Tomasz Maciej Trojanowski:Julka i koty. Jest to drógaksiążka pana Trojanowskiego o Dużym i jego kotach. Następna to Nowe kocie historie, a pierwsza to Kocie historie. Bardzo serdecznie polecam i życzę miłej lektury. Zofia P, która książkę zeskanowała. Historia pierwszaJulka i koty Wracałemdo domu, bawiąc się w przeskakiwanie popołudniowych cieni. W powietrzu unosił się zapach kwietnia,asłońceświeciło już tak mocno, że nawet superzmarzluchyChłopaki zza Rogu pojawili się na swoim podwórku i leniwiewyciągnięci na leżakach, mrucząc z zadowolenia, wygrzewali. jeszcze ciemne iprzyblakłe od zimowych wieczorów futra. MachnąłemChłopakom na powitanie, a oniw odpowiedzipodnieśli ogony i, jakzwyklechórem, wrzasnęli:- Cześć, Kangur! Widocznie o tej porzew tym miejscuskakać po ulicy mogątylkokangury -pomyślałem i właśnie miałem wykonać kolejny skok przez bardzo dłuuuugi popołudniowy cień, kiedyzobaczyłem taki obrazek:Na chodniku,przed furtką ogródka, w którym stoi mój małydomek, pojawił się wyraźnie czymś zaintrygowanysąsiad. Sąsiad trzymał w rękach miotłę. W pozycji bojowej. -No tak, znowu jakaś afera - pomyślałem i rezygnującz przeskakiwania, przyspieszyłemkroku. Pewien byłem,że znajdującesię w moim małym domku towarzystwo po razkolejnywykonało jakiś, według niego bardzo dobry,numer albo bardzo dobry żart. Z takim skutkiem, że ofiara tegonumeru albożartu- czyli sąsiad - postanowiła, za pomocą miotły, w kategoryczny sposób wyrazić swoje zdanie na temat zabawnychzachowań towarzystwa. Ale, nacałe szczęście, okazało się, żetymrazem nie o to chodzi. A o co? -posłuchajcie. :Sąsiad zmienił pozycję miotłyzbojowej na gospodarcząizaczął zamiatać chodnik. To mnieuspokoiło. Dziwne było tylko, żezamiatał w jednymmiejscu. Na dodatek to miejsce znajdowało się dokładnie przed furtką do mojegoogródka, a nie,na przykład,przed furtką dojego ogródka, co byłoby raczejłatwe do wytłumaczenia. Także sam sposób zamiatania był trochę zastanawiający. Sąsiad, zamiast patrzeć tam, gdzie zamiata- czyli pod nogi,patrzył przed siebie- czylitam, gdzie był mójÓ. mały domek. \ jeszcze co jakiś czaswspinał sięna palce,żebymóc lepiej zobaczyćto coś, co takgo intrygowało, że aż z niedowierzaniem kręcił głową. -Dzień dobry- przywitałem sąsiada, aon tylko przyłożył palec do ust,pokazującmi,żebym był cicho, bo spłoszę zajmujące go od dłuższej chwili zjawisko. Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ja, zastygłyWbezruchu,wyczekiwałemdalszych wskazówek, sąsiadnajwyraźniej zastanawiał się,od czego zacząć. - Ten duży chłopak z długimi włosami. No wie pan, ten, cogo małpywychowywały. Jak onmiał na imię? - sąsiaduznał, że o tej porze i w tym miejscu tylkotopytanie będzie najwłaściwsze. -Duży chłopak z długimiwłosami? -byłem przygotowany na wszystko, aletego wariantu niewziąłempod uwagę. - Duży. To znaczy, najpierwbyłmały. Wie pan, ten, co razem z nimi podżungli latał. - Podżungli? Latał? Razem z kim? - moje pierwsze zaskoczenie okazało siętylko krótkim wstępem dokolejnych zaskoczeń. -Z małpami. -Zjakimi małpami? - Nie pamiętam. To chyba były goryle. Latał i ryczał. - Ryczał? Przyznacie sami, że mogłem być zdziwiony. Sąsiad, miotła,małpy - chyba goryle - i rykiw jednym, tego na co dzień raczej się nie spotyka. - Nie pamiętam, czy ryczał -sąsiad,widząc mojąminę,postanowiłzwolnić trochę temposkojarzeń. -Możliwe, że nieryczał, tylko krzyczał. - O co panukonkretnie chodzi? -niewidząc innej możliwości porozumieniasię z sąsiadem, zagrałem w otwarte karty. - Pozwoli pan, że zademon, struję. Aeoeoeeo! - sąsiad wydał z siebie ten bojowy okrzyk, jednocześnie kilka razy uderza ^^' jąc sięw pierś ręką, w której trzymał miotłę. -Otego mi chodzi - zakomunikowałpo zademonstrowaniu. -Ciszejtam! - doleciał z ogródka znajomy głos. -Trochę kultury! - zawtórował mu drugi, również znajomy,a trzeci, też znajomy, zaprezentował własną, humorystycznąwersję okrzyku sąsiada- Aejoejoejojo! Tospowodowało, że wszystkie trzy znajomegłosy ryknęłyśmiechem. Oczywiście najdonośniej i najbardziej zaraźliwie. śmiał się trzeci głos, ale zaraz przestał, bo czwarty, podobniejak tamte znajomy,krzyknął:- Spokój! Albo wchodzenie, albośmichy-chichy. Pierwszy głos byłgłosem Gieńka. Drugi Hermana. Czwarty Zofii. A trzeci. Zaraz się dowiecie. - To jak on się nazywał? -sąsiad niezwrócił uwagina odgłosy z ogródkai konsekwentnie drążył intrygujące go zagadnienie. - Chodzi panu o Tarzana? -zapytałem ostrożnie. - O, właśnie, zupełnie wyleciało miz głowy. Tarzan. Tak jest. To jest Tarzan. - Przygotowuje się pandoteleturnieju? -to było jedynepasującedo tej sytuacji rozwiązanie. - Tarzanitrzy małpy. Tak jest. Małpy znam. Czarny to goryl, rudy, sądzącz zachowania, to orangutan, a dwukolorowato szympansica. Ale skąd pan wziął Tarzana? - sąsiadjak zwyklebył bardzo dociekliwy. -Jakiego Tarzana? -Tego, cosiedzi na drzewie -sąsiad usłużnieustąpił mimiejsca przed furtką, dzięki czemu wreszcie zobaczyłem to,coon już widział od dawna. Zobaczyłem i. zdrętwiałem. Na drzewie nie siedział żaden Tarzan. Nadrzewie siedziała właścicielka trzeciego głosu. Moja czteroletnia córka - Julka. a. Pod drzewem leżał stoszimowychubrań, który, jakłatwosię było domyślić, miał spełniaćrolę materaca na wypadek,gdyby Julka z drzewa spadła. Pod drzewem siedziała resztatowarzystwa- czyliZofia, Hermani Gieniek. Gieniek cośJulcetłumaczył, wyginając sięprzy tym w gestach rodem z pantomimy, aJulka, patrzącna wygibasy Gieńka, zaśmiewałasiędo łez. Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy wyglądali nabardzo zadowolonych. - Chyba goprzykleiły. Zmyślnebestie z tych małp -odezwał się sąsiad. - Kogo przykleiły? -Tarzana. Siedzi na drzewie jużdobredziesięćminuti niespada. - To nie Tarzan, tylko Julka - sprostowałem. -Teżtak myślałem, ale wolałem się upewnić. Wie pan, jarozumiem,brak czasu itak dalej, ale żeby małpy wychowywały dziecko? - Tonie małpy, tylko koty. -Dla pana koty, dla mnie małpy. Co za różnica. Wie pan,mój synkupił swojemu synowikomputer i mały sobie przed10. nim siedzi, i całymi dniami na nimgra. Tochyba lepszy i bezpieczniejszy sposób na wychowywanie niżpowierzanie losu dziecka małpom. Albo kotom. - A ile lat ma syn pana syna? -zapytałem. - Trzy - odpowiedział sąsiad. -Zresztą to nie mojasprawa, tylko potemniema co się dziwić,że młode pokolenie takiejakieś inne, jeżeli opiekunkami dzieci okazują się być małpy. Albo koty. Do widzenia. Sąsiad odwrócił się na pięcie i najwyraźniej podbudowany tym, co mi powiedział, poszedł dosiebie, a ja,zostawiającjego ostatnie zdaniabez komentarza, otworzyłem furtkę, wszedłem do ogródka i za chwilę znalazłem się blisko fałszywychmałp i Tarzana. - Czy ktoś mi może wytłumaczyć,co tu się wyrabia? - zapytałem,podchodząc do drzewa, na którym siedziała, a właściwiedo którego, jakiś metr nad ziemią, przymocowana byłaJulka. Sprzętem mocującym byłpasek od moichspodni. Oczy- wiście, w odpowiednim miejscu obcięty. Żeby niebył za długii nie przeszkadzał - jak się zapewnedomyślacie. - Uczę się wchodzić nadrzewo, tato - poinformowało mnieze śmiechem moje dziecko. - Alemi nie wychodzi. - Mówiłem ci- pazury! Pazury są najważniejsze. Pazuramisię zaczepiasz i ciągniesz w górę, o tak - Gieniek zademonstro11. wał, jak się ciągnie w górę, i od razu było widać, że to on jesttutaj Najważniejszym Ekspertem w nauce prawidłowego wchodzenia na drzewo. -i pomagaj sobie ogonem - dodał Herman, głosem świadczącym o równie wysokim profesjonalizmie. - Po pierwsze, Julka niema pazurów i ogona. Podrugie, skoro jesteś przywiązana,to trudno,żeby ci wychodziło - powiedziałem,odpiąłem paseki zdjąłemmoje dzieckoz drzewa, -A po trzecie, czyj to był pomysł? - Mój - dumnie powiedziała Zofia. - Pasek i ubrania to ze względów bezpieczeństwa, ma się rozumieć. Chybasię nie będziesz rzucał? Odkąd koty zaczęły działać wspólnie z Julką, zasób ichokreśleń na różne życiowe sytuacjepowiększył się o nowe, doniedawna niespotykane u nich zwroty. - No cóż. Przedszkole robi swoje - pomyślałem, - To wy tu sobie porozmawiajcie, a ja sprzątnę materac,bo, jakrozumiem,na dzisiaj koniec ćwiczeń. A szkoda,bo jużcałkiem nieźle nam, to znaczy Julce, szło - Herman zrobiłminęniewiniątka. 12. - Nie, nie sprzątaj. Poćwiczymyjeszcze, dobrze, tato? - powiedziałaJulkasłodkim,wielokrotnie wypróbowanym głosikiem, który miał czarodziejski, jak uważała cała czwórka,wpływ na Dużego, czyli na mnie. Alenie tym razem. - Nie sprzątaj. -Hurra, wiedziałam, że się zgodzisz - Julka pocałowała mniew policzek. - Nie sprzątaj, zanim sobie pewnychrzeczy nie wyjaśnimy. Zofia? - Jeżeli myślisz, że coś bysię dziecku stało,to jesteś w błędzie. Wszystko jest pod kontrolą - powiedziała wyraźnie urażona Zofia. - Gienio,co masz mi do powiedzenia w tej sprawie? -Po pierwsze, toproszęna mnie tak nie patrzeć - Gienioprzyjął nie znaną mido tej pory taktykęobrony. - Po drugie,jeżeli Julka mówi, że jest kotem, to ja nie widzę tutaj żadnejsprawy. Nawet tak specyficzny kot jak Julka musi się kiedyśnauczyć chodzić po drzewach. - Julka jest jeszcze mała i mówi różne rzeczy. Dobrzewiecie,że należy wziąć nato poprawkę. - Dlatego przywiązaliśmy ją paskiem, to przecieżjasne - wtrąciła Zofia. Widziałem, że znowunie wygram. Na dodatek 13. bohaterka zajścia, czyli Julka, jak zwykle zachwycona tym, conazywała sytuacją kongo-bongo, kiwając zachęcająco głową,bezgłośnie namawiała Gieńka i Hermana do jeszcze większego udziału w tej sytuacji. \4 , / , / (Informacja dla niezorientowanych: Sytuacja kongo-bongo jest zawsze wtedy, kiedy tak jak teraz wdaję się z moimdzieckiem i z moimi kotami w dyskusję, z którejna sto procent nicdobrego dla mnie nie wyniknie. ) - Powiedziałaś kotom, że jesteś kotem? - spróbowałemz innejstrony, chociaż wiedziałem, że nawet jeżeli nie powiedziała,to powie, że powiedziała. - Jestem kotem - potwierdziła Julka i żeby mi todokładniejzademonstrować, niezwykleprzekonująco prychnęła trzy razy. -No i coty na to? - zapytałGieniek. - Nic. A jak jutro wam powie, że jest bocianem, to postanowicie nauczyć ją jeśćżaby? 14. - Nie znam się na bocianach - fuknął wyraźnie urażonyGieniek. -Jestem bocianem - powiedziała Julka. - Kle,kle - dodała po chwili,podnosząc w górę nogi jak bocian. -Albo nie-jestem kaczka. I Gienio też jest kaczką. - Nie jestem kaczką, tylko kotem - zaprotestował Gieniek. -Ale ja cię proszę, Gieńku- bądźkaczką, bądź, bądż -Julka zaczęła skakać w miejscu, chcąc jak zwykle wzmocnićtym skakaniem siłę swojej prośby. - Nodobra. Dla ciebiemogę byćkaczką -poddał się Gienio. - Ico teraz robimy? - Kwaczemy. Kwa, kwa, kwa. I dwie kaczki, kwacząc wniebogłosy, zaczęły chodzić w kółko po podwórku. Oczywiście w ten sposób problem nauki wchodzenia nadrzewo sam się rozwiązał. Pomyślałem sobie tylko, co na to wszystko powiedziałby sąsiad, gdybyzobaczył, że ruda małpa,a konkretnie orangutan, wychowujący moje dziecko, jest tak naprawdę udającą orangutana kaczką. Ale mniejsza z tym. Po chwili dokwaczących dołączyła Zośka, która postanowiła, że ona, dla odmiany,będziekurą. Izabawa zaczęła rozkręcać się na całego. Tylko Herman 15. nie mógł się zdecydować, czy ma kwakać, czy gdakać, więczamienił się w Kota Sprężynowego, który, nie wydając żadnycl: odgłosów, poprostu skakał jak najwyżej potrafił. A kiedy ju; wszyscy od tych wiosennych wygłupów potracili głosy i kiedy^zrobiło siępóźno, postanowiliśmy sprzątnąćmaterac i dalszy ciąg zabawy urządzić w domu. - Ratunku! Potwór, potwór! - krzyknęła nagle Julka, podnoszącjedną z kurtek. Potwór oczywiście znajdował się pod tą podniesioną kurtką. Bo był to przecież Potwór Podkurtkowy. Na nas, czyli na mnie, na Zofii i na Gieńku, ten słyszanawielokrotnie, i to wróżnych sytuacjach, okrzyk Julki jak zwyklenie zrobił wrażenia. Za to na Hermanie tak. I to wrażenie wręc; piorunujące. A teraz mała przerwa w historyjce. Zanim Herman dojdziedo siebie po spotkaniuz Potworem Podkurtkowym, zejdzie z drzewa, na które uciekł,i wróci dodomu, opowiem wamcoś o JulceKoty już przecież znacie. (A jeśli nie, to zapraszam dolektur,Kocich Historii) Najpierw pojawiłasię w moimdomku Lula, czyli mama Julki, a wraz z nią nowe porządki. Minęło trochę czasu, zanirrkotyzaakceptowały to, że na kuchennymstole - owszem -można się przeciągać iucinaćsobie nawet całodziennądrzemkę, z tą tylko różnicą, żenie wtedy, kiedy ma się na toochotę, tylko wtedy, kiedyLula nie widzi, czyli najlepiejwtedy, jak jej nie ma w domu. 16. Bo jak Lula w domu jest, to, niestety, widzi wszystko - nawetmikroskopijny, czyli taki bardzo, ale to bardzo malutki, zgubiony przypadkiem włosek z sierści, który nie wiadomo czemuprzykleił się do obrusa. Iżebyto odrazu miał byćpowód dorobienia wykładu na temat czystości i porządku? - No przecież się nie ogolę -Gieniek tłumaczył Lulifenomen pojawianiasię coraz tonowych rudychwłosów na obrusie, mimocałkowitego zakazu przebywaniana nim zwierzątnieustannie gubiących fragmentyfuter - jak czasami nazywała Lula teraz już nasze koty. -To nie o goleniechodzi, tylko o leżenie - Lula twardo stała przy swoim. - Akto tuleży? - ripostował Gienio. -Kiedyś, to i owszem,leżało się, ale jak jest zakaz, to jest zakaz. My jesteśmykulturalne koty i żadnychawantur tu nie chcemy, - Skoro nie leżycie, to dlaczego co,,';:. --^'/^77T\ dziennie muszę wytrzepywać z obrusa^waszą sierść? - w dochodzeniu prawdy Lulabyła nie mniej upartaniż Gienio. - Skądmogęwiedzieć? Może ją/ najnormalniej w świecie przywiało i sięprzypadkowo tu znalazła - niektóreteorie Gienia w zestawieniu zwymaganiami Lulibyły bardzo ryzykowne. - Przywiało? W takiej ilości? Askąd toprzywiało? - pytałaLula. - No jak to skąd? Z dworu. Przecież jak się otwieraoknoalbodrzwi, to może przywiać, prawda, Herman? - Gieniodziałał w myśl zasady: co dwiegłowy, to nie jedna. 17. - Jak najbardziej - odważnie wkraczałdo dyskusji Herman, mrugając do Gienia - . czekaj, jak tak bardzo chce,to my jej tu zaraz pokażemy,czyj to jeststół. - A poza tym - ciągnąłdalej Herman,słodko mrużąc oczy - ty też masz rude włosy, więc. Wtakim momencie jak ten każda dyskusja kotów z Luląkończyła się jednostronną i skuteczną demonstracją damskiejracji i siły. Dalszą wymianępoglądówGienioi Herman moglikontynuować już wyłącznie między sobą, i to wyłącznie na zewnątrz. Lula zawsze wtedy, gdy obaj dyskutanci przekroczylipewne dopuszczalne normy kulturalnego zachowania podczas dyskusji, błyskawicznie wystawiała ich za drzwi. Z począt. ku Gienio i Herman, nieprzYwykli, jak mi się skarżyli, do takiego traktowania, usiłowali się awanturować i dobijać, żeby ichnatychmiast, ale to natychmiast wpuścić z powrotem, bo jaknie, to wyważą drzwi i wtedy dopiero pokażą, jak mogą podyskutować. Ale niestety. Ichpełne oburzeniakrzyki i rozpaczliwe łomoty nie robiłyna Luli żadnego wrażenia. Po kilku takich lekcjach "wychowania obywatelskiego kotów mieszkających razem z nami" Gienioi Herman zrozumieli,że Luli nie przeskoczą, i przynajmniej w jej obecności staralisię uważać na to, co mówią. Natomiast Zosiaz Lulą dogadały się natychmiast. Zosia oczarowałaLulę swoją poezją - zwłaszcza poematzatytułowany Topi się iglooEskimosa, zaczynającysię od słów"Arktyczne pingwiny nie skaczą już z trampoliny" i wyrecytowany w pierwszychminutach znajomości, zrobił swoje. Traktował on - jak to wyjaśniła najwyraźniejnie przygotowanej nakontakt z arcydziełem słuchaczce, czyli Luli, autorka, czyli Zofia - o nieprzewidywalnych skutkach tak zwanego "efektu ciepłowniczego" A teraz najważniejsza osoba, czyliJulka. Julka pojawiła się w naszym domucztery lata temu. Dokładnie w grudniu,Można powiedzieć,że była prezentemna gwiazdkę. Przez kilkapierwszych dnikoty nie bardzo wiedziały, co się dzieje. Nie pozwalano im wchodzić do pokoju na górze, nie zajmowanosię nimi tak jak kiedyś, wymagano ciszy i spokoju. Zanimwszystko sobie wyjaśniliśmy izanim sytuacjawróciła do nor19. my, urządziły nawet małą demon- . -strację przeciwkotajemniczemuin- 'truzowi - jak z początku nazywały 'Julkę. Demonstracja polegała na stym, żenasze koty wyprowadziły się do Chłopaków zza Rogu. Oczywiścienic nam o tym nie mówiąc. Znalazłem je dopiero pokilku dniach. Najpierw zrobiły mi awanturę, że skoroznalazłem je dopiero teraz, to z pew- -". ^.... ".,^". ,-.". "nością znaczy, że wogóle ich nieszukałem i tylko przez przypadek trafiłem do Chłopaków, pewnie nie mając od kogo pożyczyć soli. A potem zażądały wyjaśnień. Co ciekawe, wyja- śnień faktu -czy jestem u Chłopaków dlatego,że ich szukałem czy z powodu soli. Po wyjaśnieniu sobie nietylko tej kwestii, koty, żegnane przez gospodarzy z nieukrywaną radością (myślę, że nieograniczony dostęp do lodówki Chłopaków był ważnym powodem tej radości), wróciły do domu. I od tej pory zaczęła się sielanka. Herman Gienio na wszelki wypadek trzymali się od Julki i Luliz daleka natomiastZofia wręcz przeciwnie. Zofia odkryła w sobie instynkt Lwicy. Lwicy Opiekunki Stada Wystarczyło, że Jul " Ka ' wydała z siebie jakiś ' dźwiękuznany przez Zofię za podejrzany a już Lwica Opiekunkii Stada była przy niej. w takich sytuacjach, usiłowała przenieść Julkę z terenu zagrożonego na teren bezpieczny, czyli taki, który znajduje się możliwie jak najwyżej - najlepiej na dach. Lula, która docierałado Julkikilka chwil później niż Lwica Opiekunka (LwiceOpiekunki w sytuacjach zagrożenia stadaosiągają kosmiczne przyspieszenie), zewzruszeniem obserwowała taki obrazek - "Zofia- Bohaterska Lwica Opiekunka, wczepiona łapami w nogę łóżeczka Julki, usiłuje zapobiec zagrożeniu przez natychmiasto wą ewakuację. " Po kilku rozmowach z Lwicą udało się osiągnąć pewneporozumienie. Lwica zgodziła się jedynie odstraszaći ubezpieczać, natomiast ewentualną ewakuacjępozostawiła Luli. I tak już zostało. TymczasemGienio i Herman dostrzegli, żeobecność Julkimoże miećdla nich bardzo pozytywne następstwa. Któregoś dnia, wracając do domu, natknąłem się na naszympodwórku na dość dużezbiegowisko. Właściwie to nie było zbiegowisko, tylko kolejka. Taka jak do kasyw kinie, kiedy wyświetlany jest jakiś superfilm. Kolejkę tworzyły wszystkie znane wam 21. zwierzaki. Czyli - jak pamiętacie - Pedro, Brodacz Bogdan, całazałoga Królików dziadka, Chłopaki zza Rogu, Kitek. Każdy z kolejkowiczów trzymał w łapie siatkę. - Co się stało? - zapytałem, usiłując przedostać sięprzez zgromadzonych dodomu, alenie było to takie proste, bostojący zwarliszereg i wydali z siebie groźny pomruk niezadowolenia. - Jest demonstracja - wyjaśnił jeden z królików. -Wy demonstrujecie? - Nie. Gienio i Herman demonstrują -powiedział Pedro. ^''- NO,szybciej tam, szybciej - rzuciłz końca kolejki jeden z Chłopaków. - Ile tak można czekać? - Gienio iHermandemonstrują? Przeciwko czemu? - Przeciwko niczemu - wyjaśnił drugi z Chłopaków. 22. - To co to za demonstracja przeciwko niczemu? - zdziwiłem się szczerze. Bogdan, stojący z przodu kolejki, czyli przed drzwiami,machnął do mnie iapą. Ruszyłem w jego stronę. - Zaraz, coto maznaczyć? Duży tunie stał - zaprotestowałaresztakolejki. - Wszystko w porządku, ja Dużego znam - uspokoił kolejkęBogdan. -My też Dużego znamy, aleDuży tunie stał - kolejka niedawała za wygraną. - Duży tu nie stał, ale Duży tu mieszka. Przepraszam - powiedziałem i nie zwracając uwagi na niezadowolone komentarze, dotarłem do Bogdana. - Co tu się dzieje? - zapytałempo raz drugi. - Jest pokaz -wyjaśnił mi Bogdan. -Pokazczy demonstracja? -Wystawa - do rozmowy włączył się Pedro. - Wystawa? Jaka wystawa? - zapytałem. - Podobno sensacyjna. Ale niewiem, bo jeszcze w środku nie byłem- powiedział Pedro. W tym momencie drzwi od mojego małegodomku otworzyły się i wyszedłz nich jedenz królików. -No ico? Noi jak? - zarzuciła go pytaniami kolejka. - Rzeczywiście się rusza. Rzeczywiście jestżywa. Żywa lalka. Tegojeszcze nie widziałem - odpowiedział królik. - Wartobyłowydać te parę groszy na puszkę, żeby to zobaczyć. 23. - Na jaką puszkę? - zapytałem podejrzliwie, - No, z jedzeniem. -Z jakim jedzeniem? -teraz to jużzupełnie nic nie rozumiałem. - No, dla kotów - królik też nie rozumiał, że ja nie rozumiem. -A poco ci puszka z jedzeniem dla kotów? Przecież jesteśkrólikiem. - No przecież za bilet wstępu trzeba jakośzapłacić, nie? -królik aż zmarszczyłnos na moją niewiedzę. Chciałemsięjeszcze czegośdowiedzieć, ale nie zdążyłem. Drzwi znowu się otworzyły. - Proszę, kto zpaństwa następny? Bilecik normalny czy ulgowy? - zapytałGienio,wyglądając na zewnątrz,a potemzamarł, wyraźnie poruszony tym, co zobaczył. A zobaczył mnie. -Co ty tu robisz? PrzecieżmówiłeśLuli, że dziś wrócisz później. - Ale wróciłem wcześniej- co wy wyprawiacie? -Przepraszam państwa, alez powodu niezaplanowanychokoliczności na dzisiajkończymy. Za zarezerwowane biletykasa nie zwraca. - Jak to? A pokaz żywej lalki? -zawrzała kolejka. - Pokaz żywej lalki odbędziesię w innym terminie - lakoniczniewyjaśnił Gienio i z okrzykiem - Herman! Duży wrócił! Wyłącz Julkę!i - najzwyczajniej wświecie uciekł. 