tojestczasna podróżeAndrzej. usiłował zachować spokojnebrzmienie głosu, jakbyistotnie chodziło tylko o bezpieczeństwo podróży,o szczęśliwe dotarcie do dziadka. No i zapominaszoSarze Gliksman na strychu. Możejej tam nie ma? Może zdecydowała sięwyjść, ostatecznie Żydzi pracują. Nie potrafiła dokończyć rozpoczętej myśli nadzieja, że Sary Gliksman nie ma już na ich strychu,wydała jej sięsamolubnym okrucieństwem. Oczywiście,żemogła wyjść, mogła porzucićkryjówkę, zgodzić sięna życie muchy, którąkażdy może zabić,nawet niedlatego, żebrzęczy, i,Ojciec niepisał nicna ten temat,listy zresztą nigdynie dotykałyspraw najważniejszych, były jedynie doniesieniami o zdrowiu, były widomymznakiem, że sięjeszcze żyje. Wiadomość, że został dziadkiem,wzruszyłastarszegopana, ale jeszcze bardziej chyba Leosię,któraprzysłała natychmiast paczkępełnąkaftaników i sukienek jak napółroczne dziecko, aHelenka skończyładopiero miesiąc tego samego dnia obłąkany entuzjazmem głos w megafonie na lichnowieckim, jak258,::fc,zawsze błotnistym rynku obwieścił rozpoczęcie niemieckiego ataku na wschodniego sąsiada. Mam nadzieję,żeinne twoje rocznice nie będąobchodzone tak szumniepowiedziałdo niej Emil. On jeden nie traciłgłowy,jak zwykle oddawał sięswym codziennym zajęciom, oprzątał stajnię, pamiętająco przestrogachpani Borowieckiej umiarkowanie czyścił Achillesa,doił Łaciatkę. Poza tymuczył sięzakilkadni miał zdawać maturę, u Andrzeja co prawda,aleto nie zmieniało postaci rzeczy, bo Andrzejtraktował ten aktz całą surowością. Szkoda,że mi pandoktor papierka dać niemoże martwił się, niekryjąc rozczarowania. Jeszcze raz będę musiałtosamo odwalać. Boję się, żebyś do tego czasuwszystkiego niezapomniałpowiedział Andrzej, rzucając na stółjegozeszyty. Niemcy szli bezustannienaprzód, błyskawicznie minęli dawną polską granicę, mieli jużKijów i Odessę,na drogach tak jak przedtem czołgi,formacje zmotoryzowane i wozy zamunicją pokazałysię terazkolumny pierwszychradzieckich jeńców. Ciągnęły nazachód, choć w Zamościu na ogromnym placuprzy koszarach, otoczony drutami i wieżyczkami wartowników,podgołym niebem,czynny był już jeniecki obóz. Ludzie, którzy ichwidzieli, za drutami lub na drogach,padających cokrok z głodu i wyczerpania, długo niemogli zapomniećich twarzy. Nawet ci, co nienawidziliich przedtem lub tylko czuli przed nimistrach,rozumieli teraz, że otopojmana zostałaich nadzieja,zadrutowana, rzucona w pył, zdeptanai stratowana szansana szybkiezakończeniewojny. Pod gołymniebem! myśleli,gdy przypiekało słońcealbo padał. deszcz. Pod gołym niebem trzymają ludzi! Jeszcze wtedy przejmowałoto zgroząi napawało prze. rażonym zdziwieniem, że coś takiego jest możliwe, żecoś takiego się dzieje, żegdzieś na świecie o tym wiedząi godzą się z tym, że nie dławi ich każdy kawałekchleba, nierani pościel ich własnego łóżka. ,Ale i oni jedli i spali,wykonywaliwszystkie swe pzwykłe czynności,troszczylisię o dzień następny, zdobywali żywność,októrąbyłocoraz trudniej. Mięsokosztowało już osiem złotych kilogram,Andrzejowiprawie już nigdy nie wypłacano nim honorariów, mógłby wkońcu tego zażądać, ale nie żądał. Nie zabijali teżzwierzyny, a gdy Emil na początku września przyniósłzająca, twierdząc, że go znalazł w potrzasku i dobił,bo jużzdychał z wyczerpania,zamiast się cieszyć, staćich byłojeszcze na upomnienia. Cała wieś karmi się zwierzyną z lasu buntowałsię Emil. Tylko mynie! Bez broni i taknie upilnujemykłusowników. Nawet gdybym takiego zdybał, tobym się bał go zaczepić. Emil miał jużprawie dziewiętnaścielat,wyrósłizmężniał, byłjuż tak wysoki jak Andrzej, aleszerszyw barach, mocniejszej budowy. Rozumieli, że musijeść,że rośnie,że nie może mu wystarczać tylko mleko. Alesiedzieli tu w Olszance po to, żeby pilnowaćlasu, a niekraść. Widzieli w oczachludzi niewiarę lub złośliwepolitowanie, gdy domagającymsię rewanżu wpostacizwierzyny odpowiadali, żenależy ona do pani Borowieckiej. Doszło do tego, że nietylko szewc naprawiającyim buty domagał się za to zająca lub mięsa z sarny, alenawet aptekarz, do któregoAndrzej kierował ludzi zeswoimi nieformalnymi receptami. Wojenną edukacjęprzechodzili trudniej niż inni iwciążjeszcze uważali,żeto dobrze, że trzeba być ztego dumnym. Tylko Emil zaczął teraz dłużej przebywać wlesie,a kiedy wracał, nie miał apetytu na owsiankę, ani nawet260 tna placki zkartofli, włosyi ubranieczuć mu było dy, mem i jakąś korzenną, jałowcową wonią. Ona się martwiła,że dawniej żarłoczay takmało teraz je,dziwiła się,że mimo to jednak nie. mizernieje, a Andrzej uśmiechał się pod nosem. Młody mówiłtylko później sięwszystkounormuje. Co sięunormuje? pytała. Wszystko, z czego się w końcu wyrasta. Gdy byli tylko wedwóch,a wydawało im się, żeona niesłyszy ich przez przymkniętedrzwi, Emil namawiał: Wybrałby się kiedy pan doktor ze mną nadłużej do lasu. Czywymawiaszmi,że najgłówniejszeobowiązkileśniczego przelałemna ciebie? Nieto, panie doktorze, nie to. A co? Ojej, o wszystko musi pan doktor pytać. Jamrożjakoś się nie pokazywał. Ostatni razprzyjechał wkrótce pourodzeniu Helenki,ale nie po to, żebyznowu zabrać doktorado lasu, ale żeby jego żonieprzywieźć kwiaty. Był to pęk skromnych leśnychdzwonków i jakichś traw, ale tłumaczyłsię, że tylkotoudało się zebraćuratowanym przez doktora ludziom,nie mogli jeszcze zbytnio oddalaćsię odobozowiska. Żylii byłotak, jak Jamroż mówił owejnocy, choćnikt znichnie powrócił teraz do tego tematu;obydwojebyli mu wdzięczni, że zmusił Andrzeja do udania siędo lasu. Jamroż pochyliłsięnad łóżeczkiem, dotknąłostrożniepalcem brązowego puchu na głowieHelenki. Właściwie powinienemsię wprosić na chrzestnego ojca. Ojcem chrzestnym powiedziała będzie Emil. Jamrożdopiero teraz obejrzałsobie dokładnie tegodryblasa, który miał mu niedługo dorównać wzro. stem. Przydałby ml się taki w lesie powiedział. Oddział mam niemrawy. Powolnyi strachliwy. I w nienajlepszych latach. Mysią wciąż tylko o tym, żebyprzeżyć. To źle? zapytała cicho. To niepotrzebnie. Przeszkadza. Pęta człowiekowiręce, nogi i rozum. A śmierć tak samo zwyczajna,jakżycie. Żeby tylko nie dla głupstwa i nie bez walki. Słuchali milcząc. Czy pan. spytała po długiejchwili pansam. myśli też tak. o swojej śmierci? Zaśmiał się cicho. Tak samo. Żyję, jakbym wodępił. Dopiero teraz się tego nauczyłem. I lżej mi z tym,doprawdy lżej. Emil! odezwałasię. Idź.po drzewo! Teraz? zdumiał się chłopak. Będziemyogieńpalić" Jeszcze mu się oczy świeciły i właśnie tomusiałaprzerwać, tozapatrzenie się w Jamroża, to zasłuchanie, to głupie szczeniackieolśnienie. Idź!krzyknęła. Pani się o niego boimruknąłJamroż,kiwającgłową. Aleto itakprzyjdzie. Nie upilnuje gopani. Popatrzył naAndrzeja, chciał jeszcze coś rzec,alepowstrzymał się odtego. Sięgnął dokieszeni i wyjął zniej gruby plik gładko ułożonychbanknotów. Położyłje na stole. To pana honorarium,doktorze. Andrzejzamilkł. Patrzył zdumionymi oczyma to naJamroża,to nanią. Nie liczyłem na nie. Wiem. Ale tym milej mi je wypłacić. Skąd. skąd pan nagle. tylepieniędzy. Z kasy państwowej, zapewniam pana. Wszystkiepieniądzeprzeznaczone są dla obywateli. A ja miewamsumienie tylko wobec tych,którzy sami jemają. Doprawdy nie wiem, czy powinienem. BClPaniedoktorze! jęknął Emil. Wiem, oczym pan myśli,-ale zapewniam pana, żeto są uczciwie, jak najuczciwiejukradzione u Niemcówpieniądzeito,że otrzymujeje pan za leczenie ludzi,którzy się muszą ukrywać przed nimi w lesie,powinnobyć dla pana tylko zaszczytem, a nie ujmą. Zgodauśmiechnąłsię lekko Andrzej, a oniobydwojez Emilem odetchnęli. Przydały się te pieniądzebardzo, naobuwie i bieliznę, na najskromniejszą odzież. Emil niewyniósłz domu swoich rodziców żadnych rzeczy,a. nawet gdyby je zabrał,wyrósłby z nichdo tej pory. Bardzo musię więc podobały nowe buty,które mu Andrzej kupiłjuż z myślą ozimie, wysokie,z cholewami, fasonemzbliżone do dawnychoficerek z takzwaną wysokąszklanką, czyli z mocno usztywnionym zapiętkiem. Chłopak, wciągnąwszy je nanogi,przyglądał sięimw ustawionym naziemi lustrze, powtarzającz satysfakcją: Za najuczciwiejukradzione pieniądze! Zanajuczciwiej u Niemców ukradzione pieniądze! Ona dostała nowezakopianki, bo ofiarowane jej przezmłodą panią Borowiecką już się rozpadłypo dwóchzimachdopiero przy tych zakupach uświadomili sobie, że zanosi sięna trzecią wOlszance,Andrzej, widząc,ile satysfakcjimogą sprawić pieniądze nawet wtakich czasach, zaczął prawie wyglądaćJamroża, aleten się nie zjawiał. Którejśnocyzapukałjednak w okno. Z lasu zawiewało już woniągrzybową. Andrzej, zerwawszy się z łóżka, nie zapalającświatła,szerokootworzył drzwi. Ogarnęłogo zdziwienie,żenikt się w nich nie zjawił. Jamroż! krzyknął. Drzwi byływciąż puste, tylkopopodokiennymżwirze sunął ktoś wolno wzdłuż ściany. Andrzej, starając się przeniknąć wzrokiem ciemność,263. ^3^. W^,;. -,-cwybiegl przeddom. Jamrożi zawołajeszczeraz. Jest panranny? Chleba! odezwał się obcy głos. Dajcie kusoczek chleba! Andrzejw pierwszej chwili chciałwskoczyć dodomu i zatrzasnąć drzwi, alebłaganie wgłosie, któryszedł ku niemu z ciemności,skądś z dołu, jakby zziemi, zamieniło jego strach wewstyd. Emil! zawołał. Chodź tu, Emil! Chleba! powtórzyłgłos z ciemności. Jauże nie kuszałot niedieli. Emil! zawołał głośniej. Prędzej! Światło'Rozbudzonagłosem Andrzeja, pomogła Emilowi zapalić lampę, wyszła z nim przed dompod oknemleżałczłowiekw mundurze,któregonigdy nie widzieli,ipowtarzał:Chleba! Chleba! Andrzej pochylił się nad. nim z lampą. Nieznał rosyjskiego,ale miał nadzieję, że ten człowiek go zrozumie. Skąd? Skąd przyszedłeś? Udrał Giermancom. z konwoja. Wieli nas iżZamostiaw Szczebrzeszyn. I obratno. Jeżedniewnognali nas tam i obratno. Cztoby ludi pomirali. Udrał. Ja i jeszczenieskolko soidat. Zosiu! zawołał Andrzej. Chleb imleko! Wziąłz Emilem pod pachy słaniającego się człowieka i przenieśli go do kuchni. A gdzie tamci? zapytał. iJeniec machnąłręką, wskazując głąblasu. Niemogliuże dalsze idti. Dążętak,kakja. Sowierszennoustali. Chorzy? Bolnyje? przypomniał sobie Andrzejjedno z nielicznych znanychsłów. My wsie bolnyje. Izgołoda. A tiepier dążę iż. chołoda. Ja s Odiessy. Chwycił podanymu chleb, wbił wniego zęby. 264Z jedzeniem na początkuostrożniestarał sięmu wytłumaczyć Andrzej. Po takiej długiejgłodówcemoże bardzo zaszkodzić. Narazie dostaniesz tylko kawałek chleba i kubek mleka. I poczekasz trochęnaciepłe jedzenie. Emil rozpalił już ogień, nieprzestając zerkać kuprzybyszowi. Żołnierz połknąłwmgnieniu oka chleb,wypił mleko i patrzył teraz rozczarowanymioczymazgłodniałego psa, który niemoże zrozumieć, dlaczegowzbraniają mu się najeść do syta. Poczekajtłumaczyłmu wciążAndrzej. Nietak prędko. Odpocznij trochę wskazałmu ławę, naktórejleżałabaranica, służąca czasem Emilowi zaprzykrycie. Żołnierz pokręciłgłową. Niet powiedział. Dlaczego "niet"? Przecieżwalisz się z nóg? Niet powtórzyłżołnierz. Twarzmiał jakbyzawstydzoną,choć to, czego się wstydził, nie jemupowinnoprzynosić wstyd. U mieniawszy. Bałsię, że' nie zrozumieją, więc wykonał barkami taki ruch,jakbysię otrząsał jakgdyby ocieranie się koszulio skórę mogło zmniejszyć to bezustanneswędzenie ciałai wypłoszyć dokuczliwe żyjątka. Potem, żebyjuż niebyło żadnych wątpliwości, złożył razem kciuki oburąki paznokcie jegowykonały suchytrzask. Ma wszy powiedział Emil. OJezu! Nie "o Jezu! ", tylko grzej wodę! Dużo wody! Zosiu! zwrócił się Andrzej z kolei doniej, choć oczymiałataksamo przerażone, jak Emilprzygotuj jakąś czystą koszulę, a jego kurtkę musisz po obydwóchstronach przeprasować bardzogorącym żelazkiem. Wzięła w dwa palce żołnierskimundur, odwróciłaod niego głowę i dopiero straszne spojrzenie Andrzeja,nigdy do tej pory u niego nie widziane, zmusiło jądowzięcia munduru normalniew rękę. 265. Jest wojna powiedział Andrzej bardzo cichoi wszyscy jesteśmy żołnierzami. On, ja, ty, Emil'. wszyscy. Tylko posterunki są inne, alekażdy znasmusi czuć siężołnierzem. Wyprasowała kurtkę zobydwustron, wszy trzaskałypod żelazkiem, a gdy prała koszulę, pływałypo wodzie,szukającna próżnoratunku. Nie powiedziała już' anisłowa, choć przez cały czas miała uczucie,że wszyjużBtżąponiej,po plecach, po udach, we włosach. Andrzej wyjął zszuflady pieniądze, ostatnie z tychod Jamroża, i podał je Emilowi. Postaraj się kupićna wsi chleba, za wszystko. Weź worek. Płać każdącenę. Musimy mieć chleb. A jak mnie zaczepi jakiśżandarm? Albo granatowy? Musisz iść tak, żeby cięnie zaczepili. Ba! mruknął Emil, ale zbierał się z ochotą. Wynalazł w stajninajczystszy worekipogwizdującruszyłdo Lichnowca. Późny otejpaździernikowej porze poranek wstawał mglistyi mokry od rosy. Wracaj prędko! krzyknął za nim Andrzej. Przecieżwiem odpowiedział. Ale nie byłogobardzo długo. Andrzejzaczynał sięjuż denerwować, wychodził nadrogę i nadsłuchiwał. Coś sięstało mówił. Pewnie chlebanie może dostać starała się gouspokoić przyciszonym głosem. Żołnierz, wymytyw cebrzyku, przebranyw czystąbieliznę, spał na ławie, budząc się cochwilęjak śmiertelnie zmęczone, ale wciąż jeszcze czujnezwierzę. Unosiłsię, obejmował krótkim, od razu przytomnym spojrzeniem kuchnię,ludzi, którzy przy nim czuwali, i zpowrotem opadał na ławę- Mógł mieć najwyżej dwadzieściapięć lat, kilka tygodni niewoli osiadło jednak266^ W jego zapadniętej twarzy, które]wygładzić niemógłnawet sen. Emil zjawił się wreszcie zdyszany ijakby z przerażeniem w oczach, choć worekmiał pełen chleba. Co się stało? Andrzej zatrzymał się naprogu,żeby zobaczyć, czy nikt nieidzie śladem chłopaka. Zatrzymali cię? E tam Emilwzruszył ramionami. Nie majądzisiaj dotego głowy. Od rana piją w knajpieuTrzebiatowskiego. Znowu poszlinaprzód? Co zajęli? Jeszcze nie. Emil zaczerpnął powietrza, spojrzał ku śpiącemu żołnierzowi. Czy powinien wiedzieć? Aleco? O czym? Stałem pod megafonem, jak mówili. Nikt nawetnie spojrzał namój chleb. Niemcy doszlido Moskwy. Rozpoczęli oblężenie. Hitler maprzyjmować defiladęna PlacuCzerwonym. Nie budiet żołnierzuniósł się na ławie jak poprzednio, od razuprzytomny i czujny, oczymu płonęły. Niebudiet! krzyknął. Giermancy nikogda nie wojdut w Moskwu. W MoskwieStalin! Później gdy nierazwspominalitejego słowa, brzmienie głosuiwyrazoczu, zrozumieli, jaka siła musiałatkwićw tej na wpół dzikiej fascynacji, jeśli byław stanie przeciwstawićsię tej drugiej, równie namiętnej,pchającej' przez Europę żądne podboju armie. Terazjednakimię Stalina nie obudziło w nich nadziei, łączyliz nim strach i odrazę, wyniesioną ze szkoły i domów,nie rozumieli, co to znaczy, kiedy radziecki żołnierzmówi, że w Moskwie jest Stalin. Słyszałem na własne uszy. niepotrzebnie upierał się Emil. Jak dotąd, wszystko, co mówili, się. sprawdziło. Hitler zarządził defiladę na Placu Czerwonym. Żołnierz usiadł,rozejrzałsięza swoimi butami, niewiadome dlaczegozaczął jepośpiesznie wciągać. Twarzmupociemniała od krwi. Giermancy na Krasnej'Płoszczadi! Eto byłbyużekoniec święta! Dotknąłręką koszuli, jakby się przezchwilę zastanawiał,apotem zaczai jąściągać. Gdie moja rubaszka? Jeszcze mokra. Zabierzesz ją ze sobąi w lesiewysuszysz. Nie choczumruknął. Spojrzał z żalem na worekz chlebem. Niczewoniechoczu. Oszalałeś? zawołał Andrzej. Pokazałpalcemna czoło. Durak! Ja durak? zaperzył się chłopak. Dźwignąłsięzławy, zatoczyłsię, ale wsparłsię ręką o stół. Parad Giermancow na KrasnejPłoszczadi! Ja durak? Przecież on tylko mówi, co słyszał w komunikacieniemieckim starał sięwytłumaczyć mu Andrzej. Przez megafon! Przeztubę na rynku. Ja znaju powiedział żołnierz, jeszcze nie udobruchany. Obetomjai słyszat' nie choczu. Poszedł pochleb i usłyszał. Miał sobie uszyzatkać? Andrzej podniósł ręce, wykonał ten ruch. A chlebdla was! Dla twoichtowarzyszy. Pójdziemyztobą do nich. Żołnierz patrzył nieufnie, alewidokworka i chlebem łamał wnim uprzednie postanowienie. Giermancy na Krasnoj Płoszczadi! powtórzyłjeszcze razz niewygasłą pretensją. Człowieku! Andrzej potrząsnął goza ramiona. To oni tak mówią. Propaganda! Mię rozumiesz? Ja ponimaju. Naczto eto powtariat'? On pojdiots nami? wskazał oczyma Emila. Może nieiść zawahał sięAndrzej. O nie! krzyknęła. Pójdzie także! Mię wiadomo skąd jej to przyszło do głowy i cochciała przez touzyskać. Wolała, żeby ichbyłodwóch,i Andrzejtak też to zrozumiał. Dobrze,Będzie niósłchleb powiedział. Dzierży jazykza zubami! Oni niemogut obetomuznat'. Etowo, czto Moskwa. Pary zgęby nie puszczę przyrzekł Emil. Daleko stąd ich zostawiłeś? spytałAndrzejżołnierza. Niedaleko. Leżat nad ozierom. My iskaliwodu. A ja k wieczeru usłyszał sobaku. Oninieimieli siłyidti dalsze, a ja poizał. uśmiechnął się, szczęśliwy;żestoi już na nogach, że wróciłymu siły. Spasibozawsio! Emil! powiedział Andrzej. Weźmiemyw bańkach mleko,Co z nimizrobisz? zapytała,bojąc się odpowiedzi Andrzeja. Spojrzenie, które jej rzucił,gdyw dwa palce wzięła kurtkę żołnierza, nie bez urazy zapadło jej wpamięć. Odpowiedziałjej jednymsłowem: Jamroż. Pójdziemy do Jamroża? ożywił się EmiLZaprowadzimy ich tam, gdy się trochę wzmocnią. Tylko. zwrócił siędo Emila żebyś był rozsądny! A nie jestem. zaczerwienił się chłopak. Wiesz, co mamna myśli. To znaczy. zaczęła dziwnymgłosem, już terazbojąc się, że zęby zadzwonią jej zestrachu . że zostanę na nocsama. Mam nadzieję,że tylko na jedną. Andrzej! krzyknęła. Przecież to ty zaproponowałaś, żeby Emil szedłze mną. Sama widzisz, że to niemożliwe. Zamilkła. W ciszy, która zapanowała teraz w kuchni,269. słychać byłoniespokojny, przyspieszony jakby oddechEmila. Miałempoznać drogę. odezwał sięcicho. Tak, masz rację powiedziała twardo musisz iść! Ale sama nie możesz nocowaćAndrzejzmieniłton, może chciał jąuprzednio nastraszyć, może nieprzebaczył jej jeszcze obrzydzenia, z jakim wziętaodniego zawszonymundur jeńca. Cobyś zrobiła, gdybyprzyszli tu pod okno całąszóstką? A co ty byś zrobił? zapytała. Puścił to pytanie mimo uszu,Emilowikazałzaprzęgać Achillesa. Poproszępanią Borowiecką, żeby ci przystała kogośna noc. To niekonieczne mruknęła. Pochylił się i pocałował ją w policzek. Jesteś bardzodzielna, nawetkiedy się strasznieboisz. Pojechał. Żołnierz znowu zwaliłsię nalawę inatychmiast usnął, mimo płaczu Helenki,którą wreszcierozbudził nadmierny ruch wdomu. Miała już pięćmiesięcy, z corazwiększym ożywieniem zaczynała się interesować wszystkim, co się wokół niejdziało. Wniesionadokuchni, spostrzegła od razu obcego człowieka na ławie,oczy jej znieruchomiały, ale zamiast rozpłakać się głośniej,ucichła nagle, przenosząc'wyraźniepytający wzroknamatkę. Tak powiedziała doniej maszbyćgrzeczna,tenpanmusi się przespać. Niema swego łóżka imusiprzespać się u nas. Wszystko rozumie! cieszyłsię Emil, przypisujący Helenceod początku nadzwyczajne właściwości. Wszystko! żeby tylkoumiałamówić! Jeszcze sobie poczekamy powiedziała pogodnie. 270I nagle seercejej ^ścisnął strach. Wszystkie armie,wszystkiepułki maszerowały przezdzieciństwo Helenki, zwracała się przeciwko niej calabroń świata. Boże! Boże! szepnęła. Nie idźcie tam! Damy muchleb i mleko, wytłumaczy mu się drogę doJamroża. Na pewno sambędzie mógł znaleźć jego obozowisko. Nie idźcie! AniAndrzej, ani ty! Niepuszczę was! Niepuszczę! Musimy szepnął Emil. Pan doktor powiedział,że wszyscy jesteśmy żołnierzami. On,pani i ja. Ja nie potrząsnęła głową. Conajwyżej jestemżoną żołnierza,a i to nie bardzo mi się udaje. Andrzej wrócił z pałacu z zapewnieniem,że paniBorowieckąprzed zmierzchem przyśle kogoś na nocowanie w Olszance, obudził śpiącego Rosjanina i zaraz powczesnym obiedzie wyruszyli w drogę. Chciałaprosić,żeby poczekali, aż ten ktośz pałacu się zjawi, ale patrzącna słaniającego się jeszczejeńca pomyślałao tamtych, którzy pili wodę ze stawu,zagryzając trawąalbo liśćmi. Idźcie! powiedziała. Idźcie prędzej! Wszystkie armie, wszystkie pułkimaszerowały przezdzieciństwoHelenki, ale niektóre z nich poto, aby jeocalić. Po ich odejściu zawołała Dianę do domu, drzwi zamknęła na klucz, wyjęła z szuflady w kuchni największyi najostrzejszy nóż, schowałago w nogach łóżeczka Helenki. Ozmierzchu zaczęła nadsłuchiwać,czy niesłychać czyichśkroków na żużlowej drodze. Ale Dianależała przy piecu spokojna, nie unosiła powiek, nienadstawiała uszu. Diana! krzyknęła na sukę. Nie śpij! Kiedy ściemniło się już zupełnie, zaoknem rozległ się tętent. Nie spodziewałasię,że zpałacuprzyjedzie ktoś konno. Sądziła, że pani Borowiecką przyślekogoś ze służby, abieg konia zdradzał jego lekkość271. i grację. Zerwała się z krzesła, nie. wiedząc, cochwycićw ręce, nóż wydał je] etęnagle ośmieszający nawet wewłasnych oczach. Diana zjeżyła się izaczęła ujadać. Helenka zaniosła się płaczem. Nie mogła więc nawetudawać, że nie ma nikogo w domu, w którympłaczedziecko. Biegkoniazatrzymał się przed domem, czyjeś kroki zbliżyły siędo drzwi. Podeszła do kuchnii podniosła leżący przednią pogrzebacz. Diana przestała szczekać, zdumiona, nie dowierzająca samej sobie, rzuciła się do drzwi z radosnymskomleniem, jej puszysty ogon rozpoczął obłąkane aeszczęścia merdanie. Mimo to, a możewłaśnie dlatego,przerażona jakąś zupełnie niedorzeczną wizją, gdyrozległosię pukanie, zapytała nie swoim głosem: Ktotam? Kto tam jest? To ja, pani Zosiu! odezwała się pogodniemłodapani Borowiecka. Proszę otworzyć. Rzuciłapogrzebacz, przygładziła włosy, pospiesznieotworzyła drzwi. Strach zastąpiło zdumienie. Pani? A kogosię pani spodziewała? Oczywiściemężczyzny. Czy pani sądzi, że takie dwie białogłowy jak mynie zastąpimy najtęższego chłopa? Nieto miałam namyśli. Pani Borowiecka rzuciła na ławę szpicrutę, zdjęłazgłowy dżokejkę. Przyjechała w stroju dokonnejjazdy, po dziewczęcemu smukła i lekka. Cieszę się,żemiałam pretekst wynieśćsięz domu. Kiedy mi tylko teściowa wspomniała, że trzeba kogośposłać dowas na noc,bo doktor z chłopakiem wybiera się doJamroża, odrazu powiedziałam, że samapojadę. Z początku niechciała się zgodzić, alesię uparłam. Powiedziałam, że wolęnawet utarczkę z bandytaminiż bawienie po kolacji pana Giirtla. Prosi mnie zawsze, żebym mu grała Szopena. Nastawiłammu płytę272z Zarań Leander i powiedziałam, żeidę spać, bo bolimnie głowa. Nie słyszał,że wyjechała panikonno? Skąd? Nie kazałam podprowadzićkonia, tylkosamaposzłam do stajni. Znajdzie się dla niego miejscewobórce? Nie chciałabym, żeby nocował na dworze. Wprawdzie Grom to nieAchilles, ale także dobry koń. Wprowadziły koniado obory istotnie, to nie byłAchilles, bez oporu pozwolił się uwiązać przy Łaciatce,ale pani Borowieckawstrzymała się tym razem od komentarzy. Robiła wrażenie młodziutkiej dziewczyny,którą czekają wakacje. Jutrozrana pojeżdżę sobie naAchillesie. A pan Gurtel, gdy siępaninie zjawi na śniadanie? Teściowa coś wymyśli. Niech pani nie robi sobiekłopotu! zawołała,widząc, żewyciąga ze skrzynigościnną pościel. Jakże inaczej? Dla takiego gościa! Niech pani tak nie myśli! Nie przyjechałam tujako gość. Da mi pani tylkojakąś koszulę iprześpię sięnaławie pod baranicą. Tylkonie tam! krzyknęła, nie zdoławszy w porę się opanować. Dlaczego? Lubię spaćpod futrem. Ale to. brudne. Diana często na nim śpi. Cóż to szkodzi? W domuu moich rodziców psyleżałyna wszystkich kanapachi fotelach,bracia nawet z nimispali, były o to awanturyz matką, ale jakośzawsze udawałoim sięzmylić jej czujność. Nie, nie niegodziła się pościelępani nałóżku Andrzeja. Na ławiebędzie paniniewygodnie. Chcę, żeby mi było niewygodnie powiedziałajakimś dziwnym głosem pani Borowiecka. Chcę! 18 Dwie ścleżhi czasu273. Kieriy nnmwSTp w nn tfrlytff^ tom TnrwjKiedy pomyślę,żeon gdzieś tam. możei kawałka kocaniema. Pani Wandziu! szepnęła przerażona. Stale o tym myślę. Kiedyjem, kiedy kładę sięspać. Ze on może głodny, może nie ma gdzie głowyzłoży^. Dumnajestem, że walczy,ale czasem myślę,że. po co mu to było? Nasi sąsiedzi żyją z Niemcamijak u Pana Boga za piecem, polują z nimi, urządzająprzyjęcia. Nie,nie, ja wiem, żeStaszek nie potrafiłby czegoś takiego, aleprzynajmniej mógłby tu być,mógłbysię przyczaić, jak wielu innych. I przyczajenie nie na wielesię adaje. Co pani mówi? Zeprzyczaić się nie tak łatwo i nie każdy potrafi. Nie każdy zgodziłasię,ale jakbyz westchnieniem. Moibraciasą teraz w Warszawie. Wie pani,cosiędziejew Warszawie. Niebardzo. Nie mam żadnych kontaktów. Niekorespondujęz koleżankami. To dobrze, a zarazem źle. Dobrze, bow raziewpadki nie znajdąprzy nich pani adresu, aźle, że taksiedzimy tutaj w tych lasach io niczym nie wiemy. Moibracia twierdzą, że Lichnowiec świetnie by się nadawał na przykład na ukrycie radiostacji. Nie, nie,niechsię paninie przeraża. Nie tutaj, ale w pałacu, pod bokiem zakochanego we mnie panaGurtla zaśmiałasię. Chwyciła Helenkę, przetańczyła z nią krąg wokółstołu, zanuciła: Pod bokiem zakochanego we mniestarego Niemczury. Rozścielała prześcieradło na szerokimłożuleśniczego,na którym sypiałAndrzej. Wyprostowała się, odgarnęłazczoła włosy. Te lasy jużiterazna coś się przydają. Oczywiście pani. Borowjeckawciąż kołysałamw ramionach Helenkę mogą wnichznaleźć schronienie choćby tacyludzie jak Jamroż. Ale podobnozaczynają sięw nich też ukrywać Rosjanie. Rzuciła na łóżko poduszkę,zapięła powłokę na kołdrze. Coś jązastanowiło, coś, co wydałosię jej złei niewłaściwe. CoAndrzej powiedział paniteściowej? Jak to "co"? Ze u Jamroża znowu sąranni i żetym razemmusi zabrać ze sobą tego chłopca, który jestu was. Nic więcej? Nie.A co miał jeszcze powiedzieć? Dotknęła, ostrożnie jednak, baranicy na lawie. Tutaj spał. Podczołgal się w nocy pod dom, nawetpodnieśćsię niemiał siły, tyle że wyciągnąłrękę izapukałw okno. Kto?O kim panimówi? PaniBorowiecka złożyła Helenkęw łóżeczku, odwróciła kuniej zaniepokojoną twarz. Jeniec rosyjski. Przyszedł sam jeden, apięciuzostało przy stawie w lesie. Uciekli zZamościa, odtygodnia nic nie jedli. Ich.ichpoprowadziłdoktor do Jamroża? A co mógł z nimi zrobić? Emilpostarał sięo chleb,zabrali w konwie mleka. żeby to był koniec. szepnęła. Z czym koniec? Znimi. Może błądzą jeszcze jacyś po naszym lesie? PaniBorowieeka zaczęła się już rozbierać, ale terazzapięłazpowrotem guziki bluzki. Mogą tu przyjść? Nie wiem. Aleskoro ten jeden przyszedł. dlatego. dlatego myślałam, że zjawi siętu na nocleg jakiśmężczyzna. Powinien był powiedzieć. zaczęłapaniBorowiecka - . pan Andrzej. alewidocznie bał się,że. 275. ego mógł się bać? 2e moja teściowa się nie zgodzi,żeby zaprowadziłich do Jamroża. Wspierago, no a wyszłobyna to, żebędzie teraz karmiei tamtych. Trzeba go było zobaczyć powiedziała cicho. Trzebago było zobaczyć. Wiem pani Borowiecka zaplotła przedsobąręce,aż zatrzeszczały w stawach. To straszne baćsię ludzi, kiedy są pokonani, bać się ich wciążtylkodlatego, że bylinaszymi wrogami. Alswłaściwiejakiemamy wyjście? Nie chcemy, żeby zwyciężyli Niemcy,ale jeślizwyciężątamci. zrzuciła gwałtownie bluzkę,zaczęła ściągaćbuty. Aniech tam! zawołała. Niech mnie zabiją zaraz, jeśli mają mnie kiedyś wyrzucić z Lichnowca. Na razie są głodni. Zawszeni, wyczerpani doostatka. Wszy pewnie mieli i przedtem. Panizapewnemyśli,żemajątek zmusza człowieka dookrucieństwa. Może i tak. Alemylą się ci, którzy uważają, że możnaniebrać pod uwagę przywiązania człowieka do tego,co posiada. Milczała, rozbierając się takżedo snu. Pani Borowiecka uporała się wreszcie z butami iprzyglądała się koszuli, którą położyła jej na poduszce. Jesteśmy rozdarci mówiła zdaję sobiez tegosprawę, że jesteśmyrozdarci. Połowa wnas Polaków,połowa posiadaczy. Były chwilew naszej historii, kiedy to się ze sobąjakoś zgadzało. Teraz zbliżasię ta,która możeudowodnić. Niemcy stoją pod Moskwą przerwała jej. Dalekata chwila. Niemcy stoją pod Moskwą. Na południu wciąż idąnaprzód, biją ich, niszczą cale armie, ale musimy pamiętać, że tooni,nawet teraz pokonywani, że tooni276wykrwawią Niemców. Nikogo prócz nichna to niestać. Helenka, przyzwyczajona o tej porzedo snu, zapłakałana całyglos. Pochyliła się nad nią,zaczęłauciszać. Pani i jamamydzieci ciągnęładalej pani Borowiecka. Wielekobiet rodzi nie myśląc o tym, najaki los wydająswoje dzieci. Może tak trzeba. Alemnie ogarnia strachprzed bezsilnością, przedtą matnią, wktórą nas zapędzono. Jeszczenie przestaliśmy siębać Niemców, ajuż boimy się Rosjan. Czy można takżyć? Niemyślę już nawet o sobie, ale Helenka. Nic nie wiemy szepnęła, pochylona nad łóżeczkiem nie trzeba o tym wszystkim myśleć,skoronie wiemy nawet, jaki jutro będzie dzień. Chcę tylko,żeby Andrzejwrócił. 14Jak słusznie przewidywała matka, Kazimierz nieokazał się zbytwielką atrakcją dla Renata. Zaparkowali wóz na rynku,Agnieszka kupiła w kiosku informator, odczytała z niego,sumiennie tłumaczącwszystko,co tamzostało^podane o patrycjuszowskichkamienicach Krzysztofai Mikołaja Przybylów i Bartłomieja Celeji,postali chwilę przed nimi, Renato uczynił kilka uwagna temat ich późnorenesansowej attykowej architektury i . zastanawiali się teraz, co robićdalej. Powinni właściwie pójśćdo kościoła, do gotyckiejfary, o którejszczególnie duao napisano w przewodniku,albo nawzgórze, do ruin zamkukrólewskiego z czternastego isiedemnastego wieku, Agnieszka chciała właśnie to zaproponować,gdy Renato, uprzedzającten zamiar, powiedział jakby zwyrzutem w glosie: Pić misię chce! No tak,pomyślała Agnieszka, siedemnastowiecznymiruinamimożna imponować Amerykanom, ale nie Włochom. Robi jej się nagle żal Renata, że przez cały dzieńzmuszany jest do czegoś, co go nie obchodzi i niesprawiamu żadnejprzyjemności, może tylko tośniadanie "Pod Łasiczką" dało mu trochę satysfakcji, sałatai kurczęta były znakomite, i przede wszystkimto,żeopowiadał o filmie, że miał okazję zachowaćsiebie278wśródobcych ludziiprzedmiotów,wśródtejcałejinności, pośrod którejsię znalazł. Biedny! mówi,ujmującjego dłoń zaraz cicośznajdę, zaraz się napijesz. Przy rynku mieszczą się dwieczytrzykawiarnie, alenie wiadomo, do której z nich możnabezpieczniewprowadzić Renata, oni nie tylko zabytki, alei kawiarniemają lepsze. Nagleprzychodzi jejna myśl,żeby pójść z nim na wzgórze do ośrodka wypoczynkowego dziennikarzy, gdzie miała nawet ochotęwykąpaćsięw basenie, alejuż jej tachęć przeszłapo południu zrobiło się chłodno. U dziennikarzy był małybar, przynajmniejwtedy,kiedy bywała tam z Wiktorem. Przez rynek sunęławłaśnie jakaś wycieczka szkolna, prowadząca jąpani nauczycielka kierowała sięwyraźnie kujednejz kawiarń to zadecydowało,żepociągnęłaRenata białą odwapiennego pyłu drogą kuzielonemu wzgórzu nad Wisłą. Nie weźmiemy wozu? pyta Renato,spoglądającnaswoje zakurzone obuwie. Rozruszaj siętrochę. Spędzasz pół życia w samochodzie. Nie widzisz mnie wtedy, kiedy skaczę na planie. Stary nie rusza się ze swego krzesła. Wszystkiepróbyzaktorami, operowanie tłumami to ja. Czy ty wiesz, coto jest tysiąc statystów, których trzeba wprawićw ruch,narzucić imzachowanie, gesty, wyraz twarzy,barwęgłosu? Stary się dopiero ożywia, jak ma wszystkoprzedkamerą, ale ile to kosztuje wysiłku, żeby to dojrzałodo postawienia przed kamerą! Nie udawaj, że cię to niebawi. Zawsze, kiedy zaczynamnie wściekać robota, staram sięwyobrazić sobie, czywytrzymałabym bezniej? Z tobą tak nie jest? Owszemśmieje się Renato podczas każdegourlopu napadają mnie najlepszepomysły. Rzucałbymwtedy wszystkoileciał kręcić. Ale to oczywiście nie. możliwe. Nim się uruchomi taką machinę jak film, jużczłowiek ostygł jak za przeproszeniem, pupakardynała. Dlategomyślę, żeprzezcałe życie będę tylko znakomitym pierwszym asystentem. Bo nie potrafię przenieśćna plan nicz tego, co widziałem przed sobą przedtem, wszystkomi się rozłazi,jak usłyszę tylko podjeżdżanie kamery. A stary nie, dopiero wtedy zbierasię w sobie, dobrze ujeżdżonykoń przed pójściembomby w górę, przyczai się i rwiejak wściekły, scenaza sceną, wesele i śmierć, jeśli w tych samych dekoracjach, jedno po drugim, morderstwo i scenaliryczna,wśród tysiąca kabli, reflektorów, wśród conajmniejpół setki pętających się wokół osób, scena liryczna zatykająca w piersiach dech: on iona, sami na świecie,wyłączeni ze wszystkiego, wyłuskani z rzeczywistościjak ziarno z orzecha. Stary to potrafi. Myślę, że z czasem uduszę go za to. Przerzuć się na dokument. O nie! Zanadto cenię fikcję. Tylko poprzezfikcjęmożna powiedzieć coś prawdziwego. żeby ludzie w touwierzyli. żebyprzetrwało to w nich dłużej niżchwila. Nie masz racji! krzyczyAgnieszka. Niemasz racji! Renato przyciąga jądo siebie, wąwóz drogi międzydwoma wzgórzami jest pusty, na wysokim drzewieostro i donośnie gwiżdże wilga. Słuchaj mówi chcę wiedzieć,żeidęz dziewczyną. I całujeją poraz pierwszy, gwałtownie i od razu w usta, wargi matwarde, wokół nich kłujący już trochęzarost, choćrano był starannie wygolony. Agnieszka nie oddaje mu pocałunku, starasiębyćzaskoczona. Mój drogi. zaczyna. Ale Renato wskakuje na strome zbocze wąwozu i wyciąga ku niejrękę. Chcę byćz dziewczynąpowtarza,a gdy Agnieszka podaje mu dłoń, ciągnie jąku górze niewygodną, spadzistą ścieżką, poprzecinanąwystającymi korzeniami starychdrzew, które zacieniają wąwóz. Na górzejestsłońce i Renato znajduje odrazu stary pień, na którym mogą usiąść. Chciało ci się pićmówi Agnieszka. Nie chciało misię łazić w tym wapiennym pylei przyglądać się starym cegłom przyznaje się Renato bez wstydu, a raczj z pewnością, że dodaje mutowdzięku. Oddzieciństwa mamawersję dozabytków. Cała nasza rodzinawychowywała się w cieniuKoloseum. Czy pamiętasz mówi ciszej że todlaciebie zostałem tutaj dojutra? Pamiętam odpowiadaAgnieszka,ale nie brzmito tak, jak powinno, i Renato postanawia naprawdęprzypomnieć jej otym. Całuje jąznowu, wplata palcewjej włosy, targaje leciutko, aż najej czolezjawia sięmała zmarszczka. Boli? Boli. Chcę, żeby bolało. Muszęcię jakoś obudzić. Ale tak? Wszystkie sposoby są dobre. Całuje teraz tepotargane włosy,pachną czymś, ale nie jestto wońszamponu, takpachnie długa sierść pięknegozwierzęcia,jakim jest człowiek. Wies. z, o czym myślę w tejchwili? pyta. O czym? Masz grzywę jaklew, a to bardzo piękne zwierzę. Lwice nie mają grzyw. Chodzi cijednak o zatrzymanie płci? Bo ja wiem. mówiAgnieszka. Coś się nie klei,czegoś brak w tej rozmowie, w tychpocałunkach. Renatopowiedziałprzed kilkoma godzinami: "Bardzo bym chciał, żebym musiał zostać". Czynaprawdę będzie musiał? myśli Agnieszka. Wstaje281. z pnia, pociąga go za sobą. Chodź! To już niedaleko mówi. Dostaniesz coś dobrego do picia. Renato chce coś powiedzieć,ale w końcu wstaje. Agnieszka jest przekonana, że myśli tosamo, co ona. Ze jest jakoś niepotrzebnie, wszystko na nic, niechżewreszcie matka pokaże mu ten strych,na którym ukrywał się Lucio, i właściwie mógłby jechać, mógłby jechać,nie oglądając sięza siebie. Iwciążpod górę! narzeka Renato, choć dopieroprzed chwiląschodzili ze zbocza wdół, aleterazznowu muszą się piąćzacienionym wąwozemkamienistej i stromej