Magdalena Kordel: Czterdzieści osiem tygodni. Copyright Magdalena Kordel, 2005 Projekt okładkiMaciej Sadowski Redaktor prowadzący serięJan Koźbiel RedakcjaJan Koźbiel Redakcja technicznaMałgorzata Kozub KorektaMariola Będkowska ŁamanieAneta Osipiak ISBN 83-7469-126-3 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa OPOLGRAF Spotka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziatkowskiego 8-12 Moim rodzicom za to,ze w niczym nie przypominają rodziców Nataszy. 23 sierpnia 2002 Przed chwilą odebrałam telefon od Sylwii. Ostatnio dośćdużo czasu spędzam w jej towarzystwie z racji tego, że jest onaprzyjaciółką Sebastiana, a jak radośnie twierdzi mój mąż, jegoprzyjaciele muszą być też moimi przyjaciółmi. Mam na ten temat nieco inne zdanie. Szczególnie jeżeli owiprzyjaciele sąbyłymi sympatiami mojego męża, w których był zakochany nazabój. Sylwia należy do dziewcząt, któreuważają, że są alfąiomegą (choć według mniejestraczej małpą i amebą). Chodzizawsze nienagannie ubrana, uśmiechasięz wyższością,ajej twarz pokrywa starannie zrobionymakijaż. Swoją drogąciekawe, jak ona to robi, że nigdynie zdarza jej się rozmazaćanipotargać. Miłe to dziewczę, telefonując do nasi słyszącmójgłos w słuchawce, mówi głośno i wyraźnie: "Cześć. Cosłychać? ". Samo to sylabizowanie wyrazów,jakbym była przygłuchaiprzygłupia, doprowadza mniedo szalu. Przy tym glos ma takmilutki, jakby głaskała zarażonego parchem kota. Gdy już zadato odwieczne pytanie, z ulgą w głosie prosi, bym zawołała do telefonuSebastiana. Widocznie w jej odczuciuspełnia naprawdęciężki obowiązek, zniżając się do rozmowy ze mną. Ale żeby było śmieszniej, ostatnio po rozmowiez nią Sebastian przyszedł. do mnie do kuchni, gdzie wyładowywałam wściekłość, szorującgary, i zapytał: - Czy ty naprawdę nie możesz być dla niej trochę bardziejuprzejma? Sylwia skarżyła się,że wyczuwa w tobie jakąś niechęć. Przecież ona, wprzeciwieństwiedociebie, zwykle stara siębyć miła. - Doprawdy? - spytałam ironicznie. -Czy dlatego traktujemnie jak upośledzoną? - Chyba jesteś przewrażliwiona. Ona jest po prostu kobietąinteresu. Ma pewnezachowaniawpojone w pracy. - Gdyby rozmawiała ze swoimiklientami w takim tempie jakze mną, przeprowadzenie jednej transakcji zajęłoby jej rok. Zresztą, co chcesz? Staram siębyć mila. Na przykład - pomyślałam - nie pogryzłam jej,nie oblałamwrzątkiem, nie zrzuciłam z balkonu (aczkolwiek miałam niejednokrotnie okazję) i nie zostawiłam jej nigdy sam na sam z naszym dzieckiem. Sebastian popatrzył na mnie przez chwilęzagadkowo, a potem powiedział: - Cały twój problempolega na tym,że powinnaś coś zmienić. Wszystkie twoje dylematywynikają zbraku zajęcia. - Czyli uważasz,że ja nic nie robię? - spytałam. -Zapewnemyślisz, że po twoimwyjściu do pracy odwiedza nasdobra wróżka, bo akurat Kopciuszek dał jej wolne, izajmuje się praniemtwoich skarpetek? - Chryste, Natasza, ty nic nie rozumiesz. Przekręcasz wszystko,co powiem. Jesteś wiecznie podirytowana i rozdrażniona. Nic dziwnego, żenawet Sylwia zauważyła, że jesteś jakaś dziwna. - No popatrz,popatrz,jak wy się dobrze rozumiecie- zasyczałam. - Może powinieneś się zniąożenić, co? - Nie będę z tobą rozmawiał w ten sposób. Później, jak ciprzejdzie, porozmawiamy jak kulturalni ludzie. I poszedłdo pokoju, gdzie rozwalił się na kanapie i czule ściskając w rękupilota,oddal się swemuulubionemu zajęciu -oglądaniu telewizji. Od tamtego czasu Sylwia się do nasnie odezwała. Już zaczęłam się łudzić, że ma bardzo dużo zajęćlub że wysłano ją w wielomiesięczną delegację (najlepiej za koło podbiegunowe), alboże może dostała amnezji, dopadła ją skleroza bądź w najgorszym wypadku złamała obie nogi i język, a tu masz! Dzisiaj musiała zadzwonić irozwiać moje słodkie złudzenia. Rozmowęzaczęła jak zwyklei jak zwykle zapytała o Sebastiana. - Niestety, niema go w domu. Jest jeszcze w pracy. Przekazać coś? - zapytałam słodko. - E nie. -Przepraszam, czy przypadkiem chcesz zapytać mojego męża, czy mamywolny wieczór? -ciągnęłam dalejtonem ociekającym lukrem. Bo rzeczywiście kochana ta istota, rozmawiając zemną (mam namyśli "co słychać"), nigdy nie zapyta, co robimywieczorem, natomiast prosido telefonu Sebastiana, by jemu zadać to arcytrudne pytanie. - No tak. Ale. - No to dawaj, nie krępuj się - zachęciłam ją. - Pytaj. Jestemdzisiajw szczytowej formie intelektualnej. Na pewno sobieporadzę. W słuchawce zapanowała cisza. Po długiejchwili usłyszałamchrząknięcie i trochę niepewnygłos: - Tak, no więc, czy macie przypadkiem czasdzisiajwieczorem? -Miło,że o to pytasz - zaćwierkałam do słuchawki - aleobawiam się,że przypadkiem jesteśmy zajęci. - Hm. To ja jeszcze zadzwonię do Sebastianado pracy. Cześć. Usłyszałam stuk rzuconejz dużym impetem słuchawki. Przezchwilę miałam ogromną ochotę wybuchnąć serdecznym śmiechem, ale uświadomiłam sobie,że Sylwia z pewnością opowie. wszystko Sebastianowi, który po przyjściu do domu zapewnemnie zabije, a w najlepszym razie zrobi piekielną awanturę. Odkładając powoli słuchawkę,zauważyłam, że nasza córkaprzygląda mi się z dużym zaciekawieniem. - Czemu tak na mnie patrzysz? - zapytałam podejrzliwie. - Tak się tylko zastanawiam, mamusiu - odparło grzeczniemoje dziecko -dlaczegozgrzytasz zębami. Ostatniomówiłaś, żetak zachowują się tylko dzieci, które mają robaki. 25 sierpnia 2002 Jak to możliwe, że innekobiety, mającwięcejniż jedno dziecko,pozostają w miarę zdrowe na ciele iumyśle? Może są bardziejodporne. Albogłuche. Albo mają mężów, którzy intensywniepomagają im w wychowywaniu potomstwa? Nie,to ostatniemożna odrazu odrzucić jako nierealne i zbyt fantastyczne -wszyscy mężczyźni, których znam,na widok dzieci dostają wysypki i odruchu wymiotnego. I jak te kobiety przeżywająwakacje, kiedyto przedszkola i szkoły nielitościwie zamykają swepodwoje? Po prostu nie wiem. Ja, któramam tylko jedno dziecko,lat sześć,i męża, który ma lat więcej, ale zachowuje się, jakby byłw wiekunaszejcórki, pod koniec wakacjiczuję się jak po rocznejpracy w kamieniołomach. W głowie huczy mi od nieustannie zadawanych pytań typu: Mamusiu, co motylekma w środku? Mamusiu,czy tymnie uwielbiasz? Mamusiu, jak dzieci wydostająsięz brzuszka? Mamusiu,czy będę miała braciszka? Braciszka? Na samą myśl dostaję gęsiej skórki i robi mi sięzimno. Jedno dziecko i mąż to wystarczającoduży stres. Chociaż ostatnio Sebastian, o zgrozo, zaczął napomykać o drugimdziecku. Stało się to tego samego dnia, kiedy przeprowadziłaminteresującą rozmowę z Sylwią. Sebastianprzyszedł z pracy i jużod progu zaczął mi robić wymówki: 10 - Natasza, co się ostatnio z tobą dzieje? Sylwia dzwoniłaimówiła, że strasznie napadłaś na nią przez telefon. - Coś takiego! I miałeś czas z nią rozmawiać? Ja jakośniemogłam ostatnio dostąpić tego zaszczytu. - Nie zmieniaj tematu. Zrobiłaś jej dużą przykrość. Wiesz,jak jasię czułem, gdy musiałem sięprzed nią tłumaczyć? - A czy tywiesz,jak ja się czuję, gdysłyszę, że się przed niątłumaczysz? Czy wiesz, jak ja sięczuję, gdy ty bierzeszstronękażdego, ale nie moją? Wiesz? Chrzanionyegoista. Sebastian potarł ręką czoło. -Tak się właśniezastanawiałem, co zrobić, by polepszyćtwoje samopoczucie. I tak sobie pomyślałem. No wiesz. o drugim dziecku. Popatrzyłam na niego ze zgroząw oczach. Zwariował? Upiłsię? Pomylił mnie z kimśinnym? - Czyja wyglądam na masochistkę? - zapytałam, uśmiechając się rozkosznie. - Posłuchaj mnie, Nataszo, czy to nie jest odpowiedni moment? Przecież itak nie pracujesz, Gosia ma juższeść lat, a tynajwyraźniej chcesz poczuć się komuś potrzebna. Sama ostatniomówiłaś, że chcesz zacząć się samorealizować. - Hm. I uważasz, że szczytem moich marzeń jest ciąża, której pierwszą połowę spędzę w łazience, wymiotując do sedesu,a drugą siusiając do niego? To w twoimprzekonaniu moja samorealizacja ma polegać na zmienianiu zasranych pieluszeki nieprzespanych nocach? Wiesz co, ja już to przerabiałam. Dziękiza powtórkę. Nie ze mną te numery, Brunner. - Czyliod razumówisz nie? Tak? A nie sądzisz, że wtakichsprawach powinnoliczyć się zdanie obojga partnerów? - O tak, właśnie dajesz mi przykład. My, Sebastian, postanowiliśmy mieć dziecko. - Jesteś okropna! 11. - No cóż, uczę się od najlepszych - warknęłam. - Nie mamowy. Wybijsobie z głowy drugie dziecko. Na pewno nieteraz. Gdybym jeurodziła, musiałabym je od razu zabić albo pozbyćsię pierwszego. Sebastian odwróciłsię ostentacyjniei, urażony dogłębnie,zaczął udawać zapatrzenie w okno. Tak naprawdę czekał,aż dopadną mnie wyrzuty sumienia i zacznęsię do niego przymilać. Znałam na pamięć ten scenariuszi nieraz, by rozładować sytuację, udawałam,że łapię się na ten ograny chwyt. Ale dośćtego. Skoro ma ochotę się boczyć, niech się boczy. Odwróciłam sięi sięgnęłam po książkę. - Czyli teraz - dobiegło mnieod strony okna - zamierzaszsię do mnie nie odzywać, tak? Ja sięstaram, myślę, jak poprawićci samopoczucie, a ty sięobrażasz? No nie wytrzymam - pomyślałam, starając się powstrzymaćatak śmiechu. Sebastian wyglądał jak Gosia,gdy odmawiałosięjej kupienia lizaka. - To myśl dalej - zaproponowałam. - To podobno dobry objaw, takie myślenie. - Czyktoś ci kiedyśpowiedział, że wyglądasz bardzo pociągająco, kiedy się gniewasz? - zaćwierkał Sebastian, zmieniającnagle ton głosui podchodząc bliżej. - To ty się gniewasz - uściśliłam. -1 nicz tego - uprzedziłamjego zamiary. - Gosiajest w łazience i robi pranie lalkom. - Nasze życie seksualnejest w stanie zaniku -jęknął, robiącnieszczęśliwą minę. -Pomyśl, że przy drugim dziecku zanikłoby zupełnie. - Myślisz? -Ja to wiem. Nie pozwoliłabym ci dotknąć się nawet dwumetrowym kijem. Aleswoją drogą, masz rację. Muszę pomyślećtrochęo sobie. Już nawet chyba wiem,co będę chciała robićw najbliższej przyszłości. 12 - Co? - zainteresowałsię natychmiast. - No wiesz, proponuję porozmawiać o tym kiedy indziej, jakjuż sama będę wszystkiego pewna- mruknęłamwymijająco. Jedna różnica zdań nadzień to stanowczodość, jak na jednozupełnie przeciętne małżeństwo. 7 września 2002 Dzisiaj Sebastian wrócił do domu z bardzo niewyraźną miną. Przez pierwsze pół godziny,zamiast, jak to miał w zwyczaju, wygniatać kanapęi jękliwie narzekać, że jeszcze nie ma obiadu,snuł się za mną po domu, usiłując nawiązać miłą i lekką rozmowę. Oczywiście pochwili dołączyła do niegoGosia i tak po naszym mieszkaniu poruszaliśmy się w czymśna kształt pochodu. W końcu, doprowadzona do granic wytrzymałości,odwróciłamsię i zapytałam: -No więco co chodzi? - Hm. Chciałemci powiedzieć -zaczął mój mąż, ale się zająknął. - Że bardzo ładnie wyglądasz - dokończył szybko i poszedł dokuchni. Skonsternowana zerknęłam na swój poplamiony pomidorem podkoszulek i rozciągnięte spodnie. No cóż, o gustachpodobno się nie dyskutuje. A może - pomyślałam - onchcemi dać do zrozumienia, że powinnam bardziej dbać o siebie? Ale od kiedy to mój małżonek zrobiłsiętaki delikatny? Nie,to nie to. Zagadkarozwiązała się przy obiedzie. Sebastian po razpierwszy od wielu dni niemiał apetytu. Grzebał wtalerzu, popatrując na mnie. W końcunabrał wielki haust powietrza i z determinacją powiedział: - Muszę ci cośpowiedzieć. Na pewno będziesz na mnie zła,że wcześniej nie uzgodniłem tego z tobą, ale. 13. - Ale - zachęciłam go, odsuwając swój talerz z zupą jak najdalej od siebie. Chciałam uniknąć w razie czego pokusy rzucenia nimw Sebastiana. - Zapisałem się na naukę gry w tenisa - wyrzucił w końcuz siebie. - No wiesz, sama zawszemówiłaś, że powinienem zacząć siętrochę ruszać. Tak więc zapisaliśmy się z Damianem. - Hm. A kiedy znajdziesz na toczas? -zainteresowałamsię, bo mój niezawodny instynkt mówił, że gdzieś tu jest jakiśhaczyk. Sebastian poruszył się nerwowo. - No cóż. - Odkaszlnął. -Treningi są w soboty i w niedziele. Wiem, wiem, zaraz zaczniesz robić mi wymówki, że to czas,który powinienem poświęcić Gosi. - Nie będę ci robić wymówek - przerwałam mu wspaniałomyślnie. Spojrzał na mnie niedowierzająco. - Nawet dobrze, żetak się stało, bo ja teżmam ci coś do powiedzenia. Postanowiłam wrócić na studia. Sebastian przez chwilę milczał, apotem rzekł: - Ale przecież ty nie cierpiałaś ekonomii! -Nie będę studiowała ekonomii. Zapisałam się na filologiępolską. - Nie, no,bardzo się cieszę, ale. Ile to będzie kosztowało? - Tojedne z najtańszych studiów, semestr kosztujetylko półtora tysiąca. -To jednak spora suma. - Mój mążsię zasępił. -Doprawdyniewiem, czy możemy sobie teraz na to pozwolić. - No cóż - westchnęłamz udawanym smutkiem- wtakimrazie będę musiała poprosić o pożyczkę tatę. -Niezrobisz tego! Nie wiedzieć czemu, Sebastian czuł przed moim ojcemogromny respekt. Wystarczyło, by tata na niego spojrzał i tenduży mężczyzna stawał się naglemałym, potulnym chłopcem. - Chyba nie będęmiałainnego wyboru - rozłożyłam ręce - 14 skoro nas nie stać. A swoją drogą ciekawa jestem, ilekosztujetwojenowe hobby? - Wiesz,źle się wyraziłem. Na koncie jestjeszcze trochę pieniędzy. Nie możesz pozwolić, by twójojciec myślał, że nieumiem zaspokoić twoich podstawowych potrzeb! - wybuchnął. - Przecież on by mniepożarł żywcem - dokończyłponuro. -Nie rozumiem, dlaczego taksię go boisz. Wydaje mi się, żetatuśw gruncie rzeczy cię polubił. - Aha! Ty po prostu nie widzisz, jak on na mnie patrzy. Onmi nigdy nie daruje, żezabrałem mu jego ukochaną córeczkę. Nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdyby wzrokmógł zabijać. - Mając takie doświadczenia,ty na pewnobędziesz inaczejtraktował chłopców Gosi -wtrąciłam przebiegle. -Niech się tylko taki odważy tutaj pokazać! Kościpoprzetrącam, ze schodów spuszczę! - Nie mamy schodów - zauważyłam z uśmiechem. -Wybuduję,obok domu postawię, żeby mieć taką przyjemność! Gosia, która do tejpory grzecznie bawiła sięna dywanie, budując coś z klocków,podniosła na nas błękitne ślepka i powiedziała: - A jato mamjużtrzech kochanków. Wpokoju zapanowała pełna napięciacisza. -Hm.. Chyba masz na myśli kolegów? - zagadnęłam delikatnie. Moje dzieckoobrzuciło mnie spojrzeniem pełnympolitowania. - Mamkochanków. Bo ja ich wszystkich kocham. Jak dorosnę, to się z nimi ożenię. - Zewszystkimi? -Żartujesz? - Moje dziecko pokręciło głową z wyraźną dezaprobatą. -Żeby każdy krzyczał "kiedy będzie obiad"? Ożenię 15. się z nimi po kolei. Paniw przedszkolu powiedziała, że najlepszym sposobem na nudę są zmiany. Sebastian usiadł wfotelu i przez dłuższą chwilę przetrawiałtę wiadomość. Potem, nie patrząc na mnie, rzekł dramatycznymgłosem: - Chybajuż dziś zacznębudować te schody. Muszą byćbardzo wysokie, bardzokręte i bardzo strome. 