CLIFF McNISH Tajemnica zaklęcia Przekład Maciejka Mazan Tytuł oryginału THE DOOMSPELL ISBN 83-7245-903-7 Oczywiście dla Rachel 1. Wiedźma Wiedźma zeszła po ciemnych schodach Pałacu. Noc była mroźna, wokół szalała zadymka, a wicher wył jak głodny wilk. - Jaki śliczny wieczór - westchnęła wiedźma z rado- ścią. Choć na dworze panował trzaskający mróz, była tyl- ko w cienkiej czarnej sukni. Stopy miała bose. Do jej szyi przywarła czule żmija, od czasu do czasu błyskająca czer- wonym okiem przez zasłonę śniegu. Wiedźma szła lekko, rozkoszując się trzeszczeniem śniegu pod bosymi palcami; jej sługa Morpeth ze wszyst- kich sił starał się za nią nadążyć. Mierzył niespełna metr pięćdziesiąt i miał ponad pięćset lat. Jego oczy otaczały okrągłe zmarszczki, jakby ktoś je wielokrotnie wyjmował 7 i wkładał na powrót w oczodoły. Rozczochrana broda kryła się pod trzema szalikami. - I cóż, jak wyglądam? - spytała wiedźma. Przybrała twarz ładnej kobiety. - Dzieci dadzą się zwieść - wymamrotał Morpeth. - Dlaczego zadajesz sobie tyle trudu, Dragweno? Zwykle nie obchodzi cię, co myślą. Wiedźma znowu wyglądała jak zwykle: czerwona jak krew skóra, wytatuowane powieki, cztery szczęki, dwie w środku i dwie na zewnątrz wijących się gadzich warg. Rzę- dy zębów szczękały o siebie, walczyły o najlepsze miejsce do gryzienia. Pomiędzy nimi roiły się opancerzone purpuro- wookie pająki, które usuwały resztki ostatniego posiłku. - Ach, dziś ma przybyć wyjątkowe dziecko - odparła wiedźma. - Nie chcę go tak od razu przerazić. Morpeth zszedł ostrożnie po ostatnich oblodzonych stopniach wieży-oka. Był to najwyższy punkt Pałacu, cien- ka iglica przekłuwająca niebo. Niżej, w śniegu, kuliły się inne, najeżone blankami zabudowania Pałacu, o czarnych kamieniach sterczących w górę niczym nóżki żuczka. Mor- peth ostrożnie stawiał kroki. Nie chciał się pośliznąć; kie- dy spadał, wiedźma zawsze łapała go dopiero w ostatniej chwili. Dziś była wyjątkowo ożywiona. Delikatnie przeta- czała pająki na języku i śmiała się do siebie - był to brzydki śmiech, przeraźliwy, nieludzki jak sama Dragwena. Wciąg- nęła powietrze w nozdrza rozcięte jak płatki tulipana. - Wspaniały wieczór - powtórzyła. - Zimno, ciemno i wilki wyszły na polowanie. Czujesz? Morpeth stęknąl i zaczął przeskakiwać z nogi na nogę, żeby nie zamarznąć. Nie czul ani nic widział wilków, ale 8 wierzył Dragw enie. Jej trójkątn e kościan e powiek i otwo- rzyły się i rozciąg nęły poniżej kości policzk owych. Żaden szczeg ół nocy nie mógł ujść jej uwagi. - A najleps ze dopiero przed nami - westch nęła. - Wkrótc e zjawią się dzieci. Oczywi ście będą się zachow y- wać tak, jak wszystk ie inne - będą trochę zdziwio ne, ale wdzięc zne za naszą opiekę. Co zrobim y tym razem? - Uśmiec hnęła się, a wszystk ie jej szczęki wysunę ły się zło- wrogo do przodu. - Przestra szymy je na śmierć? Jak są- dzisz? - M oże na nic się nam nie przydad zą - szepnął. - Minęło wiele czasu, odkąd pojawił o się cudown e dziecko . - D zisiaj będzie inaczej - powied ziała wiedźm a. - To dziecko czuję już od jakiego ś czasu. Jest na Ziemi i rośnie w siłę. Ma dar. Mo rpeth nie odpowi edział. Chocia ż towarzy stwo wiedźm y zawsze było przykre, dziś pragnął być u jej boku. Jeśli cudown e dziecko napraw dę przybęd zie, zamierz ał wiedzie ć o nim tyle samo, co Dragwe na, choć z zupełni e innych powodó w. U stóp schodó w czekał powóz zaprzęż ony w dwa płoch- liwe czarne konie. Wiedź ma zwykle frunęła na powita nie nowyc h dzieci, ale dziś miała inny kaprys. Cz ekała niecier pliwie, aż Morpet h zejdzie po ostatni ch stopnia ch. Jaki on powoln y, pomyśl ała. Jaki stary. Miło będzie go wkrótc e zabić, kiedy przesta nie być potrzeb ny. We pchnęł a go do powoz u i wyszep tała zaklęci e trwogi dla każdeg o konia z osobna. Przeraż one, ruszyły z kopyta i pogalo powały w stronę Bramy. 2. Piwnica C o się dzieje? - spytał Eryk, chrupiąc płatki kukury- dziane. Rachel wzruszyła ramionami. - No, wiesz. - Znowu ten sen? - Aha. - Rachel zakołysała długimi ciemnymi włosa- mi nad jego mlekiem i prysnęła nim na brata. - Spadaj! - Eryk zbliżył twarz blisko do Rachel, sze- roko otworzył usta, aż mleko i płatki pociekły mu po bro- dzie. - Smarkacz - obraziła się Rachel. Eryk roześmiał się. - Na pewno nie będę taki jak ty, dzięki. Rachel spojrzała na swoje nietknięte śniadanie. 10 - Ten sen się zmienił - powiedziała. - Tym razem widziałam... - Dzieci - dokończył Eryk. - Wiem. Też je widzia- łem. Na śniegu, za tą kobietą. Mama siedziała obok nich. Mieszała kawę. - No nie, znowu? - westchnęła. - Rachel, to ty zaczę- łaś opowiadać te banialuki o snach. Zaraziłaś Eryka. Może przestaniecie już żartować? To wcale nie jest śmieszne. - Dlaczego nam nie wierzysz? - spytał Eryk. - Śnią nam się te same sny. Takie same! - Wczoraj - dodała Rachel - za tą kobietą stały drżące dzieci. Miały wielkie zmarszczki wokół oczu. I całe były oszronione. - Wyglądały, jakby prawie nie żyły. - Och, przestańcie! - ostrzegła ich mama. - Mam już dość tych bzdur. - Naprawdę, mamo - powiedział Eryk z przekona- niem. - Ta kobieta ze snu jest dziwna. Wokół niej pada ciemny śnieg. Ma naszyjnik w kształcie żmii i ten naszyj- nik patrzył prosto na mnie. - To była żywa żmija - poprawiła go Rachel. - Chyba się umówiliście - rzuciła mama niecierpli- wie. - Dobrze was znam. Myślicie, że dam się nabrać? Kończcie śniadanie. Rachel i Eryk umilkli i zajęli się jedzeniem. Była so- bota, więc później mogli robić to, na co tylko mieli ocho- tę. Eryk zbiegł do piwnicy, żeby pobawić się modelami samolotów. Rachel, głęboko zamyślona, poszła do pokoju poczytać. Miała nadzieję, że to jej pomoże zapomnieć o śnie. Jak miała przekonać mamę, że nie kłamie? 11 Po chwili uniosła głowę i zobaczyła mamę, stojącą w drzwiach. Możliwe, że przyglądała się jej od pewnego czasu. - O tych snach to było na poważnie? - spytała mama. - Tak. Mama zmierzyła ją surowym wzrokiem. - Naprawdę? Rachel odpowiedziała takim samym spojrzeniem. - Mamo, przecież nie zmyśliłabym czegoś takiego. To nie są zwykłe sny. - Jeśli mnie nabierasz... - Nie nabieram. Mówię prawdę. - Mmm... No, dobrze. - Mama zakołysała torbą. - Idę na zakupy. Później poważnie o tym porozmawiamy. Gdzie tata? - Zgadnij. - W garażu, naprawia samochód. - Znowu? Obie parsknęły śmiechem. - Przypilnuj Eryka, dobrze? Rachel skinęła głową. - Dobrze. Za chwilę do niego zajrzę. Mama wyszła, a Rachel wróciła do książki. Zrobiło się jej lżej na sercu, ponieważ ktoś poza Erykiem zaczął przynajmniej odrobinę wierzyć wjej sny. Koło domu prze- jeżdżały z warkotem samochody. Po ulicy przebiegły roze- śmiane dzieci, na które zaszczekał pies sąsiada. Tata zaklął parę razy w garażu - typowe odgłosy sobotniego poranka. Wreszcie Rachel ziewnęła i poszła po Eryka. Wyszła na korytarz... i stanęła. 12 To, co usłyszała, nie było typowym sobotnioporan- kowym odgłosem. To był krzyk. Skąd dochodził? Z dołu. Na pewno. Ale nie z kuchni czy salonu... - Eryk? - zawołała i nastawiła ucha. Tak, ktoś krzy- czał. Dźwięk dochodził gdzieś z głębin domu. Kiedy zbli- żyła się do piwnicy, na ścianę padł pomarańczowy cień. Czyżby się paliło? - Precz! - ryknął Eryk. - Ratunku! Coś mnie... Pusz- czaj! Rachel stanęła w otwartych na oścież drzwiach piw- nicy. Z obawą wciągnęła powietrze, spojrzała w dół stro- mych schodów. W piwnicy nie było ognia, ale całe jej wnętrze pulso- wało szkarłatnym światłem. Tak, jakby słońcu znudziło się zachodzić na niebie i postanowiło przenieść się do ich domu. Rachel osłoniła oczy. Na ścianie piwnicy poruszał się jakiś cień. Krzyknęła cicho i osunęła się na kolana. Gdzie Eryk? Słyszała jego zdyszany oddech. Poszła za dźwiękiem i zrozumiała, że ten cień to właśnie jej brat. Wierzgał nogami, a jego ciało było jakby przyszpilone do ściany. - Rachel! - wrzasnął na jej widok. - Coś mnie złapa- ło! Nie mogę się wyrwać! Zbiegła po schodach. - Co to? - Nie wiem! Trzyma mnie! Nie mogę odwrócić gło- wy! -Walnął pięścią ścianę. - No, puszczaj! Chwyciła go za nadgarstki, mocno pociągając do siebie. Dopiero teraz zobaczyła palec. 13 Był ogromny i czarny. Na jej oczach przebił się przez ceglany mur i sięgnął do nogi Eryka. Objął ją i szarpnął. - Co się dzieje? - załkał Eryk, widząc przerażoną minę Rachel. -Widzisz go? Nie stój tak! Przez cegły przebił się drugi palec. Trzema wyszczer- bionymi zielonymi pazurami objął szyję chłopca i przecią- gnął jego głowę na drugą stronę ściany. Rachel skoczyła, chwyciła Eryka za rękę i pociągnęła ze wszystkich sił. Powoli, centymetr po centymetrze, jego głowa znowu wróciła do piwnicy. - Mocniej! - krzyknął Eryk stłumionym głosem. - Znajdź jakąś broń! Rozejrzała się gorączkowo za czymś ostrym. Ale to coś, co wdarło się do piwnicy, nie zamierzało wypuścić Eryka. Przez ścianę przebiła się druga czarna ręka. Tym razem sięgnęła po Rachel. Cofnęła się; kościste palce zatrzymały się tuż przed jej twarzą i wymierzyłyjej mocny policzek. Upadła... i puściła brata. W ułamku sekundy obie ręce chwyciły chłopca wpół i wciągnęły w ścianę. Jedna jego ręka pojawiła się jeszcze na chwilę w piwnicy, skrobnęła paznokciami o podłogę, szukając czegokolwiek, czego mogłaby się chwycić... i znik- nęła na dobre. Rachel podniosła się, dygocąc jak w febrze. Do stóp upadła jej obluzowana cegła, ale poza tym nigdzie nie zo- stał ślad po czarnych rękach. Otarła rękawem krwawiącą wargę. Idź po... tatę! Cofała się tyłem do schodów, nie spuszczając oczu ze ściany. Na ich szczycie obróciła się i skoczyła do drzwi. 14 Zamknęły się jej tuż przed nosem. Chwyciła za klamkę i krzyknęła - była tak gorąca, że nie można było jej dotknąć. Raptem za jej plecami rozległ się okropny zgrzyt. Ścia- na wybrzuszyła się i rozstąpiła na boki. Cegły posypały się na podłogę jak wybite zęby. Rachel owinęła rękę swetrem i szarpnęła za klamkę. - Zacięła się! - krzyknęła. Uderzyła pięściami w drzwi. - Nie mogę otworzyć. Tato! Tato! W plecy uderzył ją wicher. Odwróciła się. W ścianie piwnicy powstawały nowe drzwi. Nie były to zwyczajne drzwi; jarzyły się zielonym blaskiem, miały kształt oka i po- woli rosły. Wielka czarna łapa, ta sama, która uderzyła ją w twarz, rozchyliła powieki. Nad głową Rachel rozległo się głuche dudnienie. - Tato! - Kto tam jest? - zawołał. - Co to za hałas? - To my, ja i Eryk! Coś... coś się tu wdarło! - Nie słyszę! - odkrzyknął. - Co się dzieje? Jeśli to znowu jakaś zabawa... - Zatrzasnęliśmy się! Pomocy! Tata zaczął się dobijać do drzwi piwnicy. Natychmiast, jakby wyczuwając jego obecność, wiatr wpadający przez drzwi-oko stał się porywistym wichrem. Uderzył w Rachel, wzbił kurz z podłogi, dmuchnął nim w jej oczy. Drewniany stołek przejechał po podłodze. Modele Eryka zawirowały szaleńczo w powietrzu, rozbi- jając się o sufit. Rachel nie mogła złapać tchu. Wiatr bił ją jak pięścią, zatykał kurzem usta i nos. Nie słyszała już taty. 15 - Gdzie jesteś? - krzyknęła. Nagle rozległ się trzask - to siekiera rozbijała drewno. - Trzymaj się! - zagrzmiał tata. -Już idę! Poczuła, że coś ją ciągnie w głąb piwnicy. Zaparła się nogami, chwyciła za framugę drzwi. Tato rąbał drzwi, ale były zbyt grube, by ustąpić. Rzucił siekierę i wsunął rękę przez odłupaną szparę w drzwiach. - Trzymaj się mnie! Nie puszczaj, choćby nie wiem co! Chwyciła go za przegub, zamrugała powiekami, żeby oczyścić oczy z piasku, i zmusiła się, by się obejrzeć. Oko zajmowało już prawie całą ścianę. Dwie łapy rozchyliły jego powieki. Łapy zaś należały do ogromnego czarnego stwora o trójkątnych zielonych oczach. Sierść na jego ciele jeżyła się na wietrze, każdy włos zakończony był maleńką główką żmii. Główki sięgały do wnętrza piwnicy, wycią- gały się do nóg Rachel, żeby zatopić w nich kły. Dziew- czynka cofnęła się najbardziej, jak mogła, wciąż czepiając się ręki ojca. Czarny stwór chciał wepchnąć się do piwnicy, ale był zbyt wielki. Kiedy się mu nie udało, na środku jego głowy otworzyła się paszcza. Zza czterech szczęk wypełzły pająki o purpurowych oczach. Pobiegły ku Rachel. Z paszczy wysączyło się jedno słowo: - Rachel... Krzyknęła i na sekundę puściła rękę taty. To wystarczyło. Wicher porwał ją i cisnął w oko-drzwi. Potwór usunął się z jej drogi. Po raz ostatni rozejrzał się po piwnicy i wessał pająki do paszczy. Ostatnim wido- kiem, jaki został w oczach Rachel, zanim opuściła ten 16 świat, był przesuwający się pod nią ogromny cień i tata, który wreszcie rozbił drzwi i wpadł do środka. Za późno. Ceglana ściana zamknęła się z przeraźli- wym zgrzytem, a stworzenie zamknęło oko-drzwi. Tata Rachel wbiegł do piwnicy, dopadł ściany i zaczął walić w nią pięściami. Na jego głowę posypały się kawałki połamanych mebli. Nie czuł bólu. Zaczął uderzać w ścia- nę siekierą; uderzał i uderzał, aż wreszcie zupełnie osłabł. Siekiera wysunęła się mu z rąk; wyszczerbił tylko parę ce- gieł. Spojrzał z wściekłością na swoją rękę, która wypuściła ( Rachel, kopnął siekierę, aż poleciała pod przeciwległą ścia- nę, i zapłakał. 3. Między świałami T uż za drzwiami-okiem Rachel wpadła jak kamień w nie- zmierzoną czarną studnię pustki. Zakryła twarz ręka- mi, spodziewając się, że lada chwila o coś się rozbije - ale ciągle spadała i spadała, koziołkując w ciemnościach, led- wie mogąc oddychać na lodowatym wichrze. Nagle zatrzymała się gwałtownie, zupełnie jakby ktoś podłożył pod nią poduszkę. Zawisła w powietrzu, łagod- nie się kołysząc. Wokół nadal panowały ciemności, ale dostrzegła, że coś, jakby bardziej skoncentrowana czerń, trzymają za rękę. To stworzenie z piwnicy! Przez chwilę patrzyły na nią złe trójkątne oczy, każde wielkości jej twa- rzy. Potem znikły, a czarny bezkształtny stwór ją ode- pchnął. Znowu runęła głową w dół. 18 Zanim zdołała przestać krzyczeć, minęło kilka strasz- nych sekund. Odruchowo rozłożyła ramiona; jej ciało powoli odzyskało równowagę i przestało kręcić młynki w powietrzu. Spadała nogami do dołu. Mocno zaryła się piętami w powietrze. Wolniej, pomyślała, zsuwając się jak narciarz po zboczu góry. Myślała tylko o tym, aż porywi- sty lodowaty wicher zmienił się w zwykły wiatr, a ten - w lekki wietrzyk, zaledwie muskający jej głowę i ramio- na. Skupiła się jeszcze bardziej i powiedziała: - A teraz stop. I jakby powietrze od samego początku tylko czekało na ten rozkaz, Rachel zatrzymała się. Czy to ja tego dokonałam? - zdziwiła się Rachel. Jak to możliwe? Odwróciła się powoli, zatoczyła pełne koło, dzięki cze- mu mogła się rozejrzeć. Krzyknęła cicho, zdumiona. Uniosła rękę. Przysunęła ją do twarzy tak blisko, że czuła na niej swój oddech, ale mrok był tak nieprzenikniony, że nie mogłajej dojrzeć. Chcęją zobaczyć, pomyślała.Jej dłoń natychmiast rozjarzyła się słabym światłem. Rachel poru- szyła palcami. - Wszystko - powiedziała na głos i w tej samej chwili jej ciało zabłysło mglistym blaskiem. Jaśniej, pomyślała, i jej ciało stało się wiązką światła w mroku. - Oświetlić wszystko! - krzyknęła. Myślała, że prze- strzeń wokół niej zabłyśnie jaskrawymi kolorami. Mrok się jednak nie rozproszył, tylko wokół jej ciała zawirowały miliony świetlistych pyłków, ulatujących do góry w po- dmuchach wiatru. 19 Zadrżała. Jak to możliwe, że doszło do tych niewiary- godnych rzeczy? Czuła, że rozpierają moc, jakaś dziwna, nieznana jej siła, która aż prosi, żeby ją wykorzystać. Co to znaczy? Rozejrzała się. Wisiała w mroku i ciszy. Nigdzie nie było ścian ani sufitu, nie mogła się zorientować, jak dale- ko znajduje się ziemia. Z dołu dolatywał wilgotny po- dmuch, łagodnie gładzący jej włosy. Nigdzie nie widziała Eryka. Chciała go zawołać, ale wiatr porywał jej słaby głos i unosił gdzieś daleko. Poza tym nie słyszała żadnych dźwięków. Po uderzeniu czarnej łapy spuchła jej warga. Po bro- dzie potoczyła się kropelka krwi. Spadła w dół. Rachel widziała ją tylko przez parę sekund, szybko znikającą w mroku. Musi być jakiś sposób, żeby znaleźć Eryka. - Gdzie onjest? - spytała ciemności i natychmiast uj- rzała w dole miotającą się niebieską kropeczkę. Znała ten kolor - to sweter jej brata. - Zanieś mnie do niego! - rozkazała, ale tym razem polecenie nie zostało wykonane. Niebieska kropeczka od- dalała się z każdą sekundą. Ten stwór musi tu gdzieś być, pomyślała Rachel. Może wpatruje się tymi trójkątnymi śle- piami w Eryka. Czy on też potrafi robić to, co ona, czy też spada w dół jak kamień, ledwie żywy ze strachu? Przezwyciężyła strach przed zejściem w dół, gdzie pew- nie czekał już na nią stwór z piwnicy, zebrała całą odwagę i zanurkowała w stronę odległego niebieskiego punkcika. Jej żołądek fiknął koziołka. Zaraz potem wokół niej świs- nął wicher, a ona popędziła w dół. Szybciej, powiedziała, 20 a jej ciało posłuchało. Ciepły wietrzyk zmienił się w lodo- waty podmuch, smagający jej twarz. Niebieski kształt był coraz bliżej. Rachel zanurkowała ku niemu, zrównała się z bratem, chwyciła jego koziołku- jące ciało i zatrzymała się razem z nim. Eryk miał zamknię- te oczy. Widać upadek, strach albo wiatr, nie pozwalający zaczerpnąć oddechu, pozbawiły go przytomności. Długo tuliła go w ramionach, dopóki się nie ocknął, a potem po- zwoliła mu się wypłakać, szepcząc słowa pociechy. Wresz- cie Eryk spojrzał na nią zawstydzony. Na policzku i szyi miał zaschnięte wymiociny. - Rachel... ty świecisz! Jak to? - otworzył szeroko oczy. Rachel uniosła brwi. - Nie wiem, ale kiedy ty sobie zemdlałeś, ja się zaję- łam eksperymentami. Patrz. - Skupiła się i sprawiła, że jej włosy zrobiły się czerwone, żółte, a potem znowu czarne. - JTjjj — jak to zrobiłaś? - wyjąkał Eryk. - Nie wiem - odpowiedziała, trochę nerwowo. - Ale umiem dużo różnych rzeczy. - Sprawiła, że jej wargi za- lśniły złotem. Chłopiec zamrugał powiekami. - Ja też tak mogę? - Spróbuj. Musisz kazać jakiejś części swojego ciała, żeby zaczęła świecić. Eryk zmrużył oczy w skupieniu, ale jego usta nie za- lśniły. Próbował kilka razy, bez skutku. W końcu się pod- dał. 21 - Co się dzieje? - spytał poważnie. - Ciągnie nas do tego czegoś, co nas porwało? - Nie. Po prostu wisimy sobie w powietrzu. - Ostroż- nie dotknęła językiem opuchniętej wargi. - Ale chyba możemy wylądować na ziemi? Nie możemy tu wisieć do końca świata. - Nie ląduj, głupia. Zabierz nas do piwnicy. Oczywiście! Dlaczego o tym nie pomyślała? Mocno chwyciła Eryka i wyobraziła sobie, że oboje wracają w ra- miona taty. Ale nic się nie stało. Spróbowała polecieć w górę tylko na parę centymetrów. Też nic. - Świetnie -jęknął Eryk. - Ten stwór chce chyba, żeby- śmy tu zostali. - Spojrzał w dół. - Widziałaś go? Był wielki. Rachel opowiedziała mu, co się zdarzyło w piwnicy, pomijając tylko żmije i pająki. Eryk długo milczał. - Jeśli poszedł za tobą - powiedział w końcu - to pew- nie czeka na nas na dole. - Być może. - Na pewno. - Mmm. Skoro powrót na górę był niemożliwy, powoli opuści- ła się w dół. Przez parę minut oboje wpatrywali się z oba- wą w mrok, w każdej chwili spodziewając się zobaczyć czar- ne łapska. - Czekaj! - rzucił Eryk. Wskazał na plamkę mdłego światła na dole. - Tam coś jest. Zbliża się do nas. Patrz! Rachel spojrzała w kierunku, który wskazywał. Pod nimi pojawiła się mała szara plamka, która z każdą chwilą rosła. 22 - Tamto coś było czarne, nie? - upewnił się Eryk. Rachel przytaknęła. - I miało zielone oczy? - Może teraz nie jest czarne. - A może to ktoś, kto też został porwany. - Na to jest za duży - odparł Eryk rzeczowo. Rachel uznała, że ma rację. Szary kształt zbliżył się, zasłaniając wszystko pod nimi. To nie było dziecko. To coś miało ogromne rozmiary. - Chyba jest miękkie - odezwała się Rachel. - Nie sądzisz? Eryk zaczął wierzgać. - Zaraz na to wpadniemy. Pod spodem jest to coś! Zatrzymaj nas! Rachel spróbowała to zrobić, ale dalej spadali ku sza- rości. Poruszali się jednak tak wolno, że prześcignęłoby ich nawet dryfujące w powietrzu piórko. Otoczył ich po- dmuch zimna, a potem porywisty wicher. Wokół nich zro- biło się zimno, lecz w dali pojawiły się mrugające świateł- ka. - Wyglądają jak gwiazdy - szepnął Eryk, rozglądając się. - Na pewno. Chyba jest noc. A my... my jesteśmy na dworze. I w tej samej chwili wylądowali miękko na pierzynce śniegu. Ogromny księżyc w pełni, pięć razy większy od ziem- skiego, jarzył się zimnym blaskiem na środku nieba. Ra- chel rozejrzała się czujnie. Otaczały ich dziwne drzewa 23 o powykręcanych konarach. Wszystkie były przygniecio- ne grubymi poduchami śniegu; pod tym ciężarem gałęzie uginały się, jakby machały do nich na powitanie. Śnieg nie był biały, lecz szary. Rachel chwyciła w dłoń delikatne płatki; rozpuściły się, brudząc jej palce ciemną wilgocią. Dookoła widać było tylko szary śnieg. - Rany - szepnął Eryk. - Całkiem inaczej niż w do- mu. - Bo nie jesteście w domu - rozległ się głos za ich plecami. Dzieci podskoczyły ze strachu. Za nimi klęczała na śniegu uśmiechnięta kobieta ze snu. Miała świetliste zie- lone oczy o fioletowych i szafirowych smugach. Proste czarne włosy spadałyjej kaskadami na plecy, a najej zgrab- nej szyi wisiał misterny brylantowy naszyjnik w kształcie żmii. Żmija miała dwoje dużych oczu w kolorze rubinów, które zamigotały do Rachel. Obok przysiadło zgarbione przysadziste stworzenie, wyglądające jak bardzo stary krasnolud. - Kim... Kim jesteś? - spytała Rachel kobiety. - Mam na imię Dragwena - odparła wiedźma. Wska- zała krasnoluda. - A to Morpeth, mój sługa. Witaj w świecie Ithrei, Rachel. Dziewczynka otworzyła szeroko oczy. - Skąd wiesz, jak mam na imię? - Och, wiem wiele rzeczy. Na przykład to, że Eryk się mnie boi. Jak myślisz, dlaczego? Rachel poczuła, że Eryk chowa się za nią. - To mi się nie podoba - szepnął. - Coś się nie zga- dza. Nie ufaj jej. 24 Rachel uciszyła go, ale także była nieufna. Czy to na- prawdę ta sama kobieta, którą widywała w snach? Zauwa- żyła, że krasnolud dygotał z zimna, choć miał na nogach ciepłe buty, a bosa Dragwena stała spokojnie, jakby nie czuła mrozu. - Wpadliśmy w ciemny tunel - powiedziała Rachel. -Jakieś stworzenie z czarnymi łapami... - Już go nie ma -wtrąciła Dragwena. - Spłoszyłam je. - Jak to możliwe? Było takie wielkie i... - Zapomnij o czarnych łapach - przerwała Dragwe- na. - Włóżcie to. Morpeth podał obojgu ciepłe płaszcze, rękawiczki i szale. Rachel przyjrzała się im uważnie, pamiętając, że jeszcze przed chwilą krasnolud ich nie miał. Ubrania pa- sowały doskonale. Rachel zarzuciła na szyję podbity fu- trem szal. Ledwie dotknąłjej skóry, natychmiast sam udra- pował się na jej ramionach. Zadrżała i zastanowiła się, co będzie dalej. Czy to ma- giczny świat? Czy może tu korzystać z mocy, którą odkry- ła w sobie pomiędzy światami? Kim była ta kobieta? Zer- knęła na przytulonego do niej Etyka i zobaczyła strach w jego oczach. - Musimy wracać do domu - powiedziała twardo. I - Nieważne - odparła Dragwena. Zerknęła na Ery- ka. -Jakie słodycze lubisz najbardziej? - W ogóle nie lubię słodyczy - wymamrotał. Dragwena uśmiechnęła się do niego. - Naprawdę? - No... - Nagle na jego twarzy odmalowało się zdzi- wienie. -Właściwie lubię żelki. 25 Serce Rachel zabiło mocniej. Eryk nigdy nie jadał Zel- ków. - Tak myślałam - oznajmiła Dragwena. - Zajrzyj do kieszeni. - Chwileczkę! - zawołała Rachel. - Chcemy do domu. Nie jesteśmy głodni. Och! Z kieszeni Eryka wypełzł zielony żelek, pobiegł po jego rękawie i zeskoczył na ziemię. Za nim ukazał się niebieski. Wyroiły się z kieszeni obojga dzieci, poturlały się przez śnieg, usiłując uciec. Oczy Dragweny roziskrzyły się blaskiem. - Łapje! Eryk, nie rozumiejąc, dlaczego to robi, natychmiast rzucił się w pogoń za Zelkami. Zaczął je wpychać do ust. Morpeth jęknął w duchu. Wiedział, że tak naprawdę żelki to pająki, które pędzą przez śnieg, by znowu wpeł- znąć do ust Dragweny. Wiedźma zrobiła to, czego się spo- dziewał - rzuciła na dzieci zaklęcie ot tak, dla rozrywki - i po to, by wypróbować Rachel. Eryk z coraz większym zapamiętaniem starał się zła- pać i zjeść wszystkie żelki. Do jego ust wpadł pająk o czte- rech zakrzywionych kłach. Eryk zmiażdżył go zębami i przeżuł, rozglądając się za innymi, które starały się uciec. Rachel była tak samo zafascynowana Zelkami jak jej brat. Podniosła jednego do ust. Cukierek dygotał jej w pal- cach, jakby chciał, żeby rozgryzła jego soczyste ciałko; ale wyraz obrzydzenia na twarzy Morpetha sprawił, że Ra- chel się zawahała. Czuła jednak męczący apetyt. Spojrzała na niezadowolonego Morpetha, na trzęsącą się ze śmiechu kobietę, na cukierek, który błagał, żeby go zjadła. Wreszcie 26 z ogromnym wysiłkiem odrzuciła od siebie żełka. Wylą- dował na sukience kobiety i popędził do jej ust. Dragwena zdjęła go ze swojej brody i podała Rachel. - Nie masz ochoty? - spytała. - Są pyszne. - Nie - wymamrotała Rachel niepewnie. - To zna- czy tak, chciałabym... To znaczy nie, nie lubię żelków... To znaczy... - Zerknęła na Eryka, goniącego za Zelkami. - To znaczy... - Spróbowała pomyśleć o czymkolwiek, byle nie o słodyczach. - Chcemy wracać do domu! - Eryk nie zareagował. - Prawda? Chcemy wracać do domu. - Och, cicho bądź - powiedział Eryk, któremu po brodzie spływał niebieski sok. - Nie słuchaj jej, Dragwe- no. Rachel gada bzdury, jak zwykle. Rachel spojrzała na niego z niedowierzaniem. Jeszcze przed chwilą bał się Dragweny. Dlaczego zmienił zdanie? Zerknęła na nią nerwowo. Czuła, że znalazła się w ogrom- nym niebezpieczeństwie. Czy ma uciekać? Ale to by zna- czyło, że zostawi Eryka... Wiedźma wyprostowała się powoli, przeciągnęła jak kot, aż osiągnęła wysokość co najmniej trzech metrów. Wspięła się na palce i uniosła w powietrze. Podpłynęła do Rachel. - Niech ci się dobrze przyjrzę - syknęła. Przesunęła palcami po jej nosie i powiekach. - Mmm... Ciekawe z cie- bie dziecko. Teraz widzę, że spełniasz moje oczekiwania. Nawet je przewyższasz. Odpowiedz mi: to Eryk przeszedł pierwszy przez ścianę? Jak to się stało, że wylądowaliście jednocześnie? Rachel czuła, że nie powinna jej ufać, ale coś kazało jej powiedzieć prawdę: - Przyfrunęłam do niego. To było łatwe. 27 Dragwena parsknęła śmiechem. - Co jeszcze było takie łatwe? Rachel opowiedziała o wszystkim, co się zdarzyło po- między światami. Nie mogła się powstrzymać. Słowa same wyrywały jej się z ust. W końcu Dragwena pozwoliła jej odpocząć. - To, co tobie przyszło bez trudu, było nieosiągalne dla wszystkich innych dzieci. Absolutnie wszystkich. A przed tobą przybyły ich tu tysiące. Tysiące dzieci, z któ- rych nie miałam żadnego pożytku. Chodź ze mną. I znowu Rachel nie mogła się powstrzymać. Wyciąg- nęła rękę, ujęła nieruchomą dłoń Dragweny. Instynkt, głę- boko ukryty na dnie jej umysłu, mówiłjej, że powinna się bronić, trzymać blisko Eryka i uciec razem z nim. Ale ona poczuła, że bierze Dragwenę pod rękę. Morpeth ujął małą rączkę Eryka i wszyscy czworo ruszyli przez śnieg tak, jak- by robili to już setki razy. Czekał na nich powóz, zaprzężony w czarne konie. Eryk usiadł obok Morpetha, z rękami ładnie ułożonymi na kola- nach. Morpeth patrzył nieruchomo przed siebie. Rachel pra- wie nie zwracała na nich uwagi. Starała się być jak najbliżej Dragweny, zafascynowana jej wyglądem, głosem i gestami. Zapomniała, że chce wracać do domu. Prawie zapomniała, że ma dom. Nie mogła oderwać oczu od wiedźmy. Dragwena chwyciła parę płatków śniegu, które wpa- dły do powozu przez otwarte okno. - To co, lecimy? Rachel skinęła głową z entuzjazmem. Wiedźma szepnęła coś do wielkich czarnych rumaków. Natychmiast uniosły się w powietrze i ruszyły do Pałacu. 28 4. Pałac R achel nie potrafiła sobie przypomnieć, co się działo podczas podróży do Pałacu. Wiedźma trzymała ją moc- no i zadawała pytanie za pytaniem. Rachel opowiedziała jej o sobie wszystko, nawet rzeczy, o których nie wiedziały jej najbliższe przyjaciółki. Mówiła o szkole, rodzicach, ulubio- nych kolorach. Opowiedziałajej o wszystkim, co lubiła i czego nie lubiła. Dragwena interesowała się zwłaszcza tym drugim. Kiedy wiedźma skończyła zadawać pytania, kazała na- szyjnikowi ześliznąć się ze swojej szyi. Żmija owinęła się wokół gardła Rachel i zaczęła nią delikatnie kołysać - tak długo, aż dziewczynka zapadła w głęboki trans, z którego mogła ją obudzić tylko wiedźma. Dragwena patrzyła na nią ze skrywaną radością. Ta dziew- czynka była dużo silniejsza, niż można się było spodziewać. 29 Nauczyła się fruwać już między dwoma światami. Oparła się pokusie słodyczy nawet wtedy, gdy wiedźma ją zachę- ciła. Ciekawe, pomyślała Dragwena, czy to na ciebie czeka- łam tak długo? Westchnęła. Ileż innych dziewczynek robiło tak wielkie nadzieje! A potem okazywało się, że są zbyt sła- bowite, by doskonalić trudną sztukę czarnoksięstwa. Być może Rachel jest tylko kolejnym słabym dzieckiem... Wiedźma sprowadziła powóz na ziemię, otworzyła okna i wezwała cicho wilki. Nie minęła chwila, a podkradły się ku niej, obwąchały nogi koni, równie uradowane jak ona. Dragwena uspokoiła się, odrzuciła twarz ładnej ko- biety. Uszy schowały się jej we wnętrzu czaszki, twarz za- barwiła czerwienią, a powieki rozciągnęły na boki, by spo- tkać się z tyłu głowy, dzięki czemu widziała wszystko wyjątkowo dokładnie. Idąc za swoim kaprysem, zrzuciła z kozła woźnicę, przejęła lejce i przez kilka kilometrów bezlitośnie siekła konie batem, błyskając czterema rzędami zębów w lodo- watym świetle ogromnego księżyca Armath. Wreszcie kazała przerażonym koniom zatrzymać się u stóp schodów Pałacu. Najej przyjazd czekało parę drob- nych postaci, bardzo przypominających Morpetha. - Szybko, głupcy! - rzuciła niecierpliwie. - Zabrać ich! - A... a... ale, królowo - wyjąkał jeden - komnata nie jest gotowa. 30 Spojrzał surowo na dwoje pozostałych. Jego pomoc- nicy otulili Rachel i Eryka w ciepłe koce i poczłapali z nimi po schodach. - Niegotowa! - syknęła Dragwena. - Czyja to wina, Leifrimie? Twoja? Spuścił wzrok. - Nie, moja - odezwał się inny głos. Naprzód wystą- piła rudowłosa istotka z twarzą dziewczynki i oczami sta- rej kobiety. - Ukarz mnie! - Cicho, Fenagel! - szepnął Leifrim. Wiedźma parsknęła śmiechem. - Może powinnam ukarać was oboje. Ojca i córkę. Ojca za głupotę, córkę za to, że odezwała się niepytana. - Spoj- rzała w księżyc. W tej samej chwili Leifrim pofrunął ku czar- nemu niebu i zawisł kilkanaście metrów nad ziemią. - Co mam zrobić z twoim ojcem? - zwróciła się wiedźma do Fenagel. - Zasługuje na surową karę czy tyl- ko na karę symboliczną? - Proszę, nie rób mu krzywdy - odezwała się Fenagel błagalnie. - On tylko mnie bronił. To ja dopuściłam się niedbalstwa. Dam ci wszystko, czego chcesz. - Dziecko - powiedziała Dragwena - nie masz nicze- go, na co miałabym ochotę. W moim królestwie tylko mnie wolno zapominać, a ja nie zapominam niczego. Potężna siła cisnęła Leifrima o drzewo; upadając, ude- rzył kolanami o ziemię. Rozległ się trzask pękającej kości. Przez parę minut Dragwena z ukontentowaniem przyglą- dała się, jak Leifrim usiłuje podnieść się z ziemi. Potem rozłożyła ręce, uniosła się nad zlodowaciałą ziemią i po- szybowała ku światłom wieży-oka. 31 Kiedy tylko wiedźma zniknęła im z oczu, Fenagel pod- biegła do ojca. Leżał u stóp drzewa i jęczał głośno. - Cśśś... - szepnęła. -Już dobrze. Poszła sobie. Inny mężczyzna ze spiczastą brodą natychmiast objął dowodzenie. Zbadał nogi Leifrima i rozkazał trzem innym, by zanieśli go do drewnianej chatki, gdzie opatrzyli jego skaleczenia i ujęli jego połamane nogi w łupki. Fenagel spojrzała na niego ze złością. - Nie mogłeś mu pomóc? Podobno jesteś naszym przywódcą! W kółko mówisz tylko o tym, jak powinni- śmy sobie pomagać. A teraz mądry Trimak stał w milcze- niu jak wszyscy inni. Jak mogłeś? Trimak spuścił głowę. - Nie możemy zaatakować Dragweny wprost. Twój ojciec to rozumie. Gdybym zrobił cokolwiek, żeby go ra- tować, wiedźma by mnie zabiła. Leifrim przytaknął. Fenagel ujęła jego dłoń; w jej oczach błyszczały łzy. - Nie możemy jej zrobić krzywdy - wyszeptał Lei- frim, walcząc z bólem - ale może zdoła tego dokonać ktoś inny. Morpeth zdążył wysłać orła Ronnocodena z wiado- mością, zanim opuścili Bramę. Mówi, że to nowe dziecko, Rachel, oparło się mocy Dragweny. Nie zjadła cukierków. Rozumiecie? Byłem tak oszołomiony, że zapomniałem o przygotowaniach. Stary głupiec... Dragwena nigdy nie wybacza pomyłek. Fenagel patrzyła na jego połamane nogi. - To moja wina... - Nie rób sobie wyrzutów - poprosił ojciec. - Nikt nie uchowa się długo przed karą Dragweny. 32 Trimak zrobił krok naprzód. - Chcesz powiedzieć, że ta dziewczynka, Rachel, opar- ła się Dragwenie i przeżyła? - Tak! - zawołał Leifrim z ożywieniem. - Najwyraź- niej zrobiła wrażenie na samej wiedźmie. Rachel musi być jedyna na świecie. - Odwrócił się od Fenagel. - Pamiętasz dziecko-nadzieję, o którym ci opowiadałem? - To, które ma nadejść z drugiego świata? To ciemne dziecko, które nas zabierz z powrotem na Ziemię? - uśmiechnęła się blado. - Więc to nie była bajka? - Cicho! - syknął Trimak. - Masz rację, to tylko stara bajka. Uważaj na swojego ojca. Kazał przygotować nosze i wyszedł z chaty. Na zewnątrz, jak zwykle, był srogi mróz. Na północy szalała burza. Na zachodzie mrugało parę samotnych gwiazdek. Trimak westchnął. Byłoby dobrze, gdyby ich mruganie powstrzymało zawieruchę. Na południu świe- cił ogromny lodowaty księżyc Armath; jego zryta bruzda- mi powierzchnia nie niosła żadnego pocieszenia. Cieka- we, pomyślał Trimak, od ilu wieków ten księżyc spogląda na naszą planetę? Czy kiedykolwiek widział, żeby ktoś za- atakował wiedźmę i przeżył? Nigdy. Na pewno. Ruszył ścieżką koło schodów Pałacu. Kiedy wszedł do domu, jego żona, Muranta, podgrzała na ogniu zupę. Opowiedział jej o wypadkach tego dnia. Zadrżała. - Myślisz, że ta Rachel to dziecko-nadzieja? - Wątpię - westchnął. - Widzieliśmy już tak wiele dziewczynek, które pojawiały się i znikały. Zawsze budzą nadzieje, ale Dragwena niszczy je albo przeciąga na swoją 3 - Tajemnica zaklęcia 33 stronę. - Zauważy! spojrzenie Muranty i dodał złowiesz- czo: - Czuję, że wiedźma od dawna czekała na przybycie tej dziewczynki. Może Rachel stanie się drugą wiedźmą? Tylko pomyśl! Tak czy tak, nie odważę się myśleć, że ta Rachel mogłaby nam pomóc. Ale w głębi ducha miał taką nadzieję. 5. Czary R achel obudziła się dopiero następnego ranka. Ziew- nęła głośno i przeciągnęła się na wygodnym posłaniu. - Dzień dobry - rozległ się zachrypnięty głos. Podskoczyła. - Kto tu jest? - Morpeth. Morpeth! Przed oczami mignęły jej dziesiątki obra- zów: czarne łapy w piwnicy, kobieta ze żmiją na szyi, kra- snolud. Co stało się potem? - Gdzie jestem? - spytała, usiłując oprzytomnieć. - Gdzie jest Eryk? Co z nim zrobiliście? - Twojemu bratu nic nie grozi - uspokoił ją Mor- peth. - Zjadł śniadanie, a teraz się bawi. - Uszczypnął ją w palec u nogi. - Natomiast ty zaspałaś, śpioszku. 