drogi. Widziszmówi Agnieszka jak to dobrze, żenie wziąłeśwozu. Jeśli zaproszę cię kiedyśwAlpy, zobaczysz,coto jest ferrari. Agnieszka nadstawiaucha, wreszciezaczyna ją cośprawdziwie zajmować. Nie wyraża jednak entuzjazmuwprost, zbytceni siebie, żebyod razu uczepić się tychsłów. Uwieszą się u ramienia Renata i mruczy: A dałbyś mi wtedy prowadzić? Boże święty! Dziewczyno! Nie wiesz, coto sądrogi w Alpach. Niemasz domnie zaufaniajako do kierowcy? Renato szybko odgarnia jej włosy i całujejąw kark. Mam zato do ciebie zaufanie podwielomainnymiwzględami. Ukazuje sięwreszcie brama ośrodka, a za nią, pozawszystkimi ostrzegawczymi napisami, że zabrania sięwstępu osobom obcym i nieupoważnionym, białebudynkio nowoczesnej architekturze. Jednak! mówi Renato. Agnieszka nie pytago,co ma na myśli;sama uważa, że należałomu się cośwreszcie po tych plenerach,po którychobwoziłagood rana. Może maszochotę się wykąpać? pytaniecozłośliwie,wskazując dwa baseny i pierwszych odważnych, których wcalenieodstraszała zbytwiosennajeszcze temperatura. Chętnie uśmiecha sięRenato popowrocie,wOstii! Znowu,gdy przypomina mu sięta miejscowość, myśli, czy ojciec jesttam z Carlą, czy przynajmniej przywiózł ją do innego hotelu; w tym, w którymsię stale zatrzymywał,przedstawiał recepcjoniście coraz to inne żony, choć nawetjego kancelaria nie mogłaby go tak szybko uwalniać z tych więzów. O Boże! jęczy naraz Agnieszka, ale obłudnie,bo Renato jest kimś, z kim się można pokazać,Oczywiście sąznajomi! Kiedywchodzątylko do barku,odwraca sięku nimdługa dziewczyna wnieprawdopodobnej sukni z samych dziur, powiązanych grubą, beżowąwłóczką, i podnosi w górę obydwa ramiona. Ciao! Ciao! odpowiada Renatood razu zaintrygowany. Małgorzata nie jest pięknością, ale ma jakiś szczególny urok, cudownie patrzy woczy ikażdy, z kimrozmawia, ma uczucie, że tylko on istnieje dla niejna świecie. W innych okolicznościach umie prawdopodobnieskupiać siętaksamo. Ma bardzo urokliwy głos,wyposażony w osobne,niezależne od słów piękno,czasem bezmyślne, aleprzez to nie mniejurzekające. Nieśpiewa, mówi; Agnieszka nie może sobie przypomnieć,żeby słyszała jąkiedy śpiewającą. Chodziły razem doakademii,Małgorzata na malarstwo, potem spotykałysię raz po raz, ostatnio tu właśnie, gdy ona była z Wiktorem,a Małgorzataz przedstawicielem Agence FrancePress zawsze umiaławytrzasnąć kogoś takiego. W końcu nieważne, że Francuz okazał siężonaty i dzie283. daty,skoro jednak załatwiłjej wystawę w Paryżui kilka pochlebnych oniejnotatek. Agnieszka więc, dostrzegłszy Małgorzatę, także podnosi ku niej rękę, ale jednak steruje Renatem z dalekaodbaru, sadzago przy stoliku pod oknem, a sama idziesię rozejrzeć, co jest do picia, i dopiero wtedy witasię z Małgorzatą. Ciao! mówi jeszcze raz Małgorzata. Z kimjesteś? Zjednym Włochem odpowiada niedbale Agnieszka. Sędziękręcił filmów Polsce. Właśnie poszukujetwarzy i miejsc. Skąd goznasz? Z zamierzchłych dziejów. Prawie syn mojej matki, tyle że gourodziła jakaś Włoszka. Nie bredź! Niebredzę. Jego stary podkochiwał się wmojejmatce. Podczas wojny, wiesz, różni ludzie się tu plątali. A terazjego syn tu przyjechał. Fe-no-me-nal-ne! mówi Małgorzata swoim bezmyślnie pięknymgłosem, Oczywiście jedziesz doWłoch? Właśnie mi to zaproponował. Szczęściara! W mojej matcepodkochiwał się podczas wojny ogrodnik spod Wołomina. Sądzę, że i wtedy, i teraz nie jest to do pogardzenia. Śmiejąsięobydwie, przez chwilęjest takjakoś lekko, bagatelnie i nieobowiązująco, jak toniegdyś bywało, dopóki Małgorzata niepyta: Coz Wiktorem? Prehistoria! odpowiada Agnieszka. Nawetnie wiem, jaka era. Dwa martini z wodą sodową! zamawia. Z lodu! AżMarkiem? przeprowadzadalejswoją wiwisekcjęMałgorzata. Co z Markiem? pytaAgnieszka, żeby zyskaćna czasie. No widujesz się z nim? Daj mi spokój! mówi Agnieszka,tracąc nagleochotę na wszelkie udawanie. Bierze z bufetu dwieszklanki wodyzwermutem i dwie plastykowe"słomki". Bywaj! Kiedy wracasz do Warszawy? Jutrorano. Masz pokój? Nocujemy w Lichnowcu. Tam została matka. Rano mamy pokazać Włochowi, gdzieukrywał sięjegoojciec. Interesuje go,to? Nie wiem. Renato przystoliku zaczyna się niecierpliwić. Najpierw pije, a potem pyta: Koleżanka? Z akademii. Malarka. I dodaje, niewiadomodlaczegonagle taka złośliwa: Jeśli możesz jej załatwić wystawę wRzymie, tomasz szansę. Gdybym mógł, najpierw załatwiłbymtobieodpowiada powoliRenato. Nie prosiłamo to. Alemógłbym sam o tym pomyśleć. Tylko że. Tylkoże co. Lubię, 'jak dziewczęta cenią we mnie tylko mnie. Masz kompleksy? Żadnych. Ale lubię czystą sprawę. Czasem nawetuprzedzam: nie mam pieniędzy inie można się pomnie zbyt wiele spodziewać. No..mruczy Agnieszka pijącwtwojejbranży istnieją jeszczeinne możliwości tak zwanego rewanżu. Renato łamie plastykową rurkę, najpierwna pół,285. potem na cztery części, na osiem, na szesnaście. Skądwiesz? pyta cicho. Skądwiem! Zna się trochężycie, mój drogi. Takmałoniestety rzeczy nie ma ceny. Carla pochodziłaskądś zgór,spod Veneto, gdzie jak mówiła później, kiedyjuż udzielała wywiadów jej dziadek byłpasterzem, a ojciec walczył w oddziałach partyzanckich. Być może pojechałby kiedyś z niądo owejwsi,w której oglądaliby się wszyscyza nimi,a z której ona przyjechała do Rzymu najeden ztych dorocznych konkursów piękności, nie organizowanych terazjuż tylko przez Watykan. Zobaczyłją nazajutrz pokonkursie, kiedynie zająwszyżadnego miejsca, zgłosiłasię na statystowaniewraz z innymi dziewczętami. Istotnie trochę dzika, jakby w dzieciństwie otaczały ją skały,onieśmielona i milcząca, ałe z oczyma jak gwiazdy. Niewiadomo czemu chciał jej pomóc, została przyjęta,nawet w jakimś miejscufilmu mówiładwa zdania, głosmiała cichy i zachrypnięty, bałsię, że stary odrzucijąprzez tengłos, ale stary powiedział: "Cośnieprawdopodobnego jest w tej małej". Potem ten głos ioczystały się głównymi jejatutami, a gdy już zaczęły sięukazywać w prasiejej zdjęcia, fotografowałasięzawsze w jakichś skrawkach baranich skór wnuczkapasterzai córka partyzanta! Nawetwtedy nigdy nicnie chciała, choć już rozejrzałasię dostateczniepo Bzymie i wiedziała, że może chcieć. Nie chciała nic,tylhożeby był z nią. Mówiła tym swoim zachrypniętym głosempopsutej lalki, żekiedy jest z nią, nie boi sięmiasta, że wtedy jest jej tak, jakby była w górachi jakby nie zagrażało jejnic prócz gwałtownego deszczu. Mogło z tego byćcoś naprawdę dobrego i pięknego, niemusiał psuć sobie tej historii popychaniemjej w górę,samasię tam windowała stary wciąż powtarzał: "Coś nieprawdopodobnego jest wtej małej! 286Oszalałbym, gdybym włóżkuusłyszałtakigłos! " (zawsze świntuszylimiędzy sobą na planie, ale jej nie dotykało żadne słowo, nie wiedziała o niczym) powoli, zjakąśrozsądnąnaiwnością, tak nie pasującądowszystkiego, co ją otaczało, windowała się w górę, z rolina rolę,zfilmu na film. Naprawdęmogło być z tegocośdobrego i pięknego gdybyktóregoś dnianieprzedstawiłjejojcu. Nie zamierzałtegoczynić, po prostuprzypadkowespotkanie w jakiejś restauracji. Byćmoże powinien był go uprzedzić, ale nie uczynił tego. I ojcieczaprosiłich w kilka dni potem na kolację, poszligdzieś sobie potańczyć, Lucio miał już wtedy trochęsrebra na skroniach, ale może dlatego oglądały się zanim corazmłodsze dziewczyny. Carlą był zachwyconyinie krył się z tym. ,,W niej naprawdę jest coś dzikiegomówił wierzę wtego dziadka pasterza, onanawet w norkachwyglądatak, jakby owijała się baraniąskórą, a butyod Stefaniegosłużyły jej jedyniedo biegania po górach". Miała już wtedy od ojca norki i obuwie od Stefaniego. "Takidrobiazg! mówił. Tyle mamy radości,ile możemy jej dać komuśdrugiemu". Możenie wiedziała jeszcze, żema najbardziej wziętą kancelarięwRzymie. Nie interesująca sięnigdy takimi sprawami, norki jednak przyjęła, bo powiedział,żeładnie jej w nich. A gdy zaprosił ją doOstu tylko ją pojechała, i nazajutrz ojciec zadzwonił do niegoi powiedziałz zakłopotaniem, aleinie bez dumy: "Słuchaj, stary, doprawdy nie wiem,jak to sięstało. "O czym myślisz? pyta Agnieszka, Przyglądamu się od długiego czasu, nie jest znudzona jegomilczeniem. Przepraszam szepce Renato. Wypija do końcaswójnapój, dotykadłoni Agnieszki. Idziemy? Wtej samej chwili po drugiej stronie salki zjawia. się przybufeciektoś z magnetofonemi wszyscy krzyczą:"Niech żyje Bogdan! " i"Niech żyje radio! "Chłopak w sztruksowym ubraniu w bardzo grubeprążki uśmiechasię bezosobowo do ludzi i mebli, otwierafuterał magnetofonu i puszcza taśmę. "Brawo! " wołająznowu wszyscy,bo oto mały bar wypełnia się nagleurzeczeniem: cudownąmelodiąicudownymgłosem. Love Story szepce Renato. Byłeś? Byłem. Strzał w dziesiątkę. Stary chyba dlategostartujeztymnaszymfilmem. Coś dla mas! Dlaprofesorów uniwersytetu iekspedientek. Wszyscy lubiąhistorie o miłości. W dodatku o nieszczęśliwej. Bożedrogi, bo czyż szczęśliwa pozostaje na długo miłością? Chcę posłuchać mówi Agnieszka. Nie widziałafilmu, ale myśli, że zrobiłkarierę chyba także i dziękitej piosence. Jakaś dziewczyna wyciąga rękędo młodego człowieka siedzącegoz nią przybarze i zaczynajątańczyć. Chcesz, także? pyta Renato. Tak.Bardzo! Mój skarbie! mruczy Renato, ijest jużcaław jego ramionach. Zauważaz bliska, że niewidocznyrano zarost przyciemnia mu jużskórę, nie wiadomo dlaczego zaczyna ją to wzruszać, przytulaskroń dojegobrody, i robi się zupełnie inaczej, powtarza się tachwila z samochodu, kiedy całował jej sweter, pozwoliłaby mu jeszcze raz na to, gdyby tego zapragnął. Renato dobrze tańczyi od razu zauważają gowszyscy w małejsalce baru, chłopak w sztruksowym ubraniu,gdytaśma się kończy, cofa jąi puszcza jeszcze raz,uśmiecha się do Renata i Agnieszki, teraz'Love Storyjest tylko dla nich,więc wolno im wyglądać na zakochanych,to nawet obowiązuje. 288Darling! mruczy Renato, przerzucającsię naangielski. To jeszcze rozumiem uśmiecha się Agnieszka,odrzucanieco głowędo tyłui znowu widzi, jak nabrodzie Renata rośnie ten jegoczarny, męski,kłującyzarost, znowu ją to wzrusza. Czym się jutro ogolisz? pytaciepło. Powinnaś zapytać, czym się ogolędziś wieczórodpowiada cicho Renato- Trzyma ją mocno, może nawetzamocno,tak sięteraz nietańczy,ale wszystko niemodnestaje sięznów modne, sentyment i mocne przytulenie dwóchciał, które jeszcze doniedawna osobnoskakały przed sobą. Napiłbymsię czegoś mówi Renato,gdy taśmasię kończy. Tego samego? Możebyć, ale bez wody. Mieliśmyiść. Renato pochyla się i przywszystkich całuje jąw usta. Zostańmy! 15W tej księdze,oprawionej w brudne teraz i zatłuszczone od dotyku wielupalców płótno, zamknął kierownikDomu Dziecka dwadzieścia pięć lat nowegowcielenia pałacu. Nie miaiytakiej kroniki, spisywanejdzieńpo dniu, poprzednie lata, ułożyły się w wiekiw nielicznych dokumentach, metrykach i świadectwachślubu, w listach, anawet w księdze rachunkowej, prowadzonej wkancelarii folwarku, ale były to zaledwiesygnały tamtej rzeczywistości. Ta,choć już także niebliska, obdarzy przyszłych badaczy jasnościąkażdegodnia. Zofia przewróciłakilkanaściepierwszych kart, pominęła listy dzieci zakwaterowanych tu wsierpniuczterdziestego czwartego rokui zatrzymała się nazanotowanejrozmowiez panią Borowiecką. Była jeszcze chyba wtedy w Olszance, Lucio zbierałsiędopiero do drogi na południe,gdyby to była jesień,można by powiedzieć, że odlatywałjak ptak. A Białas,tenczłowiek bezręki, który przywiózł tu dzieci uratowane z wielkiego mordu, jakiego dokonano na Zamojszczyżnie, mówiłdo pani Borowieckiej: Niechpani towreszcie zrozumie: muszę gdzieś umieścićosiemdziesiąt siedem sierot! Imoja osoba panu w tym przeszkadza? zapytała pani Borowiecka. Tak odpowiedziałem (zanotował Białas). Pa 290-r. --.!. : ?.;. ... -.-^-ni obecność wpałacuprzeszkadzawielu sprawom. Jamroż paniąosłania. Nie chce dopuścić do parcelacji, grozi ludziombatami, jeśli wezmąchoć piędź pańskiejziemi. Niedlatego nie chcą brać! Także i dlatego. Wczorajzginął mierniczy. Ktośstrzelił do niego z lasu, kiedy wyznaczał ludziomichpola. Pani Borowiecką(pisałBiałas) przyjęła te słowaz oburzeniem. Krzyknęła: Niech mnie pan nie oskarżao jegośmierć! Ani mnie,ani Jamroża. Nikogo nie oskarżam powiedziałem. Ale tenczłowiek zginął. Miałna pewno żonę i dzieci. Za dużosierot w tymkraju. A kim, zdaniem pana, jesteśmy my, ja ito dziecko? Musiałabyć przytej rozmowie Helenka. Ile miałaWtedy lat? Jużprawie sześć; ale chybanie rozumiałajeszcze, o czym babka mówido obcego pana, który naglezjawił się wich domu. Mój syn zginął wtrzydziestym dziewiątym. Wierzę,że wróci, ale to jestwiara, a nie pewność. Helenkamiała wtedy dopiero przyjśćnaświat. A jej matkę zaskoczyło powstanie w Warszawie. Zapewniam pana,że nie pojechała tam w swoich sprawach. Nikt tu nie reprezentuje swoichspraw,proszępani. Chcętylko powiedzieć, żema pan przed sobą takie same sieroty, jak tamte. Ale nic nie zmieni faktu, że tamtychjest osiemdziesiąt siedem. Zamknęłaksięgę, odłożyła ją na stolik. Zobaczyłaprzedsobą młodąpanią Borowieckączeszącą włosyprzedmałym lustrem leśniczegoowego ranka, kiedy prze291. spawszy noc w Olszance, wybierała się pojeździć trochę na Achillesie. Przejażdżka niezbyt się udała, wróciła,po godzinie, powiedziała, że boi się wjeżdżać głębiej w las. Już chyba nigdy niebędęjeździćna Achillesietak jak dawniej. Końtakże czegośsię boi. Cofa sięprzed każdym szelestem. Posiedziała dopołudnia, zapytała,czy czego niepotrzebują. O żywność było coraz trudniej. Niemcy wybierali ze wsi kontyngentydo samego krwawego dna. Strzelali, jeśliktoś ukrywał choćby jeden worek zboża,jeden bochenekchleba. Życie ludzkie stało się tańsze niżjedzenie. Ale we dworach ten ucisk wydawał się mniejszy, skoro odpadły przedwojenne zadłużenia,zmoraparcelacji,która od trzydziestego siódmego roku wisiałanad niektórymi majątkami. No i wreszcie służba folwarczna nie wszczynaładawnych buntów. Tozasmucającemówiła pani Borowiecka, boi ten temat zdążyły poruszyć między dojeniem krowya przewijaniem Helenki i przyrządzaniem śniadaniaże trzeba nam aż takich czasów, abyśmy się przestaliwzajemnie siebie bać. Ale to nas wcale nie uwalnia odpragnienia, żeby jak najprędzej minęły. Andrzejz Emilem wrócili przedwieczorem, zabierała się już do ostatniego udoju, do trzeciejtego dniawalki z Łaciatką, która wyraźnie i z uporem lekceważyłajej zabiegi, gdy zjawili się z workiem do połowyzapełnionymgrzybami, obydwaj bardzo ożywieni,chciałoby się nieomal powiedzieć gdyby to słowobyło jeszczew użyciu szczęśliwi. Szczególnie Emilowi błyszczały oczy i musiała dwukrotniewyciągać doniego ręcezwiadrem, żeby zrozumiał, czego od niegooczekuje. Wczoraj Jamroż ostrzelał samochód na szosie. Za 292 biłtrzech Niemców. Samochód spalił. Zabrał broń! Materaz erkaem. Co ma? zapytała. Erkaem! Ręczny karabin maszynowy. To jużprawdziwe wojsko! Wydój krowę, dobrze? przerwała mu. Ranoi w południe mało dała mleka. Emil niesłyszał. A tydzień temu zrabowali kasęw tartaku i podpalili drzewo! Emil! krzyknęła. Krowa prawie odrananie dojona. Dała najwyżej dwa litry mleka, nie umiemsobie z niąporadzić. Zaraz powiedziałEmil. Z tymi sześciomaRuskimi, cośmymuprzyprowadzili,ma już teraz dwudziestu dwu ludzi. Prawdziwe wojsko! Powiedziałam ci, że krowaprawieod rana niedojona! Daj mu spokój odezwał się dziwniemiękkoAndrzej. No to może typójdzieszdo obory? zaczęłakłótliwie, ale zaraz zawstydziła się swego głosu, a Emiljak zawsze pilnie baczący, żeby nie stać się przyczynąich kłótni, chwycił wreszcie wiadra i wybiegł z kuchni. Przepraszam szepnęła do Andrzeja. Aleto dlatego, że tak się boję, tak sięboję. o was. owasobu. Wiem, dlaczegochciałaś, żeby szedł ze mną odpowiedział Andrzej cicho aleto byłochyba niedobre. Dla kogo? Dlaniego. Zobaczył Jamroża w jegoobozowisku,ludzi, którzy mają broń. Trochę chyba chwalili się przednim, żadenz nichoczywiście się nie przyznał,po iledninie widzą czasem chleba, jak długo chodzą wniepranejbieliźnie. Zobaczył tylko broń izawadiacko293. nasunięte naucho czapki. A ty mu każesz od razu doićkrowę. Bojęsię, żeby niezachorowała napomknęłaz żalem. Mnie niechce dać. Będzie kłopot. Z kim? Milczał przez długi czas. Z Emilem odpowiedział potem,ale ona dopadła do niego, chwyciła jegogłowę w obie ręce, zmusiłado tego, żeby spojrzał jejw oczy. Powiedz odrazu. zaczęłacicho. Ach, o czym ty myślisz! Ująłjej ręce, potrzymał chwilę wswoich, pocałował. Możesz być spokojna,Aleniebyła. Zima, która się zbliżała,nie niosłaze sobą spokoju. Niemcy rekwirowali futra, czapki i rękawice, zdejmowali je z ludzi na drogach, robilirewizjew domach. Emil jeszcze ubiegłej zimy dostał od starszej pani Borowieckiej całkiem niezłykożuszek, w którym jej syn za czasów studenckich buszował po lesie. Dostał go zazimowe dokarmianie jeleni, a miała tobyć także zachęta, abyi tej zimy dobrze się do tegoprzyłożył. Kożuszekstał się nieco przyciasny, alejeszcze można było wnim chodzić, iwłaśnie Emil wdziałgo tej niedzieli, kiedyżandarmi zrobili obławę przedkościołemi zdarli zgrzbietów ludzkich wszystko, czymmogłaby się ogrzać zwycięska armia,zatrzymana w rosyjskich śniegach. Emil wrócił do Olszankiw marynarcetylko, ale zato zpodbitym okiem I rozkrwawioną wargą. Zjawiwszysię tak na progu, słowa z siebie nie wydobył, otworzyłdrzwi do pokoju, w którym sypiał, i rzucił się na łóżko. Helenka, usłyszawszyjego płacz, rozszlochała się także,a Andrzej rozpalił ogień,zagotowałwody naherbatę,294wlał do niej spirytusu izaniósłEmilowi. Wypijtozaraz! powiedział. Nie chcę! burknął chłopak, niepodnosząc głowy. Chcę zdechnąć, skoro nie mogędo nich strzelać! Wypij! powtórzył Andrzej. Uniósł Emila przemocą, przystawił mukubek do ust. Możeszzachorować po tym spacerze. I umrzesz na zapalenie pluć,nie zabiwszy przedtem ani jednego Niemca. Itak nigdy żadnego niezabiję. Gdzie? Tutaj? Posłuchaj,Emil Andrzej usiadł przy nim,żebydopilnowaćopróżnienia kubkajesteś niepełnoletnii jeśli chcesz, żebymdalej się tobą opiekował, musiszmnie słuchać. Skończysz dwadzieścia jeden lat i będziesz robił co zechcesz. Do tej pory wojna sięskończy. Jesteśtego taki pewny? Emil wypiłdo końca gorący płyn,wciągnął w płucapowietrze. Nie wytrzymam takdługo jęknął. Kocham pana doktora, alenie wytrzymam! Jak tychdwóch podeszło do mnie i kazałomisię rozbierać, odrazu pomyślałem o tym erkaemie u Jamroża. Na wszelki wypadek przerwał muAndrzej wziąłem od Jamroża słowo, że cię nie przyjmie dosiebie. Emil usiadłna łóżku. Rozmawiał panz nimo mnie? Tak.I przyznałmi rację. Tu także jesteś po' trzebny. Choćby po to, żebymja mógł od czasu doczasu zjawićsię u nich. O tym niepomyślałeś? Nie przyznał Emil zawstydzony. No to pomyślteraz! Andrzej poszedł do kuchni, przyniósł baranicę i okryłnią chłopaka. Trzebająbędzie chować powiedział wychodząc boi jązabiorą. 295. Ale wtedy jeszcze nikt do Olszariki nie zaglądał nikt z nich. Zato coraz częściej zaczęli siępojawiać ci,których także się bała, choć w inny sposób. Pierwszy tej zimy zawitał człowiek już niemłody,w kaszkiecieiprzedwojennymkolejarskim płaszczu. Zamiast swego wymienił najpierw nazwisko, któreAndrzej znal. Przeciągającasię wojnazmusiła go donawiązania kontaktuz rodziną teraz tego pożałował. To był ktoś z Warszawy, z kręgu znajomych ojca, choćniepowoływał się na niego wprost. Ale mogła tobyćtakże zwykła prowokacja iztym przede wszystkimtrzebabyłosię liczyć, choć przezorność miała, zawszeposmak hańby, cudzej, ale i własnej. Z tym człowiekiem Andrzej zamknął się sam nasam,aniona, ani Emil nie słyszeli, o czym rozmawiają,w pewnym momencie tylkotrzasnęły drzwido drugiegopokoju, gwałtownie otwarte, obydwoje domyślili się,co Andrzej pokazuje w tym pokoju nieznajomemugościowi. Kiedywyszedł, na stole zostało przywiezioneprzez niego pismo z dużym, czerwonymiliterami wydrukowanym tytułem Trybuna Wolności. I to przecieżteżmogła być prowokacja, a jednak rzucilisię natęgazetę,każde słowo przemawiało z niejwprost do nich, pierwsze polskie słowo, które się przedarło przezkordony łapanek, tropień i aresztowań. Tu wszystko jestdobrzenapisane zdecydowałEmil. Andrzej powoli podniósł na niegooczy. Co toznaczy "dobrze"? No..zająknął się chłopak. Tak, jak ma być. Tak,jak prawdziwie powinnosię teraz pisać. I on byłprawdziwy. Nie szpicel. Dlaczego. dlaczego tak prędkosobie poszedł. Na tematy poruszane przez tego panawolałbymrozmawiać z kimś, kogo dobrze znam. 296Wszystkich będziemyuważaćzaszpicli? zawołał gwałtownie Emil. Z dnia na dzień stawał sięcoraz trudniejszym partneremdo rozmów. Wszystkich? Nie wszystkich. Alejednak szpicle są wśród nas. I sypią. To bolesne, ale trzeba sobie zdawać z tegosprawę. Nigdy się nie dowiemy,ile ludzi dostało siędo obozów iwięzień lubzostałorozstrzelanych od razudlatego tylko,że zasypał ich,zadenuncjował taki czyinny osobistywróg albo ktoś, kto się zdecydował nawspółpracę zokupantem. Ale to nie tylko dlatego. dodał po chwili. Co.."nietylko dlatego. "?Nie tylko dlatego nie zatrzymałem go nadłużej. Nie uważamza słuszne już teraz zajmować się tym,jakabędzie przyszła Polska. Niech najpierw będzie. Emil milczał. Onatakże; cicho szeleściła gazeta podjej dłonią. Niech najpierw będzie powtórzył Andrzej. Wyrywanie jej sobie wzajemnie już teraz rozbija nasi osłabia, powoduje to, że stajemy sięsobie wzajemniewrogami, a powinniśmy być wszyscy razem jak nigdydotąd. Oto dlaczego nie zatrzymałem go. Jakkolwiek. zapamiętałemdwa adresy, które mi podał. Zapamiętał pan doktor. spytał Emil bez tchu. A chciałeś,żebym je zapisywał? Czy to ktoś. w Lichnowcu. Dowiesz się o tym, jeśli będzie trzeba, żebyś wiedział. Emil sięnadąsał. Jegotwarz nabierała jużmęskichrysów, mięśnietwardo napinały mu się naszczękach,ale wustach i spojrzeniu miał jeszcze coś dziecinnego,coś,co zgadzało się nieraz z nastrojami,w jakie popadał. Teraz miałtwarz chłopaka, któremu zabrania sięzabawy, a on ma na nią ogromną chętkę. Usprawiedli. wiało to postępowanie Andrzeja. Weźsięza jakąśksiążkę powiedział łagodnie. Maturę już zdałem odburknął chłopak. Ale zapomnisz wszystko, zanim staniesz przedprawdziwąkomisją. Jakto ma potrwać tak dlugo, jak pan doktormówi, to jeszcze mam czas na powtórkę. Było znimcoraz trudniej. Któregoś dniawróciłz Lichnowca rozpromieniony. Marzec już byl, mrózjeszcze trzymał, ale dzień podwieczór miałtę barwęszczególną, która zapowiada już nadejście wiosny. Wróble,obsiadłszy zachodniąstronę dachu,rozprawiałycałą siłą swoich niestrudzonych gardeł. Zastawszy jąprzedprogiem z Helenką na ręku, Emil szurnął nogami, wyprostował się jak struna i przyłożył dwa palcedo swojej skórką z zająca obszytej czapki. Zapisałemsię do podchorążówki! zameldował. Do czego? zapytała zdumiona. Do podchorążówki. Werbowali chłopaków w Lichnowcu, tosięzapisałem. Kto werbował? Niewiem Emil wzruszyłramionami. Ja gonie widziałem. Alejedenz chłopaków. Oszalałeś! szepnęła. Andrzeja nie było w domu,pojechał do chorego na trzecią wieś, spodziewała sięgo późno. Helenka wyciągnęła rączki do Emila; chwilamibyło to nawet denerwujące, ale od kiedy nauczyłasię rozpoznawaćtwarze, najwięcej radości okazywałana widok Emila. Teraz nadarzyła się chwila, żeby towykorzystać. Chcesz nas zostawić? zapytała cicho. Emil zaczerwienił się, spuścił głowę. Przecież totylko ćwiczenia. Ale chybanie po to będą cię ćwiczyć, żebyś siedziałw domu. Chłopak milczał. Helenkawrzasnęła, rozczarowana 298S. , że nie okazuje jej żadnego zainteresowania. Wziąłdzieckona rękę,usiłował jerozbawićmruczeniemi cmokaniem, strzelaniem palcami. Nie odpowiedziałeś mi na mojepytanie. Będą cięszkolić poto,żebyś siedział w domu? Odwrócił głowę. Nie wiemszepnął. Niewiem. A potem dodał: Proszę nic nie mówićpanu doktorowi. Muszę powiedzieć. Nie wybaczyłabym sobie,gdyby się coś stało. Patrzył jej prosto w oczy, nie było wnich nic próczpytania. Co się możestać? Emil! krzyknęła. Spal już, kiedy Andrzej wrócił, prawdopodobnie położył się tak wcześnie, żebyuniknąć z nim rozmowy. Przez cały czasmiała uczucie, że warował na swoimłóżku, cały zamieniony w słuch. Zwlekała ztą rozmową,ale w końcumusiała ją rozpocząć. Nalała Andrzejowi talerzkaszy z mlekiem, postawiłana stole,usiadła. Słuchaj zaczęła ostrożnie onmówi o jakiejś podchorążówce. Andrzejbył zmęczony, coraz częściejogarniało gozwątpienie, pełnił funkcjęlekarza, ale nie czuł sięlekarzem, w tychwarunkach,bez lekarstw, bez najprymitywniejszych opatrunków. Matka pisała, że mógłby wrócić do Warszawy izacząć normalną praktykę. Lekarze byli potrzebni,nawet ci, którzy skończyli medycynę wojskową, otworzyli gabinety inikt się ich nieczepiał. Warszawa, myślał nieraz, Warszawa! Olszańskilas za oknem wydawał mu się dżunglą, aleczasemcieszył się, że się w tę dżunglęzaszyłchoćcorazmniej okazywała się bezpieczna. O jakiej podchorążówce? zapytał niezupełnie przytomnie. Nie wiem. Takmi tylko powiedział; że się zapisał. Zapisał się? Do Andrzeja wreszcie dotarła ta299. wiadomośći wszystkie towarzyszące jej okoliczności. Wyjadł szybko kaszę ztalerza, odsunął go na środekstołu. Emil! zawołał. Nie teraz przestraszyła się. Porozmawiaszz nim jutrorano. Emil! krzyknął Andrzej jeszcze raz. Cóż,u licha? Nie śpisz chyba jak kamień! Zaraz odezwał się Emil muszę się ubrać. Zjawiłsię po chwilina progu,w spodniach,któredopiero dopinał, i koszuli wcale nie zaspany, niezarumieniony nawetod snu, blady. Słucham burknął. Co to zanowiny? Podobno do wojska sięwybierasz? To jeszczenie wojsko mruknął pod nosem, zapinając teraz koszulę, guzik po guziku,aż pod samąbrodę. Wojsko dopiero będzie. Jak naswyszkolą. Aha!powiedział Andrzej. Podchorążówka? Podchorążówka. Zdałem maturę u pana doktora,to mi się należy byćpodchorążym, a nie szeregowcem. Tak impowiedziałem. Komu? Emil zakolysał się nanogach, alezaraz znieruchomiał,wyprostowałsię. Pan doktor niechciał podać miadresów,które wtedy zostawił ten z Warszawy. I dopiero terazwidzę, jak dobrze zrobiłem. Dlaczego? Nie dorosłeś jeszcze do tych spraw. Chłopak wyprostował sięjeszcze bardziej, drżały munapiętemięśnie na policzkach. Pan doktor nie traktuje mnie poważnie. A jak mam cię poważnie traktować zawołałAndrzejskoro jeszcze dwatygodnie temuz ochotąbyś wstąpił do PPR, adzisiaj zapisałeś się do AK! Wiesz,co oznaczają te organizacje? 300No. Emil stracił trochęsztywności ze swejwyprostowanej postaci . itu,itam walczy sięz wrogiem. Zapiszesz się tu albo tam, gdydotego dojrzejesz. Kiedy z całą świadomością zaakceptujesz jakiś program. Jakiprogram? z nutą lekceważenia powtórzyłEmil. Bić Niemców i tyle. To ty tak myślisz. Ale ludzie, którzy tym kierują,myślą nie tylko o tym. Zapiszesz się, a nie wiesz, coza ciebie postanowią. Trzeba wiedzieć,czy chce się imzaufać. W polityce zaufać komuś to wielka sprawa. Ale ja niechcę nic wiedzieć o polityce upierałsię Emil. Wcalemnie to nie interesuje. Musi cię interesować, skoro chcesz wstąpić dopolitycznej organizacji. Przepraszam, podobno już wstąpiłeś. Ja chcę walczyć z Niemcami! zawołałprawiezełzami w głosie Emil. Chcę, żeby. Powiesz jutro temu, z kim rozmawiałeś przerwał mu Andrzej że się jeszczeostatecznie nie namyśliłeś. I że masz na razie inne obowiązki. Jeśli poważnie traktujei siebie, i ciebie, no icałą sprawę,zrozumie. To Bogdan wykrztusił Emil. Siostrzeniecpana plenipotenta. A w dodatku nie umiesz dochować konspiracyjnejtajemnicy. Bardzo mi przykro, niechciałem tego odciebie wydobyć. I proszę cię, żebyś mniej się pokazywałw Lichnowcu. Zaczęły się znowu łapankina młodzież,niewiem, czy papierek od pani Borowieckiej, czyniącyzciebie pomocnika leśniczego,tym razemby się na coś przydał. Andrzejwstał, zbliżył siędoEmila, położyłmu obie ręce na ramionach, zajrzał zbliska w oczy. I nie miej domnie żalu, Emilpowiedział innymgłosem, nienakazującym,nie mądrym, nie wiedzącym,301. wszystkolepiej i pewniej żyjemy w strasznych czasach. Żaden filozof i żaden polityk niemógł przewidzieć, że coś takiego moaesię staćz. ludzkością. Niema na to mądrości ani przebiegłości. Ile wspaniałychludzijuż zginęło! Ilejesacae zginie? Nie wiemy,jaksię bronić, a trzeba jakoś zachować iciała, i dusze. W sumie chodzi nie tylkoo życie jednostek. Wyniszcząnaród. Przez kilka miesięcy niesłyszelinic o podchorążówce. Nazajutrz po tej rozmowie Emil poszedł do Lichnowca,wróciłz ponurą, pociemniałą jakby od zapiekłego rumieńca twarzą i przez cały dzień odzywał się tylko doHelenki. Było już lato, upalny, nocami rozgwieżdżony sierpień. Balisię,że przy tej suszy niebędzie grzybówtegoroku, a każdej jesieni bardzo się nimiratowali. Każdejjesieni. Nauczyli się już tak myśleć, tak formułowaćczas. Razem z tą pierwszą czekała ich już czwarta jesień wOlszance i nic nie wskazywało na to, żeby miałabyć ostatnią. Stalin podczas rozmowy z Churchillemw Moskwie dopiero się domagał utworzenia drugiegofrontu historia ma zawsze więcejczasu i cierpliwości niż ludzie. W pałacu, pod bokiem Giirtla, czynnajuż by^a radiostacja,o którejwspominała młoda paniBorowieeka, jejbracia i kuzyni corazczęściej odwiedzaliLichnowiec,nie zapominając nigdy o przywiezieniu jakiegoś prezentu dla pana Giirtla, podktóregoopieką Lichnowieckwitł jak dawniej. Zpałacu więcprzynosił Andrzejczasem jakieś wieści ze świata, niezawsze zresztą pocieszające, jak właśnie tao odwlekaniu utworzeniadrugiego frontu w Europie. Było więcupalnie i sucho, nocami grały na polanieświerszcze,a oni myśleli już o jesieni i zimie,o butach, o przyodziewku, o jedzeniu. Jakiśgospodarz zewsi leczony przez Andrzeja dał 302t .,im u owczą wełnę, miały być z niej skarpety i rękawice dla Andrzeja iEmila,zaczęłajerobić wcześniej tegoroku, czas siędłużył, dłużyłosię czekanie, wciąż nie,: było żadnego zaczepienia dla jakiejś bliskiej nadziei. Spaliprzyotwartych szeroko oknach, w niskimbudynku leśniczówki było duszno nie do wytrzymania,a i lasu znowu się nie . bali, oswojeni z jego szumem,stałąrozmową wiatru igałęzi. Tej nocy długonie mogła zasnąć, leżała jakw pierwszych dniach ich małżeństwa wsłuchując sięw oddech Andrzeja, szukając wnim ratunku i uspo:;-kojenia. I jak wtedy, zapytała wreszcie:Spisz? ^Nie odpowiedział od razu. Chodź tu do mnie. ,pi Przyszła, objęlisię ramionami, bezżadnego słowa,. "^ zastępująctym objęciem wszystko,co mieli do powieya; ' dzenia. Helenka cichutkozamruczała w swoim łóżeczku. " Przezchwilę czekali w napięciu,czy nie zapłacze. Alef' obróciłasię tylko na drugibok iuciszyła się, zasnęfa. ".. Lekki powiewwiatruporuszył oknem, zaskrzypiałarama, skądś zdaleka nadpłynął trzaskłamanych gałęzi. Jeleń szepnął Andrzej uspokajająco. Jeleńalbo dzik. Wiem. Nie boję się. Chciaładodać, że zaczęła; już zdawać sobie sprawę, że jeśli coś przyjdzie, toJnie z tej strony,ale z tamtej,od ludzi, od tych, którzyjeszcze teraz nie mieli odwagizagłębić się w las, niepowiedziała jednali tego. Pogładziła czołoAndrzeja,po: łożyła mu dłoń naoczach. Czy nie zdumiewa cię. zaczęłacicho i urwała przestraszona,żeodważa sięo tym mówić,że lepiej byłoukryć tęmyśl jak najgłębiej w sobie,zasłonić ją przed losem. Co "mnie niezdumiewa"? zapytałAndrzej. Ach, nie, nie trzeba o tym mówić. Nie trzeba szepnął. Dwoje ludzi, jeśli naprawdę znaleźli się w życiu,nie rozstaje się nigdy. 303. Nigdy! powtórzyła. Leżeli znów cicho,ciasno i boleśnie objęci, a w głębilasu jeszczeraz odezwało się suche trzaśniecie gałęzi. Zwierzyna ciągniedo stawu rzekł Andrzej,przytrzymując jejdłoń na swoich oczach. Skądwieszszepnąłże kiedy byłem mały, -matka usypiała mnie w ten sposób? Nie wiem. Może takżechciałabym byćtwojąmatką. I siostrą. Twoimi wszystkimi kobietami? Może dopiero wtedykocha się naprawdęmężczyznę? I jest tak. Andrzej ukrył twarz wjej włosach. Jesteś moimi wszystkimi kobietami. Tymi, które kocham i których opróczciebie nigdy nie pokocham. Znowuodezwał się trzask gałęzi, ale jakbybliższyi nie tak krótki. Andrzej umilkł, zaczął nadsłuchiwać,nieruchomy i napięty. Uciszyła się także', wstrzymującoddech. Z głębi lasuktoś nadchodził. Inie był to jeden człowiek obydwoje równocześniezdali sobie z tego sprawę. Wciszy, która byłaszumem wiatru i graniemświerszczy, odzywałysię nietylko suche trzaśnięciagałęzi pod stopą, ale i ludzkie głosy, jakby jęk uciszanyprzez kogoś drugiego, milknący i odzywający sięznowu. Zamknijokna zawołała zduszonymszeptem. Po co? Andrzej sięnie ruszał. żeby zarazje otworzyć? Możeto ktoś. Każdy potrafi wybić szybę. A broni nie mamy. Naszczęście. Dlaczego "na szczęście"? Moglibyśmy teraz. Nie moglibyśmy. I za dużo tego strzelania wokół. Ubieraj się. Sam wstał, naciągnął spodnie, staną} w oknie nadsłuchując. Onaposzła do drugiego pokoju obudzićEmila. 304,iKc we słyszał. Zerwanyz głębokiego snu, długo niemógł pojąćo co chodzi. Może Jamroż? szepnął. Noc była słabo rozjaśnionazachodzącym księżycem,alejednak zdołali dostrzec na skraju polany wyłaniającesię spod drzew postacie. Było ichtrzech. Dwóchna nogach i jeden niesiony przeznich. Rozpalaj ogieńpowiedział Andrzej do Emila. Już, panie doktorze szepnął chłopak. Zarazwygotuję narzędzia. Tamci pod lasemzatrzymali się, jakby obudziła sięw nich nagle ostrożność, której w nich przedtem nietyło, bo przecieżrozmawiali wlesie ze sobą. Terazstanęli, położyli niesionego naziemi. Muszę wyjść do nich zdecydował Andrzej. Nie!krzyknęła. Uspokój się. Boją się, że mogą tubyć Niemcy. A tamten człowiekmoże się przez ten czas wykrwawia. Pójdę zpanem doktorem. Emilzerwał sięz klęczek przed kuchnią. Chodź! Stała w oknie, prowadziłaich wzrokiem ażw ten krągcienia poddrzewami, gdzie zatrzymalisię tamci,uciszeni teraz i nieruchomi woczekiwaniu. Kto tamjest? zawołał Andrzej. Panie doktorze! odezwał się słaby glos. Ratunku! Teraz potoczyło sięwszystko szybko, wmgnieniuoka. Rzucili się doleżącego, przenieśligo do domu. Był to Stasio, ów chłopak w oficerkach,który odwiedziłich ubiegłej zimy, tej samej nocy, kiedy zjawił sięJamroż. Miał dwa postrzały: w głowęi w bok, krwawiłicierpiał, twarz miałposzarzałąz bólui przerażenia. Nie umrę? powtarzał. Nie umrę? Jakto się stało? spytał Andrzej, pochylającsię nad nim. Bi!