14 września 2002 Sebastian ma rybki. Gosia oszalała, z radości rzecz jasna,mójmąż oszalał, moje koty oszalały. Dom przypomina maleńki - taki tyci - domek wariatów. Nigdy w życiu nie widziałam moichkotów takzachwyconych. Natychmiast pokochały swojego pana. Jak mogłybynie kochaćkogoś, kto przynosi im żywy pokarm? Ryby są wszędzie. Znaczy się, mam je w każdymzakątkumojegoumysłu. Śpią nawet z nami w łóżku. Oczywiścieniedosłownie, ale podejrzewam, że gdyby mogły żyć bezwody, niewątpliwie by się tam znalazły. Głównym tematem naszychrozmów są filtry,grzałki, kotniki, ogony, kształty płetw igonopodia. To ostatnie to taka mała wypustka, która podobnojestoznaką męskości pana ryby. Zważywszy na wielkość tego narządu, wcale się nie dziwię, że wszystkie panie ryby wyglądają nasfrustrowane i niezadowolone. Pomna rad i przestróg różnych psychologów,postanowiłamdzielnie podzielać pasję mojego męża iwykazywać zainteresowanie. Posunęłam się nawet do tego,że przebrnęłam przez jakiśkoszmarny artykuło skuteczności filtrów. Tak, tak,bo opróczakwarium i rybek w naszym domuzagościły tony gazet i książeko rybkach. Gosia podziela fascynację swojego taty. Skąd ona nalitość boską wie, co trzeba robić, by mężczyzna czuł się dowartościowany? Przecieżna pewno nie przeczytała żadnej traktującej 16 o tym książki. Z prostej przyczyny:nie umie jeszcze czytać. Możemałe dzieci mają takie wrodzone zdolności, które z czasem zanikają? Dzisiaj rano Sebastian, wychodząc do pracy, radośnieoznajmił,że gupikowa z czarnym ogonem może się okocić i żebym pilnowała. Już wcześniej zostałam poinstruowana, co należyz taką rodzącą zrobić. Należy wrzucić ją do kornika i pozwolićspokojniejej się tam orybić. Jak skończy, trzeba ją wyjąć. Aleskąd wiadomo, żeonazaczęła i skończyła? Cholerawie. Pól dniaspędziłam więc, skradając się dookoła akwarium,bo podobno takiejciężarnej ryby nie można denerwować. Tużza mną skradałysię koty i nie bacząc na stan szczególny pani gupikowej, usiłowały ją zjeść. Nie wiem,jak ona, aleja się denerwowałam. Koty teżsię denerwowały- z powodu niemożności zjedzenia żywego pokarmu, który w ich przekonaniu był przyniesiony dla ich osobistejprzyjemności. W końcu, około południa,zobaczyłam w akwariumpływającą tycią rybkę. Widziałam ją dosłownie pół sekundy, boinna rybka też ją dostrzegła i natychmiast zjadła. Oburzona brutalnością tychkanibali,rozpoczęłam trudny iżmudny proceswyławiania gupikowej w celuumieszczenia jej w komiku. Gdy misię w końcu to udało, byłam wykończona nerwowo. Zostawiłamrodzącąw samotności, zamknęłam drzwi od kuchni i poszłam siępołożyć. Oburzone koty zostały pod zamkniętymi drzwiami. Ledwo ułożyłam się wygodnie, zadzwonił telefon. - Słucham - powiedziałam zmęczonym głosem. -No i jak, urodziła? - Głos Sebastiana aż wibrował z niecierpliwości. - Właśnie zaczęta - mruknęłam. - Czemu ty się takprzejmujesz tą rybą, co? - Bo to będzie nasz pierwszy przychówek. -Nasz pierwszyto myjuż mamy. Jakbyś nie pamiętał, to jateż kiedyś urodziłam cidziecko- zauważyłam. - Nie przypominam sobie, żebyś się tak przejmował, jak Gosia się rodziła. 17 i.. - No wiesz? Jakmożesz porównywać się z rybą? - usłyszałam. Nowłaśnie: jak mogę? - zadałamsobie pytanie. Zupełniebez sensu porównywać się z takim stworzeniem. Ja przynajmniej nie zjadam swoich dzieci. Aczkolwiek, jaktak się głębiejzastanowić, to może te ryby nie są takie głupie. Zjedzą i mająz głowy. Zregenerują siły po porodzie i nie muszą sięmartwić,co z takich rybiątek wyrośnie. Aja muszę. Gdybym się nie martwiła, byłabym postrzegana jako wyrodna matka. Dobra matkamusi się martwić. - A jak ona się czuje? - Sebastian widocznie zniecierpliwiłsię przedłużającą sięw słuchawce ciszą. - A wiesz, nie mówiła mi. W ogóle jest dziś mało rozmowna. Może daćci jądo telefonu? - zakpiłam, boniby skąd ja mamwiedzieć,jak czuje się ryba,która moimzdaniem wygląda taksamo w każdym momencie swojego życia. - No dobrze,dobrze,widzę, że się z tobą niedogadam. Poprostu wrócę dzisiaj wcześniej z pracy. Trzymaj się. W słuchawce jużdawno dźwięczat sygnał rozłączonej rozmowy, a ja wciąż gapiłam się nanią z otwartymi ustami. Czy ja napewno dobrze usłyszałam? Wróci wcześniej z pracy? I to z jakiego powodu? Ze względu na rybę! Mężczyźni to jednakdziwne istoty. Ze zdziwienia wyrwało mnie uporczyweskrobanie połączone zmiauczeniem. Tokoty dawałyznak, żejuż dostatecznie długo czekają na zasłużony posiłek. Ze względu narybę czy nie, efekt jestjednakpozytywny -pomyślałam. Możeto akwarium to nie jest jednak taki zły pomysł? 21 września 2002 Boże, dlaczego nie wyszłam za sierotkę? Lub,ewentualnie, dlaczegoniejestem dotknięta obsesjąna punkcie teściowej? Gdy 18 bym była, na pewno utrzymywałabym sterylny porządek w domu, robiła regularniepranie oraz nie dopuściłabym do tego, bymoje dziecko zamieniało nasz dom w gigantyczne wysypiskomisiów z rozprutymi brzuszkami, lalek Barbie nieprzystojniepokazujących nagi biust, miliona pustych pudełeczek i innychrzeczy niezbędnych do uczynienia dzieciństwa beztroskimi szczęśliwym. Z drugiej jednak strony, gdybym obsesyjnie myślałao teściowej, niewątpliwie miałabym koszmary senne, co zapewne bardzo źle wpłynęłoby na moją psychikę. Może nawetdoprowadziłobymnie dolekkiej psychozy? W rezultacie myślęo mamie swojego mężatylko wtedy, gdy jest ona już obecnawnaszym mieszkaniu. Ale specjalnie mnieto niedziwi, przecież horror też jest ciekawy tylko w momencieoglądania i nikto nim nie rozmyśla, gdy się skończy. Zacznijmy od tego, że teściowa postanowiła złożyć nam niezapowiedzianą wizytę. Gdy zobaczyłam jąna progu, poczułam,że natwarz wypełza mi wyraz popłochu, który natychmiastspróbowałamzmienić w miłyi zachęcający uśmiech. Takjakprzypuszczałam, rezultat był marny, bo teściowa,rzuciwszynamnie okiem, zapytała, czy przypadkiem nie boląmnie zęby. Przypadkiem nie bolały. A szkoda. Gdyby bolały, nie musiałabym znikim rozmawiać. Mogłabym poprzestać na niezrozumiałych pomrukach, kryjących najcięższe przekleństwa. Tuż za mamą mojego mężadreptał teść, teatralnie wznoszącoczydo nieba i bezradnie rozkładając ręce. Dawałmi dozrozumienia, żebym się nie przejmowała i że skoro on to wszystkoznosina co dzień,to i ja wytrzymam. Teściowa tymczasem poszła dopokoju, gdzie wysokounosząc spódnicę,usiłowała przebrnąćprzez pokłady misiów i lalek dokanapy. Wzdychała przytym wymownie i unosiła z dezaprobatą brwi. Tak zajęta się pokonywaniem tego swoistego toru przeszkód, że nie zauważyłależącego na kanapie kota. 19. No i oczywiście usadowiła swe potężne kształty dokładnie nanim. Jużpo kocie, pomyślałam w popłochu, ale w tejchwiliciało teściowej wystrzeliło w górę ze świstem, jaki wydają przekłute balony. To, co nastąpiło potem,można śmiałonazwaćSodomą i Gomorą. Teściowa wrzeszczała i zawodziła, głośno domagając się zabicia gryzącej bestii, teść bezwidocznego skutkustarał się ją uspokoić, kot schował się pod szafę, a moje dzieckostało wśród stosów zabawek i z zainteresowaniem przyglądałosię babci. A ja czułam, że kochamswojego kota ponadżycie. W końcu zrobił to, na co ja odlat miałam ochotę. -Mamo -zaczęłam niepewnie. - Oprych na pewno nic cinie zrobił. On się tylko bronił. Na teściowej nie zrobiło to żadnego wrażenia - wciąż cośbełkotała pod nosem. Teść stał zbezradnym wyrazem twarzyi rzucałmiprzepraszające spojrzenia. I wtedy rozległ się spokojnyi pewny głos Gosi: - Daj jej w dupę- poradziło zestoickim spokojem mojedziecko swojemu dziadkowi. - Tonajlepszy sposób na histeryczki -dodało i wróciło do zabawek. Jaoniemiałam ze zgrozy ipodziwu. Skąd, u licha,mojedziecko wie, co się robi z historyczkami? Korzyśćz wystąpieniaGosi była niewątpliwietaka, że w pokoju zapanowała upragniona cisza. Wprawdzie była to cisza nabrzmiała potępieniem,alewszystko jest lepszeod wrzaskówkochanej mamusi. - No to może napijemy się herbatki - zaproponowałam,starając sięprzejść do porządku nad zaistniałymi wydarzeniami. -Tak, herbatka jest dobrana wszystko- popart mnie teść. Z ulgą udałam się do kuchni, dziękując Bogu,że Sebastianjeszcze nie wróciłz pracy. Nagleusłyszałam jakieś zduszonedźwięki. Tuż za mną stałteść i chichotał, zakrywając twarz chusteczką. 20 - Wieszco -powiedział do mnie konspiracyjnymszeptem -masz wspaniałego kota,a ja mamjeszcze wspanialszą wnuczkę. Nie pamiętam, kiedy przeżyłemrównie szczęśliwy dzień. Dokońca życia będępamiętał jej minę - zakończył i chichocząc jakmałedziecko, poszedł do pokoju. Gdy weszłam z herbatą, sytuacjawydawała się opanowana. Teściowa wyraźnie się uspokoiła, teść byt wwyśmienitym humorze, a Gosia bawiła się nadywanie, wypruwając wnętrznościz kolejnego misia. - W co się bawiszzłotko? - zapytała babcia, spoglądajączdezaprobatą na wybebeszone zabawki. - W schronisko dla maltretowanych zwierząt - odparto mojedziecko, nie odrywając się ani na moment od wyciągania watyzpluszowegopieska. -Hm, hm. A te panie tozapewne ich opiekunki? -dopytywała się, wskazując na roznegliżowane lalki Barbie. - A nie - odrzekła nonszalancko moja córka. - To maltretowanekobiety. - Yyy. - wydalam z siebie zduszony okrzyk,przyrzekającsobie w duchu, żejuż nigdy w życiu nie włączę w domutelewizora. Ajeśli już,to będęoglądała jedynie kreskówki. - Hm. Dziwnezabawy - skomentowała teściowa, popatrując na mnie z potępieniem. - A powiedz mijeszcze kochanie,kto cipotem pozszywate wszystkie zwierzątka? - Nojak to kto? Ty zawszemówiłaś, że bardzo lubiszszyć,babciu - odpowiedziało moje dziecko, posyłającjej demoniczne spojrzenie. W tym momencie teść szybkimkrokiemudał się dołazienki, a mnieuratował dzwonek do drzwi. A tak przy okazji: czy ja już mówiłam, że kocham moje dziecko nad życie? 21. l października 2002 To byt bardzo ciekawy weekend. Może "ciekawy" to nie jestwłaściwe słowo, ale w tej chwili nie mogę znaleźć lepszego. W tęsobotę zaczęły się moje zajęcia na uczelni. Zproblemami, jakżeby inaczej. Gdy chciałamsprawdzić, do jakiej grupymnieprzydzielono, okazało się, że mojego nazwiska nie ma na żadnejz list. Zgrzytając zębami, udałamsię na koniec kolejki, któraustawiła się dosekretariatu. Sekretariat mieścił się na drugimpiętrze, kolejka zaś kończyła się tuż przed drzwiami wejściowymi. Miałam przed sobą dwa piętra zapełnione ludźmi, więc chyba nikogo nie dziwi wściekłość, która ogarnęła mnie od stóp dogłów. Za moimi plecami kolejka sukcesywnie rosła, co stanowiło dla mniejakieś pocieszenie (ha, nie jestem ostatnia, inni będą stać dłużej), za to podejrzanie wolno posuwała się do przodu. Gdy wreszcie dotarłam dosekretariatui wyjaśniłam celswego przybycia, sekretarka, patrzącna mnie smutnym i przygaszonym wzrokiem, zapytała: - A zapłaciłapani? -Zapłaciłam - odpowiedziałam triumfalnie. - A kiedy? - drążyła swym monotonnym głosikiem. - Dzisiaj rano - przyznałam niechętnie. Rzeczywiście,zapłaciłam prawie w ostatniej chwili, bo nagle w naszymmałym stadledomowym wystąpiły nieoczekiwane komplikacje finansowe. Okazało się, że tenis nie jest tanim sposobem spędzania czasu. Ale nieczułam się w obowiązku wyjaśniać tego wszystkiegomyszce siedzącej za biurkiem. - No właśnie. - Myszka wyraźnie się ożywiła. -Płacą państwo w ostatnim momencie, a potemmają pretensje. Pieniądzenie wpłynęły, więc nie mogliśmy pani nigdzie umieścić. Ma pani przynajmniej kwitek? - Mam - powiedziałam,wyciągając dowód wpłaty. 22 - Niechpani pokaże. - Myszka wyraźnie posmutniała,zawiedziona. -Tak. zapiszę panią do grupy S. Gdy szczęśliwie przydzielona przepychałam się do drzwiwejściowych, naglektoś złapał mnieza ramię. Odwróciłamsię,ale mój wzroknapotkał tylko koszulę w ciemnoniebieskąkratę. - Przepraszam - usłyszałam nad sobą męski głos - ekonomia? -Nie, Natasza- odparłam niewinnie ipodniosłam oczy, byujrzeć minę swego rozmówcy. Wysoki brunetgapił sięna mniewyraźnie zdziwiony. Ale pochwili zaczął się śmiać. - Noto mam zaswoje -powiedział rozbawiony. - Nareszciektoś utarł mi nosa. Tak naprawdę tofilologiapolska, prawda? - Skąd pan wie? - Tymrazem to ja byłam zdziwiona. - No cóż, wtymsamym czasie byliśmy w sekretariacie - powiedział, niewinnie patrząc mi w oczy. - Ja teżjestem w grupie S. - To skąd ta ekonomia? - Moje zaskoczenie wzrosło. - To było pierwsze,co mi przyszło dogłowy, gdy udałomi siędopędzić cię na tych schodach. Gnałaś, jakby goniłocięstadofurii. A ja pomyślałem, że raźniej będzie spóźnić się razem. Tozdanie przywołało mnie do rzeczywistości. Ja tu gadu, gadu, a tamwykład się toczy. Popędziliśmy więcwedwójkę do sali. Oczywiście nie było na czym usiąść, musieliśmydostawić sobie krzesła do bokówławek. Jurek - tak miał naimię mójnowyznajomy - nieustannie się na mnie gapił,co, nie powiem, byłonawet mile, ale jednocześnie budziło we mnie wyrzuty sumienia i przywoływało słowaSebastiana, którymi uraczył mnie tużprzed moim wyjściem z domu: "Tylko bez podrywania mi tamżadnych młodych, wolnych studentów". Gdy więc naprzerwiemiędzy wykładami Jurek zaproponował mi pójście na kawę,pomachałam mu przed nosem obrączką i powiedziałam: - Bardzo chętnie, z tym, że od razu mówię:jestem mężatką. 