Galeria złamanych piór Feliks W. Kres Galeria złamanych piór v Lublin 2005 Odczuwam najwyższy podziw dla prawości, talentu i oddania się ciężkiej i monotonnej pracy znamionujących pracownika angielskiej służby cywilnej. Nie odczuwam go natomiast w najmniejszym stopniu (...) dla wyników, jakie ten pracownik osiąga. gen. Arthur Harris Copyright © by Feliks W. Kres, Lublin 2005 Copyright © by Wydawnictwo Fabryka Stów Sp. z o.o., Lublin 2005 Wszelkie prawa zastrzeżone. Ali rights reserved. Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Od autora Kochana Czytelniczko! Szanowny Czytelniku! O ddaję w Twoje ręce książkę wyjątkową - i to wy- jątkową co się zowie, jest to bowiem dzieło bez sensu, tak przynajmniej mi się wydaje. Jednak jego wyjątkowość nie polega na tym, że jest bez sen- su; toż dzieł spełniających ten warunek można znaleźć w księgarniach całe mnóstwo. Chodzi o to, że nigdy nie nosiłem się z zamiarem publikowania tych tu felieto- nów w formie książkowej i spokojnie siedziałem na tył- ku, aż naraz przyszedł do mnie facet mający, tak na oko, wszystkie klepki na swoim miejscu i powiedział: „Zrób- my z tego zbiór". Odpowiedziałem, że Galeria osobliwo- ści, tak jak kiedyś Kącik złamanych piór, sprawdza się o tyle tylko, o ile prowadzona jest „na żywo" - to nie- kończąca się dyskusja z próbującymi swoich sił auto- rami, wzbogacana uwagami czytelników; ludzie piszą teksty literackie i listy, a ja teksty oceniam, na listy zaś odpowiadam (albo nie). W piśmie literackim, w którym prowadzę swoją rubrykę, jest bardzo dużo materiału, 10 Feliks W. Kres więc każdy znajdzie coś dla siebie, nikt nie musi czytać felietonów Kresa. Ale kto kupi książkę o pisaniu książek, złożoną z dziesiątek (setek?) minirecenzji, ubarwionych felietonikami o literackim warsztacie? Żaden poradnik dla młodych twórców nie nauczy nikogo pisarskiego rzemiosła, a co tu mówić o przy- padkowym zbiorku skleconym bez ładu i składu, bez żadnej myśli przewodniej, z tego, co wypociłem na przestrzeni trzech czy czterech lat? Moim zdaniem, ma to wartość co najwyżej dokumentalną. Argumentowa- łem w podobnym tonie, facet jednak nie dał się prze- konać, nie dał się także zbyć ani zastraszyć, wyłożył własne racje (bo takowe, trzeba przyznać, miał) i... zo- stałem przy swoim zdaniu: nadal sądzę, że to bez sensu i proszę w tym nie szukać kokieterii. Jednak praca, któ- rą wykonuję, nauczyła mnie pokory, liczenia się z od- miennymi punktami widzenia. Nie jestem nieomylny, a już ocena własnych dokonań naprawdę rzadko jest w pełni obiektywna; diabli wiedzą, może nie mam ra- cji? Zdarzyło mi się już w życiu nie mieć racji, co przy- znaję ze wstydem i skruchą. A o prawach rządzących rynkiem książki wiem niewiele; może taki zbiór fak- tycznie jest potrzebny, wypełnia jakąś lukę...? Ten gość, który do mnie przyszedł, to wydawca tej książki. Skoro ryzykuje utopienie w przedsięwzięciu pie- niędzy - dużych, małych, wszystko jedno, niemniej pie- niędzy własnych - widać wie, co robi. Państwowemu wydawcy bym nie oddał, bo szanuję pieniądze podat- ników, ale prywatnemu - proszę bardzo. Ryzykuje wię- cej niż ja, a prowadzi uczciwą grę, bo naprawdę nikt tej książki kupować nie musi (zwłaszcza że zacności autor, Od autora II chłop z kościami, opatruje dzieło takim wstępem...). Na- mawiam więc schizofrenicznie: proszę uszanować opi- nię autora i nie kupować tej książki; proszę też docenić odwagę wydawcy i koniecznie ją kupić. Można to pogo- dzić w sposób następujący: iść do księgarni, wziąć z półki dwa egzemplarze, jeden nabyć (dla wydawcy), a drugie- go nie nabywać, pogardliwie odłożyć i z politowaniem wzruszyć ramionami (to z kolei będzie dla autora). * * * Czym jest Kącik złamanych piór, a później Galeria osobliwości, opowiadać nie będę, bo przedstawią się same - pisząc o tym we wstępie, powieliłbym tylko treść pierwszych felietonów z obu cykli. Kto ciekaw już te- raz, może zajrzeć do odcinka Artyści i Rzemieślnicy - czyli pierwszego z brzegu - a dowie się, o czym traktuje ten zbiór, i być może oszczędzi sobie dalszego czytania wstępu. A jak nie, to poproszę Czytelniczkę/Czytelnika o cierpliwość, bo mam parę uwag technicznych. Teksty, które młodzi stażem (bo niekoniecznie wiekiem) auto- rzy przysyłali mi do oceny, otrzymywałem pod rygorem pewnej poufności; z tego powodu wszystkie imiona, na- zwiska, a nawet pseudonimy zostały tutaj przeze mnie zredukowane do pierwszych liter - nie ma to zresztą dla Nabywcy książki najmniejszego znaczenia; o całej spra- wie wspominam tylko dla porządku. Dwie pierwsze części zbioru zawierają wszystkie felie- tony z cyklu Kącik złamanych piór oraz dziewiętnaście felietonów, które ukazały się pod szyldem Galerii osob- liwości - ten drugi cykl wciąż żyje, więc w ostatnich 12 Feliks W. Kres opublikowanych odcinkach nie ma żadnego wylewania łez i machania chusteczką. Nie oparłem się pokusie naprostowania kilku krzy- wych myśli, które swego czasu zamaszys'cie uwieczniłem na papierze, dokonałem też ogólnej kosmetyki felieto- nów, ale zasadnicza treść pozostała bez zmian, widać więc tam wyraźnie, jak ewoluują poglądy imć Kresa; wi- dać też, niestety, że nie zawsze był przy rozumie, jeśli wol- no tak to określić. Czasem też autor felietonów sam sobie zaprzecza, choć z reguły (trochę się usprawiedliwię) jest to przeczenie pozorne - inaczej mówiąc, łatwo mógł- bym wytłumaczyć, jak można pożenić ogień z wodą, ale w krótkim felietonie nijak tego zrobić nie mogłem. Po- dam przykład takiej pozornej sprzeczności: oto w jed- nym artykule twierdzę, że bardzo trudno opowiedzieć historię niepodobną do niczego, co już było, gdzie in- dziej zaś wyśmiewam obiegową opinię, iż od czasu Biblii wszystko właściwie zostało napisane. Jest to sprzeczność pozorna dlatego, że schematów fabularnych naprawdę nie jest zbyt wiele - każdy schemat jednak można przed- stawić zupełnie inaczej, niźli był dotąd przedstawiony; o świeżości bądź wtórności dzieła decyduje nie tyle po- mysł, co indywidualny styl autora, jego warsztat i sposób ujęcia tematu. Podobnych „sprzeczności" jest w tej książ- ce sporo; wynika to ze specyfiki pracy felietonisty, a po- dobnie ma się sprawa z licznymi powtórzeniami. Za namową wydawcy zdecydowałem się „przerzedzić" minirecenzje; zostawiłem tylko takie, z których można wynieść jakąś naukę o pisaniu w ogóle. Tak więc prze- padły niemal wszystkie uwagi w rodzaju: „M.G. Twoje teksty są bezwartościowe; zrezygnuj" - ocalało tylko kil- Od autora 13 ka, bo chciałem pokazać Czytelnikom niniejszego zbio- ru, jak kształtowały się proporcje wystawianych przeze mnie ocen. Tak czy owak, mówi się trudno, pisać książki o pisa- niu nigdy nie zamierzałem i nadal nie zamierzam, po- kazuję więc to, co jest - proszę mi wybaczyć, że nie okaleczałem tu swoich felietonów, tnąc, cenzurując i po- prawiając bez końca. Trzecia część zbioru, zatytułowana Przyganiał kocioł garnkowi - albo czy to prawda, że szewc bez butów chodzi, różni się od dwóch pierwszych. Mógł- bym tę część zatytułować także Prawdziwa cnota kry- tyk się nie boi, ale nie miałem odwagi, jako że słabiutko znam się na cnocie - szczególnie prawdziwej cnocie - a krytyk jednak trochę się boję (jest mi obcy wszelki masochizm). Niemniej wydało mi się rzeczą słuszną od- ważnie stanąć do raportu; toż mądrala, który tak bez- trosko rozdziela całusy i kopniaki, pręży się, wypina i naucza, winien chyba publicznie napiąć muskuł i po- kazać, czy ten muskuł jest aby twardy. Dlatego niniej- szym proszę wydawcę, by nie zlecał korekty ani redakcji tych opowiadań, bo moją intencją jest sprowadzenie ich tutaj do roli pomocy dydaktycznych, a poniekąd i kró- lików doświadczalnych; starannie oszlifowane diamen- ty literackie pokazywać będziemy kiedy indziej. Autorzy, którym tak radośnie dokładam w felietonach, przysyłają mi teksty „surowe", nieobrobione przez fachowców, więc i ja choć raz chcę stanąć pod pręgierzem goły, poka- zać, w jakiej postaci otrzymują ode mnie teksty wydaw- cy i redaktorzy. Jeśli jakiś Młody Autor lub po prostu Czytelnik znajdzie tam jaskrawe dowody na to, że sam sobie przeczę; że co innego mówię, a co innego robię; 14 Feliks W. Kres że w pogardzie mam zasady podnoszone jako święte, czyli że - no właśnie - przygania kocioł garnkowi, a sam smoli, to należy Mu się taka satysfakcja. Z tych trzech tekstów dwa były już publikowane, ale daję je tutaj w postaci pierwotnej, czyli takiej, jaką zachowałem na twardym dysku mojego komputera, ewentualnie (Miód dla Emiry) w maszynopisie. Na koniec rzecz najważniejsza: otóż ta książka nigdy by nie powstała, gdyby nie istniał zastęp wspaniałych ludzi, którzy na przestrzeni kilku lat przysyłali mi do oceny swoje teksty albo polemiczne listy. Wszyscy, chcę podkreślić: ABSOLUTNIE WSZYSCY Autorzy, których pra- ce miałem w ręku, są w moich oczach elitą. Każdy z nich mógłby robić coś innego w tym samym czasie, gdy zgar- biony nad blatem biurka pukał w klawiaturę bądź skro- bał litery na kartce - i mniejsza o efekty, bo ważny jest tu dla mnie obszar zainteresowań: otóż wszyscy ci lu- dzie czytają książki, a ponadto próbują je pisać. Do Autorów dołączają Czytelnicy, których obcho- dzi czyjaś praca nad tekstem literackim, którzy mają własne pytania, uwagi i wątpliwości. Dzięki Kącikowi... i Galerii... poznałem - niestety tylko korespondencyj- nie - dziesiątki wspaniałych ludzi piszących i czytają- cych, a daleko nie każdy obywatel Polski zwykł czynić którąś z tych rzeczy. Wiedza o tym, jak wielu jest tych ludzi, to mój osobisty zysk z redagowania obu rubryk. Wszystkim Paniom i Panom, z którymi w swych ru- brykach współpracowałem - bo lepszego określenia niż współpraca nie znajduję - wyrażam uznanie. Surowa bądź prześmiewcza forma, jaką ma niejedna recenzja, jest czymś w rodzaju wojskowej zaprawy - ja zaś niczym Od autora 15 sierżant, ryczący na podkomendnych, po cichu jestem z całego pododdziału dumny. I to wszystko, co chciałem rzec na wstępie. Napraw- dę nie wiem, czy powinienem teraz życzyć przyjemnej lektury... Zresztą, jakie ma znaczenie, czego będę ży- czył? Książka (każda książka) warta jest uwagi albo nie; chcenia i życzenia autora niczego tutaj nie zmienią, sko- ro raz podjął decyzję, że wyciągnie swoje dzieło z szufla- dy. Będzie z tego królowa piękności - albo sztywny trup. Albo coś innego, tylko nie wiem co. I tę oto złotą myśl polecam uwadze wszystkich, którzy chcą się parać pisaniem. Feliks W. Kres część pierwsza Kącik złamanych piór Artyści i Rzemieślnicy Z darzyło mi się kiedyś napisać dla Feniksa tekst pu- blicystyczny, który pokazano w cyklu Elementarz pisarza. Otrzymawszy zamówienie od redakcji, poczułem się zaszczycony wyróżnieniem; bardzo przy- jemna była świadomość, że uznano mnie za człowieka mogącego nauczyć czegoś innych. Od tamtego czasu minęło sporo dni, ale wciąż odżywa we mnie uczucie, że nie wyczerpałem wówczas tematu. Trudno zresztą się dziwić; zaiste, gdybym wszystko, co wiem o pisaniu, mógł zawrzeć na dziesięciu stronach maszynopisu, nie warto byłoby ze mną gadać o czym- kolwiek. Zdaje mi się, że wiem sporo więcej. Zdaje mi się, podkreślam, albowiem człowiek bezgranicznie ufa- jący swojej wiedzy (jakiejkolwiek wiedzy) to pyszałek lub głupiec. Historia wybrukowana jest szczątkami oba- lonych twierdzeń i resztkami „bezspornych" dowodów. Do wszelkich prawd warto więc odnosić się z niejaką 20 Feliks W. Kres rezerwą, zachować dystans. I jeśli w ogóle czegoś jestem całkowicie pewien - no to właśnie tego. Formuła cyklu wykładów o pisaniu wydaje mi się - już choćby w świetle powyższego - zbyt ciasna. W takich wykładach zbyt wiele byłoby Kresa, Kresowego punk- tu widzenia. Ściśle biorąc - byłby właściwie sam Kres. Pomyślałem więc o kąciku dyskusyjnym. Zamierzam dyskutować, spierać się, może i awanturować. Będę od- powiadał na pytania i udzielał porad - ale nie z jakiejś ambony. Dopuszczę do głosu każdego przytomnego człowieka, a nieprzytomnego, myślę, też - już choćby po to, by pokazać światu wariata. Dobrze pamiętam czasy, gdy z szufladą pełną tekstów modliłem się o jakiegoś starszego kolegę-autora, któ- ry powiedziałby mi choć dwa słowa na temat wartości moich płodów. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie będę pisał pełnometrażowych recenzji, bo to niemożliwe. Ewi- dentne beztalencie może liczyć na wzmiankę w rodzaju: „M.T. Daj sobie spokój, nic z tego nie będzie, katastrofa". Teksty, w których COŚ znajdę, będę omawiał trochę sze- rzej, być może ich fragmenty posłużą do zilustrowania jakiegoś problemu i wszczęcia nowej dyskusji. Będziemy omawiać problemy - i pokazywać, jak je przezwyciężyć. Te problemy staną się trampoliną, z któ- rej odbijać się będziemy do rozważań mających naturę ogólnoliteracką. My, bo jeśli moje uwagi wydadzą się komuś nieprzytomne, to napisze list z zastrzeżeniami - i tak właśnie ma się kręcić nasze kółko dyskusyjne. Jeszcze kilka uwag natury porządkowej. Teksty literac- kie najpierw pobieżnie przejrzę; każdy chyba przyzna, że niepodobna, bym lekturowa! się dziełem, w którym Artyści i Rzemieślnicy 21 każde zdanie będzie miało formę: „Przysnął nad żeczuł- ką i kiedy zaraz się zbódził to zaraz zobaczył rakiety ko- smiczne znuw". I nie ma co wzruszać ramionami, bo widziałem już podobne rzeczy. Omawiać takich drama- tów nie będę - półanalfabetyzm nie jest problemem lite- rackim, lecz społecznym. I na koniec: proszę zawsze wyraźnie zaznaczyć, czy fragmenty listu (bądź dzieła) mogę opublikować, czy nie, a jeśli mogę, to pod jakim nazwiskiem/pseudonimem. List lub utwór, co do którego będę miał wątpliwości, jak postąpić, potraktuję jako materiał poufny, do mojej pry- watnej wiadomości - być może powołam się na przed- stawione w nim tezy, lecz bez wskazywania źródła. A teraz już - jedziemy. Pomyślałem, że na początek przyda się mała prowo- kacja. Otóż, najogólniej rzecz biorąc, zwykłem przy- pisywać autorów do dwóch szkół: pierwsza to Szkoła Artystów; druga to Szkoła Rzemieślników. Przedstawiając rzecz najkrócej: pierwsi twierdzą, że w utworze najważniejsze jest przesłanie (treść), a więc to, co autorowi w duszy gra i czym zechciał się podzie- lić z Czytelnikami, a słowa są tylko nośnikiem różnych duchowych melodii. Rzemieślnicy inaczej - uważają, że najważniejsza jest forma, autorowi niekoniecznie musi grać cokolwiek, może pisać zgoła o niczym, byle robił to zajmująco. Zanim dokładniej przedstawię doktry- ny obu Szkół (będę pisał wielką literą, podobnie jak: Artyści i Rzemieślnicy), chcę jasno powiedzieć: jestem 22 Feliks W. Kres Rzemieślnikiem. To oznacza, że nie mogę być do końca obiektywny, choć przyrzekam, że będę się starał. Ideałem jest synteza obu doktryn. Pełna synteza ma miejsce, gdy autor bierze się za bary z niebanalnym problemem i w atrakcyjny sposób (nie nudząc) przed- stawia swoje przemyślenia. Do tego potrzebny jest czło- wiek zarówno wrażliwy, jak mądry i utalentowany, a na koniec - mający doświadczenie w pisaniu. Lecz stan zbliżony do idealnego występuje niezmiernie rzadko. To klasyczny problem czołgu doskonałego (czołg, wyjaśnię, winien być szybki, dobrze uzbrojony i moc- no opancerzony). Lecz silne opancerzenie negatywnie wpływa na ruchliwość; solidne uzbrojenie instaluje się kosztem pancerza; z kolei szybkość i zwrotność to atu- ty wozu względnie lekkiego, a tym samym niedozbrojo- nego. Z powieścią (opowiadaniem) jest podobnie. Prawie zawsze widać, że w danym utworze forma dominuje nad treścią, względnie treść nad formą. No i dobrze, to jesz- cze nie jest wada. Problemy zaczynają się wówczas, gdy jeden z wymienionych elementów uzyskuje przewagę nadmierną (lub zgoła absolutną). Będę tutaj bronił Szkoły Rzemieślników: otóż dobrze napisany utwór rozrywkowy, choćby nawet intelektual- nie pusty, może sprawić przyjemność - gdy głębokodup- ne rozważania, nawet jeśli ociekają miodem mądrości i wiedzy, zdadzą się na nic, jeżeli czytelnik, zrażony dręt- wym językiem i znudzony pretekstową fabułą, ciśnie książkę w kąt; nie wszystko da się przeczytać, zaręczam, a czterysta stron językowego bagna uniemożliwi odkry- cie sensu dzieła. Wyrażę to jeszcze inaczej: przekaz wi- Artyści i Rzemieślnicy 23 nien mieć atrakcyjną formę i musi być przyswajalny, inaczej staje się fortecą nie do zdobycia. W tym miejscu przypomnę, że mówimy o prozie fa- bularnej, bo czymś takim jest nowela, opowiadanie albo powieść. Artyści powiadają (nie bez racji, niestety), że zalew pulpy usprawiedliwia wszystko; w dobie tasiemcowych seriali mydlanych, tzw. pism kobiecych i książek klasy „Conan Poliglota" każdy przejaw myśli, każde przesłanie, choćby nawet nieudolnie ubrane w słowa, stanowi war- tość samą w sobie. Osobiście znam redaktora pewnego pisma literackiego, który wyławia każdy przejaw orygi- nalności, różne strzępki myśli bądź idei z nadesłanych, czasem czysto grafomańskich, tekstów, po czym zszywa te strzępki i oblepia jakąś fabułą, byle tylko pokazać czy- telnikom. Czy istotnie jest aż tak źle, by usprawiedliwić podobne zabiegi? Otóż, rzeczywiście jest źle. Niemniej takie praktyki na dłuższą metę są zgubne, eliminu- ją bowiem u początkujących autorów potrzebę samo- doskonalenia. Ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, a przynajmniej niektórzy z tych ludzi, mogliby z czasem stać się pisarzami - lecz nie rozwijają się, nie uczą, bo po co? Posyłając do redakcji jakieś... robocze notatki, mogą być pewni druku i wynagrodzenia, nie muszą szlifować swych umiejętności - skoro rozgrzebaną robotę skończy za nich ktoś inny. Wszyscy na tym tracimy. Pomijam już nawet etyczną stronę zagadnienia (bo to przecież nie jest w porządku, że buble stawia się na równi z produktami spełniającymi wszelkie normy, a brakoróbstwo wynagradza tak samo jak efekty czyjejś ciężkiej i solidnej pracy). Przytoczyłem tę anegdotyczną 24 Feliks W. Kres skądinąd historię po to, by pokazać, jak bardzo można wypaczyć sens literatury, trzymając się kurczowo jed- nej tylko doktryny. Pojawia się czołg, który tylko strzela, lecz nie jeździ i nie ma pancerza. Problem leży w proporcjach. Jako Rzemieślnik twier- dzę, że fabuła, styl, kreacja postaci, dialogi, opisy i tym podobne elementy techniczne mają znaczenie nadrzęd- ne. Książka służy do czytania; pisarz musi umieć pisać. Szkoła Rzemieślników jest bardzo wymagająca, zakłada bowiem ODWRÓCENIE naturalnej kolei rzeczy. Przemy- ślenia, nawet bardzo ciekawe i godne uwagi, pojawiają się wcześniej niż umiejętności i mogą zrodzić się w mó- zgu każdego, nawet w mózgu analfabety. Czy to znaczy, że już można je radośnie wygulgotać na papier, używając jakichś piktogramów? Rzemieślnik powiada: nie. Najpierw naucz się pisać, potem pokażesz swe mądrości. Lecz z drugiej strony, rzeczą absolutnie niezbędną jest zawarcie w dziele pewnego minimum treści. Przecież to musi być o czymś, COŚ musi z tego wynikać, coś więcej niż to tylko, że bohater przeżył. Bo problem ekstremalnych Rzemieślników polega z kolei na tym, że mnożą się sprawnie władający piórami ko- lesie (i koleżanki, bo zaraz ktoś powie, iż jestem anty- feministą), płodzący niesłychanie monotonne w swej masie, niesłużące niczemu, choć sprawne literacko „bla, bla, bla". Teraz ktoś może zapytać, gdzie ta prowokacja, szum- nie zapowiadana na wstępie. Już mówię. Otóż obiecu- ję, że bez cienia litości będę masakrował w tym kąciku każdego, kto przyśle mi granie swej duszy niepopar- te umiejętnościami. Ja wytrzymam nawet „bla, bla, bla", Artyści i Rzemieślnicy 25 byle w miarę sprawnie wyartykułowane. Ktoś, kto zna (lub stara się poznać) reguły rządzące językiem pol- skim, może kiedyś napisać wartościową książkę. Nabie- rze doświadczenia, coś w życiu zobaczy, coś przemyśli... Natomiast wobec osobników niemających szacunku dla tworzywa, będę wręcz okrutny. Język literacki jest czymś bardzo pięknym i potrafię zrozumieć ludzi, którzy piszą dla samego delektowania się pisaniem (grafomanów, tak). Natomiast ci, którzy chcą uczynić z języka tylko byle jakie opakowanie, są niemile widziani. Bo negują sens mojej pracy. Zanim zaczniesz R óżne a przeróżne motywy kierują ludźmi siadają- cymi do pisania. U jednych jest to głęboka, płyną- ca prosto z duszy i serca potrzeba tworzenia albo zauroczenie literaturą jakiegoś gatunku, czasem dzieła- mi konkretnego autora; inni pragną błyszczeć pośród wielkich sław pióra, udzielać wywiadów i przebierać w tłumach seksownych wielbicielek; są na koniec i tacy desperaci, co pisaniem umyślili sobie zarabiać na życie (podobno za siedmioma górami mieszka pisarz, które- mu się udało). Nie wiem, który gatunek debiutantów lepszy, który gorszy. Motywacje, zamiary i chęci nic w ogóle dla mnie nie znaczą - z mojego punktu widzenia, można pisać choćby i na złość sąsiadowi albo dla wzmożenia par- cia na stolec. Liczy się tylko efekt. Nie prowadzę żadnej statystyki, ale zdaje mi się, że arcydzieło literackie może spłodzić osobnik umotywowany do pisania najzupełniej Zanim zaczniesz 27 dowolnie. Co nie znaczy, że wszyscy startują tak samo i mają do pokonania takie same przeszkody. Najczęściej (choćby z racji wyjazdów na konwenty) spotykam ludzi, którzy chcą pisać fantastykę dlatego, że są miłośnikami gatunku, zachwyciły ich książki tych lub innych autorów. Przerąbane. Ci faceci mają przerąbane; cóż dopiero potencjalni czytelnicy takich. Jeśli NIE PODOBA ci SIĘ to, co napisano dotąd, odczu- wasz niedosyt - chwytaj, chłopie, za pióro i rób to, cze- go, jak mniemasz, nie zrobili inni. Jeśli podobają ci się dokonania autorów przeczytanych książek i zafascy- nowany pokazanym bohaterem lub światem siadasz do pisania - wstrzymaj się i pomyśl. Nie będziesz lep- szym Tolkienem od Tolkiena ani lepszym Lemem niż sam Lem. W najlepszym razie będziesz wtórny, w najgorszym staniesz się zwyczajnym naśladowcą albo nieświadomym plagiatorem. Pomijam tu celowo umie- jętności czysto literackie, mówię tylko o pomyśle na dzieło. Główna i największa przeszkoda, stojąca na dro- dze takiego debiutanta, to skłonność do odtwarzania i powielania tego, co już było. Odtwarzanie i powielanie nie jest twórcze. No dobrze, ale czy to znaczy, że pisarzowi nie mogą podobać się książki? Owszem, mogą. Chodzi tylko o to, by nie próbował pisać ich kontynuacji lub roz- szerzonych czy zmienionych wersji. Dojrzały autor, za- inspirowany czyimś dziełem, potrafi zwykle zachować niezbędny dystans; wie, na czym polega magia słowa, bo sam jest czarodziejem; rozumie, dlaczego dzieło go uwiodło. Ma ponadto własny styl - to jest zbroja, której 28 Feliks W. Kres nawet trudno się pozbyć, by przywdziać cudzą; cóż do- piero nazuć jedną na drugą. Debiutant startuje goły. Nie ma jeszcze stylu, więc przej- muje styl, cały sposób pisania ulubionego mistrza - jego pomysły, metody budowania postaci, elementy języka, bo próbuje być podobnie rubaszny lub tak samo do- sadny. Nie potrafi zrobić tego wystarczająco dobrze, al- bowiem nie jest swoim mistrzem, więc efekty są nader pocieszne. Dla krytyka, bo nie dla czytelnika i autora. Jaka rada? No, nauczyć się rozbebeszać książki. Od- powiedzieć sobie jasno na pytanie, co takiego siedzi w ukochanym dziele, że aż trudno bez niego wytrzy- mać, chciałoby się jeszcze i jeszcze. A to jest jak z piękną dziewczyną ujrzaną na ulicy: można jej pożądać, moż- na się zakochać, ale jeśli chcesz być, bracie, samoukiem- -lekarzem, to z zawodowego punktu widzenia winny cię interesować nie jej kiecki, szminki oraz kształt cycków, tylko flaki i chemiczny skład moczu. Że coś się traci, pa- trząc na kobietę (albo świetną książkę) w ten sposób? No cóż, nie każdy musi być lekarzem lub pisarzem. Kto powiedział, że to zawsze jest przyjemne i łatwe? Trochę inne są przeszkody, które musi przezwyciężyć debiutant pragnący wielkiej sławy, nagród i wywiadów w błyskach fleszy. Powtórzę tutaj, że autorskich motywa- cji nie dzielę na lepsze i gorsze - żądza bycia znanym człowiekiem nie wydaje mi się czymś nagannym, każde- mu wolno chcieć. Kłopot polega na tym, że pisanie prozy fabularnej to pewien proces, zwykle długotrwały. Obawiam się, że mi- nęły już czasy, gdy można było podbić świat debiutanc- ką książką, a jeśli nawet nadal można - uczyni to raczej Zanim zaczniesz 29 mądry a sędziwy dziadek, który wsadził w swą pracę całe życie, niźli dwudziestodwulatek z ambicjami. Zwykle do wyśnionej sławy prowadzi długa droga, a tymczasem debiutant, myślący o tej sławie, każdą swo- ją książkę - albo i opowiadanie - pisze tak, jakby miał za to dzieło dostać Nobla. Otóż, pisząc powieść, myś- leć trzeba o tym, co się robi, a więc o tej powieści i na- prawdę o niczym więcej. To wcale nie jest łatwe, wiem z autopsji. Bardzo źle pracuje mi się nad książką, której dalszych losów nie znam - mówiąc krótko, nienawidzę pisania „do szuflady", lubię mieć konkretne zamówienie od wydawcy i określony termin. Jeśli tego nie ma, gotów jestem myśleć raczej o tym, do kogo pójdę z ukończo- nym dziełem, niż o samym dziele. I o kim mowa? - o starym repie, siedzącym w branży od lat. A pokażcie mi takiego debiutanta, który pisze na zamówienie. Powołałem się na własny przykład, by zademonstro- wać, że niektóre problemy nigdy nie przemijają i prze- strzec młodych adeptów pióra. Gdy piszesz powieść, myśląc o tym, jaka będzie jej okładka w znanej serii, to przestań. Dobra rada: warto sobie powiedzieć i wbić do głowy, że pochwalona i nagrodzona zostanie dwudzie- sta piąta z napisanych i wydanych książek, żadna wcześ- niejsza nie. Dlaczego dwudziesta piąta akurat? Gdy napiszesz pierwszą i popatrzysz w kalendarz, będziesz wiedział. Jeszcze wrócę do sprawy anatomopatologii. Umiejęt- ność rozmontowania dzieła na kawałki wydaje się nie- zbędna. Najpierw jest to dzieło cudze, potem własne. Trzeba siedzieć i myśleć - będę to powtarzał do znu- dzenia, bo tworzenie nie jest pracą fizyczną, a umysłową. Zanim zaczniesz 31 został odgórnie dany autorowi, został wymyślony przez niego, żebyś miał radochę. I nie próbuj tej radochy prze- kształcać w fundament własnej młodej twórczości. Bu- jać to my - a nie nas. No dobrze; o motywacjach autorów i niebezpieczeń- stwach ukrytych w samym zamiarze pisania to na ra- zie byłoby wszystko. Teraz jeszcze rada, dobra rada dla początkujących. Namawiam do spłodzenia (choćby w celach treningowych) utworu związanego z dziedzi- ną, którą się dobrze zna. Przykładowo: jesteś studentem prawa? Niech któryś z twoich bohaterów (niekoniecz- nie pierwszoplanowy) będzie adwokatem ciąganego po sądach astronauty, oskarżonego o spowodowanie kata- strofy stacji orbitalnej. Albo niech doradza w procesie 0 czary, jeśli ma to być horror lub fantasy. Dlaczego tak? Bo to uczy pokory. Oto - jako autor - stąpasz po zna- nym sobie gruncie, wspiera cię wiedza wyniesiona z kil- ku łat studiów, a mimo to ciągle odkrywasz, że wiesz za mało, by swobodnie prowadzić fabułę. Dowiadujesz się nagle, jak samobójczy w istocie był pomysł zrobienia książki o średnowiecznym medyku-czarodzieju. Prze- cież nic nie wiesz o średniowiecznej medycynie - a co gorsza: nie wiesz, że nic nie wiesz, bo świadomość włas- nych ograniczeń wynika z pewnego minimum wia- domości (czyż nie przedstawiłem tego przejrzyście?). 1 właśnie próba podjęta na gruncie, na którym czujesz się mocny, pozwala zdać sobie sprawę z powyższego. Nie chcę przez to powiedzieć, że o medykach mogą pisać tylko medycy, o spawaczach spawacze, a o stręczycielach stręczyciele. Po prostu, trzeba liznąć trochę wiedzy z ta- kiej lub innej dziedziny, a im więcej się liźnie, tym lepiej. 0 30 Feliks W. Kres Wiem, jak wielką siłę ma słowo pisane - przeciętny od- biorca przyjmuje do wiadomości fabułę, wykreowany świat i przedstawionego bohatera, a wszystko to przypa- da mu do gustu albo nie. Na tym koniec. Diabeł siedzi w owym „przyjmuje do wiadomości". A tymczasem nie istnieje żaden Szerer Kresa, nie ma go i nigdy nie było. Wiedźmin Sapkowskiego nigdy nie żył i nie chodził po żadnej ziemi, a Owen Yeates zalągł się w godnych sza- cunku szarych zwojach Dębskiego, jest duchem, bujdą, wymysłem. To trzeba sobie twardo uświadomić, gdy chce się zostać autorem. Wszyscy ci faceci wydumali coś sobie i sprzedali te fantazje za pieniądze - ale mogli wydumać swoich bo- haterów i światy inaczej: lepiej, gorzej lub tak samo dobrze, lecz inaczej, ZUPEŁNIE INACZEJ. Jeśli ulubiony bohater popełnia na kartach książki jakąś niegodziwość, to nie z powodu krótkiej chwili słabości, lecz dlatego, że tak zadecydował pochylony nad biurkiem pan, drapiący się pod pachą i moczący krakersa w herbacie. Czy do- tarło? Bo powiadam rzecz cholernie ważną, więc ma do- trzeć. Nie przyjmuje się do wiadomości żadnych bania- luków, spłodzonych przez zawodowych wodolejów. Oni grzmocą swoje fabuły dla szmalu, dla zaspokojenia swej próżności, dla frajdy, z nudów lub z potrzeby serca, ale zawsze dla siebie, nie z jakichś altruistycznych pobudek. I jeśli ktoś pragnie dołączyć do tego zacnego grona łga- rzy, to musi jasno zdać sobie sprawę, czym są dzieła li- terackie, które tak głęboko zapadły mu w serce. Twój ulubiony bohater nie istnieje! Nigdy nie było mu przy- kro i nigdy z niczego się nie cieszył, bo go nie ma. Nie 32 Feliks W. Kres Wykorzystasz pewno pięć lub dziesięć procent tego, cze- go się nauczysz, ale nie będzie ci ciasno. Każdą scenę bę- dziesz mógł opisać tak lub owak, zresztą także wyrzucić ją i wstawić inną, nie będziesz skrępowany niewiedzą. Proponuję, by zawsze przed pisaniem zrobić sobie krótki test. Jak to ma wyglądać? Przykładowo: pragniesz opowiedzieć o zabójcy wampirów. Pytania testowe win- ny brzmieć: 1. Skąd pochodzi moja wiedza o zabójcach? 2. Skąd pochodzi moja wiedza o wampirach (oraz in- nych takich)? Nie stawiaj sobie pytań w rodzaju „Co wiem (bądź ile wiem) o wampirach?". Każdy coś wie, zwykle sporo o wszystkim, bo każdy ma w domu telewizor. Gdy zapy- tasz „skąd?" - będziesz musiał zaraz odpowiedzieć so- bie, że z filmów fabularnych i beletrystyki. Zbłaźnisz się, lepiąc bohatera z podobnej substancji, a w najlepszym wypadku wymiędlisz coś wtórnego To jest żadna wie- dza. Przeżute, przetrawione, wydalone przez kogoś wa- riacje na pewien temat - to jest... tego niepodobna wziąć do ust; to już nie ma żadnej wartości odżywczej. Chcesz pisać o swoim wampirze na podstawie tego, co ktoś inny wydumał na swój własny użytek, opierając się... a cho- lera wie, na czym? Ty musisz mieć wiedzę świeżutką, ze źródeł. Wtedy ją przetworzysz po swojemu. Krótko: chcesz być pisarzem, twórcą? No to nie mo- żesz bazować wyłącznie na pracy innych twórców. Umiejętności piekarza nie biorą się z jedzenia wielkiej ilości chlebów i bułek. Konstruktor płatowców nie jest nim dlatego, że często lata samolotami. A obowiązkowe lektury pisarza są nudne; to literatura faktu, popularno- Zanim zaczniesz 33 lub stricte naukowa. Nie podoba się? Nie ma obowiązku zostania pisarzem. Co na koniec daję wszystkim pod rozwagę. Pierwsza krew M iałem rację, podejrzewając, że sprowokuję dysku- sję na temat dwóch Szkół: Artystów i Rzemieśl- ników. Przewaga formy nad treścią czy też treści nad formą to przecież spór stary jak literatura. I nie roz- strzygniemy go tutaj; zresztą mam poważne wątpliwo- ści, czy w ogóle warto go rozstrzygać. Ta niepewność, co jest ważniejsze - treść czy forma - działa chyba ożywczo, jest zbawienna dla dzieł literackich i nie tylko literackich, bo w ogóle dla sztuki, albowiem determinuje różnorod- ność podejścia do pracy twórczej. Jest więc pożyteczna - wszakże pod jednym warunkiem: że w efekcie otrzymamy mniej lub bardziej wyraźne zaburzenie proporcji (wtedy jest o czym dyskutować), nie zaś przytłaczającą dominację formy nad treścią albo treści nad formą. W beletrystyce szczególnie niepożądana jest ta druga ewentualność - będę się przy tym upierał (sprawę eksperymentów formalnych na razie pominiemy, bo to specyficzna sytuacja, gdy forma staje się artystycznym przesłaniem utworu). Pierwsza krew 35 W listach od Czytelników, atakujących mój punkt wi- dzenia, jeden argument przewija się jak refren. Nie do- strzega pan - pyta G.G.J. z B. - że „grajek duszy" może kiedyś nabierze doświadczenia i zacznie pisać składnie, harmonijnie, może nawet pięknie? Mając coś do przeka- zania, będzie miał silniejszą motywację do zostania Pi- sarzem niż ktoś, kto z trudem klei fabułkę-podkład pod sprawny warsztat. Moim zdaniem pisania, a raczej zapi- sywania, można się nauczyć, ale wymyślania opowieści ra- czej nie da rady. Przytoczyłem ten fragment listu, bo klarownie od- zwierciedla stanowisko większości oponentów. Moja odpowiedź brzmi: nie. Nie dostrzegam. Bo mówimy o czymś, co pozostaje poza moim obszarem zaintere- sowań. Facet, który pisze nieskładnie, nieharmonijnie i brzyd- ko (rozumiem: niestylistycznie, niegramatycznie, niecie- kawie) zupełnie mnie nie obchodzi. W tym kraju jakieś osiemdziesiąt procent ludzi pisze niestylistycznie i nie- gramatycznie, a z tej masy dalsze osiemdziesiąt procent chętnie by sprzedało parę zapełnionych własnoręcznie kartek za pieniądze; mam się nimi wszystkimi zajmo- wać? Przecież, teoretycznie, każdy z tych ludzi, niczym Martin Eden, może kiedyś zostać pisarzem - a któż za- ręczy, że nie? Ale czy dlatego powinienem na tych pięciu stronach, tak na wszelki wypadek, trząść się nad każdym gościem, zakładając, że on jakoś, być może kiedyś... choć na razie nie rokuje nadziei? Nie mogę tego robić; zresz- tą - nie chcę. Mówimy tutaj o tworzeniu dzieł literackich, o sztu- ce, choćby i popularnej albo użytkowej. Uprawianie tej 36 Feliks W. Kres sztuki wymaga posługiwania się językiem literackim, nie innym, i na odpowiednim poziomie, potocznie zwa- nym poziomem drukowalności. Gdy ktoś zbliża się do tego poziomu albo chociaż uznam, że ma na to szan- se (realne szanse, nie jakieś hipotetyczne możliwości), wówczas zaczynam otwierać oczy, inaczej niczego nie dostrzegam, bo śpię, nie wkroczono na moje podwórko. By rzecz zaistniała jako dzieło LITERACKIE, musi speł- niać pewne minimalne warunki - lecz warunki właśnie LITERACKIE, nie intelektualne albo inne. Czy ja napadam, cholera, na jakichś profesorów, którzy w pocie czoła publikują prace naukowe - jasne, że nud- ne dla laika i zgoła niefabularne? Ależ drodzy moi, każdy człowiek w tym kraju może dać do druku swoje przemy- ślenia i opinie, podzielić się wzruszeniami - są gatun- ki publicystyczne specjalnie temu służące, choćby esej; w rozmaitych gazetach publikuje się listy od czytelni- ków; istnieją wydawnictwa popularnonaukowe. W ese- istyce, a już zwłaszcza w nauce, prawie nie liczy się forma, niezręczności językowe poprawi redaktor, bo bierze za to pieniądze - od autora wymaga się przede wszystkim treści. Dlaczego więc różni mądrale, niewiedzący, co to narracja, a co akcja, ładują się na półkę z powieściami i opowiadaniami? Przecież to nie ten adres. Czyja pcham się ze swymi co głupszymi fabułami na łamy pism nauko- wych? Argumentując twardo, że może to i niemądre, ale jakie ładne i lekkie w czytaniu, zwłaszcza na tle reszty pi- sma? Każdy chyba uzna to za nonsens - dlaczego więc odwrotna sytuacja miałaby zostać zaakceptowana? Z całym szacunkiem dla Adwersarzy - jednak pozo- stanę przy swoim. Jeśli ktoś ma mi do zaoferowania wy- Pierwsza krew 37 łącznie granie swej duszy i skrzypienie szarych komórek, to wynocha z mojej zagrody. Tutaj produkuje się fabuły: lepsze albo gorsze; mądre albo głupie - lecz koniecznie obdarzone jakąś urodą literacką. Powieść lub opowiada- nie to ma być literatura piękna. Zwracam uwagę na dru- gi człon nazwy, proszę sobie przemyśleć, co oznacza. I na razie zamykam ten temat. Teraz z innej beczki, bo o warsztacie literackim w ogó- le. Otóż termin „warsztat literacki" lub „technika pisania" to pojęcia nieostre. Widzę, że się nie dogadamy, jeśli nie spróbuję ich dookreślić na użytek naszych dalszych dys- kusji. Bo, przykładowo, fabuła. Jest to pewien układ ko- lejno i (lub) równolegle powiązanych wątków - stanowi więc dla autora największe (?) techniczne wyzwanie, lecz zarazem jest głównym nośnikiem treści i stanowi o przesłaniu utworu. Niepodobna jednoznacznie oddzielić w fabule treści od formy. Czy ten jeden skrótowy przykład wystarczy dla uzmysłowienia, jak skomplikowanym zjawiskiem jest w istocie dzieło literackie, zwłaszcza powieść? Mam nadzieję, że wystarczy, albowiem za żadne pieniądze nie podejmę się definiowania tutaj takich pojęć, musiałbym przepisywać Słownik terminów literackich. Ale „warsztat" to słówko, którego będę często używał, wyjaśniam więc, że mam na myśli ogół narzędzi i tech- nik służących sporządzeniu utworu. W tym rozumieniu autor z trudem klecący fabułkę-podkład (p. przytoczony fragment listu) nie jest dla mnie dobrym warsztatow- cem. Dobry warsztat przejawia się w czymś więcej niż tylko w gramatycznej i stylistycznej poprawności zdań. 38 Feliks W. Kres Orson Scott Card ze swoją Grą Endera - to klasyczny przykład rzemieślniczej biegłości. Jest to książka bezna- dziejnie głupia, genialny strateg, ku podziwowi swoich generałów, wymyśla tam i wciela w życie zasadę eko- nomii sił, w wojskowości wybornie rozwiniętą już dwa wieki temu przez Napoleona - i każdy dowódca druży- ny lub plutonu musi dziś o niej wiedzieć. A cała książka opiera się przecież na tej rzekomej genialności gównia- rza i bez tego nie trzyma się kupy. Lecz napisane jest to tak, że czyta się znakomicie i na refleksje przychodzi pora dopiero po lekturze, nie w trakcie. Twierdzę więc, że Card jest dobrym warsztatowcem. Ten autor to Rze- mieślnik - poda czytelnikowi pozbawioną wszelkiego sensu i wszelkiej treści breję, lecz przyprawi i ozdobi ją tak, że spożyta zostanie ze smakiem. Bez nieporo- zumień: ja nie twierdzę, że to jest ideał pisania; byłoby oczywiście znacznie lepiej, gdyby ta śliczna i pachnąca potrawa miała jeszcze jakieś walory odżywcze. Powyższe wyjaśnienia są w tym miejscu bardzo po- trzebne, chcę bowiem powoli przejść do konkretów, czyli do tekstów, które otrzymałem. Problemem numer jeden jest w nich właśnie słabość warsztatowa i to na pod- stawowym, elementarnym poziomie. Już na poziomie zdania... a nierzadko na poziomie słowa, pojedynczego wyrazu, użytego niezgodnie ze znaczeniem (że nie wspo- mnę o tym, jak napisanego). Z treścią lepiej. Paradoksal- nie - młodzi ludzie mają zwykle więcej do powiedzenia niż starzy, bo odkrywają zjawiska, które innym już spo- wszedniały, podchodzą do tych zjawisk emocjonalnie i potrafią wydobyć na wierzch nowe (lub odkurzyć stare) znaczenia. Zaszczuty android, który wpadł pod samo- Pierwsza krew 39 chód, wzbudzając wesołość przechodniów - to już więcej treści, niż wsadził w Grę Endera pan Card. Tylko że - na litość boską - śmiech przechodniów nie ma znaczenia wobec wesołości nieintencjonalnie wzbudzonej w czy- telnikach. To jest śmierć autora, a już z całą pewnością śmierć opowiadania. Nie chodziło tam o to, by czytelnik rechotał. Ale niezręczności w prowadzeniu narracji (bo nie błędy nawet) popełniono tego rodzaju, iż w trakcie lektury nieuchronnie musiałem dojść do wniosku, że to wcale nie jest takie złe, gdy android ucieka, ucieka, ucie- ka i nareszcie wpada pod samochód. Gdzie sprzedają na to bilety? Bo poproszę dla siebie i dla żony. Czy na pewno o taki efekt chodziło? Czy widać, co forma może zrobić z treścią? Ujmę to tak: kochani, wielu miewa kłopoty w szkole, i to niekoniecznie musi o czymś świadczyć. Ja sam w li- ceum miałem kiepskie stopnie z polskiego, bom w ogó- le nie czytywał lektur (albo raczej czytałem, ale nigdy wtedy, kiedy mi kazano), co fatalnie obniżało moją śred- nią ocen... Jestem więc wyrozumiały i nie skreślam od razu człowieka z tego tylko powodu, że w mniemaniu belfrów zasługuje na oceny mierne; rozumując tak, mu- siałbym najpierw skreślić siebie, a na to nie pozwala miłość własna. Niemniej, gdy ktoś nie zaliczył żadnego dyktanda w życiu i nigdy nie zdołał samodzielnie odro- bić lekcji z polskiego - proszę, by niezwłocznie działal- ności artystycznej zaprzestał. Są jednak pewne granice; to nieprawda, że wszystkiego można się nauczyć. Fa- cet bez rąk i nóg nigdy nie zostanie koszykarzem ligi NBA, choćby nie wiem jak bardzo się starał. Apeluję o minimum samokrytycyzmu... i zwyczajnie rozsądku. 40 Feliks W. Kres Rozsądku! To, co dzieje się w niektórych nadesłanych tekstach, ubliża stylistyce i ortografii napisów w kiblach dworcowych. Jakich porad oczekują ode mnie autorzy takich dzieł? Chyba cudu - żebym jak Jezus Chrystus przemienił wodę w wino. Dlatego zmuszony jestem powtórzyć to, co już raz na- pisałem: półanalfabetyzm nie jest problemem literackim i nie mogę zajmować się tym zjawiskiem. Naprawdę po raz ostatni wspominam tu o prozie zbudowanej ze słów takich jak „menżczyśni" (cokolwiek to oznacza, tak jest napisane, przysięgam). Szkoda miejsca i czasu. Nie o ta- kich rzeczach chcę rozmawiać z czytelnikami magazynu LITERACKIEGO. # * * Sympatyczna młoda autorka (list jest skromny i miły, dlatego powiadam sympatyczna) przysłała do redakcji próbki swojej prozy. Na podstawie lektury tych próbek (i nie tylko tych, oczywiście) chcę pokrótce scharaktery- zować problem dość powszechnie występujący. Chodzi o narrację pierwszoosobową. Odradzam. Każdy autor (myślę, że nawet stary i doświadczony) w mniejszym lub większym stopniu identyfikuje się ze swoim bohaterem, niekoniecznie pierwszoplanowym. U osoby początkującej ta identyfikacja idzie zwykle na- zbyt daleko - autor (autorka) traci dystans do opisywa- nej postaci. Najłatwiej popełnić ten błąd właśnie przy narracji pierwszoosobowej. Stąd rada: jeśli już koniecz- nie musisz pisać w pierwszej osobie liczby pojedynczej Pierwsza krew 41 (prawdę rzekłszy, nie musisz nigdy, na kartach swojej prozy ty rządzisz), to postaraj się, żeby to nie był... no, twój pamiętnik. Raczej zapisuj to, co ci dyktuje KTOŚ INNY. Wyobraź sobie, że twój bohater siedzi obok ciebie, albo lepiej przed tobą, wsłuchaj się dokładnie w jego słowa, zobacz wyraz twarzy, gesty - i uśmiechnij się. Czasem unieś brwi: „O, naprawdę?". Albo wzrusz ramio- nami. To jest właśnie dystans, ta odrobina rezerwy, jaką za- wsze zachowujemy wobec innej osoby, choćbyśmy na- wet słuchali jej słów z największą życzliwością i uwagą. Nie opisujesz czytelnikom własnych przygód; twoja przygoda to jest aktualnie twarde krzesełko pod tył- kiem, pepsi-cola bez gazu lub szklanka zimnej herba- ty. Więc nie przejmuj się tak bardzo tą historią, bo to nie jest twoja historia, tylko twego zmyślonego bohate- ra. Wierzysz mu - no i dobrze, ale nie jesteś nim. Może troszkę koloryzuje? Czy wiadomo, o co mi chodzi? Zrozumieli panowie? I pani? POCZTA Ł.K. z N.S.: Przykro mi. Jesteś człowiekiem wrażli- wym, ale tekst ma wartość zerową; wszystko b. źle. S.M.: Jestem prozaikiem, nie poetą, najlepiej zwróć się do innego fachowca; dla mnie to są bełkotliwe rymo- wanki, wyzute z wszelkiego sensu. A.W. z W.: Nie rezygnuj. Przyślij mi coś więcej, jesteś oryginalna. Nie rozgaduj się. Napastnik był zbyt silny - 4Z heliks W. Kres koniec, kropka. Po co jeszcze: jak na moje marne kobiece siły. Pleciesz trzy po trzy, Autorko. Wiadomo, czyje siły, i wiadomo, jakie, to wynika z kontekstu. O narracji p. wyżej. H.W.: Warsztatowo jesteś poprawny, nie potrzebu- jesz mnie ani ja Ciebie w swoim kącie. Wal z tym do redaktorów prozy polskiej, albo coś im się spodoba, albo nie - to już nie moja działka, nie ja biorę pienią- dze za kwalifikowanie tekstów do druku. Moje wywo- dy tutaj mają charakter akademicki i ogólnoliteracki, nie uwzględniam wielu czynników, które musi wziąć pod uwagę redaktor działu polskiego, biorąc do ręki kon- kretny tekst (ten tekst może być np. za długi jak na pod- jęty temat, choć poza tym formalnie OK). Pisz i wysyłaj do skutku, niezbędny potencjał już masz. W bogów prozy hardości płomiennie zapłaczę C hcę pogadać dzisiaj o rozmaitych specjalnych za- biegach, w mniemaniu autorów służących wzbo- gaceniu i dowartościowaniu dzieła. Na początek: Pozwól mi usnąć w miejscu przerażenia, niczym krwa- wiąca rana z przeszłości rozdziera umysł, zabija marze- nia, próbuje ogarnąć myśli... Spójrz jak przepływa twój dotyk przez skórę, jak dzika pieszczota rozpala to ciało, jak wszystko twardnieje, niby delikatne, umysł umiera, odpoczywa... Może tak dotknąć dzikości stworzenia, a po- tem zabić przyjaźń najczystszą, by później móc nie umrzeć z pragnienia krwi nienawiści, lubieżności także. Oraz drugi fragment: Noc. Przez zajmujące całą ścianę okna wlewała się je- dynie mroczna pustka. Odległy poblask miasta był może widoczny, kiedy stało się w bezpośredniej bliskości prze- zroczystej płaszczyzny i wtedy malował żółte cienie w załamaniach twarzy takiej nocy jak ta, kiedy światło księżyca i gwiazd omijało Amsterdam. Chociaż jednak 44 Feliks W. Kres bezkonkurencyjny, nie mógł poblask stolicy upaść na ni- czyją twarz, tylko wlewał się do ciemnego pomieszczenia i rozpraszał ze zniechęceniem, zanim zmobilizował siły na tyle, by dotrzeć do postaci (...) To opowiadania. A teraz list od Czytelnika (list ten dziwnie pasuje do powyższych kawałków i dlatego przy- taczam fragmenty): Artysta unosi się na grzbiecie potężnego Geniuszu (...). Jest samotnikiem, wytyczającym sobie z pozoru niemoż- liwe do zrealizowania cele. Jest drogą ku Nadczłowiekowi, a niekiedy Nadczłowiekiem. Służy jedynie sobie. Jego na- uczycielem jest on sam. Pisze krwią (...). Pod jego stopami gnieżdżą się pasterze przywiązani do owiec (...). Myśl Ge- nialna porywa Duszę i Talent. Narzuca ona Formę, w za- leżności od rodzaju Myśli Genialnej. Artysta pisze całym sobą. Swobodnie unosi się na szalonej Myśli. Z listem Czytelnika polemizować nie mogę, albowiem nie zrozumiałem ani słowa z tego, co mi zakomuniko- wał - widać nie unoszę się na grzbiecie Geniuszu, a i na szalonej Myśli unoszę się nieswobodnie. Na dodatek nie piszę całym sobą, w zasadzie używam tylko rozumu i palców, a wątroby oraz worka mosznowego sporadycz- nie. Jest mi przykro, rzecz jasna, że Czytelnik oszalał. Ale cóż ja mogę na to poradzić? Z opowiadaniami sprawa jest trochę inna, bardziej skomplikowana. I poważniejsza - spróbujmy więc spo- ważnieć. Wydaje mi się, że znam i rozumiem zjawisko, które zilustrowałem fragmentami dwóch opowiadań (jeśli ktoś weźmie do ręki moje debiutanckie dziełko - tytułu nie przypomnę - to zobaczy, dlaczego tak twier- dzę). Choroba, o której mówię, ma przebieg łagodny albo W bogów prozy hardości... 45 ostry. W postaci ostrej dotknięty nią autor odrzuca nie- mal wszystko, co dotąd zrobiono na niwie literackiej i po- stanawia zapoczątkować bez mała nowy nurt w sztuce. Rzecz jest niemożliwa, przynajmniej od chwili, gdy na- pisano poemat dadaistyczny (choćby sztandarowe dzie- ło O gadji beri bimba - tytuł cytuję z pamięci, może więc coś pokręciłem, o ile ma to jakiekolwiek znaczenie). Cho- roba w postaci łagodnej nie czyni aż takich spustoszeń i w zasadzie jest uleczalna. Nosicielem może być każdy; otóż w początkującym autorze często tli się podświado- me przekonanie, iż nie warto pisać „normalnych" utwo- rów, bo któż to zauważy? Ot, kolejna fabułka, zdanie po zdaniu, podmiot, orzeczenie, dopełnienie... Lepiej zrobić coś, czego nikt jeszcze nie zrobił (postać ostra), albo cho- ciaż coś formalnie oryginalnego. Na przykład walnąć po oczach taką wysoką prozą, że na tle banalnych fabuł... I autor wali taką prozą. Taką mianowicie, że prze- staje panować nad językiem, bo jest to tworzywo wiel- ce niepokorne. Metafory sypią się, pełne wewnętrznych sprzeczności, nie przystają do siebie, gramatyka bie- rze w łeb, powstaje stylistyczny bałagan... Konia z rzę- dem temu, kto mi powie, jak podmiot domyślny „ty" ma się do czegokolwiek w drugim zdaniu składowym (p. pierwszy z cytowanych fragmentów). A główną nagro- dę przeznaczam dla osoby, która zrozumiała, o co cho- dzi we fragmencie drugim, przeczytawszy go normalnie, czyli jeden raz i w zwyczajnym dla siebie tempie. Metafora jest figurą bardzo trudną. Porównanie musi być celne i to zwykle wystarczy. Metafora, po pierw- sze, musi być zrozumiała, albowiem jej sens polega na kojarzeniu mniej lub bardziej odległych pojęć. „Zmierzch 46 Feliks W. Kres stulecia" albo nawet „śmierć wieku", no tak? „Dopala się płomień tysiąclecia wojen". Nade wszystko jednak - me- tafora MUSI BYĆ POTRZEBNA. Zbędne porównanie jest po prostu nieprzydatnym dookreśleniem; zbędna metafora wręcz ogłupia adresata wypowiedzi, utrudnia odczytanie przekazu, albowiem zmusza do niepotrzebnego wysiłku (kojarzenie nie jest funkcją prostą, cóż dopiero skojarzenia piętrowe, gdy przenośni jest kilka i zachodzą między nimi skomplikowane relacje). Dodam jeszcze, że przez cały czas mam na myśli CELNE porównanie i NIESPRZECZNĄ WE- WNĘTRZNIE metaforę. Bo jeśli ktoś jest „silny jak tlenek azotu"? Albo „palą się deszcze przeszumnego wzgórza"? Wtedy przestają to być figury retoryczne. To są brednie. Poeci uciekają się czasem do skojarzeń wręcz absurdal- nych i bywa, że osiągają przy tym pożądany efekt, lecz my tu mówimy o prozie fabularnej. A w fabule komunika- tywność przekazu jest wartością wielce istotną i rozmaite środki artystycznego wyrazu nie powinny ograniczać tej funkcji. Metafora może „na skróty" wprowadzić czytelnika w odpowiedni nastrój, pogłębić jakieś wrażenie - ale na tym koniec. Dla nas, prozaików, przenośnia użyta „sama dla siebie" nie ma żadnej wartości, bo w dziele fabularnym nie jest figurą nadrzędną, lecz służebną. Spójrzmy na to tak: oto czytelnik opowiadania prze- brnąć musi przez pewną liczbę stron tekstu, by poznać jakąś historię i dowiedzieć się, co z niej wynika. Oczeku- jąc określonych profitów, godzi się wykonać taką właśnie pracę; w końcu gość sięgnął po utwór fabularny - za- kładamy, że nie przez pomyłkę. Ale nie róbmy faceto- wi na złość, zmuszając go, by łykał literackie hybrydy. On chce konkretów. Nie sięgnął po tomik poezji, lecz po W bogów prozy hardości... 47 prozę, więc teraz raczej nie zamknie oczu i nie osunie się w przepastne głębie fotela, by w rytm uderzeń serca smakować melodie pierwszego i trzeciego zdania akapi- tu. Pojedyncze zdanie g.... go obchodzi; on chce gawędy, historii. Tę historię warto snuć rzetelnie i z uczuciem, nie stroniąc od przenośni i porównań, niemniej dbając, by narracja od tego nie cierpiała. Przećwiczmy to. Przytoczyłem fragmenty dwóch teks- tów. W pierwszym zdania składowe mają się nijak do siebie, ponadto wszystko dzieje się w kompletnej próż- ni; pozostaje zagadką, co to jest „miejsce przerażenia", jaka „rana" i dlaczego „z przeszłości"; pomijam już, że rana jest właśnie rozcięciem, dziurą, rozdarciem, jak więc może rozedrzeć cokolwiek? Że niby - rozdarcie rozdarło? WSPOMNIENIE O ranie, no, powiedzmy (to już metafora piętrowa, bo i wspomnienie niczego przecież dosłownie nie rozdziera... ale przynajmniej samo nie jest rozdar- ciem). Na tym właśnie polega wewnętrzna logika me- tafory. Ale tylko wewnętrzna, bo teraz trzeba to odnieść do jakiegoś ZEWNĄTRZ - toż przenośnia, jak sama nazwa wskazuje, nie powstaje sama dla siebie, do czegoś trzeba ją odnieść, do jakiegoś konkretu. Jakiego? Co symbolizu- je ta figura w przytoczonym tekście; co się tu za nią kryje? Mam czytać różne połączone ze sobą słowa, nie wiedząc, co właściwie znaczą? Nie mając absolutnie żadnego kon- kretu, więc żadnego oparcia, nie znając klucza do szyfru, mogę tylko taplać się w słowach i zdaniach. To jest niczym szukanie sensu w wypowiedzi szaleńca. Drugi fragment. Rozbierzmy to jakoś. Przez okna... wlewała się JEDYNIE (podkr. moje - FWK) pustka. W następnym zdaniu: poblask stolicy... wlewał się do 48 Feliks W. Kres pomieszczenia. No więc JEDYNIE pustka, czy też jeszcze poblask - co się tam wlewało? Potem poblask rozpraszał się ze zniechęceniem, ale zaraz zmobilizował siły na tyle, by dotrzeć do postaci... Znaczy: skupiał się z powrotem, ten rozproszony poblask, czy jak? Do tego niezręczno- ści czysto techniczne. „Stało się" - w sensie: zdarzyło się coś, czy też: tkwiło (się) w jakimś punkcie (od „stać" - zajmować pewne miejsce w pozycji względnie piono- wej?). Trzeba czasu, by odnaleźć właściwe znaczenie. Dalej można zrozumieć, że autor kontynuuje ciąg meta- for, pisząc o „twarzy nocy" - i znów niezbędny jest na- mysł, by pojąć, że chodzi o domniemaną twarz ludzką, jak najbardziej konkretną (budowa zdania nijak takiej interpretacji nie narzuca). Obraz co chwila rozpada się na kawałki i trzeba go mozolnie rekonstruować. Czy au- torowi chodziło o zbudowanie scenerii i nastroju? No to ciszej nad tą trumną. Nie zbudował. Nie chcę dłużej znęcać się nad tymi tekstami, bo co miałem pokazać - pokazałem. Autorom ku nauce, a in- nym ku przestrodze. Teraz krótkie podsumowanie: literacka wartość i uro- da utworu wcale nie jest wprost proporcjonalna do licz- by użytych figur retorycznych. Zaryzykowałbym nawet opinię, że u autora niedoświadczonego dzieje się najczęś- ciej odwrotnie. Metafory zadomowiły się w języku na dobre, używamy ich stale i bezwiednie; toż każdy, kto idzie do pubu zatankować albo rozwalić beczułkę - po prostu pije tam piwo. W pracy twórczej zalecam więc rozsądek i umiar. Proste (co nie znaczy ubogie) słownic- two i przejrzysta budowa zdań - to najlepsze referencje. „Zobaczyłem piękną kobietę" znaczy więcej niż „olśni- W bogów prozy hardości... 49 ła mnie uroda cudownego obłoku kobiecości utkanego z marzeń wszystkich mężczyzn". PS. Maszynopis znormalizowany to 30 wierszy na stronie, 60 znaków w wierszu (łącznie z odstępami). Bez pani- ki, to są wartości średnie - nikt nie zabije autora za 57 znaków i nie przeklnie za 62. Koleżeńska rada: nigdy nie dawajcie nikomu do lektury niechlujnych, pokreś- lonych rękopisów i maszynopisów. Odbiorca uprzedzi się do tekstu, zanim przeczyta tytuł. Proszę zauważyć, że książki z jakichś przyczyn są ładne, a przynajmniej es- tetyczne. Nie drukuje się ich na pogniecionym papierze pakowym. Ciekawe dlaczego, co? POCZTA D.Ż. z O.: Przeginasz. Stylizujesz do absurdu (Elf) - to nie groteska, lecz śmietnik, już po dwóch akapitach trudno opanować odruch zniecierpliwienia, a facet bez- litośnie nawija i nawija. Twoją siłą może być łatwość, z jaką zmieniasz konwencje i techniki narracji, ale na razie nie panujesz nad tym, gubisz się i tracisz umiar. Wszystkie teksty są mniej lub bardziej przerysowane. Ale, generalnie, jest zupełnie znośnie. Dużo skreślaj, bo pisanie zbyt łatwo Ci idzie, pióro ucieka i zaczynasz nadawać jak Wałęsa: jeszcze nie pomyślał - już powie- dział. Uprość język. Skróć zdania. On wstał z krzesła i poszedł N o i znowu oberwałem po dupie. Wychyliłem się, przestrzegając przed zgubnym wpływem, jaki może mieć na młodego autora proza jego mi- strza. Pisałem, że łatwo można stać się naśladowcą. Od dawna słucham muzyki bluesowej - odpowiada mi na to Czytelnik - i wie pan, blues jest zbudowany w oparciu o 12-taktowy chorus (powtarzany dowolną ilość razy), zaś chorus składa się z trzech fraz (...) ułożonych zawsze w ten sam, ściśle określony sposób. Czy wobec tego komponując bluesa jestem wtórny? Albo idąc dalej, to przecież samolot wynaleźli bracia Wright - reszta to naśladowcy (proszę mi tu odmówić logiki). Dobra. Odmawiam logiki. Pomysł braci Wright został twórczo rozwinięty, a jak ktoś nie wierzy, to niech sobie postawi współczesnego jumbo-jeta obok ich machiny. Nie powielano konkretnego urządzenia, nie budowano w nieskończoność zaopatrzonych w silnik rusztowań, które jakimś cudem na piętnaście sekund odrywały On wstat z krzesła i poszedł 51 I się od ziemi. Ci, co tak czynili, zginęli w mrokach niepamięci (a czasem całkiem po prostu: śmiercią tra- giczną zginęli), nikt dziś o nich nie wie. Wypłynęli tylko faceci, którzy podchwycili samą ideę. Co to jest wtór- ność? A naśladownictwo? Przede wszystkim: gdzie są granice jednego i drugiego? Otóż, oczywiście, nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Autor piszący SF nie jest wtórny dlatego, że można go przypisać do konkretnego rodzaju prozy (analogicz- nie wygląda sprawa z bluesmanem). Ale jeśli ten au- tor bohaterem swojej powieści uczyni okręt podwodny z ostrogą, napędzany elektrycznością; na pokładzie bę- dzie naukowiec i kapitan-banita - no, to już może być najwyżej parodia książki Verne'a, a mniejsze lub większe różnice fabularne niewiele tutaj zmienią, podobnie jak ( imię kapitana, które może brzmieć Nemo, Homo lub Ja- dwigopulos. Czy taka historia, opowiedziana z całą po- wagą i nieodwołująca się do 20 000 mil..., miałaby rację bytu? Ale sam pomysł podmorskiej żeglugi, na pokła- dzie JAKIEGOŚ okrętu, nie jest jeszcze pomysłem wy- eksploatowanym do końca - niewątpliwie można go twórczo rozwinąć. Polowanie na Czerwony Paździer- nik to też jest książka o okrętach podwodnych, a na- wet - proszę bardzo - o banicie, bo zdrajca-dezerter to I zarazem banita. Czy to znaczy, że Tom Clancy był naśla- dowcą albo plagiatorem Verne'a? Powiem to jeszcze raz: nie widzę powodów, dla któ- rych doświadczony i dojrzały pisarz nie mógłby czer- pać inspiracji z dokonań innych autorów. Twierdzę tylko, że na samym początku drogi twórczej jest to dość niebezpieczne. Gdy zaczynasz reprodukować przygody 52 Feliks W. Kres Conana, opisując w kółko żywot podobnego mutan- ta-idioty, łażącego beznadziejnie w tę i nazad, to oznacza, w najlepszym wypadku, że brak ci własnych pomysłów, własnej wizji świata i bohatera. To może się z czasem zmienić - albo nie. Zazwyczaj się nie zmienia. Debiutanckie teksty powinny być świeże, wypchane pomysłami i treścią, bo autor wali na papier wszystko, co w sobie nosił przez lat kilka albo kilkanaście. Stagna- cja zaczyna się później. Problem w tym, że niektórzy już na dzień dobry robią z siebie literackich dziadków, zaczynając od popłuczyn - i żeby to jeszcze były po- płuczyny własnych pomysłów! Lecz smażenie dania z resztek, w cudzej kuchni? To ogranicza kucharza, psuje go i nie rokuje dobrze. Strasznie dużo tekstów otrzymałem. Tak więc, przej- rzałem prawdziwą górę prozy. I dostrzegam potrzebę napisania kilku słów o sprawach absolutnie elementar- nych. ZAIMKI Pan Zaimek, a nawet Jego Wysokość Książę Zaimek, jest przydatny i wręcz nieoceniony, lecz nagminnie nad- używany przez... no, myślę, że przez jakieś dziewięćdzie- siąt pięć procent początkujących autorów. Prawie każdy ma do czynienia z tym problemem. Trzeba kreślić zaimki. Większość debiutantów popada przy kreśleniu w drugą skrajność - niemniej zacząć trzeba od kreślenia, a z cza- On wstał z krzesła i poszedł 53 sem wszystko się jakoś wyreguluje, lepiej albo gorzej (to już zależy od talentu i wyczucia językowego). Obej- rzyjmy sobie takie zdania: „Żołnierz stał nieruchomo. W jego oczach nie było okrucieństwa, tylko odrobina litości. Chłopiec podszedł do niego i wziął go za rękę, a on uśmiechnął się i skinął mu głową". Wszystko źle. Jeden lub dwa zaimki można by po prostu wykreślić, ale lepiej przebudować cały fragment. „W osadzonych pod krawędzią hełmu oczach nie było okrucieństwa, tylko odrobina litości. Chłopiec podszedł i ujął ciężką dłoń, a mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się". Można zrobić to na sto sposobów, zaś mój sposób niekoniecz- nie jest najlepszy, ale ważne, by wymanewrować zaimki, które zaśmiecają wypowiedź - nic zupełnie nie mówiąc, nie wypełniając sceny żadną specjalną treścią. Czy nie szkoda takich pustych słów? Wiadomo przecież, kto pa- trzy i kto kogo bierze za rękę, wiadomo kto się uśmiecha i komu kiwa głową. Zamiast wciąż powtarzać „go, mu, jego", warto wzbogacić obraz, zagrać na kontrastach - no, ale to już temat na osobny Kącik. Teraz chciałem tyl- ko pokazać, że zamiast pięciu zaimków - może być ich zero, a fragment nie stanie się przez to nieczytelny, dalej będzie wiadomo kogo, kto i komu. NARRACJA Proste pytanie: dlaczego niektóre opisy sytuacji czyta się łatwo, inne zaś zwyczajnie nużą? Prosta odpowiedź: powodów jest coś siedemset. Ale na razie podam tylko jeden, pozostałe zostawiając na później. „Andrzej wstał z krzesła i wyszedł zza biurka. Nogi miał zdrętwiałe od długiego siedzenia, więc trochę niepewnie podszedł do 54 Feliks W. Kres drzwi. Nacisnął klamkę, ale były zamknięte na klucz. Za- czął zastanawiać się, kto wyciął mu taki numer". Co jest źle? Podobnie, jak w poprzednim fragmencie: prawie wszystko. Zdania zostały odbite z jednej sztancy, podmiotem każdego jest ten facet. Dziesięć stron po- dobnej lektury zabije czytelnika. Już pomijam, że An- drzej, zanim wyjdzie zza biurka, MUSI pierwej wstać z krzesła; czytelnik zobaczy to bez trudu i bez pomocy autora (toż nikt nigdy nie wyszedł zza biurka na siedzą- co). Ponadto, jeśli nie występuje żaden specjalny po- wód drętwienia Andrzejowych nóg (bo ja wiem, jakaś choroba układu krążenia, mająca znaczenie dla fabu- ły) - to także i przyczyny tego zdrętwienia można zosta- wić domyślności czytelnika; przecież każdemu zdarzyło się w życiu siedzieć długo na krześle. Ale właściwie nie o tym nawet chciałem. Moja propozycja brzmi: „Andrzej skrzywił się, wychodząc zza biurka. Zdrętwiałe nogi nie chciały go nieść, lecz jakoś dotarł do drzwi. Klamka sta- wiła opór. Chryste, więc do tego zamka był jeszcze jakiś klucz? Komu mogło zależeć na zamknięciu szefa w ga- binecie?". I znów powiem: można to zrobić na sto sposobów, ale niechże te zdania różnią się jakoś i niech nie służą tyl- ko opisaniu prostych czynności. Warto przemycać tu i ówdzie różne informacje. Tutaj, zupełnie mimocho- dem, powiadomiłem czytelnika, że pokój jest gabine- tem, Andrzej czyimś szefem, a z kluczem to nie jest taka prosta sprawa, bo nie tkwił po prostu w drzwiach, ktoś go szukał i znalazł, a może kiedyś ukrył (wziął sobie?) w jakimś celu... Jeśli autor nie umieści większości infor- macji w opisach lub dialogach, to będzie musiał prędzej On wstat z krzesła i poszedł 55 albo później walnąć prosto z mostu: „Andrzej był sze- fem i miał swój gabinet. Klucza do drzwi od dawna nie było, widocznie ktoś go schował". I tak to będzie leciało, zdanie po zdaniu, do końca lub do momentu, gdy czy- telnik zaśnie. To jest naprawdę ważne, kochani, by nie tracić z oczu historii, CAŁEJ HISTORII, którą chce się opisać. W tek- ście literackim wszystko, co ma znaczenie dla opowieści, trzeba będzie wyjaśnić, a zarazem prawie nic nie powin- no być podane wprost, „łopatologię" warto zostawić na specjalne okazje (odczyt naukowca, raport zwiadow- cy, posiedzenie rady nadzorczej, a czasem też po prostu trzeba wepchnąć trochę „waty", żeby spowolnić akcję, potrzymać czytelnika w niepewności i zbudować napię- cie). Lecz, generalnie, o szczegółach mających znaczenie dla fabuły czytelnik winien dowiadywać się mimocho- dem, przy okazji; trzeba karmić go wiedzą tak, żeby o tym nie wiedział. Gdy wie, to od razu jest zmęczony. Przecież to dlatego tak cholernie nudne są lekcje w pol- skich szkołach. Ktoś staje przy tablicy i ględzi o Krzyża- kach, daty, fakty - a kogo to obchodzi? No i tak to leci, a przecież można opisać najnudniejsze rzeczy, zderzając je z innymi nudnymi rzeczami na zasadzie kontrastu, albo sprowadzając coś tam do absurdu, wszystko jedno. Ważne, by nie głosić, że „Andrzej był szefem i siedział w gabinecie; kirasjer składał się z konia, pałasza i kiry- su, a Napoleon z czapki w poprzek i loczka na czole. Te- raz daty". No dobrze. Właściwie w przytoczonym fragmen- cie chciałem tylko pokazać, że zdania nie powinny być do siebie bliźniaczo podobne, należy „kręcić kamerą", 56 Feliks W. Kres pokazywać, co robi Andrzej z punktu widzenia klam- ki stawiającej opór, no i tak dalej. Pozwoliłem sobie na dygresje, ale może i dobrze się stało, bo przez to powie- działem o narracji więcej, niż pierwotnie zamierzyłem. Wywód stracił trochę na klarowności, ale zyskał na tre- ści. I ślicznie. Dzisiaj to już wszystko. Chciałem napisać jeszcze o pomysłach na opowiadanie, ale przełożymy to na póź- niej. PS. Sens zdania, które służy dziś za tytuł rubryki, sprowa- dza się do „poszedł". POCZTA K.A.S. z K.: Początek przypomina Przygody Alicji w Krainie Czarów, ale to nie jest grzech. Jeśli już pro- wadzisz narrację w czasie teraźniejszym (ryzykowne), to bądź konsekwentna. Nadużywasz słówek w rodzaju „jakby", „jakiś" - to są uniki. Coś tam jest wielkości mniej więcej kruka - to znaczy wrony lub dużego kruka, Ty to wymyśliłaś i dokładnie wiesz, jakiej jest wielkości, żad- ne tam „mniej więcej". Oczyść tekst; w pierwszych pięciu zdaniach słowo „mgła" występuje cztery razy - zwracaj uwagę na takie rzeczy. Jesteś sugestywna, twoja wizja ma dużą siłę. Lecz happy end sprowadzi jej wartość do zera; polegaj na sobie i nie słuchaj głupich rad. K.