/^ft120 Dwieścieżi czasu305. Odpowiedział jeden z tych dwóch, którzy go przynieśli, tak samo miody, jak Stasio, tak samo, jak on, zamiody na żołnierza, za miody, żeby. Do tego niktnigdyniedorasta, pomyślałAndrzej, czującskurczw gardle. Ktoś zasypał naszą podchorążówkę. Komendantai większą część chłopaków aresztowali, pewnie ichwzięli na Majdanek, a namudało się uciec, ostrzelalinas. Stasio chciał, żebyśmy goprzynieślido pana, alewlesie zostali także ranni. Dużo? Pięciu. Daleko stąd? Będziechyba z dziesięćkilometrów. Andrzej w milczeniu schylił się nad rannym. Wydawałsię coraz słabszy. Kiedy to się stało? Wczoraj wnocy. I przezcały czas krwawił? Staraliśmy się. staraliśmysię tojakoś zatamować. Trzeba było odrazu gotu przynieść! W dzień? IStasio. Stasio niemiał odwagi. byłtu przecież. Pan.Co ja? krzyknął Andrzej. Chyba teraz widzicie, że miałem rację podniósł wzrokna chłopców,odszukał spojrzeniem twarz Emila, przeraził się ichoczu. Nie, nie miał racji. Pobici irozgromieni, zaszczucipoczuciem bezsilności, zaprzeczali jego przewidującejargumentacji. Nie miał racji. Nie!Nie zgadzali sięz nim. Niemiałracji! O Boże! powiedział. We wszystkim człowiekjest przeciwko sobie. Ale widzicieprzecież. widzicie, jak przebiega ta'walka. Powinien natychmiast znaleźć się w szpitalu. Oczyszczęrany, wyjmękulę, choć inato jest już późno. przy306iStyro upale przezdwadzieściaczterygodziny nie opatrzona rana,ale krwi mu nie dodam. Jesteśmy gotowi szepnęli obaj chłopcy. I ja! odezwałsię Emil. We wszystkim dzieci! A znacie swoją grupę krwi? Ijego? Do tego potrzebny jest szpital. Andrzej! przerwała mu błagalnie. Staś nie stracił jeszcze przytomności, słyszał wszystko nie chciała, żeby słyszał. To byłojeszcze jednookrucieństwo, którego dopuszczano się na nim,Szpital! krzyknął Andrzej. Co mogę zrobićw tych warunkach? Nic!Patrzeći czekać! Musiciebrać to pod uwagę. Musicie o tym pamiętać. Nie mawyjściaz tej sytuacji. Niezrozumiał jej albo nie chciał zrozumieć. Nie mógłuratowaćStasia, ale chciał przynajmniej uratować tamtych dwóch. I Emila Emila także. Narzędzia wygotowane? zwrócił się do niego ostro. A wywyjdźcie! Zosiu, zabierzich! Jeśli chciał, żeby tobyła lekcja, powinien był ichzostawić, ale może to jemu teraz zabrakło siły,możeto on nie mógł już dłużej ciągnąćtej rozmowy, patrzećim w oczy, znosić ich spojrzeń. Zagarnęła chłopcówprzed siebie, wyprowadziła ich do pokoju,podsunęłakrzesła,żeby usiedli. Czekali wszyscy na krzyk z kuchni, na wrzask, najękchoćby ale za drzwiami trwałacisza, przerywana tylkogłosem Andrzeja i szczękiemnarzędzi. Tamtychtrzeba także opatrzyć? spytała cicho. Tak odpowiedzieli. Ciężko ranni? Lżej od Stasia, alejeśli pozostawisięich bezpomocy. Rozumiem. Nie pozostawi się ich bezpomocy. Obudzona rozmową Helenka leżała przez chwilęci307. chp, patrząc zdumionymi oczyma na obce twarze, a potem rozpłakała się iwyciągnęła rączki do matki. Przytuliła ją,zaczętanosić ikołysaćw ramionach, uciszaćszeptem, aledziecko nieprzestawało płakać, tylko zanosiło się coraz głośniejszym szlochem. Andrzej otworzył gwałtownie drzwi. Był blady,twarzmiał zroszoną potem. Cojest, do jasnej cholery, ztym bachorem? Nie odpowiedziała, wyniosła Helenkę do pokoju,wktórym sypiał Emil, położyła ją na jego łóżku. Nigdyjeszcze Andrzej nie stracił tak panowanianad sobą. Oznaczało to,że Stasio. ale nie tylko to, nie tylko to. Położyła sięobokdziecka, przytuliłaje do siebie,przerażonatak jak i ono tą nocą, obcymi w domu i tym,że nagle ichistnienie stało się jakby niepotrzebne i wadzące wszystkiemu. Cicho szepnęła do Helenki. Cicho. Zaraz to wszystkosię skończy. Musi sięskończyć. Przeraziła ją myśl, że uspokaja siebie,a niedziecko. Jestem z tobąpowiedziała. Jestemztobą! Ale to także nie było skierowanedo Helenki. Kiedy Ahdrzejją zawołał, stał już ubrany do drogi,Emilowi kazałosiodłać Achillesa. Przynajmniej będęmógł prędzejwrócić powiedział. Co ze Stasiem? zapytała cicho. Andrzej pochylił się,pocałowałją w policzek. Przepraszam cięszepnął. Byłem bardzo zdenerwowany. On..to byłbychyba cud, gdyby. Comam robić? Na razie nic. Zrobiłemwszystko,co było można. Nie wiem, ile krwistracił. Postaramsię wrócić najprędzej, jaktylko się da. Milczała. Objął ją, chłopcy stali przy drzwiach, opuścili głowy. Zosiu! Chyba rozumiesz. Ależ tak! Musisz jechać! 308gf""' SiiSScjsż nawet gdyby krzyczała,gdyby rzuciła się'na próg, pojechałby także. Nie trzeba więc byłomutegoutrudniać. Stanęła naprogu, pożegnała chłopców,wyraziła nadzieję,żepewnieniedługo, gdy Staś wyzdrowieje, zabiorą godo. lasu. Wróciłado kuchnizezdławionym gardłem, Emil cicho zamknął za nią drzwi,spojrzeli na siebie pociemniałymi z rozpaczy i przerażenia oczyma. Staś umierał, wiedzieli o tym oboje. Leżał teraz, wyczerpany, z zamkniętymi oczyma, ale słyszelijegoprzyśpieszony oddech, więcjeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz. ' Przypomniała sobie noc,kiedy był tu po raz pierwszy. 1kiedy Jamroż chciałgo ze sobązabrać do lasu. Gdybyjsię wtedy temu niesprzeciwiła,byłby w tej chwili jednym z lepszych żołnierzy umądrego, przebiegłegoJamroża, który opróżniał w całej okolicy niemieckiekasy i niemieckie magazyny wciąż się o tym słyszałoi zawsze myślało się, że to on. Byłby więc teraz u Jamroża, matka popłakałaby sobie tejnocy, kiedy do domunie wrócił,ale w końcu znalazłby sposób, żebyjązawiadomić,że żyje. Teraznigdyjuż nie otrzyma takiejwiadomości. Wiesz, o czymmyślę? spytałaEmila. Tak.Nie można było przewidzieć. A ty, żebyś misię z domu nie ruszał! krzyknęłanagle. Bo jak doktor niezrobi ztobąporządku, toja zrobię. Siedź na tyłku w domu i ani do lasu za daleko nie odchodź. Ja przecież. przeraził sięEmil przecieżpowiedziałemim wtedy, jak pan doktor kazał mi . sięwypisać. Widzisz szepnęła. Widzisz. Stasio poruszył się,otworzył oczy. Chciałcoś powiedzieć, ale widocznie niemiał jużsiły. Pochyliłasięnad nim, nic nie usłyszała. Nie mogłaoderwaćspoj309. rżenia od liri^^wóch nieruchomych źrenic,przekazującychj^jgbś, powierzających jej swoją ostatnią jakąśnia^Ristatnią prawdę. O Boże! pomyślała. Nie możemyP^bać! Niemożemy się ich bać! Ktoś im musi za tozapłacić, ktośmusi wyrównać ten dług. Emil! zaczęłacicho,ale w głębi domu znowuzapłakała Helenka i słowa, które miała powiedzieć,jeszcze nie wtedy zostały powiedziane. Nie kładli się już,czuwali przy Stasiu, a kiedyniebozaczęło szarzeć, Emilwziął wiadra, a Diana, która miaław stajni przy Łaciatce swoją miskę i zawsze dostawaław niej ciepłejeszcze mleko, pobiegła za nim, poszczekując radośnie. Gdyby można było ten obrazek wyjąćze świata, wyłączyć go ztego wszystkiego, czym stalsięw ostatnich latach, dzień zapowiadałby się szczęśliwie. Ale na ławce w kuchni, wysłanej baranicą, umierałdwudziestoletni chłopak i nawetpsia radość wydawała- się tu bolesną niestosownością. Wyszłana próg,uciszyłapsa i wtedy usłyszała inne szczekanie, niez lasu,aleod drogi, szczekanie i męskiegłosy. Pobiegłado stajni. Emil! krzyknęła. Ktoś nadchodzi! Chłopak siedział już na stołku u boku Łaciatki; zmęczony nieprzespaną nocą leniwie odwrócił głowę. Pewnie ktoś z folwarku. A jeśli nie? Zerwał się zestołka, ale to przypuszczenie wydawałomu się niedorzeczne. Nigdy tuniezachodzili powiedział. Aż razmoże się to zdarzyć. Prędzej! Musimy goukryć! Gdzie? W piwnicy! Drewniana klapa wpodłodze kuchni prowadziła dopiwnicy, w której chowali nazimę kartofle ikapustę. Teraz piwnica była pusta iEmil, zgarnąwszy wswojesilnedłonie końce baranicy, spuścił w nią Stasia, niereagującego już prawie zupełnie na to, co się z nimdziało. Niemcy! szepnął, niemogącznieśćjegonieruchomego spojrzenia. Ktoś idzie! To mogą byćNiemcy! Wrzucilitakże do piwnicy wszystkie zakrwawionepłótna, zatrzasnęli klapę, a naniej rozesłaligrubą lnianą płachtę. Wyrwana znowuze snu i posadzona natejpłachcie wśród wszystkichswoich zabawek Helenkazaczęła gwałtownie płakać, ale dwaj przybysze wzielonychmundurach, którzy stanęli w drzwiach, mogliprzypuszczać,że przestraszyła się. psa, ziejącegootwartąpaszczą przynodze jednego znich. Nie powiedzieli najpierw nic, tylko rozejrzelisię pokuchni, po zainscenizowanymnaprędce niemymobrazie Emil rozpalał ogień, a ona zdejmowała z piecaktóryśz garnków. Nikogo więcej nie ma w domu? zapytał wreszciejedenzżandarmów,starszy, trochę otyły. Jegotowarzysz, trzymający na smyczy psa,nie wysuwał sięprzedniego. Nie odpowiedziała. Znała niemiecki ze szkoły,ale było to bardziej rozumienie niż możliwość prowadzenia rozmowy. Terazzresztą miałato być tylko odpowiedź na pytania. A to żandarmwskazał głową Emila kto? Takimłody mąż? Zarumieniła się. Nie.Mąż w lesie. Pracujew lesie. ^ To pomocnik. Mążposzedł do pracybez śniadania? odezwałsiędrugi żandarm, ten, który trzymałpsa. Ogieńdopiero palicie. Obróciła siępowoli, wskazała glinianegarnki zkwaś311. nym mlelnem,' stojące na półce. nemleko;- Mąż rano pijekwaś Słusznie! roześmiałsię hałaśliwie starszy. Zdjąłczapkę,usiadł na ławie. Ja bym się także napił. Usiądź! powiedziałdo kolegi. Trzęsącymi sięrękoma postawiła przed nimi garnki,wyjęła zszuflady stołułyżki. Chleba niemacie? Podałachleb. Helenka wciąż płakała, więc uklękłaprzy niej na lnianejpłachcie,czującpod kolanem twardy brzeg piwnicznej klapy. Piękna matka,piękne dziecko! odezwał sięten, który zwrócił uwagę nato, żedopiero teraz rozpalają ogień; pragnął jakbyusprawiedliwić się tymkomplementem. Uśmiechnęła sięztajonym wysiłkiem. Gdyby Stasiojęknął teraz lub krzyknął bylibyzgubieni. Wilczur,ziejący wciąż otwartym pyskiem, prawdopodobnie wyczułby jego obecność w piwnicy, ale zajmowałagosobąDiana, która przybiegła ze stajnii, początkowonieufna, rozciągnęła się przy kuchni. Ja mam w domu trójkę starszy żandarmwzniósł do góry rękę, pokazał trzy palce. Trójkę! Samych chłopaków. A to córeczka? Tak powiedziała. Piękna matka, pięknedziecko! powtórzył drugi,ten z psem. Wilczur schował na chwilę swój olbrzymi, parującyjęzor, szarpnął się napejczu kuDianie iłypnąwszyna swego pana pokornym spojrzeniem,zaskomlił cichutko. Na, ja! zaśmiali się obydwaj, uderzając siędłońmi po udach. Selbstyerstandlich! I jedenz nich dodał po polsku, z zadowoleniem popisującsię312^^^^S-^fliS"^":"'^"'"llyia słowem: Panienka! Wtym domu same ślicznapanienka! %. Ztrzaskiem pękło grube polanow rękach Emila, żan:' darmi powolizwrócili ku niemu głowy. Porzuciła Helenkę izerwawszy sięszybko zeswegomiejsca,zapytała, czy nie przynieść jeszcze mleka albochleba? Może jajecznicę usmażyć są świeże jaja. Podziękowali w roztargnieniu; chłopak rozpalającyogień pod blachą zająłich na długi czas. W końcudoszlijednak do przekonania, że łamanie drzewabyłozwykłymzabiegiem przy tej czynności, zapalili papierosy i zaczęli zbierać się do odejścia. '^ Stali już w drzwiach, z wilczurem wciąż wyciągającym ku Dianie swój węszącypysk, gdy jedenz nich-. zapytał:Nie było tu nikogow nocy? Wzruszyła niedbale ramionami. U nas? Nowłaśnie! Włóczą się teraz różni po lasach. Ale nie tutaj. To nie las uśmiechnęłasięto prawie przedmieście Lichnowca. Podobało imsię to. Vorstadtvon Lichnowiec. Kiedy zostalisami, długo niemogli się poruszyć aniwydobyć z siebiegłosu. Helenka, korzystając zeswobody, podpełzła na czworakach kuDianie i położyłasię obokniej. Diania! szeptałazachwycona, że nikt nieprzerywa jej zabawy. Emil odezwał się pierwszy; Wejdę na drzewoizobaczę, czynaprawdę odeszli. Zróbto! I krzyknij,żebymmogła zaraz. Nie ^fc dodała cicho otworzymy piwnicę razem. Zrozumiał, czego sięboi, rzuciłsię do drzwii w mgnieniu oka byłna jednej z górnych gałęzi starego modrzewia, któryrósł przy domu. Wrócił zdyszany. Idą doLichnowca l313. Prędzej! zawołała. Prędzej! Odrzucili w kątzabawki ilnianą płachtę, podnieśliMapę prowadzącą do piwnicy. Emil spuścił się w dółnarękach. Pochyliła się nad otworem w podłodze sądząc, że zarazpoda jej Stasia, że wyciągną go i ułożąna ławie. Ale Emil długo się nie pokazywał, a kiedywreszcie go zobaczyła, twarzmiał bladą izacięte usta. Stasio nie żył. Pochowali go przedwieczorem opodal domu wśróddrzew, nawet wzgórka niemoglinad nim usypać,tylkodół Emil wymościł jedliną, a późniejpłasko wyrównanąziemię przykrył uprzednio zdjętąz niej 'darnią. Napniu jodły, tejsamej, która użyczyła Stasiowi swoichgałęzi na wieczne odpoczywanie, Emil wyrył jego imięl datę śmierci. Daty urodzin i nazwiskanie znali. Przeszukali wszystkie kieszenie zmarłego, ale nie znaleźliżadnego dokumentu. Trzeba będzie pójść drugi raz do tych chłopakóww lesie powiedział, zamyślając się, Emil. Zapytaćo jegonazwisko. Po co? Matce trzeba dać znać. Po co? powtórzyła cicho. Niech czekai niechnie wie. Czekanie jest zawsze nadzieja. 16Do drzwi ktoś puka. Delikatnie, z wyraźną obawą,żebynie przeszkodzić. Zofia przezdługi czasnie możesobie uświadomić, skąd dobiega ten odgłos i gdziew jakim miejscu swego życia go słyszy. Otwiera oczyi patrzy w okno, jak nauczyła ją Leosia, która wierzyła,żeten zabieg pozwala natychmiast zapomnieć o złymśnie,Pukanie rozlega się ponownie iZofia, trochę zawstydzona zwłoką, woła jakby zodcieniem skruchy w głosie: Ależproszę! Proszęwejść! Przepraszam młodziutkikustosz lichnowieckiego muzeumz pewnymonieśmieleniem uchyladrzwi. Nie chciałbym przeszkadzać. Panimoże zmęczona. ale był telefon z Kazimierza. Zofia odrazu jestprzy nim. Od córki? Cosięstało? Odcórki. Nie, nic sięniestało. Proszę się nieniepokoić. Sama dzwoniła? Ależtak, sama. Chciałempanią poprosić, alez kancelarii do tegoskrzydła pałacu jest dość daleko,no i. córka nie nalegała. prosiła tylko, żebym powtórzył. Co takiego? pyta Zofia sztywniejąc. Ze samochódsię zepsuł. 315. Pewnie ona prowadziła? Tego nie wiem. Ale że się zepsuł i naprawa oczywiście trochę potrwa. Jakdługo? Nie pytałem. Córka prosiła, żebysię paninieniepokoiła, przyjadą zaraz, jak tylkosamochód zostanienaprawiony. Dziękuję panu. Młody człowiek mógłby już właściwie odejść, ale stoijeszcze naprogu,wciąż nieco zakłopotany, obmiataspojrzeniem puste, biało wymalowane ściany, jakbyzawstydzała go przedziwna niegościnność tego gościnnego pokoju. Zimnotu mówi prawie przepraszającymtonem. Okna wychodzą na park,w dodatkuod wschodu. Południową stronę ogrzewa trochę słońce. Niestety wolno nampalić tylko dopiętnastegokwietnia. Nie zmarzłam pociesza go Zofia i pochyla kuniemu głowę z nikłym uśmiechem, jakby przekazywałamu myśl z góry uznaną zaniepojętą. Wiepan,przeżyłam tu, wtej okolicy, lata tak straszne, żepamięć o nich uodpamia mnie jeszcze i teraz. Cóż toznaczy trochę zmarznąć, trochępocierpieć, po tymwszystkim,cosięprzeżyło? Aleczas pracuje dlanas,w końcu nawet największybólstaje się tylko wspomnieniem. Tak mówi młodyczłowiek Wiem, co siętu działo. Zofiazaprzecza łagodnym ruchemgłowy. Nie.Nie wie pan. Nikt nie wie,kto w tymnie uczestniczył. I domniedocierały już tylko echa. Kilka razy widziałam rannych, otarłam się o śmierć, o strach, kilka razyusiłowałam go przezwyciężyć. To wszystko. Ale tozaledwie echo. Nawet po wojnie nie było tu spokoju. Na stoliku leżyoprawna wprzybrudzone płótnoksięga,Zofia dotyka jej palcami. Czytał pantę księgę? 316'. BIłody człowiek nie wiadomo dlaczego pochyla głowęw ukłonie. Przyznam się, żeod tego zacząłem tutajswoje urzędowanie. A ja spędzę nad tymcaływieczór, dopóki mojacórka nie zjawi siętuz naszym Włochem. Nie mówiła,co się zepsuło? Nie.A ja nie pytałem. Szczerzemówiąc, nie bardzo się na tym znam. Jak się nie ma swego wozu. A przydałbysiętu panu. Ba! młody człowiek rozkłada ręce. Nie.trze,ba było studiować historii sztuki. Zejdę chybado restauracji na herbatę mówi. Zofia, sięgając po torebkę. Przedłużająca się rozmowaw drzwiach zaczyna ją krępować. Nie będzie tamo tej porzetłoku? Kustosz zerka na zegarek. Chybanie. Jest już poobiedzie, a jeszcze przed kolacją. Choći w Lichnowculudzie nauczyli sięjuż przychodzić na kawę. " O tymwłaśnie ma okazję teraz się przekonać. Jakośnie może sobie tegowyobrazić,pamiętając dawne twarze; ale jednak widzi na każdymstoliku szklanki z kawą, i nagle ma ochotę sama się jej napić, choć od pewnegoczasu niejest to dla niejwskazane. Czuje jednakpotrzebę upodobnienia się do tych ludzi, wmieszania sięmiędzy nichi gdy kelnerkazjawia się przy jejstoliku,decydujesię zuśmiechem: To samo,co wszyscy. Może nie być taka mocna dodaje pośpiesznie. I wtedy dopiero go spostrzega,tego człowieka,któregorano spotkali na drodze i podwieźli do Lichnowca. Siedzi przy sąsiednim stoliku i patrzy na nią, wyraźnieniepewny, czypowinien się jej ukłonić i czy onatodostrzeże; w końcu unosi się na krześlei składa jejniezgrabny, głęboki ukłon, akobieta, z którą siedzi,odwraca się zaraz,żeby zobaczyć, komu się ukłonił. Zofia odpowiada skinieniem głowy i zaraz zaczyna się. ^wiSS^^^^. '^^^;. -,^:-^^-^^wi^^ta męka: Gdzie? Kiedy? W jakich okolicznościach gowidywała? Dlaczegoją zapamiętał? Bo to chyba nie 'był tylko ukłon złożonykobiecie, która go podwiozła. Tegojest już pewna. Więc gdzie? Kiedy? Z kim? Proszę! mówi kelnerka, stawiając przed niąszklankę z parującym płynem. Jestkawa. Czy mogęod razuskasować,bo kończę pracę. Ależ proszę! Zofia nerwowo wyszarpuje portmonetkę z torebki i odliczając pieniądze z dużym . naddatkiem dla dziewczyny pyta nagleprzyciszonymgłosem: Ktojest tenczłowiekprzy tym stoliku naprzeciwko. z tą kobietą,która pali papierosa? To Klimecki odpowiada od razu dziewczyna nasz pan Klimecki. A dlaczego to. wasz pan Klimecki? Bo ja wiem. kelnerka nie wie przez chwilę,co odpowiedzieć. Tak tu wszyscy mówią. Bo co? Dlaczego tak mówią? Bo on tusię tak. dziewczynaszuka odpowiedniego słowa . tak udziela. Organizuje. Nawet domuzeum się przyczynił. I dawniej, jakbył tu DomDziecka. Agdzie pracuje? W cukrowni. Amieszka na Wybudowaniach. Gdzie? Na Wybudowaniach. Tak tu wszyscy nazywają tenowe domypod lasem. Dawniejrósł tamrzepak, ale tegota małaoczywiście nie może pamiętać. Rzepak, czasem koniczyna,zawsze coś niskiego i kolorowego, a las przez to wydawałsię wyższyi ciemniejszy. Ale skoro ten człowiek mieszka teraz na Wybudowaniach, tamgdzie dawniej rosirzepak albo koniczyna, to znaczy, że podczas wojnymieszkał gdzie indziej. Gdyby tylko udało jej się odnaleźć wpamięci to miejsce, ten pierwszy ślad. 318^. .^". ^^ '. Mogłaby właściwie przeprosić gona chwilęi zapytać, ale krępuje jąobecność tej kobiety zpapierosem,a ściślej sposób, w jaki go trzyma, odginając do tyłuszeroko rozstawione palce. To oczywiście jest niedorzeczne, co ją może obchodzićnawyk, z jakim ktoś palipapierosa, nawyk chybacałkiem świeży, alejednak nieprzeprosi tego człowieka, nie oderwie go od stolika, niezapyta. Może jest to ktoś,z kim Andrzej przychodziłz lasu,kiedy zdecydował się już tam zostać, kiedy uznał,żepowinien być tam, wśródludzi, którzygromadnie uciekali teraz do lasu przed wysiedlaniem i zamykaniem'w obozach, przedjak w modlitwie nagłąi niespodziewaną śmiercią. Kiedy wróciłz lasupośmierci Stasia od chłopców z rozbitej podchorążówki widziała to już w jegooczach. Potemchodził tam jeszcze kilkakrotnie,do nich,doJamroża ido tych z GL, gdy natknął się wlesie naich zbiórkę przeddelegatem zWarszawy i został przez, nich zatrzymany,dopóki nieudowodnił, żenaprawdęjest lekarzem. Mieli już rannych. Widziała to w jego oczach. Ten wyrzut. Tenwstyd,że jest tu, a nie tam. Nie tam, gdzie giną ludzie. A wsie wokół Zamościa spływały teraz krwią. Ludzieporzucali swojedomy iwozami, wyładowanymidobytkiem,ciągnęli w lasybiłgorajskie. Nie wszystkimUdawało się uciec, wielu padało na progach swych domów, do których natychmiast wciepłepo nichjeszcze miejsca wchodzili osiedleńcy. Czasem ognianawet nie musieli rozpalać, bo tliłsię jeszcze ten, któryrozniecilipoprzedni gospodarze. Oni poprawdzie nigdygospodarzami tu niezostali, choć dano im odrazuwłasnościowe papiery i choć żrącymwapnem zamalowali tukażdy polski ślad ale z tymwszystkim na. wet jednej nocy nie mieli spokojnej, za dużo krwisię polało, żeby miała zostać nie pomszczona. Zaczęłosię nocne regulowanie tych nie zapłaconych rachunków,pożary i bitwy o całewsie, nierzadko zwycięskie, jakta, o której wieść przekazywano sobie z obłąkaną radością woczach pierwsza prawdziwa partyzanckabitwa pod Wojdą. Andrzej byłpo tejbitwie w lasach ordynackich, i ciz BCh już się o nimdowiedzieli, możeod Rosjan z oddziału Jamroża (pod Wojdą walczyli także partyzanciradzieccy), był tam,a kiedywrócił wiedziała, że topowie. Milczałjedząc, milczał chodzącpodomu, milczałtrzymając na ręku Helenkę. Było w tym cośtakbolesnego, że sama chciała muto ułatwić,pomóc,zapytać, ale onwtedybardzo cichoi nie patrząc na niąpoprosił, żeby poszła do pałacu po młodą panią Borbwiecką. Dlaczego ty nie pójdziesz dopałacu? zapytała. Nie chcę pokazywać się w Lichnowcu odpowiedział. PosadziłHelenkę naławie,odwrócił się do okna. Od rana padał śnieg, nowy rok zacząłsięmroźnie i biało, rok czterdziesty trzeci, czwarty ich rokwOlszance. Przecież maszpapieryw porządku zaczęła nieśmiało. Proszę cię, idź do pałacu i poproś tu panią Borowiecką powtórzył z naciskiem. Nie wybaczyłbymsobie, gdybym teraz. Idź,proszę cię! powiedziałjeszcze raz. Może Emil założy Achillesa do sanek? Takiśnieg. Nie!potrząsnął gwałtownie głową. Nie!Niechcę także, żeby Achillesa widzieli w Lichnowcu. Ktowie,kogomożecie, spotkać i komu onsię nagle spodoba, on nawetw zaprzęgu niejest bezpieczny. Idź!Nie ma zbyt wiele czasu. 320 1Chciała zapytać, co toznaczy: "nie ma zbyt wiele; czasu", ale nieodważyła się na to,nie odważyła się nawet na niego spojrzeć, naciągnęła buty,narzuciła płaszczi chustkę na głowę, dopadła do drzwi. Powietrze byłomroźne,suchywiatr strącał zgałęzi nawisły grubośnieg. Co to znaczy, myślała wciąż, "nie ma zbyt wieleczasu"? Młodapani Borowiecka nie okazała zdziwienia aninie pytała o nic. Kazała zaprzęgać do sanek. W drodzeprawie nie rozmawiały, jeśli nie liczyć pytań o zdrowieHelenki jednej idrugiej. Kiedy przyjechały,Andrzejwciążjeszcze stał pod oknem,tak jak go zostawiła. Wydałosię jej, że Emil, który otworzyłim drzwiiumknął zaraz do swego pokoju, mazaczerwienione oczy. Słucham pana powiedziała paniBorowiecka. Uczyniłatymisłowami całkiem zwyczajne to, że ją tuwezwał, aonastawiła sięzaraz, posłuszna temu wezwaniu. Andrzej pochylił sięi pocałował ją w rękę. Przepraszam. Musiałem z paniąporozmawiać. Jestem. Muszę, zostać w lesie powiedział. Tego się spodziewałam. Oczywiście będę się starał, żeby odczasu do czasu tu wpaść,ale funkcji leśniczegome zdołam jużpełnić. Chciałbym,żeby mojażona i dziecko, a także i tenchłopak mogli tu zostać. Nie ma o . czymmówić. Plenipotent będzie wypłacał pensjęjak dotąd. Dziękuję. Niech tylkochłopakw dalszymciągu dokarmiazwierzynę. Będzie to robił. Ale totylko jedna prośba. ,A druga? Rozmawiali,jakby byli tylko samiw pokoju, jakby21 Dwie ścieżki czaau321. nie stała oboknich,nie zdejmując z twarzy Andrzejaprzerażonych oczu. Więc jednakto się stało,jednak stałosięto, czego przez cały czassię bała. Odchodził idowiadywała się o tymz rozmowy,jaką wiódłz paniąBorowiecką, z rozmowy o pensji,o dokarmianiu zwierzynyi oczymś,co dopieromiał wyjawić. A druga prośba? spytałajeszcze raz pani Borowiecką. Proszę mi wybaczyć, jeślibędę zbyt zuchwały. Ale to,cosię teraz dzieje we wszystkich lasachLubelszczyzny, wymaga tejzuchwałościode mnie. Ludziemrą jak muchy. Wiem. Co to za prośba? Powiedział po długiej chwili:Achilles. Pani Borowiecką opuściła głowę, podbródek jej zadrżał. Achilles powtórzyła za nim cicho. Był już zemną kilkarazyw lesie. Byłjuż? Przepraszam. Nie miałem czasu pytać opozwolenie. Cudowny koń. Idzie wlesie cicho, omija każdą gałązkę,człowiek nie szedłbyciszej. I szybki! Cudownykoń. Pani Borowiecką przymknęłaoczy. Niech mi pantylko teraz nie zaczyna mówić o jegozaletach. Przykro mi. Ale i tu nie wiadomo, jaki czeka golos. A ja w lesiemuszę mieć konia. Nie mogę wciążkażdej drogi pokonywać na piechotę. Jaka to strataczasu! Oczywiście. Rozumiem. Mógłbym panią prosić o innego konia,aleprzyzwyczaiłem się już do niego, a jeździec zemnie nieświetny. Bardziej kieruję sięjego instynktem niżmoim własnym rozeznaniem. Rozumiempowtórzyła pani Borowiecką. Nastała teraz cisza. Milczeli wszyscy troje,choć322może ona powinna by la wreszcie zapłakać,rzucić sięAndrzejowi na szyję,wcisnąć mu w ramiona Helenkę. Ale jak tyle razy przedtem wiedziała, żeto nanic,że pragnienie zachowania dlasiebie tego, co siękocha, stałosięteraz śmieszne iniegodne,a kobiecegesty rozpaczy i błagania staciływszelkisens. Staławięc zzaciśniętymi ustami, ogłuszona waleniem serca,jakbybyła dzwonem bijącym na alarm,dla siebietylko bijącym naalarm. Proszę powiedziała paniBorowiecką. Niechgo pan weźmie. Nie wiem, jak pani dziękować. Więc niech pan niedziękuje. Wolę, żebysłużyłpanu niż komu innemu. To świetny koń i niech marównie świetne życie. Ostatecznie branie przeszkód natorze toznów nie takie najzaszczytniejsze zajęcie. Niechpanu dobrze służy. I niech pan na nim szczęśliwie wraca. Czy jeszczecoś? Takpowiedział Andrzej cicho. Najtrudniejsze przedemną i proszę, żeby mi panipomogła. Pani Borowiecką przeniosłaspojrzeniez twarzyAndrzeja na jej twarz. Zaczynała rozumieć. Niewiem,czy będę' mogła panu pomóc. Pani także kiedyśtozstawala się z mężem. O Boże! zawołała. I pan myśli, że odzyskałam już spokój? Ibędęmogła pokazać pana żonie,że przebolałam już tamtą chwilę, że wyzwoliłam sięjużz tego cierpienia, z tegorozdarcia duszy na strzępy,nastrzępy! Otóż nie będę mogła! Niech pan na to nieliczy. Pani Wando! szepnął Andrzejz wyrzutem. Tak.Niech pan nato nie łiczy! Nie ma przykładów na uspokojenie, na zabliźnianie ran,na zawianieśladów. Nieposłuży się pan mną jak eksponatemw tej sprawie. Sprowadziłmniepan głównie po to. ,323. Achilles, oczywiście, leczmógł go pan wziąć bez pytnia, tak jak pan robił przedtem. Ale chodziło głównieo to,że nie miał pan odwagipowiedziećtegożoniewprost. O moja biedna! zawołała i wyciągnęładoniejramiona, aonanie mogła jużpowstrzymać łezw tym ciepłym, kobiecym objęciu. Moja biedna! Emil! krzyknął Andrzej. Wyprowadźkonia! Emil zjawił się natychmiast, musiałstać poddrzwiami, musiał warować przy nichz uchem przy szparze. Więcjednak pan doktor. jedzie? Co to znaczy "jednak"? Siodłaj konia. Emil posunął się ku drzwiom ze zwieszonągłową, powolny i przygarbiony. Panie doktorze! zacząłcicho. Siodłaj konia! krzyknął Andrzejostro. Dopiero gdy trzasnęły drzwiza Emilem, podszedłdo niej. Zosiu! Płakaławciąż w ramionach paniBorowieckiej, w jejsiostrzanym, kobiecym objęciu. Zosiu! Niechże panispojrzyna niego! powiedziałata,która miała to już za sobą, która także kiedyśżegnałaswego męża. Nie, lepiej by było, gdyby na niegonie patrzyła,gdybynie zapamiętała jegotwarzy z tej godziny. Niechbyjejtowarzyszyło spojrzenie jegooczu z chwil dobrych,nie podpalonych jeszczerozpaczą. Pani Zosiu! poprosiła pani Borowiecka. On milczał. Wysunęła się zobejmujących -ją ramion, odwróciłakuniemu głowę. Stal odniejokrok, nie miałodwagizbliżyć się do niej, a ona także nie pokonała tej odle. 324'. '' 'Przecież chyba rozumiesz, że muszę? Glos miałpęknięty,nadłamany, okaleczony. Musisz odpowiedziała. Dlaczego, dlaczego to powiedziała? Dlaczegoczłowiekjestosaczony przez powinności,którychsam nie wziąłnasiebie, ajednak nie może ich odrzucić? Wszystkow niej krzyczało: nie! Nie!NIE! a jednakpowiedziała : musisz. Dziękuję ci rzekł zulgą, ale głosmiał wciąż pęknięty, nadłamany i okaleczonyjak przedtem. I tak sięrozstali. Bez łez i pocałunków, bezwybiegania napróg. Inne byłypożegnania, gdy zabierał goJamroż, a potem wszyscy, którzy w nocy wyłanialisię z lasu. Teraz Emil podprowadziłAchillesa,paniBorowiecka pogładziłagopo głowie, pocałowała w chrapy, Andrzej wskoczył na niego, podniósł rękę w jakimśfałszywympożegnalnymgeście i zdziwiony Achilles,ruszonyostrogą, rzucił się wśnieg. Człowiek siedzący naprzeciwko niej w pałacowej'restauracji, jakby speszonyjej spojrzeniem, pochyliłsięku swojejtowarzyszce i zaczął cośdoniej szeptać. Więc mógłby to być któryś z tych, copomagaliAndrzejowi, przy transporcie chorych do Olszanki,kiedy uznał,że powinni u nichleżeć, żemieli stądbliżej do życia niż z polanyw lesie, na której założył swójszpital. Przynosiliichwtedyjacyśludzie, nie zapamiętywała ich twarzy,zajęta chorymi, atakże i tąulotną radością, jaką jejdawała krótka obecnośćAndrzeja. Więc mógłby to być któryś z nich, a ci wiedzielio Andrzeju więcej niżona, byliz nim dłużej, jeśliliczyćczas nie jako sumę dni, ale jako odcinek najdalej wybiegający w stronę punktu. Dlatego on,byćmoże, byłz Andrzejem dłużej i całkiem niedaleko325. owegopunktu, który dlaniej pozostał wieczną tajemnicą. Zapytam go! pomyślała w popłochu. I już zbierałasię, żeby wstać, gdy tamci przydrugim stoliku podnieśli sięze swoich miejsc iszybko, bardzo szybko opuścililokal. Coś się stało? pomyślała. Coś się musiało stać. Wstała także i wyszła przed skrzydło pałacu, ale nigdzie ich już nie zobaczyła. Gdzieśniedaleko na szosie zaszumiał silnik samochodu. Agnieszka! ucieszyła się. Dopiero teraz zdałasobiesprawę z tego, jaki lęk budził wniejsamotnywieczór w pustym hotelowym pokoju. Szum silnikaprzepłynął jednak wzdłuż ogrodzeniaparku iucichł. Spojrzała na zegarek dochodziła ósma. Mogliby jużwrócić, pomyślała z mimowolną pretensją, zapomniałao zepsutym samochodzie,o przymusowym czekaniu najego naprawę. Znowu nie wiadomo dlaczego winnawszystkiemu wydała się jej Agnieszka, nie Renato,któremu zarzucić można było co najwyżej zbytnie uleganie jej. A może jednak trzeba było namówić na tęwycieczkę iHelenę? Nie byliby tylko sami ze sobą,gdyniemogła im towarzyszyć. Nie, nie, zaprzeczyłasobie gwałtownie, Helena nie mogła tuprzyjechać. Niepowinna zawsze myśleli,że nie powinna. Ale dlaczego i onaprzez tylelat nie była tu ani razu. Przeszła siękilkakrotnie alejkąwzdłuż pałacu. Samochody przejeżdżały szosą, ich szumnarastał icichł,narastał i cichł, narastał i cichłżaden sięnie zatrzymał. Ależ o niej także mówiło się w ciągu tych wszystkich lat, że niepowinnatu jechać, że nie powinnaprzypominać sobie tych miejsc. Dopiero teraz zjawieniesię Renata doprowadziło do jej samowoli, do wyłamaniasię spodprzyjętych od dawna i na zawsze rodzinnychustaleń. Dlaczego? pomyślała z niepokojem. Dlaczego? Wróciła do pokoju, otworzyła znówgrubą księgę,326oprawioną w przybrudzone płótno kronikędwudziestupięciu latpałacu i jego nowychmieszkańców. Przerzuciła wszystkie kartkiizatrzymała się na ostatnich. Nagórze wyraźnym, kaligraficznym pismemkierownik Domu Dziecka napisał: Jubileusz. A pod spodem mniejszymi i już nie tak starannymiliterami: Bozstaniez Lichnowcem. Bez szczególnego zainteresowania przeczytała relację o przekazywaniupałacu konserwatorowi wojewódzkiemu,o przykrych targach na temat terminuopuszczenia go przez dotychczasowego użytkownika,który wobec nieukończenia w Kraśniku bloku, gdziemiał otrzymać mieszkanie krótko mówiąc, nie miałsię dokąd wynieść. Niemogła zrozumieć, dlaczego tendzień miałbyć również jubileuszem,i już chciała zamknąć księgę, gdy u dołu strony natknęła sięna znajomeimię: Helenka, Helenka Borowiecka. Z tego, cozanotowałautor, wynikało, żepoprzedniegodniaprzeprowadzonoz nim wywiadprzed kamerami telewizji natemat dwudziestopięcioletniej działalnościDomu Dziecka, . który kończył właśnie swoją działalnośći którego wychowankowie doszlido znacznych w krajustanowisk. Ten wywiad wtelewizjii padłe podczasniego słowo "jubileusz" spowodowałynastępnegodnialawinę listów i telegramów,ale dwaj starsi panowie kierownik DomuDziecka iwspółpracujący z nim przezte całedwadzieścia pięć lat Jamroż spodziewali sięnie listów i telegramów. Przyjechałjednak tylkojedenzwychowanków iHelenka, Helenka Borowiecka. Nie była wychowywana w tym domu, ale byławychowywana przez ten dom. Człowiek, który usunąłjąstąd razemz babką, przez cały czasłożył na jejutrzymanie chyba z własnychpieniędzy, bo nie możnabyło tego inaczej rozumieć. Panna Helena Borowiecka,inżynier ogrodnik,dyrektor szkoły ogrodniczej gdzieś327. podWrocławiem, przyjechała, żeby mu za to podziękować izaprosić do 'siebie. Tobył również pałac siedziba jejszkoływ pięknym parku, przy dwóchhektarach róż i trzech morelowego sadu. "Okazujesię śmiałasię pannaBorowiecka że nie trzebabyćwcalewłaścicielkąpałacu,żeby w nim mieszkać. To dodaje szczególnieotuchy przy sporządzaniupreliminarza remontów. "Odłożyłaksięgę z uczuciem jakiejś ulgi. Wszystkosię jakbywygładziło, zamknęło skoro w tych murachpo tylu latach zabrzmiał śmiechtej dziewczyny. Zobaczyła jeszcze przez chwilętwarz jejmatki,gdycałowała Achillesa,godząc się na jego nowe,piękne życie w lesie, ale i to się jakoś zatarło, odpłynęło. Achillesazjedlipartyzanci podczastragicznego okrążenia nadTanwią w czerwcu czterdziestego czwartego roku,alejegopaninaszczęście nigdy się o tym nie dowiedziała. Spojrzała znowu na zegarek dochodziła dziewiąta,na dworze zaczynało już zmierzchać. Pożałowała, żesamanie rozmówiła sięz Agnieszką, dowiedziałaby sięmożeszczegółów, które pozwoliłyby choć wprzybliżeniu ustalić czas jej powrotu i Benata. Zastanowiłasię, czy nie mogłabyzadzwonić do Kazimierza ale ściśle do kogo? Do właściciela jakiegośwarsztatu samochodowego, o ile byjegonazwiskofigurowało wksiążce telefonicznej? Może na milicję? Zaniechała jednak tej myśli, bo wyobraziła sobie,żeRenato byłby tym niemile zdziwiony. Rzuciła się w ubraniuna łóżko, starając się uporządkować jakoś myśli, teraźniejsze i dawne, ale z tegoporządkowania wziął sięnaglesen,dziwny, jakby najzupełniej współczesny i dzisiejszy, ale był w nim Luciow żołnierskimmundurze, Lucio z tamtych lat, nieAndrzej ani Emil, o -którychnie przestawała myśleć,i nie Francesco, darzonyprzez niąprawdziwą przy328Wjaźnią, alewłaśnie Lucio,taksamo natarczywy i zuchwały, mimo tegowszystkiego, coich otaczało,cozagrażało i jemu, i jej. Sophia! mówił Lucio, i takjak dawniejbyłato jakby niedziela, święto jej imienia. Sophia! Możedrugi raznie spotkam już kogoś takiegojak ty. I możety kogoś takiego jak ja także już nie spotkasz. Jesteśmytu. Razem. Wszystko inne jest wielkimgłupstwem. Masz usta, które musi ktoś całować. Maszwłosy,w których musi ktoś zanurzać twarz, masz piersi,któreniepowinny zasypiaćz dala odmężczyzny. Sophia! Obudziła sięzlana potem,z krzykiem, którego echadługo nasłuchiwała, bojącsię, czy nie przestraszył kogow hotelu, czynie sprowadzido jej pokoju recepcjonistki. Ale na całym piętrze trwała martwa cisza, tylko podoknem na bliskimdrzewie gwizdała wilga, a w dolemknęłyszosą, nie zatrzymujące sięprzed muzeum, samochody. Podniosła sięz łóżka,zawstydzona sama przed sobątym przedziwnie słodkim przestrachem, jakibudziław niej zuchwała natarczywość Lucia. Zapaliłaświatło,spojrzała na zegarek. Było po wpół do jedenastej. Pa-'trząc przezchwilę na układ wskazówek uświadomiłasobie, że Renato, wybierając sięwtakdaleką podróż,poddał chyba swój wóz szczegółowemuprzeglądowi i żedefektwtak świetnymsamochodzie mógłpowstać tylko za sprawą pechalub. wyobraźni. 