35 - Z kim bawi się Eryk? Z innymi dziećmi? - Oczywiście! Nie jesteście tu jedyni. Nasz świat pe- łen jest dzieci. Eryk bawi się chyba w chowanego. - Na śniegu? - A jest lepsze miejsce? - spytał Morpeth ze śmie- chem. - Wszystko wygląda tak samo. Fantastyczna kry- jówka. Rachel patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - Świat pełen dzieci? Dlaczego? Skąd się wzięły? Nie ma tu... dorosłych? - To wyjaśnię ci później. Najpierw pozwól, że znowu powitam cię we wspaniałym świecie Ithrei. - Uśmiechnął się radośnie. -Jesteś naszym gościem honorowym i znaj- dujesz się w Pałacu Dragweny. Tylko wyjątkowi goście mogą tu mieszkać. Rachel przyjrzała się łóżku, na którym spała. Było ogromne, jak ocean szkarłatnej pościeli ozdobionej lśnią- cymi czarnymi wężami. Ich rubinowe oczy wodziły za nią przez cały czas. - Nie jestem wyjątkowa - powiedziała. -Jestem zu- pełnie zwyczajna. - Dotknęła doskonale dopasowanej pi- żamy. - To nie moje. Kto... - Wczoraj rozebrała cię pokojówka - wyjaśnił Morpeth. - Pokojówka? - Dopóki będziesz z nami, będziesz miała własną po- kojówkę. Ma na imię Fenagel. Wskazał wzrokiem dziewczynę, przestępującą z nogi na nogę. Miała wokół oczu takie same dziwne zmarszczki jak Morpeth, przez co trudno było odgadnąć jej wiek. Rozumną twarz otaczały splecione w warkocz rude włosy. 36 Fenagel dygnęła. - Do usług, panienko. - Sama się ubiorę - powiedziała Rachel z zażenowa- niem. - Dragwena rozkazała nam usługiwać ci - wyjaśnił Morpeth. - Fenagel zrobi wszystko, co jej każesz. - Wszystko! - potwierdziła Fenagel. - Nie jestem waż- na, panienko. Jestem tylko służącą. Powiedz, czego chcesz. Rachel nie miała pojęcia, co powiedzieć. - Ale... ja nie chcę niczego. Nie nazywaj mnie pa- nienką. Mam na imię Rachel. - Oczywiście, panienko... Rachel. - Pora się ubierać - zarządził Morpeth. - Czekam na ciebie w Sali Śniadaniowej. - Nie wiesz, gdzie się podziało moje ubranie? - spy- tała Rachel, kiedy została sama z Fenagel. - Och, panienko Rachel, panienka ma mnóstwo ubrań. Proszę za mną. Fenagel zaprowadziła Rachel do pokoju tuż przy sy- pialni. Była to garderoba, lecz tak wielka, że kiedy się stało na jej środku, nie widziało się ścian. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, wisiały setki, tysiące ubrań. A kiedy Rachel stała i z zachwytem chłonęła ich widok, ubrania zaczęły się do niej odwracać! Śliczne sukienki falowały, by zwrócić na siebie jej uwagę. Jedna ze spódnic rozpostarła się jak wa- chlarz, prezentując mieniącą się barwę, i aż zmarszczyła się z rozkoszy, kiedy Fenagel lekko pogładziła ją po rąbku. Kil- ka swetrów odepchnęło na bok bluzki, a na środek podłogi 37 wymaszerował, tupiąc, rząd bucików. Fenagel rzuciła im surowe spojrzenie, więc zatrzymały się w stosownej odle- głości i wypuściły przed siebie zgrabne skarpetki, rajstopy i legginsy, które zaczęły tańczyć. Wreszcie wszystkie ubra- nia otoczyły Rachel ścisłym kręgiem i w milczeniu czeka- ły na jej decyzję. Dziewczynka cofnęła się o krok, bardzo zdziwiona. Nagle jedna odważna sukienka, biała z lśniącymi kamyka- mi, skoczyła i przywarta jej do piersi. - Uciekaj! - krzyknęła Rachel, zrzucając ją z siebie. - Nie, nie. Proszę ją przymierzyć - zaśmiała się Fena- gel, grożąc palcem bluzce, starającej się wpełznąć na nogę Rachel. - Ta sukienka nie skrzywdzi panienki! - Ale jak to możliwe, że ubrania... - Och, nie wiem! To wszystko zrobiła Dragwena. Więc włoży panienka tę sukienkę czy nie? - Czy mogę... ubrać się tak, jak chcę? - Oczywiście. To wszystko dla panienki. Rachel opanowała zdenerwowanie i szybko przymie- rzyła kilka strojów. Biegała od wieszaków do licznych ogromnych luster. Każde ubranie leżało na niej jak ulał. Biała sukienka z kamykami wpełzła na wieszak i zawisła na nim ze smutno opuszczonymi rękawami. - Mam cię włożyć? - spytała Rachel, spodziewając się, że sukienka odpowie „tak!" - Ona nie potrafi mówić, ale chce, żeby panienka do niej mówiła! - zawołała Fenagel. - Czy to nie piękne? Rachel spojrzała z wahaniem na sukienkę. Pomyślała, że pewnie będzie musiała wyjść na dwór, na śnieg, wybrała więc gruby biały sweter, czarne spodnie i mocne szare buty 38 na płaskim obcasie. Wyszła z garderoby, zastanawiając się, czy buty zaprowadzają do Sali Śniadaniowej. Ale to Fenagel wskazała jej drogę. Zatrzymała się pod drzwiami. - Nie wejdziesz? - spytała Rachel. - Nie mogę. To znaczy, już jadłam... To znaczy... Do zobaczenia, panienko! -1 pobiegła korytarzem, jakby chcia- ła jak najszybciej uciec od tego, co czekało za drzwiami. Rachel zebrała się na odwagę i delikatnie zapukała do drzwi. - Wejdź, Rachel - usłyszała głos Morpetha. Sala Śniadaniowa ją zawiodła. Była mała, nie większa od kuchni w jej domu, a stał w niej tylko zwykły okrągły stół z dwoma krzesłami. Nie było tańczących łyżek ani pu- dełek z płatkami, dopraszającymi się jej uwagi. Rachel usiadła naprzeciwko Morpetha i uśmiechnęła się nieśmiało. - Jestem głodny - powiedział. - A ty? - Mhm. - Zdała sobie sprawę, że nie jadła od bardzo dawna. A to natychmiast przypomniało jej o Eryku. - Czy Eryk zjadł śniadanie? Gdzie jest? Przestraszy się, jeśli nie będzie wiedział, gdzie jestem. Morpeth tylko się roześmiał. - Przed chwilą do niego zajrzałem. Jest na dworze, świetnie się bawi. Właśnie lepi bałwana. Ani razu o tobie nie wspomniał! Możesz do niego iść, kiedy tylko zechcesz. Ale najpierw coś zjedzmy. Na co masz ochotę? - Macie tu jakieś płatki? - Mamy. Każde, o jakich tylko zamarzysz. Plus tosty, jajka, wszystkie te rzeczy, a także to, czego pewnie na ogół 39 nie jadasz na śniadanie - na przykład ogromne pyszne ka- napki z czekoladą. - Więc poproszę o kanapki z czekoladą! - Widzisz - wyjaśnił Morpeth, wygodnie sadowiąc się na krześle - na razie ich tu nie ma. W naszym świecie trze- ba sobie wyobrazić to, co chcesz zjeść. Rachel zerknęła na niego podejrzliwie, ale przypomnia- ła sobie o tańczących ubraniach. - Na przykład - ciągnął Morpeth - dziś mam ochotę na jajka, a do nich kiełbaski w kształcie... powiedzmy, w kształcie czajniczków. W następnej chwili na stole pojawi! się talerz gorącej jajecznicy z kiełbaskami. Każda kiełbaska wyglądała jak prawdziwy czajniczek, z dziobkiem, rączką i pękatym brzuszkiem. Rachel otworzyła szeroko oczy. Morpeth podniósł jed- ną kiełbaskę. Miała prawdziwą pokrywkę. Włożył ją do ust. - Pyszności - oświadczył. - Teraz ty. - Ja... ja tak nie potrafię - wyjąkała. -Jak to zrobi- łeś? - Zapomniałaś, jak korzystałaś z magicznej mocy mię- dzy światami? Dla takiej mądrej dziewczynki to nic trud- nego. - W jego dłoni pojawił się widelec, którym zaczął pałaszować jajecznicę. - Widzisz, ten świat nie jest taki jak twój. Tu magia jest wszędzie. - Wszędzie? - Absolutnie. I tylko czeka na twoje rozkazy. Magicz- na moc uwielbia, kiedy się z niej korzysta! Wystarczy tylko trochę poćwiczyć. Teraz musisz tylko wiedzieć, czego chcesz, no i musisz to przywołać. - Pochylił się ku niej. - 40 Zamknij oczy i zobacz te pyszne czekoladowe kanapki, jak leżą na talerzu przed tobą. To wystarczy, obiecuję. Rachel zamknęła oczy i wyobraziła sobie kanapki. Były pokrojone w małe trójkąty, a spomiędzy kromek chleba sączyła się ciemnobrązowa lśniąca czekolada. Ale kiedy otworzyła oczy, talerz był pusty. - Na pewno pomyślałaś o kanapkach - powiedział Morpeth - ale nie wyobraziłaś sobie, że leżą na stole przed tobą. Tak? Skinęła głową. - Spróbuj jeszcze raz. Zrobiła to i omal nie krzyknęła ze zdziwienia, kiedy na talerzu przed sobą ujrzała dwie czekoladowe kanapki. Wyglądały całkiem jak prawdziwe. Morpeth przyjrzał się im uważnie. - Obiecujące, ale o czymś zapomniałaś. Poszła za jego spojrzeniem i stwierdziła, że chleb wy- gląda jak szara wata. - Fuj! Ale brzydkie! - Nie są złe - zaprotestował Morpeth i zjadł kawałek ciastka z bitą śmietaną. - Zapomniałaś wybrać kolor chle- ba. Ma być biały czy brązowy, a może srebrny? Widzisz, magiczna moc nie wie, jakiego koloru ma być chleb. Tyl- ko ty to wiesz. Spróbuj jeszcze raz. Tym razem zrobiła biały, puszysty chleb. Bez masła, pomyślała, tylko mnóstwo czekolady. Kanapka prezento- wała się całkiem nieźle. - Tylko bez nerwów - powiedział Morpeth, żując ka- wałek jabłka-ciągutki. - Teraz skosztuj. Rachel ostrożnie wzięła kanapkę i ugryzła mały kęs. 41 - Błe! - Rzuciła ją na stół. - Wstrętna! Morpeth roześmiał się głośno, a wokół jego ust i na policzkach pojawiły się mu głębokie zmarszczki. - To wcale nie jest śmieszne - obraziła się Rachel. - Ale znowu o czymś zapomniałaś! - Tak? Nie, na pewno... - Zapomniałaś sobie wyobrazić, jak mają smakować! - Och... - Zdała sobie sprawę, że Morpeth ma rację. Szybko wyobraziła sobie smak chleba przesiąkniętego cze- koladą i skubnęła rożek kanapki. Tym razem wszystko było jak należy. Morpeth wziął drugą kanapkę. - Mogę spróbować? Skinęła głową, dziwiąc się, że Morpeth może tyle zjeść. Ugryzł wielki kawał i przeżuł go powoli. - Paluszki lizać - westchnął. - Sam bym tego lepiej nie zrobił. Spróbuj jeszcze raz. Może tym razem owoc? Sprawiła, że na środku stołu pojawiła się pomarańcza. Zmarszczyła brwi i przyjrzała się jej uważnie, nie wiedząc, co jest z nią nie tak. - Patrz uważnie - powiedział Morpeth. - Sama wiesz, co się nie zgadza. Nie muszę ci podpowiadać. Rachel wbiła wzrok w pomarańczę. Była okrągła. Mia- ła odpowiedni kolor. Kazała jej się powoli obrócić. Mor- peth odchylił się na krześle i spojrzał na nią z fascynacją. Nagle zrozumiała: na skórce pomarańczy nie było tych małych otworków. Była gładka jak skórka jabłka. Więc Rachel kazała się jej zmienić. Morpeth chwycił pomarańczę i chciał ją obrać, ale mu się nie udało. 42 - Och, zapomniałam, że to ma być prawdziwa skór- ka - powiedziała Rachel, zła na siebie. - To nieważne. Powiedz, co sądzisz o tej sztuczce. Na pomarańczy pojawiło się jabłko. Rachel postawiła na nim banana. Morpeth dodał brzoskwinię, na którą Ra- chel dorzuciła ananasa. Bawili się tak, aż piramida owo- ców sięgnęła sufitu. Rachel pokręciła głową. - Czemu się nic przewracają? - Bo nie chcemy! Morperth dorzucił jeszcze cztery banany. Razem za- częli budować nieprawdopodobne piramidy, rosnące w gó- rę i na boki. Rachel nagle zburzyła je i kazała owocom latać wokół ich głów. Morpeth ukrył banany za ananasa- mi, a Rachel zaczęła rozbijać melony o ścianę, bryzgając sokiem na wszystkie strony. Wreszcie uspokoiła się i spojrzała na okropny bałagan, jakiego narobili. - Chyba musimy to posprzątać. - Chyba tak - odparł Morpeth. - A może musimy sobie wyobrazić, że posprzątaliśmy! Rachel poszła za jego radą. W ułamku sekundy pokój stał się tak samo czysty jak w chwili, gdy do niego weszła. - Czy mogę zmienić także salę? - spytała, bo zabawa bardzo jej się podobała. - Zmień, co ci się podoba! - zawołał wesoło Mor- peth. - Zmień wszystko! Rachel zastanowiła się. Wyobraziła sobie, że ten pusty pokój jest ogromną pałacową jadalnią. Stworzyła piękne sztućce i kandelabry, a także kryształowe żyrandole. Na 43 stole wyczarowała setki talerzy, pełnych pieczonych kur- cząt, ziemniaków, kukurydzy i puddingów. Co jeszcze? - pomyślała, usiłując pomieścić w głowie wszystkie te przedmioty. Wyobraziła sobie, że cały pokój jest szklany i że pływają w nim ryby. Właściwie jak po- winna wyglądać taka rybka? Ma mieć długi ogon czy krótki jak u szczeniaczka? Pyszczek brzydki czy ładny? Postano- wiła stworzyć smukłe ryby o karminowych pyszczkach, z zielonymi kolczykami w płetwach. Kiedy otworzyła oczy, pokój wyglądał zupełnie inaczej. Ściany były ze szkła, a w powietrzu unosiły się ryby. Ale i tak nie wyglądało to dobrze. Kolczyki w ich płetwach zrobiły się żółte. Rachel przywróciła im zieleń. W chwilę później zno- wu pożółkły -jakby coś na nie działało. Rachel westchnęła i zauważyła, że kandelabry i talerze znikły. Tak bardzo skupi- ła się na rybach, że zapomniała zachować je w pamięci. - Och, jestem do niczego, prawda? - spytała. Morpeth był bardzo blady. Zachwiał się i omal nie spadł z krzesła. - Co ci jest? - spytała Rachel niespokojnie. - Nic - wymamrotał. - Zmęczyłem się tylko, dziec- ko-nadziejo. Patrzył na nią z zaskoczeniem i... strachem? - Co to znaczy? - spytała. - Dziecko-nadzieja? - Nic - odparł szybko. - Zupełnie nic. Rachel spojrzała ze smutkiem na Salę Śniadaniową. Teraz widziała wszystkie usterki swoich czarów. Nic nie było takie, jak sobie wyobraziła. Nawet ryby zaczęły się rozpływać i tracić kształt, kiedy nie skupiała się wyłącznie na nich. 44 - Jestem kiepska - westchnęła. Morpeth przyjrzał się rybie, która przepłynęła koło jego kolan. - Nie. Ten pokój jest... zadziwiający. Nie doskonały, ale z czasem nabierzesz wprawy. Jesteś niewiarygodnie uta- lentowana. Zarumieniła się. - Naprawdę? - O, tak. Pora skończyć śniadanie. Potem chcę ci po- kazać pałacowe ogrody, a później złożymy wizytę Dragwe- nie. - Tej kobiecie-żmii? - Mhm, nie jest to nazwa, która by się jej spodobała. - Przepraszam. - Rachel uśmiechnęła się z nadzieją. - A możemy się najpierw pobawić? - Później. Najpierw chcę rozprostować stare kości. Zobaczmy, jak szybko poradzisz sobie ze śniadaniem. - Na stole pojawił się talerz tostów z kilkoma różnymi rodzajami marmolady. - Mam nadzieję, że lubisz marmoladę. - Och, z tego wszystkiego straciłam apetyt. Wiem! Wyobrażę sobie, że już zjadłam! Poczuła w żołądku tosty z marmoladą. Oboje spojrzeli na pusty talerz i wybuchnęli śmiechem. 6. Podniebna podróż M orpeth zszedł wraz z Rachel po kamiennych scho- dach. Zatrzymał się przy wielkich okrągłych drzwiach z polerowanej stali. Na gładkiej powierzchni nie było żad- nego znaku, nawet klamki czy zamka. - Czy to wejście do ogrodu? - spytała Rachel. - Tak. - Morpeth wyciągnął dłoń w stronę bramy, która otworzyła się bezgłośnie. Rachel przyglądała się mu uważnie. - Użyłeś magicznej mocy, prawda? Skinął głową. - Dlaczego do ogrodu prowadzi taka wielka brama z magicznym zamkiem? - Bo na zewnątrz czyha niebezpieczeństwo. Pamię- tasz te czarne łapy? Są też wielkie wilki z żółtymi oczami 46 i kłami większymi od twojej głowy. - Uśmiechnął się. - Chybabyś nie chciała, żeby zakradły się do ciebie w nocy i przegryzły cię na pół? Cofnęła się o krok, przerażona. - Nie chcę wychodzić. - Nie trzeba się bać. Wilki podchodzą pod ogród tyl- ko w nocy. Rachel zerknęła ostrożnie za bramę. Na ziemi leżała lśniąca pokrywa szarego śniegu. W oddali, ujęte w ramy drzew o trójkątnych liściach, połyskiwało skute lodem je- zioro. Nigdzie nie było widać żółtookich wilków. Czy kryją się za drzewami? A jeśli, pomyślała, sama myśl o wilku może go powołać do życia? - Pokażę ci, że nic nam nie grozi - odezwał się Mor- peth. Wbiegł do ogrodu, zatoczył wielkie koło i krzyknął ochryple: -Wilki, wilki, jeśli chcecie, zaraz pożreć mnie możecie! Rachel nieśmiało weszła do ogrodu i od razu popę- dziła co sił w nogach do Morpetha i mocno się do niego przytuliła. - Chodź - powiedział. - Ścigamy się do jeziora! Rachel biegła szybko, ale krótkie, krępe nóżki Morpe- tha migały jak błyskawice. - Nigdy mnie nie złapiesz! - zawołał. -Jestem szyb- ki jak wiatr, jestem zwinnyjak ptak, mogę biegać takjesz- cze sto lat! Zygzakiem pędził przez ogród, szeroko rozkładając ramiona. Rachel nie mogła go dogonić, ale wpadła na inny po- mysł. Przypomniała sobie, jak to zrobiła pomiędzy światami, 47 i po prostu wyobraziła sobie, że ląduje koło jeziora. Ze świstem powietrza wygodnie osiadła na jego brzegu. Mor- peth potknął się i omal na nią nie wpadł. - Jak... jak to zrobiłaś? - szepnął, padając na pień w kształcie grzyba. - To nic trudnego. Tylko o tym pomyślałam, tak jak mi kazałeś. Morpeth potrząsnął głową. - Nie! Tego cię nie uczyłem. Nie pokazałem ci, jak się przenosić z jednego miejsca na drugie. Nawet ja nie mogę... To potrafi tylko Dragwena! - I ja też! - Ale to było między światami! Dragwena umieściła tam specjalny czar, żeby dzieci mogły trafić do Ithrei. A ty zrobiłaś to sama! - Spojrzał na Rachel z podziwem. -Więc jednakjesteś dzieckiem-nadzieją. - Czym? Już to raz powiedziałeś. Co to znaczy? Co to za dziecko-nadzieja? - Chciałem powiedzieć... - Morpeth opanował się i zrobił minę, jakby nic się nie stało. - Chciałem powie- dzieć, że jesteś strasznie podstępna! Coś takiego, tak mnie wykiwać! Chodź, poślizgamy się najeziorze Ker. Skoczył na lód; na jego nogach pojawiły się jaskrawo- czerwone łyżwy. - Juhuuuu! - wrzasnął, kreśląc idealnie równe kółka na jednej nodze. - Chodź, Rachel! To jest fantastyczne! Szybko wyobraziła sobie, że ma na nogach migoczące różowe łyżwy, i razem zaczęli tańczyć na lodzie, jakby ro- bili to przez całe życie. 48 W końcu wrócili na brzeg, żeby odpocząć. Nad ich głowami wznosił się Pałac, godzący w niebo setkami cien- kich czarnych kolumn i wież o dziwnych maleńkich okien- kach. Wszystkie były spiczaste i groźne; kamień chłonął światło, jakby go nienawidził. Jedna smukła wieża w sa- mym środku Pałacu była wyższa od pozostałych. Wyglą- dała jak bardzo długa igła, kłująca niebo. Na czubku mia- ła wielkie zielone okno w kształcie... Rachel wytężyła wzrok. Wyglądało jak oko. Gdzie ona widziała ten kształt? - Kto zbudował Pałac? - spytała. -Jest stary i bardzo mroczny. Morpeth wzdrygnął się. - Powstał bardzo dawno temu. To wszystko, co wiem. Wiedział jednak dużo więcej. Pałac zbudowała Dra- gwena, kiedy to tysiąc lat temu pojawiła się w Ithrei. Nie wiedział, dlaczego tu przybyła. Nikomu nie powierzyła tego sekretu. Ale wiedział, że Dragwena nienawidzi tego świata i wszystkich dzieci, które porwała z Ziemi i uczyni- ła swoimi niewolnikami. Ściągała je tu nieustannie, szu- kając czegoś, o czym nigdy nie wspominała. Pewnej nocy, przed wielu laty, Dragwena zaprowadzi- ła Morpetha do wieży-oka. Z wielką satysfakcją opowie- działa mu, że każdy kamień, każda drobina tych grubych murów została przyniesiona z gór przez tysiące dzieci. Prace trwały setki lat. Większość dzieci umarła z głodu lub zim- na, niosąc kamienie przez śnieg lub spadając z wieży. Ta historia ciągnęła się przez wiele dni i nocy. Dragwena pa- miętała wszystko, śmierć każdego dziecka z osobna. Zmu- siła Morpetha, by także cierpiał, zrozumiawszy, co zrobi- ła, i gdy wypełniał jej rozkazy. 4 - Tajemnica zaklęcia 49 Morpeth westchnął i pomyślał o Eryku. Prawdopo- dobnie właśnie teraz wiedźma poddaje go próbie. Ten chło- piec ma w sobie coś wyjątkowego. Jakąś moc, dar, chociaż inne niż Rachel. Dragwena natychmiast to wyczuła. Jeśli talent Eryka jej nie zainteresuje, wkrótce go zabije. Być może nawet już to zrobiła. Co będzie z Rachel? Jak moż- na ukryć przez wiedźmąjej wyjątkowy dar? Dragwena pew- nie obserwuje ich teraz przez wieżę-oko. Rachel patrzyła na pokryte śniegiem ogrody. Jedyny- mi zabudowaniami było tu parę prostych chat wokół mu- rów Pałacu. Koło chat kręciło się kilka zgarbionych drob- nych postaci, podobnych do Morpetha. W oddali widać było wysokie góry o ostrych szczytach. - Czy te góry są daleko stąd? - spytała z ożywieniem. - Ach, Dzikie Góry! - Morpeth podniósł się z ziemi. - Może to sprawdzimy? Polećmy tam. Rachel zachichotała. - A możemy? Nie mamy skrzydeł. - Nie? Więc musimyje sobie wyobrazić! Rachel spodziewała się, że ręce Morpetha zmienią się w skrzydła. Tymczasem on tylko spojrzał w dal. - Dziś - powiedział - wyobrażę sobie, że frunę na skrzydłach wielkiej orlicy. Patrz -już nadlatuje! Rachel spojrzała na kremowe zimowe niebo. W odda- li, tuż nad horyzontem, pojawiła się malutka kropeczka. Na oczach Rachel stawała się coraz większa, aż wreszcie można było rozróżnić skrzydła, białą głowę i zakrzywione szpony. Ptak miękko wylądował na śniegu. Morpeth skoczył mu na grzbiet. - Za mną, Rachel, lecimy! 50 I Orzeł wystartował w blade niebo. - Nie zostawiaj mnie! - krzyknęła Rachel. - Wiesz, co robić! Spiesz się, bo będę pierwszy! Rachel skupiła myśli. Jaki ptakjest najwspanialszy? Orzeł? Gołąb? Ukształtowała w myślach obraz powstającej ze śnie- gu wielkiej białej sowy o żółtym dziobie. Zanim ptak przy- brał ostateczny kształt, Rachel skoczyła najego grzbiet i chwy- ciła się mocno piór. Nie minęła chwila, a szybowała setki metrów nad Pałacem, wokół zaś świstał lodowaty wicher. - Dogonię cię! Dogonię! Biała sowa, posłuszna rozkazowi, szybko dogoniła orlicę Morpetha. Uśmiechnęli się do siebie, siedząc na grzbietach magicznych ptaków. - Przelećmy nad Pałacem! - zawołała Rachel. - Nie! Prosto w góry! Ścigajmy się! Orlica wzbiła się wysoko w niebo. - Nie możesz lecieć szybciej ode mnie! - krzyknęła Rachel. - Spróbuj mnie dogonić! Posłuż się mocą! Wkrótce znaleźli się nad górskimi szczytami, patrząc z wysoka na doliny i skały. Rachel chciała być pierwsza. Powiedziała sowie, że jest szybsza od wszystkich orłów, jest najszybszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek wzbiło się w powietrze, jest nieuchwytna - i kazała jej pofrunąć. Morpeth dogonił ją bez wysiłku. Rachel nieustanne usi- łowała mu uciec, ale zawsze znajdował się obok niej. - Dlaczego nie mogę ci uciec? - spytała, przekrzyku- jąc wiatr. - Bo zawsze potrafię sobie wyobrazić, że cię doga- niam! 51 - Więc wyobrażę sobie, że nie możesz mnie dogonić - szepnęła Rachel do sowy, która śmignęła przed siebie jak błyskawica. - Właśnie sobie wyobraziłem - roześmiał się Mor- peth, znowu ją doganiając - że choćbyś leciała nie wiado- mo jak szybko, zawsze cię doścignę. Potrafisz sobie wy- obrazić coś, co mnie nie przyjdzie do głowy? Potrafisz? Zastanowiła się nad tym, a Morpeth szerokim gestem ręki objął lśniący w dole krąg ziemi. - Spójrz na to! Spójrz na Ithreę! Serce Rachel zabiło szybciej. Na zachód i północ od Dzikich Gór rozciągały się inne łańcuchy górskie, a za nimi - bezkresne morze. - Ocean Endellion! - zawołał Morpeth. - Lodowy ocean! Ziemie na wschodzie wyglądały jak szara śnieżna pu- stynia, której monotonię zakłócały tylko wieże Pałacu. Na południu widać było kilka czarnych smug, być może la- sów przysypanych śniegiem. Gdzie są dzieci, których po- dobno jest tu tak dużo? Czy gdzieś pod śniegiem kryją się miasta? Czy mogą tam polecieć? Czy... nagle krzyknęła i zapomniała o dzieciach. Zobaczyła trąby powietrzne. Było ich osiem; ogromne, wirujące po dwie w każdej ze stron świata. Wzbiła się jeszcze wyżej, tam gdzie powie- trze było już bardzo rozrzedzone, by zajrzeć do ich środ- ka. Nigdy w życiu nie widziała tak ogromnych wirów szalejącego wichru. Z ich czubków spadały czarne chmu- ry, rozpościerające się nad całym światem Ithrei, sypiąc śniegiem na wszystkie strony. A wewnątrz każdej trąby 52 powietrznej kryły się błyskawice, nieskończone łańcuchy błyskawic, rozjaśniające niebo niczym gigantyczne flesze. Rachel oddychała głęboko, usiłując zapamiętać to wszystko. Cóż to za świat? Nagle zapragnęła zobaczyć ja- kiś kolor, jakikolwiek. Tu nie było kolorów. Brudnobiałe niebo i szary śnieg. Nawet słońce miało blady blask, nie dawało ciepła i można było w nie patrzeć, nie mrużąc oczu. Jednobarwny świat, pomyślała. Zimowy świat. Jak czar- no-biała fotografia. Spojrzała na Morpetha, a jego niebie- skie oczy zalśniły na tle białego nieba. - Czy tu zawsze pada śnieg? - spytała i nagle zaczęła dygotać. - Oczywiście. - Z woli Dragweny, pomyślał gorzko, choć Rachel nie powinna jeszcze tego usłyszeć. - Pora wra- cać nad jezioro Ker. Nie możemy tak latać przez cały dzień. - Pościgamy się jeszcze? - Czemu nie? Na razie mnie nie przegoniłaś! Połaskotał kark orlicy, a ta pomknęła w stronę jeziora. Rachel nie próbowała jej prześcignąć. Po prostu wyobra- ziła sobie, że już ląduje na brzegu. Tymczasem okazało się, że zawisła naprzeciwko zielo- nego oka - okna najwyższej wieży Pałacu. W oknie, o parę metrów od niej, stała Dragwena. Wiedźma patrzyła na Rachel, gładząc naszyjnik-żmi- ję. Rachel spojrzała na nią niepewnie. Czuła, że dzieje się coś złego. - Odfruń! - rozkazała sowie, pociągając ją za szyję. Ale ptak jej nie usłuchał. Zbliżył się do okna tak bardzo, że prawie dotknął szyby. Wiedźma uśmiechnęła się i po- słała Rachel pocałunek. 53 W tej samej chwili poryw nagłego wiatru uderzył w sowę. Rachel chwyciła ją mocno za pióra, żeby nie spaść. - Zabierz mnie stąd! - rozkazała. Sowa powoli od- wróciła potężną głowę i otworzyła dziób. - Nie, nie! - krzyknęła Rachel, ponieważ zrozumiała, co się za chwilę stanie. Sowa pochyliła się, dziobnęła jej dłonie i strąciła ją ze swojego grzbietu. Rachel krzyknęła, wyciągnęła ręce, by przytrzymać się sowich piór... I spadła. Lodowaty wiatr szarpnął ją za włosy. Spojrzała w dół i ujrzała zbliżającą się ku niej wieżę, z iglicą wymierzoną prosto w jej ciało. Zacisnęła mocno powieki. Przypomniała sobie, jak spowolniła swój upadek, kiedy była pomiędzy światami. Ale wtedy spadała w nieskończonej czerni. Tutaj na pod- jęcie decyzji miała tylko parę sekund. Już miała wpaść w pa- nikę, lecz w ostatniej chwili przed oczami stanął jej obraz piórka, małego, białego piórka, powoli spływającego w dół. Skupiła się na nim gorączkowo i wyobraziła sobie, jakie jest małe i lekkie, i jak spokojnie opada, kołysząc się na wietrze. W końcu ośmieliła się otworzyć oczy. Wokół niej wi- rowały na wietrze ogromne płatki śniegu, a ona wirowała razem z nimi. Całe niebo rozkwitło śnieżną szarością, kryształowe krawędzie ocierały się o nią jak ciemna za- marznięta woda. Nagle zrozumiała, dlaczego płatki wydają się takie wiel- kie - to dlatego, że ona zmalała. Stała się piórkiem! Jej nowe ciało szybowało na wietrze razem ze śnieżynkami. 54 Po chwili wylądowała bezpiecznie na parapecie okna. Wiatr porwał ją jednak i poniósł dalej, a ona mu się poddała. Czuła się dziwnie w nowym, nic nieważącym ciele. Szy- bowała przez chwilę i w końcu wraz z wielkimi płatkami opadła na ziemię. Potem, przez mgłę zadymki, ujrzała zbliżającą się do niej ogromną postać. - Morpeth! - krzyknęła. Podniósł ją ze śniegu, ogromne palce zamknęły ją w ciemnym świecie. Czekała w ciepłej ciszy jego dłoni i czuła się zupełnie bezpieczna. Po chwili Morpeth poło- żył ją na brzegu jeziora i wypowiedział trzy słowa. Poczuła, że znowu ma ręce. Na twarzy pojawiły się wargi... i, zziębnięta, upadła na śnieg. - Och, co się stało! - załkała. - Ta kobieta-żmija tam była. Posłała mi pocałunek i... - Wiem, wiem. - Odgarnął mokre pasma włosów z jej policzków. - Teraz już nic ci nie grozi. Obiecuję. Zaprowadził ją do Pałacu przez wielkie stalowe drzwi. Znów otworzył je za pomocą czarów. Rachel była zbyt wstrząśnięta, by zwrócić na to uwagę. Jak to w ogóle moż- liwe? Ta dziwna kobieta, Morpeth, Sala Śniadaniowa, sowa, przemiana w piórko. Jak mogło do tego dojść? - Czy to mi się śni? - spytała. - Czy zaraz się obudzę i będę musiała iść do szkoły? - Chciałbym, żeby to był twój sen - odparł Morpeth. -Albo mój. - Chcę znaleźć Eryka i wrócić do domu! Morpeth milczał. Odprowadził ją do Sali Śniadaniowej, gdzie czekały już suche ubrania. Pokój wyglądał dokładnie 55 tak samo, jak rankiem. Smukłe ryby z kolczykami w płe- twach zniknęły. Morpeth kazał jej usiąść. - Rachel - powiedział lekko drżącym głosem. -Wiem, że się boisz, ale musisz być dzielna. Skinęła głową. Nie wiedziała, o czym mówi, ale czu- ła, że mu ufa. - Zmieniłaś swoją postać. Stałaś się czymś innym. - Piórkiem. - Tak, ale to nie powinno być możliwe. W tym świe- cie tylko jedna osoba ma taką moc. - Dragwena - mruknęła Rachel. - Zakładam się o wszystko, że to ona. - Tak. - Pochylił się ku niej i ścisnął jej ręce. - Za chwilę muszę cię zaprowadzić do wieży-oka. Dragwena podda cię surowej próbie. Nie mogę cię ostrzec, bo to by mnie zdra- dziło. Nie będziesz wiedziała, że to próba. Nadejdzie nie- spodziewanie, a ja nie będę mógł ci pomagać. Zrób wszyst- ko, co możesz. Jeśli tylko zdołam, będę cię bronić. - Nie rozumiem. Uratowałeś mnie. Wiem, że mi po- możesz. Po zapadniętych policzkach Morpetha potoczyły się łzy. I tak powiedział jej więcej, niż powinien. Kiedy zapro- wadzi dziecko do wiedźmy, musi wyglądać okrutnie - Dra- gwena przyjrzy się mu uważnie, a w drodze do jej komna- ty będą go śledzić inni. - Co się dzieje? - spytała Rachel. - Nie płacz, czuję się już o wiele lepiej. Dlaczego jesteś taki zmartwiony? Co to za próba? - Poczuła, że Morpeth gwałtownie cofa ręce. - Nie chcę już żadnych prób, boję się! 56 Morpeth zasłonił twarz dłońmi o powykrzywianych, pomarszczonych palcach. Odetchnął głęboko, przez parę chwil jego ciało wydawało się niemal nienaturalnie nieru- chome. Kiedy znowu spojrzał na Rachel, z jego oczu znik- nęły przyjazne iskierki. Przemówił innym głosem, o wiele bardziej chrapliwym. - Dragwena wzywa. Musimy się spieszyć. - Nie chcę się z nią spotykać. To przez nią dziobnęła mnie sowa. Gdzie jest Eryk? Chcę wiedzieć, co... - Milcz! - krzyknął Morpeth. Rachel drgnęła. - Co się stało? - Chodź - warknął i szarpnął ją za ramię. - Zabawy i gry się skończyły, dziewczynko. Pora się przekonać, co naprawdę jesteś warta! 7. Próba Rachel M orpeth ciągnął Rachel krętymi ciemnymi korytarza- mi. Szedł tak szybko, że musiała za nim biec. - Puszczaj! - krzyknęła, opierając się. - Myślałam, że jesteś moim przyjacielem. Parsknął ironicznym śmiechem i powlókł ją po bieg- nących w nieskończoność kamiennych schodach wieży- -oka. Rachel usiłowała zrozumieć, w czym zawiniła. Dla- czego Morpeth tak się zachowywał, skoro obiecał jej po- móc? W końcu zatrzymał się przed wielkimi łukowatymi drzwiami, strzeżonymi przez dwóch strażników z krótki- mi mieczami. Na środku drzwi znajdowała się klamka w kształcie głowy żmii z otwartym pyszczkiem, jakby w każdej chwili mogła ukąsić gości. 58 - Nie spotkam się z Dragweną! - oświadczyła Ra- chel. - Najpierw muszę się przekonać, że Erykowi nic nie grozi. - Cicho! - Nie mów mi... - Cofnęła się o krok. - Dłużej nie będę cię słuchać! Dlaczego tak mnie traktujesz? Wyszczerzył zęby. - Wkrótce się dowiesz. Drzwi otworzyły się same. Rachel zajrzała z obawą do wielkiej mrocznej komnaty. - Teraz wszystko zależy od ciebie - powiedział Mor- peth. - Wysil mózg, bo nic wyjdziesz stąd żywa. Wepchnął dziewczynkę do środka i zatrzasnął za nią drzwi. Rachel zatrzymała się w półmroku i zamrugała, by przyzwyczaić wzrok do ciemności. Coś ją ciągnęło w głąb komnaty, do zielonego okna w kształcie oka, spoglądają- cego na pałacowe budynki. Przy oknie stała Dragweną. - Chodź - odezwała się, nie odwracając do niej. Mia- ła ciepły, zachęcający głos. Rachel zrobiła parę kroków w jej stronę... i cicho krzyknęła. Na małym łóżku, okutany kocami spał Eryk. - Co mu zrobiłaś?! - zawołała, usiłując go obudzić. Nie reagował. -Jeśli go skrzywdziłaś... Dragweną roześmiała się cicho. - Chcę wracać do domu! - wrzasnęła Rachel. - Obudź mojego brata! Wypuść nas! Dragweną odwróciła się do niej; w dłoniach trzymała pudełko. Było wąskie, czarne, a w środku coś w nim grze- chotało. 59 - Mam dla ciebie prezent - oświadczyła wiedźma. - Nie chcę żadnego prezentu -wycedziła Rachel przez zaciśnięte zęby. - Co zrobiłaś Erykowi? Z pudełka dobiegł syk. W ułamku sekundy naszło ją ogromne, niemal bolesne pragnienie, byje otworzyć. - Co tam masz? - spytała, zapominając o Eryku. - Och, proszę, daj mi to! Wiedźma uśmiechnęła się i niedbale rzuciła pudełko wjej stronę. Rachel złapała je, niecierpliwie obróciła w dłoniach; miała straszną ochotę zobaczyć, co jest w środku. - Jak to się otwiera? Nie mogę otworzyć! - Czyżby nie starczało ci magicznej mocy, moje dziec- ko? Rachel chwyciła pudełko i mocno szarpnęła za wiecz- ko, wyobrażając sobie, jak zamek się otwiera. W środku było na pewno coś cudownego. Wiedziała, że to coś znik- nie, jeśli się nie pospieszy. Nagle wieczko odskoczyło. Dziewczynka szarpnęłaje tak mocno, że zawartość pudełka rozsypała się po całej podłodze. Spojrzała: u jej stóp leżała plansza do łatwej gry, którą dobrze znała: „Węże i drabiny". Co? - pomyślała, bardzo rozczarowana. Potem stało się coś, co sprawiło, że zmieniła zdanie: jeden z węży przepełzł na nową pozycję. Zygzakiem do- tarł na środek planszy. Drugi, znacznie większy, wyciągnął się tak, że głową dotknął górnego rzędu. Pozostałe - było ich siedem - także ruszyły na poszukiwanie nowego miej- sca. W końcu znieruchomiały, leniwie poruszając języcz- kami. Pomiędzy nimi znajdowały się cztery drabiny. Trzy 60 były bardzo maleńkie. Jedna duża ciągnęła się po przekąt- nej od trzeciego pola na dole do samej góry, o dwa pola od końca. - Podoba ci się prezent? - spytała Dragwena. Rachel uśmiechnęła się niepewnie. Wiedźma uklękła przy planszy. - Zagrajmy! Bardzo lubię w to grać. Zza krzesła wymaszerowały dumnie dwa pionki. Zie- lony poszybował ku Dragwenie, niebieski wskoczył w dłoń Rachel. - Zaczynasz - powiedziała Dragwena. Rachel skinęła bezwiednie głową, nie mogąc oderwać oczu od węży. Wyrzuciła trójkę. Dzięki temu mogła od razu znaleźć się na długiej drabinie. Postawiła pionek na polu dziewięćdziesiątym ósmym. - Co za szczęśliwy zbieg okoliczności - syknęła Dragwena. - Trudno będzie cię zwyciężyć, skoro grasz tak dobrze. Rzuciła kostką; wypadła jedynka. - Och, jestem do niczego - westchnęła, do złudzenia naśladując głos Rachel. Rachel spojrzała na nią nieufnie. Czuła, że to nie jest zwykła gra. Czyżby to ta próba, przed którą ostrzegał ją Morpeth? - Co będzie, jeśli wygram? - spytała z wahaniem. - A co byś chciała? - Wrócić do domu. Razem z Erykiem. Tego chcę. - Wyrzuć dwójkę lub więcej. Tylko tego ci trzeba. Po- tem możesz sobie wracać do mamusi i tatusia. - Przyrzekasz? 61 Tym razem Dragwena przemówiła innym głosem - głosem Morpetha. - Oczywiście! Nie ufasz mi, dziecko? Rachel nie odpowiedziała. Wzięła kostkę i potarła ją o opuszkę kciuka. - Co będzie, jeśli przegram? - Zależy od tego, czy węże są dziś głodne. Graj dalej. Jeśli odmówisz, ukarzę Eryka. Serce Rachel zabiło mocno. - Boisz się? - spytała Dragwena łagodnie, jakby nic się nie stało. - No pewnie, że tak! Dlaczego mnie do tego zmu- szasz? - Mam swoje powody. Marnujesz czas. - Jej twarz nagle się zmieniła, stała się buzią Eryka. - Nie pozwól, żeby mnie skrzywdziła! - rozległ się jego przerażony głos. Rachel zastanowiła się, czy nie pobiec do drzwi, ale przypomniała sobie, że na zewnątrz stoją strażnicy. - Nie potrzebuję strażników, żeby cię zabić - szepnę- ła Dragwena. Ręce Rachel zaczęły drżeć. Odwróciła się od wiedźmy, nie mogąc znieść jej spojrzenia. Mocno ścisnęła kostkę. Muszę wyrzucić dwójkę! Skoncentrowała się, tak jak nauczył ją Morpeth, i kostka zaturkotala po planszy. Wypadła dwójka. - Wygrałam! Wygrałam! - krzyknęła Rachel. - Nic łatwiejszego - odparła Dragwena. Dotknęła czoła Rachel. Dziewczynka w ułamku se- kundy skurczyła się do rozmiarów paznokcia. Dragwena podniosła ją i postawiła na środku planszy. 