23. Na co mój nowy znajomy podetknąt mi pod nos swoją rękę. - A ja żonaty. Jak widzisz, pasujemydo siebie jakulał. Rzeczywiście,na jego palcu tkwiła obrączka;jak mogłam jejnie zauważyć? Zrobiło mi sięniesamowicie głupio, ale z drugiejstrony opuściły mnie wszystkie wątpliwości. Studentem wprawdzie byt, ale nie wolnym. Już bez żadnych skrupułów pozwoliłam sobie go polubić. Na wykładach uczyliśmy sięo słownikach, hasłach, ilości tomów, stopach, wersachi innych rzeczach, które na pewno z czasem wydadzą mi się interesujące. Ina pewno zczasem zrozumiem, o czym mówią wykładowcy. To zapewne jest tak, jakz nauką nowego języka. Napoczątkurozumie się niewiele,a potemnagle wszystko staje się jasne. A tak naprawdę okazałosię, że mam koszmarnezaległości i stopa kojarzy mi się jedyniez częścią nogi. Po powrocie dodomu Sebastian,jak nigdy, zrobił mi kolację, podstawił podnos kubek z herbatą itroskliwiezapytał,jak było. - Koszmarnie- jęknęłam. - Połowy rzeczy nie pamiętam,a profesorowie przypominają flegmatyczne mumie. - Na pewno sobieporadzisz - powiedział z uśmiechem mójmąż, a ja poczułam, że dobrze jest sięsamorealizować, ale jeszcze lepiej móc wrócić do domu, gdzie wszyscy na mnie z utęsknieniem czekają. 9października 2002 Postanowiłam znaleźć pracę. Jak się zaraz okazało, postanowienie było najłatwiejsze wcałymżmudnym procesie poszukiwania przyszłego potencjalnego zajęcia. Zaczęłam od kupienia"Gazety Wyborczej" i dokładnego przewertowania rubryki"Dampracę". Od razu rzucało się w oczy,że bardzo wielu pracodawców swój pierwszy milion musiało ukraść. Ich żądania by 24 ły niemożliwe do spełnienia i pozbawione logiki. Na przykład,cytuję: Wysokablondynka, do24 lat, z wyższym wykształceniemdo prowadzenia biura. Wymagania: minimum 6 lat doświadczenia, znajomość trzechjęzyków obcych, umiejąca się dostosowaćdo wymagań pracodawcy, wnosząca mila i ciepła atmosferę,z dużym biustem. Przepraszam, ale wiele szczegółów w tymogłoszeniujest dla mnie niejasnych. Dwadzieścia cztery lata i sześć latdoświadczenia? Musiałaby być bardzo, aleto bardzo pracowita. I nienormalna. Przejdźmy do dalszej częścitego ciekawego tekstu: trzy języki. No, przyjmijmy, że to jest do zrobienia, ale jakmożna wnosić miłą atmosferę za pomocą dużego biustu? Chyba że pracują tam sami mężczyźni. Takierozwiązanietłumaczyłoby idiotyczność tego ogłoszenia. Bo jak wiadomo, mężczyźni sąwzrokowcami, a od widoku takiegodużego biustu toi w oczach może pociemnieć, iw głowie zaćmić. Tak więc przeczytałam wszystkie ogłoszenia, odrzuciłam te do niczego sięnienadające i na karteczce wypisałam te, które mnie zainteresowały. Potem już tylko dzwoniłam i umawiałam się na rozmowy. Do tej chwili wszystko szłogładko. Panie - bo z reguły tokobiety odbierały mojetelefony -były mile i ujmujące. Mówiły,żeby na pewno przyjść,że z moimikwalifikacjami mam dużeszansę i tak dalej. Po przeprowadzeniu ostatniej z tych rozmówstwierdziłam nawet, że poszukiwanie pracyjest całkiem przyjemne i dajemożliwość pogadania z miłymiludźmi. W rezultacie następnego dniabyłam umówiona na dwanaście spotkań. Uważałam w duchu, że to całkiem nieźle i nawetbez zbytniegotrudu udało mi się wyrzucić zmyśli widmo gigantycznego rachunkutelefonicznego. Przecież już niedługo zacznę zarabiaćduże pieniądze i będę mogła płacić ogromne rachunki. I kupować świetne ciuchy, i zmienić wystrój w moim małym saloniku,i kupić Gosi kucyka, i przede wszystkim wynająć gosposię. Koniec sprzątaniai szorowania garów! Przez moment pozwoliłam 25. sobie zatonąć w słodkich marzeniach. Gdy wyrwa} mnie z nichdzwonek do drzwi, wyjeżdżałam właśnie na wczasy do ciepłychkrajów. Na pierwszespotkanie poszłam wwyśmienitym nastroju. Grunt to dobre nastawienie -powtarzałam sobie w duchu. Byłam jedną zwielu kandydatek, ale jakoś mnie to nie przeraziło. W końcu weszłam do pokoju. Za biurkiem siedział siwy pan. Gdymnie zobaczył, zsunął okulary naczubeknosa i obrzuciłmnie uważnym, przeciągłym spojrzeniem spod zmarszczonychbrwi. Jego wzrok wywołał we mnie absurdalne przekonanie, żemam nabrodzie ogromną plamęz atramentu. - No nie! - wykrzyknął na mój widok i, zerwawszy się z krzesła, zaczął chodzić nerwowo wokół biurka. -Mówiłem przecież,żeby kandydatki nie miały poniżej dwudziestu pięciu lat! - Ale. - usiłowałam wtrącić, lecz starszy jegomośćmachnąłze zniecierpliwieniem ręką. - Dlaczego panie nie czytają uważnie ogłoszeń -warczał, cały czas chodząc. - Teraz tracę masę czasu. - Mam więcej niż dwadzieściapięć lat! - krzyknęłam, patrząc na niego z determinacją. - Co takiego? Zupełnie paninie wygląda. - Uspokoił się wyraźnie i wróciłna krzesło, wskazując mi drugie. Potem zacząłzadawać pytania. Mnóstwo pytań. Z większości moich odpowiedzi byt chyba zadowolony. Pod koniec rozmowyspojrzał namniespod oka i zapytał: - A pani stan cywilny? -Mężatka- odpowiedziałam odruchowo, pytając w duchu,jakieto, do choroby, ma znaczenie. - A dzieci? - ciągnął zaniepokojony. - Jedno - powiedziałam, wzruszając ramionami. -Duże? - Normalne jak na swój wiek - odpowiedziałam, patrząc na 26 niego jak na wariata. - Niezbyt wyrośnięte - dodałam, by gouspokoić. Zwariatami należy uważać. - Pytam sięo wiek - doprecyzował, patrząc na mnie uważnie. -Sześć lat -odpowiedziałam, czując się corazbardziej jakna przesłuchaniu. - No cóż, muszę pani w takim raziepodziękować. Niezatrudniamykobiet z dziećmi. A szkoda. Byłaby pani idealna dotej pracy. Byłam tak zaskoczona, że wyszłam bez słowa. Gdy doszłamjuż do siebie, zwyczajnie się wściekłam. A co niby mam zrobićz dzieckiem i mężem? Porzucić? Udusić we śnie? Na kolejnych spotkaniach było podobnie. Wszystko było dobrze, dopókinie dotarliśmy do męża i dzieci. Gdy w końcu zapytałamjednego z moich ewentualnych pracodawców, co takodrażającego jest w mężatkach z dziećmi, odpowiedział mikrótko: - Będzie pani chodzić na zwolnienia albo zajdzie pani w ciążę. Nie opłaca mi się inwestować w takiego pracownika. Dlaczego oni wszyscy zakładają,że ja nie marzę o niczyminnym, jak tylko o rodzeniudzieci? Wszyscymężczyźni tozboczeńcy i zapatrzeni w siebie szowiniści. Idąc na szóste zkoleispotkanie, byłam wykończona. Na karteczce zapisany miałamadres jakiejś redakcji. Poszukiwali kogoś do korekty. Wdrapałam się po dlugaśnych schodach, weszłam do dużego pokojui wyjaśniłam, w jakim celu przychodzę. - A to proszę niech pani podejdzie do redaktora naczelnego,tam siedzi - powiedziała mi młoda dziewczyna, wskazując pokójna końcu. Poszłam, ale, wchodząc do wskazanegopomieszczenia, wiedziałam, że tokoniec, na żadne inne spotkanie jużniepójdę. Przynajmniej dzisiaj. Stanęłam naprzeciwko biurka, zaktórym siedział mężczyzna w średnim wieku i wypaliłam: 27. -Dzień dobry. Przyszłam w sprawie pracy. Mam mężaidziecko. - Spojrzałam z niemym oczekiwaniem na faceta zabiurkiem, który patrzył na mnie ze zdziwieniem. - Tak? - zapytał uprzejmie. - Jestem mężatką - powtórzyłam wyraźnie. - Nie przerażato pana? - A powinno? -W żadnym wypadku- powiedziałam z ulgą. -Skoro to niedyskwalifikuje mniew pana oczach, to możemyzacząćrozmawiać. - Nie musimy - powiedział. Wtym momencie załamałam się zupełnie. Widocznie uznałmnie zanienormalną. Nie chciał ze mną gadać. Powoli odwracałamsię w stronę drzwi, gdy usłyszałam jego głos: - Nie chce pani omówić warunków zatrudnienia? Chciałemwłaśnie powiedzieć, żedostała pani tę pracę. W tym momencie omotały mnie dwa pragnienia:miałamochotę głośno piszczeć z radości i - jeszcze większą - by porwaćna ręce tego olbrzymiego faceta, który siedział spokojnie zabiurkiem i z uśmiechem mi się przyglądał, i podrzucić choć razpod sufit. Czego oczywiście nie zrobiłam. Ani jednego, anitymbardziej drugiego. 16 października 2002 Pracuję już od tygodnia. Musiałam wprawdzie trochę zweryfikować moje marzenia -zamiar zatrudnienia gosposi odpłynąłw siną dal- alemoże mojapensja pokryje rachunki. Dobre i to. Ostatniow redakcji zaobserwowałam przedziwnezjawisko. Zjawisko to jest szpakowatym mężczyzną po czterdziestce, który pojawia sięnagle i wszystkichhipnotyzuje swoją obecnością. Wszyscy pracownicy, jak na komendę otaczają go wianuszkiem, 28 słuchając tego, co ma do powiedzenia, jakbybyłwszechwiedzącym prorokiem. Przez jakiś czas przyglądałam się temu, próbując zrozumieć, o co, do choroby, w tym wszystkim chodzi, alejakoś nie udało mi się dojść do zadowalających wniosków. W końcu wzruszyłam ramionami iprzestałaminteresować siętajemniczymmężczyzną, który pojawiał się nagle i nagle znikał. Ojego przybyciu świadczyły chichoty dochodzące od stanowiskzajmowanych przezpłeć żeńską, a o jego odejściu - nagła cisza,która zapadała wredakcji. Ja jakoś nie mogłam siebie zaliczyćdo fan klubu tego jegomościa. Ale tez nie miałam czasu na to,by daćsię urzec jego osobowości. I aż dodzisiejszego dnianiemiałamz nim bliższych kontaktów. Zaczęło się od tego,że przyszłam dopracy strasznie niewyspana. U mnienierozerwalnie wiąże się to ze złym humorem. Półprzytomna poszłam do łazienki umyćswój kubek, całą sobąmarząc o mocnej kawie. Gdy wróciłam, siwy jegomość akuratsię zmaterializował i jak zwykle otaczało go grono wielbicieli(w większości wielbicielek). Pech chciał, że tym razem ustawilisięwokół stoliczka socjalnego. Z tęsknotą woczach spojrzałamw kierunku kawy, ale mowy nie było, żeby się do niej dostaćw normalnysposób. Musiałabymprzepychać się przeztłum moich kolegów,a na koniec jeszcze przesunąć ich guru. Z westchnieniem poszłam więc do mojego biurka i włączyłam komputer. Czekałam grzecznie piętnaście minut. Towarzystwonadal stało w tym samym miejscu, uniemożliwiając dostęp doczajnika. Zgrzytnęłam zębami i poczekałam następnych piętnaście minut. Siwy jegomość nadal beztrosko perorował. Czułam,jak powoli ogarnia mnie wściekłość. Spokojnie, spokojnie - powtarzałam sobie w duchu. - Tylkospokój może mnie uratować. Udało mi się jeszcze wytrzymać dziesięć minut, po czymz uczuciem wściekłości wypisanym na twarzy wstałam i ruszy29 a.... lam do boju. Bez trudu udało mi się dostać do stolika, ale kawastalą za plecami szpakowatego. W tym momencie byłam gotowazabićkażdego, kto chciałby mi przeszkodzić w dostaniu się doupragnionego płynu. - Przepraszam -warknęłam. -Proszę bardzo. - Szpakowaty uśmiechnął się do mnie, nieprzesuwając się nawet o centymetr. Przyrzekłam sobie w duchu,że jeżeli dostanę się do wrzątku, to natychmiast go nim obleję. - Czy mógłbysię pan przesunąć, czy może przyrósłpandotego miejsca na stale? - zasyczatam. - Ależ oczywiście, że mogę - odpowiedział tonem, jakby mówił do małego dziecka, ale nie posunął się nawet o milimetr. Tego już było dlamnie za wiele. - Mójdobry człowieku -powiedziałam słodko- czy mógłbyśprzemieścić swe urocze ciało gdzieś indziej? To w końcupodziałałoi siwy mężczyzna posłusznie się przesunął, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Gdyskończyłam robićkawę, już go niebyło. - Kto to do cholery był? - zapytałam Rafała, który też zwyrazem ulgi dopadłdo puszki zkawą. - A, ten? To przyszłyprezydent naszego miasta - odpowiedział spokojnie i roześmiałmi się prosto w nos. - Aha. - zdołałam wykrztusić i oblałam siękawą. 22października 2002 Obudził mnie telefon. Półprzytomna zwlokłamsię z łóżka i poomacku dotarłam do aparatu; po kilku próbach udałomi się nawet wymacać słuchawkę. - Taa? - zapytałam,jednocześnieziewając. W słuchawce nikt się nie odezwał ludzkim głosem, tylko cośnieustannie beczało. Ten dźwiękz czymś mi się kojarzył. Po 30 chwili wsłuchiwania się doznałam olśnienia. Taki dźwięk wydawała zsiebie koza z bajki Gosi o wilku i siedmiu koźlątkach. Alecoś tu się nie zgadzało. Żadna szanująca się koza nieściągałabymnie w sobotę o szóstej rano z łóżka, by pobeczeć mi dosłuchawki. Ja kombinowałam, a beczące dźwięki nie cichły, z tymże teraz przeplatane były czymś mokrym. I nagle w to beczeniewdarłsię glosmojej przyjaciółki Inki, która wybełkotała do słuchawki: - Nataaasza, Wojtek się wyprowadził. Zostawił mnie. Jakon mógł? Po tym wszystkim, co. Westchnęłam. Wojtek wyprowadzał sięśrednio dwa razywmiesiącu, a następnie wracał z wielkim bukietem róż, padałna kolana i przepraszał Inkę, która łaskawie mu przebaczałai żyli długo i szczęśliwie aż do następnego razu. Po każdej takiejwyprowadzce Inka miała zwyczaj dzwonić do mnie i wypłakiwać się do słuchawki. Ale do tej pory Wojtek wykazywałdośćzdrowego rozsądku i wrodzonej kultury, by wyprowadzać sięo jakiś ludzkich godzinach. Ktoto widział, porzucać kogośó szóstej rano! - No ico ja mamteraz zrobić? -Przede wszystkim musisz się uspokoić -powiedziałam, starając się stłumić ziewanie. - Łatwoci mówić. - w słuchawce coś zabulgotało - ty niezostaniesz zjedzona przez owczarkaalzackiego. nieumrzeszw najbliższym czasie w samotności. nie musisz się tak martwićo swójbiologiczny zegar, bo masz już dziecko. A ja swój całyczassłyszę. Tykami nieustannie. A może tak wizyta u psychologa? - zapytałam się jej w duchu, a głośno powiedziałam: - Tak naprawdę to mam nadzieję,że w najbliższym czasiew ogóle nie umrę, to po pierwsze. Po drugie, posiadanie mężaWcale nie gwarantujeci, że nie zostaniesz zjedzonaprzez jakie31. goś kundla. Potrzecie to, że mam dziecko, nie sprawia, że mójzegar biologiczny się zatrzyma}. Jak widzisz, wcale nie jesteśodosobniona wswoich problemach. - Ale to nie to samo - chlipała słuchawka. - Sebastianprzynajmniej cię nie porzuca. - Oczywiście, że nie - powiedziałam do rzężącej stuchawki,mając coraz silniejsze wrażenie, że rozmawiam z cieknącymi zardzewiałym kranem. - Gdyby choćrazwyszedł z naszego domuze spakowaną walizką, niemiatbypo co wracać. Aprzynajmniej musiałbysię nieźlenakombinować, abym