17Renato śpi, na wznak, obnażony i spokojny, pewnynawet we śnie swojej urody. Agnieszka,wsparta nałokciu, patrzynaniego, niemogąc zrozumieć, jak tosięstało, że leżą teraz obok siebie w obcym jej pokoju,znajdującym się prawdopodobnie nad barkiem, w którym tańczyli i z którego jeszcze i teraz dochodzą nikłedźwięki. Starając się nie zbudzić Renata, patrzy nazegarek dwunasta. Ma ochotę wyskoczyć z łóżka,ubrać się szybko i potarmosiwszy Renata, zmusićgodo tego samego. Zagodzinębyliby w Lichnowcu i matka uwierzyłaby w zepsucie wozu, w oczekiwanie najego naprawę. Ale równocześnie ta panika,która jąogarnia, wydaje jej sięjakaś prowincjonalnai niedorosła, wstydzi się jej przed Renatem, nie zdając sobiesprawy, że to właśnie jest najbardziej niedorosłe w całym jej postępowaniu. Jakto się stało? myśliznowu. Jezus Maria! Ogarnia ją przerażenie zamiast uciszenia,tkliwościi szczęścia. Jak to sięstało? Jakto się mogłostać? Tańczyli radiowiec w sztruksowym ubraniuw grube prążki puszczałwciąż taśmę z Łoue Story,a później, jeszcze wyraźniej na cześć Renata,OreSamarę w przerwach pilijakieśtrunki, siedząc nawysokich stołkachbaru, mówili różne miłegłupstwaz twarzami coraz bardziej zbliżonymi kusobie, aż330'jP yf końcu, kiedymimowszystko,mimo przytuleń,poZ"całunków i szeptów, chciała jechać, Renato namówił ją na telefondo matki,który miał przedłużyć tylko ichpobyt w Kazimierzu, a sam w tym czasie musiał wyS; starać sięopokój na górze. Legitymacja związku filmowców dawała mu te możliwości,mimo że był tozamknięty ośrodek wypoczynkowy. Potem znowutańczyli, znowu ciągnęli przez słomkę jakieś trunki, mieli. w głowach przyjemny szmerek, gadatliwa serdecznośćl', popychałaich ku sobie, akiedy wstawali, aby pójść poj tańczyć,od razu owijali się niecierpliwie ramionami,^, bardzo spragnieniswojej jak najbliższej, jak najciaś^ niejszej bliskości. Iwtedy Małgorzata zsunęła się ze swegostoika przyH: barze, podeszła do nich i klasnęła w dłonie. Odbija"' ny! zawołała. 'yi Renato nie wiedział, oco chodzi, zatrzymał się,^w mrejscu zdumiony,ale izaintrygowany. II Powinnaby może nie zwracać uwagi na ten wy'",',, bryk Małgorzaty, powinna by może jej coś powiedzieć,: ale po tejdawce alkoholu, jakaszumiała jejwgłowie,1, podrażniona duma mogła ją sprowokować tylkodoUl;jednego:odsunęła się od Renata, popchnęła go leciutko^', kuMałgorzacie. Masz powiedziała. Możeszgog sobie z bliska powąchać. ^ Nie jestem wędrowcem odpowiedziałaMałgorzata. Ale już owinęła swoje półnagie ramię wokół karBku Renata, już wparław jegoźrenice uważne, nieruchome, przyczajonespojrzenie swoich oczu. Niezna włoskiego! ucieszyła się Agnieszka. Ale znaangielski, przypomniałasobie z przerażeniem. Radiowiec w sztruksowym ubraniu w grube prążkiwyciągnął ramiona i przygarnął ją ku sobie. Uważaj powiedział. Małgorzata strzela bezpudła! Odsunęła się trochęod niego, przyjrzałamu się. z bliska. Trudno strzelać do czegoś, co już jest zestrzelone odpowiedziała. Ale zerkała jednakItu tamtej parze, nie zawsze rozumiejąc, co mówi do niej jejpartner. Rozmawiali już ze sobą, to znaczy Benatomówił,a Małgorzatasłuchała, wten swój jedyny naświecie sposób, cudownie i niebezpiecznie,'zawsze budząc wdzięczność i wzruszenie. O nie! mruknęłaAgnieszka. Co powiedziałaś? spytał radiowiec. A mówiłam coś? zdziwiłasię. Radiowiec patrzył na nią jakby zasmucony. Odepchnęła go od siebie,zbliżyła się do Renata i Małgorzaty, głośnoklasnęław ręce. Jeszcze trochę zaśpiewała Małgorzata. Jeszczetrochę! Spływaj! powiedziała do niej groźnie. Renato stałbezradnymiędzy nimi, przy barze ktośsię roześmiał. Spływaj! powtórzyła. A w Warszawie sięz tobą policzę! Nieznasz się na żartach? uśmiechnęłasięMałgorzata. Podniosła w górę ramiona, wykonała nimi szeroki krąg nad głową, a potem zarzuciła jena szyję radiowca. A jednak! szepnął Renato,całując ucho Agnieszki. Zazdrosna? Nie bądź głupi! powiedziała. Jedziemy zarazdo domu. Do jakiego domu? Dohotelu. Tu mamy także hotel. Uspokójsię, dobrze? Czy powiedziałem coś złego? Wzruszyła ramionami itańczylidalej w milczeniu,332F Renato nie powiedział: Ona jesttrochę podobna do twojej siostry. i, Kto? Tadziewczyna. AS Nie porównuj mi bylekurwiątka . domojejsio" stry. Oczywiściechodzi ozewnętrzność. Moja siostra składa się nie tylko z zewnętrzności. i Coznaczyłoto twoje "chybanie", kiedy pytałem, czy jestzamężna? Długa historiaodpowiedziała niechętnie. I naglemówienie o Helenie wydało jej się czymś najlepszym," ' o czym mogłaby mówić z Renatom, czymśnajlepszym,'o czym mogłaby mówić w ogóle, tego wieczorai zaw. (:.' sze. Dostała stypendium do Stanów, ona ijej mąż. - To znaczy, że jednak zamężna? ':Poczekaj. Obydwoje specjalizowalisię w hodowliziemniaka. Taka miłość od pierwszego wejrzenia nad1 probówką z parującąskrobią. Mieli pisaćjakieś praceB naukowe. Pojechali obydwoje, a wróciła tylkoona. " Dlaczego? 11vOn został w Stanach. No ico? Zato "no i co? " mamochotęcię uderzyć! Oczywiście, dla was to jest bzdura. Jeździcie sobie, gdziechcecie, możecie żyć, gdziesię wam podoba, i nie jesttood razu zbrodnia wobec własnego kraju, każdegoranka możecie powiedzieć: ciao, ukochana, ojczyzno,wrócę, gdy będziesz mi potrzebna. Mało który z was. pomyśli: alboja tobie bo to sentymentalne iniemodne. A my jesteśmy uwiązani do swoich tragicznychdziejów jak pies do przeciekającej budy:żyć w niejtrudno, a porzucić nie sposób. Mówiliśmy o twojej siostrze. Przez cały czas mówię o mojej siostrze. Wróciła,333. ale kocha tego idiotę, który zdecydował się zostać zaoceanem. Dlaczegoniezostała razemznim? Widzisz, tytego nigdy niezrozumiesz. Tłumaczęci, a nie rozumiesz. I nie mogę mieć oto do ciebie pretensji. Aona jest nieszczęśliwa i co dzień płacze. Dlaczego nie została razem znim? krzyknąłRenato. Mój chłopaczku, nie dla ciebie jednak ta opowiastka. Zaczęłam ci ją opowiadać, bo pytałeś,aleza dużoby trzeba streszczać, żebyś to wreszcie pojął. I chce cisię kręcić film w tym kraju i o tych ludziach! Wyperswaduj to staremu. Niczego mu niewyperswaduję. To postanowione. Noto rozejrzyj się trochę inaczej dookoła. Niepatrz tylko, która dziewczyna dobra do łóżka. Chciał powiedzieć: odrazu wiedziałem, że ty! alewydało mu się, że nieprzyjęłaby tegodobrze. Ta rozmowa, którąsamzresztą zaczął, znowu wszystko oddaliła, może nawet wogóle uczyniła niemożliwą jegonadzieję. Trzeba byłona nowo rozkręcaćnastrój,podnosić temperaturę. Ach, dziewczyno! westchnął. Masz rację odpowiedziała innym tonem. Maszrację! I nagle jakoś porozumieli się. Niepraktycznei nie wiodące do niczego wydałysię jej wszystkie cnoty Heleny; kochała tego chłopaka,który zostałza oceanem, i płakała każdego dnia, boprzeczuwała jużjaki wśród tylu pięknych dziewczyn! wybierzerodzajzemsty za to, że go zostawiła. I na co przydałasię jejta wielka,najprawdziwiejpierwsza miłość doniego jednego? Chcesz jeszcze tańczyć? spytałRenato. Nie.Wyjdziemy? 334p",'' 'Chętnie. ' Usiedli na ławce przy basenie i choć noc była przenikliwie zimna, nie czuli tego. Ramię Renataw zamszowymrękawiebyło ciepłe i wygodne jak kołyska. Dobrze? spytał. Bardzo! Milczeli. Całowali sięodczasu do czasu, ale nie zaczęsto. Renato nie dopuściłsiężadnej niezręczności,była mu zatowdzięczna. Tak, pomyślała, jest dobry na' każdy smutek. A potem, gdy nadrugiej ławce usiadłajakaś paraizaczęły się przekomarzania i chichoty,wstali i spleceni ramionamiruszyli alejką ku jasnym kwadratom': na tratwie, wyrysowanym przezoświetlone jeszcze gdzie;. :niegdzie okna. Zatrzymali się pod jakimś drzewem, opartaplecami o jego pień, poczuła na sobie ciało Re; nata, od stóppo stwardniałe nagle, zsurowiałe usta. Chodź prędko szepnął. Tak!odpowiedziała. Nie myślała, dokąd ją prowadzi, skąd zna tę drogęoczywiste wydało sięjej, że musi być gdzieś jakieśmiejsce na to ichpragnienie, na tę niecierpliwość,której, niechcieli i nie mogli już od siebie oddalać. Prowadził, aona była mu posłuszna,pewna,że nie uczyniżadnej niezręczności. I było tak,jak myślałauniesienie, silne i czyste,zakończoneczymś wysokim i prostowiodącym donieba, jak ptasi trel, jak najwyższa jegonuta. OBoże! szepnął Renato. Serce musię jeszczetłukło tuż przy jejustach, uspokajającesię powoli serce. Byłoza dobrze! Nic niemów. O wiele za dobrze, żebym jutro bezżalu mógłwyjechać z Warszawy. Nie niemów! Zaczęła go całować, żebyzamk. nać mu usta, żebypowstrzymaćsłowa, które swojąprawdę mogły zachować tylko w tej krótkiej chwili. Więc niemówił nic więcej, fala surowego, wzniosłego,chłopięcego uniesieniapowróciła znowu,i znowu byłamu wdzięczna, żenie było wniej śladu lubieżności, trywialnej uciechy, psujących wszystko gestów. Lubiłatak jakon porywającą czystość pierwszych zbliżeń, nigdy po nich nie miała sobie nic dowyrzucenia. Tak,pomyślała prawie z tkliwością, był naprawdę dobry nakażdysmutek. A potem zasnąłi jej sięto też udałona pewien czas,alenagle obudziła się inie może zrozumieć, skąd siętu wzięła i jakto się stało, żeleży tu w obcym pokojui z obcym człowiekiem, którego nie znała jeszcze wczoraj. Wydajejej się,że jeśli otworzy oczy,będzie mniejobcy, pochyla się nad nim i mówi z bliska, jak dziecko,które sięczegośboi:Renato! Nie śpij! Alechłopak zmienia tylko pozycję, przytulasię doniej,jego usta przy jej nagim ramieniu poruszają sięwe śnie,zaczyna leciutko chrapać. Renato! mówi Agnieszka wrogo. Nie śpij! Teraz Renato podnosi powoli powieki i tak jakonaprzedtem nie może zrozumieć nic z tego, na co patrzy, w oczach ma pytanie i lęk, dopieropo chwili rodzi sięw nich uśmiech. Przygarnia do siebieAgnieszkę, zasypiającznowu całuje jąwusta. Zgaś światłomruczy. Nie śpij! woła Agnieszka. Dopiero teraz Renato rozbudza się na dobre,siada,spogląda na zegarek. Madonna! Jeszcze wcześnie! Ubierajsię! Musimy jechać! Teraz? W nocy? Teraz. Zaraz! Kochanie! Renato wyciąga ramiona, aleAgnieszkawyskakuje z łóżka i zaczyna się ubierać. 336Słuchaj mówi z rozczarowaniem i niepokojem. wszystko udawałaś? Co udawałam? Wszystko! Wiesz dobrze co. Mały głupcze! Agnieszka wciąga przez głowęsweteri musi na chwilę zamilknąć. Mały głupcze! Nie opłaca ci się oczywiście tego zapamiętywać, boniezobaczymy się chyba po razdrugi, ale jednak weź topoważnie: ja nigdyniczegonie udaję. Przestraszyłaś mnie. A więc dlaczego chcesz jużjechać? ^Może ci się wydam małą mieszczką, pełną skrupułów, ale jednakchciałabymzapukać do pokojumojejmatki,powiedzieć jej,żeby się nie martwiła, że samochód zostałnaprawiony i że nareszcie idę spać. Uważasz,że to śmieszne? Nie Renatosięga po swoje rzeczy,porzuconeprzy łóżkunie wydaje mi się to śmieszne. Przepraszamcię. To ja cię przepraszam, że sam o tym nie pomyślałem. Ale chciałem być jak najdłużej z tobą. Jeszcze będziemyrazem prawie przez całydzień. Ale jużnie tak mruczyRenato z żalem. Jużnie tak. , powtarza w myślach, inagle jawi mu sięzamiar, któregoprzedtem nie miał,jakaś chęć niegodna,uświadomiona jednak jak marzenie: oto przy pierw^ szym spotkaniuz ojcem, przedstawiwszy mudzisiejszy obraz zapamiętanych przez niego miejsc, powiemu, że wystarczyło jednego dnia, aby dokonał tego,czego on nie mógł osiągnąć w ciągu długich miesięcymodlenia siędo tamtej kobiety. Powie mu toibędzie tojakiśrewanż,mały i zawstydzający, ale jednak rewanż,w każdym razie ojciec na pewno tak to zrozumie. Ubieraj się prędzej! przynagla go Agnieszka. O czym myślisz? 22Dwieścieżki cz;337. O tobie -^ kłamie Renato i uśmiechasię do niejoczyma, przepraszając za to kłamstwo i za tamto, o czymona niewie, nigdy nie będzie wiedziała,nie powinnawiedzieć, aby mógł zachowaćswój wstyd tylko przedsobą i dla siebie. Inagle wydaje mu się godnezazdrości, żeojciec przez całe życie wielbił Kobietę, którejnigdy niemiał, a onpozbawiony został tego uczucia,tej jakiejś odświętności myśli,któremógłby poświęcaćkomuś takiemu jak ona. Jeszcze raz przepraszającouśmiecha się do Agnieszki. Używając młodzieżowegojęzyka: miałją zgłowy. Ale skądten głupi żal? Wychodzą z pokojuna palcach, zostawiając kluczw drzwiach. Na dolemuszą jednakobudzić portierai przeżyć jego zdziwienie. Widział ich po raz pierwszyi w dodatku wychodzilio tak dziwnejporze. Renatosięgnął do kieszeni, żeby mu to jakoś wyjaśnić, Agnieszka udaje,że tego nie widzi, pozuje także na cudzoziemkę, to jedynewyjście w tej sytuacji. Gdyby droga byłalepiej oświetlona,można by biecz góry, ale jej wyboistość zmusza Agnieszkę do zrezygnowania z pośpiechu. Przezcałyczas myśli, co powiedzieć najpierw, gdyzapukado pokoju matki,i jakiebędzie jejpierwsze słowo. Korzystała zawsze z dużejswobody, ale usilniedbała o to,żeby w domu niedomyślano się,że z niej korzysta. Nie pędź tak powstrzymuje ją Renato. Pięćminut nie zmieni sytuacji. Noc jest zimna,Agnieszka dopiero teraz to czuje,wydaje jej się,że jak liście na drzewachpokrywasię cała lodowatą rosą. Kiedy wydostają się z wąwozuna jaśniejsządrogę, zaczyna biec dla rozgrzewkiiżeby zobaczyć, czy ferrari stoi na rynku; przez całyczas,niezdradzając się z tymprzed Renatem, niepokoiła się o jego bezpieczeństwo. Ale wóz stoi jakstał,wśród innych zaspanych sa^le^" mochodów. GdyRenato siada za kierownicą, rozświe'" tlają mu się oczy, ale silnik zapalasięnie tak odrazu,/ jak światła,wewnątrz jestjeszcze zimniej niż na dwo'''rżę, siedzenia wydają się byćpokryte szronem. Renatozdejmuje kurtkę i podściela ją Agnieszce. Zarazbędzie cieplej pociesza. Tylko silniksię rozgrzeje. lAatkana pewno nie śpi, myśli Agnieszka. Czuje siępodle, zupełnie podle. Siedzi na kurtce Renata,patrzyfl' na jego silne, kształtne ręcena kierownicy, słuchajego. głosu,i nie działa to na nią uspokajająco. Już lepiej? pyta Renato, gdy wwozie zaczynasię rozchodzić pierwsze ciepło. Wydostają sięz wąskichuliczek Kazimierza, strzałka szybkościomierza skaczena sto czterdzieści, Agnieszkastara się obliczyć, kiedyprzytakiej szybkości będą wLichnowcu. Lepiej odpowiada słabym głosem. Renatomazamiar jąobjąć iprzyciągnąć do siebie, alemu na to nie pozwala. Nie podczas jazdy mruczy, i niemożliwość śmierci, alespóźnienia, jeszcze większegospóźnienia, przeraża ją naprawdę. Wdrodze spotykajątylko samochody z mlekiem, zbie. rającewystawioneprzed domy konwie albo załadowanejuż białymi butelkami, które dzwonią jak pękdrobniutkichdzwoneczków. Zatrzymują się po drodze przy jakiejś mleczarni. Renato odrazuotoczony przezdziewczynyw białych fartuchach wypija prawiecałąbutelkę mleka,drugą przynosiAgnieszce do samochodu. , Wstrząsa nią dreszcz. Brrr. mówi. Nie chcę! i Zimno! Kiedy dojeżdżają do Lichnowca, jest już prawieja; sno. Hotelik jest oczywiście zamknięty; dzwonek, którymusiłujązbudzićrecepcjonistkę, rozlega się donośniew wysokim i pustym wnętrzu pałacowegokorytarza339. tak samo kroki, gdy wreszcie zmierza ktośdo drzwi,aby odsunąć rygle i łańcuchy. Doba odczternastejinformujezaspany głoswuchylonej szparze. Ale my tu już mieszkamy pokornie wyjaśniaAgnieszka. Piętnastyi szesnasty,wsiedemnastymśpi moja matka. Ach, to pani! recepcjonistka decyduje sięwreszcie wpuścićich do środka. W szlafroku popiętyi lokówkach na głowie wygląda inaczej niżza dnia. Matka się bardzo niepokoiła dodaje, podejrzliwieprzyglądając się Agnieszce. Samochód nam sięzepsuł z tąsamą, copoprzednio, pokorą tłumaczy się Agnieszka musieliśmydać do naprawyw warsztacie w Kazimierzu. Aha!kiwagłową recepcjonistka, źle umocowana lokówka kołysze się jej nad czołem. Zdarzająsiętakie rzeczy. Dobranoc! szepce pośpiesznie Agnieszka. ChwytaRenata za rękę, i na palcach wstępująnaschody, alechoćstarająsię iść jak najciszej, każdeich stąpnięcie rozlega się donośnie w czyhającym jakbyna każdy dźwięk wnętrzu starego pałacu. Przed drzwiami pokojumatkiAgnieszka odpychaodsiebie Renata i puka cichutko. Mamo,to ja! wołazduszonym szeptem, zapominając,że są jedynymi gośćmi wcałym hotelu. Agnieszka? odpowiada jejzaraz głos matki. ,Poczekaj,zaraz otworzę. Nie, nie Agnieszka starasię ukryć przerażeniew głosie. Spij! Padam zezmęczenia! Jutrorano ciwszystko opowiem. Ostro otwiera drzwi swego pokoju,agdy Renatousiłuje wejść za nią, zamyka mu jeprzed nosemi syczy340jak rozsierdzona kotka: Oszalałeś! Zupełnie oszalałeś! Ale po chwili robi się jej go żal, i otwiera cichutkodrzwi. Renatojeszczeprzednimistoi. Całujego gwałtownie,przerażona tym,że i jegotwarz musi być mokraod łez. Idź spaćszepcze. I nie myślo takiejgłupiej dziewczyniejak ja. 18Dawniejbała się, gdy do okna stukał ktoś w nocy,gdy z głębi lasu dobiegał trzask gałęzi, łamanych ludzkąstopą lub końskim kopytem teraz wyczekiwałatychodgłosów,wyobrażała je sobie, prowadziła je z dalekawszystkimi ścieżkami i odchodziła płacząc od okna,gdykończyły się ciszą. Choć skradała sięna palcach, Emil się budził, słyszała,jak się przewraca na łóżku, jak razemz nią czeka,jak wzdycha. Tylko Helencedarowany był jeszczespokojny sen, szczęśliwyigłęboki ze starymmisiemwramionach, pozbawionymucha przez najmłodsząBorowiecką, ale może właśnie dla tego kalectwa kochanym tymnamiętniejitkliwiej. KiedyAndrzej . zjawiał się naprawdę,kiedytrzaskgałęzi niebył złudzeniem, bo Andrzejrzeczywiściezbliżał się do domu i kończył cichutkim uderzeniemw okno, rozpoczynało się wOlszance krótkie, ale nasycone intensywnie radościąi szczęściem święto. Zapominaliwtedy o wojnie choć to, że zjawiałsię pokryjomu, że musieli wciąż spoglądać na drogę, byłowłaśnie wojną, ale jakby okłamaną, wyprowadzonąw pole,wystrychniętą przeznichna dudka. Sadzali Andrzejaprzy stole, stawialiprzed nimwszystko, co byłow spiżarni najlepszego,patrzyli jak je. Nie wyglądał źle, już w marcu był opalony,po zdjęaiu czapki Widniała mu na czole pod włosami jaśniejszaK" 'obwódka. Oczy miał pogodne, wypogodzone tą4 ; swoją,wypełnianą terazwedług sumieniai pragnień, powinnością, którachoć także szarpaładuszę iciałunie dawała wytchnienia, równocześnie obdarzała go dopiero teraz odnalezionym spokojem. Jadłi uśmiechał się do nich trojga, równo odmierzającuśmiechy i spojrzenia,odjej oczu tylko uciekałw popłochu, czując,że i w jegooczach zapalasię tensam płomień, że tak samo zaczynają mu drżeć ręce,schnąć wargi. czekali na tę chwilę ponad wszystkoupragnioną, na tę chwilę błogosławioną, kiedyEmil;brał zkuchni wiadra i dzwoniąc nimiudawał się doobory. Posyłali za nim Helenkę i zamknąwszy drzwi,zatrzasnąwszy jeza sobą w pośpiechu, witali się do. piero teraznaprawdę po długich dniach rozłąki, pobolesnych dniach wzajemnego braku. Nigdynie sądziła, że nieobecność Andrzeja objawisię i tą tęsknotą. Zdawało jej się, że przytłumią jąinne uczucia niepokój,tkliwość. Tamto wydawało się prawie niegodne w chwili, kiedy najważniejsze było,żeby żył, żeby ominęły go wszelkieniebezpieczeństwa. ^ A jednak budziłasię po nocach i zdawała sobie sprawę,'ze poza wszystkim innymjest kobietą,pozbawioną'swego mężczyzny. Więc kiedysię zjawiał. kiedy się. sSafftasiat, obydwoje niebyli dawnymi łagodnymii po%lnymi kochankami, pamiętającymijeszcze wczorajp miłość. Ogarniał ichpłomień, który nie mógłsięopalić podczas krótkiego pobytuEmila w oborze,iSdczas tej znikomej chwili zajęcia byleczymHelenki. ',Gdy dzwonienie wiader przenosiło się z obory do "' ^^kuchni, z nieprzytomnymi oczymaotwierali drzwi i stawali na progu pokoju, nie zdoławszy jeszczeodmienić' . ^swichtwarzy. ^ 343. Emil pochylał się wtedy nisko nadwiadrami, odwracał głowę. Któregoś dniazobaczyła,żema pokrwawione palcei że stara się to ukryć przed nią. Co ci się stało? zapytała. Skaleczyłeś się? Uhm mruknął. Gdzie? Jakim sposobem? Nie rąbałeś dzisiajdrzewa. Milczał, uciekając w bok przysłoniętymipowiekamioczyma. Andrzej! powiedziała cicho,gdy znów nachwilę zostali sami. Zobacz, co on sobie zrobił,mapalce całe we krwi. Wiem, co sobie zrobił powiedział Andrzej. Odtądniezamykali się już w pokojuza dnia. Czekalinocy, a kiedyAndrzej odchodził, odprowadzała gow lasi tam mogli byćnareszcie sami, nie wykradającw popłochu chwil dla siebie. A był to właśnie koniecwiosny i początek lata świeża zieleńdrzew, trawi mchów, zapach ziemi irozkwitłych ziół, ptasi gwar,budzący się z pierwszym świtem,las, który płaciłimwtedy za wszystko, za każdą noc nieprzespaną, za swojąmroczną czerń,z którejwyłaniali się niewiadomiludzie,za oddalenie odświata. Ajednak mówił Andrzej kiedy wojna sięskończy,będziemy tu wracali na każde wakacje. Mówił "wracali", nie ,,przyjeżdżali", a właśnie "wracali",przyjaźńzlasem,zasupłane nawieczność związkiz jego ciszą, wdzięczność zaschronienie, jakie dawał,domagałasię powrotów, a nieprzyjazdów. Tak potwierdzałażarliwie będziemy tuwracali. Upewniała się niejako tymzwrotem wnadziei, że będą razem, że przeżyją, on, ona, Helenka. Wypuszczałagoznowu zeswoich ramion, odda344wala niewiadomemu, sobie pozostawiając czekanie. Myślała nieraz w takichchwilach o markietankach, któreciągnęły kiedyś za wojskiem. Dlaczego przylgnęły donich te jakieś obraźliwe, lepkie, plugawe wyobrażenia? Czy nie były one godne szacunku za to, że nieodstępowały swoichmężczyzn, że darzyły ich miłością,aby choć nachwilę zapomnieć mogli o śmierci, którąnieśli w sobie swoją własną icudzą. Andrzejodjeżdżałnie oglądając się,czasem odchodziłtrzymając konia za uzdę, nie odwracałnigdy głowy,choć wiedział, że ona stoii patrzy, patrzydo ostatniejchwili, dopókidrzewa nie zakryją go zupełnie. Wracałado domu zapuchnięta odpłaczu, aleEmilato nie wzruszało. Może zazdrościł jej, że dłużej niż onbyła z Andrzejem, a może. Burczał wtedy coś podnosem, wytykając jejzaniedbane długą nieobecnościąobowiązki domowe, najczęściej jakieś niedoglądnięcieHelenki, która i tak,odkąd nauczyła się chodzić, interesowała sięgłównie nimi tylko za nim biegała krok w krok,nie tęskniąc zbytuporczywieza towarzystwemmatki. On jednak mówił zpretensją w głosie: Helenkanie chciała jeść. Albo: Helenka marudziła. Wciążpytała, gdziemama? Wiedziała, żeto nieprawda,ale dlaczego tak mówił? Dlaczego kłamał? Emil, Emil szeptała prosząco. Uciekał wtedy do swego pokoju albo do stajni, gdzieprzeżywał zawsze wszelkie z samym sobąpowaśnienia. Którejśnocy Andrzej przyjechał niesam. Przywiózł na Achillesie młodą kobietę ze zmiażdżonymi kolbą karabinu dłońmi. Na południu dystryktu, wokół Puszczy Solskiej,Niemcy rozpoczęli kolejną pacyfikację. Później, po345. wielu latach, dowiedziała się z lektury, że była toakcja "WerwoU", skierowana głównie przeciwko "Hzeczypospolitej Józefowskiej", okolicy wokół Józef owa,Krasnobrodu i Biłgoraja, opanowanej całkowicie przezgrupy partyzanckie. Od dłuższegoczasu Niemcyniepokazywali się tambez silnych ubezpieczeń. Noi teraznastąpiłodwet za to partyzanckiepanowanie. Odwetna wsiach, które udzielały im pomocy pomocy, jakiejnigdzie by nie mogli znaleźć, gdyby miejsce Polaków zajęli niemieccy nasiedleńcy. Pelaszkatak trzymała się drzwi swego domu,ażją odnich oderwały dwauderzenia karabinempo zaciśniętych na drzewie dłoniach. Cudem uniknęła losupozostałychmieszkańców Szarajówki,którychżandarmeria biłgorajska spaliła żywcem wrazz wsią. Pelaszkamiała brata w lesie, odnalazła doniego drogę. Alezostać tamnie mogła, w oddziale byli sami mężczyźni. Nawet gdywychodziła za własną potrzebą,wymagałaopieki i pomocy, dłońmi unieruchomionymi deszczulkaminie mogła podnieść spódnicy, ściągnąć bielizny,niemogła się samaumyć. Zosiu! błagalnie szepnął Andrzej, nie wiedząc,jak przyjmie tennowy, niemałyobowiązek. Zsadziłdziewczynęz konia, objąwszy ją, przez plecy kierowałkuwejściu. Noc była jasna, mleczna od księżycowego blasku, alejednak za ciemna, żeby można było widzieć, co się mawoczach, zgodę czy wyraz krzywdy aona poczułasię skrzywdzona tym nowym obciążeniem, jakim miałbyć jeszcze jeden mieszkaniec Olszanki,w dodatkucałkowicie zdany na pracę jej rąk, nawet Emilem niemogła się tu wyręczyć. W dodatku z jedzeniem byłocoraz gorzej,głodowaliby, gdybynieŁaciatka,nawetkluseknie jedliod tygodni,oszczędzającmąkęna zagęszczaniezup. Chciała zapytać, czy Andrzej przywiózł346z lasu jakieś pieniądze, czasem się to zdarzało, ale teraznic nie mówił na ten temat, tylko wciąż powtarzał zestrachem i prośbą, z błaganiem jej imię. Ależ tak powiedziała, z trudem pokonującgoryczwswoim głosie. Oczywiście, że zostaniez nami. Została. Spała na ławiew kuchni, choć krępowało totrochęEmilawyszykowałjejlegowiskonastrychu;ale narazie niemogła jeszczechodzićpo drabinie. Początkowo prawie się nie odzywała. Karmiona łyżką. otwierałanieme usta, a wzrok wbijaław ścianę, unikającspojrzenia w oczy. Te chwile byłnajprzykrzejsze. Nawet wszelkie higieniczne intymnościnie wymagałytyle samozaparcia, co to trzy razy dziennie powtarzającesię bliskie obcowanie ztymioczymauciekającymiw bok, z ustami otwartymi tylkodo jedzenia, zamkniętymi dla słów. Smakuje? pytała czasem,wlewając w niąmleczną zupęlub podając połamane kawałki chleba. Potwierdzała wtedy skinieniem głowyi jak ptakkarmiony w gnieździe otwierała znowu usta w oczekiwaniu na następną łyżkę, na następnykawałekchleba. ^Początkowo myślała, że jest nienormalna. Ale któregoś dnia, gdycichonadeszła, posłyszała bajkęopowiadaną przez Pelaszkę Helencepiękną, miękkąpolszczyzną,nie znaną jej bajkę o aniele z nieba, który usiadłna progu domujak motyl. A wtym domu mówiłaPelaszka leżała nałóżku choramatka, a naokołostało czworodzieci, podwojez każdej strony łóżka. Na stole nie było chleba,nic, aninajsuchszego kawałeczka, w garnkachna kuchniani kropli zupy. Kiedy choruje matka, od razu głódjest w izbie. Odlazu? zapytała szeptem przejęta tym He347. lenka. Miała już skończone dwa lata i uwielbiała, kiedyktoś mówił tylko do niej i dla niej. Od razu powtórzyłaPelaszka. Głód, zimno,brudno. Miotłasię wtedy tylko w kącie śmieje, możeleniuchować do woli. Przez brudne szyby nie zaglądasłońce i nawet kwiaty więdną na oknach w takiejizbie, w której choruje matka. I wtedy przyleciałanioł. Cio to anioj? zapytała od razu Helenka. Pelaszkasięzamyśliła. To takiduży, biały motyl powiedziałapochwili. Motyl. Ale z głową. Z nogami i rękami,bojakbynie miał nógi rąk, toby się nie mógłzaraz wziąćza rozpalanieognia, pieczenie chleba, gotowanie zupy,mycie okien i zamiatanieizby. Aon się zaraz za towziął. Anioł, taki duży, biały motyl. Helenkawestchnęłaz błogości, pogrążonaw całkowitym zasłuchaniu. Motyj powtórzyłaz zachwytem. Nie motyl, tylko anioł. Wygląda jak motyl, bo maskrzydła. A jak skończył w domutę całą robotę, tousiadł na progu i czekał, bo wiedział, kto ma przyjść. Iprzyszła. Zawsze przychodzi tam, gdziena łóżkachleżą chorematki,a dzieci nie mają co jeść, gdzie kominzimny, a miotły śmieją się po kątach. Ale teraz przyszła i patrzy, atu się chlebw piecu piecze i pachnie,zupabulgoce wgarnku, izba czysto wymieciona, a przezszybki w oknach słonko zagląda. O! pomyślała sobie,to ja tu nie mam co robić, nictu po mnie. I nie spojrzała nawetna łóżko, zdjęła kosę z ramienia i do proga. Ana progu aniołsiedział. Motyj szepnęła Helenka. Anioł! Siedział na progu i kiedy ona wychodziła,pokłonił sięjej nisko i powiedział: ,,Widzisz,niepotrzebnie tam szłaś,bogdzie anioł siedzi naprogu, tamdzieci nigdy nie będą sierotami". I co? spytałaHelenka. I nic. Już koniec. Odeszła nie zauważona, napalcach, wstrzymującoddech. Wieczorem usiłowała rozruszać Pelaszkę, zmusić ją do rozmowy. Nie wydobyła z niejwięcej niżkilka słów, znów wkładała łyżkę wotwarte, niemeusta. Trudno było uwierzyć, że to one właśnie opowiadałybajkęo aniele, któryjak motyl usiadł na progu domu. Nie było aniołów na progachZamojszczyzny chciałajej to powiedzieć, chciała jej powiedzieć, żebynie opowiadała dziecku bzdur. Alezabrakło jej odwagi. A kiedy odwołanaprzez Emila na podwórzewróciła po chwiliniepostrzeżenie, ujrzała Pelaszkę pochyloną nad miskąi chłepczącą zupę językiem, jakzwierzę. Zawróciła od proga, poczekała wsieni, aż skończy. Weszła dokuchni, kiedy miska była wylizana do czysta. Nie zbliżyła siędo stołu, zapytała, przesuwając garnkina blasze: Zjadłaś? Zjadłam odpowiedziała Pelaszka. A więc nie chciała, żeby ją karmiła. Nie potrzebowała tego. Odtąd otrzymywała zupę wmisce wrazz nakruszonymdo niej chlebemi jadła sama, szybkoi strachliwie, żebyjej ktonie zaszedłprzy tej czynności. Potemna ławce podjodłąopowiadała Helence bajkę. Wciążtęsamą. O aniele, który usiadł na progu domujak motyl. Dlaczego nie miała odwagizakazać jej tego? Dlaczegobrakowało jej sil na wytłumaczenie, że przecież cała taklęska,krew,która się leje, a choćby i losjej samej, Pelaszki, jest jawnym dowodem nato. Nie, niezrobiła tego. A któregoś dniausłyszała,że Pelaszka samazmienia zakończenieswojej bajki,z uporem iokrutną,bolesnąkonsekwencją zachowując jejdawnysens. Nie przyleciałpowiedziała. Jednego dnia nie przyleciał. Ktio? zapytała Helenka. 349. On. Przecież mówię: anioł. Nieprzyleciał i nieusiadł na progu. Ognia nie rozpalił, chleba nie upiekł,zupy nie ugotował, izby nie zamiótł,miotła do rozpukuśmiała się w kącie. Nie przyleciał. Lacego? zapytała Helenka, wpierając wtwarzPelaszkiswe ogromne,zasępioneoczy. Lacego? Nie wiemdlaczego. Pelaszka patrzyła przedsiebie niewidzącym wzrokiem. Nie wiemdlaczego powtórzyła zrozpaczą. Niewieś? Nie.Nie przyleciał tego dnia, nie usiadł na progu. I wtedyzaraz ona się zjawiła. Kosę miała naramieniui hyc z nią do izby. A tam komin zimny, garnkipuste, podłoga niezamieciona i tylko miotła się w kącieśmieje, a dzieci przyłóżku płaczą. Jak tylko to zobaczyła, jak tylko to usłyszała, zdjęłakosę z ramieniadlawiększego zamachu, zdjęła kosę z ramienia i zrobiłaswoje. Co jesce? zapytała Helenka. Już nic,Koniec. Jesce! upierało się dziecko. Koniec! krzyknęła Pelaszka. Co jeszczemoże być? Koniec! Koniec wszystkiego! Helenkarozpłakała się nacałygłos,Emil wyjrzałz obory, zawołał ją do siebie, a Pelaszce pogroził: Nie strasz dziecka! To nie ja wzruszyłaramionami. Nie ja. Andrzej miał przyjechać pod koniec czerwca, żebyzdjąćdeszczuiki z rąk Pelaszki. Czekalina niego z dniana dzień, a raczej z nocy na noc, gdyż tylko pod jejosłoną możnasię byłoporuszać, nawet w lesie. Niemieckiesamolotyszybowały niskonad ziemią, wyszukiwały ludzi, trzebabyło omijać drogi idukty, tylkowysokie drzewa dawały całkowite schronienie,wysokiedrzewa wgłębilasu, bo brzegami jego przesuwały się350tyraliery żandarmów iwehrmachtu. Akcja "Werwolf"trwała. Nie znali wtedy jej kryptonimu, wiedzieli tylko,że dziejesię cośstrasznegoi że nikt nigdzie, o żadnejgodziniednia ani nocy,nie jest bezpieczny. Straszne było toczekanie na Andrzeja, ułomnew swojej nieśmiałości pragnęłagozobaczyć, a równocześnie wolała, żebynie wychodziłz puszczy, żeby tam tkwił, zaszyty w jej chaszczei błota,tamgdzieNiemcy nie mieli jednak odwagi sięzapuszczać. Emil po każdej wyprawie do Lichnowca wracał zjakimiświeściami. Akcja wysiedleńcza nieobjęła tychterenów, ale ludzie spali na tobołkach, drżąc, aby niespotkał ich los sąsiednichpowiatów. Dochodziły słuchy,że część oddziałów leśnych przeszła na północ, podBończę, w 'powiat krasnostawski. Były to oddziały BChi AK. MożeAndrzej był akurat z nimi, a może zostałz geelowcamiw puszczy i nie może się przedrzeć przezkordontych nieustających obław,może coraz liczniejszewsie ukraińskie wokół puszczy zamknęły jej obwód. Każde zdaniezaczynało sięterazod"może". Emil sam zdjął Pelaszce deszczułki, dumny ze swejpomocy przy ich zakładaniu kości zrosły się, palcomwróciła władza, choćbyły nieco nieforemne i zniekształcone. Jakbędziesz miła powiedział to itaksięz tobąktoś ożeni. Pelaszka dopieroteraz się rozpłakała. Jak długo miałaręce unieruchomione w deszczułkach, nie padłananieani jednaba. Teraz, gdy ruszała palcami, płakała jakmałe dziecko. I rozmownasię od razu stała. Amyślałam, żejużtak zostanie powtarzała wśród płaczu. Zejuż nigdy niebędęmogła nicrobić. Zabićsię chciałam! Utopić! Głupia! obraziłsię Emil. Och, ty głupia! Jak pan doktor coś zrobi, to musi byćdobrze. Pocobyśmysiętak długo ztobąmęczyli? Nie powinien był tegopowiedzieć, ale za późno tospostrzegł. Spojrzała naniego z wyrzutem, więc dodałzarazniezbyt zręcznie: Z każdym chorym męka. Pelaszka nie zwróciła jednak na touwagi. Otarłałzy palcami, ruszała nimiprzez chwilęprzed oczyma,wciążniemogąc uwierzyćw ich sprawność, aż naglesię zerwała i rzuciłasię jej do kolan,i zaczęła całowaćją po rękach. Żeby Pan Bóg dał zdrowie! żebyPan Bóg dałzdrowie, pani, Helence, panu doktorowi. I Emilowi! dodała na końcu. Za wszystko! Zate moje ręce! Zacałą dobroć! 