Ł.: Pomysł OK, masz coś do powiedzenia, ale warsztat słabiutki. Nie przepadasz za prostymi, „nor- On wstał z krzesła i poszedł 57 malnymi" zdaniami. Rozbijane echo popłynęło po sali, do- rzucając życia do tego zastygłego pieca. Żaden fragment ściany nie spozierał... To straszne; nie można pisać w ten sposób. Spróbuj uprościć język. A.B. z J.: Hycel to nic odkrywczego (Mad Max 4, no tak?), ale akcja jest przekonująca, tempo dobre i dało- by się czytać - gdyby nie język. Musiałbyś nad nim dużo popracować, ale czy jesteś zdolny do pracy? Piszesz po prostu niedbale, chyba nie chce Ci się poprawiać tego, co spuściłeś na papier. Zdania z pogubionymi wyrazami, słowa bez pierwszych lub ostatnich liter, powtarzające się wyrażenia i zwroty, byle jaki styl - to Twoja norma. Wiesz co? Nie chce mi się pracować nad tekstami, nad którymi nie pracował nawet autor. Do wszystkich: Kochani, przysyłając teksty, piszcie, proszę, choć kilka słów o sobie. Naprawdę nie zamie- rzam chodzić po ulicach i trąbić, czym się zajmujecie i jak ubieracie. Najbardziej zależy mi na tym, by poznać wiek autora; nie zawsze potrafię to ocenić na podstawie nadesłanej próbki prozy. Możliwe, że krzywdzę niektó- I rych zbyt surowymi ocenami - bo tekst, który mam za beznadziejny, może być obiecujący, jeśli wyszedł spod pióra czternastolatka. Romantyczność (Wieszczu, odpuść) W VI Tzorce... ha, i oto pojawia się problem - skarży się I / I / autorka jednego z nadesłanych opowiadań. - W W Napiszę opowiadanko, w którym występuje skrzat i elf - zero pomysłu, wzorowane na „Władcy Pierścieni". Epopeja ze smokami - „Jeźdźcy smoków"; wampiry? - „Mia- steczko Salem". I tak bez końca. Mimo pozornej elastyczności nurtu fantastycznego, większość pomysłów, podań, legend jest już wyeksploatowana do bólu. Więc co? Nowa kraina, nowy układ słoneczny, nowe stworzenia o oryginalnie brzmiących nazwach... Lecz wcześniej czy później trzeba sobie uświado- mić, że i to jest ogranym motywem. Artysta sapnie z bólem, brak oryginalnej treści; o czym więc? Rzemieślnik powie „nie- ważne o czym, ważne jak, by było inaczej, ciekawiej, by za- chwycić talentem i oryginalnością". Trudna sprawa... i grozi przerostem formy nad treścią. Właśnie tak To właśnie są problemy, które po swojemu przezwyciężyć musi każdy autor. Lecz dlatego z takim nacis- kiem piszę o konieczności wyrobienia własnego stylu. Wy- Romantyczność (Wieszczu, odpuść) 59 myślono już wszystko i opowiedziano na tysiące sposobów. Ale indywidualny styl autora może być niepowtarzalny jak linie papilarne. Należy więc wszędzie zostawiać swoje odciski palców, swoje logo, znak rozpoznawczy. Zamiast pracować w rękawiczkach, ściągniętych z dłoni ulubionego mistrza. Gdy to piszę, jest sam środek wakacji, no i środek nocy, 1 31 lipca, a może już 1 sierpnia, nie chce mi się spojrzeć na zegarek. Palę papierosa, ryzykując życie; nie dlatego, że palenie tytoniu powoduje raka, jak natrętnie obwieszcza jakiś czubek. Znajduję się w suchym jak pieprz lesie, czę- ściowo wystaję z namiotu (znaczy: ramionami i głową wystaję), przyświecam sobie latarką, bo ciężko jest pisać po omacku, choć i takie rzeczy się robiło. Lada moment zasnę, upuszczę niedopałek i spłonę, a razem ze mną spłonie ten oto bezcenny rękopis, skrzynka piwa oraz ładna żona. Mniejsza o Puszczę Augustowską. Do pisania najzupełniej wystarcza ołówek i kartka papieru - warto było wyjechać na wakacje, by przypo- mnieć sobie tę prawdę. Może warto, by inni też sobie przypomnieli. Tak szczerze? Nie lubię komputerów. Piszę na zabytko- wym sprzęcie, który otrzymałem w podarunku od przy- jaciela - gdyby nie to, do dziś używałbym maszyny (co prawda elektronicznej). Żona kupiła jakiś nowszy kom- puter, z dużą pojemnością pamięci operacyjnej; z proce- sorem Pentium II (istnieje coś takiego?). Miły, schludny rupieć, nadający się wyłącznie do gier, a i to nie za bar- dzo. W ogóle, komputery przydają się w zasadzie tylko 60 Feliks W. Kres do gier. Finansowych (to bankowość) i wojennych (wia- domo). Tak właśnie uważam; tak sądzę. Zacząłem na luzie, od prywatnych wynurzeń, ale chcę powiedzieć parę ważnych rzeczy. Bardzo wiele miejsca w Kąciku poświęcam zwykle sprawom warsztatowym - a dzisiaj będzie inaczej. Dzisiaj dwa słowa o wytępionym do szczętu romantyzmie, związanym z moim zawodem, z zawodem pisarza. Otóż trup ten (romantyzm) najwy- raźniej papierową miał duszę, bo ni cholery nie chce zmartwychwstać w szklanym ekranie monitora. Czy to możliwe, by pisarz wcale nie miał kontaktu z papierem? Ale tak wcale a wcale? Książki robi się przecież z papie- ru. Wciąż i nadal. Dlaczego nie mogę pisać na papierze? Bo wydawnictwom (redakcjom) nie opyla się wrzuce- nie maszynopisu na skaner? Do produkcji książek wol- no przecież używać komputerów, czy ja mówię, że nie? To skraca cykl wydawniczy. Ale jakże współczuję nieszczęśnikom, którzy ZUPEŁ- NIE JUŻ ODWYKLI od używania papieru. Zdaje mi się, że coraz mniej jest ludzi, którzy mogą pisać ołówkiem na wyrwanej z zeszytu kartce, w środku Puszczy Au- gustowskiej, nad jeziorem. Znaczy, jestem wielki - być może jak każdy dinozaur - wciąż potrafię obyć się bez protez, bez narzędzi uznawanych dziś za niezbędne, bez komputerów, edytorów, serwerów, skanerów i serów. Dajcie mi kredkę do oczu i siedem pakietów serwetek, a napiszę wam powieść, czemu nie? Swój charakter pi- sma znam - jak własny. A poważniej: marzy mi się, by każdy, gdzieś tam mię- dzy rojeniami o literackiej sławie a ekranem komputera, znalazł w pisaniu odrobinę romantyzmu. Odszukał go Romantyczność (Wieszczu, odpuść) 61 w papierze, w nanoszonych ołówkiem poprawkach albo w klawiaturze, wszystko jedno. To jest cholernie piękny zawód. Czasem strasznie niewdzięczny; już sto razy tra- ciłem do niego serce, przysięgam. Naczelny tego miesięcz- nika całymi nocami przy wódce perswadował mi, bym poniechał sadzenia ogórków, co koniecznie chciałem ro- bić z jakichś przyczyn. Ale pisanie, a szczególnie pisanie fantastyki - oznacza tworzenie czegoś samodzielnie, od początku do końca. Jest w tym urok kreacji; jest półbo- ska potęga. Kto raz budował światy, ten niełatwo rzuci się w wir ogórnictwa (albo ogórkarstwa, bowiem ta profesja ma dwie nazwy). Otrzymałem dotąd kilkadziesiąt przesyłek. Słuchajcie, mamy problem: dziewięćdziesiąt procent autorów (i au- torek) w ogóle nie czuje bluesa. Nie chodzi nawet o tech- nikę. Z tekstów najczęściej wyłania się przemożna chęć pokazania lepszego lub gorszego pomysłu - tylko tyle. Przeczytałem może cztery teksty, z których biła ja- kaś... zdrowa radość tworzenia. Posłuchajcie, tego nie trzeba się wstydzić. Ta praca - każda praca - powinna sprawiać przyjemność. Forsa to jest nic, a sława gorzki ma smak (jeśli wolno mi troszeczkę pokpiwać). Ja wiem, że to zabrzmi banalnie, ale jednak przypomnę: otóż każ- dy ma jedno życie i jeżeli nawet istnieje życie przyszłe, to nie takie. Nie marnujcie więc czasu na wykonywanie zawodu albo po prostu zajęcia, które wam nie sprawia radości. Masz ciekawe pomysły? To zostań zawodowym wymyślaczem pomysłów, może cię zatrudnią na eta- cie w jakimś biurze, będziesz wtedy robił to, co lubisz (w chwilach wolnych od parzenia innym kawy, oczy- wiście). Ale pisanie książek? To niewiele ma wspólnego 62 Feliks W. Kres z pragnieniem opowiadania pomysłów. Pomysł to jest nic; pomysł nikogo nie obchodzi, rajcuje głównie auto- ra. Puknij się w głowę, facet, jeden z drugim; co ty mo- żesz wymyślić takiego, by wszystkim szczęki opadły do podłogi? Proch wymyślisz? Pokory! Rozsądku, cholera, i pokory. Trzeba lubić opowiadać; trzeba snuć gawędę, trzeba lubić gawędy. Kogo obchodzi, o czym mówisz, je- śli mówisz ciekawie? A ja wciąż przerzucam teksty, któ- rych autorzy koniecznie chcą olśnić czytelnika - jak najszybciej, najłatwiej, jak najmniejszym kosztem, za- chwycić frajera, ale tak prędko, oszczędnie, na skróty. Kto by tam gadał i gadał na dwudziestu stronach? Po co? Przedstawienie pomysłu zajmuje dwie, trzy strony. Jezus Maria, oto zaiste pisarz przyszłości, literat elektro- niczny, na dobre sprzężony z komputerem, pracujący na jego zasadach: jak najszybciej, jak najwięcej, jak naj- mniejszym kosztem, zminiaturyzować, ścisnąć, upako- wać wszystko w niczym, a forma - co to jest forma? Jeszcze o pomyśle. Otóż dobry pomysł jest zalążkiem sukcesu - tak, zapewne. Podobnie, jak dla żołnierza - dobry ekwipunek. Ale żołnierz nie składa się z samego ekwipunku, zaś tekst literacki nie jest tylko pomysłem. I pociągnę dalej moje porównanie: nie istnieje dotąd na świecie takie wojskowe wyposażenie, które zdolne by- łoby samo wygrywać bitwy. I nie ma pomysłów, które obronią się same. Więc na koniec, tradycyjnie, dobra rada: spróbujcie napisać coś odręcznie. Jedno krótkie opowiadanie. Dłu- gopisem, piórem lub ołówkiem, tak normalnie, mozol- nie, bez pośpiechu, bo pisanie tekstów literackich to nie wyścig. I jeśli zauważysz, chłopie (albo babo), że takie pi- Romantyczność (Wieszczu, odpuść) 63 sanie nuży cię i męczy, a przy tym zupełnie nie bawi - to najpewniej będzie oznaczało, że nie lubisz pisać, lubisz tylko opowiadać pomysły i może jeszcze obcować z kom- puterem. No to daj sobie spokój. Raz na zawsze. PS. Postanowiłem, że wystąpię raz w roli rzecznika pra- sowego redakcji. Kochani, przyznam, że nie słyszałem, by istniało na świecie pismo lub wydawnictwo, któ- re odrzucając niezamówiony tekst, tłumaczy się z tego autorowi. Czasem, z jakichś powodów, redakcja posyła krótkie „nie, dziękujemy", ale to nie jest regułą. Wysyła- jąc opowiadanie do magazynu literackiego lub wydaw- cy, nie należy oczekiwać odpowiedzi ani tym bardziej recenzji. Dlatego próżne Wasze żale. Takie pisma jak Fenix czy Fantastyka musiałyby zatrudniać dodatkowe osoby do prowadzenia korespondencji z autorami odrzuconych tekstów. Nie należy wymagać, by redaktor działu pol- skiego zajmował się prozą, której nie kupuje; ten facet ma dość roboty z opowiadaniami kwalifikującymi się do druku. Czy wybierając z katalogu jakiś towar i wykłada- jąc pieniądze tłumaczycie się producentom wszystkich innych artykułów, dlaczego zrezygnowaliście z zakupu? Wolne żarty. POCZTA A.: Twoje opowiadanie jest nieczytelne, dlatego nikt go nie chce. Trudno tam znaleźć bodaj jedno normalne 64 Feliks W. Kres zdanie. Nie potrafisz napisać „wiał wiatr"; on u Ciebie musi „smagać w bezmyślnej wściekłości ulotne strzępy" czegoś tam. P. Kącik... w lipcowym numerze Feniksa. A.P. (Łzy...): To nie nadaje się do druku, ale b. dobrze rokuje. Masz czternaście lat, dziewczyno! Za żadne skar- by świata nie pokazałbym Ci tekstów, które napisałem w podstawówce - w porównaniu z Twoją prozą to dno. Pisz, namawiam, ale uzbrój się w cierpliwość, bo efekty ujrzysz po latach. Dużo poprawiaj i skreślaj, zwłaszcza zaimki (p. poprzedni Kącik...). P.T.: Fraza „idę, idę" zaczyna złościć i śmieszyć już w trzecim zdaniu. Wielki Boże, niech on w końcu doj- dzie - lecz, niestety, facet nie dochodzi. Drugi tekst za- czyna się „porannym rankiem" - czy Ty w ogóle czytasz to, co piszesz? Oba teksty są - oględnie mówiąc - pokrę- cone (objawy i przebieg choroby opisywałem w lipco- wym numerze Feniksa). Napisz coś normalnego. Wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Narzędzie i tworzywo D wa miesiące temu pisałem w Kąciku... o rzeczach elementarnych, takich jak używanie zaimków. Dziś, dla równowagi, będzie o sprawach total- nych, a właściwie o jednej tylko sprawie - bo o języku w OGÓLE. A ponieważ żadną miarą nie zamknę tematu w jed- nym odcinku, ograniczę się na razie do samego przed- stawienia problemu. Jak radzić sobie z niektórymi kłopotami, powiem za miesiąc. Może raczej: podzielę się spostrzeżeniami, albowiem nie będę już stąpał po gruncie tak znanym i twardym, jak to miało miejsce w przypadku nadużywania zaimków. Wtedy mogłem być pewien swych racji. Język jest zjawiskiem na miarę oceanu. Mając do dyspozycji cztery kartki papieru, nie zdołam wyczer- pać tematu; ale nie uczyniłbym tego także na kartkach czterystu. Będę jednak odwoływał się do powszech- nych doświadczeń i dlatego wierzę, iż taka robota ma 66 Feliks W. Kres sens. Na pytanie, czy warto werbalizować coś, o czym wszyscy wiedzą, odpowiadam - warto. Rzeczy nazwa- ne trafiają do świadomości, podczas gdy cała nasza wie- dza intuicyjna błąka się gdzieś w katakumbach umysłu, a tam tylko cisza i mrok. Mówiąc najprościej, problemy i wszelkie skomplikowane zjawiska oswaja się - rozma- wiając o nich. Dotyczy to każdego; może pora wyznać, iż redagując Kącik złamanych piór, odnoszę znaczne ko- rzyści, właśnie systematyzując wiedzę, która błąkała mi się dotąd gdzieś... bo ja wiem... w okolicach lędźwi. Piszę to, by uprzedzić zarzut, że dotykam niekiedy spraw ba- nalnych. Jasne, że tak. Ale jednak owe banały ktoś musi czasem nazwać, na użytek własny i cudzy. Pojawiają się raczej wątpliwości, do jakiego stopnia można sprecyzo- wać i zdefiniować istotę złożonych zjawisk. Nie istnieje dotąd zadowalająca odpowiedź na pyta- nie, jak napisać bestseller (choć istnieją książki pod ta- kim tytułem). Nie zdołano też dokładnie wyjaśnić, czym właściwie jest język. Fenomenem, spełniającym tak skomplikowane funkcje, że aż głowa boli. To zjawisko z pogranicza magii, a może nawet sama magiczna substancja. Czy ktoś myśli, że zaklęcia i ma- giczne formuły nie istnieją? Z samych tylko słów two- rzono obłąkańcze filozofie, których głosiciele i twórcy zmieniali losy świata. Komunizm i faszyzm (a także rasizm i wszelkie zjawiska pokrewne) to idee nie tyl- ko niemające oparcia w nauce, ale wręcz sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Komunizm (nie chce mi się tu dyskutować, czy w założeniach jest szlachetną ideą, bo nie o tym mowa) wymyślono zgoła wbrew wszystkie- mu - psychologia, biologia i matematyka, a za tą ostat- Narzędzie i tworzywo 67 nią ekonomia, zgodnie dają dowody, że to ustrój wręcz niemożliwy. Przez kilkadziesiąt lat pół świata żyło wedle reguł czegoś, czego ani nie było, ani być nie mogło - bo ten system zrodził się wyłącznie ze słów, siłą i terrorem przemienionych w ciało. Lecz przejdźmy do spraw mniejszych, codziennych, niezauważalnych. Słowo trafnie użyte w reklamie do tego stopnia zniewolić może umysły tysięcy ludzi, że całe rzesze pójdą kupić gówno na patyku, i jeszcze będą cie- szyć się z zakupu. I znowu o czymś większym: ogromna większość ludzi na świecie to wyznawcy jakichś reli- gii - a religie to przecież słowa i nic więcej; żadnych do- wodów, żadnego oparcia w czymkolwiek. I jeśli nawet słowa zawarte w którejś Świętej Księdze są prawdziwe, to tym bardziej nie rozwiązuje problemu innych Świętych Ksiąg, wypełnionych - no, przecież, w takim razie, sło- wami bez pokrycia, jeśli nie kłamstwami i bujdami zgoła. My zaś używamy wszechwładnej materii języka do za- bawy, bo czymże innym jest literatura popularna (albo i cała w ogóle literatura piękna)? Może pora zdać sobie sprawę, czym właściwie tak ochoczo się bawimy? Język, w odróżnieniu od innych tworzyw artystycz- nych, pełni na co dzień funkcję użytkową, jest narzę- dziem dostępnym każdemu (niestety). To narzędzie ma ogromną władzę nad swymi użytkownikami, co poka- załem wyżej. Sytuacja odwrotna zdarza się znacznie rza- dziej. Lecz Wy przecież właśnie pragniecie zmusić język, by Wam służył! Od razu spieszę zapewnić, że nikt nigdy nie sprowadził go do roli pokornego niewolnika; każdy w jakimś stopniu podlega jego władzy i musi liczyć się z kaprysami. A zatem: pokory, kochani. Pokory. 68 Feliks W. Kres Wszyscy igramy z demonem, który może prze- wrócić nam życie. Jedna znakomicie napisana książ- ka może pewnie uczynić sławnym i bogatym, ale też jedna fatalnie napisana książka może autora ośmieszyć; jedna głupia książka - może zniszczyć karierę, a nawet zaprowadzić do więzienia. Wszystko to zdarza się nie- często, ale jednak zdarza się, nieprawdaż? I miałbym czasem ochotę udowodnić niektórym osobom, jak bar- dzo, bardzo nie warto drażnić bestii. Trzeba szanować język i słowa; pisanie to nie jest pogawędka ani kłótnia, gdzie wiele można wybaczyć, bo rozmówca zagalopował się trochę, coś tam palnął... Każdy może poświęcić włas- nemu tekstowi tyle uwagi i czasu, ile uzna za słuszne. I przeważnie widać, ile poświęcił. Język jest nośnikiem informacji, każde słowo jest jej nośnikiem - i właśnie ta funkcja w tekście literackim przechodzi metamorfozę. Każdy wyraz coś tam ozna- cza, lecz suma owych znaczeń nie pokrywa się nijak ze znaczeniem zdania. Pójdźmy wyżej: dwa różne zdania, opisujące np. tę samą czynność, mogą zawierać bardzo różną ilość informacji, bez względu na to, jak blisko spo- krewnione będą słowa je tworzące. To mogą być nawet identyczne słowa, wystarczy zmienić ich szyk - a zmieni się zawarta w zdaniu informacja. Stwierdzenia „nie wy- rzucę starego zegarka" oraz „starego zegarka nie wyrzu- cę" mają nieco inną wymowę, nieprawdaż? I, o zgrozo, takie właśnie pierdoły decydują o jakości tekstów lite- rackich. Dobór słów, co oczywiste; potem sposób usze- regowania ich w zdaniu. Na koniec uszeregowanie zdań w akapicie. Fabuła, treść, sylwetka bohatera, a na koniec przesłanie utworu - wszystko to zależy od ustawienia Narzędzie i tworzywo 69 wyrazów i zdań. To komórki i tkanki organizmu, jakim jest dzieło literackie. Ten organizm zdechnie, jeżeli tkan- I ki będą chore; wykituje, a w najlepszym wypadku żyć będzie jako twór kaleki. Język jest kodem, szyfrem. Nie istnieje dotąd żaden lepszy sposób przekazywania myśli i uczuć. Kodujemy je w słowach i zdaniach - które nie są przecież naszy- mi uczuciami i myślami, a tylko je symbolizują - od- biorca zaś wykonuje czynność odwrotną: łamie szyfr, by dowiedzieć się, co nadawca myśli albo czuje. Tę transmi- sję można bardzo łatwo zakłócić i tym samym uczynić zadanie odbiorcy jeszcze trudniejszym lub zgoła nie- możliwym - zwłaszcza wtedy, gdy odłączony jest zespół wzmacniaczy sygnału. Te wzmacniacze to oczywiście ( gesty, mimika, natężenie głosu oraz jego intonacja i bar- wa, akcenty, tempo wypowiedzi. Mamy więc sytuację, jaka występuje przy odbiorze tekstu, każdego tekstu, bo niekoniecznie zaraz artystycznego. Co zrobić, by sygnał był czytelny? Mało tego: w jaki sposób uczynić go bar- dziej wyrazistym i łatwiejszym w odbiorze niż przekaz mówiony? Jest tylko jeden sposób: myśleć (sprawę talentu i wy- czucia pomijam, bo to już nie od autora zależy; zakła- dam, że dysponuje niezbędnym minimum). A więc myśleć. Podczas rozmowy nikt nie będzie czekał całymi godzinami, aż interlokutor ułoży sobie i wygłosi jedno zdanie. Lecz gdy umieszczamy słowa na papierze, od- pada element cierpliwości odbiorcy. Rozszyfruje sygnał w dowolnym i dogodnym dla siebie tempie (przy czym, tworząc tekst literacki, koniecznie trzeba założyć, że bę- dzie to tempo normalne). Należy dołożyć starań, by kod 70 Feliks W. Kres nie zawierał błędów; tylko tyle. Ma zawierać informację, jaką w nim umieścimy, tę, tylko tę i żadną inną. Czy to trudne? Rany boskie, chyba nikomu jeszcze, w skali opowia- dania, to się nie udało. Przekaz zawsze będzie nierówny, bo stan idealny - jeśli chodzi o język - nie występuje nawet w warunkach laboratoryjnych. Innymi słowy: nie policzono jeszcze, jak wygląda idealny przekaz słowny. A co gorsza - gdyby nawet policzono, to każdy z istnie- jących na świecie odbiorników złamie szyfr troszeczkę inaczej... Nikt nigdy nie napisze dowcipu, który wszyscy na świecie uznają za zabawny. A owa śmieszność (lub jej brak) to przecież informacja. Dzisiaj to chyba już wszystko. Za miesiąc spróbuję opowiedzieć o tym, w jaki sposób niepokorne i zawod- ne narzędzie przemienić w wyborne tworzywo arty- styczne. POCZTA P.K.: Przykro mi. W miejscu gdzie... stał cud architek- tury Radzieckiej, ukochane warszawskie brzydkie kacząt- ko zwane potocznie patykiem znajdował się tak ogromny baobab który swą wielkością dorównywał a nawet prze- wyższał poprzedniego właściciela gruntu. Obawiam się, że sytuacja jest beznadziejna. H.: Dobre. Wszystkie trzy. Fantastyka drukuje minia- turki, spróbuj, może wezmą (chociaż Prowincja to nie jest tekst fantastyczny). Natomiast z wojowniczym Ce- lem... mamy problem - otóż napisałaś powieść na pię- Narzędzie i tworzywo 71 ciu stronach maszynopisu. Szanuj pomysły, dziewczyno. Rozwiń ten tekst; szkoda go; w tej postaci na pewno nikt go nie weźmie. Trzymaj się, kociaro, życzę powodzenia. T.Ł. z K.: Pomysł i przesłanie są mało oryginalne i (bez obrazy) niedojrzałe. Nikt tego tekstu nie weź- mie. Ale masz b. dobry styl i - zważywszy na Twój wiek - może być z Ciebie świetny warsztatowiec. Otrzy- małem dotąd najwyżej 5 opowiadań, napisanych równie dobrym językiem. Pisz. Koniecznie. Bardzo wysoko oce- niam Twoje szanse. T.D. z S.: Nie przepadam za tego typu kawałkami, więc ze szczerą przykrością przyznaję, iż napisane są świetnie. Nie chce mi się wierzyć, że jesteś debiutantem. Robisz mnie w jajo? To są teksty profesjonalisty. G.O. z L.: Nie za dobrze. Tekst jest przegadany i przez to zwyczajnie nudny, opisujesz detale niemające naj- mniejszego znaczenia (jak długo można czytać o sie- dzeniu w szafie i kluczach?). Poza tym język - słaby, zwłaszcza w opisach (bo z dialogami lepiej). Żałosne spojrzenia wędrowały za skazańcem, który właśnie zaczął wykonywać swój wyrok... Uginały się pod nim nogi, które za wszelką cenę nie chciały być posłuszne - noo, braacie... Litery i obrazki P rzypomnę w dwóch słowach, o czym pisałem przed miesiącem: przede wszystkim o tym, że język jest kodem, który odbiorca musi złamać. Sygnał trze- ba maksymalnie wzmocnić, by treść nie uległa znie- kształceniu, zaś słowo pisane, niestety, musi obyć się bez wzmacniaczy takich jak gesty, intonacja głosu itp. Dzisiaj spróbuję pokazać, w jaki sposób można wzmocnić prze- kaz na papierze. Najprostszą bodaj metodą jest wyjście naprzeciw ludzkiemu sposobowi postrzegania świata. Lu- dzie są różni, wiadomo, ale natura zadbała o to, by mieli także pewne cechy wspólne (i bardzo się z tego cieszę). Myślimy tak, jak widzimy - no trudno. Jesteśmy wzro- kowcami, badamy otoczenie głównie za pomocą oczu. Wyobrazić sobie opisaną scenę oznacza „zobaczyć" ją, a nawet „ujrzeć oczyma wyobraźni", że przypomnę nie- możliwie wyświechtaną metaforkę. Nie będzie dobrym pi- sarzem facet, który nie wie, jak działa ludzkie oko. A działa w sposób ściśle określony: postrzega najpierw światło, na- Litery i obrazki 73 stępnie ruch, a dopiero na końcu kształt i rozmaite detale. Tak właśnie należy budować opisy. Budujemy je, prze- chodząc od ogółu do szczegółu - jakkolwiek banalnie to brzmi, jest prawdą. Ujrzał miliardy złotych iskier, roztańczo- nych i rozedrganych, lśniących oślepiającym blaskiem - to jest, proszę państwa, kicha, nie literatura. Autor nie liczy się z odbiorcą, męczy go; pół godzinki takiej lektury i nie- szczęsny czytacz będzie łykał prochy od bólu głowy, a na pytanie znajomego odpowie: „Fajna książka, ale nie wiem, jakoś ciężko się czyta". Jasne, że ciężko. Najpierw biedny pierdoła musiał ujrzeć miliardy iskier, zaraz potem uruchomił je (z woli autora) i roz- tańczył; na sam koniec dowiedział się, frajer, że jest ośle- piony. Mówiąc najkrócej, poproszono tu czytelnika, by wyobraził sobie rzecz niemożliwą. Że widzi dokład- nie, choć zarazem jest oślepiony. Umysł ludzki sproku- rować może obrazy w zasadzie dowolne, ale czytanie książki raczej nie powinno być mordęgą. Czym innym jest skłonienie czytelnika do refleksji, zadumy nad tre- ścią utworu; czym innym rzucanie mu kłód pod nogi, upierdliwość najzupełniej bezinteresowna. Czy odbiorca „ubogaci się" - jak powiedziałby słowotwórczo prymas Glemp - układając każdą scenę niczym puzzle? Przypomnę, że żyjemy w epoce obrazkowej, no i bar- dzo fajnie. Niemniej jasno trzeba zdawać sobie sprawę, że dla innego odbiorcy pisał Henryk Sienkiewicz, a dla innego my piszemy dzisiaj. Upraszczając: w czasach Sienkiewicza różne miecze, krócice i zbroje husarskie można było obejrzeć na obrazach, rycinach, ewentual- nie w muzeum; dzisiaj każdy czterolatek naoglądał się wszystkiego w telewizji. Czy wiadomo, o co mi chodzi? 74 Feliks W. Kres Przedstawiając współczesnemu czytelnikowi jakikol- wiek opis (sytuacji, miejsca, postaci), z góry można i trze- ba założyć, iż odniesie to do telewizyjnego lub kinowego ekranu. Walczyć z tym niepodobna, bo najpierw uczymy się patrzeć, a dopiero potem czytać, ergo: prawie nikt nie ma szansy na wyobrażenie sobie średniowiecznej bitwy na podstawie literackiego opisu, bo pierwej taką bitwę na własne oczy w telewizji zobaczy i odtąd już stale bę- dzie wszelkie bitwy odnosił do tego, co za sprawą swoich oczu ZAPAMIĘTAŁ - wyobraźnia zaś, pobudzona przez autora, co najwyżej skoryguje nieco obraz. Powtórzę: walczyć z tym zjawiskiem niepodobna. Ale też i nie ma takiej potrzeby, skoro można obrócić je so- bie na korzyść, trzeba tylko mieć świadomość istnienia pewnych stereotypów. I nie chodzi o to, by powielać typowe wyobrażenia na temat rycerza albo statku kos- micznego. Należy tylko przyjąć do wiadomości, że takie wyobrażenia istnieją i sprawy już nijak nie da się odkrę- cić. Andrzej Kmicic będzie miał twarz Olbrychskiego. Dobra. Jak to wszystko ma się do relacji autor- -czytelnik (czyli nadawca-odbiorca)? Ano, właśnie tak, że rozmaite obrazki, którymi nasiąkł i które zapamię- tał lekturant, mogą zakłócić przekaz - lub go wzmoc- nić. Dobry pisarz fantasy, na przykład, nie będzie konkurował z filmowym Conanem, lecz sprowadzi jego wizerunek do roli służebnej. Trywializując: „Wiem, ko- chany czytelniku, w jaki sposób rozkodujesz mój opis barbarzyńcy-siłacza; więc, uwaga, ma jeszcze brodę". Rzecz jasna, nie w ten sposób i nie takimi środkami; zależy mi tu tylko na pokazaniu, jak działa ten mecha- nizm. Litery i obrazki 75 Wrócę jeszcze do nieszczęsnych roztańczonych iskier, które oślepiały. Jakie właściwie znaczenie dla treści ma budowa tego opisu? Tak czy owak, wiadomo wszystko: że iskry, że miliardy, że tańczyły i lśniły. Odpowiadam. Narzędziowa funkcja języka sprowadza się do przeka- zania informacji, forma nie jest specjalnie ważna. Ale w utworze literackim odwrotnie; toż niewiele jest na świecie dzieł epickich, które zawierają treści tak istot- ne, że mogłyby istnieć w oderwaniu od formy. Mistrza i Małgorzatę, powieść absolutnie genialną, dałoby się streścić w trzech zdaniach, ale tam nie chodzi przecież tylko o to, że Szatan namieszał w Moskwie; równie waż- ne, albo i ważniejsze, jest, JAK namieszał (znowu wra- ca, niczym echo z dna studni, spór o Szkołę Artystów i Szkołę Rzemieślników). Dlaczego w dziele literackim tak cholernie istotne jest wszelkie „pustosłowie"? Dialo- gi, z których niewiele wynika; opisy, bez których od bie- dy można by się obyć, np. opis jakiegoś Domu Pisarza w Moskwie - jakie to ma znaczenie dla losów Mistrza i jego powieści o Piłacie? Powiem tak: nie ma znacze- nia. Tak jak nie ma znaczenia żaden posąg, żaden obraz ani żadna symfonia. Czy koniecznie trzeba rzeźbić w ka- mieniu, by pokazać, jak wygląda goły człowiek z procą? Czy niezbędne jest łączenie różnych dźwięków w od- powiedniej kolejności, by odbiorca mógł je usłyszeć? Oczywiście nie. Ale negujemy w ten sposób sens istnienia sztuki, a zresztą w ogóle wszystkiego, co nie ma wartości czysto użytkowej. W dziele literackim język nie jest narzędziem, lecz tworzywem i kształtować należy je tak, by było ład- nie. A treściwie - nie kosztem urody. Bo znów przypomnę 76 Feliks W. Kres (pewne rzeczy będę powtarzał do znudzenia): powieść lub opowiadanie to jest literatura piękna. Z jakichś powo- dów nie nazywa się tego „literaturą treściwą". Tradycyjnie już wypada mi zakończyć zgrabnym a okrągłym stwierdzeniem: wiem, że nie wyczerpałem tematu. Ale wiem też, że wyczerpać go niepodobna - i rad dzielę się tą wiedzą z innymi. To tyle; do następnego razu. PS. W polskim fandomie istniał zawsze fajny obyczaj: otóż wszyscy, bez względu na wiek i odgrywaną w śro- dowisku rolę, walili do siebie per ty. Stąd moja manie- ra zwracania się w ten sposób do Czytelników Kącika...; mam nadzieję, iż nikt nie czuje się dotknięty. Przyznam, że męczy mnie forma „pan", używana w listach, które otrzymuję wraz z tekstami, z drugiej zaś strony - jak mam porządnie skopać gościa, do którego zwracam się „proszę Pana"?... Stąd prośba: jeśli już koniecznie ktoś chce tytułować mnie redaktorem, nich pisze raczej „od- pieprz się, redaktorze", niźli „proszę, by się Pan Redaktor odpieprzył". Nie jestem tu wykładowcą ani nauczycie- lem, walącym książkowe mądrości, lecz starszym (jeśli chodzi o dorobek) kolegą, dzielącym się swoimi prze- myśleniami i doświadczeniami, których wartość dla wielu może być wątpliwa albo przynajmniej dyskusyj- na. Jeśli komuś taka relacja nie pasuje, winien udać się do szkoły uczącej pisarzy zawodu, będzie tam siedział sobie w ławce, wychodził do tablicy, mówił „panie pro- fesorze" i czynił notatki w zeszycie, który potem - jak mniemam - włoży do tornistra. Litery i obrazki 77 Druga sprawa (pisałem już o tym, lecz z korespon- dencji widzę, że trzeba powtórzyć): nie kwalifikuję tekstów do druku i nie jestem niczyim literackim agen- tem. To nie jest tak, iż siedzę w redakcji przy biurku, czytam teksty i od czasu do czasu mógłbym podać jakiś naczelnemu: „Zerknij, stary, bo to jest fajne". Po pierw- sze: nie wiem, czy jest fajne z punktu widzenia redakcji, bo się na tym nie znam, nie wiem, co mają w szufladach (a mogą mieć na przykład tekst podobny, lecz lepszy); nie wiem, co wczoraj wyrzucili, a co wydrukowała kon- kurencja. Mogę ocenić warsztat autora, ale - wbrew po- wszechnym wyobrażeniom - redakcje pism literackich wcale nie mają obowiązku drukowania wszystkiego, co się do druku nadaje; podobnie jest z wydawnictwami. Możesz, chłopie kochany (albo babo), napisać sto po- prawnych lub zgoła dobrych literacko tekstów, z których żaden nigdy wydrukowany nie będzie. Witamy w praw- dziwym świecie, dzień dobry. Krótko mówiąc: jeśli napisałem komuś w POCZCIE, że jest nieźle, to oznacza, iż moim zdaniem winien zaku- pić koperty i znaczki, po czym wysłać swoje teksty, gdzie mu się podoba. Byle już nie do mnie, bo ja swoją dział- kę odwaliłem i nie będę wyręczał autora w adresowaniu kopert. Czy to dziwne? POCZTA P.Ś.: Wybacz, ale tekst jest nudny do obrzydliwo- ści. Zaczynasz od jakiejś konferencji (czy istnieją rze- czy nudniejsze niż posiedzenia rad nadzorczych i tym 78 Feliks W. Kres podobnych gremiów?), potem leci życiorys obywateli Kowalskich, którzy kiedyś... na wczasach... coś tam... rany boskie. Na początku opowiadania nie ma niczego, co mogłoby zachęcić czytelnika do dalszej lektury, zero ak- cji, tam nic się nie dzieje. Sprawy, które pasjonują autora, niekoniecznie muszą pasjonować innych. A tymczasem język nie jest zły, choć mógłbyś go nieco uprościć i sądzę, że jesteś w stanie napisać rzecz nadającą się do czytania. K.G. z K.: Widać, że jesteś niegłupia, i widać, że o coś Ci chodzi. Niemniej tekst jest rzeczywiście ciężki w od- biorze, Ty zaś robisz wszystko, by uczynić zadanie czy- telnika jeszcze trudniejszym. Nie lubisz czytelnika? Uszykowanie wyrazów w zdaniach jest nienaturalne; to maniera, dla której nie znajduję tu uzasadnienia. Pisa- łem już o tym i będę powtarzał do znudzenia: najpięk- niejszy jest język prosty (co nie znaczy prymitywny i ubogi), zdania winny być przejrzyste i czytelne. Krótko mówiąc: nie wydziwiaj, dziewczyno. M.P. z K.: Z technicznego punktu widzenia tekst, moim zdaniem, spełnia wymogi drukowalności, tak więc nie bardzo wiem, co mógłbym Ci doradzić. Pisz dalej. Redakcje, z różnych powodów, odrzucają nadają- ce się do druku teksty (wspominam o tym wyżej). Nie wzięli tego, może wezmą następny, taki już los akwizy- tora; toż sprzedawanie opowiadań przypomina handel obwoźny... Pociesz się tym, że gdy już napiszesz i wydasz bestseller, wówczas z czterech stron świata nadciągną fa- ceci gotowi wydrukować nawet Twój wniosek o wyda- nie paszportu. Do wszystkich poetów: Kochani, ja o Waszej robo- cie naprawdę nie mam zielonego pojęcia, jestem proza- Litery i obrazki 79 ikiem. Nie potrafię fachowo ocenić utworu poetyckiego; to rządzi się innymi regułami niż proza. Niektóre z nade- słanych wierszy przemawiają do mnie, inne nie, czasem zdaje mi się, że autor oszalał, lecz to już wszystko, co mogę powiedzieć. Proszę nie przysyłać mi poezji; nie potrafię pomóc, a mógłbym bardzo zaszkodzić, struga- jąc mądralę, który wie wszystko o wszystkim. Bełkocząc w ciemności Z amierzałem pisać o kalkach językowych, ale, nie- stety, nic z tego. Nie dzisiaj. Dzisiaj będą zajęcia wyrównawcze. Wydaje mi się, że powinienem wrócić do tema- tu poruszonego już wcześniej. Przypomnę: pisałem o figurach retorycznych, szczególnie o przenośniach. Że bywają przydatne, lecz rzadko stanowią o wartości dzieła. Że się ich nadużywa. Że wielu początkującym autorom zdaje się, iż uczynią dzieło oryginalnym i bar- dziej wartościowym, wtłaczając weń piętrowe metafory i udziwniając narrację. Dzisiaj ciąg dalszy i repeta zara- zem. Lecz najpierw przykry obowiązek. Czy Pan chce - krzyczy na mnie rozgniewany Czytelnik - żeby wszyscy pisali takie same opowiadania? Żeby Sztuka mogła się roz- wijać, potrzebuje mieć napływ świeżej krwi a to znaczy, że artyści którymi Pan tak gardzi muszą eksperymentować. Jakby wszyscy... mieli takie ciasne horyzonty jak Pan, to Bełkocząc w ciemności 81 Sztuka nie mogłaby się rozwijać. Zwyczajne opowiadania każdy może napisać... ale tylko prawdziwi artyści tworzą Nową Sztukę... Odpowiadam, ustosunkowując się do artystycz- nej propozycji, którą mnie uraczono: otóż, Szanowny Czytelniku i Autorze, żeby sztuka mogła się rozwijać, tworzący ją osobnicy winni zachować minimum przy- zwoitości i umiaru. Tymczasem proza, którą nadesłałeś razem z listem, nie nadaje się nawet na opakowanie dru- giego śniadania - są to brudne, pozlepiane czymś kart- ki, pokryte znakami, z których nie wynika żadna treść. Nie mogłem użyć tego nawet do zilustrowania proble- mu, który chcę dziś omówić. Druga sprawa: „zwyczaj- ne opowiadania". Otóż, Czytelniku, nie każdy może je pisać. Zaprawdę, powiadam Ci - nie każdy, Czytelniku. Nie każdy. * * * Mam przed sobą opowiadanie autora młodego i ra- czej niegłupiego - takie przynajmniej odniosłem wra- żenie, uważnie czytając cały tekst. Ale przeczytałem go uważnie naprawdę tylko dlatego, że posłuży mi zaraz do zilustrowania pewnego zjawiska. Tekstów bardzo po- dobnych otrzymałem więcej, a do tego wszystkiego list, cytowany powyżej - stąd moje zniecierpliwienie; stąd też moja trwoga. Dobra. Będę przytaczał kolejne fragmenty i od razu wyjaśniał, o co chodzi. Opowiadanie zaczyna się tak: 30.04 1.50 637 h 82 Feliks W. Kres To jest chyba tytuł rozdziału, bo w podobny spo- sób uporządkowane cyfry i litery pojawiają się co jakiś czas, dzieląc tekst na równe, a potem nierówne se- kwencje. Wiersz górny przywodzi na myśl datę i go- dzinę; co oznacza wiersz dolny, mający czasem postać np. 636,08(3) h - nie odgadłem. Ilość godzin? Lecz od czego - albo do czego? I dlaczego tak? No, nie wiem, po prostu nie wiem i wyznam, że moja ciekawość świa- ta nie sięga do obszarów, gdzie bada się takie problemy. Dlaczego jako czytelnik miałbym łamać sobie głowę nad 636,08(3) h? Teraz już leci pierwsze zdanie: Szedł wśród cieni, bo pragnął poznać. Od razu wytłumaczę: jeżeli tekst otwiera się w podob- ny sposób, to już zaczynam go odkładać, a tylko z po- czucia obowiązku, z rzetelności zawodowej spoglądam - odkładając, przypominam, już go odkładając - na drugie zdanie, czy na pewno jedzie w tym samym kie- runku. Niestety, zawsze jedzie. Szedł w czerni. Był czernią. Tutaj było tak zawsze. Ciemność nie była złem, cierpieniem ani strachem, choć w świecie z którego przybył, było zgoła inaczej. Tu - po prostu istniała: wieczna i niezmienna. Znowu wytłumaczę. Otóż mamy do czynienia z bełkotem. Bełkot - to jest coś takiego, kiedy ktoś idzie w czerni i zarazem jest nią, a zatem idzie sobą w sobie. Idzie tutaj, czyli w czerni; czyli w sobie. I w tej czerni, czyli w sobie, było tak zawsze. Jak? Jak było, na litość boską? Tak chodząco czernią w czerni, sobą w sobie? Może zdanie czwarte coś wyjaśni - więc czytamy zda- nie czwarte, długie zdanie, zdanie nareszcie treściwe, bo Bełkocząc w ciemności 83 o czymś przynajmniej opowiada. Że jest jakiś świat - inny od opisywanego - gdzie dość zgasić światło, by po- mieszczenie wypełniła kwintesencja cierpienia i strachu, czyste zło. Jezus Maria. Lecz tutaj na szczęście tak nie jest (a na marginesie: jeśli kto cierpliwy, to może sobie policzyć, ile razy autor w tych trzech linijkach odmienił słowo „być"). Szedł wśród cieni. Nie widział ich, gdyż nie było żadne- go światła. Więc, do czarta, nie było też cieni. Nie istnieją cienie bez światła, facet mógł iść wśród czegokolwiek, niechby wśród bytów bezświetlnych albo pytryfuli, jeśli już ko- niecznie musi być dziwacznie - nikt przynajmniej nie wie, co to pytryfule. Ale nie wśród cieni, bo cień to sło- wo mające ściśle określone znaczenie. Można przypisać mu znaczenie inne, umowne, wbudowując w metaforę. Ale tutaj nie ma żadnej metafory, albowiem metafora, przenośnia, jak sama nazwa wskazuje, do czegoś musi się odnosić, coś symbolizować. Pisałem już o tym. Szedł wśród cieni zmarłych (więc wśród duchów) - no do- bra; wśród cieni własnych uczuć i myśli - no trudno, niech już szedł. Ale nie. On idzie po prostu wśród cie- ni. A cień - to cień. Widelec - to widelec; patefon - to patefon, gdy zaś wuj - to wuj, jak wywiódłby Roch Ko- walski. Zastygłe w napiętym oczekiwaniu źrenice dostrzegły- by każdy jego (światła - przyp. FWK) promyk, który jednak nie przychodził. Wytężony słuch nie odbierał na- wet poszumu. Nie było temperatury, nacisku, zapachu, smaku... Zmysły nic nie mogły mu powiedzieć, gdyż, we- dług ich miary, niczego tu nie było (czyli o czymś jednak 84 Feliks W. Kres informowały: że jest ciemno, cicho oraz nic nie śmier- dzi - FWK). Coś wewnątrz zastąpiło nieużyteczne recep- tory, coś co pozwoliło mu widzieć i czuć więcej. Czuł więc. Czuł Świadomość oraz obecność cieni (a ponadto widział, że jest ciemno; słyszał, że jest cicho; czuł, że nic nie boli i nie śmierdzi - FWK). Przytaczam tekst bez żadnych skrótów, tak jak leci, bo dość już mam posądzeń, iż manipuluję odbiorcą, wy- bierając odpowiednie fragmenty. Teraz pytam: czy pro- myk światła przychodzi? Tak ni z gruszki, ni z pietruszki, lewa-prawa? Odpowiadam: owszem, czasem rzeczywiście można rzec, iż przychodzi. Ale właściwie tylko w jednej sytuacji albo raczej scenerii: otóż wtedy, gdy ktoś za- mknięty w ciemnym pomieszczeniu - na przykład w sta- rej szopie - widzi promyk powoli pełznący po podłodze. Taki sztych światła, wpadający przez szczelinę, posuwają- cy się wolno (idący) w stronę obserwatora, dajmy na to. Wtedy tak. Lecz w przytoczonym fragmencie? Teraz - poszum. Co to jest poszum? Najcichszy rodzaj dźwięku, jaki może zarejestrować ludzkie ucho? No bo jeśli nie odbierał NAWET poszumu - to cóż dopiero mó- wić o szepcie albo tchnieniu? Me było temperatury, nacisku, zapachu, smaku... Do- brze. No i...? Zdecydowana większość czytelników tego tekstu może z czystym sumieniem powiedzieć w tej chwili, że nie czuje żadnego zapachu - zgadza się? To samo z temperaturą. Może właśnie jest komuś zimno albo gorąco - lecz przeciętny obywatel, siedzący w tzw. temperaturze pokojowej (18-21°C) niczego specjalnego nie odczuwa. A co ze smakiem? To samo. Jeśli ktoś pije właśnie kawę lub je ciastko, to zapewne odczuwa smak. Bełkocząc w ciemności 85 Lecz jeśli niczego akurat nie spożywa? Rodzi się zatem pytanie: co za farmazony wypisuje autor? Daje słowo honoru, że część zmysłów u kogoś funkcjonowała nor- malnie i typowo? Proszę sobie wyobrazić: ktoś patrzy - ciemno; słucha - cicho. Co wtedy? Zaczyna smakować? Bo że węszy, to jeszcze rozumiem. Szedł wśród ścian - barier Rzeczywistości. A zatem już nie wśród cieni. Wśród ścian. Niektóre z nich mógł obejść, inne były ostateczne. Więk- szości z nich nie można było osiągnąć, co najwyżej znaleźć się nieskończenie blisko (jak masa nie mogąca osiągnąć prędkości światła). Wszystkie ściany zbudowane były podług jednego, prostego i oczywistego prawa - prawa wszystkiego. Mimo prostoty pomysłu, bariery układały się w pełne zakrętów i skrzyżowań ścieżki i arterie, przestron- ne komory, ciasne przedsionki - ślepe zaułki - rządzony prawem, czarny labirynt Rzeczywistości. Szedł w Świadomości. Poznał i zrozumiał prostotę i geniusz zamysłu. Wszystkie elementy - teorie Einsteina, kwanty, chemia, liczby, zdarzenia - zlały się w jedną ca- łość, w prawo. Poznał wszystkie bariery i każdą z dróg la- biryntu, nie wiedział jednak jakie cienie spotka między ścianami. Prawo ukazywało mu wszystkie możliwości, nie mogło jednak powiedzieć, które się zrealizują, gdyż Bóg, wbrew Einsteinowi, grał jednak w kości. Szedł wśród cieni, bo pragnął poznać ile oczek wyrzucił Bóg. Pragnął poznać nieprzewidziane. Koniec, kropka. To jest koniec pierwszej strony i za- razem koniec rozdziału. Przytoczyłem tekst w całości, by każdy dokładnie zobaczył faceta, który jest czer- nią w czerni, która jest Świadomością (albowiem szedł 86 Feliks W. Kres w Świadomości), która jest czarnym labiryntem Rzeczy- wistości, w którym są cienie, wśród których szedł - bo pragnął poznać. Nie chce mi się, słowo honoru, młócić po kolei każdego zdania - choć oczywiście mógłbym. Ale dosyć już chyba pokazałem. Otóż, kochani, problem w tym, że ja podob- nych kawałków naczytałem się do zrzygu. Już nie mogę. To - TO właśnie jest sztampa. Setki, o Jezu, nie wiem ile podobnych płodów przychodzi na świat każdego dnia. To takie monotonne, kubek w kubek do siebie podob- ne produkcje, rozbuchane i nieprzytomne, zadęte, nadęte i niezgrabne, bezlitośnie obnażające brak elementarnych umiejętności - tam, gdzie wymagana jest sprawność na poziomie zgoła mistrzowskim. Siedzę tutaj zrezygno- wany, jednym palcem dziobię klawiaturę, drugą ręką podpieram łeb ciężki. Nie wiem, jak to tłumaczyć. Wie- le razy już wołałem w tej rubryce: ROZSĄDKU! Ludzie! Co wam każe sądzić, że tego typu teksty są jakkolwiek wartościowe? A niby dlaczego wolno pleść, co ślina na język przyniesie albo co skapnie z pióra, wszystko jed- no? Przytoczyłem oto początek opowiadania młodego autora - faceta, który jeszcze nie debiutował - i ten facet próbuje opisać ni mniej, ni więcej, tylko czystą abstrak- cję. Nie - ooo, w żadnym wypadku nie opisze taki poko- ju i ciotki siedzącej za stołem; nieee - to zbyt pospolite; to banalne. Gość opisze coś absolutnie abstrakcyjnego. Bo potrafi. Coś takiego - jak najbardziej potrafi. Skąd ta wiara? Skąd to przekonanie? Chłopie! - zwracam się wprost do Autora, lecz ma to charakter listu otwartego, do wiadomości wszyst- kich, którzy piszą podobnie. - Chłopie kochany! Nie Bełkocząc w ciemności 87 naigrawam się tu z Twego dzieła; przeciwnie, traktu- ję Cię bardzo poważnie - cała ta sekcja zwłok to są właśnie warsztaty literackie. Tak postępowano z moimi tekstami, waląc mnie w łeb każdym zdaniem z osob- na. Tak czyniłem z tekstami swych kolegów. Myślisz, że jesteś wyjątkiem, grzmocąc tak potężnie, z grubej rury? A nieprawda. Bo i ja mam w swoim dorobku - na szczęście nie wydrukowane - dzieło wypisz, wymaluj jak Twoje. Nosiło tytuł „Bieg" i facet tam przed czymś ucie- kał (nie wiem, przed czym), coś go goniło (nie wiem, dlaczego) i to o czymś świadczyło (nie pamiętam, o czym). Rozbijam Ci oto głowę o ścianę i nie oczeku- ję podziękowań, bo redakcja płaci mi wierszówki - po- wiadam tylko: idź i nie grzesz więcej. Takie pisanie jak Twoje, albo kiedyś moje pod tytułem „Bieg", to są księ- życowe pierdafony. Marna proza, żadna proza; nikt tego nie doceni - i słusznie. Możesz, oczywiście że możesz, napisać dobre opowiadanie. Lecz nie wszystkie obrazy, które generujesz w swym umyśle, możesz schwytać. Na razie muskasz je końcami palców; już, już prawie doty- kasz, prawie masz... ale prawie, tylko prawie, niestety. A pierwszy rozdział Twojego opowiadania? Wyślizga- ne kości warto zamienić na karty (bystry czytelnik zro- zumie, do czego pijesz). Dojrzały autor napisałby to tak: Był w nicości. I pojął wszystko. Lecz chciał zobaczyć jeszcze, jakie karty trzyma w ręku Bóg. Tyle autor dojrzały. Natomiast genialny lub po prostu znakomity autor zrobiłby to, myślę, zupełnie inaczej. Ale nie wiem, jak. Na zakończenie dwa słowa. Nie chcę, by ktoś pomy- ślał, że pogubiłem klepki. Otóż mam świadomość, że 88 Feliks W. Kres trzeba czasem opisać jakieś majaki senne, wizje narko- tyczne, rojenia szaleńca... Czasem trzeba to zrobić i był- bym kretynem, twierdząc, iż autorom wolno opisywać tylko ciotki siedzące za stołem. Ale każdy opis musi być umocowany w tekście. Jest rzeczą szalenie trudną nakłonienie czytelnika do lektury, jeśli na dzień dobry serwuje mu się abstrakcyjną paciaję. Ktoś, coś, nie wia- domo kto, nie wiadomo gdzie, ale szedł, nie - leciał! Pły- nął. Lecz nie ktoś, a coś, ale tam. I tutaj, wczoraj. Dziś i jutro, lecz nigdy, bo zawsze. Zdaje mi się, że czytelnik spragniony takich wrażeń - upije się po prostu w trupa, w sztok, w goleń i do nie- przytomności. Będzie wtedy miał to wszystko, a nawet więcej. A do tego taniej - bo pół litra kosztuje mniej niż książka. Ludzie słono płacą za książki. POCZTA P.E.W. z P.: Dlaczego nie spróbujesz pisać normalnie, tylko trzepiesz jakąś pokręconą quasi-fabułę? Masz zły pomysł na pisanie i to jest główny Twój problem, bo nie język. Napisz coś NORMALNEGO. K.: Dobra, a może nawet świetna robota. Jestem pod wrażeniem. Masz śliczny, prosty, klarowny styl, zero pretensjonalności. Prezent chwyta za serce, a nawet za gardło, naprawdę... Opowiadanko spointowane jest bez- błędnie, strasznie mi się ten tekst podoba (choć i drugi jest całkiem dobry). Pisz tak dalej i bądź wytrwała - podkreślam tę wytrwałość, bo to nie jest proza agre- Bełkocząc w ciemności 89 sywna, przebojowa i nie każdy się na niej pozna. Wierzę jednak, że znajdą się tacy. M.M. z K.: Przepraszam Cię, stary, ale po prostu nie byłem w stanie przebrnąć przez rękopis, zwłasz- cza że Twój charakter pisma jest, no, mówiąc eleganc- ko i uprzejmie - porażający. Jak mam ocenić, czy tekst „dobrze się czyta", skoro ślęczę po pięć sekund nad każ- dym wyrazem? Nie dowiesz się, jaką wartość ma Twoja praca, jeśli nie przyobleczesz jej w kształty, które ludzkie oko zdolne będzie zaakceptować. R.F. z B.: Najpierw powiem, że sprawa nie wygląda całkiem beznadziejnie, bo wymyślasz dość ciekawe hi- storie. Teraz trzeba nauczyć się pisania. Korciło mnie, więc policzyłem: w opowiadaniu Wiara drugie zdanie składa się z sześćdziesięciu czterech słów (nie liczyłem partykuł i spójników) i nie jest to wyjątek (p. początek trzeciego podrozdziału). Budowanie długich zdań jest rzeczą trudną, choć niektórzy potrafią to robić. Ty, nie- stety, zupełnie nie potrafisz. Poza tym - pukanie stukają- cej gałęzi. I jeszcze: co to znaczy, że opowieści były w sam raz7. Czym charakteryzuje się opowieść będąca w sam raz? Położył się na dywaniku... którego dziadek kupił oraz zaczął wołać pomocy, lecz przywołał coś znacznie gorsze- go (jeszcze gorszego od pomocy, rany boskie?). Praktycz- nie nie potrafił sobie wyobrazić - jak można sobie coś wyobrazić praktycznie (bądź niepraktycznie, wszystko jedno)? Cytuję te liczne wyjątki - a wszystkie pochodzą z jednej tylko strony - ku przestrodze, a najbardziej dla- tego, że wspominasz w liście o pozytywnej opinii pew- nej osoby, która wszelako teksty odrzuciła... Odrzuciła, bo są bardzo słabe, zaś pozytywna opinia to przejaw 90 Feliks W. Kres niekompetencji bądź grzecznościowe łgarstwo; każda polonistka z podstawówki powie Ci parę słów na te- mat „dywaniku którego kupiłeś". Gdybym był okrutny... Choć, właściwie, bywam okrutny, więc skwituję całość wyjątkiem z Twojego własnego tekstu: opowiedział mu o czymś zupełnie nowym, niby takim samym jak pozostałe historyjki, jednak w tej było coś dotąd nieznanego i prze- rażająco odmiennego. Właśnie tak. T.U. z S.: Rozwijały się i rozwijając w nieskończonym tańcu łamały te reguły, które ustalono dla zniewolenia wszystkich takich jak one stworzeń, widzących łąki i lasy, i góry, i morza... itd., do samego końca. To nawet nie jest proza, Autorko. To idiotyzm. Odpuść sobie na wieki wieków. jubileuszując J ubileuszując - albowiem niniejszym i zaraz będziemy się jubileuszować. Bardzo proszę nie powtarzać niko- mu, co się będziemy robić. Tytuł tego odcinka także mech zostanie między nami. I na koniec: radzę nie bu- dować zdań na podobieństwo i obraz dwóch pierwszych z tego akapitu. No jasne, żartuję sobie trochę, bo zakła- dam, że w gronie czytelników tej rubryki - można. Pogadamy sobie o chłopcach i dziewczynkach; powie- my też, jak bawią się chłopcy i dziewczynki. Nie powie- my, czym, bo wiadomo: złamanymi piórami się bawią. Najpierw trochę statystyki. Zrecenzowałem dotąd w tej rubryce teksty 53 osób - 34 dżentelmenów i 19 dam. To nie znaczy, że tyle było dzieł. Chcę wyjaśnić, dlaczego tak bardzo interesuje mnie płeć autorów. Otóż dlatego, że wiąże się z wartością na- desłanych tekstów. Generalnie, niestety, kobiety piszą lepiej. Powiadam „niestety" - bo za babską prozą nie przepadam. Zazwyczaj są to teksty skierowane raczej do 92 Feliks W. Kres wewnątrz niż na zewnątrz; w ich tle rysuje się sylwetka autorki, która - jakże by inaczej - pisze o sobie, swoich problemach, marzeniach, zamierzeniach, cała reszta nie- wiele ją obchodzi. Jeśli bohaterką opowieści jest dziew- czyna - to kryje się za nią autorka. Jeśli facet - to siedzi w nim autorka. Jeśli słoń - to pod maską słonia widzimy autorkę. To są cholerne pamiętniki, „moje dzienniczki", czy jak tam to nazwać. Kochany pamiętniku, jest dzisiaj piątek i znowu go spotkałam. Patrzył na mnie, ale chyba nie wiedział... Kurde, oszaleć można. Tyle tylko, że to są dobre tek- sty. No, powiedzmy, na przyzwoitym poziomie. Nud- ne - według kryteriów niżej podpisanego. Ale wiem, że nie wszyscy tak sądzą, taka proza też jest potrzebna. A z czysto technicznego punktu widzenia - moja statystycz- na autorka jest dwa razy lepsza od statystycznego auto- ra. Moja autorka - to znaczy taka, która nadesłała tekst do Kącika... Jak to wygląda w redakcjach i wydawnic- twach, nie wiem. Dlaczego tak się dzieje? Na podstawie nadesłanych prac, a także załączonych do nich listów, wyrobiłem so- bie pewien pogląd. Będę uogólniał, zaznaczam. Nie chcę, by ktokolwiek pomyślał, że moim zdaniem WSZYSTKIE kobiety piszą tak samo, WSZYSCY mężczyźni podobnie i dość zerknąć, by mieć jasny obraz sytuacji. Nie, aż tak słodko nie jest. Niemniej zauważyłem pewne ogólne prawidłowości, charakterystyczne dla, powiedzmy, 80% nadesłanych tekstów. Najpierw powiem, że na początku istnienia tej rubryki proporcje dziewczynek do chłop- ców kształtowały się mniej więcej jak 1:4, potem 1:2. Te- raz proporcje prawie się wyrównały. lubileuszując 93 Odnoszę wrażenie, że kobiety wolniej dojrzewają do decyzji o wysłaniu swoich prac - gdzieś na Berdyczów, do obcego faceta, który nie wiadomo co sobie pomyśli i co zrobi. Może łatwiej wysłać tekst do jakiejś redak- cji albo wydawnictwa - to są instytucje, twory abs- trakcyjne, „redakcja" nie ma twarzy - gdy tymczasem Feliks Kres to jakiś konkretny gość, duży albo mały, ale człowiek, autor, redaktor czy co tam kto sobie myśli. Prace kobiet są bardziej osobiste, czasem wręcz intym- ne - i jeśli nawet autorki nie do końca zdają sobie z tego sprawę, to przeczuwają, że tak jest. Faceci? Faceci na ogół w ogóle nie myślą o swoich tekstach. Widzą swo- je opowiadania na łamach, swoje książki, literackie ka- riery, swoich kumpli, którym pokazali kto jest kto, flesze, sławę i rozebrane fanki rzucające im się na szyje. Poczy- nania mężczyzn są - co tu dużo gadać - bezmyślne, in- stynktowne, właściwie atawistyczne, bo samiec nieomal odruchowo podejmuje każde działanie, które może po- prawić jego pozycję w grupie, a geny uczynić wielce po- żądanymi przez samice. Tu nie ma wyrachowania, jest tylko instynkt działania i hazard wojownika. Natomiast baby myślą, kalkulują i podejmują decy- zje. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć prace ko- biet nadesłane pod wpływem impulsu - a jeszcze sporo palców zachowałbym w zapasie. A i te prace - rzekomo posłane spontanicznie - uważam za takie na podsta- wie załączonych listów. Szczerze? Nie dałbym dziesię- ciu groszy za prawdomówność niewiasty, która pisze: Kupiłam FENIKSA i gdy przeczytałam „Kącik" od razu pomyślałam sobie - to jest to! Dobra, może i od razu po- myślała. Ale potem robiła to jeszcze przez dwa lub trzy V4 heliks W. Kres miesiące, naradzała się z koleżanką, potem znowu my- ślała przez miesiąc nad zaklejoną kopertą, a wreszcie - o Jezu, wysłała. Tyle tylko, że jak już taka wyśle, to przeważnie wie, co robi. Literackie gwiazdy płci obojga trafiają się rzad- ko. Średniaków mam - proporcjonalnie - tyle samo. Ale ewidentne gnioty to domena chłopców, dziewczynki są bardziej samokrytyczne. O czym z przykrością donosi - chłopiec Feliks W. Kres. Teraz z innej beczki. Nie chciało mi się liczyć, przy- znaję, i dlatego nie potrafię powiedzieć, ile otrzyma- łem tekstów fantasy, ile horrorów, a ile science fiction. Ale miałem do czynienia ze wszystkimi tymi gatunka- mi; były także teksty, których nie da się łatwo zaszu- fladkować. Podobno szczególnie modna jest literatura fantasy. Nie potwierdzam tego. Tak na oko, wszystkiego dostałem po równo. Ale horrory i opowiadania fantasy są najsłabsze. Jeśli już dostaję grafomańską kaszanę, to prawie zawsze jest to tekst należący do któregoś z tych dwóch rodzajów. Jako autor piszący niemal wyłącznie fantasy, a czasami prozę z pogranicza horroru, bardzo nad tym boleję. Teraz będzie podrozdział zatytułowany: RPG, CZYLI ROZPACZLIWIE PUSTE GADANIE Autora zainspirowanego poetyką RPG rozpoznać można z daleka. Przeważnie jest to jakiś Mistrz Gry, czasem gracz. Autorzy ci stanowią wielce elitarny a za- mknięty klub, w którym obowiązuje surowy regulamin. lubileuszując 95 Punkt pierwszy brzmi: nie wolno opisać bohatera na mniej niż dwóch stronach maszynopisu. Co to ozna- cza? Otóż, dajmy na to, jedzie sobie rycerz. „Jeździec był olbrzymiego wzrostu, miał 192 cm, a na głowie hełm z przyłbicą z czerwonymi strusimi piórami, które chwia- ły się podczas jazdy. W ręku trzymał kopię długą na trzy metry, a w drugiej ręce tarczę z herbem o szerokości czterech dłoni, w kolorach zielonym, czerwonym, fio- letowym, żółtym, różowym i niebieskim, co wyobraża- ło ptaka zrywającego się do lotu. Przy boku miał ciężki miecz półtoraręczny, zaś z drugiej strony u pasa wisiał mu sztylet o rękojeści wysadzanej drogocennymi klej- notami. Przy siodle rycerza wisiał topór o ostrzu długo- ści półtora łokcia i stylisku długim jak ramię dorosłego mężczyzny. Koń, na którym siedział, miał w kłębie 182,5 cm wysokości i nosił siodło..." i tak dalej do usranej śmierci, bo z drugiej strony nadjeżdża przecież zbójca. Powyższy fragment nie jest wyjątkiem z niczyjego tek- stu, wyprodukowałem go na poczekaniu, starając się od- dać stylistykę takich opowiadań. Powiem, co następuje: czasem, z.jakichś powodów, trzeba - albo warto - opisać dokładnie gościa na koniu albo innym stworzeniu, weź- my na kobiecie. Lecz manierą „rolplejów" jest detalicz- ne opisywanie wszystkiego zawsze i wszędzie, przy czym zwykle są to chińskie głupoty, niemające żadnego zna- czenia dla tekstu literackiego (co za różnica, ile centy- metrów albo metrów liczy sobie miecz pomienionego?). Doskonale rozumiem, że w grze fabularnej długość ko- pii przeliczyć można na punkty i ustalić w ten sposób wynik walki (według wzoru 2K6 x (DK - IR) - SP; gdzie DK = długość kopii; IR = ilość ran; SP = siła potwora. 96 Feliks W. Kres Szczegółowa wiedza o ekwipunku bohatera jest więc po- trzebna, a nawet niezbędna. Szczerze mówiąc, nie chcę jakoś specjalnie natrząsać się z gier fabularnych, bo wła- ściwie lubię ten sport i uważam za pożyteczny. Lecz gra nie jest opowiadaniem, zaś opowiadanie nie jest grą; nie należy ich mylić, bo efekt bywa pocieszny. Dlaczego tak obszernie o tym piszę? Dlatego że obok Szkoły Artystów i Szkoły Rzemieślników wyrosła trzecia Szkoła, mianowicie Graczy. Jest to - już choćby z powo- du skali - zjawisko, którego lekceważyć niepodobna. Jubileuszując - to tyle. POCZTA A.M. z Sz.: Czytuję listy, malutka. A Ty koniecznie czytaj swoje teksty. Jesteś nieuważna, roztrzepana. Co to znaczy: praca, rodzina, znajomi zamienili się w wampiry7. Praca - w wampiry? Wypisujesz głupoty, bo nie pracu- jesz nad tekstem. T.D. z S.: Jesteś moim cholernym bólem zęba. Przy- padkiem zachowałem teksty, które przysłałeś mi kie- dyś - a teraz patrzę na nową porcję i nie mogę uwierzyć, że pisał to ten sam facet. Uraczyłeś mnie bełkotem; nie pojąłem ani słowa i chwała Bogu, że znalazłem w Two- im liście wzmiankę o poprzedniej recenzji. Tylko dlate- go porównałem teksty. Nie wiem, co z Tobą zrobić. Są autorzy piszący bardzo nierówno, ale żeby do tego stop- nia? Pokazałeś mi coś nowego; nie wiedziałem, że moż- na aż tak. Za to, co przysłałeś teraz, skreśliłbym Cię bez chwili namysłu. lubileuszując 97 B.R.M. z D.: Niestety, słabo. Źle. Zbliżało się połu- dnie, gdy nad drogą zaczęło krążyć coś małego. Po uważ- nym przyjrzeniu się zobaczyłem nietoperza. A wcześniej: Zabrałem się do bandażowania po ówczesnym (sic!) od- cięciu... pasa materiału, który miał posłużyć za bandaż. Chłopie, co Ty w ogóle wypisujesz? Ty to czytasz? I wy- obrażasz sobie jakoś? Jak, na Boga, nad drogą może za- cząć krążyć coś małego (lub dużego)? Pestka? Siusiak? Armata? I jak można się przyjrzeć, żeby zobaczyć? Cze- kało na niego dwadzieścia zadań, a to najbliższe zdawało się stanowić wyzwanie. Znaczy się... że co? G.O. z T.: Twoje listy są o wiele ciekawsze niż opo- wiadania. Ale nie możesz do każdego tekstu literac- kiego załączyć listu, w którym wytłumaczysz, o co autorowi chodziło. A teksty są, niestety, fatalne języko- wo. Tylko jeden przykład: Adne chodził za nią... jak cień i, nie da się ukryć, w porównaniu z jej oszałamiającą uro- dą równie mało znacząco się prezentował. To prawie nie po polsku. M.K.M. z R: Stacje światłowodowe były już gotowe do otwarcia zastrzeżonego kanału sieci Net Scarge o czę- stotliwości dostosowanej wyłącznie do osobistych kodów aktywacji członków wysokiej rady operatorów. Na litość boską, nie można zaczynać opowiadania w ten sposób (kończyć też zresztą nie można). Co to w ogóle znaczy? Zrób eksperyment: przeczytaj to zdanie na głos komu- kolwiek i obserwuj, jaką ma minę. Możesz jeszcze zapy- tać, czego się dowiedział, chociaż myślę, że sama mina zupełnie Ci wystarczy. A.BJ. z R.: Teksty wyglądają na przemyślane, ale, nie- stety, spałaś na wielu lekcjach języka polskiego. Pragnęła 98 Feliks W. Kres odrobinę uczucia - powinien być dopełniacz, nie biernik. Nikt nie wrócił na tym samym bilecie - zaiste nikt, albo- wiem nie wraca się i w ogóle nie podróżuje na bilecie (jest, po pierwsze, za mały, to nie latający dywan). Głos skamlał za odrobiną uczucia - tak, lecz pod warunkiem, że ta odrobina oddalała się odeń (jakoś nie masz szczę- ścia do tej odrobiny uczucia). Diabeł siedzi w szczegó- łach; pewnych etapów w pisaniu przeskoczyć się nie da. Ucz się, cóż mogę powiedzieć więcej? Rozpoznanie, generale! Rozpoznanie! P ytano mnie niedawno, jaki cel zamierzam osiąg- nąć, redagując tę rubrykę. Przyznam - nie wie- działem, co mam odpowiedzieć. „Cel? No, nie wiem, ludzie przysyłają teksty, ja je oceniam..." - kręci- łem. Wiadomo przecież, że nie nauczę tu nikogo pisania, żadna wskazówka, choćby najbardziej słuszna i treści- wa, nie skieruje debiutanta na drogę wielkiej kariery literackiej. Ale uświadomiłem sobie, że autorzy nadsy- łanych tekstów wcale tego nie oczekują. Czy się mylę? Przecież tu nie chodzi o naukę, bo nikt chyba nie jest aż tak naiwny, żeby wierzyć, iż receptę na zrobienie dobre- go utworu niejaki Feliks W. Kres może podać każdemu w trzech zdaniach. Przede wszystkim, młodym auto- rom chodzi właśnie o ocenę. Młodzi autorzy nie potrafią oceniać. Wiem o tym, zawsze wiedziałem, ale zapomnia- łem, że wiem. Doznawszy iluminacji, spieszę z gotową receptą na sporządzenie dobrej książki: otóż trzeba zna- leźć błędy i poprawić je. Potem książka jest już całkiem 100 Feliks W. Kres dobra i można robić karierę. A teraz, zanim ktoś mnie weźmie za idiotę, wywiodę, co następuje: pierwszym krokiem jest zawsze postawienie właściwej diagnozy. Leczyć można tak, siak albo owak; lekarz może być do- bry lub zły. Lecz diagnoza jest najważniejsza. Bez tego - niestety - nic. Nie istnieją recepty na zrobienie dobrej powieści, al- bowiem asortyment narzędzi i technik jest przeogrom- ny i właściwie wszystko zależy od Rzemieślnika (no już dobrze: albo Artysty). Żadne narzędzie nie jest idealne do wszystkiego; żadna technika nie jest jednoznacznie dobra. Nie istnieje i bodaj nigdy nie istniał na świecie taki facet, który wszystkimi narzędziami żonglował- by z jednakową sprawnością. Nie słyszałem o mistrzu wszelkich technik. Od czego więc zależy wartość dzieła? No, także od doboru najwłaściwszych technik i narzędzi. Najlepszych dla danego autora. Zejdźmy do poziomu konkretów, bo wiem doskonale, jaką wartość mają ogólniki. Gotowy tekst literacki jest jak pobojowisko. Kto mnie czyta, fantaści? Bardzo do- brze: proszę sobie wyobrazić bitwę, którą możemy roz- grywać wielokrotnie, albowiem w sztabie trzymamy nowiutki wehikuł czasu. Przy jak najmniejszych stra- tach chcemy osiągnąć konkretne zdobycze terenowe. Cel osiągnęliśmy (powieść leży oto na stole), teraz trze- ba ocenić, co poszło nie tak. Czołgi. Czołgi ugrzęzły, bo mokry polder zupełnie nie nadaje się do działań broni pancernej. Trzeba było puścić tam piechotę. Czołgi na- leżało zatrzymać w odwodzie, względnie używać tylko w charakterze lokalnego wsparcia - a postąpiliśmy od- wrotnie. Rozpoznanie, generale! Rozpoznanie! 101 U człowieka najważniejszym i dominującym zmy- słem jest wzrok, następnie słuch. Lecz to nie oznacza, że wszyscy wykorzystujemy te zmysły tak samo. Już nawet w mowie potocznej występuje pojęcie „pamięci wzrokowej", no tak? Każdy z nas (mam nadzieję, że każ- dy) kiedyś uczył się czegoś i miał swoją własną metodę. Znakomitym sposobem jest pisanie ściąg - ktoś obda- rzony dobrą pamięcią wzrokową maszeruje potem na egzamin, niosąc we łbie fotograficzną kopię swojej ścią- gi. Równie popularne jest wzajemne odpytywanie się, ale to zabawa dla „słuchowców". Co z tego wszystkiego wynika dla autora? No, wstępna diagnoza. Musisz zdać sobie sprawę, człowieku, jakiego typu wyobraźnią i umy- słowością dysponujesz. „Wzrokowcy" są lepsi w opisach, a „słuchowcy" w dialogach. Pomyśl chwilę, a dowiesz się, co będzie twoim atutem - dialog czy raczej opis. Piecho- ta czy czołgi, generale? To pan dysponujesz armią, my tu w Kwaterze Głównej oczekujemy efektów! Współdziałanie różnych rodzajów broni to klucz do sukcesu wojskowego. Zgranie różnych narzędzi i tech- nik literackich - to klucz do sukcesu literackiego. Owo zgranie oznacza czasem dominację; twoja nieumiejęt- ność zapamiętania (albo wyobrażenia sobie) konkretne- go miejsca lub zdarzenia to bagno, w którym ugrzęzną czołgi. Czyli opis, bo to „ciężka" technika; wszystko mo- żesz zbudować na opisie - i wszystko opisem zawalić. Nieudany dialog czytelnik przełknie i pojedzie dalej; nieudany (na przykład nudny) opis skłoni go do za- niechania lektury. Czy masz zrezygnować z opisów na rzecz dialogu? A dlaczego by nie? Jeśli zawsze i wszę- dzie - to błąd. Ale opis, szczególnie opis sytuacji, bardzo 102 Feliks W. Kres często można zastąpić dialogiem - i na odwrót, bo to przecież działa w obie strony. Jakiś mały przykład? Pro- szę bardzo: - Niezła - powiedział Zenon. - Takie blondyny same wskakują do łóżka, co nie, Stasiu? - Cycami by cię nakryła. Zenon zarechotał. - Czemu ni? Albo: Zenon gapił się na blondynę i ani chybi myślał, że takie to same wskakują do wyrka. Stasiek podrapał się w ciemię. Cycami by go nakryła, że - he, hel - tylko nogi by wysta- wały. Ale Zenon lubiał, znaczy, dużo ciała. Ten opis sytuacji równie dobrze jak dialog pokazuje sylwetki dwóch, pochodzących ze społecznej elity, dżen- telmenów, ich aspiracje i ogląd rzeczywistości. W opis można wpleść zresztą elementy monologu lub dialogu. Analogicznie: czysty dialog niekoniecznie jest godny polecenia, dobrze, jeśli czasem zawiera elementy opisu. Nie twierdzę, że zawsze i wszędzie takie zabiegi są po- trzebne. Teraz ktoś zauważy: „Przecież nigdy nie nauczę się robienia opisów, jeśli będę ich stale unikał!". Odpowiem: kierowana do księgarń książka nie jest poligonem, na którym, za pieniądze czytelnika, będziesz przeprowadzał swe manewry i eksperymenty. Produ- kuj sążniste opisy lub dialogi i wkładaj je do szuflady, a w miarę doskonalenia warsztatu zmieniaj proporcje w tekstach, które chcesz opublikować. Oczywiście, że wszystko to podlega bardzo subiektywnej ocenie, ale jednak ocena jest potrzebna. Odrobina samokrytycy- zmu, tak? Bo utwór literacki jest towarem, za który ktoś Rozpoznanie, generale! Rozpoznanie! 103 płaci ciężko zarobionymi pieniędzmi; należy temu fa- cetowi okazać szacunek, albowiem wybrał książkę, za- miast walnąć sobie pół litra. Nie wciska się ludziom bubli. Trzeba się pokazać z jak najlepszej strony; mam nadzieję, że każdemu autorowi na tym zależy. Trzeba mieć świadomość własnych ograniczeń; trzeba także znać swoje atuty. I wygrywać je. W tekście literackim prawie wszystko można zro- bić na wiele różnych sposobów. Otrzymuję prace, któ- rych autorzy najwyraźniej nie zdają sobie z tego sprawy. Spotkało się dwoje ludzi, no to będą rozmawiać, „Cześć, cześć, jak leci?" - drętwa gadka, gdy wyraźnie widać, że młodemu pisarzowi jest z tym niewygodnie, ciąg- nie ten dialog, bo musi. A tymczasem wcale nie musi, albo ściśle: musi bardzo rzadko. W wielu wypadkach ła- two mógłby ominąć rafę; nikt go nie zapyta, dlaczego w tekście jest mało dialogów, jeśli będzie to utwór dobry. Gdy, przeciwnie, nikt nie będzie usprawiedliwiał gniotą w taki oto sposób: „Och, mój Boże, kiepskie to jest, no ale on musiał napisać dialogi, a w tym akurat jest słaby, jego mocna strona to opis". Namawiam więc do podpatrywania, co i dlaczego krytykuję. Bo jeśli w ogóle mogę tu kogoś czegokolwiek nauczyć, to pewnie tylko tego. Jakiej takiej oceny tekstu. Rozpoznanie, generale, rozpoznanie! A teraz będę się zwierzał. Kochani - ja już nie mogę. Mam dosyć i muszę od- począć. Pomysł prowadzenia takiej rubryki wiele osób uznało za szalony. „Kręcisz sznur na własną szy- ję" - powiadali mi przyjaciele. Bali się, że utonę w mo- rzu listów - i nie mieli racji, bo jakoś trzymam się na 104 Feliks W. Kres powierzchni. Ale w zamian nastąpiło coś, czego nie mogli przewidzieć życzliwi mi ludzie, a powinienem był dostrzec ja sam. Otóż nie potrafię wyrazić, jak bardzo dołujące jest pisanie lakonicznych, negatywnych recenzji. Chyba je- stem za miękki do tej pracy; żaden ze mnie płatny za- bójca. Karpia na wigilię zabić nie potrafię (ech, nawet go nie kupuję); zarzynając indyka, zemdlałbym bez dwóch zdań. Drugiego kota do domu wziąłem tylko dlatego, że płakał (płakała) w krzakach. A tutaj? Gdy odkładam na bok tekst ewidentnie nieudany - piszę o nim to, co mu- szę napisać, wymaga tego uczciwość. Ale zawsze, chole- ra, jest mi przykro. Za tym kawałkiem papieru stoi żywy człowiek, ma- jący swoje plany, ambicje, marzenia - i bardzo często te marzenia związane są właśnie z pisaniem. Stale widzę chłopaka lub dziewczynę z miasta L. albo K., jak bierze do ręki któryś numer Feniksa i szuka wzmianki o sobie, bo przecież posłał teksty, już dawno... I znajduje i jest tam napisane „Odpuść sobie bracie, przykro mi" - i nic więcej, bo gospodarz rubryki nie ma czasu i miejsca, by każdą negatywną opinię uzasadnić na trzech kart- kach papieru, a następnie służyć wsparciem duchowym. Może jestem nadwrażliwy; może przeczulony, a może zwyczajnie pierdołowaty. Ale sam kiedyś, w czasach dinozaurów, byłem takim chłopakiem z miasta Ł. i nie bardzo podoba mi się to, co teraz robię. Ja wierzę, że jest to działalność w grun- cie rzeczy pożyteczna, także dla negatywnie ocenionych autorów, a może zwłaszcza dla nich - tylko że... No cóż, ujmę to tak: generalnie biorąc, jestem zwolennikiem eu- Rozpoznanie, generale! Rozpoznanie! 105 tanazji, a także kary śmierci. Ale nie umiałbym odłączyć nieuleczalnie chorego człowieka od respiratora, choćby bardzo mnie o to prosił i nie mógłbym zostać katem. Nawet katem Adolfa Hitlera. Chcę odpocząć. Przyjmuję prace do oceny tylko do końca kwietnia - a potem urlop. Myślę, że wystar- czą trzy miesiące, bym doszedł do siebie i znów na- brał ochoty do kopania bliźnich. Kącik złamanych piór nadal będzie ukazywał się w każdym numerze Fenik- sa - chcę to wyraźnie zaznaczyć. Ale przez trzy miesią- ce nie będzie w nim działu POCZTA. Jest kilka tematów, które zamierzam poruszyć; poza tym stale czekam na polemiczne listy, pytania i wątpliwości. Zgłaszam sta- łą gotowość do dyskusji, kłótni i awantur. Lecz wszelkie egzekucje wstrzymuję do odwołania. Jestem tu dyktato- rem i taka jest moja wola. Żadnej demokracji, wydałem edykt, howgh. POCZTA „F." z W.: Dzięki za słowa uznania. Ale skoro - jak piszesz - moje wskazówki są proste i wręcz oczywi- ste, to przejmij się nimi trochę, OK? „Moich, mną, mi, mego..." - ile zaimków można wsadzić w trzy zdania? Nieporuszona tafla wody była nieskalana żadnym ru- chem... Srebrna broda z licznymi pasemkami siwizny...(?). Sprawdziłem, czy rękojeść mego miecza gładko wchodzi w rękę i czy sztylet nie zapadł się zbyt głęboko w chole- wę buta. Wszystko było w doskonałym stanie. Nie, nie wszystko. Ta proza, na przykład, nie jest w doskonałym 106 Feliks W. Kres stanie. Rękojeść mego miecza - a miał do dyspozycji jakiś inny? Poza tym ciesz się, że nie mogę pokazać Ci, w co może gładko wejść rękojeść miecza; to nie byłaby ręka. Ale, generalnie, nie jest tak źle, jak wynikałoby z powyż- szych fragmentów. Biorąc pod uwagę twój naprawdę młody wiek, powiadam: próbuj dalej. R.W. z W.: Pośród stłoczonych ludzi obserwujących nie- ruchomymi oczami umykające brudne ulice i wyblakłe witryny sklepów, najlepiej czuję ich myśli. Często w taki dzień wchodzę na początku autobusu i przepraszając prze- chodzę do tyłu wybierając najbardziej wartościowe z nich. Ludzie - stłoczeni; oczy - nieruchome; ulice - brudne; witryny - wyblakłe. Fatalny schemat. Zmień to. A.S. z Ł.: Dlaczego nie? Od strony technicznej nie- wiele Ci można zarzucić, więc bramy literatury są przed Tobą szeroko otwarte. Bo pisarz musi umieć pisać, a Ty umiesz. Nie jestem Ci potrzebny, teraz spróbuj dostać się na rynek (witamy w piekle, pozwoli Pani przodem!). Przepraszam. Obeślij różne redakcje. M.L. z G.: No, i tak ma być. Masz dobre ucho do dia- logów - rzadkość, zwłaszcza u debiutanta. Na dodatek chciało Ci się sprawdzić, jak wygląda poród; dałem Twój tekst położnej (żona-pielęgniarka zapewnia mi szero- kie kontakty ze światem medycznym) i powiedziała, że wiesz, o czym piszesz. Zupełnie przyzwoita i rzetel- na proza, cieszę się. Teraz, cóż... pozwoli Pan przodem. Spróbuj coś opublikować. L. z M.M.: Podobno władzę winni mieć tylko ci, któ- rzy wcale jej nie chcą. Czasem myślę, że dotyczy to także pisarskiej popularności (sławy?). Ech, do czarta, prze- cież widać gołym okiem, że pisałaś te teksty nie po to, Rozpoznanie, generale! Rozpoznanie! 107 by oglądać swe nazwisko w jakiejś gazecie i puszyć się przed znajomymi. Moim zdaniem, to są dobre opo- wiadania. Byłbym gotów po raz pierwszy złamać swoje zasady i osobiście zanieść Twoje teksty tam, gdzie - myś- lę - powinni je przyjąć. Powstrzymałem się, bo napisa- łaś, że ktoś kiedyś wyciął Ci podobny numer. Decyduj więc sama. Wyślij to na adres kilku redakcji albo przyślij mi kartkę, że sobie tego życzysz, a wówczas zabawię się w Twojego agenta. Tylko raz, L.! I tylko dla Ciebie, a ściś- lej - dla debiutantki z takim potencjałem. Zrobiłbym Ci krzywdę, wyręczając częściej niż raz. Pisanie to nic; to najwyżej ułamek roboty autora. Dla człowieka, który już umie pisać i chciałby po prostu to robić, prawdziwy koszmar i naprawdę ciężka praca zaczynają się dopiero wtedy, gdy musi przestać być pisarzem i przedzierzgnąć się w akwizytora, a potem jeszcze prawnika i księgo- wego. Jeśli chcesz publikować (a na pewno chcesz?), to musisz nauczyć się całować klamki różnych redak- cji i wydawnictw - przynajmniej do czasu, gdy wydawcy i redaktorzy zaczną dla odmiany całować klamkę Twe- go domu. A nie wiadomo, czy kiedykolwiek zaczną, bo jesteś zbyt dobra na ten rynek; ani plotkarskie te Two- je teksty, ani łzawe, ani sensacyjne... Tylko oryginalne i ładnie napisane. To może być, Autorko, za mało. Czy dziewczęta częściej i ładniej wyrywają sobie wnętrzności? Z ostałem napadnięty i pobity. No, nie w sensie do- słownym - powszechnie przecież wiadomo, że należę do elity wojowników i nawet wyjątkowo silny jamnik nie od razu przegryzie mi gardło; pier- wej bardzo ciężką musi stoczyć walkę. Zostałem kore- spondencyjnie napadnięty przez Czytelniczki Kącika i odniosłem liczne obrażenia. Nie zaprezentuję tutaj wy- jątków ze wszystkich listów (nie pokażę też wszystkich obrażeń), bo mija się to z celem, przedstawię tylko dwa główne problemy. Jeden z listów zaczyna się tak: PANIE REDAKTORZE ZIMNY DRANIU TRZYMAJĄCY KU- KIEŁKI NA SZNURKACH! - wszystko to wersalikami, podkreślenie nie pochodzi ode mnie. Dalej autorka lis- tu pisze: Najpierw pieprzyłeś beztrosko o dziewczynkach i chłopczykach... a na końcu podałeś się do dymisji. Naj- pierw pan redaktor rzucił hasło mobilizacyjne, a teraz gdy tysiące dusz wysyła wypociny swoje, to pan się tłumaczysz zmęczeniem?! Czy dziewczęta częściej i ładniej... 