data muchoćcień nadziei na powrót. Ty, wiesz co? To jest metoda na tegotwojego Wojtka. Gdy wróci, jakto zwykle czyni, nie chciej z nimnawet rozmawiać. Powiedz tylko, że znudziła ci się ta calazabawa w kotka i myszkę imasz dość. I nie daj się złapać na żadnekwiatki, czekoladki i takie tam. Gwarantuję ci, że potygodniubędzie, skomląc, warował podtwoimi drzwiami. - A jeżeli się zniechęci na dobre? -Tobędzie tylko znak, żewcześniej czy późnieji tak bycięzostawił. Ale - dodałam - znając mężczyzn,jestem pewna,żebędzie mu na tobie zależało, jak nigdy przedtem. Tacy oni jużsą. To zdobywcy. - Jacy zdobywcy? To świnie. - Słuchawka dla odmiany zaczęła warczeć. -Czasami mam ochotę go zabić. Jak on śmie mnietakzostawiać? - Robi tak, bo mu na to pozwalasz, a on nigdy nie ponosikonsekwencji. Wystarczy,ze machnie ci przed nosemjakąś wiąchą chwastów i już z powrotem ma gdzie mieszkać, i z kim uprawiać seks. - Boże, to brzmi tak, jakbym mówiła o skopywaniuogródka - roześmiałam sięw duchu. -Ale spróbuj troszkę zatrząść jego egoistycznym światkiem, a zobaczysz, żeidealnimężczyźni naprawdę istnieją,tylko siedzą szczelnie opakowaniw powłoki drani. Z nimi jest jak z dziećmi. Dopókinie poka32 wsi, że masz własne zdanie, będą cię wykorzystywali - zakończyłam i samabyłam zdziwiona swoją życiową mądrością. -Masz rację. - Słuchawka nareszcie przestaławydawaćdziwne odgłosyi przemówiłaludzkim głosem. -Dość tego. Jajużdostatecznie długo cierpiałam z jego powodu. Teraz jego kolej. Tym razem to ja będę dyktować warunki. Niemogę tak bezwalkiskazać się na zjedzenie do połowyprzez owczarka alzackiego, no nie? Dzięki za wszystko. Wiedziałam, że na ciebiemożna zawsze liczyć. Odezwę się w najbliższym czasie. Pa. - Podrugiej stronie stuknęła odkładana słuchawka, a ja, zupełnierozbudzona,wróciłam do łóżka. Gdysię kładłam,Sebastian zaspanym głosem zapytał: - Kto to był? -Inka- odpowiedziałam krótko. - A coona chciała o tej porze? - wymruczał mój mąż, przytulając się do moich pleców. - Ma mały problem. Chciała pogadać. - Mmm. Problem? Jestem specem od rozwiązywania problemów. O co chodziło? - Za dużo się naczytała BridgetJones - odpowiedziałam wymijająco, bo jakoś przez skórę czułam, że mójmąż wcale by niepochwalił rad, jakich udzieliłam Ince. Przecieżjestmężczyzną. Wprawdzie skłaniał się bardziej do tego idealnego, ale spod tejpowłoki potrafił się odczasu doczasu wydostać całkiem sporykawał drania. Lepiej, żeby pozostałw błogiejnieświadomościco domoich poglądów i rad, jakich udzielałam. 30 października 2002 W naszym domu zapanowało małe piekiełko. Zaczęłosię niewinnie, ale jabłko w raju, od którego wszystkie nieszczęściabiorą początek, pewnie też wyglądało na nieszkodliwe. Zaczęli. to się od tego, że wszyscy zaspaliśmy. Gosia, która zwykle wstaje bardzo wcześnie (ze szczególnym uwzględnieniem dni,w których ja mogę dłużej pospać), dziś jak na złość nie wykazała się czujnością. I nie dość, że nie wstała,to jeszcze nie dawała się ściągnąć z łóżka. ZSebastianem nie miałam takiego problemu, bo z łóżka zerwał się sam. Tyle że natychmiast zająłłazienkę, z której cochwiladobiegały jego wyrzekania podmoim adresem. Nie będę ich cytować, ale chodziłogłównieo to, jak ja śmiałamzaspać i go nie obudzić. To znaczy, uściślijmy, zasypiać to mogłam sobie dowoli, pod warunkiem, że jakimś cudem udałoby mi się jednocześnie wyrwać go ze snu. Kiedy wreszcie wyciągnęłam z łóżka Gosię, z łazienki wyłoni}się mój mążi stanął przede mną w pozieskrzywdzonego MisiaPuchatka. - Co? - zapytałam, usiłując jednocześnie włożyć Gosi bluzę,w której utknęła jej głowa. - Nie ma skarpetek - powiedział i wbił we mnie oskarżycielskiespojrzenie. -To poszukaj - poradziłam zirytowana, bo czas nieubłaganie płynął, głowa Gosi zaklinowała się w bluzie na amen,a jamiałam na sobie jedynie majtki ibiustonosz. - Szukałem, nie ma. Zaginęły. - Wiesz, co? - warknęłam. -To poczekaj dwadzieściaczterygodziny ijak się nie znajdą, to zadzwoń na policję i zgłośich zaginięcie. Jak można było przypuszczać, Sebastiansię obraził. Nie bardzo się tym przejęłam, bo w końcuudało mi się pokonać oporną bluzę mojej córki i mogłam zająć sięsobą. Kiedy udało misię wreszcie wyjśćz domu (zainteresowanych uprzejmie informuję, że zaginione skarpetkiznalazły się w szufladzie z majtkami Gosi; przypuszcza się, że wróciwszy wczoraj wieczoremw stanie upojenia alkoholowego ze skarpetkowego baru, pomy 34 liły miejscezamieszkania), na dworze siąpił dokuczliwy aczkolwiek drobny deszczyk. Odprowadziłam (a raczej odbiegłam)Gosię doprzedszkolai pomknęłamdo pracy. I tu czekało kolejne nieszczęście, bo jak ktoś mądry powiedział, mają one zwyczaj chodzić parami. Otóżkiedy pada deszcz, na ulicach naszegomiasta tworzą się rozległe bajora. Jeżeli pieszy,zmuszonychodzić po takich ulicach, nie wykaże się błyskawicznym refleksem, zostaje ochlapany od górydo dołu. I ja się nie wykazałam,Zostałam zmoczona kleistąszaroczamą cieczą. To była i rzeczywista, i przysłowiowa ostatnia kropla, która przepełniła czarę. Wybuchłam. Ale było w tym równieżcoś odkrywczego: nawetnie podejrzewałam, że znam tyle przekleństw. To tyle natematporanka. Wracającz pracy do domu, myślałam, że limit przykrychi pechowych zdarzeń na dziś już wyczerpałam. Niestety. Kiedyzaczęłam rozpakowywać zakupy, do kuchni przyszłaGosia i, zakładając rączkido tylu, zapytała: - Mamusiu, czykot może być zielony? -Nie, kochanie - odpowiedziałam machinalnie. - Nie może. - No, ale nie tak cały zielony,tylko trochę? -Nie ma zielonychkotów, rybko - orzekłam stanowczo. -Chybaże są to koty z bajki - dodałam, przypomniawszy sobie,że trzeba również dbać o rozwój wyobraźni dziecka. - To naszOprychjest z bajki - powiedziało z zadowoleniemmoje dziecko. -Nasz Oprych nie jest. - zaczęłam,ale tknięta złym przeczuciem przerwałam. -Gdzie jest Oprych? - zapytałamzaniepokojona. - Siedzi na ławie w pokoju -odpowiedziała moja córka. Rzeczywiście siedział. I miał całypyszczek zielony. Była topiękna zieleń - zieleń młodych listków, pierwszej wiosennej 35. trawki i. rzęsyz akwarium. Z paskudnie złym przeczuciem pobiegłam do rybek. Niestety, byto gorzej, niż przypuszczałam. W akwariumnie pływała ani jedna rybka. Nie pływało tam nawet pół rybki. Załamana usiadłam na stołku i zaczęłam zastanawiać się, kogo pierwszego zabije Sebastian: mnie czy kota? W ponurymnastroju czekałam na jego powrót z pracy. Wrócił,siadł w fotelu, sięgnął popilot inagle zaczął intensywnie wpatrywać sięw Oprycha. Z tego wszystkiego zapomniałamwytrzećmu mordkę, więcdowód winy nosił nadalna sobie. - Co ten kot ma na pysku? - zainteresował się mój maż. -Czyżby wymyślono zieloną karmę? - Hm. - mruknęłam. -Fajnie, pobawmy się w zgadywankę. Co też on może mieć napysku? - Niechno pomyślę. Postanowił zostać wegetarianinem? - Niezupełnie -jęknęłam. - Postanowiłprzerzucić się na ryby - dokończyłam prawie szeptem. - No cóż, gust. - zacząłmój mąż i nagle zamilkł, wpatrującsię wemnie intensywnie. -Nie chceszchyba powiedzieć - podjął po chwili - że to bydlę zżarło moje rybki? - No cóż, dokładnie to chcę powiedzieć -powiedziałamcichutko i zatkałam sobie uszy. Apotem nasz dom zamienił się w pole bitwy. Sebastian goniłOprycha,za Sebastianem biegła Gosia, która krzyczała dokota,żeby uciekał, Sebastianwołał do Gosi, żeby przestała krzyczeć. Oprych okazał się mądrym kotem i schował się pod szafę, skądnie można go było wyciągnąć, aczkolwiek Sebastian próbował. Zdołałnawet do połowy się pod nią wczołgać -i utknął. DziękiBogu, że w przeciwieństwiedo Oprycha, jego udałomi się stamtądwydostać. No a teraz niepozostaje nam nic innego, jaktylkokupić nowe rybki i pokrywę do akwarium,bo wprawdzieOprych jest mądrym kotem, ale nie sadzę, by chciał zostać wegetarianinem. 36 l listopada2002 Hm... Od czego by tu zacząć? Ktoś mądry zapewne powiedziałby, że od początku, ale ja w obecnym stanie ducha (i ciała) niebardzo mogę przypomnieć sobie, gdziejestten początek. Zacznijmy więc od wczoraj - wieczorem wpadła do mniemojaprzyjaciółka Marta i już od progu powiedziała: - Ubieraj się! -Co? - zapytałam niezbyt inteligentniei wpatrzyłam sięw kurtkę, którąMarta wciskała mi w ręce. - Noubieraj się,mówię, idziemy się upodlić! - Głos Martybrzmiał zdecydowaniem. - A, upodlić się. - Ożywiłam się nieco, bo wyrażenie to znaczyło mniej więcej tyle, co impreza z dużą ilością śmiechui alkoholu. Pogłębszym zastanowieniu doszłam downiosku, że pomysłwcale nie jest zły. Ostatnimiczasy rzadko miałam okazję spotkać się z przyjaciółmi, a odrobina rozrywkijeszcze nikomu niezaszkodziła. - Ale ja mam dziecko -przypomniałam sobie i zrobiłam nieszczęśliwąminę. -Idiotka- skwitowałaMarta i popukała się w czoło. - Ja teżmam dziecko, jakbyś zapomniała. Ubieraj matą i siebie, idziemydo mnie. Dzieciaki pobawią się razem, później położy się jespać, a my zajmiemy się sobą. - A mąż? - zapytałam jeszcze dla pewności. - Chryste, ubierz też Sebastiana, jeżeli nieumietego zrobićsam. - Marta wzniosłaoczydo sufitu i rozpięta kurtkę. I tak oto wszyscy wylądowaliśmy u Marty. Po północy lekkozaczęto mi wirować przedoczami. I wszystkostało się miłe. I bardzo, bardzozabawne. I świat jakby zaczął się kręcić. Myślę,że właśnie w ten sposób Kopernik odbyt, że toZiemia krąży 37. wokót Słońca. Moja, nawet jeżeli nie krąźyta, to na sto procentwyraźnie, choć chwiejnie, się poruszała. Judyta, która imprezowała razemz nami, w pewnym momencie pochyliła się do mniei powiedziała: - Ale jaod razu wiedziałam, a jakjeszcze zobaczyłam tenhydrofor, tow ogóle. -A tak - przytaknęłam i czknęłam, chociaż jak mi Bóg mitynie wiedziałam, o co jej chodzi. Ale wtedy nie miało tożadnegoznaczenia. Mój mąż, którywyglądał na bardzo zadowolonegoz życiai z siebie, przechyliłsięw stronę Judyty i bełkotliwie zaproponował szeptem: - Zaśpiewaj to. - Następnie roześmiałsięradośnie, ubawiony własnym dowcipem. - Cicho! - krzyknęłaJudyta i rąbnęła go przyjacielsko poplecach. -Jak już mówiłam,jak zobaczyłam ten hydrofor. Uff,to był po prostukoszmar. Rozumiesz? - O tak, koszmar. Jak ty to w ogóle przeżyłaś, co? - zapytałamwspółczująco. Mój mąż jakby tylko na to czekał - przechyliwszy się w jejstronę, szepnął konspiracyjnie: - Zaśpiewaj to, co? -Cicho! - wrzasnęła Judyta i znów rąbnęłago w plecy, ażzadudniło. Marta, którasiedziałado tej pory cicho, podniosła paleci oskarżycielskim tonem zapytała: - Dlaczego ten sufit się chwiejei co chwila na mnie spada? Czy możeszmi to, kochanie, wyjaśnić? - zwróciła się do swojegomęża, który siedziałpo drugiej stronie stołu iz namaszczeniem chrupał konserwowany ogórek. - A to zapewne dlatego, że bardzo ciękocham - odpowiedział Donekpoprzez chrzęst miażdżonego ogórka. 38 - Co tam sufit! - darłasię Judyta. -Hydrofor,to jest dopieroproblem! - kontynuowała, klepiąc z werwą plecy Sebastiana. - Hi, hi, zaśpiewaj to -wyrwało się mojemu mężowi, a jaresztkami świadomości skonstatowałam, że Sebastian jest dzisiaj jakoś wyjątkowo monotematyczny. Itak dotrwaliśmy doczwartej nadranem. Gdywychodziliśmy, mąż Marty spal na podłodze kołokanapy, Judytawciążprzeżywała horror z hydroforem w roli głównej, a Martazobłędem w oczach patrzyła na sufit. W domu udało mi sięjeszcze nastawićzegarek na jakąś strasznie wczesną godzinę,zanim rzuciłam się na łóżko, i, jak przypuszczam, odrazu zasnęłam. Zesnu wyrwał mnie jazgot budzika. Głowa mnie łupała,oczy piekły, a gardło zamieniło się w wysuszoną pustynię. Najbliższąoazą była kuchnia; powlokłam się tam, jednocześnie rejestrując, że Sebastian też gramoli się z łóżka. Przygotowującogromny dzban zimnej wodyz cytryną, przeklinałam w duchupomysł urządzaniaimprezy w środkutygodnia. Następnie wlałam w siebie połowę zawartości dzbanka i poczułam się ciut lepiej, aczkolwiek w mojej głowie ktoś napewno prowadził jakieś roboty młotem pneumatycznym. Gdy mój mąż wyszedłw końcu z łazienki, podając mu wodę z cytryną, zapytałam: - Noi jak się czujesz? Sebastiannajpierw pochłonąłnapój, a potem, prostując sięztrudem, powiedział: - Wiesz, całkiem nieźle, tylko nie rozumiem, dlaczego takcholernie tupie mnie w plecach. -A, jeżeli o to chodzi, to wszystkiemu jest winien hydrofor -wyjaśniłam z diabelskim chichotem. Mój mąż spojrzał na mniejak na nienormalną. - Tychyba do końca nie wytrzeźwiałaś - mruknął. -Zaśpiewasz to? - zaproponowałam niewinnie. 39. - Ty na pewno nie wytrzeźwiałaś - powiedział Sebastian,spoglądając na mnie z dezaprobatą. Wytrzeźwieć to może i nie wytrzeźwiałam - pomyślałam -ale pamięć mam na pewno dużo lepszą. 8 listopada2002 Wpracy od samego ranabyłourwanie głowy. Wszyscy biegali,przekrzykiwali się, niktna nic nie miał czasu. Mateusz, mój szef,miotał się po redakcji, przydzielająckażdemu,kto mu się nawinąłpod rękę, robotę do natychmiastowego wykonania. Widząctozamieszanie, przezornieusiadłam przy swoim komputerze,starając się być malutka i niewidoczna. Na nic się to jednakniezdało. Mateusz, robiąc kolejną rundę, nagle zatrzymał sięprzymoim biurku i wycelował we mnie palec: - Ty - powiedział - zrobisz wywiad z panem Sulakiem. Będziesz się musiała trochę popodlizywać,bo jest na nas obrażony. - Hej, hej - pomachałam mu zza biurka. - Ja jestempani korekta. Nigdy nie robiłam wywiadów. - No cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz -warknął. - Niemamludzi, a ktoś tomusizrobić. Zresztą, co chcesz, wkońcustudiujesz polonistykę, nie? Świetniesiędo tego nadajesz, poprostu świetnie. - Dzięki - mruknęłam - ale. -Żadnychale. Nie widzisz, co siędzieje? Ja po prostuniemam wyboru. Masz tu adres. Jesteś umówiona zagodzinę. - Cudownie - wymamrotałam z wściekłością. - Powiedzmiprzynajmniej,kim jest ten pan Sułak! -krzyknęłam za nim. - To poeta! - odkrzyknął izamknął drzwido swojego gabinetu, aja zostałam z kartką w ręku. Na świstku miałam adresi pytania, jakie należało zadać Panu Poecie. 