'Uspokój się! Zaczerwieniona wyrwałajej dłonie i schowałaza plecami. Co robisz? Nie możnatak. mnie po rękach. I ponogach bym całowała. Po nogach,i panią,i pana doktora. Będę wszystko robiła, i w domu,i woborze. Panisobie tylko siądziei Helenkęnakolanaweźmie. Kiedy onai tak chętniej do ciebie idzie odpowiedziała żartem do ciebie i do Emila. Ja nie potrafięopowiadać jej bajek. Pelaszka uśmiechnęła się. Słyszałapani? Słyszałam. Ja myślę schyliła głowę, aleją zaraz podniosła,oczy jej zabłysły że tenanioł odleciał tylko nachwilę. Wróci. Na pewnowróci. Pelaszko zaczęła ostrożnie to naprawdę tylkobajka. Nie odezwała sięna to ani słowem, ale oczy jej niestraciły blasku. Wyprostowałasię ipopatrzyła gdzieśdaleko przedsiebie, a jąnawiedziło nagle wspomnie352linietej Pelaszki sprzed kilkutygodni, kiedy wspartao stół rękami w deszczułkach, chłeptała zupęz miski. I raptem pokonana i zwyciężona wydałajejsię ta siła,która, tak dotądzwycięska,rzucała ludzi nakolanai czyniła z nichzwierzęta, pokonanai zwyciężona przezto, że człowiek, mimo całej swej niedoli, się jej niepoddał. Pelaszkazaczęła sięteraz rwać do roboty,aż ją musieli powstrzymywać. Bąk jeszcze niemasz dodojeniamówi Emil. Możenaprawdęprzemawiała przez niego troskliwośćo jeszcze słabe palce Pelaszkt, a możeżal mubyło zacisznych chwil w oborze u boku Łaciatki. Ale wiedział,że to kiedyś nadejdzie, że Pelaszkabędziedzwonić wiadrami trzy razydziennie,rano,wpołudnie i wieczorem, i żezwabiona tym sygnałem Diana za nią będziebiegła w podskokach przez podwórze. Zajmę się wtedylepiej lasem, dodawałw myślach, jakby dla podkreślenia,że czekajągo teraz zajęciabardziej odpowiedzialne,bardziej godne mężczyzny, którym już się stawał,którym już był. Kiedyrąbał drzewo, teraz i Pelaszka przyglądała musię z podziwem. A onzginałczasem ramię ikazał jejdotykać muskułów. Twarde! szeptała, on zaśśmiał się, ukazując( zdrowe, jak u młodego wilka, zęby. Nie dowierzajswojej sile mówiła wtedy, niewiadomodlaczego zła. Teraz siła nie na wielesięzdaje. Byle cherlak pociągnie za spust i zwaliz nógnajtęższego chłopa. Lepszy rozumniż siła. Rozum ria raziedobrnąłdo maturyEmil nietracił pogody ducha. Gdybypan doktor był w domu,zapisałbym się uniego na pierwszy rok medycyny. Mówili więcznówo Andrzeju, znów na niego czekaliaż zjawił się wreszcie któregoś dnia nadranem353. i cichutko zapukał, jak było umówione,w lewy rógokna. Wybiegła natychmiast,wbieliźnie tylko, nie narzucając nicna siebie - noc była ciepła. Za wysokąpostacią Andrzeja majaczyły wtyledwa cienie. Powitanie nie wypadło tak,jak sobie to wyobrażała w ciągudługich nocy, ledwiemu ręce zarzuciła na szyję,ledwopoczuła na twarzy jego usta, odsunąłją lekko i powiedział: Nie jestemsam. Cofnęła się, weszła dokuchni Pelaszka zasłaniałajużokna i zapalała lampę. Gdy zabłysłoświatło, zobaczyła przy drzwiach podtrzymywanych przezAndrzejadwóchżołnierzy. Nieprzyjrzała się nawet ich mundurom, najpierw uderzyła ją bladość ich twarzy i to,że Andrzej podpierał ich ramieniem,prowadząc kuławie. To "Włosi powiedział krótko. Jeszczew zimie ucieklize swego pułku,który szedł na frontwschodni. Przez cały czas chorują. Emil! zawołał. Chłopak zjawił się od razu i tak samo, jakją, ogarnęło go przerażenie na widok nowychprzybyszów. Prędzej! naglił Andrzej. Szykujcie dwa posłania nastrychu! Dopiero wtedyzwróciłsię kuniej. Kochanie! powiedział błagalnie. Oddział,w którym byli, z dnia na dzieńzmieniapozycję, Niemcydepczą popiętach. Musiałem ich stamtąd zabrać. Milczała. Musiałem ichzabrać. Obydwaj przechodzilizapaleniepłuc. boję się. w tych warunkach. iprzytym odżywianiu. Potrzebują dużo mleka. Zosiu! Patrzyła muw twarz tępym, nieruchomym spojrzę-'niem. Na jedinŁaciatkęprzypadało już teraz ichczworo. Zosiu! To dobrzy chłopcy, zaprzyjaźniłem sięz nimi. uwierzyli, że pomogę im się uratować. W 01szance. wOlszance przyjdą dosiebie i wrócą do lasu. I^CHŻ milczała, nie znajdującżadnego słowa, ktłremogłalypowiedzieć. Dwa tygodnie. miesiąc. nie dłużej, jestempewny, że nie dłużej. Jeśli tylkobędą mogli poleżeć iodżywisz ichtrochę. przyjdę po nich! Na co czekasz,Emil? krzyknął, Powiedziałem, żebyśszykowałposiania na strychu! Chleb mamy tylko przydziałowy, chciała powiedzieć. Mąki takżepo kilkadziesiąt dekagramów na miesiąc,cukru jeszcze mniej. Łaciatka mawprawdzie dośćtrawy, Ble mleko to jeszcze nie wszystko. ^ Dlaczego nic nie mówisz? zapytał cicho. Wiosisiedzieli naławie, wsparcio siebie, patrzyli nanichw milczeniu. - Najważniejsze, że jesteś szepnęła i przy wszystkich, Przy tamtych dwóch, przy Pelaszce i Emilu, zarzuciłamu ręce na szyję. Ze jesteś! Zeprzyszedłeś! Oczywiście, że mogątu zostać! WiedziałemAndrzej zakolysal ją w ramionach. Wiedziałem. Byłem pewny. I znowu było kolejne świętojego obecności. Włosistanowili dodatek do tego,że przyszedł, że był, inanicti Węc spłynęłaserdeczność, oddalającana ra2ie,jako Prawieniestosowne, myślenie o pustcew spiżarniio tym, żeprzecież jednak będąmusieli jeść, anawet"odżywiać się", do czego miała prawo tylko Helenka. len starszy toFrancesco przedstawił ichAndrzej. parini, nauczyciel włoskiego. A młodszynazy^ sięLucino Finecci i do wojny był studentempra'wa. Rozumieją trochę po niemiecku, będziecie moglisię z nimi dogadać. Du Luciouśmiechnąłsię do niej,w wymizerow^anej twarzy błysnęły na chwilę zęby. DuAugenwie Maria. Meine Maria. In Roma. - Widzisz Andrzej za wszelką cenęchciał utrzy355. mać dobry nastrój,nie dopuścić do tego, żeby choćnachwilę wkradł się między nich strach od razuprawią ci komplementy. Zaczynamsięzastanawiać,czynie postępuję lekkomyślnie zostawiając ich pod twojąopieka. A ładni chłopcy! powiedziała, zdając jużsobiesprawę, że ta rozmowa cośzastępuje, czegoś nie dopuszcza, zagradza czemuś drogę. Bardzo ładnichłopcy! Na szczęście jest Emil! Nie spuści zwas oka. Emil! zawołał nagle. Skończyłeś? Zaraz! odkrzyknął Emilze strychu. Ja mu pomogę powiedziała. Wspięła się podrabinie prowadzącej zsienina strych. Emil siedziałna wypchanym słomą sienniku. Usiadła obok niego. Co zrobimy? zapytała cicho. Niech siępani nie martwi szepnął. Jestlas. Co to znaczy "jest las"? I taknikt nie wierzy, że nie żywimy się zwierzyną. Ajak pan Giirtel poluje i wysyła paczkiwszystkim swoim krewnym iznajomym, to dobrze? Niemcyżrą, a my będziemy ludziomodmawiać kawałkamięsadla. jakichś tam sentymentów. Powiedzjeszcze, że głupich. Tego nawet nie pomyślałem. Możeja takmyślę. Ale widzisz, człowiek czasempotrzebuje czegoś takiego. Potrzebuje. Przychodzi jednak chwila, kiedy musisię zastanowić, czy to nieluksus. Spuściła głowę. Długo czekał, żeby coś powiedziała,w końcu sam szepnął:Przepraszam. Nie, nie położyłamu rękę na ramieniumaszrację. Emilgrzmotnął się pięściąw swoje szerokie piersi. JakBoga kocham, wolałbym, żebym jej nie miał. 356Gotowe? krzyknął Andrzej z dołu. Chwileczkę! odkrzyknęli oboje. Niech się pani nie boi Emil ściszyłgłos. Ja tojuż wszystko obmyśliłem. Coobmyśliłeś? Jak ich tu urządzić. Przecież ido nas kiedyśmoże dojść obława. Z okna strychu można wyjść nadach. Az dachu od razu na drzewa. I w las. Myślisz, żemasz do czynienia z wiewiórkami? Ludzie teraz nauczyli się żyć na różne sposoby. Do Klimontówna wieś przyszła ichciotkaspod Biłgoraja. Wiele rodzin uratowało się wten sposób. Nadrzewach. A w zimie? zapytała pochwili. Co.."w zimie"? W zimie nie można ukryć się na drzewach. Przecież pan doktor powiedział: na miesiąc. nasześć tygodni. Dlaczego pani mówi o zimie? Nie wiemdlaczego. Zaczęli nabijać słomądrugi siennik,kurz unoszącysię ze słomy zaciemnił strychnie od razu zobaczyliAndrzeja w otworze, w którym sterczała drabina. Przestraszyli się, kiedy się odezwał: Jakbym słyszał,oczymrozmawiacie. Emil się zmieszał. Nic.nic takiego. mówiliśmywłaśnie, jak ich tuurządzić. Bardzo się bałem,kiedy ich tu wiozłem Andrzejnie pozwolił mu dokończyć. Obławywewszystkichwsiachi na wszystkich drogach. Wokół puszczy corazwięcejUkraińców, zwarta obręcz. Ale musiałem ichprzez to przewieźć. Wiedziałem, że muszę. Ze na tymcałymogromnym świecie oni mają w tej chwili tylkomnie. Przekleństwo, jeśli człowieka takamyśl opęta. Wsadziłem ichna konia. Achillesnie mógłby iść ciszej,gdyby szedł na palcach. 357. Andrzej zaczęta cicho, ale i jej nie pozwoliłskończyć. Przez całą drogęoni mieli tylko mnie. A terazsą w waszychrękach. Teraz mają was dwoje. Jest jeszcze Pelaszka dorzuciłpospiesznie Emil,nie patrzył w jej stronę. Prawda uśmiechnął sięAndrzej zapomniałemoPelaszce. Jak z palcami? Jużdobrze. Zdjąłem deszczułki. Płakałajakdziecko. Rusza palcami? Rusza. Rwie się do roboty. Więcbędąmieli was troje. Andrzej zdmuchnąłświecę, podszedł do okna,otworzył je na oścież. Świtałojuż, na jaśniejącym tle niebazaczynały się odcinaćkontury bliskich drzew. Dwóch chłopaków w obcymkraju. Przecież i nasiwędrują gdzieś tam przez świat. Jak to powiedział Szekspir? zaczęła nagle'ostrym, nie swoim głosem "Ktoś nie śpi, żeby spaćmógł ktoś. "Andrzej powoli odwróciłku niejgłowę. Dlaczego. Poczekaj przerwała mu. Gdyby pisał tow naszychczasach, napisałby napewno: "Ktoś ginie,żebyżyć mógł ktoś. "A jednak. Andrzej odwrócił się znów dookna jednak masz mi zazłe,że. Niczegonie mam ci zazłe krzyknęła. Helenka! Nie pomyślałeśo Helence? Przez cały czasmyślę o Helence powiedziałAndrzej spokojnym, bardzo cichym głosem. O tobiei oHelence. Wszędzie,gdzie jestem. Tu i w lesie. Jawszystko obmyśliłem wmieszałsię Emilz pośpiechem, jakby słowami tymi wyciągał kogoś tonącego albo gasił pożar. Wszystko obmyśliłem. 358"razie czego z tego okna mogą od razu uciekać nadach ina drzewa. Ale najmniejszyślad nie może po nich pozostaćna strychu. Wiem Emil był szczęśliwy, żeudało musięwkroczyćmiędzy nich,zażegnać jakieś niebezpieczeństwo,którego siębał. Wiem, wszystko obmyśliłem. Niechpan doktorbędzie spokojny. Spokojnyto ja już do śmierci nie będę uśmiechnął się blado Andrzej. Ale myślę,że Olszanka jestjakotako bezpieczna. Za blisko Lichnowca ipałacu,w którym rezyduje treuhander. Giirtel ma mir w żandarmerii,od kiedy wsadziłJamroża. Wierzą i teraz,że sam tu wszystkiego pilnuje. Ale ostrożność trzebazachować. Zosiu sięgnąłdo kieszeni na piersi będęci mógł zostawić trochę pieniędzy. Najuczciwiej u Niemców ukradzionych, jak mówiłJamroż, Powinno ciwystarczyćna miesiąc, może na sześć tygodni. Przyjdępo nich. Przyciągnął ją do siebie, a ona sięniebroniła, od razu zapominając o wszystkim, pocałowałją, przez chwilę trzymał twarzukrytą w jej włosach. Może wcześniejudami się wpaść do domu, choć taktrudno,jak teraz, niebyło jeszcze nigdy. Zostań! poprosiła nieśmiało. Milczał długo. Czuła pod policzkiem gwałtownepulsowanie tętnicy na jego szyi. Wiesz, żenie mogę powiedział. Czekająna mnie. Z dołu dobiegi płaczHelenki. Obudzona ruchemw domu, zsunęła się z łóżka i przydreptała do kuchni. Na widokWłochów zamilkła i zatrzymawszy się przyprogu, nie zdejmowała z nich swych ogromnych,nieruchomychoczu. Zeszła na dół, wzięła jąnaręce, zaniosła dopokojuAle Helenka zaczęła znowu płakać. Położyłasię więc359. obok niej, lecz zamiast Uspokoić ją i utulić rozpłakałasiętakże, kryjąc twarz w poduszkę. Słyszała potem,jak Andrzej i Emil krzątają sięw kuchni, jak karmiąWłochów, jak starają się dodaćim otuchy, i ogarnął ją wstyd, że się załamała, że okazała to Andrzejowi i tamtym, którym potrzebna byław tej chwili jejodwagai serdeczność. Nie wiedziałajednak, z jakątwarząmogłabyterazwejść dokuchnii jakie mogłybybyć jej pierwszesłowa, więc nieruszała sięz łóżka, czekała,aż Andrzejprzyjdziedoniej,i bała się,że nie przyjdzie wcale wydało jej się tonagleprawie słuszne. Przyszedł jednak. Kroki Włochów zadudniły na strychu, zadzwoniły wiadra w rękach Emila, a on cichootworzył drzwi, przeniósł śpiącąHelenkędo jej łóżeczka,zaczął się rozbierać. Czekała z bijącym sercem, na którymłóżku się położy, ale on przedtem zapytał: Spisz? Nie.Czekamnaciebie odpowiedziała. I tylkotak mogła odpowiedzieć. Zawsze, o każdejgodziniednia i nocy czekała na niego. Kiedy znowu mogli mówić, kiedyminęła olśniona,obłąkana radość odnajdywania siebie, ukryła twarznajego piersi. Przykro mi,że taksięzachowałam. Cicho, cichoszepnął. To janie miałemprawa wymagać tego odciebie. Niemiałemprawa,a musiałem. Wiele teraz spraw jest ponadludzką miarę. I dokonują się. Nie wiemyjeszcze do końca, do czegozdolny jest człowiek. I wmałości swojej, i w wielkości. Nie ma ludzi odważnych,są tylko postawieniprzedswoim własnym przymusem. Bardzobym chciała być taka, jaką powinnam byćprzy tobie. Jesteśszepnął gorąco. Pamiętaj, żejesteś. Wieczoremzaczął zbierać siędo drogi. Jeszcze raz360adał Włochów, zostawił dla nichrecepty, które Emilmiał zrealizować uaptekarza, coraz uporczywiej dopominającegosię zwierzyny zate usługi, pożegnałsięz Helenkąi nagle powiedział, żeby jąubrała. Chciał,żeby Emil zdzieckiemodprowadził go za Lichnowiec. Po raz pierwszy postanowił nie od razuzagłębićsięw las droga oddzielająca Olszankę i dalsze lasy lichnowieckieod janowskich strzeżona byłapilnie przezNiemców. Tylkocudem udało mu się jąprzeskoczyćz Włochami, terazpostanowił jechać inaczej, omijającją, okrążając miejsca przypuszczalnych zasadzek. żebyjednakbyło to możliwe,musiał przejechać przezLichnowiec, przynajmniej bocznymi, mało uczęszczanymidrogami,na których mimo to można było przecieżkogoś spotkać. Dziecko na siodlemiało uczynić prawdopodobną zwyczajność tejwycieczki w ciepły letniWieczór. Ręce jejsiętrzęsły, kiedy ubierała Helenkę. Podniosła oczy na Andrzeja. Ja pójdęztobą poprosiłacicho. NieAndrzejstanowczo się nie zgodził. Pójdzie Emil. Nie dałabyś rady z tak daleka nieść z powrotem dziecko. Mięwiadomo,dokądbędziemusiałmnie odprowadzić. Helence bardzo się podobała ta eskapada. Siedzącprzed Andrzejem na siodle, wczepiała paluszki w grzywę Achillesa, uderzała go po karku. Patataj! wołała, patrząc na matkę roziskrzonym wzrokiem. Patataj! powtórzyła ze ściśniętym. gardłem. Andrzej schyliłsię i pocałował ją ostatni raz, w czołoiwe włosy. Postaram się przyjechać jak najprędzej szepnął. Ukryła twarzwdłoniach inie opuściła ich, aż odgłoskroków końskich oddalił się w ostatnią niesłyszalność,w osłaniające wszystko milczenie. Odwróciła się, żeby361. wejść do domu. W małymokienku strychu dwie twarzeWłochów bieliły się jak płótna. Zbliżała się już godzina policyjna, a Emilz Helenkąwciąż nie wracał. Wyszła im naprzeciw na sam skrajlasu,skądjuż otwarta drogaprowadziła do Lichnowca. Była pusta. Usiadła na kamieniui czekała. Zaczęłosięjuż ściemniać. Późny zmierzch zapadł jednak w końcu,milkły ptaki, las odzywał się teraztylko głosem puszczyka. Pomyślała, że Emil mógł wrócićinną drogą, żenie zastawszy jej w domu, może już biegnie jej naspotkanie. Sama zaczęła biec,zadyszana dopadła leśniczówkina progu stała, także zaniepokojona, Pelaszka. Emila i Helenki nie było. O Boże! zawołała. Idź szukaj, róbcoś! Niestój takna progu'; Co mam robić? wyjąkałaPelaszka. Umilkł szept w okienku na strychu, twarze Włochówcofnęłysię w głąb. Nie, nie szepnęła, obejmując Pelaszkę zaszyję. Zostań! Przynajmniej ty zostań ze mną. Emil zjawił siędopieropo pomocy. I nie sam. Jakiśobcy człowiek niósłrozespaną Helenkę. Co się stało? zawołała. Jak mogłeś? Z dzieckiem! Tak długo! Emilbył blady, ręcemu się trzęsły. Musiałem odpowiedział, pragnąc wyminąć ją w progu. Odebraładziecko obcemuczłowiekowi, dotknęłaustami dziwnierozpalonegoczółka. Co to wszystkoznaczy? Samniemogłeś nieść dziecka? Nie powiedział obcy człowiek. Nie.Niemógł. Patrzyła na jegotwarz, nie widząc goprawie. Zwróciłasięznowu doEmila. Tak daleko odprowadziłeśdoktora? 362' Chłopak milczał. Dopiero po chwili odpowiedział: Bardzo daleko. Uspokajałasię powoli. Ale przynajmniej nic mujuż niegrozi? Emil znowu zamilkłi jeszcze raz usiłował wyminąćją w progu. Nieudało mu się to,stała pośrodku z Helenką na ręku. Na pewnonicmu już nie grozi szepnął. Dlaczego mówisz tak cicho? Na pewnonic mu już nie grozi powtórzył tymrazem dziwnie głośno. Głos masz jakiś zachrypnięty,co się z wamidziało? Skądta ziemia na ubraniu? Ręce masz całeczarne. Leżałeś wrowie? Potknąłem się i upadlem. Z Helenką? Ja niosłem Helenkę odezwał sięobcy,a Emilowi udało sięwreszcie sforsować drzwi, wpadł doswego pokoju i odrazu zrobiłosię tam bardzo cicho. Dobranoc! powiedziałobcy człowiek. Gdzie pan będziespał? Gdziekolwiek. Noc ciepła. Odszedł i od razu zapomniałao nim. ChciałakrzyknąćnaEmila, żeby umył się przed spaniem dopierocozałożyły zPelaszkaświeżąpościel,z praniembyłowiele kłopotu,za mydło płaciło się drożej niż za cukier ale dziwniezabrakło jej śmiałości do zrobieniamu tej uwagi. Pod nieobecność Andrzeja Emil stawałsięjakby głową domu. Bezniego byłabyzupełnie bezradna, a czekały ich nowe obowiązki. Zła więctylkotrochę, położyła sięspać, obiecując sobie, że rano poruszy tę sprawę przy śniadaniu. Alerano nie zobaczyła Emila. Pelaszka powiedziałajej, że bez śniadania poszedł do lasu. Kazał tylko powtórzyć, że nie wróci na obiad. 363. Zdziwiła się. Co takiego pilnego ma w lesie? Mówił, że coś tam ma. Nie było czasuzastanawiaćsię nad tym dłużej, boHelenka marudziła od rana, nie chciała jeść, pokładałasię wciąż gdzie popadło, oczy miałabłyszczące,a oddechprzyśpieszony. Zmierzyła jej gorączkę. Termometrwskazywał czterdzieści stopni i trzy kreski. Nie odczytała go odrazu,patrzyłana cyfry,na niebieski słupek rtęci,nie mogączrozumieć, cotowłaściwie oznacza, dopiero po chwilistrachchwycił ją za gardło. Helenka nigdyniechorowała. Miała niekiedy małenieporozumieniaz żołądkiem, zwłaszcza po spacerachwlesie, gdzie niemożnajej było ustrzec przed jedzeniem niedojrzałych jagódi malin. Pomyślała więc, starając się pocieszyć, że i teraz musiało się coś takiegoprzydarzyć, i od razubyławściekłana Emila, że niedopilnował dziecka iżenie ma go pod ręką, że niemoże go nawet zapytać, czy słuszne są jej podejrzenia. Na wszelkiwypadek dała dziecku na przeczyszczenie,akiedy pod wieczór gorączka zamiastopaśćpodniosłasię o dwiekreski,zostawiła Helenkępod opieką Pelaszki, a sama, tak jak stała, pobiegła do pałacu. Siadano akurat dokolacji. Każdegoinnego dnia zapach pieczonego drobiu, mizerii, czekolady i wanilii przyprawiłby ją o zawrótgłowyissanie w żołądku, teraz odnotowała tylkopowonieniemte zapachyi wyminąwszy staregoFeliksia,który chciał zatrzymać ją na progu, wtargnęła do pałacowej sieni. Tak nie możnastarylokaj dreptał za nią, przynajmniej słowami starającsię zmusić jądo odwrotu. Państwosą przystole. To dobrzeszeptała. Todobrze. Muszę rozmawiać z młodąpanią. 364''%^. 1ijSi. ;SPrzecież mówię,żeprzy stole! zdenerwowałsię Feliksie. Zabiegł jej w końcu drogę, rozkrzyżowałręce. Odepchnęła go,aż zatrzymałsię na ścianie, otworzyładrzwi. W ogromnejsali jadalnej, przystole, przy którymmogło się zmieścić co najmniej dwadzieścia pięć osób,siedziały dwie panie Borowieckie i Thomas Gurtel,pomniejszony jeszcze salą, stołem, wysokimi oparciamikrzeseł, długimi ramami portretów, wiszących na ścianach. Pod sufitem płonęły wszystkie światła, na śnieżnobiałym obrusie lśniły srebrai kryształy. Przybywała zkuchni wOlszance imusiała przed tymwszystkimwprost przymknąć oczy. Zatrzymałasię naprogu prawieoślepionai nie wiadomo dlaczego wyobraziwszysobie, że jest to metoda onieśmielaniapanaGiirtla, przytłaczania jegonarodowosocjalistycznegomieszczaństwapolskim jaśniepaństwem, rzuciła sięw stronę młodej pani Borowieckiej. Helenka! zawołała. Helenka zachorowała! Muszę zatelefonować domego ojca! Jemy kolację powiedziała znaciskiem starszapani. I nie jesteśmy same. Alemłoda zerwałasię już zeswego miejsca, gwałtownie odsunąwszy krzesło. Co sięstało? Taknagle? Nagle. Była zdrowiuteńka. Wczoraj. urwała,opamiętawszysię w porę. Czterdzieści stopni i pięćkresek. Dałam na przeczyszczenie, nie pomogło. Muszęzawezwać ojca. Przecież jeżdżą pociągi, będzie mógłprzyjechać. będzie musiał przyjechać. A pan Andrzej? spytała młoda pani Borowiecka cicho. Nie spodziewamsię go prędko. Muszę sprowadzićojca! Boże,dlaczego jest tak daleko? Wyobraża sobie pani, że to takie proste? star365. sza pani Borowiecka straciła już nadzieję na spokojnyprzebieg kolacji. Teraz? Przy tych obostrzeniach? Przecież Polakom nie wolno jeździćpociągami. Wolno, jeśli sięmaprzepustkę. Jestempewna,że ojciec się o nią postara. Komendant szpitala zrobito dla niego, nigdy goo nic nie prosił. A nasz kochany panGtirtel młoda pani Borowieckazwróciłasię po niemiecku do treuhanderazamówi namzaraz rozmowę błyskawiczną. Dzieckozachorowało naszejleśniczynie. Widzi pan, jak ludzieze wszystkim przychodzą dopałacu. Wiedzą, żepantu jest i że pomoże. Kochanypanie Giirtel, zaraz! Bardzo proszę. Musiałabyć w tym przymilnym tonie, w którymtylko treuhander niewyczuwałboleśnie brzmiącejironii, jakaś siła szczególna, bo Niemiec zerwał się zeswego krzesła, oblany łuną nagłej, gorącej różowości,i zapatrzonyw młodą panią, zapytał bez tchu: Dokąd? Z kim ma byćtarozmowa? Jaki numer? Podała szybkonazwę miasta inumer telefonu, a raczej dwa: jeden do szpitala, drugi do domu. Przeszlido gabinetu, gdzie był telefon, iGiirtel, wciążpałającyswoim spóźnionym,aletym gorętszymrumieńcem,wrzeszcząc w słuchawkę iprzynaglając telefonistkę, zamówił rozmowę "blitz". Siedziała na brzegu krzesłai ledwie powstrzymującdygotanie szczęki, czekała na sygnał. Lęk o Helenkę i to,że prawiepo czterech latachmiała usłyszeć głos ojca, odbierały jej przytomność. Pani Borowieekawzięłają za rękę, gładziła w milczeniu jej palce. Takamłoda, ładna powiedział pan Giirtel. Gdzie mąż? Pani Borowiecka wzruszyła ramionami. Irgendwo odpowiedziała. Nie wie pan, że jest wojna? 366WK'wTak pokiwał głową. Jest wojna. Zrozumiały, o czymmyśli. On także nie jest w domu. Anijego syn. Rozległsię ostry sygnał telefonu. Rzuciła się dobiurka, ale Giirtel ubiegł ją: podniósłsłuchawkę,chwilętrwały niemieckie pertraktacje, zanim ją poprosił, żeby mówiła. Wzięła niezręcznie słuchawkę i totakże było wojną, prawie przez cztery latado nikogo nie telefonowała słuchała przez chwilęszumów i trzaskówi kie dy naglekrzyknąłktoś "halo", powiedziałaprawieszeptem: Tatusiu! Jesteś? Głośniej! zawołał Giirtel. Ale ojciec usłyszał, bo naglecałkiem blisko,tuż przyjej uchu, odezwał się jego głos:Na litość boską, cosię stało? Helenka zachorowała! Przyjeżdżaj zaraz! A Andrzej ? zapytał. Przyjeżdżaj zaraz! Błagam cię! Ma przeszło czterdzieści stopni gorączki. Nie wiem, co to jest. Musiszprzyjechać! Umrze, jeżeli nie przyjedziesz. Opanujsię! Bardzo cię proszę, opanuj się! Ojciecpo raz druginie zapytał o Andrzeja, milczał przezchwilę. Przestraszyłasię, że już go nieusłyszy, że połączeniezostało przerwane, Halo! krzyknęła. Jesteśtam? Jestem! odezwał się ojciec, znówbardzo blisko,ooddech, o wyciągnięcie ręki. Dlaczegonicnie mówisz? Zastanawiamsię. Nie ma tam innego lekarza? Dobrzewiesz, że nie ma. Przyjeżdżaj! Możesz sięprzecież wystarać o przepustkę i zwolnienie. PoprośWernera, na pewno ci nie odmówi. Poproś Wernera! Musiałanaprawdę ziemia rozstępować się podnią,. skoro zdecydowała się to powiedzieć. A powtórzyła nawet jeszczeraz: Poproś Wernera! Możesz chybarazgo o coś poprosić. Mogę powiedział ojcieczwahaniem. Alenieto jest najważniejsze. Zobaczyła przedsobą Śarę Gliksman, siedzącą w starym fotelu na strychu,Sarę Gliksman wstarej perucena głowie, wyglądającej jak gniazdo, z któregoraznazawsze odleciał ptak. Zrozumiała, że przez nią, że dlaniej ojciecnie będzie mógł przyjechać. Nie ma nic ważniejszego krzyknęła. Zastanów się! Możesz jąchyba na kilkadni zostawić. Ojcieczaniemówił. Usłyszała to jego nagłe zamilknięcie, tę ciszę,która zapadła po ostatnim jej zdaniu. Ależ oczywiście odrzekłwreszcie żemogęjązostawić. Leosia nie boi się być sama w domu. Przyjeżdżaj! zawołała. Uspokój się! powiedział jeszczeraz. Opanujsię! Przyjadę. Choć wiesz,jak się dzisiaj podróżuje. Tatusiu, musisz przyjechać! Do kogo miałam sięzwrócić o pomoc? Moje biedne dziecko! Jeśli to będzie możliwe, wyjadę jeszcze dzisiaj. Spiesz się! Spieszsię! Poproszę panią Borowieckąo konie na dworzec. Bądź dobrej myśli! Odłożyła słuchawkę, przesunęła nieprzytomnymioczyma po twarzachpani Borowieckiej i Gurtla. No, wszystko w porządku? zapytał. Nie wiem szepnęła. Ojciec musi się wystarać o urlop i przepustkę. Na pewno dostanie. Przecieżnie jesteśmy tacystraszni. Kochany panie Gurtelpowiedziała pani Bo368rowieckanigdy panu tego nie zapomnę. I byłabymBrnubardzo wdzięczna, gdybypan zechciałwyjechaćjutro na dworzec po doktora. Ze mną uśmiechnęłasi;. Bądź co bądź okolica niespokojna. Ojciecprzyjechał następnego dnia po południu. Stwierdził zapalenie opon mózgowych, Helenka byłajuż nieprzytomna. Przeczuwał, że to może być właśnieto, przywiózł ze sobą lekarstwa,patrzyłapełna otuchy,jął pochyla sięnad dzieckiem. Wtedy nie myślałao tym, ale później, po wielu latach, zdała sobie z tegosprawę,co musiał czuć, mając jeszcze w oczach tenniedawny czas,gdy była dziewczynką z czarnymi warkoczykami, a widząc teraz matkę, zgnębioną najgorsząztrosk: lękiem o życie dziecka, matkę samotną, pozbawionątego najpotrzebniejszego inajnaturalniejszegowsparcia w tak trudnej chwili. Oderwał oczy od rozpalonej twarzyczkiHelenki,spojrziłna niąz niepokojem. I kiedyż on wróci? Nie wiempowiedziała. Jakto nie wiesz? Nie wiem. Jest w lesie. Potrzebują go tam. \ ty go niepotrzebujesz? chciałpewnie zapytać, alenie zapytał. Zbadał potemWłochów, Pelaszkę, w końcu i ją także,i gdyEmil z grubym plikiem recept miałjuż się udaćdo apteki,zapytałgo: A ty? Jak się czujesz? Cośmijesteś niewyraźny! Emil odrzucił głowę do tylu. Stałwysoki,wyprostowany, wspaniale wyrośnięty. Ale usta miał bladei Targi mu drżały, kiedy mówił: Nic mi niejest. A ja bymcię chętnie obejrzał powiedzia! ojciec. Zostawcie nas samych. Badanie Emilatrwało długo. Słyszała przez drzwiprzyciszone głosy ojca i jego,w końcujego płacz. Zaczsty się w niej budzić jakieś myśli niedorzecznei nie2- Dwie ścieżki czasu369. godnealeez jakiego innego powodu, dlaczego miałbypłakać Emil. ? Wysłała Pelaszkę na podwórze, a samaznalazła soboie jakieś zajęcie jak najbliżejdrzwi, żebynie podsłucl=niwać, a jednaksłyszeć. Lecz z drugiegopokojudocł-łiodziitylko szmer rozmowy,od czasudoczasu jakiś podniesiony ton w głosie Emila, uciszanyzaraz przez ojca. Ciągnęło się to bez końca. Zaczęło jątow końcuji denerwować, że ojciec poświęca Emilowityle czasu i iuwagi, jakbyto on był bezpośrednim powodem jegoo przybycia i wymagał ratunku. Kiedy drzswi się wreszcie otworzyły,nie spodziewałasię, że ojcieoc klepnieEmila wplecy, da mu szturchańcaw bok i zawwoła: Zdrów jak byk! Przynajmniejjedenw tym domnu. Przepisał mu jednak jakąś receptę i kiedy, nie mogąc pohamoować ciekawości, wzięła ją wręce, przekonała się, że są to proszki nauspokojenie. Trochęg za bardzo nerwowypowiedziałojciec. Pewnie przeszywa tak obecność Włochów. Szczerze mówiąc,ja byirm się także bał. Potarł dłonią czoło, nachwilę przyumknął oczy. Zosiu! zacząłłagodnie,od razu jakf-by z prośbą,ale i obawą w głosiekiedyHelencesięg polepszy, kiedyHelenka wyzdrowieje. chciałbym zsabraćwas dodomu. ZabraiSźnas. zapytała, jakbynie mogąc zrozumieć, co mnogąoznaczaćtakie dwa słowa. Tak.ESmili Pelaszka zostaną na razie zWłochami. A gdy oni liędą jużmogłiwrócićdolasu, przyjadątakże do naes. Jeślizechcą. Przeciaeż Andrzej jest w lesieszepnęła. Z wyrzutem i poretensją,że mógł o tym zapomnieć. Ojciec miilczał długo. Widujesz go takrzadko powiedział Twreszcie. Ale czcekamna niego zawołała. Czekam tuna niego. I corio tymwie. :"Będziesz czekała w domu powiedział ojciec'z jeszcze większąłagodnością. Tam nie będzie mógłprzyjść, a tu spodziewameię go każdego tygodnia. Stąd jeden skok w lasy janowskiei do puszczy. PaniBorowiecka dala mukonia. Każdej chwili może tu wpaść. A do domu. Teraz możemyjuż mówićz całą pewnością, żewojnaniedługo się skończy. Potrząsnęła głową. Nie, nie,tubędę czekaćnaniego. Wyobraziła sobie, że ojciec namawia jądo opuszczenia Olszanki głównie ze względu na Włochów. Wyrównalimu jakośobecnośćSary Gliksman na strychuw ich domu. Tu i tam każdej chwili można było spodziewać się śmierci tylko dlatego, że pragnęłosię jąoddalić odkogoś drugiego. "Ktoś ginie, żeby żyć mógłktoś. ", przypomniała sobiewydobyte z mroków świadomości i takniepotrzebnie przed Andrzejem ujawnionezdanie. Student medycyny z Eisenach, wciąż skuteczniewybraniający się przed pójściem na frontwschodni,strzegł Sary Gliksman swoją codzienną obecnościąwdomu doktoranad Włochami czuwała tylko opatrzność, zbyt wiele mająca zajęcia w tych niedobrychczasach. Zastanów się spróbował ojciec jeszcze raz. Nie, niezaprzeczyła gorąco. Będęczekać naniego tutaj. Jak chceszpowiedział cicho. Został w Olszance przezcały tydzień. Wernerwszechwładny na terenie szpitala dał mu ten urlopzeszczodrobliwością możnowładcy, powoli opętywanegogromadzeniemna swoim koncie odpustów. Frontwschodni cofałsiękażdegodnia, z nieubłaganą konsekwencją historii rozpoczynał się wielki odwrót z nigdynie ujarzmionych rosyjskichstepów. Student z Eise371. '"^^"'^"""w. ''1nach, który wydoroślał przez ten czas, zaczynał gromadzić odpusty. Wiedział, że kiedyś ion będzie musiałsię cofaćz armią, toczącą się teraz na zachód, doswegopunktu wyjścia, do swego kresu. Chciał być czysty,tak czysty, jak wtedy,kiedy tu przyszedł (trzebabyłomieć wiele spokoju, żeby zrozumieć, wjakich chwilachi dlaczego nawiedzają człowieka takie myśli). Stan Helenki poprawiałsię z dnia na dzień. Takżei Włositracili powoli swojąbladość i popłoch w oczach,Ojciec, zostawiwszyPelaszkę naczatach w okienkustrychu, kazałim schodzić na dół, grał z nimi wkarty,opowiadał o wieściach z frontów. I Francesco,i Lucioodżyli przez ten tydzień, nie tylko fizycznie. Na waszym miejscu mówił ojciecdo niej i doEmilaskorzystałbym z okazji i zacząłbym się uczyćwłoskiego. Przestalibyście myśleć owszystkiminnym. Tak.Emil, ilekroć ktośzwracał się do niego,odchodził zaraz, odwracał się, jakby musiał skrywaćswoją twarz. Tym razemwycofał się do okna istamtąddodał prawieniedosłyszalnie:Przydałoby się. Przydałoby się coś takiego. Francesco zgłosił swoje usługi. Był nauczycielemwłoskiego, wykładał literaturę w szkole średniej w Rzymie. Teraz jednak musiał zaczynać od słów najprostszych. lo, tu, egli, ella. Lei.Noi, voi,essi, esse,Loro'powtarzali na początku. lo ho, tu hai,egliha, ella ha. Leiha. Noi abbiamo, voi avete, essi hanno,essehanno, Loro hanno. Alejuż pierwszego dnia wieczorem, gdy na chwilęzostali sami, Lucio, naśladując nauczycielski ton Francesca, powiedział do niej: La belladonnapolacca! Nicht so schnell odpowiedziała mupo niemiecku. Ale nie była zła. Naprawdę niebyła zła. Podczas pobytu ojca w Olszancedwukrotnie proszono go do pałacu, do pań Borowieckich, które od naj372^ 17-^ ''--? ^młodszej po najstarszą poddałysię profilaktycznemubadaniu, i do samego Thomasa Giirtla, pielęgnującegotroskliwie swoją zastarzałąrupturę. Sprawa była subtelna i precyzyjna jak w zegarku. Chodziło o takie "nastawienie" dolegliwości, aby nie będąc zbyt dokuczliwąniedopuszczałajednak powołania do wojska. Doktor tozrozumiał bez zbędnych słów. I chyba właśnie zatozostał sowicie wynagrodzony,choćjuż samo to, że Giiri tel umożliwił połączenie telefoniczne, że fatygował się; osobiście na dworzeci strzegł go swoją osobą od wszelkich niespodzianek po drodze, rekompensowało w zupełności zabiegi doktora. Pacjentjednak myślał inaczej. Ocenił wysokoto, że nie musiał mówić, jakiej oczekujepomocy (Niemcyużywali wciąż jeszcze tylko wielkichsłów; strach, zapobiegliwość, pragnieniewyniesieniacałej głowy z tego pożaru, który już zaczynał podgrzewać impięty, nie wyrażały się jeszcze słowami, o całyrok byłona to za wcześnie). Wróciłojciec z tej wizyty przywożąc wswojej lekarskiej torbie konserwy, sardynki, francuski likier i czekoladę dla Helenki. Pożegnalny wieczórbył prawdziwąucztą, tylkoHelenka krzywiłasię na widokczekolady. Kiedy Francesco i Lucioodeszli już nagórę, Pelaszkawzięła się domycia naczyń, a Emil udał się do obory,ojciec spróbował jeszcze raz. Zastanów się powiedział. Nad czym? Wracaj do domu. I ty, i Helenka potrzebujecieopieki. Nie mogła powiedzieć, że ma ją i tutaj. Obydwojedobrze wiedzieli, że tylko rychły przyjazd dziadka uratował Helenkę. Podniosła na ojca oczy pełnerozpaczy. Nie mogę. Niechciałajednak,żeby ojciec pomyślał,że już jąstracił,że należytylko do tamtego,więc rzuciłamu się na szyję. Starszy pan nie wiedział, jak się zachowaćwobectego wybuchu czułości. Gładził jąpo głowie, głos mudrżał. No, uspokójsię! Uspokój się! Nie można tak. Przecież muszę. muszę tuzostać. Pomyśl tylko:on wraca i nie zastajemnie tutaj. Mnie ani Helenki. Ojciec pocałował ją wczoło. Maszrację powiedział. Musisz zostać. I jeszcze jedno dodał pochwili. Będę ci przysyłał pieniądze. Ja..powiedziała cicho. ja... nie potrzebuję. Andrzej. Go.."Andrzej"? Przywozi od czasu do czasu jakieś pieniądze. Od kogo? Różnie. Nie związałsię z żadnym oddziałem. Byłz tymi z GLi z AK, itymi z BCh także. Nawet u Rosjan. Ale zawsze mówił,że są to najuczciwiej u Niemców ukradzionepieniądze. Rozumiem powiedziałojciec. Ale mimoto. chciałbym ci od czasu do czasu przysłać trochępieniędzy. Mogą ci się przydać. Ranoo ledwie różowiejącym świcie zajechał przedleśniczówkę wolant z pałacu. Powoziła sama młodapani, stangret siedział z tyłu. Ojciec, przyjemnie ożywiony, ucałował jej ręce. Sama się pani fatygowała! Ależto dla mnie przyjemność! zawołała. Prawdziwa przyjemność! Po drodzezabierzemy jeszczeGurtla, dopiero się goli. Będzie nas strzegł w drodzejak anioł stróżśmiała się, odrobineczkę kokietującstarszego pana, bardzoznudzona Lichnowcem i jegomieszkańcami, wojną i swoją samotnością. Miała przedsobą jeszcze tylko rok życia. Ale,naszczęście, nie wiedziała otym. Na szczęście nigdy się o tym nie wie. 19Nie mogła już zasnąćdorana. Kłębiły sięjej podczaszką myśli plączące czas dawny zteraźniejszym, widziała przed sobą twarz Lucia z wyrazem oczu Renata,gdy patrzył na Agnieszkę(gdziewłaściwie byli takdługo? ), Francescotakże nie odrywał od niej oczu,ale nie odważył się nigdy na powiedzenie jejczegoś,czegobynie mógłpowtórzyć przy Andrzeju. Andrzejnie wracał, mogłoby goto ośmielić, żeAndrzej wciążniewracał, alenie ośmieliło, ośmielało tylko Lucia. tak łatwo zapominało wojnie, potrafił jejnie zauważać,oddalać od siebie. Chciał także oddalićją od niej. Mijałydni i tygodnieiato było tego roku gorące,parne, duszne od kwitnienialip i woni siana, któreEmilna całej polanie suszył dla Łaciatki. Już wlipcugrały nocami świerszcze. Początkowo bałasię bezAndrzeja spać przy otwartym oknie, aleHelenka budziła sięz duszności,w niskim pokoju niebyło czymoddychać,otwierała więc przynajmniej górnelufciki,i wtedy słyszała,jak Lucio śpiewa, cicho,prawie szeptem, tuż przy samym parapecie strychowego okna, tylkodla niej. Najbardziejpeszyłoją, że i Emil musi słyszeć tenśpiew, że rano możebyć zły na Lucia, może byćw ogólena niego zły anauczyli się już liczyćz nimi liczyćna niego, już nie te"najuczciwiej Niemcom ukradzione375. pieniądze", przywożoneprzez Andrzeja, ale to, co mógłdla nich zdobyćEmil, stanowiło o ich dalszym życiu. Od ostatniej bytności doktora, od owejnocy,kiedyEmil go odprowadził z Helenką, zmieniłsię bardzo. Miał już dwadzieścia jeden lat. Przedtembyło jeszczecoś nieuchwytnie dziecięcego w jegospojrzeniui uśmiechu,teraz to znikło, jakby starł to ktośz jego twarzybardzo twardądłonią. Chodził terazdo lasu i przynosiłstamtąd zwierzynęobydwajWłosi bylizagrożenigruźlicą ianemią,Emilowi zawdzięczali,że wydźwignęli sięz tego,odżywił ich, przywrócił im siły, któreznów miały być im potrzebne. Obydwajumieli to ocenić. Choć o wiele od nich młodszy, miał u nich należnyszacunek, nie wynikający jedynie zwdzięczności. Nostropadrone! mówili of nim. Agdy wychodził,pytali: Quandoe tornato? Złe się czuli, kiedy niebyło gow domu. Czekalinaniego, tak jak przedtemona i Emil czekali na Andrzeja. Teraz takie odnosiławrażenie tylko onaczekałana niego. Nocami nadsłuchiwała odgłosówz lasu, każdymógł być lekkimi krokami Achillesa, każdymógł byćzbliżaniemsię tego, na którego czekała. Sen jąmorzył,budziłasię, znów nadsłuchiwała, wkońcu nauczyła sięspać czekając, każdej chwili przytomna po ladaszeleście. Ludośpiewał. Cichutko, ledwie dosłyszalnie, tylkodla niej. Nie czyniła nic,żeby go ośmielić, zbliżyć dosiebie. Na początku, kiedy obydwaj jeszcze gorączkowali, pochylała się tak samo nad Franceskiem, jaki nad nim,poprawiała im siennik, poduszkę pod głową,dotykała ich twarzy,piersi, gdy chciałasięprzekonać,czy się nie spocili,gdy przynosiła im jedzenie, gdybudziła ich ze snu. Ale śpiewał tylko Lucio, tylko Luciopotrafił przenosić sięw inny czas, w jakąś inną możliwośćdla nich dwojga. 