62 - Teraz się przekonamy, jaka jesteś silna - powiedzia- ła. - Uważaj! Węże już na ciebie polują! Jeden z węży natychmiast skoczył ku Rachel; jego gło- wa była dwa razy większa od całego jej ciała. Rachel rzuci- ła się biegiem przed siebie. Wjej stronę odwrócił się drugi wąż. Krzyknęła, przeskoczyła nad nim, rzuciła się ku kra- wędzi planszy. Żmija Dragweny rozprostowała swe zwoje i otoczyła pierścieniem całą planszę, zagradzając Rachel drogę ucieczki. - Co mam zrobić? - zawołała Rachel. - To nie fair! - Wygrasz, jeśli dotrzesz do ostatniego pola. Ale może ci się nie spodobać to, co na ciebie czeka. Rachel wiedziała, o czym mowa: na ostatnim polu cze- kał największy wąż. Musiałaby wejść mu do paszczy. - Pomóż mi! - wrzasnęła, uciekając przed kolejnym wężem. - Masz jedną szansę - odpowiedziała Dragwena. - Musisz skorzystać z drabin. Szybko, węże są tuż za tobą! Rachel puściła się biegiem na pole trzecie w nadziei, że drabina poszybuje do góry. Tak się nie stało, a węże sunęły za nią. Potknęła się, przeskoczyła przez ich wygięte ciała, ale węże nie rezygnowały. Wreszcie zabrakło jej sił, by przed nimi uciekać. Węże zapędziły ją w kąt planszy. Otworzyły paszcze. Dragwena, która wyglądała, jakby się nudziła, ziewnęła z rozdrażnieniem. Rachel stała przed wężami. Nadal usiłowała zrozu- mieć, dlaczego Dragwena wspomniała o drabinach. Wresz- cie przyszedł jej do głowy rozpaczliwy pomysł. Spojrzała na węże i szepnęła: - Stójcie. 63 Zatrzymały się, dotykając jej rozwidlonymi językami. - Zjedzcie węża z ostatniego pola. Usłuchały jej bez wahania. Po zażartej walce najwięk- szy wąż został pożarty przez pozostałe. Na planszy były już tylko dwa żywe węże. Rachel zwróciła się do jednego z nich: - Przesuń drabinę do pola setnego. Wąż popełzł ku drabinie, wziął ją w kły i ustawił na ostatnim kwadracie. Rachel spokojnie przeszła po niej do ostatniego pola, wzięła się pod boki i spojrzała wyzywająco na wiedźmę. A wiedźma spojrzała na nią. Ale jak! Oddychała gwał- townie i -wodziła wzrokiem od Rachel do martwego węża. Rachel nie czekała, aż Dragwena odzyska panowanie. - Na nią! - rozkazała wężom. Skoczyły ku szyi Dragweny, ale żmija z jej naszyjnika otworzyła paszczę i je pożarła. - Jak... jak to zrobiłaś? - spytała oszołomiona wiedźma. - Nie mogłaś ich pokonać! Żadne dziecko tego nie dokonało! - Skoczyła w powietrze. - To ty! - krzyknęła. - Po tylu la- tach. .. - Wyciągnęła rękę, dotknęła czoła Rachel, przywraca- jąc jej normalny wzrost. - O, Rachel, Rachel! - załkała i przy- tuliła ją do siebie. - Wybacz mi! Musiałam cię wypróbować. Nie masz pojęcia, jak długo czekałam na twoje przybycie. Rachel odepchnęła ją od siebie. - Odejdź! Nie zbliżaj się do mnie! Dragwena uśmiechnęła się tryumfalnie. - Teraz mnie nienawidzisz, ale wkrótce nauczysz się uwielbiać to, czym jestem. Będziemy wspólnie rządzić Ithreą i twoim światem. 64 - Obiecałaś, że nas wypuścisz, jeśli wygram. Przyrze- kłaś! - Skłamałam. Nigdy nie dotrzymałam słowa danego dziecku i nigdy tego nie zrobię. Rachel kopnęła ją z całej siły. Dragwena podskoczyła zaskoczona. W mgnieniu oka na jej twarzy pojawiły się cztery rzędy zębów, które kłap- nęły w stronę Rachel. Dragwena zorientowała się, że dziewczynka zobaczyłajej kły, więc zupełnie porzuciła prze- branie ładnej pani. Wytatuowane oczy spojrzały na nią bez wyrazu. - Nie powinnaś mnie gniewać - ostrzegła Dragwe- na. - Mogę cię unicestwić w ułamku chwili. Rachel cofnęła się, przerażona prawdziwą postacią wiedźmy. - Czego chcesz ode mnie i Eryka? Kim jesteś? - Wiedźmą - szepnęła Dragwena. - A ty wkrótce tak- że taka będziesz. Zostaniesz potężną wiedźmą. - Co? Nigdy! Jak... Jak śmiesz nas tu zatrzymywać? Nie obchodzi mnie, o co ci chodzi, nie pomogę ci! - Dziecko - tchnęła Dragwena - czy naprawdę my- ślisz, że masz jakiś wybór? Od tej pory zawsze będziesz po mojej stronie. Rachel poczuła, że od nienawiści robi się jej słabo. - Wypuść mnie! - Za chwilę. Jesteś zmęczona. Najpierw musisz od- począć. A potem... potem zobaczymy. Rachel ziewnęła. Rzeczywiście poczuła się bardzo zmę- czona. Zaczęła walczyć z sennością; wiedziała, że to czar wiedźmy. 5 - Tajemnica zaklęcia 65 - Twoje powieki są bardzo ciężkie - powiedziała wiedźma. - Same opadają. I powieki Rachel opadły. Zebrała wszystkie siły i zdo- łała je unieść, choć były jak z kamienia. - Wcale nie jestem zmęczona - zaprotestowała i zno- wu ziewnęła. - Wcale mi się nie chce spać. Nie chcę spać. I nie będę. - Połóż się koło Eryka - rozkazała wiedźma. - Wiem, że masz ochotę. Rachel poczuła, że przykrywa się kołdrą. - Wcale nie jestem zmęczona - szepnęła. - Nie będę ci posłuszna. - Wypocznij. - Dragwena otuliła ją do snu i pocało- wała w policzek. - Przyrzekam, że będziesz miała śliczne sny. Twarz Rachel sama wtuliła się w poduszkę. - Nie jestem zmęczona... nie... jestem... Po chwili zasnęła głęboko. Dragwena zajrzała do jej umysłu i stworzyła sen-marę, zaklęcie, które miało zmienić Rachel w wiedźmę. Dragwe- na nigdy przedtem nie rzuciła w tym świecie tak potężne- go czaru. Czy zadziała w przypadku Rachel? Widziała już setki dzieci, niektóre tak utalentowane jak Morpeth, lecz żadne nie miało mocy tak potężnej jak moc Rachel. Czy może nad nią zapanować? Już teraz czuła, że moc dziew- czynki rośnie. Jeśli zadziała szybko, zdoła zmienić Rachel we wszystko, w co zechce. Drżąc z podniecenia, zaczęła skła- dać warstwy; powoli, ostrożnie wybrała wspomnienia z prze- 66 szłości, nienawiść, strach i pragnienie, wydarzenia i uczu- cia, które powinny ogarnąć umysł Rachel i przygotować ją do nowego przeznaczenia. Kiedy sen-mara był już gotowy, Dragwena zajęła się Erykiem. Wyczuła tkwiącą w nim ogromną moc, lecz pod- czas próby nie znalazła w chłopcu żadnych sił magicznych. Było to dziwne, zważywszy niezwykłe talenty Rachel. Ale Eryk byl jeszcze mały, nie miał uporu siostry. Łatwo bę- dzie go złamać i nagiąć. Dotknęła jego skroni, zapuściła sondę w jego mózg, szukając miejsca, w którym znajduje się centrum oporu. I nagle coś rzuciło nią przez całą komnatę, aż pod prze- ciwległą ścianę. Krzyknęła, każdy mięsień jej ręki drgał spazmatycznie. Atak? Leżała na podłodze, czekając na powrót sił. Co to zna- czy? Po paru chwilach uruchomiła własne mechanizmy ochronne, wróciła na dawne miejsce i delikatnie zajrzała w myśli Eryka. Wyczuła w jego umyśle kilka warstw ochronnych. Zdumiewające - żadna ludzka istota nie miała takiego daru. To nie jest zwykle dziecko. Powinna się tego domyślić, powinna być ostrożniej sza. Przez godzinę siedziała przy łóżku, przyglądając się chłopcu. Wiedziała, że to nie on ją odepchnął. Kiedy wreszcie poczuła, że może znowu zaj- rzeć do jego umysłu, zaczęła szukać w nim jakiejś wska- zówki. Niczego nie znalazła - tylko proste dziecinne ra- dości i smutki. Eryk nie wiedział, że ma wyjątkowe zdolności. Czy ktoś mu je podarował? Kto? Siedziała, nie- zadowolona. Miała ochotę zbadać to do końca. Cóż, kuszący 67 dar Eryka musi poczekać. Obedrę jego mózg z tej tajemni- czej warstwy, obiecała sobie. Na razie potrzebuję tylko mocy Rachel. Ostrożnie, omijając jego mechanizmy obronne, umie- ściła w zewnętrznej warstwie mózgu zaklęcie. Minęło spo- ro czasu, odkąd użyła go po raz ostatni. Było tak słabe, że prawie niewykrywalne, tak proste, że trudno było je za- blokować, nawet jeśli sieje wykryło. Idealnie nadawało się do jej celów. 8. Rada Sarrenów W iedźma wyszła z wieży-oka i znalazła Morpetha. - Dobrze wyszkoliłeś Rachel - powiedziała. —Jej zdolności są ogromne. Morpeth skłonił się jej nisko. - Nie zrobiłem nic wielkiego. Dziecko od początku przejęło inicjatywę. - To oczywiste. Jej moc przewyższa każdego z wyjąt- kiem mnie. Przenieś dziś Rachel do wschodniego skrzy- dła i przygotuj pokój z garderobą w pobliżu mojej kom- naty. Rano przyprowadź ją do mnie. Od tej pory nie będziesz miał do niej dostępu. Morpeth skinął głową. - Czy doszło do próby? - Tak! A ona zwyciężyła! 69 - Jak nikt przed nią. - W rzeczy samej. Dokona tego, do czego nie było zdolne żadne inne dziecko. - Dragwena rozejrzała się nie- spokojnie po korytarzu. - Rzuciłam na Rachel czar, który rozpocznie jej przemianę w wiedźmę. Dziś masz przy niej zostać. Strzeż jej. Nie pozwól, by się przebudziła, dopóki nie będzie gotowa. Ponadto dopilnuj, by Eryk był dziś w jej pokoju. Nie ma żadnej mocy, ale może się okazać pomoc- ny. - Jak sobie życzysz. Czy Rachel będzie coś pamiętać po przebudzeniu? - Nic ważnego. Kiedy sen-mara się skończy, jej prze- szłość zniknie. Nie będzie pamiętać swojej rodziny, nie pozna nawet Eryka. Jej umysł będzie gotowy do ostatecz- nego szkolenia. Tym zajmę się sarna. - Co zrobimy z chłopcem? - Zabijemy go. Ale jeszcze nie teraz. Może nam się przydać. Powiem ci, kiedy nadejdzie czas. Morpeth znowu się skłonił. Wiedźma wróciła do wie- ży. Dwie pokojówki zaniosły uśpione dzieci do wschod- niego skrzydła, a Morpeth zajął się wykonywaniem roz- kazów Dragweny. Kiedy znalazł się sam na sam z Rachel i Erykiem, po- chylił się nisko i ukrył twarz w dłoniach. Siedział tak przez długi czas, rozmyślając, co należy zrobić. Muszę już dziś uratować Rachel, pomyślał. Jutro bę- dzie za późno. Zamaskowany, wykradł się z Pałacu i ostrożnie ruszył przez śnieg do domu Trimaka. 70 Muranta obudziła się pierwsza. - Wstawaj, ty stary śpiochu - szepnęła, trącając Tri- maka w żebra. - Ktoś się dobija do drzwi. - Tak? - wymamrotał przez sen. - To na pewno nie wróg, skoro robi taki hałas. Wsunął stopy w stare kapcie i poczłapał korytarzem. Muranta zapaliła świecę. - Kto może pukać o tej porze? Trimak stanął i zaczął liczyć uderzenia w drzwi. Czte- ry szybkie, jedno wolne, znowu trzy szybkie... To Mor- peth, i jest w niebezpieczeństwie! - Co się dzieje? - spytał, wpuszczając go do środka. - Chodzi o tę dziewczynkę, Rachel - szepnął Mor- peth. - Przeżyła próbę. - Co? Widziałeś to? - Oczywiście, że nie! Dragwena nie wpuściłaby mnie w takiej chwili do swojej komnaty. Ale nie potrafiła ukryć ożywienia. Chce zmienić dziecko w wiedźmę. - Zachowajmy spokój - powiedział Trimak, starając się nie okazywać zdenerwowania. - Może to podstęp? Nie pierwszyjuż raz wiedźma wypróbowałaby twoją wierność. - Nie, jestem pewien, że to nie żadna sztuczka. Spraw- dziłem Rachel. Zmieniła się w piórko i przeniosła się z Pa- łacu na brzegjeziora Ker. Obie rzeczy nie sprawiły jej kło- potu. - Więc naprawdę jest dzieckiem-nadzieją - odezwała się cicho Muranta. - Czy Dragwena widzi to samo co ty? - Na pewno -jęknął Morpeth. - Wiesz, jak uważ- nie obserwuje dzieci podczas okresu próby, zwłaszcza te 71 obdarzone talentem. Usiłowałem wyprowadzić Rachel w góry, ale Dragwena ściągnęła ją do wieży-oka. - Pozwoliłeś jej przyfrunąć do wieży! - krzyknął Tri- mak. -Jak mogłeś dopuścić wiedźmę tak blisko? Morpeth opuścił głowę. - Nieważne - westchnął Trimak. - Skoro Rachel prze- żyła próbę, Dragwena i tak wie o wszystkim. Gdzie jest dziewczynka? - We wschodnim skrzydle. Jutro rano wiedźma chce ją przenieść do wieży-oka. - Więc musimy zadziałać dziś w nocy, zanim będzie za późno. Morpeth przytaknął. - Zwołam Radę Sarrenów. Razem zdecydujemy, co trzeba zrobić. W królestwie Ithrei nastała noc. Śnieg padał gęsto i ci- cho. Niewolnicy wiedźmy - Neutrani - spali niespokojnie, opanowani złymi snami swej pani, i czekali na jej rozkazy. Pomiędzy nimi żyła garstka tych, którzy zdołali się uwolnić spod wpływu wiedźmy. Nazywali się Sarrenami na cześć dawno już zmarłego człowieka, który jako pierwszy wymó- wił posłuszeństwo wiedźmie. Jednym z Sarrenów był Mor- peth, podobnie jak Trimak, jego żona Muranta, Fenageljej ojciec Leifrim i kilku innych. Spotykali się rzadko, a poro- zumiewali za pomocą specjalnych znaków. Na co dzień wypełniali niekończące się rozkazy Dragweny, lecz ciągle wypatrywali nowych dzieci, które przybywały z innego świa- ta. Ajeśli mogli, starali się im pomagać. 72 Trimak rozesłał wici poprzez specjalnego posłańca - było to wyjątkowo niebezpieczne, ale okoliczności na to zezwalały. Ciche, umówione stukanie w szyby i drzwi bu- dziło Sarrenów mieszkających pod Pałacem. Znali sygnał niebezpieczeństwa, więc cicho wykradali się z łóżek i po kryjomu ściągali do Worraftu, strzeżonej tajnej groty, znaj- dującej się głęboko pod fundamentami Pałacu. W ciągu godziny zebrało się ponad trzydziestu Sarre- nów. Trimak rozejrzał się po zebranych, licząc ich mroczne sylwetki, skulone na kamiennych ławach, wykutych w ścianach wielkiej jaskini. Zauważył Fenagel, ciągnącą na wózku Leifrima. - Pora zamknąć drzwi - odezwał się. - Nie możemy dłużej czekać. Morpeth zakreślił koło na czole i kamienna ściana opuściła się w dół spod sufitu, zasłaniając wejście do gro- ty. Teraz nikt nie mógł z niej wyjść ani do niej wejść. Spo- tkanie mogło się rozpocząć. Zgromadzeni Sarreni szeptali między sobą. Byli zmar- twieni. Nie bez powodu; radę zwołano po raz pierwszy od wielu lat. Trimak zaklaskał w dłonie i w sali zapadła cisza. - Dlaczego wezwałeś nas tak nieostrożnie, bez uprze- dzenia? - padło z mroku pytanie. - Pośpiech niesie zagrożenie - zgodził się Trimak - ale przyczyny wkrótce staną się jasne. Niechaj przemówi Morpeth. Morpeth wstał i zwrócił się do zgromadzonych: - Mam ważne wieści. Sądzę, że znaleźliśmy dziecko- -nadzieję! 73 W jaskini zerwał się pomruk. Morpeth opowiedział wszystko, co wiedział o planach Dragweny wobec Rachel. - Nawet jeśli to rzeczywiście dziecko-nadzieja - za- woła! ktoś - co możemy zrobić? Dragwcna już teraz nad nią panuje. Nie mamy szans. - Mamy, choć bardzo niewielkie - odparł Morpeth. - Rachel jest w komnacie, do której mam dostęp. Może- my się zakraść do Pałacu i porwać ją. - To zbyt niebezpieczne - warknął ten sam głos. -Jej szpiedzy nas dostrzegą. - Tak by było, gdyby wyruszyło nas wielu. Ale Drag- wena mi ufa. Mogę bezpiecznie wrócić do Pałacu i nikt nie zwróci na mnie uwagi. Jeśli kogoś spotkam, powiem, że wypełniam rozkaz wiedźmy. Każdy wie, kim jestem. Nikt się nie ośmieli zaprotestować. - Ajeśli dziewczyna nie zgodzi się nam pomóc? - spy- tał ktoś inny. Trimak zrobił krok naprzód. - Wziąłem tę możliwość pod uwagę. - Spojrzał śmia- ło na Sarrenów. -Jeśli Rachel nam nic pomoże, będziemy musieli ją zabić. W grocie zapadło pełne grozy milczenie. - Pamiętaj o naszej przysiędze! - krzyknął ktoś. - Roz- lew dziecięcej krwi to mroczne dzieło wiedźmy i jej nie- wolników. Nie przyłożę do tego ręki! Jak mogłeś o tym choć wspomnieć? Kilka innych głosów poparło go. Trimak westchnął i uniósł rękę. - Rozumiem twój lęk. Czy sądzisz, że łatwo mi było podjąć taką decyzję? Pomyśl tylko: jeśli Rachel nic zgodzi 74 się nam pomóc, nie możemy jej darować życia, to zbyt niebezpieczne. Możemyją tu ukrywać przez jakiś czas, ale Dragwena w końcu ją znajdzie i zmieni. Wtedy nie będzie dla nas ratunku. Połączywszy siły, szybko znajdą i zamor- dują wszystkich Sarrenów. - Czy jesteś gotów sam ją zabić? - spytał ktoś inny. - Zdołasz to zrobić? - Tak, jeśli to będzie konieczne. - Może do tego nie dojdzie - odezwał się Morpeth. - Skoro dziewczynka przeżyła próbę, ma wrodzoną moc, której Dragwena tak łatwo nie złamie. A pamiętajcie, że wiedźma nie miała czasu, by zająć się umysłem Rachel. Jeśli zaczniemy działać od razu, na pewno zdołamy ją prze- konać. Głos zabrała Fenagel: - Dragwena ma ogromną moc. Czy Rachel jest dość silna, by z nią walczyć? Wydała mi się zwykłą miłą dziew- czynką. Nawet prosty czar sukienek był dla niej wielką niespodzianką. Wyobraźcie sobie, czym Dragwena może ją zaskoczyć! Myślę, że zbyt wiele się po niej spodziewamy. - Trudno jest z tym dyskutować - odparł Trimak - ale zważ, że od setek lat powtarzamy sobie legendę o dziec- ku-nadziei, dziewczynce, która pokona wiedźmę i uwolni nas wszystkich. Wiem, że czasem wątpiliśmy w tę historię. Większość zebranych przytaknęła. - Ale jeśli mamy się przeciwstawić wiedźmie, pomoc musi przyjść z zewnętrznego świata. Wszyscy o tym wie- my. Morpeth jest naszą najlepszą bronią, lecz nawet wspo- magany przez naszą połączoną magiczną moc jest zbyt słaby, by walczyć z Dragwena. Nie mogę wam zagwarantować, 75 że legenda o dziecku-nadziei jest prawdziwa, jednak Mor- peth twierdzi, że Rachel posiada potężny dar, przewyższa- jący wszystko, co widzieliśmy do tej pory. Naprawdę może być dzieckiem-nadzieją. Nikt spośród nas nie opanował tylu umiejętności, co ona w ciągu jednego poranka. Zrobił pauzę, by się upewnić, że to, co powie, zosta- nie dobrze zrozumiane. - Chcę was ostrzec: jeśli nie wykorzystamy mocy tej dziewczynki, Dragwena na pewno zmieni ją w naszego wroga, którego okrucieństwa nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. Spojrzał na majaczące w ciemnościach twarze. - Pamiętajcie, że działamy w imieniu wszystkich Sar- renów, którzy nie mogli tu przybyć. Jeśli się zawahamy, wydamy ich wszystkich na pastwę Dragweny. Myślę, że nie mamy wyboru. Musimy porwać dziewczynkę dziś w nocy, dopóki jeszcze możemy coś zrobić. Za parę go- dzin będzie za późno. Jakieś pytania? Czy ktoś się ze mną nie zgadza? W jaskini zapanowała cisza. Trimak odczekał jeszcze parę sekund i zamknął dyskusję. W sprawie tak poważnej każdy powinien mieć szansę wypowiedzi. - W takim razie - podjął po pewnym czasie - uwa- żam, że wszyscy są za. Jeszcze tej nocy Morpeth porwie Rachel z Pałacu i przyprowadzi ją do Worraftu. Teraz pro- szę, żebyście szybko i cicho powrócili do domów. Jeśli nie będzie was zbyt długo, zostanie to zauważone. Morpeth znowu otworzył drzwi groty i Sarrenowie wyszli szybko, szepcząc między sobą. Morpeth zamyślił się głęboko. 76 - O co chodzi, przyjacielu? - spytał Trimak. - Czeka cię ciężka próba. Niepokoisz się, że Dragwena może czuwać? Morpeth pokręcił głową. - Nie o siebie się martwię. Dręczy mnie coś, o czym wspomniałeś wcześniej. Zastanawiam się, czy Dragwena podejrzewa, że jestem buntownikiem. Na pewno już się jej znudziłem. Chce mieć nowego, młodszego niewolni- ka. - Potarł brodę. - Być może ta Rachel jednak nie jest dziewczynką, którą się wydaje, lecz szpiegiem wiedźmy. Dragwena może nadać każdemu stworzeniu taki wygląd, jaki się jej podoba. Być może przemieniła swoją niewolni- cę w dziewczynkę i nadała jej magiczną moc po to, bym się zdradził. - Czy nie widziałeś, jak Rachel przybywa z Ziemi? - To, co widziałem, nic nie znaczy. Dragwena mogła mnie oszukać. Moje serce każe mi ufać Rachel, lecz Drag- wena mogła mnie zwieść. Trimak zwiesił głowę w zamyśleniu. - To nie wszystko - dodał Morpeth. - Rachel ma bra- ta, który przybył wraz z nią przez Bramę. Muszę uratować także jego. Jeśli Rachel ucieknie, Dragwena go zabije. - To zbyt niebezpieczne. Myśl tylko o sobie i Rachel. Morpeth pokręcił głową. - Już i tak wymagamy od niej zbyt wiele. Jak sądzisz, czy nam wybaczy, jeśli przez nas straci brata? Trimak zaczął niespokojnie krążyć po grocie. - Bezpieczeństwo twoje i Rachel to sprawa zbyt waż- na, by ryzykować. Nie pomyśl, że nie mam serca, lecz musisz zapomnieć o chłopcu. Czekaliśmy na tę chwilę setki lat. Jeśli musimy, okłamiemy Rachel. 77 - To się nam może nie udać. Czułem, że moc Rachel szybko się rozwija. Jeśli skłamiemy, a ona to odkryje, ni- gdy nam nie zaufa. Nigdy. - Więc... dobrze - zgodził się niechętnie Trimak. - Ale Eryka uratuje ktoś inny? - Wykluczone. Tylko ja znam hasła, dzięki którym bezpiecznie opuścimy Pałac. - Jak ich tu przyniesiesz? Morpeth uśmiechnął się gorzko. - Na moich mocarnych ramionach, oczywiście. Nie ośmielę się skorzystać z magicznej mocy tak blisko Drag- weny. Zbyt dobrze zna moje sposoby. - Spojrzał w po- ważne oczy Trimaka. - Pora ruszać. Jeśli Dragwena gotuje mi już powitanie, byłoby niegrzecznie kazać jej czekać! Uścisnął Trimaka i szybkim krokiem opuścił grotę. Trimak został sam w głuchej ciszy Worraftu. Myślał o tym, co czekało Morpetha, i drżał ze strachu. Czy wy- słałem mojego najlepszego przyjaciela na śmierć? - pomy- ślał. Czy Rachel jest szpiegiem, czy już znalazła się pod wpływem Dragweny? Ukląkł na zimnej kamiennej podłodze i dotknął ma- łego noża przypasanego do biodra. Wyjął go z pochwy, uniósł ku światłu, spojrzał na jego ostrze - i pomyślał o tym, co być może będzie musiał zrobić. 9. Armia Dzieci P odczas gdy Rada Sarrenów debatowała, Rachel spała, pogrążona w głębokim śnie. Leżała bezwładnie we wschodnim skrzydle Pałacu, gdzie zostawił ją Morpeth. Początkowo oddychała powoli i spokojnie. Potem jej tęt- no przyspieszyło, a sen-mara stopniowo wziął ją w swoje władanie. Niósł jej wszystko, co najgorsze - tylko czując pragnienia i nienawiść Dragweny, mogła się zmienić w wiedźmę. Przed uśpionymi oczami Rachel przesunęło się daw- ne życie Dragweny. Przyśniły się jej rzeczy, których nie chciała oglądać. Zobaczyła jeziora i rzeki. Pod dotykiem Dragweny sku- wały się lodem. Zobaczyła żmiję ześlizgującą się z szyi wiedźmy, by zaatakować. Zobaczyła chłopczyka w wieku 79 Eryka, którego ścigało stado wilków. Widziała zabite przez wiedźmę dzieci. Dragwena kazała jej patrzeć w ich twarze i poznawać ich imiona. Przez chwilę mignął jej nawet Morpeth, który dopiero przybył na Ithreę - chłopczyk z ja- snymi włosami i dużymi niebieskimi oczami. - Gotowa? - spytał. Otworzył zaciśnięte piąstki, z któ- rych wyfrunął maleńki kolorowy ptaszek, nie większy od pieniążka. - Sam go zrobiłem! Dragwena stała obok niego i uśmiechała się ciepło. - Jesteś moim ulubionym dzieckiem - powiedziała. To wspomnienie, tak jak inne, trwało tylko chwilę. Rachel nie mogła zatrzymać ich biegu, nie mogła na nie nie patrzeć. Przesuwały się przed jej oczami tak, jakje wy- brała Dragwena, coraz szybciej i szybciej, aż zamazały się i zlały ze sobą w porażającym korowodzie obrazów. W końcu zniknęły, a Rachel, nadal pogrążona we śnie- -marze, stanęła obok samej Dragweny w wieży-oku. Od wiedźmy bił krwawy blask, a między jej zębami uwijały się pająki. - Przestraszyłam cię? - spytała Dragwena łagodnie. - Tak - odparła Rachel. - Chciałaś, żebym się prze- straszyła. Dlaczego? Przez to, co zrobiłaś, nienawidzę cię jeszcze bardziej. Jeśli zdołam, będę z tobą walczyć. - Ciągle nie rozumiesz - szepnęła Dragwena. - Nie chcę z tobą walczyć. Już wiem, że jeśli zagrożę Erykowi, zrobisz wszystko, o co cię poproszę. - Tak. Widziałam, co zrobiłaś tym dzieciom. - Te dzieci nie mają znaczenia. Kiedy twoja moc bę- dzie równa mojej, ich życie straci wartość. Wkrótce też to zrozumiesz. 80 - Nigdy tego nie zrozumiem! Nie chcę twojej mocy, wiedźmo! - Chciałabym ci pokazać jeszcze jedno - syknęła Drag- wena. - To moje najstraszniejsze wspomnienie, to, które okrywa mnie wstydem. Chcesz je zobaczyć? Jeśli zdołasz mu się oprzeć, zrozumiem, że na nic mi się nie przydasz. Wtedy będziesz wolna. - Nie. Wtedy zabijesz mnie i Eryka. Znam cię. - To wspomnienie zawiera sekret, którego nie zdra- dziłam nikomu innemu. Ukazuje także moją największą słabość. Może ci się to przydać, jeśli zechcesz ze mną wal- czyć. Możejednak ocalisz siebie i Eryka. Na pewno chcesz dostać taką szansę. - Więc pokaż mi to wspomnienie! - krzyknęła Rachel. W ułamku sekundyjakaś moc cofnęła ją w czasie. Zda- ła sobie sprawę, że nic jestjuż na Ithrei. Stała przed ogrom- ną jaskinią, w otoczeniu zastępów groźnych dzieci uzbrojo- nych w miecze i noże. Ich twarze były spocone i ponure. - Gdzie jestem? - spytała Rachel. - Co to za dzieci? Co im zrobiłaś? - Jesteśmy na Ziemi, tysiące lat przed twoim naro- dzeniem - odpowiedział odległy głos Dragweny. - Zo- bacz, jak mnie wtedy kochały. Ziemia! Armia Dzieci stała z dobytymi mieczami, skandując imię wiedźmy. - Dragwena! Dragwcna! Dragwena! - krzyczały z uwielbieniem, ze wszystkich sił. Z chmury wynurzyła się Dragwena. Przemknęłajakjaskółka nad mieczami, czu- le muskając ich ostre końce. 6 - Tajemnica zaklęcia 81 - Po co ci ta armia? - spytała Rachel, siląc się na spokój. - Prowadziłam wojnę z trzema czarodziejami na two- jej planecie - odparła Dragwena. -Walczyliśmy ze sobą od zawsze, czarodzieje i wiedźmy, we wszystkich światach i czasach. Wtedy dzieci mnie nie interesowały, ale wiedzia- łam, że czarodzieje będą chronić najbardziej bezbronne stworzenia twojego świata. Zawsze tak robią. Zanim przy- byli, przygotowywałam dzieci przez wiele lat, więc kiedy się w końcu pojawili, otoczyłam ich wraz z wierną Armią Dzieci. Czarodzieje nie ośmielili się zaatakować mnie bez- pośrednio - bali się, że zrobią krzywdę dzieciom. To jest właśnie ich słabość, a ja ją wykorzystałam. Czarodzieje ukryli się pod ziemią. Moje dzieci poszły za nimi. Zebra- łam ich liczne szeregi, nauczyłam walczyć i wysłałam głę- boko pod ziemię z zaczarowanymi tarczami i mieczami, by znaleźli czarodziejów i ich zabili. Rachel spojrzała na zachwyconą twarz dziecka, wzno- szącego miecz do góry. - Uwielbiały mnie - wyjaśniła Dragwena. - Gdybym im wydała taki rozkaz, zabijałyby dla mnie gołymi rękami. Ich serca były przepełnione nienawiścią. Nienawidziły cza- rodziejów tak samo jak ja. Zabijały, tak jak i ja zabijałam: bez wahania, bez wyrzutów sumienia. Rachel zadrżała, ale nie chciała się poddać. - Myślisz, że teraz będę ci posłuszna, bo to zobaczy- łam? - zaszydzita. - Te dzieci są chore. Wszystko, co ro- bisz, jest odrażające! - Spójrz moimi oczami na ostateczne starcie z czaro- dziejami. Uwięziłam ich w najgłębszej jaskini świata, a te- raz wyruszam, żeby ich zabić. 82 Rachel poczuła, że znalazła się w ciele Dragweny. We- szła w mrok jaskini. W środku kulili się trzej czarodzieje w podartych łachmanach. Jeden z nich na jej widok pod- niósł się chwiejnie. - Ach, Larpskendya, przywódca całej trójki! - zakrzyk- nęła Dragwena. - Na kolana! Błagaj o łaskę albo sprawię, by twoja bolesna agonia trwała dłużej niż cała ta wojna. Larpskendya spojrzał na nią spokojnie. - Nie możesz nam zrobić krzywdy - powiedział. - Odłóż broń. Już przegrałaś. - Przegrałam? - powtórzyła Dragwena drwiąco. -Je- steś żałosny! Więc do tego doprowadziła cię ta twoja wiel- ka magia? Kulisz się w łachmanach! Jak mnie powstrzy- masz? Odbierzesz mi miecz i mnie nim przebijesz? - Nie ja, głupia! Odwrócił się do swoich towarzyszy i wszyscy wybuch- nęli śmiechem. Wypowiedziała więc nad mieczem zaklęcie zła i wbiła go w serce Larpskendyi. Z rany bluznął potok błękitnego światła. Blask wylał się z groty i wypełnił serca wszystkich dzieci na zewnątrz. Każde z nich poczuło, że miecz Drag- weny przebija jego serce i zawyło z bólu. Dragwena patrzyła na to zdumiona. Larpskendya wyjął od niechcenia miecz z piersi. Rana zniknęła. Spojrzał na nią oczami iskrzącymi się wieloma kolorami. Potem dotknął podartej szaty. Dragwena padła na kolana, nagle tak osłabiona, że z trudem utrzymywała opadające powieki. - Nadal nie rozumiesz, prawda? - odezwał się Larp- skendya. - Nawet teraz nie rozumiesz. - Pokręcił głową 83 ze smutkiem. - Tak bardzo pragniesz nas zabić, że zapo- mniałaś o regułach magii. Dragwena patrzyła na niego, nie rozumiejąc ani słowa. - Na każde zaklęcie zła jest zaklęcie-antidotum. Jak mogłaś zapomnieć o tej prostej regule? Wpadłaś w pułap- kę, Dragweno. Kiedy przebiłaś mnie mieczem, sprawiłem, że każde dziecko z twojej armii poczuło ból i zrozumiało, że jest niewolnikiem zła. Teraz do ciebie idą. Pragną twojej krwi, nie naszej. Jak sama powiedziałaś, nienawidzą całą mocą twojej nienawiści. Nie okażą ci litości. Dragwena nastawiła ucha i usłyszała tupot tysięcy dzie- cięcych stóp, zbliżających się do jaskini. Po drodze dzieci przeciągały nożami po kamiennych ścianach, ostrzyły je. Ten zgrzyt był nieznośny. Dragwena chciała zbudować ochronny szaniec w wej- ściu do groty, ale zaklęcie zatliło się w jej mózgu i zgasło. Jej moc się ulotniła. Dzieci zbliżały się z groźnymi okrzy- kami. - Magia cię opuściła - odezwał się Larpskendya. - Nigdy więcej nie będziesz mogła panować nad ludźmi. - Spojrzał na nią zimno. -Jak się czujesz, gdy jesteś równie bezbronna jak ci, których zniewoliłaś? Nie odpowiedziała. - Jest wiele sposobów, wjakie możemy zadać ci śmierć - ciągnął Larpskendya. - Może powinniśmy cię zabić, bo wiem, że nigdy się nie zmienisz. Ale życie każdej istoty, nawet twoje, ma jakieś znaczenie. Dlatego dajemy ci inną możliwość. Stworzyłem specjalnie dla ciebie młodą pla- netkę, Ithreę. Będziesz na niej żyć do końca swoich dni. Spora część twojej mocy powróci, byś mogła dostosować 84 nowy dom do swoich potrzeb, ale nie ma tam żadnych istot, które tak jak dzieci mogłabyś podporządkować swo- jej woli. Tylko rośliny i kilka mało rozwiniętych zwierząt. Dragwena pomyślała o Świecie Ool, odległej planecie wiedźm, z której przybyła. Z pewnością Stowarzyszenie Sióstr z czasem znajdzie ją na tym wygnaniu. Zawsze będą jej szukać, dokądkolwiek by ją zesłano. A jeśli zginie, po- mszcząjej śmierć. - Wiedźmy z Ool nigdy cię nie znajdą - odparł Larp- skendya. - Świat Ithrei jest niewidzialny dla ich niegodzi- wych oczu. Będziesz sama. Już zawsze. Dragwena splunęła mu pod stopy. - Lepiej od razu mnie zabij. Znajdę drogę powrotną do tego świata. - Myślisz, że zostawię tę planetę bez ochrony? Dam dzieciom Ziemi nowy dar, by mogły się bronić, jeśli zaist- nieje taka potrzeba. Dragwena parsknęła śmiechem. - Nawet ty nie potrafisz stworzyć dziecka obdarzo- nego mocą, która mogłaby mi zagrozić! Nad moimi pra- cowałam od wielu pokoleń. Są słabe. Można je zmusić do posłuszeństwa, ale nie mają talentu do prawdziwej magii. Nawet za milion pokoleń nie wychowacie dziecka, które- go moc mogłaby zagrozić wiedźmie. - To się okaże - oświadczył Larpskendya. - W każ- dym razie zapamiętaj jedno: moja pieśń zawsze będzie na Ithrei. Jeśli zostanę wezwany - powrócę. Wiedźma rzuciła mu przekleństwo. - Czyń, co masz czynić, zanim wydrę serca pierw- szym dzieciom, które do nas dotrą. 85 Czarodzieje unieśli ręce do góry. W chwilę potem znalazła się sama w nowym świecie. Rozejrzała się. Niebo było niebieskie, słońce świeciło moc- no. Migotliwe jeziora iskrzyły się wjego promieniach, ptaki ćwierkały w gałęziach drzew, których liście aż promienio- wały zdrowiem. Dragwena zakryła twarz rękami. Uroda tego świata budziła jej wściekłość. Tak długo dążyła do pognębienia czarodziejów, tak długo o tym marzyła i wszystko to zo- stało jej odebrane! Znów powróciła nienawiść do nich oraz dzieci, które obróciły się przeciwko niej. Z jej gardła wy- rwał się wrzask bólu. Jeszcze powrócę, przysięgła. Powrócę i wszystkich was zabiję. Rachel zagubiła się w niezmierzonej nienawiści wiedź- my. Usiłowała się jej oprzeć, przypomnieć sobie, kim jest, ale Dragwena zagłębiała się coraz bardziej w jej umysł, aż wreszcie dziewczynka nie mogła się dłużej opierać. Pogrą- żona we śnie-marze Rachel także przysięgła, że powróci i zabije czarodziejów i dzieci. I zaczęła nienawidzić ich tak bardzo jak sama Dragwena. Leżąc na miękkim posłaniu w Pałacu, zacisnęła pięści i2aczę.aś„ićo2emście. I 10. Przebudzenie M orpeth wpadł do Worraftu ze śpiącym dzieckiem pod każdą pachą. - Za łatwo poszło - wysapał, kładąc je na podłodze. - To podejrzane. - Uratowałeś oboje! - zdumiał się Trimak. - Tak, ale zbyt łatwo przyszło mi uciec z Pałacu. Spotka- łem niewielu Neutranów, a wschodnie wyjście nie było strze- żone. Wiesz, że Dragwena zawsze stawia tam strażników. - Czy ktoś cię śledził? - Nie widziałem nikogo, ale Dragwena ma tysiące oczu. - Nasi zwiadowcy są blisko Pałacu i jaskini. Ostrze- gliby nas, gdybyśmy byli w niebezpieczeństwie. - Trimak spojrzał z troską na Rachel. -Widzę, że dziecko-nadzieja nadal śpi. 87 - To sen-mara, który rzuciła na nią wiedźma. Może tak spać jeszcze przez wiele godzin. - A Eryk? Czy wiedźma zabrała się także do niego? - To możliwe. W tym chłopcu jest coś dziwnego. - Morpeth odwrócił się powoli do Trimaca. - A ja wiem, co to takiego. Nie wyczuwam w nim magicznej mocy. Ani odrobiny. Zawsze, nawet w najmniej uzdolnionych dzie- ciach jest jej choćby iskra. - Tak... - zadumał się Trimak. - Eryk jest inny. Być może to dlatego zainteresował Dragwenę. - Spojrzał na Rachel. -Jakie sny zesłała na nią wiedźma? Morpeth westchnął. - Bez wątpienia koszmary. - Obudźmy ich. - Nie możemy! Nie mam pojęcia, co się stanie, jeśli Rachel obudzi się zbyt szybko. Musimy czekać, aż sama się ocknie. - Nie - uciął Trimak. - Rozumiem twoją troskę, ale sam powiedziałeś, że zaklęcie Dragweny ma zmienić Rachel w wiedźmę. Już w tej chwili sen-mara mają przygotować do tej przemiany. Nie możemy dawać wiedźmie przewagi. - Rachel może umrzeć - zaprotestował Morpeth. - Nie wiem, jak silny jest ten czar. Czynie moglibyśmy... - Obudź ją! Morpeth z ociąganiem położył na czole dziewczynki dwa zgięte palce; poruszyła się, ale nie otworzyła oczu. - Skorzystaj z całej swej mocy - rozkazał Trimak gniewnie. - Nie odważę się! Jeśli Rachel jest dzieckiem-nadzie- ją, nie możemy narażać jej życia. 88 - Aja nie chcę narażać życia Sarrenów. Najpierw spró- buj obudzić Eryka. Może wiedźma rzuciła sen-marę także na niego. Tym razem Morpeth położył obie ręce na skroniach Eryka. Chłopiec zerwał się z podłogi, przerażony. Zamru- gał oczami. Morpeth i Trimak przyglądali mu się uważnie, gdy zaczął szarpać Rachel. - Chłopiec chyba się nie zmienił - odezwał się Tri- mak nieufnie. Morpeth przystąpił do budzenia Rachel, lecz trwało to o wiele dłużej. Wreszcie poruszyła się i otworzyła oczy. Ledwie to zrobiła, rzuciła się na Eryka, krzycząc dziko i szar- piąc go za ramiona. Zdumiony Eryk zdołał się jej wyrwać. Morpeth skoczył na nią i przytrzymał. - Zabiję cię! Zabiję cię, dziecko! -wrzasnęła Rachel. - Powstrzymaj ją! - zawołał Trimak. - Co jej się stało? Morpeth przycisnął ręce Rachel do podłogi. - Przecież mówiłem. Mówiłem, że nie powinniśmy jej budzić, zanim sama się nie ocknie! To zbyt niebezpieczne! Eryk zbliżył się do Rachel. - Cofnij się! - zawołał Morpeth. Chłopiec dotknął jednej z jej wierzgających stóp. W tej samej chwili Rachel przestała się miotać. Przez moment wyglądała tak, jakby sama nie rozumiała, co się stało. Spoj- rzała na swoje dłonie, które znowu były posłuszne jej woli. - Co się stało? - spytała. - Eryk... nie skrzywdziłam cię? Morpeth wpatrywał się w chłopca. - Wyrwałeś Rachel spod władzy wiedźmy. Jak to zro- biłeś? Eryk wzruszył ramionami. 89 - Nic nie zrobiłem. Chwyciłem ją tylko za nogę i tyle. - Ale zmieniła się w chwili, kiedy ją dotknąłeś. Rachel zerwała się z podłogi, chwyciła Eryka w obję- cia i razem z nim cofnęła się przed Morpethcm. - Nie odpowiadaj mu! On sprzyja wiedźmie. - To nieprawda! - zaprotestował Morpeth. - Wiem, jak to wygląda... - Dlaczego zostawiłeś mnie w wieży-oku z Dragwe- ną? Wiedziałeś, co się stanie, prawda? Zatrzasnąłeś mi drzwi przed nosem! - Nie miałem wyboru. Proszę, spróbuj mnie zrozu- mieć. Dragwena obserwuje uważnie wszystkich swoich służących. Gdybym cię nie zawlókł do wieży-oka, ktoś by o tym doniósł. Musiałem cię tak potraktować. - Dlaczego mam ci uwierzyć? Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? Morpeth powiódł wokół gestem ręki. - Spójrz na to mroczne miejsce. Czy zaniósłbym cię tu, gdybym sprzyjał wiedźmie? Zaryzykowałem życie. Tak jak Trimak. - I opowiedział jej o Sarrenach oraz ich walce z Dragwena. Rachel uspokoiła się odrobinę. Opowiedziała o grze w „Węże i drabiny", a także o śnie, w którym widziała Ar- mię Dzieci oraz czarodziejów. Morpeth i Trimak słuchali jej zafascynowani. Słyszeli tę historię pierwszy raz w życiu. - Wiesz, co to znaczy? - zwrócił się Morpeth szep- tem do Trimaka. Ten skinął głową. - To znaczy, że wiedźma bezgranicznie wierzy w Ra- chel. Nie cofnie się przed niczym, by ją odzyskać. 90 - W rzeczy samej, nie ma dla niej bezpiecznej kry- jówki - zgodził się Morpeth. - Musimy ochronić Rachel w inny sposób. Musimy ukształtować jej moc. Rachel musi się nauczyć, jak się bronić. Rachel zastanawiała się nad swoim snem. - Przynajmniej już rozumiem, dlaczego Dragwena nie- nawidzi wszystkich dzieci. Ale ciągle nie wiem, czego chce ode mnie. - Magiczna moc dzieci! - zawołał Morpeth. - Teraz wszystkojest jasne! Dragwena od setek lat ściąga dzieci na Ithreę i ciągle poddaje je próbom i badaniom. Ze snu Ra- chel wiemy, że uwięzili ją tu czarodzieje. Więc pewnie ciągle ma nadzieję, że jakieś dziecko pomoże jej wrócić. Tym dzieckiemjest Rachel! - Ale w moim śnie - odezwała się Rachel - czaro- dziej Larpskendya powiedział, że Dragwena zawsze będzie sama, uwięziona na Ithrei na wieki. Jak się tu dostały te wszystkie dzieci? - Jeśli twój sen pokazał to, co się wydarzyło napraw- dę - powiedział Morpeth - to czarodzieje się pomylili albo nie docenili Dragweny. Już dawno znalazła sposób, by porywać dzieci z Ziemi. - Czarodziej wspomniał też, że da dzieciom moc, która będzie je bronić - dodał Trimak. - Dotąd nie mieliśmy na to zbyt wielu dowodów. Być może chodziło mu o ciebie. Może to ty masz być naszą ochroną. Ty i Eryk. - Ja nic nie potrafię - odezwał się Eryk. - To Rachel ma moc. - Ale to ty zerwałeś więź wiedźmy z twoją siostrą - odparł Morpeth. -Jak to zrobiłeś? 91 - Nie wiem. Chciałem tylko, żeby Rachel była taka jak zawsze. Nic nie poczułem. - Mram... - zastanowił się Morpeth, gładząc brodę. - Czego jeszcze się dowiedzieliśmy? Czarodziej powiedział o jakiejś pieśni. Jak myślisz, o co mu chodziło? - Moja pieśń zawsze będzie na Ithrei - szepnęła Ra- chel. - Tak powiedział Larpskendya. -Jeśli zostanę we- zwany - powrócę. - Wezwany? Przez kogo? Przez jakiś czas siedzieli zamyśleni w mroku groty. - Zastanawiamy się, co może znaczyć ten sen - ode- zwała się w końcu Rachel - ale jednego jestem pewna: Dragwena będzie mnie szukać. Teraz, gdy już wie, co po- trafię, nigdy ze mnie nie zrezygnuje. Morpeth ją zdradził. Wiedźma zabije jego i Trimaka. Potem zbada Eryka, żeby zrozumieć, jak używać jego daru. -Wyprostowała się i za- drżała lekko. -Wiem na pewno, co zrobi ze mną. Zamieni mnie w swoją małą wiedźmę. Na pewno jej się uda. W wie- ży chciałam się jej oprzeć, ale byłam bezsilna. - Nie jesteś bezsilna - zapewnił ją Morpeth. - Mu- sisz się uczyć, doskonalić zaklęcia i rozwijać swoją moc. Wtedy będziesz gotowa, by stawić czoło Dragwenie. - Może nigdy nie stanę się tak potężna. Znam ją. Jeśli nie będzie mogła mnie użyć do swoich celów, zabije mnie! Jestem zbyt niebezpieczna, żeby darować mi życie. - Spoj- rzała Morpethowi prosto w oczy. - Mam rację? - Być może. Sądzę jednak, że nie zdajesz sobie spra- wy z własnej siły. Wierzę także, że Dragwenę można po- konać, ponieważ i ona popełnia błędy. - Jakie błędy? 92 - Wypuściła cię. To było nierozważne. Zbyt szybko powierzyła ci swoje największe tajemnice. Zrobiła to w chwi- li, gdyjeszcze mogliśmy sięgnąć do twojego umysłu i spro- wadzić cię z powrotem. I nie podejrzewała, że jestem zdraj- cą. Od wielu lat ukrywam przed nią moje prawdziwe myśli. - Ciekawe, czy rzeczywiście ją znasz - odparła Ra- chel z brutalną szczerością. - Wątpię, żebyś potrafił długo ukrywać swoją zdradę. Nie sądzę, żeby Dragwena popeł- niała błędy. Może specjalnie pozwoliła nam uciec. Nie przyszło ci to do głowy? - Przyszło - zgodził się Morpeth. - Myśleliśmy o tym, ale nie potrafimy znaleźć powodu, dla którego wiedźma miałaby cię wypuścić. Rachel nadała swoim paznokciom blask brązu. - Spójrzcie! Ta moja moc..Jest taka dziwna. Jeśli po- siadamją tutaj, dlaczego nie zauważyłam jej w domu? Dla- czego tam nie mogłam z niej korzystać? To wszystko nie ma sensu. - Na Ithrei wszystkie dzieci mają magiczną moc - wy- jaśnił Morpeth. - Dragwena potrafi ją wyczuwać, kiedy porywa dzieci z Ziemi, więc na pewno musi w nich tkwić. Nie mam pojęcia, dlaczego na Ziemi się nie ujawnia. - Może nie chcieli na to pozwolić czarodzieje? - ode- zwał się Eryk. - Może myślą, że to zbyt niebezpieczne? Morpeth pokiwał głową w zamyśleniu. - Widziałeś kiedyś jakiegoś czarodzieja? - Nie. A ty? - Nie, ani nikt inny na Ithrei. Ale na pewno chciał- bym poznać tego, który nosi imię Larpskendya. Mam do niego parę pytań. 93 Eryk pogładził Trimaka po brodzie. - Hej, ile ty właściwie masz lat? - Całkiem sporo - westchnął Trimak. - Zgadnij. - Osiemdziesiąt sześć! Trimak parsknął śmiechem. - Spróbuj jeszcze raz. - Więcej czy mniej? - Dużo więcej. - Sto osiemdziesiąt sześć! - Mam dokładnie pięćset trzydzieści sześć lat - po- wiedział Trimak. Eryk otworzył buzię. - Nie możesz być aż tak stary. Dawno byś już umarł. - To zasługa wiedźmy. Mamy tu takie powiedzenie: żeby żyć, trzeba służyć. Dzięki temu jej najbliżsi słudzy są wobec niej lojalni. Morpeth ma prawie tyle samo lat co ja. - Obu was porwała z Ziemi? - spytała Rachel. - Do- rośliście tutaj? - Tak - przyznał Morpeth. - Wszyscy mieszkańcy Ithrei zostali porwani tak samo jak ty i Eryk. Dragwena nie po- zwala nam ładnie dorosnąć. Chyba podobajej się, że staje- my się coraz starsi i brzydsi, aż wreszcie przestajemy przy- pominać samych siebie. Wiedźma zahamowała także nasz wzrost. Tak, jakby chciała nam przypomnieć, że wjej kró- lestwie na zawsze pozostaniemy dziećmi. - Ile dzieci mieszka na Ithrei? - chciała wiedzieć Ra- chel. -Jak przeżyły? - Mieszkają pod ziemią. Kopią tunele. I starają się przeżyć najlepiej, jak potrafią. Eryk pokręcił głową. 94 - Ale co jedzą? Jak uprawiają rośliny? Morpeth jęknął. - Na Ithrei prawie nic nie rośnie. Polują, jeśli znajdą jakieś zwierzęta. Przeważnie jedzą dżdżownice. Nie ma ich wiele. Uprawiają zioła. Jakoś udaje się im przeżyć... a cza- sami nie. - Zerknął z zażenowaniem na Trimaka. - Co roku ściągają do Pałacu z całej Ithrei, przez wichry i śnie- życe. Dragwena kazała im przynosić dla nas jedzenie. - Dla was? - zdziwił się Eryk. Morpeth potarł okrągły brzuszek. - Tak. Dragwena może nam zapewnić wszystko, cze- go potrzeba, ale lubi patrzeć, jak inni brną tu przez śniegi, by przynieść daninę. Zmusza swoich służących, by jedli, wiedząc, że inni przez nich głodują. To jej się podoba. Rachel dotknęła delikatnie jego ramienia. - Czy pozwoliła któremuś z was... umrzeć? - Wszystkie dzieci, które pojawiły się tu jako pierw- sze, już nie żyją. Każdy, kto sprzeciwi się wiedźmie, na- tychmiast zostaje zabity, chyba że tak jak ty budzi jej na- dzieje. Czasami Dragwena rzuca dzieci na pożarcie wilkom albo po prostu zostawia na mrozie, by zamarzły. Może to właśnie one mają szczęście? Wiedźma w końcu zabije nas wszystkich, bo staniemy się zbyt starzy, by się jej przydać, albo po prostu się nami znudzi. Na Ithrei nikt nie umiera ze starości. U kresu naszego życia czeka Dragwena, by za- dać nam ostatni cios i rozkoszować się naszym bólem. Rachel i Eryk milczeli. - Kiedy dotknęłam umysłu Dragweny - odezwała się Rachel po kilku minutach - wyczułam, że kiedyś byli tu inni, jak Sarrenowie. Ci, którzy starali się jej sprzeciwiać. 95 Myślę, że wiedźma chce, żebyście się buntowali. Lubi wal- kę, dlatego najpierw pozwoli wam się rozzuchwalić, a po- tem was zgniecie. Dla niej to zabawa. - Może masz rację - szepnął Trimak. - Ale jestem pewien, że nigdy dotąd nie spotkała takiego dziecka jak ty. Nigdy nie spotkała dziecka-nadziei. - Znowu to samo! Co to za dziecko-nadzieja, o któ- rym ciągle słyszę? Wyjaśnijcie mi to wreszcie. Morpeth zerknął z obawą na Trimaka, który skinął głową. - Dziecko-nadzieja to legenda - odezwał się Morpeth. - To wszystko. Nikt nie wie, skąd się wzięła ani co właściwie znaczy ale przekazujemy ją z pokolenia na pokolenie, nawet Neutrani. Opowiada o ciemnej dziewczynce - dziecku, któ- re przybędzie, by nas wszystkich uwolnić. Legenda z czasem się rozrosła, ale jej pierwotna wersja jest bardzo krótka: Ciemna dziewczynka się zjawi, Nieprzyjaciół wybawi, Spieiu w harmonii usłyszycie, Powstanę ze snu i morza o świcie... - A wy jak dzieci się ucieszycie - dokończył Eryk. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na niego. - Skąd znasz ostatni wers? - szepnął zdumiony Morpeth. - Nie wiem - mruknął Eryk, sam bardzo zdziwiony. - Ktoś pewnie ci powiedział - podsunął Trimak. Chłopiec wzruszył ramionami. - W ogóle go nie znam. Po prostu nagle przyszedł mi do głowy. 96 Morpeth spojrzał pytająco na Rachel. - Ja tego nie znam - odparła. - Te słowa są takie... dziwne. Co znaczą? - Któż to wie? - powiedział Morpeth. - Być może nic. Być może wszystko. Ty masz ciemne włosy, a twoja moc wykracza poza wszystko, co do tej pory widzieliśmy. Mieliśmy nadzieję, że to ty nam wyjaśnisz te słowa. - Ja wiem, co znaczą. Ale tylko niektóre - odezwał się Eryk. - Powiedz! - poprosił Trimak. Eryk zawahał się, jakby wstydził się odezwać. - Nieprzyjaciół wybawi - powiedziała cicho Rachel. - Czy to myjesteśmy tymi nieprzyjaciółmi? - Nie - odparł natychmiast Eryk. - Neutrani. Morpeth zadrżał. - A ostatni wers? Kto lub co powstanie ze snu i mo- rza o świcie? Wiesz? Eryk uśmiechnął się promiennie i zamachał rękami, całkiem jak wtedy, gdy był zupełnie mały. - Szszszu! - zawołał, biegając w kółko po grocie. - Szszszu! Szszszu! Wszyscy przyglądali mu się zafascynowani. Wreszcie chłopiec uspokoił się i wrócił do nich, trochę zawstydzony. - Co to miało być? - spytała Rachel. - Fruwałeś czy co? - Nie. Albo... tak, może i tak. Och, nie wiem! - Co znaczy „śpiew w harmonii"? - spytał Morpeth. - Nic mam pojęcia - mruknął Eryk, wyraźnie spe- szony ich przenikliwymi spojrzeniami. - Nie masz pojęcia? - zdenerwowała się Rachel. - Przestań się wygłupiać. 7 - Tajemnica zaklęcia 97 - Wcale się nie wygłupiam! - Mów prawdę. Czy ktoś ci powiedział ten wiersz? Lepiej przyznaj się od razu, że udajesz. - Nie udaję! Rachel pochyliła się, by spojrzeć mu w oczy. - No, dobrze. Wierzę ci. Zastanów się przez chwilę. W moim śnie czarodziej Larpskendya powiedział Dragwenie, że jego pieśń zawsze będzie na Ithrei. Wiesz, co to znaczy? - Nie wiem - warknął Eryk rozdrażniony. - Przestań się mnie czepiać! Rachel odwróciła się do Morpetha, nie wiedząc, co ma zrobić. - Pewnie myślisz, że to ja mam wszystkich uwolnić. Myślisz, że tojajestem tym cudownym dzieckiem-nadzieją. Czy wszystkie wasze nadzieje wzięły się z tego jednego wierszyka? Z paru słów o ciemnej dziewczynce? - Tak - odparł Morpeth. - Dokładnie. - Ale przecież te słowa... mogą znaczyć wszystko! Morpeth uśmiechnął się od ucha do ucha. Skóra na policzkach i pod oczami pofałdowała mu się tak, że w jej fałdach mógłby schować dużą monetę. - Nie rozumiesz?! - zawołał. - Aż do teraz mogły znaczyć cokolwiek. Ale Erykje zna! Oprócz mnie na Ithrei spotkał się tylko z Dragweną, a jestem pewien, że to nie wiedźma włożyła mu te słowa do głowy. - Boję się - szepnął Eryk. - Wiersza? - spytała Rachel. - Nie, Dragweny - wyszeptał. Rachel wiedziała, że trudno mu było się do tego przyznać, zwłaszcza w obec- ności Morpetha i Trimaka. 98 - Ja też - pocieszyła go. - Ale mam już dość tego strachu. A ty? Eryk gwałtownie skinął głową. Rachel spojrzała na Morpetha i Trimaka. - Nie wiem, czy ten wiersz cokolwiek znaczy, ale na pewno Dragwena już wie, że nas porwaliście. Nie zostało nam zbyt wiele czasu. Powiedzieliście, że będę mogła z nią walczyć, jeśli nauczę się nowych zaklęć. - Zaczniemy szkolenie od razu - zdecydował Mor- peth. - Eryk zostanie z Trimakiem. - Nie - zaprotestowała. - Nie zostawię go. - To zbyt niebezpieczne - ostrzegł Trimak. - Dragwe- na wykorzysta go jako broń przeciwko tobie. - Bez Eryka nie zgadzam się na nic - zapowiedziała Rachel chłodno. - To zbyt ryzykowne! - zawoła! Morpeth. - Eryk bę- dzie bezpieczniejszy, jeśli się rozdzielicie. - Przecież tak naprawdę nie macie pojęcia, jak go bro- nić! Przestańcie udawać. Prawdopodobnie zajmę się nim lepiej, niż wszyscy Sarrenowie razem wzięci. Do tej pory powinniście to już wiedzieć. - Cóż, dobrze - mruknął Morpeth markotnie. - Chodźcie za mną. l!i 11. Magia M orpeth wyprowadził Rachel i Eryka z Worraftu. Przez jakiś czas szli w milczeniu pod niskim stropem zim- nych korytarzy. Morpeth człapał ociężale, a czerwone drzwi, które mijał po drodze, rozświetlały się, zanim do nich do- tarł, i gasły, gdy znalazł się parę kroków za nimi. Czasami wchodził przezjedne z nich. Za czerwonymi drzwiami nie- odmiennie znajdowały się kolejne drzwi i niemal identycz- ny korytarz, ostrymi skrętami wiodący ku górze. Rachel czuła, że kręci jej się w głowie. - Skąd znasz drogę? - Wskazuje mija magiczna moc. Te korytarze zostały zbudowane potajemnie wiele lat temu, dzięki wysiłkowi garstki Sarrenów. Dragwena o nich nie wie. Jesteście pierw- szymi dziećmi, które tu trafiły. 100 - Dokąd idziemy? - spytał Eryk, rozglądając się cie- kawie. - Do mojego gabinetu. - Morpeth zatrzymał się przed drzwiami identycznymi jak wszystkie poprzednie. - Czy pamiętacie, jak tu trafić z Worraftu? Rachel spojrzała na brata i oboje pokręcili głowami. - To dobrze. Tylko wyjątkowa magiczna moc może was tu doprowadzić po raz drugi. - Czy wiedźma wpadnie na nasz trop? - Z czasem na pewno. Ale najpierw musiałaby zna- leźć sam Worraft. Nic ma stąd innej drogi, a Dragwena nie wie nawet o istnieniu jaskini. Przynajmniej mam taką na- dzieję. Dmuchnął trzy razy na drzwi, które natychmiast się otworzyły, i zaprosił dzieci do środka. Gabinet Morpetha okazał się zwyczajnym pokojem, cia- snym i podłużnym. Stało w nim łóżko, stół i jedno krzesło. - Jak pomożesz mi walczyć z wiedźmą? - spytała Ra- chel. - Znasz tyle zaklęć, a... - Ja? - przerwał jej ze śmiechem. -Wtedy, przy śnia- daniu, omal nie zemdlałem, usiłując dotrzymać ci kroku! - Jak to? - Pamiętasz te kolczyki w rybich płetwach? Trzeba było całej mojej mocy, by zmienić ich kolor! Rachel otworzyła buzię. - Aja nic rozumiałam, dlaczego się ciągle zmienia! - Zagrałaś także z Dragwena w „Węże i drabiny" i wygrałaś! Tej próby nie przeżyło jeszcze żadne dziecko. 101 - Położył jej ręce na ramionach. - To ty jesteś dzieckiem- -nadzieją. Jestem tego pewien. - Ale jak mogę pokonać wiedźmę? Co mam zrobić? - Musisz się nauczyć nowych zaklęć. Musisz także ćwiczyć. Dragwena robi to od wielu setek lat. Kiedy wyda- je rozkaz, zostaje on natychmiast spełniony. Potrafi zmie- nić kształt w ułamku chwili. - To takie trudne - powiedziała Rachel zniechęcona. - Wtedy zmieniłam postać tylko dlatego, że strasznie się bałam. Czym mam się stać, żeby pokonać Dragwenę? - Nie wiem - przyznał Morpeth. Rachel spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Nie do wiary! Spodziewasz się, że to ja się domyśle! - Hm... Na razie nie zawracajmy sobie głowy Drag- wena. Wszystko w swoim czasie. Zabawisz się ze mną w ma- giczną grę? Westchnęła, myśląc o radości, z jaką bawiła się z nim w Sali Śniadaniowej, kiedy rozbijali melony o ściany. Te- raz magia nie wydawała się już tak zabawna. Eryk umościł się wygodnie na łóżku i zaczął się im przyglądać. - Chciałbym, żebyś znowu zmieniła kształt - powie- dział Morpeth. -Jakie to przebranie znalazłaś sobie na Ithrei? - Płatka śniegu - odparła bez namysłu. Szybko wy- obraziła sobie siebie jako unoszący się w powietrzu płatek śniegu. - I co? - Te same chude nogi, co zwykle - powiadomiłją Eryk. - Nie przejmuj się. To znacznie trudniejsze, niż ci się wydaje. W Sali Śniadaniowej i w górach Dragwena oto- 102 czyła nas specjalną warstwą magicznej mocy. Ale wkrótce nauczyłaś się korzystać z własnego daru. Pofrunęłaś nad jezioro i zmieniłaś się w piórko bez pomocy wiedźmy, cał- kowicie samodzielnie. Możesz to zrobić także teraz, w tej chwili, ale musisz się skoncentrować. Korzystanie z praw- dziwej magii jest wyjątkowo niebezpieczne i wymaga naj- wyższej uwagi. Rachel rozejrzała się po pokoju. - Czy mogę spróbować być czymś innym? Nie mam ochoty znowu stać się płatkiem śniegu. Wolałabym przy- brać postać konia albo jakiegoś innego żywego stworzenia. - Koń, choć piękny, nie zmieści się do gabinetu - od- parł Morpeth sucho. - Musisz się nauczyć dyscypliny. - Nie rozumiem. - Zmieniłaś się w piórko i to ci uratowało życie. Wi- dzisz, stałaś się tym, czym powinnaś być, czym musiałaś się stać właśnie w tamtej chwili. Dragwena nie da ci czasu na zastanowienie. Być może życie nas wszystkich zależy od tego, czy w chwili zagrożenia będziesz umiała przybrać właściwą postać, jakakolwiek by ona była. A teraz spróbuj się skupić. Rachel zebrała wszystkie siły, nakazała sobie spokój i skupiła się na obrazie płatka śniegu. Przesunęła po swoim ciele palcami mrozu, zimniej, coraz zimniej, aż kruche po- wieki przymarzły jej do źrenic. Teraz kształt. Skóra i kości zaczęły się kurczyć, zmniejszyła się do rozmiarów dłoni, potem palca, wreszcie paznokcia... Kurczyła się coraz bar- dziej, aż stała się tak maleńka, że prawie niezauważalna. Sprawiła, że jej kończyny i głowa zniknęły, a ciało stało się puszyste i białe, o ostrych krystalicznych krawędziach. 103 To zadanie wymagało ogromnego wysiłku, ale po raz pierw- szy dokonała go świadomie, z poczuciem, że panuje nad przemianą. Uniosła powieki i spojrzała lodowymi oczami. Morpeth i Eryk znikli - przynajmniej tak jej się wy- dawało, dopóki nie zdała sobie sprawy, że z wolna opada wzdłuż nogi Morpetha. Osiadła lekko na podłodze. Twar- da powierzchnia i kurz nieprzyjemnie zadrasnęły krawę- dzie jej nowego ciała. Nieopodal zauważyła gigantyczny but Eryka, który się od niej odsunął. Zanim zdołała się przyzwyczaić do swojej śnieżnopłat- kowości, zauważyła wokół siebie rosnącą kałużę. Czyja krwawię? - przestraszyła się. Nagle zrozumiała: to nie krew, to woda. Rozpływam się! W następnej chwili znowu zmieniła postać: stała się kroplą wody. Wjej nowym ciele przelewała się wilgoć i chlupotała cicho. Hm, pomyślała Rachel, już nie przestraszona, a tylko zaciekawiona. Taka kropla wody byłaby dużo ciekawsza, gdyby umiała... fruwać! Jak samolot! Wystartowała z podłogi, najpierw powoli, stopniowo nabierając rozpędu. Po chwili nauczyła się operować no- wymi skrzydłami. Zawisła w powietrzu i rozejrzała się. Nieopodal znajdował się ogromny nos Morpetha, wielki jak autobus. Okrążyła go trzy razy, wśliznęła się do ucha Eryka, wyprysnęła z niego, musnęła jego policzki, jasne loki, wreszcie zjechała mu po nosie. Iiiiii! Zawisła na jego końcu, kołysząc się w przód i w tył. Spojrzała w górę, prosto w wielkie oczy brata, i ześliznęła się w dół. Mogę spaść, pomyślała. Nie zrobię sobie krzywdy. Je- stem tylko kroplą wody... 104 Jej małe ciałko uderzyło o kamień i rozprysnęło się na tysiące malutkich kropelek. Przeraziła się, chciała sobie wyobrazić, że znowu jest dziewczynką... - Nie! - zagrzmiał grzmot... głos Morpetha. - Zo- stań taka, jaka jesteś! Zamarła, przejęta lękiem. W chwilę potem w powie- trzu pojawił się jej język. W ślad za nim wystrzeliły nogi i wykluł się nos... aż na powrót stała się dziewczynką. - Fantastyczne! - krzyknęła. - Możemy to zrobić jesz- cze raz? Morpeth spiorunował ją wzrokiem. - Głupie dziecko! - ryknął. -Wiesz, co by się stało, gdy- byś przeszła przemianę w chwili, gdy byłaś rozpryśnięta? - Myślałam... Chwycił ją mocno za ramię. - Powiem ci, co by się stało: zmieniłabyś się w dziew- czynkę rozerwaną na kawałki! W pokoju leżałyby twoje ręce, nogi i głowa. Byłabyś martwa! - Myślałam... Przepraszam - wyjąkała Rachel. - Nie wiedziałam... Nie powiedziałeś mi... Morpeth westchnął ciężko. - Zrozum, kiedy zmieniasz postać, naprawdę się nią stajesz. - Jak to? - Wyobraź sobie jaszczurkę; jeśli zmieniasz się wjaszczur- kę, ktoś mógłby ci odciąć ogon, a ty i tak byś żyła, prawda? Przytaknęła. - Ale gdybyś znowu przybrała ludzką postać, mogło- by się okazać, że brakuje ci jednej nogi. - Uśmiechnął się do niej. -Ja wolę dziewczynki z dwoma nogami, a ty? 105 Spuściła głowę. - Spróbuję zapamiętać. - Świetnie. - Zatrzepotał rękami. - Doskonale ci po- szło! Aż mi się zakręciło w głowie, gdy się przyglądałem twojej przemianie. - Ale miałeś wielki nos! Żartobliwie chwycił się za niego. - Boję się myśleć, jaki się wydawał wielki kropelce wody! Zabawmy się jeszcze raz. - Najpierw mi powiedz, dlaczego nie mogłam zmie- nić się sama? - Powrót do własnej postaci jest o wiele trudniejszy. Nie wiem, dlaczego. To potrafi zrobić tylko Dragwena. Ale kiedy zobaczyłem, jak się rozbryzgujesz po całej pod- łodze, wyczułem, że zechcesz spróbować. - Ale ty potrafisz przywracać dawną postać! Zrobiłeś to już dwa razy. - To dar wiedźmy. Dragwena nieustannie martwi się, że w jej otoczeniu kryją się wrogowie, którzy przybrali kształt drzewa, ptaka czy wilka. Setki lat temu podaro- wała mi moc odczyniania zaklęć - przywracania stwo- rzeniom ich pierwotnej postaci. Dopóki cię nie odczaro- wałem, gdy byłaś piórkiem, nie wiedziałem, że potrafię to zrobić. - Dlaczego sam nie możesz zmienić się w piórko albo płatek śniegu? - To dar, który posiadasz tylko ty i Dragwena. Jesteś pierwszym dzieckiem, które potrafi zmieniać postać. - Spoj- rzał na nią ze smutkiem. - I pierwszym, które dokonało wielu innych rzeczy. 106 - Może naprawdę jestem wiedźmą? - spytała Rachel z niepokojem. - Nie sądzę. - Uśmiechnął się pod nosem.— A jeśli jesteś, to bardzo miłą. Eryk położył się na łóżku i wtulił buzię w poduszkę. - Mogę się przespać? - spytał, ziewając. -Jestem zmę- czony. - Jak możesz spać po tym, co zobaczyliśmy? - zdzi- wił się Morpeth. - Ach, przepraszam, zapomniałem, co się działo w nocy. Oczywiście, że możesz. Obudzę cię, kiedy... Ale chłopiec już spał. Kiedy się już upewnili, że Eryk śpi głęboko, Rachel szepnęła do Morpetha: - Co teraz? - Może spróbujesz przybrać bardziej solidny kształt? - Morpeth rozejrzał się po pokoju. - Trochę tu pusto, nie sądzisz? Może zmienisz się wjakiś mebel? Rachel uśmiechnęła się łobuzersko i w mgnieniu oka zamieniła się w krzesło z wysokim oparciem i bogato rzeź- bionymi nogami. - Słyszysz mnie? - spytał Morpeth. Chciała potwierdzić, ale okazało się, że jej usta uwięz- ły w drewnianej ramie. Wydobyła je na powierzchnię w po- duszce siedzenia, a nad nimi umieściła oczy. - Słyszę cię doskonale! - Interesujące. Gadające krzesło. Co dalej? - Stół! 107 Wydłużyła nogi, usunęła tapicerkę i zmieniła siedze- nie w wielki płaski blat. - Cześć - rzuciła bez tchu. - Bardzo zmyślne. Teraz poddamy cię prawdziwej pró- bie. Możesz sobie wyobrazić, że jesteś mną? - Co? Mam się zmienić w ciebie? Skinął głową. - Spróbuję - powiedziały małe wargi w blacie stołu. Przyjrzała mu się uważnie, każdemu szczegółowi z osob- na: długim rękom, płaskiemu i bulwiastemu nosowi, po- marszczonym zapadniętym policzkom. Obejrzała jego skó- rzaną odzież, zastanawiając się, jaka musi być w dotyku. - I co? - spytała po chwili. - Sama zobacz - odparł Morpeth, wskazując małe lu- sterko na ścianie. Podbiegła do niego niecierpliwie. Postać, która na nią spojrzała, wyglądała jak nieboskie stworzenie. Ubranie przypominało odzież Morpetha, ale jego broda była goto- wa tylko w połowie, a Rachel zapomniała zmienić jego włosy i kanciastą szczękę. To, co zobaczyła w lustrze, wy- glądało jak ogólny szkic Morpetha, z jej długimi ciemny- mi włosami i spiczastym podbródkiem. Roześmiała się... i zobaczyła, że Morpeth ma także jej małe, równe zęby. - Och, jej! Zmieniłam się w Rachelo-Morpetha. Głos także należał do niej. - Mmm... - mruknął Morpeth. - Znacznie trudniej jest sobie wyobrazić, że jest się kimś innym, prawda? Stoły i krzesła nie mają głosów ani zębów. Musisz się zastanowić i pamiętać o wszystkim, nawet o tym, czego nie widzisz. 108 - Przynajmniej nos mi dobrze wyszedł - westchnęła i przycisnęła go palcem. - Nieprawda! - obraził się Morpeth. -Jest o wiele za duży. Rachel przyjrzała się sobie. - Nie - oznajmiła, poruszając nim. -Jest w sam raz. Dokładnie taki jak twój. Morpeth zmarszczył brwi. - No, może... - Mam go pomniejszyć? Wolałbyś? - A nie jest idealny? A, zresztą... czemu nie! Zrobiła mały perkaty nosek. Oboje spojrzeli w lustro. - Nieźle - przyznał Morpeth. - A może zrobiłabyś tak, żebym był przystojny? To dopiero będzie prawdziwy egzamin! Wypróbowała kilka możliwości, zanim trafiła na tę właściwą. Obok Morpetha stanął wysoki przystojny męż- czyzna o jasnych włosach i przenikliwych błękitnych oczach. Morpeth przyjrzał się jej z podziwem. - Na pewno nie byłbym aż tak przystojny. Ale czy wygląda jak ja? - Nie wiem - odparła niepewnie. - Widziałam cię jako chłopca we śnie, który zesłała na mnie Dragwena. Wyglądałeś trochę tak, jak ja teraz. - Może masz rację - szepnął, niezręcznie dotykając jej twarzy. - Tak wiele lat minęło, odkąd byłem chłopcem. Zapomniałem... jak to jest. I Posmutniał i opuścił głowę. - Nie chciałam cię zdenerwować. Może... Może na- prawdę mogę sprawić, żebyś tak wyglądał. Chcesz? 109 - Jestem tak stary, że wszystko mi jedno, jak wyglą- dam. Zresztą, to niemożliwe... - Zamilkł i przez chwilę się jej przyglądał. - Dobrze! Zmień mnie, jeśli potrafisz! Zastanowiła się, jak ma to zrobić. Czy mam w niego wniknąć? - pomyślała. Bez namysłu zmieniła się w pyłek kurzu, tak maleńki, że mogła wniknąć w pory jego skóry. Prąd powietrza obrócił nią wokół własnej osi. Nakazała sobie znieruchomieć, wylądowała najego włosach, zbada- ła ich strukturę i to, jakie są w dotyku. Przesunęła się po- między nimi, rzeźbiąc je, nadając im lekkość i jedwabisty połysk. Następnie sprawiła, że jego skóra stała się miękka i gładka, zmieniła kolor oczu na głębszy odcień błękitu. Potem przemieniła się w małe nożyczki i przystrzygła mu brodę. Po paru minutach ciężkiej pracy dzieło zostało skoń- czone... albo prawie skończone. Rachel wniknęła w jego ciało, wyprostowała je, rozciągnęła. Wyfrunęła z niego, bardzo zmęczona, i znowu zmieniła się w stół. Przed nią stał Morpeth, ale nie był to pomarszczony stary krasnolud, którego znała. Stał się wysokim młodzień- cem o kędzierzawych gęstych włosach i promiennych błę- kitnych oczach. Morpeth wpatrywał się w osłupieniu w swoje odbicie w lustrze. Uszczypnął się w policzek, jakby sądził, że ma na twarzy maskę. Zamrugał, a odbicie odmrugnęło. - Jesteś teraz bardzo przystojny - powiedział stół. - Jak to zrobiłaś? - zdumiał się. - Nie powinnaś móc zmieniać innych. To potrafi tylko Dragwena. - No, nie wiem... - mruknęła. - Wyobraź sobie, że znowu jesteś Rachel. Przybierz własną postać - rozkazał jej. 110 - Powiedziałeś, że taką moc ma tylko Dragwena. - Tak sądziłem. Teraz jestem pewien, że ty też to po- trafisz. Od razu zrozumiała, co powinna zrobić. Zobaczyła siebie jako dziewczynkę w miękkim skórzanym odzieniu Sarrenów. Tym razem poszło jej łatwiej. Nie musiała się nawet skupiać. Podeszła pewnym krokiem do lustra. Zo- baczyła w nim dziewczynkę o dużych zielonych oczach, spiczastym nosie i małym pieprzyku na policzku. - Udało się! Morpeth otworzył usta ze zdziwienia. Potem spojrzał na odbicie swojej przystojnej twarzy i wypróbował parę min. Rachel nie miała jeszcze dość zabawy. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł, na który nie wpadł nawet Morpeth. Stworzyła drugą Rachel i umieściła ją za jego plecami. Dziewczynka stała w miejscu, sztywna jak plastikowa lalka. Rachel kazała jej zrobić krok naprzód. Poruszała się sztyw- no jak robot. Rachel skupiła się i dała jej kości, mięśnie i ścięgna, jak u prawdziwego człowieka. Kazała drugiej Ra- chel wyciągnąć ręce i połaskotać Morpetha za uszami. Krzyknął i podskoczył ze strachu. - Gdzie jestem? - spytały obie dziewczynki jedno- cześnie. Rachel uśmiechnęła się, a jednocześnie uśmiechnęła się też nieprawdziwa dziewczynka. Morpeth przyjrzał się im obu. Z początku wydawały się identyczne. Później odkrył, że jedna z nich ma martwe puste spojrzenie. Uśmiechnął się do prawdziwej Rachel. - Ty jesteś Rachel. 111 Ona także dostrzegła swój błąd. Sprawiła, że spojrze- nie drugiej dziewczynki nabrało wyrazu. - Która z nas jest Rachel? - spytały obie. Morpeth przyjrzał się im z bliska. Dotknął ich policz- ków i włosów. Podniósł je do góry. Miały tę samą wagę - Rachel nie zapomniała nawet o tym. W końcu wzruszył ramionami. - Nie wiem - przyznał. - Nie potrafię was rozróżnić. Obie wyglądacie jak prawdziwe. Rachel zachichotała i kazała drugiej Rachel zniknąć. Kopia usłuchała w mgnieniu oka. Rachel usiadła na krześle, bardzo zmęczona, i oboje spojrzeli na siebie w milczeniu. - Nie wiem... nie wiem, co powiedzieć - odezwał się Morpeth. - To, co zrobiłaś, to... nieprawdopodobne. Nie mam pojęcia, jak ci się udało. - Mogę cię nauczyć - odparła. - To nie takie trudne. Morpeth potarł swój nowy kształtny podbródek. - To ja miałem uczyć ciebie. A tymczasem widzę, że sam muszę nadrobić braki. Chyba... Przerwał i nastawił ucha, słysząc nowy dźwięk. To Eryk mówił przez sen. - Pewnie coś mu się śni - powiedziała Rachel. - Cśśś! Posłuchaj, co mówi! Chłopiec rzucał się na posłaniu. - Piętnaście -wymamrotał. -W lewo. Osiem. W pra- wo. Cztery. W lewo. Sześć. W lewo. Dwa. - O co mu chodzi? Co to za sen? - zdziwiła się Rachel. - To nie sen! - Morpeth zerwał się z krzesła. - To droga do tego pokoju. Dragwena nadchodzi! 112 - Jak to? - krzyknęła Rachel. - Powiedziałeś, że nas nie znajdzie! - Nie rozumiesz? Wiedźma wywiodła nas w pole. Przez parę godzin była sam na sam z twoim bratem. Na pewno wszczepiła mu zaklęcie odnajdywania! Rachel zasłoniła bratu usta. Chwycił jej dłoń, nadal uśpiony, i odsunął ją z niezwykłą siłą. - W prawo. Cztery. W lewo. Sześć. W prawo. Dwa. Z oczu Rachel popłynęły łzy. - Nie możemy go powstrzymać? - Nie ma czasu! Morpeth przycisnął podłogę w rogu pokoju i na ścia- nie pojawił się mały otwór. - Szybko - rzucił. - Musimy natychmiast uciekać! - Nie zostawimy tu Eryka - oznajmiła Rachel. - Musimy go ze sobą zabrać. - Nie! - Morpeth skoczył do wyjścia. -Jest całkowi- cie pod kontrolą Dragweny. Teraz nie możemy mu po- móc. Chodź za mną! Zniknął w ścianie i wyciągnął rękę. - Bez Eryka się nie ruszę! - krzyknęła Rachel. - Nie zostawię go! Chciała podnieść brata, który zaczął dziko wierzgać nogami. - No, chodź - warknęła. - Zabiorę cię, czy chcesz, czy nie. Zawlokła Eryka do tajnego wejścia, prosto w objęcia niezadowolonego Morpetha. - Nie możemy go ze sobą zabrać - powiedział Mor- peth. - Zrozum to, Eryk jest już niewolnikiem Dragwe- ny! Uciekajmy, zanim będzie za późno! 8 - Tajemnica zaklęcia 113 - Tylko razem z Erykem! Morpeth zrozumiał, że nie ma czasu na dalsze dysku- sje. Wziął chłopca pod pachę, drugą rękę wyciągnął do Rachel. - Mam go! Teraz ty! Szybko! Rachel zrobiła krok naprzód, ale w tej samej chwili uderzył w nią poryw wichru. Drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem. Na progu stanęła Dragwena. Wiedźma spojrzała na tajne wyjście i zatrzasnęła je. Rachel usłyszała oddalający się tupot stóp Morpetha i wo- łanie: - Do zobaczenia na Piku! Na Piku! I po chwili tupot ucichł. W ślad za wiedźmą do gabinetu wpadło dwóch straż- ników. - Otwórz drzwi! - poprosił jeden. - Pozwól nam za- bić Morpetha. - Nie - warknęła. - I tak nie ucieknie. Rozprawimy się z nim później. Rachel nie marnowała czasu. Zmieniła się w miecz i poszybowała ku głowie wiedźmy, ale zanim zdołała do- kończyć myśl, Dragwena strąciła ją na ziemię. - No, no - powiedziała kpiąco - to takich bzdur na- uczył cię Morpeth? Moja moc jest silniejsza od wszystkie- go, co widział. Myślisz, że możesz mi rzucić wyzwanie? Dziecko, czyżbyś naprawdę uwierzyła, że pozwolę ci uciec? - Nie posłużysz się mną! - krzyknęła Rachel. - Naj- pierw będziesz mnie musiała zabić. Moja moc rośnie. Mogę Juzzt™ 114 Dragwena podniosłają z podłogi dwoma palcami,jak- by Rachel ważyła tyle co piórko. - Wkrótce będziesz pragnęła być ze mną na wieki - zapewniła ją. - Nie będziesz chciała walczyć. Zapomnisz o wszystkich. Wymażę ich z twojej pamięci. - Nienawidzę cię! - Rachel szarpnęła się gwałtow- nie. - To ty nas tu ściągnęłaś, może nie? Te czarne łapy w piwnicy to ty! Wiedźma uśmiechnęła się z aprobatą. - Rzeczywiście, byłam tymi łapami, a także wieloma innymi rzeczami, o których w tym świecie się nie wspo- mina. Teraz to już nieważne. Będziesz moja. Zabijesz wie- le dzieci i - obiecuję - sprawi ci to radość! Wzięła ją pod pachę i wyfrunęła z pokoju. Wszystkie drzwi otwierały się przed nią posłusznie. Rachel usiłowa- ła wyobrazić sobie, że jest nad jeziorem Ker, ale za każdym razem jej mózg przeszywał spazm bólu, który rozpraszał myśli. Wiedźma nie pozwalała jej skoncentrować się ani na sekundę. ( W parę chwil znalazły się w Worrafcie, opuściły grotę i pofrunęły w górę. W twarz Rachel uderzył zimny wiatr; zdała sobie sprawę, że znalazły się na dworze. Nad jej gło- wą przesuwały się gwiazdy. Wygięła się w łuk i spojrzała w górę. Lśniące zielenią okno wieży-oka było coraz bliżej. 12. Pocałunek M orpeth biegł wąskim tunelem co sił w nogach, nio- sąc nieprzytomnego Eryka. Po pewnym czasie za- trzymał się i zaczął nasłuchiwać z zapartym tchem. Spo- dziewał się, że Dragwena i Ncutrani już ich ścigają. Nie usłyszał jednak ich kroków. Osunął się na ziemię. Przy- najmniej przez chwilę jest bezpieczny. Ty głupcze, pomyślał i uderzył pięścią w ścianę. Mia- łeś jej bronić! Teraz Dragwena ma Rachel, a ty nigdy jej nie odnajdziesz. Eryk obudził się i spojrzał na niego ze łzami w oczach. - Co się stało? Gdzie jest Rachel? Morpeth przycisnął kciuk do jego skroni, ale nie wy- czuł ani śladu mocy Dragweny. Zaklęcie, która wszczepiła chłopcu wiedźma, musiało leżeć płytko i prysnęło w chwi- 116 li, gdy się przebudził. Dlaczego nie przyszło mu do głowy, żeby sprawdzić go wcześniej? Eryk był doskonałym szpie- giem, idealną pułapką, w którą musiała wpaść Rachel i Sar- renowie. A więc Dragwena już od dawna, pewnie na dłu- go przed przybyciem Rachel, wiedziała o jego zdradzie. Wykorzystała Rachel i Eryka, by odnaleźć tajną kryjówkę Sarrenów i urządzić na nich zasadzkę w miejscu, w któ- rym z łatwością mogła ich zabić. Byłem zbyt pewny siebie, pomyślał. Sądziłem, że po- trafię ukryć przed wiedźmą moje myśli. Rachel wiedziała, że się mylę! Ze wszystkich sil starał się uspokoić. Wiedział, że jeśli mają odbić, musi działać szybko. Wziął Eryka na ręce i ru- szył szybko do głębokich grot, w których ukrywał się Tri- mak. Im bardziej się do nich zbliżał, tym wyraźniej słyszał hałas - krzyki i szczęk metalu. ( Wjaskiniach toczyła się walka. Ruszył biegiem, dobywając po drodze mieczyka. Nigdy przedtem nie użył go w prawdziwej walce. Od lat go nie ostrzył. Za ostatnimi drzwiami rozbrzmiewał gwar. Głębo- ki głos - głos Trimaka - wydawał rozpaczliwe rozkazy. - Musimy wejść do środka - powiedział Morpeth do Eryka. - Możliwe, że nie będę mógł cię bronić, jeśli przyj- dzie mi walczyć. Trzymaj się blisko mnie. Jeśli zostanę ran- ny, musisz poszukać innego Sarrena, który będzie cię ochra- niał. Rozumiesz? Chłopiec skinął głową, bardzo przestraszony. Morpeth pomyślał gorzko: teraz - przez moją głupotę - nic ma dla ciebie bezpiecznego schronienia, mój mały. Ustawił Eryka za sobą i oparł się ramieniem o drzwi. 