40 O wyznaczonej godzinie stałam przed drzwiami ogromnejnowoczesnej willii próbowałam poradzić sobie jakoś ze swymzdumieniem - literatura bowiem wyryła w mojej świadomościobraz poety biednego, żywiącego się chlebem i wodą - a tu proszę! No wstyd po prostu. Jak można nie znać poety z taką willą! ? Przełamałamsię jednak i,choć strach ściskał mi gardło, nacisnęłam przycisk dzwonka. Drzwi otworzyły się niemalnatychmiasti stanąłw nich maty, chuderlawy facet, który namój widok złapał się za serce i tak pozostał, gapiąc sięintensywnie na moją twarz. Poczułam się nadzwyczaj niezręcznie, acoza tymidzie, zaczęłam odczuwać irytację. - O boskaistoto! - wykrzyknął nagle piskliwym głosikiempoeta, a ja podskoczyłam. -O zwiewna mgło, nie rozwiewaj sięw nicości dnia! Patrzyłam na niego osłupiała, zastanawiając się, czy przypadkiem nie śnię. Nawet dyskretnie się uszczypnęłam, by miećstuprocentową pewność. Niestety, nie śniłam. Westchnęłam iotworzyłam usta, ale wtedy facecik zamachał mikroskopijnymirączkami i zakrzyknął: - Nic nie mów, o boska! Niech cisza przemówi zaciebie! - Hę? - zapytałam, czując,że ostatecznie opuszcza mniewiara w realność tego, co się dzieje. - Proszę, przestąp me skromne progii zdradź choć najmniejszym gestem, kim jesteś! - wyrecytował poeta,po czym niespodziewanie złapał mnie za ramię i zniezwykłą siłą pociągnąłw głąb domu. Wlókł mnie tak dobrą chwilę, aż zebrawszy całąenergię, wyszarpnęłam się mu z uczuciem narastającejfurii. - No, no - warknęłam. - Rączki przy sobie, dobrze? - O! - zakrzyknął zbolałym głosem. - Czymże zasłużyłem sobiena brak łaski. - Cicho! - wrzasnęłam i samaprzeraziłam się siłą swego głosu. -Cicho - powtórzyłam drugi raznieco ciszej i z zadowole41. niem spostrzegłam, że facecik gapi się na mnie ze zdziwieniem. Postanowiłam to wykorzystać inajszybciej jak umiałam, wyrzuciłam z siebie potok stów: - Jestem z gazety, przyszłam zrobićz panem wywiad, ale jeżeli nie czuje się pan na siłach, chętnieprzyjdę innym razem. - Co powiedziawszy, zaczęłam się powoliwycofywać w stronę drzwi. Woczach karzełka zapłonął ogień. Wariat -przemknęło mi przez głowę; w tym momenciewykonałamwielki skok, dopadłamdrzwi i otworzyłam je na oścież. PanPoeta rzucił się w pogoń. - Gdzie pani ucieka? - zapiszczał, usiłując schwycić mnie zarękę. Jednak byłam szybsza. - Naglepoczułam ogromnezapotrzebowanie na powietrze -wysapałam, stającjak najdalej od tego pomyleńca. - Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu,że zadam te pytania, stojąc tutaj. O, widzi pan, mam dyktafon, wystarczy, że pan będzie mówić. Ale proszę nie podchodzić! - wrzasnęłam histerycznie,widząc, że poeta postępujekrok naprzód. Mój krzyk ściągnąłuwagę sąsiadki z przeciwka, która zaciekawiona zbliżyła się dopłotu. Jejwścibstwo było mi bardzo na rękę - miałam nadzieję,że ten tamnie będzie chciał mnie zabić na jej oczach. Korzystając z okazji, zadałam pytaniaz kartki w tempie wprost rekordowym. W czasie rozmowy pan Sułak robił co chwila krokdoprzodu, a jajak na komendę odskakiwałam do tylu. Wrezultacie przyostatnim pytaniuznaleźliśmy się u furtki. Nie odwracając się ani na chwilę plecami dopoety,wymacałamklamkęi delikatnie uchyliłam furtkę, a gdy tylko pomyleniec skończyłmówić, wypadłam na ulicęi uciekłamjak szalona, goniona zdziwionym spojrzeniem wścibskiej sąsiadki. Do redakcji dotarłam ledwożywa zezmęczenia i zdenerwowania. Zgrzytajączębami, weszłam do gabinetu naczelnego, ale zanim zdołałam się odezwać, on spojrzał namniei powiedział: 42 - No nie denerwuj się. I tak wiem, co chcesz mi powiedzieć. - Wiesz? - Ledwo mogłammówić zoburzenia. -Jak towiesz? Dlaczego więc mnie tam wysiałeś? - No przecież gdybym cipowiedział, że on wszystkich wyrzuca i w ogólenie udziela wywiadów, to wcale byś tam nie poszła,nie? -Wyrzuca? - spytałam zniedowierzaniem. - No tak, aco, ciebie nie wyrzucił? -Wprost przeciwnie - wyjąkałam. - Maniten wywiad. - Masz wywiad? - Mateusz aż wstał zza biurka - Chryste, jaktego dokonałaś? Jesteś chybaczarodziejką. - Wieszco, opowiem ci o tym później - powiedziałam. - Nagle poczułam sięjakoś kiepsko. Muszę iść do domu. I poszłam. W domu zamknęłam się na wszystkie zamki, zastawiłam drzwi wejściowe małym stoliczkiem i położyłam się dołóżka. Jedno wiedziałamna pewno: poezji miałam dość na całeżycie. A na pewno poetów. 15listopada2002 Od momentu, kiedy udało misię zrobić wywiad zpanem Sutakiem, mój autorytetw redakcji nieznacznie wzrósł. Nie wiemdlaczego, ale okazało się to integralnie związane zprzyrostempracy- może dostrzeżono u mnie jakieś nadnaturalne zdolnoścido obłaskawiania wszystkich popapranych jednostek rodzajuludzkiego? Więcej pracy znaczyłotyle, żeprzychodziłam do domu później niż zwykle. To z kolei wywołało jakąś dziwną reakcjęmojego męża, dziecka, a nawet kotów, Koty przestały mnieostentacyjnie zauważać. Sebastian wprawdziemnie dostrzegał,ale odkąd na jegobarki spadłjakże ciężki obowiązek odbierania Gosi z przedszkola, zaczął wykazywać pewne niezadowolenie. Na początku udawało mu się nic nie mówić, poprzestawał 43. na snuciu się po domu z miną męczennika, jednak wczoraj jużnie wytrzymał i niby to od niechcenia zapyta}, do kiedy mam zamiar brać te nadgodziny. - A wiesz, tak naprawdęto nie wiem - odpowiedziałam nieuważnie, ziewając. -Jak to nie wiesz? - zdenerwował się mój mąż. -To kto mawiedzieć, może j a? -A czemunie? -zapytałam zjadliwie. - Zwykle wieszwszystko. - Chciałbym ci przypomnieć - burknął- że oprócz pracymasz takżerodzinę. Gosia cię ostatnio prawienie widuje. Tutaj jak za dotknięciem czarodziejskiejróżdżkina scenienaszego domowego teatrupojawiła się nasza córka, która świdrując mnieswoimi niewinnymi oczkami, zapytała: - Mamusiu, kiedy przyjdziesz po mnie do przedszkola? -Chryste, za chwilę oszaleję- powiedziałam w przestrzeń. -Przecież tatuś odbiera cię dopiero od tygodnia. - Ale ja chcę ciebie - powiedziała Gosia i zrobiła podkówkę. Triumfująca mina Sebastiana i wykrzywiona twarz Gosi zrobiły swoje. - No cóż, chciećci wolno - warknęłam. - Aty - zwróciłamsię domojego męża - mógłbyś rozsądniej dobierać pory na takie rozmowy. - Tatusiu - wtrąciła się nagleGosia- mówiłeś,że jak zrobięnieszczęśliwą minę, to mamusia napewno zmięknie. Przez moment nie wierzyłam w to, co usłyszałam. - Co ci tatuś powiedział? - zapytałam słodziutko, posyłającmordercze spojrzenie w stronę mojego męża. - Że jak będę jęczeć i. Ojej, chyba coś wygadałam. - No wiesz? - zwróciłamsię oburzona do Sebastiana, - Tojest chwytponiżej pasa! Jak możesz posługiwać się dzieckiemdo załatwiania naszych spraw? 44 - A co mam zrobić, kiedy ty mnie w ogóle nie słuchasz? -odparował mój mąż. - Ja tak naprawdę to mam już dosyć tejtwojej pracy. Najpierwstudia, potem praca. Za dużo tychzmian. Dla dziecka, oczywiście - dodał tonem wyjaśnienia. - Oczywiście - powtórzyłam. - Tyle że niewiem, dla którego. Dla tego małego czydla tego dużego. Ale skoro tak się za mnąstęskniliście, postaram się być jutro wcześniej w domu. - Cudownie- ucieszył się mój mąż. Następnego dnia rzeczywiściewróciłam wcześniej zpracy. Tym razem to jaodebrałam Gosię. Mój wcześniejszy powrótspotkał się z miauczeniem pełnymuznania (widoczniekoty postanowiły się odbrazić, skorowykazałam tak wiele dobrej woli). Sebastiana jeszcze nie było. Innym razem biegiem bym sięprzebrałai zaczęta sprzątać i szykować obiad, ale dziś rzuciłamsięna kanapę i włączyłam telewizor. Po chwili przyszedłmójmąż i jeszcze wpłaszczuzajrzał do pokoju. Widząc mnie w stanie rozmamłania, przypatrzył mi sięuważnie i zapytał zaniepokojony: - Źle się czujesz? Możejesteś chora? - E, nie - odpowiedziałam znudzonym głosem, jednocześnieprzerzucając pilotem kanały. - Po prostu wróciłam wcześniejz pracy, jestem dosyć zmęczona i postanowiłamtrochę odpocząć. Wzwiązku z tym ty dzisiaj robisz obiad. Produktysąnaszafce w kuchni. - Co takiego? Przecież ja dopiero wróciłem z pracy i jestemdosyć. - Nagle przerwał rozpoczęte zdanie, boskojarzył, żezostało onoprzed chwilą wypowiedziane przezemnie. Popatrzył jeszczeprzez moment na mnie, potem rzucił tęskne spojrzenie na ekran i z westchnieniem poszedł do kuchni. Uśmiechnęłam się sama do siebie i z rozkoszązamknęłam oczy. Poleźalam tak z dziesięćminut, a następnie krzyknęłamw stronę kuchni: 45. - Kiedy będzie obiad? Głodnajestem! - Dopiero zacząłem robić - dobiegła mnie zirytowana odpowiedź. -To zrób mi chociaż kanapkę - marudziłam, z trudem powstrzymując się od śmiechu. -1herbatę - dorzuciłam po chwiliprzerwy. Nie skończyłam jeszcze mówić, gdy do pokojuwszedł Sebastian i zacząłmi się podejrzliwie przyglądać. - Czy mi się wydaje - powiedział wreszcie - czy ty rzeczywiście mnie przedrzeźniasz? -O tam, od razu przedrzeźniam - odpowiedziałam niewinnie i spojrzałam na niego figlarnie. - Ty wstrętna babo - powiedziałze śmiechem mójmąż i rzuciłwe mnie poduszką. - Mimo wszystko dostaniesz ten obiad. -1kanapkę? - dopytywałam się z udawanym niepokojem. -1kanapkę. Ale wiesz co? Chyba przyszedł czas na małezmiany i podział obowiązków domowych. Omówimy to przyobiedzie. Po tych słowach pocałował mnie w czoło i poszedł do kuchni. Aja stwierdziłam, że mąż jako taki to całkiem niezły wynalazek. 22 listopada 2002 Nie wiem, czy na kartachtego dziennika wspominałam już, żeod dawna planowaliśmy z Sebastianem wycieczkę nad morze. Specjalnie czekaliśmy na zakończenie sezonu, bo osobiście nieznoszę wypoczywać w licznym i spoconym gronie bliźnich,a preferuję raczej ciszę i spokój. Do Sebastiana wyjazdpo sezonie przemawiał wszczególnościze względów finansowych: byłoznacznie taniej. Wycieczkę planowaliśmyjeszcze wtedy, gdy niepracowałam, ale udało mi się wyblagać u mojego szefa tygodniowy urlop. Gosia miała zostać z moją mamą, kotyz naszą 46 przyjaciółką, pokoje były od dawna zamówione, jednym słowem,wszystko udało mi się załatwić i pozapinać na ostatni guzik. I to już powinno obudzićmoją czujność i sprawić, bymz niespokojnym sercemczekałana jakieśnieprzewidzianewydarzenie, które uniemożliwinam wyjazd, ewentualnie uczyniz niego koszmar. Jednak moja czujność trwała w błogim uśpieniu. Nie otrzeźwiła jej nawet zapowiedź wizyty przyjaciółki Sebastiana - Sylwii (owego miłego dziewczęcia, które traktowałomnie jak przygłupią i przygłuchą). W optymistycznym nastroju,jakim napawała mnie wizja zamglonej plaży, po której niedługobędę spacerować, postanowiłam nawetbyć w miarę miła dlaSylwii. Sebastian zapowiedział, że przyprowadzi ona ze sobąjakiegoś faceta, najświeższą zdobycz, jaką udało jejsię usidlić. Noi przyszli. Jejfacecik był mały, śmieszny i tyle odnas młodszy, żemiałam wrażenie, że rozmawiam z kolegą Gosi. Kiedy patrzyłna Sylwię, odnosiło sięwrażenie, że zaraz wywali język nabrodęi zacznie dyszeć z podniecenia. Gdy usiedliśmy przy stole, pozostawiłam wątpliwąprzyjemność konwersacji Sebastianowi, a sama zatonęłam w słodkich marzeniach o odpoczynku. Od czasudo czasu rzucałam tylko jakieś "yhm" lub "w zupełności się z tobą zgadzam". Z reguły to wystarczało, bo Sebastian z Sylwiąrozmawiali zwykle o czasachszkolnych i przypominali sobie najróżniejsze śmiesznostki i niedociągnięcia swoich dawnych kolegów, których nigdy w życiu nie widziałam, a im gorzej o nichmówiła Sylwia, tym bardziej ich lubiłam. Itak wyłączyłam sięzupełniei dopiero pochwili dotarło domnie, że Sebastianmówi: - No myślę, że Natasza nie manic przeciwko temu, prawda? -Z całą pewnością nie - odpowiedziałam odruchowo, niemając zielonego pojęcia, na cowyrażam zgodę. Ito jedno zdanienauczyło mnie, że nigdy, ale to przenigdynie powinno sięodpowiadać na pytanie, jeżeli się nie wie, o co pytają. 47. - No to świetnie - ucieszyła się Sylwia. - Tylko mogłabyś midać teraz adres i telefon, żebym mogła zadzwonić i dowiedziećsię, jak się sprawy przedstawiają. - Jaki telefon? - zapytałam z dziwnym uczuciem, żewłaśniewykopałam pod sobą ogromnydołek. - Do tego ośrodka, w którym wynajmujecie pokoje. Możemająjeszcze cośwolnego. Skoro mamy jechać razem, to dobrzeby było mieszkaćblisko. - Już ci daję - powiedziałam, przeszywającją wzrokiem bazyliszka. - Sebastian - zwróciłam się do mojego męża - chodźzemną na chwilę do kuchni. - Dlaczego sięna to zgodziłeś? - zapytałam ze złością, kiedyjuż zamknęłamzanami drzwi. - O nie, nie, tym razem to ja sięnie dam wrobić -szepnął. -To ty się zgodziłaś. A że nie słuchałaś, o czym mówiliśmy, to jużtylko i wyłącznie twoja wina. Myślisz,że ja nie widzę, że ty jesteśnieprzytomna, jak przychodzi do nas Sylwia? Nieraz aż mi głupio. Teraz masz nauczkę. - Jesteś wstrętny - wycedziłam,ale w głębi serca wiedziałam,że sama jestem sobie winna i teraz już nic się nie da zrobić; zaniosłam Sylwii telefon. Może niebędzie wolnych pokoi - łudziłam się w duchu. Żeby tak na całym wybrzeżu nie było już ani jednego wolnego pokoju- modliłam się żarliwie, ale tym razem los mi nie sprzyjał. Pokójwolny byt i to w tym domu,w którym wynajmowaliśmynasz. W okropnymnastroju zadzwoniłam do mamy,żeby się jejpożalić. -To rzeczywiście nieciekawa sytuacja - powiedziała mama. -No cóż, facet to facet - dodała, jakby to zdanietłumaczyłowszystko. - Wkażdym razie trzymajsię córeczko. Pa. -1 odłożyłasłuchawkę. 