24. Jak już się pewnie domyślacie, rolę żywej lalki odegrałaJulka. Pomysłodawca pokazu był oczywiścieGienioi dlategouciekł. Herman pełnił rolę demonstratora i za dodatkową opłatą demonstrował, jak żywa lalka, po naciśnięciu w dowolnymmiejscu, mówi mama albo tata, albo gu-gu. Na całeszczęście więcej już tego typu pokazów nie organizowano. Mijały miesiące. Julkarosła, koty, tak jak my, nie mogły sobie wyobrazić tego, żeJulki kiedyś z nami niebyło. Herman pozwalał się ciągnąćza wąsy, Gienio napuszczałJulkę, żeby wynosiła jedzeniez lodówki, a Zofiaodkrywałaprzed moimdzieckiem tajniki komponowania i śpiewania w połączeniu z tańcemakrobatycznym. Jednym słowem,całaczwórka dawałanieźle czadu. 25. Ale wróćmy do początku historyjki. Herman w końcu wyszedłz szoku, jakim było spotkaniez Potworem, tym razem Podkurtkowym, i wrócił do domu. A ponieważ dotego momentu minęło już sporo czasu, przyszła poranakąpieli spanie. Julka dzielnie walczyła o to, żeby koty mogły się razemz nią kapać, ale ten jej pomysł, w odróżnieniu od innych, niezyskał aprobaty całej trójki. - A gdyby kot wszedł dowody isię przyzwyczaił? - pytałaJulka. - Nie ma mowy. Kotynielubią kąpać się w wannie- odpowiadał Gienio w imieniu reszty kociego towarzystwa. - To ja się wykąpięz wamiw misce albo pod prysznicem -nie dawała za wygraną Julka. -Wykluczone. Koty nie lubią się kąpać i w wannie,i w misce, i pod prysznicem. Kotyw ogóle nie lubią się kąpać - Gienio stanowczo odrzucał propozycję Julki. - Skądmożeszwiedzieć, że nie lubisz, jeżeli tego nie spróbowałeś? - to pytanie zadawałem zwykle ja, ale nie kotom,tylko Julce, zwykle wtedy gdy krzywiła się na jakąś kulinarnąpropozycję, mówląc - tego nie będę jadła, bo tego nie lubię. 26. - I nie spróbuję - Gieniobył twardy i nie zamierzałustąpić. -Mądre z was kocuraki. Julka będziesię kąpać sama- popierałem zwierzaki. - Tak? To ia się -w ogólenie będękąpać - odpowiadała Julka. - Albo z kotami,albo w ogóle. - Trzy zwierzaki i ty- to razem czworo. Czylibardzodużo- tłumaczyłem. - Razemsię w wannie nie zmieścicie. - Tak? To ja chcęsię kąpaćpo jednym. - Chcesz powiedzieć, żenie razem, tylko w pojedynkę podpowiadałem. - Tak. Tak. Tak. - Zgoda. Ty zaczynasz - kończyłem dyskusję. Julka szła się kąpać i w trakcie kąpieli,zajęta zabawą, zapominała o pierwotnym pomyśle, a Herman, Zofia i Gienio biegli w tym czasie do pokoju Julki, żeby zająć ulubione miejscado usypiania. Oczywiście najpierwbyłoto łóżkoJulki, ale stosując tę samą taktykę,co przy wspólnej kąpieli, udało mi sięwyperswadować kotom ich pomysł. Po kąpieli i pożegnaniu Luli Julka lądowała w łóżku. Iteraz dopiero się zaczynało. Mówiąckrótko, wszystkie działaniaJulki wykonywane po wylądowaniu miały jeden cel - nie dać 27. się uśpić, a jeżeli już - to jak najpóźniej. Dorealizacji tego zamierzenia służył wyrafinowany arsenał środków odciągających. W jego skład wchodziły między innymi:figura nr 1 -"Wańka Wstańka", polegająca na ,,---^"^ automatycznym siadaniuna łóżku i półautomatycznym(bo z moją pomocą)kładzeniu się z powrotem,i figura nr 2 - "Ja wysiadam", polegająca na raptownym ześlizgiwaniu się z łóżka na podłogę i próbie ucieczki. Dodać trzeba, że działaniaz figurami odbywały się na oczach zachwyconej publiczności, która dopingowała wykonawczynię i, podobnie jak nameczubokserskim, udzielała jej fachowych porad. Możecie sobiewyobrazić, jaki powstawał harmider. A już o usypianiu nie mogło być oczywiście mowy. Po opanowaniu sytuacji - uciszeniu widownioraz przyłożeniu Julki do poduszki - następowała najważniejszaczęść wieczoru- bajka. - Tato? A opowiesz mi bajkę,. -..-. -..-. ..7-, - pytało moje dziecko, dobrzewiedząc, że tak. - Opowie, opowie - uspokajająco interweniowała Zofia. -Czy ktośsię ciebie o coś pytał? A właśnie że nie opowie -odpowiadałem z przekąsem. 28. - Jak Duży nie chce, to ja mogę - zgłaszał się na ochotnikaGienio. -To już lepiejbędzie, jak ja opowiem. O czymma być tabajka? -pytałem. - To może o proszku Gogoni -zaproponowała Julka tymrazem. -O czym? - O proszkuGogoni. No, że był sobie taki proszek i zmywałwszystkie plamy po kotach. - O proszkuGogoni! Mychcemy o proszku Gogoni! - uaktywniała się publiczność. - Nie mam pomysłu na proszek Gogoni. -Uuuuuu! - komentowało zawiedzione audytorium. - To przeczytaj mi o Jasiui Małgosi - zadecydowała Julka. -Chyba żartujesz. - Dlaczego? -Nie będę ci czytał chorej bajki. I to na dobranoc. - Dlaczego chorej? -Nie powiesz mi chyba, że bajka kończąca się wrzuceniemkogoś do gorącego pieca jest bajką zdrową. - Ale babciami ją czytała. -Babcia to babcia, a ja to ja. Nie mamowy. Niechcę, żebyśniły ci siępotemkoszmary. - A dlaczego takie bajki w ogóle są? - zapytał Gienio. Pytanie było bardzo dobre,ale nie o tej porze. Dyskusja naten temat mogłabytrwać do rana i podejrzewam, żeo to w zadaniu tego pytania tak naprawdę chodziło. - To, że są, wcale nie znaczy, że trzeba je czytać - odpowiedziałem. 29. - W takim razie chcę bajkę o złej czarownicy. Albo nie,o potworze. O złym potworze,który chciał zjeść Hermana -zażądała Julka. - Na świecie nie ma potworów - skłamałem. -A ten, który chciał zjeśćHermana? - To jest potwór, którego, nie wiedzieć czemu, sama sobiewymyśliłaś. Jego niema. Prawda, Herman? Pytanie zostało bez odpowiedzi, ponieważ Hermana jużw Julki pokoju nie było. - Ja chcę bajkęo potworze - upierała sięJulka. -Niema mowy. Nie będę ci opowiadał takich bajek. Wybij tosobie z głowy. Nie chcę, żeby po takich bajkach śniły cisię złe sny. Zapomnij o tymrazna zawsze. Julka przezchwilę udawała, że jest obrażona, ale w końcuzapytała: - A skąd się biorą złe sny? -Mogę powiedzieć ci, skąd siębiorąpiękne i kolorowe -chcesz? - Chcę. -Wieczorem, kiedy każde dziecko leży jużw lóżku, naniebie nad miastem pojawia się Ogromny Sennikowiec. - Ogromny Sernikowiec? Z ciasta? -Gienio wyraźnie niedosłyszał. - Ogromny Sennikowiec - taki pojazd,w którym znajdująsię piękne sny. I kiedy leżysz sobiew łóżkui przed zaśnięciem 30. myślisz o czymś pięknym i kolorowym, pilot i załoga Sennikowca łapią i odczytują twoje myśli na specjalnym komputerze. - Pierwsze słyszę - zdziwił się Gienio. -Ja też - poparłagoZofia. - Ale daj Dużemu skończyć,botojest, jak sądzę, ciekawa teoria. - Jak wam się niepodoba, to mogę wampowiedzieć teorię naukową. -Duży, nie denerwuj się przypadkiem. Opowiadajo tymSernikowcu - pojednawczo odezwał się Gienio. - Sennikowcu. -I co dalej z tym Sennikowcem? -zapytała Julka. - Kiedy myślisz o czymś pięknym i kolorowym. -Na przykład o pięknym,kolorowym słoniu - rozmarzyłasię Julka. - Na przykład o pięknym, kolorowym słoniu, Kiedy już zaśniesz, ten wymyślony przez ciebie piękny kolorowy słoń wy31. skakuje z Sennikowca i ląduje w twoim śnie. I pięknie i kolorowo ci się śni. - Albo piękny, kolorowy dinozaur - rozmarzyła się Julka. -Albo piękny, kolorowy dinozaur. - Ale, zaraz,zaraz - słoń wyskakuje? Jak? - Gienio nie bardZOmógł sobie wyobrazić tę sytuację. - Normalnie. Otwiera drzwi Sennikowca i hop. - Ale tak bez niczego? - dziwiłsię Gienio. - Jak to bezniczego? -No tak po prostu - hop ileci, i spada? I nic sobie nie zrobi? - No, jeżelio topytasz, to ma spadochron. -Dwa spadochrony - powiedziała Julka. - Dlaczego dwa? - zapytałGienio. - Bo na jednym leci słoń, a nadrugim trąba słonia. ą ^ W ^ -Aha - Gienio wyobraził sobie tego pięknego kolorowegosłonia, który właśnie wyskoczył, i wyraźnie się nad czymś zastanawiał, - Wiesz, Gieńku, on ma nie dwa, tylko trzy spadochrony -poprawiła się Julka. -Trzy? - Trzy No bo, wiesz. Na jednym słoń, na drugimtrąbasłonia, a na trzecim ogon słonia. Naprawdę. Gienio przez chwilęmyślał intensywnie,a potem zapytał: - I mówisz, Duży, że jak ja sobie o czymś przed zaśnięciemmyślę, to. - Gienio przerwał swojąwypowiedź, bo znowu cośsobie wyobraził. 32. - O czymś przyjemnym, Gieniu. Tylko o czymś przyjemnym. - To to,o czymsobie myślałem, potem spada, tak? - dokończył Gienio. -Tak. - To jest niemożliwe - Gieniostanowczo pokręcił głową. -Dlaczego? - Bo by mnie telodówkiprzygniotły. Dlatego. - Lodówki nie są przyjemne - powiedziała Julka. -Jak dla kogo- wytłumaczyła jej Zofia. - Chociaż nie. Jak się nalodówkę ponakleja naklejki, to jest przyjemna - zgodziła się Julka. Znowu zanosiło sięnapoważną;dyskusję, bo Gienio usiłowałJulce wytłumaczyć, że o tym, czy lodówkajest przyjemna, czy nie, niedecyduje wcale ilość naklejek na lodówce, tylko zawartość lodówki. Na dodatek dopokoju, zwabiony tematem rozmowy,wrócił Herman,który też chciałkoniecznie zabrać głos w tej sprawie, bo miał poważny dylematnaturyfilozoficznej: jeżelion, Herman, przed zaśnięciembędzie myśleć o fabryce lodówek, to co spadnie? Fabryka czylodówki? I, jak zwykle w takich wypadkach, usypianie Julkiniebezpiecznie się oddaliło. 33. - Może dzisiaj zaśniesz bez bajki - nieśmiało zaproponowałem. -Nie ma mowy. Na dobranoc bajka musibyć - w imieniuJulki głos zabrał Herman. - Zlitujcie się. Naprawdę nie mam już siły. - Skoro ty nie masz siły, tow takim razie może jednak jaopowiem Julce bajkę, a ty się położysz i sobie odpoczniesz -zaproponował troskliwie Gienio. -Rzeczywiście,nie wyglądasz zbyt dobrze -głos Hermanabył jeszcze bardziej zatroskany niż Gienia. - Nie ma mowy. Ja sobie pójdę, a wy będziecie się wygłupiaćdo rana. - No co ty, Duży- my jesteśmy poważne koty. Gienioopowie bajkę i Julka grzeczniezaśnie. Przecież dziecko musi w nocyspać, a nie się wygłupiać -Zofia podzieliła się ze mną kolejnązłotą myślądoświadczonego pedagoga. - Tak, tak. Gienio opowie mibajkę. Gienio. Gienio. - Nie ma mowy. Ja opowiem. - Ale ja nie chcę, żebyśty mi opowiadał. AlboGienio,albonie zasnę - Julka znowu usiadła na łóżku i napotwierdzenieswojej stanowczej postawy uderzyła ręką w kołdrę. Z tej grożącej poważnym konfliktem sytuacji były dwawyjścia. Albo się zgodzę, albo nie. ^-"^ Wybrałem to pierwsze. ^ " ^^ u\ - Nodobrze. Ale tylko dzisiaj. -- - To się jeszcze zobaczy. - Słucham? 36. - Nic, nic, tak mi się tylko powiedziało - Gienio w geściepojednania machnął łapą. -Zanimwyjdę, chcę wiedzieć, o czym będzie ta bajka -powiedziałem. - O czym ma być bajka? - tonemzawodowego opowiadacza bajek zapytałGienio. - O potworze - beznamysłu odpowiedziała Julka. -Proszę bardzo- Gienio popatrzył na mnie, dając mi dozrozumienia, żebym sobie już poszedł, bo zawodowy opowiadacz bajek nie będzie dzielił się swoimi pomysłami z kimś, ktotych pomysłów nie ma. Czyli ze mną. - W żadnym wypadku - zaprotestowałem. - Chyba paręminuttemu jasno się wyraziłem. Prawda? - Popieram Dużego - poparł mnie Herman. - Na Potworasię nie zgadzam. - W porządku, nic nasiłę. Opowiem bajkę o zwierzątku latającym - powiedziałGienio, jednocześnieporozumiewawczo mrugając do Julki. - O zwierzątkulatającym! Jachcę o zwierzątkulatającym. - Tylkobez żadnych numerów - ostrzegłemopowiadacza. Pocałowałem Julkę na dobranoc i znacząco pogroziwszyGieniowi palcem, wyszedłem z pokoju. I to był, niestety, mój biąd. A dlaczego? Posłuchajcie. 37. W środku nocy obudził nas płacz. To płakała Julka. Obojez Lulą zerwaliśmy się na równe nogi i pędem wpadliśmy dosypialni naszego dziecka. W pokoju działała już ekipa ratunkowa, dowodzonaprzez Lwicę OpiekunkęStada. Lwica skakała po łóżkuJulki,machając w powietrzu łapami, a Gienio i Herman miotali się po pokoju, starając się wypełnić rozkazy Lwicy. - Zamknąć drzwi,otworzyć okna! - komenderowała Zofia. Gienio jednym skokiem uwiesił się naokiennej klamce,a Herman z podłogi ciągnął go za ogon. - Urwiesz mi ogon! - krzyczał Gienio, - Za klamkęclągnij! Za klamkę! - przekrzykiwał go Herman. - Przecież ciągnę"! -Ale nie wtę stronę, co trzeba! - Tow którą mam ciągnąć? -Ciągnij w dmgąalbo w trzecią! - Herman dla zwiększenia siły otwarcia wczepił się wfirankęi za chwilę obaj ratownicy, plus karnisz, plusdoniczka, znaleźli się na podłodze. - Wybijcie okno! Wybijcie okno! - skacząca i dyrygującaakcją ratunkowąLwica Opiekunka Stada źlewymierzyła kolejny skoki trzasnęła nosem o podłogę, 38. Lula przytuliła Julkę, a ja zająłem się zawiniętymi w firankę Gieniem i Hermanem. Zofia, mimo oszołomienia zderzeniemz podłogą, starała się dalej prowadzić akcję, ale upadając,przygryzła sobie język, toteż nie bardzo mogła mówić i tylko,sepleniąc, powtarzała w kółko: - Tsepacką! Tsepacką! Załatwcie ją tsepacką! - No już dobrze - Lula utuliła Julkę. - Co się stało? - Mucha -tuląc się domamy, powiedziała uspokojona Julka. -Jaka mucha, kochanie? - zapytała Lula. - Tu nie mażadnej muchy. - Ogromna, z czarnymiskrzydłami. I miała brudne 39. łapy. Była tu, widziałam ją. Chciała mnie ugryźć - powiedziała Julka i znowu się rozpłakała. - Pewnieci się przyśniło, kochanie- Lulaznowu przytuliłaJulkę i położyła się obok niej. - Śpij, Juleczko, mama jest przytobie. Zabrałemkoty na dół. Opatrzyłem rozbity język Zofii, sprawdziłem,czy ogon Gienia nie jest naderwany, i wymasowałemobolałego po akcji ratunkowej Hermana. W końcu poszliśmy spać. Na całe szczęście już bez podobnych przygód. Julka budziła sięw nocy parę razy, ale, bezpieczna wobecności mamy, zasypiała. I przyszedł ranek. - Słońce ratuje miasto przednocnymistrachami - powiedziała na powitanie nowego dniabohaterka nocnych alarmów. -Wsystkodobze? - wysepleniła Zofia. -W poząsiu? - Wpoząsiu - odpowiedziałaJulka. -Jak wróciszz przedszkola, tozastanowimy sięnad tym, jak jązłapać, żebyznowu nie latała -powiedział Herman. - Mucha nie będzie już latać- powiedziałem. -Skąd wiesz? - zapytał Herman. -A jak wróci? - Nie ma mowy - powiedziałem i odwiozłem Julkę doprzedszkola. Kiedy wróciłem, usiadłem przed domem i poprosiłem całą trójkę na małą rozmowę. 40 - O czym była wczorajsza bajka? - zapytałem Gienia. - No jak to,o czym? Takjak się umawialiśmy. O zwierzątkulatającym. - I co to zwierzątko latające robiło? -Nolatało, latało i tego. - powiedział Gienio. - A jak przestało latać? - zapytałem. - Jak przestało latać, to tego. usiadło - powiedział Gienio. - A jak tozwierzątko latające wyglądało? -No, tego. było trochę podobnedo muchy. Ale tylko trochę- powiedział Gienio i popatrzył na Zofię i Hermana, ale z ichstrony tym razem nie mógł oczekiwać pomocy. Zofia i Hermanoglądali sobiełapy i widać było, że jest im tego. głupio. - A czy przypadkiem to tylko trochępodobne do muchyzwierzątko latające niebyło też tylkotrochępodobne do potwora? - zapytałem słodko. - Nie pamiętam - powiedział Gienio. -Wy też nie pamiętacie? - Nie bardzo, bo jak Gienioopowiadał, to my już spaliśmy. -Aha. I jaki masz teraz pomysł, Gieniu? -zapytałem. - Nie mam żadnego - powiedział Gienioi potem zrobił się ze wstydu jeszcze bardziejrudy i uciekł schować się u królików dziadka. -To terazjuż wiecie, dlaczego na dobranoc nie możnaopowiadać bajek o potworach. - Powiedziałem i zostawiająckoty sam na sam z bajkami na dobranoc, poszedłem do domu, 41. wystawiłem na balkon leżak i wpatrzony w bezchmurne niebo myślałem o tym, skąd się biorą złe sny. A kiedy Lula przywiozła Julkęz przedszkola, już na progu obie panie przywitaładelegacja:Gienio, Zofia i Herman. Gieniotrzymał w łapie ogromnybukiet żonkili, - Ojej, jak miło- ucieszyła sięJulka. - To dla mnie? - Przepraszam za zwierzątkolatające - powiedział Gienio,wręczając Luli kwiaty. - Ja naprawdę nie chciałem. - I my też przepraszamy - powiedzieliZofia i Herman. -Zajakie zwierzątko latające? - zapytała Lula. - Jak to zajakie? To Dużyci nic powiedział? - zdziwiłsięGienio. - Nie. A miał ml coś powiedzieć? - W takim razie jeszcze raz przepraszam - powiedział Gienio i odebrał Luli kwiaty. -I my teżprzepraszamy -powiedzieli Zofia i Herman. - To w takim razie, Duży, ciebie przepraszam - powiedziałGienio, wręczającmi bukiet. -Mnie? A za co? -spytałem. - Ty już lepiej nieudawaj. Chybawiesz, zaco. Za zwierzątko latające -Gienio trochę zaczynał się gubić. Niestety - sytuacja kongo-bongo ma dwakońce, 42. - I my też, Duży, cię przepraszamy - dołączyli się do przeprosin Zofia i Herman. -Tochyba Julkę powinniście przeprosić - powiedziałem. - Julkę? A za co? -zdziwił się Gienio. - Za zwierzątko latające -podpowiedziałem. -W takim razie jeszcze raz przepraszam - powiedział Gienio, odebrał mibukiet i wręczył go Julce. - I my też jeszcze razprzepraszamy - powiedzieli Zofiai Herman. -Mnie? A za co? -spytała Julka, która po pełnym wrażeńdniu w przedszkolu nic już, na szczęście, z nocnego koszmarunie pamiętała. 9 9 -Za zwierzątko latające -powiedział Gienio. - Za jakie zwierzątko? - spytałaJulka. - Nieważne, już odleciało - powiedział Gienioi już całaczwórka miała zająć się na sucho nauką wchodzenia na drzewo, jak wymyślił Gienio, kiedy zadałem ostatnie, bardzo niewygodne pytanie. -A skąd masz teśliczne kwiatki, Gieniu? Gienio nie zdążyt odpowiedzieć,bo zza furtki dobiegi głossąsiada. 43. - Halo! Proszę pana! Ja w sprawie pańskiego orangutana! Czypan wie, co on tym razem nawywijał? - Ratunku! Potwór, potwór! - zawołała Julkai cała naszarodzina z krzykiem uciekła do domu. Dobranoc. Historia druga Julka i koty w kosmosie Sobota miała być słoneczna, ciepła i bardzo, ale to bardzo przyjemna. Tak przynajmniej w piątekmówił pan, zapowiadający w telewizorze pogodę, z uśmiechem zachęcającwszystkich widzów do aktywnego wypoczynku na świeżym powietrzu. - Coto jest aktywnywypoczynek na świeżym powietrzu? -zapytała Julka. - To jest forma spędzania wolnego czasu - udzieliłemwyczerpującej odpowiedzi. -To znaczy? - Julka nie dawała za wygraną. - To znaczy,że zamiastgodzinami leżeć wotwartym oknie,jak niektórzy, można pójść na spacer albo na rower. -Czychcesz przez to powiedzieć,że niektórzy wypoczywają nieaktywnie? - zapytał, nie otwierając nawet jednego oka,wylegującysię na moich kolanach Gienio. 45. - Chcę przez to powiedzieć, że niektórzy wyłącznie wypoczywają. -Na przykładkto? - nie otwierając nawet jednego oka, dodyskusji włączył się Herman, dla odmiany wylegującY się nakolanach Luli. - Na przykład sąsiad - odpowiedziałem. -Sąsiad godzinami leżyw otwartymoknie? - Gienio leniwieotworzył jedno oko. - A na którym piętrze? -Nadziesiątym- odpowiedziałem. - Popatrz, Herman. Duży ma te. przewidzenia. Przecież dom sąsiada nie ma dziesięciu pięter. Tylko jedno - czujnie zauważyłGienio. - Tato! A dlaczego dom sąsiada nie madziesięciu pięter, tylko jedno? - zapytała Julka i, jakzwykle w takich momentach, poczu łem się zagrożony. 46. - Ja teraz oglądam wiadomości sportowe - powiedziałem. -A dlaczego oglądasz wiadomości sportowe? -ciekawa świata Julka jak zwykle chciała wiedzieć wszystko, i to natychmiast. - Bo mnieinteresują - odpowiedziałem, pewny już, że zachwilęsytuacja kongo-bongo doprowadzi do małego spięcia. -A dlaczego clę interesują? -żadnych tajemnic, Julka musiała poznać całą prawdę o mnie i wiadomościach sportowych. - A dlaczego słoń ma trąbę? - zapytałem. - Duży, ty to jakiś dziwny jesteś- powiedziałHerman,nadstawiając Luli brzuch do głaskania iw dalszym ciągu nie otwierając nawet jednego oka. -Nie wiesz, dlaczego słoń ma trąbę? - A ty wiesz? -Nojasne. Słoń ma trąbę dlatego, żebymógł nią sobiemachać - wyjaśnił mi Herman, Znawca Słoni. - I jeszcze dlatego, żeby mógł nią poklepać drugiego słonia- zabrał głos Gienio. -A po co słoń klepiedrugiego słonia? -zapytała Julka. - Są różneteorie na ten temat - Herman, Znawca Słoni,tajemniczo zawiesiłgłos. -Znasz chociaż jedna,? - zamiast siedzieć cicho, bmąlemdalej. Na własneżyczenie. Siła działania kongo-bongo jest niepojęta. - Znam nawet kilka - Hermanotworzył wreszcie oczy i popatrzył na mnie z wyraźnym politowaniem. ChybawszyscyZnawcy Słoni reagują tak samo na, według nich, dziecinnepytania. - To możesz nam chociaż jedną zaprezentować? -Proszę bardzo. Słonieprzekazują sobietrąbą informacje. 