117 Mocno ścisnął rękojeść miecza. I skoczył w sam środek bitwy. Rachel zwisała w czarnej łapie wiedźmy, frunąc w stro- nę wieży-oka. Lodowaty wicher szarpał ją za włosy, a ona wznosiła się w górę, coraz dalej od znikających wież Pała- cu. Twarz Dragweny promieniała. Wiedźma trzymała Ra- chel pod pachą; drugą ręką, wyprostowaną jak lufa strzel- by, celowała przed siebie. Rachel czuła, że powinna działać. Usiłowała wysunąć się z uścisku wiedźmy za pomocą magicznego zaklęcia, ale za każdym razem, gdy zaczynałaje układać, z głowy Drag- weny unosiły się węże-włosy i opadały jej na twarz, nie pozwalając się skupić. - Naprawdę łudzisz się, że ta dziecięca magia może zaszkodzić prawdziwej wiedźmie? - odezwała się Dragwe- na. - Magiczna moc całej tej planety jest na moje wezwa- nie. Nie potrafisz mi zrobić krzywdy. Rachel kopnęła ją i szarpnęła się bezsilnie. Dragwena szybowała do góry, ku zielonemu oknu wieży. Mknęły prosto na szybę. Rachel była pewna, że za chwilę poczuje ból, ale szkło nie pękło, kiedy się z nim zderzyły. Na ułamek sekundy zmieniło się w płyn, przez który z łatwością przeniknęły. Dragwena rzuciła dziewczynkę na podłogę. Na plecach Rachel, w miejscu, gdzie wiedźma wbiła szpony, pojawiły się krwawiące ranki. Dziewczynka nie zwróciła na nie uwagi; obejrzała się na okno w nadziei, że zdoła przez nie wysko- czyć, ale grube zielone szkło znowu przybrało dawną postać. 118 Ktoś zapukał nieśmiało do drzwi. - Wejść - syknęła Dragwena. Do komnaty weszło trwożnie trzech żołnierzy i zło- żyło głęboki ukłon. - Co porabia Morpeth? - spytała wiedźma. - Na razie nic o nim nie wiadomo. Ale nie może się długo ukrywać. Nasi ludzie walczą z pozostałymi Sarre- nami. Jest nas dziesięć razy więcej. Przy wszystkich wej- ściach do grot stoją nasi strażnicy. Wyłapiemy ich, co do jednego. Dragwena zatarła ręce. - Zabić wszystkich - rozkazała. - Każdy buntownik ma być schwytany i uśmiercony. Ciała spalić. Aresztować ich rodziny, a także każdego, kto mógł im sprzyjać. Nie będzie więcej Sarrenów. - Zmierzyła żołnierza nienawist- nym spojrzeniem. - To da twoim żołnierzom nauczkę, której nigdy nie zapomną! Skinął głową z niepokojem i odwrócił się do wyjścia. - Stój! - rzuciła Dragwena. - Powiedz swoim ludziom, że jeśli przed końcem dnia przyniosą głowę Morpetha, do- staną nagrodę. Życzę sobie, żeby znaleziono tego zdrajcę. Jeśli właściwie odebrałam przekaz, jest teraz wyższy od wszystkich istot, jakie znacie, przystojny ima... ach! Błę- kitne oczy. Macie mu je wyłupić, kiedy będzie jeszcze żywy. Wiedźma odetchnęła, podparła się pod boki i wskaza- ła na Rachel. - Słuchajcie teraz uważnie - rzuciła. - Przez parę na- stępnych godzin macie nam nie przeszkadzać. Poinformuj- cie o tym strażników i służbę. Pod żadnym pozorem nie możecie tu wchodzić. 119 Ledwie za żołnierzami zamknęły się drzwi, wiedźma skoczyła przez pokój i mocno uderzyła Rachel w twarz. - A zatem, dziecko - wycedziła przez zęby - koniec figli z Morpethem i jego przyjaciółmi. Zresztą wszyscy wkrótce będą martwi, jeśli już nie są. Czekałam zbyt dłu- go, pora cię zmienić w coś bardziej użytecznego. Rachel zaczęła się cofać. Dragwena ruszyła za nią od niechcenia. - Zacznijmy od twojego wyglądu. Do czego zabie- rzemy się najpierw? Może do tych twoich małych ząbków? Cztery rzędy jej zębów kłapnęły w stronę dziewczynki. Morpeth wpadł do jaskini pełnej uzbrojonych, wy- szkolonych żołnierzy wiedźmy. Na podłodze leżało parę ich trupów, lecz liczba zabitych lub rannych Sarrenów była o wiele większa - ci nie mieli broni i nie spodziewali się ataku. Neutranie bezlitośnie roznosili ich na mieczach. Tri- mak stał w szeregu z garstką Sarrenów, którzy nosili mie- cze u pasa. Morpeth zauważył, że do groty wbiegają z obu stron nowi żołnierze wiedźmy. - Tutaj! - krzyknął. - Tu jest droga ucieczki! - Co? - odkrzyknął Trimak, usiłując przebić wzro- kiem półmrok groty. - Kto to? - Morpeth! Zaufaj swojemu instynktowi! Trimak przyjrzał się mu uważnie - nie rozpoznał w tym mężczyźnie swego starego przyjaciela, choć słyszał jego chrapliwy głos. - To ja! - zawołał Morpeth. - Rachel mnie zmieniła! Trimak rozkazał Sarrenom iść za obcym. 120 Ci nieliczni, którzy nie znaleźli się między wrogami, natychmiast popędzili przez jaskinię. Żołnierze ryknęli i rzucili się ich śladem. Czterej uzbrojeni po zęby Sarreno- wic walczyli wściekle, starając się ich odeprzeć. - Idźcie! - krzyknął jeden z nich do Trimaka. - Po- wstrzymamy ich tak długo, jak się da! - Nie, Grimwoldzie! - odkrzyknął Trimak. - Musi- my uciec wszyscy! Nie pora oddawać życie w ofierze! - Jeśli nie teraz, to kiedy? - ryknął Grimwold. Jakiś żoł- nierz zadał mu cios w policzek, ale on nie zwrócił na to naj- mniejszej uwagi. - No, dalej, walczcie ze mną! Pokonam was! - Masz słuchać moich rozkazów! - wrzasnął Trimak. Ostatni Sarrcnowie wśliznęli się w drzwi, które otwo- rzył Morpeth. Dopiero wtedy Grimwold uniósł wolną rękę i machnął nią nad głową. W tej samej chwili jego ludzie skoczyli do wyjścia. I Trimak zatrzasnął drzwi. W wąskim tunelu znalazło się ośmiu Sarrenów, a także Morpeth, Eryk i Trimak. Wszy- scy pozostali już nie żyli lub zbiegli z jaskini. Usiedli zmę- czeni i zdyszani. Ci, którzy odnieśli rany, zauważyli je do- piero teraz. Żołnierze wiedźmy zaczęli wyważać drzwi. - Zaraz je wyłamią - mruknął któryś Sarren. Trimak odwrócił się do Morpetha. - Jeśli naprawdę jesteś Morpethem, będziesz umiał zapieczętować wyjście. ( Morpeth zwrócił otwartą prawą dłoń; pod jego doty- kiem głazy zaczęły topnieć, aż zalały całe drzwi i zastygły w twardą kamienną płytę. Nawet Grimwold, który niejedno już widział, spoj- rzał z podziwem na jasnowłosego młodzieńca. 121 i - Morpeth, którego znam, był brzydki jak stary dia- beł - powiedział. - Musisz mi powiedzieć, kto ci dał taką urodę. Chciałbym mu złożyć wizytę! - Gdzie Rachel? - spytał Trimak. - Znalazła ją Dragwena. Byłem bezsilny. - Musimy ją odbić! - zagrzmiał Grimwold. - Dokąd prowadzi ten tunel? - W wiele miejsc - odparł Morpeth. - Wejść pilnują już strażnicy, jednak jest jeden korytarz, o którym wiem tylko ja i Dragwena. Prowadzi prosto do wieży-oka. Jeśli ruszymy natychmiast, być może zdołamy się tam prze- bić. - Strażnicy na pewno pilnują wieży - zaprotestował Trimak. - Zwłaszcza w takiej chwili. - Wątpię, żeby było ich tak wielu. Dragwena nie spo- dziewa się, że zaatakujemy. A zwłaszcza, że ośmielimy się zaatakować ją. Jej żołnierze są jeszcze w grotach. W Pałacu zostało ich niewielu. - Więc na co czekamy? - zniecierpliwił się Grimwold. - Od dawna mam ochotę zabić tę czarownicę. - Naszym celem jest uwolnienie Rachel - odezwał się Morpeth. - Dragwena z radością będzie z nami wal- czyć. Musimy jakoś odwrócić jej uwagę. - Być może zechce dowodzić walką w jaskiniach - odezwał się jakiś głos. - Nie - zaprzeczył Morpeth spokojnie. - Dragwena wie, że tę walkę już wygrała. Będzie chciała natychmiast zająć się Rachel. Sen-marajuż prawie przygotował dziew- czynkę. Nie miała czasu, żeby zorganizować obronę. Wiedźma wkrótce ją złamie. 122 Sarrenowie ujęli miecze i w srogim milczeniu ruszyli przed siebie. Tymczasem w wieży Dragwena uśmiechnęła się do Rachel. Wyrwała ze swojej sukienki cienki kolec i ukłuła nim dłoń dziewczynki. Rachel odskoczyła. - Co mi zrobiłaś? Dragwena wyszczerzyła cztery rzędy zębów. - Rozpoczęłam zaklęcie przemiany. Wkrótce zaczniesz wyglądać tak samo jak ja. Przefrunęła przez komnatę i zapaliła długą świecę. W wo- sku widniał wyryty wzór: okrąg, a w nim pięcioramienna gwiazda. Płomień rozjarzył się lodowatą zielenią. Wiedźma usiadła na krześle. Rachel stała samotnie na środku komna- ty. Przez parę minut patrzyły na siebie w milczeniu. Wiedź- ma całowała lekko główkę żmii, a Rachel rozcierała rękę i za- stanawiała się, co robić. Słyszała za drzwiami kroki i szeptane rozkazy. Za zieloną szybą wieży-oka rysowały się wieże Pała- cu, ale wiedziała, że tędy nie może uciekać. Nagle, nie wiadomo dlaczego, spłynął na nią spokój. Rana przestała ją boleć. Odetchnęła głęboko. Świeca za- częła roztaczać rozkoszny zapach. Rachel pociągnęła no- sem, ledwie zauważając, że dym płynie prosto ku niej. Ziewnęła... i wzdrygnęła się. Skąd to zmęczenie? Zamru- gała ciężkimi jak ołów powiekami, z wysiłkiem odsunęła od siebie sen. Znała to uczucie z ostatniej wizyty w wieży, ale nie potrafiła z nim walczyć. Dokładnie tak jak wtedy. 123 Żmija powoli ześliznęła się z szyi Dragweny i uniosła główkę. Rachel na próżno starała się odsunąć głowę. Żmija dotknęła języczkiem jej powiek. Wreszcie dziewczynka poczuła, że nie może się dłużej opierać. Z ogromnym wy- siłkiem rozchyliła wargi. Wydawało jej się, że głos wydo- był się z nich dopiero po bardzo długim czasie. - Co... się... ze mną... dzieje? - Co się dzieje? - powtórzyła Dragwena od niechce- nia. - Nic wielkiego. Po prostu sobie siedzimy, ty i ja. Rachel rozpaczliwie walczyła o panowanie nad włas- nym mózgiem. Nie wolno mi oddychać tym dymem, po- myślała. Muszę zgasić świecę. Rozkazała zastygłym mię- śniom, by się poruszyły. Wreszcie zdała sobie sprawę, że nie chce się ruszać. Wszelkie myśli o sprzeciwianiu się wiedźmie zupełnie ją opuściły. Przyjemne ciepło rozeszło się po jej karku i ra- mionach. W gardle i wargach czuła pulsowanie krwi. Roz- luźniła się, zapomniała o Eiyku, Sarrenach i wiedźmie. Położyła się na podłodze i zapadła w sen. Kiedy się obu- dziła, komnata wyglądała tak samo. Dragwena spoglądała na nią ciepło, żmija znowu otaczała jej szyję. - No i już - odezwała się wiedźma. - Czujesz się le- piej? Rachel spróbowała poruszyć głową. - Widzisz? - dodała Dragwena łagodnie. - Nie je- stem taka straszna. Straszna? - pomyślała Rachel ospale, nie wiedząc, co to ma znaczyć. - Teraz możemy porozmawiać, oczywiście jeśli się zgo- dzisz - ciągnęła Dragwena. - Zupełnie szczerze. 124 - Mmm... Usta Dragweny wcale się nie poruszały. - Słyszysz mnie? - Tak. - Pamiętasz swoich przyjaciół? W głowie Rachel pojawiły się twarze dzieci. Nie znała ich. - Pamiętasz Sarrenów, którzy cię porwali? Sarrenów? Ta nazwa nic jej nie mówiła i nie miała dla : niej żadnego znaczenia. Liczył się tylko śpiewny głos kobiety. - Sarrenowie opowiadali ci o mnie same kłamstwa - ; powiedziała wiedźma. - Chcieli cię też zabić. Uratowałam cię przed mordercą Morpethem. Pamiętasz? Pamiętasz, jak chciał cię zabić? W umyśle Rachel wyświetlił się obraz niskiego czło- wieczka, trzymającego nóż przyjej gardle. Dragwena pod- biegła i wytrąciła mu go z ręki. Rachel uśmiechnęła się w duchu. - Dziękuję. - Bardzo proszę - odpowiedziała Dragwena i zamil- kła, wiedząc, że Rachel jest już pod jej wpływem. Teraz trzeba było tylko wskazać dziewczynce nowy cel dla jej i niezwykłego daru. - Jesteś wyjątkowym dzieckiem - wyjaśniła Dragwe- na. - Chcę, żebyś pozostała ze mną na zawsze. Będziemy razem rządzić moim królestwem, ty i ja. Jest bardzo wiel- I kie. Twoja pomoc bardzo mi się przyda. Zresztą zobacz sama... Nagle Rachel zdała sobie sprawę, że unosi się w powie- trzu. Ogromne słońce świeciło jej w plecy, wokół głowy 125 i ramion zebrała się korona gwiazd. Miała na sobie czarną sukienkę, a kiedy podniosła głowę, czerwonooka żmija musnęła jej podbródek. Rachel spojrzała w dół. Tonąca w białych chmurach mała planetka obracała się powoli, połyskując wodami oceanów. Rachel bez wysiłku pofru- nęła w jej kierunku, nie czując zimna ani wiatru, śmigając nad powierzchnią mórz i strumieni, szybując z rozłożo- nymi ramionami nad górami i dolinami. A wszędzie, gdzie się pojawiała, podążały za nią szeregi dzieci, walczących ze sobą, byją lepiej widzieć, i skandujących jej imię. - Rachel! Rachel! - krzyczały, unosząc ostre miecze. Poczuła delikatne dotknięcie. Obok niej unosiła się Dragwena, ramię w ramię. - Zechcesz rządzić tą planetą wraz ze mną? - spytała wiedźma. Rachel poczuła, że pragnie tego z całego serca. Uśmiech- nęła się, a jej żmija splotła się ze żmiją Dragweny w ofi- cjalnym powitaniu wiedźm... Jakieś zamieszanie za drzwiami wieży rozproszyło uwagę Dragweny. Strażnicy, zaskoczeni znienacka, rzucili się, by bronić komnaty. Rozgorzała krótka zażarta walka, po której Sarrenowie przystąpili do wyważania masywnych drzwi. Rachel, nadal odurzona, nie zwracała na to uwagi. Deski zatrzęsły się pod silnymi uderzeniami. Wreszcie nawet ich potężne zawiasy nie mogły dłużej opierać się cio- som i całe drzwi wraz z framugą runęły na ziemię. Do kom- naty wdarł się zimny prąd powietrza, który zgasił świecę. 126 Rachel stopniowo ocknęła się z oszołomienia i spoj- rzała na wejście. Na progu, w otoczeniu swoich ludzi, stał Grimwold. W jednej ręce dzierżył wielki miecz, w drugiej - nóż. Jego dłonie ociekały krwią. Za jego plecami leżeli martwi strażnicy. - Przybyłem, by cię zabić, Dragweno! - zagrzmiał. Wiedźma spojrzała z rozbawieniem na jego broń. - I chcesz to zrobić czymś takim? - spytała. - Zęby zabić wielką wiedźmę, musisz mieć magiczny miecz, po- błogosławiony przez wielu magów. Nie wiedziałeś? - Gwiżdżę na to! Zabiję cię albo zginę! Trzej Sarrenowie rzucili się na wiedźmę. Dragwena od niechcenia podniosła palce; pomiędzy nimi pojawiła się przezroczysta zielona ściana. Grimwold skoczył na nią. Ledwie jego miecz dotknął czubkiem szmaragdowej po- wierzchni, natychmiast znalazł się w dłoni wiedźmy. Dziel- ny wojak ze zdumieniem spojrzał na Dragwenę, która nie- dbale upuściła jego oręż na ziemię. - Dość już broni na dziś - oświadczyła. - Teraz chcia- łabym was powitać na swój sposób. Wydęła wąskie wargi, za którymi kryła cztery rzędy zębów, i posłała im pocałunek. Jakby w zwolnionym tem- pie z jej ust wyszło tchnienie powietrza i poszybowało le- niwie ku Sarrenom. Dotarło do przezroczystej ściany, roz- przestrzeniło się wzdłuż niej, falując i wirując. Sarrenowie spojrzeli na siebie niepewnie. Rachel rozpaczliwie usiłowała wydobyć z siebie głos. - U... ciekajcie - wydukała. - Natych... miast! Grimwold dopiero teraz dostrzegł dziewczynkę. 127 - Dziecko-nadzieja... - westchnął w zadziwieniu. Tchnienie wirowało nerwowo, przygotowując się do ataku. - Uciekajcie! --wrzasnęła Rachel. -Już! - Za późno - westchnęła wiedźma i roześmiała się w głos. Dopiero teraz Grimwold pojął, co się dzieje. Pociąg- nął swoich ludzi ku drzwiom, ale ledwie się odwrócili, tchnienie przesączyło się przez szmaragdową ścianę i ude- rzyło, powalając ich na kamienną posadzkę komnaty. Sarrenowie znieruchomieli, rzuceni jeden na drugie- go, z połamanymi mieczami. - Nie! - załkała Rachel. Dragwena podeszła do ciał, by się im przyjrzeć. Rachel powstrzymała łzy. Zdała sobie sprawę, że właś- nie teraz nadarza się jedyna szansa ucieczki. Musi szybko zmienić kształt, dopóki Dragwena nie zwraca na nią uwagi. Ale w co ma się zmienić? W coś małego, tak małego, że nie można go dostrzec gołym okiem. Przez głowę przebieglyjej dziesiątki pomysłów. Pyłek kurzu! Tak, to się może udać... Błyskawicznie zmieniła postać, ajednocześnie stworzyła drugą Rachel. Dragwena ciągle przyglądała się Sarrenom. Dobrze. Niczego nie zauważyła. Rachel stała się pyłkiem tak maleńkim, że prawie nieistniejącym, niewiarygodnie lekkim, tak lekkim, że każde poruszenie powietrza podrywałojąw gó- rę. Uniosła się i popłynęła ku otwartym drzwiom komnaty. Wiedźma przestała się interesować Sarrenami. Spoj- rzała podejrzliwie na nieprawdziwą Rachel. 128 - Powiedz coś! - rozkazała. Rachel usiłowała zmusić nieprawdziwą siebie do po- wiedzenia paru słów, ale nie potrafiła tego zrobić, zacho- wując jednocześnie postać pyłka kurzu. Powoli wypłynęła poza drzwi. W oczach Dragweny błysnęło nagłe zrozu- mienie. Sięgnęła za sukienkę, wyjęła zakrzywiony nóż i za- topiła go w sercu fałszywej Rachel. Prawdziwa Rachel krzyknęła głośno i boleśnie, zdra- dzając, gdzie jest. Niemal mdlejąc z bólu, sprawiła, że wyrosły jej małe skrzydła, i pofrunęła stromo spadającym w dół koryta- rzem, rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek okna. Gdzieś tu musi być jakaś szpara... Nad jej głową rozległ się świst - to Dragwena leciała w ślad za nią. Z ust wiedźmy wyłonił się wielki język i po- smakował powietrze, szukając śladów obecności Rachel. W tej samej chwili Rachel poczuła, że musi natychmiast zmienić się w dziewczynkę. Jej maleńkie ciało przygoto- wało się do transformacji. Nie! - krzyknęła w myślach, z wysiłkiem zachowując postać pyłka. Okno! Zamknięte, ale we framudze znalazło się pęk- nięcie, przez które mogła się przecisnąć. Na chwilę oto- czyły ją ciemności, potem znalazła się w większej czarnej pustce, nabijanej ćwiekami gwiazd. Płatek śniegu spadł na nią jak lawina. Rachel zapadła się wjego wnętrze, dygocząc z wysiłku, by nie zmienić się w dziewczynkę. Obejrzała się. Okno było otwarte. Stała w nim Drag- wena; wyciągała ku niej rękę. Rachel usiłowała się odsunąć, 9 - Tajemnica zaklęcia 129 ale ogromna łapa zamknęła się wokół niej. W ułamku chwili Rachel zrozumiała, że wszystko, na co zdobył się Morpeth, wszystko, za co Sarrenowie walczyli i umierali, okazało się nic niewarte. Nie! Nie, pomyślała. Ucieknę. Muszę uciec!!! Przypomniała sobie, jak ścigała się z Morpethem do jeziora. Ujrzała samą siebie, spoglądającą w jego zamarz- nięte wody, z dala od wieży-oka. Jej żołądek fiknął kozła, a kiedy znowu odważyła się otworzyć oczy, nie zobaczyła już Dragweny, lecz lśnienie lodu na jeziorze Ker. Za jej plecami rozległ się wrzask wściekłości. Dragwena na próżno zaciskała palce w ciem- nościach. Rachel zadygotała z zimna. Płatki śniegu przygniatały jej głowę jak wielkie poduchy. Nie miała siły, żeby powró- cić do dawnej postaci. Śnieg padał jednostajnie, zasypywał ją miękkimi, przejmująco zimnymi płatami... Polezę tak sobie przez chwilkę, pomyślała. Później się zastanowię, co mam zrobić. Później... Wyczerpanie zamknęło jej maleńkie oczy. 13. Wędrówka przez śniegi N ad Ithreą zaświtał jasny, mroźny poranek. Lekki wie- trzyk ledwie poruszał piórami wielkiego białego orła Ronnocodena. Nieopodal wieży-oka orzeł opadł ku zie- mi, zataczając szerokie kręgi i przyglądając się światu po- niżej. Ogromne wrota Pałacu stały otworem. Z ich podwo- jów wysnuwały się szeregi żołnierzy Dragweny, ubranych jak na długą podróż. Kierowali się na północ, ku Dzikim Górom. Wielu niedawno walczyło zaciekle z Sarrenami w tunelach pod Pałacem. Wiedźma nie pozwoliła na od- poczynek ani im, ani sobie. Przez całą noc pracowała nad niezbędnym zaklęciem. Żołnierze, którzy dziś opuszczali progi Pałacu, byli wyposażeni we wrażliwe psie nosy. Trzy- mali je nisko przy ziemi. Odbierali tylko jeden bodziec: 131 zapach magicznej mocy Rachel. Ruszyli w teren tyralierą; co jakiś czas przystawali, węszyli podnieceni, po czym ru- szali dalej. Orzeł uniósł głowę i pofrunął za węszącymi żołnie- rzami aż za granice wzroku, na daleką północ. Tam, po- między szczytami i dolinami Dzikich Gór ujrzał kolejnych odmienionych niewolników wiedźmy, a także inne stwo- rzenia: wilki. Każdy dorównywał rozmiarami niedźwie- dziowi i miał płonące żółte ślepia. Sunęły przed siebie jak gigantyczne psy, z pyskami zanurzonymi w śniegu. A po- między wilkami stała Dragwena, rzucając im słowa zachę- ty, głaszcząc je i wskazując kierunek. Ronnocoden bezgłośnie opadł niżej. Jego przenikli- we, szare jak kamień źrenice odnalazły białą postać na bia- łym śniegu, brnącą powoli w stronę jeziora Ker. Postać zatrzymała się, poprawiła okrycie i spojrzała na orła nie- bieskimi oczami. Ronnocoden uniósł skrzydło na znak, że ogrody są bezpieczne. Potem zawrócił gwałtownie na południe i po paru chwilach zniknął w chmurach. Postać w białym okryciu dotarła do brzegu jeziora. Pochyliła się nisko nad ziemią w pobliżu pniaka podobne- go do grzyba, wyszeptała dwa słowa i cofnęła się. Na brzegu jeziora nie wiadomo skąd pojawiła się dziewczynka. Biała postać natychmiast okryła ją białą opończą. - Morpeth! - krzyknęła słabo Rachel. - Żyjesz! - Morpeth roztarł jej zlodowaciałe policzki. - Bałem się, że... Myślałem... Ach, jak się cieszę, że cię widzę! 132 - Och! -jęknęła Rachel, szczękając zębami. - Umie- ram z zimna! Leżę tu chyba ze sto lat. Nie potrafiłam przy- brać dawnej postaci. - Rozejrzała się z lękiem. - Gdzie Eryk? Morpeth sięgnął do głębokich kieszeni swojej opończy. Wyjął z nich małą futrzaną kamizelkę, grube rękawice, ocie- plane spodnie i śniegowce z rakietami, takie same, jakie miał on sam. Do opończy Rachel włożył też mały nóż. - Eryk jest bezpieczny. Dotarł wraz z Trimakiem do labiryntu jaskiń na południu. Nazywamy je Głębią Lat- nap. Mam cię tam zaprowadzić. - Chciałam pomóc Sarrenom - wyszeptała. - Nie wiedziałam, co knuje wiedźma. Potem posłała im ten po- całunek i... - Podniosła na niego pytające spojrzenie. - Wykorzystała Eryka, żeby mnie znaleźć, prawda? Proszę cię, nie miej do niego pretensji. To nie jego wina, że... - Wiem - przerwał jej Morpeth. - Twój brat jest zno- wu sobą. - Omiótł pałacowe ogrody pospiesznym spoj- rzeniem. - Wcześniej czy później któryś z węszących żoł- nierzy wpadnie na twój trop. Ale kiedy to się stanic, musimy być już daleko. - No tak... - zastanowiła się Rachel, zaglądając pod swoją opończę - ale jak mamy się dostać do tych jaskiń? Dzięki magii? - Bardzo bym chciał. Ale moja moc nie jest dość sil- na. Tylko ty mogłabyś nas przenieść z miejsca na miejsce, jak Dragwena. Będę musiał podreptać na swoich starych krótkich nogach. - Zaniosę cię tam. Na pewno mi się uda. Razem po- fruniemy do Głębi. 133 - Postaraj się wyobrazić sobie, że jesteś tylko parę kro- ków dalej. I nie rozchylaj płaszcza. Nikt nie może nas zo- baczyć - poradził Morpeth. - Straciłam moc! - szepnęła Rachel po paru próbach. - Nie, jesteś tylko bardzo zmęczona. Ucieczka przed Dragweną kosztowała cię wiele sił. Musisz odpocząć. Ale to potrwa parę godzin. Będziemy szli pieszo. - Pomógł jej włożyć śniegowce. - Wiedźma zaczęła się bać. Nie może uwierzyć, że ją przechytrzyłaś! - Ona nigdy nie wygląda na przestraszoną - powie- działa Rachel, przypominając sobie, jak Dragweną powi- tała Grimwolda i jego ludzi. - Na pewno się mnie nie boi. - Ależ tak! Szuka cię jak szalona już od świtu. Na szczęście myśli, że jesteś w Dzikich Górach. Nigdy nie wi- działem, żeby osobiście zaangażowała się w poszukiwania. - Morpeth błysnął uśmiechem. - Musi się bardzo, bardzo martwić. - Dlaczego myśli, że mnie tam znajdzie? - Pamiętasz, jak zawołałem: „Do zobaczenia na Piku"? Skinęła głową. - To jeden ze szczytów w tych górach. Nie sądziłem, że Dragweną da się zwieść. Powiedziałem to tylko po to, żeby ją zmylić, na wypadek, gdybyś zdołała jej uciec. - Roześmiał się cicho. - I chyba się udało, przynajmniej na tyle, żeby rozproszyć jej uwagę. - Skąd wiedziałeś, gdzie jestem? Myślałam, że nie znaj- dzie mnie nikt oprócz niej. - Domyśliłem się, że w chwili zagrożenia skierujesz się w to miejsce. To tutaj pofrunęłaś po raz pierwszy, gdy byliśmy razem. Oczywiście - dodał - mogłaś się znaleźć 134 w Sali Śniadaniowej albo we własnej sypialni w Pałacu, ale postawiłem na to, że nie zapuścisz się tam, gdzie Drag- wena mogłaby cię od razu znaleźć. - Tamte miejsca nie przyszły mi do głowy - odparła szczerze. - Nie miałam na to czasu. - Więc musimy być wdzięczni Dragwenie choćby i za to! Troskliwie otulił szyję Rachel szalikiem i zmierzy! ją bacznym wzrokiem. - Ruszajmy Do Głębi Latnap daleka drogajeśli mamy iść pieszo. Myślałem, że orły zaniosą nas na grzbietach, ale niebo jest tak czyste, że szpiedzy Dragweny na pewno by nas zobaczyli. Nic możemy ryzykować. - Skąd masz pewność, że Dragwena nie wie o tych grotach? - Pewności nie mam, ale za moich czasów do Głębi nie zaglądał żaden Sarren. I na tym polega nasz plan. Wskazał odległy, zamglony las po drugiej stronie je- ziora Ker. - Idziemy w tamtą stronę. Trzymaj się blisko mnie. Miejscami tafla jest cienka, ale na lodzie wilki nic znajdą tak łatwo naszych śladów. - Wilki? - Opowiem ci o nich po drodze. Chwycił ją za rękę, chcąc ruszyć. - Au! - krzyknęła. Spojrzała na swoją dłoń. Na jej środku pulsował boleśnie czarny punkt. - Dragwena ukłuła mnie w wieży - wyjaśniła. Morpeth przyjrzał się rance. - To nic. To tylko draśnięcie. 135 - To nie jest zwykłe draśnięcie - odparła twardo. - Dragwena powiedziała, że zmieni mnie w wiedźmę. Będę wyglądać tak samo jak ona. - Ile rzędów zębów ma Dragwena? - Cztery. - A jak wygląda jej skóra? Ma na nosie jakieś piegi? Rachel uśmiechnęła się blado. - Nie, oczywiście, że nie. - W takim razie przestań się zamartwiać. Widzę zupeł- nie zwyczajne zęby, a piegi na twoim nosku są tak samo wy- raźne, jak zawsze. Nic się w tobie nie zmieniło. Chodźmy. Wziął ją za drugą rękę i ruszyli przez skute lodem je- zioro Ker. Przemierzali ostrożnie taflę lodu. Słońce jak zwykle świeciło bladym blaskiem, ledwie przebijającym się przez szare chmury. - Opowiedz mi o wilkach - odezwała się Rachel, usi- łując dotrzymać kroku Morpethowi. - To ulubieńcy Dragweny. Kiedyś były zwykłymi psa- mi, ale z czasem wiedźma odmieniła je zgodnie ze swym gustem: dodała im wzrostu i obdarzyła nosami wrażliwy- mi na najsłabsze nawet zapachy. I, w przeciwieństwie do większości zwierząt w tym świecie, wilki potrafią mówić. Niegdyś to ja zajmowałem się ich szkoleniem. Są inteli- gentne i bezwzględne, a każdy z nich odda życie za Dra- gwenę. - Czy są gdzieś blisko? - Wilki zawsze są blisko. 136 Rachel rozejrzała się nerwowo, spodziewając się zoba- czyć na śniegu gmatwaninę śladów ogromnych łap. Ale nigdzie nie zauważyła ani śladu wilków. Płaszczyzna śnie- gu ciągnęła się w nieskończoność, jakby wyzywała śmiał- ka, który odważy się skalać jej gładką szarość. Cała okolica trwała w bezruchu. Nawet blade niebo było zupełnie pu- ste. Jak cicho, pomyślała Rachel. To dobrze czy źle? Od- garnęła stopą śnieg z zamarzniętej tafli jeziora Ker. Czy pod lodem zobaczy kolorowe ryby? Ale ujrzała tylko czerń wiecznego lodu. - Co jest tam, w dole? - Nic. Chyba że coś potrafiłoby przeżyć bez powie- trza. Być może Dragwena stworzyła taką istotę tylko po to, żeby cierpiała. To do niej podobne. Chodź, nie może- my się zatrzymywać. - Jakie jeszcze stworzenia żyją na Ithrei? - spytała Ra- chel, starając się dotrzymać mu kroku. - Widziałam bar- dzo niewiele. - W górach mieszkają orły, które pomagają Sarrenom, jeśli tylko mogą. Utrzymały się przy życiu, bo Dragwena lubi na nie polować dla rozrywki. Wilki pożerają wszyst- ko, co spotkają na swojej drodze. Jedyne zwierzęta żyją I pod ziemią... jeśli można je nazwać zwierzętami. Kto wie, jak kiedyś wyglądały. Teraz są słabe i ślepe, podobne do i robaków, a żywią się tym, co znajdą w głębi ziemi. Nawet Dragwenie nie chce się ich dręczyć. Rachel usłyszała cichy trzepot. Przez niebo przelecia- ły dwa ptaki. Sunęły obok siebie, a ich ruchy były niewia- rygodnie precyzyjne. Morpeth pociągnął Rachel na ziemię. 137 - Nie ruszaj się - syknął. - Co to? - Prapsięta. Szpiedzy Dragweny Półptaki, półdzieci, o wiele szybsze od orłów. - Półdzieci? - szepnęła. - Są dziwne. Dziwne i pokręcone. Wiedźma stworzyła je dla żartu. Nie proś, bym je opisał. I tak byś mi nie uwie- rzyła. Prapsięta zygzakiem przemknęły po niebie, od czasu do czasu zatrzymując się gwałtownie w powietrzu. W pew- nym momencie przeleciały nad Rachel i Morpethem; wte- dy dobiegł ich głośny szczebiot - paplanina dziecięcych głosików. Morpeth odczekał parę minut, po czym ruszyli dalej, już bardziej ostrożnie. Po godzinnym marszu dotarli na drugi brzeg jeziora Ker i ruszyli ku Niskim Wzgórzom. Rachel pomyślała, że wzgórza znajdują się o wiele kilome- trów od nich, a mroczne lasy -jeszcze dalej. Poczuła, że jej ręka boleśnie pulsuje, więc spojrzała na nią. I krzyknęła. Tam, gdzie niegdyś widniał ślad po ukłuciu, powstał czarny okrąg z wpisaną w niego pięcioramienną gwiazdą. Rachel przypomniała sobie, że już widziała ten znak - na świecy w wieży-oku. - Co to jest? - spytała, patrząc Morpethowi w oczy. - To jakiś znak wiedźmy, prawda? - Tak - przyznał. - Czy to znaczy, że zmieniam się w wiedźmę? - Nadal nie wyglądasz jak Dragwena, jeśli o to py- tasz. Czujesz jakąś różnicę? 138 - N ie... chyba nie... Ale ten znak pojawił się w ciągu paru godzin. Jeśli to jakieś piętno, Dragwe na musiała rzu- cić na mnie czar. Boję się! - T o na pewno nic wielkie go - mrukną ł i pociągn ął ją za sobą. Zaparła się w miejscu . - N ie wiesz, co to znaczy, tak? Ajeśli stanę się wiedź- mą, zanim dotrze my do Głębi? Tam jest Eryk. Nie chcę zrobić krzywd y ani jemu, ani nikomu innemu. Mo rpe th spo jrz ał na nią po wa żni e. - Rzeczy wiście, nie wiem, co to za znak. Żaden z Sar- renów nigdy go nie widział. Może znaczyć cokolwi ek. W pierwsz ym odruch u pomyśl ałaś o bezpiec zeństwi e Ery- ka. Świadc zy to o tym, że nadal jesteś Rachel, jaką znam. Musim y w to wierzyć . Ru szyli dalej, brnąc przez zaspy. Morpet h szedł szyb- ko, a Rachel, pogrąż ona w rozmyś laniach o Dragw enie, nie protest owała. Ale po paru godzin ach marszu na bezli- tosnym mrozie zapadła w stan otępien ia. Całe jej ciało zdrę- twiało z bólu i wyczer pania. M orpeth mówił nieusta nnie, nie dając jej zapaść w le- targ. Wreszc ie pojawił y się przed nimi Niskie Wzgór za. Rachel była zbyt zmęczo na, by to zauważ yć. Było jej wszyst- ko jedno. Morpet h posadz ił ją w zaspie, by odpocz ęła, a sam wspiął się na małe wznies ienie. Na połudn iu leżała bezpiec zna Głębia Latnap. Wyda- wała się już tak bliska! Dzielił ich od niej tylko Smocz y Las. Którą drogą pójść? Smocz y Las był niebezp ieczny, pełen czarów Dragw eny, łatwo było wpaść w nim w pułapk ę. Mogli go obejść, ale to by potrwa ło godzin ę, a Morpet h czuł, że Rachel nie zdobęd zie się na dodatk owy wysiłe k. 139 Nie skarżyła się, nie mówiła, że jest zmęczona, ale każdy jej krok świadczył o wyczerpaniu, a on sam także był zbyt zmęczony, by zanieść ją do Głębi. Spojrzał na niebo. Blade słońce chyliło się ku zacho- dowi, na las kładł się głęboki cień. Wkrótce zapadnie mrok i nieznośny mróz. Rachel nie przeżyje nocy na dworze, nawet otulona futrami. Morpeth podjął decyzję, zbiegł ze wzgórza i odnalazł dziewczynkę leżącą na śniegu, na pół w nim zakopaną. - Wstawaj, śpioszku - szepnął, podnosząc ją. -Jesz- cze nie pora do łóżeczka. Pójdziemy na skróty przez las. Za godzinę będziemy w Głębi. Ostatnie promienie słońca zniknęły za horyzontem. Na niebie rozbłysło parę samotnych gwiazd i wielki księ- życ Armath. Morpeth miał nadzieję, że Armath będzie dziś świecił jasno - tylko przy jego lodowatym blasku mogli szybko przejść przez gęstwinę. W Smoczym Lesie nie było ścieżek. - Trzymaj się blisko mnie - nakazał Rachel, wziął ją za rękę i wszedł pomiędzy drzewa tak odważnie, jakby wcale się nie bał. 14. Prapsięła L edwie znaleźli się pod konarami niebosiężnych drzew, otoczyły ich zupełne ciemności. Przez gałęzie przesie- wały się tylko promienie księżyca, padające na ziemię ni- czym lodowate strzały. Rachel nasłuchiwała z lękiem po- szumu słabego wietrzyku. Poruszał lekko koronami drzew; gałęzie skrzypiały jak otwierane drzwi. Początkowo posuwali się bardzo szybko. Potem las stał się gęstszy, a węźlaste korzenie drzew wystawały tak wysoko ponad ziemię, że utrudniały marsz. Szli, potykając się w ciem- nościach. Rachel mocno trzymała się dłoni Morpetha. Nagle Morpeth ścisnął jej rękę. - Co się stało? - spytała. Skrzywił się, bo w głuchej ciszy lasu jej głos zabrzmiał zbyt głośno. 141 - Słyszysz? - szepnął. Rachel wstrzymała oddech. - Nie - tchnęła po chwili. - Właśnie. Jest wiatr, ale liście już nie szeleszczą. Nic się nie rusza. Patrz! Wskazał ręką w górę. Liście wszystkich drzew sterczały sztywno jak wyciąg- nięte palce. Gałęzie także przestały się kołysać, jakby na- słuchiwały. Morpeth i Rachel ociężale poczłapali dalej. I nagle, bez ostrzeżenia, w powietrzu świsnęła gałąź, która uderzyła Rachel w głowę. Inne drzewa zaczęły się trząść i bić gałęziami, ostrzegając cały las przed obcymi. - Co się dzieje? - pisnęła Rachel. - Las się przebudził! - krzyknął Morpeth. Rzucili się przed siebie na złamanie karku. Pełzali pod najniższymi gałęziami, przedzierali się przez zarośla, potykali i padali, podnosili się nawzajem z ziemi i pędzili dalej. Rachel zauważyła, że daleko przed nimi drze- wa stają się nieco rzadsze - widać koniec lasu! Pobiegli w tamtym kierunku. Ale zanim zdołali tam dotrzeć, dwa wielkie konary pochyliły się nad nimi i zerwały z nich białe opończe. Wszystkie liście gwałtownie załopotały, jakby otworzyło się milion oczu. Kilka najbliższych drzew zakołysało się groźnie. Powoli, z trzaskiem wyciągnęły korzenie z ziemi. - Chyba nie zaczną nas ścigać? - zawołała Rachel. - Nie muszą. Wykorzenione drzewa runęły na ziemię; wkrótce sześć \ pni legło kręgiem wokół Morpetha i Rachel, zamykając ich jak w ogrodzeniu. 