48 Nie zdążyłam jeszcze odejśćod telefonu, gdyzadźwięczał jego dzwonek. W słuchawceusłyszałam głos mamy: - Wiesz co, tak sobie pomyślałam, że skoro i tak nie jedzieciesami, to może ija bym się do was dołączyła? Oczywiścieza Gosię ja zapłacę. Nie masz nicprzeciwkotemu córeczko,prawda? Oczywiście miałam coś przeciwko temu. Miałam bardzo dużo przeciwko całej tej sytuacji, ale zgrzytając zębami, powiedziałam: - Jakżebym mogła mieć? Nie masz przypadkiem znajomego stadka przyjaciółek, które byś chciała zabrać ze sobą? Będęwprost zachwycona. To idealnetowarzystwo na wyjazd wedwoje. Mama nie wychwyciła ironii. Podałamwięc i jej telefon dogospodarza pensjonatu, w którym wynajęliśmy pokoje. Niewiem, z czego wybudowany był jego dom, ale niewątpliwie był tomateriał bardzo rozciągliwy,bo mały pokoik jeszczesię znalazł. I tak nasz wyjazdwe dwoje spędziliśmyw szóstkę. Co chwilanatykaliśmy sięa to na Sylwię całującą się ze swoim małolatem,a to na moją mamę, któraposiadła zaskakującą umiejętnośćznajdowania się w kilku miejscach naraz. Było pewne, że gdziekolwiek człowiek się odwróci - onajuż tam będzie. Pod koniecpobytu popadłam wcoś w rodzajuobsesji i - jak wdowcipie - bałam się nawetotworzyć lodówkę. Jedno mogę stwierdzić z całąpewnością: nigdy w życiu z taką przyjemnościąnie wróciłam dodomu i do pracy. A morze już do końca życia kojarzyć misię będzie z koszmarem z Sylwią i mojąmamą w rolach głównych. 29listopada 2002 Ostatnio żyję wyłącznie pracą. Mamy tak strasznie napięte terminy i tak mato czasu, że gdy wracam dodomu, robiętylko to,co konieczne, by mieszkanie nie wyglądało jak śmietnik. Po49. rządki te polegają gtównie na upychaniu wszystkiego po kątachi na wkopywaniu zbędnych rzeczy pod szafę. Budzito odrazęw Sebastianie i rozbawienie w Gosi. Niestety, nie jest to najlepsza metoda wychowywania dzieci, bo ostatnio dostrzegłam,żezdjąwszy nieco zużyte rajstopy, Gosia, miast zanieść je do koszana brudną bieliznę, beztrosko wpycha je pod łóżeczko. Oczywiście wiem, że muszę zmienić swe postępowanie,ale odkładamto na moment, gdy będę miała więcej wolnego czasu. Tymczasem w pracy nastąpiły dość dużezmiany. W związkuz natłokiem różnych spraw Mateusz postanowił zatrudnić kilku nowychdziennikarzy. Tak więc mam trzech nowych kolegów. Jeden z nich jest facetem, że tylko wziąć ido rany przyłożyć. Odrazupoczułam do niego sympatię. Z moich obserwacji wynika,że Rafałma dwie miłości: dziennikarstwo i jedzenie. Do jegoulubionych potraw należą płatki kukurydziane Mister Śniadanko i minipizze, które kupuje w małym sklepiku tuż obok redakcji. Drugi przyjęty jest doskonale nijaki iw żaden sposób niemogłam sobiedotej pory wyrobić o nim zdania. Natomiasttrzeci nabytek. Tak, on jest wart dłuższego opisania. Po razpierwszy, gdy go zobaczyłam, siedziałamsobie spokojnie przybiurku ijadłam drugieśniadanie. Nagle do pokojuwkroczył wysoki facet, zerknął na mnie spod oka i jakby od niechcenia podwinął rękawy koszuli i naprężył muskuły. Mało co nie zadławiłam się kanapką i w rezultacie wyplułam, comiałam wustach,do kubka z kawą. Facet cały czas stał iprzyglądał mi się z nietajonym zadowoleniem z siebie. Po raz pierwszyod wielu dnistraciłam głos. Mój mąż zapewne określiłby to jako cud. Alemyliłam się,sądząc, że tenpopisjest przeznaczony dla mnie. Facet obrzucił nasz pokój zwycięskim spojrzeniem i, kręcąc biodrami i wypinając klatkępiersiową, ruszył do biurka Marty. Tam stanął i, patrząc jejprosto w oczy, uniósł brewdo góry. Przez moment miałam wrażenie, że zacznie biegać po redakcji 50 i krzyczeć: "Hej, laski". Albo: "Jestem boski". W końcu udałomi się opanować. Przyglądając się adonisowi kpiącym wzrokiem, zapytałam: - A poza tym to upana wszystko w porządku? Całe towarzystwo, które do tejpory siedziało oniemiałe, gruchnęło niepohamowanym śmiechem. Facet spojrzał na mnie z góryi odpowiedział pytaniem: -Czy tutaj znajdzie się dla mnie wolne biurko? - A co panchce z nim zrobić? - zainteresowała się Marta,która zawsze twierdziła, że w życiu nicjuż jej nie zdziwi, ale lubiła być dobrze poinformowana. - Chcę za nim zasiąść- wyjaśnił piękniś,obnażając w uśmiechu garnitur bielutkich zębów. - Uważam, żeto pomieszczeniedużo zyska, kiedy uświetni je moja obecność. - Hę, hę -wyrwało mi się niechcący. - Wydaje mi się,że niezamawialiśmy ostatnio żadnych dekoracji - doprecyzowałam. W tym momencie do pokoju wszedł Mateusz. -O, widzę, że poznaliście już swojego nowegokolegę -powiedział. - Będzie z wami pracował. Łucjan, tutaj jest twojebiurko - zakończył, wskazując mebel stojący tuż koło mojego. Obrzuciłyśmy się z Martą spojrzeniami pełnymi grozy, natomiast Rafałnagle zaczął bezgłośnie symulowaćodruchywymiotne. Tymczasem Łucjan usadowił się za biurkiem i pierwsze,co zrobił, to wyjąłz teczuszki lusterko i pieczołowicie ustawił jena blacie. - Chryste - jęknęła Marta. - Chyba się dzisiaj upiję. Imdłużej się zastanawiam, tymbardziej dochodzę do wniosku, żeodteraz będęzdolna do pracy tylkow stanie upojenia alkoholowego. Łucjan nie zwrócił na jej słowa uwagi,zajęty przygładzaniemwłosów. - Hej,hej - zamachałam muprzed nosem ręką - słyszałeś 51. kiedyś o Narcyzie? Na twoim miejscu wzięłabym sobie do sercatę opowieść. - Czy chcesz przez to powiedzieć,że jestem podobny do rozwijającego się kwiatu? - zapytat nasz nowy kolega. Wszyscy zgodniewydaliśmy jęk i wyszliśmy na papierosa, choćżadne z nas nie palito. W ciągu kilku godzin pracy Łucjan szesnaście razy przeglądał się w lusterku, osiem razy oglądał swoje muskuiy, dwa razy zrobił nam wykład na temat nieprawidłowego odżywiania (było to spowodowane jego przerażeniem na widokmojego hamburgera i minipizzy Rafała). Pod koniec dnia miałamochotę go udusić. Zdeterminowane poszłyśmy z Martą do Mateusza. Wysłuchał nas spokojnie,a potem powiedział: - Chyba trochęprzesadzacie. On jest nowy, może to nieśmiałość. W tym momenciedo jego pokoju wszedł Łucjan. Obrzuciłnas poufałymspojrzeniem, trącił Martę biodrem i zwrócił się doMateusza: - Oj szefie,chyba musisz się wziąć za siebie. Całkiem sflaczałeś za tym biurkiem. Och! Co ja widzę! - krzyknął dramatycznie, zaglądając pod biurko Mateusza. -Brzuch! Mateusz siedział oniemiały. Spojrzałyśmy z Martą po sobiei pokiwałyśmy zgodnie głowami. - Tak, to na pewno nieśmiałość - powiedziałam i dusząc sięze śmiechu, wyszłyśmy i pozostawiłyśmyŁucjana i Mateusza razem. Nie wiem, co sobie tam powiedzieli, ale rezultat był taki,że wprawdzie Łucjan pozostał w naszym pokoju, ale jego biurkoMateuszosobiście przestawiłjak najdalej od pozostałych. l grudnia 2002 Moje pierwsze od wielu dni wolne popołudnie postanowiłamprzeznaczyć na zakupy. Było to także wolne popołudnie Seba52 l ; stiana, tak więc wramach zacieśniania więzów rodzinnych dohipermarketu wybraliśmy sięrazem. Gosię podrodze podrzuciliśmy do mojej teściowej, która zlekkim przerażeniem i wyraźnymi obawamiwpuściłają do swojego sterylnie czystegomieszkania. Przeznastępnych piętnaście minut z rozkoszą milczeliśmy, delektując się luksusem ciszy i brakiem koniecznościodpowiadania na mnóstwo pytań. Ja jeszcze umilałam sobie tenczas wyobrażaniem, co Gosiazrobi z mieszkaniem teściowej. Jeżeli chodzi o dziedzinę brudzenia, to nasze dziecko było wyraźnie uzdolnione i wykazywało talent ogromny. W sklepie jakzwykle panował ogromny tłok, z głośnikówpłynęły dźwięki kolęd, a japo raz pierwszy odbardzo dawnanigdzie się niespieszyłam. Nawet z Sebastianem rozmawiało misię dobrze i przestaliśmy na siebie burczeć. Chodziliśmy międzypółkami, oglądaliśmy różne rzeczy i w pewnym momencie poczułam się,jakbym nagle przeniosła się w początki naszegomałżeństwa. I właśnie wtedy stało się to, co się stało. Mianowicie w dziale zkosmetykamistaliśmy przy oddzielnych półkach,tak że postronny obserwator mógł pomyśleć,że jesteśmy obcymi ludźmi. Oglądałam właśnie krem pod oczy, przekonując sięobłudnie,że jeszcze nie muszę go używać, gdy spostrzegłam, żejakaś kobieta z biustem Kasi Figury nachalnie przypatruje sięmojemu mężowi. Coś, zapewne siódmy zmysł,podpowiedziałomi, żebym obserwowała rozwój sytuacjiz boku. Kobieta z biustem jeszcze przez chwilę przyglądała się mojemumężowi,przekrzywiając swój blond łebek w takisposób jak moje koty,gdy widzą ptaszka. Potem nagle ruszyła w jego stronę, niebacząc na to, żedepcze i rozpycha ludzi. Sytuacja wydawała mi sięcoraz bardziej interesująca. Zauważyłam przy tym,że im szybciej idzie kobieta, tym bardziejjej wielki biust podskakuje jakdwa ogromne balony. Nieświadomie zacmokałam zprzyganąipomyślałam, że takie piersi są niebezpiecznedla otoczenia. 53. Dostać takim cyckiem przez łeb to kaplica - pomyślałam. Tymczasem blondyna przystanęłaparę krokówprzed moim mężem, zadreptała w miejscu, zatrzepotała rzęsami, nabrała powietrza w płucai ryknęła na cały sklep: - Sebastiano! O kurczę! To ty? Prawda? - E.. - zająknął się mój mąż - zbieżność imion istotniezachodzi, ale obawiam się, że z kimś mnie pani pomyliła. - Pomyliła? - oburzyła sięblondynka. -Ja bym ciebie Sebowszędzie poznała! No,nie pamiętasz mnie? A z kim chodziłeśna piwo doParóweczki? No,no? - ciągnęła zachęcającym głosem. -Duża Zocha jestem. Duża,bo wiesz co. - kokieteryjniepotrząsnęła biustem. Wtym momencie zaczęłam siębać o bezpieczeństwo mojego męża. Mogła mu popodbijać oczy. - No,Sebo, nadal jesteś niezły - zaszczebiotata, a mój mąż spojrzawszyz obawą najej podskakujący biust, cofnął się przezornie. -Skoczymy do Faróweczki? W tym momencie postanowiłam wkroczyć litościwie do akcji. -O, kochanie -powiedziałam wesoło - widzę, że zkimś rozmawiasz. - Atak. - Sebastiannareszcie otrząsnął sięz zaskoczenia. -Poznajcie się, to jest. - Wiem, wiem - przerwałam mu. - DużaZocha. ŚredniaZocha jestem - przedstawiłamsię z milutkim uśmiechem. - Nowiesz, ze względuna to - ciągnęłam, trzęsąc biustem. Sebastian przez chwilę spoglądał na mnieosłupiałym wzrokiem, a potem podejrzanie zaczął się dusić. Zdołał się jednakopanować i powiedział: - Przepraszam, zachłysnąłem się. To jest moja żona, a to moja dawna znajoma. - Och, Sebo! - wykrzyknęła blondynkazawiedzionym głosem. -Ożeniłeś się? No cóż, okoliczności nam nie sprzyjają. Aleto nic, i tak się spieszę. Miłomi byłocię poznać - zwróciła 54 "się domnie i niespodziewanie wyciągnęła rękę. Zaskoczona, ^musiałam jej podać swoją. A ona niespodziewanie ścisnęła mimocno dłoń. Oty jędzo - pomyślałam i oddałam jej uścisk zezdwojoną mocą, uśmiechając się przy tym milutko. Z satysfakcją stwierdziłam, że jej uścisk słabnie i dopiero gdy wargi zaczęły siękrzywić z bólu, puściłam jej rękę. Po tym małym incydencie oddaliła się szybko, torując sobie drogę nieujarzmionym ' biustem. Mój mąż przez chwilę patrzył za nią przerażonymwzrokiem, apotem odwrócił się do mnie. - Boże,Natasza, jak mam ci dziękować? To było straszne. - Akto to w ogóle był? - zapytałam groźnym tonem,choćtak naprawdę miałam ochotęusiąść tam gdziestałam i wybuch;,. nać śmiechem. - Koleżanka z liceum. Nie wiem, jakim cudem mnie poznała. Boże, co za koszmar! - Zgadzamsięz tobą - powiedziałam i zaczęłam się śmiaćjak wariatka. Sebastian cierpliwieczekał, aż miprzejdzie. Gdy w końcutrochę się uspokoiłam, zapytał: l - Noto może pójdziemy cos zjeść? ;- Do Paróweczki? -zapytałam niewinnie iznówzaczęłam;' się śmiać. No, poużywam sobie trochę na moim mężu inaszejnowej znajomej. Nieco dzień trafiasię takdobra okazja. lr18 grudnia2002 I tak oto kolejny rok ma się kukońcowi. Rok,który przyniósłmasęradości, nieoczekiwanych zdarzeń i trochę smutków. Takierefleksje dopadły mnie, gdy stałam nad zlewem pełnymnaczyńowpół do drugiej w nocy. Tuż za mną rozlegało się co i rusz zie^wanie mojego męża, który postanowił mi towarzyszyć w przygo"" towaniach przedświątecznych. I odziwo, wytrwał w swymposta1. nowieniu, aczkolwiek parę razy sarknął, że wolałby zjeść o trzypotrawy mniej i zamiast nich mieć wypoczętą i zadowoloną żonę. Nie powiem, całkiemmiłe były te sarknięcia, bo świadczyłyo tym, że mój mąż się o mnietroszczy. Rzeczywiście, pracy miałam co niemiara. Jak to przed świętami. Jakco roku tuż przedchoinką obiecałam sobie, że nie będę wariować i oczywiściejakzwykle nie dotrzymałam danego słowa. Przy okazji nadchodzących świąt zauważyłam również,że nareszcie udało mi się znaleźć bat nanasze dziecko. Otóżgdy Gosia robiła nadąsaną minę lub odmawiała wykonywania jakichś poleceń(a niestety,ostatnimi czasy zdarzało się to dosyć często), wystarczyło wypowiedzieć jedno jedyne magiczne słowo: Mikołaj - i z naszegodziecka natychmiast robił się anioł. Mikołajbył postacią najbardziej wyczekiwaną, a jednocześnie budzącą ogromną grozę. Znalazłszy tak prostą metodę wychowawczą, używałam jej bezumiaru, zaco oczywiście dostałam w końcupo uszach. Kiedyktóregośdnia poszłam po swoje dziecko do przedszkola, zostałam wezwana do gabinetu pani dyrektor. Weszłam tam mocnozaniepokojona. Po prostu znałam Małgorzatę i wiedziałam, żewtym wypadku maksymę "nic, co ludzkie, nie jest mi obce" należy przekształcić w "nic, co nieludzkie, nie jest mi obce". Jednak w gabinecie czekała namnie nie pani dyrektor, alesiostrazakonna. Popatrzyła na mniez niemałym zakłopotaniemi powiedziała: - Chciałam z panią porozmawiać, bo dzisiaj pewna wypowiedź Gosi obudziła we mnie zdziwienie i nie będę ukrywać, żelekko mniezaniepokoiła. -Tak? - zapytałam, a w duchu pomyślałamsobie, że wypowiedzi naszej córki rzadko w kimnie budzą zdziwienia, więcchybajednak nie ma w tym nic niepokojącego. - Otóż - ciągnęłasiostra - kiedy zapytałam Gosię, jakie dobreuczynki ma zamiar ofiarować Panu Jezusowi pod choinkę, 56 ona odpowiedziała mi tonemzmęczonego starca, że całą energię wkłada w to, by być grzeczną i nie podpaść Świętemu Mikołajowi,więc dla Jezusa, niestety, czasu jej już nie starczy. - No cóż - palnęłam - może rzeczywiście jej go brakuje. -I dopiero wtedy połapałam się, co mówię, alebyło już za późno. Siostra patrzyła na mnie wzrokiem pełnym potępienia. - Echem,echem -odkaszlnęlam - ale na pewno z nią porozmawiam - dokończyłam szybciutko i opuściłam nieszczęsny gabinet. Jak się wkrótce okazało, niebyło to jedyne nieprzewidzianewydarzenie tego dnia. Ledwieweszłyśmy z Gosiądo domu,moje ucho wyłowiło głos teściowej, dobiegający z pokoju. Rozebrałam się z płaszcza, dla kurażu parę razy zgrzytnęłam zębamii dzielnie wkroczyłam do jaskini smoka, w którą zamienił sięnasz pokój. - O, dzień dobry kochanie -powitała mnie z niezwykłą wylewnością teściowa. Nie jest dobrze - pomyślałam. Słodki ton kochanej mamusina ogół nie zwiastuje niczego dobrego. - O, dzień dobry kochana mamusiu -zaćwierkałam tak słodziutko, że sama miałamochotę wywalićjęzor. -Może ci zrobić herbatkę, córeczko, co? - zapytała. - Nie, mamusiu kochana, dziękuję - odpowiedziałam i jużotwarcie popatrzyłam na nią podejrzliwie. - A zmamusiąwszystko wporządku? - Tak, a dlaczego pytasz? -A taksobie - odpowiedziałam wymijająco i pytająco spojrzałam na Sebastiana, któryteż ze zdziwieniem patrzyłna swoją matkę. Zrozumiałam,że i on nie wie, czemu lubkomu zawdzięczam tak naglą i niespodziewaną serdeczność. - Przyszłam do was -zaczęła moja teściowa już swym zwyczajnym głosem - bo chciałabym się zapytać, czy nie zaprosilibyście nas na wigilię. 