376Od kiedyprzyniosła imz pałacudobre wieści, jeszczesięto wzmogło, koniecwojny wydawał się bliski, wyobrażali sobie,że już tylko tygodnie dzielą ich odpowrotu do domu, skoro Amerykanie wylądowali naSycylii. Potemnadeszła wieść oaresztowaniu Mussoliniego,o utworzeniu nowego rządu przez generałaBadoglia. Sophia! mówił Lucio i, jakzawsze, było toświęto, niedziela jej imienia, Sophia! Nikt inny,tylkoja pokażę ci Sycylię. Śmiała się. Przecież Maria czeka naciebie. Zamyślałsię, trochę smutniał. Czeka albo inieczeka. Dopieropóźniej, kiedy Mussolini znów wrócił dowładzy, powiedział,że ojciec Marii jest pułkownikiemprzy samym duce. Zamyślenie i smutek nie miały więcromantycznego podłoża. Faszystowskipułkownik jakoteść był kłopotliwy wkażdej sytuacji. Czeka albo i nie czeka powtarzał. Może miałnadzieję, możeprawie pragnął, żeby ktoś innyzająłją sobą. Tylko ja pokażę ciSycylię. Palermo,Agrigento. Morze, kiedy się patrzy na nie ze skał, makolor. Na pewno nigdy tego niezobaczęprzerywałamu łagodnie. Dlaczego? Wojna niedługosię skończy. Skończy się. Ale ty pojedziesz, a ja zostanę. Tymasztam swoje życie. Ja mam tuswoje. Nigdy nie zapomnisz, żeczekasz na niego? Nie.Nie zapomnę. Wtedy była to jeszczerozmowa prowadzona jakbyżartem. Miałatentonszczególny, kiedykażde słowomogło być i nie musiało być prawdą,tylko dlatego niegniewała się na Lucia, a onnie czul się upodlony niewdzięcznością dla doktora. Do Emila jednak nie docie377. rała ta subtelność. Każde słowo Lucia brał na serio,zcałą ostrością jednego jedynego znaczenia. KiedyWłosi schodzili na dół, musiał zawsze ktośczuwaćw okienku na strychu i penetrować bez przerwy obydwiedrogi wiodące do Olszanki Uchnowiecką i leśną. Początkoworobił to Emil, aleod kiedy Włosizaczęli się czuć lepiej,nie tylkow ogóle, ale i w Olszance,corazczęściej obdarzałtą funkcjąPelaszkę, przykazującjej surowo nie zaniedbywać swego obowiązku. Zbił jąktóregośdnia, złapawszyna spaniu, podczas gdy miałaczuwać w oknie. Zbiłją chyba jeszczei dlatego, żezaczynała corazwyraźniej wodzićzanim oczyma,wystawać napodwórzu, gdy rąbał drzewo,biec za nimdo lasu czy do Lichnowca. Jak mogłeś? upomniała gopotem. Przecieżtojużdorosła dziewczyna! Kobi się coraz ładniejsza. Możesię z nią kiedyś ożenisz? Emilparsknął gniewniei swoim ostatnim zwyczajemnie patrzyłjej w oczy. Wiem, z kim się ożenię. mruknął. O! zdziwiłasię żartobliwie. Nawet już towiesz! Wiem potwierdził hardo. Nie dociekała już,kogo ma namyśli, wiedziała, żenie zdoła tegozniegowydobyć. GdyWłosi opuszczaliswójstrych alboona wspinała się do nich podrabinie,był zawsze w pobliżu i nawet sam Andrzej, gdybybyłwtedy w domu,nie potrafiłby lepiej czuwać nadnią, lepiej strzec jej przed niebezpieczeństwem, którejej nie zagrażało. Udawała,że tego nie dostrzega,musiałaudawać, żetegoniedostrzega. Każdegodnia rano, gdy patrzyła napuste łóżkoAndrzeja, rozpacz chwytała jąza gardło,każdej nocy napadałją płacz,tłumiony poduszką cóż znaczyły dla niej wtedy błyszczące oczy Lucia, jego378młodzieńcza piękność ito, że Śpiewał dla niejcichutkow otwartymoknie strychu? Zaprzyjaźniła siębardziej zFranceskiem,któregodojrzałość miała wiele udzielającego się spokoju. Lubiła,kiedybył na dole, uczył ich albo milczał, przypatrującsię jej, krzątającej się po kuchni. Pod jego spojrzeniemceniła swoją urodę,znała jejwartość, sama miała dlaniej szacunek natarczywy zachwyt Lucia sprawiał,żeunikaławyciętych bluzek,za krótkichsukienek, nagichramion. Prowokacja z jego strony rodziłastrachprzed wyjściem jejnaprzeciw, przed prowokacją własną, przed ośmieleniemjuż i tak za śmiałych oczu. Gdybyś mogłazdobyć skądśhabit, niechybnie byśgo nosiła mówił, gdynie pozwalała towarzyszyćsobienad staw. Chodziła kąpać sięz Helenką i musiaław końcu robić to wnajwiększej tajemnicy. Emil pilnował wtedyWłochów,nie miała co do tego wątpliwości,ale już sama myśl,że Lucio w tej samejchwili, kiedytoczyniła,mógłby wyobrażaćją sobie podczas kąpieli,obnażoną, okrytą tylko wodą, paraliżowała jejruchy,była niedozniesienia. I tenwieczór,gdy nagle rozpętała sięulewa,a onawybiegła, żeby zebrać wianki pierwszychgrzybów, suszących się na dworze gorące ręce Lucia w ciemnejsieni, jego usta na jej szyi, natwarzy. Odepchnęła go. Nie mogła krzyczeć, żeby nie ściągnąć Emila,i on wiedziało tym, wiedział, żenie będzie krzyczała. Sophia! szeptał. To nie masensu! Niech się walicałyświat! Jesteśmy tylko my dwoje! Tylko mydwoje! Grzybyrozsypały się po ziemi. Słyszała, jak obydwojedepczą je nogami, tratują i miażdżą,z konieczności takzapobiegliwa pomyślała w krótkiej sekundzie,ileż to zimowychzup marnuje się w tejchwili pod ichstopami, ale zaraz jego wargi, nieomylne mimo ciemności, pozbawiły ją tej myśli. Teraz nawet ikrzyczeć379. by nie mogła, więc go tylko wciąż odpychała, odtrącałaod siebie, ale był silniejszy odniej, zawszei w tejchwili był silniejszy od niej, obydwoje o tym wiedzieli. To nie ma sensu! powtórzyłjeszcze raz. Dobrze wiesz, żeto się stanie. Dobrzewiesz! Po coczekać? Zdołała wreszcie mu się wyrwać, uchyliła drzwidokuchni,abydać mu czas na wspięciesiępo drabinie,zrozumiał to wewłaściwy sposób, alejużnazajutrzwiedziała, że był to błąd, uznał ją za wspólniczkę swegoniefrasobliwego łotrostwa, patrzył na niąsłodko spodciężkich rzęs, tak jak Renato patrzy na Agnieszkę, takjak Renato patrzy na Agnieszkę. Z drugiego pokoju słychać jakbyjakiś szelest, szmer,szept? Zofia siada na łóżku, zdjęta podejrzeniem, któregorącym rumieńcemoblewa jej twarz. Nie ma odwagizajrzeć do pokoju Agnieszki, ale myśl o spojrzeniu,jakim prześladował ją Lucio, o tej gorącej, nieustępliwej natarczywości, którą wziął po nimjego syn, niedaje jej spokoju. Przez chwilę słucha jakiegoś dziwnego odgłosu, dochodzącego z parku, a gdy jest jużpewna, żetomaszynka do strzyżenia trawy, sięga pozegarek, leżący na nocnym stoliku dochodzi wpółdo ósmej. Rozgrzeszonasama przed sobą tą godziną, ubierasiępośpiesznie i nie dbając zbytnio o ciszę, nawet starającsię sprawiać niecohałasu, wychodzi na korytarz i pukado drzwipokoju Agnieszki. Jest to forma, której zawszeprzestrzegają w domu, ale zaraz potem naciskasięklamkę,czyni więc toi teraz, od razu doświadczającostrej i niezrozumiałej przykrościdrzwi są zamkniętena klucz. Samatakże zamknęła się na noc, ale nie pamięta już o tym, zaczynapukać głośno, coraz głośniej,nierozumie, że powinna natychmiast odejść od tychdrzwi,a tymczasem na progu sąsiedniego pokoju uka380żuje się rozespany Renato,w koszulitylko i slipach,poprawia opadłe na czoło włosy i patrzy na nią nieprzytomnie. Czy coś się stało? Nie,przepraszam. Nie mogę dobudzić sięAgnieszki. Która togodzina? Wpół do ósmej. O Boże! jęczy Renato, trąc dłonią czoło. O Boże! Agnieszka wreszcieotwiera,bosa i wdziennej bieliźnietrzęsie sięw przeciągu otwartychdrzwi. Cosię stało? pyta tak samo, jak Renato. Nic Zofia rozpogadza się na jej widok. Poprostujest już wpół doósmej,Ale nie spaliśmy prawie całą noc usiłuje bronić się Agnieszka, zawsze lubiła spać i przez cależycie trzeba ją było rano budzić. Nie spaliśmy, wieszprzecież. Naprawa wozu trwała do rana. urywa,nie tylko dlatego, że nieumie kłamać patrząc matcew oczy, ale idlatego,że Renato przysłuchujesię temu,a kłamstwo jest dla Agnieszki sprawąintymną. Ale mieliście jechać do Janowa po tego człowieka zOlszanki. No i Renato się chyba śpieszy. Nie za bardzo mruczyAgnieszka. Przeciągasię,powoli przytomnieje. No dobrze. Jużsię ubieram. Renato! wola. Wstajemy! Jedzą potem śniadanie na dole, Agnieszka bardzomiła tego ranka,samałagodność i posłuszeństwo biegnie pokustosza i przyprowadza go na kawęze śmietanką, jajka w szklance iplasterek soczystejszynki. RestauracjaPTTK bowiem irano jest niedoścignionądoskonałością, ilekroć w okienkuukazuje się głowakucharki, wszyscyuśmiechają się do niej tylkoRenato nie bardzotorozumie, poprostujest przyzwyczajony do dobrej obsługii niezawodnych dań. 381. Biedny! myśli Agnieszka. Nie ceni sobie w życiuniespodzianek. Kustosz znowu opowiada o powstaniu muzeumi pierwszych, niezupełnie jeszcze przezwyciężonychtrudnościach. Jest trochę skrępowanytym zaproszeniem, może brak muobycia, możenie nawiązuje zbytłatwo znajomości, trzymasię kurczowo swegotematuiAgnieszka w końcuprzestaje tłumaczyć, sądząc, żemoże pozbawić Renata szczegółowych relacji o wojennejtragedii tego regionu. Kiedy kustosz zaczyna znówmówić o Żarnojszczyźnie, wzdycha jednak szczerze: Jaka szkoda, że ojca nie ma z nami! Mamo,prawda? Tak Zofia pochyla głowę. Po raz pierwszy mauczucie, że tamto odpływa coraz bardziejw czas,a caławdzięczność jej życia należy sięczłowiekowi, który jąztego wyratował,który odwrócił jąjakby w inną stronę, w stronę'wciążtrwającego dnia. Tak powtarza. Wielka szkoda! Wysokawoda na Wiśle mówi Agnieszkadokustosza. Ojciec dowodzi całąakcjąprzeciwpowodziową w rejonie Warki. Gdyby nie to, na pewno bysię tu z nami wybrał. Renatochceo coś zapytać, alepatrząc w twarzkobiety siedzącejprzed nim wciąż nie mana to odwagi. A jednak będę musiał zapytać, myśli. Co powieojcu? Przecież będzie chciał wiedzieć, z kimspędziła życie,komu się w końcuofiarowała. Jedźciejuż mówiZofia, gdy talerze i szklankistają się puste. I przywieźcie tego człowieka jaknajprędzej. Pokażemy naszemu gościowi Olszankęi możemy wracaćdo Warszawy. Chciałabym już takżebyć wdomu. Wyobraź sobie,że Renatowcale się nie spieszy 'stwierdza Agnieszka nieostrożnie, ale zaraz to spostrzega382i uważa,że najlepiej będzie się ulotnići porwać Renatazasobą. Wyciągado niego rękę. Jedziemy! Czekam tu na Wagwoła Zofiazanimi. I, Agnieszko, błagam, nie prowadź wozu! Ależ nie mam tego zamiaru Agnieszka wzruszaramionami, zapominającys mogłoby to być jedynewytłumaczenie dla wczorajszego spóźnienia. I wczorajteżnieprowadziłam. Zrobiłeś ze mnie małego, strachliwego złodzieja mówi,oAy są już przy samochodzie. Sypię się wciąż przed iflamsi. Uwielbiammałycti ^trachliwych złodziei! Renato ma ochotępocalo\va^ jąpośrodku parkingu przedpałacem, powstrzymuje mj jednak jej spojrzenie,pełnezgrozy, więcwzdycha tylko, otwierawóz i odrazu,ruszywszy ostro zmiejsca,skręca na drogędo Janowa. Po co właściwie -je^21611^Ptego człowieka? pyta z bardzo nieszczę^uyyą miną. Przecież to wszystko dla ciebie śmieje sięAgnieszka. Musisz ^gyaczyć tenstrych! Kiedy droga stajesię pusta, Renato zatrzymujewóz. Uwielbiammałych, strachliwych złodziei. mruczy, biorąc jąw ratnn^na. Uwielbiam! Powiemy,że tenczłowiek nie czekał na nas i musieliśmy go znówszukać. Nie, nie broni się Agnieszka. Pozwala się całować, ale myśl, że musiałeby znowu kłamać patrzącw oczy matce, przerażają. Musimygo przywieźć. Na to nie ma rady. Noto już wiem ^ Renato rozpogadzasię. Niewyjadę jeszcze dziśz ^arszawy. Wrócimy wcześniejimusiszto tak jakoś uradzić, żebyś mogła wpaść domniedo hotelu. Zobaczysię. Co to znaczy "zobaczy się"? 383. Nigdy nic nie planuję. Lubięulegaćnagłym impulsom. Czy.zdarzały cisię jużbardziejnagle ode mnie? Nie Agnieszkaśmieje się, ale poważniejenatychmiast,bierzegłowę Renata w obie ręce i przyglądamu się z bliska, po raz pierwszy naprawdę mu sięprzygląda, jakby był modelem lub cudzym dziełem,które zamierza ocenić. Nie.Nic takiego mi sięjeszczenie przydarzyło. I nie żałujesztegopośpiechu? Agnieszka odsuwa się leciutko. A tego jeszczeniewiem. Kiedy będziesz wiedzieć? Może jeszcze dziś wieczór, a może w godzinęśmierci, amen. No więc jak? Przyjdziesz? Renato! Agnieszka smutnieje. Pozwól, żebyjak dotąd wszystko robiło się samo. , Dobrze. Renato znowu zapuszcza silnik i doJanowa milczą, tylko od czasu doczasujego rękaspoczywa na jejkolanach, gładzije łagodnie, ijest tojakbyprośba, jakby perswazja,która zaczyna ją złościćzamiast wzruszać. Kacperski czeka na nich. W żałobnym domuz . wiekiem trumny, wspartymo murprzy drzwiach, czuje się napięcie nie tylkożałobne. Na dźwięk silnika samochodu okna zapełniająsię głowami, na twarzach nie widać ani śladu łez,innejakieś emocje dodają blaskuoczom,ożywiają rysy. Kacperskizjawia się od razuna progu i gdy tylkozatrzaskująza sobą drzwiczki wozu,wybucha: Nieugryzłemłobuza przez cały wczorajszydzień! "Mamusisię nagle pogorszyło powiada. Nim zdążyłem zawiadomić, jużbyło po wszystkim". Aledo kieszeni nie384sięga,żeby za trumnę zapłacić. A co,stara była bezgrosza? Co onmówi? pyta Renato. Mówi,że stara nie była bez grosza. Chyba pasierbwszystko zagarnął. Nie, żebym leciał na forsę ciągniedalej Kacperski. Takiczłowiek tojaniejestem. Ale dlaczego,jeśli byłokilka groszy, obcy ma zagarnąć? Ma się rozumieć potwierdza Agnieszka, pragnącpozyskać przychylność Kacperskiego córka jest najbliższą rodziną. Córka i zięć! Proszę,pani to rozumie! Postronna osoba, a rozumie,a taki gnojek, który się nacudzym wychował,cudzy chlebprzez całe życie jadł,nawet o tymniepomyśli. Po pogrzebie na pewno wszystko się wyjaśni. Jak się wyjaśni? Co się wyjaśni, jak forsy aniśladu? Coon mówi? pytaznowu Renato. Mówi,że forsy ani śladu. Ba! Renato parskacicho,sytuacja wydaje musię zabawna. Zabawna i filmowa. Wiesz comówido Agnieszki zapiszę sobiejego adres. Kto wie, czygdybędziemy już kręcićw Polsce, nie zaangażuję godo jakiegoś epizodu. Niemacietakich u siebie? Mamy. Ale już nam się sprzykrzyli. A ten tonajczystsza egzotyka. Zaczynają teraz mówić o filmie i Kacperski już samym tylkowzdychaniem manifestuje swoje rozgoryczenie. W końcu nie wiem, pocoten pianista jedziedoPolski? Jak to nie wiesz? martwisię Renato. 25 Dwieścieżki czasu385. No nie wiem. Miałtu kiedyś dziewczynę,w porządku. Odnajduje ją. I co dalej? Odnajduje ją wtakim samym małym miasteczkujak to, w którym ostatnio był we Włoszech. Powiedzmyw podobnym. W podobnym. Ikiedy zbliża się do jej domu,słyszy dźwięk fortepianu. Są to początki nauki, jakieśpalcówki, jakieś ćwiczenia, powtarzają się,urywają,zaczynają rozbrzmiewać znów od początku. Spokojny,kobiecy głosliczy takt, poprawia, każe zaczynać odnowa. I co? Inic. To już wszystko. Zostawiamy pianistę naprogu tegodomu. Nie wiemy,czy wejdzie. Agnieszka kręci głową. Czegoś mitu brak. Czegośmi tustanowczo brak! Powiedziałem ci już:nie można opowiedziećfilmu,w dodatkunie nakręconego. Zgoda, filmuniemożnaopowiedzieć. Ale możnaopowiedzieć motywację filmu. Powód, dla którego został nakręcony. Wydajemi się, że jest jasny. Dla mnienie. Chciałbym, żebyśpowiedziała to staremu, żebyon to od ciebieusłyszał. Czemu nie? Zapoznaj mnie z nim. To wcalenie jest niemożliwe. Zaprosił mnie drugi raz, myśliAgnieszka. I narazzdajesobie sprawę, że nie ma na to zbytwielkiejochoty, że myśl o wyjeździe do Włoch nie fascynujejej tak jak przedtem. Co się stało? myśli spłoszona. Co siędzieje? Zabierają matkę zLichnowca inie uczestnicząc w jejrozmowie z Kacperskim, jadą do Olszanki. Kiedy temat śmierci teściowej iniegodziwoscijej- pasierba zostaje wyczerpany,Zofia pyta: Dawnopanw tychstronach? Dopiero po wojnie. Ożeniłem się na robotachw Niemczech, mojażona stąd pochodziła, dokądś trzebabyłowrócić, wróciłem tutaj. I od razu zamieszkał pan w OIszance? Anie. Dopóki był las, mieszkałtam ktoś ze służby leśnej. Dopiero potem, kiedy las już wycięli, a tenczłowiek przeniósł się w janowskie lasy, kwaterunekzaproponował mi to mieszkanie. Daleko,bo daleko,alekurymożna trzymać, nawet świnie. Z pensji człowiek nie wyżyje,trzeba sobie zawsze czymś dopomóc. Więc pantu obcy. szepce Zofia. No, nietaki znów obcy. Prawie będzie już dwadzieścia siedem lat,jak nastałem do Lichnowca. A jednak obcy,myśli Zofia, niepamiętatamtychlat. Zupełnieobcy. Nie wie, jak tu było, jaksię tu żyło,jak codnia krwawiłatu ziemia. Niewie, nie możepamiętać. A pani tu kiedyś mieszkała mówiKaeperskii cośjakby współczucie brzmi w jegoglosie. Tak, podczas wojny. I teraz dopiero. po raz pierwszy. Poraz pierwszy. WidokOlszanki nie boli jużtak, jak poprzedniegodnia,już się jakby zaakceptowało, żejest teraz taka,przetrzebionai łysa, ze skąpym cieniempod rzadkimidrzewami, już sięprzełknęło ten żal, po utracie dawnego widoku. Będą tu coś budować? Na razienie. Mieli budować pięć lattemu, alezmienili lokalizację. Podobno w przyszłym roku masiętu coś zacząć. To znowu pan zmienimieszkanie? Może wybuduje się co swego. Mająteraz potaniećtedomki z gotowychsegmentów. W tydzieńbędzie387. można domek postawić! Czy to dawniej ktoś o czymśtakim słyszał? Więcniedługo nie będzie już i tego śladu. Przyjechaławostatni czas,żebytojeszcze zobaczyć, żebyogarnąć oczyma, odświeżyć wpamięci. Renato zatrzymuje wóz, Kacperski wysiada już odrazuz kluczemw ręku, kot z radosnymmiauczeniembiegnie mu naprzeciwteraz wszystko odbywa sięszybko, w ułamkach sekund, drzwi są otwarte, widaćprzez nie sień, a w niej drabinę wiodącą na strych,może inną, może tę samą. Chodźcie! mówi Zofia do Renatai Agnieszki. Chodźcie prędko! I sama,nie czekając na nich, idzieza Kacperskim, depcze prawie mu po piętach, przynagla do otworzenia następnychdrzwi,tych, którewiodądo kuchni. Tu tylko piec jest tensam, znikła lawa i stół (komuprzypadły tedobresprzęty? ),zaczyna teraz żałować,żezostawiła jetutaj, na poniewierkę u obcychludzi,na nieposzanowanie. Proszę mówi Kacperski. Chciała pani zobaczyć. Graty wszystkie moje, aniponiemieckich, ani niczyich innychnie brałem uśmiechnął się krzywo,może mu przeszło przez myśl, żeprzyjechała tu szukaćjakichś rzeczy, możepasierb iniespodziewani gościew Ołszance zlali mu się jakoś w jednąi tę samąintencję. O czym pan mówi? popatrzyłana niego zesmutkiem. Chciałam zobaczyć ten dom. To miejsce. Ano proszę! Niech pani ogląda,Renato! Agnieszko! Chodźcie prędko! Kacperskiotwiera terazdrzwi do pokoju. Sumitujesię, żeniezbyt tu posprzątane, na stole stoją jeszczeszklankiitalerze. Jadalka! mówi. Jak przyszła388ta wiadomość o teściowej, nie było nawet czasu statkówzmyć. Nieszkodzimówi Zofia. Niewidzi naczyńnastole, widzidwałóżka,naktórych sypiali, duże, wygodne łoże leśniczego pod ścianą imniejsze,dostawne,które Andrzej zniósłdla niej zestrychu,przeczuwając,żemoże niechętnie położy się nałóżku samobójcy. I w końcuto trzecie, wstawionetu po prawiedwóchlatach, małełóżeczko Helenki. Atam mamysypialkę Kacperski ledwie uchyladrzwi do drugiego pokoju, rozesłanełóżka straszą goniezbyt czystą pościelą. Od razu musieliśmy jechać,nie byłogłowy ani czasuna sprzątanie. Ależ niebędziemy nato zwracaćuwagi niecierpliwi sięZofia. W tamtym pokoju spał Emil, płakałEmil. najpierwdlatego, że mu niepozwalali być żołnierzem, za wcześnie byćżołnierzem, potem opłakiwałdoktora, jegonieobecność, czekanie na niego i to, żenigdy się nie doczekał jego powrotu, a jeszczepotem. dlaczego jeszczei potem słyszała nierazplączEmila, tłumiony poduszką. Więc takto wygląda? mruczy Renato, przekroczywszy próg sieni. Jest prawie wściekły na siebie,że nic go to nie obchodzi, że nie może wykrzesać z siebie śladu zainteresowania, należnego nie tylkotamtymlatom,ale przede wszystkim tej kobiecie, która go tutajprzywiozła,i choćbyKacperskiemu, ściągniętemutuod trumny z teściowąi od nie zakończonych porachunkówz pasierbem. Tak ożywia się Zofia, wracając znów dosieni. Potej drabiniewchodziło się nastrych. A natym strychuLucio i Francescospędzili przeszło rok. Na tym strychu powtarza Renato. Nie mogligo opuszczać? Ależ tak! Nauczyli się biegać po drabinie jakwiewiórki. Możemy tam wejść? No zastanawia się niezbyt ucieszony Kacperski. Nastrychu jakna strychu, rupiecie zcałegodomu. ;Nie będziemy na to zwracać uwagipowtarzaZofia. Ale strych chcemyzobaczyć. Tenmłody człowiek nawet powinien. Jego ojciec ukrywał siętutajpodczas wojny. Właśnie panienka wczoraj mówiła. Uratował godoktor. Ja wieleo doktorze słyszałem. Zofia niepodejmujetej rozmowy, z podnieconympośpiechem zaczyna się wspinać po drabinie, ale niejest już młodą izwinną wiewióreczką z tamtych lat. Uważaj! woła Agnieszka. Możenajpierw ja? mówił ruszając ku drabinie,Kacpęrski. Nie, nie, ja najpierw. ja sama. Tyle razydziennie skakało się po tej drabinie. Jestw tym prawiejakaś bolesnaambicja, żeby i teraz wspiąć się na strychtaksamo szybko. Zofiapokonuje w zaciętym uporzekilka stopni,rzuca w dół swojątorebkę, aby miećwolne ręce dopodniesieniaklapy,którą majuż nadgłową. Poczekaj! woła znów Agnieszka. Renatoto zrobi. Ależ ja sama. ja sama! Klapa jest ciężka. Kiedywreszcie udaje się ją dźwignąć,sypie się z niejpylisty, dawno nie sprzątany kurz. Ale już słońce,oświetlające strych przez małeokienko pod dachem,wypełnia cały kwadrat i trzeba już tylko tego ostatniegowysiłku, aby, uczepiwszy się rękoma podłogi,znaleźć się na strychu. Teraz Henato! krzyczy Zofia w dół. Jest zaróżowionaz wysiłku, włosy ma potargane nad czołem,390p brudne ręce, alejakiś blask ociepla jej oczy. Chodźżewreszcie. Renato! Zobacz! Pod tą ścianą leżał siennik,na którym spał twój ojciec. Tutaj? Pyta cicho, nie wiadomo dlaczego takcicho. Bo ściana jest brudna iobdrapana,może nie byłabielona od tamtego czasu isątujeszcześlady rąkojca,możeust, gdypaliła go gorączka i szukał chłodu. Tutaj w" tym kącie. rok,całyrok. zanim onsięurodził. Na strychu mówi Zofiajuż i do Agnieszki,która przed Kacperskim wspięłasię po drabinie byłytylko sienniki i pościel. Żadnych sprzętów, żadnychnaczyń, które by świadczyłyo tym, że strych jestzamieszkały. Po dwa razy dziennie Emil przeprowadzałćwiczenia, Lucio i Francesco musieli zwinąć swojąpościeli ustawiwszy sienniki na sztorc podścianą,jakby nikt na nichnie spał, wynieść jąprzez okno nadach i ukryć w ślepym kominie, któryw tym celuEmil wzniósł na dachu. Potem po gałęziach staregoklonu, który rósł przy domu, wydostawali się na jodłęi kryli się wysokona samym szczycie pnia. W leciewystarczyłoby zaszycie się w liście klonu, ale w zimieklon stałnagi, musieli więc nauczyć się szybkiego przechodzenia najodłę. Ćwiczyli to dwa razydziennie,każdego dnia. Skończyło się na ćwiczeniach? pyta Kacpęrski,kiedy Agnieszka przetłumaczyła muwszystko, co mówiła matka. Nie adpowiada Renato. Nieskończyło 'sięna ćwiczeniach. Wie pan o tym? pyta Zofia. Tak.Ojciec opowiadał. Oczywiściemieliśmy nadzieję, że skończy się naćwiczeniach. Ale akcja "Werwolf"trwała. Niemcy391. zaczęli bombardować nawet olszański las, któregośdnia zbombardowali sagi drzewa ułożone za stawem. Podejrzewali, że tocoś innego. Aż doszło dorewizjiw naszym domu. Tutaj? pyta Kacperski. Tutaj. W oknie na strychu zawsze ktoś czuwał. Tym razem sam Francesco. Zdążył dać nam znać nadółi jużwiedzieliśmy, że w momencie, gdy Niemcyzaczną walićdo drzwi, gdy im nie od razu otworzymy,oni obydwaj będą już zpościeląprzy oknie, nadachu,naklonie, na jodle. Żandarmi przeszukali caly dom,weszli także na strych, ale nikogo nie znaleźli. Mieliście kupę szczęścia! Agnieszkęwciągnęłojednak opowiadaniematki,wisi oczymana jej ustach. Mieliście kupę szczęścia! powtarza. Niestety było inaczej. Żandarmiodchodząc ostrzelali drzewa wokół domu, wiedzieli już, że ludzie kryjąsięnanich. Ostrzelali klon ijodłę, postali chwilę napolanie, a potemodeszli,przykazawszy nam przedtem,żebyśmynieprzyjmowali nikogo obcego, anina jednąnoc. Odeszli jednak. Odeszli. Emil stanął pod jodłą, zagwizdał cichona Włochów,żejuż mogą schodzić, i wtedyzobaczyłspływającą po pniu krew. Lucio? pyta Agnieszka,bo Renato milczyiwidaćpo wyrazie jego twarzy, że wie,że nie musipytać. Lucio. Został raniony wudo. Kula przebiła mumięsień i utkwiła w korze pnia. Nie krzyknął? Zofia patrzy na Agnieszkęzdumiona. Wiedziałprzecież, że musi milczeć. Jego życie i naszeżycie zależało odtego milczenia. Renato odchodzi ku oknu,pod którym nie rośnie już392lteraz klonani jodła, tylkopłatek niebieskiegoniebarozpościera sięwjego wykroju, jak horyzont w teatrze. Nigdynie mógł sobie wyobrazić ojcainnym, niż byłobecnie. Siwiejący mężczyzna, z którymCarla byłaterazw Ostii, wzięty adwokat, przemawiający zawszew nabitych publicznością salach, kupujący norkidziewczynomtylko dlatego,żeby móc im powiedzieć,że jest imw nichładnie, nie mógł być chłopcemw wytartym jenieckimmundurze. I nagle zobaczył go! Nadrzewie, przy pniu, pod osłoną gałęzi, zwiniętegozbólu, wpół omdlałego od powstrzymywanegojęku. Zobaczył jego bladą twarz, zaciśnięte dokrwi zęby siawargach, oczy pełneprzerażenia i rozpaczy. Nie jęknął,nie poruszył się, trwał bez ruchu, owinięty wokółpnia. Jegożycie, a przede wszystkimżycietychna dole,którzy starali się go uratować, zależało od tego, czypotrafi zdusićwsobie krzyk, czypowstrzyma łkanie. Chodźmy stądmówiRenato do Agnieszki. Poczekajcie! Zofia chce im jeszcze cośpokazać. Poza wszystkiminnym był jeszcze jeden powód,dla którego Lucio musiał milczeć. Na jodle, u samegoszczytu, leśniczy ukrył w brezentowejtorbiecałą swojąbron. Zawiesił jątam w nadziei, że ją ktoś znajdzie i żetym kimś nie będzie Niemiec. Lucio zobaczyłtętorbęwśród igliwia, po kształcie domyślił się,co w niej jesti jakie tomoże miećdla nas znaczenie. Emil zdjął jąnastępnego dnia, Francesco zaś oczyścił i już nie byliśmy bezbronni. Co to znaczy "nie byliście bezbronni"? Odtejpory czuwaliśmy już wokienku na strychuz broniąprzygotowaną do strzału. Nie strzelaliście chyba do każdego, kto się ukazałna drodze. Oczywiście, że nie do każdego Odpowiadapowoli Zofia. Może nie zapytają,myśli, możenie trzeba393. będzieo tym mówić, i żeby uprzedzić, żeby nie, dopuścićdo tegopytania, mówi szybko: Ale głównie brońprzydała się do polowań. Emil nie musiał już liczyćna sidła. A bądź co bądź trzeba było wyżywić pięćdorosłychosób, w tymtrzech mężczyzn. Ojciecopowiadał Renato także pragnie zmienićtemat żejużnigdy w życiu nic mu tak nie smakowało,jakjedzenie w Olszance. Te pieczenie z dzika. Zofia zdobywasię na uśmiech,choć nawet po tylulatach przetrwaław niej jeszcze niechęć do tych chwil,gdy Emil wybierał się ze sztucerem do lasu i wracałzupolowaną zwierzyną. Oprawiał ją potem na ławceprzed domem,a Helenka upierała się, żeby towarzgpzyćmu przytejczynności. To główniezasługaEmila. Ojciec jest do tejpory z tego dumny wtrącaAgnieszka żesam wyżywił tyle osób. Przynajmniejteraz już wiem, myśli Renato, nie będęmusiał pytać. Już wiem, komu się ofiarowała, dla kogobroniła się przedLuciem. Nieznany mężczyznazaczynabudzić w nim sympatię, nie tylko dlatego, że tak wielezrobił dla jego ojca. Dopiero teraz zaczyna go ciekawićcałata historia, ale właśnie w tej chwili Kacperski nerwowo zerknął nazegarek, rad by ich już sprowadzićna dół,może w ogóle wyprowadzić ze swego domu. Państworozumieją mówi. Taki dla mnie dzisiajdzień! I jeszczeżebyprzynajmniej zgoda w rodzinie,ale ten łobuz takmiza skórę zalazł. Zaraz pana odwieziemy. Agnieszkatakże zerkana zegarek i dodaje nie bez złośliwości: Rozumiemy,że musi siępan włączyć w swoje sprawy rodzinne. A tutaj Zofia prowadziich po razdrugi dokuchni,dotyka nogą kwadratowej klapy wpodłodze,wiodącejdo piwnicy tuukryliśmy Stasia, podchorążego AK. Został ranionyw obławie iszukał u Andrzejaratunku. Ukryliśmy go tuz Emilem, kiedy zLichnowca394nadeszło dwóchżandarmów z psem. Nie znaleźligo, alekiedywyjęliśmy go stąd,już nie żył. Zofia stajenaprogu, patrzy w przetrzebiony las. Nie majużtego drzewa, pod którym go pochowaliśmy. Taknasmartwiło, że wycinamy na korze tylko imię, nie znaliśmy nazwiska. Tamtych nazwiska znaliśmy,dodajew myśli, tych czterech, których w dwa lata później pochowali z drugiej strony jodły, nienaznaczając pniażadnym znakiemku ichpamięci. Mamo Agnieszka dotyka jej ramienia chybatu nanas poczekasz? Odwieziemy panaKacpersldegodo Janowai wracając wstąpimy po ciebie. Kacperski dzwoni garnkami, nalewa na małą miseczkę trochę zupy, wrzuca do niej kawałek mięsaoberwanegoz kościi wynosi kotu przed dom. Niech sięzwierzępożywi,wrócimydopiero jutro. Dziękuję panu mówi Zofia, wyciągając doniego rękę. Przykromi, żezakłóciliśmypanu spokójw tak nieodpowiednim czasie. Jaki tam spokój? O spokoju mowy nie ma, tenłobuz. Kacperskiurywaizaczynainnym tonem:Ja nie miałem przyjemności znaćpana doktora,ale tutaj wiele ludzido dziśgo wspomina. Każdego człowiekaleczył, nie patrzyłna pieniądze, a jak już do lasu poszedł, to itam wszyscy bylidla niego równi. Nie myślał,żeby się zaraz zato w tejPolsce, co przyjdzie, dorządu pchać. Chodziło mu tylko oto, żeby była. I żebyjak najwięcej uratować dla niej ludzi. Dziękuję panu mówiZofia jeszczeraz. I naglewoła doAgnieszki:Pojadę z wami! Jak chcesz. Alepo co właściwie masz się męczyćw wozie? Obrócimytam i z powrotem najszybciej, jaktylkosię da, a ty posiedzisz sobie na świeżym powietrzu. Dobrze godzisięZofia zwahaniem i jakby395. z żalem. Wstydzi się przyznać, że nie chce tu już zostać. Oni wsiadajądo auta, Agnieszka posyłajejw powietrzucałusa i już ich nie ma,jest tylko kurz na drodze,jest tylko oddalającysię warkot samochodu. Więc jednak trzeba będzie i o tym pomyśleć, nieda się tegoominąć, człowiek należytak samo doswoichwspomnień, jak one do niego, adzisiajjest tylkodlatego, że było wczoraj iże będzie jutro. 20Gdyby nieto, że Andrzejwciąż się nie zjawiał, aonawdzień i w nocy nie przestawała czekać na niego,jesień czterdziestego trzeciego roku, jej piąta jesieńw Olszance, byłaby prawie nudna z braku wydarzeń,jak każde czekanie. Rana Lucia, początkowo oporna w gojeniu, zaczęła sięwreszciezasklepiać po zdobytym przez ojcai przysłanym jej cibazolu, atakże po okładach z liści babki,szerokolistnej rośliny, której pełno było na polanie. Nie mówiła oczywiście Ludowi,w jakich okolicznościach zdobyła to doświadczenie, ale miażdżyła liściebabkitak samo, jak wtedy, gdyFlorka skaleczyłasobiełapę i żadną z aptekarskich maści nie mogładoprowadzić do zagojenia jej. "Moja matka mawiałaLeosia zawsze przykładała babkędo zanieczyszczonychran". Po tych zabiegach noga Lucia zaczęła się goićrównie pięknie, jak ongiś łapa Florki. Naszczęście podczas tej choroby niktniepożądany nieodwiedził01szanki inie trzeba było uciekaćna dach i wspinać siępodrzewach. Lucio leżałspokojnie i zaczął pisać listy,których nie mógł wysłać, ale które zamierzał doręczyćadresatom po wojnie. Piszęjej o tobie mówił, gdy przychodziła nagórę,żebymu zmienić opatrunek albo zmierzyćgorączkę. Opisujęjejciebie. 397. Komu? Marii. Na pewno będzie chciaławszystko o tobiewiedzieć. Nie sądzę, żebyś jej sprawił tymprzyjemność. Potrząsnąłgłową. Nie znasz Marii. Niejestemjejwart. To anioł, któremu chcę opisać drugiego anioła. Usiłowałażartować: W takich okolicznościachczęsto fruwają w powietrzu anielskie pióra. Przecież powiedziałaś, żenie chcesz, żebym pokazał ci Włochy. Och, Lucio! Kładła dłoń na jego czole, dotykałaszorstkich od zarostu policzków. Przestań byćwreszciedzieckiem. Przeżyjmy to najpierw, potem będziemymarzyć. Ich wzajemnystosunek zmieniłsię w tych miesiącachna lepsze, niecierpliwa natarczywość Lucia stałasię serdeczną przyjaźnią, łagodnym uwielbieniem. I teraz wprawdzie usiłował nierazprzyciągnąć ją do siebie,kiedy pochylała się nad nim, pocałować w szyję czyw nagie ramię,ale były to karesy, za które nawetgniewaćsię nie mogła na niego. Och, Sophia! wzdychał. Dlaczego jesteś takaładna? Dlaczegojesteś taka dobra? Któregoś dnia poprosił ją, żeby rozpuściła włosy,rozplotła warkocz, któryzwykłe nosiłaowinięty wokółgłowy jakczarną, połyskliwą koronę. Do tej prośbyprzyłączył się także Fancesco; zwykle małomówny,podniósł tym razemoczy znad tytoniowych liści, którekroił wyostrzonym jak brzytwa kozikiem,' i popatrzyłnaniądługo. A potem poprosił: Zróbto! Cóż wy ze mną wyprawiacie? szepnęła,cofając się ku wyjściu. Zrób to! powtórzyłFrancesco. Tak małomamy szczęśliwychchwil. Zawróciła, przysiadła na brzegu siennika Lucia, pod398niosła ręce do głowy,wyjęła szpilki z warkoczai zaczęła go rozplatać,przeciągając przez palce pasmadługichwłosów, a oni nie zdejmowalispojrzeń z jejpochylonej głowy, z jej ruchliwych rąk. Potrząśnijgłową! poprosił Lucio, gdy skończyła rozplatanie warkocza. Wykonałaten ruch, iwłosy spłynęły jej na ramiona,na piersi iplecy, od skroni opadły na policzki izakryłyje swoimcieniem. Patrzyliw milczeniu,słyszała ich oddechy, głośne,przyciszone. Tak małomamy szczęśliwych chwilpowtórzyłFrancesco. Dziękujemy ci. Wdole skrzypnęły szczebledrabiny, ktoś się po nichwspinał, pochwili głowa Emila ukazała się w wejściuna strych. Gdy się tam wchodziło, widziało się najpierw poziom podłogi, nie zauważyłwięc od razu tego,cochciałaby ukryć przed nim, bodajby zapadając siępodziemię. Francesco! zaczął. Jak długo mamczekać naporządnego skręta? Kroisz tentytoń i kro. urwał,oczy mu sięzwęziły w dwie wąskie, błyszcząceszparki. Patrzał nie zdejmując z niej spojrzenia, i takjak oddech Lucia iFrancesca przed chwilą, tak terazsłyszała jego oddech. Zrobił ruch,jakby chciałz powrotem zapaśćsięw otwór w podłodzestrychu, schylił się nawet, ale nagle wyprostował się i na twarz buchnął murumieniec. Cóż tojest? powiedział. Okna nikt niepilnuje? O wszystkim . muszę myśleć? A gdyby właśnieteraz. Uspokójsię. Francesco sypał ostrożnietytońwrozpostartymiędzypalcami kawałek niemieckiej gazety, któraprzychodziła do pałacunaadres Giirtla. Dopiero copatrzyłem na drogę. Dopieroco! zaperzył się Emil. Nie spoglądał399. już na nią, omijał ją wzrokiem, jakby mógł się o niąskaleczyćlub sparzyć. Każdej chwilitrzeba patrzeć! Uspokójsię, chłopie! powtórzył Francesco. Masz, zapal sobie! Wyciągnął doniego rękę ze skręconym jużpapierosem,ale Emil runął wdół, aż szczeble drabiny zagrałypodnimgłuchym jękiem. Co mu sięstało? szepnął Francesco,Ty się pytasz, comu sięstało! pokiwałgłowąLucio. Przez kilka następnych dni Emil wyraźnie jej unikał. Przebąkiwało armii polskiej w Rosji, o prawdziwymwojsku, które ćwiczyło się gdzieśtam za linią frontui miało iść doOjczyzny już w boju, nie w piosenkachi kwiatach, niew bramach triumfalnych, ale wbitwach, po których niekażdy miał iść dalej. Wieść o tej armii docierałanawieś z pałacu, od paniBorowieckiej, która bałasię tego bolszewickiego wojska,jużteraz bała sięgo inie potrafiła ukryć swego strachu, to byłonajżałośniejsze. Giirtelumiał tojakoś wygrywać dlasiebie; w tych dniach, gdy rodząca się dopiero armia nie przeszłajeszcze nawetchrztu bojowego, sam bywał chyba autorem jej chwałyi sławy. Emil przebąkiwał o niej bez strachu, aleibez entuzjazmu. Mściwie. Oto z każdym dniemzbliżało się coś,wczym mógł szukać schronienia przedtą udręką, któratuzaczynałasię dla niego. W dodatku prawdziwe wojsko! Nie to nękane przezNiemców po lasach,ostrzeliwane, topione w bagnach, ale to najprawdziwsze z prawdziwych,przed którym Niemcy sięcofali iuciekali,gubiącportki. Niebądź głupimówiła, gdy na chwilę zostawali sami. Nie patrzyła na niego, gotowała, zmywałanaczynia, łatała rozpadającą się odzież Włochów i po- ';"':" "wtarzała cicho, z perswazją: Nie bądź głupi! Co takiego zrobiłam? Co. takiego właściwiezrobiłam? Nieodpowiadał. Ponuro zacięty, lecz i cierpiący,boleśnie ugodzony ale wco? już w miłość własną czyjeszcze w uczucie powinnościwobec Andrzeja? Zaczynała już mieć te podejrzenia, zaczynała już się ichobawiać. To były niedobre dni,pełne wzajemnej nieufnościiniepokoju, nie wiadomo, co by się stało, gdybytrwały dłużej, gdyby nieprzerwało ich coś, co odmieniło wszystko, a zwłaszcza ją samą. Sprzątała strych. Włosi jedli śniadanie na dole w kuchni, Emil wrócił właśnie z lasu i odbydwoje z Pelaszkąoprawiali na ławce przed domem zające i kuropatwy,WzięłaHelenkę ze sobą,żeby w tymnieuczestniczyła; Helenka bowiem nieodstępowała Emilana krok,zawsze najboleśniejnieszczęśliwa, gdy jej tego zabraniano. Tkwiła więcteraz w otwartym okienku strychu,starając sięnawoływaniami zwrócić uwagę Emila, i wybuchała radosnym śmiechem, ilekroć zwrócił do niejgłowę. Na parapecie okienka leżał nabity, przygotowanydo strzału sztueer, jeden z dwóch, które pozostawił leśniczy. Drugi leżał na dole,opartyo