142 Nie mogli uciec. Przebudzony Smoczy Las nie zamie- rzał ich wypuścić. Przez chwilę Rachel i Morpeth stali w milczeniu pomiędzy pniami, a nad ich głowami szu- miały liście, jakby drzewa naradzały się, co dalej. Wreszcie dwa największe przypełzły ku nim na wy- rwanych z ziemi korzeniach i sięgnęły gałęziami do gardła Morpetha. - Stać! - rozległ się syczący głos za jego plecami. Drzewa znieruchomiały w ułamku chwili. Nawet Morpeth zamarł bez tchu, bo natychmiast rozpoznał ten głos: to mówiła Dragwena. Odwrócił się i ujrzał Rachel, która stała podparta pod boki z dumnie uniesioną głową. - Nie poznajecie mnie? - warknęła tonem tak do- skonale naśladującym głos wiedźmy, że chyba nikt z wy- jątkiem Dragweny nie zauważyłby różnicy. Sięgnęła do kie- szeni, wyjęła z niej nóż i przytknęła go do gardła Morpetha. - Macie natychmiast przepuścić mnie i to stworzenie - rozkazała. Nie czekała na reakcję drzew. Pewnym krokiem ru- szyła przed siebie, wlokąc za sobą Morpetha. Powoli, nie- pewnie, drzewa rozstąpiły się i pozwoliły im przejść, sze- leszcząc do siebie liśćmi. Rachel wymierzyła władczo palec w stronę ostatniego drzewa na swojej drodze. Pospiesznie usunęło się na bok. Szybkim krokiem wyszli ze Smoczego Lasu. Rachel przez cały czas trzymała nóż przy gardle Morpetha. - Idź dalej... Ale nie biegnij - ostrzegł ją cicho. Dwadzieścia kroków dalej uznali, że są już poza zasię- giem lasu. Rachel wypuściła towarzysza i schowała nóż 143 do kieszeni. Dopiero teraz drzewa zrozumiały, że dały się oszukać. Stały bezradnie, wygrażając im gałęziami. Rachel obejrzała się z lękiem, w każdej chwili gotowa do ucieczki. - Dlaczego nas nie gonią? - Zdaje się, że nie mogą opuścić Smoczego Lasu. Pew- nie mają moc tylko w jego granicach - wyjaśnił Morpeth z uśmiechem i... nagle zesztywniał. - Co się stało? - spytała. - Ćśśś! - syknął. - Nie ruszaj się! Zza drzew Smoczego Lasu wyglądały dwie skrzydlate istoty o ludzkich twarzach. Obie miały czarne ciało wrony, ale na ptasiej szyi tkwiła mała ludzka główka: różowa buzia, perkaty nosek, malut- kie okrągłe uszka i miękki puszek włosów - główka dziec- ka. Wyglądały tak dziwacznie, że Rachel wybuchnęłaby śmiechem, gdyby nie dostrzegła strachu w oczach Morpe- tha. - Moje! - odezwało się jedno ze stworzeń cienkim i dziecinnym głosem. - A nie, bo moje! - sprzeciwiło się drugie. -Ja zoba- czyło pierwsze! - Ja zobaczyło, jak się drzewa kiwają! - Anie, boja! - Ty byś nie zobaczyło, jakbym ja nic zobaczyło! Jedno stworzenie pokazało język, drugie w rewanżu na nie napluło. - Nie trafiło! - Bo nie chciało! Razem spojrzały na Rachel i Morpetha. - Co to za jedne? - spytało jedno. - Mężczyzna i dziewczynka. - Ale się nie ruszają. Mężczyźni i dziewczynki się ru- szają. A oni nie! Więc to coś innego. - Zagadka! Trzeba się przyjrzeć! - Ty najpierw! - Nie, ty najpierw! - ćwierknęło stworzenie, kłania- jąc się, i oba sfrunęły w dół. Jedno przysiadło na głowie Rachel, drugie wylądowało na ramieniu Morpetha. Ra- chel stała bez ruchu. Stworzenie pochyliło się i polizało jej policzek maleńkim różowym języczkiem. - Miękkie! - zaświergotało. - Pewnie dziewczynka. Smaczna! Drugie dziecko-ptak ugryzło Morpetha w ucho. Ze- sztywniał, dławiąc krzyk. - Zamarznięte. Posąg. Nieprawdziwe. - Ale się ruszało! - Ale się nie rusza! - Ruszało się! Widziało! - Kłamiesz! - Ty kłamiesz! - A nie, bo ty! Dzieci-ptaki kłóciły się jeszcze przez jakiś czas, a Mor- peth i Rachel starali się trwać w zupełnym bezruchu. - Pofruńmy i spójrzmy na nich z góry - zapropono- wało wreszcie jedno z dzieci. Drugie podrapało się pazurkiem w ucho. - Zgoda. Ty najpierw! - Nie, ty najpierw- zaprotestował jego towarzysz i skłonił się nisko, po czym oba wzbiły się w powietrze. 10 - Tajemnica zaklęcia 145 Usiadły na drzewie i zaczęły się im przyglądać, cicho ćwier- kając. - Prapsięta? - spytała Rachel szeptem, starając się nie poruszać wargami. - Tak. Prawdopodobnie te same, co poprzednio. Nie zrobią nam krzywdy, ale żadne stworzenie nie porusza się szybciej od nich. Mogą powiadomić Dragwenę, gdzie jesteśmy. Nie ruszaj się. To bardzo głupie stworzenia, szybko się znudzą. Jeśli będziemy stać nieruchomo, od- lecą. Prapsięta kilka razy sfruwały z drzewa i lądowały na nich lub obok nich, po czym znów wzlatywały, kłócąc się nieustannie. - Posągi. Bez wątpienia posągi. - Tak. Ciepłe posągi. - Powiemy Dragwenie? - Nie. Głupi błąd. Zbije nas, jeśli jej powiemy. Oba stworzenia zachichotały. - To lecimy. - Ty najpierw - powiedziało pierwsze. - Nie, ty najpierw - zaprotestowało drugie, kłaniając się nisko - i oba uleciały z trzepotem z gałęzi. Ale dokładnie w tej samej chwili Rachel poczuła, że w prawej nodze łapie ją skurcz, i musiała nią poruszyć. Prapsięta zawisły w powietrzu i rozświergotały się głośno. - Prawdziwe dziecko i mężczyzna. Żywe! Żywe! - Udają posągi! Mężczyzna i dziewczynka! - Rachel i Morpeth! - Morpeth i Rachel! - Natychmiast powiedzieć Dragwenie! 146 - Natychmiast. - Choć nieustannie zataczały kręgi w powietrzu, jakoś zdołały ukłonić się sobie nawzajem. - Ty najpierw! - powiedziały jednocześnie i odfrunęły. Morpeth rzucił za nimi patykiem, ale bez trudu go uniknęły. - Powiedzieć Dragwenie! - zaszczebiotało dziecko- -ptak. - I wilkom! - I wilkom! - Zęby je zjadły... - Na kolację! Prapsięta śmignęły na północ, radośnie powtarzając „wilki, wilki, wilki!", aż zupełnie zniknęły im z oczu. 15. Wilki M orpeth odprowadził wzrokiem znikające dziwadła. - Lecą w Dzikie Góry, do Dragweny. Wkrótce u niej będą. Teraz musimy biec, by zdążyć do Głębi przed wiedźmą. Rachel zadrżała. Z nastaniem nocy zaczął padać gęsty śnieg i wiać przeraźliwie zimny wiatr. Smoczy Las szeleścił wściekle za ich plecami. - Dalej nie dam rady - jęknęła. - Nie możemy się ukryć? - Na powierzchni ziemi nikt się nie ukryje przed wiedźmą - odparł i mocno chwycił jej dłoń. - Zdążymy! To już niedaleko. Proszę! Wiem, że jesteś bardzo zmęczo- na, ale zdobądź się na ten ostatni wysiłek. Rachel skinęła słabo głową, zbyt wyczerpana, żeby protestować. 148 Choć niebezpieczeństwo było tuż, ruszyli rozpaczliwie powolnym krokiem. Rachel nie mogła się zdobyć na nic wię- cej, a w Smoczym Lesie zgubili śnieżne rakiety, więc przy każ- dym kroku po kolana zapadali się w śniegu. Ominęli Smo- czy Las i ruszyli na zachód przez głębokie i mokre zaspy Po pewnym czasie znowu skręcili na południe. Przed nimi rozciągał się rozległy, łagodnie pofalowany teren. W zwykłych warunkach Rachel pokonałaby ten dystans, nawet nie czując wysiłku. Teraz marsz przez zaspy wyczer- pał ostatnie zapasy jej sił. Tylko strach przed wiedźmą po- pychał ją naprzód. Szła przed siebie jak automat, odrę- twiała ze zmęczenia. Morpeth pozwolił Rachel wesprzeć się na swoim ra- mieniu. Jak mógł najlepiej, ochraniał jej twarz przed ude- rzeniami wichru. Wydawało im się, że idą tak co najmniej sto lat; lodowate podmuchy wiatru przenikały ich ubrania na wylot, a Armath świecił takjasno, że - pozbawieni opoń- czy - byli doskonale widoczni nawet z daleka. Wreszcie Morpeth pozwolił Rachel na odpoczynek. Wiedział, że Dragwena wkrótce się pojawi - bez trudu zo- baczy ich ślady na śniegu. Rachel zasnęła jak kamień. Morpeth wziął ją na plecy. Pochylił się i ruszył miarowym krokiem pod wiatr. Sił dodawała mu rozpacz. Wtedy zobaczył wilka. Od łap do barków mierzył dwa i pół metra. Wraz z nim podkradło się bezszelestnie trzydzieści lub więcej bestii, które otoczyły ich kręgiem. Z pysków buchała im para, a lśniące żółte oczy od niechcenia wodziły od Mor- petha do Rachel. Przewodnik stada wysunął się naprzód. Była to wilczyca Scorpa, drapieżna, smukła i śmiertelnie 149 niebezpieczna. Morpeth znał ją dobrze, bo szkolił ją, gdy była jeszcze szczenięciem. - Witaj, stary - przemówiła. - Widzę, że Rachel dala ci urodę. Szkoda, że nie zmieniła twojego zapachu. To duży błąd. Wilki wyszczerzyły zęby. Morpeth obudził Rachel. Musiał nią kilka razy moc- no potrząsnąć. - Witaj, dziecko - odezwała się Scorpa, składając jej dworny ukłon. - Rzadki to honor poznać tę, która uciek- ła samej Dragwenie. - Odejdź! - powiedziała Rachel ze zmęczeniem, przy- brawszy głos wiedźmy. Wilki poruszyły się niespokojnie. Scorpa tylko przy- siadła na szarych łapach i zawyła pogardliwie. - Sprytna sztuczka. Ale nie damy się oszukać tak ła- two jak drzewa Smoczego Lasu. Morpeth przyłożył ostrze noża do gardła Rachel. - Odejdźcie, boją zabiję! - zagroził. Jeden z wilków skoczył i wytrącił mu nóż z ręki. - Jakiś ty powolny - zadrwiła Scorpa. - Rachel dała ci młode szczupłe ciało, ale ruszasz się jak starzec. Kolejny błąd. Jednak Dragwena oszlifuje ten surowy diament. - Oblizała pysk, przesunęła pazurami po ziemi. - Dam ci możliwość wyboru. Mogę cię rozszarpać od razu albo możesz mi wyświadczyć zaszczyt i stoczyć ze mną walkę. Tylko ty i ja, obiecuję. Przynajmniej będziesz miał okazję utoczyć mi krwi, nim umrzesz. I co ty na to? Inne wilki odsunęły się o parę kroków, dając im pole do walki. 150 Morpeth poderwał w górę obie ręce. Wystrzeliła z nich błękitna błyskawica, która rozświetliła niebo jak raca. - Myślisz, że jeszcze się uratujesz? - zaszydziła Scor- pa. - Daj spokój. Zaczynasz mnie męczyć. Wybieraj! Morpeth splunął jej w pysk. - Wybieram walkę! Wilk, który wyszarpnął mu nóż z ręki, teraz odrzucił mu go. Morpeth chwycił broń prawą ręką, nisko przy biodrze, tak jak robią to wojownicy. Lewą ręką przywołał ku sobie Scorpę. - Więc chodź! -ryknął.-A może się boisz, wilczyco? Scorpa obnażyła kły i zaczęli krążyć wokół siebie po- woli, szukając swych słabych stron. Wilczyca stawiała łapy pewnie i bezgłośnie, a potem, bez uprzedzenia, skoczyła - ruch był tak błyskawiczny, że Rachel go nie dostrzegła. Scorpa zatopiła zęby w udzie Morpetha i odskoczyła. Mor- peth zdławił krzyk, jednak zdołał się utrzymać na nogach - upadek oznaczałby natychmiastową śmierć. Scorpa zno- wu zaatakowała. Z pozoru kierowała się ku tej samej no- dze, lecz w ostatniej chwili zmieniła kierunek i przyłapała Morpetha w chwili, gdy się odwracał. Zdał sobie sprawę z własnego błędu dopiero, gdy kłami rozorała mu brzuch. Podniosła pysk ociekającyjego krwią i natychmiast odsko- czyła, uniknąwszy ciosu w podbrzusze. - Osłabłeś, staruchu - zadrwiła. - A ja nabrałam sił. Nie jestem już szczeniakiem, którego zawsze potrafiłeś pokonać. Miałam nadzieję na znacznie lepszą walkę. Morpeth zatoczył krąg i znowu stanął naprzeciw niej. - Wróg jest zawsze najgroźniejszy, gdy nie ma nic do stracenia - ostrzegł. - Pamiętasz? Tego cię uczyłem. Twoja siła nigdy nie dorównywała mojej przebiegłości. 151 Ale w jego głosie nie było przekonania, a Scorpa to słyszała. - Pora z tobą skończyć - warknęła i rzuciła mu się do gardła. Nie dosięgła celu. Kiedy była w powietrzu, ogromny biały orzeł, tak wielki jak ona, spadł z góry i wbił szpony w jej kark. W tej samej chwili z ciemnego nieba opuściły się dwa inne orły, chwyciły Rachel i Morpetha i uniosły do góry. Wilki kłapnęły zębami, lecz ptaki zdołały się im wymknąć i poniosły Morpetha i Rachel pod chmury. Po paru sekundach ujadanie i wycie ucichło, a oni skierowali się na południe. - Do Głębi Latnap! - zawołał Morpeth, krzywiąc się z bólu. - Zabierz nas do Głębi, Ronnocodenie! Ogromny biały orzeł pochylił ku niemu głowę, a Mor- peth wytłumaczył mu, którędy ma lecieć. Po zapadnięciu nocy wraz ze swoimi towarzyszami krążył pod osłoną ni- skich śniegowych chmur i czekał na sygnał. Do ostatniej chwili kryły się w chmurach, by jak najdłużej pozostać w ukryciu. Teraz wielkie ptaki mknęły przed siebie, silne i bezszelestne. Rachel zamrugała gwałtownie, oślepiona światłem tu- nelu, który nagle się przed nimi pojawił. Przed wejściem do niego stali trzej Sarrenowie. Trimak krzyknął przerażony, widząc, że z przemoczonej kurtki Morpetha leje się krew. Trimak rozpaczliwie starał się zatamować krwotok. Scorpa doskonale się spisała: rozerwała brzuch Morpetha na strzępy. Krew bluzgała z niego strumieniami. 152 Trimak znał się na złamanych kościach, mniej poważ- nych oparzeniach czy lekkich ranach, tu jednakjego umie- jętności okazały się zbyt skromne. Morpeth leżał z posza- rzałą twarzą i walczył, by nie stracić przytomności. Umrze za parę minut, pomyślał Trimak. Morpeth też o tym wiedział. Spojrzał na swój rozszar- pany brzuch i z wysiłkiem podniósł głowę. - Cóż - powiedział ze słabym uśmiechem - tej rany nie uleczą nawet twoje wprawne ręce, przyjacielu. Powi- nienem poprosić Ronnocodena, by zaniósł nas tu z Pała- cu, ale bałem się, że wiedźma nas odnajdzie. Popełniłem błąd, decydując się przyjść tu pieszo. Popełniłem wiele błę- dów. .. bardzo wiele. - Ulecz się! - krzyknął Trimak. - Zbyt daleko zaszed- łeś, żeby nas teraz zostawić! Morpeth skrzywił się z bólu. - Mam się uleczyć? Nawet gdybym posiadał pełną moc, nie potrafiłbym zabliźnić takiej rany. A nie zostało mi już ani odrobiny sił. Ani odrobiny. Trimak spuścił głowę, by nie zdradzić tego, co czuje. - Odnalazłeś dziecko-nadzicję. Dwa razyją uratowa- łeś, choć było to niemal niemożliwe. Dzięki tobie nadal istnieje dla nas szansa. - Strzeż jej dobrze - szepnął Morpeth. -Jest bardzo zmęczona. Pozwóljej odpocząć. - Zawsze myślisz o innych - powiedział Trimak ci- cho. Odwrócił wzrok; po policzkach płynęły mu łzy. - Przynajmniej Dragwena nie będzie już miała nade mną władzy - wymamrotał Morpeth. Osunął się na ścianę tunelu i zamknął jasne niebie- skie oczy. 153 Trimak ukrył twarz na jego ramieniu i zapłakał głośno. Rachel przywlokła się do nich z wysiłkiem. - Nie poddawaj się! - krzyknęła na Trimaka. - Co z tobą? Ożyw go! Zrób coś! Trimak wbił bezradne spojrzenie w ziemię. Rachel położyła dłonie na zakrwawionym brzuchu Morpetha, by zatamować krew. Morpeth nie umarł. Jeszcze nie. Z wysiłkiem rozchy- lił powieki. - Rachel... Nie ma nic, czego byś nie umiała napra- wić. - Spojrzał na nią surowo. - Teraz wszystko zależy od ciebie. - Nie umieraj! - załkała. - Nie umieraj, proszę! Nie zniosę tego. - Musisz - szepnął. Jego głowa opadła ciężko na ręce Trimaka. Wszyscy Sarrenowie przyklękli i unieśli miecze. - Nie! Nie! Nie! - krzyknęła Rachel. - Nie pozwolę ci umrzeć. Nie pozwolę! Odepchnęła Trimaka i ujęła w obie dłonie twarz Mor- petha. Nadal oddychał - lekko i płytko. Otworzyła mu oczy i spojrzała w nie. Co mogła zrobić? Na pewno jest jakiś sposób! Coś nagle rozbłysło jej w głowie; spojrzała na jego okaleczone ciało. Tam, gdzie do tej pory widziała tylko miazgę kości i krwi, niespodziewanie ujrzała sposób, w jaki ma go uleczyć, rozrysowany jak w komiksie. Nie traciła czasu na dociekanie, co się dzieje. Precyzyjnie, jak skalpelem, przebiegła myślą jego ranę, krew, każdy roze- rwany mięsień, żyłę, warstwę skóry. Nie było chwili do stracenia. 154 Morpeth drgnął konwulsyjnie i uniósł głowę. Jego brzuch się poruszał. Warstwy nowej skóry wyrastały spod strzępów starej, zakrywały ranę. Na miejscu starego pępka z głośnym pyknięciem pojawił się nowy. Sarrcnowie wpatrywali się w Rachel w osłupieniu. - Jak to zrobiłaś? - szepnął Morpeth. - Ja... nie wiem - odparła szczerze. Sprawdziła, czy wjej umyśle nie pojawiła się nowa umiejętność, i wyczuła narastającą w nim kolejną warstwę magicznej mocy, jesz- cze potężniejszej i aż się proszącej, by ją wykorzystać. Ale kiedy zaczęła się zastanawiać, ogarnęła ją fala zmęczenia. Teraz, gdyjuż wiedziała, że Morpeth jest bezpieczny, z tru- dem walczyła z opadającymi powiekami. - Jestem bardzo zmęczona... - wymamrotała. - Zbyt... zmęczona... żeby myśleć... - Więc śpij - powiedział Morpeth. - Nikt nie zasłu- guje na odpoczynek bardziej od ciebie. - Roześmiał się, a wjego głosie znowu zadźwięczało życie. - Śpij, a gdy się obudzisz, znowu zjemy razem śniadanie. - Chcę zobaczyć Eryka - wymamrotała. - Jest pod dobrą opieką. - Boję się snów, które mogą do mnie przyjść. Proszę, nie chcę zasypiać. - Zaśnij, dziecko, kolorowych snów. Dragwena jest daleko. Nie może cię skrzywdzić. Nie pozwolę jej się zbli- żyć. Przysięgam. Rachel usiadła Morpethowi na kolanach, oparła gło- wę na jego ramieniu i natychmiast zapadła w głęboki sen, zbyt zmęczona, by zbadać swój nowy dar i zrozumieć, do czego służy. 16. Głębia Lałnap R achel przespała całą noc i prawie cały dzień. Obudzi- ła się, gdy blade słońce Ithrei zaczęło się chylić ku zachodowi. Leżała na miękkim posłaniu, które przygoto- wał dla niej Morpeth. On sam spał na krześle i cicho po- chrapywał. Rachel wyśliznęła się z łóżka, bardzo cicho, żeby go nie obudzić, i umyła się w miednicy, która na nią czekała. Przy łóżku leżało nowe ubranie: spodnie z szorstkiej weł- ny i koszula z grubego brązowego lnu, a choć było bardzo proste, podobało jej się o wiele bardziej niż to, które wy- brała sobie w Pałacu. Usiadła na brzeżku łóżka i głośno odkaszlnęła. Morpeth mruknął coś przez sen i otworzył jasnonie- bieskie oczy. 156 - Witaj, piękny - powiedziała z uśmiechem. - Spóź- niłam się na śniadanie? Morpeth przeciągnął się i spojrzał na nią z ukosa. - Skąd! Ale tutaj nie będziemy mieć takiego wyboru jak w Sali Śniadaniowej. - Nie szkodzi. Zadowolę się czymkolwiek. Poklepał się po brzuchu. - Śliczny pępek. Stary nie był taki ładny. - Nie wiem, jak to zrobiłam - powiedziała, poważ- niejąc. - Co to znaczy? Wiem, że moja moc rośnie szybko, ale nie aż tak! - Nie mam pojęcia - przyznał. - Lecz jestem ci bar- dzo wdzięczny. Spójrz na mnie -jestem przystojny, bar- dzo silny, mogę stawić czoło każdemu żołnierzowi wiedź- my! - Zerwał się z miejsca, podskoczył wysoko, zrobił wspaniałe salto w powietrzu i wylądował na czubkach pal- ców. - Nie wiem, co zrobiłaś, ale czuję się fantastycznie! - Co z Erykiem? - Ach! Dobrze, że pytasz. Chodź ze mną, sama zo- bacz, co porabia nasz zadziwiający Eryk. Nie uwierzysz. No, chodź. Wziął ją pod ramię i zaprowadził do pomieszczenia, w którym na małym krzesełku siedział jej brat. Rachel wybuchnęła płaczem i chwyciła go w objęcia. Tuliła go do siebie tak mocno, jakby nie chciała go już nigdy wypuścić. - Hej, wszystko dobrze? - spytała w końcu, głasz- cząc go po głowie. - W porządku - odparł ze śmiechem. - Patrz! Na- uczyłem się śmiesznych rzeczy. Powiedz jej. Morpeth uśmiechnął się od ucha do ucha. - Pamiętasz, jak bawiliśmy się w Sali Śniadaniowej? - Oczywiście. - Co mam stworzyć? Wybierz cokolwiek. Wzruszyła ramionami. - Kwiatek. - Doskonale. Patrz uważnie. Po chwili nad głową Morpetha pojawił się żonkil. Eryk wycelował w niego palec i kwiat zniknął. Morpeth wyczarował sześć bukietów i puścił je w ruch pod sufitem. Eryk usunął je jeden po drugim, palcem wyciągnię- tym niczym magiczna różdżka. - On ma moc! - krzyknęła Rachel. - Potrafi robić to co my! - Mylisz się - odparł Morpeth. Odwrócił się do Ery- ka. - Stwórz bukiet kwiatów. - Nie mogę - burknął chłopczyk. - Przecież wiesz. - Spróbuj - ponaglił go Morpeth. - No, proszę! Eryk zacisnął mocno usta i zmarszczył czoło. Wresz- cie poddał się z jękiem rozdrażnienia. - Nie mogę! I co z tego, wcale mi nie zależy. Tutaj wszyscy czarują. Żadna rewelacja. - Nie rozumiem - szepnęła Rachel. -Jaką moc ma Eryk? - Nie jestem pewien. Bardzo niezwykłą, to pewne. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim u żadnego dziecka na Ithrei. Można to nazwać antyczarami. Eryk sprawia, że czary przestają działać. Rachel zmarszczyła brwi. - Ja też tak potrafię. W Sali Śniadaniowej oboje spra- wialiśmy, że rzeczy znikały. 158 - Ale nie tak jak Eryk. Sama się przekonaj. Wyczaruj coś. Rachel stworzyła stół, który jej dziadek zrobił zeszłej zimy, na krótko przed śmiercią. Znała ten mebel bardzo dobrze, bo dziadek pokazał jej każdy jego szczegół - spo- jenia, tajną szufladkę, wiele cierpliwie nakładanych warstw lakieru. Nie spieszyła się, starannie go ukształtowała i usta- wiła na środku pokoju. Eryk wycelował w niego palec, nawet nie patrząc. Stół zniknął. Rachel usiłowała go odbudować, ale przekonała się, że nie pamięta, jak wyglądał. Skupiła się ze wszystkich sił, ale zdołała wyczarować jedynie bladą kopię prawdzi- wego stołu. Spojrzała na brata z podziwem. - Spróbuj jeszcze raz - odezwał się Morpeth. Bardzo starając się skoncentrować, zrobiła lampę. Eryk usunął także ją, a Rachel znowu nie zdołała jej odtworzyć. - Teraz rozumiesz? - zawołał Morpeth. - Eryk usu- wa czar na stałe! To, co ty potrafisz stworzyć, on może zniszczyć, i to tak, że nie będziesz mogła znowu użyć tego samego zaklęcia. On je zabiera na zawsze. Rachel pomyślała o Dragwenie. - Czy możesz zniszczyć też czary wiedźmy? - Może... Nie wiem - powiedział Eryk z wahaniem. - Niektóre. Nie te najlepsze. Wiedźma potrafi je ukrywać. A niektóre jej zaklęcia składają się z wielu mniejszych, które bez przerwy się zmieniają. Chybabym się w nich pogubił. - Dlaczego wcześniej tego nie robiłeś? - Nie wiedziałem, że potrafię. Udało mi się przypad- kiem. Morpeth ćwiczył rzucanie zaklęć. Wkurzał mnie, chciałem, żeby przestał i... ciach! 159 Rachel dotknęła w zamyśleniu swojego nosa. - Jesteś... ja tak nie potrafię! Eryk rozpromienił się, dumny i szczęśliwy. Po raz pierwszy od przybycia na Ithrcę zaczął przypominać daw- nego siebie. Rachel wyobraziła sobie, że walczy z Dragwe- ną, a Eryk macha palcem i udaremnia wszystkie zaklęcia wiedźmy. Usiadła przy wielkim stole z ociosanego kamienia i za- jęła się Erykiem. Morpeth przyniósł jej czarkę zupy i ka- wałek razowego chleba. - Tym razem nie będzie kanapek z czekoladą - po- wiedział przepraszająco. Rachel zaczęła jeść. Eryk przysunął się do niej i spoj- rzał na jej włosy. - Błe! - zawołał. - Posiwiałaś! Masz siwe włosy! Rachel uniosła grzywkę. Skórę na głowie miała bar- dzo wysuszoną; przy każdym ruchu sypały się z niej płatki naskórka. Podbiegła do lustra i rozgarnęła włosy w paru miejscach. Tuż przy skórze stały się siwe i cienkie. Szarp- nęła; w dłoni została jej pełna garść włosów. - Co się ze mną dzieje? -jęknęła. - Czy... czy się starzeję, bo zużyłam za wiele magicznej mocy? Morpeth dotknął jej głowy. - Prawdopodobnie nic się nie stało - powiedział lek- ko. - To przez to, że ostatnio bardzo się denerwowałaś. Magia nie zmienia cię aż tak szybko. Rachel nadal stała przed lustrem, "wypatrywała zmarsz- czek wokół oczu, znaku rozpoznawczego Sarrenów. Nie znalazła ich, ale poczuła inne zmiany -jej szczęki stały się opuchnięte, a oczy zaczęły boleć. 160 x I W drzwiach stanął Trimak. Był blady ze zmęczenia. - Chcesz się rozejrzeć po Głębi? Niestety, nie ma tu ładnych widoków. Rachel wzięła Eryka za rękę, potarła piekące oczy i we- szła do głównej jaskini. Była pełna rannych Sarrenów. Całą jej przestrzeń zaj- mowały prowizoryczne posłania, bardziej przypominające sterty łachmanów niż łóżka. Leżały na nich dziesiątki ję- czących z bólu mężczyzn i kobiet. Doglądało ich kilku lżej rannych. Podawali im proste leki i pocieszali najlepiej, jak umieli. Rachel patrzyła na nich ze zgrozą. I - Co się stało? - Walczyli z żołnierzami wiedźmy w podziemiach Pa- łacu - wyjaśnił Trimak. - Wększość nie miała broni. Zo- stała nas ledwie setka. Reszta zginęła w tunelach łub w dro- dze do Głębi. ( - Szliście piechotą? - zdumiała się. - Brnęliście w śnie- gu taki kawał drogi, a Dragwena was nie znalazła? - To była straszna podróż. Strach przed wiedźmą gnał nas przez zawieję. Ocaleliśmy chyba tylko dlatego, że szpie- dzy Dragweny ostrzyli sobie zęby na znacznie smaczniej- szy kąsek - na was. Rachel powiodła po nich osłupiałym wzrokiem. Na- gle wszystko, przez co przeszła, przez co wszyscy musieli przejść od czasu, gdy wraz z Erykiem znalazła się na Ith- rei, wydało jej się koszmarnym snem. - Wszystko przez nas! - krzyknęła. - Dragwena po- zwoliła mi uciec tylko po to, żeby zwabić Sarrenów do lochów. Potem wykorzystała Eryka, żeby doprowadził ją ! „„«„ do mnie. Może nadal jesteśmy narzędziami w jej ręku. Może zdoła was tu odnaleźć poprzez nas! Nie przyszło wam to do głowy? - Ależ przyszło. Naturalnie - odpowiedział Trimak. - To ryzyko, na które musimy być przygotowani. - Naprawdę? Wiem, wszyscy uważacie, że jestem dzieckiem-nadzieją. Chcecie, żebym pokonała Dragwenę. I wiem, że muszę z nią walczyć. Ale... - Chwyciła Eryka w objęcia i zamrugała powiekami, żeby powstrzymać pa- lące łzy. -Ale... - Ale się jej boisz - dokończył Trimak. - Wiem. Tak jak my wszyscy. - Oczy mu zwilgotniały, zwiesił głowę ze smutkiem. - Zbyt wiele od ciebie wymagamy. Rachel ujęła w obie dłonie swoje długie włosy, które nie były już całkiem ciemne. - Nie szkodzi - powiedziała - ale widziałeś, co się stało? Patrz, nie jestem już ciemnowłosym dzieckiem. Wi- dzisz? - Spojrzała na Morpetha. - Zrobię wszystko, żeby ochronić ciebie i Eryka, lecz co takiego udało mi się osiąg- nąć? Nie zdołałam nawet przepłoszyć wilków! Wystarczy, że Eryk wyciągnie palec, i moje zaklęcia znikają, tak po prostu. Jak możecie myśleć, że pokonam wiedźmę? Nie macie pojęcia, jakajest potężna. Wydaje mi się, że się nami bawi. Fruwa wokół nas i dla zabawy zabija Sarrenów. Co mam zrobić, żebyją przestraszyć? Przez parę minut w grocie panowało pełne napięcia milczenie. Potem Rachel zauważyła klęczącego nieopodal mężczyznę. Rozpoznała go: był to Grimwold. - Pamiętam cię - powiedziała. - To dzięki tobie uciek- łam z wieży. 162 Grimwold miał na twarzy wielką ranę. Stracił jedno ucho. - Dziecko-nadzieja... -jęknął. - A więc wszyscy ci ludzie... nie umarli na próżno. - Chwycił ją za rękę. - Naprawdęjesteś dzieckiem-nadzieją? Naprawdę? Ilu z nas musi jeszcze umrzeć? Rachel spojrzała mu w twarz. Wjego oczach malowa- ła się rozpacz i nadzieja. - Och, ten głupi wiersz - mruknęła. - Nawet nie wiem, co znaczy. Jaki z niego pożytek? Nawet go nie pa- miętam. Grimwold ścisnął jej rękę i zaczął recytować: Ciemna dziewczynka się zjawi, Nieprzyjaciół wybawi, Śpiew w harmonii usłyszycie, Powstanę ze snu i morza o świcie, A wy jak dzieci się ucieszycie. - Nadal nic mi to nie mówi - powiedziała Rachel. - Znam jeszcze inny wiersz - szepnął Eryk. Wszyscy znieruchomieli. - Czarny wiersz - dodał. Rachel zerknęła na Trimaka. - Rozumiesz coś? Sarrenowie pokręcili głowami z lękiem. Eryk odkaszlnął. Ciemna dziewczynka się zjawi, Nadziei was pozbawi. 163 Zacne serca stracone, Dzieci nienarodzone, Czarodziejów pogrzebie, Wieczna ciemność na niebie. Sarrenowie zakryli uszy rękami i krzyknęli z bólu. - Co to znaczy? - spytała Rachel z przerażeniem. - To znaczy - syknął Eryk - zacne serca stracone, dzieci nienarodzone, czarodziejów pogrzebie, wieczna ciemność na nie- bie. Dragwena zabije wszystkie dzieci i czarodziejów, tak jak to zapowiedziała. - Dlaczego nie powiedziałeś nam tego wiersza wcze- śniej? Coś tak ważnego... - Poznałem go dopiero przed chwilą - zaprotestował Eryk słabym głosem. - Sam tego nie rozumiem! - Więc to o to chodzi - szepnęła Rachel. - Dragwena chce, żebym spełniła czarną przepowiednię. Potrzebuje mojej mocy. A jeśli zmieni mnie w wiedźmę, dokonam wszyst- kich tych okropnych rzeczy, o których mówi wiersz. Jestem dzieckiem-nadzieją albo... końcem wszelkiej nadziei. Morpeth i Trimak spuścili głowy. Nie mogli spojrzeć jej w oczy. - A wy nic nie wiecie, tak? - rzuciła, z trudem panu- jąc nad rozdrażnieniem. - Chcecie, żebym to ja była od was mądrzejsza! Będziemy tu czekać, aż Dragwena po nas przyjdzie? Mam już dość tego uciekania i krycia się przed nią. Na pewno możemy coś zrobić. Ile czasu minie, zanim Dragwena nas znajdzie? - Może parę tygodni - odezwał się Trimak. -A raczej parę dni. Wiedźma może już wiedzieć, gdzie jesteśmy. 164 Rachel przytuliła Eryka. - Co teraz zrobimy? Eryk rozpłakał się głośno. - Nie wiem! Wymyśl coś! Wiedźma jeszcze cię nie zła- pała. Wtedy Rachel usłyszała czyjś śmiech. Nieludzki śmiech. Natychmiast go poznała. Dragwena. i 17. Zęby R achel rozejrzała się rozpaczliwie po grocie. - Nie ma mnie w tej paskudnej dziurze - zaszydzil głos Dragwcny. - Więc gdzie? - spytała w myślach Rachel. - W tobie, dziecko. Serce Rachel załomotało z przerażenia. - Jak... jak to możliwe? - Spójrz na swoją dłoń! Rachel rozchyliła palce. We wnętrzu jej dłoni widnia- ła pięcioramienna gwiazda, piętno wiedźmy, teraz czarne jak węgiel. - Kończę to, co Sarrenowie przerwali mi w wieży - wyjaśniła Dragwena. - Ta rana sięga głęboko. Przemiana w wiedźmę będzie bezbolesna i szybka. Już teraz twoja 166 krew rzednie i zmienia kolor. Stanie się szmaragdowa, tak świetlista, że twoje ludzkie oczy nie będą mogły znieść jej blasku. Ale wtedy nie będziesz mieć już ludzkich oczu... Rachel wbiła paznokcie w piętno wiedźmy. Krew, która wystąpiła z ranek na jej skórę, była żółta. - Coś ty mi zrobiła? - krzyknęła w myślach. - To niemożliwe! - Twoi przyjaciele na pewno się bardzo zdziwią - ro- ześmiała się Dragwena. - Myślą, że jesteś dzieckiem-na- dzieją i że zaprowadzisz ich do domu. Cóż to będzie za niespodzianka, kiedy z twoich ust wyłonią się zęby wiedź- my, rojące się od pająków. Rachel dotknęła policzków. Pod skórą poczuła na- brzmiewającą kostną masę. - Za parę godzin przemiana się dokona - powiedzia- ła Dragwena. - Nie będziesz już potrzebować snu. Twoje powieki się rozpuszczą. Nozdrza pękną i zmienią się we wrażliwe płatki skóry. Odkryjesz nowe cudowne zapachy. Wszystko to będzie bardzo przyjemne. Daję ci słowo. Rachel zacisnęła powieki, rozpaczliwie spróbowała wyrzucić z głowy głos wiedźmy. - To na nic - syknęła Dragwena. - Już teraz mogę swobodnie czytać w twoich myślach. Znam wszystkie two- je lęki i nadzieje. Nie uciekniesz przede mną. Nie sprzeci- wiaj się. Oddaj mi się z własnej woli. Rachel zadrżała. Rozejrzała się rozpaczliwie, szukając pomocy, zachwiała się i upadła na ziemię. - Rachel, co się stało? - zawołał Morpeth, podbiega- jąc do niej. 167 Eryk przypadł do Rachel i zrobił coś, co mu się nie zdarzyło od czasów, gdy był zupełnie mały - objął ją za szyję. Mocno się przytulił, a Rachel zaczęła płakać, roz- szlochała się z całego serca. - Wiem - szepnął. - Dragwena jest w tobie, tak? Rachel ukryła twarz na jego ramieniu, zbyt roztrzę- siona, żeby odpowiedzieć. Morpeth spojrzał zdumiony na chłopca. - Skąd wiesz, co się stało? Jak możesz to wiedzieć? - Po prostu wiem. Rachel chce zostać sama. Morpeth podniósł dziewczynkę i zaniósł do małej komnatki, gdzie było cicho i spokojnie. Przez całą drogę Eryk trzymał ją mocno za rękę i uśmiechał się do niej po- cieszająco, wcale niezawstydzony. Nigdy się tak nie zacho- wywał. Czy to znaczyło, że Rachel nie poradzi sobie bez jego pomocy? Morpeth postawił ją ostrożnie na podłodze, otarł łzy z jej policzków. - No, już... -szepnął, unosząc jej brodę. -Jesteśmy sami. Tyją i Eryk. - Nie sami. Dragwenajest we mnie. Wie wszystko to co ja. - Co mamy zrobić? - spytał Morpeth. Zadał to pyta- nie Rachel, ale spojrzał także na Eryka i to Eryk odpowie- dział. - Nie jestem pewien - powiedział - ale skoro wiedź- ma mogła wejść do głowy Rachel, to Rachel może wejść do jej głowy. - Chwycił siostrę za ramiona. - Spróbuj. Śmiało. Dowiedz się czegoś o wiedźmie. 168 Rachel skinęła machinalnie głową. Ścisnęła dłoń bra- ta i postarała się uspokoić. Zamknęła oczy, oczyściła umysł. I powoli, z wahaniem, jak najostrożniej, zapuściła sondę. Sięgnęła głęboko w siebie, aż dotknęła innej istoty - istoty płonącej starymi, prastarymi uczuciami. Dragwena. - Patrz, dobrze się przypatrz - szepnęła Dragwena. - Od dawna tęskniłam za tą chwilą, dziecko. Wolałabym cię złapać, zanim dotarłaś do Głębi, ale tojuż nie ma znaczenia. Tak wiele czasu minęło, odkąd mogłam otwarcie czytać cudze myśli. Tylko wiedźmy mają ten dar. Zaczęłyśmy tak rozmawiać już w wie- ży-oku. Teraz sama rozumiesz, że wkrótce staniesz się wiedź- mą. Nie muszę mieć przed tobą tajemnic. Więc patrz... Umysł Dragweny otworzył się zachęcająco. Rachel wniknęła w ciemne zakamarki jej wspomnień. Poznała uczucia, które niosły Dragwenie ulgę: pieszczota jej du- szy-żmii, radość szybowania w trąbie powietrznej na krań- cu świata, pająki kryjące się w bezpiecznej czeluści jej gar- dła. I wilki. Rachel zrozumiała, jak to jest, kiedy się poluje z wilczym stadem: zapach wilków uganiających się za zwie- rzyną, biegnących bez wytchnienia przez leśne ostępy i bez- kresne śnieżne połacie. - Wejdź głębiej - zachęciła Dragwena. Rachel usłuchała. Ujrzała wiedźmę podczas długich poszukiwań. Dragwena unosiła się jako ptak nad Dzikimi Górami, zapuściła się tak wysoko, że na jej skrzydłach osiadł szron. - Czego szukasz? - spytała w myślach. - Larpskendyi. Czarodziej powiedział, że zostawi swo- ją pieśń w tym malutkim światku. Szukałam zapachu jego mocy, byją unicestwić, gdziekolwiek ją znajdę. 169 Rachel patrzyła, jak Dragwena zmienia się w dziesiąt- ki stworzeń. W postaci rekina przemierzyła ocean Endel- lion, zanurzywszy się głęboko i sięgnąwszy kamienistego dna, gdzie jej pysk napełnił się morskimi stworzeniami o jaśniejących płetwach. Szukała przez wiele setek lat. Prze- czesała każdy kraniec tego świata, zaglądała pod ziemię i wy- soko na niebo, dniem i nocą, aż wreszcie nieustannie po- jawiające się obce konstelacje stały się dla Rachel znajome, tak jakby widywała je od urodzenia. W końcu Dragwena przestała szukać. - Nigdy go nie znalazłaś - pomyślała Rachel. - Na- wet nie wiesz, czym jest ta jego pieśń. Ale ciągle tu gdzieś się kryje, prawda? Chroni Ithreę. Chroni nas. Serce zabiło jej nadzieją. - Pamiętam sen-marę - szepnęła w myślach. - Larpsken- dya obiecał, że będzie bronił dzieci na Ziemi. Da im moc, którą będą mogły wykorzystać, jeśli będzie im potrzebna. - Jeszcze żadne dziecko nie miało takiej mocy, która mogłaby mi zagrozić - odparła Dragwena. - Ale Larpsken- dya dotrzymał słowa. Od dawna porywam dzieci z Ziemi, a ich moc ciągle rośnie. Ty jesteś najsilniejsza ze wszyst- kich. Ale nie aż tak, żeby mnie pokonać. Rachel zamyśliła się. Czyżby naprawdę była dzieckiem- -nadzieją? A Eryk? Co z jego talentem? Czy także zagrażał wiedźmie? Wyczuła strach Dragweny, szybko zamaskowa- ny, lecz nieomylny, i ciężar spadł jej z serca. - Więc jednak nie odnalałaś Larpskendyi. To dobrze. Co jeszcze zrobiłaś, wiedźmo? - To była jego planeta. Świat Larpskendyi. Nienawi- dziłam tu wszystkiego. Wszystko więc zmieniłam. 170 Wiedźma przemknęła nad bujnymi lasami Ithrei. Pod jej dotykiem drzewa czerniały i schły. Przeorała szponami żyzne ziemie i kolorowe kwiaty zwiędły. Przefrunęła przez lazurowe niebo, nadała mu martwą szarą barwę, śniegowi odcień ciemnej szarości, a słońce pozbawiła ciepła i kolo- ru, aż wreszcie świat wyblakł i ochłódł. Ale i to jej nie wy- starczyło. Sięgnęła na krańce świata i stworzyła trąby po- wietrzne, wieczne burze z piorunami i chmury. Potem zajęła się zwierzętami: wronom dała twarze dzieci, a psy zmieniła w wilki wielkie jak niedźwiedzie, by z nią rozma- wiały i dotrzymywały jej towarzystwa. A pewnego dnia odebrała orłom - ot tak, dla kaprysu - śpiewne glosy, któ- re dał im Larpskendya. - Z twojej strony nic mnie już nie zdziwi - szepnęła Rachel. -Widziałam, jak zabijasz i okaleczasz bez powo- du. Nigdy nie będę taka jak ty! Dragwena parsknęła śmiechem. - Zobaczymy. Orły, dzieci, wszystko, co teraz wiesz i czujesz, wkrótce przestanie mieć dla ciebie znaczenie. Waż- na jest tylko walka z czarodziejami, niekończąca się woj- na. Ale jest jeszcze coś poza nią. Stowarzyszenie Sióstr. Chciałabyś je zobaczyć? Czy chcesz zobaczyć moją ojczy- znę, planetę Ool - świat wiedźm? Rachel czuła, że Dragwena chce ją zwieść. Ale tym razem, inaczej niż we śnie-marze czy w wieży, zdała sobie sprawę, że ma dość sił, by się jej przeciwstawić. - Pokaż mi swoją planetę - powiedziała bez wahania. - Musi być brzydka, skoro wydała cię na świat. Poczuła, że szybuje ku gigantycznej planecie. Niebo było tu sine, niemal czarne, a martwe słońce nie dawało ciepła. 