57. - O.. Ależ bardzo chętnie - wyjąkałam. A więc o tochodziło. Stąd tennagły wybuch miłości. - Przecież mieliście razem z tatą odwiedzić ciotkę Gryzeldęw górach - powiedział z rozpaczą w głosie Sebastian. Widoczniei jego niebardzouszczęśliwiała perspektywa spędzenia świątwspólnie ze swoimi i moimi rodzicami. - No tak, ale zrezygnowaliśmy. Wiesz, jaka ciotka Gryzeldajest kapryśna. Nierazzachowuje się tak, jakby mnie nie lubiła. Gdyby nie to, żetwójojciec ma nadzieję, że odziedziczy po niejdom, w ogóle bym tam niejeździła. Odwiedzimy ją kiedy indziej,a święta chcemy spędzić razem z wami. Oczywiściewiem- zwróciła się do mnie- że ty, moja droga, nie umieszgotować,ale jakoś będę musiała to przeżyć. Wy, nowoczesne kobiety, naniczym doprawdy się nieznacie - ciągnęła, a ja, patrząc nanią,pomyślałam, jakby to było milo i przyjemnie, gdybym mogła jąudusić. Albo zrzucić zdachu. Albojuż z braku innych możliwości chociażby lekko okaleczyć. - Wie mamaco - przerwałjej nagle Sebastian -jeżelimamachce, to proszę bardzo, my serdecznie zapraszamy. Ale jednocześnie informuję mamę, że nie życzę sobie żadnych uszczypliwych uwag w stosunku do mojej żony. To jest nasz domi ma byćw nim miło,tak jak w świętabyć powinno. Nie chcę żadnegoskakania sobie do oczu. Jasne? Po tej wypowiedzi w pokoju zapanowała cisza. Obie patrzyłyśmynamojego męża ze zdziwieniem. Po raz pierwszyodważył się powiedzieć coś tak ostrego do swojej matki. Pomyślałam, że nigdy nie można uznać,że zna się drugiegoczłowieka. O tym wszystkimmyślałam, stojącnad zlewem pełnymnaczyń. Wokół było cicho, ustało nawet ziewanie mojego męża,który usnął z nosem wksiążce. I ta cisza, i wszystko wokół przesyconebyło zapachem świąt. 58 24 grudnia 2002 Wśród nieustannego pośpiechu,gotowania, biegania po zapomniane zakupy i strojenia choinki minęły ostatnie chwile przedwigilią. Jeszcze poprzedniego dnia udało mi sięprzekonaćmoją mamę, że na pewno poradzę sobie samaz przygotowaniemświątecznej kolacji, wyperswadowałam tacie myśl, że jedynie onjest w stanie wybrać dobrą choinkę, uspokoiłam teścia odnośniedo problemu pomieszczenia się przy stole i zapewniłam go z całą stanowczością, że nie muszą przywozić ze sobą ich wielkiejrozkładanej ławy oraz co najważniejsze - uwaga, czekam naoklaski! - udałomi się być miłą dla teściowej. Co więcej, wśródprzedświątecznego rozgardiaszu udało mi się niewybuchnąći z cierpliwościągodną anioła wysłuchałam niezliczonej ilościpytań padających z ustGosi. - Mamusiu, kiedy przyjdzie Mikołaj? - Pięć minut przerwy i: - Mamusiu, kiedy w końcu będzie ta kolacja? - Minuta ciszy i:-Mamusiu, jakMikołaj dostaniesię donaszegodomu? -1 zaraz: - Ajak on się zmieści w dziurce od klucza? -1 tak dalej, i takdalej. W tej sytuacjiprawie z ulgą przyjęłam pojawienie się teściów -możeGosia zogniskuje swą uwagę na nich? Jak się okazało,nadziejanie była płonna i już po chwili moja córka osaczałamilionem pytań swoją babcię. Niestety, po paru minutach obieprzyszłydokuchni i już pod czujnym okiem teściowej kończyłam przygotowania do uroczystej wieczerzy. TymczasemGosiustasię nie zamykały. I nagle wśród pytań o Mikołaja i prezenty pojawiło się jedno z całkiem innej beczki. - Babciu- zaczęło mojedziecko całkiem standardowo -powiedz mi, czy Noe byt blondynem, czy brunetem? Itu moja teściowazrobiła błąd. Zamiastodpowiedzieć, niewgłębiając się w treść pytania, ona zaczęła dociekać. 59. - Noe? - zapytała mato lotnie. - Ten od potopu,wiesz. Jesteś taka stara, że chyba go pamiętasz, co? Słyszącto pytanie, znieruchomiałam, a pyszna kapustaz grzybami, której właśnie próbowałam, stanęła mi w przełyku. Naprawdę nie wiedziałam, jak mam się zachować. Z opresji wyrwał mnie dzwonek do drzwi, obwieszczający przybycie moichrodziców. Pytanie poszło wniepamięć, a teściowa, widoczniemając w pamięci wystąpienie Sebastiana, poprzestała naspojrzeniu pełnym potępienia. W duchupocieszyłam się, żemogłobyć jeszcze gorzej. Zamiast o Noego Gosia mogła zapytać ją,jakprzebiegał proces stwarzania. W końcu,gdy uporałam się ze wszystkim w kuchni, szepnęłam mojej mamie, by zajęli czymś Gosię. Zrozumianomnie natychmiasti prawie siłą wywleczono kochane dziecko przeddom,abymogło swobodnie wypatrywać Świętego Mikołaja. Gosiawcale niechciała udać się z resztąrodziny na zewnątrz, bo jakoznajmiła, postanowiła tego roku zgłębić tajemnicę pojawianiasię szanownego Świętego. W końcu udało się ją przekonaći gdycała rodzina dygotała namrozie, Sebastianpodłożył podchoinkę prezenty, a ja się przebrałam. Po tychskomplikowanychzabiegachwyszliśmy na dwór i dla towarzystwaprzez chwilę pomarzliśmy ze wszystkimi,poczym Sebastian z chytrym uśmiechemzaproponował, żebyśmy jednak na Mikołaja poczekaliw domu. Oczywiście okazało się, że oczekiwany już tu był. Gosia z głośnym piskiemi zachwytem w oczach przyglądała się kolorowym paczkom,po czym zaczęławszystkich przynaglać, bysiadali do stołu, bo ona już nie może doczekać się odpakowywania prezentów. I tak w końcu szczęśliwieudało nam się zasiąść do wigilijnejkolacji. Byłopięknie i tak ciepło, że miało się wrażenie,że togorąco sięga głęboko w nas,aż donajskrytszych zakamarków 60 Sduszy. Dzieliliśmysię opłatkiem,podobrusem szeleściło sian'? ;ko, na choincemigotały świeczki. Wszyscy nagle jakoś spoważnieliśmy i uważniej popatrzyliśmysobie w oczy. Tego wieczorupowietrze przesycał zapach choinki, miłości i wybaczenia. I w tej:chwili dotarł do mnie sens ukryty w zwrocie "magiaświąt". Bo'. :ten wieczór rzeczywiściebył magiczny. Zaczarowanytym, co;najlepsze w nas, a co naco dzieńpozostawało w cieniu zwykłychvspraw. Zaczarowany dobrocią. Nawet nie wiem kiedy w moich;'oczach zakręciły się łzy. I gdywszyscy zaczęliśmy rozpakowywać. ;,prezenty, pomyślałam sobie, że jestem najszczęśliwszą osobą:;pod słońcem. I że takiego ciepłegoBożego Narodzeniażyczę;wszystkim. Iby choć część tego ciepła pozostała z nami przez:cały następny rok. ;3 stycznia 2003 cItak minęła Wigilia, minęły święta isylwester z symboliczną :;lampką szampana (tak naprawdę to szampan byłwtedy, gdy już :;;dobrze szumiało mi w głowie i wcale niejestem pewna, czy był yto tylkojeden kieliszek), a po tych wszystkich uroczystościach jnadszedł czaspowrotu do zwyczajnegożycia. Powrót ten, jak się ;miało okazać, przyniósłbardzo wiele niespodziewanych zmian. tiTak więc w pracy na pierwszym redakcyjnym zebraniu naczelny '3zakomunikował nam, że nasze pismo musi zmienić nieco swój Hcharakter. j;-Chciałbym wysłuchać waszych propozycji - powiedziałjuprzejmie i oczywiście po tych słowach zapadła głęboka cisza. fWszyscy moikoledzy patrzyli wsufit, gryźlipaznokcie lub Uda3,wali, że myślą. Wreszcie odezwał się pan Jan, najstarszy z zespot}u. Gdy go po raz pierwszy zobaczyłam, wyglądał na bardzo dysg;tyngowanego i poważnego mężczyznę. Przy bliższympoznaniuSokazało się,że z panaJana jest niezły numer i żesiedzi w nim 61. maty złośliwy diabełek, który od czasu do czasu pokazuje różki. Otóżpan Jan powiedział: - Ja już dawno o tym myślałemi powiem wprost: domagamsięseksu. Może moglibyśmydrukować jakąśpikantną powieśćlub coś równie ekscytującego. Na pewno ożywiłoby to nasze pismo. - Tu panJan zrobiłrozmarzoną minę. - Ależ panieJanie - zaczął naczelny (byłam pewna,że golekko ziaje, a pomysł z całą stanowczością odrzuci) - to doprawdy świetny pomysł - dokończył z rozpromienioną miną. Spojrzałyśmy z Martą po sobie i przewróciłyśmy oczami. I tomnie zgubiło, bo zwróciło uwagę naczelnego. Mateusz popatrzyłna mnie, a wjego oczach zalśniły mordercze błyski. - Ha, jajuż nawet wiem, kto będziepisał nam te opowiadanka -rzekł. - Uważam, że Natasza świetnie się do tego nadaje. - Co! - zapytałam z niedowierzaniem. - No tak, wyglądasz mi na osobę, która ma bujną wyobraźnię. -Aleja nie chcę - zaprotestowałam słabo przy wtórze chichotu kolegów. - No, to mamy jużto za sobą - powiedział naczelny, którywidocznie nagle ogłuchł, bo w ogóle nie zwrócił uwagi na mójprotest. - Proszę sięjeszcze zastanowić, co można w naszympiśmie zmienić. Propozycje proszę spisać i dostarczyć w ciągu tygodnia. - I poszedł. Po prostu wstał iwyszedł. Widoczniedlaodmiany stałamsię niewidzialna, bo nawet nie spojrzał w moimkierunku. - Panie Janie - rzekłam, odwracając się do drogiego starszego kolegi- chcę pana poinformować, że właśnie miałam wizjęi widziałam bardzo wyraźnie, żepan nie umrze śmiercią naturalną. Pan Janzachichotał i powiedział: - No cóż, pani Nataszo, zawsze, gdyzabraknie pani pomy62 ; i słów, może pani odwołaćsię do własnych doświadczeń. - Poczym robiąc niewinną minę, oddalił się na bezpieczną odległość. Przez kilka następnych godzin miałam wrażenie,że znalazłam się w gronie niewyżytych seksualnie zboczeńców. Wszyscyosobnicy rodzaju męskiego, przechodząc koło mnie, puszczalido siebie oczka,bardzo głośno opowiadali sobie różne sprośnekawały iwybuchali co chwila nienormalnym śmiechem. W końcu, gdy któryś razz rzędu przeszedł kołomnie pan Jan i oczywiście puścił oczko do rozradowanego Łucjana, nie wytrzymałami powiedziałam: - Nie wiedziałam, panie Janie, że ma pan odmienne preferencje seksualne. Bardzo się cieszę, że pan tego nie ukrywa. Grunt to szczerość. Bardzo do siebie pasujecie z Lucjanem. -Poklepałam go po ramieniu. - Napiszę otymw pierwszym opowiadaniu. Mogę użyćwaszych prawdziwych imion? - zapytałamsłodko. - No wie pani? - oburzył się pan Jan, a Łucjan popukał sięw czoło, ale widać było, że obydwupopsułam humor. Noi dziękitej wymianie zdań wpadłam na pewienpomysłinatychmiast udałam się do redaktora naczelnego. Stanęłamprzed jego biurkiem i z determinacją powiedziałam: - Nie będę pisała żadnych zboczonych opowiadanek. Nieumiem tego robić, a zresztą wszystko, co bym napisała, traktowane by byłojako moje osobiste doświadczenia. Natomiast mogę zająćsię prowadzeniem rubryki popularnonaukowej. Takiego kącikaintymnegow stylu co kobiecie sprawia przyjemność,czy Polacy są tolerancyjni i tak dalej. Jeżeli ci to nie odpowiada,możeszmnie zwolnić. - No popatrz,popatrz - mruknął Mateusz, spoglądającnamnie zagadkowym wzrokiem. - Zastanawiałem się, kiedyw końcu zaczniesz mówić, co myślisz. Ciekaw byłem, ile trzeba, 63. żebyś się zbuntowała. Bardzo mile mnie rozczarowałaś. Potraktuj to jako matą lekcję asertywności. A twój pomysł jest bardzodobry. Czekamna pierwszy artykuł - powiedział do mniez uśmiechem. Zdziwiona, że tak łatwo miposzło i że jednak niewyleciałam z pracy, w doskonałym humorze usiadłam przy swoimbiurku. Wokół mnie trwało nadal nienormalne ożywienie, które utwierdziło mnie w przekonaniu, żeświat pełen jest zboczeńców. Albo ludzi, których ciekawi intymność innych. Gdytak sobie siedziałam i robiłam korektę, drzwi od pokoju naczelnegosię otworzyły istanął wnich Mateusz. Na jego twarzygościł chytry uśmiech. - Panie Janie - zawołał głośno - w sprawie tej powieści zapraszam do mnie. lO stycznia 2003 Nie wiem, jak to logicznie wytłumaczyć, ale niekiedy odnoszęwrażenie, że wszystko, co się wnaszymżyciu dzieje, jest przygotowaniem do tego, co ma nastąpić. Oto niedawnow naszej redakcji zaczęto mówić o seksie, tego samego dnia wieczoremwtelewizji widziałam program na temat molestowania seksualnego, a następnego dnia. No właśnie, następnydzień w pracyminął bez żadnych niespodzianek - za to gdy wróciłam do domu, zastałam nienaturalny ład i porządek (niechybny znak, żeodwiedziła nas moja mama). W prawdziwie komfortowychwarunkach i bez żadnych wyrzutów sumieniazasiadlam w foteluizagłębiłam się w notatkach ze studiów. Czas był po temu najwyższy, bo właśnie zaczęła się sesja. Ledwo zaczęłam czytać tewszystkie straszne rzeczy,które powinnam już dawno umieć,a które z reguły tylko zapisywałam, by natychmiastzapomnieć,rozdzwonił się telefon. 64 : (' - Sebastian,możesz odebrać? -zapytałam, intensywnie sta' rając się niezapomnieć, coprzed chwilą przeczytałam. - Cicho, cicho - mruknąłw odpowiedzi, udając skupienienad jakąś wiadomością w dzienniku telewizyjnym, która nieinteresowała go zupełnie, dopóki nie zaczął dzwonić telefon. Westchnęłam i ruszyłam dohałasującegoaparatu. Szczerzemówiąc, miałam nadzieję, że jak długo nie będę odbierała, toten ktośzniechęci się i odłoży słuchawkę, zanim ja podniosęswoją. Niestety, dzwoniący miał widocznie anielską cierpliwość. - Słucham? -Natasza? Marta mówi. Słuchaj, przed momentem dzwoniłdo mnie naczelny. Prosił, byśmy przyszły na jakieś dwie godzinydo redakcji. Jest jakaś pilna robota. Potrzebny mu korektori grafik. Będziesz mogła? - A mam inne wyjście? - zapytałamretorycznie. -Już sięubieram, wpadnij po mnie, dobra? - Hm. Wolę przyjść, jak wiesz,razjuż wpadłam, a rzeczzaczęsto powtarzana staje się nudna. - Zaśmiała się i odłożyła słuchawkę. Starając się nie słuchać wyrzutów Sebastiana i marudzeniaGosi, która domagałasię, bym wziętają ze sobą, włożyłampłaszczi z prawdziwą ulgą powitałamMartę, która przed momentem przeszła przez to samo u siebie w domu. Z ponurymiminami ruszyłyśmy do redakcji. Tuż przed drzwiami dostrzegłyśmy Mateusza. Nasz naczelny zachowywał się nieco dziwnie. W bardzo cudacznej pozycji, pochylony, przykładał ucho dodziurki od klucza. Zaintrygowane, podeszłyśmydo niego. Widząc nas, zamachał rękami i położyłpalec na ustach. - Ktoś tam jest - zaszeptał konspiracyjnie. -Może ktośsię włamał - odszepnęła Marta, robiąc się zielona na twarzy. 