ławkę,tak jak goEmil po powrocie z lasu i zdjęciu z ramienia zostawił. Emil stał się teraz mniej ostrożny, był nonszalanckii niedbały,akurattaki, jakiego mogłapodziwiać Pelaszką, pierwszy raz wżyciu olśniona drugim człowiekiem. Mamo! powiedziałanagle Helenka w oknie. Nie zwróciła na touwagi,zajęta swoimi myślami. Zanosiło sięna jeszcze jedną zimę w Olszance, mieli cojeść i czym palić, ale odzieżi pościel rwałasię w strzępy. Wprawdzie można by niejednouzyskaćwdrodzewymiany zadziczyznę, aledo tegojuż nie mogła dopuścić. Zawiadomiła panią Borowiecką młodąpanią38 Dwie ścleihi czasu401. Borowiecką że zmuszeni są strzelać zwierzynę, powiedziała jej o Wiochach. Ależ oczywiściezgodziłasię pani Borowieckąbez namysłu. Trzeba ich odżywiać. A po chwilidodała: I tak wszystko niedługo sziag trafi. Co? spytała, rozumiejąc inie chcącrozumieć. Powiedziałam: Wszystko! Las i zwierzynę. Lichnowiec i nas. Ostatni razwidziała ją pogodną i prawie wesołą podczas bytnościojca. Nigdy już nie wrócił jej ten nastrój. Oczywiście powiedziała. Niech ichpani karmi do syta. Ale żeby jeszcze sprzedawać, handlować zającami,dzikami i sarnami to już byłobywykorzystywaniemdobroci bez umiaru i opamiętania. Cerowaławięc iłatała, czasemkupowała jakiś szczegół garderoby za pieniądze, które jednak co miesiąc przysyłał ojciec, słusznie przewidując, że mogą się przydać. Mamo! powtórzyła Helenka. Czego chcesz? odpowiedziała zniecierpliwiona. Nie, nie pójdziesz na dół. Masztu być ze mną! Mamo! w glosie dziecka zadźwięczał płacz. Miała ochotę ją zato uderzyć, ale mała podniosła naniąprzerażoneoczy i szepnęła: Zobacz! Zobacz, ktoidzie! Podeszłado okna, jeszcze nie przeczuwając nic złego,wciąż pragnącskarcićHelenkę,uderzyć ją nawet zazbytnio okazywane Emilowi przywiązanie atenczłowiek,ten żołnierz wmundurze koloru feldgrau, z erkaemem na brzuchu, był już na ścieżce wiodącej do domu i nie zauważonyani przez Emila, ani przez Pelaszkę, zbliżał się ku ławce, na której oprawiali postrzelanązwierzynę i o którą leżał oparty połyskując w słońcudobrze wyczyszczoną lufą, sztucer. Nie było czasu na nic, nawetna okrzyk, naostrzeże40? ' nie, na nic,co by mogło ich uratować. OdrzuciłaHelenkęod okna jednym ruchem ramienia, mała od razuuderzyła w płacz,żołnierznaścieżce go usłyszał, podniósłgłowę, uśmiechnąłsięjakby, i do tej uśmiechniętejw słońcutwarzy wypaliła, naciskając spust sztucera. Upadł od razu, niezdążył nawetdłoni położyć naerkaemie. Emilodwrócił się gwałtownie, ale zobaczyłgojuż na ziemi; chwycił swojąbroń, podbiegł z nią doleżącego, pochylił się nadnimi dopiero wtedy podniósłoczyna okienko w strychu, w/ którym stała, obumarłaze zgrozy, postokroćbardziejsama trafiona i zabitaniżten żołnierz na ścieżce. Emil przyszedł doniej na górę, Włosi nieśli Niemcado domu, a on wspiął się po drabinie,podszedł do niej,wciąż stojącej jeszcze w oknie, wyjął broń z jejzaciśniętych palcówi nagle przypadł do nich ustami, ukląkł,padł na kolana, nieprzestająccałować jej bezwładnieopuszczonych wzdłużciałarąk. Niemiec żył. Nie trafiła gow głowę. Od szkolnychćwiczeń w PWnie miała broni wrękach. Dostał w obojczyk, nawetniegroźnie, kularozszarpałamięśnie,omijając kość aleleżał oto na ławie,rozbrojony, całkowicie w ich rękach, żywy jeszcze, ale skazany na śmierć,tobyło od początku jasne. Mężczyźni tylko spoglądalipo sobie jedyną wątpliwością było, kt6 mato zrobić. Padrone! mówili Włosi. Emil siedział przy stole ze spuszczoną głową. Wszyscypatrzyli naniego,więc i ranny, ułożony na ławie, podniósłgłowęi także patrzyłna niego już rozumiał,już wiedział (przez wszystkie te lata nie udałojejsięzapomnieć oczuDietera ztej chwili). Padrone! powiedzieli Włosijeszczeraz. Iwtedy wstałai zwróciła się doPelaszki:Chodź! Pomożesz mi goprzenieść. Co chcesz zrobić? zapytał Emil. Jest mój! Chciałam go zabić. Nie, chciałam tylko,żeby onnie zabił nas. Ale żyje. Jest mój! Co chcesz zrobić? krzyknąłEmil. Mówili po polsku. Włosiniespuszczali z ichtwarzyzdumionych oczu. Położę go na łóżkuAndrzeja. Trzebaopatrzyć muramię. I co? Izasypie nas przy pierwszej okazji. Jest bezbronny. Ale może krzyczeć. Niebędzie siedział cicho, niechno tylko ktoś z nich pokaże się na polanie. Będziemy go pilnować. Jak długo? Wyobrażasz sobie, że wojna zaraz sięskończy? Za kilka miesięcy. Jestem pewna, że jużza kilkamiesięcy. I dlatego mamy wszyscyzginąć przed jej końcem. Ty, ja, Pelaszka, Włosi i Helenka. Wszyscymają zginąć, bo brakuje nam odwagi, żeby. Nie!krzyknęła. Nie!Może by nas niezabił,może napiłby się mleka i poszedł dalej. Dlaczegozostawiłeś broń przy ławce? Gdyby nie ona. Już się stało powiedział cicho Emil. Jużtegonieodwrócisz. Odwrócę. isPelaszka! Pomóż mi! Zostaw! Emil powstrzymał Pelaszkę ruchemręki,znowu zwrócił się doniej: Bóg mi świadkiem,że niechcę tego zrobić. I niezrobisz! Wyleczymy go, a potem odprowadzisz go do Jamroża jako jeńca. Odprowadzisz gorazemzFranceskiem iLuciem. Jak go upilnujemy do tej pory? Nogi ma zdrowe. Bez przerwy będziemygo trzymać na muszce? Niewiem, nie wiem szepnęła. Nie chcę,niepozwalam ci go zabić. Jestwojna powiedziałEmil twardo, chciałpowiedzieć stanowczo i twardo,ale glos mu się. załamał. Nie pozwalam ci! krzyknęła. Nigdy ci tegodo końca życia nie wybaczę. Nie wiesz, jak to jest. co'się potem czuje. Andrzej chciał ludzi tylko ratować. Pelaszka! powiedziała jeszczeraz, ale dziewczyna niedrgnęła. Ja ci pomogęruszył się Francesco. Obydwoje przenieśliNiemca na łóżko Andrzeja, rozebrali go, opatrzyli ranę. Był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat,smagłą twarz, bardzo jasne, chwilami zupełnie przezroczyste oczy. Podczas wszystkich zabiegów wokół niego nie jęknął, nie odezwałsię anisłowem. Przebrała go w czystą, ostatnią koszulępo Andrzeju,przyniosła z kuchni mleka. Wziął kubekwzdrową rękę, ale nie pił. To jazrobiłam powiedziała, pochylając sięnadnim. Ja!Żebyś nas niezabił. Dopiero teraz się odezwał. Dlaczego miałbym waszabijać? Bo tak robicie. Nie zbliżacie sięz inną myślą donaszych domów. Wiemy, czego możemy siępo wasspodziewać. Nie umiesz strzelaćpowiedział. Nie, nie umiem. Strzelałam pierwszy raz. Co że mną będzie? Jak wyzdrowiejesz, pójdziesz do niewoli. Do lasu. Odwrócił głowę, patrzył na ścianę, na jej pobielonąwapnem biel,wytartąprzy łóżku. Nie wierzę, żebytam trzymali przy życiujeńców. To już wolęteraz. wolę, żeby teraz. Nie odprowadzili Dietera do lasu. Leżał najpierw na dole, przy otwartych drzwiach do405. pokoju Emila, który przysunął sobie łóżko do progui spał z erkaemem przyboku. Gdybywtedy dosięgnęlaich jakaś obławaalbo przypadkowy,zabłąkany wlesiepatrol, nie byłoby dla nich ratunku. Nigdy jeszcze takblisko nie otarli się o śmierć. Przypomniała jej się wtedy bajka Pelaszki, opowiadana Helence: oaniele, któryjak motyl siadałna progu domu. Pelaszka sama, widać, już jej nie pamiętała, bo patrzyła na nią spode łba,Włosi chyba także mieli do niej żal,że zmniejsza szansę na ich uratowanie, a i Emil nie krył wyrzutuw oczach, ale nie odważyli się jej sprzeciwiać, nie odważyli się nawet mówić z nią na ten temat, skoczyłabydo gardła każdemu, kto by nie chciał wtedyuznać jejwoli. Później przenieśli gona górę i tam już Włosinazmianę czuwali nad nim,ale zaczęło się to wyrażać coraz dłuższymi rozmowami,słyszała je nieraz przez cienki pułap długo w noc. Z nią również Dieter stawał sięcoraz bardziej rozmowny, zaczął jej opowiadać o matce,o młodszychsiostrach (nie zgłosiły sięna osteinsatz, doróżnychsłużbwokupowanych krajach, pozostaływ domu, w gospodzie, w której dawniej turyści wynajmowali pokoje,gdy przyjeżdżali w góry). Pochodził z Tyrolu. Du Osterreicher? zapytała. Pokiwał głową. Ale Hitler był takżeAustriakiem, powiedziała mu na to. Nicnie odrzekł; prawdopodobnieniewygasła jeszczezupełnie mimoklęskna frontachcześć dlafiihrera walczyła wnim olepsze z chęciąprzypodobania się tej, wktórej rękach leżał jegolos. Widzisz dodała. Sam widzisz! Posępniał, ale nie tracił nadziei, że uwierzy jednakw brak złych intencji z jego strony. Nie chciałemwas zabić! Dlaczego miałbymwas zabijać? powtarzał406w kółko. Pokazywał jejjakieś dokumenty, które przechowywał wgórnej kieszeni kurtki, poplamione krwiąi mało czytelne. Miało z nich wynikać, że dopiero oddwóch tygodni jest w Polsce, żeprzybył z Belgii, żenie miał okazji nabraćtejniedobrejwprawy, do jakiej;' doszli jego koledzy w Polsce, w Hosji czy wJugosławii. Z trudem formułował zdania, bał się, że słowa,którychzwykł używać,mają tujakieś inne znaczenie,ta wprawa choćby (jak miał się inaczej wyrazić? ),którąona przyjęłaźle, wyraźnie to widział. Pójdzieszdo lasu! kończyła każdą taką rozmowę. Wojna sięjuż dla ciebie skończyła. Skończyłosięwojowanie. Będziesz teraz jeńcem wbardzo porządnym oddziale, u dobrego dowódcy, na to dajęci słowo. Nigdy niezdołała pojąć, skąd się wtedy brała w niejta siła,ta zupełna jakaś inność, która ją samązdumiewała. Przygotowywała Włochówna odejście do lasu;raz jeden złamała swoje postanowieniei kazała Emilowiwymienić okazałego dzika na dwie parybutów dla nichi jeleniana dwakożuszki. Dieter także musiał miećjakieś cieplejsze odzienie,przyszedł do Olszanki w upalny sierpniowy dzień, niemożna go było posłać do lasuw samej kurtce. Do jednego rozgrzeszenia została więcdołączona i sarna (nie wyobrażając sobie, abymiałajeszcze kiedykolwiek klęknąć przy konfesjonale, myślała jednak, żedobre i złe uczynki znosząsię nawzajem i w końcu dochodzi dotego jakiegoś bilansu, doktórego powinien dążyć każdyczłowiek). Włosi nie mieli zbyt wielkiej ochoty rozstawaćsięz Olszankązwłaszcza nazimę; już teraz przymrozkinocami ścinały ziemię, a na strychu komin byłzawszeciepły, jedzenienie najgorsze, a gospodyni urocza mówili jej to, ilekroć się unich zjawiała albo kiedyoni schodzili nadół, coraz bardziej ośmieleni i zżyciztymdomem. I onanie miała ochoty rozstawać się z ni407. tni, ale byli już zupełnie zdrowi, a w lesie liczył sięchyba każdyżołnierz, bofront się zbliżał corazbardzie]i musiały sięteraz zwielokrotnić ataki na liniekolejowe,łączące Warszawę ze Lwowem, słyszeli o minachna torach pod Zwierzyńcem iMazilami, o koncentracjioddziałów partyzanckich w lasachjanowskich,zbliżała się chwila wielkiego rozrachunku z tą ziemią. Słuchajciemówiła spotkamy się,jak sięwojna skończy. Przyjedziecie doÓlszanki,żeby pokazaćHelence medale na waszej piersi. Helence i mnie. Nie odpowiadali. Siedzieli z opuszczonymi głowami,a i ona traciła swójsztucznypogodny nastrój,bo ilekroćcieszyłojąjużniechybnie zwycięskie zakończenie wojny, uderzaław nią myśl żałobna, że niewszyscy będąmogli przeżywać tęradość tak, jak by należało. Andrzejnie wracał, mijały dni, tygodnie i miesiące, a on niewracał. Nie przestawała naniego czekać, ale corazmniej byłow tymnadziei, coraz mniej światła w owymciemnymkorytarzu, wktóry wkroczyła. Przed odejściemWłochów i Dietera dolasu trzebabyło się upewnić, czy Jamroż jest jeszcze w swoimdawnym obozowisku, iEmil ruszył na tę wyprawę,żegnany nowymściśnięciem serca, niespodziewanymi bolesnym. Nie wiadomo skąd mu przyszło do głowy żegnać sięz nią,i to byłonajgorsze, nie mogła sięzdobyć" na żaden gest, któryby nie był powtórzeniem gestów żegnających Andrzeja,więc szybko zbliżyła siędo niego,pocałowała go w czoło ipowiedziała prawieszorstko,jakbychodziło tylko o robotęczekającą na jego powrótz lasu: Wracaj prędko! Niemam konia burknął. Totrochę potrwa. Wrócił po trzech dniach z nowiną złą i dobrąrównocześnie: Jamroża nie byłow jego obozowisku, nie byłogow pobliskiej okolicy. Wszystkiedrogii nawetścież408ki patrolowała żandarmeria iwojsko,udałomu sięprzejść tylko dzięki zaświadczeniu zaliczającemugodosłużby leśnej Lichnowca, którepod ogromną pieczątkąpodpisał sam ThomasGiirtel. Oprzeprowadzeniu kogoś dolasu nie mogło byćmowy. Włosi i Dieter odetchnęli. Madonnaczuwanad nami powiedziałLucio. Sophia! Pokochałem prawie komin na twoim strychu. Za bardzo jesteś skłonny do miłości. Takie mamjuż czułe usposobienie. Zaczęli się więc przygotowywać do zimy w Olszance obtykać mchem wszystkie dziury na strychu, rąbać drzewo,bo Emilchodził teraz z Gurtlem na polowania, jako że odbywały się właśnie rykowiska jelenii był to czas na odstrzałdzików i saren. Dieter też zaczynał coraz bardziej wierzyć, że doczeka siękońcawojny w Olszance. Choć zawsze pilnowałgo ktoś z bronią gotowądo strzału,jak prawdziwegojeńca, czuł się corazswobodniej. Zaprzyjaźniony prawie z Włochami, pobłażliwietraktowałswójwłasnyerkaem w ichrękach. Odstaw to żelazo mówił doFrancesca lub Lucia. Po co miałbym uciekać? W najśmielszych marzeniach nie mógłbymsobie wyobrazićprzyjemniejszej wojny. Gdyby jeszcze. Zaczynali rozmawiać o kobietachi musiała rezygnować z przysłuchiwania się ich rozmowie. Podejrzewałazawsze,żechyba umyślnie wiodą ją takgłośno; bawilisię jejrumieńcami, jej spuszczonymi oczyma,byli mężczyznami, a onabyłakobietą, na którą patrzylidzieńpo dniu od długich miesięcy. Pelaszce także nie pozwalała zbyt często kręcićsiękoło nich była wojna,bali się,każdejchwili moglizginąć, aleto nie przeszkadzałoim wodzić oczymazajej łydkami, widocznymispod coraz bardziej za krótkiejspódnicy. Rosią,jeszcze,ale i na niądziałałchyba409. ten czad, któryzawsze unosi się w powietrzu tam/gdzietłumiony jest płomień, Pelaszka! mówiła jej. Wiesz,co dziewczyna ma do stracenia. Uważaj! Co też pani? obrażała, się Pelaszka. Wodziłaoczymatylko za Emilem, i przed nim na pewno niezdołałabyjej obronić. Trzymanie tyluludzi wOlszanceokazywało się największą lekkomyślnością podczas. dzieleniachleba. Wprawdzie otrzymywaławciąż jeszcze przydziałdlaAndrzeja, ale ta skromnaporcja nie mogła wyżywićtrzech mężczyzn i Pelaszki, także nie zameldowanejw Olszance. Czasem otrzymywali kilka bochenkówz pałacu, ale była to pomocdoraźna i niezbyt częsta, a jeśćchciało się zawsze. Dzielącchleb była pewna,że wszyscyżałują gonajbardziej Dieterowi byłNiemcem,był jednymz tych,którzy ponosili winę za to, że tegolatanie było jużżadnych żniw w Zamojskiem i Biłgorajskiem, żenapewno nie będzie ich w roku przyszłym,a jadł, a wyciągał rękę po chleb imusieli się z nim dzielić. Nieprzeczuwali wtedy, wjaki sposób ich los zostanie związany z losem tego człowieka. Zima i wiosna minęły szybkona stałym oczekiwaniuwieści, dobrych złych słuchać się nie chciało, aledocierały i one. Frontzbliżałsię coraz bardziej, nocami zdawało im się, że słysząodgłosy armat,alebyłoto tylko złudzenie; Niemcy zaczęli jużwprawdzie wywozićna zachód swoichYolksdeutschyz krwawo odebranych Polakomwsi,ale starczyłoim jeszcze siły,abyprzeprowadzić największąz dotychczasowych obławwlasach janowskich i Puszczy Solskiejna zgrupowanetam oddziały partyzantów polskich iradzieckich. Potem,po latach, dowiedzieli się z lektury pilniezbieranychksiążek, że były to starannieprzygotowane akcje"Sturmwind I"i "Sturmwind II" wtedy jednak wie410dzieli tylko tyle, że na południejadą wciążoddziałySS i wehrmachtu, że okryty kurzem ciągnął przez całydzień janowskąszosąskośnookikorpuskawalerii kałmuckiej, siejąc popłoch nietylko 'nawsi,ale i w pałacu. Sam Giirtelstał na bramie i trzęsąc się zestrachu, bronił do niego wstępu. Nocami ciągnęłyczołgii działa. Myśleli, że to już front tak blisko. Pelaszkajużnawet zaczętazbierać się do domu, gdyEmil przyniósłz Lichnowcawieśćobitwie nad Branwią, opierwszym odpartym niemieckim atakuna partyzanckiepozycje. Tego wieczoraEmil wywołał ją doobory, gdzieindziej nie mogli swobodnie rozmawiać. Muchy cięłyŁaciatkę, opędzała się niestrudzonym ogonem, bijąc nimpo bokach i zadzie. Ciepło buchające z jej ciała i wońniedawno dojonego mleka usposabiały sennie, i o tymnajpierwpomyślałażechciałaby spać, zasnąć natychmiast i długo się nie budzić. Ale Emil od razujązaatakował. Co zrobimy z tymczłowiekiem? Z kim? zapytała, żeby zyskać na czasie. Z Dieterem. Nie może. niepowinien u nas zostać. Po akcji w lasachjanowskich i Puszczy przeczesząpewnie i inne lasy. ObecnośćDietera. oznacza w takim wypadku. Wiem, co oznacza w takim wypadku obecnośćDietera przerwała mułagodnie. I jakty byś tochciał załatwić. Milczał. Kropla potuściekała wzdłuż jego nagiejpiersi, widocznej w rozpięciu koszuli. Jak byś to chciał załatwić? powtórzyłapytającym tonem. Nie mogłam się na to zdecydowaćkilka miesięcytemu wobectego obcego,zagrażającegonamczłowieka, a teraz. 411. Teraz zagraża nam jeszcze bardziej. Drugakroplapotutoczyła się przez pierś Emila, natrafiła natę pierwszą, połączyła się z nią i spłynęły razem wilgotną strużką wściągniętą paskiem koszulę. A jesteśmy odpowiedzialni nie tylko zasiebie,ale i za Helenkę, i za tamtych dwóch. Wiem ; krzyknęła wiem! Nigdy nie przestajęo tym myśleć. Ale jestem za słaba. widocznie jestemaa słaba, żeby coś postanowić. A ty? Ty potrafisz tozrobić? Emil odetchnął głęboko. Japowinienemtopotrafić. Ale nie potrafisz? Nie.I dodał po chwili: Myślałem, że razem. że razemzdobędziemy się na to. Położyła mu dłoń naramieniu, czuła przez wilgotnąkoszulę parowaniejego ciała,wieczórbyłduszny, muchy cięły nie tylkoŁaciatkę. Cieszęsię, że obydwojenie potrafimy tegozrobić powtórzyła cicho. Możeto sięobróci przeciwko nam, alew tejchwili. Co w tej chwili? Oparła czoło o jego ramię,musiała zamilknąć, bo bałasię, że głos jej się załamie, żesię rozpłacze. Niechto będziegłupie, niech to będzie śmieszne. ale niemogę ratować życia megodziecka. zabijając drugiegoczłowieka. Milczał. Jak będziemy żyć, jak potem będziemy żyć, z jakimi myślami,z jakimi oczyma, jeśligo zabijemy, a okażesię toniepotrzebne. nikt tu nie przyjdzie. nikttunie zaglądnie. Jest wojna odezwał się wreszcie Emil, jakbyzbierając ostateksił, bez nadziei jednakna to, żemogąmu się na coś przydać jest wojna, a on jest naszym412wrogiem. Przyszedł tu, nie my doniego, ale on donas. Po co tu przyszedł. Wszystkoto prawda szepnęła. Wszystkoprawda. Ale nie zrobimy tego, ani ty,ani ja. Trzeba z nim przynajmniejporozmawiać. Tak.Porozmawiam z nim powiedziała jakw gorączce. Zaraz z nim porozmawiam. Poszli obydwoje od razu na strych. Mimo otwartegooknapanował tam zaduch iupał zapierający dechw piersiach. Lucio i Dieter, rozebranido pasa, graliw karty. Francesco pod oknem układałna jutro następną lekcję włoskiego. Erkaem leżał obok niego na parapecie. Zawstydzili się, kiedy weszła. Swojej nagości iwonipotu, która musiała od razu uderzyć jej w nozdrza;najpierw się zawstydzili, dopieropotem w oczachDietera zacząłsięrodzić niepokój. Muszę ztobąporozmawiać powiedziała. Tylkoze mną? Tak, z tobą. Wiesz,co się znowu zaczyna dziaćw naszych lasach. Co możnawiedzieć, jak się człowiek nie ruszastąd na krok? odpowiedział niedbale, ale oczy miałczujne, skupione, spojrzeniewbite wnią jakostrze. W puszczy trwa wielka bitwa. Może się zdarzyć,że inasz las stanie się terenem obławy. Do tej poryFrancesco i Lucio ukrywali się u nas szczęśliwie. Wiesz,czego się teraz boimy? Wiem. Czy wiesz także, co powinniśmy zrobić? Nieodpowiedział jużteraz "wiem", zamilkł,ale niezdejmował z niej spojrzenia, naga pierś unosiłamu sięgwałtownie, jakby biegłi musiał sięnaglezatrzymać. Zwróciła się teraz ku Włochom. Francesco! Lucio! Wy wiecie? 413. Tak! odpowiedzieli po bardzo długiej chwili. Słyszałeś. Wszyscy myślimy to samo. Ale niechcemy tegozrobić. Niezrobimy, jeśli nam przyrzeknieszswoją lojalność. Włosizamrugali powiekami, Emil za jej plecami jęknął, jakbygo ktoś uderzył, Dieter patrzył w nią,wciążtak samo czujniei ostro. Lojalność! Już pewnie nikt nie wie,co toznaczy. Czymożna pośródtego, co się dzieje, mówić nagle o lojalności? A jednakzachciało mlsięo niej mówić. Dieter, mam małe dziecko, prawdopodobnie straciłam męża po raz pierwszy powiedziała, to nagłos,lecz choćbyła przerażonabrzmieniem tych słów, potrafiła je nawet powtórzyć prawdopodobnie straciłam męża. aleusiłuję uratować coś ztego świata, coś, co pozwoli minadal żyć. Przyrzeknij mi, że zachowasz się lojalnie,że jeśli w końcu się tu zjawią, nie piśniesz ani słowa,nie ujawnisz się, zrobisz wszystko, co będąrobić Włosi: materace na sztorc, i w okno! Ma dach i na drzewa! Przyrzekam! rzeki Dietercicho. Oczy mu złagodniały, twarz straciła napięcie. Przyrzekam! Pamiętaj! Wierzymy ci! Odwróciłasię ku drabinie inapotkałaspojrzenieEmila. Stawiała jużstopy na szczeblach, gdy naglepodniosłagłowę. Pamiętajtakże, żePrancesco będzie cię miał wciąż na muszce. Zacznieszkrzyczeći nie skończysz,zginiesz w pół oddechu. Upłynęło kilkanaście dni wśród strasznychwieścizlasów janowskich i Puszczy. Dieter stracił swą dawnąswobodę, z Włochami prawie nie rozmawiał, od niej gdywchodziłana strych odwracał głowę. Którejśnocy rozległo się ciche pukanie do okna. Zerwała sięz łóżka, obłąkana nadzieją,i zanim Emilzdążył wstać, otworzyładrzwi. 414Ale zamiast cienia znajomej sylwetkizobaczyła kilkapostaci, majaczących pod ścianą. Tomy odezwał sięjakbysłyszany jużkiedyślos. Koledzy Stasia. Cofnęłasię od progu, już Emilstał za nią, już Pelaszka zapalała lampę. Było ich trzech; dwóch znała, trzecibył obcy. Wszyscybyli pokrwawieni, brudni, wyczerpani dogranic wytrzymałości. Jest pan doktor? spytaliod progu. Nie odpowiedziała. Niema. Myśleliśmy. zaczął któryś. Nie było go z wami? Nie.Od ubiegłego roku. Tylko Achilles. końpana doktora. Co..Achilles. Przyszedł sam. Zaraz. kiedy to było? Jakośroktemu. Przyszedł sam. powtórzyła. Tak.Musiał zbłądzić. Jeździł potem na nim naszporucznik. Bardzo go lubił. Ale i to nie pomogło. Co?W czym nie pomogło? Chłopcy zwiesili głowy. Zjedligo ludziepodczas tego okrążenia nad Tanwią. Kiedy robi się ciemno w oczach od głodu, człowiek przestaje myśleć. Rozumiem przerwała. Rozumiem. Pelaszka rozpalała ogień, grzała wodę, Emil przygotowywał bandaże. Nad ranem powiedziała chłopcom: Stasioleży podjodłą. Zmarł zaraz po waszymodejściu. Będziecie przechodzićkoło tego miejsca, gdzie leży. Nie możecie tu zostać. Na strychu podniosła oczymamy dwóch dezerterów włoskich iNiemca. Jest u nasw niewoli. Lepiej, żebyście stąd odeszli. Emil przeprowadzi wasna415. wieś, ma tam znajomych gospodarzy. Możetamprzyjdziecie do siebie, a potem uciekajcie z tejokolicy. Przez kilka dni byłspokój, a potem w biały dzień,w południe, przyszło tychczterech, prowadząc zsobąEmila, pojmanego w lesie. Nikt ich nie zauważył, Francesco byłw oknie strychu, Lucio iDieter, jak zawsze teraz, grali wkarty droga do Lichnowcai ta druga w głąb lasu były puste,prześwietlonejaskrawym,upalnym słońcem pierwszychdni pogodnego lipca. Oniprzyszlizza domu, wychylilisię zzarośli,prowadzącEmila i konie obeszli leśniczówkę, zostawili konie zawęgłem i z peemamiw rękuzmierzali doprogu. Emil krzyknął. Możeci na górze usłyszeli ten jegogłos, wołający na alarm,przerwany natychmiast uderzeniem, takjak onago usłyszała. Kiedy odwróciłasięod kuchni, zobaczyła ich już wdrzwiach: czterech Kałmuków z korpusu kawalerii doktora Doiła. Krzyknęła także,krzyknęła Pelaszka, pochylona nadwiadrem przygotowywanego właśnie piciadla krowy,zapłakała Helenka. Oni się zaśmiali. Krótko,triumfująco, z radością! Skośne oczy zamieniłysię w czarne szparki, którymizerkali jednak na kobiety, na dwie kobiety, napotkanenagle na ich wojennejdrodze. Popchnęli Emila ku ścianie, kazali mu się odwrócićdo niejtwarzą. Bełkotalicoś między sobą w swoimjęzyku,znowu się zaśmiali z tą samądziką,niecierpliwąradością, a jeden, najstarszy spośród nich, zwróciłsiędo niej i do Pelaszki po niemiecku: Ausziehen! Stała jak sparaliżowana,wśród zamazanych przedoczyma postaciKałmukówzobaczyła nagle Emila, odrywającegosię od ściany, a potem Emila powalonegouderzeniemkolb, Emilana ziemi, zbroczonego krwią. Ausziehen! wrzasnął Kalmuk. Sięgnął do piersi416'Sjyelaszki, rozległsiętrzaskdartego materiału i płacz%;yPelaszki, nagie ciało zaświeciłobielą. ^ Kałmucy znowu się roześmieli, cicho jakoś, z podnieconym pośpiechem. Jeden zaczął sięrozbierać. Zapa^Igltniętała ruch jego palcówprzyguzikach,pośpieszny,. ill^iiecierpliwy. sjgi I nagle w sieni rozległy się twarde kroki i niemiecki' . ,, [głos, wydający rozkazy, drzwi otworzyły sięszeroko%': i stanął w nich Dieter, w mundurze i czapce, z ręką'^ wzniesioną w pozdrowieniu. Heil Hitler! :^ Heil! wybełkotali zdumieni Kaimucy. JT. Was istdenn? Dieterrozejrzał się po kuchni,. ".'i jakby naprawdębyłw niej po raz pierwszy. Na;:^ ja! roześmiał się hałaśliwiei klepnął najbliższego4', Kałmukapoplecach. Aber sięwerden Kollegen day bei haben! '; Mówił wyraźnie, najprostszymi słowami, żeby mogli;. ' zrozumieć. Ten, który umiał po niemiecku, od razu::zmarkotniał, pozostali patrząc na jego twarztakże. ': Kollegen! powtórzył Dieter. Znowu otworzyłdrzwii krzyknął przez nie kilka komend, jakby kiero;;? wał jeco najmniej doplutonu żołnierzy. Schne' ller! krzyknął na końcu. Schneller! Rozległy się spiesznekroki i na progu stanął Francesco z erkaemem w ręku. Schneller! krzyknął jeszcze raz Dieter. Zagrała seria, jednai druga Kaimucy, nie zdążywszy nawetpodnieśćrąkdo broni,runęlina podłogę. Chwyciła Helenkę i wybiegłaznią do pokoju, wkopałają między pierzynyipoduszki, przykryła sobą. Kiedy podługim czasie odważyła sięwejść dokuchni,Pelaszka szorowała podłogę, żeby usunąćzniej śladykrwi, a mężczyźni wszyscy: Emil, Dieter, Lucioi Francescokopalidółpod jodłą, pod tą samą, pod 27 Dwie icie^ czasu417. którą pochowali Stasia, tylko z drugiej strony. PobiciKałmucy leżeli obok, twarządo ziemi, równo ułożeni,pozbawieniswoich ostatnich gestów. Mogli, ale niechcieliwyryćich nazwisk na korzepoco, z jakiego powodu miałby ich tutaj ktoś wspominać lubpamiętać. Dieterwrócił potem na strych,nie przynaglany przeznikogo zdjąłkurtkę,przetasowałkarty,wyciągnąłz nimidłońdo Lucia, żeby przełożył. Tylko Francesco,wciążtrzymającysię blisko okna i złożonej na parapecie broni, wstydził się terazjakby trochę tejgotowości, ale jej nie zaniechał. A potem. miał tę broń najbliżej, chciał jeszcze razbyć żołnierzem,i doczekawszykońca wojny, jednakgo nie doczekał. Podczastej strzelaniny,między oddziałem Jamroźaa ostatniągrupą Niemców, która byłajeszcze wLichnowcu, Dieternie opuścił strychu, nie zaprzestał tasowania kart. Potem,kiedy już najpewniej i nieodwołalnie wróciła Polska, kiedy po kilka razy dziennie1 biegali do Lichnowcaponowiny, nie chciałopuszczać gotakże, w dalszym ciągu niespokojnyo swój los. Poszławtedydo żandarmerii wojskowej, złożyła odpowiednieoświadczenie, i ztym dokumentem miał Dieterpodopieką Emila wyruszyćdo Lublina, a stamtąd dooswobodzonej Austrii. 'Bo Emil także odchodził z Olszanki. Zobaczyłpolskiewojsko, polskie wojsko gnające Niemców na zachód,i niebyło siły, żeby gopowstrzymać, a także potrzeby,żeby byłtu, anie tam. Przyszedłdo niej któregoś dnia, wróciwszy z Lichnowca, obłąkany radością,z twarzą, jakieju niego dotądnie widziała. Idę!zawołał. Objęła go całegowzrokiem chłopca, który przy4ł8tlMcJ,wjej oczach, stałsię mężczyzną i powiedziała"lafc jak należało:Idź! 3lb Nie będzie pani miała żalu, że zostawiam teraz. :^Kzostawiam panią i Helenkę. ,^liiUśmiechnęła się, nie chciała,żeby się onią niepo^^ił. - Jak tylko będzie możnadostać się dopociągu,"^^racam do ojca. ?' ALucio? zapytał, nie patrząc na nią. ?. Luciopojedzie z nami. Niema jeszcze wolnej'. itlflrogi dodomu. Emil! zawołała cicho. Co ci przy;; chodzi do głowy? ^ ^Przepraszam. Myśl o tym, że nadszedł najpiękniejszy dzień'w twoim życiu. Nie wiem, czy znajdziesz pociechęw zabijaniu, inie chciałabym jejdla ciebie. Alemusisz;';tamdojść, musisz tam być, postawić swoją obcą nogęna ichziemi, tak jak oni postawili swojąna naszej. To ich bardziej zaboli niż śmierć. : Pocałował Helenkę, którasię rozpłakałai nie chciałago puścić. Kiedy wrócisz? pytała. Kiedy wrócisz? Niedługo! Emil postawił ją na ziemi i czekałteraz,żebyona podałamu rękę. Ale ona go objęłai nakrótkąchwilę przytuliła dopiersi. Wracajzdrowo! Nie wiedziała nawet, jak to się stało, że czekanie,którewciągu ostatniego czasu było treścią jejżycia,przemieniło się teraz w czekanie naEmila, może nietak od razu na Emila, tylko na kogoś, kto musiał iśći kto miał wrócić po walce, po zwycięstwie. ; Przeniosły się teraz zLuciem Pelaszka już byław swojejwsi doojca, którego niezastała jednakw domu. Drzwi otworzyłajej Leosia. Najpierw spłakała się na jej widok i długocałowała Helenkę,a potemwykrztusiła, że panadoktora nie ma, że także poszedł. Dokąd? 1419. Do wojska. Teraz wszyscy 'idą. Wszyscy? zapytała ostrożnie. No..możenie wszyscy. Pan doktor może by sięteż zastanawiał. bo to takie wojsko. nie każdy wierzy, że nasze. aleinaczej tam byniedoszedł. Do tegojakiegoś Eisenach, panienka wie. Zaczęła ją tak nagle nazywać, teraz, kiedy nie byłojuż ku temu żadnego powodu. Panienka wie powtórzyła on pochodziłz Eisenach. Jakoś tak rok temu wzięli go jednak stądna front wschodni, alejeśli gotam sprawiedliwość nietknęła, to wróci do tego swojego Eisenach. Pan doktorgo tam znajdzie. A Sara Gliksman? spytała cicho. Leosia przeżegnała się szerokim zamachem ramienia,jakby tym gestem wypędzała z każdego kąta cień starejŻydówki. Sara Gliksman nie żyje. Zmarła na strychu? Nie.Przeżyła do końca wojny. A jak tylkoweszliRosjaniez naszym wojskiem, pan doktor odsunąłszafęisprowadziłją na dół. Posiedziała w ogródku, przeszłasię naokoło domu. Tylko nic niemówiła, itak jakbyniewidziała, ani mnie, ani pana doktora. Było tak zetrzy dni. Coraz lepsza się robiła, wiatr ją owiał, odsłońca zaraz innegokoloru nabrała, pandoktor sięcieszył. Ale następnego dnia, kiedy byłjeszcze w szpitalu,otworzyła furtkę, wyszla z ogródka i poszła narynek. Usiadła na kupie gruzów, na popalonych cegłach,i tak ją ludzie znaleźli, już zimną. Pewnie. Leosianabrała oddechu pewnie wzięło jąto, że na miejscujej domu trawagdzieniegdziejużporosła, nawet brzózka się zasiała. nie dla jej serca byłten widok. Zimnajuż była, kiedy ją znaleźli. Zobaczyłaprzedsobą SaręGliksman w starejperuce,z której odleciał na zawsze odleciał ptak. 420Ł Leosia kończyła: Ona umarła już piec lat temu. ddychała, jadła, ruszała się,alejuż nie żyła. To pan)któr powinien byłod razu wiedzieć. Zanim ruszyła ofensywa styczniowa, dostała od ojcawa listy i kartkęod Emila. Potembyły jużtylko ko4unikaty zfrontu, radio i gazety, a także praca,muaala od razuznaleźć sobie jakieś zatrudnienie, miałala utrzymaniu nie tylko Helenkę,aletakżeLeosię i Lusia, który otrzymałwprawdzie zasiłek i ubranie,ale,;to nie zaspokajało jego potrzeb. Wieczorami uczył ją iHelenkę włoskiego, przejął'a^ten obowiązek po Francescu iwykonywał gosumient^tiie. Sam nauczył sięjużwcale nieźle mówić popolskus^^a niemiał większych trudności w porozumiewaniu się,z Leosią. Spoważniał i jakby wydoroślał. Musiała nimf-wstrząsnąć śmierć Francesca, bezsensowna i niepotrzebnag śmierć w przededniu zakończeniawojny. Nigdy nie. "... mówilina ten temat, alebył on zawsze obecny w ich^Itozmowach. :('^ I uczucie do niejstało się teraz inne,nie uzewnętrz^i"niane słowami, niewyrażające się szukaniem okazji do"'li"zbliżeń i ustępstw z jej strony. Zająłsię domem,za. it^niedbanym przez doktora wczasie wojny, naprawił, ",;ig';i dach, płot w ogrodzie, wymalowałkuchnię ijadalnypo;yl;' kój, w którym wszyscyprzesiadywali. Leosia byłanim'1%'zachwycona. Gdziesię pan tegowszystkiego nauczył? dziwiła się. Nie uczyłem się. Jaksię musi, to się umie. ; Przymykał swoje orzechowe oczy, całowałLeosięw rękę. Leozija! mówił. Czy naprawdę niemożna mnie kochać? A kto takmówi? oburzała się Leosia. Podnosiłna nią wzrok,wskazywał ją oczyma. Ona. Ta twoja panienka. Niemówitegonagłos, alemyśli. Wiem, że myśli. '421. Ona nie jest panną tłumaczyła Leosia oględnie. Madziecko. Zabiorę ją razem zdzieckiem. Leozija, wytłumaczjej, że niktnie będzie jej tak kochał, jakja! Leosia nie starała sięjejtego wytłumaczyć. Odchodziłazaraz dokuchni, stwarzając im jak się jejzdawało okazję do swobodnej rozmowy. A rozmowa była krótka. Mówiła mu, jaktyle razyprzedtem: Maria czekana ciebie. Zawszechciało jej się wtedy dodać,że iona czekaale na kogo? Na kogo? Kiedy droga napołudniebyła już wolna,odwiozłaLuciado Warszawy,odprowadziła na dworzec. Będępisał do ciebie wołał z otwartego oknawagonu. Będę częstopisał. Możesię namyślisz! Ale napisał tylko raz. I było w tym liście jednoważnezdanie:"Maria czekałana mnie". Odpisała,że życzy imszczęścia. Ojciec po zakończeniu wojny dotarł do Eisenach. Z polską misją repatriacyjną znalazł się w strefie amerykańskiej i mimo nawałuzajęć zdołał uzyskać jedendzień urlopu. Zanim wrócił,opisał ten dzień dokładniewliście. Zachowała ten list i nieraz odczytywała,kiedyojciec już nie żyłinie mógł opowiadać bez końca Helenie i Agnieszce, jak to szukał w Eisenach człowieka,który sądził, że jaksię będzie czesało ziemię ognistymgrzebieniem, to się osiągnie na niej ład i piękno. W tych wczesnych tygodniachpowojennych Niemcybyły kupą gruzów, porzuconych wśród ruin poduszek,książek,srebrnych łyżeki pobitejporcelany. Nawetwmiasteczkach i wsiach nie tkniętych bombardowaniemmiałosię wrażenie,że pyłceglany przysypał twarzeludzi, choć w istocie był to leżący na nich grubą warstwą strach. Ojciec przyjechał doEisenach amerykańskimjeepem. 161^1 z pieprznymi historyjkamiz Wirginii,. z kąd pochodził. Papierosy doktor palił, z historyjekniewiele rozumiał, Jedynieze sposobu opowiadania i ze śmiechużołnierza wnioskował,że musząbyćonepie'. ]jjprzne. Widok "^^nachu, schludnego i spokojnego na^wet w ten burzący ^z. y.tTaoczas, uderzył go kamieniemigBsw piersi;t; "Ichhabe in Ei^g ^ ^g gchule besuchtund meinpfeBrot vor denT^jj-ea ersungen", przypomniał sobie. ^ Zaczął pytać o d^^ ^ra. ;'; Pokazano muNarożny budynek zpruskiego muruHa: z oknami o małych^ szybkach. Patrząc na kamienny próg przy drzwiach doznał wzruszenia na myśl, . że, byćmoże, jes^ ^^ g^ p^^ którym stały;g"'Stopywielkiego, a, przynajmniej przez historię ludzkości, zapamiętanego csy^^ ^^ natychmiast przeniósł^ wzrok na sąsiedn. ^ domy. Który z nichmoże być ro. , dzinnym domem, ^. nera? ; Mały porucznik zapom-inał zawsze, że wychował się; '. :.naprzeciwko domu- ^^ tam więc ojciec skierował- najpierw swoje ^^: kroki. Była to wąskakamieniczka ze sklepem spożywczymrT^rlac^e' wymza całe zaopatrzenie miały terazi ^ wystarczyć pozostałości poreklamach Oetkera i Meinla. ; Zapukał do mieszkania ^sklepem; drzwi otworzyła. mumłoda kobieta w turbanie z kraciastego szalika na głowie cofnęła si ę wylękniona na widokmunduru. , ;. Ojciec wymięty na^ako Wernera. Kobieta uspo koiła się natychmiast, wyszła nawet napodwórze,' a stamtądna b^^ uliczkę, żebymu pokazać, gdziemieszka "Famil^Breitkuhn"tak, w tym małym domku z ogrodem który nie stał wcale naprzeciwkodomu Lutra,^ ten splendor sąsiedztwamały poruczniksobie wymyślił,(,yi mu widocznie potrzebny). 