109 Teraz druga porcja listów. Tu też dominują kobiety (konkretnie 4:0 dla pań), w związku z czym - jak łatwo się domyślić - znów nie będzie nawet cienia zmiłowa- nia. Drogi Feliksie! (Oho ho! - pomyślałem zaniepokojo- ny). Me zgadzam się w pełni z Twoimi stwierdzeniami, bo niektóre są głupie! (Uff, więc jednak jesteśmy w domu! - pomyślałem i poweselałem). Jesteś idiotą jeśli myślisz, że prace nadesłane... i w ogóle napisane przez płeć piękną, były ciągiem długich wahań i przemyśleń. Skoro faceci pi- szą wszystko pod wpływem impulsu, Ty też. Przecież jesteś „samcem"? No, nie będę tu odgrywał „macho", lecz samcem istot- nie jestem; ten, kto raz mnie zobaczył, może łatwo po- mylić z małpą, lecz na pewno nie z kobietą czy w ogóle jakąkolwiek samicą. Niemniej moje pierwszo- i trzecio- rzędne cechy płciowe, obojętnie jak rozwinięte, to nie jest temat godny poruszenia w tej rubryce. Zatem żarty na bok, bo pora pogonić baby. Kochane Czytelniczki (zwracam się do wszystkich Pań, które przysłały mi listy podobne do wyżej cyto- wanego, oraz do tych, które miałyby ochotę to uczy- nić). Po pierwsze, nie twierdziłem wcale, iż faceci piszą wszystko pod wpływem impulsu, a kobiety jakoś ina- czej. Moje spostrzeżenie dotyczyło sposobu podjęcia decyzji o wysłaniu prac; w przypadku kobiet ta decyzja wygląda zwykle na bardziej przemyślaną, co poznaję po owocach. Ale być może niewiasty po prostu piszą lepiej, podchodzą do swoich tekstów tak samo bezkrytycznie jak faceci, lecz ponieważ nigdy nie produkują gniotów, to mogą sobie na brak samokrytycyzmu pozwolić. Przy- znam jednak, że jako szowinistyczna męska świnia nie 110 Feliks W. Kres bardzo wierzę w tę szczególną literacką wyższość płci nadobnej. Co drugi człowiek na świecie jest kobietą - co nie oznacza, że połowa tekstów literackich to dokona- nia kobiet. Kobiety publikują rzadziej - celowo nie uży- wam słowa „piszą", bo sądzę, że czynią to równie często jak mężczyźni. Pytanie, co piszą i w jakim celu oraz jakie kryteria oceny stosują. W marcowym Kąciku... podzieliłem się swoimi prze- myśleniami na ten temat i teraz już nie będę powtarzał, przypomnę tylko, że prawie wszystkie hipotezy opa- trzone tam były zastrzeżeniami w rodzaju „mam wraże- nie", „podejrzewam", „zdaje mi się, że...". Teraz chciałbym opowiedzieć raczej o innym ciekawym zjawisku: otóż z listów Czytelniczek bije wyraźna złość, że nie zaliczy- łem ich do stworzeń kierujących się prymitywnymi, ata- wistycznymi instynktami, jak to byłem łaskaw uczynić w przypadku osobników płci męskiej. Uspokajam: otóż płeć słaba (zwana czasem piękną, tak jak literatura) też ma swoje za uszami, weźmy już tylko problem „instynkty a macierzyństwo". Lecz akurat dąże- nie do bycia samcem Alfa nie jest dla kobiet charaktery- styczne i na pewno nie wynika ze zwierzęcej części ich natury. Choć z drugiej strony skłamałbym oczywiście, twierdząc, iż nie znam kobiet, które z całej siły próbują być samcami Alfa (zupełnie nie wiem, w jakim celu, lecz wiedzą to w redakcji COSMOPOLITAN). Kochani, a raczej kochane - bo ani jeden facet, przy- pomnę, nie zgłosił się z wątpliwościami - otóż najlepiej zrobimy, odpuszczając sobie dalszą dyskusję na temat motywów, jakimi kierują się przedstawiciele obu płci, wysyłający gdzieś utwory literackie; owszem, w dziesią- Czy dziewczęta częściej i ładniej... 111 tym Kąciku... podzieliłem się swymi przypuszczeniami, lecz są to właśnie - powtórzę - tylko przypuszczenia, nie prowadziłem wnikliwych i dogłębnych badań. Wolałbym porozmawiać o czymś innym, co też znalazłem w listach. Otóż pragnę powalczyć z tezą, iż w gruncie rzeczy każdy autor (bez względu na płeć) ukrywa się w postaci swe- go bohatera. Zacytuję fragment innego listu (od kobiety, rzecz jasna): Mówisz, że kobiety piszą o swoich proble- mach i marzeniach. Zgoda, ale o czym piszą mężczyźni? Wyobraź sobie faceta o posturze Woody Allena, który pro- dukuje stada Conanów z mieczami czy miotaczami... Jego bohaterowie nałogowo ratują światy... w przerwach zdo- bywając sypialnie pięknych księżniczek. Nikt im nie pod- skoczy, nikt nie nazwie „kurduplem", nikt nie zarzuci, że nie zrobili kariery. No i o czym ten facet pisze? O marze- niach sąsiada? Kochana L.! Nie wiem, o czym ten facet pisze. Ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że autorzy to - general- nie - banda frustratów osiągających na papierze to, czego nie udało im się zdobyć w życiu. Bardzo wątpię, żeby tak było. Też jestem autorem i problem znam do- syć dobrze, bo na wielu spotkaniach autorskich musia- łem tłumaczyć, jak to widzę. W samej rzeczy, napisałem kilka tekstów, gdzie bohaterowie mieli jakieś moje ce- chy i podobne przekonania lub robili coś, co mógłbym (chciałbym) uczynić ja sam. Ale pisałem też takie kawał- ki, w których - jak uważam - żadna postać nie ma ze mną więcej wspólnego niż dowolny człowiek spotkany na ulicy; jest prawie oczywiste, że w jakimś tam zakresie będzie ów przechodzień podzielał moje poglądy na jakiś tam temat, a jeszcze może być mojego wzrostu i mieć 112 Feliks W. Kres całkiem podobny nos. Opowiadam tu o sobie i swoim pisaniu, bo nie sądzę, bym był jakimś unikatem, cuda- kiem i wyjątkiem od reguły. Fabuła powieści to nieko- niecznie musi być projekcja marzeń i poglądów autora, zaś fikcyjni osobnicy stworzeni dla potrzeb tej fabu- ły tak samo niekoniecznie muszą przypominać swego stwórcę. Pogadamy o tym? W dziesiątym Kąciku... wyjawiłem swoje podejrzenia, dotyczące autorów i autorek. Tak, powtórzę raz jeszcze: mam wrażenie, iż „babska" proza jest bardziej osobista; zdaje mi się, że to właśnie kobiety mają skłonność do kreowania bohaterek na swój obraz i podobieństwo, zaś opisywane historie dotykają lęków albo marzeń autorek. Mężczyźni też tak mają, ale czasem potrafią przestać. Kobiety prawie nigdy. Lecz nie wynika to, moim zda- niem, z jakiegoś upośledzenia lub słabości kobiet, raczej z pewnych charakterystycznych cech tej płci. Czy naprawdę mylę się, sądząc, że to faceci na ogół przywiązują szczególną wagę do sposobu, w jaki po- strzega ich otoczenie, kobiety zaś wolą tworzyć własne enklawy, „małe światy", kreowane bardziej dla własnej satysfakcji i potrzeby niż ku podziwowi gawiedzi? Ko- niecznie muszę zaznaczyć (ech, zawsze zaznaczam - i co z tego?), że uogólniam i generalizuję - niewątpliwie są panowie piszący prozę do tego stopnia „kobiecą", iż go- towi od pisania zajść w ciążę. I odwrotnie - na pewno istnieją autorki, których tekstów nigdy w życiu nie na- zwałbym „babskimi". Kusi mnie, by zadać pytanie: czy każdy utwór trze- ba wyrwać z duszy, z bebechów i spod serca? Czy ktoś ma jakieś przytomne uwagi na ten temat? Na podstawie Czy dziewczęta częściej i ładniej... 113 otrzymanej korespondencji wnioskuję, że dotknąłem istotnego (zwłaszcza dla kobiet) problemu - chociaż nie wiem, czy na pewno jest to problem literacki, bo podej- rzewam, że raczej społeczny. No, ale niech już będzie; naprawdę, nie musimy tutaj rozmawiać tylko o zaim- kach i przecinkach, warto przyjrzeć się każdej rzeczy, która ma lub może mieć wpływ (nawet pośredni) na kształt dzieła literackiego. Czy dziewczynki faktycznie piszą inaczej niż chłopcy? Czy dobry tekst literacki musi być wyrwany z flakami, z serca i duszy zbolałej? Czy dzieła literackie to w istocie rozpaczliwy ryk babiszonów, niemogących być księż- niczkami, i chłoptasiów, niebędących Conanami? POCZTA P.N. z W.: Pięć stron na krzyż, a już miałem dosyć Twojego bohatera i doprawdy nie wiem, czy pointa wy- nagrodziła mi nudę, zwłaszcza że tak ma się do tekstu, jak piernik do wiatraka - ni cholery nie wiem, z czego tam wynika akurat takie przesłanie. Ale traktuj to jako wątpliwość, nie zarzut. Aha, no i jeszcze: kierowane zwy- kłą ciekawością nogi zaprowadziły Konrada pod blok - ta- kich rzeczy nie rób. Na szczęście to wyjątek. R.Z. i M.R. z S.: Niestety, kicha kompletna, a ściśle: to nie jest literatura. Większość z okolicznej ludności. Jed- nemu i drugiemu brakowało to co drugi posiadał. Spoży- wanie posiłków wykonywali razem. Niestety na randce w ogóle jej nie objął, pocałował czy też przytulił. Byli naj- prostszym przejawem człowieka prawdziwego. Świat wielu 114 Feliks W. Kres form postaci człowieka. Najlepiej latał ze wszystkich uczni. Właściwie, moi panowie, nie ja powinienem się tym zajmować, winniście się najpierw zwrócić do Waszej pani od polskiego. Z prośbą o zajęcia wyrównawcze dla dwóch „uczni", bo nie zdacie do następnej klasy. P.E.T. z L.: Niestety b. słabo. Podparł ręką zżartą przez łysinę głowę - nie od razu wiadomo, co było zżarte: ręka czy głowa. To typowa dla Ciebie niezręczność stylistycz- na. Dotykając tu i ówdzie moje ciało - powinien być dopełniacz. Był lekarzem który przeprowadza diagnozę - diagnozę można postawić; przeprowadzić można bada- nie. Z jego szaro-zielonej twarzy emanowała nuda - gdzie Ty widziałeś człowieka o tak zabarwionej twarzy, w pro- sektorium? Nuda biła z jego głosu, warg, ust (zapomnia- łeś dodać: oraz otworu gębowego). Katastrofa. M.N. z Ł.: Potrafił każdemu roztrzaskać głowę gołymi rękami - dlaczego tak szarżujesz? Zaraz „roztrzaskać" i jeszcze „gołymi rękami"... A co znaczy „każdemu"? Jędrkowi Gołocie też? Używał kopniaków - kopniak to nie jest coś, co każdy nosi ze sobą; tego nie można użyć, bo kopniak, kopnięcie, to czynność; tak samo nie moż- na użyć ciosu, uderzenia albo oddychania. Można użyć pięści lub stopy. Ostatecznie można zastosować jakąś technikę (ushiro-mawashi-geri, tak?), ale i tego nie po- lecam w tekście literackim; można tak sobie gadać na treningach karate, to wszystko. Rozwinąłem temat, bo wielu autorów, niestety, używa kopniaków zamiast gło- wy. Generał z cichym piskiem otworzył furtkę (dlaczego, na Boga, Generał piszczał, otwierając furtkę?). Używając słabej, rozproszonej latarki (dlaczego, dobry Jezu, latarka uległa rozproszeniu?). Wykastrowano przełożonego nad Czy dziewczęta częściej i ładniej... 115 nim oficera - no, chłopie... A co z szeregowymi? Szerego- wi przełożeni byli pod nim? Po jednym spojrzeniu, czuł, że nic nie zmusi go do zrobienia choćby jednego kroku. Za- patrzony pod nogi Generał wpadł jednak na jego plecy i wtedy noga Ola zsunęła się ze stopnia wprost na poroz- ciąganepo całej podłodze jelita. Co mogę powiedzieć? Że jest to proza rzadkiej wręcz urody? A dalej: Pragnął żeby jego serce przestało bić. Każde uderzenie przywoływało krew. Zacząłem czytać drugie opowiadanie (Nekropo- lia). Nieomal od razu Innocenty III wyklął ją... Jaką „ją"? Przeczytaj zdanie wcześniejsze; do czego „ją" się odno- si? Nie starczyło mi odwagi, by ocenić pozostałe teksty. Żałuję, stary, ale mogę powiedzieć tylko: to jest bardzo, bardzo kiepskie pisanie. Listonosz strzela dwa razy Z r drżeniem serca myślałam o chwili, gdy nasze przytulne gniazdko zacznie rozbrzmiewać tupotem maleńkich nóżek. No? I co, nic? Musiałam stawić czoło życiowym przeciwnościom. Po- stanowiłam walczyć o jego uczucie, chciałam ratować ro- dzinę, ale w naszym domu nie ma już miłości. Albo: Wiodłem nudny żywot samotnika, kiedy los postawił na mej drodze inną kobietę. Wystarczy? To są klasyczne kalki językowe - te aku- rat wywlokłem z pism kobiecych (nawiasem mówiąc, sformułowanie „z tak zwanych pism kobiecych" byłoby już kalką językową...). Kiedy wolno używać wyświechta- nych sformułowań i czy w ogóle wolno? Kiedy mamy do czynienia z utartym wyrażeniem, kiedy ze skostniałym związkiem frazeologicznym, a kiedy z ordynarną kalką językową? Co z tym wszystkim począć? Listonosz strzela dwa razy 117 Ano, nic. Język polski jest językiem żywym, pewne zwroty i wyrażenia wychodzą z obiegu, inne stają się po- pularne i chętnie używane. Media, a szczególnie telewizja, bardzo przyczyniają się do rozpowszechnienia rozmaitych sformułowań i część z nich ulega błyskawicznej dewalu- acji. Zdolność określonych słów do występowania razem (straszliwie zwana stopniem łączliwości frazeologicznej) wynika z przyczyn, których nie zamierzam tu przedsta- wiać. Powiem tylko, że rozrywanie związków frazeologicz- nych - pozornie tak odświeżające dla języka - nie zawsze jest pożyteczne dla artystycznego kształtu dzieła. Łatwo można znużyć czytelnika, bombardując go nieustannie świeżymi i odkrywczymi sformułowania- mi - lepiej zostawić taki zabieg na specjalną okazję. Ale bardzo poważnie ostrzegam przed wszelkimi skrajno- ściami; takiego sformułowania, jak „nasze przytulne gniazdko" autor może dziś użyć właściwie tylko z przy- mrużeniem oka, ironicznie lub zgoła szyderczo. Szcze- gólną ostrożność zalecam wtedy, gdy trzeba powiedzieć (napisać) coś o dzieciach - język przeżarty jest tu in- fantylizmem na wylot, mamy tylko i wyłącznie beztro- skie (lub radosne) dzieciństwo, a w nim zapchane noski, skrzywione usteczka, tupotania nóżek, wyciągnięte rącz- ki, kupki i śliczniusie ubranka. Małe dzieci, proszę ko- niecznie zauważyć, nie mają brzuchów i głów, nie noszą ubrań i nigdy, ale to przenigdy, nie są brzydkie. Powtó- rzę: zalecam tu ostrożność i głęboki namysł. Pozostanie w kręgu „kupek i rączek" oznacza uleganie schemato- wi; lecz próba ominięcia schematu może dla odmiany skończyć się tragicznie, bo sztucznie brzmiącym, „nie- prawdziwym" opisem (aż strach rzec o niemowlaku, 11« heliks W. Kres że krzywo położył głowę - cóż dopiero, że ma niesym- patyczną twarz). No dobrze. Czy zdarzają się sytuacje, gdy kalki języ- kowe mogą być przydatne? O, niezmiernie często! Po pierwsze, osoby niezbyt wyrobione literacko, o niebo- gatym słownictwie, przeciętnej inteligencji i nie najszer- szych horyzontach bardzo dobrze reagują na znajome i bezpieczne sformułowania; przecież dlatego właśnie kobiece pisma wypchane są owymi „próbami ratowa- nia miłości" i „tupotem małych nóżek" oraz „trwaniem u jego boku". Chcę zaznaczyć w tym miejscu, że kobie- ta czytająca Romę albo Och-ach! niekoniecznie musi być idiotką - znam takie, które czytują te głupoty, choć idiotkami nie są (wiem, z czego to wynika, lecz nie będę tutaj grzązł w dygresjach). Krótko mówiąc, wielu autorów (nierzadko całkiem dobrych autorów) wymyśla sobie robocze pseudonimy i dorabia, chałturząc w różnych pismach lub kobiecych seriach książkowych - a kierownictwo takiej serii zwy- czajnie odpali dzieło językowo nieszablonowe jako wy- stające poza schemat, a więc niezgodne z oczekiwaniami czytelniczek; trzeba więc przyswoić sobie znaczny zapas językowych stereotypów. Po drugie, istnieje cały kata- log utartych zwrotów, które już nieomal wyszły z użycia, tak są stare i wyświechtane; żaden przytomny autor nie napisze dzisiaj całkiem serio: „wysłuchałem mrożącej krew w żyłach historii"..., chyba że użyje tego archaiczne- go sformułowania jako elementu stylizacji. I tutaj już nie mówimy o sposobie na chałturę, lecz specjalnym zabie- gu artystycznym, służącym podniesieniu wartości dzieła. Horror w realiach XIX-wiecznych z całą pewnością może Listonosz strzela dwa razy 119 być pełen takich starych, do cna wyeksploatowanych określeń, oddających wszelako klimat prozy Grabińskie- go lub Poego („od dotknięcia tej lodowatej ręki włosy po- wstały mi na głowie, a krew ścięła się w żyłach"). Czy wyczerpałem temat? Nie. Zasygnalizowałem tyl- ko zjawisko i pokazałem parę sytuacji, w których na- leży wystrzegać się kalek językowych. Ale zalecam też rozwagę i umiar przy próbach rozrywania związków frazeologicznych. Nie ma tu sztywnych reguł i granic „odtąd - dotąd". Bardzo wiele zależy od talentu autora, jego instynktu i wyczucia; od pisarskiego nosa. POCZTA K.K. z W.: Niestety b. słabo. Świadomość to bełkot i - wyjątkowo - nie chodzi mi nawet o formę, ale o treść. Najpierw myślałem, że to jest parodia SF, ale jeśli na- wet, to wyjątkowo nieudana. Jeszcze gorzej, jeśli tekst został napisany serio - nic tam nie trzyma się kupy. Te- raz język: Późnojesienny dzień... przemieniał się w jesien- ny wieczór. Miał przemienić się w wieczór zimowy? Już pomijam, w jaki sposób dzień zmienia się w wieczór. Trudno znaleźć u Ciebie zdanie, które miałoby więcej sensu niż wyżej przytoczone - więc znów zacząłem za- stanawiać się, czy nie jest to zabieg celowy (może chodzi o ośmieszenie... no ale czego? języka?). Beznadziejnie na- iwnym ruchem przetarł oczy - jak wygląda beznadziejnie naiwny ruch, proszę mi zademonstrować. A.B. z G.: Jesteś, niestety, wyjątkowo słaby językowo. Mnóstwo zdań takich oto: Me miała pojęcia skąd u niej 120 Feliks W. Kres w głowie powstał taki obraz tego młodzieńca wyglądające- go z górą na 25 lat. Albo: Me lubiła autobusów, były dla niej zbyt obleśne, pełne ludzi i narzucające się sprawami innych. To nie jest język literacki, niestety. Obawiam się, że budując zdania w taki sposób, nie zdołasz przebić się na łamy pism. A.P. z W.: Ja tańczę... - zdajesz sobie sprawę, że ta- kie teksty nie mają żadnej wartości? To confetti; mo- żesz odczytać na głos albo pociąć i wyrzucić przez okno, efekt będzie podobny: wirujące ścinki, wirujące słów- ka, a ktoś zaraz powie, żebyś przestał gadać albo śmie- cić. Makroszrot - lepiej. Jest tam jakiś problem, i nawet fajnie pokazany. Ale wygląda na to, że nie udźwigniesz (przynajmniej na razie) niczego ambitniejszego. To opo- wiadanko zdaje się wyznaczać górną granicę Twoich możliwości (język - oj, taki sobie). Ł.K. z T.: Błądził po krainie snów leniwie spacerujących ścieżkami jego dziecięcej wyobraźni... równie niebezpiecz- nej co pluszowa zabawka pozostawiona na mrozie... - nie wiem, o co chodzi? Co się dzieje z zabawką na mrozie, dlaczego jest niebezpieczna? Zagubione płatki, szaleńczo wirujące wśród wietrznych grymasów niepogody... Wiatr złośnik wył i zawodził, niezdecydowany, gnuśny, miotał śniegiem ślepymi furiami, tumanił, oślepiał... Niezdecy- dowany - to Ty, chłopie, jesteś. Co, według Ciebie, zna- czy „gnuśny"? Dlaczego nie napiszesz: wiał wiatr? A, już wiem: bo myślisz, że u Ciebie wiatr wył i zawodził... mio- tał śniegiem ślepymi furiami tak pięknie i oryginalnie, jak jeszcze u nikogo na świecie? No, może. Ale czy to roz- sądne: tak z wielką pompą, uroczyście i z ręką na sercu wyśpiewywać „wieje wiatr, zima jest, a ja sobie, tru- Listonosz strzela dwa razy 121 -tu-tuuu, zawiązuję sznurowadło - bum-tarara"? O co ten hałas? Czytelnik, wbrew Twoim gorącym pragnie- niom, zupełnie olewa pojedyncze zdania; nie docenia ich, pojedyncze zdania wręcz wiszą mu kalafiorem - bo też i trzeba być jakimś wariatem, by w prozie fabular- nej rozkoszować się brzmieniem pojedynczych zdań; nikt normalny tego nie czyni. Czytelnika interesu- je, co dalej - byłby zatem wdzięczny, gdybyś kwieciste i patetyczne oracje zachował na specjalne okazje. Wszak przyznasz, że to bez sensu, iż byle wiatr wieje w Two- jej prozie tak niezmiernie specyficznie; a co zrobisz, gdy przyjdzie wicher? Powiadasz „uprawiam barok" - wiel- kie nieba, dlaczego to robisz? Wstydu w ogóle nie masz? Co za człowiek. Przestań uprawiać ten barok, bo sam w sobie nie ma żadnej wartości (kurczę, dlaczego tak trudno wbić ludziom do głów, że uroda języka nie zale- ży od liczby zawijasów i zakrętasów w zdaniu?). Napisz coś po ludzku i niech forma będzie jakoś adekwatna do treści. PS. Teraz jeszcze kilka słów, bo muszę uporządkować róż- ne sprawy. Przypomnę najpierw niektórym, że bawi- my się tu w niby-warsztaty - ale to ja ustalam reguły tej zabawy i są one jednakowe dla wszystkich. Otrzymu- ję ostatnio przesyłki wręcz kuriozalne i nie chodzi mi o wartość prac, lecz załączone listy. Drodzy moi, nie jestem urzędnikiem państwowym, opłacanym z Waszych podatków, proszę więc nie trakto- wać mnie jak urzędnika, który ma obowiązek z uśmie- chem obsłużyć petenta, bez względu na jego humory. ML f-enics w. Nres Nie powołało mnie żadne ministerstwo do oceny arty- stycznego dorobku obywateli. Płaci mi wydawca Fenik- sa, jego zaś utrzymują czytelnicy - i to dla nich jest ta rubryka. Jeśli jakiś autor czegoś się tu dowie, wykorzy- sta tę wiedzę i opublikuje swoje prace - zyskają na tym czytelnicy. Jeśli nikt niczego się nie dowie i nie nauczy - to czytelnicy przynajmniej będą mieli ubaw, widząc tylu fajnych nieudaczników i czytając wyjątki z ich tekstów. Więc proszę nie posyłać mi specjalnych instrukcji w ro- dzaju: Jeśli moje teksty są dobre, to recenzja niech brzmi: HANS KLOSS, a jeśli złe - to MRÓWA. Nie, cholera. Każdemu zapewniam tu anonimowość, przyjmuję do wiadomości pseudonimy, ale to już wszystko. Można i trzeba zgłaszać różne propozycje dotyczące kształtu tej rubryki - ale niech to będą właśnie propozycje, nie zaś idiotyczne i bezczelne żądania. Najśmieszniejszy list, jaki dostałem w życiu (nie przy- toczę go w całości, bo szkoda miejsca), brzmi mniej więcej tak: Ponieważ nie kupuję „Feniksa", tylko czasem przeglądam, gdy akurat wpadnie mi w ręce, to na pewno przeoczę recenzję dotyczącą mojej twórczości - dlatego po- ślij mi ją do domu, redaktorze, oto znaczek. Wyobraża- cie sobie? Mam gościowi dostarczyć recenzję do domu, wtedy może zgodzi się dowiedzieć, co sądzę o jego do- konaniach; przecież nie będzie w tym celu wertował jakichś gazet... Facet żałuje sześciu złotych na pismo, z którym stale współpracuję (co oznacza chyba, że jakoś je cenię, no tak?), nie zamierza go nawet pożyczać od ni- kogo, ale owszem, ma wymagania, chce, bym traktował go lepiej niż innych. „Nie płacę, lecz wymagam", powia- da. Misiu smutny - NIE PŁACISZ MI! Nie jestem Twoim Listonosz strzela dwa razy 123 nadwornym recenzentem ani nawet urzędnikiem pań- stwowym, zjadającym Twoje podatki; jestem współpra- cownikiem pisma, którego nie kupujesz ani nawet nie czytasz i ostentacyjnie nie zamierzasz czytać, mimo iż to pismo jako jedyne w Polsce gotowe było (bo już nie jest) zajmować się Twoją NIEZAKWALIFIKOWANĄ DO DRUKU twórczością. Boże, ale cudak. Dobra, dalej: otóż jest jeszcze jedna kategoria ludzi, bardzo nieszczęśliwych. To ci, co stale siedzą w Interne- cie i korespondują z innymi. Ja wiem, że w sieci buszu- ją kretyni, którym trzeba puszczać śmiech z taśmy lub graficznie zaznaczać dowcip :) Ale czy nie jest przesa- dą używanie emotikonów w liście do faceta, który ma ocenić nadesłany tekst literacki? To ma być ostrzeże- nie przed lekturą, czy co? Cześć redaktorze, otóż widzisz, moja sprawność warsztatowa jest taka, że jak nie oznaczę dowcipu, to nie będziesz wiedział, że to dowcip, moja mieć taki problem... Jezu. Korzystając z okazji, zwracam się do wszystkich internautów: od zaraz ±()? ale }:{$t i ja też **«Sn ;)• Umowa stoi? To dobrze :))) Zgnoić gościa i wsadzić mu w portki rakietę G łupio zrobiłem, już wiem. Niepotrzebnie zaczą- łem o dziewczynkach i chłopczykach; głupie to było, oj, głupie. Niemniej, powiedziawszy A i B, wypada zakończyć jakimś C - na Z raczej proszę nie li- czyć. Dobra, mamy sezon ogórkowy, niech już będzie - po raz ostatni pogadamy o paniach i panach. Najpierw kil- ka uwag ogólnych. Po pierwsze, oddźwięk ze strony Czy- telników rodzaju męskiego jest prawie zerowy; nieomal czuję, jak narasta wokół mnie ciężkie milczenie znu- dzonych i zniechęconych facetów, którym wisi i powie- wa sprawa płci; tylko w jednym liście znalazłem krótką wzmiankę (Pisanie męskie i żeńskie to dobry temat, ale nie warto poświęcać mu tyle czasu i miejsca - to właści- wie wszystko, co przytomnie rzekł mi Czytelnik). Faceci nie są tym zainteresowani - a ja nie jestem tym brakiem zainteresowania zdziwiony. Teraz po drugie: Czytelnicz- ki. Otóż Czytelniczki są przejęte i rozgorączkowane - to, Zgnoić gościa i wsadzić mu w portki... 125 co tak śmiertelnie znudziło czytujących Kącik... panów, dziko podrajcowało płeć nadobną. Jezu, przecież to jest zajęcie dla psychologa, może dla socjologa albo i (strach powiedzieć) dla seksuologa, nie dla mnie. Zjawisko, ge- neralnie, jest interesujące, ale boję się wyciągać jakieś daleko idące wnioski. Kilka listów to za mało, by budo- wać sensowne teorie. No dobrze. Ponieważ niczego mądrego do powiedze- nia nie mam, rozsądek nakazywałby usunąć się w cień i dopuścić do głosu inne osoby. Jednak nie zrobię tego, bo jazgot na łamach stałby się nie do wytrzymania. Na- prawdę, moje przekonanie o równości płci wystawione zostało na ciężką próbę - hałaśliwe i niemądre te bab- skie listy, że aż głowa boli. Najwięcej w nich o tym, że faceci są nieskomplikowani, a kobiety mają bogate życie wewnętrzne, w związku z czym coś tam dzieje się w li- teraturze (nie pojąłem co) i w ogóle dzieje się, że hej. Na tle tego - namaszczone, potężne i znudzone męskie mil- czenie naprawdę wzbudza szacunek. Postanowiłem, że dopuszczę do głosu tylko jedną Czytelniczkę i Autorkę, której rozsądny list zakończy - mam nadzieję - i w pew- nym sensie podsumuje całą sprawę: Czy kobiety piszą inaczej niż mężczyźni? Ogólnie rzecz biorąc - tak. Dlaczego piszą inaczej? Nie moż- na dyskutować z biologią, różnice między płciami są oczywiste, nie tylko w dziedzinie twórczości literackiej. To zagadnienie społeczne, omawiane tysiące razy przez rozmaite gremia. Dyskryminacja, podział ról, wojujący feminizm, męski szowinizm itd., itp., dużo hałasu i nie- porozumień, a wszystko sprowadza się do pewnych od- mienności potrzeb, zachowań, zdolności czy postaw, 126 Feliks W. Kres które trzeba zaakceptować i wyciągnąć z ich istnienia racjonalne wnioski. Szczerze - nie chce mi się w to zagłę- biać, bo ten problem jest nie do rozwiązania, za to łatwo w nim ugrzęznąć. Tak i ja uważam, przyznając raz jeszcze, że niepo- trzebnie wszczynałem tę dyskusję. Nic z niej w ogóle nie wynika; dziękuję Ci, L., że puknęłaś mnie w głowę. Jeśli chcesz, przyjmiemy Cię do mężczyzn. Znaczy się, to jest komplement. Jakiś czas temu wyspowiadałem się publicznie z przykrości, jaką sprawia mi obcinanie głów młodym autorom. Mnóstwo osób natychmiast pospieszyło z wy- razami otuchy. „Nie łam się, chłopie - tłumaczono mi - obcinanie łbów generalnie jest bardzo OK. Uśmiechnij się, trzeba gówniarzom powyrywać nogi; jeśli ty tego nie zrobisz, to kto? Więc wyrywaj, ale tak, żeby bola- ło!". W podobnej poetyce utrzymany jest sympatyczny skądinąd list, który właśnie trzymam przed sobą (krót- ki fragment o dziewczynkach i chłopcach także pocho- dzi z tego listu). Pisze Czytelnik: Chodzi o to, że młodych pisarzy NALEŻY GNOIĆ! Jest marny, niech się o tym dowie! Zależy mu, to i tak będzie pisał. Po tym poznać przyszłego mistrza - nic go nie przekona, że się nie nadaje. Otóż nie. Po tym poznać grafomana, nie mistrza. Czy- telniku M., ja rozumiem, że pragniesz dodać mi otu- chy. Ale niezupełnie zgadzam się z Tobą. Twierdzenie, że prawdziwego artysty nic nie zawróci z raz obranej drogi, nosi wszelkie znamiona obiegowej opinii, niema- Zgnoić gościa i wsadzić mu w portki... 127 jącej odbicia w rzeczywistości. Badałeś to, stary? Przy- toczysz mi jakieś statystyki, opracowania, ankiety? Skąd wiesz, że nie istnieją ludzie obdarzeni dużym talentem literackim, którzy z jakichś przyczyn wybrali inny za- wód? Może w Urzędzie Pocztowym nr 1 w Kłonicach siedzi jakaś niepozorna urzędniczka, która chętnie na- pisałaby czasem zabawne, sympatyczne opowiadanko; ta pani niekoniecznie musi pisać, mając poczucie misji i posłannictwa, może traktowałaby pisanie jako hobby... I oto, za namową koleżanki, przysyła próbkę prozy do takiego Kresa, który - ku uciesze Szanownego Czytelni- ka - gnoi ją, bo skoro jest marna, to niech się o tym do- wie. Dobry Boże, dlaczego? Jeśli nawet rzeczywiście robi marną prozę, to ów proceder nie wyczerpuje w Polsce znamion przestępstwa; zgłosiła się do kogoś, kogo ma za rzeczoznawcę, z prośbą o opinię. Dlaczego trzeba ją sko- pać ze schodów? Ach, już wiem - ku uciesze gawiedzi i Czytelnika M. A jakieś inne powody? Bo ten, że praw- dziwego mistrza nic nie zawróci z drogi twórczej, jakoś mnie nie przekonuje. Nieadekwatny jest tutaj ten powód; kobieta, o której mówię, nigdy nie myślała o zostaniu mi- strzynią pióra, chciała tylko... no, pisała takie tam, trochę śmieszne... Koleżanka jej poradziła, żeby to wysłała. Powiem tak: czasem, a nawet dość często, potrzą- sam w POCZCIE jakimś młodym twórcą. Pomimo to sy- piam dobrze, a w lustro spoglądam bez obaw, że odbije się tam wstrętna świńska trąba. W gruncie rzeczy - jak już kiedyś wspomniałem - uważam, że uczciwa, ostra, a nawet trochę zjadliwa krytyka raczej nie powinna za- szkodzić, właściwie więc zgadzam się z opinią wyrażoną w liście Czytelnika. Lecz nie zamierzam podnosić tego 128 Feliks W. Kres do rangi doktryny. Stwierdzenie, że młodych pisarzy na pewno, koniecznie należy gnoić, mam za nazbyt śmiałe. Nie wiadomo. Może nie należy ich gnoić; i ja, i Ty, Czy- telniku, dysponujemy tylko naszymi przemyśleniami i przypuszczeniami, obaj zaś możemy się mylić, bo ża- den z nas nie ma monopolu na nieomylność. Więc, Ko- chani - zwracam się do wszystkich osób, które przysłały mi listy z wyrazami poparcia - nie zapewniajcie mnie, że czynię dobrze, bo nie wiecie tego. Doceniam zacne intencje, naprawdę. I szczerze dziękuję. Ale prawda jest taka, że każdy, kto zawdziewa na łeb perukę sędziego - w jakiejkolwiek sprawie - zostaje sam na sam z ogłoszo- nym przez siebie wyrokiem i swoimi wątpliwościami. A przystoi mu raczej skupienie i pokora, niźli wrzaskli- wa buta. Rozwinąłem temat nie dlatego, bym chciał raz jeszcze zapłakać nad swym losem i pochwalić się sercem wrażli- wym. Mam na oku cel donioślejszy. Otóż pragnę zwrócić uwagę na sferę mitów i obiegowych opinii, kształtują- cych potoczne wyobrażenia o pisarzach (zresztą o twór- cach w ogóle). Pogląd, że prawdziwy artysta za nic ma wszelkie przeciwności losu i z głodu zdechnie pod pło- tem, ale jeszcze będzie gwoździem skrobał na sztachecie poemat - jest poglądem z gruntu fałszywym. Jasne, na pewno chodzą po świecie takie świry, co rodzoną mat- kę na targu sprzedadzą, by kupić ryzę papieru i kała- marz. Ale większość znanych mi, zupełnie przyzwoicie piszących autorów wcale nie chce tworzyć za wszelką cenę i nie zmierza do celu po trupach. Skąd pomysł, że prawdziwy pisarz musi stale odczuwać nieodpartą po- trzebę tworzenia? To nieprawda. Może będzie szokiem Zgnoić gościa i wsadzić mu w portki... 129 dla niektórych, gdy powiem, że znam tytuły kilku zupeł- nie przyzwoitych utworów, o których wiem z całą pew- nością, że nie powstałyby, gdyby do ich stworzenia nie zmuszono autora siłą. Facet wcale nie chciał pisać; wiem na pewno, bo dobrze znam gościa. Więc, na zakończenie, pragnę raz jeszcze powiedzieć: nie po tym poznaje się przyszłego pisarza, że nic go nie zawróci z obranej drogi. Wielu dobrych pisarzy zawró- ciło i zwiało do lasu, gdy tylko dano im cień szansy na ucieczkę. Nie wierzcie obiegowym opiniom. Jeśli ktoś z Was czuje, że spokojnie mógłby się obejść bez pisania - to ma do tego prawo. Nic nie stoi na przeszkodzie, by przy takim podejściu spłodził - w wolnej chwili - dzieło wie- kopomne. Realia historyczne i inne Z darzyło mi się ostatnio rozmawiać o realiach w tekstach fantastycznych - o tym, czy prawda hi- storyczna powinna mieć jakieś znaczenie dla auto- ra-fantasty. Temat nie jest nowy, dość często zmuszony byłem tłumaczyć, dlaczego, moim zdaniem, nie warto budować świata od podstaw. Problem nie jest błahy; zdaje mi się, że wiele tekstów poległo właśnie dlatego, iż autor był przekonany o bra- ku jakichkolwiek ograniczeń. Skoro pisze fantastykę, to wolno mu fantazjować. To prawda, wolno. Wyobraźnia jednak winna znać granice, inaczej łatwo otrzymać pro- dukt będący materiałem badawczym raczej dla psychia- try niźli krytyka literackiego. Gdy ktoś pisze, powiedzmy, powieść fantasy, osadzo- ną w realiach średniowiecznych, powinien mieć pojęcie o tych czasach. Powinien wiedzieć, jak wygląda śred- niowieczna twierdza, średniowieczna zabudowa miej- ska, średniowieczne kiecki, potrawy, dzieła sztuki i oręż Realia historyczne i inne 131 (zwłaszcza oręż, szczególnie oręż, najkonieczniej luby oręż - bo w powieściach fantasy bohaterowie orężują się nieustannie). Autor powinien wiedzieć sporo o tym wszystkim nie dlatego, że musi opisywać zamki warowne takie, ja- kie były, miecze identyczne z oglądanymi w muzeach i stroje jak na starych obrazach. Powinien wiedzieć po to, żeby przytomnie wymyślać własne wersje wszystkie- go. Otóż, na przykład, średniowieczne fortece budowa- ne były w określony sposób nie dla czyjegoś widzimisię. Po prostu takie a nie inne budowle były odporne na sto- sowany ówcześnie sprzęt oblężniczy (z drugiej strony zaś - ów sprzęt dawał szanse zdobycia warowni, bo za- chodzi tu sprzężenie zwrotne). Jeśli autor bezmyślnie wprowadzi na przykład za- awansowane działa prochowe do okresu, gdy ich nie było, to karą za pozostawienie niezmienionych zamków średniowiecznych będzie logiczny uwiąd tekstu. Jest najzupełniej wykluczone, by rozwój artylerii odbywał się niezależnie od rozwoju architektury warownej; jasne, można opisać zderzenie dwóch cywilizacji, z których jedna przybyła z Księżyca lub zza oceanu i dysponu- je bronią, wobec której druga cywilizacja jest bezrad- na. Ale w obrębie jednej cywilizacji jako tako skuteczne działa muszą iść o lepsze z bastejami (a później bastio- nami) budowanymi zamiast dawnych baszt. Bo basteje były skutkiem pojawienia się dział; jest niemożliwe, by rozwój artylerii ognistej pozostał bez odpowiedzi. Kto tego nie wie - ten będzie wypisywał głupoty. Oto dla- czego trzeba mieć pojęcie o rozmaitych zależnościach, występujących w opisywanym okresie historycznym. 132 Feliks W. Kres Gdy autor jest świadom takich zależności, wtedy, oczywiście, z mniejszym lub większym powodzeniem, wymyślać może swoje własne wersje rozwoju artylerii i sztuki fortyfikacyjnej. Bo zna mechanizm i rozumie związki przyczynowo-skutkowe. Niektórzy o tym wie- dzą, jeszcze zanim na dobre przystąpią do pisania - do innych ta prawda nie dociera nigdy. Mam tu list od de- biutantki, która kiedyś przysłała teksty do Kącika...; trzymam ten list od dawna z zamiarem wykorzystania w sprzyjającej chwili i ta chwila właśnie nadeszła. Prościutko do absurdu - pisze Autorka H. - prowadzi też kopiowanie historycznej rzeczywistości w sposób zbyt drobiazgowy czy dosłowny - nie o to tu chodzi. Światy fantasy rządzą się własnymi prawami i chwała im za to, inaczej nie byłyby to światy fantastyczne. Najczęściej jed- nak czegoś się trzymać trzeba i tu dochodzimy do granic. Granic pomiędzy tym, co z rzeczywistości historycznej wy- korzystujemy, a co odrzucamy żeby nie narazić się na nie- konsekwencję. Niektórych rzeczy wyrzucić się nie da. Do tych należy choćby przybliżony czas pokonania konno czy pieszo określonej odległości. Oczywiście wiele sobie moż- na „dotworzyć", posługując się wyobraźnią i zdrowym roz- sądkiem po czym otrzymaną strukturę podlać sporą dawką magii i już! Gotowe! Tyle tylko, że... ogół nie może chodzić w magicznie krojonych i szytych gaciach z magicznej tka- niny uzyskiwanej z magicznego zielska etc. etc. Swoją dro- gą ciekawy pomysł, ale prowadzi prościutko do absurdu. Ot, co. Absurd zaś - to jeszcze nie fantastyka. Ponie- waż nie raz i nie dwa razy musiałem bronić tego poglądu przed czytelnikami, choćby podczas spotkań autorskich, przechowywałem przytoczony wyżej list równo rok Realia historyczne i inne 133 (datowany jest 19 czerwca '99), doskonale wiedząc, że nadejdzie dzień, gdy się przyda. No więc, proszę bar- dzo. Może niekoniecznie mam nierówno pod sufitem, nawołując do trzymania się JAKICHŚ realiów? Dziew- czyna doszła do swoich wniosków, posługując się tylko zdrowym rozsądkiem, i nie mam pojęcia, dlaczego przy- tomność umysłu nie mogłaby być regułą uniwersalną? A teraz - kiedy NIE NALEŻY trzymać się prawdy histo- rycznej. Otóż, moim zdaniem, nie należy trzymać się jej wówczas, gdy w grę wchodzą kategorie estetyczne. Ideały piękna były różne w różnych epokach i warto wiedzieć, jakie były - lecz zarazem trzeba zdawać sobie sprawę, że czytelnik żadną miarą nie zdoła utożsamić się z bohate- rem, który będzie wzdychał z miłości do grubej, bezzęb- nej i spoconej hrabiny, tłukącej wszy przy biesiadnym stole, sikającej w kucki wprost pod suknię i wypróżniają- cej się pierdliwie do kominka, skrywającej pryszcze pod pudrem, tłuste resztki włosów pod peruką, a smród nie- mytego cielska w oparach straszliwych perfum. W ten sposób opisując kobietę, można co najwyżej nawrócić faceta na autoerotyzm albo i zoofilię (zdrowa koza jawi mi się, przysięgam, bardziej pociągająca niźli to, co pokazałem wyżej). Co z tego, że taka jest prawda o XVII-wiecznej Francji, i nie tylko Francji?* Ktoś, kto zechce poznać tę prawdę, nie sięgnie po Trzech muszkie- terów lub ich fantastyczny odpowiednik, lecz po książkę * Nawiasem mówiąc, modny ostatnio pogląd o powszechnej niechę- ci do higieny w niektórych okresach historycznych bywa poglądem fałszywym; otóż nie wszędzie i nie wszyscy traktowali te sprawy tak samo. Lecz tutaj zależało mi na wyraźnym pokazaniu pewnego me- chanizmu - i stąd ekstremalny przykład. 134 Feliks W. Kres taką choćby jak Życie codzienne we Francji w czasach Ludwika XIV** (skądinąd gorąco polecam). Lecz my tutaj, w Kąciku..., nie gadamy przecież o litera- turze popularno- i stricte naukowej ani nawet o powieści historycznej. Krótko mówiąc: można trochę stylizować, można przemycić jakieś „smaczki" właściwe dla danej epoki, lecz łatwo tu przeszarżować. Autor musi podjąć decyzję: czy chce, by czytelnik przeżywał rozmaite roz- terki razem z bohaterem opowieści; czy też pragnie wy- chować czytelnika w duchu tolerancji wobec wszelkich kanonów estetycznych i zjawisk obyczajowych. A problem dotyczy nie tylko estetyki, obyczajowo- ści i etyki. Faktem historycznym jest także, na przykład, inne postrzeganie upływu czasu przez ludzi żyjących kilka wieków temu. Sześćdziesięcioletni człowiek był wówczas na ogół starcem i nikt nie powiadał o takim: młodo umarł. On sam uważał z pełnym przekonaniem, że pora już na to, by być zupełnie bezzębnym, półśle- pym i zniedołężniałym. Ale też odczuwanie upływu cza- su jest zjawiskiem wielce subiektywnym, wiążącym się najbardziej z tempem życia. Jak „przełożyć" tempo życia ze średniowiecznego na nasze? Zapewnić, że wtedy było inaczej - owszem, można. Ale przyjąć coś do wiadomo- ści, a wczuć się w konkretną sytuację, wejść w skórę da- nego człowieka, to dwie różne sprawy. Pozwolę sobie zgłosić wątpliwość, czy dwudziesto- stronicowe opowiadanko to wystarczająco obszerny po- ligon do przeprowadzenia takich ćwiczeń. Może lepiej Francois Bluche Życie codzienne we Francji w czasach Ludwika XIV, Warszawa 1990. Realia historyczne i inne 135 będzie pojęciu „starość" nadać wymiar współczesny? Jeśli autor uwzględni niektóre, wynikające z dłuższego czasu życia, konsekwencje, to taki zabieg niekoniecznie musi szkodzić opisywanej historii. Teraz rodzi się pytanie: czy wolno w ten sposób kła- mać albo - powiedzmy - przemilczać niewygodne fakty. Moim zdaniem, wolno. Bohaterowie książek fantasy nie posługują się językiem średniowiecznym, bo był- by to język dla osoby żyjącej w XX wieku zupełnie nie- zrozumiały, autor więc uwspółcześnia mowę bohatera, uciekając się co najwyżej do stylizacji. Podobnie chyba należy prezentować sposób postrzegania świata; moż- na zatem uwspółcześnić nieco domniemaną długość ży- cia albo gust bohatera książki, zwłaszcza że nie ma to w końcu większego znaczenia, jaki kanon kobiecej lub męskiej urody obowiązuje w przedstawionym świecie. Niechże tedy „piękna kobieta" lub „przystojny mężczy- zna" oznacza dla odbiorcy to, co przez te słowa rozumie. A i starość lub młodość można chyba czasem... no, właś- nie „przetłumaczyć" ze średniowiecznego na nasze. Teraz jeszcze kilka zastrzeżeń. Po pierwsze, nie zamie- rzam tu poskramiać niczyich ambicji. Jeśli ktoś uważa, iż podoła wyzwaniu i zechce stworzyć książkę ściśle trzy- mając się wszystkich realiów - droga wolna. Nie twier- dzę, że to niemożliwe; przekonuję tylko, że niezmiernie trudne. Trzeba wiedzieć o tym, że trudne. Wiedza hi- storyczna autora to jedno, zaś umiejętność nakłonienia czytelnika do podziwiania brzydoty, to rzecz całkiem inna. Po drugie, teksty fantasy nie są oczywiście jedyny- mi, gdzie obowiązywać muszą jakieś reguły. Literatura 136 Feliks W. Kres SF także podlega ograniczeniom, i to wcale nie mniej- szym, choć zwykle należy się tam trzymać raczej realiów technicznych niźli historycznych. JAKICHŚ realiów trzy- mać się trzeba. Poza polem grawitacyjnym mamy do czynienia ze stanem nieważkości; w próżni nie można oddychać, zaś skład atmosfery zdatnej do oddychania jest znany i ściśle określony. Silniki potrzebują paliwa; woda to tlen i wodór, a bomba atomowa nie nadaje się do wyburzenia budynku w centrum miasta. Wypisuję tu rzeczy z pozoru oczywiste, lecz muszę powiedzieć, że naprawdę znam takich, co kłócili się ze mną o podobne sprawy. „A dlaczego?" - pytali. „A może za dwa tysiące lat ludzie będą przystosowani do oddychania dwutlen- kiem węgla, a silniki będą obywać się bez paliwa?". Odpowiadam, że szkoda mi czasu na podejmowanie dyskusji z takimi argumentami; jest to jazda po ciem- ku w niewiadomym kierunku, istny zamek strachów. Gdzieś w tym mroku (intelektualnym) niechybnie znaleźć można pytanie „A dlaczego ludzie są ludzie?" i „Dlaczego trąbka to nie znaczy koń?" Nie mogę zaj- mować się czymś takim, bo mi to ubliża. Ludzi, którzy dowodzą, że można pisać beletrystykę, nie trzymając się żadnych reguł, bez żadnego punktu stycznego ze świa- tem, jaki znamy, odsyłam do wszystkich diabłów. Pozo- stańmy przy tym, że słowa mają określone znaczenie, a JAKIEŚ realia zachować jednak trzeba. JAKIEŚ - bo na koniec powinienem chyba przewidzieć i uprzedzić nieuchronne pytanie: JAKIE REALIA? Gdzie są granice? Do jakiego stopnia należy trzymać się realiów historycznych i innych, a gdzie można (trzeba?) odpu- ścić? Oczywiście odpowiem, że - nie wiadomo. Autor Realia historyczne i inne 137 jest bogiem swojej książki, może wszystko albo prawie wszystko, bo nic, oprócz własnej boskości, nie śmie go ograniczać. Lecz bogowie-literaci bywają bardzo różni, zaś najwięcej wśród nich zarozumiałych małych dusz- ków, których boskość jest, niestety, dość humorystycz- na. Nie wiadomo, gdzie są granice. Ale raz jeszcze chcę podkreślić, że słówko „fantastyka" nie usprawiedliwia wszystkiego. Gdy ktoś pisze „miecz", to nie może mieć na myśli widelca lub czegoś podobnego, bo na określe- nie widelca wymyślono słowo „widelec" i nic nie pomo- że usprawiedliwienie, że to jest fantastyka, więc może oni tam nosili coś na kształt dużych widelców i ruszali z nimi do boju. Skoro tak, to niech będzie napisane: wi- delce, duże widelce. Z kolei, gdy mamy tramwaje albo zgoła samoloty odrzutowe, zapewniamy tym samym, iż akcja nie rozgrywa się w starożytności, albowiem okre- ślenie „starożytność" nie ma zastosowania do czasów, w których jeździ się tramwajami. Rekwizyty obligują; słowa coś oznaczają. Świat przed- stawiony musi być spójny wewnętrznie i tu właśnie nieodzowna jest znajomość realiów danej epoki. Żeby zmieniać te realia, trzeba koniecznie wiedzieć, co i dla- czego się zmienia. I wreszcie - trzeba przewidzieć kon- sekwencje wprowadzonych zmian. Zresztą, zawsze mi się zdawało, że odrobina wiedzy żadnemu autorowi nie zaszkodzi. Tym razem naprawdę będzie bolało zamiast motta Obiecuję, że bez cienia litości będę masakrował w tym kąciku każdego, kto przyśle mi granie swej duszy, niepoparłe umiejętnościami. Feliks W. Kres Artyści i Rzemieślnicy, FENIX 3(82) 1999 (bo ktoś gotów powiedzieć, że nie ostrzegałem...) N ie wiem, jak sobie to wyobrażałem. No, Kącik zła- manych piór. Rubrykę, nie jakiś konkretny odci- nek. Myślałem, że gdy raz wygłoszę swoje zdanie na określony temat, to... No właśnie: to co? Co właściwie sobie myślałem? Ta rubryka ma swoich stałych czytel- ników, niektórzy towarzyszą jej od chwili, gdy powsta- ła. Ale inni? Nie mogę przecież wymagać, by każdy, kto po raz pierwszy sięga po Feniksa, zaopatrywał się od razu we wszystkie archiwalne egzemplarze i studiował moje wypowiedzi. Ale z drugiej strony - opadają mi ręce, gdy dostaję kolejną przesyłkę i znów od początku powinienem opowiadać... ech, o wszystkim. O Arty- stach i Rzemieślnikach; o zaimkach; o eksperymentach formalnych; o metaforach. Nie mam pojęcia, co z tym robić. Może, jak w niektórych serialach telewizyjnych - najpierw streszczenie poprzednich odcinków? Otrzymałem coś, co ma postać dość starannie wydanej własnym sumptem książeczki. Do tego list. Pisze Autor: Tym razem naprawdę będzie bolało 139 Chciałbym Państwu przedstawić owoce swojej kilkulet- niej literackiej pracy. Jest to ujednolicony zbiór opowiadań (tytuł), który może stanowić ciekawą pozycję wydawniczą z uwagi na poruszaną ogólno-kulturową, uniwersalną te- matykę, łączącą w sobie poszukiwania duchowe i refleksje nad kondycją jednostki we współczesnych po-post-komu- nistycznych i po-post-modernistycznych realiach. To pro- gramowe poszukiwanie jednolitej wizji świata jak dotąd jeszcze dokładniej realizuje wciąż powstająca powieść (tytuł), stanowiąca kontynuację myśli podjętej w tym zbiorze, a której fragmenty można przeczytać już w In- ternecie. O ile zbiór kończy się odwróceniem bohatera, od dostrzeganego przezeń świata, opierającego się na ogłu- szającym pędzie tabunów ludzi, do abstrakcyjnego „suk- cesu" i zwróceniu w stronę wnętrza, o tyle powstająca powieść wychodzi od sytuacji dziecięcej, pozornej wolno- ści. I tak dalej. Obywatele i Obywatelki. Kochani Bracia i Siostry albo lepiej: Rodacy! Nie każdemu musi się podobać moja działalność na tych łamach. Ale, jak Boga kocham, pro- szę sobie nie stroić ze mnie żartów. Staram się. Efekty są takie lub inne. Ale naprawdę STARAM SIĘ. Próbuję su- miennie wykonywać pracę, której się podjąłem. Starając się i sumiennie wykonując pracę, której się podjąłem, otworzyłem zbiór zawierający „programowe poszukiwanie jednolitej wizji świata" etc. Pierwsze zda- nie, na jakie się natknąłem (str. 5) miało postać: Patrząc na palce tych złotopiórych ptaków morskich otchłani i oceanicznych regentów obiecanego lądu rozu- miem jak nierozerwalny jest czas tutaj i teraz z tym, co jest prawdziwym mną. 140 Feliks W. Kres Oto jest poszukiwanie jednolitej wizji świata. Zerkną- łem na stronę poprzednią: Mówiłem cicho, aby nie stwarzać blokady dla dźwięków, a każde moje słowo potwierdzało dziwną opowieść w jaką wjeżdżaliśmy. Doznałem oczopląsu. Z tejże stronicy: Gnały tak muchomory i purchawki i baranki i aniołki z piórami w strzałach. Układało się to wszystko we wzo- ry, które potrafiły swobodnie i z gracją pięknej niewolnicy wciągnąć myśli i zawładnąć w swojej puszystości miecza- mi możnych świata. Wkurzyłem się. Tak, przyznaję. Nie jestem, k...., z ka- mienia. Pierwsza moja myśl była bardzo zwięzła: „Spadaj, facet! Spadaj z gracją pięknej niewolnicy, co wyciąga ten, tego... w swojej puszystości mieczami. Ale gnaj jak mu- chomorki i purchawki, bo jak ci z gracją wjadę w dziwną opowieść, to będziesz miał... no, pióra w strzałach". Potem mi trochę przeszło. Spoko, dzidziuś - powie- działem sobie. - Pykaj to. Więc pyknąłem. Chcę tu zwrócić uwagę, jak istotne w życiu jest opa- nowanie. Trzeba umieć nad sobą panować. Bo człowiek, Kochani, człowiek to nie jest dzikie zwierzę. Panować musi nad sobą. Umieć musi. Zacznę sentencjonalnie: w życiu różnie bywa. Jedni mają z górki, inni znów pod górę. Ja już nawet się nie zżymam na autorów, którzy - całkiem wyzuci z samo- krytycyzmu - przysyłają mi teksty godne pożałowania. W końcu po to jest ta rubryka. Gdyby każdy sam po- trafił ocenić swoją pracę, to mój Kącik... nie miałby ra- cji bytu. Tym razem naprawdę będzie bolało 141 Ale czasem opadają mi ręce, bo już o czymś mówiłem, pisałem. Trąbiłem! Mam zaczynać wszystko od począt- ku? Pryzmy, sterty, całe kopce, setki stron, albo i tysiące - właśnie tyle miałbym w domu tekstów podobnych do omawianego (gdybym, rzecz jasna, pragnął to wszystko trzymać). Nie mam pojęcia, skąd moda na bełkot. Gdy- bym w okładki cytowanego wyżej dzieła wsadził parę stroniczek wziętych z tej wielkiej pryzmy, to nikt, przy- sięgam - NIKT oprócz autorów, nie zauważyłby, że coś nie gra. Że tu jest obcy wtręt, a tu chyba czegoś brakuje. Te dzieła są wszystkie takie same. Zbudowane ze zdań, które nic nie znaczą, zdań wydumanych, nieczytelnych, popapranych i popierdzielonych, pięknych i głębokich w zamyśle autora, a w istocie tylko pogiętych. Co ja się naczytałem takich rzeczy, dobry Boże! Jeśli każde słowo z tych tekstów niszczy w mózgu bodaj jeden neuron, to już jestem bezneuronowy. I odpuściłbym, ratując te neurony. Odpuściłbym au- torowi; zmilczał, wyrzucił przesyłkę ukradkiem, spalił w umywalce albo w wannie ciemną nocą. Ale ten list, ten list! Ten nieszczęsny list, list-potwór, list-oprawca! Straszny list, niebywały... ach, nie mogłem! Nie mogłem zostawić człowieka, który przeprowadził „programowe poszukiwanie jednolitej wizji świata". Zwłaszcza że czło- wiek ten na końcu apeluje: Byłbym wdzięczny za udzielenie mi jakichkolwiek wska- zówek dotyczących możliwości znalezienia wydawcy dla tego zbioru. I dalej: Chciałbym przy tym także poinformować o organizowa- nych przeze mnie odczytach, podczas których z tekstami 142 Feliks W. Kres łączę delikatnie Jazzową muzykę elektroniczną... Jeśli w mocy Państwa byłoby udzielenie mi jakichkolwiek wska- zówek co do możliwości zorganizowania takowych odczy- tów, lub wieczorów autorskich, byłbym wdzięczny za to tak, jak i za każdą inną formę oferowanej mi pomocy. Prośba jest uprzejma (Jeśli w mocy Państwa... był- bym wdzięczny...); autor to nie jakiś gbur i cham. Z tym większą przykrością muszę rzec (po męsku): Kolego, PO MOIM TRUPIE. Prędzej rozbiłbym sobie głowę, do skut- ku waląc nią o parapet, niż zorganizował Ci spotkanie autorskie. Nawet, gdybym mógł. Bo widzisz, spłodzić jakieś dzieło, choćby bezwartościowe, każdemu wol- no i biłbym się o Twoje prawo do tego. Powiedz, że ktoś Cię szykanuje i zabrania pisać, a natychmiast stanę przy Tobie i wspólnie damy wycisk tej gnidzie. Zyskasz sprzymierzeńca w walce o powszechne prawo do wy- pisywania... a, czegokolwiek zgoła. Ale trafisz na prze- ciwnika, gdy zechcesz wydać to „cokolwiek". Jestem wrogiem takich publikacji; wydawcy i redaktorzy pism odpowiadają za to, co drukują. Nie autorzy! Autor może być nawet świrem; wolno mu. Ktoś to jednak kwalifi- kuje do druku, powiada: „Dobre! Bierzemy". Takiemu komuś mógłbym pogruchotać kości, bo jest przekup- ny bądź niekompetentny, bo zaśmieca rynek. Bo wciska buble niewinnym, ciężko pracującym ludziom, którzy do księgarni przynieśli pieniądze. Bo sprawia, że obok wartościowych książek na półkach leżą nie tyle książki słabe, co wręcz śmieci, zniechęcające do lektury w ogó- le. Nie oczekuj, że stanę się kimś, kto popiera podobny proceder, kto pomaga w nawracaniu ludzi na analfabe- tyzm, sprawia, że uciekają od literatury. Ja przecież... no, Tym razem naprawdę będzie bolało 143 cholera, ze wszystkich sił próbuję w tej rubryce nauczyć szacunku do pisania. Nadal krótko, zwięźle i po męsku: Twoje dzieło to nieporozumienie. Jest bezwartościowe zarówno z lite- rackiego, jak i intelektualnego punktu widzenia. Ale na- wet nie to najbardziej mnie przeraża. Przerażasz mnie Ty, chłopie. Jako autor. Nie potrzebujesz mojej oceny, bo sam ją sobie dawno wystawiłeś (udzielasz się przecież publicznie; odczyty - czy nie tak?). To zakrawa na me- galomanię. Odczyty? Spotkania autorskie? Przecież ko- lejność winna być chyba odwrotna: najpierw czytelnicy uznają Twoje książki za wartościowe, potem przyjdą rozmawiać z Tobą. Istnieje na świecie tylko jedno miej- sce, gdzie dzieje się na odwrót: to Hyde Park (a ostatnio jeszcze Internet, wielce do tamtego podobny). Wolno tam każdemu wygłaszać, co mu ślina na język przynie- sie - czyli właśnie są to miejsca stworzone specjalnie dla Ciebie i autorów tego formatu. Gdzie jeszcze chcesz wy- stępować i z jakiego, dobry Boże, powodu? Co mogę powiedzieć na koniec? Wszystko na ten te- mat już kiedyś napisałem - zdaje się więc, że masz pecha, nie dysponując kompletem numerów Feniksa. Musisz mi teraz wybaczyć, że nie będę zanudzał stałych Czytelni- ków tej rubryki sądami, które już raz (żeby raz!) zostały im przedstawione. Przypomnę tylko, co mówiłem o ję- zyku takim, jakiego używasz w swym dziele. Jest to język okropny, pretensjonalny, zadęty, nienoszący nawet śladu literackiej urody. Tak piszą ludzie, którzy nic nie mają do powiedzenia, więc próbują zamaskować tę próżnię, mnożąc ponad rozsądek i potrzebę figury retoryczne, czyniąc wywód niezrozumiałym od pseudobarokowych 144 Feliks W. Kres zawijasów-zakrętasów. Takich tekstów dostaję całe mnó- stwo: są to teksty autorów, którzy nie są w stanie napi- sać normalnego, dobrego i mądrego opowiadania, więc uciekają w quasi-eksperyment, udając, że coś się tam kryje. Ale nic się nie kryje, niestety. To banalna sztuczka, na którą może nabrać się kolega z podwórka, ale nie na- bierze się wyrobiony, czy choćby tylko pozostający przy zdrowych zmysłach czytelnik. Cóż dopiero niebiorący prochów wydawca, redaktor lub krytyk literacki. Ale masz zarazem trochę szczęścia, bo gdyby nie list załączony do dzieła - wyrzuciłbym je po prostu, nie pi- sząc Ci ani słowa. Albowiem na tym polu moja cierpli- wość została już wyczerpana. Czas na reformy? T eksty, które dostaję, podzielić można według róż- nych kryteriów, ale najprostszy podział to oczywiś- cie - na dobre, średnie i złe. Największy kłopot mam ze średniakami. Rokujących nadzieje autorów od- syłam do redaktorów prozy polskiej, pisząc coś w ro- dzaju: „Spróbuj, może ktoś kupi". Grafomanów-nieuków posyłam do diabła. Ale ta trzecia kategoria? Sporo tego. Najczęściej w owych tekstach język jest dość przyzwo- ity... i to już właściwie wszystko, co mogę ocenić albo ra- czej: o czym mogę powiedzieć autorowi. Żeby uczciwie i dokładnie przeanalizować opowiadanie - średnio jest to kilkadziesiąt (20 lub 30) stron - musiałbym dwukrot- nie przeczytać je od dechy do dechy, porobić notatki na marginesach, zaznaczyć fragmenty i napisać obszerną recenzję. Dlaczego nie? Ale na obszerne recenzje nie mam miejsca. Zresztą, nawet gdybym miał, to z samej recenzji niewiele wynika. 146 Feliks W. Kres Dowie się autor, co sknocił, ale już nie przeczyta ani słowa o tym, co zrobić, żeby było lepiej. Nie mogę więc zająć się omawianiem takich spraw jak budowanie na- pięcia, zwroty akcji, kreacja bohatera głównego i postaci drugoplanowych, logika tekstu, przesłanie, pointa. Więc czasem zdaje mi się, że cały ten Kącik... to jedno wielkie bicie piany. Tak naprawdę najwięcej skorzystać mogą kompletni nieudacznicy. Jeśli ktoś trzech zdań na krzyż sklecić po polsku nie potrafi, to sposób, w jaki wykreował - albo nie wykreował - bohatera, nie ma żadnego znaczenia, podobnie jak przesłanie i zwroty akcji. Taki człowiek przeczyta sobie, że powinien układać dachówki i po- słucha dobrej rady albo nie. Lecz przynajmniej dowie się wszystkiego na temat swego pisania. Do pozostałych mogę robić miny i pochrząkiwać znacząco. A najśmiesz- niejsze, Kochani, najśmieszniejsze jest to, że ta rubryka jest właśnie dla „średniaków". Przecież nie dla autorów, którzy radzą sobie beze mnie. I nie dla tych, którym naj- wyżej trzeba skrócić męczarnie (skracam czasem, ale jest to raczej zadanie pani od polskiego). Prowadzę tu kącik dla obywatelek i obywateli, z których coś może by i było, tylko trzeba im udzielić paru rad, przede wszyst- kim zaś posłużyć rzetelną opinią. A właśnie tacy ludzie nie dostają ode mnie nic. Albo dostają bardzo mało. Piszę o tym wszystkim, bo z listów, jakie otrzymu- ję wraz z tekstami, przebija naiwna - wybaczcie mi, ale taka właśnie - wiara, że prowadzący tę rubrykę mądra- la powie, co robić, żeby było lepiej. Niestety, nie powie. Musiałby usiąść z autorem i gadać z nim przez pół dnia, Czas na reformy? 147 czyli urządzić warsztaty literackie. A nie urządzi, z wielu różnych powodów. Krótko mówiąc, odnoszę wrażenie, że eksperyment, jakim była ta rubryka, nie wypalił. Trzeba zmienić formułę, tak mi się wydaje. Albo dać sobie spokój - bo to nie jest w porządku, że ku uciesze gawiedzi rozdaję całusy i kopniaki, nie uzasadniając należycie, dlaczego to robię. Czekam na rady, propozycje i opinie. Może, za- miast zdawkowo recenzować dziesięć opowiadań, po- winienem w każdym odcinku zająć się tylko jednym? Wybrać najbardziej obiecujący z nadesłanych tekstów i przeanalizować go tak dogłębnie, jak tylko się da? Me- toda stosowana dotychczas ma tę niewątpliwą zaletę, że każdy, prędzej czy później, przeczyta cztery zdania skierowane właśnie do niego, o jego własnym utworze. Wady już wymieniłem; cztery zdania, no tak, cztery zda- nia, z których nic konkretnego nie wynika. Aż dziw, że nikt nie napisał mi dotąd, że dziękuje za taką opinię. Za- raz bym wysłał takiemu paczkę z pomarańczami i doło- żył konserwę rybną. POCZTA „S." (Medium): Żałuję, ale to jest język szkolnego wy- pracowania. Zdania ledwie poprawne; trudno nazwać ten tekst literaturą. W pewnym momencie do baru we- szło dwóch, podejrzanie dobrze wyglądających typów - to Twoja norma, niestety. Z takich zdań nie wysmażysz opowiadania, co najwyżej jakiś... no, tekst. 148 Feliks W. Kres M.K.P. (Mandola): W pierwszych trzech zdaniach mam ekran portera (chyba powinien być: kufel?), stan staży, datasferę oraz SI statku. Nic z tego nie zrozumia- łem i poczułem ból w każdej cząstce ciała humanoida - łatwo zgadniesz, do czego piję. Nie mam nic przeciwko science fiction, ale nie potrafię tego ocenić. Odrzucają mnie teksty pisane takim pseudotechnicznym żargo- nem, nigdy nie byłem w stanie przeczytać podobnego dzieła. Przykro mi, że zawiodłem Twoje oczekiwania, ale po prostu nie wiem, czy to jest dobra proza. Może do- bra; może są miłośnicy literatury zbudowanej ze zdań takich jak: „Powstały przepięcia pod wpływem fluktu- acji zerowych pasm temporalnej przestrzeni aktywnej" (to moje, przed chwilą sam wymyśliłem i bardzo pro- szę podziwiać, rozumienie nie jest konieczne). Zwracam uwagę, że jest to zdanie zbudowane zgodnie z wszelki- mi regułami gramatyki i ortografii, więc z formalnego punktu widzenia poprawne. P.C. {Czarne zastępy): Dość przyzwoicie napisane. Jednak, może jestem przewrażliwiony, ale naprawdę męczą mnie rozliczne metafory. Zawsze mi się zdawa- ło, że przenośnia jest figurą używaną stosunkowo rzad- ko (oczywiście w prozie). Czytelnicy Kącika... gotowi pomyśleć, że obcinam z miejsca każdego, kto posłuży się jakąkolwiek figurą retoryczną - ale to nieprawda. Jeśli tylko mogę, to odpuszczam. Ale tutaj... Dlaczego ostrze topora musi być „zdradliwe"? Zdradliwe półkole ostrza. No, dlaczego zdradliwe? Proszę mi wytłumaczyć, kiedy i kogo zdradza to półkole, a kiedy, dla odmiany, jest lojalne. A co to znaczy: Finezja opływowych kształ- tów zespolona wraz z barbarzyńską ekspresją'? No, tak po Czas na reformy? 149 ludzku, w prostych, żołnierskich słowach. Co to znaczy? Co to takiego, ta ekspresja zespolona wraz z finezją? M.K. z O. (Świerki w szarości): Na Twoje pytanie od- powiadam: nie, to nie jest właściwa droga. Zresztą, to w ogóle nie jest droga, nie wydaje mi się, żebyś dokądś zmierzał. Pierwsze zdanie Twego tekstu brzmi: Pragnie- niem wielu ojców jest by własny syn zechciał pójść w jego ślady. I użycie takiego zdania w wypracowaniu ozna- cza obniżoną ocenę z polskiego. Nieco dalej czytam, co następuje: Tylko jeden z nas mógłby wspiąć się tak wyso- ko w hierarchi, by dorównać lub przewyższyć ojca. Uda- na próba Ordela zbliżyła go do tego, i doskonale pogłębiła moją stanowczość. I jeszcze: Zeszłej zimy dostąpił pró- by o status Strażnika. Chłopie kochany: jeżeli zdania są niestylistyczne, niegramatyczne, a ponadto robisz błę- dy ortograficzne i interpunkcyjne, to wyjaw mi, proszę: jaka jest Twoja mocna strona? Co skłoniło Cię, by sięg- nąć akurat po pióro, a nie, powiedzmy, dłuto, kielnię, pędzel albo śrubokręt? Według mnie, sprawa jest zu- pełnie beznadziejna. Nie przysyłaj mi kolejnych, popra- wionych i rozwiniętych wersji tego tekstu, bo to mija się z celem, naprawdę. Uważam, że z Twojego pisania nic nie będzie. R.Ch. z G. (Pomrownik...): Na poziomie języka wyglą- da to dość przyzwoicie (nie licząc metafor, nieśmiertel- nych metafor, które naprawdę mógłbyś sobie odpuścić; Ty i wszyscy inni rzeźbiący w języku), nie ma więc prze- szkód, byś próbował pisać dalej. W tekście rażą mnie wulgaryzmy, a raczej ich nadmiar. Nie jestem święty, uważam, że dosadne słówka bywają przydatne, a nawet niezbędne - skoro są, to można ich używać. Ale tutaj nie 150 Feliks W. Kres znajduję powodu, dla którego Ewa przed lustrem musi myśleć wyglądam jak kurwa zamiast jak dziwka; z kolei Chrystian w barze może kombinować, jak ujebać Wa- łeckiego, bo taki sposób myślenia buduje postać bohate- ra, ale chuja, kurwę i dupę mógłbyś już sobie odpuścić, nie ma powodu, by przytaczać to wszystko z taką pie- czołowitością (ja tutaj przytaczam po to, by pokazać, o jakie nagromadzenie słówek chodzi). A przecież oglą- damy tylko wierzchołek góry lodowej; nie wiem, czy jest w Twoim opowiadaniu postać, która nie nosi w gębie parszywego języka. Teraz inne grzechy. Tekst jest wydumany i pokręcony, dlaczego nie opowiesz tej historii normalnie, po co te wszystkie sny, pierwszy, drugi i trzeci? Wreszcie zbrod- nia najcięższa: przynudzasz. W dziesięciostronicowym tekście nie może łazić dziesięciu facetów, z których ża- den nie obchodzi czytelnika. Wystarczy jeden facet, ale taki, któremu warto będzie kibicować. Albo którego czytelnik znienawidzi. Wbrew temu, co Ci się wyda- je, w świecie telewizji, literatury masowej i gier kom- puterowych rzadko trafia się historia tak niezwykła i ciekawa, by odbiorca chłonął ją z zapartym tchem. Na- tomiast dzieje banalnej zdrady małżeńskiej albo wypra- wę do dentysty można przedstawić tak, by wszystkich kompletnie zatkało. Wbij więc sobie do głowy, że nikogo nie interesuje, o czym opowiadasz. Ważne jest, w jaki sposób to ro- bisz. W jednym miejscu piszesz: Oczy błyszczały im jak w tandetnym melodramacie z Leonardem Di Caprio - więc zapewniam Cię, że tandetny melodramat z Di Ca- prio zaciekawi bardzo wiele osób, bo chociaż tandetny, Czas na reformy? 151 to będzie jednak przyzwoicie zagrany i wyreżysero- wany (p. Titanic, film o fabule tandetnej co się zowie). A Twoje opowiadanie, tymczasem, nie zaciekawi niko- go, bo chociaż nietandetne... Sam rozumiesz. Na koniec pointa. Słabiutka - a to dlatego, że (jak powiedziałem) nikogo nie obchodzą byle jak naszkicowani bohatero- wie tego opowiadania. A skoro nie obchodzą, to może im się przydarzyć cokolwiek. Jan Kowalski z Radomia złamał nogę. No co, przykro Ci z tego powodu, Auto- rze? Jeśli przykro, to bardzo zdawkowo. Wrócę jeszcze do owych Snów. Sen drugi zaczyna się tak: Nasza radość odeszła. Chyba. Nie jesteśmy pewni. Lecz idziemy dalej i być może jej śladem. Rozmawiamy o kręglach, patrzymy na siebie i za siebie patrzymy z jesz- cze większym strachem. Erwin Rommel kuśtyka (tutaj powinno być: utyka - FWK) na tę właśnie nogę, któ- rą swego czasu wysuwał do przodu, kiedy niebo spadało na zwrotnice miast, z wielkim zacięciem, ale bez powodu. Rommel patrzy na ziemię, później w nasze twarze, w któ- rych zaciekawienie skwierczy jak pochodnia. (No, gratu- luję przenośni, a i porównanie - oho ho! Po co się tak kompromitujesz? Ile tysięcy stron zapisałeś w życiu, że bierzesz się za żonglerkę słowami? Przecież nie potra- fisz żonglować, jesteś jeszcze w literackim przedszkolu. Dlaczego więc używasz technik z górnej półki?) Wszyst- kiemu zaprzecza, but wskazuje palcem i uparcie powtarza, że to właśnie on go tak obciera. Nie chce go jednak zdjąć. Powiada - buty to grunt, grunt to wojna, a wojna to Ord- nung. No i co Ty na to? Ale tak szczerze, bracie: ciekawe to jest? Czyjaś radość odeszła, więc rozmawiają o kręg- lach, Erwin R. jak diabełek z pudełka, a niebo spadało 152 Feliks W. Kres na zwrotnice miast. Zaciekawienie skwierczało, chociaż mogło śpiewać, pierdzieć lub stepować. To tylko słowa, słowa i słowa, czasem nieporadnie użyte, ale zawsze wy- zute z treści - bo czytelnik nie wie, o czym ani o kim tak pierdzielisz, i nie dowie się nigdy, bo przeczyta trzy lub cztery zdania, po czym ominie cały fragment. Nud- ny, niezrozumiały, popaprany. Nikt nie zabroni mu prze- skoczyć wzrokiem na następną stronę - a tam znajdzie kolejny pasztet i wtedy pośle Cię do czarta, bo w piśmie lub antologii jest kilka opowiadań i nie musi czytać wła- śnie Twojego. Dlaczego tak wielu autorów nie chce przyjąć do wia- domości, że czytelnik nie szuka w opowiadaniu ka- lamburów, zagadek i rebusów? Od tego ma Tygodnik Szaradzisty. Tekst literacki nie powinien być bzdurny i wyzuty z wszelkiego przesłania, ale trzeba sprzedać je po prostu przystępnie. (')' C 'ześć Kresie! Chciałabym Cię prosić, żebyś w któ- rymś „Kąciku..." poruszył problem... wykrzykników i wielokropków, których niektórzy młodzi twórcy nadużywają w sposób katastrofalny. Bardzo fajny i miły list, choć, niestety, nie pachniał perfumami (pozdra- wiam Cię, A.!). Podobnych listów - mam na myśli za- warte w nich postulaty - otrzymuję sporo. „Napisz o tym albo o tamtym, zwróć uwagę na to lub owo...". Są to często propozycje warte uwagi, a gdy dołożyć do nich moje wła- sne pomysły, powstanie całkiem niezła bomba - będzie to jednak bomba rozpryskowa. Sto drobnych spraw; jak od- palić podobny ładunek? Wielokropki i wykrzykniki - to nie jest temat, który wypełni cały Kącik... Co potem? Pięć zdań o tym, jak przygotować tekst dla redakcji (padła i taka propozycja). I jeszcze dziesięć zdań - o czym? Boję się, że zacznie to przypominać rupieciarnię. No dobrze, swoim zwyczajem zacząłem od biadole- nia, żeby nikt, broń Boże, nie pomyślał, że jest mi lekko 154 Feliks W. Kres na świecie. Ale jakoś sobie poradzę. Tak naprawdę prag- nę tylko usprawiedliwić się przed Czytelnikami, którzy przysyłają mi w listach rozsądne i ciekawe propozycje, a potem nic się nie dzieje, kamień w wodę. Więc - za- pewniam - wiele listów wetknąłem w „jeża" na biurku i czekają na lepsze czasy. Aż wymyślę, co z nimi zrobić. Spróbuję dzisiaj rozprawić się z tymi nieszczęsny- mi wielokropkami i wykrzyknikami; napiszę też tro- chę o interpunkcji w ogóle. Autorka cytowanego listu ma słuszność - nadużywanie wielokropków to norma u debiutujących autorów. Ale nie robiłbym z tego dra- matu; większość wielokropków skreśli redaktor, a jeśli tego nie zrobi - to trzeba mieć pretensje do redaktora. Z czasem prawie każdy autor sam zaczyna dostrzegać, że coś z tymi wielokropkami jest nie tak. Wydaje mi się, iż problem tkwi właśnie w braku doświadczenia; na po- czątku młodemu twórcy zdaje się, że każde zdanie jego utworu jest ważne i wieloznaczne, podkreśla więc tę wieloznaczność... bo to ma być takie niedopowiedzia- ne... wieloznaczne właśnie... Sami rozumiecie, otóż te wielokropki... Niestety, tekst wygląda przez to sztucznie, a czytelnik łatwo się irytuje (choć przeważnie nie wie, co właściwie go wkurza i dlaczego utwór „źle się czyta"). Tak naprawdę wielokropek, moim zdaniem, powi- nien pojawiać się niemal wyłącznie w dialogach, a jako zasadę polecam: jeśli może go nie być, to skreśl. Zmę- czony, zziajany posłaniec, mówiący urywanymi zda- niami; ciężko chory człowiek, krztuszący coś z wielkim wysiłkiem; ktoś, komu niegrzecznie przerwano. To nie jedyne, ale najczęstsze sytuacje, w których użycie wielo- kropka jest uzasadnione, a nierzadko nawet niezbędne. (...?),! 