47. - Ważne informacje - dodałdrugi Znawca. -Ważne? Na przykład, jakie? - zapytałem. -Na przykład takie, że jak jeden słoń pokaże trąbą w lewo, todrugi słoń idzie w lewo. - Ajak pokaże trąbądo góry? - zapytałaJulka. - Jak jeden słoń pokaże trąbą dogóry,towtedydrugi słoń wchodzi na drzewo - odpowiedziałem w imieniu obu Znawców Słoni. -Po co? - spytała Julka. - To jest taka forma aktywnego wypoczynkusłoni. Wchodzenie nadrzewo- powiedziałem. - Lula, widziałaś kiedyś słonia wchodzącego na drzewo? - zapytał Herman. - Nie widziałam - odpowiedziałaLula i dostrzegając moją minę, za wszelkącenę starałasię niewybuchnąćśmiechem. -A Duży widział. Niektórzy tomająszczęście - westchnął z udawaną zazdrością Gienio. - Czy ja dobrze usłyszałam- powiedziała obudzonaz drzemki Zofia - że chceciekupić Julcesłonia? Igdzie on będzie spał? 48. - Na oknie u sąsiada - powiedziałem, zdjąłem Gienia z kolan i żeby uwolnić się od towarzystwa, wyszedłem do kuchni. Owiadomościach sportowych mogłem jużzapomnieć. I o reszcie wieczoru też. Zdążyłem usiąść przystole i popatrzeć tęsknie za okno, kiedy za chwilę przybiegłado mnie rozentuzjazmowana Zofia. - Duży, podobnowidziałeś u sąsiada w ogródku wchodzącena drzewosłonie - czy to prawda? WziąłemZofię na ręce i odniosłem ją do pokoju, w którymtrwała ożywiona dyskusja. Doleciały do mnie takie wyrazy,jaktrąba, wspinać się, ogrodnik i zrywać słonie. Na mój widokwszyscy nagle zamilkli. - Słuchajcie - powiedziałem. - Jutro jest sobota. Pan odpogodymówił, że będzie bardzo ciepło. Może byście sobiegdzieś poszli całągrupą, a ja bym spędził parę chwil. - Ze słoniami na drzewie- parsknął Gienio,ale pod wpływem mojegowzroku zaraz się uspokoił. -...A ja bym spędził paręchwil sam. Posłuchałbym muzyki, coś bym przeczytał i tak dalej. Dobry pomysł? - Bardzo dobry - zgodziłasię Lula. - Jutroproponuję wszystkim aktywną formę wypoczynku - zrobimy porządki w ogródku. - Zrobimy? To znaczy, kto zrobi? - zapytałem podejrzliwie,bo zwykletakie deklaracje,jak zrobimy, posadzimy, wykopiemy, zagrabimy, kończyłysię w ten sposób, że w rezultacie pewnych zbiegów okoliczności ja grabiłem, kopałem i tak dalej,a reszta towarzystwa, z Lulą na czele, w najlepsze ganiała się poogrodzie. - My. To znaczy ja, Julka i koty. A ty sobie posłuchaszmuzyki - może być? -zapytała Lula. 49. - Jasne - zgodziłem się ochoczo. Ale to było w piątek. W sobotę okazałosię, że pan od prognozy pogody wprowadziłnas w biąd. Zamiast słońca na niebie kłębiłysię szare chmury, wiał bardzo silnywiatr i o żadnym aktywnym wypoczynku na świeżym powietrzu nie mogło być po prostu mowy. Na dodatek, mimowolnego dnia, Lula musiała cośzałatwić i z samego rana ruszyła samochodem do miasta. W rezultacie zostałem sam ze stadem niezadowolonych,rozkapryszonych, męczących, przemieszczających się nieustannie po domu i niedających mi ani chwili spokoju zwierzaków. Starałem się, jak mogłem,alekażda próba zajęcia koleżeństwa czymkolwiek była dobra tylko na kilka minut. Tak byłoz malowaniem, potem z rysowaniem, potem z wycinaniem,naklejaniem, lepieniem i tak dalej. Państwo kaprysiło, a ja niedawałem już rady. Wreszcie, po kolejnym nieudanym pomyślena atrakcyjne zajęcie, zrezygnowany, z jękiem opadłem nakanapę i schowałemtwarz w dłoniach. 50. - Możecie bawić się, w co chcecie. Ja się poddaję. Jazachwilę wylecę wkosmos - powiedziałem mojemu dziecku. - A kiedy wrócisz? - zapytała Julka. - Nieprędko. -To możemy zaprosić Chłopaków zza Rogu? - zapytała. - Możecie. To znaczy nie. W żadnym wypadku nie. Wy plusChłopaki to mieszankapiorunująca. Nie ma mowy. CHŁOPAKI- - Dużywylatujewkosmos - poinformowała Hermana i Gienia Zofia, która nie odstępowała Julki na krok. -Poczekaj, poczekaj -krzyknęli obaj inatychmiast pojawili sięw pokoju. - Na co mam czekać? -zapytałem. - Na nas. -Chcecie polecieć razem ze mną? - osiągnąłem szczytrezygnacji. - Nie. Chcemy popatrzeć, jak wylatujesz. Jeszcze nigdy niewidzieliśmy, jak się wylatuje w kosmos. To znaczy. nafilmietak. Ale na żywo ina dodatek z udziałem kogoś, kogoznamy,to nie. No wylatuj,wylatuj. -i nie zobaczycie. - Dlaczego? -Bo tak się tylko mówi. 51. - Eee. To po co nas wprowadzasz w błąd? - Poczekajcie- powiedziała Julka. - Wpadłam na świetnypomysł. - Tym razem jaki? - zapytałem z bólem w głosie. - Ale to jest pomysłtylko dla nas - powiedziała Julka i razem z kotami wymaszerowała do kuchni. Najpierwsłyszałem, jak coś kotom tłumaczy, potem usłyszałem -Świetny pomysł wymyśliłaś - a potem minęło może z pięćminut i poderwałem się z kanapy, bo dźwięk, jaki doleciałz kuchni, można było porównać tylko z dźwiękiem wielkiej kosmicznej katastrofy. Za sekundę byłem na miejscu zdarzenia. - Co się stało? - zapytałem. - Nic - odpowiedział Herman. -Realizujemy pomysł Julki - powiedziała Zofia. - Tak, realizujemy mój pomysł - dla pewności powtórzyłaJulka. -Jaki pomysł? - zapytałem. - To tajemnica - odpowiedziała Julka i postukała drewnianą łyżką w stojący przed nią duży czerwony garnek. - No i jak? Może być? - Nie wiem, czy może być - odpowiedziałem. -Nie ciebiepytałam -powiedziała Julka. - Czy do realizacji pomysłu Julki konieczne jestdemolowanie kuchni? - zmieniłem temat. - O co ci chodzi? - Hermanrozejrzał się wokoło. -Gdzie tytu widzisz demolowanie? - A to co jest? - pokazałem mu na leżące na podłodze garnki, patelnie i tak dalej. 52. - Wypadły, jak otworzyliśmy szafkę - wyjaśniła mi Zofia. -Widocznieźle były poustawiane - dodał Herman. - Powiedz Luli, że jak je znowubędzieustawiać, to musi uważać,żeby je dobrze rozmieścić, a nie tak byle jak. Jakby Julce takigarnekspadł na nogę, to od razu złamana. - Przekażę twoją uwagę. Lula na pewno się ucieszy, - Ja tylko dbam o bezpieczeństwo dziecka- wytłumaczyłsię Herman. -Takwłaśnie sądziłem. A gdzie jest Gienio? - Siedzipod garnkiem - odpowiedziała Julka. - No i jak, Gieniu,^^^ może być? - Nicnie widzę -odpowiedział spod garnka Gienio. - Trzebabędzie wyciąćotwory na oczy -powiedziałaJulka. -Już się robi - odpowiedział Herman. - Duży,gdziemaszpiłkę do metalu? - Nie mam piłki do metalu. 53. - To jak wytniemy otwory na oczy? Przecież sonda musiwidzieć- zapytała Julka. - W ogóleich nie wytniemy. -Dlaczego? - Bo to jestulubiony garnek Luli - powiedziałem, podnosząc naczynie. -O co chodzi? Bawić się nie można? - Gienio wyszedł spodgarnka wyraźnie niezadowolony, że psuję im kolejny, bardzodobry pomysł na zabawę. - Można. Ale dlaczegoakurat pod garnkiem? - Odkąd Lula mieszkaz nami, zrobiłeś się taki samjakona- Herman postanowił wziąć mniepod włos. -Od razu musisz wszystko wiedzieć. Co,po coi dlaczego. Takiemamypo prostu założenia,żeby pod garnkiem. Zofia dała mi znak łapą, że chce mi coś powiedzieć naucho. Schyliłemsięna odpowiedniąwysokość, a ona bardzodobitnie wyszeptała - Nieprzeszkadzaj, DużyTo przeważyło szalę mojego rozgoryczenia. - W porządku - powiedziałem. - Róbcie, co chcecie. Ja idęsłuchać muzyki. Są takie momenty w życiu Dużego, że Duży ma po prostudosyć. Ito byłwłaśnie ten moment. - Toja teraz proponuję, żebyśmy poszli na górę- powiedziała Julka i poszli. Chciałem jeszcze o coś zapytać,ale zrezygnowałem, bomoje dziecko dzielnie maszerowało po schodach, zamiast po54. ręczy trzymając się ogona Gieńka i jednocześnie coś tłumacząc zasłuchanemu Hermanowi. - Wszystko pod kontrolą -powiedziała mi na pożegnanieZofia i pogalopowała za resztą grupy. Iwyobraźcie sobie, że zrobiło się całkiem miło. Nikt nie krzyczałciągle - Tato iTato. Niktnie miał naburmuszonej miny, jasobiesiedziałem na dole i słuchałem muzyki, a oni siedzielina górze i. - No właśnie,co oni tam robią? - pomyślałem. Przecież nieposzlispać, chociaż spokój jest taki, że wygląda, jakby poszli. Nie ma rady - trzeba sprawdzić. Po cichu wdrapałem się na schody i po cichu, żeby nikogoprzypadkiem nie zdenerwować, zajrzałem do pokojuJulki. Pokój był pusty. Przynajmniej tak się mogło wydawać. Nikogoz grupy w nim nie było, za to było coś innego. Bałagan, jakbyprzezpokój przeszedł tajfun. Albo dwa. Na podłodze leżaływszystkie rzeczy, które normalnie znajdowały się w szafie. Ktośje musiał stamtąd wyrzucić. Ale kto i po co? Wszedłemdopokoju. Z zamkniętej szafy dobiegały podekscytowane głosy. - Uwaga, załoga - mówiła Julka. - Przednami jakaś bulwa. Włączyć dodatkowąmoc! Komputer Pokładowy, proszę powiedzieć, co to jest za bulwa. - Mam za mało danych- odpowiedział Komputer Pokładowy, czyli Herman. -Oddaję steryAutomatycznej Pilotcei idę przygotowaćSondę. - Tu Automatyczna Pilotka - to byłaZofia - pytanie doDowodzącej: gdzie mam lecieć? 55. - Tam, po lewej, widzę jakąś fajną planetę - odpowiedziała Dowodząca, czyli Julka. - Komputer Pokładowy:czy możemy tam lecieć? - A kto namzabroni? Nojasne, że możemy. Cały kosmosnasz" - Komputer Pokładowy był dosłownie wniebo- albo wkosmos-wziętY. - No to lecimy. No to lećcie - pocichu wyszedłem z pokoju. Grzecznie siębawią. Okna są pozamykane, sufitu nie powinni przebić - jestdobrze- pomyślałem, wracając na kanapę. Zamknąłem, aletak nie do końca, oczy ioddałem się dawno niewykonywanej,ulubionej czynności, czyli słuchaniu muzyki. Po pewnym czasiezobaczyłem, jakGienio, z plecakiem Julki na grzbiecie i w jejmasce do nurkowania w kształcie żabiej mordki, przemknął pocichu do kuchni, a potem do biura - pokoju, gdzie stał komputer i telefon. Pokój tenbył objęty całkowitym zakazemwchodzenia -przebywaćw nim można było tylko w mojej albo Luliobecności. - Zapomniałaś, żabko, jaka byłaumowa? - zapytałem, stając obok Gienia. -Tutaj sami nie wchodzimy. - Nie jestemżabką - obruszył się Gienio. -A kim jesteś, czerwony zwierzaczku w plecaczku, z zieloną żabią mordkąna dokładkę? - Jestem Samosterującą Sondą Kosmiczną Gienio Cztery -odpowiedział zwierzaczek, czyli Gienio. -Aha - powiedziałem. - Adlaczego, Samosterująca Sondo Kosmiczna, bawisz się telefonem? -zapomniałemwampowiedzieć,że kiedy wszedłemdo biura, Gienio trzymał w łapie słuchawkę telefonu. 58. - Ja się nie ba- ą ^wie - odpowiedziała SamosterującaSonda. -A co w takimrazierobisz? - Dzwonię. -Naprawdę? A kto ci pozwoliłdzwonić? -Dowodząca. No tak. Przynajmniej dzięki podróży w kosmos wyjaśniłasię zagadka ani Luli, ani mnie nieznanych, tajemniczych numerów, pojawiających się co miesiąc na wykazie połączeń doiączanym do rachunku. Zagadka wysokości rachunku przyokazji też. - To może jednak odłożysz słuchawkę i nie będzieszdzwonił? -Jużzadzwoniłem - oznajmiła SamosterującaSonda i lekkim truchtem wybiegła z biura. Usiadłem przy stole w kuchni i zacząłem się zastanawiać,jak rozwiązać problem dzwonienia za pozwoleniem Dowodzącej. Ale zanim zdążyłemsię dobrze skupić i wymyślić jakieśrozsądne wyjście, w kuchni pojawili się ONI. SamosterującaSonda Kosmiczna, Komputer Pokładowy, Automatyczna Pilotkai Dowodząca. Dowodząca miała na głowie rajstopy, założone tak, że zwisające w dół końce upodobniały jądo jakiegoś stwora z planety Iks albo Igrek. Reszty stroju dopełniałydość duże ilości biżuterii-kilka naszyjników, parę pierścionków, bransolety i różnetam 59. takie. Jednym słowem, na pierwszy rzut oka widać było, że Dowodząca to jest ktoś. Dowodząca trzymała na sznurku Samosterującą Sondę Kosmiczną,która miała skarpety zrobionez obciętych palców wełnianych rękawiczek. Czyje to były rękawiczki, niemuszę chyba dodawać - to już się staje powoli nudne. KomputerPokładowy i Automatyczna Pilotkamieli zesobątony sprzętu, służącego prawdopodobniedo założenia bazynanowo odkrytej planecie. Na całe szczęściebył to sprzęt niewidzialny. Aha, i wszyscy porozumiewali się przez niewidzialne krótkofalówki. - SamosterującaSonda Kosmiczna doDowodzącej. To jestplaneta KUCHNIAX. - Dowodząca do Sondy. Czy planeta KUCHNIAX jest zamieszkała? 60. - Samosterująca Sonda Kosmiczna do Dowodzącej - tak,jest zamieszkała. -Dowodząca do Sondy Przez kogo? - Przez kilkaszafexów, zlewax, cztery krzesłaxy, stółax i taborex. -Mnie chyba nie potraktowali jako mieszkańca - pomyślałem, przyglądając się całej ekipie. - Komputer,czy są to mieszkańcy niebezpieczni? -zapytała Dowodząca. Komputer Pokładowy wykonał szereg operacji obliczeniowo-porównawczych ipo przeanalizowaniu danych odpowiedział, że raczej nie. - Dlaczego raczej? - zapytała Dowodząca. Komputer odpowiedział, że czuje dziwną, dawno niespotykaną wiązkę mocy, która pochodzi z NOK-u, czyli Niezidentyfikowanego Obiektu Kuchniaxowego. I że tamoc go niepokoi. - Czychodzio Zasobnik Polar? - zapytała AutomatycznaPilotka. - Nie. To coś bardziej poważniejszego - Komputer Pokładowy kręcił nosem, starając się wyczućnadchodzące niebezpieczeństwo. - To chyba Strażnik Zasobnika Polar. - Co robimy? Rezygnujemy z misji? - zapytała Automatyczna Pilotka. -W żadnym wypadku - postawiła się Samosterująca Sonda. -Załatwimy to raz-dwa. Bierzemy zasobnik i znikamy - A strażnik? -Udawajmy, że go niewidzimy. Za mną - powiedziałaSamosterująca Sonda i całaekipa ruszyła w stronę kąta,w którym stała lodówka. 61. Przyglądałem się tej akcji z rosnącym zainteresowaniem. Dawno nie widziałem tak zorganizowanego zespołu, wspólniedążącego do osiągnięcia jakiegoś celu. A jaki to był cel,przekonałem się za chwilę, kiedy cała czwórka zatrzymała się podzasobnikiem Polar - czyli lodówką. Komputer i Sonda przezchwilę mocowali się z zasobnikiem, usiłując ruszyć go z miejsca, ale nie dalirady. - Jest piekielnieciężki - powiedziała Sonda. -Musi zawierać ogromne ilości interesujących nas materiałów badawczych - radośnie oświadczył Komputer. - Tak, to bez wątpienia jest epokowe odkrycie - Sonda teżnie kryła radości. - Tylko jak my go przetransportujemy na pokładpromu? - Zbadamy gona miejscu - jak zwykle wtrudnych momentach, losy misji zostały uratowane przez błyskawiczną decyzjęDowodzącej. - Uwaga - otwieram. Dowodząca,czyli Julka,otworzyła Zasobnik Polar, czyli lodówkę, i już cała ekipamiała zacząćzaznajamiać się z ogromnąilością interesujących ją materiałów badawczych - między innymi lodów (tym zajęłaby się prawdopodobnie Dowodząca)i mięsa na obiad (które całkowicie i nieodwracalnie zbadałaby reszta załogi) - kiedy wkroczyłem do akcji. - Stop - powiedziałem, zamykając lodówkę. - ZasobnikPolar pozostanie nienaruszony. - Ostrzegałem was przed nim! To Strażnik Zasobnika! Odkrył nas! Uciekajmy! - Komputer Pokładowy z wyraźnymi oznakami paniki usiłował schować się pod Zasobnik,czyli lodówkę. 62. - Spokojnie - w sytuacjach krytycznych opanowanie Dowodzącej było godne pozazdroszczenia. - Ten strażnikjest robotem. - Czy to zmienia sytuację? - z nadzieją w głosie zapytałKomputer. - Całkowicie - w imieniu Dowodzącej odpowiedziałaAutomatyczna Pilotka. - Odetniemymuzasilanie i przestanie byćgroźny. - Ej, ej, żebym ja tobie przypadkiemnie odciął zasilania. -Nie wdawajcie sięz robotem w dyskusje,to nie ma sensu -powiedziała Samosterująca Sonda. - Poczekajmy na wsparcie. - Udało ci się je zawiadomić? - zapytała AutomatycznaPilotka SamosterującąSondę. - Były trudności, ale jakoś dałem sobie radę. W ogóle tomusimypoprosić Lulę, żeby kupiła nam komórkę, bo Duży szpieguje i czepia się, jak dzwonię. Przyznamsię szczerze, że mnie zamurowało. Już chciałemcoś powiedzieć, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. - Noco tak stoisz? Idź otworzyć - poleciła mi Dowodząca. - Oczywiście - ja pójdę,a wy dobierzecie się do zawartościlodówki. Nie ma mowy. - Robotodmawiawykonania polecenia - stwierdził,cedząc słowa, Komputer. - No, no. Corazlepiej. - Zbuntował się i może stanowić dlanas wszystkich realnezagrożenie - potwierdziła Samosterująca Sonda. -Trzeba go wycofać z eksploatacji - dodała Automatyczna Pilotka. - Żebymja cię zaraz nie wycofał. -Tato. Trzeba otworzyć drzwi - powtórzyłaDowodząca,wzięła mnie za rękę izaprowadziła doprzedpokoju. 63. Otworzyłem drzwi. Za nimi stało WSPARCIe - wezwanewcześniej telefonicznie przez Sondę. Wsparcie w postaci Chłopaków zza Rogu. Nie powiemwam, jakbyli ubrani. Sami tosobie wymyślcie. Powiem wam tylko tyle, że na pierwszy rzutoka widać było, że są Chłopakami zza Rogu nie z tej Ziemi. ^= o o o -Kropka, kropka, kreska, kreska - powiedział, wchodzącdo domu, Dowódca grupy Chłopaków zzaRogunie z tej Ziemi. - Kółko,krzyżyk,kółko, krzyżyk - odpowiedziała Dowodząca. -Kropka, kreska? - zdziwił się DowódcaChłopaków. - Krzyżyk,krzyżyk - odpowiedziała Dowodząca. -Krzyżyk, krzyżyk? - upewnił się Dowódca, pokazującnamnie łapą. 9 .--. i^' + 3-^- Dowodząca tylko skinęłagłową. W łapachChłopaków zza Rogu nie z tejZiemi pojawiły się nagle sznury i sznurki. - Co to, to nie- nie pozwalam -' - odezwałem się na widok 'sznurów i sznurków. Wyobraziłemsobie, jak obie grupyzapomocąprzyniesionychakcesoriów usiiująprzetransportować Zasobnik Polar,czyli lodówkę, na górę, załadować go na pokład promu i odlecieć, Ale nic się takiego nie stało. Pojemnik pozostał nienaruszony, 64. - Krzyżyk, krzyżyk! - zakrzyknął Dowódca Chłopaków. - Krzyżyk, krzyżyk" -zakrzyknęła ekipa przybyszów na planetę KUCHNIAX i obie grupy z radosnym wyciem rzuciły sięna mnie. -Brać robota! Wiązać go! - podgrzewała obieszalejącegrupy Samosterująca Sonda. Sama nie brała udziału w zajściu, tylko majstrowała coś przy zasobniku. Zabawa była przednia i oprócz wywróceniakrzeseł i malej demolki w kuchni nicsię nikomu nie stało. Atakujący jużprawiemnie związali, ale atak przerwało pojawienie się Luli,którawróciłado domu. Razem z nią pojawił sięsąsiad, który,wywabiony rykami dochodzącymi z naszego domu, jak zwykle zająłpozycję obserwacyjną przy furtce i dzięki temu pomógł Luli w przyniesieniu ciężkich rzeczy z samochodu. Widokkuchni, mnie leżącego na podłodze i sporej grupynieziemsko 65. wyglądających zwierzaków, którym przewodziła szalejąca Julka, utwierdził sąsiada w przypuszczeniach, że oprócz komputera dziecko powinno mieć jeszcze wideo i wtedy można zacząćmówić o prawidłowo przebiegającym procesie wychowawczym. Ale żeby kotłować się napodłodze? - tego sąsiad niemógłzrozumieć. Trudno. Po wyjściu załamanego sąsiada Julka z obiemagrupamiprzeniosłasię na górę, bo obiecała Chłopakom zrobić z nimidwa kółka promem. Nie za duże, tak żeby wrócićna dobranockę. A potem wszyscy się pożegnali,umyli i poszli spać. W ferworze wyśmienitej zabawy i tłumienieustannie przemieszczających się i gadającychjak nakręceni kosmitów niktnie zauważył, żeSamosterującaSonda znikła. Rano obudził nas krzykprzerażenia. To krzyczała Lula. Zkuchni. - Aaa! To mięso sięrusza! Za sekundę wszyscy tam byliśmy. Lula stała przed otwartąlodówką. W jej wnętrzu rzeczywiście coś się ruszało. - To nie mięso, mamo. To Gienio - uspokoiła LulęJulka. Rzeczywiście. Mięsa już w lodówce nie było, za to w lodówce był Gienio. I to sporo grubszy niż zazwyczaj. - Co ty tu robisz, żabko? - ztrudemwyciągnąłem Gieniaspomiędzy półek lodówki i postawiłem go na podłodze. Postawiony na podłodze Gienio nie chciał naniej stać,tylko przewrócił się na bok. - Ttt. tttt. ttrroszkęzdrętwiałem - wyjaśnił. - Kto wpadł na pomysł, żeby wsadzić kotado lodówki? -zapytała Lula. 66. Nie było odpowiedzi. Wszyscybylizaskoczeni tą sytuacją - Przecież kotmógł normalnie zamarznąć - kontynuowała Lula. -W wełnianychskarpetkach? -zdziwiła się Zofia. - Nie ma takiej możliwości. No chybażeby siedział tam z tydzień. - Dlaczego wsadziłeś kota dolodówki? - Lula, jak jej sięwydawało, znalazławinowajcę. - Ja wsadziłem? - nie kryłem zdziwienia. -Sam się wsadził. - Ciekaw jestem, co teraz będzie na obiad - zapytał wściekły Herman, bo niespotykana grubość Gieńkaniezbicie świadczyła o tym,gdzie się podziało leżącejeszcze wczoraj w lodówcemięso. Tymczasem Gieniopróbował się podnieść, ale nie dał rady,bo rozjechały mu się łapy i z powrotem wylądował na podłodze. - Koty, jak pingwiny, chodząw zimie - skwitowała próbę Gienia Julka. - Mamo, onjest zimny- dodała, głaszcząc Sondę na pocieszenie. 67. - Proszę natychmiast zawieźć Gienia do weterynarza -zakomenderowała Lula. - Mógł mu się wyziębić organizm. - Nie trzeba do żadnegoweterynarza - Gienio pobladł zestrachu. - Nic mi nie jest. - O tym zadecyduje weterynarz - skończyła dyskusję Lula iwyszłaz kuchni. ri - Niemartw się,Gieniu, doktor Książyk cię zbada. Ijakby co, to da ci zaszczyk - pocieszyła blednącego coraz bardziej Gienia Julka. - Zastrzyk - sprostowałem. - Nie mówi się zaszczyk, tylkozastrzyk. - Albood razu kroplówkę -dodał z chytrymuśmieszkiem Herman. -A jak kroplówka nie pomoże, to doktor Książyk zrobi ci operację - dołożyłaprzerażonemu jużnie na żarty Gieniowi Zofia. Koty iJulka doskonale znały sięna leczeniu, borazem z Lulą pasjamioglądały popularny serial,którego akcja działasię w szpitalu. Gienio protestował, zapierał się jak mógł, przyznawałdo wszystkiego i obiecywał, że już więcej do lodówkinie wejdzie. Ale na próżno. Zapakowałem pacjenta i licznąrodzinę do samochodu i pojechaliśmy do doktora Książyka. Doktor Książyk był najlepszym na całym świecie specjalistą od leczenia zwierzaków. I na dodatek miałogromne poczucie humoru, także każda wizytau niego była podwójnąprzyjemnością. Po pierwsze,zwierzak wracał do zdrowia, apodrugie, odbywało się to w bardzo wesołej atmosferze. 68. - Dzień dobry - przywitał nas doktor Książyk. - Dawno sięniewidzieliśmy. Co was do mnie sprowadza? Herman chichotał, Zofia rozglądała się po gabinecie, Julka jak zwykle zaczynała zadawać mnóstwo pytań - A co tojest, a do czego to jest? Doktor cierpliwie odpowiadał, a pacjent,czyli Gienio, udawał,że go nie ma. - Opowiedzcie panudoktorowi, co się stało, ja muszę sprawdzić, czy zamknąłem samochód -powiedziałem iwyszedłemz gabinetu. Kiedy wróciłem, nic się niezmieniło. Z tątylko różnicą,żedoktor Książyk patrzył na mnie z wyraźnym zainteresowaniem. - Podobno widział pan słonia wchodzącego nadrzewo -powiedziałdoktor. .. - Właśnie, właśnie - nadgorliwie przytaknął Gienio. -To jest pierwsza rzecz, o którą chciałem pana zapytać, ateraz druga- czy to prawda,że czasami wydaje się panu, że Gienio jest żabką? -No, powiedz panu doktorowi, Duży, nie krępuj się -odezwał się znowu Gienio. - Tak, to jest szczera prawda - potwierdziłem. -Sam pan widzi- z ciężkim westchnieniem powiedziałGienio. - Trzeba coś ztym zrobić. Da pan radę? - Dam. Ale najpierw profilaktycznie zbadam was wszystkich- powiedział doktor Książyk. - Zaczynamy od ciebie, Gieniu. 