171 Tak, jak się spodziewała, ujrzała trąby powietrzne - ale w przeciwieństwie do Ithrei na Ool szalały one na całej pla- necie. A na nich wirowały wiedźmy, miliony wiedźm. Fru- wały na porywistych podmuchach, ćwiczyły rzucanie za- klęć. Rachel spojrzała na nie i poczuła palącą tęsknotę, by do nich dołączyć, razem z nimi unosić się w powietrznych wirach. Kim były? Jak się nazywały? Czy były matkami? Siostrami? Machały do niej rękami, zapraszały do siebie. Zapragnęła pofrunąć do nich, ale zrozumiała, że to uczucie ciągnie ją w głąb żądz Dragweny, i stawiła mu opór. Wyrzuciła planetę Ool z umysłu. Poczuła, że Dragwena się tego nie spodziewała. - Jak zdołałaś porywać dzieci z Ziemi? - spytała Rachel. Ujrzała Dragwenę siedzącą na niekończących się śnie- gach Ithrei. - Larpskendya zrobił wszystko, bym nic mogła opu- ścić planety. Znalazłam się w pułapce, lecz zaczęłam snuć zaklęcie, proste zaklęcie odnajdywania. Och, Rachel, jego rozpoczęcie zajęło mi dziesięć lat, a udoskonalenie go - sto. Omal nie przypłaciłam tego życiem. Przed oczami Rachel przewijały się kolejne lata tkania zaklęcia. Wiedźma prawie nie zmieniała swojej pozycji na śniegu. Czasem poruszała tylko głową. Od wysiłku, któ- rego wymagało zakończenie zaklęcia, zaczęła chorować: na jej czerwonych jak krew policzkach wyroiło się robac- two, a zęby wygniły, gdyż pająki-czyściciele zdechły. - Larpskendya popełnił jeden błąd. Nie powinien mi zdradzać, że zaszczepi magiczną moc na Ziemi. Tym sa- mym dał mi cień nadziei. Zrobiłam wszystko, by stwo- rzyć to jedno zaklęcie. I wreszcie je dokończyłam. 172 Rachel ujrzała, jak wynędzniała Dragwena wlecze się na szczyt najwyższej góry na Ithrei, jak wysyła tchnienie ku lśniącym gwiazdom. Zaklęcie przeszyło niebo i rozpro- szyło się w kilku kierunkach. Ruszyło na łowy. - Czekałam tysiąc lat i jeszcze dłużej - powiedziała Dragwena - aż stałam się tak słaba, że mało brakowało, a pożarłyby mnie wilki. Ale w końcu zaklęcie odnalazło twoją Ziemię. A wtedy mogłam już bez przeszkód przyciągnąć do siebie dzieci, sprowadzić je tutaj i nakarmić się ich mocą. Rachel przypomniała sobie czarodziejów i Armię Dzieci. - Dlaczego nie wróciłaś? Przysięgłaś, że zabijesz dzie- ci, które obróciły się przeciwko tobie. Wiem, że ich niena- widziłaś. Nadal ich nienawidzisz. - Moc tych pierwszych dzieci nie była duża. Ale ja potrafię czekać, więc czekałam. Wiedziałam, że pewnego dnia pojawi się dziecko tak silne, że będę mogła wrócić - i w końcu się pojawiłaś, Rachel. - Mogę czytać w twoich myślach tak samo, jak ty w mo- ich - ostrzegła Rachel. - Nie powinnaś mnie wpuszczać do swojej głowy, wiedźmo. Znajdę sposób, by ci zrobić krzywdę. - Nie, dziecko - szepnęła Dragwena. - Ciągle nie ro- zumiesz. Chcę cię tu przytrzymać, przykutą do mego umy- słu, dopóki przemiana się nie dopełni. Kiedy wreszcie sta- niesz się prawdziwą wiedźmą, odeślę cię do jaskiń. Myślę, że najpierw powinnaś zabić zdrajców, Morpetha i Trima- ka. Potem trzeba zdecydować, jak wykorzystamy małego Eryka. Twój brat posiada moc, której na razie nie rozu- miem. Jeśli nie znajdziemy dla niej zastosowania, usunie- my go. Może pozwolę ci go zabić.. .jeśli wcześniej nie zro- bią tego żołnierze, których już wysłałam do Głębi. 173 Dragwena otworzyła umysł i przed oczami Rachel po- jawiła się maszerująca armia. Pięć tysięcy niewolników wiedź- my, uzbrojonych po zęby i otoczonych przez wilki, kroczy- ło miarowo ku jaskiniom Głębi. Byli już blisko. Dragwena rozkazała zabić wszystkich, których tam znajdą. Wszystkich z wyjątkiem Rachel. - Ostrzegę ich! - krzyknęła Rachel. - Spróbuj się uwolnić. Zobaczymy, czy ci się uda. Rachel cofnęła myśli, spodziewając się, że znowu znaj- dzie się w grocie z Morpethem i Erykiem. Tymczasem na- dal tkwiła w myślach Dragweny. Zaczęła szukać wyjścia. Nie znalazła go. To, którym się tu dostała, zostało zamknięte, a może zapomniała do niego drogi? Każda ścieżka, na którą wstępowała, prowadziła ją głębiej w umysł wiedźmy. - Wypuść mnie! Dragwena roześmiała się przeraźliwie. - Przemiana jest coraz szybsza. Czujesz to? Czujesz zmiany? Już teraz posiadasz moc tak wielką, że Morpeth nie potrafi jej sobie wyobrazić. Stajesz się wiedźmą. Do- łącz do mnie. Nie walcz, to nic nie da. Wkrótce... Nagle wybuch! Rachel poczuła uderzenie, jakby w pobliżu eksplodo- wała bomba. Potem rozległ się grzmot, a w ślad za nim przenikliwy cienki wrzask: to krzyczała Dragwena. Kolejna eksplozja, i tym razem coś trzasnęło jak roz- dzierany materiał. Rachel podniosła głowę i ujrzała świat- ło wpadające przez rozdarcie, a ponad światłem - frag- ment Głębi. W rozdarciu stał Eryk z twarzą skrzywioną z wysiłku. - Uciekaj! - usłyszała krzyk Morpetha. - Biegnij do nas! 174 - Nie! - zawołał Eryk. - Najpierw szukaj zaklęć. Szyb- ko, Rachel, znajdź zaklęcia. Otworzyłem Dragwenę, że- byś mogła uciec. Wybuchy trwały nadal, wstrząsały umysłem Dragwe- ny, darły go na strzępy. Rachel nie wahała się ani chwili. Rozproszyła myśli, przeszukała nimi najtajniejsze zakamar- ki jej umysłu, aż znalazła to, czego szukała: zaklęcia, deli- katne i potężne, zaklęcia zmieniające się i tak złożone, że trzeba było niewyobrażalnej wiedzy, żeby je rzucić. A naj- głębiej ze wszystkich spoczywały zaklęcia śmierci - zada- jące ją na niezliczone sposoby. Rachel dotknęła ich wszyst- kich, wypełniła nimi swoją głowę. Raptem wrzaski Dragweny umilkły. Rachel otworzy- ła oczy i ujrzała grotę Głębi, a w niej Eryka i Morpetha. Chłopiec kopnął bezsilnie ścianę. - Co znalazłaś? Rachel zdała sobie sprawę, że leży na ziemi. Kręciło się jej w głowie. - Ja... nie... gdzie wiedźma? - Uciekła! Wykopałem ją z twojej głowy. Rozbiłem jej moc. Uciekła. Musiała uciec do wieży-oka! - Jak... ci się... udało? Eryk potrząsnął głową. - Nie wiem. Po prostu na nią napadłem. Wiedzia- łem, że Dragwena cię w sobie zatrzymała. Czułem, że chcesz wyjść, więc sięgnąłem jej do głowy i zniszczyłem zaklęcia, które cię tam trzymały. - Uśmiechnął się. - Drag- wena nie potrafiła ich znowu przywołać. Tak jak ty! Rachel zastanawiała się przez parę minut nad tym, co znalazła. Wszystkie zaklęcia, w tym także zaklęcia śmierci, 175 spoczywały bezpiecznie w jej głowie. Czy mogła z nich skorzystać, by zaatakować wiedźmę? Poczuła ból w lewym policzku. Odruchowo podnio- sła do niego rękę... i natychmiast ją cofnęła. Pod skórą piętrzyły się nowe zęby. Spojrzała przerażona na Morpetha. - Jak wyglądam? Jego twarz drgnęła. - Powiedz! Szybko wyszedł z komnaty i wrócił z lustrem. Rachel ujęła je mocno i spojrzała: jej skóra była czerwona, czerwo- na jak krew, nos zmienił się w bezkształtną gąbczastą masę, w oczach brakowało powiek. Rozwarła usta i ujrzała, tkwiące jeszcze w dziąsłach, nowe rzędy zębów, po dwa u góry i do- łu. Były niemal całkowicie uformowane, białe i zakrzywio- ne do tyłu. Napierały na policzki, gotowe się wyrżnąć. Odłożyła lustro. Wstała, zbyt przerażona, by krzyczeć. Morpeth chwycił ją za ramiona. - Tak, zmieniasz się, ale nadal jesteś Rachel, którą znam! Chcesz nas zabić? Chcesz? Potrząsnęła głową w otępieniu. - Więc ciągle jest nadzieja. - Nadzieja? - warknęła ze złością. - Spójrz na mnie. Ciągle jeszcze się zmieniam. Dragwena powiedziała, że tak się stanie. - Odwróciła się do Eryka. - Kiedy przemiana się dopełni? - Nie wiem. - Spróbuj to usunąć - jęknęła. - To przecież musi być zaklęcie. Nie możesz go powstrzymać? Eryk zmarszczył brwi. 176 - Nie. To zaklęcie stało się częścią ciebie. Nie rozu- miem, co się dzieje. Nie wiem, jak je zatrzymać. Rachel zacisnęła szczęki. Nowe zęby zwarły się ze sobą. - Zaprowadź mnie do Trimaka i innych - rozkazała Morpethowi. Sarrenowie spojrzeli na nią i z trudem powstrzymali okrzyk przerażenia. Niektórzy odruchowo chwycili za miecze. Rachel pospiesznie opowiedziała im o wszystkim, także o zbliżającej się ku nim armii wiedźmy. Jej spojrzenie padło na jednego z mężczyzn, tak prze- rażonego, że ledwie odważał się na nią patrzeć. Kłapnęła wjego stronę zębami. - Powinniście się mnie bać! Dragwena powiedziała, że kiedy stanę się wiedźmą, zabijanie was sprawi mi ra- dość. - W tej samej chwili poczuła, że zaklęcia śmierci wypływają na powierzchnię jej umysłu. Szepnęły, że już teraz może ich użyć, jeśli tylko zechce. - Przygotuj wszystkich do wymarszu - zwróciła się do Trimaka. - Rachel, posłuchaj... - odezwał się Morpeth - wiem, że się zmieniasz w... wjakąś istotę, ale to jeszcze nie znaczy, że będziesz taka jak Dragwena. Nadal chcesz nas bronić. Zawahała się. - To znaczy, że mogę z nią walczyć? Dobra wiedźma przeciwko złej? - Tak. Dlaczego nie? Może wcale nie zmieniasz się w potwora. Może zdołasz obronić jaskinie, jeśli to będzie potrzebne. Musimy się zastanowić. Pomyśl! Wszystko, co ci pokazała Dragwena, mogło być iluzją. Może do Głębi wcale nie zbliża się żadna armia. 177 12 - Tajemnica zaklęcia L ' ' Grimwold przyklęknął obok nich. - Nie. Wysłałem zwiadowcę. Armia nadchodzi, tak jak powiedziała Rachel. Rachel powiodła spojrzeniem po zatroskanych twa- rzach Sarrenów. - Nie zostało nam wiele czasu - powiedziała. - Nie sądzę, żebym mogła pokonać wiedźmę. Zaklęcia, których się nauczyłam, nie pozwalają mi na to. Ale wydaje mi się, że mogę was doprowadzić w jakieś bezpieczne miejsce, a po- tem... potem pójdę sama, daleko od was. Nieważne, do- kąd. Zaczekam, aż przemiana się dokona, i zobaczę, co się ze mną stanie. Nie odważę się przebywać blisko was. Nie mogę podjąć tego ryzyka. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł... jeśli uda mi się odciągnąć od was Dragwenę, za- atakować ją, jakoś ją osłabić, może będziecie mieć szansę. - Nigdy cię nie opuścimy - oświadczył twardo Morpeth. - Zostaniemy z tobą, bez względu na to, co się będzie działo. Trimak dobył noża. - Morpeth ma rację. Niegdyś przysiągłem, że użyję go przeciwko tobie. - Rzucił nóż na ziemię. - To była niegodzi- wa myśl. Czuję, że Dragwena umyślnie chce nas rozdzielić. Zostań z nami. Zrobimy wszystko, żeby cię ochronić. Grimwold skinął głową, a wszyscy Sarrenowie zdolni utrzymać miecz w dłoni unieśli swój oręż i uklękli przed nią. - Nie - powiedziała Rachel drżącymi wargami. - Opie- kujcie się Erykiem. Nie pozwólcie, żebym go skrzywdziła! Ja albo wiedźma. I... - urwała, zdając sobie sprawę, że ani Morpeth, ani Sarrenowie nie zdołają uchronić jej bracisz- ka przed Dragwena. Sama myśl o tym, że ona także może go skrzywdzić, była nie do zniesienia. Czy Eryk będzie 178 bezpieczniejszy z Sarrenami, czy z nią? A może... przez chwi- lę ujrzała przerażającą wizję chłopczyka błądzącego samot- nie w śniegach Ithrei, uciekającego przed nią i Dragweną. Eryk dotknął jej ramienia. - Słuchaj... Odwróciła się, a wraz z nią odwróciły się cztery nowe szczęki. - Ufam ci - powiedział. - Nigdzie beze mnie nie idź. Nie zostawiaj mnie, Rachel. Przytuliła go do siebie. - Nie boisz się mnie? Uśmiechnął się z zażenowaniem. - No, trochę się boję. Straszne są te twoje zęby. Roześmiała się, a jej nowe kły zgrzytnęły o siebie. - Ale mam to. - Eryk podniósł palec. - Dragweną mnie nie przestraszy. Nigdy! Spróbowała się uśmiechnąć. Czy powinna zabrać go ze sobą? A może tego właśnie chciała Dragweną? Grimwold krążył nerwowo po jaskini. - Nie wiem, jak zamierzasz nas wyprowadzić z groty. Myślisz, że Sarrenowie zdołają uciec przed armią? Spójrz na nas! - zatoczył ręką. - Z trudem wleczemy się o włas- nych siłach. Dokąd pójdziemy? Gdzie się ukryjemy? - Jak jest na dworze? - spytała. -Jak? - Czy jest ciemno? - No tak, jest noc - rzucił niecierpliwie. - Słońce zaszło dobrą godzinę temu. I co z tego? To nam nic nie da. 179 Armath świeci jak wszyscy diabli. Szpiedzy Dragweny na- tychmiast nas odnajdą. - Spojrzał na Trimaka. - Niech Rachel i Eryk odejdą, jeśli muszą, ale według mnie Sarre- nowie powinni pozostać w Głębi i walczyć, dopóki zdoła- ją. Jeśli wyjdziemy na powierzchnię, będziemy bezbronni. Tu przynajmniej mamy jakąś szansę. Kilku Sarrenów mruknęło z aprobatą. - Nie będziecie musieli uciekać ani walczyć - odparła Rachel, wodząc po nich wzrokiem. - Teraz mam nową moc. Ci, którzy odnieśli poważne rany, natychmiast wstali i otrząsnęli się, nie wierząc własnym oczom. Ich rany znik- nęły. Rachel poczuła, że potrzebne zaklęcia same wylewa- ją się z jej głowy. To zaklęcia Dragweny, pomyślała. Które przyda się najlepiej? Które z nich zaskoczy wiedźmę i po- może im uciec? - Niech wszyscy przejdą do najwyższych korytarzy Głębi - rozkazała. - Dokąd nas zabierasz? - spytał Trimak. - Nigdzie nie jest bezpiecznie. Zabiorę was jak najda- lej stąd. Kiedy mówiła te słowa, jej policzek pękł i odsłonił nowy kieł... a w ślad za nim całą wielką szczękę. Wszyst- kie zęby wyciągnęły się łakomie do przodu, jakby usiło- wały dosięgnąć Sarrenów. Poczuła, że coś łaskocze ją w dziąsła, i domyśliła się, że to pająk zrodzony z jej śliny. Nie starała się go wypluć, wiedziała, że za chwilę wyklują się inne, które go zastąpią. - I lepiej się pospieszcie - dodała z goryczą. 18. Kopiec R achel została na chwilę sama. Snuła zaklęcie, które było im potrzebne do opuszczenia grot. Kiedy było już gotowe, świat wyglądał inaczej. Wyso- ko na nocnym niebie pojawiło się siedem chmur, które ruszyły w stronę Głębi. Przybyły z zachodu i płynęły szyb- ko, choć nie aż tak, by się wyróżniać spomiędzy innych chmur. Przez parę kilometrów sunęły nad horyzontem, tuż nad niskimi pagórkami, po czym zbiły się wjedną nie- przeniknioną masę, która zasłoniła księżyc. - Teraz - rzuciła Rachel strażnikowi. Uchylił lekko drzwi i rozejrzał się ostrożnie. Woj- ska Dragwcny nadciągały ze wszystkich stron. Sarreno- wie stłoczyli się w korytarzu za drzwiami, nie wiedząc, czego się spodziewać. Przez szparę w drzwiach wsączyła 181 się zimna mgła, która otuliła wszystkich mleczną wil- gotną bielą. - Nie bójcie się - usłyszeli głos Rachel. - Niech mgła was otoczy. Wezwałam ją, by was chroniła. Pofruniemy ukryci w chmurze. Przeniosę was w powietrzu. Nie spad- niecie, a podróż będzie krótka. W następnej chwili wszyscy unieśli się powoli, jakby ktoś podłożył pod nich miękką poduchę. Zawiśli w kory- tarzu z nogami dyndającymi parę centymetrów nad zie- mią. - Jestem gotowa - oznajmiła Rachel. Sarrenowie poszybowali powoli w nocne niebo -je- den po drugim, gdyż drzwi były zbyt wąskie, by pomie- ścić wszystkich naraz. Łagodnie, jak para ulatująca z dziob- ka imbryka, opuścili Głębię Latnap. Zanim ostatni Sorren zniknął z korytarza, Rachel była już bardzo wysoko na niebie. W powietrzu pojawił się długi, cienki walec szarości; obracał się przez chwilę wokół własnej osi, potem ustawił się równoległe do horyzontu i znieruchomiał. Z daleka wyglądał jak długa szara chmura. Doskonale krył tych, którzy się w nim znaleźli. Lekko poszybował na zachód wraz z innymi chmurami zasłaniającymi światło Armatha i gwiazd. - Przygotujcie się! - szepnęła Rachel. Chmura stanęła, choć inne dalej sunęły na zachód. Po chwili bezgłośnie ruszyła na południowy zachód, ni- sko przy ziemi. Wielu Sarrenów wpadło w panikę, gdyż przy zmianie kierunku chmura mocno nimi szarpnęła. Stopniowo nabrali szybkości i pomknęli przez noc. Rachel 182 otoczyła wszystkich zaklęciem ciepła, by ich ochronić przed lodowatym wiatrem. Samotne prapsic, śmigające wysoko po niebie, zoba- czyło mijającąje chmurę i parę razy mrugnęło oczkami. - Co to? - ćwierknęło, ale chmura już zniknęła, a parpsię po chwili o niej zapomniało. Dalej przyglądało się maszerującym żołnierzom wiedźmy i wilkom - od Głębi dzieliła ich już tylko godzina marszu. Chmura zatrzymała się nad Kopcem, niskim pagór- kiem w pobliżu południowego bieguna Ithrei. Podczas podróży przez umysł Dragweny Rachel dobrze poznała planetę. Wiedziała, że tutaj szpiedzy się nie zapuszczają. Na Kopcu nie było niczego z wyjątkiem paru mizernych drzewek, które jakimś cudem oparły się wichrom. Chmura łagodnie zstąpiła w dół i rozpłynęła się; Sar- renowie wysypali się z niej jak z worka. Kilku od razu zerwało się na równe nogi, z mieczem gotowym do ciosu. Grimwold i Morpeth trzymali się blisko Rachel i uważnie obserwowali okolicę. Morpeth ujął Rachel za ręce. - Jesteś pewna, że powinnaś odejść? Czulibyśmy się bezpieczniej, gdybyś została. Rachel szczęknęła nowymi zębami. - A to? - Mógłbym się do nich przyzwyczaić - powiedział Morpeth i spuścił wzrok. - Nie wiem, czy się przyzwy- czaję do życia bez ciebie. Rachel pogładziła jego gładki policzek. - Wiesz co, chyba wolałam, kiedy miałeś brodę. Daw- ny Morpeth bardziej mi się podobał. 183 - Zapuszczę ją dla ciebie - odparł poważnie. - Po two- im powrocie. - Mogę cię zmienić już teraz, jeśli chcesz. Morpeth uśmiechnął się łobuzersko. - Och, no wiesz... chyba nie. Po raz pierwszy od pię- ciuset lat jestem wyższy od Trimaka. To miłe nie musieć ciągle podnosić głowy, kiedy się patrzy na innych! - Nigdy tego nie zauważyłam - szepnęła, walcząc ze łzami. - Kiedy na ciebie patrzyłam, zawsze mi się zdawało, że to ja muszę podnosić wzrok. Przytuliła się do niego. - Dokąd idzie Eryk? - spytał Morpeth. Rachel odwróciła się i ujrzała brata maszerującego w stronę odległego pagórka śniegu. - Eryk! - krzyknęła. - Wracaj! Nie zwrócił na nią uwagi. - Dragwena tu jest albo była - rzucił. - Magia ma zapach... - Położył się na brzuchu i rozłożył ręce. Zaczął węszyć, jednocześnie zataczając kółka dłońmi. - Znajdę ją! - Nie! - krzyknęła Rachel. Nagle, bez ostrzeżenia, śnieg przed Erykiem rozstąpił się i z ziemi zaczęła powstawać z wolna jakaś postać. Dragwena. Zanim chłopiec zdołał oprzytomnieć, wiedźma ude- rzyła go w twarz tak mocno, że przeleciał w powietrzu parę metrów i upadł, zakrwawiony i nieprzytomny. - Z tobą rozprawię się później - oświadczyła. Pierwszy zareagował Grimwold. Wraz z kilkoma Sar- renami rzucił się na wiedźmę. Dragwena uderzyła każdego 184 spojrzeniem, odrzucając ich wysoko pod niebo. Ale zanim zdążyli spaść, Rachel podniosła głowę i unieruchomiła ich w powietrzu, rozpiętych jak motyle na tle gwiazd. - Bardzo dobrze - odezwała się Dragwena - ale nie doskonale. Przeszyła jej umysł bólem ostrym jak nóż. Rachel wzdrygnęła się i na chwilę straciła panowanie nad swoimi myślami. To wystarczyło, by Grimwold i pozostali runęli w dół. Prosto na spotkanie śmierci. - Cudownie - tchnęła Dragwena. - Dziś czeka mnie jeszcze wiele takich przyjemności. Myślałaś, że mi uciek- niesz? Ty głupia, przecież śmierdzisz! Nie zdajesz sobie sprawy? Śmierdzisz magią. Rozpoznam twój zapach wszę- dzie. Ta chmura! Cóż za niezdarne przebranie. Łatwo cię było rozpoznać. A co do Eryka, wiedziałam, że nie zdoła się oprzeć pokusie i wykorzysta swój niezwykły dar, by mnie odnaleźć. Wszystko to było dziecinnie łatwe - bo jesteście tylko dziećmi. Zawsze będę umiała was prze- chytrzyć. Rachel wpatrywała się ze zgrozą w martwych Sarrenów. Przygotowała się na atak, sądząc, że wiedźma natychmiast się na nią rzuci. Tymczasem Dragwena powiedziała: - Musisz wiedzieć, że mnie nie pokonasz. Dlaczego w ogóle mi się sprzeciwiasz? Przyjdź do mnie z własnej woli, aja oszczędzę tych, którzy jeszcze żyją. Nawet małe- go Eryka. Daję ci słowo. Rachel sięgnęła błyskawicznie do umysłu wiedźmy. Dragwena nie spodziewała się tego i nie osłoniła swych myśli. W chwilę potem zablokowała je, ale było już za 185 A późno: Rachel przekonała się, że Dragwena chce zadać wszystkim Sarrenom okrutną śmierć. - Ty się boisz! - zrozumiała Rachel. -W przeciwnym razie byś tego nie powiedziała. Kłamiesz. Boisz się Eryka i boisz się mnie! Dragwena przestała udawać. - Czego się tak boisz, wiedźmo? Nie odpowiedziała. Rachel zamilkła. Po raz pierwszy poczuła, co ich dzieli. - Już wiem! Nie staję się taka jak ty! - Dotknęła swo- ich czterech szczęk. - Prawdę mówiąc... wcale nie zmie- niam się w wiedźmę. - Nie możesz się dłużej opierać - syknęła Dragwena. - Przestań walczyć. Rachel przebiegła myślami wszystko, co się wydarzy- ło: Dragwena zadała jej ranę w wieży-oku i bez końca po- wtarzała, że to może oznaczać tylko jedno. Rachel zasta- nowiła się głęboko... i zrozumiała prawdę. Odwróciła się do Dragweny. - To ty chciałaś mnie przekonać, że stanę się wiedź- mą - szepnęła. - Wmawiałaś mi, że będę taka jak ty, że zacznę myśleć jak ty, wyglądać jak ty. A ja w to uwierzy- łam. - Dotknęła swoich włosów, rąk, czterech warg i uśmiechnęła się. - Moja magiczna moc się rozwija. Ale magia nie wie, czego chce. Morpeth nauczył mnie tego w Sali Śniadaniowej, kiedy musiałam wybrać kolor chle- ba. Całkiem zapomniałam o tej prostej prawdzie. Magia chce, żebyją wykorzystać, ale trzeba nad nią panować. Moja moc pragnęła, by ją wykorzystać. A ja ją wykorzystałam, 186 nie zdając sobie z tego sprawy. Byłam tak pewna, że staję się wiedźmą! Dlatego moc mnie w nią przemieniła. Gdy- bym dalej w to wierzyła, może rzeczywiście stałabym się taka jak ty. Tak to sobie zaplanowałaś. W ułamku chwili Rachel znowu przybrała dawną po- stać. Przerażające zęby zniknęły, włosy znów stały się ciemne. - Ty głupia, głupia wiedźmo - rzuciła - wiem, czego chcesz: wrócić na Ziemię, żeby zabić czarodziejów i dzieci. Ale nie zrobisz tego beze mnie, prawda? Nie masz dość sił. A ja ci nie oddam mojej mocy! Łagodny głos już na mnie nie działa, tak samo jak inne sztuczki. - Spojrzała na nią bez lęku. -Wiele się nauczyłam. Mogę zniszczyć samą sie- bie, jeśli zechcę. Cokolwiek się stanie, nie zmienisz mnie w swoją wiedźmę. Nigdy, przenigdy nie dopuszczę do speł- nienia tego, o czym mówi czarny wiersz. Dragwena sięgnęła do jej umysłu. Rachel pochwyciła jej myśl i odrzuciła. Dragwena wrzasnęła z wściekłości tak głośno, aż echo jej krzyku wstrząsnęło Kopcem. - Więc gotuj się do walki! - zawyła. -Już mi się na nic nie przydasz. Nie pozwolę ci dłużej żyć. -Jej wytatu- owane oczy płonęły jak węgle. -Walka! Prawdziwa walka! Od wielu lat nie zaznałam tej rozkoszy. - Walka na śmierć i życie - szepnęła Rachel. - Oczywiście. Dziewczynka usiłowała zachować spokój. Tego się nie spodziewała. - Znam kilka interesujących zaklęć - powiedziała sła- bym głosem. 187 - Rzeczywiście. Pożyczyłaś je sobie ode mnie. Ale po- trafię się przed nimi bronić. Obyś miała nową broń, bo nasze starcie nie potrwa długo. - Obyś miała rację. - Ach, mówisz jak prawdziwa wiedźma - roześmiała się Dragwena. - Dzielna dziewczynko, czy wiesz, na ile sposobów mogę ci zadać śmierć? Rachel skinęła głową. - Znam wszystkie twoje zaklęcia. - Nie - odparła łagodnie Dragwena. - Znasz tylko te, które pozwoliłam ci zobaczyć. Eryk pomógł ci znaleźć zaklęcia śmierci, lecz uciekłam, zanim trafiłaś na najstrasz- niejsze. To zaklęcia o największej mocy: zaklęcia zagłady. Nie możesz się przed nimi bronić, dziecko. Czy teraz się nie boisz? - Boję się wszystkiego, co ciebie dotyczy. Ale nie mar- nowałabyś czasu, gdybyś ty także się mnie nie bała. Wiedźma przyjrzała się jej uważnie, nawet z podzi- wem. - Cóż za szkoda, że muszę cię zgładzić. Jednak jeśli będziesz tu żyć, za tobą przyjdą inni. Larpskendya dobrze spełnił swoją zapowiedź. Muszę mu za to podziękować. Z nowymi dziećmi nie popełnię już tych błędów co z tobą. - Cofnęła się o krok. Dusza-żmija przesunęła ukośnie ję- zyczkiem po jej twarzy na znak rozpoczęcia walki. - Po- nieważ starczyło ci odwagi, by mi się przeciwstawić, czy chcesz rzucić zaklęcie jako pierwsza? Uważam, że zasłu- gujesz na ten zaszczyt. Rachel obejrzała się na Eryka, który nadal leżał z twa- rzą w śniegu. Musiała odciągnąć od niego Dragwenę naj- 188 dalej, jak można -jak najdalej od Kopca. Zmieniła się w kruka i wzbiła się pod niebo. Dragwena nie ruszyła za nią od razu. Zwróciła się do Sarrenów. - Patrzcie na tę scenę! - krzyknęła. - To będzie ostatnie, co ujrzą wasze oczy. Kiedy wrócę, zamienię was w popiół. Po chwili drugi kruk zaskrzeczał i rzucił się w pogoń za Rachel. Wszyscy zebrani na Kopcu wpatrywali się z przeraże- niem w dwa czarne ptaki, bijące skrzydłami czerń nieba. 19. Zaklęcie zagłady R achel nie była gotowa do walki. Leciała przed siebie, ogarnięta paniką, nie wiedząc, dokąd uciec. Gdzie znajdzie bezpieczne schronienie? Przeniosła się myślą w Dzikie Góry, daleko od Kopca. Bez wysiłku przemknę- ła nad górami i dolinami, zastanawiając się, jak wykorzy- stać nowe zaklęcia, skoro Dragwena zna je od tysięcy lat. Najpierw bezpieczeństwo, pomyślała. Trzeba stać się niezauważalnym. Tak wyciszyła łopot skrzydeł, że zaczęły poruszać się zupełnie bezszelestnie. W oczy sypał jej śnieg, więc frunęła na oślep, lecz i tak widziała świat z doskonałą wyrazistością. Armath świecił jasno, więc zmieniła kolor ciała, by odbijać jego blask. W oddali widać było najeżone wieże Pałacu, czarne jak węgiel na tle niemal czarnego nie- ba. 190 Czy Dragwena szybko ją znajdzie? Tak. Czy mają zaata- kować, czy się bronić? Zwróciła się z tym pytaniem do za- klęć; dałyjej różne odpowiedzi. Czy potrafi zrobić coś, czego nie umie zrobić Dragwena? Czy ma broń, której wiedźma nigdy dotąd nie spotkała? Zaklęcia nie miały na to odpowie- dzi. Raptem Rachel zdała sobie sprawę, że nie zagłuszyła swo- ich myśli. Wściekła na siebie, zarzuciła na nie ochronny czar. Dragwena znalazła się tuż obok niej, leciały skrzydło w skrzydło. - Za późno - rzuciła. - Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. Słyszałam wrzask twoich myśli aż na Kopcu. Teraz wiem, że nie masz żadnej tajnej broni. Nie powin- naś się tak obnażać. Musisz mnie zainteresować, bo ina- czej wydrę ci serce. Rachel zaczęła skakać z miejsca w miejsce, na oślep, byle gdzie: z Dzikich Gór do Smoczego Lasu, z jeziora Ker do Pałacu, byle szybciej, nie zatrzymując się nigdzie dłużej niż na parę sekund. Po drodze zmieniała także postać, usiłu- jąc zmylić wiedźmę. W końcu wtopiła się w czarny kamień Pałacu, stała się ścianą i zamarła w trwodze. - To wszystko? - spytała ściana obok niej. - Za do- brze znam twoją moc, żeby zwykła zmiana kształtu miała mnie zwieść. W wieży zaskoczyłaś mnie, zmieniając się w pyłek kurzu, ale drugi raz ci się to nie uda. Szybko, zaczynam się niecierpliwić. Olśnij mnie swoją magią! Rachel przedzierzgnęła się w wilka przemierzającego pałacowe ogrody. Przybrałajego zapach. Zmieniła się w ża- bę, poczuła jej śluz, zmieszała go z zapachem wilka i in- nych stworzeń. Po raz pierwszy pochwyciła zapach swojej magii i usunęła go. Przemierzyła wiele kilometrów, zdusiła 191 wszystkie zapachy, stała się podmuchem bezwonnego po- wietrza, bez celu unoszącego się tu i tam. Tym razem Dragwena nie mogłajej znaleźć przez parę minut. Wreszcie czarna łapa strąciła ją z nieba. - Interesujące - powiedziała wiedźma. - Co dalej? Rachel stworzyła drugą wiedźmę i chwyciła ją w wielką czarną łapę. Dragwena zrobiła to samo, aż ogromne szpo- ny zasłoniły Armath i całe niebo. Wreszcie Dragwena zeszła z Rachel na ziemię. - Więc potrafisz tylko naśladować? - spytała ze znudze- niem. - Miałam nadzieję na coś bardziej interesującego niż... Rachel rzuciła się na duszę-żmiję wiedźmy. Pochwy- ciła jej umysł, pokierowała kłami i wbiła je w szyję Dra- gweny. Wiedźma krzyknęła i zaraz się opanowała, ale to wy- starczyło - żmija miała służyć tylko do odwrócenia uwagi. Rachel rozświetliła swoje ciało i wyczarowała tysiąc innych Rachel, równie świetlistych jak ona. Uniosła je w powie- trze. Przez chwilę całe niebo rozjarzyło się blaskiem tak olśniewającym, że dotarł nawet do zdumionych Sarrenów na Kopcu. Rachel rozproszyła swoje sobowtóry na wszyst- kie strony - na ziemię, drzewa, skały, wodę i powietrze. Nieustannie skupiała na nich uwagę, by wyglądały rów- nie realnie jak ona. Dała im ten sam zapach, wagę, rytm oddechu, puls - i umieściła je w każdym zakątku Ithrei. Kilka Rachel spoglądało w dół na Pałac. Unosząca się między nimi prawdziwa Rachel obserwowała wiedźmę, która przez chwilę stała naprawdę oszołomiona. 192 Nagle Dragwena wyrosła tuż przed nią i parsknęła głośnym śmiechem. Rachel krzyknęła ze strachu - i tylko to, nic więcej, zdradziło jej tożsamość. Zbyt późno zauwa- żyła, że Dragwena przed każdą Rachel postawiła swoją śmiejącą się replikę. - Ach, to było bardzo dobre - wycedziła wiedźma. - Doskonałe! Gdybyś jeszcze kazała krzyknąć wszystkim Rachel, może byś mnie nabrała. Ale chyba wymagam od ciebie zbyt wiele. Trzeba wielu lat praktyki, żeby stać się prawdziwą wiedźmą, a tobie nie zostało aż tyle czasu, praw- da? - Wyszczerzyła zęby. - Staraj się dalej. Nie mam ocho- ty zabijać cię już teraz. Rachel rzuciła się do ucieczki przez całą Ithreę, usiłu- jąc zyskać trochę czasu na zastanowienie. Co jeszcze może wymyślić? No, wysil się, rozkazała sobie. Myśl! Coś zu- pełnie innego... Dragwena od niechcenia podążała za nią. Nie spieszy- ła się; ta zabawa zaczęła się jej podobać. Być może czekają I jąjeszczejakieś niespodzianki? Zdała sobie sprawę, że Ra- chel zatrzymała się w Smoczym Lesie, jakby nie było już innych miejsc na planecie. Wiedźma poszybowała w dół. Doskonale wiedziała, gdzie szukać dziewczynki. Ale za- miast pomiędzy mrocznymi drzewami, znalazła się w tro- pikalnej dżungli. Na miejscu czarnej martwej ziemi ujrza- ła tryskającą życiem soczystą trawę. A na trawie, pomiędzy pióropuszami paproci, siedział po turecku czarodziej o wie- lobarwnych oczach. - Larpskendya! - krzyknęła Dragwena. - Mówiłem, że zawsze będę bronić tego świata - po- wiedział. - Myślałaś, że ci pozwolę dogonić Rachel? 13 - Tajemnica zaklęcia 193 Dragwena upadła na kolana i ukryła twarz w dłoniach. - To niemożliwe! W chwili, gdy odwróciła od niego spojrzenie, Larp- skendya zniknął, a na jego miejscu pojawiło się zawieszo- ne w powietrzu ostrze. Rachel stworzyła je ze wszystkich dostępnych jej zaklęć śmierci. Rzuciła je w chwili, gdy Dragwena była wytrącona z równowagi, nieprzygotowa- na. Ostrze wbiło się głęboko w ciało wiedźmy i rozdarło je na strzępy. Wiatr rozwiał szczątki Dragweny, rozrzucił je na sza- rym śniegu. Rachel znowu stała się dziewczynką. Przez jakiś czas przyglądała się odłamkom kości i ochłapom mię- sa, ostrożnie dotykała ich czubkiem buta, nie mogąc uwie- rzyć, że jej podstęp rzeczywiście zadziałał. Nagle za jej plecami rozległo się powolne klaskanie. Dragwena biła jej brawo, cała i zdrowa. - Ach, doskonale - przyznała. - Cudownie! Jakąż fan- tastyczną wiedźmą mogłabyś się stać! Co za odwaga! Od- naleźć to, czego boję się najbardziej, i wykorzystać prze- ciwko mnie. W ostatniej chwili zdołałam przybrać postać drzewa. - Złożyła jej uroczysty ukłon. -Walka z tobą jest dla mnie zaszczytem. Będziemy kontynuować? Rachel przyjrzała się jej. W oczach wiedźmy nie było strachu, tylko satysfakcja i ożywienie. Dragwena nawet nie zaczęła walczyć naprawdę. W każdej chwili mogła rozpo- cząć atak. Rachel uciszyła hałasujące w jej mózgu zaklęcia i spróbowała przywołać wspomnienia Dragweny. Musia- ło być w nich coś, co jej się przyda! Co jest słabością Dra- gweny? Dokąd wiedźma nigdy się za nią nie zapuści? Ach, oczywiście! 194 Zmieniła się w rakietę i wystartowała w niebo. Chmu- ry muskały jej twarz, powietrze stawało się coraz rzadsze. - Co znowu wymyśliłaś? - spytała Dragwena, podą- żająca za nią także jako rakieta. Rachel zamknęła umysł, ale Dragwena wyczuła jej zamiar na chwilę przed nią i zdążyła odczytać jej intencje. Cisnęła nią o ziemię. - Ty głupia - warknęła. - Gdybyś nie zamknęła myśli, nie chciałoby mi się do nich zajrzeć, a potem byłoby za póź- no. Mogłaś mi uciec! Zmarnowana szansa. Wiesz, że nie mogę opuścić Ithrei, ale dlaczego nie wyobraziłaś sobie, że jesteś już poza nią? Nigdy bym za tobą nie poszła. A ty zrobiłaś to, co oczywiste: zaczęłaś lecieć. Ciągle myślisz jak dziecko. Rachel natychmiast spróbowała wyobrazić sobie, że jest już w przestrzeni kosmicznej, ponad Ithreą. Jej ciało poderwało się do góry i uderzyło o ziemię, zatrzymane przez niewidzialną tarczę Dragweny. Dziewczynka odcze- kała chwilę, by dojść do siebie, i pofrunęła przed siebie, rozpaczliwie szukając pęknięcia w tarczy. Nie znalazła go. Ponad nią lśniły gwiazdy. Wydawały się bardzo bliskie. Rachel wyciągnęła do nich ręce, szukając drogi ucieczki. Wiedźma pojawiła się obok niej. - Nasza mała utarczka chyba dobiega końca - po- wiedziała. - Pomyliłam się, sądząc, że zdołam się tobą po- służyć. Prawdopodobnie od samego początku powinnam skoncentrować się na twoim bracie. - Uśmiechnęła się i przyciągnęła Rachel do siebie. - Eryk ma mi wiele do ofiarowania. Po pewnym przeszkoleniu zdoła usunąć ma- giczne więzy Larpskendyi wokół tego świata. Być może tó właśnie on pomoże mi ziścić mroczną prze... 195 Rachel rzuciła w nią zaklęciem oślepiającym. Ich twa- rze znajdowały się tak blisko siebie, że Dragwena nie zdą- żyła nawet zamknąć oczu. Szmaragdowe ostrza zaatako- wały jej twarz i zniknęły, nie czyniąc wiedźmie szkody. - Znam sposoby obrony przed twoimi zaklęciami - szepnęła wiedźma. - Eryk nie będzie tak walczył. Jest taki mały... Na pewno łatwiej będzie go przekonać. Rachel krzyknęła i znowu zmieniła postać, ale tym razem Dragwena nie rzuciła się w pościg. Strąciła Rachel z nieba i zawlokła ją na Kopiec. Rachel ujrzała Morpetha, Trimaka i resztę Sarrenów, którzy odwrócili się ku nim z nadzieją w oczach. Eryk le- żał w ramionach Morpetha, ciągle nieprzytomny. - Widzisz te ich przestraszone twarzyczki? - spytała Dragwena. - Chcę, żeby wszyscy zobaczyli twoją klęskę, koniec ich dziecka-nadziei. Potem zabiję Morpetha i Trima- ka - powoli, bardzo powoli. Ich agonia może trwać nawet i sto lat. Eryk mi pomoże. Pozostali się nie liczą. - Parsknęła śmiechem. - Gdzie teraz jest twój wspaniały Larpskcndya? Gdzie jest czarodziej, który obiecał cię obronić? Rachel wpadła na ostatni, rozpaczliwy pomysł. Unio- sła głowę i spojrzała w Armath. Zaczerpnęła oddechu i wy- krzyczała wiersz nadziei. Powietrze zafalowało lekko. Wszyscy obecni na Kop- cu poczuli tę zmianę, nawet wiedźma. Rachel i Sarreno- wie zamarli w oczekiwaniu, ale czegoś zabrakło. Słowa rozpłynęły się w nocnym powietrzu, a Armath świecił rów- nie zimno jak zwykle. Rachel opuściła głowę. Nie miała już siły. Upór, od- waga, cała jej magiczna moc - wszystko to na nic jej się 196 nie przydało. Gdzie Larpskendya? Dlaczego nie nadcho- dzi? Spojrzała na kulących się Sarrenów i na buzię Eryka, którego tulił w ramionach Morpeth. I nie znalazła żadne- go nowego pomysłu. - Przygotuj się na śmierć, dziewczynko - odezwała się Dragwena. - Przyzywam zaklęcie zagłady. Powoli wyszła na środek Kopca i uniosła ramiona. Zaintonowała zaklęcie w języku Ool, swego rodzinnego świata. Rachel rozpoznała parę słów, które zawierały w so- bie zaklęcia śmierci, ale większość była dla niej zupełnie nowa. Oto, zdała sobie sprawę, najpotężniejsze, najstrasz- niejsze zaklęcie, którego Dragwena do tej pory nigdy nie zdradziła - zaklęcie o niewyobrażalnej mocy. Zaczęła szu- kać czegoś - czegokolwiek - na swoją obronę. Zaklęcie zagłady pojawiało się z wolna, leniwie. Drag- wena nie zamierzała się spieszyć. Z zamarzniętych czeluści północy nadciągnęła gigantyczna trąba powietrzna. Uka- zała się wiele kilometrów od nich, jak piekło szalejących wichrów. Jej ogromny cień padł na ziemię, śnieg i blask gwiazd. Przeszedł nad Dzikimi Górami, zasłonił Armath. Góry i strumienie zniknęły, a dziki wiatr uderzył w Ko- piec. Sarrenowie patrzyli na to przerażeni, lecz nie rzucili się do ucieczki. Trimak ruszył wraz z innymi ku Rachel; brnęli ku niej w milczeniu, zgięci pod uderzeniami wi- chru. Morpeth zawahał się, powiódł spojrzeniem od Ery- ka do Rachel. W końcu odszedł z nim parę kroków, otulił go kurtką, położył delikatnie na śniegu i wymamrotał trzy słowa. Nic było to zaklęcie ochrony. Morpeth wiedział, że jego moc jest zbyt słaba, by bronić chłopca. Były to słowa 197 przeprosin, których Eryk prawdopodobnie nie usłyszał. Morpeth pocałował go w czoło i szybko dołączył do po- zostałych. Sarrenowie otoczyli Rachel. Ci, którzy mieli miecze, skierowali je ku Dragwenie. Wiedźma parsknęła śmiechem. - Miecze? Rozczulające. Ogromna trąba powietrzna dotarła do Kopca. Zatrzy- mała się nad głową Dragweny, wir kłębiących się sinych i czarnych chmur. Dragwena zakreśliła w powietrzu jakiś kształt. W ułamku chwili chmura utworzyła cienką spira- lę, nie grubszą od sznura. Wiedźma wyjęła swoją szczękę z zawiasów; opadłajej na brodę, a spirala natychmiast wsko- czyła jej do ust. Dragwena zadygotała z rozkoszy. Wir zniknął w jej gardle. Wiedźma zatrzasnęła usta i uśmiechnęła się do Rachel. - Gotowa? - Tak! - ryknął stojący najbliżej Sarrcn. Dragwena odwróciła się do niego i wyzwoliła zaklęcie zagłady. Spomiędzy jej warg wytrysnął gruby słup czarnego dymu. Wjego kłębach wirowały tysiące szczęk. Rachel otoczyła Sarrenów kilkoma pierścieniami ochronnymi, ale na nic się one nie zdały. Pierwszy Sarren, który znalazł się na drodze dymu, padł, rozdarty na strzę- py. Rachel przeniosła pozostałych do bezpiecznego miej- sca u stóp Kopca, a sama stawiła opór zaklęciu. Osłoniła swe ciało kilkoma zaklęciami, ale zęby kryją- ce się w kłębach dymu były niepokonane. Rachel usiło- wała je odeprzeć wszystkimi znanymi sobie sposobami: 198 zaklęciami obronnymi, zabijającymi, paraliżującymi i w końcu, gdy zęby przegryzły wszystkie bariery, nawet paznokciami. Ale wszystko to na nic się nie zdało. Dragwena wy- buchnęła skrzeczącym śmiechem, gdyż zęby zaczęły poże- rać wargi i oczy Rachel. 