155 W komentarzach odautorskich - ostrożniej. Choć, oczy- wiście, zaznaczę, że i w tym wypadku nie istnieje jakaś nadrzędna reguła, szablon, który można łatwo zastoso- wać. Bywa, iż autor naprawdę chce dać czytelnikowi coś do zrozumienia i sygnalizuje to wielokropkiem. Z wykrzyknikami sprawa jest trochę inna. Nie tak daw- no (pięć lat temu - z wiekiem określenie „nie tak daw- no" nabiera, jak widać, specjalnego znaczenia) naczelny tego pisma pogonił mi kota, po przyjacielsku i prywat- nie recenzując maszynopis najnowszej powieści (chodzi- ło o Północną Granicę). Trzasnąłem tam scenę bitwy, ale taką z wykopem, akcja nabrała tempa - więc postawiłem wykrzyknik na końcu każdego zdania. Wydało mi się, że powinienem - jako narrator - komentować tę bitwę jak sprawozdawca sportowy mecz; że te wykrzykniki zobra- zują szybkość lawinowego rozwoju wydarzeń. Można by więc powiedzieć, iż miałem jakąś artystyczną wizję, świadomie używając pewnych środków do osiągnięcia założonego celu. Ale, koniec końców, po zażartej dyskusji uwzględniłem wątpliwości życzliwego recenzenta i część wykrzykników skasowałem. Zaś tytuł powieści przyto- czyłem tu celowo - bo otóż, jeśli istnieje jakiś wariat, któ- ry ma oba wydania tej książki (lub też trzyma na półce wydanie pierwsze, a kolega, na przykład, ma wydanie drugie), to może sobie porównać. Przygotowując wzno- wienie, jąłem kreślić od nowa, aż wyrzuciłem z finałowej bitwy prawie wszystkie wykrzykniki. Patrząc z dystansu (a może po prostu starszy o pięć lat i dojrzalszy o pięć lat jako pisarz?), doszedłem do wniosku, że użyte środki nie wiodą do celu. Opis bitwy dzięki wykrzyknikom nie nabrał tempa, wydał mi się za to cokolwiek egzaltowany. 156 Feliks W. Kres Taka właśnie przepaść - bywa - zieje między tym, co au- tor sobie założył, a tym, co mu wyszło. No dobrze. Proszę wybaczyć, że rozwiodłem się na temat własnej książki, a raczej własnych potknięć. Ale chciałem dowieść, że nie tylko debiutanci nadużywa- ją niektórych znaków interpunkcyjnych i trzeba bardzo uważać z poklepywaniem ich po ramieniu („Spoko, mło- dy, jak trochę podrośniesz, to ci przejdzie!"). Przecież, pisząc Północną Granicę, miałem za sobą kilkanaście lat pracy w tej branży i kilka wydanych książek. Inna spra- wa, że w opisywanym przypadku chodzi o błędną (jak dziś sądzę), niemniej świadomą decyzję autora. Stary au- tor tym, między innymi, różni się od młodego, że swoje głupoty wypisuje z pełną premedytacją; debiutant naj- częściej nawet nie wie, iż robi coś dziwacznego. Chcę powiedzieć - a zmierzam do podsumowania - że wiek i staż nie czynią nieomylnym; znacznie łatwiej wytknąć komuś jego błędy, niż samemu ustrzec się przed nimi. To dlatego wielu świetnych, skądinąd, kompetentnych re- cenzentów nie jest w stanie napisać książki (takiej, którą dałoby się czytać). Jeszcze o interpunkcji. Może o przecinkach, bo to temat ciekawy. Powiem coś, co niejedną osobę zbulwersuje: otóż, moim zdaniem, nie istnieją żadne czytelne zasady stawia- nia przecinków, reguły tym rządzące można interpretować tak różnie, że - na dobrą sprawę - prawie nie ma reguł. Są trzy, cztery żelazne, niepodlegające dyskusji zasady - cała reszta to jakaś magma. Raz jeszcze powołam się na własne doświadczenia i opowiem pewną anegdotę. Przez wiele lat pisałem opowiadania i większość z nich publikowałem w jednym piśmie. Redaktorka obrabiająca (...?),! 157 moje teksty miała zupełnie inne wyobrażenie na te- mat interpunkcji niż niżej podpisany. Ale „dotarliśmy się" w końcu, niczym mąż i żona; przyjąłem po prostu jej metody, bo skoro i tak miała zrobić swoje... Zresztą, nigdy nie uważałem, że jestem jakoś specjalnie mocny w interpunkcji, skorzystałem więc z okazji, by się trochę doszkolić. Ale zdarzyło się, że po latach wznowiłem jed- no z opowiadań w innym piśmie, dając już nową wersję, tę po redakcji - ale w nowym piśmie też była redaktorka i pokreśliła prawie wszystkie przecinki, dostawione przez tamtą, i wstawiła swoje po swojemu, i tekst zaczął mocno przypominać pierwszą wersję, tę starą... Nie chcę przez to powiedzieć, że któraś z redaktorek była niekompetentna. Moim zdaniem, w grę wchodziły różnice interpretacyj- ne. Z przecinkami zazwyczaj jest tak, jak z szefem i mło- dą podwładną: dziewczyna pierwsza może powiedzieć „dzień dobry", ale jeśli zrobi to zwierzchnik, to też będzie w porządku, zgodnie z regułami dobrego wychowania. Słowem, jeśli ktoś ma ochotę, może sobie poczytać o zasadach interpunkcji, jakieś tam pojęcie mieć trze- ba, ale po pierwsze: znajomość tych zasad nie zastąpi naturalnego wyczucia; po drugie, tekst po redakcji i tak będzie wyglądał inaczej, bo osoba redagująca musi do- wieść, że nie je darmo chleba i urządzi interpunkcję po swojemu. Odradzam więc wszczynanie wojen o prze- cinki. Naprawdę szkoda amunicji. A wreszcie (i przede wszystkim) - twórcy nie są od tego. Nad tekstem trze- ba pracować; tekst świadczy o autorze. Ale od zgłębia- nia najskrytszych tajemnic przecinkologii stosowanej są ludzie, którzy biorą za to pieniądze i uważam, że należy korzystać z ich pomocy. Przecież książka jest 158 Feliks W. Kres wspólnym dziełem autora, redaktora, grafika, wydaw- cy i drukarza. Korzystając z okazji, przypomnę, że tekst opowiada- nia lub powieści to dopiero półprodukt. Jeszcze kupa lu- dzi musi się nabiedzić, nim czytelnik dostanie do ręki książkę lub świeży numer pisma. A bodaj nie istnieje na świecie takie dzieło, którego wydawca nie mógłby skno- cić, ani takie, którego nie mógłby poprawić. Bywa, że au- tor przeklina wydawcę, ale bywa też, że go błogosławi. A najczęściej po prostu każdy z nich robi swoje i po za- kończeniu roboty mogą razem napić się piwa. Bez bło- gosławieństw, ale i bez klątw. Wróćmy do interpunkcji. Jeszcze słów kilka o ma- nierach, ewentualnie - o indywidualnym stylu autora. Istnieje cienka linia odgradzająca manierę od stylu, ale trudno jednoznacznie wskazać, gdzie przebiega. Po raz ostatni napiszę o sobie (mój tekst Czytelnik ma akurat przed oczami, tekst publicystyczny co prawda, ale to nie szkodzi). Charakterystyczną dla mnie cechą jest używa- nie wielu średników i myślników. Styl to - czy manie- ra? Nie stronie też od nawiasów w miejscach, gdzie kto inny użyłby przecinków bądź myślników; być może na- wiasów nadużywam. Ale, na szczęście, język jest tworzy- wem podatnym na obróbkę jak żadne inne. Prawie wszystko zrobić można na sto różnych sposo- bów - i żaden z tych sposobów nie musi być zły, choć na pewno nie wszystkie są tak samo dobre. Zważyć i zmierzyć tego na szczęście niepodobna. Piszę w kółko „na szczęście" - albowiem atrakcyjność prozy to poję- cie w dużej mierze subiektywne. Proza „ma się czytać"; wszelkie rządzące pisaniem reguły nie są wymyślony- (...?),! 159 mi ku udręce autorów ograniczeniami, lecz przeciwnie: stoją na straży czytelności dzieła. A problemy w rodzaju „przecinek czy myślnik" to, tak naprawdę, są głupstew- ka. Przeważnie może być tak, siak... albo ptak. POCZTA K.P. z L. (Turyści i in.): Znalazłem parę usterek tech- nicznych, ale to nie język jest Twoim problemem. Nie wiem, co nim jest. Te miniaturki nie wciągają, opowia- dasz swoje historie jakoś tak... zdawkowo. Piszesz mi w liście, że nie przepadasz za pracą nad skończonym tekstem - może tu tkwi przyczyna? Staram się nie su- gerować tym, co autorzy wypisują w listach, raczej więc odpada możliwość, że zbytnio przejąłem się Twoją wy- powiedzią na temat metod pracy... Po prostu odniosłem wrażenie, iż opowiadasz swoje historie za szybko, nie- dbale, przykładając wagę raczej do treści niż do formy. A tymczasem to ma być LITERATURA PIĘKNA. Zresztą, treść też jest taka sobie; no nie wiem... Fatalnego recen- zenta sobie wybrałeś, formuła short story nigdy mnie nie pociągała i być może za wysoko zawieszam poprzecz- kę. Lecz wydaje mi się, że jedno-, dwustronicowy utwór musi powalać na kolana, olśniewać, zaskakiwać, przy- gnębiać lub budzić rozterki... Inaczej - co to ma być? Przepraszam bardzo: czytadło? Jednostronicowe? G.Ż. (Arena i in.): Język może być, a treść jest przy- zwoita i właściwie podobają mi się te teksty. Mam tyl- ko jedną prośbę: nie przenoś na grunt literatury manier rodem z Internetu. Jeśli nie chce Ci się ustawić wcięć 160 Feliks W. Kres akapitowych i zbyt wiele wysiłku kosztuje, Twoim zda- niem, zaczynanie dialogów wielką literą, to zabieraj się z mojego podwórka. Pisanie, niestety, wymaga cza- su i zaangażowania, to nie jest lista dyskusyjna, gdzie ptaszki i znaczki przeplatają się ze słowami. Być może Internet to pożyteczny wynalazek (w gruncie rzeczy tak właśnie sądzę), ale straszne rzeczy robi z ludźmi. Uczy niechlujstwa, skrótu i bylejakości; bywalca sieci poznać z daleka, dość przeczytać pięć słów, które napisał. No dobra, dałem wyraz swej niechęci do supermedium - i wystarczy. A Twoje teksty, powtórzę, są wcale znośne. Poślij to gdzieś, może jakaś redakcja się skusi. „K.T.": Komu innemu powiedziałbym chyba, żeby so- bie dał spokój - ale z Tobą nie pójdzie tak prosto. Masz rzadką u debiutantki zaletę: stać Cię na obiektywizm i rzetelną ocenę własnej pracy - a to nie byle jaki atut. Jest tak, jak napisałaś: zaimki. Walcz z tym, kreśl, nawet do przesady. Wszyscy oni wyglądali identycznie - wszy- scy wyglądali identycznie po prostu. Poza tym, niestety, zdania są ledwie poprawne, często wyzbyte urody. Tak wiele lat, tak wiele wynalazków, a nic nie zabijało tak sku- tecznie... - trzy razy „tak" w jednym zdaniu? Może: tyle lat, tyle wynalazków? Bardzo dużo czytaj i bardzo dużo pisz; jest nadzieja, że zyskasz większą elastyczność stylu. Nie pora jeszcze na rozmowy o fabule i przesłaniu. Pi- szesz językiem wypracowań i najpierw trzeba go prze- mienić w język literacki. Przykro mi, ale na razie nic więcej doradzić Ci nie umiem. Głowy, mała sala i choinka D la bywalców Kącika... nie będzie to nic nowego: zacytuję obszerny fragment (prolog) nadesłane- go tekstu i będę go ilustrował swoimi uwaga- mi. Od razu mówię, że utwór na tle tego, co otrzymuję, nie jest katastrofalny (plasuje się w dolnych warstwach średnich). Zaczynamy. Krzyk. Straszliwy, ochrypły krzyk. Pełen bólu, nienawi- ści i przerażenia. Kenar starał się przed nim uciec. Lecz to nie było takie proste. Chociaż już nie raz słyszał płaczliwe zawodzenie ludzi prowadzonych na rzeź, nie mógł się wy- zbyć litości i żalu nad tymi, którzy ginęli za niego. Tak więc Kenar usiłuje uciec przed krzykiem, lecz nie jest to takie proste. Aż dziw, bo przecież zwykle bar- dzo łatwo jest uciec przed krzykiem. Ale to nie wszyst- ko. Straszliwy, ochrypły krzyk, pełen bólu, nienawiści i przerażenia to - zdaniem autora - płaczliwe zawodze- nie. Chłopie kochany... Przecież, gdybym ryknął Ci nad uchem tak, jak opisujesz, to czy nazwałbyś ów dźwięk 162 Feliks W. Kres „płaczliwym zawodzeniem"? Być może miałeś na myśli, że oni najpierw zawodzili (nie wiem, prowadzeni na plac kaźni albo gdzieś?), a ryczeli dopiero w momencie egzekucji, ale z tekstu nic podobnego nie wynika. - To wszystko wina tego przeklętego starucha - syknął z zajadłą nienawiścią w głosie. - Na Isztar, gdy będę miał okazję, będzie pierwszą ofiarą, jaką złożę Setowi! Wino, tak tylko ono zsyła ukojenie. A ty Pakantrusie dlaczego nie pijesz? Zagadnięty mężczyzna chwilę milczał, jakby się nad czymś zastanawiał (może istotnie się zastanawiał? - FWK), po czym odrzekł: - Kenarze, to już czwarty człowiek, który był wtajemni- czony w nasz spisek! Pętla z każdą chwilą bardziej się za- cieśnia, jeśli chcesz zostać władcą Agrupeae to... - Zamilcz - syknął Kenar - nie wiesz, że w tym prze- klętym mieście nawet ściany mają uszy? Ale masz rację, musimy działać, jutro skoro świt, zmienisz straże Najwyż- szego Kapłana i zastąpisz ich (ich? straże? no ale dobrze, nie będę się czepiał, w końcu to wypowiedź podekscy- towanego faceta; nie musi być zgodna z regułami gra- matyki, ale chciałbym wierzyć, że ta niegramatyczność wynika z zamysłu autora - FWK) oddziałem Amenliego. Rozumiesz? - Tak Kenarze. Co my tu mamy. No, już dwa plany: ten, na którym ktoś ryczy (kto, gdzie?), i ten, na którym dwaj faceci piją wino i uciekają przed krzykiem. Konia z rzędem temu, kto mi powie, gdzie to wszystko właściwie się dzieje. W jakimś... lochu? W pałacu, a na pałacowym dziedzińcu ucinają, ten tego, ryczącemu pół organizmu? Wyobrazić sobie mogę Głowy, mata sala i choinka 163 dwie gadające głowy, zawieszone w próżni; no, praw- da, obok jednej głowy jest ręka trzymająca kielich z wi- nem, bo druga głowa nie pije. Do czego zmierzam? Ano do tego, że to nie jest dobry opis sytuacji, albowiem ta sy- tuacja nie ma wcale tła. Kiepsko z plastycznością opisu. Nie namawiam przecież, by wyliczać duperele bez zna- czenia („Dwaj ludzie siedzieli w izbie, która miała drzwi i cztery okna. W izbie znajdowały się: stół, krzesło i wazon, fotel, pianino, trampolina oraz..."). Ale trzeba dać czytel- nikowi jakiś punkt zaczepienia. Słowo-klucz, które otwo- rzy - że tak ładnie powiem - odpowiednią szufladkę ze skojarzeniami. Bo każdy widział jakąś izbę w kurnej cha- cie, w zwiedzanym skansenie lub na filmie, dużą albo małą, ze sklepieniem palmowym lub powałą, więc trzeba się do tego dyskretnie odwołać. Zagadnięty mężczyzna milczał, wodząc wzrokiem po klepisku brudnej izby - choćby tak. Mowa o tym gościu, przypomnę, który milczał, jakby się zastanawiał. Otóż gdy milczy, jakby się zastanawiał - jest to milczenie dla utworu jałowe. Jeśli milczy, wodząc czymś po czymś (niekoniecznie wzrokiem, bo może wodzić pal- cem po blacie krzywego stołu - tak?), jest to milczenie nader konstruktywne, bo zawarta zostaje w tekście infor- macja dla czytelnika istotna. Krzywy stół nie stoi raczej w książęcej komnacie, stoi pewnie w jakimś biednym po- mieszczeniu; uruchomiony zostaje w ten sposób łańcuch skojarzeń i czytelnik bez udziału świadomości zbuduje so- bie jakieś tło, niedookreślone, ale zgodne w ogólnych zary- sach z tym, co widzi autor. Lecz oto nowy akapit i: W tej samej chwili, jakiś niewyraźny kształt, oderwał się od gzymsu jedynego okna komnaty i poszybował w mrocz- ną noc. 164 Feliks W. Kres A więc nie izba, lecz komnata! Z jedynym oknem, więc wreszcie jest jakiś konkret - powiada się, że lepiej późno, niż wcale. Okno ma gzyms (zamiast parapetu, jak rozumiem), a na gzymsie siedział (leżał?) kształt, ja- kiś niewyraźny. Jedźmy dalej. Akapitu ciąg dalszy: Z każdą chwilą zbliżał się (ten kształt niewyraźny, ode- rwany od parapetu - FWK) do olbrzymiej wieży, znajdu- jącej się w centrum miasta. Brawo! Nie mieliśmy nic, za to teraz, w dwóch zda- niach, mamy wszystko: okno komnaty, noc, olbrzymią wieżę i centrum miasta - szanownego czytelnika upra- sza się, by sobie to po ludzku w dwie sekundy poskładał. Ale mało tego, bo: Wieża ta, mimo że panowała noc, była dobrze widoczna. Materiał, z którego została wzniesiona, miał dziwną właś- ciwość: w blasku dnia zdawał się pochłaniać światło słońca, nocą zaś ten sam materiał (no jasne, że ten sam; czy ktoś mógł go zmieniać wieczorem? - FWK) powodował, że wokół wieży rozciągała się jasna poświata. Gdy twór (sic!) znalazł się przy niej, wpadł do środka przez jedno z małych okienek, znajdujących się u jej szczytu. Przemykając przez zakurzone i ciemne korytarze, tylko sobie znanym sposo- bem, dotarł w końcu do jasno oświetlonej sali. Najpierw - nic. Próżnia doskonała, a w niej krzyki potępieńcze i gadające głowy. Potem nagła wolta: au- tor gotów detalicznie opisać strukturę cegieł tej cho- lernej wieży, okienka małe u stropu, korytarzyki, panie, zakurzone a kręte, wreszcie salę rzęsiście oświetloną, do której to sali dociera... no, wiadomo, „twór". Naj- pierw żadnych tropów, podpowiedzi - nic i nic. Po- Głowy, mata sala i choinka 165 tern - wszystkiego w nadmiarze. Rzec by się chciało za Tuwimem: Ten czarny tłok i nagła pustka/ Są jak w domi- nie mydło-szóstka. Bo czyż nie? Niestety. Opis, a zwłaszcza opis szczegółowy, podany być winien zgodnie z pewnymi regułami. Pisałem już kiedyś o tym: myślimy tak, jak widzimy, trudna rada. Oko ludzkie rejestruje najpierw światło, potem ruch, a dopiero na końcu kształt i rozmaite detale. Oczywiście, nigdzie nie jest powiedziane, że opisy należy robić ściśle według tej zasady, ale warto o niej wiedzieć, bo poma- ga zorganizować opis. Nie można pokazywać olbrzymiej wieży tkwiącej w środku uśpionego miasta - dopiero na końcu podając informację, że świeciła niczym go- las w ambasadzie. Bo wszyscy, idę o zakład, zdążyli już sobie wyobrazić tę wieżę jako ponury, ciemniejszy od nocy kształt, odcinający się co najwyżej od granatowe- go nieba. A potem nagle „nie, pardon - powiada autor - chodziło mi o choinkę". Na tym nie koniec, niestety. Sala była niewielka. Tako rzecze Autor. Więc, na miłość boską, dlaczego „sala", zamiast „izba"? Ostatecznie pokój, salka, komnat- ka... Ale - sala? I znów trzeba korygować obraz, który już się zmaterializował. Przytłaczające wrażenie sprawiały setki, jeśli nie wręcz tysiące książek, woluminów i papirusów, zalegających pół- ki oraz olbrzymi stół, stojący na środku sali. Autorze! Autorze, na Boga, co Waćpan wypisujesz! Więc duże czy małe było to pomieszczenie? Setki albo i tysiące książek, woluminów - przecież to się nie zmieś- ci w przerobionej na pracownię ubikacji! Zdaje mi się 166 Feliks W. Kres z jakiegoś powodu, że te książki to nie były „harlequi- ny"? Na dodatek olbrzymi stół (olbrzymi! nie duży, nie wielki, lecz olbrzymi; wyżej w hierarchii są już tyl- ko stoły gigantyczne, względnie monstrualne!) stojący POŚRODKU SALI. Niczym taboret na podłodze w kuch- ni. Jaka była ta duża/niewielka sala/salka, Autorze? Ile, Twoim zdaniem, metrów kwadratowych może mieć nie- wielkie pomieszczenie nazywane salą, pośrodku którego stoi ogromny stół, a wzdłuż ścian piętrzą się regały z ty- siącami książek? Mapy na nim (na stole - FWK) rozwinięte przedsta- wiały niejednokrotnie królestwa, które od wieków już nie istniały, a o których pamięć zaginęła w pomrokach dzie- jów. Niestety, źle. Mapa nie może przedstawiać czegoś niejednokrotnie - co najwyżej niektóre z tych map przedstawiały królestwa, natomiast inne... coś innego, w każdym razie nie pradawne królestwa. Przy stole siedział na wpół pochylony starzec Wtem drgnął. Będąc w symbiozie z tworem wyczuł jego obecność. Postać starca przyjęła pozę wyczekiwania... Pozę wyczekiwania przyjęła. Postać starca. Proponu- ję, by każdy teraz usiadł sobie na krześle i przyjął swą na wpół pochyloną postacią pozę wyczekiwania. Autorze? Jak postać przyjmuje pozę wyczekiwania? I na tym koniec prologu. Specjalnego podsumowania nie będzie, bo chyba wy- starczająco wyraźnie przedstawiłem swoje zastrzeżenia i wszyscy wiedzą, o co mi chodzi. Jeszcze tylko dwa sło- wa do Autora. Wiem, że trochę boli, kiedy ktoś jak czołg przejedzie się po tekście. Ale nie rozwalam tu nikogo dla Głowy, mała sala i choinka 167 zboczonej przyjemności. Nie nalegam, byś przysłał mi kwiaty, ale z listu zrozumiałem, że zamierzasz kontynu- ować pracę nad tym tekstem; mam nadzieję, że trochę Cię przystopowałem. Dobrze uczyniłeś, przysyłając mi początek. Jest to na razie zalążek bardzo słabego dzieł- ka i jeśli nie podszlifujesz umiejętności warsztatowych, to pisanie ciągu dalszego zupełnie mija się z celem. Przy- kro mi. W każdym razie, nie zdradzając przed czytelni- kami swojej tożsamości, dowiedziałeś się dzisiaj, że sporo ciężkiej pracy przed Tobą. Lepsze to, niż wydać własnym sumptem książczynę, nad którą później w sąsiedniej ru- bryce jawnie i publicznie będzie pastwić się Różowa Lula. Bo to przecież do niej trafiają ci, którzy nie trafili najpierw do mnie. Lub nie wyciągnęli żadnych wniosków. POCZTA D.S. {Samodzielny lot... i in.): Teksty są bezwartoś- ciowe. Infantylne i bardzo kiepsko napisane (Adam in- tensywnie wpatrywał się w zdjęcie całej klasy. Wśród jego kolegów i koleżanek najbardziej zwróciła jego uwagę Ma- riola. Trudno powiedzieć, czy ją kochał, ale niesamowicie jej pragnął - no wybacz, chłopie, przecież nie wiado- mo, czy śmiać się, czy załamać ręce). Skoro, jak piszesz, spłodziłeś ów tekst w podstawówce, to może pora doj- rzeć i napisać coś dorosłego? Chociaż, chyba nie warto. Moim zdaniem, nic z tego nie będzie, sprawa jest bezna- dziejna. M.W. {Inspiracje i in.): Nie za dobrze, niestety. Grze- siek, jako dobry kolega, powiedział „Dobra"... i temat był 168 Feliks W. Kres już załatwiony Jakiś czas wcześniej kupiliśmy sobie nowe łóżko (znaczy: narrator i Grzesiek? Już pomijam budowę zdań... - FWK). Ale ponieważ było jeszcze w dobrym sta- nie, to postanowiliśmy je oddać komuś, komu by się jesz- cze przydało. A z innego opowiadania pierwsze zdanie: Budzik brutalnie kończy senne fantasmagorie i, co najgor- sze, jakie by nie były, odbiera mi je na zawsze. No nie, sta- ry, tak się nie pisze. Przykro mi. Trochę szkoda, bo treść tych opowiadań jest o niebo lepsza od formy. K.M. (Łzy...): Dość fajna baśniowa fantasy. Kuleje trochę język. Mam wrażenie, że opowiadasz swoją hi- storię... jakby to powiedzieć... półgębkiem. Czuł się zmę- czony tą całą wędrówką. Jego cel nie był już tak wielki i pożądany (pożądany cel? - FWK) jak przed laty. Rana w jego sercu (rana w sercu po prostu, zaimek jest zbęd- ny) istniała ale jakby trochę mniejsza i mniej boląca. Jej brzegi... zaczęły się zabliźniać i tylko od czasu do czasu ja- kiś zły cień powodował wyciek ropy. Czy cień powoduje wyciek ropy? Ale nawet nie o to mi chodzi. Spójrz na te zdania. Wszystko jest u Ciebie - jakby, jakieś... Rana jak- by mniejsza... jakiś cień... ta cała wędrówka... Cel nie jest już tak wielki... W następnym akapicie: cisza jakby oło- wiana... Nie bój się słów, których używasz, nie opatruj każdej myśli niezliczonymi zastrzeżeniami (niby, pra- wie, trochę jakby, w pewnym sensie, jakieś...). Historia jest sympatyczna, niepretensjonalna. Doszlifuj styl, tro- chę pewniej chwyć pióro i... może coś z tego będzie. R.Sz. z N.T. (W Otchłań...): Nie wiem, co powiedzieć. Męczą mnie takie teksty i mam wrażenie, że czytelni- ków również. Formalnie nie tyle odkrywcze, ekspery- mentalne (no bo tak szczerze - odkryłeś nową drogę Głowy, mata sala i choinka 169 w literaturze?), co udziwnione. Popierdzielone. Proza to - czy poezja? Literatura polska leży na łopatkach dla- tego, że nikomu nie chce się pisać normalnych książek dla ludzi; przeważają autorzy Twojego pokroju - bezna- dziejnie dłubiący w tworzywie, pragnący odkryć daw- no już odkrytą (a potem litościwie zakrytą) literacką Amerykę. Widywałem takie utwory dość często i na ra- zie mam dosyć, tym bardziej że Twoja hybryda nie jest szczególnie wysokich lotów (co to znaczy, że budynek był jeszcze do ludzi?). Fantastyka jest w Polsce być może ostatnim bastionem literatury pisanej z myślą o czy- telnikach, w związku z czym sabotażyści proszeni są o przejście na ugór „głównego nurtu". Kiedy już podej- miesz decyzję, kim chcesz zostać, prozaikiem czy poetą, to się zgłoś. Na razie produkujesz rozchybotane dziełka pozbawione walorów literackich. K.J. (Ballada...): Budynek był z jednej strony osłonię- ty zagajnikiem, pozostałe (strony, jak rozumiem - FWK) wystawiając na deszczową chłostę. No, całe szczęście, że z jednej strony był zagajnik, bo inaczej deszcz chło- stałby budynek ze wszystkich zgoła stron, a może i od spodu. Wewnątrz, bębniąc pięściami o stoły, pili żołnie- rze. Zacznij, chłopie, bębnić i pij - potem opisz mi swoje wrażenia. Deszcz począł się chciwie wciskać do wnętrza - dobrze wiem, o co Ci chodzi; wczoraj ja sam łapczywie stanąłem w kolejce na poczcie i zachłannie wypisałem adres na kopercie. No, a teraz powiem coś, co Cię zasko- czy: ten tekst nie jest wcale tragiczny. Wyeliminuj głupo- ty podobne do tych, które pokazałem, i nie grzesz więcej w ten sposób. Myśl o tym, co piszesz. Wbrew pozorom, rozum przy pisaniu bardzo się przydaje; powiem nawet, 170 Feliks W. Kres że prędzej napiszesz książkę, nie używając rąk, niźli re- zygnując z usług rozumu. R.T. (Rozmowa...): Ferdo był człek nierobotny ale zadc- ny i pracowity. Nie wiem, co był Ferdo. Robotny, gwaro- wo znaczy pracowity, a więc nierobotny to leniwy, Ty zaś masz na myśli chyba bezrobotnego? No bo leniwy i pra- cowity zarazem, to kombinacja cech całkiem wyjątkowa. Ale jaki związek z nierobotnością Ferda ma określe- nie „zadcny"? (tuszę, iż chciałeś napisać „zacny", nie zaś \ sprokurować neologizm oznaczający - chyba poczciwe dupsko). Wszystko jedno, zadcny czy zacny - dlaczego przeciwstawione to jest nierobotności Ferda? Paskud- nili się zaś ode soboty. Paskudnili - nawet mi się podo- ba, ale z kontekstu wynika, że miałeś na myśli jedzenie. Dlaczego, na miły Bóg, ludzie ucztujący przez trzy dni paskudnią się, Twoim zdaniem? Oni tam nawet niczego zdrożnego nie robili, po prostu jedli i pili, zdaje się na- wet, że z umiarem i z licznymi przerwami... Nie wiem. Nie rozumiem. Zresztą, nic w ogóle nie zrozumiałem, do dziś nie wiem, kto to był ten Ferdo i dlaczego został bo- haterem Twojej opowieści, skoro występuje tylko na po- czątku (gdy idzie do karczmy, taki zacny i nierobotny), a potem na samym końcu, gdy znów idzie, lecz tym ra- zem nie wiadomo jak i ani dokąd. Odpuść sobie. Chy- ba skwitowałbym Cię litościwym milczeniem, gdyby nie gromkie pochwały, których nie skąpiłeś swojej prozie. Bardzo oryginalna, zaiste. Którędy do piekła W wielu, a nawet bardzo wielu listach autorzy i kandydaci na autorów pytają, jak dostać się na łamy pisma literackiego, jak przygotować utwór, co napisać w „liście motywacyjnym" (no, napraw- dę!), co dokładnie powinna zawierać przesyłka. Właści- wie są to pytania nie do mnie, lecz do szefa działu prozy polskiej... no, ale mam nadzieję, że nie odbiorę mu chle- ba, poruszając te sprawy w Kąciku... W gruncie rzeczy rozumiem, że autorzy są ciekawi, co dzieje się z tek- stem, który już dotarł do redakcji, jak utwór jest odbie- rany, kiedy wyrzucany i tak dalej. Dobra. Postaram się pisać tak, jakby nie istniały na świecie osoby wiedzące, co to jest dyskietka albo maszynopis. Bo pragnę rozwiać wszystkie wątpliwości i ukręcić sprawie łeb raz na za- wsze. Dalej, uporajmy się z tym. Kiedyś, gdy byłem mały, redakcje i wydawnictwa przyj- mowały tylko ZNORMALIZOWANE MASZYNOPISY. Były na pewno wyjątki od reguły; nie wiem, w jakiej postaci 172 Feliks W. Kres dostarczał - i dostarcza - teksty Stanisław Lem, ale są- dzę, że przyjęliby je nawet zapisane szminką na stercie prześcieradeł. Ponieważ jednak przeciętny autor nie jest Lemem, wyjaśnię, co to takiego ten maszynopis znorma- lizowany. Na kartce formatu A4, zapisanej jednostronnie, powinno być 30 wierszy (linijek), w każdym wierszu zaś 60 znaków, łącznie z odstępami. Oczywiście aptekarskie proporcje są nie do utrzymania, mowa o wartościach średnich (zwłaszcza w partiach dialogowych są to prze- cież warunki zupełnie niemożliwe do spełnienia). Nawet dziś istnieją na świecie ludzie mający w domu maszynę do pisania zamiast komputera, pragnę więc ich uspoko- ić: redakcja pisma - co prawda niechętnie - po staremu przyjmie maszynopis, jeśli utwór będzie tego wart. Do- brze jednak, by tekst był wyraźny i czysty, bez poprawek i skreśleń, wtedy będzie można wrzucić go na skaner. Po- plamiona czymś czwarta kopia, pisana przez zużytą kal- kę, na pewno nie spełnia tych warunków. Ale, niestety, żyjemy w epoce komputerów i w zasa- dzie wymagana jest DYSKIETKA, zawierająca tekst w ja- kimś prostym formacie; prostym nie dlatego, że redakcja dysponuje przestarzałym oprogramowaniem, lecz z po- wodu - chociażby - wirusów, które niezbyt lubią pod- czepiać się pod coś takiego, jak siermiężny .rtf. Ideał - to DYSKIETKA i WYDRUK. Wydruk, jeśli załą- czony do dyskietki, nie musi spełniać wymogów ma- szynopisu znormalizowanego. To po prostu uprzejmy gest ze strony autora; właściwy redaktor będzie mógł zapoznać się z utworem w dowolnie komfortowych wa- runkach, na przykład popijając kawę w zacisznej kawia- rence, niekoniecznie ślęcząc przed ekranem komputera. Którędy do pieklą 173 ADRES. NAZWISKO I ADRES - na tekście, na dyskiet- ce, na wydruku, wszędzie, gdzie to możliwe, nie tylko na kopercie. Piszę to wielkimi kulfonami dlatego, że koper- ty się wyrzuca (czy ktoś zdrowy psychicznie przechowu- je rozprute, ostemplowane puste koperty?), a nawet jeśli nie zostaną wyrzucone, to już po chwili nie wiadomo, co w nich właściwie było. Bo przecież gdy to coś nie jest podpisane, to jak można doń dopasować odpowiednią pustą kopertę? Na podstawie analizy charakteru pisma? Redakcja czasem miałaby jakiś interes do autora, lecz nie może się z nim skontaktować z powodu braku ad- resu, nazwiska bądź jednego i drugiego. Nie wydrukuje więc tekstu, choćby zasługiwał na Nobla. Bo tekst trzeba opublikować pod jakimś nazwiskiem, nieprawdaż? Au- torowi trzeba wysłać pieniądze, fiskusowi zaś odpalić działkę pod rygorem skarbowej odpowiedzialności. LIST MOTYWACYJNY. List motywacyjny, na litość bo- ską, DO NICZEGO NIE JEST POTRZEBNY. Być może redak- tor prozy polskiej uprzejmie te listy czyta, ale jeszcze bardziej uprzejmie czyta nadesłaną próbkę literatu- ry i obchodzi go głównie przydatność owej próbki dla pisma. To tutaj - tu, w Kąciku... - siedzi facet, któ- ry chętnie czyta listy, albowiem pragnie podyskutować o problemach autorów, w miarę sił odpowiadać na pyta- nia i rozwiewać różne wątpliwości. Z listu gospodarz ru- bryki dowiaduje się (czasem), ile lat ma autor i co robi; to może być okoliczność łagodząca lub obciążająca, bo młodzieńczo naiwny, lecz poprawnie napisany, tekst czternastolatka to całkiem co innego, niż poprawnie na- pisany, lecz głupi, tekst magistra filologii polskiej. Pierw- szy rokuje nadzieje, może nauczyć się wszystkiego; drugi 174 Feliks W. Kres już chyba niczego, bo nauczyć się rozumu nie można. Ale mniejsza o to. Chcę tylko przypomnieć, że od kore- spondencji z młodymi autorami jestem w Feniksie ja. To do mnie pisze się listy; to ja na nie odpowiadam i ja oce- niam przysłane do Kącika... utwory. Biorę za to pienią- dze, więc nie trzeba dziękować ani za nic przepraszać. W dziale prozy polskiej tylko kwalifikują utwory do druku - albo nie. Jeśli nie zakwalifikują, to właśnie wte- dy odtrącony autor winien spakować tekst po raz drugi i przysłać go do mnie, pytając: „Ale dlaczego? DLACZE- GO?! Prędko, zanim strzelę sobie w łeb!". Czyli jeszcze raz, podsumowując: wystarczy wysłać pod adresem redakcji podpisany imieniem i nazwiskiem utwór. Jeśli autor zastrzega swoje dane do wiadomości redakcji a tekst pragnie sygnować pseudonimem, trzeba to wyraźnie zaznaczyć. Zamiast „listu motywacyjnego" najzupełniej wystarczy krótkie pismo w rodzaju „Sza- nowna Redakcjo, proponuję do druku opowiadanie Seks na Saturnie i wyrażam zgodę (nie wyrażam zgody) na dokonanie niezbędnych zmian i skrótów - podpis, adres". Zaś opinie o piśmie - zawsze mile widziane - zwierzenia typu „dlaczego sięgnąłem po pióro", recenzje i autorecen- zje, pochwały, obelgi bądź kąśliwe uwagi można przysłać w oddzielnym liście do sekretarza redakcji. To wszystko nie ma żadnego znaczenia dla osoby kwalifikującej tekst do druku. To już nie są czasy, gdy na przykład proletariu- sza gotowi byli drukować z powodu samego pochodze- nia, z szacunku dla klasy robotniczej. Dziś podchodzi się do tego dużo bardziej pragmatycznie. No. Mam nadzieję, że odpowiednio naświetliłem sprawę. Którędy do pieklą 175 TELEFON. W stopce redakcyjnej każdego pisma po- dany jest NUMER TELEFONU. Podany przecież specjalnie po to, by autor, po miesiącu lub po trzech tygodniach od chwili wysłania tekstu, mógł zadzwonić do redakcji, przedstawić się, przypomnieć tytuł utworu i zapytać o jego los. Upewnić się, czy przesyłka w ogóle dotarła (czy istnieje w Polsce choć jeden człowiek, który korzy- stał z usług poczty i nigdy się nie przejechał?). A więc telefon. W czasach, gdy z byle automatu ulicznego (jeśli będzie działał) zadzwonić można choćby do Austra- lii, nawiązanie łączności z warszawską redakcją nie jest wielkim problemem. Zdradzę w sekrecie, że sam czę- sto tak czynię, albowiem mieszkam w Łodzi i choć głos mam donośny, to nie zdzieram gardła, rozmawiając z naczelnym bez pomocy żadnego urządzenia. Nie pole- gam też na tam-tamach i gołębiach pocztowych. Co TRZEBA ZROBIĆ, BY TEKST NA PEWNO ZOSTAŁ OPUBLIKOWANY. To proste: trzeba napisać go porząd- ną literacką polszczyzną, pomysł winien być oryginal- ny, historia zaś opowiedziana w sposób zajmujący. Mile widziany pełnokrwisty bohater, przyda się też zręczna pointa. Tekst zabawny powinien bawić, liryczny zaś - odwrotnie, wcale nie powinien. Spełnienie powyższych warunków w zasadzie gwarantuje publikację i odpo- wiednie honorarium. I to już wszystko. Zdaję sobie sprawę, że pisałem o sprawach dla wielu ludzi oczywistych. Ale z drugiej strony istnieje wcale liczne grono osób mających roz- maite wątpliwości. Wierzę, że udało mi się te wątpliwo- ści rozwiać. 176 Feliks W. Kres POCZTA G.O. (Wahadło...): List jest listem, a opowiadanie - opowiadaniem. Nie jestem pewien, czy udało mi się spo- tkać w życiu człowieka, który nic, ale to nic ciekawego nie miałby do powiedzenia. Dość napić się w barze piwa z przygodnym znajomym i pogadać przez pół godziny, by usłyszeć coś... no, przynajmniej wartego uwagi. Ale literatura to najpierw forma, a dopiero potem treść. Nie wystarczy raz na parę stron wybełkotać coś niegłupie- go; z mojego punktu widzenia jest zupełnie obojętne, co autor pragnie przekazać odbiorcy. Interesuje mnie tylko, czy nadaje wypowiedzi formę literacką. A z tą formą to nie taka prosta sprawa. Cieszę się, że wziąłeś sobie do serca moje uwagi, ale naiwnością jest sądzić, że ad hoc, z tekstu na tekst, na- uczysz się pisać po polsku. Na razie (przykro mi, lecz muszę to powiedzieć) żadnych postępów nie zauwa- żyłem, nadal nie masz pojęcia, jak powinno brzmieć poprawne zdanie. Żeby się dowiedzieć, musiałbyś re- petować wszystkie szkoły, do jakich uczęszczałeś, mam na myśli także szkołę podstawową. LATA PRACY! Przed Tobą lata pracy, musisz jeszcze napisać kilkadziesiąt tekstów i przeczytać kilkaset wartościowych książek, a wszystko to może przynieść pożądany efekt albo nie. Tylko jeden cytat: Nadal nieco się wahając (Bo tylu te- raz pojawia się podstępnych akwizytorów, którzy z pewno- ścią nie zawahaliby się nachodzić nocą uległego, z powodu senności, człowieka, byleby tylko sprzedać swój bezuży- teczny towar. Jednak z drugiej strony akwizytor powinien raczej zachowywać się z istotnymi w jego profesji: pewno- Którędy do piekła 177 ścią siebie i stanowczością. Poza tym głosik brzmiał tak biednie, że wyczuwało się autentyczną bezbronność oso- by i odczuwało chęć natychmiastowego niesienia pomo- cy) otworzyłem drzwi. Co to w ogóle jest? Nie obraź się, chłopie, ale muszę zapytać z ciekawością aż niezdrową: czy naprawdę, czytając fragmenty swojej prozy, nie do- strzegasz żadnej językowej różnicy między nimi a tym, co pojawia się na łamach pism? Z całego serca radzę: odpuść sobie. Skąd się biorą pomysły T ak, przyznaję, unikałem tematu. Nie miałem po- mysłu na Kącik... o pomysłach. A tak bardziej po- ważnie: boję się, że moje poglądy na ten temat są nazbyt kontrowersyjne. Lecz młodzi autorzy nalegają w listach i muszę, chcąc nie chcąc, w końcu napisać parę słów. Czynię to z ogromną niechęcią. Wiele hałasu o nic. Lubię powoływać się na Raymonda Chandlera, któ- ry na pytanie „Skąd pan bierze pomysły?" odpowiadał: „Pod nieobecność innych autorów przeszukuję ich biur- ka". Według mnie jest to w istocie najlepszy sposób na zdobycie pomysłu. Pora chyba walnąć prosto z mostu, że w moich oczach pomysł jest nieważny albo najmniej ważny. Prawie nigdy nie miewam pomysłów, większość mojego pisania to historie, które były już opowiadane sto razy. Być może opowiadam je inaczej, na swój spo- sób, ale to już wszystko. Wielokrotnie pisałem, że dobra książka to przede wszystkim forma, a dopiero potem treść. Naprawdę Skąd się biorą pomysły 179 tak uważam. I powtórzę raz jeszcze: można pisać zgoła o niczym, byle sprawnie, byle zajmująco. Gdy odwrot- nie: żaden pomysł i żadne przesłanie nie uratuje dzieł- ka sporządzonego nieporadnie. Ideałem jest, oczywiście, połączenie odpowiedniej formy z ważką treścią. Ale naj- pierw forma. Bez tego nie ma literatury. Moim zdaniem, grzechem ciężkim prawie wszystkich młodych autorów (a autorów-fantastów w szczególno- ści) jest przywiązywanie nadmiernej wagi do pomysłu. Powstają dziełka, w których gołym okiem widać pod- ekscytowanie twórcy tym, co właśnie sobie wydumał. Facet spieszy się, zapomina o fabule, bohatera ma za nic, cóż dopiero mówić o takich duperelach jak budowanie napięcia oraz inne... detale. Chce prędko a triumfalnie pokazać to, co wymyślił, i oczekuje aplauzu. A tymcza- sem, w ogromnej większości wypadków, wychodzi na jaw, że wcale nie odkrył Ameryki i prochu też nie wyna- lazł. Gdy zaś świeżość konceptu okazuje się złudna, nie zostaje nic. Ale z drugiej strony twierdzenie, że w literaturze wszystko już zostało wymyślone, to nonsens. Powia- da się czasem, że w milionach wydanych dotąd książek opisano - no właśnie, wszystko. Raz i drugi zdarzy- ło mi się słyszeć, jak ktoś ze śmiertelną powagą poda- wał przykład Biblii - że już tam można znaleźć pełen komplet tematów: są opowieści o wiarołomstwie, zdra- dzie, kazirodztwie, karze i nagrodzie, zwątpieniu i zaufa- niu... Plagi, wojny, bratobójstwo, miłość. Że są tam wątki kryminalne, sensacyjne i Bóg wie (zaiste Bóg jeden, bo to ponoć książka przez Niego dyktowana) jakie jesz- cze. Czyli: wszystko już było, niczego już w literaturze 180 Feliks W. Kres odkryć i wymyślić się nie da, już po samej Biblii każdy autor będzie wtórny, niestety. No więc, moim zdaniem, są to brednie, proszę państwa, i tyle. Ja już nawet pomi- nę, że Bóg - z całym dla Boga szacunkiem - talentem li- terackim nie grzeszy, albo może raczej nie autoryzował tekstów wysmażonych przez osobników, którym udzie- lał wywiadów. Przede wszystkim od czasu spisania Bi- blii pojawiło się na świecie kilka problemów, o których wtedy nikt nie miał zielonego pojęcia. Proszę mi nie wciskać, że biblijny potop jest tym samym, co atomowa zagłada, bo nie jest; przypomina ją najwyżej o tyle, o ile jedna śmierć przypomina inną śmierć albo czyjeś ży- cie - jakieś inne życie. Twierdzę tedy, iż sprowadzanie wszystkiego do wspól- nego mianownika jest zajęciem zwyczajnie głupim; toż na końcu tej drogi widnieje pozioma ósemka i wniosek, że skoro mamy tę ósemkę, to wszystko w jej znaczeniu się zawiera. Wróćmy na nasze poletko. Może należałoby uściślić definicję pomysłu literac- kiego. Bo o czym właściwie mówimy? O przewodniej idei utworu? Czy o gadżecie, pojawiającym się w tekście, choćby na zasadzie deus ex machina? Obawiam się, że większości młodych twórców (zwłaszcza fantastów) bliższa będzie druga ewentu- alność. Na okrągło obcuję z tekstami, które powsta- ły bodaj tylko dlatego, że autor wymyślił nowy sposób surfowania po sieci albo coś równie pasjonującego. Po- Skąd się biorą pomysły 181 wiem wprost: takie patenty mam za nic. Jest całkiem nieistotne, jak się będzie surfowało po sieci za lat parę, jakie paliwo będzie w zbiornikach samochodów przy- szłości; podobnie nie ma znaczenia, jakie ognie pusz- cza z laski czarodziej i czy w ogóle puszcza ognie, czy też raczej coś bardzo dziwnego. Istotne, co z tego wy- nika. Dla bohatera, dla fabuły, a na koniec dla odbiorcy utworu. Jeśli u Lema bohater wraca z gwiazd i na Ziemi znajduje społeczeństwo osobników sztucznie pozbawio- nych agresji, to ów pomysł nie jest ozdobnikiem, mają- cym olśnić czytelnika swoją niezwykłością. Cała fabuła utworu, przesłanie i co tam jeszcze - wszystko kręci się wokół tej osi, jak na rożnie. Zabierz pomysł, nie zosta- nie nic. Coś takiego właśnie nazywam literackim po- mysłem. Natomiast fakt, że czarodzieje puszczają sobie różne ognie, tudzież w jakimś świecie koniecznie mają cztery metry wzrostu, bo magia gnaty wydłuża, żad- nym pomysłem nie jest. Czarodzieje zawsze i wszędzie są dziwni, co za różnica, na czym to polega? Pomysłem literackim owa czterometrowość stanie się wtedy dopie- ro, gdy czarodziej znajdzie sobie żonę, której nie będzie przeszkadzała jego aura magiczna ani wzrost, a pomimo to wspólne ich życie będzie, za sprawą tego wzrostu, ja- koś zupełnie niemożliwe. Uboczny skutek wykonywania pewnego zawodu stanie się przekleństwem i przyczyną tragedii dwojga ludzi. Proszę opowiedzieć mi o tym; rad posłucham. Literacki pomysł polega na przedstawieniu jakiegoś problemu. Nie wiem, skąd brać pomysły. Ale mogę udzielić kil- ku rad, skąd ich nie brać. Na przykład w pokoiku fan- tasy stoi wielki kufer z różnymi rekwizytami. Do tego 182 Feliks W. Kres kufra zmierzać powinni autorzy pragnący napisać pa- rodię - oni i tylko oni. Autor, który parodii pisać nie za- mierza, omija kufer z daleka, a dowiaduje się, co w nim jest, w sposób następujący: siada, pisze na kartce hasło FANTASY, a następnie jak najszybciej, bez zastanowienia, dwadzieścia słów, które kojarzą mu się z tym hasłem, dajmy na to: MAGIA, SMOKI, ELFY, CONAN... W ten spo- sób dowiaduje się, czego w utworze ma nie być. No i od- chodzi do innych zajęć, bo nie jest w stanie wymyślić fantasy bez tego całego chłamu, a ja w Kąciku... nie mu- szę zajmować się jego twórczością. W SF trochę inaczej, wszak pierwszy człon nazwy obliguje do bardziej me- todycznego podejścia. Trzeba przejrzeć gazety, rozejrzeć się po mieszkaniu, pomyśleć. Już po godzinie wiadomo, że na przykład dziś, teraz (jest luty 2001) na pewno nie należy pisać o: genetyce, a szczególnie klonowaniu ludzi, epidemiach świń (krów, gęsi, kaczek) i innych chorobach sprowokowanych, rzecz jasna, przez lekceważenie praw natury, Internecie, wirtualnej rzeczywistości i kompute- rach w ogóle, elektronicznych implantach oraz nanoro- botach. Sugerowałbym raczej najazd Marsjan, wehikuł czasu albo zresztą cokolwiek, co będzie bardziej orygi- nalne niż klonowanie ludzi. Zwłaszcza na narządy. Nie, nie twierdzę, że w utworze, którego akcja rozgry- wa się, dajmy na to, w roku 2053, ma nie być ani słowa o komputerach. Świat w roku 2001 nie potrafi obyć się bez komputerów i wszystko wskazuje na to, że za pół wieku też nie będzie mógł (oczywiście wolno wymyślić jakąś alternatywę). Mogą sobie być te komputery, po- dobnie jak w powieści współczesnej mogą istnieć tram- waje. Chodzi tylko o to, by nie proponować czytelnikom Skąd się biorą pomysły 183 „pomysłu" opartego w całości na najmodniejszej fobii. Opowieść o tym, że za pół wieku już nawet sedes bę- dzie skomputeryzowany, a człowiek od elektroniki wiel- ce uzależniony, wywołuje odruch wymiotny - i to nie z powodu domniemanej zawartości sedesu ani wstrętu do uzależnień. Wiemy; tak, wiadomo. Komputery wszę- dzie, klony Hitlera zaś gdzieniegdzie. A teraz proszę po- wiedzieć wujkowi coś nowego. Krótko mówiąc, unikać trzeba tematów, które są aku- rat „na fali". Tysiąc wyrobników chwyci jutro za pióro, by wstrząsnąć czytelnikami za sprawą straszliwej wi- zji świata zamieszkanego przez miliardy Hitlerów. Kto chce dołączyć do producentów tej pulpy, winien właśnie przedstawić pomysł wiążący się z klonowaniem. Albo genetycznym udoskonalaniem potomstwa bogatych lu- dzi, gdy biednych na to nie stać, ot, nierówność. Aż do dzisiaj rzecz niesłychana. Słowem, zalecam ostrożność. Kłopot w tym, że przeciętny debiutant ma napraw- dę niewiele atutów. Rzadko imponuje oryginalnym, godnym uwagi stylem. Ten nieszczęsny pomysł, które- go wartość tak szyderczo podaję w wątpliwość, to cza- sem wszystko, co w debiutanckim tekście może zwrócić uwagę wydawcy. Lecz zwróci uwagę tylko wówczas, gdy będzie nieszablonowy. Wielu starych repów (no, naprawdę) wypisuje głupoty, odsmaża pomysły włas- ne i kolegów - ale oni mają przynajmniej wyrobione pióra. Ktoś w redakcji albo wydawnictwie wzruszy ra- mionami, powie: „Noo... Nie wysilił się, ale jeśli nawet nie jest to odkrywcze, to solidnie odrobione, przyjem- nie się czyta. Bierzemy". W Waszym wypadku - mowa 184 Feliks W. Kres o początkujących autorach - rzadko można powiedzieć coś takiego. Więc owszem, stawiajcie na pomysły, na- mawiam. Ale pomysły rozumiane jako sposób ujęcia tematu. Świeże spojrzenie, niezależność sądów i w ogó- le niezależność intelektualna. Kto nie potrafi, ten trup. Nie myślę o formalnych eksperymentach (a! uchowaj Boże!). Myślę na przykład o świecie zaludnionym przez Adolfów Hitlerów (jeśli już koniecznie coś o klonowa- niu), przedstawionym jako świat sielankowy. Ma to być uzasadnione, taki pomysł ma się obronić. Przesłanie ma wynikać z fabuły - to właśnie jest pomysł literacki. Gdy fabuła jest zaledwie dodatkiem do czegoś, to nie mamy pomysłu, lecz gadżet. Czy wyraźnie pokazałem różnicę? Dołożę łyżkę dziegciu do beczki tego... no, zaraz mio- du... Tego czegoś. Oczywiście żaden pomysł (choćby najlepszy pomysł na świecie) nie uchroni autora przed kopniakiem, jeśli rzecz nie będzie napisana przynaj- mniej przyzwoicie. To warunek wstępny, przypominam o tym stale i przypominać będę. Nikt nie oczekuje od debiutanta sprawności rzemieślniczej na poziomie mi- strzowskim. Lecz elementarnych umiejętności - tak. Na koniec dwa słowa do twórców fantasy (trzeba tra- fu, że do tej grupki fantastów żywię szczególną słabość). Drodzy Bracia i Siostry, macie lepiej niż inni. Fantasy pi- sze się najłatwiej, to zajęcie dla kompletnych głupoli, byle wygadanych jako tako. Autor tworzący SF ograniczo- ny jest realiami, prawami fizyki i czym tam jeszcze. Au- tor piszący fantasy - nie. Może zaproponować wszystko, co przyjdzie mu do głowy. Ziemię płaską jak talerz, ka- mień filozoficzny i eliksir nieśmiertelności, że nie wspo- mnę o innych rewelacjach, jak śnieg prószący do góry. Skąd się biorą pomysły 185 Ale właśnie dlatego ciąży na autorze fantasy szczególna odpowiedzialność. Skoro może wymyślić wszystko, to niech wymyśla z sensem, niech wymyśla w jakimś celu. Geny i prawo powszechnego ciążenia może są dziwacz- ne i głupie - ale są. I nieborak piszący SF musi się z tym pogodzić. Coś wynika z istnienia grawitacji i coś (tym bardziej) wynikałoby z jej braku we wszechświecie. Ale Wam niczego nie narzucono odgórnie, czarodziej może mieć w d.... grawitację, cały świat może tam mieć grawi- tację, a nawet genetykę i mikroprocesory. Więc - jako twórcy wolni od wszelkich ograniczeń - będziecie ma- sakrowani za każdy przejaw braku lub nadmiaru wy- obraźni. Zwłaszcza Wy. No i bardzo słusznie. POCZTA B.G. z Cz. (Stwórca): Nikt nie chce Twoich tekstów, bo jesteś, niestety, słaby językowo. To nie jest literacka polszczyzna. Zacznij od kreślenia zaimków, zdecydo- wanie ich nadużywasz. Noc... jest zupełnie do kitu, nikt nie weźmie tekstu, w którym chodzi o to, że facet spał, aż tu naraz zadzwonił budzik. Stwórca - znacznie lepiej, jest tam jakiś pomysł, ale język, ten język! W miejscowoś- ciach takich jak D. jest to czas na dokonywanie niezbęd- nych napraw, budowy nowych pensjonatów i wszelkiego rodzaju przygotowań, by w przyszłym sezonie przyciągnąć jeszcze większą ilość letników. Jest to zdanie niepopraw- ne, a zresztą nieporadne co się zowie; prostą informację przekazujesz z wyraźnym wysiłkiem. Wiem, że to brzmi I«6 Feliks W. Kres upokarzająco, gdy odsyłam autora do pani od polskie- go - ale jednak, z takim zdaniem trzeba iść najpierw do nauczyciela. To nie jest robota dla mnie. R.Sz. z N.T. (Konflikt bieli i in.): No, tym razem przy- najmniej wiem, co oceniam. Ale cóż mogę powiedzieć? Nie radzisz sobie z piórem; przeczytaj minirecenzję umieszczoną wyżej, bo wszystko, co rzekłem B.G., od- nosi się także do Ciebie, a nawet tym bardziej do Ciebie. Wstałem rano i jak zwykle przed odwiedzeniem łazienki i zjedzeniem śniadania, usiadłszy na brzegu łóżka za- stanawiałem się nad snem, który mi się przyśnił. A da- lej: I automatycznie przypomniawszy sobie te kilka scen nie patrząc sięgam po pióro, by czarnym atramentem na- szkicować je na przygotowanych przede mną na stoliku kartach. I jeszcze: Przyjrzałem się też drugiej dłoni zwi- sającej bezwiednie tuż za udem na opartym o nie łokciu. Ruszyłem nią i uniosłem do klatki piersiowej, która wraz ze zbliżaniem się palcy, poczęła się rozmazywać i zaginać. Poczułem delikatne mrowienie w tym miejscu i szybko cofnąłem kończynę. Z innego opowiadania: Nowy król wybierany był zawsze przed śmiercią starego, a robił to los. Kolejny tekst i zdanie: Władczość emanowała z ich przej- mującego spojrzenia, a dzikość w nich obecna mówiła, że może on rozedrzeć każdego na strzępy samym zaledwie wzrokiem. Dzikość w nich obecna mówiła? No dobrze. Moja łagodność musi Ci powiedzieć, że nic z tego nie będzie, bo takie zdania każdy redaktor rozedrze na strzępy samym zaledwie wzrokiem. M.L. z K. {Przekazane): Widać, że o coś Ci chodzi, to nie jest głupi tekst, ale niestety za słabo napisany. Zaim- ki! Kreśl zaimki (już o tym kiedyś było, poszukaj w sta- Skąd się biorą pomysły 187 rych Feniksach). Poza tym naprawdę solidnie musisz popracować nad stylem i gramatyczną stroną wypo- wiedzi. Powinienem był zachować się intuicyjnie... a nie analizować tego co czułem. A dalej. Ale nie wiedzieć cze- mu, zapach jego potu docierał do mnie niezależnie od tego jak bardzo próbowałem tego uniknąć. I jeszcze: Choć jest wielu sprzeciwiających się temu zdaniu. No więc, stary, ja właśnie sprzeciwiam się temu zdaniu. Dużo, dużo czytaj i pisz. Może z czasem nastąpi poprawa. Ale nie wyglą- dałbym jej już w maju. Mea maxima culpa O trzymałem list. Wiele listów otrzymuję, ale ten j jest bardzo szczególny. Przytoczę go z niewielki- mi skrótami. Dzień dobry! Nie jestem pewien, czy pisanie tego łistu ma jakikolwiek sens. Czuję jednak wzbierającą we mnie złość, której chcę się pozbyć przelewając ją na papier. Prag- nę zapytać się Pana: Jak można, ot tak, za jednym zama- chem, mając tego pełną świadomość, regularnie mieszać publicznie z gównem dziesiątki dzieciaków próbujących pisać prozę?!! Dla mnie Feliks W. Kres jest fatalną, całko- wicie wyjałowioną i sfrustrowaną, 35-letnią postacią pol- skiej fantasy. Zastanawiam się skąd bierze się u Pana tyle pychy, ignorancji i pogardy? Bije ona praktycznie z każde- go zdania Pańskiego „Kącika złamanych piór" - począw- szy od bombastycznego tytułu „Którędy do piekła", aż \ po, raczej tani w swej wymowie, symbol topora do ścina- nia głów, jaki znajduje się na końcu. W jakim celu, będąc przecież ulubieńcem fantastycznego „Fenixa" (...) podjął Mea maxima culpa 189 się Pan prowadzenia „Kącika..."? Jako dorosły człowiek z pewnością zdaje Pan sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką bierze Pan poprzez to na siebie. Mimo tego jednak, z jakże specyficzną dla trzydziestokilkuletnich polskich pisarzy fantastyki, wyniosłą i ociekającą żółcią manie- rą, ścina Pan kolejnych młodych ludzi, którzy, w znako- mitej większości, stawiają swoje pierwsze kroki literackie. To tyle jeśli chodzi o W. Kresa jako krytyka. (Teraz jest o W. Kresie jako pisarzu; pomijam ten wątek, bo nie ma nic wspólnego z „Kącikiem" - FWK.) Pisanie tego listu pomogło mi wyładować się emocjonalnie ze wszyst- kich nieczystości, jakie najprawdopodobniej nie pozwoli- łyby mi spokojnie spać dzisiejszej nocy (...). Postacie takie jak Pan tylko przypominają mi o istnieniu takich warto- ści jak: Pokora, Prawda i Dobro. Przed sekundą znalazłem też sens pisania tego listu. Mianowicie chciałbym żeby, zu- pełnie wbrew Pańskiej woli, choćby na godzinę, list ten ze- psuł Panu humor. Aby podrażnił kilka (lub choćby jedną) z Pańskich wrażliwych strun. W imieniu wszystkich dzie- ciaków, którym humory zepsuł Pan na o wiele dłużej Swo- ją Pracą. Taak. Do widzenia. I tyle. No dobra. Wiem, wiem, co myślą sobie niektórzy Czy- telnicy: Myślą: „Facet wpada do klubu, nie ma zielone- go pojęcia, o czym rozmawiają dżentelmeni ani o czym mówili przed godziną, ale wtrąca swoje trzy grosze, ha- łasuje, dyszy - no przecież, jak tak można...?". Ja jednak uważam, że to wcale nie jest takie proste. Autor listu, owszem, w pierwszej chwili wywołuje odruch zniecier- pliwienia, bo wyważa otwarte drzwi; najwyraźniej nie wie, że dopiero co skończyła się w Kąciku... dyskusja na 190 Feliks W. Kres podjęty przez niego temat. Ale z drugiej strony - wąt- pliwości, do których kilkakrotnie się przyznawałem, wcale nie zniknęły, nie umiem więc złościć się na ko- goś, kto je podziela. Tylko co z tym zrobić? Mam powtó- rzyć wszystko jeszcze raz? Przecież to nie ma sensu, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto przeczyta kolejny Kącik... i, nic nie wiedząc o treści poprzednich, zaśpiewa starą piosenkę. Mogę nie publikować takich listów, a tym sa- mym nie podejmować polemiki - ale to też nie byłoby w porządku; zapewniałem przecież o swej gotowości do toczenia sporów, namawiałem - i namawiam - Czytel- ników do dyskusji. No, prawda, że nigdy nie twierdzi- łem, iż gotów jestem bez końca wałkować jeden temat, wręcz przeciwnie - zapowiadałem, że nie. Tak więc chy- ba po raz ostatni dopuszczam do głosu spóźnialskiego; następni doczekają się co najwyżej wzmianki w rodzaju: „O tym już było! Zamów sobie, bracie, archiwalne nu- mery Feniksa". Dobra, pomińmy na razie ten aspekt zaprezentowa- nej wypowiedzi Czytelnika. Bardziej martwi mnie co innego. To mianowicie, że w przytoczonym liście nie ma niczego konstruktywnego. Autor dał wyraz swe- mu oburzeniu, bardzo dobrze, imponuje mi Jego krę- gosłup moralny i podziwiam prawość charakteru. Tak bezpardonowo zwalczać podłość - no, no... Ale jakieś propozycje? Jakiś pomysł na rubrykę przeznaczoną dla początkujących autorów? Sporo ludzi przysyła mi swo- je prace, więc zakładam, że taka rubryka jest potrzeb- na. Lecz beznamiętne, bezzębne uwagi w rodzaju „No, nie jest dobrze, ale nie jest też źle, pracuj dalej" niko- go przecież nie zainteresują; autor opowiadania raczej Mea maxima culpa 191 nie weźmie ich sobie do serca (co zresztą miałby so- bie wziąć?), a Czytelnicy (czyli Wy) utrzymujący pi- smo, więc i tę rubrykę za swoje pieniądze - co dostaną? Drętwe gadki z zakresu teorii literatury? Toż traktują- cych o tym książek jest na rynku... no, od pyty. Każdy może sobie poczytać. Tyle tylko, że są nudne jak flaki z olejem, a napisane takim językiem, że świetnie nadają się co najwyżej do zilustrowania istoty hermetycznego żargonu. Więc ja próbuję mówić o pisaniu inaczej: jeśli nie muszę, nie używam drętwych teoretycznoliterackich terminów (chociaż kilka znam), zamiast tego wrzucam czasem mocne słówko, kpię, bywam złośliwy, nazywam rzeczy po imieniu, niczego nie owijam w bawełnę - wszystko po to, by przyciągnąć, zaciekawić, powiedzieć coś w taki sposób, by zostało zrozumiane i zapamięta- ne. Zresztą, zachowuję się po prostu normalnie, nie ro- bię z siebie sztywniaka ani brata-łaty; na co dzień może bardziej klnę, niż by wynikało z tej rubryki, i raz na parę miesięcy (raz na miesiąc?) upijam się zupełnie jak świ- nia - co już wcale z tych łamów nie wynika. Ale pracę twórczą i konsekwencje tej pracy pokazuję dokładnie tak, jak widzę, a więc jako przygodę: jest tu ryzyko, są nagrody, lecz niestety bywają i kary. Im wcześniej auto- rzy przyjmą to do wiadomości, tym lepiej. Jeszcze raz chcę przywołać Autora cytowanego listu. Pomijając oczywiście formę - bo niepotrzebnie się za- cietrzewił, karcąc już wszystkich bez wyjątku trzydzie- stoparoletnich autorów (ciekawym, ilu ich zna?) - ma wiele racji. Wiem na pewno, że raz i drugi przeholowa- łem; trapi mnie, że nawtykałem kilku młodym twórcom zbyt mocno. Albowiem ozór istotnie mam niewyparzony 192 Feliks W. Kres i czasem nie wiem, kiedy przestać - lecz przecież gdyby było inaczej, to nikt by tej rubryki nie czytał, może poza pięcioma autorami, którzy akurat podesłali teksty. A Fe- nix jest pismem dla tysięcy osób, nie dla pięciu. Można skasować Kącik..., można też uczynić go nudnym, czyli nieczytanym, czyli niemającym racji bytu. Czyli właśnie skasować i basta. Naprawdę można to zrobić; czemu j nie? Jeśli chodzi o mnie, to nie mam specjalnego poczu- cia misji i nie biorę za Kącik... aż tak dużych pieniędzy, by się bez nich nie obyć, a z tą frustracją imputowaną mi w liście to, wiecie Państwo, też różnie bywa... Więc zamknąć rubrykę. A co w zamian? I tego mi właśnie Autor listu nie powiedział. A swo- ją drogą, bardzo jestem ciekaw, czy młodzi autorzy, któ- rych adwokatem się mianował, byliby mu wdzięczni za likwidację tej parszywej, sadystycznej rubryki. Może chętniej posyłaliby swe prace do Autora listu, On zaś krzepiłby i chwalił wszystkich bez wyjątku; nie wyma- ga to nawet specjalnych kwalifikacji, wystarczą same dobre chęci. Głupi pomysł? No to, w takim razie, chcę powiedzieć, że unieść się świętym oburzeniem - to jed- no. Zrobić coś pożytecznego, choćby tylko zapropono- wać coś mądrego - sprawa druga. Powiem jeszcze, że zarabiam tu swoje parę złotych dość uczciwie: zasady tej ] rubryki są czytelne, każdy wie, czego się po mnie spo- dziewać, nikomu nie wykradam jego tekstów, od nikogo i ich nie wyłudzam, nie pcham się wcale z recenzjami do ludzi, którzy sobie tego nie życzą. Jakkolwiek więc czuję j się żałosny i mały wobec Osoby ceniącej Pokorę, Prawdę i Dobro; bez względu na to, jak bardzo tę Osobę podzi- j wiam; nie tracąc z oczu moralnego drogowskazu, jakim i Mea maxima culpa 193 stał się dla mnie list tej Osoby - będę chyba dalej regu- larnie mieszał z gównem „dzieciaki" (?) przysyłające mi swoje prace do oceny. Przynajmniej do czasu, aż ktoś za- proponuje w zamian coś rozsądnego i pokaże mi, jak to zrobić. Autorze listu! Czy zgodzi się Pan, bym pod takim warunkiem kontynuował swój proceder? Jeśli nie, pro- szę zaraz mi o tym napisać! Czytelników zaś przepraszam, że po raz kolejny w Ką- ciku... więcej było moich osobistych wynurzeń niż me- rytorycznych uwag dotyczących twórczości literackiej. POCZTA M.J. z B.: Niestety, chyba przeceniasz moje możliwoś- ci. Na podstawie nadesłanej pracy nie potrafię odpo- wiedzieć na pytanie, CZY WARTO? Jest tak, jak napisałeś w liście: Twój tekst to zaledwie szkielet opowiadania i nie wiem, jak głęboko sięga ta prowizoryczność. Na- suwa mi się takie oto porównanie: jesteś jak młody człowiek, który na stadionie podchodzi do trenera i po- wiada: „Trenerze, ja na razie nie będę się przebierał, tyl- ko tak, wie pan, w płaszczu i z teczką okrążę szybkim krokiem boisko, a pan niech mi powie, czy będzie ze mnie sportowiec". Otóż, Autorze, musisz mi pokazać wszystko, na co Cię stać. Teoretycznie każdy niedebliny obywatel może zostać pisarzem, tak jak każdy zdrowy człowiek może zostać sportowcem. Ale czy ma predys- pozycje, talent, czy już coś potrafi - tego nie da się oce- nić na podstawie spaceru wokół boiska. Nie musisz mi przysyłać od razu całej powieści, niech to będzie tylko 194 Feliks W. Kres pierwszy rozdział - ale dopieszczony. Trzy stroniczki opowiadania - ale doszlifowane. To wystarczy, bym oce- nił język i ogólną konstrukcję wypowiedzi, a przecież - właściwie - tylko tym się tutaj zajmuję. W.W.W. (Dżymi...): Witam imiennika (Feliks Kres to pseudonim, przypomnę; w rzeczywistości obaj nosimy to samo, rzadkie i bardzo piękne, imię - ale niech to zo- stanie między nami). Podoba mi się język tego tekstu, masz dobre wyczucie rytmu i niezłe ucho. Humor nie- wymuszony, czytelny (W zimie siadywał często za piecem i popłakiwał cicho z zimna, a czasem z głodu. Z wiekiem mu przeszło). Ponadto - rzadki dar ~ potrafisz dowcip- nie i celnie, jednym zdaniem, odwołując się do wiedzy czytelnika, scharakteryzować postać i pokazać, jak ją odbiera otoczenie (Przybył ksiądz, znany we wsi z roz- pusty oraz postępowych poglądów - nic dodać, nic ująć; historyjka obyczajowa zawarta w jednym krótkim i - o nieba! - poprawnym zdaniu; użycie „oraz" zamiast „i" mam tu za uzasadnione). Nie potrafię powiedzieć, czy ktoś weźmie to opowiadanko, ale spróbuj. W każdym razie, z pisania nie rezygnuj. Nie wiem, jak sprawdzisz się w innej formule, ale groteska, parodia - tu naprawdę widzę szansę przed Tobą. Weźmij waść dwa przymiotniki a dołóż czasownik... L isty, listy, listy... Jestem wniebowzięty. Nie na wszystkie pytania mogę odpowiedzieć, ale cieszę się, że Autorzy i Czytelnicy myślą, pytają, kombi- nują. Kochana A., list tym razem pachnie perfumami, a co więcej - jest interesujący. Masz konkretne wątpli- wości i zadajesz konkretne pytania. Przytoczę fragment: Chodzi mi o ilość przymiotników w opisach. Przeczytałam (...) że tylko prawdziwy geniusz może sobie pozwolić na użycie dwóch przymiotników w jednym zdaniu. A ponie- waż siebie za geniusza nie uważam, zadręczam się tą kwe- stią bez końca. A co, jeśli zdanie jest bardzo długie? A jeśli coś było, dajmy na to, mokre i zielone? Na swój prywatny użytek nazywam to „skrzywieniem amerykańskim" lub „amerykańską obsesją". Ameryka- nie uwielbiają wszelkie poradniki, bez trudu więc moż- na znaleźć także poradniki dla pisarzy. W każdym jest o tych nieszczęsnych przymiotnikach (to taka dewia- cja i obsesja właśnie). A wszystko, panie dzieju, bardzo 196 Feliks W. Kres detalicznie wyliczone. Z całym szacunkiem dla Naro- du za Wielką Wodą - wierzą tam, że człowieka można nauczyć orgazmu i pisania, małżeństwa i zdrowego od- żywiania, biegania i latania, wszystko można zmierzyć i zważyć, Murzyna jednym słowem przemienić w Afro- amerykanina, kalekę w sprawnego (choć inaczej), nie istnieją rzeczy niemożliwe, a potęga Wuja Sama jest wieczna - co na ustach Europejczyka zaraz wywołuje uśmiech wyższości i politowania. Uzasadniony, moim zdaniem, bo niemal każdy tutaj jest przedstawicielem narodu będącego kiedyś mocarstwem. No, ale to już dygresja. Chciałem tylko powiedzieć, że amerykańskie poradniki najlepiej od razu wyrzucać, przesądom zaś hołdować nie należy. A co z tymi przymiotnikami? No, nie chcę całkiem bagatelizować sprawy, bo użycie przymiotnika jest nie- rzadko zwyczajnym pójściem na łatwiznę. Po wtóre, nad- mierne nagromadzenie przymiotników nie pozwala na zauważenie cechy najważniejszej. Wreszcie trzeba powie- dzieć, że nawet pojedynczy przymiotnik ma pewne wady: przede wszystkim - i wbrew pozorom - rzadko pobudza wyobraźnię czytelnika. Zdanie „wiał potężny wicher" jest mniej sugestywne niż „wicher przyginał do ziemi drze- wa". W tym drugim wypadku czytelnik nie tyle przyjmu- je rzecz do wiadomości, co buduje sobie plastyczny obraz. „Zobaczyłem piękną kobietę" - tak, ale lepiej będzie: „Nie mogłem oderwać wzroku od jej twarzy". Odbiorca nie powinien przysypiać nad tekstem, nie należy pozwalać mu na bezmyślność. Literatura nie sprowadza się do pro- stego opisu przedmiotów, osób i zdarzeń. Jakie? - ano, takie. Co robił? - ano, to i tamto. Bo zostawiając już na Weźmij waść dwa przymiotniki... 197 boku przymiotniki... „Szedłem, szedłem i szedłem" jest mniej wartościowe niż „czułem w nogach sto kilome- trów" - chociaż mowa dokładnie o tym samym. Ale bez przymiotnika ciężko trafić do uczuć odbior- cy. Uczucia to nie wichry; nie każdy był świadkiem przejścia huraganu, ale każdy czuł rozpacz, radość bądź strach. Do pobudzenia wyobraźni używa się innych środków niż do wyzwolenia uczuć. Smutek bądź zmar- twienie bohatera nie zawsze trzeba aż pokazać, czasem wystarczy po prostu powiedzieć: był smutny. Przymiot- nik jest nieoceniony, zwłaszcza jeśli wnosi pewne cechy oksymoronu (a więc - przypomnę - określenie jest po- zornie sprzeczne z przedmiotem opisu). Nie myślę tu o jakiejś „czarnej bieli", rzecz jasna, ale o czymś trochę bardziej finezyjnym. „Śmieszny głodny kaleka" wzbu- dzi odruch litości. Bo czytelnik wprawdzie przeczy- ta „śmieszny głodny", lecz zrozumie „jaki nieszczęśliwy i wzgardzony". Kończąc o przymiotnikach: uważam, że nie trze- ba być geniuszem, by używać dwóch w jednym zda- niu; każdy może wedle woli i chęci. Wystarczy zdrowy rozsądek, umiar i wyczucie - jak ze wszystkim, zawsze i wszędzie. Nieustanne rozbudzanie wyobraźni czytelni- ka, męczenie go bez chwili przerwy jest zbędne, a nawet nierozsądne. W normalnej powieści całe partie teks- tu służą wyłącznie popychaniu fabuły, odgrywają rolę czysto informacyjną i tam przymiotnik winien mieć taką właśnie funkcję: informacyjno-użytkową. Długa droga, wysoki i krzepki mężczyzna, ładna pokojówka, gwałtowna, lecz krótka burza. Specjalne zabiegi zosta- wiać warto na szczególne okazje, wtedy spełnią swoje 198 Feliks W. Kres zadanie, mianowicie w odpowiedniej chwili wyrwą czy- telnika z błogiego lenistwa. Gość przestanie automatycz- nie wchłaniać podane na tacy informacje, zaangażuje wyobraźnię, nawet o tym nie wiedząc. Twierdzę tedy, że teorie opisujące liczbę przymiotników (czasowników, rzeczowników) w zdaniu to teorie kompletnie poronio- ne. Trzeba zdać się na wyczucie, mieć „literackiego nosa", no, po prostu talent, niekoniecznie zaraz wielki talent. Bez tego tak czy owak - dupa. No, niestety, żadne poradniki nie pomogą. * * * Moim zdaniem poetycki język - powiada Autor innego listu - nazywany często przez Pana grafomanią nie zawsze jest czymś złym, a nierzadko podnosi wartość utworu. I dalej: Gdy ktoś bierze się za pisanie opowiadania, musi mieć w tym jakiś cel, choćby opowiedzenie jakiejś historii, czy rozśmieszenie czytelnika. Dopiero jeśli tego zabraknie mamy do czynienia z grafomanią, czyli pisaniem dla sa- mej idei pisania. Dochodzę więc do wniosku, że nawet te znienawidzone przez Pana zaimki (a także metafory i całe to literackie badziewie) mają rację bytu, jeśli ich istnienie jest usprawiedliwione celem, o którym wcześniej pisałem. No, pięknie, nie ma co... Widzę, że raz jeszcze muszę wrócić do zaimków i metafor. Bo zdaje się, że zostałem źle zrozumiany. Pół biedy, jeśli tylko przez Autora listu. Ale jeśli przez ogół Czytelników? Skąd mam wiedzieć? List jest w końcu jakimś sygnałem; nie powinienem tego lekceważyć. Zwłaszcza że zgłoszone wątpliwości nie za- sługują na wzruszenie ramion. Weźmij waść dwa przymiotniki... 199 Najpierw o zaimkach. Protestuję przeciw twierdze- niu, że ich nienawidzę. Kocham zaimki (czasowniki zresztą też kocham, bo uwielbiam język w ogóle jako arcyciekawe zjawisko). Powiadam tylko, że zaimki są nagminnie nadużywane. Ona podeszła i zarzuciła swo- je ręce na jego szyję - Szanowny Adwersarzu, czy Twoim zdaniem jest to ładnie i zdrowo powiedziane? Wyjaśnia- łem, że zbędne zaimki zaśmiecają wypowiedź, niczego nie wnosząc do tekstu. Przyznam, że już bardziej po- błażliwy jestem dla tych nieszczęsnych przymiotników. Ich nadmiar może męczyć, mogą wyglądać nieeleganc- ko, ale przynajmniej coś tam zostanie szczegółowo do- określone - ot, pozytywny efekt uboczny negatywnego zjawiska. Lecz zaimki? W czym „ona podeszła" jest lep- sze od „podeszła"? Jaki jest pozytywny skutek uboczny zapewnienia, że miała swoje ręce? Ach, co mówię „mia- ła"... Oczywiście: „ONA miała", no przecież. Swoje ręce na jego szyi, ona. Teraz „poetycki język" i wszelkie figury retoryczne. Po- równania i przenośnie są potrzebne, a nawet niezbędne - przysięgam, że nie umiałbym napisać bez nich książki. Porównania kocham jeszcze bardziej niż zaimki (słowo daję, dość wziąć pierwszą moją powieść do ręki). Ale zwłaszcza metafora jest figurą trudną. Musi być czytel- na, trafnie użyta i wewnętrznie niesprzeczna. „Strzelisty asfalt błękitu wyolbrzymiał symfonią płonącego żół- wia" - dzień dobry panu, a ja jestem Napoleonem. Jakim celem - Autorze listu, proszę mi powiedzieć - dążeniem do jakiego celu ma to być niby usprawiedliwione? Więc tłumaczyłem i tłumaczę znowu: autor, szczegól- nie zaś autor młody, początkujący, winien czuć niejaki 200 Feliks W. Kres respekt dla technik z górnej półki. Może najpierw na- uczy się pisać „Kowalski otworzył drzwi", nim przejdzie do „trzepotania skał w oleistej historii paranoi"? Me- tafora, bardzo dobrze, polecam i zalecam. Ale rozsąd- nie, ostrożnie i z umiarem. Przytaczałem przecież całe fragmenty absolutnie bełkotliwych tekstów. Autorzy nie umieli sklecić trzech prostych zdań do kupy, ale owszem, byli przekonani, że metaforą posługują się świetnie, i w urodzie owych metafor upatrywali - no, właśnie, cel, dla którego piszą; chcieli pokazać światu piękno takiej prozy. A ja chcę się upewnić: otóż jeśli dama robi sobie makijaż, malując usta tuszem do rzęs, barwiąc szminką brwi i polewając włosy lakierem do paznokci - to Ty mi, Czcigodny Oponencie, powiadasz, że jest to uzasadnio- ne jej dążeniem do bycia piękną? Bo ja powiadam, że nie umie używać kosmetyków. Choć przeciw kosmetykom, tak w ogóle, nic nie mam. Kobiety powinny ich używać - tak jak pisarze metafor. POCZTA B.P. z W.: To nie jest język błyskotliwy, ale w sumie poprawny. Choć wydaje mi się, że powinieneś - gene- ralnie - uprościć i skrócić zdania, bo plączesz się cza- sem i gubisz. Hauptbahnhof, jak co rano stał na swoim miejscu. Taką rolę wyznaczyli mu planiści, inżynierowie i zwykła potrzeba miasta. Potrzeba wyznaczyła mu rolę? Potrzebę można zaspokoić; z potrzeby coś może wyni- kać; ale potrzeba pospołu z inżynierami żadną miarą nie wyznaczy roli, polegającej na staniu na swoim miej- Weźmij waść dwa przymiotniki... 