69. - Ja, owszem, siedziałem w lodówce, ale nic mi nie jest -zaprotestował Gienio. -Siedziałeś wlodówce? - zdziwił się doktor Książyk. -A jakdługo? - Całą noc siedział -Herman przestał chichotać. - Jegojakczasami najdzie, to musi siedzieć. - Zofia, czy to prawda? - zapytał doktor Książyk,alepytanie pozostało bezodpowiedzi, bo Zosiarazem z Julką zajętebyły wypisywaniem recept. - Prawda, prawda - ciągnął dalej Herman. - Jemu się czasami wydaje, że jest foką, panie doktorze. Jak mnie pan tu widzi. - I dlatego przesiaduje w lodówce? -Właśnie dlatego. Boje się, że niedługo wyda mu się,żejestszopempraczem i zacznieprzesiadywać w pralce. A jakLulago nie zauważy i zacznie wirować, to koniec - Herman 70. mógł darować Gieniowi siedzenie w lodówce, ale nie mógł mudarować numeru z mięsem na obiad. - Widzę, że sprawa jest poważna- powiedział doktorKsiążyk, mrugając do mnie porozumiewawczo. -Jak najbardziej -potwierdziłem. - Wkońcu nie każdemu się wydaje, że jest foką. - W takimrazie - zaczął doktor Książyk, ale nie dokończył,bo z drugiejczęści budynku wezwano go na pomoc. Doktorwyszedł, a za chwilę wrócił po mnie - okazało się, żejateż sięprzydam. - Proszę niczego nieruszać - zarazwracamy - powiedziałem do Julkii razem z doktorem wyszliśmy. -Wiesz co, Herman? - powiedział Gienio - nigdy ci tegonie zapomnę. -Czego? - udawanie niezorientowanego w temaciebyło specjalnością Hermana. - Już ty wiesz, czego - powiedział Gienio iwyglądaio,że zaraz zaczną dyskutować w inny sposób, dzięki czemuwizyta u doktora nie pójdziena marne, ale Julka przywołała ich do porządku. -Słuchajcie, wymyśliłamświetny pomysł. - Jaki? -Pobawimy się w szpital. - I to mabyć ten świetny pomysł? -Nojasne. Pobawimy się w szpital,ale nie na niby, tylkonaprawdę. 71. - Ooo! To jest to. - Izrobimy operację - Julka pokazała na stół do badańkontuzjowanych zwierzaków. -A kogo będziemy operować? -z nadzieją w głosie zapytał Gienio, łakomie patrząc na Hermana. - Pacjenta -wyjaśniłaJulka. -Pacjenta,czyli kogo? - zapytał Herman. - Ja jestem zdrowa - powiedziała Zofia. -I my też -powiedzieli Herman i Gienio. - No dobra - zgodziła się Julka. - Ja będępacjentem, a wymi zrobicie operację. - Mamy cię przekroićskalpelem? - przeraził się Gienio. - No coś ty. -No to jak chcesz się bawić naprawdę? - Nie musimy udawać, że jesteśmy w szpitalu, bo jesteśmy. -Aa, o to cichodzi. Rzeczywiście, świetny pomysł. No tokładź się na stół i zaczynamy. Doktor Gienio iordynator Herman zawiązali sobiena mordkach kawałki gazy, siostra Zosia z kartki wyrwanej z notesudoktora Książyka zrobiła sobie czapeczkę, która miała zastępować czepek, i po położeniu na stole pacjentki, czyli Julki,doświadczony zespół lekarski przystąpił do operacji. Dzielnilekarze dwoili się i troili, usuwając to wyrostek,przepuklinę, toinne fragmenty pacjentki, a ta dołez zaśmiewałasię z wykonywanych zabiegów. Nagle zadzwonił telefon. - Siostro Zofio,proszę odebrać i powiedzieć, żeby nie przeszkadzali, bo mamy teraz bardzo poważną operację - poleciłsiostrze doktor Gienio. Siostra podniosła słuchawkę. 72. - Tak słucham, klinika. PrzytelefoniesiostraZofia. O co chodzi? Siostra Zofia z uwagąwysłuchała dzwoniącego. - Zarazzapytam doktora - powiedziała pochwili. - Doktorze Gieniu,panpyta, czy możeprzyjechać z kurą, która niechce latać. - Proszę minie zawracać głowykurą - odpowiedziałdoktorGienio. -Przecież widzi siostra, że operuję. Ag. - Doktor teraz operuje - wyjaśniłasiostra Zofia do słuchawki. Prawdopodobniedzwoniący bardzo się zdziwił, bo siostra pospieszyłaz wyjaśnieniami. - Tak jest. Śmiech to zdrowie. Aleto niedoktor tak się śmieje, tylko pacjentka. Dzwoniący znowu coś powiedział,ale siostra nie dosłyszała, bo ordynator Herman wskoczył pacjentce nabrzuch i zaczął na nim podskakiwać,a to spowodowało, że pacjentka wręczeksplodowała śmiechem. 73. - Czy mógłby pan przestać skakać po pacjentce? - zapytała ordynatora Hermana siostra Zosia. -Nic nie słyszę! - Sytuacja jest bardzopoważna - wyjaśnił jej między jednym skokiem a drugim ordynator Herman. - Musimy reanimować. - Ordynator Herman reanimuje i dlatego pacjentce jest takwesoło - wyjaśniłasiostra dzwoniącemu, który najwyraźniej niedawał za wygraną, chcąc przed przywiezieniem kury na badanie dokładnie poznać metody działania kliniki i jej lekarzy. -Nie dosłyszałam, ale spytam. Ordynatorze, panod kurypyta, dlaczegooperuje pan bezkozy? - Bez jakiej kozy? - spytał ordynatorHerman, nie przerywając skakania po brzuchu pacjentki. - Ordynator pyta - bez jakiej kozy? - powtórzyła dzwoniącemu pytanie ordynatora siostra Zosia. - Bez narkozy? Bez jakiej narkozy? Ordynatorze, co to jestnarkoza? - Nigdy się zczymś takim jak narkoza nie spotkałem -odpowiedział ordynator, a kiedy siostra Zosia powtórzyła jegoodpowiedź dzwoniącemu,ten się błyskawicznie, bez pożegnania, rozłączył. Operacja przebiegała pomyślnie. Ordynator Herman doswoich skoków popacjentce dołączył figury akrobatyczne,takie jak fikołek, śruba, korkociąg, doktor Gienio badał pacjentkę za pomocą słuchawkiod telefonu,a siostra Zosiaszykowałasię do zastosowania sztucznego oddychania metodą usta-pyszczek. Operowanawyła ześmiechu i nie wiem, jakby siętowszystko skończyło, gdyby działańwesołych lekarzy nieprze74. rwał okrzyk - O matko! - połączony zestukotem malejącegociała, osuwającego się na podłogę. Tozemdlała pani, która przyszła ze swoimżółwiem do doktora Książyka i po otwarciu drzwi do jego gabinetu zobaczyłanietypowy zespół lekarski w akcji. Pani zemdlała, ale żółw byłzachwycony, ^ Na całe szczęście wróciliśmy z doktorem Książykiem, zanim zespół lekarski, powiększony o nowegospecjalistę - doktora Żółwia, przystąpił do stawiania na nogi omdlałejwłaścicielki tego ostatniego. A potemwróciliśmydo domu. Julka opowiedziałamamie owizycie u doktora Książyka, który na pożegnanie poprosił nas,żeby następnym razem,jak Gienio znowuzamieni sięw fokęi znajdziesię wlodówce, nie przyjeżdżać do niego, tylko on, doktor Książyk, przyjedzie do nas. Tak będzie lepiej dla wszystkich. A wieczorem, kiedyusypiałem menażerię, Julka wychyliła się z łóżka i odpłYwającym głosem zadała mi takie pytanie: -Tato, a dlaczego ludzie albo zwierzęta chorują? - Chorują, bo wiesz. - przerwałem, zastanawiając się, odczego zacząć, czy od zarazków,czy od zanieczyszczenia środowiska - ale obie z tychrzeczy nie wydawały mi się najlepszena dobranocne opowieści. 75. - Tato, a czy w kosmosie też chorują? -W kosmosie? No wiesz. - to pytanieteż nie należało donajłatwiejszych. - Tato, a dlaczego Gienio niejest foką? No właśnie. Dlaczego? - Gienio nie jest foką. - nie dokończyłem, bo głęboki oddech Julki świadczył o tym, że moje dziecko odleciało już kosmicznym promem na planetę snów. A potem wyszedłem przed dom, usiadłemna progu i wpatrzony w rozgwieżdżone niebo i chowający się w chmurachksiężyc myślałem o tym, dlaczego jest tak, że jesteśmy tym, kimjesteśmy. Dlaczego jest tak, a nie inaczej. Dobranoc. Historia trzecia Julka i koty w teatrze Byłpiękny jesienny dzień. Na dworze panowałaabsolutna cisza, od czasu do czasu przerywana szumem spadających liści. Widok za oknem przypominał piękny kolorowyobraz. Na ziemileżał mieniący sięw słońcu wielobarwny dywan, a drzewa wyglądały jak zatopione w nim ogromne statki. Statki,których kolorowe żagle postrzępiłwiatr. Razem z Lulą siedzieliśmy przystole w kuchni i zauroczeni poezją jesieniwsłuchiwaliśmysię w ciszę. Byłotof możliwe, ponieważ cała czwórka,zastrzegając wcześniej, żeby jej absolutnie, ale toabsolutnie nie przeszkadzać, zamknęła się nagórze, w sypialni Julki. Niestety nie na długo. 77. Poetycką ciszę przerwał nagle tupot łap i nóg zbiegających po schodach. I cała czwórka znalazła się w kuchni. - Znudziło wam się na górze? - zapytałem. - Nam się nigdy nie nudzi na górze - odparował Gienio. -To po cozeszliściena dół? - Stądlepiej widać - odpowiedział Herman. -Pierwszy raz słyszę, żeby z dołubyło lepiej widać niż z góry- powiedziałem. - Zależy,na co się patrzy - odpowiedziała Julka, ustalająctym samym wynik meczu na 1 :0 dla drużyny młodszaków. -A na co patrzycie? -tłumiąc śmiech, zapytała Lula. Odpowiedzi nie było, bo koty wskoczyły naparapet, a Julka usiłowałazrobićto samo. Ale jej nie wyszło. - Może byś się ruszył, Duży,i pomógł dziecku - Zofia popatrzyła na mnie z wyrzutem. -A od kiedy todziecko wskakuje na parapet? -zapytałem. - Od dzisiaj - krótkoi zarazemwyczerpująco odpowiedziała Zofia. -Przystawię sobie krzesłoi wejdę - poinformowała Julka koty, łapiąc za poręcz. Alekrzesłoani drgnęło. - Możesz puścić to krzesło? -poprosiła mnieJulka i w jejgłosiezabrzmiały nutki lekkiego rozdrażnienia. - Nie mogę. Po co ładujeszsię na parapet? Chcesz z niego spaść? 78 . - Ty to wszędzie widzisz katastrofę, Duży - Zofia jak zwyklerzuciła się do obrony Julki. - Nie spaść, tylko posiedzieć. Obserwujemy latawce. I dlatego musimy siedzieć na parapecie. Janie rozumiem, Duży, twojego. twojego. - Zofia, nie mogąc znaleźć odpowiedniegookreślenia, zamilkła w połowiezdania. - Żeby obserwować latawce, nie trzeba siedzieć na parapecie. Możnasiedzieć przed oknem. - A parapet jest niby gdzie? - zapytał mnie Gienio. -Zaoknem? - Zapomnij o parapecie. Parapetu nie ma, Gieniu - odpowiedziałem, wsysany po raz kolejny w kongo-bongo. - ^ to, na. czym. siedzą, to co to jest. To jest efekt - ? o, - To jest trąba słonia, Gieniu - powiedziałem. -...Twojego utrudniactwa - Zofiaznalazławreszcie odpowiednie określenie. - Ja chcę siedzieć na trąbie słonia - tupnęła Julka. -A ja niechcę, żebyś spadla i coś sobiezrobiła. Apoza tym ja tu niewidzę żadnychlatawców. - A liścieto co? - zapytał Gienio. - Liście to są liście. -A jak szybująw powietrzu, to co, to nie sąlatawce? - Są -zgodziłemsię. -No to ja nie rozumiem, o co ci chodzi. - Chodzi mi oto, żebyścieznaleźli sobiejakieś inne, bardziejbezpieczne dla Julki zajęcie. Możecieto dla mnie zrobić? 79. - Nie możemy - w imieniu całej czwórki odpowiedziałaJulka. -Dlaczego? - Bo nam siętozajęcie podoba -odpaliłaJulka. -Alemniesię nie podoba. - Ale ty w nim nie jesteś zajęty. W tym naszym zajęciu -odpaliła jeszcze raz Julka. Młodszakl prowadziły cztery do zera. Duży musiał wezwaćposiłki. - Może ty imwytłumaczysz, o comi chodzi- poprosiłemzafascynowaną moim pojedynkiem z młodszakami Lulę. -A samniepotrafisz? -Gienio najwyraźniej odrobinę sięzagalopował. Już chciałem mu coś powiedzieć, ale moją reakcję uprzedziła Lula. Zdjęła kocury z parapetu, wzięła Julkę za rękę i wyprowadziła wesołeprzedszkole z kuchni. - Mam lepszy pomysł niż bezczynneobserwowanie -powiedziała. Pomysł rzeczywiście musiał być lepszy, bo do kuchni niedochodziły żadne głosy protestów, tylko śmiechy. Pożegnałemsię z poezją jesieni i zaciekawiony wszedłem do pokoju. Kotyleżały rozciągnięte w latających pozach, a Julka zawzięcie szorowała pędzlem po papierze. - Co robicie? -zapytałem. - Julka maluje portrety latawców. To są latawce, a to jestartystka - przedstawiła mi całą grupę Lula. - Czarny latawiec? To trochę smutne - powiedziałem,krytycznie przyglądającsię Hermanowi. - Sam jesteś smutny- Julka znowu strzeliła mi gola. - Model jest czarny, a portret modela nie. - Trzebamieć trochę wyobraźni -stwierdził, nie patrzącna mnie, model Gienio. -Ale to, co namalowałaś, to chyba jest portretdżdżownicy- prawdę mówiąc, uwielbiałemsię z nimi droczyć. - Nie namalowałam dżownicy,tylko Hermana. -Brakuje sznurka. Latawiec powinien mieć sznurek,żebynie uciekł - powiedziałem. 81. - Ale to są wolne latawce i nie muszą nigdzie uciekać - powiedziała Julka i przestała zwracać uwagę na moje zaczepki. -A może ty też zechcesz pozowaćartystce? -zaproponowała Lula. - W życiu nie widziałemtakiego latawca - ruszył do atakuGienio. -Trzeba mieć trochę wyobraźni - odparowałem i rozłożyłem się na podłodze. - Ej, ej - obruszyłsię Herman. - Nie możesz być trochę mniejszy? Zajmujesz nam całe miejsce do pozowania. - Jak chcesz, to wskocz mi na plecy - powiedziałem i całatrójkaw okamgnieniu znalazłasię na mnie. -Zdaje się, że zapraszałemtylko Hermana - powiedziałem. - Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego- Gienio już siedział mi na głowie,a Zofia zamieniła się wżywy kołnierz i owinęła się wokół mojej szyi. -To będzieportret grupowy rodzinylatawców - powiedziałaLula. - Proszę odrobinę wyżej głowę. Lewa ręka bardziej w bok,a prawa noga bardziej do tyłu - Julka jakowytrawna artystkachciała osiągnąć jak najdoskonalszy efektswojego dzieła. - Niepodnoś głowy, bospadnę- zaprotestował Gienio. -A czy ja dobrze wyglądam? -zapytałHerman. - Doskonale - powiedziała Julka. -Drugą rękęteż podnieś - zakomenderowała Lula, i zróbtaki wyraz twarzy jak lecący na ratunek Superman. - Nie,nie - nie zgodziłasię z Lulą Julka. - Nie Superman,tylko helikopter. - Ja nie wiem, jaki wyraz twarzy ma helikopter- odpowiedziałem. 82. - Ja w takich warunkach nie mogę pracować - zdenerwowała się artystka. - Ja daję modelowi wskazówki, aon nic. - To pierwszy portret namaluj na próbę - poradziła artystce Lula. -Dobrze - zgodziła się łaskawie artystka. - A potem namalujemy jeszcze jeden i jeszcze jeden i wybierzemy najlepszy. - Ale ja już nie mogę- powiedziałem. - Jest mi strasznieniewygodnie. - Mógłbyś choć raz trochę się dla dziecka poświęcić- powiedział żywy kołnierz, czyli Zofia. Poświęciłem się. Dla dziecka. Julka malowała i malowała,koty dokazywały, Lula udzielała wskazówek, aż wreszcie portret został skończony i zaprezentowany pozującym. - Co to jest? - spytałem, pokazując na utrwalony pędzlemefektmoich poświęceń, któryprzypominałjakiś gigantycznybohomaz poplątanych linii. 83. - No jak to co? Niewiesz? To jest rozgnieciony słoń. Latający rozgnieciony słoń - odpowiedziała skromnie artystka, a wybuch aplauzu skwitowała krótko - ma się ten talent. Potem namalowaliśmy jeszczejeden obraz i jeszcze jeden,a późniejzrezygnowaliśmyz używania papierui zaczęliśmymalować samych siebie. - Alewyglądamy - zachwycił się Gienio,kiedystaliśmy w łazience i zmywaliśmy z siebie efekty działań malarskich. -To może się niezmywajmy -zaproponowałaJulka. - Nie mamowy- powiedziała Lula. - Nadzisiaj wystarczy. Jutro pobawimy się w aktorów, zrobimy sobie charakteryzacjęi znowu się pomalujemy. - I zrobimy przedstawienie? - zapytałaJulka. - No jasne. -A dlaczego nie dzisiaj? -zapytał Gienio. - Bo wychodzimy - odpowiedziałem. -A dokąd idziemy? - Do parku. -Do wiewiórek? - Do wiewiórek też. I wiecie co? Pozbieramy kasztany i żołędzie i jakwrócimy do domu, zrobimy z nich ludziki i te ludzikiteż wystąpią w naszej sztuce. Może być? - Widzisz, jak chcesz,to potrafisz coś wymyślić- powiedziała Zofia, wycierającmordkę w mój ręcznik. 84. 9^^% Jasne, że potrafię. Ubraliśmysię, zapakowaliśmy orzechy dla wiewiórek i. - Idziemy czynie - zapytałem szepczące w kącie towarzystwo. -Idziemy,tylko skończymy naradę - odpowiedziałHerman. - A nad czym się tak naradzacie? -Nad dokarmianiem - powiedział Gienio. - Właściwie już skończyliśmy -dodała Julka i razem z kotami ruszyła z kąta. Cała grupa minęła jednak drzwi wejściowe izatrzymałasię podlodówką. - Chcecie wyjść przez lodówkę? - zażartowałem. W odpowiedzi Julka otworzyła lodówkę. -To co bierzemy? - zapytała. Koty wodziły wzrokiem po półkach. - Może puszkę? - zaproponował Gienio. - Na co wam puszka? - nie zważając na protesty, zamknąłem lodówkę. - No przecież kotynie jedzą orzechów. -Alewiewiórkijedzą. - A jak w parku spotkamy jakiegoś kota, którego trzebadokarmić, to co? Orzechy mu damy? - zapytał z przekąsemGienio. 85. - Nic mu nie dacie. -Jak to? Dlaczego? - Bo w parkunie ma żadnego kota, którego trzeba dokarmić. Koty w parku nie mieszkają. Przecież chodzimy do tegoparku od lat inigdy jeszcze nie spotkaliśmy w nim żadnego kota. - A jak spotkamy? -Nie spotkamy - odpowiedziałem i żeby uwolnićsię oddalszej interesującej wymiany zdań, wyjąłem z szafki opakowanie suchego pokarmu. - Może być? Zadowoleni? - My tak, alewymagające dokarmienia koty pewnie jeszcze bardziej. A co wziąłeś? - Suchą rybę. -Kurczak byłby lepszy, ale niechbędzie. I tak wyposażeni pojechaliśmy doparku. W czasie jazdy towarzystwo postanowiło spróbować, czy wzięte do dokarmiania rzeczy odznaczająsię odpowiednią jakością i niebędzie wstydu, jak nimi kogoś poczęstujemy. Wzwiązkuz tymwsamochodzie panowała względna cisza, przerywana tylkoodgłosami mlaskania. Julka testowała orzechy, a koty suchąrybę. Więc jak już dojechaliśmy,z orzechów i ryb zostałytylkowspomnienia. - Jakieś małeostatnio robią te pudełka - powiedział, gramoląc się z samochodu, Gienio. - Ja spróbowałem, Zofia spróbowała, Herman spróbował i nic nie zostało. Musisz, Duży,złożyć tą re. re.. re-kta-ma-cja. 86. - Pewnie chodzi ci o reklamację - pomogłem Gieniowiwymówić trudne słowo. -Albo naprzyszły razwziąć dwa pudełka - powiedział,gramoląc się zsamochodu, Herman. - Albo lepiej będzie, jakzaprosimy tewymagające dokarmianiakotydo nas. Nie będziemymusieli nic dźwigać. - A co? Ciężkie brzuszki? - zapytałem, pomagając Julcewysiąść z samochodu. - Nie mamy orzechów - powiedziała Julka. -Trudno. - To pójdziemy do sklepu i kupimy- dla mojego dzieckapojęcie "sytuacja bez wyjścia" nie istniało. -Bardzo dobry pomysł. Myślę,że jednak sucha kura byłabyznacznie lepsza - Gienio zuznaniem pochwalił Julkę. - A kasę macie? -Nie, ale ty. - Aleja nie mam. Zostawiłemportfel w domu. - Ostatnio robisz się bardzo zapominalski - stwierdziła Zofia. - To chyba ze względu na ten twój wiek. Dzisiaj portfel,wczoraj. - Co wczoraj? -Niepamiętam - odpowiedziała beztrosko Zofia i całaczwórka zostawiłamnie przy samochodzie i pogalopowała doparku. Do wiewiórek. Kiedy do nich dołączyłem, koleżeństwo już się witało ze starymi znajomymi, czyli z kilkoma zaprzyjaźnionymi wiewiórkami. Radość ze spotkania byłaogromna, a kiedywyjąłemz kieszeni zapasową paczkęorzechów, to jużw ogóle wszyscyoszaleli. Hermanopowiadał dowcipy o ślimakach, Gienio dopytywał sięo mieszkające w parku, wymagającedokarmiania 87. koty, a Zofia i jedna z wiewiórek usiłowały nauczyć Julkę wchodzenia na drzewo metodą aktywnej kity, Ja przyglądałem siętemu wszystkiemu, stojącjak zwykle z boczku. Naglewiewiórki znieruchomiały. Ogromnymi susami,szczekając i szczerząc zęby,zbliżał siędo nas ogromnypies. - Spokojnie, ja to załatwię -powiedziałaZofia, ale ponieważbyłaznacznie mniejsza i wyglądała znaczniemniej groźnie odzbliżającego się intruza, wiewiórkinie potraktowały jej słów poważnie, tylko hyc - uciekły nadrzewa. -Gienio, akcja trzydzieści pięć - poleciła (Gieniowi Julka,a on błyskawicznie schował się za pień sosny. Herman machnąlna próbę kilka razyogonem i spokojnieprzysiadłkoło Zofii. Ja nawszelki wypadek wziąłem Julkę na ręce. Ogromny pies zahamował tuż przedZofią. Zofia ani drgnęła, - Kolego -odezwała siępo chwili lodowatym głosem - dlaczego awanturujesz się,i to na dodatekbez kagańca? Kolegę zamurowało. Zwykle na jegowidok koty, i nie tylko koty, dawały drapaka. A tu nie dość, że nikt nie uciekał, to jeszcze cośmówił. 88. - Inni Koledzy są grzeczni, a ty popsułeś nam przyjęcie -Herman nie patrzył na kolegę, tylko bardzo widowiskowo towyciągał, to chował pazury. -Coś się nie podoba? - zaczepnierzucił kolega niegrzeczny. - Musisz ganiać wiewiórki? - zapytał Herman. -I to jeszcze z takim wyglądem? - Aco,zabronisz mi? - niegrzeczny kolega z wyglądemstracił pewność siebie,bo widokHermana, wyprowadzającego łapą w powietrzetreningowe ciosy, byłimponujący. Mimopełnego brzuchaHerman poruszałsię z gracjąkobry. Nawet na mnie zrobił wrażenie. - A pozatym jawcale nie jestemgroźny. Jatylko takwyglądam. - Może tylko tak wyglądasz, ale my ciebie nie znamy i o tymnie wiemy - ton Zofii nie wróżył nicdobrego. -To może siępoznamy? - Nie zawieramy znajomości z kimś,kto lata poparku i straszy wiewiórki. -Dlaczego? - Dlatego. Gienio! - zawołała Zofia. Wygięty w pałąk Gienio wyszedł zza drzewa. Jego nastroszone rudefutro stało na boki jak naelektryzowane, oczy świeci89. ły dziwnym blaskiem, a wysunięte do oporu pazury lśniły jakwypolerowane. Gienio wyglądał jakskrzyżowanieBatmanaz królem rysi, - Widzisz tę wiewiórkę? - Hermanzapytałniegrzecznego kolegęz wyglądem. -Kiedyśbiegała sobie po trawie. Była mała i wesoła. Ale taki kolegajak ty zacząłją któregoś dnia gonić. I popatrz,jakto przeżyła. Popatrz, jak teraz wygląda. Gienio zacząiwydawać z siebie dziwne pomruki, ale niepotrzebnie, bo kolegi niegrzecznego z wyglądem już nie było. - Koniec akcji trzydzieści pięć. Chyba była zamocna - skwitowała całe zajścieJulka. - No postaw mnie wreszcie na ziemi. Zaczynamy akcję trzydzieści siedem. Spełniłem jej prośbę. Chciałemcoś powiedzieć, aletylkozapytałem - Co to jest akcja trzydzieści siedem? - No jak to co? Zbieranie kasztanów i żołędzi - poinformował mniez powrotem wyglądający normalnie Gienio i, machając wiewiórkom ogonem na pożegnanie, pobiegł za Julką. - Chyba zamało spędzamz nimi czasu - pomyślałem i doiączyłemdo kasztanobrania. Niestety, jegowyniki nie byłyzbyt imponujące. - Dlaczego jest tak małokasztanów? - zdziwiła sięJulka. - Bo jeszcze nie spadły z drzewa - odpowiedziałem. 