423Ł. Na rogu uliczki żołnierze amerykańscy rozdawalizsamochodu ciężarowego chleb. Doktor wyminął zbiegowisko wokół wozu, otworzyłfurtkę do ogródka, przyjrzał sięszklanym kulom, zdobiącymtrawnik, gipsowemu karzełkowi przy krzakuróży, i zapukał do drzwi. Długoczekał, zanim usłyszałpowolne kroki, zmierzającedo progu. Otworzyła mumała staruszka, także w szaliku nagłowie. Wycierałaręce wfartuch i zezdziwieniem patrzyła na przybysza. Chciałbymsię zobaczyć zWernerem powiedział. O, pan zna Wernera? ucieszyłasię staruszka. Opa!krzyknęła w głąb domu. Chodź tu prędko! Jest tu ktoś od Wernera. Poprzedzany odgłosem starczego człapania zjawiłsięnaprogu siwowłosy mężczyzna w koszulii kamizelce,opuścił głowę,żeby mu się przyjrzećznadokularów. Długo milczał. Pan.Amerykanin? zapytał z wahaniem. Polak. Skąd Amerykanin! staruszka cofnęła się, wskazując gościowi wejście w głąb mieszkania. Opa,skądAmerykanin? Wemer przecież był w Polsce. Możeleczył pana? Ja wiedziałam, że jego będą wszyscydobrzewspominać. Był komendantem szpitala, wktórym ja przedwojną byłem dyrektorem powiedział jejojcieciusiadł na podsuniętym mu krześle. Czy.zastałemgo w domu? Staruszka zamrugała powiekami, poprawiła szaliknagłowie. Wernera? Wernera. Nie szepnęła. Nie.Jeszcze nie wrócił? 424Jeszczenie wrócił. Oma!zaczął staruszek, ale rzuciła mu krótkietl. ppojrzenie, więczamilkł. ;, Pan znałWernera! zwróciła się znów do1'ojca. Mój Boże,jakie toszczęście, że pan do nasJ; przyszedł! Niech pan coś opowie! Może to pan grał( z nim w szachy. ;Ja.Ojciec czul, żego dławi coś zagardło. 'Ja.Pisał o tym? Czy pisał? W każdym liście! Cieszyliśmy się, że'nasz chłopiecma miłe towarzystwo. To nasz wnuk ,' powiedziała po chwili. Nic.więcej nie pisał? Och, owszystkim, o wszystkim pisał: że ludziechorują. I pan uśmiechnęłasię załzawionymi oczyi ma pan z tak daleka, żeby go zobaczyć. Tylkopo, to do Eisenach? Tylko poto. '.: Opa! Staruszka wyjęła z kieszeni fartucha chu' steczkęi wytarła oczy. Słyszałeś? Aż z Polski tylko;po to! Pamiętają go tam ludzie. Pamiętają. Ja wiedziałam. powtarzała starakobieta. Ja wiedziałam. Patrząc w jej wyblakłe, zaczerwienioneod łez oczy,ojciec powiedział nagle': Uratował życie jednejŻydówce. Judin. powtórzyła staruszka trochę zasko; czona, niezbyt pewna,czy to tytuł do chwały. Judin? Tak.Uratowała się dzięki niemu. Skrzypnęłydrzwi wejściowe, rozległy się krokiw sieni. Podniósł się zkrzesła. Żałuje, że. go nie zastałem. Alestaruszka już go nie słuchała. Trudi! wo425 lala,biegnącku drzwiom. Panprzyjechał aż z Polski, żeby odwiedzić Wernera. Kobieta, która stanęła w progu,nie była już młoda. Siwe włosy wymykały się jej spod szalika, ale trzymała się prosto i nielękliwe rzuciła mu spojrzenie. Z dwoma bochnami chlebaprzed sobą weszła do pokoju. Mein Sohn ist gefallen powiedziała twardo. DiearmenaltenIdiotenwollen nlcht daranglauben. Trzeba było impowiedzieć! upierały się polatach Helena i Agnieszka. Dlaczegoim nie powiedziałeś? Nie wiemodpowiadał dziadek. Niewiem. IEmilbył przez kilka tygodni po zakończeniu wojnyw Niemczech. Doszedłtam, dosamegoBerlina,i takjak mu powiedziała, postawił swojąobcą nogę na ichziemi i widział, że boliichto bardziej niż śmierć. A pewnej nocy zapukał ktoś dodrzwi domu, w którym byłytylko we trzy, trzy kobiety:stara,młodai dziecko. Długo się nieodzywały, czasy nie były jeszcze spokojne. Ja otworzę zdecydowałasięwreszcie Leosia. Nie!krzyknęła. Niech Leosia zapyta najpierw przez drzwi. Przybiegła zaraz zdyszana. przez sieńto Emil! Słuchaj wołałaHelenki,wiedziała, żedrzwi nie otworzyła,Znała go z opowiadań jej ibędzie radośnie witany. Alechciała, żeby ona uczyniła tosama. Zerwała sięz łóżka, narzuciłaszlafrok. ZbudzonaHelenka biegła za nią. Emil w mundurze,z dwomagwiazdkami na ramieniu,wydał im się zrazu kimśobcym,ale skoro tylko sięodezwał, skoro sięuśmiechnął i wziął Helenkę na ręce,426stał się wjednejchwili dawnym Emilemz Olszanki,najbliższym człowiekiem naświecie, zktórymsię przeżyłokawał najtrudniejszego życia. Wiele godzin z dwóch dni urlopu, które dostał przedzgłoszeniem się w jednostcew Bieszczadach,strawiłnaprzygodnych ciężarówkach, którymi udałomu siędotrzećtam,dokąd dotrzeć pragnął. Zakurzony ibrudny mył się terazwłazience, nieprzestając opowiadać. Chyba jeszcze wyrosłeś? powiedziała. Ja? zarumienił się gwałtownie. Jużnierosnę. Ile ty masz teraz lat? Dwadzieściatrzy odpowiedział z dumą. A ile masz gwiazdek? dopytywałasię Helenka. Gwiazdki mam dwie. Ale będzie więcej. Potrafię je policzyć? Potrafisz. Spędził u nich cudowny, długi dzień, przespał nocnareszciew prawdziwym łóżku, arano zaczął znowusposobić się do drogi. Kiedy wrócisz? zapytała Helenka. Zapinał pas, skóra trzeszczała cichutko, wydawałaostry, niewywietrzałyjeszczeodór, być możebył tonowy oficerskipasEmila, noszonyod święta. Podniósł głowę, uśmiechnął siędo dziecka(na niąnie patrzył). Jak tylko będę mógł. I...jeślitu będziesię namnie czekać. Helenka klasnęła w rączki. Ja będęczekać. Dopiero teraz spojrzał na nią. Był blady, usta mudrżały. A pani? Długo nie odpowiadała,a on stal i czekał. Emilupowiedziała wreszcie,patrzącmu w oczyuczciwiei godnie jeśli będę mogłapokochać drugiego mężczyznę, to na pewno będziesznim ty. 21No i wreszcie widziałeś ten strych odzywa sięAgnieszka, niezbyt taktownie i wobec matki,i wobecRenata,kiedy siedzą już wszyscy w samochodzie i jadąw stronę Kraśnika. Renatomruczy coś pod nosem,ustamalekkoobrzmiałe od całowania. Patrząc na nie, Agnieszkamyśli w popłochu o własnych wargach, całowali sięnapustejszosie poodwiezieniu Kacperskiego doJanowa,żarliwie i w skupieniu, takjak Renato zwykł toczynić,aby go nie można było zapomnieć. Agnieszka wyjmuje puderniczkę iprzygląda się' swojejtwarzy, ustom, na których nie ma jużśladuszminki, oczom. Zatrzaskuje puderniczkę, wrzuca jądo torebki. Mamo mówi ja bym coś zjadła. Goniszmnieodranapo jakichś Janowach. Zofia nie słyszy. Prawym brzegiem szosy, plecamido nich, idzie jakiś człowiekz torbąprzerzuconąprzezramię. Zabierzmy go mówi cicho. Przecież to ten samzdumiewa się Agnieszka,gdy Renato mija goi zatrzymuje przed nim wóz. No właśnie. Zofia otwiera drzwiczki, czeka,żeby idący zrównał się z nimi. Podwieziemy pana! Człowiek z torbą przerzuconą przez ramię zatrzymujesię nabrzegu szosy, jakby goktośuderzył. Przez diuż428szyczas nie może nic powiedzieć, aż zdumiona Zofia: czujesię zmuszona powtórzyć głośniej: Podwieziemypana! Niechpan wsiada. Znowuz jabłkami dlawnuczki? Ja tylko do pekaesu broni sięstojący na drodzeczłowiek. Tojuż tylkokilkakroków. Podwieziemy pana do Kraśnika. Przecież jużsię prawie znamy. Wczoraj widziałam panaw kawiarni, powiedziano mi nawet, jak się pan nazywa. Tu wszyscy pana znają, panie Klimecki. Klimecki uśmiecha się z wyraźnym skrępowanieminiezręcznie pakujesiędo wozu na zrobione mu przezZofię miejsce. W takiejmałej miejscowości jakLichnowiec wystarczy, żeby kto pobył w niej przez; tydzień,i już gowszyscy znają, a co dopiero tyle'lat. Teraz go zapytam, myśli Zofia, teraz go zapytam. Napewnowidziała jużgdzieśtę twarz. Gdzie? Kiedy? W jakich okolicznościach? Ale Klimecki uporczywiepatrzy w okno, jakby nigdy niewidziałtej drogi, jakby jechał nią poraz pierwszy. Proszę pana. zaczyna Zofia, ale nie ma odwagiskończyć. Przyjdziesz? pyta Renato bardziej oczyma niżwargami. Przyjdę szepcze Agnieszka. Gdzie? Kiedy? Ta twarzbyła wtedy młoda, ale musiałow niejcoś przetrwać do dziś, skoroją pamięta,jej rysy, oczy, ich wyraz. Proszę pana. zaczynaznowu. I nagle tamten człowiek odwraca się i zbliska,dotykając prawie ramieniem jej ramienia, pyta: Znalazłapani grób swegomęża? Tylko do Renatanie docierają tesłowa,prowadzidalej spokojnie wóz drogą oświetloną ostrym słońcem. 429. Zofia nie może złapać tchu, w samochodzie brakujejej naglepowietrza, z trudem wyciąga dtoii, żeby opuścić szybę. Mamo! krzyczyAgnieszka. Słyszałaś? Słyszałam odpowiadasłabo. I zwraca się doKlimeckiego:Jak to. "grób mego męża". Myślałem, że po to tu pani przyjechała. Ja..ja nie wiedziałam,że gdzieś tu. żegdzieśtujest gróbmego męża. Nie wiem, kiedyi gdziezginął. Jakto? Klimeckiunosi się na siedzeniu. Przecież wtedyw czterdziestym trzecim, kiedy Niemcytak tuszaleli z wysiedlaniem, mąż pani, doktorz01szanki, tak? pyta, pragnąc się upewnić. Tak, doktor zOlszanki. Mąż pani wracał do lasu. miał konia, tego pięknego konia młodejpani zpałacu. Tak szepczeZofiatak. Odprowadzał go ten chłopiec od was. Z dzieckiem. Tak!krzyczy Zofia. Tak!Renato,zatrzymajwóz! Zatrzymaj wóz! powtarzaAgnieszka. Klimecki zaczyna teraz mówićszybko, ręce musiętrzęsą, oczy płoną. Przechodzili koio megodomu,mieszkałemwtedy przy bocznejdrodze doJanowa,widziałemich przez okno,od razu domyśliłem się coi jak, powiedziałem nawet dożony, że dobrze. że tenchłopaki dziecko. dla niepoznaki. czas był taki niedobry. Ale nie zdążyliśmy nawet zjeść kolacji, jak tenchłopak z dzieckiem dobija się narazdodrzwi i krzyczy,że ledwie się z doktorem rozstał i do domu zawrócił,ułyszał w lesiejakieś strzały, a potem tętent koński. chciał dziecko zostawić,żeby tam pójść,żebyzobaczyć,czy nie stalo się BO złego z doktorem. Poszedłem razem430z nim, żona nie chciała mnie puścić, ale za to wszystkodobro, co tu doktorludziom wyświadczył, rozumiałem,że należymisięiść, że nie można chłopaka samego. zostawiać. Zresztą papiery miałemw porządku,pra'. cowalemw majątku w cegielni, sam treuhander na^papierze misiępodpisał, miałem co pokazać, jakby mnie; kto zaczepił. A chłopak trząsłsię cały i płakał. Po szedłem razem z nim inawet nie szukaliśmy długo,i leżałpod drzewem,postrzelanyjak sito,' musieli ponimkilka razy serią przejechać, już nie żył. Mamo szepcze cichoAgnieszka, przechyla sięprzez oparcie, dotyka dłoni matki. Nic,nic. Zofia ma oczy suche. Niechpanmówi dalej. Koń, najwidoczniej spłoszonystrzałami,poszedłw las. Baliśmy się, żeby tamci nie wrócili, chłopak mówił, że nikogo niewidział, tylko nagleodezwały sięstrzały, mogli jeszcze gdzieś być, ukryci w krzakach. Ale trzeba było coś zrobić zciałem, nie mogliśmy gotakzostawić, w nocy może jakieś psy albo lisy. latobyło gorące. Mamo! Agnieszka klęka na siedzeniu, przechylasię ku matce. Zdumiony Renatonierozumie nicz tego,co siędzieje, patrzy pytającona Agnieszkę, aleonaniezwraca na niego uwagi. Niech pan mówi dalej! szepcze Zofia. Niechpanmówi dalej! Ja chciałem ciało zabrać najpierw do siebie, a potem, następnej nocy,przetransportować do Olszanki. Alechłopak powiedział, żemusimy gozaraz na miejscupochować, że tak będzie lepiej. Nie wiedziałem, dlaczegotak miało być lepiej, ale nie byłoczasu narozmyślanie. Przykryliśmy ciało ziemią, nie mieliśmy czym kopać,więc rękami przykryliśmy ciało ziemią,a następnegodnia chcieliśmy zrobić doktorowi gróbjak należy. 431. I wtedy przyszedł pan z Emilem doOlszanki mówi Zofia cicho. Tak.Przyniosłem dziecko. Chłopak siędo niczegonie nadawał. Bałem się, żemi zemdlejepo drodze, niemogłem gopuścićsamego. Dziewczynka płakała. Chorowała potem długo. Musiała się wtedy przestraszyć. Mówiliśmy otymz żoną. Pan wie, gdzie jest ten grób? pyta Zofia, wciążjeszcze bardzo spokojna, ale jest w tym spokoju cośtakiego, że Agnieszka przechyla się jeszcze bardziejprzez oparciei ogarnia matkę ramieniem. A jakże! obraża się prawie Klimecki. Przecież krzyż tampostawiliśmy itabliczkę. Ludzie znalinazwisko, wiedzieli, że doktor byłbratankiemnaszegoleśniczego. Tylko imienia nikt nie znał. Na każde Zaduszki dzieci tam kwiatyskładają, nasza szkoła o todba. Powiedz,żeby Renato zawróciłmówi Zofia doAgnieszki. Dopiero teraztrzebaWłochowi wyjaśnić sytuację. Agnieszka stara sięto zrobićjak najkrócej, ale jednaknie udaje jej się ominąć pewnego szczegółu. Tenczłowiek wie, gdzie jest grób doktora. Wie, gdzieikiedyzginął. Jedziemy tam? Tak.Renato zawraca. Dopiero pochwili pyta; Więcgdziei kiedy? Chciałbym o tym powiedzieć ojcu. Uratował muprzecież życie. On nam pokaże gdzie. Przy jakiejś bocznej drodzedo Janowa. A kiedy. Wtedy, gdy wracał dolasu. Przecież nieraz się to zdarzało? Gdy przyprowadził twego ojca i Francesca doOlszanki i potem wracałdolasu. Wtedy to się stało,432-WtedymówiRenato. Wtedy-powtarza jeszczeraz Agnieszka. Jadą znów w stronę Janowa. Klimeckiwskazujeboczną drogę, w którą muszą skręcić, potem dom, gdzieprzedtemmieszkał, w końcu las,przetrzebiony taksamo, jakOlszanka,ale ratowany teraz sosnowymmłodniakiem. To tutaj mówi Klimecki. Wysiadają,idąza nim w milczeniu. Po co zgodziłemsię zostać tu jeszcze na dziś? myśliRenato. Nie wiedziałbym i ojciec nigdy by nie wiedział. Co teraz zrobićz tą wiadomością, jak patrzeć w oczytej kobiecie? Dobrze,że przynajmniej nie wie nico ojcu, o Carli, o hotełu w Ostii. Dobrze, że przynajmniej tego nie wie. Agnieszka wsuwa dłoń podramięmatki, chce,żebysię na niej oparła, myśli, że będzie jej topotrzebne. Ojciec Heleny był dla niej dotąd postaciąprawie żehistoryczną, prawdziweżycie matki zaczynało się odmałżeństwa zojcem, czymogło ją przedtemłączyćcośz innym człowiekiem? A otonagle materializowałsi^, pod wzgórkiem ziemi, ale jednakbył, istniał, wjakiś sposób wracał wich życie, Moja kochana! mówi do matki. Prowadzi pod rękę tę niedorosłą dziewczynę,chciałaby zmniejszyć jej ból, wziąć gona siebie,jestsilniejsza, wydajejej się, że jest silniejsza, ^ żemogłaby więcej znieść. Tu tutajmówiKlimecki. Prowadzi ich terazWąską ścieżkąmiędzy niskimi sosnami, pachnie tuigliwiem i mchem, z drzew opodal dochodzinawoływanie wilgi. Tutaj! Na małejpolance stoi jedna jedyna brzoza, uratowana przy wyrębie przez to, że był pod nią ten grób. Osłaniago teraz- długimi gałęziami, i tutaj Renato myśli,jak przy grobie Francesca, że doktorstal się, że co roku26 Dwie ścieżlticzasi433. staje się jej młodymi liśćmi. Gróbjestniewysoki,ale starannie utrzymany, obłożony darnią, jeszcze ześladami jakiejś wiązanki nieśmiertelników, złożonej naostatnie Zaduszki. Na drewnianym, poczerniałym oddeszczu krzyżu krótkinapis; DOKTOR ZAWISTOWSKI,a pod nim, mniejszymi literami: Swojemu Doktorowi ludność LiciFinowca i okolicy. Więc to jest tak. to byłotak. Zofia jednakmusioprzeć sięna ramieniuAgnieszki. To było tu. Przezdługie lata starała sięwyobrazićsobie tę chwilę, zapłakaćnad nią, i oto odnajdujejej ślad, gdy jest jużna toza późno, gdytak wiele spraw stało się już przeszłościąi ta jest po prostu jedną z nich, może najboleśniejszą,może najbardziej dotkliwą. Tylko dlaczego serce ćmijak urażony nagle ząb,dlaczegoświat traciswojąbarwęiwoń, dlaczegochciałoby się to, co nieuniknionei dokonane, zatrzymać, odwrócić, odwołać, walącczołemw ziemię, w tę darń,oddzielającą człowieka od człowieka, życie od śmierci. Jak pani widziodzywasię Klimecki nikttu nie zapomniał o doktorze. Tyle lat. Jesttakie prawo, że i cmentarze można zaorać po dwudziestu pięciulatach, ale tengrób ma tu swoją wieczność, nikt gonie zrównaz ziemią. Dziękuję szepczeZofia. Dziękuję! Ja także nie mogłem z początku pani poznać decyduje się Klimecki na zwierzenie. Już wczorajwsamochodzie, pierwszyraz, ale nie byłempewny. Potempo południu, w kawiarni. już chyba wiedziałem,ale nie miałem odwagi zaczepić. No i myślałem, żepani wie. Potrząsnęła głową. Nie wiedziałam. "Uznano mężaza zaginionego. "Wyszłam po raz drugi zamąż. A ten chłopak. ten chłopak wtedy niepowiedział. Nie.Nie powiedział. Może toi lepiej mówi Klimecki. Pochylasięnad grobem, zdejmuje zniego zeschłe gałązki, zeszłoroczneliście. To ja. japowinnam tozrobić, myśli Zofia, aleniema odwagi się schylić, wyciągnąć ręki, nie ma odwagidotknąć. Stoi jaksparaliżowanai dopiero gdy Klimecki usiłuje wyprostować przekrzywiony nieco krzyżi podnosi na nią oczy, rzuca się ku niemu. Ja panupomogę! Może ja? odzywa się cicho Renato. Nie, nie, ja! Zofia i Klimeekiego odsuwa odkrzyża, ujmujedłońmiszorstkie, ledwie oheblowanedrewnojegoramienia, zaciska na nimpalce. I wtedyrozdziera sięcoś w sercu i wybucha z niego płacz, niewczorajszy, ale dzisiejszy, nie ma, niema przeszłości,nie ma oddalenia, niema zanikania, milknięcia. Klimeeki, Agnieszka i Renato odchodzą, żebymogłasię wypłakać, do dna, do samego suchegodna. Niepatrząw jej stronę, -wracają do samochodu, Renatoostatni, zpochyloną głową. W drodzepowrotnej już nie rozmawiają. WKraśnikuwysadzają Klimeckiego. Znowu przerzuca swoją torbęprzez ramię, podnosi dłoń w pożegnalnym geście. Odważa się tylko zapytać: Chybanie zabierze pani stądgrobu? Nie mówiZofia,nie patrzącjuż na niego. Zostawię go tutaj. Przed domemw Warszawie "Renato powinien siępożegnać, przynajmniejzZofią,powinien się pożegnać,ale nieżegna się, stojąprzy samochodzie, chwila sięprzedłuża, i nagleZofia mówi z jakimś zabłąkanymi nie skierowanym do nikogouśmiechem: Właściwieszkoda. Czegoszkoda? pytaAgnieszka z niepokojem. 435. Mogłam wysiąść po drodze. Miałabym bliżej doojca. Po co. chcesz jechać do ojca? Zofia wciąż nie patrzy ani na Agnieszkę, ani naHenata, wymija ich, idzie do wejścia. Musi mi cośpowiedzieć. Muszęgoo coś zapytać. Renato, nie zaproszony, wstępuje także na schody,wchodzi na górę. Zawiozępanią. Ach nie! Ma pan przed sobą długąpodróż. Jeśli dobrzezrozumiałem, to prawie podrodze. Mamo odzywa się Agnieszka Renato itakmiał dziś wyjechać z Warszawy. Niepatrzy naniego, ale czuje, jak jego palce zamykają sięna jejdłoni (stojąprzy sobie dotykając się ramionami),i w tymuścisku jest wszystko: żal, że nie będzie wieczornegospotkania, zrozumienie,że go nie będzie, że nie możego być,ale że w zamian jest coś, czego nie spodziewalisię osiągnąć w tym najbliżs2ym zbliżeniu. Jeśli to po drodze. mówiZofia. Proszę,niech pan wejdzie. Zjemy coś i porozmawiamy. Tylkoodwraca się do nich obojga ani słowa przed Helenąo tej. o tej ostatniej sprawie. Później jej to powiem,teraz ma za dużo innych zmartwień. Helena witaichw przedpokoju. Ma w rękach jakiślist, oczy zaczerwienione, jakby nad nim płakała. Niepyta, jaką mieli podróż,od razu podaje list matce. Masz, przeczytaj. Co totakiego? Zofia widzi, że arkusz zapisanyjest maszynowympismem, wlewym rogu mapieczątkę. Przeczytaj! Może jednak wejdziemy mówi Agnieszkai ^wpycha wszystkich do pokoju, rzuca torbęna jakiśmebel, wsuwarękę pod włosynakarku, podnosi jedo góry. Uff!Zaczynasięrobić gorąco! Jest chybaw . lodówce cośdo picia? 436mówidoniejmatka, podając jejPrzeczytaj! pismo. Agnieszka szybko przebiega oczyma kilkanaścielinijek tekstu,oddaje pismo siostrze, całuje ją mocnow policzek. Trzymajsię, stara! Mało jest rzeczyjedynych na świecie. ,Aleco jateraz mam? Helenarozkładaręce. Co ja teraz mam? Maszcałą swoją dzielność! Agnieszka pragnęłaby tego uniknąć, ale jednak jest wjej słowach trochęironii. Co ja teraz mam? powtarza Helena, rzuciła listna stół, jej ręce są terazpuste, Renato widzi ich bezradnerozłożenie, jakby wyodrębniał jeobiektywem,jakby przysuwałje corazbliżejnajazdem kamery, inagle zaczyna mu się coś jawić, coś zupełnie innego niżto, o czym myślał,jakieś innewyobrażenie ważności,wyboru,decyzji, inna warstwa życia, dostrzeżona i zarejestrowana, przyłapana na istnieniu. Renato! Pytam poraz drugi mówi Agnieszka czy chceszsięczegoś napić? Ależ chętnie! Przyłapana na istnieniu,powtarzawmyśli Renato. Podnosi terazoczy na twarz Heleny, i coś mu sięotwiera,coś wiedzie godokądśdaleko, nie przypuszczałnigdy, że mógłby tamdojść, dalej, myśli, dalej, jeszczedalej, cowiemy oludziach, żadnewyobrażenie niejest doskonałe,"nie lubię fabułki",powiedziała Agnieszka, ale przecież człowiek jest uwikłanyw fabułę,spętany nią, ujarzmiony, nie,nic nie wiemy o ludziach,nie wiemy nawet zbyt wiele o tym, co ich pęta i dławi,musimy jednak drążyć tę skałę nic-nie-wiedzenia,wszędzie, gdzie otwiera się przed nami jakaś szczelina. Porozmawiam z ojcemmówi Zofia. 437. Helena zwraca na nią oczy, jest w nich pierwszyblaskuśmiechu. Kiedy? Jeszcze dziś. Pojedziesz tam? Tak.Mamo, ty także sięczegośnapijesz? pytaAgnieszkai nieczekając na odpowiedź, wychodzidodrugiego pokoju, zamyka za sobądrzwi. Pamiętajeszczeten numer telefonu: sześć cyfr, sześć przyjaznych cyfr, zapamiętanychmnemotechnicznie. "Dwadzieścia trzymówił Marek maszdwadzieścia trzylata, to jest cudowny wiek dla dziewczyny, osiemnaście,możeżałujesz, że już nie masz osiemnastu, ale ja nie,nielubię smarkatych, no i pięćdziesiąt,będzieszmiałakiedyś pięćdziesiąt lat, a ja będę cię kochał tak samo,uwielbiam starsze panie, moje starsze panie, mojamatka cl to potwierdzi. ", A więc 231850. Dlaczego ręka takdrży? To głupie,niepowinno się rozmawiać z kimś, kto sprawia, żedrżąręce przy nakręcaniu numeru. Nie, nie powinnosię rozmawiać z tymi, którzy nie potrafią tegowywołać. Halo! mówi Agnieszka, choć sygnał wsłuchawce jeszcze nie umilkł, zdumiewa ją ten szklanyiwysoki ton we własnym gardle. Słucham odzywa,sięnagle znajomy głoś. Nie powinna pytać, ale pyta: Marek? TuAgnieszka. Chwila ciszy, ogromna kropla,która wisi nad głową,spadnie izatopi jącałą, razem z jej głosem,z tym, copragnie powiedzieć,co pragnie usłyszeć. Agnieszka? powtarza Marek, jakbypragnąłupewnić nietylko siebie, ale i ją, żenaprawdędoniego dzwoni. Tak, ja. Cieszę się mówion po długiej chwili. 438I ja. Nie wiesz nawet, jakbardzo. Cieszę się, żedociebie zadzwoniłam. Masz ochotęna kawę? Z tobą? Ze mną. Mam.Gdzie? Tam gdzie zawsze szepcze Agnieszka czekajna mnie tamgdziezawsze. Będziesz czekał? Zawsze czekam na ciebie mówi Marektrochężartobliwie, atrochęuroczyście, bardziejuroczyścieniż żartobliwie, i robi się od razu takjak w domu,kiedypiecze się placek: zaraz będzie święto,już czujesię wpowietrzuświęto, tylko trzeba się do niego przygotować, trzeba się do niegoprzybliżyć. No totymczasem mówi Agnieszka całkiemzwyczajnie, bo boi się, że przy innych słowach załamiesięjej głos. Tymczasem odpowiadaMarek. Już wychodzisz? Jużwychodzę. Odkłada słuchawkę i od razu, żeby nie stracić tejodwagi,którąjeszczeczuje wsobie, podchodzi do drzwii wywołujeRenata z drugiegopokoju. Przepraszam mówi. Muszę iść. I żeby mu niedać nanicczasu,całujego w obydwapoliczki. Wszystkoztobą było cudowne,Renato. Pamiętaj, niczego niebędę żałować, aletupodnosijego rękę i kładzie jąsobie na piersi mówiłam ci, że tu rai się coś otworzyło. I już nicnie pomoże, niktinny tegoniezamknie. Rozumiem mówi Renatoi po raz pierwszy, odkiedy sięznają,Agnieszkajest naprawdę pewna, żerozumie. Dziękujęri. Nie chciałabyś przyjechać zmatką do Rzymu? Zaproś matkę zHeleną. Twój ojciec ją znał, kiedy439. była mała. i, myślę, że jej sięto bardziej należy. z wielu względówjej sięto bardziej należy. Ciao,Renato! Zobaczymy się przecież, kiedy znowu będzieszw Warszawie. Na pewno. Wychodzisz? dziwi się matka. Agnieszkaobejmuje ją zaszyję. Muszę. Mamusiu,ty wiesz,co znaczy słowo "muszę". Wiem Zofiachciałaby, żeby zabrzmiało to żartobliwie wiem. Ale Renato iAgnieszka myślą o tym samym, patrząna nią imyślą o tym samym. Dodiabła! klnie w duchuRenato,gdzie jest mój film,co się stało z moim filmem? Kiedytuprzyjechałem, miałem wszystko poukładane-jak klocki. Odwróciłem się tylkow inną stronę,i wszystko się rozsypało; jak to pozbierać, czym toskleić,żeby się znowunie rozpadło? Matka i tadziewczyna. ,myślioHelenie, i ta dziewczyna. Jak ożywić tę twarz,jak rozświetlićte oczy? Czyośmieszyłby się przedstarym, gdybyzaproponował jej rolę w filmie? Przedstarym i przed nią? Chyba przednią bardziej. Ale niemając jej można mieć cośz niej, ten dręczący mit polskich powinności, ten sznur, który ichpęta, którynieraz windował ich na szubienice, ale dzięki któremuw najcięższych chwilach zawsze są razem jak żadeninnynaród. Tylko jak tougryźć? Jak pokazać? Jakpokazać udrękę? I szczęście, że się jest zdolnymją przeżywać, że nie odsuwa się jej od siebie? Stary sięwścieknie,ale chciał, chciał, żeby to było inne, nie jakpastado zębów znanej marki, nadająca się dla wszystkich, uniwersalna i światowa. Ciao,Renato! powtarza Agnieszka i już terazprzy matce iHelenie wyciągadoniego dłoń. Ciao! odpowiada Renato wroztargnieniu. 440Jak się udałapodróż? pyta dopieroteraz Helena. Stoitam jeszcze ten dom? StoimówiZofia, krążymiędzy pokojema kuchnią, znosi na stół naczynia, pieczywo,masło, jakieśzimne mięso. Stoi jak stał. Tylkolasujuż nie ma. Nie ma? dziwi się imartwi Helena. Pamięta,jak ze snu, wysokie drzewaiławkę wśród nich, pamięta próg domu, na którym w słoneczne dnirozkładała szmaciane lalki. Nie ma powtarza Zofia, jakby dopiero terazgodziła się na to,przyjmowałado świadomości, boprzecież tak naprawdę to niemogła się , z tym pogodzić nigdy. A pan Helena zwraca siędo Włocha znalazłpan tam miejsca z opowiadań ojca? Renatoschylamsko głowę. Znalazłem,to i inneSzkoda, że ojciec nie mógł przyjechać razemzpanem. Pamiętago pani? Jak przezmgłę. Alewiem, że zawsze spotykałomnie cośmiłego zestrony ludzi, którzy byli w 01szance. Ojciec nie mógł przyjechać. Renatopatrzy naswoje ręce, złożonepo obu stronach talerza. Jestzawsze takzajęty. Zdumiewające -mówi Zofia jak bardzo ludzie się teraz śpieszą, jakmało mają czasu dla siebie. Tak potwierdza Renato skwapliwie tak. A późnym popołudniem,kiedy zlikwidowawszy swojesprawyw Warszawie izabrawszy rzeczyz hotelu, zjawiasięznów przed domem, Zofia czekajuż na niegonadole. Wsiada,jakby ją coś nagliło, i nie przerażajej, że tenmłody człowiek, gdy tylko wydostają sięz zatłoczonych ulic, naciska gazi od razunalicznikujest sto czterdzieści; pragnietego dnianagłościipo441. śpiechu, przelotucieni drzewpo twarzy, gwałtownychuderzeńpowietrza. Nigdy jeszcze nie najeździłam się . tyle samochodem, co w ciągu tych dwóch dni mówi z uśmiechemdo Renata. Kiedy przyjadę następnym razem decyduje sięRenatobez uzgodnienia tej sprawy z ojcem zabiorępanią i starszą córkę do Rzymu. Och, dziękuję! Zofii sprawia przyjemność tozaproszenie, widać to pojej oczach, ale po chwilichmurnieje. -Tylko nie wiem, jak to będzie. Z czym? Nie wiem,czy Helenabędzie mogła. Zmieniaterazpracę. Zofia urywa, szuka czegośw torebce. Wie pan, jakto jest, sprawaurlopu na przykład. Nie, niepowiemmu, myśli, nie powiem mu, że Helenastraciła nie tylkomęża, ale i swój instytut, pracęw instytucie,że w tym liście, który dziś dostała,byłowypowiedzenie,że po to wysiali ją na stypendium zaocean, żeby potem nie wykorzystać tego, czego się tamnauczyła,ktoś inny zajął w tym czasie jej miejsce, więcnie możetamwrócić. Tegonie da sięzrozumieć,ale tosię dzieje, dlaczego tak się dzieje? Co Helena terazczuje, jakiezadajesobie pytania? Nie, nie,Helena jestsilna, po kim to wzięła, że jest silna? Bardzo bym chciał, żeby wszystko ułożyło siępomyślnie. Powinniśmybyli z ojcem wcześniejo tympomyśleć. Na taką przyjemność nigdy nie jest za późno Zofia pragnie zapobiec zażenowaniuRenata,bo i jejsprawiaono przykrość,chciałaby mówićo czymś innym, myśleć o czymś innym. Groźna woda, którąEmil stara się powstrzymać, której stara się niedopuścić do. ludzkich osad, to, że zawszejesttam, gdzieludzie potrzebują pomocy, jest jakąś pociechą, jakimś442potrzebnym jej zamknięciem wszystkichspraw, zapytagotylko otamto, dowie się,czy byłotak, jak przypuszcza, czy było tak, musi to wiedziećidowiesiętegojeszcze dziś, a potembędzieczekać na niegow kwaterze, aż wszystko się uspokoi, aż wysokafalaprzejdzie, aż duża woda się przewali i oni będąmoglirazemwrócić dodomu. Wie pani,gdzieto jest? pyta Renato. Pokażę panu namapie. Przystają, Renato rozkładamapę i Zofia pokazujemu punkt przy Wiśle,w którym chciałabysięznaleźć,doznaje dziwnego, śmiesznegowzruszenia dotykając napapierzemiejsca,nazwy tego miejsca, wktórymjestEmil, w którym Emil sięjej niespodziewa, a jednakbędą tam, będą tamrazem. W zimie mieliśmydużo śniegu, aprzez całą wiosnęopady deszczu, szczególnie,wgórach mówi doRenata, gdy znów ruszająstąd zagrożenie powodziowe na niżej położonych terenach. Mój mążsiedzi tamod tygodnia. Proszę przekazać mumoje ukłonyi wyrazy szacunku. Bo to,zdaje się,Emil z opowiadań ojca? Emil . uśmiecha sięZofia. Ogromnieżałuję, że niemogę go poznać, ojciecby się ucieszył,gdybym mu powiedział,że gowidziałem. Ale muszę na noczajechać do Wiednia. Och, to wcale nie jest pewne, czy go tam zastaniemy. Zofia boi się, żeby nie zmienił zdania iniezdecydował się jednak na przerwanie podróży. Wiepan, jak tojest w takich wypadkach. Co panizrobi wtakimrazie? Nic.Dowiem się, gdzie ma kwaterę, i będę tamczekać naniego. Jest tak, jak przewidywała: przywale ochronnym,umacnianym przez żołnierzy workamiz piaskiem, nie443. maEmila. Pyta o niego,jakiś młody oficer mówi, żepułkownik jest nawodzie, że nie wiadomo, kiedywróci,ale żołnierz może ją zaprowadzić na kwateręwe wsi,a oni zawiadomią pułkownika, jak tylko sięzjawi. Widzi pan mówi Zofia do Renata trochęz żalem, alejednak iz odrobinąsatysfakcji byłam tegopewna. Renatopodwozi jąjeszczerazem zżołnierzem dowsi i wysadza przed przyzwoitym murowanymbudynkiem, otoczonymkwitnącym sadem. Przynajmniejładnie tu mówi. Ładnie potwierdzaZofia, rozglądając się dokoła. Ładnąma pułkownik kwaterę mówi dożołnierza. Chłopakstaje na baczność. To jają wybierałem,proszępani pułkownikowej,Renato Zofiawyciąga rękę do Włocha, bo jużczas siężegnać Renato! Niech pan wraca zdrowo doRzymu i powie ojcu, że zachowaliśmygo w żywej pamięci. Na cześć Francesca często mówimypo włosku. Niech panpowie, żewidziałpan jego grób. A o tamtym. otamtym niech pannie wspomina. Nie trzeba. żebywiedział. Dziękuję mówi nie wiadomo dlaczego Renato. Tak.Nie trzeba, żeby wiedział. Dziękuję mówi Renatojeszcze raz. Całuje jejręcei za chwilę jużtylkotuman kurzu na drodze jestkrótkotrwałą pamiątką ponim, jest ulotnym świadectwem, że był tunaprawdę. Żołnierz wprowadzają na kwaterę, przedstawia gospodyni. Na szczęście nie jest gadatliwa i Zofia możebez obrazy zamknąć za sobą drzwi pokoju, w którymsą rzeczyEmila, witająceją rzeczy Emila, jego płaszcz,przewieszona przez poręcz krzesłakoszula, przybory444do golenia nastoliku. Dotyka ich palcami, przesuwa,gładzi obcowanie znimi jest jakimśukojeniem,prawie sennością, własną ciszą, wyłączoną z gdakaniakur za oknem,z poszczekiwania psa,z odgłosówjakiejś audycji radiowej, której słucha gospodyni. Zofia zrzuca z nóg obuwie i wyciągasię na łóżku. Wydaje jej się, żepoduszka pachnie głową Emila, wodą,jakiejużywa do włosów, na stoliku stoi popielniczkaz niedopałkami,w domu wyrzuciłaby je czym prędzej,tutaj wciąga nozdrzamiwoń nikotyny, bo ona takżejest jego obecnością, pewnością,żenadejdzie, że zaraztubędzie. Zasypia, ukołysana spokojem tych doznań,a kiedysię budzi, czarnąnocza oknemprzecina ostreświatło reflektorów, przeddomemwarczy odjeżdżającysamochód i po chwiliznajomekroki odzywają sięw sieni. Podnosi się pośpiesznie z łóżka,poprawia włosy,szuka kontaktu lampki na stoliku, zapalaświatło. Czy cośsię stało? pyta Emil od proga. Opalenizna, której niemiał wyjeżdżając zWarszawy, kryjezmęczenie jego twarzy. Gdy zdejmuje czapkę, międzyjej brzegiem a włosamiukazuje się jaśniejszy pas. Czycoś się stało? powtarza zniepokojem. Bez powodu nie mogę przyjechaćdo ciebie? Rozjaśnia się,rzucaczapkę na łóżko, siadaobok niej,całuje. Skórzanypas chrzęści cichutko, jak wtedy,kiedy żegnając się z Helenką pytał jej matkę, czy będzieczekać na niego. Och, mójdrogi! szepcze Zofia. Jak dobrze,że już jesteś. Dopiero wtedy, gdy Emil, myjącsię w miednicy stojącej na krześle, kończy swoją opowieść o powodzi,o stanieprzygotowań na zagrożonych brzegach,o swoichsiedmiu dniach poza domem,mówizupełniezwyczajnie: Wiesz,był unas synLucia. 445. Jakiego Lucia? Emil trze ręcznikiem piersi,przesuwa nim po karku. Naszego. Naszego Lucia z OIszankl. Przyjechałdo Polski w swoich sprawachzawodowych. Ojciec kazałmu nas odszukać. Był w Olszance, ale tam nie mógłsię nic dowiedzieć. Spotkaliśmy sięna cmentarzuprzygrobie Francesca. Byłaś tam? Przejeżdżałam obok cmentarza z Agnieszką, bowybrała się obejrzeć glinę wtamtejokolicy. Zastałamgo tam. Pojechaliście do Olszanki? pyta Emil cicho. Wkładabluzęod piżamy, powolizapina jej guziki. Tak.Pojechaliśmytam. Lasu prawie już nie ma. Emilmilczy. Zapala papierosa i gasi go zaraz, siadana łóżku. Ma w oczach to pytanie,którego spodziewałasięodpoczątku, pytaniei niepokój. Lasuprawie jużnie mą,a w domu mieszka jakiśpracownik cukrowni. Pokazałaś mu. pokazałaśte wszystkie miejsca,wktórych. Emil przesuwa dłoniąpo włosach, znowu ma ochotę zapalić papierosa, ale rezygnuje z tego. októrych opowiadał mu napewno ojciec? Pokazałam. I to także, o którymnie mógłmuopowiadać. To także. Pytanie w oczach Emila staje się wyrażniejsze, niepokójrośnie, więcjużtrzeba z tymskończyć, trzebato wreszcie powiedzieć. Wyjeżdżaliśmy już z Lichnowca, kiedy się dowiedziałam. Jakiś człowiek, którego zaprosiliśmydo samochodu, żeby go podwieźć, zapytał mnie, czy odnalazłam gróbswego męża. On właśnie był z tobą tegowieczoru, zostawiłeś u niegoHelenkę, a potem. potemprzyniósłjądo Olszanki. 448Emil długo milczy, a później pyta, podnosząc naniąoczy: Co myślisz o mnie? Niechciałeś mi powiedzieć, nie chciałeś, żebymcierpiała. Rozłożyłeś mi to na miesiące ilata, wiedziałeś,że przyjdzie uspokojenie. Emil potrząsagwałtownie głową, bierze jej rękę,zamyka w swoich dłoniach. Nie tylko to. nietylkoto. Mieliśmy przecież tych ludzi, tych dwóch Włochówi Pelaszkę, starczyłoby ci siły, żebyich przechować dokońca wojny, gdybyś wiedziała,że on zginął? Chciałabyś mieć ich u siebie w domu wiedząc, dlaczego zginął? Musieliśmyprzecież dokońca wykonać to, co nampolecił. Oddał w nasze ręceżycie trojga ludzi. Bałemsię, że się załamiesz, bałem się,żebyś się nie załamała. Ja sam. wiesz, gdybynie przyjazd twego ojca. Wiem. Musieliśmy to wykonać. My dwoje. Musiało starczyć nam siły. Nie masz żalu domnie? Zofia zaciskapowieki, potrząsagłową. Dopiero podługiej chwili może znów mówić. Grób wygląda porządnie. Ludzie postawili krzyż ztakimpięknym napisem. Dzieciprzynoszą kwiaty. Jestem tam co roku. Emil wciążtrzyma jejręce, wszystko, co przeżylirazem i co jeszcze razemprzeżyją,jestw tym. uścisku. Co roku tam jeżdżę. Wiesz, kim onbył dla mnie, kim do tej pory dla mniejest. Terazbędziemy już jeździćrazem. Tak.Teraz będziemy tam jeździć razem. Znowu reflektortnieciemnośćza szybami, narastawarkot silnika,samochódzatrzymuje się przed domem. To pewnie po mnie wzdycha Emil. Tak. Pośpieszne kroki dudnią przed domem, przemierzają sień. Nieśmiałe, jakby przepraszające pukaniei cichy glos: Panie pułkowniku l447. Zaraz idę! odkrzykuje Emil. Ubiera siępośpiesznie, a potem pochyla się, bierze ją w ramiona. Dziękuję ci, że przyjechałaś. Czekaj na mnie. Spiji czekaj na mnie. Dobrze mi będzie myśleć, że tujesteś. Odprowadzago do drzwi jakw domu, jak przez'tyle lat,iniezamyka ich, dopóki nie umilkną kroki,'"których powrót jestzawsze tą samą radościąserca. Dzisiaj jesttylko dlatego,że było wczoraj i że będziejutro. Koniec.