201 scu. Rozumiesz, o co mi chodzi? Albo: Hauptbahnhof był dla nich domem, przystankiem w podróży, miejscem pracy, toaletą, czy czymkolwiek innym. Jak to: czymkolwiek in- nym? Lemoniadą był? Dzikim kaczorem? Długopisem? Nie jestem durniem, wiem, o co Ci chodzi. Ale jednak niezamierzony komizm może uśmiercić każdy tekst. Przyjrzyj się swojej pracy pod takim kątem, jesteś inte- ligentnym facetem, więc sądzę, że bez większego trudu nauczysz się eliminować podobne niezręczności. Przede wszystkim uprość zdania; naprawdę dobrze radzę. PS. Przypominam - już kiedyś obszernie wyjaśniałem - że w Kąciku... ze wszystkimi bez względu na płeć, wiek i pełnione funkcje jestem na „ty", co działa oczywiście w obie strony. Nikogo nie lekceważę, nikt nie powinien czuć się urażony. To stara środowiskowa tradycja, godna zachowania, moim zdaniem. Gdy nadjedzie osobowy z Gliwic do Krakowa... I ak wygląda proces pisania? Oto kolejny problem, z którym zgłaszają się młodzi autorzy. Ktoś przeczy- tał w pamiętnikach Wielkiego i Znanego Pisarza, że rórca ów miał zwyczaj pracować od 5.30 rano do 11.15 (też rano; moim zdaniem zupełnie o świcie) i czynił tak przez lat siedemdziesiąt. Inny słyszał, że trzeba pić wód- kę, a jeszcze inny - że warto się nawalić, bo teksty spło- dzone na haju to dopiero jest odlot. Padają pytania: czy trzeba robić plan powieści, czy warto pisać konspekt na własny użytek? Czy, tworząc postać bohatera, trzeba wy- pisać sobie jego cechy na kartce? Pogadajmy o tym. Bo dlaczego nie? Uprzedzam jed- nak, że jeszcze mocniej niż zwykle będę się tu podpierał własnymi doświadczeniami. Wiem to i owo o metodach pracy kilku znajomych autorów, ale przecież nie miesz- kam pod niczyim biurkiem. Mówiąc najkrócej, wydaje mi się, że ilu twórców - tyle sposobów. Podział na sposoby złe i dobre mam za Gdy nadjedzie osobowy z Gliwic... 203 fałszywy. Pisanie książki lub nawet opowiadania to praca szczególnego rodzaju, indywidualna co się zowie. Znam autorów, którzy mają swoją dzienną normę - ilo- ściową albo czasową. Siedzi taki cztery godziny dziennie i pracuje - nic tylko uchylić kapelusza. Albo musi na- pisać dwie strony, co rzadko zajmuje mu kwadrans, bo zwykle trzy kwadranse, a czasem szesnaście godzin. Ja jestem autorem najgorszym z możliwych (dla żony i dla wydawcy): całymi miesiącami udaję analfabetę, by nagle zerwać się i przez trzy miesiące w ogóle nie wstawać od biurka - jem przy komputerze, piję strasz- ne ilości kawy (ale niewiele piwa), wypalam trzy pacz- ki papierosów dziennie i wychodzę tylko do łazienki, zaś moja słomiana wdowa robi za pokojówkę i kelnerkę. Przy tym wszystkim zamieniam się w eunucha, zresz- tą wygasają wszelkie moje potrzeby; gdyby żona mnie nie nakarmiła - nie jadłbym (dobrze, że panuję nad pę- cherzem...). Piszę o tym tak szczegółowo, bo mam wra- żenie, że jeśli w ten sposób można spłodzić książkę, to znaczy, że dobry jest każdy sposób i nikt nie powinien mieć kompleksów, nikt nie powinien myśleć, że robi to jakoś dziwacznie. Tylko jedna metoda wzbudza we mnie pewne wątpli- wości: a mianowicie ta, która polega na zgłuszeniu się alkoholem albo inną chemią. Wiele legend słyszałem na ten temat, ale nigdy nie miałem w ręku wartościowego tekstu, co do którego istniałaby pewność, że został napi- sany przy zastosowaniu tej metody. Nie wiem, może ktoś faktycznie uwalnia się w podany wyżej sposób od zaha- mowań i wywala na papier jakiś bełkot, który potem - już na trzeźwo albo po detoksie - obrabia i tłumaczy na 204 Feliks W. Kres polski. Nie wiem, więc nie chcę się za dużo wymądrzać; jeśli chodzi o mnie, to po ośmiu piwach napisałem tyl- ko siedemnaście razy „dupa" i zrobiłem błąd ortogra- ficzny. Ale na szczęście żyjemy w wolnym kraju, bez względu na to, co mówią faceci tropiący w Sejmie maso- nów i łuczników; każdy może sprawdzić, każdemu wol- no spróbować rozmaitych sposobów. Łykanie, wąchanie i różne zastrzyki chyba nawet nie są nielegalne - zdaje się, że prochów nie wolno mieć w kieszeni, ale wolno jak najbardziej mieć je w sobie. I jeśli ktoś uważa, że warto nałykać się amfy albo pobić rekord izby wytrzeźwień, żeby spłodzić opowiadanko (płatne mniej więcej 7 gro- szy za słowo) - to jest jego suwerenna decyzja, jego King Kong i jego problem. Naprawdę. Tworzenie bohatera. Też różne rzeczy słyszałem. Ktoś mówił, że istotnie buduje sobie postać na kartce, wypi- suje powiedzonka tej postaci, cechy charakterystyczne, nawet wzrost i wagę. Myślę, że to dobra metoda, choć pewnie nie dla każdego. Nigdy tak nie robiłem. Ale już okręt, na którym pływał bohater mojej powieści, mia- łem przed nosem stale - jeszcze dziś książeczka „Ża- glowce" po zdjęciu z półki sama się otwiera na rysunku karaki. Kiedy indziej rozrysowałem strukturę organiza- cyjną wymyślonej armii i zawiesiłem to na ścianie. Mam robocze mapy na własny użytek (nie do publikacji). Skoro można rysować struktury armii - wolno też mieć tabelkę z cechami bohatera, tak uważam. Ale w owych strukturach, mapach (a i tabelkach cech postaci, jak mniemam) kryje się pewna pułapka, przed którą pragnę ostrzec: otóż prędzej czy później autor łapie się na tym, że przenosi to coś żywcem do książki. Może nie wszyscy Gdy nadjedzie osobowy z Gliwic... 205 tak mają. Ja, niestety, miałem (zapewne będę miał jesz- cze) i naprawdę byłem w kłopocie. Szkice, będące prze- cież tylko pomocą, tak wlazły mi do głowy, że nie bardzo umiałem powiedzieć, czy czytelnik pozbawiony owych szkiców pojmie, o co mi chodzi. Zacząłem więc robić z powieści podręcznik wojskowości. Z pomocą przy- szli koledzy, których poprosiłem o ocenę; przysięgam, że sam nie byłem już zdolny do obiektywnego spojrzenia. Zatem, jeśli ktoś nie ma godnych zaufania kumpli, któ- rzy w razie potrzeby popukają go w głowę, to powinien uważać. Inaczej gotów opisać bohaterkę (lub bohatera) powieści ze szczegółami takimi, jak ilość włosów pod pachą i pieprzyków na prawym pośladku. Powtarzam: na pewno nie każdy. Ale groźba istnieje. Plan powieści (lub opowiadania). Znów powiem: sły- szałem o autorach, którzy rozpisują utwór na rozdzia- ły. Wymyślają fabułę i dalejże do roboty. „ROZDZIAŁ I, SCENA 1: Jan i Stanisław siedzą na kanapie, Jan zabie- ra Staśkowi torebkę. Rozmawiają o proszku do pra- nia" - no i tak dalej, mniej lub bardziej szczegółowo. Dla niektórych jest to metoda nie do przyjęcia; wielu auto- rów nudzi się śmiertelnie pisząc książkę, o której wie- dzą już wszystko. Stopień owej pożądanej przez nich niewiedzy bywa różny: niektórzy, siadając do powieści, nie wiedzą o niej prawie nic, znają tylko ogólne realia, więc idą jak przez grę fabularną, nie do końca (a czasem wręcz w znikomym stopniu) kontrolując bohaterów; in- nymi słowy: wiedzą, co chcą osiągnąć, lecz nie - jaki- mi środkami. Nie ukrywam, że ten model jest mi bliski. Ale plan powieści? Myślę, że dla wielu twórców jak naj- bardziej. Oczywiście i tutaj, w obu sposobach, kryją się 206 Feliks W. Kres pewne pułapki (jakże by inaczej?). Nadmiernie przywią- zany do planu autor może poczuć się bezsilny, gdy mu nie wychodzi to, co zaplanował - a w literaturze, nieste- ty, nader często tak bywa, że tworzywo stawia głupi opór i trzeba improwizować, bo plany planami, a praktyka, niestety, swoją drogą. Z drugiej strony autor nietrzy- mający się sztywno żadnych wytycznych lubi pojechać w maliny. Gość zostawia każdą scenę, która mu się uda- ła, a potem wychodzi na jaw, że pisze romans zamiast horroru, na dodatek romans infantylny (bo nie umie pisać romansów), więc jeśli nawet wydawca nie kopnie go w zadek, to krytycy wyśmieją, a czytelnicy opuszczą. I bywa, że trzeba wyrzucić owoce paru tygodni ciężkiej pracy. To bardzo boli. Okropnie. Jeśli na dodatek bliski jest termin złożenia powieści do druku, a żona, dajmy na to, złamie nogę i odwiedza ją cała rodzina, to można powiesić się na żyrandolu. Miałem tak. Nie powiesiłem się tylko z powodu braku czasu. Dobra, koniec. Wrócę do tematu, jeżeli będą jeszcze ja- kieś wątpliwości i pytania, chociaż myślę, że już co nieco wiadomo. Pokazałem rozmaite metody (i towarzyszące obraniu tych metod rozterki) głównie po to, żeby do- wieść, jakie to wszystko różnorodne. Nie ma gotowych recept. Każdy sam musi znaleźć swój sposób i wdrożyć własny system pracy, system powszechnie uznany albo nie. Bo chyba wiem, co jest najgorsze: otóż najgorsze jest kurczowe trzymanie się nieodpowiedniej metody. Na- prawdę, naprawdę, naprawdę - nie dajcie sobie wbić do głowy, że trzeba pisać tak, a nie inaczej, na stojąco albo na siedząco, rano albo w południe. Piszcie wtedy, kie- dy Wam wygodnie, i tak, jak Wam wygodnie. Jeśli jakiś Gdy nadjedzie osobowy z Gliwic... 207 Aleksander Dumas (czy Balzak, bo już nie pamiętam?) pisał tylko na stojąco i pił kawę, to nie znaczy, że w ten sposób należy tworzyć dzieła. Jeżeli komuś finałowe sek- wencje udają się tylko wtedy, gdy z hukiem przejeżdża mu nad głową pociąg - to, moim zdaniem, bez żadnych rozterek powinien zaopatrzyć się w kask (to roztropne). A tych, co mówią mu: „Głupi! Przecież pisze się pod łóż- kiem i w płetwach!", należy pouczyć, iż świat jest bardzo różnorodny. Ale trzeba uszanować także ich metody. POCZTA T.K. (Twierdza): Hazus odgarnął SWĄ czerwonawą, lekko przerzedzoną grzywkę (...) zeskoczył ze SWEGO uko- chanego śmigacza i podszedł do SWOJEJ ofiary. Potem ofiara zazdrościła okularów na twarzy SWEGO oprawcy (szkoda, że nie sprawdzała ta ofiara, czy oprawca ma na nogach oryginalne „pumy" - FWK). Następnie oprawca wyjął strzelbę spod SWOJEGO kevlarowego płaszcza. Gdy- byż ją tak wyjął spod płaszcza cudzego! Niestety. Więc mamy grzech pierwszy: nieśmiertelne zaimki (wszystkie podkreślenia pochodzą ode mnie, rzecz jasna - FWK). Ale gdyby tylko o to chodziło... Lecz dalej: Widok ro- dziny (...) wciąż był widoczny w jego pamięci. Widoczny widok? Poborca twierdząco przytaknął (czy ktoś kiedyś przytaknął przecząco?). Osłonił głowę kapturem, na to Przyłożył ręce skryte w skórzanych rękawiczkach. I jeszcze: Wylądował na palisadzie strzelając kulami gorącej pla- zmy do wszelkich możliwych celów: obrońców, dowódców, 208 Feliks W. Kres sanitariuszy, pojazdów i dwójki małych dzieci - jak Boga kocham, aż się ciśnie na usta: „oraz kota i drewnianej j sławojki". W którymś momencie powinien palnąć sobie w nogę i w łeb; nie przeszkadza wcale, że był mechem. Autorze, przykro mi. To jest co najwyżej scenariusz RPG, i to scenariusz, niestety, bardzo, bardzo kiepski. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, bym miał w ręku tekst o mniejszej wartości literackiej; widziałem już gorszy ję- zyk, ale gorszej całości - nie. Opisy walk (str. 2 i 3) są aż żenujące; ja też lubię pograć w RED ALERT, ale na papie- rze to nie przejdzie. Nie wiem, co mógłbym doradzić, bo musisz poprawić - wszystko. D.M. (Wywyższenie Czarnego Psa i in.): Nadużywasz nawiasów. Ale automatyczne ich skreślenie nic nie da, bo w ogóle nadużywasz zdań wtrąconych. Masz twarde, mało elastyczne pióro, ciężko się czyta Twoją prozę. Ję- zyk... właściwie nie jest niepoprawny (pomijam kłopoty z ortografią), ale zdania budujesz niezręcznie i kiepsko prowadzisz narrację. Tylko jeden fragment, bardzo ty- powy dla twojej prozy: Następnego dnia umówiliśmy się, że przyjdę do nich 13-tego, aby móc pogadać z Darkiem (którego nie widziałam ze 3 miesiące) ale, przede wszyst- kim, po to, by mieć 2 dni na naukę jak dobrze zająć się ich zwierzętami. Czego tutaj nie ma?! Po cholerę infor- mujesz właśnie w tym momencie, kiedy ostatnio wi- działa się z Darkiem? Po cholerę, że dnia następnego... lecz przyjdzie trzynastego... żeby mieć dwa dni... Na co komu te wyliczenia? Wszystkie w jednym zdaniu. Kupa drugorzędnych informacji, pod ciężarem których czy- telnik zacznie jęczeć. Bo facetka jeszcze pragnie gadać z Darkiem... ale przede wszystkim chce mieć czas na na- Gdy nadjedzie osobowy z Gliwic... 209 ukę... Czas, przede wszystkim, powinien mieć autor. Nie musi upychać wszystkiego w jednym zdaniu. EG. (Skansen...): Przyzwoicie. Chyba może być. Ale - Szczerbate zębiska wzniesień pławiły się w słonecznej żół- ci... Jeśli już, to „Język słońca oblizywał szczerbate zęby wzniesień". Na tym właśnie polega wewnętrzna spój- ność metafory; zęby mogą być oblizane, ale pławią się tylko sztuczne, w szklance z wodą... Dobra. Nie mam większych zastrzeżeń, więc urodę metafor odpuszczam (może rzeczywiście jestem przeczulony?), zwłaszcza że ich nie nadużywasz. E.K. (Południca): Miłe opowiadanie, babskie. Lubię, gdy nikt do nikogo nie strzela i nie rąbie mieczem gdzie popadnie. Jakiś znany reżyser (nie pamiętam kto; Taran- tino?) powiedział, że eksplodujący samochód zawsze wygląda w filmie lepiej niż samochód zaparkowany. To nieprawda. Najlepiej wygląda zaparkowany samochód kołyszący się tak, jakby w środku były dwie osoby. No, mniejsza; chodzi mi tylko o to, że lubię teksty, których przesłanie i fabuła nie sprowadzają się do gromkiego łupu-cupu, więc weź na to poprawkę; możliwe, że oce- niam Cię nazbyt łagodnie... Nad stylem musisz jeszcze popracować. Jesteś młoda, masz czas. Dużo czytaj i pisz. Usłyszawszy na dole rozmowę dwojga ludzi postanowił do nich zejść. Postanowił? Postanowienie - to coś mocnego, doniosłego. Raczej „pomyślał, że do nich zejdzie" albo po prostu: zszedł. Ich oczom ukazał się ten sam przysa- dzisty mężczyzna (...) z ożywieniem rozmawiający przez telefon. Podobna sprawa: dlaczego zaraz „ich oczom ukazał się..."? Zobaczyli mężczyznę, po prostu. Rozu- miesz, o co mi chodzi? 210 Feliks W. Kres M.R.B. (Opowieść...): Masz arystokratyczny charakter pisma; upatrzony mężczyzna, któremu wyślesz list, jest Twój. Ale do rzeczy. Wierzchowiec potknął się tak niespo- dziewanie, że Adion poczuł tylko mlaśnięcie błota, w któ- rym zagłębiła się jego twarz - otóż, Autorko, zapewniam Cię, że facet, przelatujący nad końskim łbem i spadający na ryj, po zetknięciu z ziemią czuje znacznie więcej niż tylko mlaśnięcie błota. Ten koń galopował (czyli robił ok. 40 km/h). Potem Adion biegł wyciągając ręce przed siebie - Autorko! Wyciągnij ręce przed siebie i biegnij, a zobaczysz, co opisałaś. Mimo to jeszcze przyspieszył. Dobry Jezu. Masz rację, pierwszy rozdział faktycznie jest najsłab- szy, ale dzieło w ogóle jest bardzo nierówne; są tam zu- pełnie przyzwoite fragmenty, lecz są i takie, że aż bolą j zęby. Najgorzej, gdy uprzesz się na jakieś słówko albo sformułowanie. Strona 37 - ta cholerna klatka (piersio- wa) Władcy może doprowadzić do szału. Dotknął klatki i natarł klatkę, Chryste Panie. Jednak to nie język jest największym problemem, choć też wymaga pracy. Raczej błędy logiczne i rzeczo- we. Czasem (bo nie zawsze) wykładasz się beznadziejnie w opisach sytuacji (co pokazałem na wstępie); nie bar- dzo umiesz wyobrazić sobie, jak wygląda upadek z konia albo facet biegający w nocy po lesie. Ponadto moja żona, która czytuje fantasy, więc mam ją za eksperta, twierdzi, że krasnolud i troll to nie to samo, a Ty używasz tych słów wymiennie, przedstawiając jedną istotę. Podobnie z elfem i driadą (dla mnie to jeden czort - wszystkie kurduple mam za krasnoludy, a wszystkie żeńskie de- mony za wiedźmy). Gdy nadjedzie osobowy z Gliwic... 211 Powiem tak: język wymaga czyszczenia, a cały tekst przemyślenia. Jeżeli jesteś zdolna do ciężkiej pracy, to spróbuj. Moim zdaniem, jest to sympatyczna, choć nie genialna powieść, którą można uratować - ale nie w pięć minut. Srebrne wesele Tadeuszowi Lewandowskiemu; wszystkim moim Koleżankom i Kolegom z Klubu Twórców - ten dwudziesty piąty Kącik... dedykuję N igdy nie dedykuję swoich prac. Nikomu. Po roku lub dwóch latach zawsze dochodzę do wniosku, że dziełko mogłoby być znacznie lepsze; wsty- dzę się potknięć, a czasem zwykłych głupot, które po- wypisywałem. Poza tym żyje na świecie całe mnóstwo ludzi, którym powinienem coś zadedykować, gdybym miał taki obyczaj. To spirala bez końca. Kogoś uhonoru- ję, kogo innego pominę i urażę, bo nie mogę wszystkie- go dedykować wszystkim. Ale Kącik złamanych piór to trochę inna sprawa. Gdy chodzi o utwory fabularne, zbyt wiele osób, bezpośred- nio albo pośrednio, przyczyniło się do ich powstania. Z tą rubryką sprawa jest prostsza: nie byłoby jej, gdy- bym nie związał się kiedyś z określonym gronem ludzi. Dzisiaj żegnam się z Czytelnikami i Sympatykami Kąci- ka..., pora więc spłacić długi. Uważam, że rubryka spełniła swoje zadanie. Mniejsza nawet o to, czy moje uwagi zawsze były trafne - gotów Srebrne wesele 213 jestem bronić swoich sądów, ale nigdy nie twierdziłem, że mam patent na nieomylność. Redagowałem Kącik... z pozycji starszego kolegi po piórze, opierającego się głównie na własnych doświadczeniach - te doświad- czenia dla wielu mogą mieć wartość dyskusyjną. Jed- nak, nawet jeśli błądziłem w swych sądach i poglądach, to wydaje mi się, że za sprawą tej serii artykułów wiele osób uświadomiło sobie, jak złożoną sprawą jest two- rzenie dzieł literackich. Że to nie takie proste; że sama chęć nie wystarczy; że niezbędne są umiejętności popar- te jakąś pracą - czasem pracą ciężką i niewdzięczną. Formuła tej rubryki została wyczerpana. Nic już mą- drego do powiedzenia nie mam. Wciąż mogę rozma- wiać o literaturze całymi dniami, może wręcz całymi tygodniami - ale już nie na tym poziomie. Mam wra- żenie, że debiutantom powiedziałem wszystko, co war- to było powiedzieć. Od pewnego czasu gonię w piętkę: spływa kolejna fala tekstów i znów: zaimki, metafory, nadmiernie skomplikowane zdania, gołe pomysły, prze- rost formy nad treścią... Ot, typowe potknięcia począt- kujących autorów. To normalne i zrozumiałe. Ale tak będzie zawsze i mogę najwyżej przemienić kolejne od- cinki Kącika... w wykaz odsyłaczy do odcinków wcze- śniejszych - lub zwyczajnie przepisywać te wcześniejsze odcinki, okraszając nowymi żarcikami. Dlatego żegnam się dzisiaj. Jest to pożegnanie uroczyste i oficjalne, przy okazji jubileuszu, bo ukażą się jeszcze dwa lub trzy Ką- ciki... - tyle, ile trzeba, bym ocenił wszystkie prace, jakie pozostały na moim biurku. Lecz od dzisiaj nie przyjmu- ję nowych przesyłek. No, powiedzmy: przyjmuję jesz- cze przez tydzień - bo być może gdzieś w Polsce jakiś 214 Feliks W. Kres młody autor (a najprędzej: autorka) od miesiąca trzy- ma zaadresowaną i zaklejoną kopertę, kombinując, czy na pewno chce ją wrzucić do skrzynki. Więc powiadam: chłopie (albo babo), wrzucaj lub nie wrzucaj, lecz na podjęcie decyzji masz tydzień i cześć. Teraz pora, bym wreszcie wspomniał o dwóch kon- kretnych Osobach i pewnym Gronie Osób. Grono już wymieniłem. Wszyscy, chcę to podkreślić - WSZYSCY Członkowie Klubu Twórców, choć w niejednako- wym stopniu, przyczynili się do powstania tej rubry- ki. Najwięcej zawdzięczam Uczestnikom pamiętnych (i wspominanych tu kilkakrotnie) warsztatów literac- kich. W drugim rzędzie Autorom, którzy przyszli póź- niej, lecz są mi dobrze znani. Na koniec zawdzięczam coś także ludziom, którzy z Klubem Twórców związali się niedawno i o których czasem ledwie się otarłem - ale to właśnie ci Młodzi Autorzy dali mi potrzebną wiarę. Skoro po tylu latach od powstania Klubu wciąż pojawia- ją się tam nowe twarze, to oznacza, że jest dla kogo pisać felietony o literaturze, a przyjęte metody i kryteria mają jakiś sens. Potrzebowałem takiego potwierdzenia, siada- jąc do pierwszego Kącika... Dwa nazwiska muszę wymienić osobno. Jedno już padło. Tadeusz Lewandowski był dla mnie pierwszym prawdziwym Nauczycielem zawodu. Zanim Tadeusz się pojawił, Klub Twórców był co najwyżej luźnym stowa- rzyszeniem kolesiów wspólnie balangujących na konwen- tach. Ja sam - członek-założyciel, dobry Boże - jadąc na pierwsze warsztaty w wieku lat dwudziestu, czyniłem to z nastawieniem, że napiję się wódki w fajnym towarzy- stwie, pogram w nocy na gitarze i wykręcę parę odczapo- Srebrne wesele 215 wych numerów, na przykład pobiegam goły po hotelu lub wykąpię się w fontannie w środku miasta; na konwentach tak właśnie czyniłem. Lecz spotkałem człowieka, który potraktował mnie poważnie - poważniej, niż sam skłon- ny byłem się traktować. Pod Jego kierunkiem dzień po dniu, godzina po godzinie, uczyłem się oceniać teksty li- terackie. Teksty kolegów, lecz przede wszystkim - własne. Przez wiele lat Tadeusz, odkładając na bok ważne sprawy i zajęcia - a ciążyły na Nim naprawdę niebłahe obowiąz- ki - towarzyszył wszystkim klubowiczom, przewodnicząc organizowanym cyklicznie spotkaniom dyskusyjnym. Zawsze miał dla nas czas. Śmiem twierdzić, że bez Nie- go nie byłoby dziś żadnego sławetnego Klubu Twórców. A już na pewno nie byłoby tej oto rubryki w Feniksie. We wszystkim, co w niej dobre, Tadeusz Lewandowski ma swój udział. To, co złe, pochodzi ode mnie. Drugim człowiekiem jest mimowolny (i wciąż jesz- cze niczego nieświadom...) współtwórca Kącika... Kores- pondowałem w życiu z wieloma osobami, wymieniając uwagi, kłócąc się zawzięcie o sprawy związane z twór- czością literacką; nauczyłem się przy tym niejednego. Lecz rozmiary tej korespondencji mają się zupełnie ni- jak do liczby listów, które wymieniłem - i wymieniam nadal - z Tomaszem J. Bochińskim, autorem goszczą- cym czasem na łamach Feniksa. Poznaliśmy się na pa- miętnych warsztatach literackich, spotykaliśmy i nadal spotykamy. Powiedziałem już o człowieku, który na- uczył mnie oceniać teksty - teraz mówię o drugim, któ- ry nauczył mnie bronić swego zdania. To właśnie w korespondencyjnych bitwach z Bochińskim walczy- łem o swoje pozycje, zmuszałem Go, by podzielił moje zio i-eiiKs W. Kres zapatrywania na twórczość literacką, lub odwrotnie, sam byłem zmuszany. Różniliśmy się często i różni- my nadal, choć zgadzamy też wcale nierzadko. Ale chcę jasno powiedzieć, że gdyby nie zaprawa, którą odbyłem, krzyżując broń z Tomaszem - nie odważyłbym się na udział w tak kontrowersyjnym przedsięwzięciu jak Ką- cik złamanych piór. Obroniłem się przed Tomkiem wie- lokrotnie i to dało mi niezbędną pewność siebie - ale nauczyłem się także przyjmować porażki i liczyć ze zda- niem odrębnym od mojego. Powiem wprost: chodzę po świecie z dość wysoko podniesioną głową. Lubię palnąć czasem przy piwie, że wszystko zawdzięczam sobie. Na sukcesy (i klęski) za- wodowe - obojętnie, duże czy małe w oczach bliźnich - zapracowałem sam, nikt za mnie niczego nie zrobił. Tak uważam. Ale prawdą jest również, że choć nikt mnie nie wyręczał, to spotkałem na swej drodze ludzi, któ- rzy wsparli mnie, gdy tego potrzebowałem. To cholerny fart - trafić w życiu na takich ludzi. Miałem w życiu cholernego farta. Dziękuję też wszystkim Czytelnikom rubryki, a zwłaszcza tym, którzy służyli mi radą, przysyłali kry- tyczne bądź polemiczne listy. W tym gronie nie ma ni- kogo, z kim nie chciałbym więcej gadać - nawet jeśli w całej rozciągłości nie zgadzałem się z adwersarzem, ubolewałem nad formą wypowiedzi lub nazywałem ją nieprzemyślaną. Zawsze jednak miałem świadomość, że rozmawiam z człowiekiem, który napisał i wysłał list do redakcji miesięcznika literackiego, zamiast w tym sa- mym czasie i za te same pieniądze napychać gdzieś gębę popcornem. Srebrne wesele 217 I na tym zakończę uroczyste obchody jubileuszowe. Powtórzę tylko, że to nie jest ostatni Kącik... Ale chcia- łem pożegnać się wcześniej, starannie i bez pośpiechu. Nie potrafię przewidzieć, ile miejsca zabierze mi oce- na prac pozostających jeszcze w mojej dyspozycji. Ba- łem się, że zabierze zbyt wiele i będę musiał rozstać się z Wami, rzucając jakieś pospieszne: „No to cześć, ja spa- dam!" POCZTA J.Sz. (Świat po wojnie... i in.): Twoje szczere wyzna- nie bardzo ułatwiło mi robotę; doradzałbym Ci nie wiadomo co, a tak od razu wiem wszystko. Skoro, jak piszesz, gardzisz powtórnym czytaniem i wprowadza- niem poprawek, to już wiesz, dlaczego to takie marne. Choć powinno być jeszcze gorsze; nie sądziłem, że tekst spuszczony z krzyża „jak leci" może w ogóle nadawać się do przeczytania - pokazałeś mi więc coś nowego. Masz większy talent, niż sądziłem - i, przy takim podejściu, ze- rowe szanse na spłodzenie czegoś prawdziwie wartościo- wego. Może gdzieś Ci puszczą czasem jakiś kawałek, ale to już wszystko, bo nie każdy redaktor ma ochotę biedzić się nad tekstem autora, któremu po prostu się nie chce. Niedawno pisałem w Kąciku..., że każdy ma prawo wy- brać sobie metodę pracy. Podtrzymuję to, lecz zarazem chcę powiedzieć, że Twoja metoda nie jest metodą pra- cy - to tylko patent na wykonanie określonej ilości bubli. Niestety, musisz czytać i poprawiać każdy swój tekst tak długo, aż uznasz, że już bardziej nie potrafisz go ulepszyć. ZIH heliks W. Kres Kto postępuje inaczej, jest w moich oczach brakorobem wyłudzającym pieniądze czytelników. Każdemu trochę zależy S tarym zwyczajem najpierw przytoczę list od Czy- telnika i Autora, jak zwykle zachowując oryginalną pisownię, bez żadnych zmian i skrótów. Przysłano mi to na nierówno wydartej z zeszytu i krzywo złożonej kartce w kratkę, bez nagłówków i marginesów, podpisu- jąc: M. (prawdziwe personalia pozostaną do mojej wia- domości). Całość została nabazgrana wersalikami, tak jak przytaczam tutaj. WYSYŁAM DO WAS - pisze Autor, mając na myśli, jak rozumiem, nas, czyli Feliksa W. Kresa, którzy to Kres redagują tę rubrykę - MOJE OPOWIADANKO Z GÓRY ZAKŁADAM ŻE NIE ZOSTANIE ZAMIESZCZONE W WASZYM PISEMKU. LECZ JAKBY CZASEM SIĘ ZNALAZŁO TO NIE WYSYŁAJCIE MI KASY. TAK W OGÓLE TO MNIE TO ŚMIESZY DOSTAWAĆ KASĘ ZA TO CO SIĘ PISZE DLA SIEBIE. LUBIĘ PO PROSTU PISAĆ RÓŻNE BZDURY I LUBIĘ RÓŻNE BZDURY CZYTAĆ ALE ŻEBY NA TYM JESZCZE ZARABIAĆ, 220 Feliks W. Kres PARANOJA. WIEM ŻE TAKI REDAKTOREK JAK TY NIE ZARABIA WIELE WIĘC ŚLE CI ZNACZEK I INSTRUKCJĘ: JEŻELI PRZECZYTASZ MOJE WY- POCINY TO A) NAPISZ KILKA SŁÓW NA KARTCE (ZAKŁADAM ŻE NA NIĄ CIĘ STAĆ) B) WŁÓŻ DO KOPERTY C) NAKLEJ ZNACZEK D) NAPISZ NA KO- PERCIE MÓJ ADRES E) WYŚLIJ. PS. Z GÓRY DZIĘKI SORRY ZA WSIE BŁĘDY. Nie. Teraz jeszcze się nie śmiejemy. Powiem na- wet: Kochani, nie śmiejemy się wcale. Sprawa jest do- syć typowa, a mechanizm dobrze znany w psychologii. Mówiąc najkrócej i najprzystępniej: zakompleksiony i niepewny swej wartości człowiek na wszelki wypadek stara się obrazić kogoś, na kim mu zależy (na przykład piękną dziewczynę), żeby potem móc sobie powiedzieć: „Opieprzyłem ją jak burą sukę i tylko dlatego mnie nie chce". Nieszczęśnik boi się niepowodzenia, bardzo ciężko przeżywa każdą porażkę i dlatego, nauczony strasznym doświadczeniem, woli sam prowokować klęski. Łatwiej przecież rzec sobie: „Przegrałem, bo jestem nieuprzejmy i bezczelny" niźli: „Przegrałem, bo jestem głupi, brzydki, nieciekawy, nie umiem uwodzić kobiet i zdechnę jako smutny onanista, choćby nie wiem co". Psycholog, do którego zgłasza się taki gość, wie, co trzeba zrobić. Ale ja nie jestem psychologiem, znam tylko mechanizm, lecz nie wiem, jak pomóc potrzebującemu. Zresztą nie płacą mi za to, a współczucia nie mam w sercu za grosz, więc na list odpowiadam tak: chłopie, główka do góry. Twoje opowiadanie naprawdę nie nadaje się do niczego, ale nie dlatego, że Cię nie lubię, że starasz się być nieuprzejmy Każdemu trochę zależy 221 i bezczelny. Jest to nieuprzejmość i bezczelność napraw- dę niskiej próby. Otóż widzisz, niżej podpisany mógłby poczuć się upokorzony - a i rozgniewany - dopiero wówczas, gdyby wziął do ręki napisany świetną polszczyzną ele- gancki list, w którym zawarto celne a kąśliwe uwagi, ma- jące wartość merytoryczną; uwagi, na które niełatwo znaleźć odpowiedź. Ale papierowa szmatka przysłana przez biednego, przestraszonego autora, który desperac- ko ryczy od progu: „No co, fiucie, pewnie się obrazisz i nie wydrukujesz mego dzieła?!". M., Rybko. Nie obra- ziłem się. Nie trzeba się wcale bać, popatrz tutaj, miły pan redaktor ma dla Ciebie i czas, i cierpliwość. Ja tutaj pracuję; na czytaniu listów i tekstów literackich, nieko- niecznie ładnych, polega moja praca. Uśmiechnij się. Po- mimo wielce nieschludnego listu, lubię Cię mniej więcej tak samo, jak wszystkich innych Autorów, przysyłają- cych teksty do Kącika..., i tyleż samo nas łączy - prze- cież nie sypiam z Tobą, moim szwagrem też raczej nie zostaniesz, a wrogiem... Jak by tu rzec: książę Radziwiłł, to mi przynajmniej wróg (jeśli wiesz, do czego właśnie piję). Zamykając sprawę: Twój tekst, M., przeczytałem i oceniłem tak samo, jak czytam i oceniam wszystkie inne. Żadna pulsująca żyła na skroni nie przysłoniła mi ostrości widzenia. Co ujrzałem, to oszacowałem, stosu- jąc zwykłe kryteria oceny. A teraz kilka słów do wszystkich. Drogie Autorki i Sza- nowni Autorzy! Nie bez powodu wałkuję tutaj sprawę tego listu. Otóż myślę, że zabierając się do czegokolwiek, warto najpierw jasno wytknąć sobie cel, powiedzieć: na tym mi zależy, do tego właśnie dążę. Wprawdzie formuła 222 Feliks W. Kres Kącika... została wyczerpana i cykl dobiega, nomen omen, kresu; wprawdzie nie przyjmuję już nowych prac do oceny, ale jednak zakładam, że debiutanci nadal będą próbowali publikować swoje teksty. Będą posyłać je do różnych redakcji, załączając listy. Zdradzę wielką tajemnicę: każdy pisarz kiedyś debiu- tował; każdy miał duszę na ramieniu, bo nikt - wbrew temu, co wyczytuję w listach - nie sporządza czytelne- go maszynopisu bądź wydruku, nie wertuje pisma w po- szukiwaniu adresu, nie biega z kopertą na pocztę i nie płaci za znaczek, jeśli efekt tych poczynań wisi mu cięż- ką kiścią. Nikt w ogóle nie robi niczego, czego robić nie musi, na co nie ma ochoty albo na czym mu nie zależy. Każdy, kto przysyła do mnie tekst, chce dowiedzieć się, co o nim sądzę, i byłby rad, czytając same pochwa- ły, a najlepiej krótkie: „Bierz i drukuj, bo tekst jest ge- nialny i każde pismo go weźmie!" Warto przyznać się do tego przed sobą. Jestem dużym chłopcem, wiem z grub- sza, jak skonstruowany jest człowiek, a zwłaszcza młody autor; wiedzą to prawie wszyscy redaktorzy i wydawcy. Nie trzeba usprawiedliwiać się przed nimi, krzyczeć na nich, urągać, podlizywać się - nic w tym guście. Wystar- czy przysłać opowiadanie (scenariusz, artykuł). War- tościowe dzieło każda redakcja kupi i wydrukuje we własnym, dobrze pojętym interesie - zazwyczaj tak właś- nie się dzieje. Wartościowe rzeczy przyciągają czytelników, a wtedy rośnie nakład, pozycja rynkowa, prestiż pisma i zarobki redaktorów. Na tle tego osobowość autora, jego rozterki oraz to, co uczyni z zarobionymi pieniędzmi, nikogo, tak naprawdę, nie obchodzi. Wiem, bo sam jestem autorem. Każdemu trochę zależy 223 I też kiedyś dałem komuś debiutancki tekst - a czeka- jąc na odpowiedź, czułem to samo, co (w większym lub mniejszym stopniu) czuje każdy. POCZTA M.: Pierwsze zdanie ma postać: Monotonny stukot me- tra i unoszący się smród rozkładających się śmieci, od kie- dy pamiętam towarzyszył mi od najmłodszych lat, kiedy to jako mały brzdąc wraz z kolegami bawiłem się w terrorys- tów wysadzając ten pociąg, oczywiście pełny urzędników, posłów, burzuji i policjantów doprawdy setki razy. Bez względu na to, ile setek razy „ten pociąg był pełny bu- rzuji", jest to zdanie, które dyskwalifikuje autora. Żaden redaktor przygotowujący tekst do druku nie zdoła po- prawić tego tworu, może najwyżej podjąć próbę uchwy- cenia sensu wypowiedzi i przedstawić rzecz po ludzku, od nowa, w jednym lub kilku zdaniach. Rzuciłem się na nogę tego grubego odepchnął mnie brutalnie, ponownym atakiem odgryzłem mu małego palca u lewej ręki do dziś nie wiem jak to zrobiłem. Ja też nie wiem. Odgryza się palec, nie palca, na dodatek zębami, nie atakiem; o całej reszcie tego zdania nie wspomnę. Padają słowa: ockno- łem (się), kasłąc, wszczykuje, przekarze. Co jeszcze można napisać? Pomieszczenie nie było umeblowane jeśli nie li- cząc stołka i starego stołu. Nie regularny kształt ułożyły się po chwili w twarz ciemnowłosej dziewczyny. Chłopie, naprawdę nie musisz się martwić o żadne ho- norarium. Za dzieło literackie nikt Ci nie wyśle złamane- go grosza. Zaryzykuję nawet stwierdzenie: nikt i nigdy. 224 Feliks W. Kres Jedyne, co mogę doradzić, to zarepetowanie szkoły pod- stawowej. Zakrawa na cud, że ukończyłeś ją z taką znajo- mością polskiego. Ale może nie ukończyłeś? Dlaczego nie powinno być krotko i zwięźle P oruszałem już kiedyś ten temat, ale widzę, że war- to doń wrócić. Większość osób, które mogą dziś przeczytać minirecenzje w POCZCIE, pokazała mi coś, co określa się zwykle mianem short story. Nie wiem, skąd moda na literackie miniaturki. Może ma to związek z tempem życia, może z po- wszechnym dostępem do komputerów, które uczą skró- towości... Nie wiem, to robota dla socjologa, nie chcę wyciągać pochopnych wniosków. Powiem tylko, jak sprawa wygląda z punktu widzenia rynku literackiego. Otóż wygląda tak: powodzenie mają ostatnio raczej cykle literackie (i filmowe) oraz grube książki. Na ta- kie rzeczy jest popyt. Nie uważam, że literatura powin- na podlegać tym samym rynkowym regułom, którym podlegają banany. Nie powinna dlatego, że rozwija, uczy myślenia, oświeca społeczeństwo, które - już oświeco- ne - będzie produkować większe, tańsze i smaczniejsze banany, gdy przeciwnie: z jedzenia, jedzenia i jedzenia 226 Feliks W. Kres bananów nic zupełnie nie wynika poza samym faktem. Banany nie rozwijają. Wyśmiewane „harleąuiny", ta- nie i powszechne, zrobiły więcej dobrego niż wszyst- kie kawiory i homary razem wzięte. Kultura i oświata winny więc być wspomagane (niekoniecznie od razu dotowane; może wystarczą niewielkie ulgi podatkowe dla wydawców albo coś w tym rodzaju), bo to opłacal- na inwestycja, dobry biznes i tyle. Ale w kraju nad Wisłą literaturę uważa się za dziedzinę podejrzanych mądra- li; dotacje do bananów (albo innego żarcia) to zjawisko nierzadkie; dotowana książka - to wyjątek. Na razie tak musi być. Przypominam, że mieliśmy prezydenta, który nie umiał wypowiedzieć się w żadnym języku świata (nie oceniam tu jego zasług, a tylko umiejętność posługi- wanta się ludzką mową), i ministra kultury, który prag- nął udzielić audiencji nieżyjącemu twórcy. Zmierzam do tego, że literatura musi jakoś przetrwać ową inwazję nieuków i na razie zdana jest na własne siły. Ergo: nikt nie wyda książki, złożonej z jednostronicowych opowia- danek, a już na pewno nie wyda takiej książki debiutan- towi, bo jej nie sprzeda, bo książki są drogie i brakuje nie tyle „pieprzonych inteligencików", chcących czasem formułą short story urozmaicić swój literacki jadłospis, co forsy w portfelach tych inteligencików. Nie pisz- cie więc miniaturek; jest to robota głupiego, praca do szuflady. Na dodatek mizerna jest wartość treningowa takich literackich dokonań; nikt nie nauczy się w ten sposób kreować bohatera, panować nad fabułą itd. Ja zaś na podstawie podobnego utworu mogę oszacować co najwyżej umiejętność budowania zdań. Dlaczego nie powinno być krótko... 227 Nie namawiam, rzecz jasna, do pisania tysiącstroni- cowych powieści. W każdym razie nie na dzień dobry. To przegięcie w drugą stronę. Ale dwudziestostronicowe opowiadanie byłoby w sam raz. W dzisiejszej POCZCIE zwracam się do kilku autorów, którzy zaprezentowali ta- kie właśnie utwory. Chcę wyraźnie powiedzieć, że nawet jeśli nie zostały przeze mnie ocenione bardzo pochleb- nie, to jednak przed autorami takich dziełek otwierają się niejakie perspektywy. Ktoś, kto pisze słabe opowiadania, może z czasem nauczyć się pisania niezłych opowiadań. Natomiast ktoś, kto pisze miniaturki (nawet, powiedzmy, dobre miniaturki), nie nauczy się niczego więcej i zdech- nie z tymi dobrymi miniaturkami w szufladzie. To tyle. POCZTA A.„G." {Kraina Ciemności): Przykro mi, ale to opo- wiadanie nie nadaje się do niczego. Fantasy to jednak coś więcej niż tylko elfy, miecze, czary-mary i straszliwe stwory. Nie wystarczy użyć słowa „elf", by powstał utwór fantasy. Twoje dzieło, A., jest bezdennie głupie i, nieste- ty, okropnie napisane; nie ma tam niczego oprócz dosyć przypadkowo połączonych słów, zaczerpniętych z róż- nych książek. Odpuść sobie. P.A.: Zbyt krótkie, zbyt błahe, bym mógł powiedzieć coś konkretnego. A gdzie fabuła? Bohaterowie? A gdzie w tym wszystkim jest jakaś opowieść? Podaj mi chociaż jeden powód, dla którego warto przeczytać Twój utwór. To ma być dla ludzi, nie dla autora. 228 Feliks W. Kres T.J.M. (Czarownik...): Pisałem Ci już kiedyś, co są- dzę o Twojej prozie; o ile pamiętam, nie posłałem Cię do diabła. Ale jeśli redakcje tego nie chcą - to masz pro- blem i zdany jesteś na własne siły. Czego jeszcze ode mnie oczekujesz? W żaden sposób nie nauczę Cię ko- respondencyjnie (ani nawet osobiście), jak przypaść do gustu redaktorom i wydawcom. Mam powiedzieć Ci, o czym masz pisać? No, chłopie? L. (Żeglarskie opowieści): Wyjątkowo erotyczne, a może nawet pornograficzne. No nie, cofam to; „ostre" scenki są osadzone w treści i mają uzasadnienie, poza tym są naprawdę dobrze zrobione. Ale prawdę mówiąc, te scenki to najmocniejsza część tekstu. Czy na pewno jesteś kobietą? Prezentujesz bardzo męski ogląd seksu (to nie wada, jeśli wolno mi tak powiedzieć...). Może skontaktuj się z redakcją jakiegoś polskiego pisma erotycznego? Mówię poważnie; teksty zamieszczane w takich magazynach też mają czytelników, są potrzebne i dobrze, jeśli pisze je ktoś, kto ma pojęcie o języku pol- skim. A w Twoim wypadku to nie język jest problemem. Problemem jest brak jakiejkolwiek treści, a elemen- ty fantastyczne są dodatkiem do seksu, nie odwrotnie. Opowiadania, które przysłałaś, nadają się - moim zda- niem - wyłącznie do pism erotycznych, a „podrasowa- ne" - do pornograficznych. Praca dla takich pism nie hańbi; żadna uczciwa praca nie hańbi, jeśli wykonywana jest rzetelnie. Spróbuj. Powodzenia. Dekalog Kresa Z godnie z zapowiedzią, niniejszym kończę reda- gowanie tej rubryki. Przez blisko dwa i pół roku wymądrzałem się na łamach, próbując przeka- zać młodym autorkom i autorom jakąś część swoich doświadczeń. Mam nadzieję, że nikogo nie obraziłem; równie mocno wierzę, że są ludzie, którym pomogłem. Na zakończenie wymyśliłem coś, co nieskromnie na- zwałem „Dekalogiem Kresa"; wybaczcie mi tę fanfaronadę. W dziesięciu punktach znajdzie młody autor przykazania, które mam za fundamentalne. Oczywiście każdy może ułożyć własny dekalog, nie ma obowiązku przestrzegania mojego. I co więcej: to nawet nie będzie grzech. Po pierwsze PISANIE MA SPRAWIAĆ PRZYJEMNOŚĆ Obiegowa opinia, że dla przyjemności piszą tyl- ko grafomani, jest głupia i szkodliwa co się zowie. Nie znajduję przyczyn, dla których autor miałby cierpieć iju reiiKS w. i\res przy pisaniu. Nieprawdą jest, jakoby tylko utwory spło- dzone w trudzie i znoju przedstawiały wartość. Można pisać dla sławy lub pieniędzy, można traktować pisanie jako pracę, zawód - ale nie wynika z tego, że trzeba tej pracy nienawidzić. Powiem więcej: zawsze miałem wra- żenie, że grafoman to właśnie taki gość, który męczy się, płacze i zgrzyta zębami, a jednak pisze i pisze, z powo- dów, których nie umiem odgadnąć. Po drugie NAD SKOŃCZONYM TEKSTEM TRZEBA DALEJ PRACOWAĆ Bez względu na to, jak bardzo samo pisanie jest ra- dosne i przyjemne, drugim i niezbędnym etapem jest - czytanie. Należy koniecznie własne dzieło przeczytać i poprawić. Tutaj już przyjemność nie jest wymagana, choć pochopnie jej wykluczać nie należy. Po trzecie PRZED SKIEROWANIEM DO DRUKU TEKST POWINIEN ODLEŻEĆ Znaczy to, że przyjemnie i radośnie sporządzony, a następnie mozolnie poprawiony utwór powinien doj- rzeć na półce albo w szufladzie. Najlepiej, żeby dojrze- wał dwa miesiące. To dość, by zapomnieć, jak dzieło wygląda. Lektura po dwóch miesiącach bywa niezmier- nie dla autora pouczająca. Trafiają się zdania, których treść była kiedyś rozkosznie oczywista - po dwóch zaś miesiącach taka nie jest. Krótko mówiąc, autor czasem nie wie, co autor miał na myśli. Tym bardziej nie będzie wiedział czytelnik. Dekalog Kresa 231 Po czwarte NIE NAPALAJ SIĘ NA POMYSŁ, KTÓRY WŁAŚNIE WPADŁ Cl DO GŁOWY Pomysł dobra rzecz, ale może - i powinien - pocze- kać. Szkoda pary, jeśli ma cała pójść w gwizdek. Jeżeli po tygodniu pomysł nadal wydaje się interesujący, warto go wykorzystać. Ale zazwyczaj po tygodniu pomysł już nie wydaje się interesujący. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, przypomnę, że człowiek jest stworzeniem skłonnym do emocji i wzruszeń, nieobce mu olśnienia i fascynacje. Czasem pod wpływem owych wzruszeń olśniony twór- ca chwyta za pióro. No już dobrze, niech chwyta, jeśli musi, niech da upust - a co sobie będzie żałował... Ale odradzam wiązanie z tym upustem nadmiernych arty- stycznych nadziei. Odległe wzruszenia niejednokrotnie bledną; tekst, który miał być ich ilustracją, jakoś nie jest. Oczywiście, jeśli ktoś ma czas i dużo, ale to naprawdę dużo siły twórczej, może - na wszelki wypadek - opisy- wać wszystko, co przyjdzie mu do głowy. Po piąte (z całym szacunkiem i za przeproszeniem) Z GÓWNA BICZA NIE UKRĘCISZ Piękne to ludowe porzekadło dedykuję wszystkim, którzy wierzą, że pisania można się nauczyć, mając tylko dużo dobrych chęci. A tymczasem, nawet jeśli prawdą jest, że dzieło literackie to pięć procent talentu i dzie- więćdziesiąt pięć procent ciężkiej pracy, to koniecz- nie trzeba zaznaczyć, że wszystko zaczyna się właśnie, i niestety, od tych małych pięciu procent. Kto nie ma tych pięciu procent, spokojnie może sobie odpuścić całą 232 Feliks W. Kres resztę. Czyli ciężką pracę w dowolnym wymiarze pro- centowym. Po szóste NIE WIERZ W ŻADNE PRAWDY OBJAWIONE Nie ma sztywnych reguł rządzących pisaniem. Różne poradniki (albo dekalogi Kresa czy Biesa) można wziąć pod uwagę, ale prawda jest taka, że pisarz jest skazany na samotność, sam sobie urządza warsztat pracy i sam po swojemu rzeźbi w tworzywie. Można - i warto - po- patrzeć, jak wyglądają pracownie innych rzemieślni- ków (artystów, jeśli wola); warto posłuchać rad, warto nad nimi pomyśleć, podumać, ale własną pracownię, na koniec, trzeba jednak urządzić po swojemu, w zgodzie z tymi radami albo wbrew. Po siódme NIE MA OBOWIĄZKU BYCIA PISARZEM Można być kimś innym. Po ósme, dziewiąte i dziesiąte KSIĄŻKI SĄ DLA LUDZI; MAJĄ SŁUŻYĆ DO CZYTANIA Jeśli ktoś już postanowił zostać pisarzem (pomimo iż dowiedział się właśnie z siódmego przykazania, że może być kimś innym), to powinien produkować książki, nie zaś książkopodobne grania własnej duszy. A do cholery z jego duszą. Każdy (bo także czytelnik) ma własną du- szę, a jak nawet nie ma duszy, to i tak ma swoje granie, więc nie musi płacić za cudze. Książka zawierająca gra- nie duszy autora powinna być uczciwie zatytułowana „Granie mojej duszy". Zobaczymy, czy ktoś to kupi. Dekalog Kresa 233 I to już wszystko, co chciałem powiedzieć na „do wi- dzenia". część druga Galeria osobliwości | Wstęp do „Galerii" P onieważ wydawca tej książki wyrzucił do śmie- ci pierwszy felieton z cyklu „Galeria osobliwości" (chyba słusznie; przedstawiałem się tam czytelni- kom i wdzięczyłem oraz omawiałem swoje plany - nie- wiele z tego wynikało), chcę napisać dwa słowa tytułem wstępu. Reaktywując na łamach „Science Fiction" cykl felie- tonów o pisaniu, nie myślałem o wskrzeszeniu „Kąci- ka złamanych piór" - wyobrażałem sobie, że będzie to właśnie galeria osobliwości, wybór tekstów dziwacz- nych, oprawianych przeze mnie ku uciesze gawiedzi, autorom zaś ku nauce. Wyszło inaczej - a jak wyszło, można sprawdzić, czytając kolejne felietony. Niniejsze wyjaśnienie uważam za potrzebne, bo dalej tłumaczę się (kilkakrotnie) ze zmiany formuły cyklu; zależy mi, żeby Czytelnik wiedział, do czego piję. Feliks W. Kres Krytyka i samokrytyka literacka J esień przyszła. Rzygać się chce, słowo daję. Jesień, zima, wiosna, lato, jesień... i tak w kółko, aż do znu- dzenia. Wiem, co będzie po jesieni. Zima. Spłynęły pierwsze utwory i listy. Nie za dużo; na po- czątek w sam raz. Z utworami jest tak samo, jak z zimą - wiadomo, że będą. Pośród czterdziestu milionów ludzi zawsze znajdą się tacy, którzy chwycą za pióra i poślą swe prace komukolwiek, choćby i samemu diabłu. Ja zaś nie jestem diabłem, tylko, trzeba wyznać, idiotą. Idiota - wytłumaczę - to na przykład ktoś, kto wcale nie chce kopać młodych autorów; wie, że nie chce, a jednak to robi z powodów nieodgadnionych. Ma poczucie misji ten idiota, czy co? Nierzadko przy tym cierpi, bo w głę- bi serca uważa, że każdy, kto chwyci za pióro, godzien jest szacunku już tylko z racji dokonania wyboru narzę- dzia. Mógł przecież chwycić pałę bejsbolową i zrobić za pomocą tej pały krzywdę komuś innemu. Wybrał pióro. Krytyka i samokrytyka literacka 239 Teraz zaś mądrala z miesięcznika literackiego powie mu: „Wiesz co, chłopie? Może lepiej poszukaj tej pały...". Mądre to jest? Wcale nie wiem. Dostałem tekst i litość mnie sparła. „Młody czło- wiek - pomyślałem sobie - co tam... Może lepiej go nie prześladować?" O autorze tak sobie pomyślałem, oczy- wiście. Czy ja kocham autora? Nie. Nienawidzę? Także nie. Więc dlaczego mu nie dać spokoju? Każdy wie, co to takiego: recenzja. Ale - zastanawialiś- cie się kiedyś, po co są recenzje i skąd właściwie się bio- rą? Recenzja to nie zima. Wcale nie musi się pojawić (na tym zresztą polega jej wyższość nad zimą). Czasem jed- nak recenzja się pojawia. Dlaczego? Otóż zazwyczaj recenzja to efekt powstania pewnego dzieła. Bez dzieła nie ma recenzji (wyjąwszy Doskonałą próżnię Lema i parę innych żartów tego rodzaju). Gdyby nie było dzieł, nie byłoby też recenzji. Jeśli ktoś uważa, że moje spostrzeżenie jest banalne, to ma rację. Ponie- kąd jest. Ale zmierzam do tego, że nikogo w Galerii... nie skrzywdzę bez jego udziału. Twórca jest bogiem, ja zaś tutaj tylko nędznym robakiem, pasożytem żerują- cym na jego dziele. Jakże więc ja, robak, litować mam się nad twórcą, choćby młodym? W tej litości kryłaby się pycha... Pycha zaś robakowi nie przystoi. Nie, nie... Nie przystoi robakowi zupełnie. Odkładając zatem na bok nieprzystojną pychę, przed- stawiam Państwu dzieło, które zjem - ja, robak. Jest to krótkie opowiadanie zatytułowane Sj)mw0 dla mwe- la. To dwie strony wydruku, przeczytałem więc je kilka razy. Utwór zaczyna się tak: 240 Feliks W. Kres Andrzej szedł, mocno już nawalony, do speluny zwa- nej „Złocisty kufel" (...) Choć w niczym mu to (upojenie - przyp. FWK) nie pomogło, to jednak z każdym promilem czuł się o niebo lepiej. Czuł się lepiej. No to pomogło czy nie? Słabo znam się na tych promilach, ale zawsze, gdy coś zażyję (powiedz- my, jakieś lekarstwo) i poczuję się lepiej, to - odwrotnie niż Andrzej - uważam, że mi pomogło. Tak czy nie? Mówiąc krótko: Andrzej szedł i doszedł do knajpy, nad której wejściem wisiał łeb jakiegoś paskudnego, zie- lonego stworzenia, który został zapewne upolowany (ten łeb, jak rozumiem - FWK) przez właściciela, niejakiego Barnabę. Wynika z tego historia najstraszliwsza: niejaki Bar- naba, właściciel łba, upolował go sobie i zawiesił. Takie historie biorą się z niemożności ustalenia przez autora, które słowo w zdaniu jest podmiotem. Obywatel, do którego podszedł w knajpie Andrzej, no- sił czarne sztruksowe spodnie, a na nogach miał obrzydli- we, brązowe mokasyny. Twarz miał nalaną, zaś śmierdział tak charakterystycznie, że nawet tu ślepy mógłby do niego trafić nawet bez psa przewodnika. Był tak mocno blady, że można by uważać, iż jego malutkie oczka nie widziały ani raz w życiu słońca. I dalej leci dialog: - Jak masz na imię mój towarzyszu - w tym momencie ów osobnik beknął - bo ja Boluś Alien? - Maam na ymie Endriu Ale mosz fojne ukulorki bry- lu - przytępiony alkoholem nie silił się na elokwencję. - Widzę, że coś zapijasz - odrzekł Bolesław Kosmicz- ny. - Na tej planecie a zwłaszcza w tym obszarze, czę- - Krytyka i samokrytyka literacka 241 sto ktoś, coś zapija. Ja (...) jestem z Kassandry, pewnie nie wiesz, gdzie to jest? Pracowałem dla pewnej instytucji, przybyłem tu po to, by wynaleźć eliksir dający nieśmiertel- ność. Noszę też ciągle ze sobą urządzenie, które sprawdza, czy dana substancja się do czegoś nadaje. - Tjaa, tylko się tak nie drzyj koleś, bo w ryja możesz tyż dostać (...). To mówiąc Endriu zdjął kurtkę (obrzyganą; ma to chy- ba znaczenie dla fabuły - FWK) i niechcący rzucił ją na urządzonko Bolusia. Nagle coś zawarczało, zapiszcza- ło, zawyło, a kakofonię dźwięków zakończyło pierdnięcie (choć Andrzej nie był pewien, czy ostatni odgłos nie wydał z siebie jeden z bywalców tegoż lokalu). Uf. Powinien być dopełniacz: „ostatniego odgłosu". Mniejsza z tym, bo właściwie wszystko wszędzie powin- no być inaczej. Boluś się ucieszył, bo rzygowina to chyba był ten eliksir, o który mu chodziło, „Endriu" zaś poszedł pić dalej do „Krwawej Marychy", ale wcześniej, już idąc, zobaczył na niebie dziwną czerwono-zieloną stróżkę. W tej pisowni „stróżka" to dozorczyni nocna, ale An- drzej - wierzę - mógł zobaczyć na niebie kogokolwiek. Sądzę wprawdzie, iż zobaczył smugę, smużkę, względ- nie strużkę - choć wydaje mi się, że w ten sposób okreś- lić można tylko ciecz. No już, wszystko jedno. Co było dalej? Jajco. Koniec opowiadania. Chwiejnym krokiem wszedł Andrzej do środka; wolno mniemać, że zamówi trunek i znowu da sobie w szyję. Może i dobrze się stało, że dostałem taki tekst na „dzień dobry". Za miesiąc lub dwa miesiące już bym się nim nie zajął. Mniejsza o pomysł, z którego wyni- ka, że ktoś się strasznie upił i normalnie mu po wódce - 242 Feliks W. Kres przepraszam - odjebało. Jest to zresztą pomysł bardzo charakterystyczny dla prozy głównonurtowej; znani i powszechnie nagradzani autorzy publikują w tym nur- cie kolejne książki, z których tyle samo wynika, co z cytowanego mini opowiadanka. Ale język! Gramaty- ka, ortografia! Składnia, styl! Radzę (i jest to dobra rada; ale naprawdę, naprawdę dobra): z tekstem literackim najpierw trzeba się udać do pani od polskiego. To może być nauczycielka z podstawówki czy skądkolwiek. Idzie człowiek i mówi (zakładamy, że nie jest już uczniem): „Dzień dobry pani, czy mnie pani pamięta? To ja, Felek Kresio, siedziałem w trzeciej ławce pod oknem, czter- dzieści trzy lata temu... Otóż mam taką prośbę, gdyby zechciała pani zerknąć..." Nauczyciele są sentymentalni; pani od polskiego prawie na pewno się ucieszy, że przy- szedł do niej dawny uczeń; ucieszy się i zerknie. Nama- wiam, by uwzględnić jej opinię. Słuchajcie - ja to tutaj piszę naprawdę ze śmiertelną powagą. Można nie lubić szkoły i nauczycieli. Zachęcam jednak do uwzględnienia w swych życiowych planach ocen, jakie zbierało się w szkole. Dotyczy to nie tylko ję- zyka polskiego. Stary - zwracam się teraz wprost do Autora - jesteś młodym człowiekiem, ale nie aż tak młodym, by po- zwolić sobie na kompletny brak samokrytycyzmu. Moja quasi-recenzja to pikuś; ja jestem tylko płatnym roba- kiem żerującym na płodach twórców; zeżarłem Twój płód, bo był słaby, właściwie całkiem bezbronny. Lecz dlaczego Ty sam go nie zeżarłeś? Co z Twoją własną, prywatną recenzją? Powiedz, zrecenzowałeś to opowia- danie sam sobie? No i jak? Możliwości są dwie: albo re- Krytyka i samokrytyka literacka 243 cenzja była niepochlebna, lecz postanowiłeś swój osąd zweryfikować i posłużyłeś się mną, słusznie zakłada- jąc, że od tego tu jestem; albo napisałeś sobie recen- zję pozytywną. Druga ewentualność oznacza, że to nie gramatyka jest Twoim problemem. Problemem jest nie- możność - nieumiejętność - dokonania oceny własnej pracy. Posłuchaj: ja nic, stary, do Ciebie nie mam; nie uwierzyłbyś, ile podobnych prac trafia w ręce moje albo redaktorów w rozmaitych wydawnictwach i redakcjach. Jestem jak lekarz, nie trzeba się wstydzić przede mną, bo wszystko już widziałem, i pan, panie kochany, to jesteś całkiem zdrów... Ale jednak wróć do mnie, zajrzyj jesz- cze do tej rubryki. Nie rzucaj pióra, nie zniechęcaj się. Nikogo nie nauczę tu pisania, tego każdy musi na- uczyć się sam, ale może zdołam pokazać, w jaki sposób dokonuje się oceny utworu, przede wszystkim własnego. Powtórzę: zająłem się tym opowiadaniem z braku czegoś lepszego... a właściwie gorszego; to nie jest przypadek tej miary, by wystawić go w formalinie w Galerii Osobliwo- ści. Powiadam tylko: oto trup opowiadania; tak wygląda utwór, który urodził się martwy; ergo jeśli coś tak wy- gląda po porodzie, to kochani rodzice nie zaprzątajcie sobie głów staraniami o miejsce w żłobku albo przed- szkolu; niania też jest doskonale zbędna. To po prostu nie żyje i tyle. Ale są sposoby pozwalające przynajmniej stwierdzić zgon. Czasem można też reanimować. Będzie o tym w następnych odcinkach. Dlaczego nie wszystko się drukuje O twierając na tych łamach Galerię..., obiecałem, że nie poprzestanę na kopaniu nieszczęsnych debiutantów; zapewniałem, że spróbuję podzie- lić się doświadczeniami i przemyśleniami. Zamierzam dotrzymać obietnicy, ale uważam za konieczne przypo- mnieć, że moje uwagi nie mają rangi niewzruszonych doktryn. Czy to znaczy, że nie warto mi wierzyć? Jasne. Nikomu nie warto. Miesiąc temu bezlitośnie przejechałem się tutaj po tekście zatytułowanym Sprawa dla menela. Teraz ten sam tekst będę chwalił. Być może dowiodę w ten sposób tylko tego, że jestem schizofrenikiem. Zobaczymy. Mamy tu do czynienia z formułą zwaną short story. Najkrócej mówiąc, dzieła tego rodzaju nie epatują bujną fabułą ani złożonym portretem bohatera, są to opowia- dania liczące kilkaset do kilku tysięcy znaków, oparte na oryginalnym pomyśle, opatrzone błyskotliwą a zaska- kującą pointą. Wszystkie te elementy bez trudu moż- Dlaczego nie wszystko się drukuje 245 na znaleźć w wymienionym utworze. Dość zabawny w istocie i niezbyt zużyty wydaje się pomysł, że chemicy z innych układów planetarnych przenikają do środowi- ska ziemskich lumpów z nadzieją na wykrycie pewnych związków chemicznych, owe związki zaś, na koniec, obecne są już nawet nie w butelce z „wynalazkiem", ale w pospolitej rzygowinie bywalca szacownych barów. Mało tego; jak na opowiadanie o tak niewielkiej objęto- ści, postać głównego bohatera Andrzeja vel Endriu na- kreślona została wiarygodnie (rzeczywiście wygląda na menela), podobnie jak Boluś Alien, który bardzo prze- konująco wtopił się w środowisko. Dialogi obu dżen- telmenów pasują do przypisanych im ról, opowiadanie ma dość zwartą konstrukcję i czytelne przesłanie. Ja zaś nie jestem chory i nie robię sobie jaj, pragnę tylko coś udowodnić. Otóż bardzo niewiele miałem w ręku tek- stów, o których można wypowiedzieć się tylko w jeden sposób, pochlebny bądź niepochlebny. Utwór, o którym mówię, jest poprawny nie tylko w zamyśle, ale i - po- niekąd - w wykonaniu, można bowiem w nim znaleźć elementy spełniające wszystkie wymogi literackie. Jak to więc możliwe, że jedno i to samo dzieło jest zarazem do- bre i złe? Diabeł siedzi w szczegółach. I proporcjach. Otóż, jako się rzekło, pomysł i konstrukcja omawianego tekstu - czytasz to, Autorze? - są na tyle nośne i poprawne, że mający odrobinę dobrej woli redaktor mógłby uczynić z tego utworu dzieło nadające się do druku. Pół godziny pracy, może tylko kwadrans. Kilka dużych i kilkanaście mniejszych poprawek; parę skreśleń i uzupełnień - tyle trzeba, by zarżnięte opowiadanie zmartwychwstało 246 Feliks W. Kres i objawiło się jako... no, przyzwoite. Znośne. Dlaczego więc nikt tych poprawek nie naniesie? Uskrzydlony de- biutem Autor pracowałby dalej, dokładając starań. Dla- czego nie dać mu szansy? Otóż dlatego, że świat jest okrutny. Paskudny, wstręt- ny, nieprzyjazny. Na rynku leżą dzieła pisarza Wałęsy, co oznacza, że książkę można zrobić ze wszystkiego. Lecz Wałęsa - choć na oko biorąc niepiśmienny - jest Wałę- są, jakkolwiek smutno to brzmi. Poza tym jednak w kra- ju, w którym właściwie nie ma analfabetyzmu, każdego dnia powstawać może tysiąc tekstów, które po mniejszej bądź większej obróbce nadawałyby się do druku. Ale w interesie żadnego wydawnictwa i pisma literackiego nie leży publikowanie przeciętnych utworów, spełnia- jących wymogi drukowalności i nic więcej. Po cholerę ktoś miałby drukować takie teksty? Co to za argument, że coś może się do czegoś nadawać? Spójrzmy na to z innej strony: otóż prawie każdy, jak sądzę, jest w stanie wymieszać mąkę, wodę i jaja w takich proporcjach, by powstała nietrująca bułka, nadająca się jak najbardziej do jedzenia - może niezbyt kształtna, niekoniecznie smaczna, ale z pewnością jadalna. I co z tego? Nic z tego, zupełnie nic. Nikt nie będzie poprawiał i doprawiał tej bułki tylko po to, by uszczęśliwić domo- rosłego piekarza. Niech sam ją sobie wtrynią, taką, jaka jest. W cywilizacji, w której przyszło nam żyć, wszyscy je- steśmy - i musimy być - specjalistami żyjącymi pośród specjalistów. Przeciętny produkt rynkowy - niechby tak zwany bubel - powstaje właśnie dzięki gronu specjali- stów i jego przeciętność mierzy się w odniesieniu do in- nych podobnych produktów. Bezwzględna miara nie ma Dlaczego nie wszystko się drukuje 247 żadnego sensu; podział ról i zadań spowodował, że od piekarzy wymagamy jednak lepszych produktów, niźli są w stanie ugruchmolić niepiekarze. Literatura nie wyłamuje się z tych reguł. Od kogoś, kto chce produkować opowiadania na rynek - a więc pub- likować je w pismach nabywanych za pieniądze czytel- ników - wymaga się profesjonalizmu (albo chociaż bycia Lechem Wałęsą, czytaj: osobą znaną). Partyzanci? - do lasu. Nie maltretuję tu dzisiaj żadnego konkretnego tek- stu, więc dla równowagi chcę oświadczyć z całym zim- nym okrucieństwem i cynizmem, na jakie mnie stać: Szanowni Młodzi Autorzy, zapewniam Was, że w każ- dym wydawnictwie i w każdej redakcji siedzi facet, który bez wysiłku, dłubiąc palcem w zębach, mógłby wybra- ny tekst uczynić drukowalnym, ale nie ma w tym żadne- go interesu, więc nie kiwnie palcem - i słusznie. Bo jego wredny, kapitalistyczny interes tożsamy jest bez mała z narodowym (obojętne, czy facet myśli o tym, czy nie); żadna kultura nie wzniesie się na wyżyny, bazując na wszystkim, co możliwe do wykorzystania. Indywidual- ny interes autora dramatycznie tu się rozmija z interesem czytelnika - no i świetnie, bo na konflikcie interesów producentów i konsumentów zbudowany jest cały świat, paskudny, okrutny, nieprzyjazny, ale innego nie mamy. Otóż, przykładowo, ja, Feliks W. Kres, jako obdarzony sumieniem i uczuciami człowiek, mogę ubolewać nad konkretnym autorem, życzyć mu jak najlepiej i w ogó- le. Może mi być przykro, że nie ziszczą się czyjeś ambi- cje, marzenia. Sam miewałem i miewam marzenia, więc rozumiem, na czym to polega. Niemniej generalnie mam za słuszny mechanizm naturalnej selekcji, który odsiewa 248 Feliks W. Kres słabszych. Nim poda się topielcowi pomocną dłoń - bo czasem jednak podać ją należy - trzeba zyskać pewność lub chociaż uzasadnioną nadzieję, że topielec z czasem nauczy się pływać. Ratowanie każdego, kto się nawinie, to zajęcie godne potępienia. Amen, Młodzi Autorzy. Nikt nie powinien Was holo- wać. Utopcie się wszyscy albo nauczcie się pływać, bo na tym polega zdrowy mechanizm naturalnej selekcji. Dzięki temu mechanizmowi dobrzy piekarze pieką do- bre bułki, sprawni pisarze publikują wartościowe dzieła, wydajni górnicy wydobywają potrzebny węgiel, a ren- towne koleje przewożą uśmiechniętych, wypoczętych pasażerów. Przynajmniej tak być powinno, czyż nie? Nie jest - i dlatego dokoła taki syf. Gildia bardów-gawędziarzy T o dopiero czwarty odcinek Galerii..., a już zaczy- nam podejrzewać, że tytuł rubryki jest chybio- ny. Myślałem, że będę pokazywał tu osobliwości, a tymczasem nadsyłane teksty wcale takie osobliwe nie są. Dla mnie, felietonisty, są najgorsze z możliwych, a mianowicie normalne. Najkrócej mówiąc, prawie ża- den nie nadaje się do druku - i tak samo żaden nie przyda mi się jako jaskrawy przykład łamania literac- kich reguł. Co z tym zrobić? Skoro nie dano mi wyboru, zajmę się dzisiaj tekstem średnim, czyli takim, jakich wydawnictwa i redakcje co miesiąc dostają kilka, jeśli nie kilkanaście. Opowiadanie (nazwijmy je roboczo Jedynka, jako że autor nie wyjawił, czy mogę zdradzić tytuł) napisane zostało przez osobę posługującą się pseudonimem „K.". Jest to siedemnaście stron wydruku, czyli, tak na oko, jakieś trzydzieści stron maszynopisu znormalizowanego; jako autor starej daty wciąż stosuję taki przelicznik. Oznacza to, że objętość 250 Feliks W. Kres utworu jest klasyczna do bólu, dla pism literackich naj- odpowiedniejsza. Zresztą w ogóle jest to objętość opty- malna, bo w trzydziestostronicowym opowiadaniu ładnie widać wszystko, zarówno pomysł, jak i kompo- zycję, sposób kreowania bohaterów, klimat, dialog, opis, pointę. O języku nie wspomnę, bo to widać przeważnie już na pierwszej stronie, nie trzeba aż trzydziestu. Rzecz traktuje o wyprawie badawczej albo raczej na- ukowej ekspedycji, która przemieszcza się po dżungli łazikami, w których to łazikach siedzą podróżnicy, wy- posażeni we wszystko, co podróżnikowi i naukowcowi potrzebne. Nie trzeba wiele czasu, by zrozumieć, że zna- leziska i wykopaliska to pozostałości naszej własnej cy- wilizacji - ruiny, a nawet resztki ruin Chicago albo innej podobnej metropolii, powiedzmy Białogardu albo mia- sta Łodzi. W tych ruinach niewiele jest, ale to, co jest, pozwala wysnuć historię działalności pewnej grupy lu- dzi - ni to rodziny, ni organizacji - w ostatnich latach istnienia miasta, a zapewne i całej cywilizacji. Pomijam olśniewającą głupotę tego pomysłu, bo z po- krytych dżunglą ruin wyczytać można naprawdę nie- wiele; toż dzisiejszy archeolog robi w portki ze szczęścia i nieśmiertelną w nauce okrywa się sławą, gdy znajdzie grób z gnatami pogiętymi w paragraf; układ tych gna- tów rzuca światło wiedzy na problem, w jakiej pozycji i z nogami ku której stronie świata Barbituratutrasko- wie chowali kobiety wodza plemienia, o czym świadczą zachowane insygnia - wysnuć zaś historię grupy ludzi może z takich znalezisk tylko wariat albo kompletny fantasta (bez obrazy). Gildia bardów-gawędziarzy 251 A w Jedynce toczy się istne dochodzenie, przywodzą- ce na myśl policyjne śledztwo, brakuje mi tylko czyichś odcisków palców na parasolu biesiadnym sprzed ośmiu tysięcy lat. No, mniejsza z tym, rozwiodłem się niepo- trzebnie, bo pomysł to tylko pomysł, można mieć lepszy bądź gorszy - nie ma to większego znaczenia, bo ktoś, kto potrafi pisać, prędzej czy później wpadnie na po- mysł dobry. Ale „K." niestety, pisać nie potrafi, a jeżeli nawet, to nie na takim poziomie, by spokojnie czekać na iluminację, która załatwi wszystko. „K.", czytasz to? Słuchaj, iluminacja niczego nie załatwi, bo Twój tekst jest odrażająco, obrzydliwie poprawny, miano- wicie przecinki tkwią na swoich miejscach, zdania (podmiot/orzeczenie/dopełnienie) poukładane są jed- no za drugim, bohaterowie wygłaszają swoje, adekwatne do sytuacji, kwestie - a wszystko to do kupy kompletnie wyzbyte jest urody, jednostajne, monotonne, pieprzone szkolne wypracowanie na piątkę albo szóstkę. Nauczy- ciel raczej nie przywali Ci za nadmiar zaimków ani za rytm zdań, a to właściwie jest wszystko, do czego mógł- bym się przyczepić na poziomie elementarnym. Problem w tym, że u prozaika takie zdania to śmierć; pisarzowi wolno prawie wszystko, poza jednym: nie może uśpić czytelnika. Nie ma w Twoim tekście klima- tu, napięcia ani bohatera z jajami, postacie są papierowe, piękna żona szefa ekspedycji romansuje z jego asysten- tem w taki sposób, że koniecznie chciałem wyrzygać się pod biurko - nie wiedziałem, że przyprawianie rogów i seks to takie nudne, myślałem tylko, że przereklamo- wane. 252 Feliks W. Kres Nie ma punktu kulminacyjnego, nie ma przyspiesze- nia i spowolnienia akcji, bójka opisana jest tak samo jak rozmowa przy stole, pointa zaś rozwodniona, wle- cze się przez bite trzy strony (wydruku, nie maszyno- pisu) i znowu chciałem gdzieś zwymiotować, ale że lektura dobiegła właśnie końca, przełknąłem i wytrzy- małem. Ujmując rzecz lapidarnie, nie masz pojęcia o za- sadach konstrukcji utworu, a nawet gorzej: po prostu nie umiesz opowiadać. Jest to przywara, którą u młode- go twórcy zwalczyć najtrudniej. Pokazać fatalne zdanie i powiedzieć, na czym jego fatalność polega, można nawet w takiej Galerii... Mało tego, fatalne zdania - jeśli nie jest ich bardzo wiele - po- prawić może redaktor, o ile dzieło jest tego warte. Ale o Jedynce piszę właśnie dlatego, że to tekst niereformo- walny. W żadnej redakcji nie zbudują za autora klimatu, nie uczynią bohaterów ciekawymi, nie przekonstruują fabuły, bo to wszystko oznacza, że opowiadanie trzeba po prostu napisać od początku. Chcesz - to pisz. Pragnę Ci tylko powiedzieć, że elementarne umiejęt- ności masz, albowiem potrafisz poprawnie składać zda- nia, książki zaś, nawet najdłuższe, składają się właśnie z tych małych cegiełek-zdań. Ale nie wierz, że istnieją poradniki, z których można się dowiedzieć, jak ciekawie opowiadać historie. Łatwo powiedzieć: zadbaj, by napię- cie rosło; trudniej wyjaśnić, na czym to polega. Piszę to ze szczerą przykrością, bo takich autorów najbardziej mi żal. Inteligentnych, mających coś do powiedzenia (bo Je- dynka, pomimo głupiego pomysłu, opowiada o czymś bardzo ważnym; to krzywe zwierciadło ustawione przez autora tak, że widać w nim naprawdę zadziwiające od- Gildia bardów-gawędziarzy 253 bicia), nie kaleczących języka - a mimo to literacko bez- nadziejnych. Miałem w ręku całkiem sporo takich tekstów, ale rzadko o nich pisałem, bo jako materiał demonstracyj- ny są niewdzięczne. Toż żeby pokazać, na czym polega brak punktów zwrotnych w fabule, trzeba by wydruko- wać cały utwór - przedsięwzięcie, z oczywistych powo- dów, niemożliwe. |ak tak można? P rzeczuwałem. Naprawdę przeczuwałem, że tak bę- dzie. Przed laty w Kąciku złamanych piór, o której to rubryce wspominałem już na tych łamach (i na pew- no jeszcze będę wspominał), Czytelnicy zadręczali mnie pytaniem, które da się sprowadzić do JAK TAK MOŻNA? Jak można wyszydzać pracę młodych autorów, odbierać ludziom złudzenia, pisać, że ich dzieła są do niczego? Przeczuwałem, że i tutaj, w Galerii..., nie ucieknę od roz- mowy na ten temat. I dobrze przeczuwałem. Miałbym ochotę pominąć sprawę milczeniem, bo już mnóstwo powiedziałem na ten temat, ale miało to miejsce kiedyś, w Kąciku..., nie w Galerii..., i nie wolno mi wymagać od Czytelników Science Fiction znajomości tamtych wypo- wiedzi. Po wtóre - przemilczeć tak ważnej sprawy nie potrafię. Pytanie JAK TAK MOŻNA? jest pytaniem zgoła fundamentalnym; otóż wszystkie treści ukryte w tym pytaniu dotykają wręcz zasad, na których opiera się lak tak można? 255 świat i relacje międzyludzkie. Ni mniej, ni więcej - jak- kolwiek potężnie to brzmi. Są ludzie, którzy robią coś wyłącznie dla pieniędzy albo - powiedzmy - dla sławy, podchodzą do swej dzia- łalności z bezbrzeżnym cynizmem, i nie żal ich, jeśli ponoszą klęski. Ale nie o nich mówimy. Mówimy oczy- wiście o osobach, które starają się jak mogą, wkładają w swą pracę całe serce i mnóstwo wysiłku, po czym ktoś przychodzi, ocenia i obojętnie powiada: „Do dupy. Zu- pełnie do dupy". Jak tak można?... Czy mi żal? Żal, naprawdę. Nie mam żadnego intere- su w ścinaniu głów młodym autorom; osoby, które są- dzą, że to dobry sposób na stłamszenie konkurencji, na wyeliminowanie jej już w zarodku, nie wiedzą o czym mówią. Rynek jest ogromny, na półkach księgarskich zmieści się nie dziesięciu, a stu, czy nawet dwustu pol- skich autorów. Jest bodaj więcej miejsca niż chętnych do pisania. W moim interesie leży promowanie polskiej li- teratury jako takiej; każda dobra rodzima powieść skła- nia czytelnika do sięgnięcia po następną, sygnowaną polskim nazwiskiem. Śmieszna sprawa, ale literatura to jedna z tych dzie- dzin - nielicznych dziedzin - w których spokojnie mo- żemy ścigać się z Zachodem, jest to bowiem dziedzina niewymagająca zaawansowanych technologii ani kapi- tału - chyba że mowa o kapitale intelektualnym. I co powiecie? Jesteśmy - my, polscy pisarze fantaści - jak najbardziej konkurencyjni, każdy bez trudu wymieni kilka książek, które biją na głowę swe zachodnie odpo- wiedniki lub przynajmniej im nie ustępują. Powtarzam 256 Feliks W. Kres więc: dobre polskie książki na półkach to nie jest dla mnie konkurencja, tylko wsparcie; to nakręca koniunk- turę i już. Tyle na temat niskich pobudek, którymi mógł- bym się kierować. Co więc mną kieruje? Może inne niskie pobudki, ja- kaś zboczona przyjemność? Szczerze? Nie wiem, co mną kieruje. Albo raczej: wiem, lecz nie do końca. Byłem kiedyś takim właśnie młodym, szesnastoletnim autorem, który koniecznie chciał pisać książki. I nie miał do kogo iść ze swoją spra- wą. Może powinno być w takiej wielkiej, czterdziesto- milionowej Polsce chociaż jedno miejsce, do którego można zgłosić się z próbką swojej prozy z nadzieją na uzyskanie bodaj krótkiej odpowiedzi? Jednak jeśli uzna- my, że takie miejsce jest potrzebne, to musimy pytać da- lej: co w tym miejscu i kto w tym miejscu? Czy wrażliwy dziadek-literat, złocący każdemu zadek miodem („Pisz dziecko, pisz, bardzo ładnie, tylko nie bierz narkotyków, a ty dziewczynko nie zadawaj się jeszcze z chłopcami")? Moim zdaniem, powinien siedzieć ktoś, kto szczerze wyjawi swą opinię. A że wyjawi ją czasem w sposób szyderczo-prześmiewczy? No, to już jest serwitut, jaki trzeba uiścić za istnienie tego miejsca. Jeśli ta rubryka nie będzie redagowana przystępnie i na luzie, to nie zaj- rzy do niej nikt poza paroma autorami, którzy akurat posłali swoje prace. Ile takich rubryk, czytanych przez pięć osób, trzeba, by rozłożyć pismo na łopatki? A co z tymi fundamentalnymi zasadami, które kry- ją się w pytaniu JAK TAK MOŻNA? Otóż nie tylko pisa- rze wkładają całe serce i wiele wysiłku w swoją pracę. Także architekci, konstruktorzy mostów, lekarze, że lak tak można? 