90. - A kiedy spadną? -Jak dojrzeją. - A skąd będzie wiadomo, że już dojrzały? -Bospadną. - Duży, Duży, pomóż nam! - usłyszałemwołanie Gieniai Hermana. Gienio i Herman mocowali sięz ogromnym badylem. - Po co wam tenbadyl? -Niepytaj, tylko bierz irzucaj. Wziąłem i rzuciłem. - No cotyrobisz? - zaprotestował Herman. - Jak to co? Rzucam. Chcieliście, żebym rzucił, to rzuciłem- powiedziałem, nie bardzo rozumiejąc, o co im chodzi. - Wygo terazprzyniesiecie,tak? - A co ja, Szarik jestem? - oburzyłsię Gienio. - To po co chcieliście, żebym wam rzucił? -Nienam. Popatrz -Gienio pokazał kasztan,który rósł kilkanaście metrów dalej. - No i co? - wdalszym ciągu nie rozumiałem. - Kasztany - wyjaśniłmi Herman. -Kasztany? - przyjrzałem się dokładnie drzewu, które pokazywał miGienio,i teraz dopieropojąłem,o comu chodziło. Pod drzewem stalisobietatuśz chłopczykiem. Chłopczyk podskakiwał z radości, a tatuś rzucałw drzewo kijem. Rzucał i strącał kasztany. Dziękitemu drzewo wyglądało 91. jak podziurawiony durszlak. Sypały się liście. I gałęzie. Atatuśrzucał i rzucał. - Jeżeli myślisz, że ja będę zachowywał się tak samo jakten tatuś, to się grubo mylisz - zacząłem, ale nie dokończyłem. Zajęci akcją z wiewiórkami ikasztanami nie zauważyliśmy, jak nieboz niebieskiego zrobiłosię czarne. I teraz lunąłogromny deszcz. Schowaliśmy się pod drzewem, bouciekanie do samochodu nie miało najmniejszego sensu. Chociaż padałotylko kilka minut, zmokliśmydo suchej nitki. A kiedy deszcz ustał, pobiegliśmydo auta. Ale zanim doniego dobiegliśmy, zdążyliśmy jeszcze raz zmoknąć,bo Julkawymyśliła zabawę w sprzedawaniekałuż i jako fachowa ekspedientka własnoręcznie i własnonożnie musiała sprawdzićjakość sprzedawanego towaru. I tak, mokrzy, aleszczęśliwi, wróciliśmy do domu. Wdomu wzięliśmy udział w małym wykładziena tematodpowiedzialności, deszczu i takich tam. Wykładowcą byłaLula. A na drugi dzień. No tak, Niestety, tegosię można było spodziewać. Julkazachorowała. - Jedziemy do doktor Klickiej -zakomenderowała Lula,dotykając coraz bardziejrozpalonego czoła Julki. -Wcale niejestem chora - zaprotestowała Julka. - Tak? A ten katar, kaszel? Myślisz, że są to oznaki zdrowia? - Lula wsadziłaJulce pod pachę termometr. 92. - Wcale nie mam temperatury - powiedziała Julka, ale z jeiospałego zachowania bez mierzenia można było wywnioskować, że jest inaczej. -Trzydzieści osiem i sześć kresek - Lula odczytała wynikpomiaru. - Mam trzydzieści osiem i sześć kresek, a wy nie -poinformowała Julka koty. -Jak się czujesz? - zapytała Lula. - Czuję sięjak rozgnieciony pomidor - oświadczyło mojedziecko. Ja też czułem się okropnie. Ale nie z powoduobjawów infekcji. Wręcz przeciwnie, po naszej wczorajszej eskapadziew deszczu nie dopadł mnie nawet najmniejszy katar. Czułemsię okropnie, bo po pierwsze, uważałem, że toja jestem winny 93. chorobie Julki, a po drugie, dobrze pamiętałem, jak byłem w jejwieku i leżałem z gorączką, i wszystko dokoła było napuchniętei takie jakieś inne niż zazwyczaj. I nie był to miły stan. Aterazw takim samym stanie była moja córka, a ja nie mogłem jejpomóc,No bo jak? - Jedziemy do doktorKlickiej - powtórzyła Lula. - Sami nicnie poradzimy. - Jedziemy do doktor Klickiej - poinformowała koty Julka. -Świetnie - ucieszyłsię Gienio, - My jedziemy a wy zostajecie - sprostowałem. -A to niby dlaczego? -zapytał Herman. - Skoro Julka jeździ z nami dodoktora Książyka. - To wy do doktor Klickiej nie pojedziecie. DoktorKsiążykleczy zwierzaki,a doktor Klicka ludzi. Wszystko jasne? - Ale ja wcale nie chcę, żeby doktor Klicka mnie leczyła -powiedział Gienio. -To wjakim celu chcesz znami jechać? - Towarzysko - powiedział Gienio. -Towarzysko tomożesz się z kimś spotkać, ale po pracy -powiedziałem. - Ale ja nie pracuję- Gienio był bardzo uparty. -Ale doktor Klicka pracuje. Koniec dyskusji. Gienio chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamknąłem mu drzwi przed nosem. Po chwili otworzyłem je z powrotem icicho powiedziałem: - Słuchajcie. Julka jest chora, Jak znam życie, będzie ciężko. Wymyślcie coś, żeby przynajmniej dzisiajumilić jej czaschoroby. Liczę na was. DoktorKlicka miała doskonały kontakt z dziećmi. Dziękitemu Julka jeździła na każdą wizytę jak na superwycieczkę. Żadnych protestów, ryków iszlochów. Normalnie, z uśmiechem,jak do dawno nie widzianej ciotki z zagranicy. Po każdym takim spotkaniu na lodówce przybywało naklejek"Dzielny pacjent" i tym podobnych, które Julka bezczelnie wyłudzała podkoniec każdej wizyty. - Anaklejki? -mówiła na pożegnanie i już za chwilęładowała ich sporagarść do kieszeni. Wizyta, choć byłabardzo miła, zakończyła się niezbyt wesoło. Okazało się, że Julka ma zapalenie czegoś tam i, niestety, musibrać antybiotyk. Antybiotyk, czyli takie bardzo, aleto bardzo gorzkie lekarstwo. Już sama nazwa - antybiotyk wywoływała u Julki dreszcze. Próba przełknięcia odmierzonej specjalnąmiarkąporcjitego paskudztwa,jak nazywała Julka antybiotyk, kończyła sięzwykle błyskawicznym zwrotem. Julka wypluwała lekarstwona podłogę, a potem dostawała histerii - że nie ma mowy, żeona w ogóle nie życzy sobie tegopołykać. Woli chorować, aletego świństwa nie połknie. I właśnie z perspektywa takich incydentów opuszczaliśmy gabinetdoktor Klickiej. 97. - Spróbujemy wariant z cukrem - powiedziałem do Luli,kiedy wracaliśmy do domu. -Z cukrem też nie połknę - powiedziała Julka, doskonalewiedząc, o czym mówimy. - Słuchaj, gdyby antybiotyki były tak słodkiejak cukierki,to wiesz, coby się działo - zahaczyłem z innej strony - Mogłyby się komuś pomylić z cukierkami. A to by było bardzo niebezpieczne. - A antybiotyki są wtakim samym opakowaniu jak cukierki? -Nie. - No to jak mogłyby się komuś pomylić? Powoli dojechaliśmydo domu. - Jestem chora i mam brać antybiotyk - od progu zawołała Julka. Nie byłospodziewanejreakcji. Właściwie nikogo nie było. - Kocuraki, gdziejesteście? - zawołałaJulka. Doprzedpokoju ze spuszczoną głową wszedł Gienio. Wyglądał nieciekawie. - Co się stało? - zaniepokoiłem się. - Chcieliśmy zrobić wam niespodziankę - Gienio zacząłpowoli, rozglądającsię niepewniena boki. -Jaką niespodziankę? - zapytała Lula. - No, chcieliśmy coś dla was ugotować- Gienio spuściłwzrok na podłogę. -Ugotować? Czy wyście poszaleli? - przeraziła się nie nażarty Lula. - I co się stało? -zapytałem. - Nic. -Uff - odetchnęliśmy z ulgą. 98. - Nic, tylko. -Tylkoco? - Tylko Herman się przypalił. Lula ażsię zachwiała. - Zobaczcie, jaki jest czarny. -Tadalll - do przedpokojuwmaszerował Herman, który rzeczywiście był czarny, ale nie od przypalenia, tylko, jak wiecie,od urodzenia. Za Hermanem do przedpokoju weszła Zofia. - Bardzo dobrze, Gieniu - pochwaliła Gienia,- Bardzo ładnie zagrane. Chociażnie zapamiętałeś dokładnie tekstu, toprzytomnie dałeś sobie radę bez pomocysufleta. - Bez czyjej pomocy? - zapytałem. - Sufleta. Nie wiesz, kto to suflet? - Wiem. I to, co to jest suflet, i to, kto to jest sufler. - A któryz nich podpowiada w teatrze? -Sufler. - A suflet? -Suflet się je. To taka potrawa. - Aha. Możliwe, że się pomyliłam. Więc suflet się je, a suflerpodpowiada. Będę pamiętała. Chłopaki, zabierajcie Julkę i idziemy na górę. - Chwileczkę - Lula doszła do siebie po pierwszym szoku. -Co to za pomysł z przypalonym Hermanem? - To był fragment właśnie powstałej sztuki pod roboczymtytułem "Pomyłka kucharza". Sprawdzaliśmy, czy ta właśniesztuka nadaje się na komedię. 99. - I co, nadaje się? -Sądzącpo twojej reakcji, nie za bardzo - wyjaśniła Zofia. - Chodź, Julka, idziemy na górę. Przygotowaliśmy dla ciebiejeszcze jedno przedstawienie. - To ja pójdę z wami- zaproponowałem. Przedstawienie przedstawieniem, ale lepiej jednak miećnad wszystkim kontrolę. Nigdy nie wiadomo, na jaki teatralnypomysł jeszcze wpadną. - No, w ostateczności. Przydasz się na sufleta. Poszliśmy. Julka otulona kocem usiadła na łóżku, grupaaktorów, czyli Herman iGienio, zaczęła przygotowania do przedstawienia, a Zofia pogalopowała na dół. Chwilę poszeptała o czymś z Lulą i przygalopowała zpowrotem. - Reżyser przepraszaza spóźnienie, ale musiał coś załatwić. No jak, chłopaki, możemy zaczynać? 100. - A Luli nie zaprosimy na to przedstawienie? - zapytałem. - Wszystko w swoim czasie- tajemniczo oświadczyła Zofia. - No, chłopaki, grajcie. Proszę. Gienio i Herman stali i patrzyli na siebie. - Bardzociekawasztuka, bardzo ciekawie się zaczyna -powiedziałem do Julki. -Stop! - zawołała pani Reżyser. -Co jest? Dlaczego nic niemówicie? - We wtórna, co mamY mówić -przyznał się aktor Gienio. -Nieznacie tekstu? - zdziwiłasię pani Reżyser. -Nie znamy. - Typowinieneś powiedzieć - Zofia wskazała na Gienia -gdzie jestta lodówka? -W kuchni - odpowiedziałHerman. - Ty nic nie mówisz. Ty jesteś Lodówką - zastopowałaHermana Zofia. - Ja jestem Lodówką? Odkiedy? - zdziwił się Herman. - Bardzo ciekawa sztuka -powiedziałem do Julki. -Mnie też się podoba - odpowiedziała Julka. - Coprawda, nie wiem,o co chodzi, ale/ i \ jest super. \ - Herman jest Lodówką -^ ) wyjaśniłemJulce. / - A Gienio? ^^^^^^^^ - Nie mam pojęcia. 101. - Proszę o ciszę na widowni - zwróciła nam uwagę paniReżyser. - Przypominam, że jesteście państwo wteatrze i jakaśkultura obowiązuje. - A ja kim jestem? - aktor Gienio podobnie jakmy chciałwiedzieć, kim w tej sztuce jest. - No jakto kim? Ty jesteśFachowcem - pani Reżyser z niedowierzaniempopatrzyła na Gienia. - Aktor, i nie wie, kogo gra? - Jakim Fachowcem? -Fachowcem od naprawianialodówek. - To ja idę do kuchni - powiedziałGienio. -Po co? - zdziwiłasiępani Reżyser. - Skoro ja jestem Fachowcem, a lodówka jest w kuchni. -Myślenie zostaw reżyserowi,jacię bardzo o toproszę -przerwałaGieniowi Zofia. - Ty tylko maszgrać. Uwaga! Zaczynamy. - Ale co? -Co "ale co"? - najwyraźniej obie strony tego artystycznego przedsięwzięcia jeszczesię nie dotarły. - Ale co mam grać? -Sztukę mojego autorstwa, zatytułowaną "Ona już nie warczy, czyli o tragicznej w skutkach awarii lodówki" -wyjaśniła Zofia całkowicie zaskoczonym aktorom. Widzomzresztąteż. - Dobrze, że w ogóle czegoś się dowiedzieliśmy,bo bym nie wiedział,cograć - powiedział doGienia Herman. -Cisza, Lodówka się nie odzywa. W tej sztuce mówi tylkoFachowiec. 102. - To chyba będzie monodram - powiedziałem do Julki, aleskarcony wymownym spojrzeniem pani Reżyser, zamilkłem. -To ja siętak niebawię - zaprotestował Herman. - Aktor,który nie mówi? Co to jest? Zofia podeszłado Hermana i objęła go łapą za szyję. - Posłuchaj mnie, Hermanie. Czasami o wiele trudniej jesttakzagrać, żeby nic nie mówiąc, zostać zapamiętanym przezpubliczność. Rozumiesz. Ta rola to bardzo ważne wyzwanie dlaciebie. Nie powierzyłabymci taktrudnego zadania aktorskiego,gdybym nie wierzyła w to, żesobie z tą rolą doskonale poradzisz. I to tak, że na naszą sztukę będą walićtłumy widzów. Ipotej sztuce wszyscynazywaćcię będą nie inaczej tylko - wielki. wielki. - Herman Lodówek - dokończyła zaZofięJulka. 103. - Tak jest. Wielki Herman Lodówek - zgodziła się Zofia. - A na mnie jak będą mówili? - zapytał Gienio. - Na ciebie? Na ciebie będą mówili po prostu wspaniały. wspaniały. - Gienio Dolodówek - dokończyła za Zofię Julka. -Tak jest. Wspaniały Gienio Dolodówek - zgodziła się Zofia. - Wspaniały Gienio Dolodówek! - zachwycił się Gienio. - No więc, panowie aktorzy, szkoda czasu na zachwyty. Zostawmy je sobiena deser,po przedstawieniu. Gramy. Herman i Gienio stali naprzeciwko siebie. I znowunic. - No co znowu? Ilerazy wam trzeba powtarzać? Lodówkastoitutaj. Fachowiec wchodzi tędy, spostrzega Lodówkę i mówi. O co chodzi? - przerwała Zofiawidzącjak Herman podnosiłapę. - Ja w kwestii formalnej - powiedział Herman. - Ja gramlodówkę, tak? - Tak. Ile razy trzeba ci to powtarzać? - A jaką gram lodówkę? -Nojak to jaką? Prostokątną. Taką, costoi w kuchni i warczy - No dobrze, ale czyzamkniętą, czy otwartą? - Herman najwidoczniej przejął się roląi możliwie jak najgłębiej chciał poznać psychikę odgrywanej przezsiebie postaci. 104. - A jaka ci różnica? Poprostu lodówkę - zbagatelizowałatwórcze poszukiwania Hermana Zofia. - Lodówkę, lodówkę. Ale małą czy dużą? A może tylkozamrażarkę? -jak widzicie, Herman należał do tych aktorów, którzy,zanim coś zagrają, muszą znać wszystkie wskazówkireżysera. - Wiesz co, jakdla mnie możeszzagrać tylko część lodówki- odparowała Zofia, której nieugięta postawa Hermana nieprzypadła do gustu. -Którą? - Herman drążył dalej. - Drzwiczki od zamrażalnika. -Zapowiada sięniezłe przedstawienie - powiedziałem doJulki, śledzącej akcjęsztuki z wypiekami nie tylko od gorączki. Tymczasem na scenie wywiązała się interesująca dyskusja,bo Herman poruszył jeszcze jeden twórczy problem. Czy granaprzez niego lodówkajestpełna, czy pusta? Bo jeżeli pełna, to onmusi koniecznie coś zjeść, żeby byćdla widza wiarygodnym. Słysząc to, Gienio natychmiast postanowił też zagrać lodówkę,a to wiązało się z tym, że nie miałkto zagraćfachowca. Reżysernie mogła się zgodzić zwizją stojącychna sceniedwóch pełnych, nic nie mówiących lodówek, a namawianie jejprzez aktorów, żeby zmieniła tytuł sztuki na inny, na przykład"Spotkanie w kuchni", nie odniosło rezultatu. W końcu, tak jak tobywa w środowisku artystów scen teatru i nie tylko, wybuchłakłótnia zakończona bójką dwóch lodówek z paniąreżyser. Jai Julkauważaliśmy to zajście za zgodne ze scenariuszemi śmiejąc się do łez, nie interweniowaliśmy. Wreszcie artyściskończyli sięprzepychać, aja poradziłem Zofii, żeby dokładnie wytłumaczyła aktorom - popierwsze, co grają, po drugie, 105. jak grają, a po trzecie, w czym grają, tak że przedstawienie zostało wznowione. - Podobno jest tu jakaś wymagająca naprawyLodówka -powiedział Fachowiec, wchodząc na scenę. -Zgadza się - odpowiedziała Lodówka. - Słuchaj, kochany - Zofia znowu podeszła do Hermanai znowu objęła go zaszyję. - Ja wiem, że ty jesteś zdolny chłopak. Ale ile razy trzeba ci powtarzać, że w tej sztuce masz siedzieć cicho. Co?Lodówki nie rozmawiają z fachowcami. Rozumiesz? Nie rozmawiają. - Toco mam robić? - zapytał Herman, który , mimo wcześniejszych ustaleń, miał inne od pani Reżyser wyobrażenie natemat swojej roli. - Po prostu poddaj się emocjom. I graj, chłopaku. Graj -wyjaśniła mu lekko rozdygotana Zofia. - No dobra - zgodził się Herman. -Jeszcze raz- zakomenderowała Zofia. - Od miejsca, kiedy fachowiec mówi: "Podobno jest tuwymagającanaprawyLodówka". 106. - Jakaś - dodał Gienio, który w przeciwieństwie do Hermana bardzo dokładnie trzymał się scenariusza. - Jakaś Lodówka. - Wykreślmy ze scenariusza słowo "jakaś" - jakoś nie brzmimi ono w uszach -powiedziała Zofia. - No jedziemy, jedziemy. Naco czekacie? Gienio powtórzył swój tekst, a kiedy skończył, stałasię rzeczdziwna - Lodówka zaczęła uciekać. - Stop! Co tym razem? - zapytała Hermana jeszcze bardziejrozdygotana Zofia. - Poddałem się emocjom - wyjaśnił Zofii Herman - i kiedyzobaczyłem minę Fachowca, przestraszyłem się go i zacząłemuciekać - to chyba prawidłowa reakcja? -Ja się nie podejmuje reżyserowaćtej sztuki. Japrzywykłam do pracy z pierwszą ligą: światowegoaktorstwa, a niezezwyczajnymi amatorami. - Sama jesteś amatomarka - powiedziała Lodówka do Reżyser. -Pan może tu już nie pracuje. Zwalniampana - odpowiedziała Lodówce pani Reżyser. - Proszę bardzo- Lodówka byławyraźnieurażona. -Teraz pewnie Lodówka wyjdzie i trzaśnie drzwiami - powiedziałem do Julki, ale się myliłem. Reżyser wzięła Hermanna stronę i zaczęłamu coś zawzięcie tłumaczyć. Widocznie doszli do porozumienia, bo Hermanwrócił na scenę i sztuka potoczyłasię dalej. Na widok Fachowca Lodówka znowu zaczęła uciekać, aletym razem Reżyser sięnie wtrącała. Fachowiec był przygotowany na spotkaniez uciekającą Lodówką ipo krótkiej gonitwie złapał ją na lasso. Po 107. tem dokonał oględzin zepsutego sprzętu i patrząc przed siebie wzrokiem, w którym czaiły się ból i niepewność, dramatycznym tonem wygłosił taką oto kwestię: - Naprawiaćczy nie naprawiać? - oto jest pytanie. - Naprawiać, naprawiać! -krzyknęła zwidowni Julka. - Niech i tak będzie - zgodziłsię z widownią Fachowiec. -Naprawiamy. W tym celu musimy podać Lodówce eliksir, stawiający zepsute lodówki nanogi. Tymczasem pochwycona na lasso Lodówka leżała na podłodze i zakrywałamordkę łapkami. - Eliksir! Eliksirrrrr! - powtórzył/ dobitnie Fachowiec. -Proszę. Oto on - Reżyser wbiegła na scenę z buteleczkąw łapiei wręczyła go Fachowcowi. - Pij, Lodówko, pij - tymrazemłagodnie powiedział Fachowiec. Lodówka pokazała, że nie mamowy. Nie wypije. - Nopij - od tegozaraz się naprawisz iznowu będzieszwarczeć ukochaną przez wszystkie koty melodią- ten tekst tobyła prawdziwa poezja. Widowniasięwzruszyła. - Nie ma mowy - powiedziała Lodówka. - Wszystko, tylkonie eliksir. Sztuka stanęła w martwym punkcie. Lodówka leżała napodłodze, nad nią nachylali się Fachowiecz panią Reżyser. Nic nie pomogło. - Duży,jemu naprawdę coś się stało - powiedziała Zofia. Dołączyłem do nachylających się. Herman leżałsztywny i nie było mowy o postawieniu go do pionu. 108. - Chyba stała się rzecz straszna. Aktor tak wczuł się w rolę,że zatracił granicę między sztuką a rzeczywistością - postawiłem swoją diagnozę. - Co to znaczy? - zapytała Julka. - To znaczy, że Hermannie jestHermanem,tylko zepsutąlodówką. -I co teraz zrobimy? - Niewiem. Jeżeli niewypije eliksiru, to już nigdy niewyjdzie z roli i nie wróci do swojej kociej postaci. - I jużdo końca będzie tu leżał! O,ja biedna! Dlaczego jasięna to zgodziłam! - zawołała Zofia, łapiąc się w geście rozpaczy za głowę. Bardzo teatralniezresztą. - Na co? - zapytałem. - Na udział w mojej sztuce kogoś, kto nie potrafi panowaćnademocjami! - Zofia ukryła mordkę w łapkach i zaniosła sięszlochem. Bardzo dramatycznie zresztą. - Herman, wypijesz eliksir? - spytałem. -Nie. - Dlaczego? -Bo jest gorzki. - No co ty, Hermanku, wypij eliksir. Przecież nie możesz byćlodówką - poprosiłaJulka. - Ja jestem lodówką. Ja jestem lodówką - dla pewnościpowtórzył Herman i utkwił obłędny wzrok wsuficie. - O, ja biedna! - Zofia zaczęła szlochać odrobinę głośniej, tak jakby komuś dawała tym swoim szlochaniemumówiony sygnał. Nie pomyliłem się. Zachwilę w pokoju była Lula. 109. - Herman jest lodówką i nie chce wypić eliksiru, bo jestgorzki - opisała Luli zaistniałą sytuację Julka. -No wiesz co,Herman? Wstydziłbyś się. Taki duży kot, a pieści się jakmałe dziecko. Zobacz, mam tuantybiotyk. I wiesz, cosię teraz stanie? -Lula zademonstrowała buteleczkę z lekarstwem. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Herman. -Zrobimy tak. Podobnoten antybiotyk też jest gorzki - taktwierdzi Julka. - Bo jest gorzki - stwierdziła Julka. -Jeżeli Julka połknie ten podobno gorzkiantybiotyk, to tywypijesz eliksir? - Jeżeli Julka połknie ten podobno gorzki antybiotyk, to jawypijęeliksir - powiedział Herman, uśmiechając się szyderczo. -Dlaczego szyderczo się uśmiechasz, lodówko? - doprowadzona do ostateczności Zofia zaczęła potrząsaćHermanem. Znowu bardzo dramatycznie zresztą. - Julka za nic w świecie nie weźmie tego antybiotyku -Gienio wyjaśnił przyczynę szyderczego uśmiechu lodówki. -A dlaczego? -Zofia spojrzała na Julkę zprzerażeniem. - Bo jest gorzki - Gienio jako Fa^ chowiec wiedział wszystko. -A właśnie że wezmę - powiedziała Julka. - Nie weźmiesz, mogę się założyć. -A właśnie, że wezmę! -Nie. - Tak, tak! - tymrazem tupanie Julki zabrzmiało jak najsłodszamelodia. - No to proszę. 