20. Manag R achel czuła, że zęby odrywają z jej twarzy kawały mięś- ni i skóry, masakrująjej ręce i nogi, wgryzają się w szy- ję, szukając najszybszego sposobu zadaniajej śmierci. Wże- rały się w jej ciało i szeptały słowa zaklęcia zagłady. Rachel wytrzymała wszystko. Całą swą siłę skupiła na jednym zaklęciu, zobojętniającym ciało na ból. Czekała w nieskończoność, aż wszystkie zęby wczepiły się w jej ciało. Wreszcie, gdy usłyszała szept ostatnich szczęk, po- znała pełne znaczenie zaklęcia. Zacisnęła pięści i wyrwała swoją żuchwę z zawiasów. Szczęka zawisła nisko, na miejscu ust pojawił się wielki otwór. Przez bulgot krwi i powietrza wykrztusiła niezbęd- ne słowa. W tej samej chwili zęby przestały kąsać. Czarna kolumna dymu i szczęk wlała się do jej ust i wypełniła ją. 200 Zmasakrowana, zakrwawiona Rachel spojrzała spo- kojnie na Dragwenę. - Przygotuj się -wymamrotała. -We śnie-marze Larp- skendya nauczył mnie, że na każde zaklęcie zła istnieje za- klęcie dobra, wiedźmo. Lepiej uciekaj, zanim cię dopadnie! Odkaszlnęła. Z jej ust wypłynął błękitny dym i po- woli podryfował ku Dragwenie. - Co to? - spytała wiedźma, cofając się nerwowo. - Nie możesz użyć zaklęcia zagłady. Jest tylko moje! Rachel przycisnęła pierś obiema rękami i dalej kaszla- ła. Błękitny dym wydobywał się z niej coraz gęstszymi obłokami. Rachel zaintonowała zaklęcie w języku wiedź- my, lecz wypowiadała je od tyłu. Spłynęło z jej ust i po- frunęło w ślad za dymem. Nagle w oczach Dragweny błysnęło zrozumienie. - Odwróciłaś je - szepnęła. - Odwróciłaś zaklęcie za- głady. Zło w dobro... Nie, to się nie uda. Ale ciągle się cofała. Pierwsza macka dymu dotknęła jej nogi. Wiedźma krzyknęła z bólu i rzuciła się do ucieczki. Z ust Rachel popłynęły słowa. Dragwena uniosła ręce i wzbiła się w powietrze. Macka dymu chwyciłają i ściąg- nęła na ziemię. Błękitna kolumna pochłonęła ją gwałtow- nie, wlała się do nosa, gardła i oczu. W jej kłębach nie było zębów, ale wiedźma zawyła i zaczęła się miotać, jakby wdychała żywy ogień. Potem słowa umilkły tak nagle, jak się pojawiły. Od- wrócone zaklęcie dobiegło do końca. A kiedy się to stało, rany Rachel znikły. Dziewczynka zamknęła usta i ostatnie błękitne smużki rozpłynęły się w powietrzu. Wszyscy spojrzeli na Dragwenę. 201 Leżała na ziemi, a jej ciało spowijał błękitny ogień. Ale nadal żyła. Z ogromnym wysiłkiem podniosła głowę i wykrztusiła: - Manag... Manag... Z jej ust wypłynął dym gęsty jak klej. Zawisł na koń- cu języka, skapnął na ziemię. W powietrzu zmienił się w potwora o zielonych oczach i paszczy, która mogłaby połknąć cały Kopiec. Sarrenowie spojrzeli rozpaczliwie na Rachel, ale była równie bezradna jak oni. Dragwena podniosła się z ziemi. Pojej ciele przemknęło jadowicie zielone światło, które zdusiło błękitne płomienie. - Myślałaś, że zaklęcie zagłady to tylko parę błyszczą- cych zębów? - zadrwiła. - To niezliczone zaklęcia, wszę- dzie, gdzie tylko zechcę. Tym razem odwrócenie nie za- działa. Pocałowała powietrze. Rachel zesztywniała, otoczona nagle pierścieniem migotliwego zielonego ognia. Manag zrozumiał rozkaz, rozczapierzył ogromne pazury i zanur- kował ku Rachel, by rozedrzećją na strzępy... Morpeth podbiegł do Eryka i szarpnął nim mocno. - Wstawaj! Obudź się! - błagał. W końcu chłopiec otworzył oczy i chwiejnie podniósł się z ziemi. Powlókł się, potykając, ku Rachel i stanął przed nią, maleńki w porównaniu z gigantycznym Managiem. Wyciągnął ręce, bez żadnego wysiłku przebił ciało potwo- ra i zatrzymał go. Ale czar, który powołał Managa do ży- cia, ciągle się zmieniał, walczył. W końcu jego tchnienie 202 powaliło Eryka na ziemię. Upadł na Rachel, nadal dziko machając rekami. - Nie mogę go zatrzymać! - krzyknął. - Nie mogę! Jest zrobiony z milionów zaklęć. Jest ich za dużo, nie mogę ich zatrzymać! - Zaśpiewaj zaklęcie nadziei - rzuciła Rachel. - Śpie- waj! Śpiewaj! Eryk przycisnął obie ręce do pyska Managa. Odwrócił siew stronę oceanu Endellion i zaśpiewał cienkim głosikiem: Ciemna dziewczynka się zjawi, Nieprzyjaciół wybawi, Śpiew w harmonii usłyszycie, Powstanę ze snu i morza o świcie, A wy jak dzieci się ucieszycie. Manag otworzył oczy. - Jeszcze raz! - krzyknęła Rachel. - Ciemna dziewczynka... - zaczął Eryk i tym razem Rachel do niego dołączyła. Dwa czyste głosy stopiły się w harmonii. Śpiewali raz za razem, bez ustanku, coraz głoś- niej, aż usłyszeli jakiś prastary dźwięk, który obudził się z uśpienia - bicie ogromnego serca. Manag zatrzymał się. Stanął nad Rachel i spojrzał nie- pewnie na Dragwenę. - Dalej! - wrzasnęła wiedźma. - Zabij ją! Zabij! Manag rozczapierzył szpony, nadal ociągając się z wy- pełnieniem rozkazu. - Zgładź ją! - rozkazała wiedźma. - To ja cię stwo- rzyłam! Nakazuję ci to zrobić! 203 Manag pochylił się nad Rachel i rozdziawił paszczę, ale ciągle nie spieszył się z atakiem. Dragwena obsypała go zaklęciami, pod którymi zaczął jęczeć z bólu, lecz coś najwyraźniej go powstrzymywało. Stał nieruchomo, spoglądając na Dragwenę i Rachel. Wreszcie porzucił je obie i odwrócił się z lękiem na za- chód. A gdy wszyscy inni poszli za jego przykładem, prze- konali się, że wokół nich zaszły ogromne zmiany. W środku nocy, gdy Armath stał w pełni na środku nieba, nad horyzontem rozpoczął się świt. Początkowo był to tylko słaby pomarańczowy blask nad Zachodnimi Górami, ale wkrótce słońce powstało w całej swej chwale i z nieprawdopodobną prędkością wy- dźwignęło się na niebo. I nie było to owo słabowite blade słońce, które od tak dawna wisiało nad Ithreą. To słońce było wspaniałe i złociste, niemal boleśnie jasne. Zawisło na niebie, a pod jego promieniami gęste chmury rozstąpi- ły się i zniknęły po raz pierwszy od tysięcy lat. Sarrenowie otworzyli usta ze zdumienia, gdy na ich policzki padło ciepłe światło. Dragwena zachwiała się i krzyknęła boleś- nie, nie mogąc znieść dotyku promieni. Wezwała Managa i ukryła się pod nim, chowając twarz w dłoniach. Sarrenowie czekali na dalszy rozwój wypadków. Wy- soko na niebie, poza wstającym słońcem, gdzie niebo było jeszcze czarne, wydarzyło się coś równie nieprawdopodob- nego: Armath, wielki księżyc zawieszony nisko nad Dziki- mi Górami, spadł z ogłuszającym chlupotem do oceanu. - Co się dzieje? - krzyknął Trimak. - Nie wiem - szepnął Morpeth, wpatrując się we wzbudzoną przez księżyc fantastyczną fontannę wody. 204 Zielony pierścień ognia wokół Rachel zniknął. Pod- biegła do innych; Morpeth spojrzał na nią i dostrzegł w jej oczach ogniki światła. - Patrz! - zawołał Trimak. - Patrz na gwiazdy! Na niebie nad Ithreą, najpierw po jednej, potem set- kami, gwiazdy zaczęły spadać i w ślad za Armathem po- grążały się w oceanie. Tymczasem słońce nadal mknęło w górę, aż zatrzymało się wysoko nad ich głowami. Ko- piec zalał olśniewający blask. Dragwena zakryła twarz suknią; z jej oczu pociekły strużki krwi. Morpeth był tak zdumiony, że nawet nie patrzył na wiedź- mę. Wskazał na wodę, w której zatonęły ostatnie gwiazdy. - Jak to możliwe, że widzimy ocean? - szepnął. - Po- winien byc zamarznięty. Odpowiedź nadeszła wkrótce. Ocean Endellion uniósł się w górę, z początku niemal niedostrzegalnie, by wkrótce wyłonić się zza Zachodnich Gór. Na ich oczach spienione fale wylały się zza najwyższych szczytów i z przerażającą szyb- kością runęły ku nim, pochłaniając ziemie na swojej drodze. Morpeth wskazał na wschód. Stamtąd, z dalekich ru- bieży świata, gdzie nie zapuścił się nigdy żaden Sarren, nadpełzałjeszcze potężniejszy ocean. - Dlaczego się nie boimy? - spytał Trimak. - To po- winno być straszne. Sarrenowie zdali sobie sprawę, że przepełnia ich zdu- mienie, lecz nie strach. Zrozpaczona Dragwena wezwała słabym głosem Managa. Ledwie miała siłę podnieść gło- wę. Manag skurczył się i przypełzł do niej, by ją osłonić przez palącym słońcem. 205 Rachel szepnęła coś Erykowi do ucha. Chłopiec zaśmiał się i oboje zwrócili się twarzą w stro- nę nadciągających wód. - Przybądź, czarodzieju! - zaśpiewali razem. - Przy- bądź ze snu i morza o świcie! I wreszcie go ujrzeli: Larpskendya wyłonił się ze spie- nionych, bijących o siebie fal, przybrawszy postać srebrzy- stego ptaka. Był tak wielki, że wody oceanu niemal nie mogły pomieścić jego łopoczących skrzydeł. Powoli, dostojnie uniósł się nad wodę i skierował ku Kopcowi. Wykrzyknął grzmiącym głosem słowa zaklęcia nadziei, które wypełniły świat dźwiękiem tak pięknym, że nie można go opisać sło- wami. Oczy czarodzieja lśniły wszystkimi kolorami tęczy. Dragwena spojrzała na niego. W tej samej chwili Larp- skendya zakułją w zaklęcie strachu: w jego oczach ujrzała milion ponurych dzieci, ostrzących noże o kamienne ścia- ny. Wrzasnęła na całe gardło. - Zabij go! - rozkazała Managowi. - Zabij czarodzieja! Wielki cień porzucił ją bez wahania. Larpskendya od- wrócił się ku niemu. Manag skurczył się tak bardzo, że stał się malutką kropką mknącej w powietrzu czerni. Spo- tkali się kilometr nad oceanem. Larpskendya połknął Ma- naga, nawet nie otwierając dzioba. Dragwena szarpnęła się w spazmie bólu, gdy jej twór został unicestwiony. - Jeszcze cię zabiję! -wrzasnęła i popędziła ku Sarre- nom z twarzą wykrzywioną strachem i wściekłością. - Nawet w tym poniżeniu zdołam cię zniszczyć! - Formować szyk! - krzyknął Trimak i Sarrenowie ustawili się między dziećmi i wiedźmą. 206 Dragwena roztrąciła ich niecierpliwie, nie zważając na ciosy mieczów, które nie czyniły jej szkody. Wyrwała Ery- ka z uścisku Rachel i poszybowała z nim na niskie wzgó- rze. Rachel posłała za nią kaleczące zaklęcia, lecz Dragwe- na przedarła się przez nie i pociągnęła chłopca przez śnieg. Larpskendya śmignął nad oceanem. Z ogromną pręd- kością leciał ku Dragwenie, lecz ona przyciągnęła Eryka do siebie, jakby zamierzała skręcić mu kark. - Patrz! - zawyła. - Nie możesz go uratować! Jeszcze jedno dziecko zginie z mojej ręki! Ale gdy zacisnęła chwyt, Eryk wyszeptał tylko jedno słowo. Dragwena skrzywiła się z bólu. Puściła Eryka i zato- czyła się do tyłu. Z ucha pociekła jej krew. - Co to? - wydyszała. - Zaklęcie rozwiązujące? Nie... nie mogę ponieść klęski... z ręki dziecka! Powlokła się ku Erykowi, ale on bez trudu umknął jej wyciągniętym łapom i schronił się w ramionach Rachel. Wiedźma nie mogła go ścigać. Padła na ziemię, wijąc się w drgawkach, a potem, zaciskając pięści, by odzyskać nad sobą panowanie, wydała straszny wrzask i zaczęła się zmieniać: czerwona jak krew skóra zeszła z niej płatami i Dragwena zamieniła się w węża. Potem skóra znowu się złuszczyła, a spod niej wyłonił się małż, kruk i wilk, po- tem czarny potwór pełen wijących się węży i ohydne stworzenie, a spomiędzyjego połamanych zębów uciekały pająki. Wiedźma stała się wszystkim, w co się kiedykol- wiek zmieniła, transformacja zachodziła coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie wizje zlały się w jeden ciąg, a wrza- ski zmieniły się w przerażające wycie. Ale to jeszcze nie był koniec. Dragwena zdołała poko- nać gigantyczną nienawiść i rozczapierzając czarne szpo- ny, skoczyła na dzieci. Rachel krzyknęła i w tej samej chwili z nieba spadł Larpskendya. Śmignął tuż nad ziemią, pochwycił wiedź- mę i uniósł się w górę razem z nią. Wszyscy patrzyli z zapartym tchem, jak Dragwena, maleńka w ogromnym dziobie niczym pyłek, rozwiera go z wysiłkiem. Dyszała i dygotała; usiłowała zebrać wszyst- kie znane sobie zaklęcia i zmienić je wjedno śmiercionoś- ne żądło. Ale Larpskendya nie obawiał się jej mocy Stop- niowo zwierał dziób, miażdżąc wiedźmę. Wreszcie Dragwena nie mogła się dłużej opierać, kolana ugięły się pod nią, wbi- ły się w jej ściśniętą klatkę piersiową, a kręgosłup pękł z głośnym trzaskiem, słyszalnym nawet na ziemi. Wiedź- ma wydała ostatni wrzask rozpaczy. - Siostry! - zawyła. - Pomścijcie mnie! Larpskendya zatrzasnął dziób i wiedźma zginęła. W tej samej chwili w powietrzu, gdzie znajdowało się jej ciało, zabłysło malutkie zielone światełko. Niezauważone przez nikogo, uniosło się wysoko w górę, przebiło atmosferę i poszybowało w przestrzeń kosmiczną. Kierowało się w stronę odległej planety wiedźm... 21. Wybór W szyscy zebrani na Kopcu patrzyli z szacunkiem na Larpskendyc, który nadal unosił się w powietrzu, bijąc wielkimi skrzydłami. Eryk podbiegł do niego i pod- skoczył, żeby musnąć jego pióra, ale czarodziej zwrócił wie- lobarwne oczy tylko i wyłącznie na Rachel. I w tej krótkiej chwili jego spojrzenie mówiło o wie- lu różnych sprawach: przepraszał za to, że dopuścił do ta- kiego zła, powiadomił o wyborze, który ich czekał, i wyra- ził ogromne, rozpierające serce szczęście z powodu tego, co się miało wydarzyć. W końcu pochylił się nad Rachel i do- tknął jej twarzy. Całym jej ciałem wstrząsnął niezwykły dreszcz. - Dar - przemówił Larpskendya - dar, którego nie powierzono żadnej ludzkiej istocie. 14 - Tajemnica zaklęcia 209 Rachel zadrżała, ponieważ zrozumiała jego słowa. Spróbowała wyrazić swoją wdzięczność, lecz Larpsken- dya natychmiast dodał do daru również zadanie i ostrze- żenie. W końcu odwrócił głowę, wzbił się w niebo i zniknął na zachodzie. - Do widzenia, czarodzieju - powiedziała Rachel ze spuszczonymi oczami, ponieważ nie mogła patrzeć na tak olśniewającą wspaniałość, tak jak nie można patrzeć pro- sto w słońce. Na Kopcu zapanowało milczenie. Wszyscy wpatrywa- li się w jego powoli znikającą w oddali sylwetkę o ogonie ozłoconym promieniami. Nagle padły na nich dwa wielkie cienie. - Uwaga! - krzyknął Trimak. Kiedy dzieci i Sarrenowie spoglądali za oddalającym się czarodziejem, oceany nadal sunęły w ich stronę. Nagle na Kopiec spadły potężne fale, jakby właśnie rozpętał się potop, po którym nastąpi koniec świata. Nikt nie miał czasu uciekać ani szukać kryjówki. Jednak oceany, zamiast zmiażdżyć ich impetem swoich fal, zatrzymały się na skra- ju wzgórza i coś z siebie zrzuciły. Morpeth patrzył z otwartymi ustami, jak z fal ześli- zguje się - coś takiego! - strażnik Dragweny. Zeskoczył na ziemię i uśmiechnął się szeroko. - Jestem wolny! - zawołał, pocierając głowę. Skłonił się na wszystkie strony i wykrzyknął swoje imię. - Wolny? - roześmiał się jeden z Sarrenów. - Trochę się spóźniłeś, jeśli chcesz dołączyć do wałki, to pewne! - Wyciągnął przybysza z wody. - Skąd się tu wziąłeś? 210 Ale zanim mężczyzna zdołał odpowiedzieć, fale wy- rzuciły bezceremonialnie następną postać. - Muranta! - zdumiał się Trimak i pomógł wstać żo- nie. -Jak tu trafiłaś? - Skąd mam wiedzieć? -warknęła z rozdrażnieniem. - Byłam w domu i martwiłam się o ciebie, aż raptem coś mnie porwało i rzuciło na... na... Nie wiem gdzie, ale strasznie tu zimno! - Otrzepała sukienkę z kropel wody. Ale nie było czasu na dalsze rozmowy, bo z fal spadł Leifrim, a zaraz po nim Fenagel, która do niego podbiegła i chwyciła w ramiona. - To niemożliwe! - powiedział Morpeth. - To się nie mogło wydarzyć. To... - To prawda! - krzyknęła Rachel ze łzami radości. - Patrzcie! Wszystko zaczęło się dziać jednocześnie. Wszelkie ga- tunki stworzeń, ludzie i zwierzęta, spadały z fal tak szyb- ko, że nie można było nadążyć za nimi wzrokiem. Przyby- wali Sarrenowie, dorośli i dzieci z całej Ithrei; w ślad za nimi z nieba sypali się Neutrani, całe tłumy bezgranicznie zdumionych niewolników wiedźmy. Przybywali fala za falą, zewsząd, gdzie mieszkali teraz lub niegdyś, a fale wynosiły ich na Kopiec. Przybyły stada wilków ze Scorpą na czele, o szarych futrach przemoczonych morską wodą. Znalazły się też prapsięta, jak zwykle wyćwierkujące niewiarygodne non- sensy. Przybywali i przybywali, aż na Kopcu zaroiło się od wszystkich stworzeń, żyjących i zmarłych, które kiedykol- wiek uginały kark przed Dragweną. Pojawił się Ronnoco- den ze swymi dumnymi towarzyszami, bijąc mokrymi 211 skrzydłami i śpiewając na całe gardło po stuleciach mil- czenia. Przybyły też nadzwyczajne stworzenia, nieznane ni- komu z obecnych - stworzenia, które żyły i rozmnażały się pod śniegami Ithrei, zapomniane od tysięcy lat. Pełzły, czoł- gały się i wiły, błyskając zębami i zasłaniając wrażliwe oczy przed słońcem, które widziały po raz pierwszy w życiu. Wreszcie wody cofnęły się nieco, dając im więcej miej- sca. A oni je wykorzystali. Ach, jak wykorzystali! Wilki zaszczekały i skoczyły na świeżą wilgotną trawę, która nagle pojawiła się pod ich łapami. Dzieci zaczęły się z nimi bawić, biegały za nimi, by je pogłaskać, ale nie mog- ły ich dogonić. W końcu orły pozwoliły im się dosiąść i fru- wały z nimi nisko nad ziemią, drocząc się po drodze z prapsiętami. Sarrenowie i Neutrani, owładnięci jakąś siłą, której nie potrafili się oprzeć, zaczęli razem tańczyć i śpiewać. Ich głosy zlewały się ze śpiewem ptaków, aż w końcu zgiełk, śmiech, śpiew i szczebioty stały się tak głośne, że zatrzęsły ziemią, która także zaczęła mruczeć ze szczęścia. Morpeth stanął przy Rachel i Eryku. Ciemna dziewczynka się zjawi, Nieprzyjaciół wybawi, Śpiew w harmonii usłyszycie, Powstanę ze snu i morza o świcie - wyrecytował tęsknic. Rachel spojrzała mu w oczy z miłością. - A uj jak dzieci się ucieszycie. 212 I miała rację, bo gdy Sarrenowie, orły, wilki i inni tańczyli, biegali i fruwali, stopniowo zaczęli się zmieniać, aż stali się dziećmi, szczeniakami i pisklętami. Prapsięta zrzuciły dziecinne buzie i znowu zmieniły się w małe wronki o szeroko rozdziawionych dziobach. Morpeth stał się jasnowłosym chłopcem o niebieskich oczach, a Trimak uśmiechnął się, aż w pucołowatych policzkach pojawiły mu się dołeczki. I - Nooo... - Eryk pokręcił głową z podziwem. - Ho, ho! - Właśnie! - roześmiał się Trimak. - Ale co dalej? - spytał Morpeth. - Znowu jesteśmy dziećmi. Co teraz zrobimy? I tak, jakby tymi słowami zainicjował zaklęcie, wcale o tym nie wiedząc, wszystkie stworzenia zamilkły i od- wróciły się do Rachel. Zakreśliła dłonią kształt w powietrzu. Nie wiadomo skąd pojawiły się drzwi, prowadzące do piwnicy o gru- bych kamiennych ścianach. - Gdzie chcecie mieszkać? - spytała. - Na Ithrci czy Ziemi? Larpskendya dał wam wybór. Wybór? Stworzenia spojrzały na siebie pytająco. Od tak dawna żyły pod rozkazami wiedźmy, że nie wiedziały, jak zareagować. I co wybrać? Dla wszystkich dzieci Zie- mia stała się mglistym wspomnieniem. Zwierzęta wcale jej nie znały. Dla nich domem była Ithrea. Szczeniaki przysiadły i zapiszczały w rozterce, pisklęta zbiły się w stadko i ćwierknęły niepewnie, a najosobliw- sze zwierzęta Ithrei zamlaskały w swoich językach, zasta- nawiając się, co robić. Wreszcie wszystkie zwróciły się do 213 dzieci, lecz niegdysiejsi Sarrenowie i Neutrani byli równie zdumieni jak one. Tysiące chłopców i dziewczynek zaczę- ło zadawać sobie pytania o życie na Ziemi, rodziny i przyja- ciół, z którymi niegdyś spędzali czas. I powoli, boleśnie, wróciły do nich wspomnienia. - Och, Rachel... - szepnął Eryk. - Patrz, wszyscy pła- czą! Zaczęło się od kilku stłumionych chlipnięć, lecz wkrót- ce wszyscy rozszlochali się w głos. Chodzili po Kopcu lub padali na kolana, każdy pogrążony we własnym świecie rozpaczy, gdy znów powróciły do nich obrazy, słowa i uczu- cia, wizje od dawna nieżyjących rodziców, braci i sióstr, a także ukochanych przyjaciół, których nigdy więcej nie będą mogli zobaczyć ani dotknąć. Mały Leifrim o rozczochranych, czarnych jak węgiel włosach skrzywił płaczliwie buzię. - Moja mama... Pamiętam, jak mnie obejmowała, ale... - rozejrzał się wstydliwie -jak miała na imię? Nie pamiętam... Fenagel objęła ojca ramieniem. Ona urodziła się już na Ithrei. Znała tylko jej ciemne śniegi. Ale wielu innych nie miało dzieci, które mogłyby ich pocieszyć, gdyż wiedź- ma pozwoliła na ten zaszczyt tylko nielicznym. Po chwili wszystkie dzieci tonęły we łzach lub ściskały kurczowo swoich bliskich, ogarnięte bezbrzeżną rozpaczą. - Nie... -jęknął Eryk. - Rachel, niech oni już prze- staną. Rzuć jakiś czar. To się nie może tak skończyć. Larp- skendya na pewno tego nie chciał! - Poczekaj - powiedziała, także z oczami pełnymi łez. - Larpskendya uprzedził, że tak się stanie. Oni nie opła- 214 kują tylko zmarłych rodzin, lecz także to, co zrobiła z nimi wiedźma, wszystkie te setki lat cierpienia. - Uśmiechnęła się przez łzy. - Ale to, co stanie się potem, będzie zadziwia- jące. Płacz dzieci trwał jeszcze długo. Dłużej, niż można się było spodziewać. Ucichł dopiero, gdy ostatnie dziecko wypłakało ostatnią łzę. Wreszcie na Kopcu zapadła cisza tak głęboka, że nawet prapsięta zdały sobie sprawę, że nie powinny paplać. Schowały głowy pod nieopierzone skrzy- dła i zamarły w oczekiwaniu. Nad Kopcem powiał lekki wiatr. Trimakjako pierwszy poczuł jego dotyk na policzku. Wiatr osuszył jego łzy i rozgrzał go. - Patrzcie! - zawołał, rozglądając się dookoła. Aż do tej pory nikt nie zwrócił uwagi na to, co działo się poza Kopcem. Teraz zobaczyli, że oceany cofnęły się i roztopiły śniegi. Świat pokryła czarna ziemia, zryta bruz- dami i martwa. Ithrea była naga. Zniknęła nawet trawa. Nie zostało na niej ani jedno źdźbło. Jakieś dziecko wes- tchnęło i jego głos poniósł się echem w pustej przestrzeni. - Nie... - szepnął Trimak. - Więc to na to czekali- śmy przez tyle lat? Nawet śnieg był lepszy! Rachel parsknęła śmiechem. - Więc zażyczcie sobie czegoś innego! - Może kwiatów? - mruknął. - To by już było coś. Z ziemi wokół niego wystrzeliły stulone pąki. Trimak odskoczył jak oparzony; pączki wykiełkowały w śladach jego stóp. - Jaki mają mieć kolor? - spytała Rachel. - I jaki kształt? Jak mają pachnieć? Ile ma ich być? 215 - Skąd mam wiedzieć? - parsknął Trimak, starając się nie podeptać żadnej roślinki. - Nie znam się na kwiatach! Rachel uśmiechnęła się przekornie. - Tak szybko się poddajesz? - Ładne - powiedział słabo. - Kolorowe. Jak się one nazywają? Och... nie wiem! Pączki wychylały się gęsto spomiędzy grud ziemi, lecz nadal były mocno zaciśnięte jak piąstki. Czekały. - Białe róże! - zawołała Fenagel. - Fioletowe żonkile! Zielone stokrotki! Czerwone... Oooo! Pączki pękły i rozkwitły kwiatami, które właśnie wy- mieniła. Pojawiły się na całym Kopcu i poza nim. - Stać! - krzyknął Morpeth i kwiaty posłusznie prze- stały rozkwitać. - Śpiewające róże! - rzucił Trimak. Białe róże natych- miast zaczęły zawodzić fałszywie, łopocząc do taktu płatka- mi. - Nie śpiewajcie jakja! Śpiewajcie pięknie, głuptasy! Więc róże zaczęły śpiewać inaczej. Nie pięknie, raczej głupio. - Magiczna moc nie wie, co jest piękne - wyjaśniła Rachel. -Wytłumaczjej to! Trimak parsknął śmiechem, a pozostali przyłączyli się do zabawy. - Jak szczęście! - Jak papugi! - Jak gaworzące dzieci! Kwiaty zaczęły naśladować te dźwięki. - Jak to możliwe? - zdumiał się Morpeth. Tuż koło niego jakaś dziewczynka przyłożyła ucho do nucącego ka- czeńca. 216 Rachel puściła do niego oko. - To magia. Larpskendya dał ci wszystko, czego po- trzebujesz. - Do czego? - Żebyś mógł zrobić to, na co masz ochotę! Nie wstydź się, wymyśl coś! Morpeth nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nerwowo wyczarował w dłoni malutkie słoneczko i dmuchnął na nie, by uniosło się pod niebo. - Oj, odważ się na więcej - zachęciła go. - Patrz, co robią inni! Morpeth podniósł wzrok i przekonał się, że wszędziejak okiem sięgnąć dzieci dają upust swojej fantazji i tworzą nową Ithreę. Ruchome lasy maszerowały po zboczach Dzikich Gór, Fenagel biegała w kółko po wzgórzu, a za nią jak posłuszne zwierzaki podskakiwały drogocenne klejnoty. Dzieci pisały swoje imiona na niebie. W oddali pojawiły się góry w kształ- cie melonów, plujące dymem niczym wulkany. Do jednego z chłopców przytoczył się wielki głaz i zaproponował mu bo- gaty wybór słodyczy. Co do kwiatów, pierwszych stworzeń Ithrei, wkrótce zostały zapomniane, lecz wcale się tym nie przejęła. Śpiewały w najlepsze, dopóki Muranta nie kazała im zamilknąć. Potem tylko szeptały do siebie. Eryk dostrzegł, że z fal odległego jeziora Ker powstaje ziejący ogniem smok. Zginąłby niezauważony pomiędzy wieloma innymi stworzeniami, ale chłopiec zorientował się, że smok zamierza rzucić się na małe orlątka. - Hej, przestań - zganił chichoczącą wronkę, ale or- lątka już zmieniły smoka w ostry dziób, który rzucił się w pogoń za prapsiętami, a potem, dla odmiany, za orłami. 217 - Czy to się w końcu nie zrobi trochę niebezpieczne? - spytał Eryk. - Nie mogą zrobić sobie krzywdy - wyjaśniła Rachel. - Larpskendya by na to nie pozwolił. Niech się bawią, tak długo nie mogli tego robić. -Tuż przed jej ustami zawisła grzanka z marmoladą. - Mam nadzieję, że lubisz marmoladę - powiedziała. Rachel odwróciła się i spojrzała na uśmiechniętego Morpetha. Szaleństwa fantazji ciągnęły się bez końca i każdy miał okazję stworzyć kawałek Ithrei. Wreszcie Trimak zarządził koniec czarowania i psot. - Wiem, czego chcę! - zawołał. - Chcę zostać! Teraz moim domem jest Ithrea. Już się zdecydowałem. - Doskonały wybór! - zagrzmiał jakiś głos. Docho- dził od strony Pika w Dzikich Górach. Stary szczyt zdjął śnieżną czapę i pomachał nią entuzjastycznie. Za plecami Trimaka zachichotał jakiś chłopiec. - Przepraszam - powiedział, zażenowany. - Nie mog- łem się powstrzymać. Po tym wszystkim, gdy Ithrea zalśniła całą swoją ab- surdalną i bujną urodą, większość jej mieszkańców także dokonała wyboru. Niektórzy pytali jeszcze o Ziemię, ale kiedy dowiedzieli się, że nie ma na niej magii, przestali się nią interesować. Ku zaskoczeniu Rachel i Eryka znalazła się także garst- ka takich, którzy zapragnęli z nimi wrócić. Kilka dżdżow- nic owinęło się wokół nóg chłopca i nie chciało ich pu- ścić. Scorpa odłączyła od stadka szczeniaków i zaczęła lizać kolana Rachel tak gwałtownie, że dziewczynka ciągle się 218 przewracała. Parę prapsiąt dołączyło do nich właściwie bez powodu, a przynajmniej z powodów niezrozumiałych dla innych, wskoczyło na stopy Rachel i zaćwierkało coś o no- wym niebie. - Myślałem, że teraz będą normalnymi pisklętami - zdziwił się Eryk. -Jak to możliwe, że potrafią mówić? - Larpskendya nie odebrał im tego daru - powiedziała Rachel. - Szczeniaki też mogą mówić. Ale wolą szczekać. - Zgadza się - odezwała się Scorpa. - Tylko mnie nie głaszcz. Okropnie tego nie lubię. - Wcale nie zamierzałem - burknął Eryk, który właś- nie przed chwilą pomyślał, że chciałby ją pogłaskać. Niespodziewanie na ramieniu Rachel przysiadł Ron- nocoden. Spojrzał wyniośle ponad łebkami prapsiąt, jak- by nie były godne jego uwagi. Pierwszy ranek na nowej Ithrei zamienił się w połu- dnie, gdy rozpoczęła się prosta ceremonia. Ciała Grim- wolda i innych zabitych przez Dragwenę wojowników za- brały cofające się fale, lecz nie zapomniano o nich. Trimak oznaczył miejsce, w którym spadli, kilkoma mieczami - po jednym na każdego wojownika. Wbił ostrza w żyzną ziemię i pochyli! je rękojeściami ku sobie. - Chyba żaden Sarren nie zechce z nami wrócić - odezwał się Eryk. - I wcale się nie dziwię. Ale nie miał racji. Jedno dziecko postanowiło wrócić na Ziemię. Przez wiele godzin Morpeth żegnał się z przyjaciółmi, płacząc, śmiejąc się, biorąc ich w objęcia i znowu płacząc. Jest ich tak wielu, pomyślała Rachel. Przyjaciele od pię- ciuset lat. Jak można się pożegnać, i to na zawsze, z tymi, 219 których się kochało i z którymi dzieliło się życie i śmierć przez tak długi czas? Wreszcie chwycił Trimaka w uścisk, który trwał chyba godzinę. Rozstali się niemal bez słów. I wtedy uznał, że jest gotowy. Po twarzy płynęły mu strumienie łez. Rachel nie mia- ła odwagi na niego spojrzeć. - Na pewno chcesz z nami iść? - spytała. - Wszyscy twoi przyjaciele zostają. - Nie wszyscy - odparł poważnie. Dotknął powiek jej różnobarwnych oczu i zerknął na nią chytrze. - To nie jest twój czar. Widziałem, co się stało, kiedy Larpskendya cię dotknął. Teraz masz oczy czarodzieja. Myślałaś, że nie zauważę? Larpskendya dał ci prezent, prawda? - Cśśś... Na razie nie mogę powiedziećjaki. To dar... i zadanie, które muszę wykonać. Morpeth klasnął z radością w dłonie i odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na cuda, jakie zjawiły się na Ithrei w ciągu ostatnich sekund. - Niewiarygodne! - krzyknął. - I idiotyczne! - dodał Eryk. - Co to ma być? Wskazał na szybującego po niebie tłustego prosiaka. Leżał wygodnie na chmurce, na ryjku miał ciemne okula- ry i popijał lemoniadę. Na ziemi stała mała dziewczynka z czołem zmarszczonym w zamyśleniu. Najwyraźniej za- stanawiała się, co jeszcze może wyczarować. - Kompletna głupota - mruknął Eryk. - Och, a mnie się nawet podoba - powiedział Mor- peth z uśmiechem. - Ale spójrz tam! To dopiero głupio wygląda! 220 I stali tak, pokazując sobie coraz to nowe rzeczy: bul- goczące strumienie pełne żab, skaczących smoków i galo- pujących tęczowych koni, a także stworzeń, których nie znali, rosnących i rozpływających się na tle kremowego nieba. Ryba najeżona kolcami wyłoniła się z jeziora Ker niby wiedźma, a świnka miała już towarzyszkę - dziew- czynka trzymała ją za zakręcony ogonek i fruwała wokół Kopca. Kilkoro dzieci natychmiast poszło w jej ślady. Po chwili były w każdym zakątku planety, zmieniając ją, wy- pełniając swoimi dziełami i zacierając wszelkie ślady po dawnym zimowym świecie wiedźmy. Wreszcie słońce zaczęło zachodzić, a jeden z chłop- ców stworzył nowy księżyc. Podniósł ręce i księżyc uniósł się powoli na niebo, z miłym uśmiechem na tarczy. Chło- piec wskazał w górę; wokół księżyca pojawiły się nowe konstelacje gwiazd, świecących ciepło jak płomyki świec. Morpeth usiłował objąć cały ten fantastyczny świat jednym spojrzeniem, ale to okazało się niemożliwe. Zbyt wiele się działo. - Tu jest... no, chyba wszystko - odezwał się Eryk. - Nieprawda - zaoponowała Rachel. - Czegoś bra- kuje. Czegoś zimnego i ciemnego. - Właśnie! - krzyknął Morpeth. - Nie ma śniegu! Wszyscy się roześmieli, bo ciemne śniegi Ithrei znik- nęły na zawsze. - Nie musimy chyba odchodzić od razu, prawda? - spytał Morpeth z nadzieją. -Jeszcze tyle możemy zoba- czyć! Tyle zrobić! - Niestety - powiedziała Rachel - Larpskendya po- wiedział, że brama nie powinna pozostawać otwarta zbyt długo. Musimy odejść już teraz. 221 - Dlaczego? - Nie mogę powiedzieć. - Czy to ma coś wspólnego z wiedźmami? Rachel skinęła głową. - Nie pytaj o nic więcej. Nie mogę nic powiedzieć, dopóki nie wrócimy. - A jeśli pójdę, czy będę mógł kiedyś wrócić? - Nie jestem pewna - odparła poważnie. - Tego Larp- skendya mi nie powiedział. Być może nigdy nie zobaczy- my już Ithrei. Morpeth skinął głową ze smutkiem i obejrzał się na Tri- maka. Prawie wszystkie dzieci rozeszły się już w różnych kie- runkach, ale Trimak został. Tkwił nieruchomo na środku Kopca, obejmując swoją żonę Murantę. Rachel wiedziała, że będzie patrzył na Morpetha, dopóki nie straci go z oczu. Morpeth zrobił z wahaniem parę kroków w stronę drzwi piwnicy, ciągle oglądając się przez ramię, by spraw- dzić, co jeszcze wyczarowały dzieci. Jedna dżdżownica wykorzystała tę okazję, ześliznęła się z nogi Eryka i owi- nęła wokół jego kostki. - Więc chodźmy - rzucił Morpeth, ściskając Rachel za rękę. - Zanim dżdżownica i ja zmienimy zdanie. Rachel zrobiła krok w stronę drzwi. Morpeth nadal wahał się na granicy olśniewającej Ithrei. - Jesteś pewien? - spytała. - Czy na pewno chcesz odejść? - Tak - westchnął. - Nie. Tak... To znaczy... och! - Wepchnął ją w drzwi. Zamrugała. W powietrzu kłębił się kurz. Na podło- dze siedział jej ojciec z głową opartą na rękach. Obok leża- 222 ła siekiera. Ojciec powoli podniósł głowę; zobaczył Ra- chel, a w jego oczach pojawiły się łzy ulgi. - Myślałem... - zawahał się, usiłując znaleźć braku- jące słowa - przeszłaś przez ścianę. Myślałem... Objęła go mocno. Potem spojrzała na niego, a jej róż- nobarwne oczy zalśniły. - Jesteś inna - powiedział tato - Zmieniłaś się. Pocałowała go. - Wszystko się zmieniło. - Gdzie Eryk? - Już idzie. I wiesz... nie tylko on. - Rachel, co to znaczy? - To znaczy, że... Ale nie mogła ich dłużej powstrzymywać. Scorpa wskoczyła do środka, machając ogonem, prapsięta śmig- nęły w powietrzu, Ronnocoden załopotał skrzydłami... a potem Morpeth i Eryk w towarzystwie dżdżownic prze- kroczyli śmiało próg piwnica