257 nie wspomnę o projektantach wahadłowców kosmicz- nych klasy „Columbia". Gdy ktoś przyłazi z bublem, to na stronę odłożyć należy rozważania, ile serca i pracy włożył w stworzenie tego bubla; pal licho, że będzie mu smutno i przykro. W przeciwnym wypadku może dojść do nieszczęścia. Życie jest - a przynajmniej powinno być - traktowane serio; bawić się można i trzeba, ale nie kosztem innych, dobrymi chęciami zaś - wiadomo - wybrukowane jest piekło. Ale o tym już raz pisałem. Krótkie opowiadania Z aprezentuję dzisiaj w Galerii... tekst typowy. Nie przeprowadziłem, przyznaję, szczegółowych obli- czeń, ale chyba niewiele się pomylę, pisząc, że ja- kieś pięćdziesiąt procent nadsyłanych utworów to takie właśnie produkcje, a mam na myśli najbardziej ich roz- miary. Przytoczę tutaj to opowiadanko jak zwykle bez żadnych poprawek, ze skrótami obejmującymi mniej więcej 1/3 objętości utworu. Tytuł: Me znaleziono. Na podmiejskie lądowisko z hukiem opadł wielki sta- tek penetracyjny. Nikt już na niego nie czekał, żadna z po- przednich wypraw nie odnosiła skutku - życie w kosmosie nie istnieje. Kapitan zeskoczył na bladoniebieski asfalt i podszedł do stojącego obojętnie ministra Kontaktów Międzyplanetar- nych. Popatrzył na niego znacząco i darował sobie wszel- kie banalne teksty. Wszystko było jasne. - Nasz urząd przestał istnieć - powiedział [minister]. Krótkie opowiadania 259 - Jak to? - kapitan zdjął szybko kask - a sygnały? - Od czasu twojego odlotu nie otrzymaliśmy już ani jednego. Impulsem do wszystkich działań były odbierane (...) sy- gnały. Specjaliści (...) potrafili wyłowić tylko jedno słowo: „jesteśmy". Kapitan wzruszył ramionami i ruszył w stronę domu. Tym razem nie musiał zajmować się już statkiem. Na uli- cach połyskiwały holoboardy reklamujące kolejny film o ko- smitach. Jednak przybysze z obcych planet rychło podzielili los cząsteczkowej teorii wszechświata - na zawsze zamknię- to ich w rzeczywistości kiepskich filmów fantastycznych. Kapitan był trochę zawiedziony faktem, że jego życie po- szło na marne i nikt nie wierzy już w jego marzenia, zna- lazł jednak pracę w zakładach produkujących pokrowce na baterie (...). Życie toczyło się dalej. * * * Tak się złożyło, że w kilka dni po otrzymaniu ostatnie- go sygnału w jednym z bardziej zapuszczonych rejonów Uzbekistanu rozpoczęto budowę nowego supermarketu. W tym celu wycięto rosnącą tam smętną jodłę. Gdyby lu- dzie rozejrzeli się nieco dookoła zauważyliby zapewne, że było to ostatnie drzewo na Ziemi. Tak się również złożyło, że właśnie z tego rejonu Uzbekistanu nadszedł ostatni ko- munikat. Pech chciał, że nikt nigdy nie zdołał odczytać, co chciała przekazać jedyna inteligentna cywilizacja. W każ- dym razie jedyna, która nie uciekła przed nami na najdal- szy kraniec wszechświata. No i tyle. 260 Feliks W. Kres Jak już napisałem, jest to utwór typowy, a nawet ty- powy do bólu. Napisany językiem nieprzynoszącym autorowi wstydu; drobne niezręczności bez trudu moż- na poprawić. Mamy czytelne przesłanie (nawet zbyt czytelne, bo wręcz łopatologiczne, ale autorka broni się młodym, naprawdę młodym wiekiem, dlatego wzdra- gam się przed nazwaniem przesłania banalnym; widy- wałem już większe banały, przedstawiane przez ludzi sporo starszych). Od razu powiem: lubię takie teksty. Ta- kie, w których nie chodzi o durne łupu-cupu, że niby elf walnął krasnoluda w ryj czy odwrotnie, albo ktoś tam i grzmocił z energolasera i kolejne mechy wylatywały w powietrze. Ale - dla odmiany - nie lubię tekstów jed- nostronicowych, bo niezwykle rzadko cokolwiek z nich wynika. Są ulotne. Zwrócę się teraz wprost do Autorki. Kochana J., czy umiesz wyobrazić sobie książkę złożoną ze stu siedem- dziesięciu albo - dajmy na to - dwustu czterech podob- nych opowiadań? To może chociaż potrafisz wyobrazić sobie kilka literackich pism, w których co miesiąc dru- kuje się po sześć, siedem takich mini utworów? Pewnie nie, bo pytasz mnie w liście, co zrobić, by pisać dłuższe opowiadania. Odpowiadam: nie wiem, co trzeba zrobić, ale coś trze- ba zrobić koniecznie; pytanie Twoje dotyka istoty pro- blemu i dobrze świadczy o inteligencji (tak samo, jak o wrażliwości dobrze świadczą oba opowiadanka, za- równo to tutaj, jak i drugie, którego nie pokazałem). Pisałem już o tym i będę powtarzał w kółko: literatura to domena gawędziarzy, bardów-opowiadaczy. Pomysł? Ciekawe spostrzeżenie, przesłanie? Pomysł i przesłanie Krótkie opowiadania 261 to zero, to mniej niż nic. Każdy ma jakiś pomysł; pra- wie każdy coś zauważył. Znam wielu, a przy tym bar- dzo różnych ludzi. I nie jestem pewien, czy spotkałem w życiu choć jednego, który nie potrafiłby, na trzeźwo bądź po pijaku, zadziwić nagle trafną, interesującą uwa- gą. Każdego coś boli. Każdy coś tam dostrzega; czasem dostrzega coś szarego, zwykłego a nawet zapomniane- go - i oto wydobywa, otrzepuje z kurzu pozornie ba- nalne zjawisko, które właśnie przez swoją pospolitość i oczywistość zostało zapomniane. Jak cholerne gwiazdy, na które w lesie gapiłem się kiedyś przez godzinę albo parę godzin, bo mieszkam w centrum dużego miasta i zapomniałem - że są. Siedziałem pod tymi niepraw- dopodobnymi, niemożliwymi gwiazdami i - no, oczy- wiście - zaraz zapragnąłem o nich pisać, donieść innym, przypomnieć. Ludzie - chciałem zawołać - tam miliar- dy słońc, światów, galaktyki, nieskończoność w zasięgu wzroku, ale nie umysłu - a wam w głowach margaryna i serial telewizyjny? Wszystko, wszystko marność, tylko nie te gwiazdy. Dlaczego o tym piszę? No, dlatego, że nie sądzę, by było czymś wstydliwym bądź niewłaściwym odkry- wanie gwiazd wciąż na nowo albo dotknięcie w nocy pnia leśnego dębu; można to zrobić i powiedzieć ci- chutko „Przepraszam, duży bracie, że tak rzadko o to- bie pamiętam". Odrobina prywatnej egzaltacji? Przecież każdy ma do tego prawo. Ale żeby prawdziwie przypo- mnieć komuś innemu o gwiazdach i starym dębie, trze- ba go zaciągnąć do lasu w środku nocy. Na papierze zaś nie wystarczy, niestety, oznajmić, że „świat jest podły" albo „gwiazdy piękne i niedosiężne". Taki komunikat, 262 Feliks W. Kres nawet jeśli dotrze do odbiorcy, to nie zapadnie w duszę ani w pamięć. To... zdawkowe. Dlatego do przypomnie- nia i uświadomienia bliźnim różnych prawd wymyślo- no powieści i opowiadania. Prawdziwe opowiadania (proszę zwrócić uwagę na nazwę; z jakichś przyczyn nie nazwano tego „oświadczeniami"). Opowiadanie bądź powieść - to właśnie taka wycieczka do lasu, podróż do- kądś, którędyś, w jakimś celu. Jeśli zapamięta się tę po- dróż, to jest szansa, że na jakiś czas zostanie w pamięci i jej cel. Czy wiadomo już, dlaczego nie wierzę w formułę, określaną potocznie terminem short story'? Powinienem tu wprawdzie poczynić pewne zastrzeże- nia. Po pierwsze, nie dowodzę wcale, że im dłuższa po- dróż, tym lepiej; uważam tylko, że w ogóle jakiś spacer jest potrzebny. Po drugie, istnieją niewątpliwie mistrzo- wie gatunku, czarodzieje słowa potrafiący pospinać sie- demnaście zdań w taką całość, że jest o czym myśleć do niedzieli, świat za oknem zaś wygląda na fałszywy. Ale mowa o prawdziwych czarodziejach; magia to sztuka bardzo trudna. I znów zwrócę się do Autorki przytoczo- nego tekstu: J., nie jesteś czarodziejką, choć nie twier- dzę, że nie możesz nią zostać. Jak już napisałem, masz niezbędną wrażliwość, a co z nią zrobisz, zależy tylko od Ciebie. Niemniej ja, nie będąc czarodziejem, zapy- tany o zdanie, zwykłem wskazywać drogę prostszą. Le- piej zostać bardem-gawędziarzem; lepiej i łatwiej, niźli prawdziwym a wiarygodnym specjalistą od iluminacji i objawień, do czego potrzebny jest szczególny dar. Co robić? Opowiadać o ludziach, nie o gwiazdach na nie- bie. Dlaczego nie opowiesz mi o tym człowieku, boha- Krótkie opowiadania 263 terze Twego opowiadania, który przez całe życie czegoś szukał - i nie znalazł, choć było w zasięgu ręki? Wyda- je Ci się, że to nudna opowieść? Otóż nie, bo to właśnie poszukiwania czynią skarb zarówno upragnionym, jak i prawdziwie cennym. Opowiedz ciekawie o poszukiwa- niach, a wszyscy zapamiętają, czym było to, czego szu- kał. I dlaczego, niestety, nie znalazł. Zamiast podsumowania, dobra rada dla wszyst- kich. Jeśli ktoś siada do pisania z myślą „Podzielę się spostrzeżeniem" albo „Opowiem o wydarzeniu, któ- re miało miejsce..." - powinien od razu przestać. Na- leży powiedzieć sobie „Opowiem o człowieku, który..." W otaczającym nas teleświecie wszyscy widzieli wszyst- ko i o wszystkim słyszeli; nikogo nie obchodzą spostrze- żenia i wydarzenia. Czytelnika obchodzi tylko on sam, musi więc zobaczyć w opowiadaniu człowieka, w tym człowieku zaś siebie. Gdy zobaczy - wtedy można pro- wadzić go do gwiazd. Tworzywo P odzielę się pewną refleksją. Otóż zawsze podziwia- łem ludzi znanych, którzy na lewo i prawo udzielają wywiadów. Jakoś nie widać po nich zniecierpliwie- nia, gdy po raz dziesiąty odpowiadają na to samo pytanie albo przytaczają anegdotę. Naprawdę, bez śladu zniecier- pliwienia bądź zakłopotania! Nie wiem, jak oni to robią. Gdy chodzi o mnie, to podczas każdego spotkania z czy- telnikami prześladuje mnie wrażenie, że zaraz ktoś wsta- nie z krzesła i powie: „Ależ ty, facet, jesteś nudny. Już sto razy o tym mówiłeś!". Dlatego najwięcej trudu i wysiłku kosztuje mnie podczas takich spotkań powstrzymywanie się od niezliczonych zastrzeżeń w rodzaju „Jak już wspo- minałem..." albo „Zgodnie z tym, co mówiłem...". Tutaj, w Galerii..., jest tak samo. Otóż, tak naprawdę, stawiającym pierwsze kroki autorom bardzo niewiele można powiedzieć, a jeśli nawet wiele, to i tak w kółko to samo. Nie wiem, o czym rozmawiają wielcy mistrzo- wie pióra, oceniający nawzajem swoje teksty. Wiem, Tworzywo 265 o czym gadają uczniowie i rzemieślnicy. To są bardzo różne rozmowy, bo różne są problemy, z którymi bory- kają się jedni i drudzy. Początkującemu autorowi warto pomarudzić o sprawach elementarnych, bo taka jest ko- lej rzeczy; prawie każdy dowiadywał się kiedyś, jak za- bójczy dla tekstu jest nadmiar zaimków albo dlaczego metafora musi być niesprzeczna wewnętrznie. Swego czasu dałem sobie spokój z Kącikiem złama- nych piór, bo doszedłem do wniosku, że powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia debiutantom, i czas przestać, bo zacznę gonić w piętkę. Miałem słusz- ność, a zarazem jej nie miałem, okazało się bowiem, że początkujący autorzy nie wymarli, gatunek przetrwał, więc przyszli nowi i zaraz zażądali: „No dobra, mówi- łeś, nie mówiłeś, w każdym razie teraz powtórz wszystko od początku". Najgorsze jest to, że mają słuszność. Gdy- bym jeszcze wydał jakiś literacki podręcznik, mógłbym doń odsyłać niektórych. Ale nie wydałem i chyba raczej nie wydam. Umówmy się więc, że nie będę zanudzał Czytelni- ków Galerii... mnogimi wtrętami i odwołaniami („Jak już kiedyś o tym pisałem..." itp.), w zamian zaś nikt nie wstanie z krzesła, by cisnąć mi w oczy oskarżycielskie: „Powtarzasz się, gościu!". Odwoływać się będę tylko do tego, co już było w Galerii... (archiwalne egzemplarze do nabycia u wydawcy). Układ stoi? Oto jest pytanie retoryczne. Gdyby ktoś, rzecz jasna, nie wiedział. Język. Język jest tworzywem wielce specyficznym, bo różnym od wszystkich innych tworzyw artystycz- nych. Na co dzień jest dostępnym każdemu narzędziem, 266 Feliks W. Kres pełni rolę czysto użytkową, tworzywem artystycznym zaś - bywa. Te same słowa, takie same zdania, pada- ją lub paść mogą w rodzinnej rozmowie przy stole i w powieści Conrada. Nie istnieje jakaś sztywna granica „odtąd - dotąd"; użytkowe narzędzie przechodzi w ar- tystyczne tworzywo w sposób płynny. Ponieważ każdy potrafi posłużyć się językiem, krok tylko dzieli niektó- rych od błędnego wniosku, że przekroczyć tę granicę jest łatwo. A nie jest - właśnie dlatego, że nie bardzo wiadomo, gdzie przebiega. Gdyby można ją było nale- życie oznaczyć, wystarczyłoby następnie tylko wskazać palcem. O, do tych biało-czerwonych palików, a za nimi już, chłopie, jest literatura. Tymczasem w większości wypadków trudno nawet wskazać kierunek. Droga nie wiedzie przez komplikację wypowiedzi (za- ryzykowałbym nawet twierdzenie, że z reguły jest wręcz odwrotnie). Nie wiedzie przez mnożenie wyrażeń bli- skoznacznych - a więc szczególnie bogate słownictwo; nie wiedzie też przez spiętrzenie figur retorycznych, ta- kich jak metafory. Z pewnych powodów o wiele łatwiej mogę doradzić, którędy lepiej NIE IŚĆ, niźli - którędy jednak iść. Przede wszystkim, odradzam właśnie wzbogacanie i upiększanie języka. Krótko i po męsku? To nie dla żół- todziobów zabawa. Zdumiewa pewność siebie przeja- wiana przez obywateli, którzy próbują olśnić debiutem iście barokowym, zadziwić czytelników (i, jak mnie- mam, krytyków) wyszukaną a wysublimowaną urodą swej prozy. Aż ciśnie się czasem na usta: „Człowieku, Tworzywo 267 uznałeś, że umiesz chodzić, więc od razu występujesz w balecie?". Bo różnica między użytkową a artystyczną funkcją języka jest właśnie taka jak między chodzeniem a tańcem. I pół biedy, jeśli ktoś próbuje pląsać. A niech pląsa, to może być nawet ładne i do rzeczy. Ale zaraz klasyczny balet? Sprawa druga, którą określiłbym jako otwieranie luf- cika dupą. Jest to usiłowanie nader rzadko zwieńczo- ne sukcesem; równie rzadko wywołuje szczery podziw. Przypominam więc, że jakoś tak od czasu dadaistów wszystko już w literaturze było i pisanie książki od koń- ca albo używanie do produkcji fabuły pięciu słów, albo tylko wyrażeń na „z", albo tylko słów, co nic nie znaczą („O gadji beri bimba", no czyż nie? albo bardziej swojskie: „Apentuła niewdziosek te będy gruwaśne") - wszystko to już było przerabiane i szkoda prądu na eksperymen- ty literackie, które nimi nie są, bo mają co najwyżej rangę nieświadomych plagiatów. A tym bardziej żałosnych, im bardziej nieświadomych (Lem po prostu sobie kpił i żar- tował). Niejeden już wieścił kres literatury, tymczasem powieść w kanonicznej formie ma się dobrze i droga do Nobla - przynajmniej za dzieło prozą - raczej nie wie- dzie przez formalne eksperymenty. Co tam zresztą No- bel... Donikąd ta droga nie wiedzie; wiadomo, bo została zbadana. Powiadam więc i proszę mi wierzyć: ze słowem da się zrobić bardzo wiele - i bardzo niewiele zarazem. Podobnie jak z lufcikiem albo raczej lufcika otwiera- niem. Polecam sprawdzone metody. O wiodących na manowce szlakach będę pisał jeszcze nie raz. Ku utrapieniu wielu, bardzo wielu autorów. 268 Feliks W. Kres POCZTA T.A. (Miniatura..., Homo...): Język, którym się posłu- gujesz, jest mi obcy; nie rozumiem z Twoich tekstów ani słowa. A może raczej - pojedyncze słowa owszem, ale zdań już nie. Z łóżka, a zaznaczę, że nie udało się to pa- lącym promieniom słońca przebijającym się przez szkla- ny witraż, ani też wiercącemu z zacięciem sąsiadowi, czy dzwoniącemu przeraźliwie wysoko budzikowi, zwlókł mnie dopiero nęcący zapach lekko przysmażanej na smal- cu jajecznicy z boczkiem i świeżo parzonej neski. To jest zdanie-śmietnik, źle skonstruowane, a do tego zawiera- jące absurdalną ilość imiesłowów i przymiotników. Da- leko mi do rygoryzmu przejawianego przez niektórych pisarzy i krytyków, którzy w ogóle nie akceptują przy- miotników w tekstach literackich, niemniej w Twoim wypadku rzeczywiście mamy do czynienia z nadmia- rem. Masz niezwykły talent do gmatwania najprostszych wypowiedzi; te opowiadania są po prostu nieczytelne. Ł.K. {Dzika Róża): Chłopie, przykro mi. Katastrofa. Daj sobie spokój, nic z tego chyba nie będzie; Twój prob- lem jest wyzwaniem nie dla krytyka literackiego, lecz nauczyciela języka polskiego. Między szóstką konnych, eskortującą powóz dało się słyszeć rzucane po cichu prze- kleństwa. Konie były niespokojne, a dosiadający je ludzie przemoknięci... i tak dalej. Piszesz niestylistycznie, nie- gramatycznie i nieortograficznie. To, jak mniemam, wy- starczy, żeby przestać. Może morze może K ochani Autorzy, nie ponaglajcie mnie. Omawia- ne w Galerii... teksty dobieram według pewnego klucza i ma to niewiele wspólnego z kolejnością, w jakiej nadchodzą. Ja rozumiem, że ktoś, kto wysłał próbkę swojej prozy pięć miesięcy temu, zaczyna się nie- cierpliwić i śle listy, pytając, co się stało. Odpowiadam więc: nic się nie stało. Ale mam w tej chwili na biurku jakieś sto dwadzieścia utworów autorstwa kilkudziesięciu osób, teksty zaś staram się dobierać tak, by minirecenzje nawiązywały do przewodniej myśli felietonu. W grę wchodzą także inne czynniki, na przykład nie zawsze zostaje mi dość miejsca, by „wlepić" obszerniejszy komentarz do czyjegoś dzieła, bądź przeciwnie - odkła- dam na później opowiadanko niewymagające szerszego omówienia, bo akurat trochę miejsca mam i zależy mi na wypchnięciu dużej objętościowo recenzyjki. Może warto też wspomnieć, że pewien odsetek utworów to teksty anonimowe, nieopatrzone żadnym nazwiskiem 270 Feliks W. Kres ani pseudonimem, względnie uwieńczone kompletnie nie- czytelnym, odręcznie sporządzonym bohomazem (Misio? Ptysio? a może Smok Teofil?...) - komu więc mam odpo- wiedzieć? Zdarza się, a jakże, że opowiadanie nie ma też tytułu. Druga kategoria to jakieś nieporozumienia; mam tu na myśli przesyłki, których autorzy domagają się osob- nego listu na domowy adres, nadsyłają koperty zwrot- ne i znaczki, ja zaś nie wiem, co mam z tym robić? Toż wystarczy odrobinę pomyśleć, by dojść do wniosku, że wszystkich tutaj muszę traktować tak samo i jeśli zdecy- duję się na prowadzenie prywatnej korespondencji z pół- setką młodych autorek i autorów, to Galeria... zniknie ze stronic tego pisma, ja zaś nie dość, że się przepracuję - co jest mi głęboko wstrętne - to jeszcze zacznę przymierać głodem, jako że prowadzę tę rubrykę nie tak całkiem bezinteresownie (proszę wybaczyć mi szczerość). Wreszcie ostatnia grupa to autorzy roztargnieni, wy- syłający swe prace nie wiadomo komu; dwa pakiety dotarły do mnie tylko dzięki uprzejmości posiadacza skrytki pocztowej numer 8 (gdy ja mam jedynkę) oraz urzędniczek na poczcie. Ósemka to numer tego kon- kretnego urzędu pocztowego, nie skrytki imć Kresa, da- rujcie. Gdy ktoś pisze na Berdyczów, niech następnie nie wyraża zdziwienia, że list przepadł niczym kamień w wodzie. To tyle tytułem wyjaśnienia i usprawiedliwie- nia; przepraszam za ten techniczny wstęp, ale chciałem uporządkować ważną sprawę. Umyśliłem sobie napisać dzisiaj kilka zdań o lite- rackich unikach na poziomie słowa. Otóż język polski Może morze może 271 nie jest językiem szczególnie konsekwentnym, z czego wszyscy (większość?) zdają sobie sprawę, mam nadzie- ję. Zostawiając na boku porównania z innymi językami (bo to nie dla mnie robota, tylko dla jakiegoś uczonego językoznawcy), pragnę przypomnieć o pułapkach takich choćby jak niemożność utworzenia pewnych, popular- nych skądinąd i powszechnych form. Imiesłów przymiotnikowy bierny od „obszedłem", proszę bardzo. „Obszedłem ławkę. Ławka została przeze mnie..." Kto chętny, niech sobie uzupełni to zdanie (po- mimo iż: „Kopnąłem ławkę; ławka została przeze mnie kopnięta"). Przypominam o tej miłej właściwości nasze- go języka ojczystego, bo spotykam się z desperackimi próbami stosowania pewnych reguł „na siłę", co prowa- dzi do lansowania jakichś quasi-neologizmów. A tym- czasem należy odpuścić, przyj ąwszy do wiadomości, że istnieją od reguł wyjątki. Z drugiej znów strony pewne sformułowania, choć jak najbardziej poprawne, brzmią po prostu nieelegancko. Powiem tak: wolno w tekście li- terackim użyć każdego wyrażenia w dowolnej formie, o ile jest poprawna - tylko po co? Literatura piękna, jak sama nazwa wskazuje, ma być nie tylko poprawna. „Zło" i „dobro", powiedzmy, wolno oczywiście odmieniać przez wszystkie przypadki, ale czasem jednak warto pogłówkować - wykonać unik, no przecież - i skonstruować wypowiedź w ten sposób, by „zło" pojawiło się w mianowniku, najbardziej urodzi- wym, jednoznacznym i czytelnym. Powieść (opowia- danie) to nie jest poligon, na którym trzeba dowieść, że możliwe jest zastosowanie, powiedzmy, danego wzor- ca deklinacyjnego albo czegoś jeszcze, co brzmi równie 272 Feliks W. Kres odrażająco; czytelnik ma prawo oczekiwać jak najwięk- szej przejrzystości języka, bo język jest dlań przede wszystkim nośnikiem fabuły. Uspokajam więc: jeśli coś, w opinii autora, źle brzmi, to jest to absolutnie wystarczający powód do wykona- nia uniku i nikt nie będzie miał o to pretensji. Tylko wa- riat mógłby przyczepić się do tekstu o to, że jakiś tam rzeczownik nie został użyty w narzędniku albo dopeł- niaczu. Rozwodzę się na ten temat, bo niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że początkujący autor desperacko a z rozpaczą odmienia jakieś słowo, by nie być posą- dzonym o nieznajomość formy; odmienia, bo odmienić w tym miejscu „wypada", a łamańce stylistyczne każde- mu rzucą się w oczy. Nieprawda, nie rzucą się, o ile będą miały odrobinę wdzięku (bo nie namawiam z kolei do uników „na siłę"). Ale to już mowa o wyczuciu i literac- kim instynkcie autora. Nikt nie oczekuje, mam nadzieję, że opowiem tu o wszystkich wyjątkach od reguł i przedstawię wszystkie nieelegancko brzmiące - moim zdaniem - słowa. Zwra- cam tylko uwagę na nadrzędną zasadę, której winno być podporządkowane każde dzieło fabularne: chodzi o za- sadę przejrzystości języka. Żadne przesłanie i żadna treść nie uratują książki nieczytelnej, a odwrotnie: każde prze- słanie i każda treść mogą ucierpieć od niezręcznie - choć poprawnie - użytych słów i wyrażeń. Dlatego zdanie (jak najbardziej przecież poprawne) podniesione dziś prze- ze mnie do rangi tytułu tego odcinka Galerii osobliwości winno zostać właśnie językową osobliwością. Najlepiej zatopioną w formalinie. Może morze może 273 POCZTA S.M.: Blade wieczny łowca lub Buffy postrach wam- pirów, nieprawdaż? Ale to nie zarzut; pomysł jest do- bry jak każdy inny. Gorzej z wykonaniem. Masz niezłe ucho do dialogów (co zdarza się niezbyt często), ale to już właściwie wszystko, co mogę pochwalić. Osoby od których się tego czeka; dekoracja mająca odstraszyć po- tencjalne zagrożenie; lubiła ludzi, ich swoista nieporad- ność wywoływała w niej ciepłe uczucia, szczególnie dzieci; łowczyni wyrżnęła się nosem w beton jak długa... Tak nie można pisać, po prostu. Odniosłem jednak wrażenie, że ten tekst mogłabyś zrobić lepiej, znacznie lepiej, jed- nak spłodziłaś go szybko, „na kolanie", i nie bardzo się napracowałaś, czerpałaś tylko niczym niezmąconą ra- dość z wymyślania i opowiadania fajnej historii (czy się mylę?). Taka radość to objaw zdrowy, niemniej daleko nie każdy potrafi pisać od razu „na czysto"; niemal każ- de opowiadanie trzeba poprawiać, poprawiać i jeszcze raz poprawiać, czyszcząc język, eliminując potknięcia i zwyczajne głupoty. A to już nie jest takie przyjemne, jak wymyślanie historii. Wróć do tego dziełka za jakieś pół roku i poświęć mu chociaż mały tydzień, OK? )ak skomponować symfonię S zanowny Panie Redaktorze - pisze Czytelnik Gale- rii..., podpisujący się ksywką „S." - dlaczego napi- sał Pan, że nie zamierza Pan wydać podręcznika dla młodych pisarzy? Przecież taki podręcznik (...) bardzo by się przydał... i tak dalej, trata-tata, z całym dla Czytelnika szacunkiem. Są jeszcze dwa listy w podobnym tonie (A. z M. i T.M., całej trójce dziękuję za uwagi), czyli wypada się ustosunkować. Zacznę od tego, że nie tytułujcie mnie redaktorem, bo to przerost formy nad treścią, jestem tyl- ko felietonistą o statusie stałego współpracownika re- dakcji; redaktor to ktoś trochę ważniejszy. W ogóle mnie nie tytułujcie, jeśli łaska; już kiedyś o to prosiłem. Jest mi niewygodnie kopać teksty ludzi, z którymi jestem na „pan", a ze starych dobrych czasów wyniosłem tra- dycję, że wszyscy związani z fantastyką walą sobie per „ty", choćby jeden miał szesnaście, a drugi sześćdziesiąt pięć lat. Jeśli nawet tradycja tu i ówdzie zanikła, to w Ga- lerii... zamierzam ją kultywować, choćby tylko z powo- )ak skomponować symfonię 275 du podanego wyżej, a mianowicie: bo tak jest wygodnie. Nie stawiam się tu zresztą w pozycji żadnego wykła- dowcy, teoretyka literatury; przeciwnie - jestem wy- łącznie praktykiem, dla przysyłających teksty autorów starszym kolegą po fachu, który mądrzy się, bo pisze od dwudziestu lat. I w tym przydługim wstępie zawiera się część odpo- wiedzi na pytanie, dlaczego nie napiszę podręcznika dla początkujących. Nie napiszę, bo jestem za głupi, nie mam odpowiednich kwalifikacji, dysponuję tylko włas- nym doświadczeniem, wszystkiego nauczyłem się na własnych i kolegów błędach - i ta wiedza ma wartość dyskusyjną. Wolno się ze mną nie zgadzać, a argument w rodzaju „to, co dobre dla ciebie, nie musi być takie dla innych" mam za uzasadniony. Podobnie sensowna jest uwaga: „Skoro jesteś taki dobry w te klocki, to dlaczego jeszcze nie masz Nobla?". Drugi powód: otóż nie napiszę podręcznika, bo jestem na to za mądry. Pisząc niemal wyłącznie fantastykę, cie- szę się zarazem opinią gościa bardzo twardo stąpające- go po ziemi, realisty, ponuraka z kwadratową szczęką, który w ogóle nie umie się bawić w „poradniki i pod- ręczniki", choć jest to zabawa niesłychanie modna. Dzi- waczna ta moda napłynęła chyba z Ameryki, gdzie każdy ma swojego psychologa, do którego uczęszcza, prosząc o wyjaśnienie, dlaczego czerwony barszczyk wylany na kolana jest źródłem przygnębienia i złego humoru. Czy to aby nie zaczątki nerwicy, jak pan sądzi? Powinienem wyciszyć się po tym zdarzeniu i dokonać autopsycho- analizy, otworzyć się, wyjść do ludzi? Czy też raczej nie tłumić negatywnych emocji, bo to grozi wycofaniem albo 276 Feliks W. Kres przeniesieniem problemu na płaszczyznę dokonań zawo- dowych albo - nie daj Boże! - płaszczyznę seksualną? Pogadajmy o tym obszerniej (znaczy, nie o tym bar- szczyku), bo sprawa jest dosyć ważna. Otóż pisanie książek czy choćby opowiadań nie zaczyna się ani nie kończy na łączeniu mnóstwa robaczków zwanych lite- rami. Produkujący te robaczki człowiek winien przede wszystkim, jak sądzę, mieć w miarę przytomny, zdro- wy ogląd rzeczywistości. Umiejętność zdystansowania się, dokonania rzeczowej oceny jakiegoś zjawiska jest równie ważna jak wyczucie stylu. To ma bezpośred- nie przełożenie na wiarygodność kreowanych postaci, wiarygodność stwarzanych sytuacji. Ergo: człowiek ku- pujący poradniki (Jak żyć z zalotną teściową, Sposób na mężczyznę. Gdy porzuci cię żona sąsiada, Problemy z erek- cją w środkach komunikacji miejskiej, czyli jak uniknąć psychicznej autodestrukcji, Jak doznać olśnienia w piekar- niku, Zdrowa dieta, Tektura jakiej nie znamy: 100 przepi- sów na posiłki bez żadnych wartości odżywczych, Joga dla każdego, Jak napisać kultową powieść, Sam tresuję swoje- go jeżozwierzd) jest w moich oczach kandydatem do na- pisania co najwyżej kolejnego poradnika (Jak kupować właściwe poradniki, powiedzmy). Ktokolwiek wierzy, że przystępnie napisana, niemę- cząca objętościowo książeczka dostarczy mu oręża do walki z jakimkolwiek problemem, ten jest życiowym fantastą i jako taki na pewno nie poradzi sobie z pisa- niem czegokolwiek, co nosiłoby znamiona dzieła literac- kiego, szczególnie zaś pisaniem fantastyki. A dlatego, że pisanie polega między innymi na umiejętności odróż- niania fikcji od faktów; kto nie umie, ten zmierza ku )ak skomponować symfonię 277 schizofrenii, schizofrenicy zaś - wyjąwszy może Dicka - piszą bardzo niezwykle, dziwacznie, oryginalnie, ale nie- mal zawsze bez sensu. Ktoś zapyta: w takim razie, jaki sens ma Galeria...? Otóż taki, że zwracam się tu bezpośrednio do autorów, biorę do ręki żywe teksty i głaszczę je po grzbietach, aż mruczą, bądź wyrywam trzewia, a wówczas słychać, jak wyją. Każdy autor może stanąć w obronie swoich teks- tów, przysłać list, w którym wytłumaczy, dlaczego po- błądziłem; także i Czytelnik niebędący autorem może bronić oprawionego przeze mnie tekstu (czy też raczej przytoczonego fragmentu). Galeria... nie jest martwa, to rozmowa, wymiana poglądów i argumentów, bardziej warsztaty literackie niż poradnik. Co ja niby robię w tej chwili? No, przecież dyskutuję ze wszystkimi, którzy py- tają lub chcieliby zapytać, jaką wartość mają poradni- ki dla początkujących literatów i dlaczego nie wydaję własnego. Nie przytaczam tutaj wszystkich wątpliwości i pytań przychodzących w listach, ale jakie to są pytania, wywnioskować można z moich odpowiedzi. Gwoli ścisłości: nie jest tak, że w poradnikach są tylko pouczenia bez sensu. Przeczytałem kilka książek trak- tujących o pisaniu powieści i znalazłem tam uwagi cie- kawe, ale - moim zdaniem - mające wartość dla kogoś, kto potrafi podjąć z tym dyskusję, ma już własne do- świadczenia, coś tam wypróbował, z czegoś zrezygno- wał... krótko mówiąc: nie da sobie zrobić wody z mózgu. Ktoś taki nie uwierzy, że dwa kolejno użyte przymiotni- ki dyskwalifikują go jako pisarza, nie narobi też w portki z wysiłku, próbując za wszelką cenę utrzymać optymal- ny rytm narracji. 278 Feliks W. Kres Tymczasem osobnik niedoświadczony gotów wszyst- ko wziąć za dobrą monetę, a to grozi kompletnym po- mieszaniem. W jaki sposób autor przed debiutem ma oddzielić ziarna od plew? Jak w ogóle ktokolwiek ma wyłowić z jakiegokolwiek poradnika coś, co nie jest beł- kotem, jeśli się na tym nie zna? Obojętne, jak wielkim autorytetem cieszą się autorzy poradników, są to tylko ogłoszone drukiem ich poglądy i sądy, z którymi jakiś inny autorytet natychmiast gotów się nie zgodzić. Nie podobasz się mężowi? - zrób się na blondynkę, bo z ba- dań autorki poradnika wynika, że mężczyźni wolą blon- dynki. Wkradła się stagnacja do sypialni? - załóż żonie kajdanki i specjalny knebel, będzie fajnie (o ile, rzecz jas- na, nie dostaniesz tymi kajdankami w ryj). Sformułuję tutaj pewien wniosek, a mianowicie: w moim odczuciu poradniki mają wartość wyłącznie dla ludzi, którzy nie zgłaszają problemów w tej materii, o której poradnik traktuje. Podawane tam recepty mogą być uzupełnie- niem własnej wiedzy, ale żadną miarą wzorcem, do któ- rego należy się stosować. I jeszcze o nauce pisania (A. z M., czytasz to?). Mitycz- ny i legendarny Klub Twórców, który urządzał sobie rok po roku równie legendarne tygodniowe warsztaty lite- rackie, to fenomen nie do powtórzenia, tak przynajmniej mi się wydaje. Takie warsztaty kosztują, trzeba zna- leźć sponsora, który opłaci obiekt dający przez tydzień schronienie piętnastu lub dwudziestu osobom; trzeba znaleźć wykładowcę albo kilku wykładowców... Przede wszystkim potrzebna jest grupa ludzi, którym bardzo na czymś zależy, a wśród tych ludzi jeden, który wszyst- ko skoordynuje (wtedy to był Rafał Ziemkiewicz; dzięki lak skomponować symfonię 279 Mu, chwała i salut). Dzisiaj nie istnieje żadna taka gru- pa; jeśli się pojawi, to gotów jestem posłużyć za doradcę (ale nie wykładowcę, bo na wykładowcę, jak już rzekłem wyżej, troszeczkę jestem za głupi). Mogę opowiedzieć, jak my to zorganizowaliśmy przed laty, i zastanowić się, w takim albo innym gronie, czy podobna formuła ma dzisiaj sens. Ot, i wszystko. Ja sam w każdym razie, po- mimo dość licznych pytań i nalegań, niczego podobne- go nie zorganizuję. Galeria... musi wystarczyć. A poradniki w rodzaju Jak napisać kultową powieść ra- czej sobie odpuśćcie. POCZTA N. (Hotel): Trudno mi powiedzieć, czy coś z tego bę- dzie. Na razie słabo, bardzo słabo. Jesteś nieporadny na poziomie zdania (Me przyjechał służbowym wozem, ja- kim pracował w elektrowni), nadużywasz zaimków, nie ustrzegasz się licznych powtórzeń. Ale są to bardzo ty- powe dla początkujących autorów błędy, natomiast ca- łość nie wygląda beznadziejnie. Dużo, dużo pisz, jeszcze więcej czytaj, a za kilka lat być może doczekasz się efek- tów. M. (Legenda): Jednak niech się strzeże ten, który użyje miecza na jego stwórcy - powinno być „przeciw stwórcy". Wytarł (...) twarz, po tym krótkim zabiegu zaczął z wol- na przypominać człowieka - sugerujesz, że zachodził tu rozciągnięty w czasie proces, zapoczątkowany przetar- ciem twarzy (przypominał, przypominał bardziej, co- raz bardziej i bardziej, nareszcie całkiem przypomniał). 280 Feliks W. Kres Światło (...) wylało się na ulicę jak długi prostokątny dy- wan - czy dywany się wylewają? Natomiast już w ogó- le nie rozumiem zdania, które przytoczę tu bez skrótów (może ktoś inny zrozumie): Targujący się przy straganie ze sztyletami wysoki człowiek; zachwalająca swe wyroby pulchna niewiasta i przepływających przez miasto rzeka przechodniów, którą gwardziści obserwowali z służbowym znudzeniem. To zaczęło się chyba jako równoważnik zdania, potem znienacka wyskoczyło orzeczenie, ale co tu właściwie miało być podmiotem... nie, nic nie rozu- miem. Albo: Zabobonna wiara w moc odegnania złego (...) stała się dla Huwara bezwarunkowy odruch. Przybrał bojową postać - chyba postawę? Ale nawet jeśli, to raczej „przyjął", niż „przybrał". Pozwolę sobie zapytać: czy ty w ogóle myślisz, kiedy piszesz? I czy następnie czytasz te teksty? Nanosisz jakieś poprawki? Mam wrażenie, że nie robisz żadnej z tych rzeczy (a pokazałem tu zaledwie wierzchołek góry lodowej). Okropnie te teksty niechluj- ne; oj, nie masz Ty szacunku dla słowa, a nawet dla włas- nej pracy. O tym, że pisarz może czytać książki ? M Tybrałam fantastykę, chociaż interesuję się nią I /I / dopiero od niedawna - pisze do mnie Autor- W. W ka o pseudonimie „A.". - Z tym wiąże się moje pytanie. Otóż zetknęłam się z poglądem, że człowiek powi- nien doskonale znać gatunek, w którym zamierza coś tam pisać (w moim przypadku jest to fantasy). Co o tym są- dzisz? Nie jest tajemnicą, co sądzę. Odpowiadam: dzieło ma być dobre i tyle, a z czego to będzie wynikać, jest pry- watną sprawą autora. Tak, istnieją pewne niewzruszo- ne zasady, których trzeba się trzymać (wskazane jest, na przykład, by autor umiał czytać i pisać), natomiast je- śli chodzi o szerzej rozumiane warunki wstępne, które koniecznie trzeba spełnić - nic do głowy mi nie przy- chodzi. Że trzeba znać historię albo filozofię; że trzeba czytać książki albo książek nie czytać; że nie wolno oglą- dać telewizji albo wręcz przeciwnie, bardzo trzeba oglą- dać telewizję - otóż wszystko to są pierdoły. 282 Feliks W. Kres Jestem zupełnie pewien, że można napisać przyzwo- itą powieść kryminalną, w ogóle nie mając pojęcia, kto to jest Raymond Chandler albo Agata Christie. Wyobra- żam sobie fantasy w wykonaniu obywatela, któremu Rycerze Okrągłego Stołu mylą się z Tancerzami Trój- kątnego Krzesła (gdy chodzi o fantasy, to sytuacja jest w ogóle bardzo szczególna; jeszcze do tego wrócę). Potrzeba poszerzenia wiedzy pojawia się dopiero wówczas, gdy... pojawia się taka potrzeba. Jeśli w powie- ści kryminalnej, dajmy na to, niektóre sekwencje będą miały związek z posterunkiem policji, to warto wie- dzieć, co to jest policja oraz na czym polega policji posterunek, zwłaszcza w Anglii, Francji czy gdzie tam rozgrywa się akcja. Ale powieść kryminalna może roz- grywać się także na plaży naturystów, gdzie jest piasek i mnóstwo golasów; co prawda, możliwości ukrycia przy sobie narzędzia zbrodni określiłbym tam jako minimal- ne. Każdy widział piasek i golasa; studiowanie geografii, fizjologii i anatomii uważam za nadgorliwe, jeśli celem jest napisanie książki o golasach i cholernej plaży. Krótko mówiąc, nikt nie musi pisać o czymś, na czym się nie zna, autorowi wolno wybrać czas i miejsce ak- cji, i zbudować dowolnych bohaterów (oni też nie mu- szą wiedzieć nic o niczym - będą w tym niezmiernie podobni do lwiej części populacji). Solidna a wszech- stronna wiedza rzadko wprawdzie może autorowi za- szkodzić - choć wszechstronność i solidność nie lubią chodzić w parze - ale nie jest niezbędna do napisania przyzwoitej książki. Jakkolwiek obrazoburczo to brzmi, będę upierał się przy swoim. Wszystko zależy od tego, o czym jest ta O tym, że pisarz może czytać książki 283 książka. Uczenie się (bądź czytanie) na wszelki wypadek wszystkiego wydaje mi się grubą przesadą. To samo dotyczy telewizji, kina, zwiedzania muzeów i czego tam jeszcze. Uważam, że niektóre muzea war- to zwiedzać, niektóre filmy i programy oglądać, ale jeśli przyjdzie do mnie facet z zapewnieniem, że niczego nie ogląda i nie zwiedza, zamierza zaś napisać arcydzie- ło - gotów mu jestem zaufać. Co prawda, z wielką cie- kawością będę czekał na efekty, ale to już całkiem inna sprawa. Bo, powiedzmy szczerze, w sytuacji odwrotnej, to znaczy, gdy przychodzi facet i powiada, że zwiedzał muzea, telewizję oglądał i napisze teraz arcydzieło - czy inaczej nań będę popatrywał? Nie, tak samo poczekam; skąd mam wiedzieć, napisze czy nie? Powieściopisarstwo nie należy do dziedziny nauk ścis- łych. Niekoniecznie musi być prawdą, że wiedza, plus ta- lent, plus doświadczenie równa się arcydzieło (czy ktoś z Państwa natknął się na gniot znanego, jeśli zgoła nie sławnego, autora zatytułowany Baudolino? - jeśli tak, to wie, o czym mówię). Ale wróćmy do czytania bądź nieczytania książek. Otóż w literaturze mamy ostatnio do czynienia ze zja- wiskiem zatrważającym, a mam na myśli kanibalizm. Li- teracki kanibalizm polega na tym, że książki żywią się innymi książkami; nie mówię, że bywają inspiracją dla autorów, mówię: żywią się. Zapanowała okropna moda na gry literackie, zabawy konwencją, porozumiewawcze puszczanie oka do czytelnika, odniesienia i odwołania. Otóż pod tym bełkotem kryje się nieznośna a pretensjo- nalna maniera. Nie jest to żadna zabawa z czytelnikiem, jeno wstrętny spisek na linii pisarz-krytyk. 284 Feliks W. Kres Pierwszy pokazuje drugiemu, że wszystko, ale to zu- pełnie wszystko, przeczytał, ale to tak przeczytał, że właściwie może pisać samymi cytatami, a mało tego - między wierszami stale się do czegoś odwołuje, coś tam komentuje, parodiuje i parafrazuje; drugi jest wdzięczny pierwszemu za możliwość popisania się podobną wie- dzą, taką wiedzą, która mu pozwala owe przepysz- ne parafrazy, smakowite odwołania i wysublimowane gry konwencją dostrzec, rozszyfrować, nazwać i doce- nić - ach, jakże elitarni są obydwaj! A czytelnikowi chce się rzygać, smutno mu, ryjowato, bo zapłacił za książkę i myślał, że będzie mógł sobie poczytać, tymczasem do- stał bełkotliwą łamigłówkę albo rebus; wprawdzie czytał Steinbecka, lecz to było szesnaście lat temu, a ponadto zupełnie nie przyszło mu do głowy uczyć się Steinbecka na pamięć; zresztą żadnej książki się na pamięć nie na- uczył, więc teraz jest bezradny wobec gry literackiej, od- wołań i zabawy konwencją. Z fantasy gorzej, jeszcze gorzej. Tutaj dla odmiany nie zdarzyło się nic i wygląda na to, że już nigdy nic się nie zdarzy. Gatunek zaistniał, no i bardzo fajnie, ale było to jedyne wydarzenie w jego dziejach, teraz nie ma żad- nych perspektyw, bo zajmuje terytorium o rozmiarach znaczka pocztowego - niczym świętej pamięci disco- polo - na którym to terytorium kłębią się tłumy utwo- rów, istna banda (bo nie armia) klonów. Raz wymyśliwszy cudowność, nic już więcej się nie wy- myśli, cała ta literatura powstała z jednej tkanki, która się nazywa „wszystko wolno", jest więc fantasy wężem zjada- jącym własny ogon, wszystko tutaj nosi znamiona bądź naśladownictwa, bądź parodii czegoś. Nie mam pojęcia, O tym, że pisarz może czytać książki 285 po co ktoś, noszący się z zamiarem napisania książki fan- tasy, miałby przyswajać sobie tak zwany kanon. Chyba tylko po to, by ostentacyjnie ustawić się doń w opozycji bądź wyszydzić, ale ta zabawa trwa od wielu lat i już nie ma żadnego sensu, a zresztą proszę przypomnieć sobie, co przed chwilą napisałem o zabawach konwencją. Jeśli twórca lubi czytać fantasy - to niech czyta, po to te książki są, a pisarz, będąc pisarzem, nie przestaje być przez to czytelnikiem. Ale jaka z tych książek nauka dla pisarza? - nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ja, przyznam, bardzo słabo sobie wyobrażam autora, który napisał książkę, chociaż żadnej wcześniej nie przeczytał (pisarze Lepper i Wałęsa to wyjątki, ale oni nie piszą powieści), bo potrzeba pisania wyrasta na gruncie czytania, tak mi się wydaje. Człowiek czyta, czyta, wreszcie mówi sobie: „A co tak tylko będę czytał i czytał, może lepiej też coś napiszę?". Uznaję, że taka właśnie jest naturalna kolej rzeczy, pi- sarz w ogóle powinien coś tam czytać, bo obcowanie z językiem literackim pomaga go następnie używać, ale nie wynika z tego dla mnie, że postanowiwszy „będę pi- sał", postanawia się zarazem: „wpierw jednak przeczy- tam wszystko, ale to wszystko i wszystko!". Z czytania wszystkiego - choćby tylko w obrębie jed- nego podgatunku - rodzą się rozliczne choroby. Pierwszy objaw jest taki, że niedoszły pisarz zauważa, iż wszystko już zostało napisane, więc każda kolejna książka to w isto- cie wyważanie otwartych drzwi. Potem bywa różnie. Można na przykład dojść do wniosku, że cała w ogóle fantasy bazuje na legendzie Arturiańskiej, a Graal, proszę państwa, jest właściwie kobietą, czego dowodził kiedyś 286 Feliks W. Kres bardzo sprawny skądinąd polski pisarz (do dziś podej- rzewam, że ów autor po prostu robił sobie jaja i zaśmie- wał się w kułak - bo to bystry gość - z tych wszystkich, którzy wzięli rzecz serio i gotowi byli dalej ją roztrzą- sać). Tymczasem, co już mówiłem, w arsenale fantasy stoi jakaś kosa na krzyż z dzidą i wielkiej wojny z tym orężem nie będzie. Nie do wszystkich niestety dociera, jak wąziutkie jest pole manewru w fantasy; cudowności wymyślić można mało, strasznie mało, okropnie mało; już w arsenale „twardej" science fiction jest oręża ja- kieś tysiąc razy więcej (nie pomyliłem się, pisząc tysiąc); o literaturze niefantastycznej nawet nie wspominam (bo spraw, problemów i rzeczy istniejących realnie jest tysią- ce, miliony razy więcej niż tych, które tylko wydumano). Odpowiadam więc Autorce listu: słuchaj „A.", możesz czytać albo nie czytać, zapoznawać się z kanonem albo nie, tak czy owak wszystko sprowadza się do tego, że sia- dając do pisania fantasy, napiszesz książkę o tym, jak coś wypaskudziło z siebie cud, względnie samo było jakimś cudem. Natomiast co dalej to coś zrobiło i co przy tym czu- ło - a, to już zupełnie inna sprawa. Lecz znajomość ka- nonu fantasy (czy jakiegokolwiek innego) w niczym tutaj nikomu nie pomoże. Albo ma się historię do opo- wiedzenia - albo nie. POCZTA B.M. (Oblubieniec wędrującej...): Mam mieszane uczucia. Historia jest sensowna i dojrzała; to widać, że O tym, że pisarz może czytać książki 287 jesteś starym prykiem - równo dziesięć lat młodszym ode mnie, skądinąd - który ma we łbie już wszystko po- układane. Ale zgłaszam zastrzeżenia techniczne. Język, choć na ogół poprawny, jest nazbyt zagmatwany, wiele zdań należałoby po prostu skrócić, bo są słabo czytelne. Hałas przekrzykującej się wzajemnie pijanej gromady lu- dzi wypełniał gospodę dziką kakofonią, pospołu z odorem kiepskiego, kwaśnego piwa, dymu oraz wonią spoconych ciał - to akurat jest zdanie niepoprawne (przekrzykiwać mogą się ludzie, lecz nie może wzajemnie przekrzykiwać się gromada), ale bardziej boli kompletny brak umiaru. Skoro „hałas", to po co jeszcze „kakofonia"; dalej „odór" oraz „woń spoconych ciał" - mówiąc krócej: „odór oraz odór", no czyż nie mam odrobiny racji? Może lepiej by było: „W kłębach dymu wrzeszczeli spoceni, śmierdzący kwaśnym piwem ludzie". To jest zdanie dwa razy krót- sze, a zawiera dokładnie tyle samo treści. Popracuj nad rytmem i przejrzystością wypowiedzi. S.E. {Odmiemy): Niestety, jest to utwór słaby. Za- strzeżenia mam do języka, a to oznacza, że pies zdechł i został pogrzebany. Stale powtarzam, że żaden pomysł i żadne przesłanie nie uratują tekstu, który się prze- wraca na poziomie języka, jego tajemnicze, złowieszcze światło przyciągało uwagę. Nie byli go w stanie zauważyć tylko nieliczni, tacy, co to już nawet Białej Góry nie wi- dzą - o co tutaj chodzi? Albo: (...) cel, jakim było PRZE- TRWANIE. Osiągnięcie tego celu zależało od ich wspólnego wysiłku. Odpoczynek zależał od decyzji starszych. Starzy decydowali podług wskazań tradycji, tradycja nakazywa- ła szacunek dla starszych. Oni włożyli już swój wysiłek w przetrwanie (sami byli żywymi dowodami osiągnięcia 288 Feliks W. Kres tego celu przez pokolenia Odeszłych), teraz zgodnie z szacunkiem wynikającym z tradycji korzystali z efek- tów wysiłku młodszych członków wspólnoty - trzeba to przeczytać przynajmniej dwa, trzy razy, żeby pojąć, co właściwie Autor zakomunikował. Uważasz, że ktokol- wiek będzie czytał każdy fragment Twojej prozy dwa, trzy razy? Ja tak uczyniłem, bo mi za to płacą, ale inni? Zapłacisz wszystkim potencjalnym czytelnikom za czy- tanie? Spróbuj wyjęzyczać się bardziej zrozumiale - oto, co doradzam na początek. D.P. (Chrzęst i 36 innych opowiadań oraz 12 stron „shortów"): Stary, pisałem już o tym, a teraz powtó- rzę (jest to uwaga ogólna, do wiadomości wszystkich): przesyłki zawierające więcej niż trzy teksty nie mają żad- nego sensu. Nie mam czasu na lekturę całego dorobku życia jakiegokolwiek autora, choćby to był nawet Fiodor Dostojewski. Bardzo lubię i cenię ś.p. Fiodora, ale po- przestałem na lekturze tych dzieł, które wydał drukiem. Zauważ więc, Autorze, że potraktowałem Cię lepiej niż Dostojewskiego, bo przeczytałem nieogłoszony drukiem Chrzęst. I Chrzęst najzupełniej wystarczy, jest to bowiem tekst katastrofalny, w którym poprawnie napisane zdanie zdarza się wyjątkowo. Rozumiesz mnie? Wyjątkowo. Po- prawne jest może jedno na piętnaście. Pozostałe brzmią (przytoczę kilka): Był na samym jego końcu (peronu - przyp. FWK), bądź początku, w zależności jak patrzeć; Odnalazł wzrokiem ścieżkę i wbiegł w nią; Energicznymi krokami wbijając czubki butów w ziemię wspiął się na na- syp; Podparł się rękoma, czym uratował się od wylądowa- nia na kolanach - no i tak dalej, lecz na tym poprzestanę. Do innych tekstów tylko zajrzałem - wyglądają podob- O tym, że pisarz może czytać książki 289 nie bądź tak samo. Nie chcę się znęcać, więc powiem bardzo łagodnie: wyrzuć to wszystko do śmieci, bo nie ma żadnej wartości. To makulatura. Przykro mi. G.C. (Zemsta...): Piszesz tak: Chleb był pyszny długo po- tem takiego nie jadłem, musiałem całej swojej siły woli, aby nie go zbyt wiele, bo przecież pozostał przede mną szmat drogi gdzie raczej są małe, szanse, aby spotkać ludzi, któ- rzy się zemną by podzielili swoją strawą. Powiadasz także: Dostaliśmy dwie najgorsze chabety, jakie w życiu miałem dotąd zobaczyć oraz zdrętwiałe kończyny bolały mnie nie miłosiernie nie mówiąc już o zimnie, które mnie otaczało z zewnątrz i wewnątrz. I jeszcze: Próbowałem walczyć, ale dosyć skutecznie mnie przytrzymywał w ten sposób, że moje gwałtowne ruchy umożliwiały mu skuteczniejsze przydusz- nie mnie. Autorze, jak Boga kocham... Czy Ty, chłopie, w ogóle wstydu nie masz? Ksiądz-spowiednik zna różne grzechy i niewiele go dziwi, ale to jeszcze nie powód, by onanizować się w konfesjonale i na „do widzenia" oddać mocz. Ergo: ja tutaj niejedno widziałem i naprawdę nie- wiele mnie dziwi - lecz są przecież granice bezczelno- ści. Jak już spuścisz coś z krzyża na papier, to przeczytaj to potem. Chociaż raz. Zresztą puknij się w łeb, człowie- ku. Jakie ty oceny miałeś (bądź masz) z polskiego? I co? Okrągłe zero wniosków?... H.G.: Jeszcze nigdy nie dostałem listu o objętości 22 stron formatu A4, pobiłeś więc wszystkie rekordy. Przez szacunek dla pracy, którą w ten list włożyłeś, odpowiem Ci jak najobszerniej. Ale czego właściwie ode mnie oczekujesz? Streścić, bracie, możesz mi cokolwiek, ze streszczenia nic nie wynika, bo nie istnieje na świecie historia absolutnie 290 Feliks W. Kres niepodobna do wszystkich, które dotąd opowiedzia- no. Jeśli więc uważasz, że przedstawiłeś mi coś nowe- go - to nie, nie przedstawiłeś. Ot, pomysły jakich tysiące. Muszę zobaczyć tekst, i to w postaci maszynopisu bądź wydruku, ostatecznie jako zapis na dyskietce. Jakkol- wiek brutalnie to brzmi, każdy rzemieślnik - także pisarz - potrzebuje określonych narzędzi do wykony- wania swojej pracy i nikogo nie obchodzi, skąd te narzę- dzia weźmie, musisz więc mieć komputer albo chociaż maszynę do pisania (tekst starannie przepisany na ma- szynie można będzie potem zeskanować i wprowadzić do komputera). Teraz druga rzecz i najważniejsza: bardzo wątpię, by znalazł się ktoś, kto zechce prowadzić Cię za rękę, zo- stać Twoim osobistym wykładowcą i nauczycielem. Po- trzebny Ci jest nie tyle przewodnik, co współautor: ktoś, kto umie pisać, ale cierpi na niedobór pomysłów i zgo- dzi się wejść z Tobą w spółkę. Ty będziesz książki wymy- ślał i pisał tak, jak potrafisz, on zaś będzie je przekładał na język literacki. Sławę i pieniądze (a więc całe dwa ty- siące złotych, bo tyle na „dzień dobry" zarobicie na de- biutanckiej książce - i oby to było aż tyle) podzielicie równo między siebie - bądź podzielicie nierówno, to już wasza sprawa. Czy znajdziesz kogoś takiego? Nie wiem; to Twoje zmartwienie. Jeśli o mnie chodzi, nie piszę się na takie układy, bo jestem bardzo kontent z życia, które wiodę, i niczego nie zamierzam zmieniać; byłoby to szu- kanie dziury w całym. Teraz dalej: sądzisz, że Twoje dokonania są wielce ory- ginalne. To niedobrze. Otóż po dwudziestu latach pracy w tej branży wiem, że jeśli ktoś tak uważa, to prawie na O tym, że pisarz może czytać książki 291 pewno się myli. Przeczytał niewiele książek albo - co jeszcze gorsze - przeczytał całe mnóstwo, ale nic nie zrozumiał i nie umie wyciągać żadnych wniosków. I na koniec ostatnia uwaga: twierdzisz, że Twoje pra- ce są wyjątkowo wartościowe. Możliwe, ale tylko poten- cjalnie, a innymi słowy - wartościowe dopiero mogą być, jeśli nada im się literacką formę. Nie istnieje nic ta- kiego jak wartościowa powieść napisana kiepskim języ- kiem (tak jak nie istnieje powabna dziewczyna okryta liszajami, brudem i wrzodami - trzeba ją umyć, wyle- czyć i dopiero wtedy będzie piękna). Tymczasem język Twojego listu - listu przecież bardzo długiego - daje jakieś pojęcie o literackich możliwościach Autora i nie sądzę (wyrokując, co prawda, odrobinę na wyrost), byś miał w tej chwili coś więcej niż brudnopisy powieści (przez brudnopis rozumiem fabułę sporządzoną po pro- stu „jak leci"). Mieć pomysł, a nawet szkic dobrej książki - to nie jest wielka sztuka. Świetne książki są rzadkością na rynku nie dlatego, że ludziom brakuje pomysłów; są rzadko- ścią, bo tak niewielu ludzi potrafi swe pomysły odpo- wiednio prezentować. Daj mi dobrego autora, który nie ma żadnego pomysłu - ten człowiek napisze mocną rzecz. Daj mi dobry pomysł bez człowieka, który będzie umiał go przedstawić - wart jest tyle co nic. Powtórzę, bo to ważne: szukasz pomysłu dla autora - znajdziesz tysiąc. Szukasz wykonawcy dla pomysłu - ciężka spra- wa, bo niewielu ich. Podsumujmy teraz cały problem. Jeśli umiesz pisać, to dobrze, wówczas możesz skorzystać z czyichś rad (na- wet takich, jakie znajdziesz w tej rubryce) i rozwijać 292 Feliks W. Kres umiejętności. Jeśli pisać nie umiesz, to się naucz, bo nikt tego za Ciebie nie zrobi. Jeśli nie potrafisz się na- uczyć - wejdź w spółkę z kimś, kto już pisać umie. Mia- łeś propozycje zbycia swoich praw? Znakomicie; może wystarczy odsprzedać jedynie ich część, dopuścić na- zwisko współautora na okładkę książki. Skoro są jacyś chętni do wykorzystania Twoich dzieł, to pozostaje mi tylko życzyć powodzenia. I życzę, bo widzę, że bardzo Ci na czymś zależy. A wracając do rzeczy... K ochani, dostaję sporo listów - są to listy „luzem" bądź załączone do tekstów - których treść spro- wadza się do prośby o zwięzłe i przejrzyste przed- stawienie fundamentalnych zasad rządzących pisaniem. Rozumiem, że chodzi o to, bym w prostych żołnierskich słowach opisał choć parę reguł, które mają rangę nie- wzruszonych prawd. Autorzy listów pytają, czy są takie prawdy, a jeśli są, to jak brzmią. Odpowiadam. Niewzruszone reguły dotyczące war- sztatu w dużej mierze pokrywają się z ogólnymi regułami rządzącymi językiem. Nie, to nie jest masło maślane. Po- wiadam po prostu, że istnieją autorzy dobrych szkolnych wypracowań, którzy nigdy nie zostaną dobrymi pisarza- mi, ale za to bodaj nie ma pisarza, który nie umiałby pisać wypracowań. Mógł nie czytać lektur i mieć z tego tytułu kłopoty (tu ukłonię się jak najskromniej), ale jeśli już coś przeczytał, to napisał o tym po ludzku. Krótko mówiąc, kto był słaby w szkole z polskiego, niech lepiej nie zawraca 294 Feliks W. Kres sobie głowy. Najprawdopodobniej po prostu brakuje mu talentu, nie ma dobrego „ucha", nie czuje języka - czyli tworzywa - nigdy więc nie skleci historii o rozmiarach opowiadania, którą dałoby się bez wysiłku przeczytać. Wiem jednak, że dla wielu to, co napisałem wyżej, nadal brzmi zbyt ogólnie. „No dobrze - powie ktoś - ale ja z wy- pracowaniami sobie radzę, natomiast opowiadania już mi nie wychodzą. Dlaczego? Czy możliwe, że popełniam ja- kieś elementarne błędy, typowe dla początkujących?". Rzeczywiście, jest to możliwe. I o paru takich wpad- kach, typowych dla większości debiutantów, gotów jes- tem napisać. Za miesiąc. A dlatego dopiero za miesiąc, że zacząć chcę od czegoś innego, a mianowicie od przed- stawienia reguł najogólniejszych, rządzących powieścio- pisarstwem jako takim, z pominięciem nawet kwestii warsztatowych w rozumieniu czysto technicznym. Nie wiem, czy te reguły są bezdyskusyjne; mocno wątpię, niemniej jest to wszystko, co mam, cała moja mądrość w pigułce, zebrana z dwudziestu lat pracy. Dodam tylko, gwoli uczciwości, że z przyziemnych powodów (takich jak ponaglenia wydawcy, konieczność dotrzymania ter- minu albo pospolity brak kasy - bo żyję wyłącznie z pi- sania i zasady muszą poczekać, gdy mam całkiem pustą lodówkę) sam nie zawsze do tych reguł się stosuję. Ale zawsze nieuchronnie za to płacę. W ostatnim odcinku Kącika złamanych piór, który pro- wadziłem w Feniksie, a następnie Magii i Mieczu przedsta- wiłem coś, co żartobliwie nazwałem „Dekalogiem Kresa". Nic się w moich poglądach nie zmieniło; nadal uważam, że są to prawdy godne głoszenia. Przytaczam więc ów „Dekalog" z małymi, czysto kosmetycznymi zmianami. A wracając do rzeczy... 295 Po pierwsze PISANIE MA SPRAWIAĆ PRZYJEMNOŚĆ Obiegowa opinia, że dla przyjemności piszą tylko gra- fomani, jest głupia i szkodliwa co się zowie. Nie znaj- duję przyczyn, dla których autor miałby cierpieć przy pisaniu. Nieprawdą jest, jakoby tylko utwory spłodzo- ne w trudzie i znoju przedstawiały wartość. Można pisać dla sławy lub pieniędzy, można traktować pisanie jako pracę, zawód - ale nie wynika z tego, że trzeba tej pracy nienawidzić. Powiem więcej: zawsze miałem wrażenie, że grafoman to właśnie taki gość, który męczy się, płacze i zgrzyta zębami, a jednak pisze i pisze, z powodów, któ- rych nie umiem odgadnąć. Po drugie NAD SKOŃCZONYM TEKSTEM TRZEBA DALEJ PRACO- WAĆ Bez względu na to, jak bardzo samo pisanie jest ra- dosne i przyjemne, drugim i niezbędnym etapem jest czytanie. Należy koniecznie własne dzieło przeczytać i poprawić. Tutaj już przyjemność nie jest wymagana, choć pochopnie jej wykluczać nie należy. Po trzecie PRZED SKIEROWANIEM DO DRUKU TEKST POWINIEN ODLEŻEĆ Znaczy to, że przyjemnie i radośnie sporządzony, a na- stępnie mozolnie poprawiony utwór powinien dojrzeć na półce albo w szufladzie. Najlepiej, żeby dojrzewał dwa miesiące. To dość, by zapomnieć, jak dzieło wygląda. Lek- tura po dwóch miesiącach bywa niezmiernie dla autora 296 Feliks W. Kres pouczająca. Trafiają się zdania, których treść była kiedyś rozkosznie oczywista - po dwóch zaś miesiącach taka nie jest. Krótko mówiąc, autor czasem nie wie, co autor miał na myśli. Tym bardziej nie będzie wiedział czytelnik. Po czwarte NIE NAPALAJ SIĘ NA POMYSŁ, KTÓRY WŁAŚNIE WPADŁ CI DO GŁOWY Pomysł dobra rzecz, ale może - i powinien - pocze- kać. Szkoda pary, jeśli ma cała pójść w gwizdek. Jeżeli po tygodniu pomysł nadal wydaje się interesujący, warto go wykorzystać. Ale zazwyczaj po tygodniu pomysł już nie wydaje się interesujący. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, przypomnę, że człowiek jest stworzeniem skłonnym do emocji i wzruszeń, nieobce mu olśnienia i fascynacje. Czasem pod wpływem owych wzruszeń olśniony twórca chwyta za pióro. No, już dobrze, niech chwyta, jeśli musi, niech da upust - a co sobie będzie żałował; ma potłuc meble czy jak? Ale odradzam wiązanie z tym upustem nadmiernych artystycznych nadziei. Odległe wzruszenia niejednokrotnie bledną; tekst, który miał być ich ilustra- cją, jakoś nie jest. Oczywiście, jeśli ktoś ma czas i dużo, ale to naprawdę dużo siły twórczej, może - na wszelki wypadek - opisywać wszystko, co przyjdzie mu do gło- wy. I dopiero potem dokonywać selekcji. Po piąte (z całym szacunkiem i za przeproszeniem) Z GÓWNA BICZA NIE UKRĘCISZ Piękne to ludowe porzekadło dedykuję wszystkim, którzy wierzą, że pisania można się nauczyć, mając tylko dużo dobrych chęci. A tymczasem, nawet jeśli prawdą A wracając do rzeczy... 297 jest, że dzieło literackie to pięć procent talentu i dzie- więćdziesiąt pięć procent ciężkiej pracy, to koniecznie trzeba zaznaczyć, że wszystko zaczyna się właśnie - i niestety - od tych małych pięciu procent. Kto nie ma tych pięciu procent, spokojnie może sobie odpuścić całą resztę. Czyli ciężką pracę w dowolnym wymiarze pro- centowym. Po szóste NIE WIERZ w ŻADNE PRAWDY OBJAWIONE Nie ma sztywnych reguł rządzących pisaniem. Różne poradniki (albo dekalogi Kresa czy Biesa) można wziąć pod uwagę, ale prawda jest taka, że pisarz jest skazany na samotność, sam sobie urządza warsztat pracy i sam, po swojemu, rzeźbi w tworzywie. Można - i warto - po- patrzeć, jak wyglądają pracownie innych rzemieślni- ków (artystów, jeśli wola); warto posłuchać rad, warto nad nimi pomyśleć, podumać, ale własną pracownię, na koniec, trzeba jednak urządzić po swojemu, w zgodzie z tymi radami albo wbrew. Po siódme NIE MA OBOWIĄZKU BYCIA PISARZEM Można być kimś innym. Po ósme i dziewiąte KSIĄŻKI SĄ DLA LUDZI, MAJĄ SŁUŻYĆ DO CZYTANIA Jeśli ktoś już postanowił zostać pisarzem (pomimo iż dowiedział się z siódmego przykazania, że może być kimś innym), to powinien produkować książki, nie zaś książkopodobne grania własnej duszy. A do cholery 298 Feliks W. Kres z jego duszą. Każdy (bo także czytelnik) ma własną du- szę, a jak nawet nie ma duszy, to i tak ma swoje granie, więc nie musi płacić za cudze. Książka zawierająca gra- nie duszy autora powinna być uczciwie zatytułowana Granie mojej duszy. Zobaczymy, czy ktoś to kupi. Po dziesiąte CUDZOŁÓŻ (Przynajmniej to ostatnie wszyscy zapamiętają.) POCZTA Ł.Ż. (Szach-mat): Pomysł jest bardzo, ale to napraw- dę bardzo zgrany. Jeśli chodzi o język - nie najlepiej. Jak na trzy strony wydruku, błędów - stylistycznych, gra- matycznych i rzeczowych - jest sporo. Nakładali strza- ły na łuki - chyba na cięciwy. Rozkaz „Ognia!" wiąże się z kolei z bronią palną (kiedyś - ognistą), ale nijak nie pasuje do łuków i kusz - brzmi to po prostu zabawnie. Ruszyli do ataku, zamachami pozbawiając głów nieprzy- jacieli - no, to już bez komentarza. Głównym Twoim problemem nie są jednak pojedyncze nieporadne bądź niepoprawne zdania. Cały tekst napisany jest językiem... no, co tu gadać, drętwym. Przykro mi. Nie mówię, że masz sobie strzelić w łeb (widywałem już teksty sporo gorsze), ale jeśli chcesz pisać, to czekają Cię lata pracy. Bardzo dużo czytaj i bardzo dużo pisz. K.P. {Madę in... oraz „shorty"): Pijąc do jednego z Twoich tekstów, powiem tak: mam trzydzieści siedem lat. I metr osiemdziesiąt jeden wzrostu. I dziewięćdzie- A wracając do rzeczy... 299 siąt cztery kilo wagi. I sto osiemnaście w klatce piersio- wej. I sto w brzuchu. I ni cholery nie potrafię pokochać „shortów". Ale ten „short", do którego piję, akurat mi się spodobał. Co do reszty - masz przyzwoite pióro i Twój problem jest o tyle nietypowy, że nie jest problemem natury literackiej. Otóż oprócz tego, że świat i Bóg są be, nie masz kompletnie nic do powiedzenia. Mówiąc krót- ko: w każdej chwili możesz spłodzić przyzwoity tekst, pod warunkiem wszakże, iż ten niedobry Bóg ześle Ci coś do głowy. Tyle o „shortach". Natomiast opowiada- nie (to też właściwie konwencja short story; trzy tysiące znaków, tak na oko, to jeszcze nie pełnometrażówka) nie wiem, o czym jest. Nie zrozumiałem go. Proś więc Boga o rozum i dla siebie, i dla mnie; będę zobowiązany. Odcinek nr 13 (kto powiedział, że zawsze mam pomysł na tytuł?) W zeszłym miesiącu obiecałem, że napiszę parę słów o błędach typowych dla początkujących autorów. Lista, którą tutaj przedstawiam, ma charakter dość przypadkowy, nie należy wnioskować, że to już wszystko; niekoniecznie też są to sprawy naj- ważniejsze. Przyznam jednak, że bardzo trudno jest mi wznieść się ponad poziom poprawności bądź niepo- prawności językowej. Po prostu nie mam pojęcia, jak na dwóch kartkach papieru miałbym napisać o proble- mach z budowaniem sylwetki bohatera, rozkładzie na- pięcia w fabule i podobnych historiach. Poprzestańmy lepiej na języku. Ja tu prowadzę szkołę podstawową, nie uniwersytet i nawet nie liceum. Bohater - to, jak się go tworzy, dlaczego jest fajny bądź niefajny - to już zupeł- nie inny poziom rozmowy. Świetna sprawa na warsztaty literackie; o takich rzeczach można gadać z ludźmi, któ- rzy już wydali drukiem to i owo. Ot, co daleko szukać: Odcinek nr 13 301 mój Znakomity Sąsiad z łamów tego pisma, Jacek Dukaj, zechciał kiedyś podzielić się ze mną wątpliwościami na temat sposobów kreowania przeze mnie bohaterów, wy- mieniliśmy więc poglądy - wniosek z tego taki, że jest to rozmowa w sam raz dla starych repów... Przypomnę, że Dukaj nie jest debiutantem; ja też nie. Ale tutaj, w Gale- rii...? Ludzie pytają, czy ich teksty napisane są po polsku, często niestety nie są, a ja mam bawić się w tłumaczenia, jak za pomocą takiego języka buduje się bohatera? Wy- jaśniam sprawę, bo proszony jestem w listach o poru- szenie podobnych tematów. Więc mówię: Galeria... tego nie udźwignie. A teraz do rzeczy. 1. O zaimkach pisałem tak dużo i często, że już nawet nie chce mi się o nich wspominać. Lecz cóż począć...? Gdybym chciał bawić się w statystyki, rzekłbym, że ja- kieś dziewięćdziesiąt procent debiutantów ma z tym problem. Proszę, przykład z tekstu J.Z. (Niewolnik): W odpowiedzi na moje słowa, jego oczy zmętniały, sta- ły się nieobecne, patrzył na mnie nieprzytomnie, jakby pogrążał się we wspomnieniach. Po męczącej dla mnie chwili ciszy... itd. Dla przejrzystości nie będę w ten frag- ment zbytnio ingerował (w ogóle mi się nie podoba), ograniczę się tylko do zminimalizowania ilości zaim- ków. „W odpowiedzi jego oczy zmętniały, stały się nie- obecne, patrzył nieprzytomnie, jakby pogrążał się we wspomnieniach. Po męczącej chwili ciszy...". Może być? Wiadomo, o co chodzi? Wiadomo. Początkującemu au- torowi wydaje się, że koniecznie trzeba napisać, kto pa- trzył, na kogo patrzył, w odpowiedzi na co, kto myślał, 302 Feliks W. Kres kogo coś męczyło... Przy kreśleniu zaimków popada się najpierw w drugą skrajność, mianowicie uświadomiony autor tnie wszystkie. To normalne i z czasem przecho- dzi; wówczas znajduje się wreszcie złoty środek. Zaimki są potrzebne, chodzi tylko o to, by ich nie nadużywać. 2. Opis. Myślimy tak, jak widzimy - wzrok jest u czło- wieka zmysłem najważniejszym. Oko ludzkie postrze- ga najpierw światło, potem ruch, dopiero na końcu kształt. W tej kolejności. Mówiąc krótko, Anna miała w uszach migoczące roztańczone kolczyki, lepiej, żeby nie miała kolczyków, które migotały przy każdym poru- szeniu. Oczywiście nie należy być niewolnikiem tej za- sady (żadnej zasady), jest to tylko ogólna reguła. Opisy są lepsze i łatwo przyswajalne, jeśli wychodzą naprzeciw naturalnemu dla człowieka sposobowi postrzegania świata. Idąc na wiec, najpierw widzimy tłum, a krawat stojącego w tym tłumie kolegi znacznie później - to z kolei jest zasada „od ogółu do szczegółu". Tak? 3. Rytm narracji. Przed laty Rafał Ziemkiewicz przed- stawił to w Feniksie tak czytelnie i zwięźle, że pójdę na łatwiznę i po prostu pozwolę sobie zacytować odpo- wiedni fragment. Rytm zdania jest najprostszym i naj- oczywistszym sposobem regulowania tempa akcji. Długie, wielokrotnie złożone zdania sprzyjają rozproszeniu uwa- gi, są na miejscu, gdy chcesz przyhamować, zwolnić. (...) Dla odmiany zdania krótkie, pojedyncze, wymarzone są do opisu scen szybkich, o dużym napięciu. W momen- tach szczytowych dobrze jest nawet zastąpić je na chwilę samymi równoważnikami zdań. To oczywiście przybliżę- 2. Odcinek nr 13 303 nie. W praktyce nie ma nic nudniejszego niż jednostajność. Natłok szybkich, krótkich zdań nuży tak samo jak kwieci- sty, młodopolski słowotok (...). Dwa zdania długie, jedno krótkie, jedno długie, dwa krótkie - taki jest mniej więcej optymalny rytm narracji, kiedy nie dzieje się nic szczegól- nego* Od siebie dodam, że zdania złożone wymagają od autora pewnych umiejętności, łatwo tam zgubić sens wypowiedzi. Ogólnie biorąc, najurodziwszy jest język prosty (co nie znaczy: prymitywny), przejrzysty, nieroz- wlekły, nieobfitujący w zbędne ozdobniki. 4. Przymiotnik i formy pokrewne. Daleko mi do ry- goryzmu przejawianego przez niektórych autorów; uważam, że przymiotnik, a nawet kilka przymiotników w jednym zdaniu - dobrze. Ale przymiotnik z regu- ły czyni opis ubogim, bardziej nadaje się do przedsta- wienia stanów emocjonalnych (nieoceniony tu bywa imiesłów, zresztą imiesłów w ogóle jest nieoceniony, bo cholernie uniwersalny) lub zwięzłego scharaktery- zowania trzecioplanowej postaci, którą trudno poka- zać na przykład przez dialog (piszemy więc, że ktoś był głupi - i tyle; nie ma co przy tym kombinować). Jednak w opisach, a zwłaszcza opisach sytuacji, zamiast „Wiał huraganowy wiatr" albo „Wiatr był niezwykle silny" le- piej powiedzieć: „Wiatr przyginał drzewa do ziemi". Jest to po prostu bardziej obrazowe. * Rafał A. Ziemkiewicz Jak to sieje, czyli parę słów o pisaniu fantastyki („Fenix" 1/1995). 