110. Lula tylko na to czekała. Podała Julcelekarstwo. Julkaskrzywiła się, ale dzielnie połknęła antybiotyk. - No i co? -zapytała dumnie. - No to teraz kolej na Hermana - powiedział uradowanyGienio. Herman wypił łyk eliksiru i jak wystrzelonyz katapulty wyskoczył w powietrze. Odbiłna suficieślady łapi pewniewylądował na podłodze. - Dziwne, wydawało misię, że byłem lodówką- powiedziałHerman, mrugając do nas porozumiewawczo, a my zaczęliśmybić brawo i wiwatować na cześć wszystkich zepsutych i naprawionych uczestników awarii. Niekończące się huraganowe oklaskii pełne uznania okrzyki były jak najbardziej uzasadnione. Wierzcie mi - to było jednoz najlepszychprzedstawień, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. A co najważniejsze, naprzekórzapowiadanym w tytule tragicznym skutkom - miało bardzo optymistyczne zakończenie. Dobranoc. Historia czwarta Julka i koty w "szeszkolu" Lubicierannewstawanie, kiedy jeszcze cały domśpi i po pokojach krążą unoszone miękkimi oddechami domowników, schowanych w zamkach z kołder i poduszek, przezroczyste od blasku ranka, znikająceprzed świtem ostatnie, nieopowiedziane sny? Ja uwielbiam. Napalcach, krzywiąc się na najcichsze skrzypnięcieschodów, schodzę na dół, myję się, ubieram, potemdelikatnie otwieram drzwi i idę dosklepu. Uwielbiamten moment, kie-/ /: dy dzień jestjeszcze niewyraźny, kie-idy mijane po drodze domy opowiadają sobienocneprzygody i kiedy 112. minuty, myląc się jeszcze z godzinami, powoli zaczynają plynąć nie księŻYCOwym rytmem. Kiedy wracam ze śniadaniowymi zakupami, dom właśniesię budzi. Lulaprzygotowuje kawę, kakaoi mleko dla kotów. Julka, ledwo otworzy oczy, włącza nadawanie, a Gienio,Zofiai Herman rozkoszniesię przeciągają. Potemmycie,ubieranie,wygłupianie, przepychania, opowiadaniesobie snów, jeszczeraz przepychanki i na koniec, mimo - jak wydawałoby się - sporego zapasu czasu przeznaczonego na te wszystkie czynności,pędem biegniemy do samochodu, bo już prawie jesteśmy spóźnieni do przedszkola. Tak jest zwykle. A dzisiaj było inaczej. Wróciłem ze sklepu, a tu niespodzianka. Julka ikoty jużniespały. Więcej - żadnych wygłupów, tylko konkretne działanie. Julka ubierała się w błyskawicznym tempie - o dziwosama. Zwykle też ubierała się sama, ale do połowy, bo uwielbiała, kiedy po okrzyku - ubierz mnie! - na niby wściekły wchodziłemdo pokoju i przy akompaniamencie jejśmiechu, pouczonego z wykonywaniemtak zwanych "niemożliwych do opanowania figur", mocowałemsię z jej garderobą, usiłując trafićjedną jej nogą do jednejnogawki rajstop, anie, jak to sobiewymyśliła, że dwiema. Akiedy już dwie nogi były w jednej. nogawce, Julka informowała koty - patrzcie, jestem syrena! -i śmiechu było co niemiara. Zwłaszcza że doakcji ubieraniaodrazuwłączały się zwierzakii trzeba było je ganiać,żeby oddały uprowadzoną koszulkę albo skarpetki. Ale dzisiaj nic takiego nie miało miejsca. Julka byłajuż ubrana, koty kończyły niezwykle dokładną, niespotykanau nicho tak wczesnej porze toaletę. - Jak wyglądam? - zapytał Gienio, prezentując Julcenową fryzurę,którą najwyraźniej podpatrzył ujakiegoś pozującego na twardego gościa aktora. - Superowo- powiedziała Julka. -To jest właśnie to. Superowo- podkreśliła z zachwytem. - A ja? - Herman też chciał wiedzieć, czy robi swoim wyglądemodpowiednie wrażenie. - Jeszczebardziej superowo - powiedziała Julka. Herman z wyższością popatrzył na Gienia. - Wyglądasz tak - włączyłem się do wymiany zdań że gdybym cię nieznał, to pomyślałbym, że chodzisz do tego samegofryzjera, co wokalista zespołu "Mister Władzio". -A ty w ogóle nieWyglądasz - Herman poprawił opadający muna oczy kosmyk sierści i przylizał go łapą. 114. - Jak można w ogóle nie wyglądać? - zapytałem. - Spójrz w lustro, to zobaczysz - Herman nie miał dziś z ranausposobienia do żartów, a do żartów z siebie samego zwłaszcza. -Przestańcie już gadać, bo się spóźnimy - zainterweniowała Julka. - Właśnie, właśnie, która godzina, Duży? - Zofia też wyglądała jakoś tak bardziej elegancko niż zwykle. - Godzina jest odpowiednia. -No to idziemy- Zofia stanęła pod drzwiami. - Dokąd? -zapytałem. - No jak to dokąd? - odpowiedziała Julka. -Do szeszkola. - Nie mówi się do szeszkola, tylko do przedszkola - poprawiłem moje dziecko. ^i-^ko-Je. - No dobra - wspaniałomyślnie zgodziła się Julka. - Idziemy. - Chyba panie w przedszkolu byłyby bardzo zdziwione,gdyby o tej porze cię tam zobaczyły. O świcie to się na grzybychodzi, a nie do przedszkola. 115. - Ja nie idę na grzyby, tylko do szeszkola! - tupnęła Julka. - Jak będziesz trochę starsza- powiedziałem Julce - to cięzapiszę do harcerskiej drużyny "Tupaczy". Ale to za jakiś czas. A terazzapraszamna śniadanie. -Ale my chcemy jużiść do szeszkola - upierała sięJulka,ciągnąc zaklamkę. - Jak urwiesz klamkę,to nigdzie nie pójdziemy. -Możety nie pójdziesz, ale my tak. Mamo! Tata nie chcenas wypuścić! Wezwana na pomoc Lula wytłumaczyła Julce mniej więcej to samo,co ja przez cały czas starałem się jej wytłumaczyć,tylko że w bardziej dostępny sposób. Odniosło to skutek iaferazostała zażegnana. Towarzystwousiadłoprzy stole, każdy wypił i zjadł to, co Lula zrobiła naśniadanie,i za chwilę przydrzwiach znowu zrobiłosię tłoczno. 116. - To wasze działanie nie ma najmniejszego sensu - powiedziałem. - Ja się nie ruszę z domu,zanim nie wypiję kawy dokońca. Jasne? - Pospiesz się, pospiesz się! - zaczęłaskandować Julka, a zachwilę dołączyły się do niej koty. - Nie ma mowy, nie ma mowy! - wyskandowałem wodpowiedzi. - My chcemy wyjść, my chcemy wyjść! - zmienilihasłoskandujący. - Wy chcecie wyjść, wy chcecie wyjść! - ja też zmieniłemhasło. Aco mi tam. Towarzystwo pojawiło się w kuchni z minami niewróżącymi nicdobrego. I na dodatek zachowywali się jakdrużyna "Tupaczy" podczas bicia rekordu w ilości tupnięć na minutę, Towystarczyło. Grzecznie wstałem i bez słowa ruszyłem do drzwi. Wyszliśmy na dwór. Załoga wyrywała do przodu, jakby siępaliło. Julkę rozumiałem. Natomiast zachowanie kotówchwilowo wydawało mi się niewytłumaczalne. Zawsze odprowadzałyJulkę do samochodu, ale robiły to niechętnie, krzywiącsię z niezadowolenia, bo parę godzin musiały spędzić w domu same. A tu dzisiaj taka zmiana. No proszę. Cosię im stało? - zastanawiałem się, patrząc, jak ochoczo tmchtają obok Julki. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Wystarczyło wystawićz garażusamochód. - A wy dokąd? - zapytałem kocuraki,widząc, jak zaraz pootwarciu drzwipakują się do auta. Nie było odpowiedzi. Przypiąlem Julkę do fotelika, w dalszym ciągu z zaciekawieniem przyglądając się rozwojowi akcji. Koty nigdy nie towarzyszyły Julce w drodze do przedszkola. Czyżby dzisiaj miało być inaczej? 117. - Pytam się dokąd? -No jakto dokąd? Doszeszkola - odpowiedziała Julka. - Po pierwsze,nie mówi się do szeszkola, tylko do przedszkola. A po drugie, to nie ciebie pytam, tylkozwierzaki. Ty jedziesz do przedszkola. A one dokądjadą? - One też jadą do szeszkola - odpowiedziała Julka. -My też jedziemy do szeszkola- odpowiedziałzajmującysiedzenie kierowcy Gienio. - Proszę? - wydawało mi się,że coś źle zrozumiałem. -Dokąd jedziecie? - Do szeszkola - Herman potwierdził zeznania Gienia. A widząc mojązdziwionąminę, dodał - Zofia, ty masz u Dużego większe poważanie, wytłumacz Dużemu, dokąd jedziemy. - Jedziemy, Duży, z Julką doszeszkola - wytłumaczyła mi Zofia. -To znaczy,że odwozicie Julkę razem ze mną? - Nie, ty nasodwozisz, my zostajemyi ty nas potem przywozisz z powrotem - tak według Zofii wyglądał na dzień dzisiejszy dokładny rozkład zajęć całej grupy. -Jak to zostajecie? - wdalszym ciągu nie rozumiałem,chociaż wszystkopowoli zaczynało układaćsię w logicznącałość. - Normalnie. Zostajemy - nie mamy innego wyjścia - Zofia rozłożyła łapki w geście - rozumiesz, tak już musi być. - Tak? A dlaczego nie macie innego wyjścia? -zapytałem. - Julka, powiedz Dużemu - Gienio przymierzał się do drążka zmiany biegów. -Wczorajpani powiedziała - Julkazaczęła wyjaśnieniatonem: tu czarne, tu białe - że trzebaprzynieść do szeszkola koty,bodziś są zawody kotów. To je przynoszę. 118. - Co dzisiaj jest? -Zawody kotów. Nie wiesz, co tosą zawody? - zapytałomnie ze zdziwieniem moje dziecko. - Ja ci mogę, Duży, wytłumaczyć- zaoferował mi pomoc Gienio, jednocześnie usiłując pokręcić kierownicą. -Co mi możeszwytłumaczyć? - zapytałem. - Wszystko. Ale nie teraz. Dajkluczyki. - Słucham? -Daj kluczyki. - Popierwsze, kolego w futerku, nie mówi się daj, tylko poproszę. A po drugie. - Poproszę daj kluczyki - Gienio grzecznie przerwał midalszy ciąg wykładu. -Po co ci kluczyki? - zapytałem. - A jak uruchomię samochód? - Gienio zrewanżował siępytaniem na pytanie. - Długo tak będzieciesię przepychać? - zapytał Herman. - Spóźnimysię na zawody. -Jakie zawody? - niedawałem zawygrana. - Który kot dalej skoczy - odpowiedziała Julka. -Może podyskutujemy po drodze - Zofia ujawniła talentnegocjatora. Odszedłem na krok od samochodu,żeby ocenić, czy to, cowidzę i słyszę, jest prawdą. Wyglądałoto tak: Gienio siedział na przednim fotelu z miną kierowcy Formuły Jeden, z tyłu, przypięta do fotelika, siedziała rozradowana 119. Julka, a obok niej Herman i Zofia usiłowali zapiąć pasy. Obojewyglądali jak bardzo ważneosobistościświata sportu. Osobistości, które natychmiast trzeba odwieźć nazawody. - Czy oprócznaszych kotów w zawodach wezmą udział jeszcze jakieś inne koty? - zapytałem po dłuższej chwili. - Każde dzieckoma przynieść do zawodów kota, tak powiedziała pani - Julka przygarnęła Zofię i Hermana, pokazując mi tym samym, że ona bez zwierzaków nigdzie nie pojedzie. -Na zawody - sprostowałem. - Mówi się na zawody, a niedozawodów. - Każdedzieckoma przynieść na zawody kota - poprawiła się Julka, a ja na swoim konciewalki o poprawną polszczyznę zanotowałem kolejnysukces. -A jak ktoś nie ma kota? -zapytałempodchwytliwie. - To przyniesie jakieśinnezwierzątko- Zofiauprzedziłaodpowiedź Julki. -Na przykład rybki w akwarium? - przyznacie, że dobrze to sobie wykombinowałem. - Tak. Na przykład rybkiw akwarium - odpowiedziała Julka. 120. - I rybki będą startować z kotami w zawodach, kto dalejskoczy? Tak? - Jak wiesz, to po co się pytasz? - wyrwało się Hermanowi. - Nie po to tyle trenowaliśmy, żebycały wysiłek poszedł namarne - Zofia spróbowała podejść mnie z innej strony. Trenowaliśmy. No tak. Poprzedniego dnia rzeczywiście trenowali. Szkodatylko,że nie zapytałem po co, bo może już wczoraj udałoby sięuniknąć dzisiejszej konfliktowej sytuacji. Pracowałem w biurzei przez okno obserwowałemtakąakcję: Na ławce przed domemsiedziała Lula, a obok niej, w niedbałych pozach, siedziały dwa króliki. Łatka i Łapka. Lula zapisywała cośw notesie,akróliki, gryząc marchewki i odpowiedniogestykulując, zawzięcietłumaczyłycoś kotom. Dodam, że oba skaczące zwierzaki ubranebyły w czapki z daszkiem, które zrobiła imLula, bo, jak się potem okazało, trener musi się czymś odróżniać odtrenowanego. Kotytymczasem wykonywały jakieś dziwne ruchy - to podbiegały,tozatrzymywały się w miejscu, topodrygiwały. Obok nich,z linijką w ręku, działała Julka. Po każdym dziwnym kocim ruchu Julka przykładała do ziemi linijkę, a potem ogromnie rozradowana krzyczała coś w stronę ławki. Towszystko razem wyglądało takbardzointrygująco,że z radością oderwałem się od pracyi wyszedłem przed dom. 121. - Co ciekawego robicie? -zapytałem menażerię. - Treningujemy - odpowiedziała Julka, a zaraz potemkrzyknęła - sześćdziesiąt! -Jeżeli już, to trenujemy. Nie mówi się treningujemy, tylkotrenujemy - poprawiłem mojedziecko. - Sześćdziesiąt - krzyknęłaJulka, podnosząc z ziemi linijkę. -Sześćdziesiąt? Co to znaczy sześćdziesiąt? - zapytałem. - To jest wynik pomiaru - wyjaśniła mi Lula. -A co mierzysz? -zapytałem Julkę. - Sześćdziesiąt - usłyszałem w odpowiedzi. - Lula, zapisałaś? - Tak, zapisałam, sześćdziesiąt - potwierdziła Lula. -Co zapisałaś? - nie dawałem zawygraną. - Wynik pomiaru - udzieliła mi wyczerpującej odpowiedzi Lula. -Że teżod razu nato nie wpadłem. Wynik pomiaru. Aleczego? - tak łatwo się nie poddawałem. - Zapytaj trenerów -odpowiedziała Lula. Łapka i Łatka przestali gryźć marchewki. - Trenujemy skoki - powiedział Trener Łatka. 122. - To znaczy nie my trenujemy, tylko zawodnicy. Alenic z tegonie będzie. Tak myślę - wyraził swą wątpliwośćTrener Łapka. - A więc koty trenują skoki, a wy trenujecie koty - nie byłem chyba zbyt odkrywczy w tym stwierdzeniu. -Można tak tonazwać -zgodziłsię ze mną Trener Łapka. - A Julka też trenuje? -Nie, Julka mierzy wyniki. Ile tym razem? - Trener Łapkawychylił się z ławki, unosząc daszek czapki. - Sześćdziesiąt - krzyknęłaJulka. -Zadziwiająca powtarzalność - skwitował Trener Łatka. - Nie mogą przekroczyć progu Sześćdziesiąt. Nic z tego niebędzie,chłopaki i dziewczyny - z rezygnac)ą rzucił wstronętrenującychzatroskany Trener Łapka. - Tomoże zmienimy metody treningowania? -zapytałaJulka. - Na jakie? -zaciekawił się Trener Łatka. - Na inne -odpowiedziała Julka. -Na inne,to znaczy jakie? - zaciekawiony Trener Łapkanadstawił ucha. - No inne - wyjaśniła Julka. -Niema innych metod, dziecko - pouczył Julkę TrenerŁatka. - To jak nic nie wychodzi, anie ma innych, to może zmienimy trenerów? - przyznacie żetakie rozumowanie Julki miałoswojelogiczne uzasadnienie. - Proszę bardzo - zgodzili się obaj trenerzy. - Do widzenia. - Zaraz, zaraz, poczekajcie - zatrzymała obruszonych Lula. -Nikt w naszym domu lepiej odkrólików dziadka nie skacze -wyjaśniła Julce. 123. - Chyba że Duży, ale on nie skacze, tylko podskakuje -wyrwało się Hermanowi. -To nieDuży podskakuje,tylko wy - zaperzyli się obajtrenerzy. - My wam tłumaczymy, że nieskaczemy wzwyż,tylko w dal,a wy swoje. - Sześćdziesiąt - podaławynik pomiaru Julka, aleczegobyłto pomiar, to nie wiem, bo nikt w tym momencie nie skakał. -Zapisałam - potwierdziła Lula. - W dal, łatwo wam powiedzieć, w dal - uniósł się Gienio. - Dla zawodnika, który nie słucha wskazówek trenera, wszystko będzie trudne - odparował Trener Łatka. jak . -My wam mówimy-najpierw rozbieg, potem prawidłowe ułożenie ciała, praca"łap i odbicie. I tylkow takiej kolejności. A wy co? - włączył się Trener Łapka. / -A wyswoje. Zamiastprawidłowowykonywać wskazówkitrenerów i osiągaćzadowalające wyniki, tylkoimprowizujecie. I to nieustannie z jednym,ciągle takim samymskutkiem - dokończył myślswojego kolegi Trener Łatka. - Skutkiem Sześćdziesiąt - zakończył trenerskie wywodyŁatka. -Jak jesteś taki mądry, tosam pokaż,jak to zrobić, trenerku - Gienio najwyraźniej zapomniał, z kim rozmawia. - Sam tego chciałeś, mądralo - powiedział Trener Łapkai kiwając z politowaniem głową, zszedłz ławki. - Dla ciebie skoczęnawet w czapce. 124. - Prawdopodobnie zaraz zrobi ci siębardzo głupio - TrenerŁatka popatrzył naGienia i uśmiechnąłsię z politowaniem. -To nie ma sensu,trenerze. Przecież wiemy, kto tu jestmistrzem- próbowała załagodzić sytuację Zofia. - Wiemy, ale najwyraźniej nie wszyscy- odpowiedział TrenerŁatka i spokojnie, nie wysilając się, dałogromnego susa. Jak to królik. Wszystkim zawodnikom opadły szczęki. To był naprawdępiękny i nienaganny technicznie skok. - No i co? - zapytał trener. - Sześćdziesiąt - powiedziała Julkapo dokonaniupomiaru. 125. - Zapisałam - odpowiedziała Lula. -Albo ktoś tunie umie mierzyć, albo ta linijka jest zepsuta- trener nie stracił zimnej krwi. - Julka nie umiemierzyć? Julka? - Gienio postanowił obrócić sytuację na swojąkorzyść. - Sześćdziesiąt - powiedziała Julka, tymrazem przykładając linijkę do ogona Hermana. -Zapisałam - odpowiedziała Lula. - Trener skoczył tyle samo, ile ma mój ogon -ucieszył sięHerman. - Brawo, trenerze. - A ile ma mój ogon? - zapytałGienio. - Sześćdziesiąt - Julka natychmiast wykonała pomiar Gieniowego ogona. -Nasze ogony majątaką samą długość - ucieszył się Herman, a kiedy okazało się, że ogonki trenerów też mają po sześćdziesiąt, wszystkim zrobiło się bardzo wesoło. Potem nastąpiły dalsze pomiary i okazało się,że wszystkiezwierzaki mają idealne wymiary. Długość - Sześćdziesiąt, wysokość - Sześćdziesiąt, szerokość - Sześćdziesiąt ipozostałe -też Sześćdziesiąt. A potemtreningowanie sięskończyło, bo zrobiło się już późno i trzeba było iść spać. -. 126. Tak było wczoraj. A dzisiaj wytrenowane koty miały udać się na zawody. -Czy ty przypadkiem czegoś sobie z tymi zawodami nie wymyśliłaś? ^^^ / - zapytałem Julkę. - To nie ja sobie wymyśliłam, tyl^, ko pani w szeszkolu - odpowiedziałorezolutnie moje dziecko. - A czyprzypadkiem troszeczkę nie oszukujesz? -Nie. Pojedziemy i sam się przekonasz. - To może ja zadzwonię do przedszkola i się okaże, jak tojest naprawdę. Co o tymmyślisz? - Dziecku nie wierzysz? - obruszyła się Zofia. -Własnemudziecku? - W tej kwestii nie za bardzo - powiedziałem i sytuacja zrobiła się bardzo niezręczna. -Duży, daj spokój, co ci szkodzi? Pojedziemy, wygramy,wrócimy - coś się złegostanie? - Herman udawał, że nie wie, o cochodzi. Zaczynałem się powoli łamać. Rozprawianie o kłamstwiebez jego udowodnienia nie miało żadnego sensu. Mogę zadzwonićdo przedszkola, ale jak powtórzę im, że zzawodamikotów to nieprawda, na sto procent powtórzą za Julką, że to jaoszukiwam - przepraszam, oszukuję - a nie oni. Przecież niedam słuchawki Gieńkowi, żeby porozmawiał z panią przedszkolanką i osobiście dowiedział się, żezawody kotów powstały tylko w wyobraźni mojego dziecka. - Poproszę o kluczyki - natychmiast zareagował Gienio, bezbłędnie wyczytując z mojej twarzy targające mnąwątpliwości. 127. - Chyba nie myślisz, że ty będziesz prowadził. -A dlaczegoby nie? Wiesz, jak cieszyłyby siędzieciaki,gdybym podjechał pod przedszkole? Możeszto sobie wyobrazić? Gienio za kierownicą. To jest dopiero przyjazd! - Oczywiście. A ile masz lat? - Zapomniałem. -A umiesz prowadzić samochód? - No wiesz co, Duży? Takie pytanie? Do mnie? - Gienio ażsię żachnął. - A kiedysię nauczyłeś? -Nie pamiętam. To było dawno. - Tak dawno, że ja też tego nie pamiętam. Ale chcesz prowadzić,to proszę- podałem Gieniowi kluczyki. - Mówiłem wam, że zmięknie - triumfalnieogłosił reszciepasażerów Gienio. - Jedziemy. Minęło kilka minut. Ja stałem, samochód stał,pasażerowie siedzielii coraz bardziej się niecierpliwili, a kierowca drapał się w głowę i gapił się w sufit. - No i co? - zapytałem, spoglądając na zegarek. Gienio podrzucał kluczyki^. :.----. -.. ^ i widać było, że na całe szczęście nie bardzo wie, co z nimizrobić. - Wiepan co -to jużjestgruba przesada. Żeby kot jeździł samochodem! I tona dodatek zdzieckiem - powiedziałsąsiad, który nagle wyrósł obokmojego auta. 128. - Dzień dobry - powiedziałem. - Jak pan widzi, Gienio niejeździ, tylko się bawi - wyjaśniłem sąsiadowi źle zinterpretowaną przez niego sytuację. - Dobra, dobra. Ja tam swoje wiem. Ładny pan przykładdaje dziecku. A potem dziwią się, żetyle wypadków jest. Powinien się pan wstydzić, - Gienio nie jeździ, tylko się bawi - powtórzyłem. -Możemy panagdzieś podwieźć, chce pan? - zaproponował z tylnego siedzenia Herman. - Jedź już, Gieniu, bo się spóźnimy- powiedziała Julka. -Nie spóźnimy się, bo pojedziemy rajdowe - odpowiedziałGienio. - To jak, wsiada panczy nie? -Gienio pokazał sąsiadowi miejsce obok kierowcy. Sąsiad przenikliwie popatrzył na Gieniai tak jak przyszedł,odszedł. Czylibez powitaniai bez pożegnania. - Chyba zapomniałem,jak się jeździ - wyjaśnił skruszonyGienio i oddał mi kluczyki. -Jak można zapomnieć czegoś, czegonigdy się wswoimżyciu nie robiło - powiedziałem i przeprosiłem gona tylne siedzenie. - Pasy zapięte? - zapytałem pasażerów. - Zapięte - odpowiedzieli chórem. -No to uwaga. Ruszamy. Włączyłem silnik i pojechaliśmy. Zachwycone towarzystwo z dumą gapiło się przez okno. Jechaliśmy tak jakiśczas bezsłowa, a jaw lusterku obserwo-,wałem,jak koty i Julka wymieniają 129. porozumiewawcze spojrzenia, prawie eksplodując z tłumionejradości. W końcu udało się im wywieść w pole Dużego. Ato niebyle co, prawda? - Możesz puścić jakąś muzyczkę? - pierwszy odezwał sięGienio. - Proszę bardzo - powiedziałem, włączając radio. - Takamoże być? - Może - zgodził się wspaniałomyślnie Herman. -Może - potwierdziłaZofia. - Za spokojna - orzekł Gienio, wyślizgnął się z pasów i usiłując zachować równowagę, próbował przedrzeć się na przednie siedzenie. -Chwileczkę -a kolega dokąd się pcha? -zapytałem. - Do radia - odpowiedział Gienio, zawisając między przednima tylnym siedzeniem. -W jakim celu? -uwolniłem Gienia z pułapki i nie zwracając uwagi na nieustające przebieranie łapami, posadziłem go zpowrotem z tyłu. - Zapnij pas - powiedziałem. -Znajdę coś ciekawszego - Gienio ponowił próbę przedarcia się na miejsce obok kierowcy. 130. - Znajdź jakiś czadzik, Gieniu. Na przykład kacza mamę-poleciła Julka, jak zwykle przekręcając tytuł ulubionego utworu. Zmieniłem stację. - To nie jest kacza mama. Dlaczego niepuścisz kaczamamy? - To nie odtwarzacz CD, tylko radio. To nie ja decydujęo tym, jakie puścić utwory - wyjaśniłem Julce, dlaczego nie makacza mamy, tylko jest co innego. - Ja znajdę, ja! -Gienio znowu zawisłmiędzy fotelami. - Albo się w tej chwili uspokoisz, albo wracamy. I wskoczzpowrotem w pasy. - O, to może być -powiedziała Julka. -Tak, to jest dobre- zgodził się Herman. Zofianicnie powiedziała, bo przeskoczyła z siedzenia natylną półkę i beztroskosię na niej rozłożyła. Herman teżpostanowił zmienić miejsce i wskoczył Julce na kolana. A Gienio poraz kolejny zawisł międzyfotelami. No tak, rozpoczęły sięnormalne podczas jazdy wędrówkikotów. - Gdzie się pchasz? - w moim głosie zabrzmiała nutka zniecierpliwienia. - Chcę pogłośnićradio - powiedział Gienio. -A niemożeszpoprosić? - Mogę. -No to poproś. - Duży, proszę, poglośnij radio - powiedział, przedrzeźniając mnie, Gienio. 