304 Feliks W. Kres 5. „Podszedłem do okna i ostrożnie wyjrzałem na uli- cę. Zobaczyłem psa, który dokądś biegł. Wygląd kundla wydał mi się niezwykły. Pomyślałem, że taki pies powi- nien być pokazywany jako osobliwość. Nie chciało mi się wracać do pracy, więc gapiłem się przez okno i ga- piłem. Gdy z powrotem zająłem miejsce za biurkiem, krzesło wydało mi się niewygodne". Co jest źle? Wszyst- ko. Leci zdanie po zdaniu (p. punkt 3. tego felietonu) jedno podobne do drugiego, wszystkie zbudowane tak samo. Obracany w kółko ten sam podmiot (w tym wy- padku domyślny) może zbrzydnąć. Czytelnik nie będzie wiedział, dlaczego zasnął nad książką - a zaśnie. „Pod- szedłem do okna i ostrożnie wyjrzałem na ulicę. Pędzą- cy dokądś pies wyglądał co najmniej osobliwie, można by go pokazywać za pieniądze. Ale do diabła z psem... Niedokończona robota na biurku wabiła: chodź do mnie, malutki, posadzisz tyłek na twardym krzesełku. No to posadziłem". To akurat autobiograficzne. I dosłownie sprzed chwili. POCZTA J.Z. (Niewolnik): Twój problem polega nie tylko na zaimkach. Masz niestety słuszność, teksty są słabe sty- listycznie i gramatycznie (chociaż nie katastrofalne). Ale, stary, pomimo chęci, nie zdołam Ci wytłumaczyć, jak powinieneś sobie z tym poradzić. Bardzo dużo czytaj - i dobrze, gdyby były to lektury z górnej pół- ki. Dzisiaj książki nader często wydawane są niechluj- nie, tłumaczone zaś bywają żenująco, nie nauczysz się Odcinek nr 13 305 więc, jak wygląda przyzwoity język, jeśli będziesz czy- tał same nowości wydawnicze. W bibliotekach i anty- kwariatach znajdziesz serię „Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej" Wydawnictwa Literackiego; to stara, popularna „seria z liściem laurowym". Można czytać te książki bez lęku. Przeczytaj wszystkie (nie wiem, ile wyszło, jakieś czterysta tytułów), a na pewno nastąpi poprawa. Jeśli myślisz, że żartuję - to nie. Nikt nie musi czytać cztery- stu ani czterech tysięcy książek. Ale jeśli sam chce pisać, to, moim zdaniem, przeczytać jednak powinien, zwłasz- cza jeśli miewa kłopoty ze stylem. Co daję pod rozwagę wszystkim młodym autorom. D.K. (Agnieszka): Twój list odłożyłem na bok; możli- we, że wkrótce poruszę temat, który mi podsunąłeś. Te- raz tylko o tekście. Bardzo mi się spodobał; do języka nie mam żadnych zastrzeżeń i wygląda na to, że po dro- dze mi z Twoim poczuciem humoru. Czytałem wpraw- dzie utwór oparty na tym samym pomyśle (zabij mnie, nie pamiętam: Grabiński? E. A. Poe? w każdym razie klasyk), ale utrzymany w innej stylistyce. Moim zda- niem, nic nie stoi na przeszkodzie, byś drukował swo- je opowiadania. Jeśli nikomu nie spodobał się ten tekst, to spodoba się następny albo jeszcze następny. Kwestia czasu. Warsztat masz wystarczający. K.: Z pierwszego akapitu: Wody zatoki były wzbu- rzone - wiał silny wiatr i zapowiadało się (zanosiło się? - FWK) na sztorm. Grad ciężkich kropel dodatkowo wzburzał (mącił? siekł? - FWK) powierzchnię, zlewając się w jedno z niespokojnymi ołowianoszarymi falami (nie bardzo rozumiem, w jaki sposób grad kropel zlewa się z falami - optycznie, jak rozumiem, bo że dosłownie się 306 Feliks W. Kres zlewa, to jasne - FWK). Zwały ciężkich chmur przysła- niał księżyc (po pierwsze chyba „przysłaniały"; po wtóre, szkoda w ogóle gadać o księżycu, gdy na niebie mamy pełne zachmurzenie - a przy takiej pogodzie wiadomo, że pełne - i najbliższa dziura w tym całunie jest jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów dalej - FWK), a ściana desz- czu rozmywała kontury budynków Miasta przycupniętego nad zatoką (ścianę deszczu widzimy wówczas, gdy pada w pewnej odległości, kiedy zaś stoimy w środku ulewy, trudno mówić o ścianie; poza tym „ściana rozmywała"? jak to brzmi? - FWK). Chwiejne płomyki ulicznych latar- ni od czasu do czasu wydobywały z mroku spóźnionych przechodniów spieszących do domów (skąd wiadomo, że akurat do domów? wszyscy spieszyli do domów? - FWK) z podniesionymi kołnierzami lub kapturami szczel- nie naciągniętymi na głowy (jak to: szczelnie? a otwór do oddychania? - FWK). Autorko, gubisz się w nadmiarze dookreśleń, nie ra- dzisz sobie z porównaniami i metaforami (strzelając trochę w ciemno, powiedziałbym, że należysz raczej do „słuchowców" niż „wzrokowców", wolisz odsłuchać lek- cję z taśmy, niż przeczytać z podręcznika). Słuchaj, tekst nie jest beznadziejny, a poza tym Twoje podejście do pisania cholernie mi się podoba; jest tam dystans, ale i pewne konsekwentne postanowienie, a przy takim nastawieniu może coś z tego być. Spróbuj uprościć język i buduj klimat, używając raczej czasow- ników albo imiesłowów zamiast przymiotników. „Wody zatoki, chłostane wiatrem i deszczem, miały tę samą barwę, co niebo" - tak? Skoro mamy deszcz, chłoszczący deszcz, to wszyscy wiedzą, jaką wówczas niebo ma bar- Odcinek nr 13 307 wę. Potem, zamiast pieprzyć i pieprzyć, napisz najzwy- czajnej: „Nadciągał sztorm". Przywiązuj większą wagę do poszczególnych określeń; słówko „szczelny, szczelnie" oznacza coś konkretnego, mianowicie hermetyczność, i nie można go użyć, ot! tak sobie. W kontekście przytoczonego fragmentu „szczel- ność" mogłaby mieć najwyżej znaczenie metaforycz- ne - ale cóż to za, pożal się Boże, metafora? (A tak na marginesie, przygania właśnie kocioł garnkowi, bo tego samego słówka i w podobnym kontekście użył kiedyś niżej podpisany - błąd jednak pozostaje błędem i Wiel- ki Feliks W. Kres nijak błędów swym genialnym piórem nie usankcjonuje). W ogóle, jeżeli zaczynasz od opisu, to nie baw się w narratora wszechwiedzącego. Ustawiłaś kamerę w pewnym punkcie, to wszystko. Kamera pokazuje wzburzone fale w zatoce, miasto, jakichś ludzi, ale nic nie mówi o tym, dokąd idą (do domów? do pracy?), nie wiadomo, czy jest im zimno ani że się martwią, moż- na to najwyżej wywnioskować. I czytelnik wywniosku- je, bądź spokojna. Co jeszcze... Uważnie czytaj tekst po napisaniu. Czepiasz się pewnych słów („postać" można znaleźć dosłownie w co trzecim zdaniu, to nieeleganc- kie). Podsumowując: próbuj dalej. Szanse, że uda Ci się z czasem pisywać teksty na poziomie drukowalności, oceniam na jakieś dwa lub trzy do siedmiu (jeden punkt za umiejętności, drugi za dystans i inteligencję ogólną). P.W. (Zapiski...): Pomysł bardzo zgrany. Tekst wy- daje mi się nader młodzieńczy. Przede wszystkim, dzi- siaj już tak się nie pisze, ta fabułka ma smak prozy z lat 308 Feliks W. Kres sześćdziesiątych minionego wieku, słowem: wczesna „gwiazdowa" SE Język znośny, ale zechciej to rozumieć dosłownie - wytrzymałem. Powiem tak: jeśli masz lat czternaście lub szesnaście, to spokojnie żyj dalej, dużo czytaj (p. wyżej, rada dla J.Z.) i za jakiś czas ponownie chwyć za pióro. Jeśli masz lat dwadzieścia pięć do trzy- dziestu... to gorzej. Znacznie gorzej. A.S. (Legionista): Bardzo mocno kojarzy mi się to z Mad Maxem albo Stalowym świtem. Język taki so- bie. Niewdzięczny (dla mnie) tekst, bo trudno go sko- pać i tak samo trudno pochwalić. Ujmę to następująco: jeśli wpadniesz na jakiś dobry pomysł i będziesz miał coś ciekawego do powiedzenia, to ten język powinien wystarczyć. Ale pisarz, tak naprawdę, to ktoś, kto potrafi odwrócić sytuację - nie będzie miał pomysłu ani nicze- go do powiedzenia, a i tak ukręci z tego piasku bicz. leszcze raz o tym, czego mogę uczyć R ozwiązał się worek z postulatami i drugi, sporo większy, z pytaniami i wątpliwościami. Nie ma rady - widzę, że znowu przyjdzie mi tłumaczyć, co to właściwie jest Galeria..., czemu służy i dlaczego wy- gląda tak, a nie inaczej. Dobra, wytłumaczę. Zwłaszcza że zahaczy owo tłumaczenie o sprawy ogólnopisarskie. W odpowiedzi na wątpliwości dotyczące różnych mo- ich porad, a szczególnie sławetnego „Dekalogu Kresa", powiadam, co następuje: w samym „Dekalogu" jak wół stoi, że nie istnieją prawdy niepodważalne, dotyczące warsztatu pisarskiego. Tak uważam, ale nie mogę każ- dej uwagi i każdej miniporady tutaj opatrywać zastrze- żeniem w rodzaju „moim zdaniem..." „wydaje mi się..." „mam wrażenie..." Ja właściwie nikogo niczego tutaj nie uczę, dzielę się tylko doświadczeniami nabytymi podczas dwudzie- stu lat pracy. Ale te doświadczenia, a raczej wynikające z doświadczeń spostrzeżenia - przynajmniej niektóre, 310 Feliks W. Kres a może nawet wszystkie - mogą mieć wartość zerową dla kogoś, kto nie jest imć Kresem. Rafał Ziemkiewicz w najnowszej swojej książce (ty- tułu nie zdradzę z trwogi o posądzenie, iż param się kryptoreklamą) przypomina zdarzenie sprzed lat, jak to mianowicie posłał mi maszynopis swojego opowiadania, ja zaś spiorunowałem go uwagą, że diabeł nie może być kobietą, bo to jakoś literacko jest niesłuszne albo coś... Mniejsza o to, nie mam już pojęcia, o jakie opowiadanie w ogóle chodziło, a tym bardziej, co napisałem w liście Rafałowi i co miałem na myśli - to mogło mieć miejsce jakieś osiem, dziesięć, a może i dwanaście lat temu. Dalej w swojej książce wydziwia Rafał, że udzielam czasem wielce specyficznych porad debiutującym au- torom (czyli Wam) - i ma słuszność. Z jego punktu widzenia mogą być to porady cokolwiek kontrower- syjne, powiem więcej: mogą być takie z czyjegokolwiek punktu widzenia poza moim własnym. Bo po to prze- cież opowiadam tę tu anegdotyczną historyjkę, by jesz- cze raz oznajmić i uzmysłowić wszystkim, że ni cholery nie wierzę w żadne pisarskie szkółki, żadne niewzruszo- ne prawdy literackie, wierzę tylko w to, że każdy sam sobie naostrzyć musi siekierkę, piłę, dłuto i wszystko, co mu do roboty potrzebne. Nikt narzędzi za niego nie wybierze i nie przygotuje. Galeria osobliwości, tak jak wcześniej Kącik złamanych piór, ma znaczenie przede wszystkim moralne. Człowiek, który napisze pierwsze w życiu opowiada- nie, może je następnie pokazać konkretnemu facetowi, który dziesięć książek napisał, sto razy tyle przeczy- tał i coś tam o nich wie (albo sądzi, że wie), a co wie, leszcze raz o tym, czego mogę uczyć 311 to i powie, na dodatek szczerze. Nie podejrzewam, by moje uwagi były kompletnym bełkotem, ale jestem najzupełniej pewien, że dla jakiejś konkretnej osoby, która jest taka, a nie inna i pisze tak, a nie inaczej - mogą bełkotem być. Na pewno istnieje w Polsce jakiś początkujący twórca, który wszystkimi moimi radami i uwagami powinien wypchać sobie buty albo spodnie, bo z jego wyczuciem języka, „słuchem" literackim i czym tam jeszcze zupełnie mi nie jest po drodze. Ogólne reguły gramatyczne, stylistyczne i ortograficz- ne nie zależą oczywiście ode mnie i tutaj trudno kłó- cić się ze mną, skoro to nie ja je wymyśliłem; ja je tylko znam (oby zresztą wybornie i wszystkie...). Ale już opi- nie, do czego w opisie przydaje się imiesłów, do czego zaś przymiotnik, są moimi prywatnymi opiniami, któ- re bez żenady - ale za to za pieniądze - przedstawiam i którymi tak samo bez żenady można wytrzeć sobie nos albo tyłek. Ani mi w głowie się gniewać. Sam tak czyniłem i czynię do tej pory. Spotkałem w życiu wielu ludzi, którzy podzielili się ze mną swoimi doświadczeniami, przyjąłem wiele rad - i co najmniej tyle samo odrzuciłem. Możliwe, że odrzu- ciłem rady dobre, przyjąłem zaś niedobre, ale nikt tego nie zważy i nie zmierzy. Nobla, jak wiadomo, dotąd nie otrzymałem i raczej nie otrzymam; z drugiej strony nie wstydzę się książek, które piszę. Mówiąc krótko, Kochani Autorzy, nie przejmujcie się mną aż tak bardzo, bo jestem - powtórzę po raz nie wia- domo który - tylko starszym stażem kolegą po piórze i mój autorytet bez wysiłku można podważyć z każdej strony. Wątpliwości i krytyczne uwagi przyjmuję więc 312 Feliks W. Kres z pokorą, co nie znaczy, rzecz jasna, że łatwo ustąpię z zajmowanych pozycji. Gotów jestem dyskutować, spie- rać się i kłócić. POCZTA R.G.S. (Dołączysz...): Tekst jest bez napięcia i co- kolwiek rozlazły, a stomatologiczne kłopoty bohate- ra mogą przyprawić o czkawkę (żeby nie powiedzieć: o ból zębów); opowiadasz o tym z podejrzaną lubością. Przekonałeś mnie, że boli go ząb - to dobrze; dałeś na to słowo honoru, postawiłeś w zakład lewe jajo i bez mała powołałeś Niebiosa na świadka - to już źle. Język na poziomie poprawności, bo choć popełniasz sporo błędów, to nie są one jednak bardzo dużego kalibru (inaczej mówiąc, można je łatwo poprawić, nie pisząc każdego zdania od nowa). Ni jak (popełniasz ten błąd regularnie) pisze się „nijak"; w kąciku barowej lady - tu z kolei nie wiem, o co chodzi; potem jeszcze: wizyty w wyszynku nabrały regularnego charakteru (?). Ponad- to, jeśli próbujesz archaizować tekst, to obok słów ta- kich jak „łacno" nie używaj wyrażeń typu „bilans", „punkt kulminacyjny", „ekstremalne warunki", „psy- chika", bo to nie brzmi dobrze (czy Maćko do Zbyszka pod Grunwaldem mógłby rzec: „W tak oto ekstremal- nych warunkach psychicznych niełacno zbilansować nam przyjdzie..."). Słowem: znośnie, ale nie za dobrze. Warsztaty, o których wspominasz w liście, rzeczywiście by Ci się przydały. leszcze raz o tym, czego mogę uczyć 313 R.W. (Propozycja i in.): Nie mam dobrych wieści. Z żalem muszę powiedzieć, że teksty są beznadziejnie słabe; przykro mi, bo zdaje się, że wkładasz w pisanie dużo serca i pracy. Na pocieszenie mogę rzec, że wszyst- ko jeszcze przed Tobą, jesteś naprawdę młody i nikt na świecie nie powinien przyjmować zakładu, jak rozwiną się Twoje zdolności i umiejętności; nikt też nie ma prawa Cię skreślić, bo byłoby to cokolwiek przedwczes- ne. Dużo czytaj, jeśli Ci zależy na pisaniu - próbuj dalej i odezwij się do mnie znowu za, powiedzmy, dwa lata. Mam nadzieję, że Galeria... tyle przetrwa. I ja też. )ak się ocenia generała U przedzając zastrzeżenia, przypominam, że Ga- leria... nie jest rubryką przeznaczoną dla jajo- głowych językoznawców, tylko dla amatorów (jeszcze amatorów, bądź amatorów do końca) próbują- cych parać się pisaniem. Proszę mi więc nie wytykać, że mówię o sprawach, które przedstawiane są w szkole. Ja też kiedyś chodziłem do szkoły (na szczęście już zarzu- ciłem ten niemądry obyczaj) i wiem dobrze, ile można z niej wynieść. Związek frazeologiczny to, mówiąc po ludzku, wyrazy „lubiące" występować razem w takim a nie innym zesta- wieniu - „wziąć nogi za pas" albo „anielska cierpliwość". Są to stałe związki frazeologiczne, czyli takie, których znaczenia nikomu tłumaczyć nie trzeba, bo trwale osiad- ły w języku. Dlatego w codziennym użyciu, gdy komu- nikatywność przekazu jest wartością nadrzędną, raczej rozrywać związków frazeologicznych nie należy, nato- miast język artystyczny wręcz przeciwnie, może zostać Jak się ocenia generała 315 przez to wzbogacony. Pisarzowi w ogóle wolno bardzo dużo, może tworzyć nowe słowa (neologizmy), łamać reguły gramatyczne, bawić się interpunkcją, ortogra- fią i właściwie wszystkim. Ale tekst literacki jest niczym pole bitwy, pisarz zaś trochę przypomina generała. Otóż o taktycznych nowinkach generała powiedzą „genialne posunięcie" - jeśli bitwę wygra; „bezmyślna brawura" - gdy przegra. Innymi słowy, w powieści bądź opowiada- niu wolno prawie wszystko, ale im bardziej ryzykowne i wyszukane techniki zostaną użyte, tym wnikliwsza i surowsza będzie ocena odbiorcy. Rozerwanie związku frazeologicznego przykuwa uwagę, zaskakuje - i dlatego zawsze zostanie zauważone. Czytelnik zauważy, zaduma się lub pośmieje, pokiwa głową, bo coś go uderzyło i za- stanowiło - albo skrzywi się, mając wrażenie, że w tek- ście „zgrzyta". Na czym polega rozrywanie związków frazeologicz- nych? Oczywiście na tym, by anielską cierpliwość za- stąpić na przykład anielską bezczelnością (to już ma zresztą cechy oksymoronu - zestawienia wyrazów o przeciwnych, że tak powiem, wektorach znaczenio- wych; „mroczne światło" będzie tego przykładem najlep- szym, zresztą wyobracanym do znudzenia, więc dodam jeszcze „parzący mróz" i „cierpką słodycz"). Na niezadane, lecz przeczuwane pytanie odpowiem: tak, warto rozrywać związki frazeologiczne, ale trzeba to czynić z głową. I z umiarem. Raz jeszcze przypominam o losie generałów. Wyświechtane związki frazeologiczne mają to do sie- bie, że wiedzie od nich krótka droga do czegoś, co na- zywa się powszechnie kalką językową. Jeśli ktoś nie wie, 316 Feliks W. Kres o czym mówię, powinien wziąć do ręki pierwszą z brze- gu gazetę (najlepiej tzw. „kolorowe czasopismo") i do- wiedzieć się, kto „bije na alarm". Otóż dietetycy biją na alarm, lekarze biją na alarm, ekolodzy biją na alarm, ję- zykoznawcy biją na alarm, ekonomiści też biją na alarm. Albo, weźmy, teksty o dzieciach: ona najpierw nie może się doczekać, kiedy wreszcie w mieszkaniu roz- legnie się tupot maleńkich nóżek, a gdy już się rozle- ga - cała reszta zostaje opisana za pomocą gotowych zdań-klocków, szablonowych fraz, które można przekła- dać z artykułu do artykułu. Gazetorobom (bo dlaczego zaraz „dziennikarzom") wolno tak pisać; byle artykuł nie aspiruje do rangi dzie- ła literackiego. Ale jeśli w powieści, a więc tekście bądź co bądź artystycznym, ktoś, kto nie jest obserwatorem na wieży przeciwpożarowej, bije na alarm, to oznacza, że autor robi sobie żarty, pokpiwa z kalki językowej (wte- dy dobrze, wtedy może być), albo tylko takim językiem potrafi się posługiwać (wówczas bardzo niedobrze, bar- dzo źle). Teraz o tym, co lubię najbardziej, czyli o metaforach. Pisałem wielokrotnie i będę powtarzał do znudzenia: metafora, czyli przenośnia, jest figurą trudną (nb. prze- nośnia to także jest związek frazeologiczny, ale nader często związek niestały, utworzony doraźnie i niezro- zumiały po wyjęciu z kontekstu; daleko nie wszystkie przenośnie na stałe wchodzą - jak „wziąć nogi za pas" - do codziennego języka; ale mniejsza o to). W utworze pisanym prozą metafora pełni rolę słu- żebną, czyli, mówiąc inaczej, nie po to się wymyśla me- taforę, by pokazać jej rzadką urodę, tylko po to, by coś lak się ocenia generała 317 lepiej uzmysłowić odbiorcy, wstrząsnąć nim, rozbawić go, wprowadzić w odpowiedni nastrój, pogłębić wraże- nie. Wniosek z tego taki, że metaforę należy umieszczać nie tam, gdzie jest to możliwe, jeno tam, gdzie po- trzebne. Nadmiar metafor czyni tekst nieprzejrzystym, a w powieści bądź opowiadaniu sprzedaje się przecież odbiorcy określoną historię; ważne, by ją zrozumiał. Skomplikowana intryga, wielowątkowa fabuła - to naj- zupełniej wystarczy, by czytelnik wykonał wielką pracę, po cholerę jeszcze przedstawiać mu to wszystko za po- mocą pogiętego języka? Metafora, skoro już decydujemy się na jej użycie, musi być niesprzeczna wewnętrznie. Co to znaczy? Ano, sko- ro już „wezbrała w nim fala gniewu", to niech następnie ta fala „znajdzie ujście", „przeleje się", ostatecznie „rozsa- dzi tamy", byle nie zapadła w serce (ta fala) - bo wezbra- ne fale nie zapadają w serce; nie mruczała sennie - bo wezbrane fale sennie nie mruczą. Na tym jednak nie ko- niec. Jeśli „wezbrana fala gniewu chlusnęła ostrymi bryz- gami pian nienawiści" - to mamy metaforę wprawdzie jeszcze poprawną w sensie wewnętrznej spójności, ale za to w swej egzaltacji przeogromnie śmieszną, popapraną i przekombinowaną; wbrew temu, co uważają niektórzy, taki język nie jest piękny. Jest okropny, a najkrócej mó- wiąc, jest to bełkot. Ostrożnie więc z metaforami. Od- walcie się od metafor, szczególnie metafor piętrowych. Porównania. Wiele, bardzo wiele porównań ma cha- rakter stałych związków frazeologicznych („chodził jak struty", „miał łeb jak ceber"), ale by rozrywać te związki z wdziękiem, trzeba mieć wyczucie choć w połowie ta- kie, jakie miał Raymond Chandler. Ten facet nie pisał, 318 Feliks W. Kres że gość jest silny jak niedźwiedź; walnął raczej, że silny jak mysz kradnąca ser (to nie cytat; przypominam tylko, na czym polegały zabawy tego świetnego autora). Problem, z którym stykam się od dawna, tak w Kąci- ku..., jak i Galerii... polega na tym, że „chandleryzmy" od wielu już lat są modne i niemal każdy autor - choć z reguły nie przelekturował dzieł zgreda Chandlera - poczytuje sobie bez mała za obowiązek uraczyć czytel- nika niebanalnym a zaskakującym porównaniem, a to dlatego, że ogląda dużo amerykańskich filmów i tam nikt do nikogo nie mówi normalnie, każdy sadzi się na powiedzonka. Efekty są takie (w nadsyłanej prozie, a w filmach zresztą też, ale mniejsza o filmy), że wstydzę się czasem i odczuwam głębokie zażenowanie, czyta- jąc niektóre teksty; zażenowanie i wstyd to słowa, które zresztą nie do końca oddają ów szczególny stan ducha; mówię o uczuciu, jakie człowieka ogarnia, gdy w tele- wizji ogląda rodzinny teleturniej albo program w ro- dzaju „Przebacz mi" - też tak macie? znaczy, to dziwne, przykre uczucie, gdy widzi się człowieka przebranego za hamburgera, bo nagrodą za to może być odtwarzacz DVD? Krótko mówiąc: barwne a celne porównanie to nie jest wbrew pozorom zabawa bezpieczna i łatwa. Po- czątkującym zalecałbym raczej wybranie z językowego skarbca jakiegoś stałego, ale rzadko używanego związku, względnie prostą zamianę słowa oklepanego, występują- cego nazbyt często, na inne, ale podobne w sensie i zna- czeniu (silny jak słoń, jak koń albo niedźwiedź - raczej nie; ale silny jak nosorożec - to już lepiej, a przy tym nieryzykownie). lak się ocenia generała 319 A czy w ogóle można użyć jakiegoś oklepanego, a jed- nak bardzo celnego, zadomowionego w języku porów- nania? Pewnie, że tak. Byle świadomie i w jakimś celu, a nie z braku lepszego pomysłu. Przywołam przykład z własnego podwórka: leciutko stylizując - archaizu- jąc - język w kilku swoich książkach i opowiadaniach uznałem, że właśnie stare, znane wszystkim porównania i metafory („był to widok mrożący krew w żyłach") po- głębią tę archaizację, bo dzisiaj już tak się nie mówi. Kie- dy indziej napisałbym po prostu: okropny lub straszny widok. Kochani, wyjaśnijmy sobie coś. Otóż ja nie chcę po- wstrzymać Was od wszelkiej zabawy językiem, mówię tylko, że na szarżę w tekście literackim debiutant po- winien pozwalać sobie rzadko, świadom ograniczeń wynikających z niewielkiego doświadczenia; świadom ryzyka, jakie ze sobą niesie każda szarża, nawet gdy pro- wadzi ją wódz doświadczony. Pokory! Umiaru i cierpli- wości. Na wszystko przyjdzie czas. POCZTA J.K. (Dni; Dzień; Dnie): Przykro mi, że tak długo mu- siałeś czekać na odpowiedź, a przykro mi tym bardziej, że mam Ci do powiedzenia same niemiłe rzeczy. Naj- pierw o formie. Rękopisów z zasady nie czytam, bo wy- daje mi się, że w XXI wieku każdy, komu zależy, może nadać swojej pracy formę maszynopisu bądź wydruku komputerowego. Mało tego: jeśli już z jakichś przyczyn musi być rękopis, to on też może być różny, mianowicie 320 Feliks W. Kres może być schludny, starannie przepisany - albo pokreś- lony, niechlujny, nieczytelny, upierdolony (za przepro- szeniem, ale właśnie takie słówko pasuje mi tutaj) na kolanie i posłany do krzywego fiuta (czyli do mnie), który to fiut jest od czytania jak dupa od... Jak Boga kocham, nie chciało Ci się tego nawet przepisać na czys- to - a ja mam mieć ochotę to czytać?... Krótko mówiąc, wiesz już, jak mnie nastawiłeś do swego dzieła, gratulu- ję; godny uwagi jest Twój szacunek zarówno dla własnej pracy, jak i czytelnika. A z czysto merytorycznego punktu widzenia, tekst jest niestety bardzo słaby (przynajmniej te fragmenty, które zdołałem odczytać). Kopnąłem drzwi z mego obitego me- talem buta - drzwi najczęściej wykonane są z drewna, nigdy z buta; butem można najwyżej coś kopnąć, a i to nie brzmi za dobrze. Siedział szkielet na wpół przecięty - no proszę, jak sobie siedział. Podobnych kwiatków jest więcej; w ogóle piszesz niestylistycznie, często niegra- matycznie. Mogę powiedzieć tylko tyle: odpuść sobie. M.P. {Spotkanie w windzie): Dzięki za życzenia świą- teczne, chociaż nie dotyczą świąt Bożego Narodzenia... Jeśli chodzi o tekst, to pomysł nie jest zły, ale zdanie ta- kie jak: Nieoczekiwana bliskość obiektu obserwacji za- skoczyła mnie nagle, a jej rozszerzone ze zdziwienia oczy przybrały nieopanowanie niepokojącą głębię wyrazu, w jednakowej mierze nakreślając obraz mojego nie naj- gorszego przecież ilorazu inteligencji, co zdumienia - sku- tecznie odstręczają od lektury, zwłaszcza gdy padają na otwarciu tekstu. Jeśli nawet jest to strumień świadomo- ści, to czytelnik najpierw o tym nie wie - i nie dowie się, bo lektury zaniecha. A dalej jest niewiele lepiej (zapy- lak się ocenia generała 321 tała nieoczekiwanie, zmuszając mnie od nowa do szuka- nia w zalewającym świeżo oczyszczoną jaźń, wzburzonym potoku myśli - czy nie mogłabyś posługiwać się nieco prostszym językiem?). Podsumowując: pytlujesz jak baba w maglu, która nie słucha drugiej, nic nie ma do powiedzenia, a swoje musi wytrajkotać - chodzi o ilość słów na minutę i mniejsza o sens wypowiedzi. W ogóle nie panujesz nad językiem, zdanie w rodzaju „O czternastej włączyłam telewizor" wydaje się być poza Twoim zasięgiem. Ludzie listy piszą... A ja czytam. Mam na stole istną pryzmę listów i nie mogę dłużej zwlekać z podjęciem porusza- nych tam tematów, bo jeszcze miesiąc, dwa i nie wyrobię się. A obiecywałem przecież wielokrotnie, że nie tylko będę się tutaj wytrząsał nad takstami, ale po- dejmę także dyskusje na tematy literackie i najogólniej związanie z pisarskim rzemiosłem. Ludzie listy piszą - i chcą znać moje zdanie na takie albo inne tematy, cza- sem też polemizują z postawionymi przeze mnie tezami i nie mogę stale uchylać się od tych polemik. Ostatnio stwierdziłam - pisze A. - że wszystko (w li- teraturze - FWK) zostało napisane i boję się cokolwiek napisać by nie było podobne do dzieła innego autora. Na przykład w wymyślonym przeze mnie świecie istnieje isto- ta będąca królem zła. Jeśli nazwę ją Władcą Ciemności, to skojarzy się ona z „Władcą Pierścieni". (...) Napiszę, że morderca potworów zarabia zabijając potwory - źle, bo kojarzy się z wiedźminem. (...) Nie chcę używać stereoty- Ludzie listy piszą... 323 pów lecz potrzebny mi ktoś zabijający potwory, jakiś Pan Ciemności i inne rzeczy oraz postacie które wykorzystali już inni autorzy. Co robić? Kochana A., cóż ja mogę na to odpowiedzieć? Wy- myślenie historii absolutnie nowej wydaje się dzisiaj rzeczą bez mała niemożliwą, a w najlepszym wypadku arcytrudną. Nie wiem, ile książek każdego dnia ukazu- je się na świecie, ale na pewno mówimy o setkach, jeśli nie tysiącach. Nie opowiesz więc historii całkiem niepo- dobnej do czegokolwiek, co już gdzieś wymyślono. Nie- mniej, spróbuję Ci udzielić kilku rad. Po pierwsze: nie pisz o „królu zła" - Władcy Ciemności - bo kojarzy się z Sauronem. Po drugie: nie pisz o zabójcy potworów, bo skojarzy się z wiedźminem. Napisz o czymś, co nie- łatwo się kojarzy z czymkolwiek, a jeśli nic takiego nie przychodzi Ci do głowy, to wyświadcz przysługę czytel- nikom i pisania zaniechaj. Opowieść o kolejnym „kró- lu zła" (tylko innym niż Sauron) albo kolejnym zabójcy potworów (oczywiście trochę innym niż wiedźmin) po- trzebna jest na rynku jak gwóźdź w bucie. Sz.G.: Mam zasadę, że nie dyskutuję tutaj o własnych książkach, bo Galeria... nie służy do tego, ale dzisiaj uczynię wyjątek, bo Twój problem dotyka sprawy ogól- niejszej, mianowicie podejścia do czytania w ogóle. Pi- szesz mi, Czytelniku, jak to spodobał Ci się początek mojej książki, a ciąg dalszy już nie, i kończysz słowami: Czy w jakiś sposób mógłby mnie pan zachęcić do sięgnięcia po kolejne swe książki? Chłopie - czyś ty oszalał? W imię czego, na Boga, miałbym Cię zachęcać do czytania czegoś, co Ci nie od- powiada? Wyobraź sobie taką sytuację: do producenta 324 Feliks W. Kres musztardy przychodzi facet i mówi: „Etykietka na słoiku była bardzo w porządku, ale musztarda mi nie smakuje. Czy mógłby mnie pan jakoś zachęcić do jedzenia pań- skiej musztardy?". Co to ma być - otwarcie zebrania wa- riatów? Moim zdaniem, odpowiedź jest tylko jedna: kup pan inną musztardę! Powiadam więc z ogromną troską i powagą: Sz., do- radzam, byś trzymał się z daleka od moich książek, bo skoro jedna nie przypadła Ci do gustu, to kupując ko- lejną, ryzykujesz wyrzucenie pieniędzy w błoto. Sztuka kupowania polega otóż na tym, by kupować to, co po- trzebne, dobrze jest więc na śniadanie kupić sobie bułki, a nie, na przykład, sandały. Obawiam się, chłopie, że mu- sisz iść do księgarni i zobaczyć, czy oprócz książek Kre- sa nie ma tam jakichś innych książek, napisanych przez innych autorów. Sz.Sz.: Pytasz, co zrobić, by spłodzone przez Ciebie teksty ujrzały światło dzienne, czyli jaka jest droga od biurka autora do biurka redaktora bądź wydawcy. Był- bym przysiągł, że pisałem o tym w którymś odcinku Ga- lerii..., ale nie pamiętam którym (a może było to jeszcze w Feniksie'?). W każdym razie powtórzę krótko: najle- piej zapakować dyskietkę do koperty (oprócz dyskiet- ki może być jeszcze wydruk, ale to już tylko dla wygody redaktora) i skierować list pod adresem redakcji, który to adres podany jest w stopce pisma. Niektóre - a może i wszystkie? - miesięczniki przyjmują też teksty za po- średnictwem poczty elektronicznej. W liście, oprócz dyskietki z tekstami, winny się znajdować dokładne na- miary nadawcy; posyłając list do Science Fiction warto jeszcze wyraźnie zaznaczyć, że zapisane na dyskietce Ludzie listy piszą... 325 teksty autor proponuje do druku, a nie, na przykład, do oceny przez niejakiego Kresa (z jakichś powodów, takie przesyłki trafiają czasem do redakcji zamiast do mojej skrytki). To wszystko. Po jakimś czasie (dwa, trzy tygodnie?) warto zadzwo- nić do redakcji, poprosić o połączenie z redaktorem od- powiedzialnym za druk prozy krajowej, przedstawić się i zapytać, czy przesyłka dotarła, a jeśli tak, to jaki spotkał ją los. Skądinąd, jeśli redakcja uzna, że nadesłany mate- riał wart jest wykorzystania, to na pewno odezwie się sama - może to jednak nastąpić nieprędko. Nie ma tu więc żadnych czarów-maro w, pisma literac- kie żyją dzięki nadsyłanej prozie i to naprawdę nie jest tak, że drukują wyłącznie byle g.... pod warunkiem, że autorem jest szwagier, wujek albo brat naczelnego. Byle g.... od szwagra można wydrukować raz kiedyś, wyjąt- kowo, bo jeżeli częściej, to spadnie w końcu nakład i pi- smo przewróci się. P.P. z K.: Stawiasz trudne, ale ciekawe pytania, nie- mniej ciężko mi na nie w dwóch słowach odpowiedzieć. Czy mógłbyś podać - piszesz, polemizując z moim felie- tonem pt. O tym, że pisarz może czytać książki - kilka przykładów arcydzieł literatury pięknej spłodzonych przez kompletnie nieoczytanych autorów? Odpowiadam, że po pierwsze, nigdy nie twierdziłem, iż autor powinien być kompletnie nieoczytany; wręcz przeciwnie, w tym sa- mym felietonie, do którego zechciałeś się odnieść, po- wiadam wyraźnie, że „bardzo słabo sobie wyobrażam autora, który napisał książkę, chociaż żadnej wcześniej nie przeczytał (...), bo potrzeba pisania wyrasta na grun- cie czytania, tak mi się wydaje". Wyważasz zatem otwarte 326 Feliks W. Kres drzwi. Twierdziłem tylko, że do napisania dobrej książ- ki nie jest - moim zdaniem - niezbędne zapoznanie się z dokonaniami poprzedników, a już na pewno nie ca- łokształtem dokonań, bo autor albo ma talent, warsz- tat i historię do opowiedzenia - albo nie. Szansa na to, że mając talent i warsztat, opowie dokładnie taką samą historię i w dokładnie taki sam sposób, jak ktoś przed nim, jest nieomal zerowa. Natomiast prawdopodobień- stwo, że zacznie się dusić, sparaliżowany świadomością, iż wszystko już zostało napisane (p. pierwszy z przed- stawionych dzisiaj listów) - otóż prawdopodobieństwo tego wydaje się znacznie większe. Rozumiem Autorkę listu, albowiem sam reaguję po- dobnie i to jest jeden z powodów, dla których czytania fantasy unikam jak tylko mogę. Powiadasz wprawdzie, że jeśli chce się pisać fantasy, to trzeba wiedzieć, co to jest, a do tego trzeba przeczytać dzieła tworzące kanon, ale jest to dla mnie kłopotliwe stwierdzenie z powodów podanych wyżej - dotyczy moich przekonań zawodo- wych. A niby dlaczego trzeba wiedzieć, co to jest fanta- sy, żeby napisać fantasy? Co to w ogóle znaczy: napisać fantasy? Toż nie pisze się jakiegoś podgatunku, tylko powieść. Czy żeby ładnie namalować gołą babę, trzeba wie- dzieć, co to jest akt? Trzeba wiedzieć, co to goła baba, bo inaczej przez pomyłkę można namalować wazon albo nawet jeszcze co gorszego. Moim zdaniem, fantasy wy- gląda tak, jak wygląda dlatego, że tworzący ją autorzy, a zarazem miłośnicy gatunku, chcą właśnie pisać fanta- sy (więc malować akty), wszystko jedno, o kim i o czym, byle tylko spełniało założone kryteria, dawało kolejną Ludzie listy piszą... 327 repetę klimatu, epatowało właściwymi dla gatunku ga- dżetami (ma to więc być gołe), lecz nie wiedzą, co to opowieść (rozebrana baba). A może wystarczyłoby na- pisać dobrą książkę, co? Otóż ja właśnie staram się pisać książki i kilka już napisałem, ale czy to są książki fantasy, czy zgoła nie- fantasy, w ogóle nie wiem i mało mnie to obchodzi. Ja tylko opowiadam historie, a ich przynależność gatunko- wa to sprawa krytyków, może jeszcze czytelników, lecz nie moja. Nigdy nie usiadłem do pisania z myślą „Napi- szę teraz fantasy", zawsze myślałem sobie „Napiszę teraz o facecie, który..." Co do kanonu, to owszem, znam dwa tomy Ziemio- morza Le Guin, przeczytane mniej więcej dwadzieścia {Czarnoksiężnik...) i piętnaście lat temu {Tehanu7.), nie- całego Tolkiena (bo tylko trylogię, a Hobbita na przy- kład już nie) i to chyba, niestety, wszystko. A prawda: jeszcze Conan, ale w wersji filmowej, bo z całej literatury o tym panu przebrnąłem bodaj przez jedno opowiada- nie, a i to nie do końca. Obcuję z fantasy dość często - ale nie z kanonem. Nie wiem, ile warta jest dla Ciebie taka argumentacja. Sądzę, że to zależy. Jeśli znasz i cenisz moje literackie dokona- nia, to pomyślisz sobie „no faktycznie, skoro gościu nie zna kanonu, a pisze tak, jak pisze..." Jeśli zaś ich nie ce- nisz - do czego przecież masz prawo - to leję właśnie wodę na Twój młyn, albowiem powiesz „no i właśnie o to chodzi, głupku, nic nie czytasz i efekty są widocz- ne". Możliwe więc, że nieźle Ci się podłożyłem. Ale ja w Galerii... sto razy pisałem, że dzielę się wyłącznie wła- snymi doświadczeniami, mam więc wygodne alibi dla 328 Feliks W. Kres głoszenia dowolnych herezji, bo jeśli ktoś uważa, że te doświadczenia są niewiele warte, to - rozumiem - Ga- lerii... po prostu nie czyta, a tym bardziej nie stosuje się do moich rad. Natomiast - poruszę kolejny temat podniesiony przez Ciebie w liście - mojej wypowiedzi o spisku na linii pi- sarz - krytyk nie należy, oczywiście, rozumieć dosłow- nie... Nie działają w porozumieniu, a więc nie jest to prawdziwy spisek. Mówię tylko, że „zabawy konwencją", różne odwołania i odniesienia do czegoś tam to wygod- ne wytrychy do szkatuły z sensem, którego tak napraw- dę w danym dziele najczęściej po prostu nie ma. Słuchaj, książek nie pisze się po to, by odwołać się do innych książek, pobawić konwencją i coś sparafrazować. Książki pisze się po to, by je ludzie czytali. Nie krytycy i nie koledzy po fachu, tylko szeregowi czytelnicy, wyda- jący w księgarniach ciężko zarobione pieniądze. „Zaba- wa konwencją" może wyniknąć przy okazji; można coś sparodiować albo sparafrazować, „puścić oko" do czytel- nika - ale nie to, na litość boską, stanowi o sensie pisa- nia powieści. Gdy więc czytam po raz kolejny, że Iks Igrek złamał konwencję, a jego dzieło obfituje w przepyszne odnie- sienia do dokonań Epsilona Zeta, to zaraz pytam - no dobrze, ale czy ta książka była ciekawa? Opowiadała o czymś? Ubawiła czytelnika albo coś? Czy też stanowi- ła klasyczny przejaw sztuki dla sztuki i jako taka winna się ukazać w ograniczonym nakładzie, w specjalistycz- nej księgarence dla znawców i snobów? Bo proszę mi nie wmawiać, że takie właśnie dzieła winny zapełniać rynek księgarski. Ludzie listy piszą... 329 Nie każdy może i nie każdy w ogóle chce być poże- raczem ksiąg, filmów, sztuk teatralnych i nie wiadomo czego jeszcze, w każdym razie cholernym smakoszem- rzeczoznawcą literatury i sztuki. Literatura i sztuka są najwyżej dodatkiem do życia, a esencją - tylko dla nie- licznych, co uważam za normalne i zdrowe. Większość ludzi (a wśród nich, przyznam, ja) pragnie na półce księgarskiej znaleźć godziwą rozrywkę, niekoniecznie pustą i głupią, ale chyba już lepiej taką, niźli nadmier- nie popieprzoną, przemądrzałą, a przez to z atrybutów rozrywki wyzutą. Całe życie w szkole? - ja przepraszam. Jeśli więc wpadasz do księgarni z myślą: „Ależ sobie po- szukam nawiązań, cytatów i odniesień, ależ porozkoszu- ję się parafrazami!..." - to nie rozumiem Cię. D.P.: Piszesz o minirecenzjach: Oprócz opinii ŹLE, DO- BRZE, przydałyby się może jakieś małe, krótkie rady. Bo że coś jest „katastrofalne" lub „w miarę" każdy potrafi na- pisać. Przecież jeśli już ktoś wysyła coś do tej rubryki to oznacza, że myśli o pisaniu i chce pisać. Obok ogólnych uwag (...) każdemu wysyłającemu [napisz] jedno malutkie zdanie, co można spróbować zmienić. Odpowiadam: ależ stary, jeśli piszę komuś, że jest ka- tastrofalnie, to oznacza chyba, że w moim mniemaniu zmienić trzeba wszystko albo prawie wszystko, ergo - winien dać sobie spokój z pisaniem. Natomiast w innych wypadkach prawie zawsze na coś wskazuję, przytaczam pokraczne zdania, jaja sobie robię z pogiętych metafor... Kiedy indziej powiadam autorowi na przykład, że pisze niegramatycznie albo niestylistycznie. Życzysz sobie, bym pisał jeszcze, co należy zrobić, by zmienić taki stan rzeczy? Ale ja tego nie wiem. Nie mam 330 Feliks W. Kres pojęcia, w jaki sposób buduje się podstawy poprawnego stylu, nie wiem też, jak nauczyć kogoś gramatyki języka polskiego. Od tego są szkoły, nauczyciele i odpowiednie podręczniki - ja zaś nie jestem nauczycielem polskiego i w ogóle nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego np. „rzod- kiewka" pisze się przez „rz". Ogólne uwagi, które uważam za wartościowe dla po- czątkujących twórców, znaleźć można w comiesięcznych felietonach poprzedzających POCZTĘ - te felietony sta- nowią główne „mięso" Galerii... Niczego tam dla siebie nie znalazłeś? Chyba jesteś wobec mnie troszeczkę nie- sprawiedliwy. Być może oceniłem Cię nazbyt surowo (nie jestem Panem Bogiem, nie jestem więc nieomylny; w prowa- dzenie tej rubryki wpisane jest, niestety, moralne ryzyko, iż wyrządzę komuś niezamierzoną krzywdę, i wcale nie traktuję tego problemu lekko). Nie opowiadaj mi jednak, że waląc dość długą recenzyjkę i przytaczając przykłady fatalnie zbudowanych zdań, nie pokazałem Ci, w czym tkwi największy problem. A co jeszcze chciałbyś dostać ode mnie? Receptę na dobre opowiadanie? Ludzie listy pisz - cz. II i ostatnia (na razie D zisiaj druga porcja polemik z Autorami listów. Odpowiadam M.: Dopełniacz liczby mnogiej rzeczownika „tło" brzmi oczywiście „teł". Jest to forma poprawna, a jednocześnie mająca w moich oczach rangę błędu, jeśli zostanie użyta w tekście literackim. O zabiegach „wygładzających" język pisałem w felietonie pt. Może morze może; dowodziłem tam, że nie wszystko, co poprawne, jest ładne i eleganckie. Proszę mi wyba- czyć dosadny przykład: puszczanie bąków to z biolo- gicznego punktu widzenia czynność zdrowa, naturalna i prawidłowa - a jednak w towarzystwie niepożądana. Doradzam więc zarówno wstrzymywanie wiatrów, jak i powstrzymywanie się od używania niektórych form, choćby i z gramatycznego punktu widzenia były najzu- pełniej poprawne. Dam przykład z własnego podwórka: wymyśliłem krainę, która nazywa się Garra. Niniejszym funduję wszystkie dzieła Feliksa W. Kresa czytelnikowi, 332 Feliks W. Kres który znajdzie tę nazwę użytą przez autora w miejscow- niku liczby pojedynczej. D.K.: Pisze pan o dużym znaczeniu „umiejętności opo- wiadania historii". Racja, ta umiejętność jest ważna, ale czytałem wiele opowiadań i książek, które były napisa- ne tak, że nie potrafiły przykuć mojej uwagi na dłużej niż kilka minut. Mimo tego zostały wydane/opublikowane. Wiele się mówi, że dla pisarza najważniejszy jest war- sztat. Być może, ale czy to nie dzięki takiemu podejściu mamy na rynku zalew tekstów napisanych dobrze, ale za to nudnych, powielających schematy, niczego nowego nie wnoszących? Ujmując moje wątpliwości w jedno zdanie, pytam: co jest ważniejsze - opanowanie warsztatu, czy pi- sanie niedoskonałych formalnie, lecz opartych na nowym pomyśle dzieł? Odpowiadam. Na rynku rzeczywiście jest mnóstwo książek, które choć nudne, głupie i źle napisane, to jed- nak zostały wydane. Są też (chociaż rzadziej) garnki, w których nie da się niczego ugotować, spodnie, w któ- rych niepodobna chodzić, i samochody o wdzięku bla- szanych czołgów. O ile jednak niewymiarowe spodnie i ogniowrażliwe garnki bardzo łatwo można zdema- skować, o tyle wszelka działalność artystyczna wymy- ka się jednoznacznym i prostym ocenom. To dlatego w sztuce mamy tak duży odsetek produktów o wielce wątpliwej wartości. Nikt nie obroni spodni z trzema no- gawkami, natomiast bardzo wielu podejmie się obrony dzieła pokracznego, zapętlonego, słabo czytelnego - bo zawsze można wskazać na jakieś cechy predestynują- ce je rzekomo do przedstawienia szerokiemu ogółowi (autor „bawi się konwencją", są tam odwołania, parafra- Ludzie listy piszą - cz. II i ostatnia... 333 zy, przewrotna gra z czytelnikiem, poruszane są aktu- alne problemy z życia mieszkańców podkarpackiej wsi lub wielkomiejskich blokowisk... - już o tym pisałem, tak?). Jednak Galeria... jest rubryką, której gospodarz stara się nie udzielać porad w rodzaju: jak wypchnąć na rynek bubel. Raczej dzieli się przemyśleniami na temat, jak uczciwie produkować wartościowy towar. W Polsce działa kilka tysięcy wydawnictw i opublikować - szcze- gólnie własnym sumptem - można naprawdę wszystko. Historie o tym, że w Oświęcimiu Żydzi trzymali Niem- ców, odwszawiali się cyklonem B, a poza tym grali na gitarach. Druga sprawa, o wiele poważniejsza. Otóż nikt nie wie na pewno, co powinno znajdować się w książce, żeby była warta uwagi (stąd tak wiele nadużyć; p. aka- pit wyżej). Ewidentne buble to jedno - a książki trochę niezręcznie napisane, niedoskonałe językowo, zarazem zaś wartościowe ze względu na treść, pomysł, przesłanie, to sprawa druga. „Warsztat literacki" można pojmować wąsko lub szeroko; dla mnie jest to całokształt środków technicznych i umiejętności autora służących zbudowa- niu dzieła. Umiejętnością warsztatową jest więc także w tym rozumieniu sposób kreowania bohatera, budowa- nie napięcia, cała kompozycja i struktura utworu, od za- wiązania akcji aż do pointy. W Galerii... nie zajmuję się utworami, o jakich pi- szesz (czyli niedoskonałymi, ale jednak wartościowymi z jakiegoś tam powodu), bo po pierwsze, jestem na to za głupi i tych „innych powodów" łatwo mogę nie dostrzec, choćby nawet obiektywnie istniały; po drugie - nie wiem, w jakich kategoriach ocenia się świeżość pomysłu 334 Feliks W. Kres bądź wartość przesłania. Potrafię napisać „uprość bu- dowę zdań, popracuj nad dialogami, bo brzmią niena- turalnie" (przynajmniej wiem, co mówię), natomiast z reguły wstrzymuję się z opiniami w rodzaju „wpadnij na jeszcze świeższy pomysł i przemyć w utworze prze- słanie mądrzejsze o 15 - 25%". Czy wyjaśniać, dlaczego się wstrzymuję z takimi opiniami i radami? Od biedy po- trafię czasem wskazać, że pomysł jest wyeksploatowa- ny (skoro zetknąłem się z nim dziesięć albo dwadzieścia razy), ale znacznie rzadziej mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że pomysł jest oryginalny. Krótko mówiąc - niemal każdy, kogo skopię na tych łamach, może sobie rzec na pocieszenie: „No, wprawdzie mądrala Kres dowodzi, że tempo akcji, gramatyka, orto- grafia i styl do niczego, ale za to nic nie mówi o pomy- śle i przesłaniu, z czego wniosek, że być może napisałem najmądrzejsze i najbardziej odkrywcze opowiadanie ze wszystkich, jakie kiedykolwiek powstały". M.„S."M.: Nigdy nie twierdziłem, że z pisania w ogó- le nie można wyżyć; przecież jestem takiego twierdzenia chodzącym zaprzeczeniem. Po co miałbym kłamać, że umarłem? Kiedyś oprócz dłubania w słowach mieć mu- siałem jakąś inną robotę, jako że wyżyć z pisania rzeczy- wiście nie mogłem; teraz mogę, więc tłumaczę każdemu: dwadzieścia lat konsekwentnej pracy, samokształcenia i uporu, szast-prast i już zawód zdobyty. Powiadam tyl- ko, gdy ktoś pyta, że pisarz taki jak ja nie na wszystko może sobie pozwolić. Uskrzydliłeś mnie wieścią, że współtworzysz z Au- torką, którą znam jeszcze z Feniksowego Kącika... Rany boskie, ludzie, i o to właśnie chodzi! Kontaktujcie się, Ludzie listy piszą - cz. I! i ostatnia... 335 dogadujcie, recenzujcie nawzajem i współtwórzcie, jeśli taka forma pisania jest dla Was do zaakceptowa- nia. Pomożecie sobie w ten sposób bardziej, niż pomogą wszystkie Kresy świata razem wzięte! Do wszystkich (albo raczej do niektórych): Od- powiadam na pytanie, które pada w wielu listach: nie, nie mam adresu e-mailowego, nie mam także telefonu. Mój komputer nie jest podłączony do sieci. Wiem, że przez to trudno się ze mną skontaktować, ale właśnie o to chodzi. Jestem wolnym człowiekiem i to ja decydu- ję o potrzebie skontaktowania się ze światem, świat zaś bez zaproszenia przychodzi do mnie dopiero wtedy, gdy w domu wybucha pożar - wówczas świat ma postać sto- jącego na drabinie osobnika w kasku, z toporkiem i dłu- gim wężem, z którego to węża tryska obrzydliwa ciecz, niemająca w ogóle smaku piwa. Nie mogę mieć telefo- nu, bo mógłby zadzwonić wówczas, kiedy akurat leżę na podłodze na plecach i spożywam pieczoną kurę bądź je- stem zajęty czymś równie absorbującym, na przykład siedzeniem na krześle. Miałem już telefon, a ponieważ nigdy go nie odbierałem, wszyscy nieustannie mieli do mnie pretensje. POCZTA M.„S."M. (Grabieżca): Nadużywasz wielokropka, zwłaszcza w dialogach; wytnij tego połowę i wypier- dziel w jasną cholerę. Dialogi są Twoją mocną stroną (to rzadkość), szkoda ich. Z opisami gorzej. Zastanawiał się czy nie zrezygnować z przymocowania sobie pasa ze 336 Feliks W. Kres schowanym w kaburze Coltem 0.45 cala... Pas można za- piąć (na biodrach), przewiesić (przez ramię, przez pierś), ale - przymocować sobie? Chyba do czerepu albo... lepiej nie powiem, do czego. O systemach broni, których kali- ber wyraża się w calach, pisz raczej Bersa .22, Colt .45, a już na pewno pomiń ten cal. Dodatkowy ekwipunek równał się dodatkowemu obcią- żeniu i pewnemu dyskomfortowi podczas ruchu - co Ty powiesz; naprawdę? Nie zapomnij przy okazji napisać, że goły facet na mrozie też odczuwa pewien dyskomfort, mianowicie z powodu zimna. Do starego szybu podeszła postać. Źle. Postać, sylwetka, może się pojawić; można dostrzec postać, ale raczej do niczego postać nie podchodzi. Można sobie zażartować, rzec z przekąsem np. „Idąca ku mnie postać obwieszo- na była piórami, dzwonkami i rondlami..." - podkreślasz w ten sposób niezwykłość... no, właśnie postaci, bo nie wiadomo, co to właściwie szło, chłop czy baba, a może sama Buka. Słowo „postać" może paść właściwie tylko w związkach takich jak „niewyraźna postać" albo za- mglona, dziwaczna, godna uwagi. Rozwodzę się na ten temat, bo to błąd, z którym dość często się spotykam w tekstach młodych autorów (aż strach pomyśleć, że może to wynikać ze zgubnego dla języka wpływu gier komputerowych i innych, gdzie bu- duje się postać, stale prowadzi postać i wszystko robi z postacią). Podsumowując: tekst jest językowo niedopracowany, sporo jeszcze roboty przed Tobą, ale może kiedyś coś z tego będzie. Aha, jeszcze jedno: nie mam pojęcia, dla- czego ten tekst kończy się w momencie, w którym... wła- Ludzie listy piszą - cz. II i ostatnia... 337 ściwie dopiero się zaczyna? Krótko mówiąc: o czym to jest? T.L. (Kopuła): Piszesz: ...dwadzieścia sekund przed końcem czasu - więc przed końcem świata, jak rozu- miem? Albo pojawiła się głowa Krzysztofa, która od razu przeszła do rzeczy - no wybacz, chłopie... Spojrzała się przed siebie - też nie bardzo. A w ogóle zaczynasz tak: Mirek siedział na swoim fotelu i oglądał stare hologramy. Były one jego jedyną pamiątką po rodzicach, którzy zginę- li podczas wybuchu platformy na której spędzali czas wol- ny. Jego prochy również by wyrzucono w kosmos, gdyby nie babcia, która zabrała go na zwiedzanie platformy zoolo- gicznej. Wspomnienia chłopaka sprawiały, że jego oczy za- chodziły niechcianymi łzami. Stary, tak po prostu zaczynać nie można (kończyć też nie, ale koniec jest przynajmniej na końcu). Trudno z tego wyłowić jakikolwiek sens, potrzebny jest nieja- ki wysiłek. Kto, gdzie, jakie prochy, ale wybuch na plat- formie (wybuch wyrzucił te prochy? ale czyje?), jeszcze jedna platforma, ale zoo, czyli chyba inna platforma, nie ta, co wybuchła z prochami... Nic z tego nie można wy- kumać, przynajmniej nie tak od razu. O zaimkach także już pisałem. „Siedział na swoim fo- telu" - to dobrze, że nie na cudzym, ale jakie to ma zna- czenie? „Jego jedyna pamiątka" - to samo. Gdy przywożę z Darłowa bursztynową żaglówkę i delfinka, to mówię: przywiozłem pamiątki z Darłowa, nie mówię: moje pa- miątki z Darłowa. „Jego oczy zachodziły łzami" - a czyje miały zachodzić, przecież siedział zupełnie sam. „Wrócił trzymając w ręku kubek" - otóż gdyby NIÓSŁ kubek, to można by jeszcze podejrzewać, że na jakiejś tacy, skoro 338 Feliks W. Kres jednak trzymał - to wyłącznie w ręku, w zębach lub pod pachą - a ostatnie dwie możliwości domyślnie można wykluczyć. Jeden śmietnik, Autorze. Cały tekst jest kompletnie nieczytelny, niepodobna zrozumieć, co autor w ogóle ma na myśli; ja nawet już nie wiem, czy Mirek i Mariusz to ta sama osoba (wyglądało na to, że tak, ale Mirek to zdrobnienie od Mirosław, bo od Mariusza... pierwsze słyszę). Krótko mówiąc, język fatalny i nie przebiłem się przezeń, dotar- łem do trzeciej strony, okupując to nadludzkim wysił- kiem, czytając każdy akapit po dwa albo trzy razy, żeby chociaż mgliście pojąć, o co chodzi (kto jest czyim sze- fem, kto ojczymem, gdzie kto dzwoni i po co; a „wcho- dzą do otworu" - to u Ciebie znaczy, że wsiadają do windy, o Jezus...). Pod zwałami tej substancji językowej tekst jest całkowicie pogrzebany. Nie nadaje się do ni- czego, nie ma mowy o jakichś poprawkach, trzeba by to napisać od początku, słowo po słowie, zdanie po zdaniu i akapit po akapicie. M.K. (Zegar...): Zaletą tego tekstu jest język - kulejący, a jednak dość przejrzysty, zrozumiały. Akurat odwrotnie niż w tekście, który zrecenzowałem wyżej - choć rzadko jestem zachwycony u Ciebie jakimś zdaniem, to zawsze wiem, o co Ci chodzi. Osoby piszące w ten sposób dość łatwo szlifują styl, bo nie są obciążone pretensjonalnymi manierami. Niemniej tekst jako całość jest literacko nie- dojrzały. Po pierwsze, ugina się pod ciężarem błędów rzeczo- wych: z opisu wynika na przykład, że chłopca na bloku reanimowano w ubraniu (już pomijam, że to właściwie powinna być izba przyjęć); absurdalna też jest scena Ludzie listy piszą - cz. II i ostatnia... 339 pochówku pacjenta, kiedy to na cmentarzu stawia się komplet personelu medycznego. Otóż, kochana M., ten personel zajmuje nie umarłymi, a żywymi (jeszcze), bo gdyby czynił odwrotnie i asystował przy pogrzebach pa- cjentów, to pogrzebów byłoby więcej. Dalej: pani doktor anestezjolog nie sterylizuje narzędzi, bo to nie jej działka, a po zgonie pacjenta na bloku operacyjnym (nawet cał- kiem małego pacjenta) obligatoryjnie wykonuje się sek- cję zwłok, chłopiec więc powinien być ślicznie pokrojony i częściowo wypchany zużytymi bandażami i gazą, jako że po sekcji - zwłaszcza gdy nie ma rodziny - wszystko wpycha się z powrotem do środka raczej byle jak, a za- padnięte miejsca wypycha czym popadnie (bo też jakie ma znaczenie, w ilu częściach i z której strony będzie gnił żołądek w ciele umarlaka?). No i tak dalej. Pisząc o czymś, musisz uzbroić się w solidną wiedzę (serial telewizyjny o szpitalu takiej wiedzy niestety nie zapewnia), bo inaczej możesz narazić się na śmiesz- ność, a w najlepszym razie wypadniesz niewiarygodnie. I to opowiadanie takie właśnie jest: niewiarygodne. Od początku do końca. I nie chodzi tylko o medyczną nie- kompetencję personelu w szpitalu, bo niemal wszyst- ko w tym opowiadaniu jest na miarę owych wyczynów. Niewinna uwaga o tym, że „nikt nie nosił czarnej odzie- ży, nikt nie miał żałoby" - powoduje, że szczęka opada; kto ma nosić żałobę i po kim? Lekarze i średni personel po nikomu nieznanym pacjencie? Pomysł i przesłanie dowodzi Twojej wrażliwości, za- kończenie jest nawet fajnie zrobione (choć faktycznie przewidywalne), ale błędy, o których mówiłem, dys- kwalifikują utwór, niestety. No i nad językiem musisz 340 Feliks W. Kres zdrowo popracować; ten język rokuje nadzieje, ale tyl- ko tyle. Aha, jeszcze dwa słowa o samym zakończeniu... Je- śli chcesz czytelnika zaskoczyć (zawsze warto), to pod- suń mu jakiś fałszywy trop. Tutaj jest tylko jeden trop: zegar - i dlatego każdy wie, jak się skończy to opowia- danie. Musisz odwrócić uwagę czytelnika od takiego ga- dżetu albo oszukiwać, że ten gadżet jest potrzebny do nie wiadomo czego, tylko nie do tego, co sobie umyśli- łaś. Jak się to robi? Ano, ba!... Sztuka pisania tekstów lite- rackich zwana jest właśnie - sztuką. I na czymś ta sztuka polega. Seks, prochy i literatura B ardzo dużo pisałem dotąd o zaimkach, narracji, dbałości o szczegół i podobnych duperelach tech- nicznych. Może pora, bym powiedział co nieco o samej osobie autora. Jest przecież zupełnie oczywis- te, że pisarz nie działa tak, jak wszyscy inni ludzie; musi odpowiednio się odżywiać, pobudzać i relaksować. Prag- nę dzisiaj o tym opowiedzieć. Za moich czasów - czyli wtedy, gdy dopiero zaczy- nałem swą pasjonującą podróż po morzach literatu- ry - bardzo modny był wizerunek pisarza-alkoholika albo chociaż pijaka. Wrażliwa natura artysty i intelek- tualisty, podatna na urazy, nie mogła sprostać okrop- nej rzeczywistości, szarzyźnie socjalizmu i życia w ogóle, beznadziei trwania, udręce istnienia. Dopiero alkohol poskramiał te demony, niósł ulgę, czynił egzystencję jako tako znośną, a tym samym pozwalał uwolnić stłumione siły twórcze. Bez tego - nic. Dzisiaj, w odmienionej rze- czywistości, gdy wszystko wolno napisać i powiedzieć, 342 Feliks W. Kres a siepacze PZPR nie szatkują z broni maszynowej ludzi na ulicach; gdy stubarwny kapitalizm odniósł nad mro- kami realsocjalizmu druzgoczące zwycięstwo, alkohol mocno stracił na znaczeniu; dzisiaj niepotrzebne jest pisarzowi znieczulenie, pożądane są raczej ponadprze- ciętne siły kreacyjne, uwolnienie tytanicznych mocy in- telektualnych i duchowych, które na ogół drzemią i nie budzą się z byle powodu. Z pomocą przychodzi botani- ka i chemia. Powszechnie wiadomo, że człowiek sam w sobie, taki, jakim Bóg go sporządził, bardzo niewiele jest wart - chorowity, cherlawy, przygłupi, żeby nie rzec wprost: dupowaty. Wszystko to można zmienić, na- prawiając zaniedbania Stwórcy bądź Natury: otóż za pomocą małej (byle tylko często ponawianej) daw- ki specyfiku białego, brązowego lub kolorowego usu- nąć można wszelkie blokady, rozerwać skorupę głupka, który nic o niczym nie wie, niczego nie pamięta, a tym samym nic mądrego światu do powiedzenia nie ma, i wyłonić z owej skorupy błyskotliwego twórcę (wyna- lazcę, naukowca - do wyboru). Ze statystyk wynika, że codziennie w Polsce kilkadziesiąt tysięcy młodych lu- dzi rozpoczyna bądź kontynuuje w ten sposób kariery - tym właśnie tłumaczy się nadzwyczajny wysyp monu- mentalnych dzieł literackich i filmowych, wielka liczba niebywałych odkryć; tym tłumaczy się ogromny postęp naukowy. Strach pomyśleć, jaki regres by nastąpił w na- uce, literaturze i sztuce, gdyby pozagradzać te ścieżki twórczości i postępu. By rozwiać ostatnie wątpliwości, powiem tak: alkohol nikomu jeszcze nie zaszkodził, narkotyki i pływanie tak- Seks, prochy i literatura 343 że nie; nie zaszkodził nawet arszenik. Ludziom szkodzi tylko głupota (albo żona z torebką arszeniku w kuchni, co w sumie na jedno wychodzi - trzeba wiedzieć, kiedy zacząć stołować się na mieście). Z mojego punktu wi- dzenia, każdy wolny człowiek ma prawo wypić wódkę i nawalić się w szpadel, skopcie skuna, nafukać się bądź ujarać do dzikiej śmiechawy, względnie wyruszyć wpław do Szwecji. Jeśli ktoś uważa, że pomoże mu to w karie- rze (literackiej, naukowej, biznesowej) - jego prywatna broszka i jego suwerenna decyzja; z mojej strony ani słowa potępienia. W gazecie czytałem nawet o gościu, który wkręcił w imadło nabój do działka 40 mm, po czym działał nań piłą i młotem - także nie widzę w tym niczego złego: był sam, miał swoje hobby (co popieram; dobrze, jeśli czło- wiek czymś się zajmie, jakimś hobby, bo inaczej głupoty mu w głowie - seks przedmałżeński albo coś), a imad- ło w końcu do tego właśnie służy: do mocowania róż- nych przedmiotów, które w innym wypadku mogłyby się niepotrzebnie przemieszczać. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to tak: wypić czasem lubię (choć akurat nie wte- dy, gdy pracuję); pływam - nieskromnie powiem - na- prawdę całkiem nieźle, ale nigdy pieszo nie opuszczam wód terytorialnych; amfy i marychy, owszem, spróbo- wałem, ale jakoś nie dostałem niczego, czego nie miał- bym na co dzień - dobry nastrój dopisuje mi właściwie stale, zahamowań i kompleksów nie mam, uczę się bez trudu, jestem wyluzowany... no i takie tam. Gdybym po przyjęciu kwasu robił się z miejsca zgorzkniały, przy- gnębiony i smutny, pewnie brałbym czasem; ot, na po- grzeb niekochanej cioci. Ale tak...? 344 Feliks W. Kres Odpuściłem więc sobie iniekcje i wziewy jako nud- ne, kosztowne i nieefektywne. Ale w zamian, będąc człowiekiem skłonnym do uśmiechu, bardzo lubię oglądać damy i dżentelmenów trzepiących się w sło- nej wodzie w połowie drogi do Szwecji. Mój próg wraż- liwości i współczucia wyznacza taki człowiek, który potknął się na ulicy i stracił nogi ucięte przez tram- waj - podły los. Okropny wypadek, który może się zdarzyć każdemu. Ponieważ jednak nikt niechcący nie wypija cysterny alkoholu, nikt niechcący nie wchła- nia wiaderka białego proszku i nikt niechcący nie pły- nie w poprzek Bałtyku, mam te zjawiska za ucieszne, ale także - ogólnie rzecz biorąc - pożądane i społecz- nie zdrowe, bo będące świadectwem tego, że ludzie na- prawdę są wolni. Suponuję, iż Bóg dał mi takich ludzi właśnie po to, bym obserwował ich wolność i podwyż- szał sobie tym widokiem nastrój. Co rad czynię. Skoro już wyczerpująco przedstawiłem swój punkt widzenia na używki pobudzające inwencję, wspomnę jeszcze o diecie. Badania naukowe dowodzą, że zupełnie nieszkodliwy dla zdrowia jest surowy kalafior, wyhodo- wany na końskiej kupie, w odległości stu kilometrów od najbliższego ludzkiego osiedla, a w każdym razie od samochodowych spalin. Pomyślałem, że spróbuję go sprowadzić, ale muszę coś jeść, nim nadejdzie. Prze- studiowałem różne diety i wyszło mi, że z tabelą warto- ści energetycznej posiłków w ręku, grupą krwi A Rh-i- w żyłach, jako człowiek rasy białej a do tego samiec, jeśli będę wpieprzał soję, glony i otręby (w odpowiednich, rzecz jasna, proporcjach), mogę przeżyć nawet dziewięć- Seks, prochy i literatura 345 dziesiąt lat w dobrym zdrowiu, pod warunkiem oczywiś- cie, że rzucę palenie, nie pomylę się w liczeniu kalorii, dom z azbestu zamienię na dom z cedru i zamieszkam tam, gdzie tajga zaczyna przechodzić w tundrę. Krótko mówiąc, wybór jest taki: dziewięćdziesiąt zdrowych, czerstwych lat w gułagu - lub najwyżej siedemdziesiąt w jakichś innych warunkach. Jest to od- wieczny konflikt między długością a jakością życia (Stalin zresztą rozstrzygnął go kiedyś, umieszczając w zdrowych syberyjskich warunkach parę milionów ludzi, odżywia- nych znakomitą zupą z nieskażonej pestycydem brukwi - jeśli dietetycy mają rację, to ci ludzie żyją do dziś; ruchu i świeżego powietrza też im chyba nie brakowało). Co to wszystko ma wspólnego z pisaniem? Myślę, że bardzo dużo. Pisanie oznacza przeklęty, niezdrowy, siedzący tryb życia, a poza tym wieczną pogoń za natchnieniem, in- wencją i iluminacją. Każdy siedzi jak chce i na czym chce; każdy goni po swojemu. Próbuję właśnie powiedzieć, że - moim zdaniem - pisarz nie powinien być nienormalny. Dobrze, jeśli nie jest kretynem. POCZTA T.G. (Godcity, Śniący...): Tak sobie. Nie przerażasz, ale tym bardziej nie zachwycasz. Przede wszystkim mę- czysz. Miewasz kłopoty ze składnią i stylem, Twoje tek- sty są mało przejrzyste. Piszesz na przykład: W swym czarnym, ściśle przylegającym do muskularnego, szczupłe- go ciała stroju był niewidoczny, kiedy przeskakiwał z jed- nego dachu na drugi. To nie jest dobre zdanie, ale jedno 346 Feliks W. Kres takie obleci, gorzej, jeśli jest ich więcej, a u Ciebie tak wygląda cały tekst. Dręczysz czytelnika nadmiarem szczegółów, dookreś- leń, gubi się w nich sens wypowiedzi. Strój czarny, ale jeszcze ściśle przylegający; ciało muskularne, ale jeszcze szczupłe; w tym stroju na tym ciele ON jest niewidocz- ny, ale niewidoczny mianowicie wtedy, kiedy przeskaku- je z jednego dachu na drugi... Nie wiem, co właściwie chciałeś powiedzieć? O czym mówi to zdanie (i wiele, wiele innych)? Musisz się zdecydować, czy właśnie in- formujesz czytelnika o skakaniu z dachu na dach (a więc opisujesz jakąś czynność), czy też opowiadasz o tym, jak wygląda bohater. Czasem warto połączyć jedno z dru- gim - opis sytuacji z opisem postaci - ale trzeba to zrobić zręcznie, a Twoja zręczność jest zręcznością słoniową. Między pierwsze drzewa porastającego wzgórza lasu zagłębiłem się po kilkudziesięciu minutach drogi, chło- nąc z przyjemnością aurę tajemniczości otaczającą gęsty las - ten sam problem, a zdanie jeszcze gorsze. Opisujesz mi las - czy wrażenia bohatera? Co jest ważne w tym zdaniu: aura tajemniczości otaczająca las na wzgórzach, długość drogi mierzona w minutach, czy chłonięcie aury - a więc jakaś czynność? O czym Autor jest łaskaw pieprzyć? Cały tekst jest taki popaprany; nigdy nie wiem, o co Ci chodzi, bo jesteś jak upierdliwy przewodnik wyciecz- ki, który w jednym zdaniu każe mi podziwiać fasadę ja- kiegoś gmachu, ględzi dwa słowa o historii, przypomina że obiad o piętnastej i ostrzega przed kałużami na ulicy. Znajdź mi w swojej prozie jakieś krótkie a treściwe zda- nie; gotów jestem wypłacić nagrodę. Seks, prochy i literatura 347 P.P. (Wędrowiec...): Masz bogate słownictwo i przy- zwoity styl, ale wymaga on jeszcze treningu. Zazwyczaj posługujesz się krótkimi i czytelnymi zdaniami, jednak ich struktura jest podobna, przez co tekst miejscami wy- daje się nieco monotonny (p. chociażby początek roz- działu II, w pierwszym akapicie przydałoby się trochę więcej swobody i rozmachu). Udzielę Ci akurat odwrotnej rady niż poprzednikowi (p. recenzja wyżej): pokuś się czasem o zdanie dłuższe, opisowe, u Ciebie to na pewno nie zaszkodzi, bo wy- raźnie widać, że wiesz, co chcesz powiedzieć. Dialogi są poprawne, ale mogłyby być lepsze, bardziej naturalne - dużo pisz, a nabierzesz wprawy. No i... żyj, po prostu żyj, kolekcjonuj kolejne lata, bo niektóre umiejętności (do- świadczenie) po prostu przychodzą z czasem i w żaden sposób tego nie przyspieszysz. Biorąc pod uwagę Twój wiek, tekst jest naprawdę przyzwoity. Pozdrowienia. M.T. (Ashle, Bezusty): Zdania budujesz poprawnie. Poza tym... no, chciałbym spełnić Twoje marzenie i na- pisać, że pragnę przeczytać dalszy ciąg, ale... bez obra- zy, Autorko... dalszy ciąg CZEGO, powiedz mi? Piszesz: Musiała uciekać przed krogulczymi paznokciami dzieci nie mogących podnieść się o własnych siłach - ich łakome palce szukały jej nóg by łamać, drapać, skrobać (...). Mia- ła żyjące ciało, sprawne nogi i oczy. Splunęła na pulsujące kokony starców, zdarła paznokieć dziecka czającego się na skórę jej nóg, w niewidoczne oczodoły zajrzała tak głębo- ko, że zostały zabite nagłym światłem - i tak dalej. Otóż to właśnie wygląda mi na efekt wdychania jakiegoś pas- kudztwa, które niszczy śluzówkę nosa - rozchybotana wizja, którą możesz kontynuować albo nie. 348 Feliks W. Kres Takich wizji można sprokurować bez liku, a jaki mają sens (i czy w ogóle mają), nikt się nie dowie, póki nie dostanie ich w całości. Na razie jest to bełkotliwa opowieść o kimś (nie wiadomo o kim) albo o czymś (nie wiadomo o czym), jak ten ktoś (lub coś) robi coś i gdzieś (ale co i gdzie?). Nie wiem, czy to (czyli właści- wie co?) jest ciekawe, bo nie wiem, co to w ogóle jest, trudno więc oczekiwać, że zaciekawi mnie ciąg dalszy nie wiadomo czego. Co powiadam z całym szacunkiem i za przeproszeniem. PS. Jest to pierwszy od czternastu lat tekst, który napi- sałem - sam. Zawsze, gdy siadałem do pracy, miałem na kolanach lub na biurku moją piękną i mądrą koci- cę Kagę. Była moją najwierniejszą asystentką i dlatego bardzo chciałem dzisiaj o niej wspomnieć. Przyjaźnili- śmy się. Mam osobliwość! N adrzędny tytuł tej rubryki - czyli Galeria osob- liwości - od dawna już nie ma sensu z powodu deficytu osobliwości. Jednak od czasu do czasu trafia się jakaś perła i taką perłę pragnę dzisiaj pokazać. Przy okazji scharakteryzuję szerzej zjawisko, z jakim mam do czynienia stale - chociaż rzadko owo zjawisko występuje w tak czystej, zgoła kanonicznej postaci. Zacznę od Osób, których z nazwiska, ani nawet z inicjałów, nie wymienię; od Osób, które nie czyta- ją tej rubryki, ale w zamian życzą sobie, bym ja czytał ich prace. Otóż na parapecie okna (bo tam mam tro- chę miejsca) wciąż piętrzy mi się pryzma kopert (są to przeważnie koperty formatu A4) z nadesłanymi do oceny tekstami; ta pryzma ma - zmierzyłem przed chwilą - dokładnie 23 centymetry wysokości. Może ktoś sądzi, że to niewiele, jednak te 23 centymetry oznaczają, że jeszcze mniej więcej przez rok nie będę przyjmował żadnych prac. Chciałbym - ale jestem 350 Feliks W. Kres tylko jeden, miejsca zaś w Science Fiction mam tyle, ile mam. O tym, że prac nie przyjmuję, piszę stale i z po- dziwu godną (naprawdę) konsekwencją, co nie prze- szkadza niektórym uszczęśliwiać mnie przesyłkami. Ktoś dowiedział się od kumpla (w każdym razie tak mi napisał w liście), że jest pismo pod tytułem Scien- ce Fiction, a w tym piśmie taki gość Feliks Kres - no to wysłał Feliksowi swoje dzieła, nie zhańbiwszy się wcześniej nabyciem bodaj jednego numeru miesięcz- nika - szkoda, bo dowiedziałby się chociaż, o co w tym wszystkim chodzi. A tak - Feliks Kres jego dzieła bez czytania wyrzucił, albowiem prac nadal nie przyj- muje i nie widzi powodu, dla którego miałby w nie- skończoność podwyższać swoją pryzmę na parapecie, a na dodatek faworyzować nieuczciwie grające osoby; przecież - jak podejrzewam - wielu ludzi cierpliwie czeka, aż odblokują mi się moce przerobowe; ludzie ci czekają, chociaż dawno mogliby przysłać prace, wy- przedzając w ten sposób autorów, o których właśnie mówię. No więc, jeśli ktoś lekce sohie waży Feliksowy apel o nienadsyłanie prac, to onże Feliks podobnie ma gdzieś wszelkie apele autora, na przykład takie, by jego prace wbrew wszystkiemu czytać i oceniać. Takich osobników trafiło mi się kilku. Ostatnio jednak przyszedł do mnie list będący ukoro- nowaniem zjawiska, o którym właśnie piszę. Ze wzglę- du na datę (22.03.) pomyślałem najpierw, że to jakiś dowcip z okazji nadchodzącego 1 kwietnia - i dalibóg wciąż nurtuje mnie podejrzenie, że dałem się wpuścić w maliny... No trudno; moje ryzyko. List - jako tytu- łową osobliwość - przytaczam bez żadnych skrótów; Mam osobliwość! 351 uprzedzałem, że czasem będę tak czynił. Jak zawsze, tak i teraz, zachowuję pisownię oryginału. Personalia Auto- ra oczywiście zatrzymuję do własnej wiadomości. Panie Feliksie! Nazywam się MV. Chciałbym, aby Pan poznał kilka moich tekstów. To samo proponuję panu To- maszowi (kto to jest, na Boga, pan Tomasz? - przyp. FWK), ale nie zaszkodzi, jeśli i Panuje zaproponuję. Więc na dzień dzisiejszy mogę zaoferować: BZY - stron 29 - kilka trupów, spalony komisariat, uszkodzonych kilka samochodów etc itp. Zawarłem w nich mój sąd na temat reinkarnacji, a także z filozofii własnej: Wielkosferykę (i Małosferykę) i Obstrukcjonizm. Zastoso- wałem też nieco liryki (coś z baroku, romantyzmu, Młodej Polski i od siebie). MROCZEK - MODERNA - stron ok. 6 - opowieść z lodem, chłodem i krwią. Sporo ekspresji, starałem się mieć szacunek do śmierci. Filozofii nie kładłem, ponieważ stwierdziłem, że przeczytanie tego już będzie męczące:-) KAROLCIA - stron 3,5 - a tu jest coś o dwudzie- stokilkuletniej pannie, która przecholowała nieco na imprezce. Opowiadanie jest właściwie dwufazowe ze wspólną puentą. Narracja zbiorowa. (Zabijcie mnie - przyp. FWK - nie mam pojęcia, co to jest dwufazowe opowiadanie ze wspólną puentą; nie wiem też, co to jest narracja zbiorowa, w Słowniku terminów literac- kich udało mi się znaleźć tylko hasło: narrator zwie- lokrotniony). To narazie tyle. Moje namiary (tu następują namia- ry - przyp. FWK). Me musi Pan życzyć sobie spotkania z moimi textami (już się do tego przyzwyczaiłem, że lu- dzie się wzbraniają), ale niech Pan odpowie. Inaczej będę 352 Feliks W. Kres mieć b. dziką satysfakcję, że Pan nie odpowiada na listy. Pozdrawiam. I ja także pozdrawiam. Na listy, w samej rzeczy, nie odpowiadam albo ra- czej odpowiadam tylko na łamach Science Fiction, pod warunkiem wszakże, iż znajdę w owych listach mate- riał do rubryki - o czym trąbiłem i wyraźnie, i wie- lokrotnie. Autor powyższego listu nie wie o tym, nie usłyszał trąbienia (bo gdyby usłyszał, nie domagałby się odpowiedzi na list), będzie więc miał b. dziką satys- fakcję, że nie odpowiadam na listy. Szczęść Boże. A tak swoją drogą, czy istnieje jakiś nieznany mi wy- móg odpowiadania na nie oczekiwane listy od nie- przedstawionych adresatowi dam i dżentelmenów? Jeśli tak, to Jezu, aż strach żyć. Myślałem dotąd, że nie- ładnie jest nie odpowiedzieć na list od kochanki lub przyjaciela, ale inne listy? ankiety? katalogi, druki re- klamowe? No nic, zostawmy sprawę odpowiedzi bądź jej braku. W ogóle jednak nie rozumiem, co oznacza tajem- nicza, zawarta w liście oferta? Kojarzy mi się to nie- odparcie z przeglądanym ostatnio katalogiem, gdzie obok reprodukcji okładek filmów (DVD, VHS - do wyboru) można było przeczytać streszczenia, np. „WESOŁE MĘŻATKI - 90 min. Dwie samotne przy- jaciółki wybierają się nad jezioro, gdzie spotykają dwu- nastu kajakarzy. Super-wielkie biusty bez silikonu" - no i tak dalej. Zamówiłem sobie „super wielkie biusty", co prawda z silikonem, bo uwielbiam ładnie nadmucha- ne, wytatuowane, mocno wytapetowane i ogólnie wy- pindrzone kobiety, ale... to akurat nic nie ma do rzeczy. Mam osobliwość! 