131. - Proszę. -Jeszcze, jeszcze - zakomenderowała z fotelika Julka. - Tak, tak - zawtórował Herman. - Dajna maksa i otwórzokna. - Po co? - zapytałem. - No, żeby wszyscy wiedzieli, że jedziemy - wyjaśnił Gienio. -Nie musząwiedzieć- odpowiedziałem, nieczuły na prośby. - Noto przynajmniej, jak będziemypodjeżdżać podprzedszkole, to zacznij trąbić - pertraktowała Julka. -Rozumiem, chcecie podjechać z fasonem. - Z wazonem? - włączyła się dodyskusji Zofia. -Z jakim wazonem? O czym tymówisz? - Mówięo takim szklanym przedmiocie, w którym trzymasię kwiatki. -Gienio,zapytaj Dużego,o co mu właściwie chodzi, bo jależę na głośnikui nie bardzo tu słyszę - poprosiła Zofia. - Teraz przynajmniejwiem, dlaczego wydawałomi się, że jeden głośnik niedziała. A to ty na nim leżysz. - Duży mówi, żety nanim leżysz - krzyknął doZofii Gienio. - Nie,ja leżę na głośnikua nienaDużym - zaprotestowała Zofia. - Powiedz Dużemu, że ma przewidzenia. 132. - Duży, masz przewidzenia - powtórzył Gienio. Atmosfera w samochodzie powoli zaczynała przypominaćwnętrze kurnika rano, to znaczy o tej porze, kiedy wszystkie kurygdaczą. Każdy miałcoś do powiedzenia i zrobił się taki gwar,że przestałem słyszeć oba głośniki. - Cisza! - krzyknąłem. - Co się stało? -wszyscyzamilkli, - Jesteśmy namiejscu. -Hurra! - zaczęlitak się wydzierać ipodskakiwać,aż pomyślałem,żeza chwilęrozniosąmi wstrzępy całysamochód. Spokój, to nie duża przerwaw klasie. Wysiadamy. - No jasne - Gieniojuż był przy drzwiach. -My wysiadamy. Toznaczy ja i Julka. Wy poczekacie-powiedziałem. - Ato niby dlaczego? - Herman natychmiast znalazł sięobok Gienia. - Dlatego, że jakoś nie widzężadnych dzieci, które przynosiłyby do przedszkola koty albo jakieś inne zwierzątka - odpowiedziałem. -Przecież tu nikogonie widać - zauważyła Zofia. - No właśnie. O czym to świadczy? -zapytałem. - To świadczy o tym. - zaczęła Zofia. - Że jesteśmy spóźnieni i żewszyscy są już w środku - dokończyła Julka. 133. - No to sprawdzimy. Ja ciągle nie jestem pewien, czy tacała historia z zawodami jest prawdą. Wypoczekacie na naswsamochodzie. A jeżeli sięokaże, że Julka nie oszukiwała, topowas wrócimy. To chybauczciwa propozycja. - Sam oszukiwasz, ja nie oszukiwam - Julka wyglądałajak rozjuszona tygrysica. -Nie mówi się oszukiwasz, tylko oszukujesz. Wychodzimy. Wyjąłem Julkęz samochodu,zostawiłem kotom lekko uchyloneszyby, ale nie tak, żeby przez nie dały dyla, i poszliśmy. Nim minęło kilka chwil, byliśmy z powrotem. Niestety nie udało nam się sprawdzić, czy zawody kotówrzeczywiściebyłydziś w planie. Przedszkolebyło zamknięte. Z powodu pęknięcia ruryz ciepłą wodą. I nawetniebyło kogo spytać, bopanikierowniczka,razem zespecjalistami zajętabyła bohaterską walką z awarią. Natomiast przy samochodzie stał jakiś pan i ze zdziwieniempatrzył na Gienia i Hermana. Obaj koledzy oparci łapkamio szybę wciskali mordki w pozostawioną przeze mnie szczelinęi żałośnie jęczeli. - Proszę pana. My bardzo prosimy. Niech pannas wypuści! Zostaliśmy porwani przez niebezpiecznego osobnika. Niechpan otworzy szybę. Prosimy. Bardzo prosimy. 134. Pan nie zwracał uwagi na ich błagania. Poprostu ich nie słyszał. Nie wszyscy słyszeli, jak moje koty mówią. Na całe szczęście. Pokazałem palcem na czoło i otworzyłem drzwi. - Nie boisię pantakkotów wozić? - zapytał pan. - Nie. A dlaczego miałbym się bać? -zapytałemja. - Mogą panu pcheł napuścić. Albo tapicerkę podrzeć. Kolega wiózł raz swoim wozem psa, a ten się wiercił, wierciłi w rezultacie podarł tapicerkę. Ale potem dostał w skórę i odrazu się uspokoił - powiedział pan i nie czekając na moją odpowiedź, odszedł. Niektórzytak mają,że nieczekają na odpowiedźi odchodzą. Koty patrzyłyza odchodzącym jak za nieznanym przybyszem z planety Kuchnlax. Ja zresztą też. Wsadziłem Julkę w fotelik iusiadłem za kierownica. - Zawody będą kiedy indziej, bo dziś jest w szeszkolu awaria - poinformowała koty Julka. Koty nieodpowiedziały, bo zastanawiały się,co to znaczydostać w skórę za tapicerkę. Ja też się nad tym zastanawiałem, alenie dałem po sobie tegopoznać. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i. 135. Brrr, brrry, brry, brrry, wrrry - zaterkotał silnik i zgasł. Ponowiłem próbę, ale bezskutecznie. Silnik nie chciał zapalić. - Zdajesię,że mamyproblem - powiedziałem. - Silnik niechce zapalić. - Może nie mamy benzyny - jeżeli chodzi o sprawy związane z motoryzacją Gienio był absolutnym ekspertem. -Mamy benzynę -powiedziałem i wyszedłemz auta. Podniosłem maskę i gapiąc sięna kable i takie tam rzeczy,zacząłem zastanawiać się,co może byćprzyczyną tego, że niemożemy pojechać. Mógłbym tak spędzić całydzień i nic byz tegonie wyszło. Samochody nie były moją specjalnością. 136. - Może świecę zalało? - Gienio usiłował wdrapać się namoje ramię, żeby z tego miejsca lepiej widzieć to, co znajdujesię pod maską. - Czy ja cię o cośpytałem? I kto ci pozwolił wyjść z samochodu? - No przecież sam sobie nie dasz rady - odpowiedziałekspert. Miałrację. Opuściłem maskę. - Wsiadaj,a my popchniemy. -Jasne i porysujecie lakier- powiedziałem, a potem obajzaczęliśmy się śmiać, boprzypomniał nam sięprzybysz z planety Kuchniax. - Co wamtak wesoło? - zapytałaZofia, wychylającsię zzadrzwi. - Nic, nic - po prostu wrócimy do domu na piechotę- powiedziałem. -A ktoze mnązostanie? -zapytała Julka. Bardzo zresztączujnie. - Kiedy? -No, jak ty pójdziesz do pracy. - Zobaczymy. -A może pójdziemy z tobą? -Julkaod razu wpadła nagenialny pomysł. -i co dalej? - Ty będziesz pracował, a my będziemy siedzieć z wujkiemZbyszkiem. Wujek Zbyszekbył absolutnym faworytemmojej córki. Zawsze gdy Julka nie mogłaiść do przedszkola i ani babcie, aniciocianie miały czasu, żebysię nią zaopiekować, zabierałem 137. moje dziecko do pracy. Jacoś załatwiałem, a onaw tym czasie wchodziła wujkowi Zbyszkowi na głowę,ku jego wielkiemu zadowoleniu zresztą. Oczywiście wujek Zbyszek nie mógł w tymczasie pracować. Ale czegosię nierobi dlaprzyjaciół. - Tak jest, chodźmy dowujka Zbyszka. Chodźmy dowujka Zbyszka - cała czwórka zaczęła podskakiwać nasiedzeniach. - A wy skąd znacie wujkaZbyszka? - zapytałem. - Julka nam opowiadała - wytłumaczyła mi Zofia. -A ja nawetz nim rozmawiałem - pochwaliłsię nieopatrznie Gienio, - Rozmawiałeś? Przecież na całe szczęście nigdy nie byłeśze mną w mojej pracy. To jak to zrobiłeś? - Przeztelefon. Wujek Zbyszekdzwonił i pytał się, czy jesteś. - I comu powiedziałeś? -Żewyjechałeś za granicęi wrócisz za czterdzieścicztery lata. - Gieniek, jak jeszcze raz zbliżysz się do telefonu, tonie wiem,co ci zrobię. -Pomarudzisz ici przejdzie- Gienio nie zastanawiał sięnad tym, co mówi, tylko jechał siłą rozpędu. 138. - Wracamy do domu, Ja z wami dziś zostanę - wycofałemsię z dysputy z Gieniem. -A praca? -zapytał Herman. - Ty się już o moją pracę nie martw. Damsobie radę. Wyszliśmyz samochodu. I spacerkiem udaliśmy się w stronę domu. Dystans, który mieliśmy do pokonania, nie był na całe szczęście zbytduży. Za pół godziny powinniśmy być z powrotem -powiedziałem. Ale oczywiście się myliłem. Kotypo raz pierwszywędrowały przez miasto i wszystko jeciekawiło. Zwłaszczawystawy sklepów z zabawkami, które oblegały razem z Julką, wymieniając fachowe uwagi na tematznajdujących się na nich eksponatów. Ja grzecznie stałemz boku,ale kiedy Julka zobaczyła na chodniku mrówkę, poczułem, że granice mojej cierpliwości niebezpieczniesię kurczą. - O, mrówka, mrówka! - zawołało moje dziecko. - Pokaż, gdzie? - obstąpiły Julkę koty. - O tu. Tu!! - Rzeczywiście! - zabrzmiało to tak, jakby wspólniedokonali jakiegoś epokowego odkrycia. - A tu dżownica! - zawołała Julka, przenosząc się z chodnikana trawnik. - O rany! Dżownica! - zawołałykoty. - Nie dżownica, tylko dżdżownica - sprostowałem. -Dżownice są okropniepożyteczne - poinformowała Julkakoty. - No alewiesz, Gieniu, trochę się boję dżownic. Imrówek. - Nie ma czego - uspokoił Julkę Herman. -Ale onegryzą. - Dżownice? - zdziwiła się Zofia. 139. - Nie dżownice, tylko dżdżownice - sprostowałem po razdrugi. -Tato, czy dżownice gryzą? - zapytała mnie Julka. - Tylko wtedy, kiedy zadaje im sięza dużo pytań- powiedziałem. -Ale jajej o nic niepytam. - Noto niemasz się czego bać. -Tata,a dokąd ta dżownica idzie? - Na urodzinykoleżanki. -To ona ma koleżankę? - Niejedną. I kolegów też ma. - A jak ona mana imię? - rozkręcała się Julka. - Kto? Koleżanka czy tadżownica? - Nie mówisię dżownica, tylko dżdżownica,Duży - upomniała mnie Zofia. -Wyobraź sobie, że wiem, jak się mówi. - Jak mana imięta dżownica? - nie dawała za wygranąJulka. 140. - Nie wiem. Najlepiej będzie, jak sama ja o to zapytasz -powoli zbliżałem się do kresu wytrzymałości. - Dżownico, ja mamna imię Julka,a ty jak masz na imię? -Wiecie co,chodźmy za nią, to zobaczymy,gdziesą te urodziny koleżanki, o których mówił Duży - zachwycił się swoimpomysłem Gienio. - Może nas zaproszą? - zastanawiał się Herman. - Kto was zaprosi? - zapytałem nie wiadomo po co. - Dżownice. Podobno dżownice są bardzokoleżeńskie -pospieszyłz wyjaśnieniem Gienio. - Idziemy na urodziny dżownicy - podjął decyzję Herman. -Tak jest! Idziemy -ucieszyli się Julka i Gienio. -Ale niemamy prezen- o Otu - ostudziła ich Zofia. - Noto co? Kupimy prezent - powiedziała Julka. - A kasę macie? - zapytałem, wiedząc już, jak tosię skończy - Nie. Ale ty masz - rezolutnie stwierdziła Julka. - Jażadnego prezentu dla żadnej dżownicy kupował niebędę. Zapomnij otym. - Dżdżownicy, Duży, dżdżownicy - tym razem do walkio poprawną polszczyznę włączył się Herman. -Żadnego prezentu dla żadnej dżdżownicy kupował niebędę - powiedziałem bardzo powoli,starając się zamaskowaćzbliżający się moment wybuchu. Mojego wybuchu. - Nie, ty kupisz prezent dlanas, a my go potem dżownicydamy. Na urodziny - Julka miała taki pomysł. 141. - Jak dojdziemy - wyrwało sięGieniowi. -Powtarzam - nie będę kupował prezentu dla dżownicy. Dla tejani dla żadnej innej. Idziemy. - Chcesz, żeby było jej smutno? Chcesz? - zapytało mnie mojedziecko. Dalsza wymiana zdań niemiała sensu. Wziąłem Julkęzarękę i wycieczka, opierając się, jaktylko mogła, ruszyła dalej. - Powiemmamie, że nie chciałeś kupić prezentu dla dżownicy -zagroziła Julka. -Powiedz. Na pewno będzietym bardzo zmartwiona. - Nie lubię cię - Julka postanowiła użyć broni ostatecznej. -Trudno. Jakoś to przeżyję. I tak wymieniając uwagi, pomalutku powędrowaliśmy do do\ mu. Po jakimś czasiedoszliśmy dol ogromnego skrzyżowania. Nadskrzyżowaniem wisiała specjalnakładka dla pieszych. - Po co jest ten most? - zapytałGienio. 143. - Ten most jest po to, żebyś górą mógł przejść na drugąstronę ulicy - wyjaśniłem. -A dołem nie można? -zapytał Herman. - Nie można. Jak widzisz, na dole nie maprzejścia dla pieszych. - Popatrzcie. Tutaj są zawody. Może wystartujemy? - Zofiapokazała na ulicęw dole. Przez ulicę, ciągnąc za sobą małe dziecko, przebiegaławłaśniejakaś pani. - Mówiłeś, że dołem niemożna. -Bo nie można. Togrozi wypadkiem. - A ta pani może? - zapytałaZofia. - Ta pani naraża siebie i swoje dziecko naogromne niebezpieczeństwo. -Może ma lęk wysokości i dlatego nie przechodzi kładką? - zastanawiała się Zofia. -Co to jest lęk wysokości? - zapytałaJulka. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo Gieniozawołał. - Popatrzcie! Teraz startuje sąsiad! Rzeczywiście tak było. Sąsiad ocenił odległość dzielącą good zbliżających się do skrzyżowania samochodów i wymachując siatką z zakupami, wybiegi na ulicę. - Ale ma przyspieszenie -z uznaniem stwierdził Herman. -Ściga się, kto będzie pierwszy, onczy samochody, tak? -Gienio starałsię zrozumieć,na czym te dziwne zawody polegają. 144. - Wygra - powiedziała Zofia. Sąsiad był już w połowie drogi na drugą stronę, gdy nagle! Traaach! - pękła siatka z zakupami i całajej zawartość wylądowała na ulicy. Sąsiad zatrzymałsię w miejscu, i zastanawiałsię, czy zdąży. Uznał,że tak, i zaczął zbieraćz asfaltu rozsypaneprodukty. - Ale jest zwrotny - zachwycał się Herman. Tymczasem pędzące samochody były tuż-tuż. Kierowcyzaczęli trąbić i gwałtownie hamować, a sąsiad uskakiwał przedmijającymi go samochodami, w odpowiedzi na trąbienie wygrażając im ręką. - Ale jest skoczny - z uznaniem stwierdził Herman. Nie było na co patrzeć. Przeszliśmy przez kładkę i rozprawiając olęku wysokości, niebezpieczeństwie i oprzepisachdrogowych, znaleźliśmysię w domu. Po kilku godzinachzabawy postanowiłem wrócić do tematu zawodów kotów w przedszkolu, a konkretnie do kłamstwa,które się za nim czaiło. - A co by było, gdybym obiecał, że coś ci przyniosę, apotem bym tegonie zrobił? Cobyśwtedy pomyślała? - zapyta145. łem moje dziecko, wiedząc, że w dyskusji na trudne tematynajlepiej operować konkretnym przykładem. Ten przykład, jakopunkt zaczepienia, był jak najbardziej adekwatny do rozmowy na temat kłamstwa i jego konsekwencji. - Żenie było tego w sklepach - usłyszałemw odpowiedzi. -No tak. Spróbuję innym razem - pomyślałem i zmuszonyprzez rodzinę włączyłem im film przyrodniczy o życiu dżdżownic. A potem wróciłado domu Lula i usiedliśmy do kolacji. -Wiesz co, Duży, jednego ciągle nie mogęzrozumieć - Gieniaciągle męczyło to,co zobaczył podczas dzisiejszej wycieczki. - Dlaczego sąsiad i ta pani z dzieckiem ścigali się z samochodami w poprzek? - Pani z dzieckiem? I sąsiad? Ścigali się z samochodami? - zapytała Lula. -Raczej z własną bezmyślnością- powiedziałem. - Tato,a co to jest bezmyślność? - zapytałaJulka. - No bo wiesz. Jaksięścigać, to raczej tak, a nie tak -Gienio wpadł Julce w zdaniei kreśląc łapą na obrusie szkicsytuacyjny całego zaobserwowanego z kładki dla pieszychzajścia, pokazał prawidłowywedług niego kierunek ścigania się. - Wiesz co? Ja niemam ochotyznowu otym rozmawiać. Idźi zapytaj o to sąsiada. 146. - Mogę? -No jasne. Gienio poszedł, a my z zaciekawieniem czekaliśmy na to,co z tej wizyty wyniknie. I doczekaliśmysię. - Popatrzcie, popatrzcie! Gienio ścigasię z sąsiadem - zawołała Julka, pokazując na okno. Za oknem, z szybkością samochodu wyścigowego FormułyJeden pędził w stronę domu Gienio. Za nim, wymachując miotłą, gonił sąsiad. I jak myślicie, ktow tych zawodach wygrał? Dobranoc. Historia piąta Julka i koty na wakacjach Nadeszło lato. Złote słonce od rana buszowało po podwórku, termometr za oknem wariował z gorąca, a nasza ulica wyglądała jak mająca się za chwilę rozpuścić mleczna albo - jak kto woli - gorzka czekolada. Dni leniwieprzepływały przez rozedrgane od temperatury powietrze, a Julkai koty bawiły się z promieniamisłońca w chowanego. Promienie szukały, a całe towarzystwo pędem przednimi zwiewało, kryjąc sięw każdej najmniejszejodrobinie cienia i chłodu. Oczywiście, bo jakże 148. mogło być inaczej, ta gonitwa odbywała się przy akompaniamencie indiańskich okrzyków radości, które wzmagały się wtedy, kiedy podczas zabawy udało się na dokładkę polać kogośznienacka wodą. Wiadomo - w takiedni ochłoda musi być. Interweniowałem dopiero wówczas,kiedy mokre towarzystwo usiłowało zainstalować się na kanapie przed telewizorem, żebyobejrzeć ulubiony letni program Julki - prognozę pogody. - Ile razy mam wam powtarzać, że najpierw się wycieramy,a dopiero potem siadamy- stałem nad nimi i zrezygnacją przyglądałem się wsiąkającej -kap, kap- w kanapęwodzie. -Nic się nie stało- uspokoiłamnie Julka. - Nic? A to co? -pokazałem na nasiąknięty jak gąbkamebel. - Zawsze mówiłeś, że chciałbyśmieć wodną kanapę, no toteraz masz - zachichotał Gienio ldla żartuzepchnął Hermana na podłogę. -Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek coś podobnego mówił -odpowiedziałem, patrząc jak Herman ładuje sięz powrotem na kanapę, zostawiając przy okazji lntrygującąkształtem, mokią smugę na jej obiciu. - Duży chyba wspominał,alenieo kanapie, tylko o łóżku - zachichotała dla odmiany Zofia i pacnęła łapą w obicie. - Popatrzcie, ale ^^ fajnie sięodbija -skomentowała,wskazując mokry śladpozostały popacnięciu. 149. - To idziemy na łóżko Dużego - zaproponował, chichocząc, Herman. - Nic mnie taknie cieszy, jakzrobienie komuś przyjemności. - Uwaga! Pogoda! - krzyknęła Julkai towarzystwo zamilkło, w napięciu wpatrując się w telewizor. - Zasłaniasz- Gienio usiłował przesunąć mnie w bok, aleźle obliczył odległość i z mokrym plaśnięciem wylądował napodłodze. -Ciekaw jestem, co powie Lula, jak was zobaczy- zastanowiłem się nagłos. - Nie marudź, tylko przynieś ręcznik -rzucił Herman, alewidząc moją minę, zorientował się, że w swojej radosnej wycieczce słownej minął tablicę z napisem "zakaz wjazdu" i zachwilę może dojść do wypadku. Dlatego szybko niewinnymgłosikiem sprostował. - Ja nie do ciebie, Duży, mówiłem, tylkodo Gienia. Kto to słyszał, żeby w mokrym futrze siedzieć na kanapie! - Duży,chyba telefon dociebie dzwoni - powiedziała Zofia. -Nic nie słyszę. - Jateż - zdenerwowała się Julka. - Przez wasze gadanienie wiem, jakabędzie temperatura! 150. - Przez nasze? To Duży gada i ga. - Herman niedokończył, bo widząc nadciągający nie wypadek, ale kataklizm,schował się za Julkę. - Ale ty jesteś mokry, Hermanku -Julka aż się wzdrygnęła,kiedy Herman, mokry jak pędzel malarski, przytulił się do jejpleców. -To nie ja jestem mokry, tylko kanapa. - Tato,czymógłbyśwreszcie zrobić coś z tąmokrą kanapą? -Suszarka. Niech idzie po suszarkę - podpowiedział Julce,wyglądając z ukrycia, Herman. - Czy mógłbyś wysuszyć tę kanapę? Dziecko nie może siedzieć na mokrym, bosię w środku lataprzeziębi -ta konkretnauwaga znanego autorytetu pedagogicznego, magister ZofiiKocurek, zakończyła dalszą wymianę zdań. 151. Zakończyła, bo po prostu Duży demonstracyjnie opuściłpokój. - Obraził się? - doleciało mniew drzwiach pytanie Gieńka. - Nie, Duży się nie obraża - uspokoiła go Zofia. -To dlaczego wyszedł? - dopytywałsię Gienio. - Przemyślał uwagę Zofii lposzedł po suszarkę - powiedział Herman. -A może po Lulę? -zaniepokoił się Gienio. - No coś ty, Lulanie zwraca uwagina takie drobiazgi jakwodna kanapa - powiedziała dobitnie Zofia. Zatrzymałem się w drzwiach i powolutku odwróciłem. Towarzystwo zamiast w telewizor wpatrywało się we mnie. Pokiwałem zpolitowaniem głową. - Jak będziesz wracał z suszarką, to przynieś nam jakieściastka - powiedziała Julka i całaczwórka ryknęła śmiechem. Ja oczywiście też. A teraz powiemwam, dlaczego ulubionym letnim programem Julki byłaprognoza pogody. Po prostu zbliżałysięwakacje i za kilkadni mieliśmy wyjechaćna urlop. Moje dziecko codziennie śledziło zapowiedzi, bomusiało wiedzieć,jaka będzie pogoda tam, dokąd się wybieraliśmy. A wybieraliśmy się do Grecji, nad ciepłe morze, takie, w którym możnapływać i pływać, izapominać o wszystkim. 152. - Czy tam, dokąd jedziemy, będą jakieś fajne koty? - dopytywał sięGienio. - Na pewno, Gieniu, tam będzie całe mnóstwo greckichkotów - zapewniała Julka. -A jak my znimi będziemy rozmawiać,z tymi greckimikotami? -dopytywał sięHerman. - No jak to- jak? Po kociesku- odpowiadała Julka. - Atam, w Grecji, to jesttak gorąco jak tutaj? - pytałaZofia. - Jeszcze bardziej -wyjaśniała Julka. -No to trochę nie tego - zmartwił się Gienio. - Koty nielubią,jak jest za bardzo gorąco. Ico mytam będziemy robić? - Będziemyleżeć na plaży opalać się i kąpać w morzu -Julka skakała z radości. -Opalać się? Jak? - nie rozumiałHerman. - Normalnie. Tak aż będziemy czarni od słońca. - Ale ja już jestem czarny. -Ale nieod słońca. - Faktycznie - przyznał Herman. -A jak Zofiaz biało-czarnej zrobi się czarnai Gienio z rudego zrobisię czarny, to będę miała trzy czarne koty. - Łał! - wyraziła swój zachwyt cała trójka. - A jak będzie za gorąco, to usiądziemy pod parasolemizaprosimy greckie koty na szklankę zimnego soku. Fajnie? - Bardzo fajnie! Ale jak się pewnie domyślacie, okazało się,że wcale niejest bardzo fajnie. Z bólem serca musiałem w końcu zakomunikowaćnieświadomej niczego Julce i nieświadomym niczego kotom, żewyjazd na wakacje dotyczy tylko mnie, Luli i Julki. Koty niestety muszą zostać w domu. 153. Oczywiście był płacz, awantura, obrażanie się i temu podobne przykre historie. Długo i spokojnie wyjaśniałem im, dlaczego takjest,że nie możemy ich zabrać ze sobą. Opowiadałemim o przepisach, kwarantannie itych wszystkichrzeczach, które niestety wykluczają naszą wspólną podróż za granicę. - To jak są takie przepisy, to je zmień -noga Julki poszłaznowu w ruch. -Niema takiej możliwości, to nie ja ustalałemtakie przepisy, i tonie ja mogę je zmienić. - A dlaczego do dziadka na wieś możemy jechać wszyscy,a za granicę nie? - Herman wietrzył jakiś podstęp. - Bo dziadek nie mieszkaza granicą. Gdyby mieszkał,toteż byście do niego nie pojechali. 154. - A dlaczego dziadek nie mieszka za granicą? - Herman pewien był,że coś kręcę. - To nie ma nic do rzeczy. -Dlaczego? - Bo nie jedziemy do dziadka nawieś. Jedziemy do Grecji. - A dziadek może z nami pojechać? - Herman nie wiadomo czemu uczepił się dziadka i brnąłdalej w niezrozumiałe dla niego zawikłania tej sytuacji. - Może, ale nie jedzie. -Dlaczego? -to nie ma nic do rzeczy. - Aco ma? -Dziadek ma krowy - wyjaśniła HermanowiZofia. - A krowy. - Herman chciał jeszcze coś powiedzieć, aleniezabardzo wiedział, jak to ująć. - A krowydają mleko -wyjaśniła muZofia. - Dlaczego? - machinalnie zapytał Herman. - Zostaw krowydziadka w spokoju - naskoczyłna niego Gienio. - Krowyz nami nie pojadą. Herman obraziłsięiusiadł tyłem docałejdyskutuj ącejgrupy. 155. - Nie pojadą, bo my też nie jedziemy - rzucił obrażonymtonem. -A dlaczego kotyniemogąz nami jechać? -Julka wróciła na właściwy tor dyskusji i nie wiadomo po raz który zadałato samo pytanie, mimo że już jej po raz nie wiadomo który nato pytanie odpowiadałem. - Nie mogą, bo zwierzak, zanim wjedzie za granicę, musizostaćna kwarantannie. Tam się obserwuje, czy nie jest chory i tak dalej,i dopiero potem wystawia mu sięzaświadczenie,dzięki któremumożeza granicę wjechać- byłem nad wyrazcierpliwy, bo tego wymagała ta nad wyraz specjalna sytuacja. - A doktor Książyk nie możez nami jechać? - zapytałaz nadzieją Zofia. - Po co ma znami jechać? -No,żeby powiedział na tej kwarantannie, żejesteśmyzdrowe zwierzaki i nie musimy być obserwowane - tak to sobie wymyśliła Zofia. - Nie może. Doktor Książyk to jedno, a lekarze z kwarantanny to drugie - powiedziałem. - No tomy chcemy zostać na tej kwarantannie. Niech sięprzekonają, że jesteśmy w porządku. - Kwarantanna trwa strasznie długo. Wy jeszcze będzieciena niejpoddawani obserwacjom, amy w tym czasie zdążymytrzy razywrócić z wakacji. - To pojedziemy wcześniej. -Nierozumiem. - No, my pojedziemy, wy przyjedziecie, a my już tam będziemy- w chwilach projektowania dalekosiężnych,futurystycznych pomysłów Zofiajak zwyklewyrażała się za pomocąbardzo dużych skrótów myślowych. 156. - Nie da rady,kochani. Naprawdę. ^tAA^/ - To wyślij nasw paczce - zaproponował Herman,który w lot pojął kombinację Zofii. -W paczce teżnieunikniecie kwarantanny. - To znaczy, żezwierzaków zabraćnie można - upewniła się po raznie wiadomoktóry Julka. -Niestety. Nie można. - A co możnazabrać? - Julka też coś sobie wykombinowała. - Wszystko, co chcesz,oprócz zwierzaków. -A zabawki? - Oczywiście. -No to idziemy- zakomenderowała Julka i cała grupaudała sięz nią na górę. Chyba się domyślacie, w jakim celu. - Jużsię spakowałam! Na próbę! - zawołała po jakimśczasie Julka. Wszedłem nagórę. Na środku pokoju stała ogromna plastikowa torba. Torba trochę sięruszała. I trochę odzywała. - Idzie, idzie - mówił środek torby. -Cicho, cicho - już jest - mówił bok torby. - Nie rozpychajsię - mówiłdrugi bok. 157. - Co to jest? -zapytałem, pokazując na torbę. - No, wiesz, spakowałam swoje pluszaki - wyjaśniła mi Julka. Rozchyliłem brzegi torby, w której siedziała poprzebierana trójka pluszaków. Siedziała,uśmiechała sięi od czasu do czasusłodko mrugałaoczami. - Jakieś nowe te pluszaki - powiedziałem. -No, wiesz. Niezupełnie nowe. - Faktycznie. Niezupełnie. Ale ten numer też nie przejdzie. - A dlaczego? Icała karuzelawyjaśnień zaczynała się od początku. Wreszcie po kilkudniach towarzystwo zrozumiało, że w żaden sposóbnie wykiwa kwarantanny,i wreszcie przyjęło do wiadomości reguły zagranicznego wyjazdu. - Nie martw się, Gieniu,kiedyś też pojedzieszdo Grecji - Julka pocieszała ich, jak tylko mogła. 158. - E tam. Comi tam Grecja. Byliśmy przecież w Anglii. Nicciekawego, muszę ci powiedzieć. Kołysało i w ogóle. - Byliście w Anglii? Kiedy? A kwarantanna? -ten podróżniczy fragment Kocich historii jakoś Julce umknął. - No wiesz, wtedyjeszcze kwarantanny nie było, bo Angliabyła u nas. -Jakto u nas? - No takto. W dużym pokoju. Apotem w kuchni. - Trochę się podróżowało- wyjaśnił Julceznudzonymgłosem Herman. -Dlategoteż ta wycieczka do Grecjinie jest dla nas zbytdużą atrakcją - dodała bohatersko Zofia. - Zwłaszczaże jak ciebietu nie będzie, zamieszka znamiKapsel z Filipemi Marcysią. -Jakoś damy sobieradę, jakciebie z nami nie będzie. Kapseli jego dzieci, Filip i Marcysia, należeli do wąskiego grona naszych przyjaciół. Takich, których spotyka siętylko raz w życiu. I karuzelawyjaśnień znowu zaczęła siękręcić, tylkożew przeciwną stronę. Bo jak to? Nie można zostać? Przecież u nasnie ma kwarantanny. Wreszcie wszyscy byliśmy spakowani. Za dwa dni mieliśmyznaleźć się w samolocie i pa, pa. Aletak się nie stało. Dwa dni przed wyjazdem, rano, zbudziło nas wołanie Luli. - Duży! Gdzie jest telefon? " - głos Luli był przepełniony zdziwieniem. -Nie rozumiem! - odkrzyknąłem zgóry. 159. - Gdzie jest telefon! - powtórzyła Lula i zaraz potem jużwyraźnie zdenerwowana dodała - Chodź szybko! Okradli nas! (/ ^.^ Pędem zbiegłem po scho dach i wpadłem do biura. Rzeczywiście,kiedy my spaliśmyna górze, ktoś włamał się do naszego małego domku. I nieskrępowany nasząobecnością buszowałpo nim w najlepsze. Skutki tego buszowania były bardzo, aleto bardzobolesne. Z domu wyniesiono kilkarzeczy. Wśródnich była też niestety torebkaLuli. A w niej - nasze paszporty,nasze bilety nasamolot, nasze pieniądze na wyjazd, klucze od domu i tak dalej,i tak dalej. - Noto wakacje mamy z głowy - skwitowałem, kończącoględziny. -Dlaczego? - zapytała niczegonieświadoma Julka. - Bo było włamanie. -I co z tego? 160. Wyjaśniłem Julce tę skomplikowaną sytuację najdelikatniej jak tylko potrafiłem. - No, ale przecież dom jest - w przeciwieństwie do mnieJulka potrafiła dostrzec pozytywne aspekty nawet najbardziejnieciekawej sytuacji. -Dom,owszem, jest,ale nie ma paru innych rzeczy- wyliczyłem Julce dokładnie wszystkie straty. - A nie możemy kupić nowych biletów? - zapytała, kiedyskończyłem. - Niestety, pieniądze nie spadają z nieba. -Gdyby pieniądze spadały z nieba,towszyscy ludzie byliby bogaci -powiedziało moje dziecko. Świętaracja. - I co teraz zrobimy? - zapytała Lula. - Nic. Wezwiemy policję. - A policja złapie tych złodziejów - powiedziała optymistycznieJulka. -Złodziei. Nie mówi się złodziejów, tylko złodziei - poprawiłem Julkę. - A wy nic nie słyszeliście? - zapytałem na widok zaglądających do biura zdumionych kocuraków. - Nie. My spaliśmypodrzeczami w walizce. - Po co? 161. - No bo chcieliśmy pojechać z wami na lotnisko - wyjaśniłmi Gieniek. -Alez was uparciuchy - pokręciłem głową. - Teraz i takprzez najbliższe kilka miesięcy nigdzie nie pojedziemy. - Dlaczego? -Bo trzeba będzie wstawić nowe, pancerne okna, bo trzeba będzie zmienić zamki, bo trzeba będzie. - nie dokończyłem, tylkoz rezygnacją machnąłem ręką. Tymczasem zza okna doleciał nas taki dialog. - Wąchaj,wąchaj! -No przecież wącham. -I co? -i nic. - I nic? Noto jak tywąchasz? - Nosem. A jak mam wąchać? Uszami? - Nie ważne, czym wąchasz, ważne, żebyś poczuł. -Aha. To poczekaj. Powącham dokładniej. Oho! Terazpoczułem. Teraz wyraźnie poczułem. Bardzo ładnie pachną. - Zostaw te kwiatki. To nieokwiatki chodzi. - Ao co? -O ślady, Bogdan, o ślady. - Aha. Ale o jakie ślady ci chodzi? - Noo te, które zostawili złodzieje. -Jacyzłodzieje? - No ci, którzy się do nas w nocy włamali. -Ktoś się do was włamał? Kto? 162. - A jak ci się wydaje? -Złodzieje? - Brawo! Jesteś bardzoszybko wycią^^gającYm wnioski psem tropiącym. I skoro już wiesz wszystko, to cośczujesz? Usłyszeliśmygłębokie pociąganienosem, a potem potężne kichnięcie. - Co ty wyrabiasz! Rozdmuchasz ślady! - Zapomniałem ci powiedzieć, że mam katar - wyznał zeskruchą pies troplący. -To nie mogłeś mi tego od razu powiedzieć? Jatu robiędochodzenie, aty poprostu masz katar? - Niepytałaś mnie,czy mam katar. -Tracimy czas - orzekła robiąca dochodzeniei za chwilę do kuchni wmaszerowali uczestnicy powyższej rozmowy, czyli Zofia i Brodacz Bogdan. - Ja tu dwojęsię i troję, żeby wykryć sprawców,a on mapo prostu katar - Zofia pełnym wyrzutu gestem pokazała na psa tropiącego, czyli Bogdana. - Wiemy - powiedziałGienio. -No to jeżeli wiecie, to dlaczego mio tym wcześniej niepowiedzieliście? Zamiast Bogdana przyprowadziłabym Pedra. - Wiemy,bo słyszeliśmy waszą rozmowę - wyjaśnił Herman. 163. Zostawiłem towarzystwo w kuchni i poszedłem do Chłopaków zza Rogu, żeby od nich zadzwonić na policję. Z domu niemogłem, bo przecież skradziono nam telefon. Chłopaki na wieść o włamaniu zbledli. Do tej pory naszaokolica była jak z bajki. Tego dnia bajka się skończyła. - Jużjadą,jadą! - zawołała Zofia zestanowiska obserwacyjnegona górze. - Już idą, idą! -zawtórował po chwili Gieniek. - I pies też znimi idzie! - dorzucił Herman. Bogdan też chciał coś powiedzieć, ale znowu dopadł gokatar iusłyszeliśmy kolejne potężne kichnięcie. - Zajmij się zwierzakami - poprosiłemJulkę. - To poważnasprawa i trochę potrwa, nie chciałbym, żebyście nam przeszkadzali. Julkaposłusznie poszła na górę, a tymczasem dwaj panowie policjanci i pies weszli do domu. - Kolega zrobi oględziny i spiszeprotokół, a ja spróbujępodziałać zRexem -pan policjant pokazał na zawodowo wyglądającego czworonoga. -Widzę, że niczego państwonie dotykali, możesięuda. Rex fachowo obwąchał pozostawione w biurze ślady, potem znieruchomiał, potem jeszcze raz obwąchał ślady, a potem o mały włos nie wyrwał się z rąk pana policjanta. 164. - Coś poczuł? - zapytałem wyjeżdżającego z biura za Rexempana policjanta. - Najwyraźniej. -odpowiedział pan policjant,wjeżdżając doprzedpokoju. - .. Najwyraźniej trop jest bardzoświeży. Czy mógłby mipanotworzyć drzwi? Otworzyłem drzwi, ale Rexwcale się nie kwapił do wyjściaz domu. Wręcz przeciwnie. - Co jest, Rex? - zapytałpan policjant, usiłując wyciągnąćRexa na dwór wcelu dalszego tropienia. -Szukaj, szukaj! Rex szarpnąl smyczą i razem z panem policjantemwylądował na schodach, a potem, ciągnąc za sobą leżącego panapolicjanta, zaczął wdrapywać się na górę. - Obawiam się, że. - nie dokończyłem,bopan policjantmachnął ręką, żebym nie przeszkadzał. Zachwilę obaj wjechali do pokoju Julki. Rex zatrzymał się przed zamkniętą szafą i triumfująco zaszczekał. Panpolicjant podniósł się z podłogi, poklepałRexa i patrząc na szafę, powiedział: - No to mamy was. Wychodzić. Tylko grzecznie. 165. - Obawiam się. - znowu zacząłem, ale pan policjant pokazał mi, żebym był cicho. - Siedząw szafie. Rex ich namierzył. - Nowłaśnie, obawiam się, że zaszła. - i tym razem panpolicjant nie pozwolił mi dokończyć, - Nie maczego się obawiać. Ja tu jestem- powiedział. -No to jak? Wychodzicie czy mamy wyważyć drzwi? W szafie zawrzało. -Wiemy, że tam jesteście. Wychodzicie? Drzwi szafy leciutko się uchyliły, wyjrzałoz nich oko Gieńka, a potem drzwi się zamknęły. - Widzicie,że nie macie szans - powiedział pan policjant. Wszafie znowuzawrzało. - Długotak mamy na was czekać? - zapytałpan policjant,a ja, wiedząc, co zaraz nastąpi, próbowałem wszelkimi sposobami sprowadzić go na dół. Ale pan policjant był nieugięty - Naradzamy się -doleciało z szafy. -Aaa, naradzacie się. No to może wspólnie się naradzimy? - zaproponował pan policjant i zaśmiał się złowieszczo. - Jednak wychodzimy- doleciało z szafy. -No, widzę, że zmądrzeliście. Szkoda tylko,że dopiero teraz, to znaczy po,a nie przed włamaniem - powiedziałpan policjant. Drzwi szafy otworzyły się i najpierwpojawiła się czarna łapa, machająca białą koszulką, a potem przed kamieniejącym z wrażenia panem policjantem ustawiła się w rządku cała ekipa 166. odkryta przez Rexa w szafie. Czyli po kolei: Gienio, Zofia, Herman, Brodacz Bogdan i na końcu Julka. I wszyscy bardzogrzecznie się uśmiechali. Tylko Bogdan znowu kichnął. - Właśnie tego się obawiałem -ująłem pod ramię będącego najwyraźniej w szoku pana policjanta i sprowadziłem go nadół, do spisującego protokół kolegi. Rex nie dał się sprowadzić iz nowymikolegami ikoleżankami jako bohaterdnia zostałna górze i poprowadził prelekcję na temat "Albo w lewo, albow prawo, czyli jak tropić, żebywytropić". - Dlaczego nie powiedział mi pan, że w domu są zwierzęta,akonkretnie koty? - zapytałpan policjant kiedy doszedł do siebie. - Usiłowałem. -To następnym razem proszę nie usiłować,tylko od razupowiedzieć. - Mam nadzieję, że następnego razu nie będzie. -Życzę panu tego zcałego serca - powiedział pan policjant, a potem razem z kolegą skończylidziałania śledcze, zawołali Rexa, pożegnali się i wyszli. Zostaliśmy sami. W milczeniu posprzątaliśmy dom,rozpakowaliśmy spakowane walizki itorby,które na całe szczęścienie padły ofiarą buszujących,podlaliśmykwiatki i kiedyza 167. brakło czynności, które pozwoliłyby nam choć trochę oddalićsię od przykrego, nocnego zajścia, poszliśmy do dużego pokoju i usiedliśmy na wodnej kanapie. Minutymijały, a my słuchaliśmy ciszy i kichnięć Bogdana. Wreszcie pierwsza odezwała sięJulka. - Która godzina? - zapytała. - Dochodzi dwunasta. -Mamo, a gdzie bylibyśmy otej porze? - O tej porze,kochanie, bylibyśmy. Gdzie bylibyśmy, Duży? - Bylibyśmy prawdopodobnie już w. - nie dokończyłem,bo Julka się rozpłakała. - Nie ma co płakać. Było, minęło - powiedziała, przytulając ją, Lula. - Nie płacz, bozaraz zaleje nas morze - przytuliłem się doJulki iLuli. -Jakie morze? - zapytało moje dziecko. - Słone morze z twoich łez. -Halo, pan w czerwonymkostiumiekąpielowym! - krzyknęłaZofia, wypychając Gieńka na środek pokoju. -Tak, tak,do panamówię. Proszę nie oddalać się od brzegu! - Ale mój materac porwały fale! - odkrzyknął Gienio, doskonale wczuwając się w intencje Zofii. - To proszę go puścići wpłynąć z powrotemna dozwolonydo pływania teren. -Aleja nie umiem pływać! - krzyknął Gienio. - Ratownik Herman pana nauczy. Herman, popłyń po tegoczerwonego kolegę - Zofia popchnęła Hermana w kierunkuGienia. RatownikHerman znalazł się na podłodze ibliżej nieznanym nikomu stylem zaczął płynąć w stronęGienia. 168. - Ej, ty, kolego w czarnym czepku. Nie chlap tak -Gienio zaczął uciekać przed Hermanem. Julka przestała płakać. - A czy tam, gdzie pływacie, jest głęboko? - zapytała. - Wcale - odkrzyknął Herman. - Tylko nie wolno nurkować, bo woda jest okropnie słona. - To płynę do was - krzyknęła Julkai wskoczyła domorza. -Taktu gorąco- powiedziałem do Luli - że muszę panią prosić o przyniesienie czegoś zimnego do picia. - Sam sobie przynieś - powiedziała Lula. - Jatu jestem na wakacjach. - Uważaj, bo zaraz wpadniesz do wody - pogroziłem jej;anim zdążyłem cośjeszczepowiedzieć,sam się w wodzie znalazłem. -Uwaga! Płynie do nas stado wielorybów- krzyknęła ostrzegawczo Julka. - Proszę się nie bać, ten wieloryb jest oswojony - krzyknęła Zofia i wskoczyła mi na plecy. - Płyń,wielorybie - powiedziała i stuknęłamnie łapą w głowę. - Ej, ej, uważaj trochę. To boli. - Aja myślałam, że wieloryby mają grubą skórę. -Grubą skórę tomają nosorożce i słonie - powiedziałem. - Uwaga, płyną do was nosorożcei słonie - ostrzegła kąpiących się Lula. -Jakie słonie? - zapytał Gienio. - Jeden Duży, a drugiczarno-biały. -To płynie słońz pingwinem! Uciekamy! - krzyknęła Julka. - Ale dokąd? - Herman zakrztusił się słoną wodą i zacząłpokazowa gulgotać. Zupełnietak samo gulgotał, jak byłjeszcze malutki. - Nie gulgocz tak, bo zarazzlecą się tu indyki - powiedziałem. -Z Afryki? -nie dosłyszała Zofia. - Ktoś ma przyleciećz Afryki? - Płyniemyna wyspę kichających potworów- zakomenderowała Julka. Ipopłynęliśmy, wrzeszcząc radośnie. Nawet Herman tymrazem się nie przestraszył, mało tego, prowadziłcała grupę! A jeszcze więcej wrzasku powstało, kiedy wyspa okazała się zamieszkana i jedyny jej mieszkaniec - kichający czarny potwór,Bogdanus Brodatus, zaczął nas ganiać i straszyć. Wreszciepadliśmy ze zmęczenia. - Pięknie tu jest. Wprost idealne miejsce wybraliśmysobiena spędzenie wakacji - powiedziałprzyssany do słomki Gienio, dudląc zimny napój przyniesiony przez Lulę. - Owszem - zgodził się z nim Herman. - Ale znam jeszczepiękniejsze miejsce nawycieczkę. - Chodzi cio łąkę z wrzosów i niebieskie jak niebo jezioro? -zapytałem. 170. - Dokładnie - odpowiedział Herman. -Pojedziemy? - zapytali Zofia i Bogdan. - A mamy inne wyjście? -Towy jedźcie, a ja zrobię coś dobrego na kolację - zaoferowała Lula. Grupie urlopowiczówdwa razy nie trzebabyło tego powtarzać. Zapakowaliśmy się do auta i już po chwilimknęliśmy szosą przedsiebie. - Co to za miejsce? - zapytała Julka. - Magiczne - poinformował jąBogdan. - Zresztąnie będęci opowiadał, sama zobaczysz. - Przewróciszsię z wrażenia - dodał Gienio. -Nie przewrócę się. 171. - A właśnie że tak. -A właśnie że nie. Pasażerowie zaczęli się jeden przez drugiego przekrzykiwać i zrobiło się miło. Jechaliśmy i jechaliśmy, aż wreszcie zatrzymałem samochód. Zwierzaki patrzyły ze zdziwieniem tona mnie, to za okno. Wszystko się zgadzało. I miejsce, i okolica. Tylko jeziora nie było. Zamiast niego przednaszymi oczamirozpościerał się wielki placbudowy,a ogromna tablica informowała, żejuż lada dzień wielkidom towarowy zaprasza na swoje otwarcie. - Co tam jestnapisane, Duży? - zapytał mnie Bogdan. - Tam jestnapisane, że pomyliliśmy drogę. -Ty pomyliłeś - sprostował Gienio. - Ico teraz będzie? -Poszukamy właściwej. - Myślisz,że ją znajdziemy? -Dzisiaj jużnie, ale jutro albo pojutrze tak. Obiecuję wam. - No to co robimy? -Wracamy do domu. I tak się stało. A pokolacji, zwabieni głębią; letniej nocy,w której pulsowało cykanie świerszczy, postanowiliśmy - tak nakoniec - zrobić cośzupełnie zwariowanego. Ikiedy Lula położyła się spać, wdrapaliśmy się wszyscy na dach naszego małegodomku. I znaleźliśmy się w ulubionym miejscu Lwicy OpiekunkiStada. Ulubionym miejscudoewakuacji przed zagrożeniem, 172. oczywiście. Dla kotów siedzenie na dachu nie było niczym nowym, natomiast Julka była zachwycona. Rozłożenina kocach liczyliśmy spadającegwiazdy. ^' I wtedy Herman powiedział: -Duży, a może byśmy tak już wrócili? - Dokąd? -No, na nasząplanetę. O! Tamtą - pokazał łapą. - Nie tamtą, tylko tamtą - przesunął łapę Hermana Gienio. -To my jesteśmy stamtąd? - oczy Julki zalśniły księżycowym blaskiem. - No jasne. A co, nie wiedziałaś? -zdziwiłasię Zofia. - Nie wiedziałam. Tato, czy my mieszkamy tu, czy tam? - A gdzie chciałabyś mieszkać? -Tam - odpowiedziałapo chwili zastanowienia Julka. - Notomieszkamy tam - potwierdziłem. -W takim razie co my tu robimy, skoro mieszkamy tam? -zapytał całkiemrozsądnie Gienio. - Jesteśmy na wycieczce - wyjaśniłem. -To może porajuż ją zakończyć? - zapytał Herman zprzekąsem. - Gdzie cisię takspieszy? Jeszcze mamywiele miejsc dozobaczenia - powiedziałem. - Takichjak to dzisiaj? - Herman popatrzył na mnie znacząco. - Chodzi ci o niebieskie jezioro? -Zgadza się. 173. - Przecież nie zobaczyliśmy niebieskiego jeziora, bo tatasię pomylił. -I właśniedlatego trzeba tępomyłkę naprawić. Ito natychmiast - Zofiateż popatrzyła na mnie znacząco. - Chyba niebieskiejezioro jest tam w górze - Gienio zrobiłsobie z łap lunetę i wycelował ją w rozgwieżdżone niebo. -Nie chyba, tylko na pewno. Ja w przeciwieństwie do ciebie mam dobra pamięć, bo jestem starszy -Herman pożyczyłod Gienialunetę, ale próba wyregulowania ostrości się nieudała, bo Gienio zaprotestował. - No,ty! Swoimi łapami sobie pokręć! - A jaktam wrócimy? -zapytała Julka. - ZapytajDużego. Duży jest przewodnikiem tej wycieczki. Duży nas tu przywiózł - Zofia oskarżycielsko wycelowała wemnie ogon. - I Dużynasteraz odwiezie - dorzucił Gienio. -Napewno chceciewracać? - Chcemy, tu nie ma nic ciekawego. -No dobrze. Zofia, idźcie zGieniemna dół i przynieście mojątorbę. Wiecie, którą. Zofia i Gienio ochoczo wypełnili moją prośbę i za chwilętorba znalazła się na dachu. - Co tam masz? - zapytała Julka. - Sekrety -powiedziałem, wyciągając ztorby czterymałelusterka i cztery małelatarki. Apotem wziąłem jedno małe lusterko,ustawiłem pod odpowiednim kątem i skierowałem w niepromień światła latarki. Promień odbił się odlustrzanej tafli i zamigotał, niknąc w gwiezdnejprzestrzeni. - Proszę - powiedziałem, dającJulce lusterko. 174. Koty wzięły swoje lusterka. - Natrzy zaczynamy - powiedziała Zofia. -A po comamy tak robić? -zapytała Julka. - To jest specjalny, alarmowy sygnał. Wyślemy go na nasząplanetę. Gdzieś tam, wwysokiej wieży czeka na naszą wiadomość obserwator. I kiedy ją dostrzeże,natychmiast wyśle ponas kosmiczny statek. Amy sobie na niego poczekamy. A kiedy przyleci. - Przyleci? -Chcesz, żeby przyleciał? - Chcę. -Bardzo? - Tak. Bardzo, bardzo. - No to przyleci. Obiecuję. Spis treści Historia pierwsza Julka i koty . 5 Historia druga Julka i koty w kosmosie . 45 Historia trzecia Julka i koty w teatrze . 77 Historia czwarta Julka i koty w szeszkolu . 112 Historia piąta Julka i koty na wakacjach . 148.