353 No właśnie, bo nie bardzo rozumiem, co właściwie proponuje Autor pokazanego wyżej listu? Co to za ja- kiś... mini katalog opowiadań mi przysłał? Mam sobie wybrać „kilka trupów i spalony komisariat" albo „opo- wieść z lodem i krwią", ale za to bez filozofii? Pomijam już, że bez filozofii (na około 6 stronach, przypomnę) to chyba naprawdę nie warto, ale to ostatnie opowia- danko - ledwie 3,5 strony - to już w ogóle do chrzanu, człowiek nawet się nie nacieszy, a tu rach-ciach, koniec, nawet jeśli jest tam obecna filozofia. Jestem więc w roz- terce. Nie wiem, co mam sobie wybrać i okazja gotowa bezpowrotnie uciec. A poważnie: ludzie, gdzie ja jestem, co się tutaj dzie- je?... Zostawiając już na boku tę nieszczęsną sprawę z nieprzyjmowaniem przeze mnie tekstów aż do od- wołania, zostawiając ją na boku, powtarzam - o co tutaj chodzi? Mam znowu pisać, co to jest Galeria... i do cze- go służy? I tak w kółko? Właściwie, może i tak... Pomyślę nad jakąś kilkuzdaniową notką, którą będę stale wlepiał do rubryki, bo co jakiś czas pojawia się nowy Czytelnik pisma, który mniema... no, nie wiem... że ja tu dla własnej czytelniczej przyjemności skupuję odrzucone przez wszystkich opowiadania, albo nawet i nie skupuję, tylko wypraszam za darmo. Powinienem więc chociaż powiedzieć dziękuję, kiedy już ktoś mi coś przyśle albo obiecuje, że przyśle, wystarczy że złożę za- mówienie - na takie, weźmy, BZY: stron 29, kilka tru- pów i spalony komisariat, a jeszcze Wielkosferyka. Nie wiem. Możliwe, że dzisiaj skrzywdziłem jakieś dziesięciolet- nie dziecko, które w dobrej wierze napisało list do Pana 3S4 Feliks W. Kres Pisarza - w takim razie okropny ze mnie sukinsyn. Ale jeśli Autor ma więcej lat niż dziesięć... No nie, jednak nic nie rozumiem. List, w każdym razie, przytoczyłem jako ostrzeże- nie. Czytam nadsyłane prace, nigdy ich nie recenzu- ję bez czytania, ale w zamian domagam się, by autorzy prac czytali tę oto rubrykę. Bo chyba warto wiedzieć, do kogo wysyła się tekst, warto wiedzieć, po co; warto wie- dzieć na koniec, jakie obowiązują zasady. Jeśli ktoś uwa- ża, że jednak nie warto wiedzieć - to nie nalegam i nie zatrzymuję. Na brak materiału nie narzekam. Tak się złożyło, że rozmawiałem ostatnio przy piwie z samym Redaktorem Naczelnym tego oto miesięcznika. Wspomniał o wątpliwościach zgłaszanych przez niektó- rych Czytelników, a wątpliwości te dotyczą moich mini- recenzji, czyli korespondencji prowadzonej na łamach z pojedynczymi osobami. Redakcja opublikowała kiedyś taki list i bardzo rozsądnie odpowiedziała nań w moim imieniu, miałem więc sprawę za załatwioną. Jeśli jednak potrzebne są dodatkowe wyjaśnienia - nie uchylam się. Zacznę od tego, że pokazywanie mocnych i słabych stron utworów literackich najlepiej poprzeć przykła- dami. Te przykłady mogę wymyślać, ale lepiej chyba, jeśli pokazuję autentyczne próbki prozy. Wbrew temu, co mniemają niektórzy, Galeria... służy nie tylko pisa- rzom. Także - albo zgoła przede wszystkim, jeśli wziąć pod uwagę liczby - czytelnikom. Nie wszystko złoto, co się świeci - i nie każda opisana historia (choćby nawet Mam osobliwość! 355 ciekawa) to od razu literatura; mniemam, iż czytelniko- wi nie zaszkodzi odrobina wiedzy o technikach pisania, o tym, jak autor robi czytelnika w konia, w jaki sposób zmusza go do płaczu, a w jaki do śmiechu, dlaczego nu- dzi albo coś tam jeszcze. Kogo nie interesuje „kuchnia literacka", ten mojej ru- bryki po prostu nie czyta - wielu jest jednak takich, którzy ją czytają, choć wcale nie sięgają po pióro. Nie istnieje na świecie takie pismo, którego oferta w stu pro- centach pasowałaby wszystkim, warto o tym pamię- tać - a zapewniam, że gdyby pod adresem mojej rubryki nadchodziły do redakcji same krytyczne opinie, to już dawno zniknęłaby z łamów. I na koniec rzecz może najważniejsza. Otóż Science Fiction kosztuje sześć złotych, a liczy mniej więcej sto stron, z czego wniosek, że nabywca tego pisma za moje dwie kolumny płaci jakieś dwanaście groszy. Dwana- ście groszy - ciężko za to kupić zapałki - to nie jest, jak mi się zdaje, suma, nad której wydaniem warto biadać, zwłaszcza że nie jest to pieniądz wyrzucony, lecz rozsąd- nie zainwestowany. Przypominam, że dzięki tej kwocie początkujący autorzy otrzymują jakąś tam odpowiedź na pytanie, czy ich wysiłki są coś warte. Ci początkujący autorzy, a przynajmniej niektórzy z nich, zapełnią kiedyś łamy pisma swoją prozą, może więc warto w nich zain- westować te cholerne dwanaście groszy? Trochę mi głupio - a i przykro, co tu dużo gadać - gdy pomyślę, że niektórym czytelnikom (czytelnikom, a więc konsumentom literatury, nie jakimś analfabe- tom) żal wydać równowartość pudełka zapałek na lu- dzi, którzy pragną dla nich pisać - i rzadko chcą to robić 356 Feliks W. Kres tylko dla pieniędzy. Bo, do diabła ciężkiego, pomyśl- cie tylko: jak bardzo musi zależeć na pisaniu komuś, kto przysyła mi swój tekst i godzi się z ryzykiem, że go ośmieszę, wygwiżdżę, wpieprzę z kopytami - złośli- wy bezduszny skur..... - jak bardzo tym ludziom zale- ży, skoro jednak swoje teksty przysyłają. Cześć im, salut i chwała - wszystkim bez wyjątku, bo szanuję ludzi, któ- rzy czegoś chcą. Nie przeceniam wpływu Galerii... na rozwój przy- szłych karier literackich, lecz zarazem mam świadomość, że moja praca tutaj nie jest całkiem zbędna. W Polsce nie istnieją, niestety (albo może na szczęście), szkoły dla pisarzy, finansowane z naszych podatków (istnieją za to szkoły dla fryzjerów - zbędne mi najzupełniej, jako że jestem prawie kompletnie łysy... choć i tak wyjątkowo ładny, a rzekłbym nawet, że piękny). POCZTA R.K. (Widziałem jak...): Stary, to jest ledwo - ale to naprawdę LEDWO - znośne. Ledwo czytelne. A o treści powiem krótko: chrzanisz. Nie przenoś własnych sądów, poglądów, fobii, obsesji i uprzedzeń do literatury, a jeżeli już koniecznie chcesz przenosić, to z dystansem. Co to jest dystans? Ano, nie musisz podzielać czyichkolwiek przekonań, ale musisz wiedzieć, że są. I że są równo- prawne z Twoimi. Chcę tylko powiedzieć, że w literatu- rze (a i w życiu) wolno Ci głosić wszystko, możesz nawet twierdzić, że Ziemia jest płaska, ale nie wolno Ci uda- wać, że wszyscy tak uważają, bo to zwyczajne kłamstwo. Mam osobliwość! 357 Opowiadasz kompletne głupoty, przy czym - co naj- gorsze - wątła niby-fabułka jest dla Ciebie zaledwie pretekstem do głoszenia tych głupot; takie rzeczy na- tychmiast widać. Że autor ma coś do przekazania, że bę- dzie teraz nauczał; że gotów wszystkich zanudzić, bo dla niego to są rzeczy ważne i ciekawe. A bohater? Zamor- dował, został zamordowany? A kogo to obchodzi, waż- ne, w imię czego, w imię jakiej idei zrobił to... no, to coś, choć nie wiadomo co i mniejsza z tym, nieprawdaż... Na podstawie tego, co mi pokazałeś (bo osobiście Cię nie znam, więc mój sąd jest bardzo powierzchow- ny), gotów byłbym zaryzykować następujące twier- dzenie: politykiem możesz być choćby jutro (a mocno podejrzewam, że jesteś nim już dzisiaj; co jednak mogę powiedzieć oprócz tego, że jest mi przykro?). Lecz pisa- rzem raczej nie zostaniesz. Z grubej rury N ie przepadam za trąbieniem w wielkie trąby, któ- rych dźwięk obwieszcza koniec świata albo coś jeszcze bardziej doniosłego. My tu jednak so- bie gadu-gadu, o fundamentach warsztatu pisarskiego, a tymczasem w kraju larum grają, nieprzyjaciel w gra- nicach... Jakże tu się nie zrywać, szabli nie chwytać, na koń nie siadać? Pomyślałem, że choć raz warto wypalić z grubej rury. Może udowodnię w ten sposób, że po pierwsze, mam grubą rurę, a po drugie - że przychodzą mi do głowy różne rzeczy, nie tylko pogaduchy o zaimkach, meta- forach i optymalnym rytmie narracji. Krótko mówiąc, chcę napisać o wolności słowa, swobodzie twórczej (nie tylko swobodzie pisarza, ale w ogóle każdego, kto ocie- ra się o sztukę, choćby tylko sztukę użytkową) i ogra- niczeniach tej swobody. Bystry Czytelnik - a tylko tacy przecież czytują tę rubrykę - widzi już, że pragnę do- rzucić swój kamyczek do ogródka, w którym kwitną Z grubej rury 359 takie kwiaty, jak sprawa Doroty Nieznalskiej, tudzież akcja zapomnianego już z nazwiska posła odgniatające- go papieża przygniecionego meteorem, czy też tragifar- sa z udziałem Daniela Olbrychskiego, rąbiącego szablą fotosy na znak, że Olbrychski nie jest nazistą (choć po- dobne rzeczy z literaturą i sztuką wyprawiali właśnie naziści, a i talibowie w Afganistanie, strzelający z haubic do posągów - przy czym talibowie technologicznie wy- przedzili Olbrychskiego o stulecia)... Olbrychski, tak na- wiasem mówiąc, w ogóle nie pasuje mi do zjawisk, które tu opisuję; nie wnikam w jego intencje, pragnę tylko po- wiedzieć, że po aktorze spodziewa się jednak człowiek czegoś więcej, niż, powiedzmy, po politykach. Zacznę od tego, że nam, autorom tekstów literackich, raczej nic nie grozi, a to z tej przyczyny, że włóczący ar- tystów po sądach troglodyci czytać z reguły nie umie- ją, jeżeli zaś umieją, to nijak nie można poznać, że tak jest. Owi dżentelmeni oglądają więc tylko obrazki, pla- katy, billboardy, czasem jeszcze rzeźby albo dziwa zwane instalacjami - i nie mają pojęcia, co widzą (są to bo- wiem rzeczy z reguły podpisane albo jakoś zatytułowa- ne, a czytać - jako się rzekło - daleko nie każdy potrafi). Jest więc niemal wykluczone, by któryś z tych panów przeczytał książkę albo chociaż opowiadanie, z czego wniosek, że pisać wolno, na dobrą sprawę, cokolwiek. Namawiam jednak do solidarności z twórcami, którzy używają innych niż słowo środków artystycznego wy- razu. To nie jest tak, że w kraju, w którym zamyka się galerie i wystawy, nigdy nie pozamyka się wydawnictw. Pozamyka się je na wszelki wypadek, bez czytania tego, co firmują; ostatecznie komuś się za czytanie zapłaci 360 Feliks W. Kres (taki pan, co czyta za pieniądze, żeby ziarno oddzielić od plew, wbrew pozorom nie nazywa się eh...., tylko cenzor, a prawdziwym eh.... jest jego zleceniodawca). Zaznaczę, że nie mam obsesji na punkcie spisków dziejowych, nie mam też manii prześladowczej, twierdzę więc, że do za- mykania wszystkiego jak leci jest jeszcze bardzo daleko. To bzdura, że żyjemy w państwie wyznaniowym albo chociaż kompletnie nietolerancyjnym; kto nie wierzy, powinien pomieszkać w Iranie. Głupotę jednak trzeba dusić i zwalczać w zarodku. No to duszę i zwalczam. Ten zarodek. Ucieknę w małą dygresję. Otóż sądzę, że każdy osob- nik, którego uczucia religijne zostały urażone w trakcie obcowania z dziełem sztuki, winien razem z pozwem złożyć w prokuraturze stosowny egzamin z wiedzy o wyznawanej religii, bo inaczej łatwo może dojść do idiotycznej sytuacji, kiedy flejtuch intelektualny prze- śladuje bliźniego za obrazę swoich wyobrażeń i urojeń o czymś, o czym nie ma zielonego pojęcia. To bardzo poważny problem w kraju, w którym statystyczny kato- lik albo nie wierzy w piekło, albo w życie pozagrobowe; z tych, co wierzą w jedno albo drugie, jedna trzecia po- wątpiewa w dogmat o Trójcy Przenajświętszej, a jedna piąta w Zmartwychwstanie Chrystusa (w zamian wielu wierzy we wróżby, horoskopy, reinkarnację i uroki). Pra- wie każdy ma jakieś uczucia, które potencjalnie mogą zostać urażone, lecz niewielu, tak naprawdę, ma uczu- cia religijne, bo sentyment do mglistych czarów-marów, wyrosłych chyba nie tyle na gruncie Biblii, co jakichś odrzuconych przez teologię apokryfów, to jeszcze nie uczucia religijne. Z grubej rury 361 Powołany biegły koniecznie więc winien ustalić, co właściwie zostało zranione, bo może się okazać, że wia- ra w krasnoludki - trochę przykro pod takim zarzutem posyłać artystę do więzienia. Nie domagam się niczego niezwykłego; toż zdaje mi się, że zanim, zapłakana, wsa- dzę do więzienia kogoś, kto mi zrobił dziecko w akcie gwałtu, powinnam najpierw dowieść, że jestem kobie- tą albo chociaż że mam macicę, tak czy nie? Ergo: gdy powiadam, że ktoś zgwałcił i obraził moje uczucia reli- gijne, winienem dowieść, że w ogóle jestem religijny, bo mogę jeszcze być zwykłym pieniaczem, radującym się samymi procesami. Wiem, że na obywatelu skarżącym kogoś o kradzież samochodu spoczywa jednak obo- wiązek dowiedzenia, że w ogóle samochód miał, i ów obywatel nie może powiedzieć przed sądem: „Miałem czy nie miałem, wszystko jedno, w każdym razie skra- dziono mi auto". Nie, to nie jest wszystko jedno, proszę pana. Lecz gdy w grę wchodzi obraza jakichś tam uczuć (religijnych, patriotycznych), zakłada się najczęściej, że jednak wszystko jedno, i w efekcie takiego podejścia do- niesienie o przestępstwie składa wandal, który wtargnął do galerii i zniszczył wystawioną tam cudzą własność, bo mu się ta własność w ogóle nie podobała - a prze- stępstwem jest w jego mniemaniu wystawienie dzieła, nie zniszczenie. Z batem do świątyni to mógł sobie bez- karnie wpadać Jezus; lecz co wolno Panu Jezusowi, to nie Jego wyznawcy. Gadam tak i gadam, bo raz jeszcze chcę uzmysło- wić, jak bzdurne jest w ogóle ocenianie obiektywnie istniejącego dzieła sztuki z punktu widzenia domnie- manych, a raczej gołosłownie deklarowanych przekonań 362 Feliks W. Kres i wartości. Wrażenia estetyczne albo, najprościej mó- wiąc, gust odbiorcy - oto co wydaje się być jedynym sensownym narzędziem do dokonania oceny; twier- dząc tak, Ameryki nie odkrywam. Jeśli więc ktoś po- wiada, że penis wpisany w duży znak plus (piękny to jest penis i piękny znak plus; jedno w drugim bardzo mi się podoba, chociaż nie wiem, co znaczą razem) to ohy- da i paskudztwo - proszę bardzo. Lecz tworzenie rzeczy paskudnych to jeszcze nie przestępstwo. Żadne dzie- ło sztuki niczego nie dowodzi ani niczego nie stwier- dza, bo twierdzenia i dowody to dziedzina nauki, nie sztuki. Tylko autor wie, tak naprawdę, „co autor chciał przez to powiedzieć" i można oczywiście mieć własne poglądy na ten temat, można je wymieniać, można dys- kutować - ale nie można imputować twórcy takich lub innych zamiarów. Bo to do autora ostatnie słowo nale- ży, a bez świeżości myśli, bez odwagi twórczej, prowo- kacji estetycznej bądź intelektualnej (zazwyczaj, dodam, prowokacji nieudanej) nie byłoby w sztuce postępu. I po staremu skrobalibyśmy mamuty na ścianach jaskiń. Gdybym więc był plastykiem, tak jak jestem pisarzem, i nieźle znał się na rzeczy, to być może (hipotetycznie) rzekłbym Dorocie Nieznalskiej to mniej więcej, co po- wiadam młodym autorom w Galerii..., mianowicie: dziewczyno, odpuść sobie. Naucz się najpierw trafiać do ludzi na elementarnym poziomie estetycznym, a do- piero potem próbuj eksperymentów. Ale nic takiego nie powiem, bo nie bardzo znam się na tym, co robi pani Dorota, mam świadomość, że dziedzina sztuki, której się poświęciła, niewiele ma wspólnego z literaturą i rządzi się innymi prawami. Zostawiam więc spór rzeczoznaw- Z grubej rury 363 com, a sam powiadam to tylko, że penis Nieznalskiej w tym plusie ogromnie mi się podoba; teraz czekam na waginę w minusie i pośladki w znaku równości. Wracam do tych mamutów na ścianie i powodów, dla których już ich nie rysujemy. Tak naprawdę, cho- ciaż „z grubej rury", to jednak nie chcę tu dąć w wielkie trąby. Wypuszczę więc tylko ciche tru-tu-tu, że złoczyń- cy nigdy nie brzydzili mnie aż tak, jak brzydzą idioci i głupcy; mniej też obawiam się złoczyńców. Są przewi- dywalni, wiadomo z grubsza, czego chcą i jak się przed nimi ustrzec - przynajmniej można próbować. A idioci lęgną się jak muchy, z brudu, i to brudu intelektualnego, wyskakują nie wiadomo skąd; z bandą nieuków i głup- ców nigdy nic nie wiadomo. Rozpętają panikę z powodu gołębi srających na dach; wysadzą w powietrze tramwaj z powodu pornograficznego pantografu; zdejmą z nogi i zjedzą mi kapeć, bo ma różowy pompon i nierówność społeczną oraz wyzysk widać tu jak na dłoni. Przy ta- kich horyzontach niepodobna niczego zbudować, moż- na tylko niszczyć to, czego się nie rozumie - czyli, tak właściwie, prawie wszystko, a ja do swych kapci jestem cholernie przywiązany i nie życzę sobie, by ktokolwiek z pobudek patriotycznych lub innych oblał je kwasem, spalił, a popiół zakopał, mamrocząc egzorcyzmy, na pu- styni. Namawiam więc młodych twórców: nie lękajcie się! Nie rysujcie ugrzecznionych mamutów, odmieniajcie oblicze Ziemi. Tej Ziemi. Zawsze znajdzie się ktoś, komu przesłanie waszej prozy nie przypadnie do smaku, lecz nie wolno się tego obawiać, bo zabrniemy w ślepy za- ułek. Uważam, że obawa przed jakimiś pieniaczami to 364 FeliksWKres ostatnia rzecz, jaką powinien brać pod uwagę twórca siadający do pracy. Jeśli damy sobie narzucić dyktat za- wziętych a trąbowatych i niedouczonych gości, niewie- dzących gdzie Rzym, gdzie Krym, to już po nas. Tak się składa, że kraj o potencjale Polski niewiele może zaproponować - a ot, choćby takiej Europie, do której właśnie weszliśmy (na dobre albo na złe, albo na jedno i drugie). Technologie, kapitał? - wolne żarty. Ale sztuka (wyjąwszy może filmową) i literatura nie wyma- gają wielkich finansowych nakładów, w tej dziedzinie możemy rzetelnie i na światowym poziomie robić swo- je. Możemy też błyskawicznie nadrobić zaległości, o ile takie są. Możemy błądzić, potykać się, ale i wygrywać, a dlaczego nie? Pod warunkiem wszakże, że nie będzie- my rysować na ścianach mamutów, jeno to, co nam się podoba. Nam, artystom - co z niejakim zakłopotaniem powiada zaprzysięgły rzemieślnik Feliks W. Kres (są jednak takie chwile, gdy wszyscy powinniśmy poczuć się artystami) część trzecia Przyganiał kocioł garnkowi -albo czy to prawda, że szewc bez butów chodzi Zabity Z abili mnie tylko raz, na dodatek niezupełnie do końca. Boga, rzecz jasna, po drugiej stronie nie było, a w każdym razie nie czekał, zaś historie o długim tunelu, na którego końcu jest światło, radzę sobie odpuścić. Nie wiem, dokąd i którędy zmierzali ci wszyscy ludzie po śmierci klinicznej, pieprzący potem historie o przejściu na „drugą stronę", unoszeniu się nad własnym ciałem i inne takie tam... Ja nie zobaczyłem ni- czego majestatycznego ani kojącego; w ogóle nic nie wi- działem, a z ziemskiego padołu zabrałem ze sobą tylko strach i sporo bólu, bo nie umierałem łagodnie. Nie uno- siłem się nad swoim ciałem, przepychano mnie skądś dokądś, pod postacią skopanego kłębu mięsa. Zabra- łem z sobą świadomość, że już po wszystkim - nareszcie, a może niestety. Potem przez krótką, bardzo krótką chwi- lę byłem chyba zupełnie szczęśliwy - mówię „chyba", bo niczego nie czułem, nadal nie widziałem, nie słyszałem. Zapewne nie mogłem też myśleć ani odczuwać szczęścia. 370 Feliks W. Kres Lecz zostało mi krótkie, bardzo dziwne, bo różne od in- nych, wspomnienie po tej absolutnej nicości, i to jest do- bre wspomnienie. Więc chyba byłem szczęśliwy. Zabili mnie w towarzystwie, towarzystwem była moja żona. Szliśmy sobie pustą ulicą, wieczorem; nie to, żeby jakiś parszywy zaułek, nie prowadzam żony w takie miejsca. Ot, zwyczajna boczna ulica, nawet au- tobusy nią jeździły. Biłem się dosyć mężnie, z nadprze- ciętną nawet sprawnością, bo okropnie mi zależało, ale pała do bejsbola nauczyła mnie szybko, ile znaczę. Może gdybym miał jakiś pistolet. Ale w Polsce nie wol- no mieć broni, bo będą wypadki i rozkwitnie przestęp- czość, wiadomo. Więc leżałem spokojnie pod murem, bez broni i bez przestępczości, i zdychałem, niestety dość długo, by popatrzeć, co robią mojej żonie. Gdy kopali, zwinęła się w kłębek, głupi odruch jeża bez kolców. Tłukli kijem, aż złamali jej rękę, którą się za- słaniała. Z upuszczonej torebki wypadły jakieś drobia- zgi, kosmetyki, jakieś stare skasowane bilety. I batonik Mars, a może Snickers. I coś jeszcze, ale już nie wiem. I umarłem. I Boga nie było. Lecz potem zabrano mi wszystko, nawet krótką chwil- kę tej szczęśliwej nicości. I wróciłem na przeklętą ulicę, i zostałem. Więc jestem, dzień dobry. * * * Facet z aureolą i skrzydłami wydał mi się tak nie- dorzeczny, że nawet nie było mi do śmiechu. Znaczy - anioł. Przyszedł do mnie anioł. Lecz niegłupi, chwalić jego Szefa. Spojrzał tylko, zgasił aureolę i zręcznie po- Zabity 371 zbył się skrzydeł. Schował także perukę, upieprzoną w anielskie blond loczki. Kiwnął głową. - No i tyle - powiada. - Wysoki iloraz kumacji pra- wie zawsze wyklucza skrzydłaka. Szczerze mówiąc, pió- ra są zbędne. Ale taka wizytówka, rozumiesz. Jak kufajka u budowlańca. Jarzyłem, o co mu chodzi. - Żebyś ty jeszcze, chłopie, był chociaż troszeczkę wierzący. Nic z tych rzeczy? - badał beznadziejnie. - Nic z tych rzeczy - odparłem. - Jak pokażesz mi tron Pana Boga, to pomyślę, że sfiksowałem. Ostatecznie mogę być wariat, ale nie katolik. Przepraszam. - Protestant? Grekokatolik? Żyd? Amisz, świadek Je- howy? Powiedz chociaż, gdzie ci najbliżej? - Nigdzie. Odpieprz się ode mnie. Ateista albo agno- styk, bo zawsze mi się myliło, co jest co. Nie zraził go mój ton. - Szok pośmiertny - skonstatował. - Zabili cię. - Nie, trochę tylko - powiedziałem. Usiadł na koszu na śmieci (byliśmy, byłbym zapo- mniał, na przystanku autobusowym) i wyglądał zupełnie normalnie. Jakieś dżinsy, sweter, plastikowa reklamówka z gołą babą, a może najnowszym ferrari. Nałogowiec. Palił Marlboro. - No dobra - powiedział. - Załóż, że to sen. Albo brednie pourazowe. Dostałeś w łeb, leżysz w bramie, coś ci się plącze pod kopułą. Pasuje? - Racjonalne. Jasne, pasuje. - Dobra. Z wami najgorzej. No, agnostycy - wyjaś- nił. - Ledwie taki kopnie w kalendarz, a już nie wiado- mo, co z nim zrobić. - 372 Feliks W. Kres - A co można zrobić? - To zależy. Sukinsynów puszcza się tam, gdzie ich miejsce. Nie chciałbyś tam trafić, i prawdę mówiąc, wca- le na to nie zasługujesz. - A tych... niesukinsynów? - To już sobie odpuść. Bo rozumiesz, złapałem cię za łeb, tylko że trochę za słabo - wyznał, ale bez skru- chy. - Wierzgałeś, chłopie, nie myślałem, że aż tak bę- dziesz wierzgał. Uparłeś się umrzeć po swojemu, no i prawie ci się udało. I co teraz? - zapytał retorycznie. - Co, wypadłem z maszynki? - Bystrzacha. - To znaczy, że nie pójdę tam, gdzie moje miejsce? Tam, gdzie niby nie chciałbym trafić? - To nie jest twoje miejsce. - A gdzie jest? - Mówię ci, odpuść to sobie. Nigdzie. Właściwie to nigdzie. Tacy jak ty umierają porządnie, raz na zawsze. Niebyt, chłopie. - No. Na to liczyłem. - Aż tak bardzo nie lubiłeś żyć? Źle ci było na świe- cie? - Świetnie, kurwa, mi było. No, nie licząc finału. - I co? Nie pożyłbyś jeszcze? Dajmy na to, wiecznie? - Zdaje się, że warunkiem jest wiara? Wzruszył ramionami. - Ech, w mordę - powiedział. - No, poniekąd istotnie jest warunkiem. A zwłaszcza w twoim przypadku. To się zdarza raz na tysiąc lat albo nie wiem, jakoś raz na bar- dzo rzadko. Utkwiłeś - wytłumaczył. - Przyzwoitych niewierzących puszcza się tam, gdzie chcą iść. Czar- Zabity 373 na dziura, niebyt, niepamięć. Ale czasem ktoś szarpnie takiego do siebie. Przez pomyłkę albo... Są powody. Ja w każdym razie szarpnąłem. Ale zakleszczyłeś się, chło- pie. Jak szwagier Ali Baby w drzwiach Sezamu. Jak nie wciągniesz brzucha, to cię nie przepchniemy. Ani tu, ani tam. Do Nieba albo... będziesz tu siedział. Wybieraj. Chyba trzeba będzie uwierzyć. - A mój niebyt? Znaczy czarna dziura? - Przykro mi. - Dlaczego nie mogę tam iść? - Bo jesteśmy w twojej dziurze, przykro mi. Bo wi- dzisz, złapałem cię, no i... Prawdę mówiąc, to raczej ty szarpnąłeś mnie za sobą niż odwrotnie. Jaki niebyt? Jaka niepamięć, skoro pamiętasz o szarpaniu, a pewnie i ta- bliczkę mnożenia. Czarna dziura to czarna dziura. A ty przywlokłeś do niej tyle, że już nawet moja skromna osoba nic nie zmieni. - Nie moja wina. - Pewnie, że nie twoja. Chcesz mi dać po ryju? Pro- szę bardzo - wstał i odłożył reklamówkę, wyjął z kie- szeni swetra okulary, też odłożył. - Ale twojej czarnej dziury nie ma. Podarta, przykro mi. Zabili cię, nie ży- jesz - objaśniał. - Jak mam cię wepchnąć do tej dziury? Zabić zabitego? Przecież to śmierć wtrąca cię w nieist- nienie, w twój ukochany niebyt, śmierć gasi pamięć, zmysły. Przekraczasz granicę mroku i jesteś w czarnej dziurze, no tak? - tłumaczył cierpliwie. - Ale ty prze- kroczyłeś granicę mroku i zapaliłeś światło. No dobrze, ja zapaliłem, a co miałem zrobić? Siedzieć tu po ciem- ku razem z tobą? No więc to ja wszystko spieprzyłem, lepiej ci? Nie da się po raz drugi przekroczyć granicy - 374 Feliks W. Kres mroku, bo nie da się dwa razy zabić. Nie da się zakatru- pić cholernego trupa. Idziemy do Nieba, kolega pozwo- li przodem. - Jakieś inne możliwości? - Żadnych. - Kraina Wiecznych Łowów? - spróbowałem; chyba chciałem zyskać na czasie. - Tylko w Boga chrześcijan wolno mi uwierzyć? - Tak, bo Indiance cię do siebie nie ciągnęli, tylko ja. Chłopie, przestań, bo tracę cierpliwość. Dawaj do nas, dobrze ci radzę. W Niebie nie śpiewa się psalmów, to nie jest takie nudne i koszmarne miejsce, jak żeś sobie wy- obrażał. Idziemy? - A czyściec? - Czyściec wymyślili na jakimś soborze czy synodzie, w średniowieczu albo nie wiem kiedy - zdenerwował się. - Czy Jezus informował o czyśćcu? Co, zapomniał? W Niepokalane Poczęcie też wierzysz? W regułę celi- batu, nieomylność papieża i w skrzaty? Tam jest Niebo i Stwórca, nie Kościół i hierarchowie. Ze względu na po- wagę miejsca, staramy się unikać rzeczy infantylnych. - Unikać infantylnych?... Dobra. A twoje służbowe ubranie? - Skrzydła? Tam ich nie noszę. A tak szczerze, to czy bez skrzydeł pokapowałbyś, tak z miejsca, kto ja jestem? No więc, trochę się jednak przydają. Czasem trzeba pa- sować do wyobrażeń o... A zresztą, z tobą też gadam inaczej, niż gadałbym ze Stephenem Hawkingiem. Bez urazy. - Nie ma hierarchów? - zwątpiłem (jak dla mnie, fa- cet mówił zbyt wiele i zbyt szybko). - W Niebie? - Zabity 375 - Znaczy tych... biskupów? - przyhamował. - Są jacyś. Ale w cywilu. Nie musisz pić z biskupami. Dawaj, chło- pie, do Nieba. Pomilczałem trochę, pomedytowałem. - Tylko jedno pytanie, ostatnie. - Ostatnie? - Ostatnie - przyrzekłem. - Wal, chłopie. - Czy ona tam jest? Zmartwił się. - Twoja żona? Nie. Nie ma. - A gdzie jest? - No... ateistka. Wiadomo. - Nic już nie wiadomo - powiedziałem. - Na chuj mi to twoje Niebo? - Czekaj. - Idź już. Idź, bo kopnę cię w dupę, przysięgam. Ujął nos w dwa palce i przez chwilę coś kombinował. - No dobra - powiedział wreszcie. - Czasu mamy od cholery i trochę. No dobra, przyjdę później. Nie zamierzał znikać ani frunąć. Odszedł zupełnie normalnie. Ale jeszcze przystanął i powiedział: - Chłopie, ja cię przepraszam. Zupełnie niepotrzebnie się wciąłem. - Co prawda, to prawda - skwitowałem. Była gdzieś tak jedenasta wieczorem, co znaczyło, że ostatni autobus już odjechał. Z bezsensownym skupie- niem badałem przylepiony na przystanku rozkład jazdy 376 Feliks W. Kres linii 70. Przyszło mi do głowy, żeby złapać taksówkę. Uśmiechnąłem się, bo dobre pomysły przychodzą prze- ważnie zbyt późno. Ulica była pusta. Nikt nią nie szedł, nic nie jechało. Ruszyłem powoli wzdłuż domów, wszedłem w bra- mę i usiadłem pod ścianą. W jakiś sposób wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ale jednak po pewnym czasie spróbowałem podnieść jeden ze zmiętych biletów au- tobusowych. Ile waży takie małe coś? Próbowałem, ale nie podniosłem. Pamiętam taki film „Duch", z Patric- kiem Swayze i Demi Moore. Tam też zabili faceta, ale w końcu, chociaż bezcielesny, nauczył się poruszać róż- ne przedmioty. Niestety, nie grałem w filmie i nie wierzyłem w duchy. Ale naruszono moją wiarę w rzecz fundamentalną: w to mianowicie, że po śmierci będę miał święty spokój. Nie zanosiło się. Chociaż, z drugiej strony, pomysł mojego anioła na- prawdę nie był taki zły. Może faktycznie bredziłem? Mózg potraktowany kijem bejsbolowym sprokurować może całkiem niezłe historie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Wystarczyło cierpliwie czekać, aż odłączą respirator i kroplowy. Zresztą, może nawet nie byłem w szpitalu? Pewno nie. Powolutku wyciągnąłem rękę i raz jeszcze spróbowa- łem wziąć zmięty papierek. Bardzo się starałem i bardzo drżały mi palce. Potem wstałem i wyszedłem z bramy. Ulica wciąż była pusta. Pomyślałem, że pójdę na Piotrkowską. Łódź to najbrzydsze miejsce na świecie. Urodziłem się tu, wychowałem i wiem jedno: poronione miasto. Zabity 377 Ale nastał Balcerowicz, kapitalizm, a przejawem kapi- talizmu było uczynienie głównej ulicy ulicą zupełnie ładną. Przynajmniej według moich standardów. Chod- niki i jezdnie w centrum usługowo-handlowym wyło- żono kolorową kostką. Nie w kij dmuchał; ta ulica ma parę kilometrów. Sklepy, puby, diabli wiedzą, co jeszcze, przyzwoicie można napić się piwa. Odnowione fasady kamienic. Witryny, neony, reklamy. No i zakaz ruchu kołowego. Sklepikarze wściekli się - słusznie zresz- tą - bo kazano im płacić straszne czynsze, a nikt nie chciał kupować towarów w miejscach, do których nie można dojechać. Rada w radę, zamiast obniżyć tym lu- dziom czynsze, żeby jakoś wyszli na swoje, rajcy urajco- wali, iż przywrócą ruch kołowy w centrum miasta. Pod prąd trendów w Europie. Fachowcy obliczyli, że kostka na deptaku, przeznaczona w końcu do deptania, nie do rozjeżdżania, rozleci się w przeciągu parunastu miesię- cy. Zostanie z niej taki kolorowy żwir. Mała polska pa- ranoja. Wsadzono w tę kostkę cholernie grube miliony. Moim zdaniem, warto po niej puścić dwie brygady czoł- gów. Przynajmniej będzie z wykopem. No, ja już im tej kostki nie rozdepczę. Nie poszedłem na Piotrkowską - jedyny ładny zaką- tek w brzydkim mieście. Pomyślałem, że będzie mi żal. Żal ulicy, żal siebie, może jeszcze czegoś lub kogoś. Moje miejsce było tutaj: wśród starych, śmierdzących kamienic, o które nikt nigdy nie dbał i chyba już nie zadba. Przy najbliższym skrzyżowaniu był skwerek, a właści- wie tylko trawnik z popękaną ławką, tuż przy krzakach. Dwaj mężczyźni spożywali alkohol, jak by to określi! po- licjant. Nie mężczyźni, tylko młodzieńcy, tak piętnaście, j/o reiiKS w. Kres siedemnaście lat najwyżej. A właściwie nawet nie mło- dzieńcy, tylko dwaj bandyci. Skąd wiedziałem? Ano, z au- topsji. Przysiadłszy w kucki, słuchałem, o czym gadają. Właściwie to o niczym szczególnym. Dopiero po pewnym czasie dołączył trzeci młodzie- niec, tak na oko coś dwunastoletni. Trzeba trafu, tego też poznałem. Przyniósł jeszcze dwa wina. Powitano go jak zbawiciela. - Dawaj, młody, kurwa, dawaj, dawaj... Co żeś, kurwa, konia walił po drodze? - Weź się, „Krzywy", kurwa, nie... - Waliłeś, kurwa, przyznaj się, waliłeś! Słowo daję. Tak se oni, kurwa, rozmawiali. Posłuchałem ich jeszcze troszeczkę - w końcu zapła- ciłem za to wino - i doznałem iluminacji. Bo zdałem so- bie sprawę, że takich ludzi nie ma. Nikt mi nie dał po głowie w ciemnej bramie. Nic, zupełnie nic się nie sta- ło. To nie były żadne majaki półtruposza z mózgiem na wierzchu. Leżałem na oddziale zamkniętym. Popieprzy- ło mnie, porąbało, wymyśliłem sobie, że jestem Napo- leonem, a zaraz potem wymyśliłem tych trzech, bijąc rekord całego psychiatryka. Niedźwiedź w czapce to przy tym betka. Zrozumiałem Mistrza, który nie chciał wyjść z wariatkowa, choć na zewnątrz czekała Małgo- rzata. W szpitalu jest się u siebie, w szpitalu wszystko ma sens. Było dobrze, było bezpiecznie. - Siostro! - zawołałem na próbę. - Hop, hop, panie doktorze! Odkrywałem wciąż nowe prawdy. Że nie może ist- nieć świat, w którym lwy noszą wełniane szaliki, Alek- Zabity 379 sandrów Macedońskich jest mnóstwo, a na ławkach przesiadują i piją popaprańcy, których nikt z jakichś przyczyn nie uśpił. Cieszyłem się i śmiałem, bo złożyłem układankę do kupy. Bo odkryłem, że jestem nienormalny. Schizol jes- tem, dobry wieczór państwu. Popłakałem się potem jak bóbr i już sam nie wiedzia- łem, dlaczego. Jeśli jestem wariat, to mi wolno. Jeśli jes- tem normalny - to tym bardziej. Lecz nie byłem normalny Nie, nie byłem. - Rany boskie, panie doktorze. Niech pan coś zro- bi, panie doktorze. Ja się tak cholernie męczę z sobą, przecież są jakieś środki, ja wiem. Ja już nie chcę tego wszystkiego. Nigdy w życiu tak nie płakałem. Nigdy w życiu nie męczyłem się aż tak. Chyba nie byłem w szpitalu. * * * Nauczyłem się poruszać przedmioty. To nie było nawet takie trudne. Należało odtworzyć zmysł dotyku. Uświadomić sobie fakturę i ciężar przed- miotu, czuć go właśnie świadomie - nic więcej. Wkrótce masa przestała mieć znaczenie. Nie umiałem udźwignąć więcej, niż za życia, bo nie mogłem odtworzyć takiego czynu z pamięci. Ale dać po ryju mogłem, i to bardzo. Poznałem Jacka, który przyniósł wina i tak bardzo lubił walić konia. Jacka i jego rodzinę. Trochę nawet z nimi mieszkałem. Jacek z całej siły nienawidził swoich zgredów i do domu wracał, kiedy musiał, nie prędzej. 380 Feliks W. Kres Faktycznie, nie było tam nic, co można by uznać za faj- ne. Mama Jacka, parę łat starsza ode mnie, wyglądała na moją babcię. Z tym, że babcia, chociaż w pięknym wieku, nie chodziła z podbitymi oczami. Mama Jacka, owszem, chodziła, względnie zataczała się, ze stałe obi- tą gębą. Bo pan Andrzej nic zupełnie w życiu nie osiąg- nął; co miał zresztą osiągnąć po swojej zawodówce, ze swoim IQ i ogólnie swoją całą resztą? Chwała Bogu, ciągle miał pracę, kiepsko płatną, parszywą, niecieka- wą i ciężką - ale miał. Razem z całą tą pracą był zerem, ale to kompletnym, nikt się z nim nie liczył, nad nikim nie miał nawet odrobinki władzy, a każdy normalny fa- cet troszeczkę jej musi mieć. Ba, cóż począć, gdy zaled- wie co dziesiąty ma prawdziwe znaczenie lub władzę? Cała reszta króluje nad żonami, synami i córkami, ot, taka gówno warta władza nad inwentarzem domowym: kobiety, dzieci i psy. Czy pan Andrzej wobec tego mógł nie pić? Musiał, kurde. Pił i bił (no bo władzę trzeba ja- koś konsumować). Nie za często, bo porządny był facet, i po prawdzie wszyscy mamie Jacka zazdrościli, że ta- kiego chłopa znalazła. Ma robotę, na dziwki nie chodzi, a pieniądze do domu przynosi. Że wypije, czasem w kar- ty zagra? Że przyłoży kobicie z tych nerw? Każdy, panie, wypije. A wypije, to i wyjdzie czasem z siebie. Zresztą mama Jacka („Niuńka", jak mówił pan Andrzej, cokol- wiek to miało oznaczać) piła z nim, bo przynajmniej był w domu i nie włóczył się nigdzie z kumplami. I tak so- bie żyli i pili. Lubiłem posiedzieć z nimi, zwłaszcza wieczorami. Rozwiązać krzyżówkę lubiłem, a i w telewizji czasem coś fajnego pokazali. Kiedyś nawet obejrzałem seks na Zabity 381 żywo - znaczy się, nie w telewizji - ale to akurat było strasznie przykre; nie dooglądałem do końca. - Jędrek, pogadałbyś z Jackiem - rzekła Niuńka do męża wieczorem. - Dzieciak musi wiedzieć, że ma ojca, ty wiesz, że on wcale do szkoły nie chodzi? Włóczy się po nocach, nie wiadomo gdzie, z jakimś chuligaństwem się zadaje. Tyle teraz w telewizji pokazują, jeszcze ktoś go gdzieś napadnie, albo co. On się włóczy z tymi od Rudlewskich, co to już siedzieli w poprawczaku. Sły- szysz, co do ciebie mówię? Jędrek? Zajmij się nim tro- chę. - Dobrze, Niuńka - powiedział pan Andrzej. Może zresztą powiedział coś innego. Jakie ma znacze- nie, co powiedział? Zero dodać zero to nie zawsze równa się zero. Cza- sem równa się Jacek, niestety. Albo Krzysiek, Piotrek, albo Michał. Jak to jest, gdy ma się takich starych, kiep- skie, bardzo kiepskie perspektywy i dwanaście, trzynaś- cie lat? Wiedziałem, co czuje Jacek. Też miałem takiego ojca. Ale miałem inną matkę, na szczęście. Zwykłą szarą kobietę, lecz mającą poczucie własnej godności, co zna- czyło, że nie była zerem, o nie. I nie chciała być dodat- kiem do zera, więc kopnęła mego ojca w dupę. Myślę, że ten facet leci do dziś. I naprawdę dobrze mu tak. Ale Niuńka tak nie umiała. Rozumiałem, dlaczego Jacek włóczy się po nocach ze starszymi kumplami. Przepełniony byłem zrozumie- niem. Ten chłopak miał przerąbane. Pewnej nocy poczekałem trochę dłużej pod blo- kiem, w którym mieszkał. Doczekałem się po jedenastej. 382 Feliks W. Kres I wziąłem na siebie cały trud, któremu nie podołał pan Andrzej. Na tę jedną, jedyną noc zastąpiłem Jackowi ojca. Rozebrałem sukinsyna na kawałki, obmyśliłem so- bie wcześniej najdrobniejsze szczegóły demontażu, więc wyjąłem mu z mordy oczy, jeszcze zanim połamałem obie ręce. Połamałem nogi, żeby nie uciekał i starannie zniszczyłem kolana - bo chodziły mi ciarki po plecach na samą myśl o tym, że mógłby jeszcze w życiu kuśty- kać. Wycia i ryk były takie, że nawet obojętne blokowi- sko ożyło. Czekałem cierpliwie, aż daleko rozbrzmiała syrena karetki pogotowia, jadącej w asyście policji. Do- piero wtedy, w samym środku wielkiego kręgu gapiów, rozkosznie niewidzialny, odkopnąłem na bok Niuńkę, mamę Jacka, i kawałkiem szkła uciąłem gówniarzowi fiuta. Gdybym zrobił to wcześniej, mógłby się wykrwa- wić. A nie chciałem Jacka zabijać - on mnie przecież nie zabił. Trochę tylko kopał i trzymał moją żonę, zabili nas jego koledzy. Ja po prostu chciałem, żeby Jacek jakoś się poprawił. Wierzyłem, że się poprawi, dałem mu szansę i zreso- cjalizowałem. Miałem dziwną pewność, że już nigdy nikogo nie skopie. Będzie Jacek porządnym człowie- kiem. Jakiś facet i jego żona wrócą wieczorem do domu. On nie będzie zerem i ona nim nie będzie. Posprzeczają się o coś i pogodzą. Ona weźmie książkę do wanny, a on potem umyje jej plecy. W takim świecie, gdzie ludzie wieczorem po prostu wracają do domu. Pomyślałem sobie, że dla takiej wizji warto by zreso- cjalizować wszystkich Jacków w mieście. Zabity 383 No bo tak szczerze - czy ludzie wieczorem nie mogli- by wracać do domów? * * * - Czy już? - zapytał anioł-negocjator. - Męczysz się, chłopie, w tej bramie. Wyjdź i pogadaj ze mną. - Zostaw mnie w spokoju - powiedziałem. - Mam cholernie piękne marzenie. - Ty nie żyjesz i ona nie żyje - rzekł brutalnie, ale usłyszałem, że nie czerpie z tego satysfakcji; zaplanował kurację wstrząsową, tylko tyle. - Wyłaź z tej przeklętej bramy, no już. - Mam cholernie piękne marzenie - powtórzyłem. - Wiem. Marzysz sobie, jak zabijasz przegrane dzie- ciaki. - Nie zabijam, tylko resocjalizuję. Obmyśliłem pyszny system prewencyjno-wychowawczy, dać ci konspekt? - Wyłaź z bramy. - Ja też byłem przegranym dzieciakiem. Jakoś jednak nikogo nie zabiłem. Pochyliłem się i po raz ostatni próbowałem podnieść zmięty bilet. - Zostaw ten papierek. - To nie jest żaden papierek. - A co to niby jest? - To jest... to wypadło jej z torebki, kiedy ją zabijali. To jest mojej żony, to nie jest żaden papierek. Milczał. Wstałem i wyszedłem z bramy na ulicę. - Chciałeś gadać. No to gadajmy. 384 Feliks W. Kres Powoli szliśmy wzdłuż odrapanych kamienic. Jakoś nie mógł zacząć. Nie ponaglałem, miałem sporo czasu. Dobrze mi się tak szło. - Nie możesz siedzieć w tej bramie - rzekł wreszcie. - Dlaczego nie mogę? - No, bo nie możesz. Pora na ciebie, stary. Uwierz mi, naprawdę już pora. - Dlaczego? - Bo wszystko ma swój początek i koniec. Nie pytaj bez przerwy „dlaczego". - Ale... właściwie dlaczego? - zapytałem, wcale nie złośliwie. - Dlaczego miałbym nie pytać? - Bo i tak nie będzie odpowiedzi. Co chcesz tutaj od- kryć? Jesteś ciekaw, dlaczego świat jest okrutny? Chciał- byś wiedzieć, po co to wszystko i do czego zmierza? Szukasz celu i sensu życia? - pokpiwał; nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś tak smutno pokpiwał. Ten facet to nie był zły człowiek. Wszystko jedno, jak się ubierał. - Odpuść sobie - powiedział. - Jesteś masochistą? Po co siedzisz w tej bramie? Zakończ to, co powinno za- kończyć się już dawno. - Jak dawno? - Bardzo dawno. Tutaj czasu nie liczy się w godzinach, przesiedziałeś w tej bramie więcej, niż przeżyłeś. - Trzydzieści lat? - Tutaj czasu nie liczy się w godzinach - powtórzył. - Ale chcesz jakiegoś porównania, o to chodzi? - Tak. Minęło trzydzieści parę lat? - Więcej. O wiele więcej. - Zostaję. Nigdzie stąd nie idę. Będę jak cholerny wy- rzut sumienia. Strajk okupacyjny. „Solidarność", Lech - Zabity 385 Wałęsa i styropian, kapujesz? Rozwalę ten wraży system. „Dał nam przykład Bonaparte, jak bić w tarabany". - „Jak zwyciężać mamy". Przestań robić z siebie idiotę. I przestań pieprzyć, co będziesz rozwalał, jaki system? - Nie wiem. To, co tutaj macie. - Co ty, psiakrew, naprawdę jaja sobie robisz? - wiel- kie nieba, wreszcie go wkurzyłem. - Weź, człowieku, puknij się w ten łeb! Bo za słabo stukali tą pałą. Obra- żony, patrzcie, wykorkował i obrażony! Nikt nigdy nie umarł, tylko on! Myślałeś, że będziesz tam żył wiecznie? Wiecznie, to dopiero możesz teraz, wystarczy, że zabie- rzesz się ze mną. Ale dobra, siedź tu sobie, w gruncie rzeczy, to się da załatwić. Już nie takie rzeczy załatwiano. Pan szanowny życzy sobie, by specjalnie dla niego stwo- rzyć czyściec? - rozłożył ręce. - A dlaczego nie? W po- rządku, chłopie, zostajesz. Poklepał mnie po plecach i poszedł. Słowo daję, facet z charakterem. Było mi i łyso, i przykro. * * * W całej Łodzi byłem tylko ja. Czas zatrzymał się o jedenastej wieczorem. Na ulicach stały jakieś samo- chody, ale puste, jakby właściciele z nich wyparowali. Pusty tramwaj z czerwoną tablicą „do zajezdni". Puste taksówki na postoju; puste nocne sklepy - bez pijaków i bez ekspedientek; puste nocne kluby - bez gości i bez personelu. Puste szpitale, puste mieszkania, nawet pu- sta izba wytrzeźwień. Całe miasto dla mnie, tylko dla mnie. 386 Feliks W. Kres Wabiły mnie puste kościoły. Kiedy byłem mały, chodziłem na religię. Jakoś do- piero później Pan Bóg wywietrzał mi z głowy. Chcia- łem widzieć w nim potężną, wspaniałą siłę lub istotę, jakiś byt nieogarniony, nieskończenie tajemniczy - za- miast tego serwowano mi dziwaczny i nieśmieszny cyrk w świątyniach. Skrzyżowanie jarmarku z balem przebie- rańców. I Bóg, niby, miał być na miarę tej szopki? Kata- strofa. Były tam śmierdzące dymy, wypuszczane przez cudacznie przyodzianych facetów, nieprawdopodobne chóralne ryki, wydawane przez ludzi niemających głosu ani słuchu, kicz, tandeta... ech, wszystko. Tylko Boga nie mogłem tam znaleźć. Nie było Go w tym tłumie, klepią- cym wyuczone formułki, nie było Go w blaszanej pusz- ce tabernakulum - słowo daję, że nie siedział w tym kielichu, przykrytym błyszczącą pokrywką. Zdziwiłbym się, gdyby tam siedział. Lecz wspomnienie dawnego wyobrażenia o Nim zna- lazłem w pustym, cichym, zimnym kościele Św. Anny. Nie widziałem Go, lecz On tam był. Zresztą był w całym mieście, pustym mieście, które mi dano. Może tylko po to, bym odnalazł Boga? W końcu zbudowano dla mnie jednoosobowy czyściec, tak czy nie? Czułem Boga i nie wierzyłem w Boga, zresztą tak, jak za życia. Schizofreniczne rozdwojenie... a może zresztą wcale nie schizofreniczne. Wyszedłem z kościoła i wróciłem do swojej bramy. Ładny kawałek drogi. Ale zawsze lubiłem spacery. Ona też je lubiła. Spacery. Lubiliśmy chodzić razem i gadać. Zabity 387 Co i rusz wcinały mi się w film pojedyncze kadry - z jakiejś sali operacyjnej. Co to miało być, do cholery? Aseptyczna biel; seledynek jednorazowych fartuchów i masek chirurgicznych; jakaś zajebista lampa... Gotów byłem modlić się o normalną, tak cholernie normalną śmierć na stole operacyjnym. Żeby wreszcie był koniec i mój niebyt, czarna dziura, niepamięć. Śmiechu warte... Chciałem modlić się do Boga, żeby Go nie było. Nigdy dotąd nie byłem zabity. A może - może to właś- nie tak wyglądało? Ani Boga, ani nicości, tylko jakieś puste miasta, porzucone samochody i mieszkania... Jasny gwint, jak ja chciałem wykitować pod ręką chi- I rurga. Żeby wreszcie zgasło to cholerne światło, żeby już nie mieszały się filmy. Męczyłem się jak potępieniec. Jak ktoś, kto nigdy już nie wróci do domu. Więc wróciłem do swojej bramy. Wróciłem, bo ktoś na mnie czekał. Nawet gdy nikogo tam nie było. * * * ( Pomruk samochodowego silnika wywabił mnie na ze- wnątrz. Znałem każdą popękaną płytę chodnika przed swoją kamienicą. - Świetnie pan wygląda - powiedziałem. - Słowo daję, pracownik nie kłamał. Rzeczywiście nie jesteście infantylni. Volvo (ale nie najnowszy model, tylko ten troszeczkę wcześniejszy) utrzymane było bardzo przyzwoicie. Lecz 388 Feliks W. Kres bez fanatyzmu - na drzwiach od strony kierowcy wid- niała niewielka rysa i przydałyby się nowe opony. Właś- ciciel samochodu - szpakowaty, z bródką, taki trochę Sean Connery - nosił niezły garnitur, ale (na moje oko) jednak nie szyty na miarę. Kupiony w dobrym, drogim sklepie, to wszystko. Może tylko cygaro było nieco eks- trawaganckie - jakoś nigdy nie myślałem, że Bóg może lubić cygara. Ale niby dlaczego nie? Czy mógł umrzeć od tego na raka? Szkodzenie sobie jest grzechem - ale co mogło zaszkodzić Jemu? Był starszy, więc nie pchałem się z łapą - poczekałem na gest z jego strony. Normalny, męski uścisk dłoni, żad- na tam zwiotczała kiść, ale też nie imadło. Przedstawi- łem się, choć czułem, że to niepoważne. - To nawyk, przepraszam - powiedziałem. - Ja prze- cież wiem, że pan wie... że pan zna moje nazwisko. - Skąd ten szacunek? - zapytał. - Dla osoby niewie- rzącej jestem chyba niczym i nikim? Tyle wart, co zmur- szały święty baobab dzikusów? - Nieprawda - powiedziałem. - A tak swoją drogą, gdyby przyszedł do mnie ten baobab... to też bym go nie obraził. Uśmiechnął się lekko. Ja też. - Chcesz tu siedzieć bez końca? - zapytał po chwili, już poważnie. Zaraz potrząsnął głową. - Wiem, już cię o to pytano. Pomilczeliśmy przez chwilę. - I nie uwierzysz we mnie? Za żadne skarby świata? - A dostanę jakieś skarby świata? Bo jak dotąd, to obiecywano mi tylko pokój w pańskim hotelu - powie- Zabity 389 działem. - To ja wolę trzymać się wersji, że dostałem pałą po głowie i majaczę w gorączce. Albo że oszalałem, no trudno. - Czy to logiczne? - zapytał. - Chcesz koniecznie być racjonalistą, a prowadzisz dyskusję z majakiem? A na- wet jesteś wobec niego uprzejmy. - Niech się pan nie gniewa - powiedziałem - ale to głupie pytanie, prawda? Bo od kogo chce pan niby wy- egzekwować ten racjonalizm? Od faceta, który bredzi w gorączce na sali operacyjnej? Wolno mi wszystko. Co- kolwiek. - Jak cię przekonać? Siedzisz w pustym mieście, w ciemnej bramie. Chcę cię zabrać do siebie. Nie do żad- nego hotelu. Do domu. - Chciałem wrócić do domu. Wracaliśmy do domu. A teraz mój dom jest tutaj - powiedziałem. - Co z tymi skarbami świata? - To takie powiedzenie, nic więcej. Mogę ci dać wiele, ale dopiero wtedy, gdy mi zaufasz. Natomiast nie mogę odwrotnie. Nie mogę kupować twojej wiary i twojego zaufania. Nazywamy to wiarą dlatego, że musi obyć się bez dowodów. - Niech pan już idzie - powiedziałem. - Szkoda pań- skiego czasu. I mojego też. - Co chcesz robić z tym czasem? - To mój czas. Dostałem go wbrew swojej woli, albo może raczej mimo woli, bo nie zapytano, chcę czy nie. Chce mi pan go odebrać? Przecież o nic innego nie proszę. Pokiwał głową. - Zawsze możesz przyjść do mnie. Ucieszę się. I nie będę miał żadnej złośliwej satysfakcji, że cię „wziąłem 390 Feliks W. Kres na przetrzymanie". Przyjdź do mnie, kiedy uznasz, że już nic cię tutaj nie trzyma. - Kiedy tutaj... kiedy tutaj już zawsze będzie to, co mnie trzyma - powiedziałem i taka była prawda. - A pan przecież nie może „kupować" mojej wiary. Żeby odejść, musiałbym najpierw coś stąd zabrać. I pan wie, o co mi chodzi. Nie za bardzo mogłem mówić dalej, więc wszedłem do swojej bramy. Trochę wstyd, rozkleić się na amen. Nawet przed Panem Bogiem. - A jednak będę czekał - powiedział za mną i wydało mi się, że też jest trochę... bo ja wiem, wzruszony. I bezradny. Bóg i człowiek - obaj bezradni. Jeden nie umiał uwie- rzyć bez dowodów; drugi nie mógł dać dowodów bez wiary. Nie słyszałem pomruku silnika, lecz wiedziałem, że On już odjechał. Na co liczyłem? Że zabierze mnie siłą? Widziałem kiedyś reportaż o klasztorze i zakonni- kach. W starej zakonnej kaplicy kolana mnichów wyżło- biły wgłębienia w kamiennej posadzce. Usiadłem w swojej bramie pod ścianą, tam gdzie za- wsze. Miałem swoje małe wgłębienie, gdzie wygodnie można było oprzeć głowę. Była szczelina w tynku, głę- boka i nierówna, dająca zajęcie palcom - mogłem sku- bać starą zaprawę. Pomyślałem o Bogu - że może jednak... nim odjechał swoim volvo... znalazł sposób, by spełnić prośbę... Tylko jedną, nie wypowiedzianą nawet prośbę człowieka, któ- remu zabrał życie, a potem nieistnienie. Zabity 391 Pochyliłem się, ale bez wiary. Wyciągnąłem rękę - i raz jeszcze spróbowałem wziąć malutki, pognieciony papierek. Feliks W. Kres Łódź, maj -czerwiec 1998 Miód dla Emiry P lama światła kurczyła się powoli, mrok następował zewsząd, pochłaniając leżących w krąg, okrytych pelerynami ludzi. Twarde kulbaki służyły im za poduszki, w zasięgu dłoni zaś leżał oręż: czasem miecz, zwykle łuk i strzały. Ognisko dogasało, różowiejąc. Z mroku doleciał tupot spętanych koni i ciche parsk- nięcie. Zaraz potem ozwał się szakal... Potem znowu ci- sza. Płomień podskoczył raz jeszcze, ogarniając niestra- wiony dotąd patyczek. Błysk światła wyłonił z ciemności twarz brodatego, śpiącego blisko ognia mężczyzny. Mężczyzna śnił. „Czekałeś..." „Zawsze czekam. Zawsze i zawsze". „Jestem twoim przekleństwem" - powiedziała smutno. „Nie. Wyrzutem sumienia". Wyszła z mroku, a wtedy przytulił ją mocno i delikat- nie zarazem. JV4 heliks W. Kres „Zawsze i zawsze..." Mrok ukrył łzę, płynącą po twarzy śpiącego. * * * Biegł zdyszany. Wpadł w krzaki i omal nie zderzył się z drzewem. Litościwy księżyc wyszedł zza chmury, ata- kując listowie sztychami światła. Chłopak rozejrzał się - trafił w złe miejsce. - O, na wszystkie wiatry! - powiedział rozeźlony. Wysapał się, wylazł z krzaków. To nie był ten zagajnik. Niepotrzebnie leciał jak głupi, należało najpierw pomy- śleć... Zaczął to robić teraz - ale szło opornie. „Tam" - rzekł sobie. - „Albo tam". Szedł szybko, ale już nie pędził. Wciąż jeszcze rzęzi- ło mu w płucach. Księżyc cierpliwie oświetlał rozległą równinę i rozsiane na niej obficie większe i mniejsze kępy drzew. Któraś z nich była jego kępą. Tą właści- wą. Teraz przypomniał sobie, że stała samotnie. A więc - to ta... Tylko czy na pewno? Światło księżyca było bar- dzo zwodnicze. Sforsował ścianę krzaków. Malutka polanka powitała go znajomym kształtem. - Emira! - zawołał. - Ouua... - powiedziała leniwie. - Przyjacielem ciszy to ty nigdy nie będziesz... - Gdzie jesteś? - zapytał ze śmiechem. - Tutaj... ale zdaje się, że mogłabym i o milę... Pokazała się bezszelestnie jak zawsze, sennie, z kokie- terią, na jaką nie stać żadnej kobiety. Miód dla Emiry 395 - Nie jestem kotem, moja droga - przypomniał po raz setny, udając wyniosłość. Powędrował do torby z zapa- sami, wyjął chleb i ser. - Ale ja jestem kocicą - szepnęła złośliwie. - Obudzi- łam się, bo to było jak szarża stada wołów... Księżyc znowu skrył się za chmurą, a gdy wyszedł, Emira była tam, gdzie najmniej się spodziewał. Uwiel- biała takie zabawy. Pokręcił głową i z wysiłkiem przełknął suchy ser. - Wiesz, że jestem przy tobie głuchy i ślepy - powie- dział. - Ile jeszcze razy mam to przyznać? Położyła się na boku, a właściwie przewróciła ospa- le... Wyciągnęła łapy, wysuwając pazury - lśniące jak ze szkła. Było w tym ruchu coś bezwstydnie lubieżne- go- - Lubię, gdy tak mówisz - stwierdziła swym niskim, troszkę ochrypłym po kociemu głosem. - Jesteś taki wielki i taki silny... Kocham wiedzieć, że potrafię coś, czego ty nie potrafisz. - Ani wielki, ani silny - mruknął z pełnymi ustami. Ale połechtała go mile. Zawsze miała coś w rewanżu. - Co tam słychać na zwiadach? - zagadnęła z leciut- ką ironią. Pokiwał głową. Upierał się, że tym razem on pójdzie. Chciał pokazać, że nie tylko kot potrafi. - Miałem rację - oświadczył. - Nocują nad potokiem. Czekała. - No i...? ! - Co „no i"? - No i co podsłuchałeś? Rozejrzał się za czymś, by w nią rzucić. 396 Feliks W. Kres - Szyszka leży obok - podpowiedziała życzliwie. - Nic nie usłyszałeś? - Jak, na Szerń, miałem podsłuchiwać, kiedy było ich tylu? Wszędzie się kręcili, to przy wozach, to znowu przy koniach... Mają psy! - Jak są psy, trzeba podchodzić pod wiatr... Uniósł oczy ku niebu, a zaraz potem ręce, w których trzymał chleb i ser. - O, Szerni... Ty rządzisz tym światem, popatrz na mnie i oceń, czy psy można podejść pod wiatr! Jej śmiech doleciał z wiatrem, nie pod wiatr. Cisnął se- rem, ale oczywiście nie trafił. Koci śmiech rzadko jest przyjemny dla ucha, przywykł jednak i nie brzmienie śmiechu go złościło. - Więc dobrze! Pokpiłem! Nic nie usłyszałem, jestem ostatna łamaga! Tylko ty umiesz chodzić na zwiady, księżniczko! - Nie rycz - wykrztusiła, wciąż się śmiejąc. - Jestem tu, tuż obok, nie w Dartanie... Wysapał się, potem podniósł ser. Dmuchnął, ale i tak w zębach zazgrzytał mu piasek. - Co właściwie chciałaś, żebym przyniósł? Najgrub- szego kupca razem z wozem? Co tam było do podsłu- chiwania? - Nic. Ale można było to zrobić, tak przy okazji. Może byśmy wiedzieli, co wiozą i dokąd zmierzają. - A do czego nam to potrzebne? - Ouua... Do niczego. Tyle tylko, że jak znowu wiozą wełnę, to sam sobie podążaj ich śladem. Miała rację. Raz i drugi szli za karawaną, by przekonać się wreszcie, że wozy pełne są grombelardzkich pledów Miód dla Emiry 397 i wełnianych ubiorów. Ukradł sobie koszulę... Szkoda było fatygi. Ile pledów mógł unieść i sprzedać? - Nie obrażaj się - rzekł po chwili. - Wiem, masz ra- cję... Spochmurniały legł na boku, podpierając się łokciem. Wstała i podeszła tak blisko, że musnęły go jedwabne sznureczki zwisające z delikatnej, też jedwabnej, ple- cionki na szyi. - Aktar - powiedziała - głowa do góry. Chcesz? Jak będziemy w mieście, to znowu poszukam ci dziewczy- ny... - wsadziła mu szpilę, aż syknął. - Oo, ja cię dzisiaj uduszę - zazgrzytał. Połaskotała go futrem. Parsknął śmiechem. - Ty kocia jędzo... Dobrze, więcej nie pójdę na zwiady. - Mmm? - Obiecuję. Zamruczała mu do ucha. W odpowiedzi podrapał ją w kark. * * * Obudziła go późnym rankiem, bardzo zła. - To wariacka pora. Czemu wy musicie mieć jasno? W dzień się śpi! Zobacz, przyjacielu, jaki skwar! Przetarł oczy. Dzień był piękny. Istotnie miało się na upał. - Nie jestem kotem - ziewnął i przeciągnął się. - No niestety! Ale ja jestem kocicą i nie wiem, czemu związałam się z kimś, kto w nocy jest ślepy jak kret, za to w dzień, gdy największe upały... - Oj, nie męcz już! Głodna? Czy złe sny? - 398 Feliks W. Kres Przekrzywiła głowę i spojrzała w górę. Sznureczki za- tańczyły na jej szyi. Zawsze kiedy zadzierała głowę, by spojrzeć mu w oczy, widział okrągłą białą plamkę na brodzie, jedyny obcy akcent w ciemnoszarej całości. Oblizała się wolno. Nie cierpiał tego. - Jestem obrażona - położyła się tyłem. - Proszę bardzo, księżniczko. Przetoczyła się na grzbiecie z boku na bok. - Jesteś wulgarna - rzekł dobitnie. - Te twoje gesty są nie do zniesienia! Pokazała mu, że ma się odwalić. - Tak? Wspaniale... Zjadł niespiesznie. Wziął torbę, wyjął kubek owiązany szmatką, zerwał ją i zanurzył w kubku palec. - Nie - powiedziała ze wściekłością. - Mówiłeś, że ku- bek jest pusty! - Skłamałem. Uwielbiała słodycze. Prawie tak jak jedwabne sznu- reczki. Nie czekał, aż poczuje jej pazury na głowie. Szybko wylał czerwony miód na dłoń. Pochłonęła go, a potem zmrużyła oczy. - Ouua... - oblizała się tym razem zalotnie. - Gdybyś był rudym kocurem, urodziłabym ci kotka. Przecięła w poprzek polanę, śmigając płaskimi łukami. - Hej! - zawołał. - Emira! Machnął ręką. Wiedział, że się nie pogubią. Usiadł na ziemi. Starym armektańskim zwyczajem wyrzekł swoje imię i powiedział niebu, że jest pięk- ne. Takie było. Inne niż w Grombelardzie, gdzie wiecz- nie zachmurzone, wisiało nisko niczym czarny, ponury Miód dla Emiry 399 strop jaskini. Inne nawet niż w pogodnym Dartanie. Niebo Armektu nie miało sobie równych, przyznawali to wszyscy, którzy widzieli inne nieba. Uniósł głowę. Miał młodą twarz, choć nie tak młodą, jak zdawało się w świetle księżyca. - Piękne jesteś - powtórzył z zachwytem i nie dlatego, że tak kazała tradycja. Tego nieba i tych równin, szerokich i bezkresnych jak morze, nie pozwoliłby sobie odebrać za całe złoto świata. - Aktar! - wrzasnęła gdzieś zza drzew. Wziął łuk i zarzucił torbę na ramię. ! - Idę, przyjaciółko ciszy - mruknął z przekąsem. * * * Wozy odcisnęły w ziemi głębokie koleiny. Popatrzyli na siebie i po raz kolejny przystanęli. - To Grombelardczycy - powiedziała zrezygnowa- na. - I na pewno wiozą wełnę. Mówię ci. Westchnął. Istotnie. Armektańska równina była dla kup- ca z Grombelardu niczym pusta księga. Po zjechaniu z traktów łączących wielkie miasta, karawany zbacza- I ły z obranych kierunków. Północ zdawała im się mylić z zachodem, a południe ze wschodem. Ślad wił się ni- czym żmija - tak to Grombelardczycy „skracali" sobie drogę do mniejszych miast i miasteczek. - Sama wełna? - rzekł z powątpiewaniem. - Praw- da, że najczęściej handlują właśnie wełną, ale w wielkich miastach. A ci tutaj jadą do małych na południu. 400 Feliks W. Kres - To mnie nieś - powiedziała. - Ja dalej nie idę. - O, księżniczko - oburzył się. - Będę miał co nosić, jak ściągniemy towar z tych wozów. I dobrze się nadźwi- gam! - Tak, a potem sprzedasz za cztery sztuki srebra albo mniej. Znam to. Dalej nie idę. - Kupię ci trochę jedwabiu. - Sama sobie kupię! Co to, utrzymujesz mnie?! - O, na Szerń - powiedział. - Dobrze, chodź. Wskoczyła mu na ramię. Nie, nie, wcale nie była taka lekka... Po dwóch milach ramię zaczynało boleć. A i tak dziękował wszystkim mocom, że nie należała do grom- belardzkich gadba, wielkich prawie jak ryś. Spotkał ją pół roku po tym, jak wyruszył na swoją włóczęgę. W portowej Kanazie kotów było mnóstwo, ale na targu tylko ona jedna leżała na krawędzi koła kupiec- kiego wozu, ze zwieszonymi łapami, patrząc wokół ni- czym stworzycielka całego bałaganu. Stał przez chwilę, patrząc... gapiąc się właściwie. Koty nie były mu obce, jednak nie znał ich na tyle, by rozumieć wszystkie miny. Jej minę jednak zrozumiał: wyrażała bezgraniczne znu- dzenie. „Nie, nie można mnie kupić" - powiedziała wtedy cierpiętniczo. - „Chyba tylko na futro. Ten gruby wieprz sprzedaje obok. Ozdóbki". Aktar uniósł głowę i ujrzał „grubego wieprza"... Po- chwyciła spojrzenie i skoczyła. Kupiec najwyraźniej nie zgadzał się na swe miano; wyrżnął wielką łapą w koło wozu, gdzie już nikogo nie było, po czym stęknął z bólu i wściekłości. Aktar i kocica pospiesznie zanurzyli się w tłumie, ścigani gniewnymi krzykami. Miód dla Emiry 401 - Wyrzucił mnie, widziałeś - stwierdziła. - Teraz sam sobie będzie pilnował towaru. A wiesz co? Okradnijmy go w nocy! Ma takie tasiemki z jedwabiu, bardzo dro- gie. Od tamtej chwili minęło kilka lat. Przemierzyli razem cały Armekt, od Riny na północy do samego Tarwelaru na południu. Odwiedzili Donar i Rapę, Kirlan i Sar Soa. Teraz szli do Bany. „Znowu port" - narzekała. - „Wiesz, że gdy widzę tyle wody, chce mi się płakać. Jeszcze żeby była słodka. Ale słona. Na co komu taka woda? No powiedz". Raz tylko przeprawili się promem przez rzekę. Naj- pierw śmiał się z jej miny - lecz ze strachu obrzygała mu koszulę, wtedy przestał. „NIGDY;" - powiedziała potem. - „Choćby most był o sto mil - to do mostu!" Gdy chciał jej dokuczyć, obiecywał, że kiedyś zaniesie ją na okręt. * * * - Nocują w tej ruderze - powiedziała. - Co to za dom? - Nie wiem. Opuszczony. Rozwalony dach, reszt- ki płotu, stare koryto i studnia. Jeszcze jakiś chlew czy obora. Taka szopa. - Dowiedziałaś się, co mają? - Tak, wełnę... - O, do... - ... i kusze. - Kusze? - 402 Feliks W. Kres - Dobrze słyszysz: grombelardzkie kusze. Jeśli ukrad- niemy ze dwie, można będzie sprzedać je w Banie. Albo gdzieś po drodze. - Droga broń! - rzekł z radością. - Na wszystkie wia- try, obłowimy się dzisiaj, Emira! Co tam dwie? Pięć też udźwignę! - Aż do Bany? - Aż do Bany. Wiesz, ile kosztuje nowa kusza? I to jaka kusza: grombelardzka! To już nie jest srebro, Emira, to jest złoto. Po drodze nikt nie kupi, nie ma mowy, ale w Banie? To port i wielkie targowisko, pierwszy kupiec weźmie wszystkie pięć! - Za pół ceny. - Ale za to od ręki. Zresztą, co tam... Sam stanę i... - Dobrze, Aktar, przecież to nie ja będę je niosła. Ale może najpierw ukradnij chociaż jedną. Opanował się. - Rzeczywiście, masz rację. Popatrzyła w rozgwieżdżone niebo. - Za jasna ta noc - zawyrokowała. - I do tego pełnia... - Nie, Emira - powiedział. - Nie jestem kotem. Muszę mieć światło. - Aż tyle? Wzruszył ramionami. - Hej, zuchwalcze - zamruczała. - A psy? - O, na Szerń, zapomniałem - sposępniał. - Ale, Emi- ra, to tym bardziej. One zwęszą mnie nawet po ciemku, tyle tylko, że nie będę widział, gdzie są. Ta noc jest do- bra, Emira. - Ale krótka. Jeśli to ma być dzisiaj, to idź spać. Obu- dzę cię. - Miód dla Emiry 403 Położył się posłusznie. Jednak po jakimś czasie uniósł głowę. - Obudzisz mnie na pewno? - Ech, co za dureń! - wściekła się w ciemności. - Nie, nie obudzę. Czemu los zesłał mi dziecko?! Jeśli nie mógł mojego rudzielca, to może chociaż mężczyznę? ł - O, Emira - poczuł się dotknięty. Odwrócił się do niej plecami. Po chwili przyszła namruczeć mu do ucha, że go lubi. * * * - Jeden nie śpi - powiedziała mu w sam nos. - Tam, przy ścianie. Dostrzegł w mroku otuloną pledem postać. - A psy? - Jak zabite. I daleko, przy koniach. Nie poczują cię. - A jak usłyszą? - Nie, bo psy są głuche - powiedziała z przekona- niem. - Prawie tak jak wy. Bezszelestnie - jak sądził - pełzł od wozu do wozu, kryjąc się w ich cieniu. Znowu wysunęła się naprzód i wróciła zaraz, pomrukując radośnie. Wydało mu się, że to mruczenie słyszy cały świat. Syknął gniewnie. - Dobrze - powiedziała, siadając. - To... ja dalej nie idę. Zrobił taką minę, że wstała. - Idę! - zapewniła. Znowu prawie wetknęła mu nos w oko. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że ten przy ścianie też śpi. Dotarli pod kolejny, czwarty w szeregu wóz. 404 Feliks W. Kres - Który to? Ten? - Następny. Przesunął się dalej. Teraz stała przed nim najtrudniejsza część zadania: należało wleźć na wóz i pozdejmować zeń kusze. We- dług słów kocicy, nie były głęboko schowane, ale pośród rupieci łatwo mógł narobić hałasu. Wskoczyła na ciężki pojazd i natychmiast zlazła z po- wrotem. - Idź z drugiej strony... - tchnęła. - Z tej ktoś śpi! Na wozie! Tego tylko brakowało. Od drugiej strony! Wystawiał się akurat przed oczy wartownika. Emira wprawdzie twierdziła, że i ten strażnik zasnął. Ale mógł się obudzić. Podobnie jak kupiec na wozie. Nie obudził się. Aktar wszedł na wóz. Wóz zaskrzy- piał. W jego głębi było ciemno jak w norze. Aktar nasłu- chiwał. Potem skinął głową, że gotów. - Prawa ręka daleko... daleko... - mówiła mu do ucha. - Dobrze, oprzyj. Kolana przesuń śmiało. No, teraz sięgaj, prosto przed siebie... Uważaj, to ciężkie, są powią- zane po dwie... Wkrótce cztery kusze leżały na trawie. - Wystarczy - zarządziła. - Jeszcze korby. Znów nim kierowała. I udało się! Oddalili się ostrożnie, ale już daleko śmielej, niż przy- szli. Aktar pod każdą pachą niósł dwie kusze, na szyi za- wieszony miał sznur, którym związał korby. Zaklekotały raz i drugi, ale niegłośno. Szli do miejsca, gdzie zostały łuk i torba. Było dale- ko, ale bez przesady. Wątpliwe, by kupcy rano zauważyli Miód dla Emiry 405 stratę. Zresztą, gdyby nawet - to czego mieli szukać? Wiatru w polu? Była niezadowolona. - I to już? - zapytała z wielkim rozczarowaniem. - A czego byś jeszcze chciała? - wysapał, biegnąc nie- zgrabnym truchtem; kusze były ciężkie jak zmora. - A figiel? Przystanął, żeby odpocząć. - Figiel?... I kto tu jest dzieckiem, Emiro? - Jest tam coś, co bym chciała - oznajmiła. - Pewnie bela jedwabiu - uśmiechnął się trująco. - Głupi jesteś. Idę. - A idź sobie. Znajdziesz mnie pod dębem, królowo nocnych zwiadów. - Znajdę cię, gdziekolwiek będziesz, królu wszystkich kuszników! Nie wierzysz? To mi się schowaj. Kupcy odjechali. Zwalił kusze na ziemię przy studni, prostując sztywne plecy. Chciało mu się pić, ale studnia była wyschnięta. - Emira! - wrzasnął. - Tym razem miarka się prze- brała! Zajrzał do koryta. Pełne było piasku. Kopnął je i rozejrzał się dokoła. Znalazł ją w szopie, gdzie uciekła przed psami. Cztery ściany, nic więcej. Stąd już nie było wyjścia. Upadł na kolana, zaciskając dłoń na leżącym obok woreczku. - Emira - powiedział bezradnie. 406 Feliks W. Kres Lecz nie odpowiedziała. - Za co? - zapytał, łkając. - Za co ci to zrobili? Płakał z głębi serca, gładząc szarą główkę, przekrzy- wioną jak wtedy, gdy patrzyła na niego na polanie. Z wo- reczka wysypały się brązowe, pomarszczone paciorki. - Powiedz... za co... malutka.... Schował mokrą twarz w dłoniach. - Za rodzynki?... * * * Dotknął opuszkami białej plamki na brodzie. „Zawsze... i zawsze, malutka księżniczko" - rzekł przez łzy. Pieścił ją po karku. Wstawał świt. Zbrojni ludzie siodłali wierzchowce, by pójść śladem następnych karawan. Barczysty brodaty mężczyzna spojrzał tam, gdzie obok kupieckich wozów z konarów niskiego drzewa zwisało kilka sztywnych, ko- łysanych wiatrem ciał. Potem sięgnął do juków, upycha- jąc głębiej kubek, owinięty grubą lnianą szmatką. Leśny miód dla Emiry. Feliks W. Kres Łódź, październik 1991 Różowa sukienka* W idywano ją często na rynku. Ubrana w ró- żową, zwiewną sukienkę, niespiesznie mijała budy i stragany - wyprostowana, zapatrzona gdzieś w dal, z nieco smutnym, zawsze takim samym uśmiechem. Nosiła kosz wypełniony dużymi i mały- mi kłębkami czarnej wełny. Nigdy się z niej nie śmia- no; schodzono z drogi z pewnym zakłopotaniem, a ona dalej szła prosto, nie dostrzegając niczego oprócz tej za- gadkowej dali, która chyba uśmiechała się do niej takim samym smutnym uśmiechem. Nigdy nikt nie słyszał jej głosu. Czy umiała mówić? Czy słyszała? * Jest to nigdzie dotąd niepublikowana miniaturka, którą tutaj po- kazuję... z przekory. W kilku felietonach przestrzegałem przed for- mułą short story - co nie znaczy, że nigdy niczego podobnego nie spłodziłem. Łatwo zgadnąć, czyim tekstem i jaką piosenką zainspi- rowany był autor, pisząc to opowiadanko; nieprawdaż? - przyp. FWK. 408 Feliks W. Kres Raz upadła na rynku, poślizgnąwszy się na zgniłej marchwi. Czarne kłębki wyskoczyły z kosza i pobiegły pod stargany, między nogi ludzi i koni. Nikt nie pomógł jej wstać, choć wszyscy uważali, że trzeba. Ale nikt nie wiedział, jak się pomaga wariatce. Wstała sama i poszła - z pustym koszem, z opuszczo- ną głową. Bez uśmiechu. Potem znowu uśmiechała się smutno. Raz zgaszono ten uśmiech przemocą. Była ładna i pi- jacy zgwałcili ją kiedyś. Smutek uśmiechu wymieszał się z bólem i żalem. Tylko dal go odwzajemniała. Nikt już nigdy nie zrobił jej krzywdy. A pewnego dnia mały chłopiec dał wariatce szmacianego misia bez oka. Chłopiec uciekł; wariatka trzymała misia za łapę, pa- trząc w dal. Potem poszła, a ci, co byli blisko, widzieli, że wariatka płacze. Miś jeździł w koszyku z kłębkami i po jakimś czasie dojrzano, że ma nowe oko z czarnej wełny. Drugie było z guzika. Któregoś dnia wypadł z kosza. Ci, co to widzieli, pod- nieśli go, ale nikt nie wiedział, jak zwrócić misia wa- riatce. Położono go z powrotem na bruku. Leżał do wieczora, a rano w tym miejscu były dwa kłębki czarnej wełny. Nikt ich nie wziął. Miś znów jeździł w koszyku. Jesienią zapalił się dom, w którym mieszkała. Wszyscy uciekli, tylko ona siedziała bez ruchu przy oknie, patrząc w dal. Widzieli ją ludzie z kamienicy naprzeciwko, wszys- cy krzyczeli i chcieli uratować, ale nikt nie wiedział, jak ratować wariatkę. Różowa sukienka 409 Gdy zapłonął jej pokój, zobaczyli, jak wstaje, wyciąga- jąc ręce do ognia. Lecz nie było tam ciepła, tylko strasz- ny żar i smutny uśmiech zgasł po raz ostatni. Płomienie pochwyciły jej włosy i sukienkę; kłęby dymu buchały przez okno i w ogólnym krzyku nikt nie słyszał krzyku wariatki. Po pożarze znaleziono jej ciało, czarne i dymiące; sku- lone, zakrywało przed żarem kłąb zwęglonych szmat, od których odpadł nadtopiony krążek guzika. Potem ponoć ktoś ją widział na rynku, jak szła pośród deszczu, a w koszyku wśród kłębków tliły się stare gał- gany. Feliks W. Kres Spis treści Od autora 9 część pierwsza Kącik, złamanych piór Artyści i Rzemieślnicy 19 Zanim zaczniesz 26 Pierwsza krew 34 W bogów prozy hardości płomiennie zapłaczę 43 On wstał z krzesła i poszedł 50 Romantyczność (Wieszczu, odpuść) 58 Narzędzie i tworzywo 65 Litery i obrazki 72 Bełkocząc w ciemności 80 Jubileuszując 91 Rozpoznanie, generale! Rozpoznanie! 99 Czy dziewczęta częściej i ładniej wyrywają sobie wnętrzności? 108 Listonosz strzela dwa razy 116 Zgnoić gościa i wsadzić mu w portki rakietę 124 Realia historyczne i inne 130 Tym razem naprawdę będzie bolało 138 Czas na reformy? 145 (...?),! 153 Głowy, mała sala i choinka 161 Którędy do piekła 171 Skąd się biorą pomysły 178 Mea maxima culpa 188 Weźmij waść dwa przymiotniki a dołóż czasownik 195 Gdy nadjedzie osobowy z Gliwic do Krakowa 202 Srebrne wesele 212 Każdemu trochę zależy 219 Dlaczego nie powinno być krótko i zwięźle 225 Dekalog Kresa 229 część druga Galeria osobliwości Wstęp do „Galerii" 237 Krytyka i samokrytyka literacka 238 Dlaczego nie wszystko się drukuje 244 Gildia bardów-gawędziarzy 249 Jak tak można? 254 Krótkie opowiadania 258 Tworzywo 264 Może morze może 269 Jak skomponować symfonię 274 O tym, że pisarz może czytać książki 281 A wracając do rzeczy. 293 Odcinek nr 13 300 Jeszcze raz o tym, czego mogę uczyć 309 Jak się ocenia generała 314 Ludzie listy piszą 322 Ludzie listy piszą - cz. II i ostatnia (na razie) 331 Seks, prochy i literatura 341 Mam osobliwość! .?: 349 Z grubej rury 358 część trzecia Przyganiał kocioł garnkowi - albo czy to prawda, że szewc bez butów chodzi Zabity 369 Miód dla Emiry 393 Różowa sukienka 407 Projekt okładki Andrzej Łaski Opracowanie graficzne okładki Dariusz Nowakowski Grafika na oktadce Andrzej Łaski Skład i łamanie Dariusz Nowakowski Zawsze dostępne w Salonach Empik Zamówienia hurtowe fk Firma Księgarska lacek Olesiejuk 01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 15/17 tel./fax: (22) 631-48-32 www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl Wydawnictwo ^IŁ » Fabryka Stów Sp. z 0.0. ^S 20-111 Lublin, ul. Rynek 2 e-mail:fabryka@fabryka.pl, www.fabryka.pl Druk i oprawa ^bpoigrafsA www.opolgraf.com.pl