65. - Brałem to pod uwagę - mruknął Mateusz - ale ten ktośjest raczej ranny. Strasznie jęczy. Musi go coś bardzo boleć. Chybaże tam jest jeszcze ten włamywacz i właśnie go zabija. - Powinniśmy wezwać ochronę - powiedziałam. - Swoją drogą to dziwne, że alarm nie zadziałał. - Żadnejochrony -warknął Mateusz. - Sami obezwładnimyzłoczyńcę. Wyobraźcie sobie nagłówki w gazetach - zaszeptalprzenikliwie. - Będziemystawni. Z powątpiewaniem popatrzyłyśmy na siebie z Martą. -A jak się tam chcesz dostać? -zapytałam. - Drzwi są otwarte. Sprawdziłem. Uwaga dziewczyny, wchodzimy na trzy. Nic nie musicie robić. W razieczego głośnokrzyczcie, to ich wytrąci z równowagi. - Jakich ich? - zapytałam bezradnie. - No przecież nie wiadomo, iluichtam jest. Uwaga, raz,dwa, trzy! - powiedział i z dużym impetem otworzył drzwi. Z zamkniętymioczami wpadłyśmy do pomieszczenia i pomne zaleceń naczelnego, zaczęłyśmy wrzeszczeć jak opętane. Wczasie tych wrzasków zdecydowałam się jednak uchylić powieki,a widoku, który ujrzałam, nie zapomnę do końca życia. Moim oczom ukazały się dwa gole pośladki, ciasno oplatanenogami. Ze zdziwienia zaprzestałam nawet wydawaćgromkieokrzyki. Pochwili w pomieszczeniu zapanowała cisza, w którejwszyscy gapiliśmy się na ten cudowny widoczek. Właścicielemgołych pośladków okazałsię nasz Łucjan, nogi natomiast należałydo pewnej pani od reklamy,która już od dłuższego czasuwodziła za Lucjanem łakomym wzrokiem. W nagłym ataku rozbawienia oparłam sięo ścianę i krztusząc się ze śmiechu, zapytałam: - No jak tam szefie, komu udzielamypierwszej pomocy? Nie muszę chyba dodawać, że tego wieczoru nie wykonaliśmy żadnej pilnej pracy. Natomiast następnego dnia pewnapa 66 ni od reklamy przyszła do redaktora naczelnego i dumnieoznajmiła, że ona nie może pracowaćw takich warunkach i odchodzi w trybie natychmiastowym. Niktz tego powodu nieplakat, natomiast co do Łucjana, to nie zdecydowałsię on jeszczewrócić do pracy. Telefonicznie usprawiedliwiłsię, że zachorował na zapalenie uszu. Przypominającsobie, jak straszniewrzeszczałyśmy, jestem gotowa uwierzyć, że to prawda. 15 stycznia 2003 Najpierw spóźniał misię okres, później spóźniał mi się okres,a na koniec. No, ktozgadnie? Pierwszego dnia wzruszyłam tylko ramionami, chociażw mojej głowiewłączył sięsygnał alarmowy i pikał tam przezdwadzieścia cztery godziny na dobę. Po trzechdniach krążyłampo domujak jedna wielka furia, trzaskając garnkami i usiłującprzekonać samą siebie, że trzy dnito nie tragedia. Zeskruchąmuszę przyznać, że wszyscy ucierpieli,a najbardziej Sebastian. Wieczorem, gdy Gosia już spala, przyszedł do kuchni i z rozkosznym mruczeniemzaczął się do mnieprzytulać. Odskoczyłam jak oparzona, wrzeszcząc: - Nawet nie waż się mnie dotknąć! -Chryste! - Mój mąż aż zachłysnąłsię z wrażenia. -Co cisięznowu stało? -Wszyscy mężczyźni to podledranie - powiedziałami ostentacyjnie odwróciłam się do niegoplecami. - A, po prostu masz okres - rzekłdomyślnie. - Przedziwne,jak to od razu po was widać. - Wiesz co - zaproponowałam,mierzącgo dzikim wzrokiem- zajmij się czymś, ja cidobrze radzę. O, skoś na przykład trawnik, dawno tego nierobiłeś. -W styczniu? 67. -1 co z tego, że w styczniu? Trening czyni mistrza - warknęłam. - W każdym razie zajmijsię czymś, bo ja teraz będę czytała - powiedziałam, chwytając pierwszą z brzegu książkę i jednocześnie płacząc rzewnie. - A czemu, czytając Sienkiewicza, płaczesz? - zapytałz troską Sebastian. - Zawsze chciałam zostać pisarką i trawi mnie zawodowazazdrość - powiedziałam z rozpaczą i rozchlipałamsię nadobre. -Tak, tookres - powiedział tonemznawcy iuciekł z kuchni,uchylając się zręcznie przed ścierką, którą w niego rzuciłam. Następnego dniabyłam właściwie pewna, że jestem w ciążyi prawie na pewno miałam poranne mdłości. Zrezygnowana powlokłam się dopracy, myśląc o tym, że niedługo znów stanę sięwielka jakmamut i przez następny rok będę musiałapogodzićsię z funkcją mlecznej krowy. W pracy Martaprzyglądała misię uważnie, aż w końcuzapytała: -Co jest, Natasza? Jakoś kiepsko wyglądasz. Tego mi tylko było trzeba. Po jejsłowach poczułam takogromną litość dla samej siebie, żenatychmiastzaczęłam ryczeć. - Nie jest dobrze - orzekła Marta i wyprowadziła mnie doubikacji. - Noco jest? Gadaj! - Chyba jestem w ciąży - wychlipatam. -O Boże- zdenerwowała się natychmiast - jesteś pewna? - Przecież powiedziałam chyba - szepnęłam, bulgocząc nosem. - Ale ja nie chcę. Czujęsięjak inkubator z ogromnymjajem w środku i ażcierpnę na samą myśl, co będzie, jak z tegojaja. - Przestań mi tu chrzanić o jakichś jajach - przerwała mi. -I beczećteżprzestań - dodała rozkazująco. - Pobeczysz sobie, 68 jak będzieszpewna. A teraz idź do najbliższej apteki i kup sobietest ciąźowy. No już! Wytłumaczę cięprzed Mateuszem. Zgodnie z jej radą kupiłam test, po czymposzłam dodomui położyłam ten mały przedmiotprzed sobą na stole. Przesiedziałam tak chyba z godzinę, aż test zaczął kojarzyć mi sięz puszką Pandory i postanowiłam jednak go nie otwierać. Wieczorem zadzwoniła do mnie Marta. - No i co? - zapytała pełnym napięcia głosem. - Co co? - mruknęłam do słuchawki, chociaż dokładniewiedziałam, o cochodzi. -Kupiłaś? - Kupiłam - potwierdziłam. - Ale nie zrobiłam - dodałamnatychmiast, by uprzedzić dalsze pytania. - Kretynka! - wrzasnęła. -Masz zrobić, ale już! Przecież tobez sensu tak się denerwować. - Nie mogę, za bardzosię boję. Nie będę miała odwagi spojrzeć. Jutro zrobimy go razem. - Skretyniała wariatka - skwitowała mnie moja przyjaciółkai odłożyła słuchawkę. Następnego dnia rano obudziłam się potwornie głodnai z ogromną ochotą na ogórki kiszone. To zapewne moje dziecko domagało się czegośkwaśnego. Poczułam się jakby pogodzona z sytuacją, toteż bez zwłoki powędrowałam do kuchni,gdzie zjadłam pół kilo ogórkówi dwa śledzie marynowane. Jakna tak małą istotkę, mojepotencjalne dziecko maogromnyapetyt. Zanimprzyszła Marta, wchłonęłam jeszczemakaron z sosem pieczarkowym, apotem, przypomniawszy sobie,że dzieciakpowinien dostaćcoś zdrowego, wypiłam trzy szklanki soku pomarańczowego i zjadłam jabłko. Wtedy nagle poczułam, że jestmistrasznie niedobrze, ale Marta, którasiedziała już jakiś czasna stoiku w kuchni, powiedziała stanowczo, żerzyganiemamodłożyć na później, a teraz mamzrobić w końcu ten test. Więc 69. poszłam i zrobiłam. Z minąmęczennicy podałam jej pudełeczko i z napięciem wpatrzyłam się w jej twarz. - No cóż, moja droga - powiedziała z naglerozjaśnioną twarzą - z całąpewnością stwierdzam brak ciąży. -Nicz tego nierozumiem- powiedziałambezradnie. - Todlaczego jest mi tak niedobrze? - Każdy by miał mdłości, gdyby zjadł to wszystko, co tydzisiaj. Po krótkimnamyśle przyznałam jej rację. Inagle poczułam,że na kiszone ogórki nie spojrzęprzynajmniej przez następnymiesiąc. 22 stycznia 2003 To, co w piątkach jestnajlepsze, to to, że są one tuż przedweekendem. Poprzyjściu z pracy do domu zrobiłam sobie herbatę izamierzałam poleniuchować. Należało misię, zresztą nadal byłam pogrążona w rozpaczy po utracie urojonego dziecka. Przez tych kilkadni przyzwyczaiłam się do myśli,że będęmamusią po raz drugi. A tutaka złośliwość losu! Marta, gdyzwierzyłam się jej ze swoich uczuć, popukała się w czoło ipowiedziała, że zacznie się do mnie odzywać, gdy w końcu znormamieję. A ja tymczasem byłamcoraz bardziej rozżalona nacały świat. Zaczęłam wyobrażać sobie słodkie dzieciątko z dołeczkarai w policzkach i z wyciągniętymi pulchnymirączkami. Oczywiście rozsądekpodpowiadał mi, że jest to obraz wysocewyidealizowany i przypominał, że ten okaz, który miałamokazjęwychowywać, różni się od tego z moich myśli zasadniczo. Koniec końców postanowiłam piątkowe popołudnie przesiedzieć w fotelu i wysmucić się do woli. Gosiabyła u swojej koleżanki, Sebastian miał wrócić późno z pracy, byłam więc zupełnie sama. Nagle z tejmiłej ciszy i samotności wyrwał mnie 70 dzwonek do drzwi. Z westchnieniem poszłam otworzyć. Zadrzwiami stała moja mama. - No cześć,córeczko - powiedziała, wchodzącdo przedpokoju. - Co jesteś taka markotna? - No cóż, ktoś musi być markotny, by weselić się mógł ktoś -odpowiedziałam ponuro; widocznie samotność i spokój nie sąmi pisane. -Oj,kochanie, to wszystko dlatego, że pesymistycznie patrzysz w przyszłość- powiedziała i poklepała mniepo plecach,aż miw krzyżu jęknęło. - Za to ty jesteś radosnajak skowronek - powiedziałam,z trudem dochodząc dosiebie i przyglądając się mojejmatceuważnie. Wyglądałana nienaturalnie ożywioną. - Och, bo, właśnie doszłamdo wniosku, żetrzeba zacząć korzystać z życia - zaćwierkata, a ja spostrzegłam, że ma umalowanena wściekle czerwony kolor usta. Coś tu było wyraźnie nietak: do tej pory mojamama nie znosiła czerwonychpomadek. -Poprostu nadszedł czas na zmiany -dodała i okręciła się w kółko, co wprawiło mnie w stan paniki, bo przedpokój mam niewielki, a mama jest kobietąpuszystą. W ostatnim momenciezdołałam uskoczyć w kąt,dzięki czemu udało mi sięuniknąćstratowania. - Mamo, o co tu chodzi? - wychrypiałamz kąta, bo jakoś niemiałam odwagi go opuścić. -Postanowiłam zacząć dbaćo siebie - odparta lekko. -I o tatusiateż - dodała. - Oooo. - udało mi się wykrztusić. -A co on na to? - Opiera się, rzecz jasna - powiedziała mama beztrosko. -Ale niebawem się podda. - Hm. A na czym ma polegać to dbanie w jego wypadku? - zaciekawiłam się, myśląc o tacie ze współczuciem. -No wiesz, zapisałam go dokosmetyczkii na aerobik, ale. - O Boże! -wyrwało mi się; wyobraziłam sobie mojego ojca,byłego wojskowego, podskakującego wśród stada spoconychkobiet. -1 co? - No i nic. Twój ojciecjest uparty jak osioł -powiedziałaz niezadowoleniem. - Powiedział, że mogę wybić sobie z głowyte wszystkie idiotyczne pomysły. Ale przecież nieo tymmiałammówić. Przyszłam, żeby zapytać, czybyś niechciała pójść ze mnąna aerobik. Zapisałam siebie i tatę do odpowiedniej grupy wiekowej, ale mówiłam, że zabiorę ze sobą córkę. Wszystkiepaniebyłyzachwycone. - Nie, mamo, nie chciałabym - zaprotestowałam nieśmiało,wychodząc z kąta. -Wiedziałam,że się zgodzisz- powiedziała mojarodzicielka, jakby niesłysząc odpowiedzi, jakiej przed momentem udzieliłam. - Moje pytanie totylko formalność. - Nie chcę chodzić na żaden aerobik - powtórzyłam dobitniei cała aż zatrzęsłam się ze zgrozy,gdy wyobraziłamsobie siebiew otoczeniu trzydziestki starszych pan, obgadujących siebie nawzajem i rozpoczynających każde zdanie od: "Kiedy ja byłammłoda. ". Brr, święta zgroza. - No wiesz? - Mama patrzyła na mnie wzrokiem pełnym potępienia. -Zupełnie jakbym słyszała twojego ojca. Już wiem,pokun jesteś takuparta! O, nawet patrzysz na mnie takim samymwzrokiem jak on. - To bardzo dobrzemamo - odpowiedziałam już nieco zirytowana. - Cieszy mnie to podobieństwo, bo to niezbity znak, żena pewno jestem jego córką. - Wiesz, nigdynierozumiałam tych waszych żartów - powiedziała mama wyraźnieurażona. - To napewno nie chcesz iść zemną na ten aerobik? - Za nic na świecie. -No trudno,będziesz żałować. Idę już, bo muszę jeszcze po72 biegać; przebiegnękilka razy wokółwaszegodomu. Umówiłamsię pod waszą bramąz koleżanką. Ledwo zamknęłam za niądrzwi iochłonęłam trochę po tychwszystkich rewelacjach, dzwonekzadzwonił ponownie. Otworzyłam i wbrew moim obawom nie zobaczyłamza drzwiami mamy, ale mojego męża. Sebastian wszedł, oparłsię o ścianę i powiedział: - Powiedz,że ze mną jest wszystko w porządku i że nie zwariowałem. Przed chwilą na naszym trawniku widziałem dwie obfite postacie, które podskakiwały i robiły pajacyki. Jestem prawie pewien, że jedną z nich była moja teściowa. Płaczącze śmiechu, pomyślałam, żemoże to i dobrze, że niejestem jednakw ciąży, bo jeśli wziąć pod uwagę nastrój mojejmamyi jej aktualne poglądy,mogłaby mikazaćrodzić w pozycjistojącej z rękami przywiązanymi do drabinek gimnastycznych. 29 stycznia 2003 Poostatniejwizyciemamy intensywnie zaczęłam się zastanawiać, coskłoniłoją do tak diametralnejzmiany stylu życiu. Pokilkudniowej meczami postanowiłam w końcu zadzwonić do taty po jakieś informacje. Wprawdzie robiłam to zpewną doząniechęci, anawet strachu, bo w domu moich rodziców to zwyklemama odbierała telefon i cierpłamna myśl otym, co mi tym razem zaproponuje. Po wykręceniu numerunajpierw bardzo długonikt nie podnosił słuchawki, co samo w sobiebyło niepokojące, bo zwykle mama odbieraław tempie, które wskazywało nato, że jej celem życiowym jest czatowanie na dzwonektelefonu. Gdyw końcu ktoś podniósł słuchawkę, głos, który się w niejodezwał, niebyłna pewno głosem mojej mamy, ale należał dojakiegoś przygnębionego starca. Zbita z tropu bardzo ładnie sięprzedstawiłam izapytałam o tatę. 73. - Ależ to ja, córeczko - odpowiedział glos, który się niecoożywił i rzeczywiście zaczął przypominać głos mojego ojca. -Cześćtato! - Uśmiechnęłam się dosłuchawki. -Co porabiasz? - A nic takiego. - Głosw słuchawce znowu przygasł. -Oglądam sobie telewizję w przedpokoju. - W przedpokoju? - zdziwiłam się. -Od kiedy telewizor stoiw przedpokoju? - Odmomentu, kiedy mama z innymi paniami, którym naglewydało się,żesą nastolatkami, założyła klub owdzięcznej nazwie Mimo Zmarszczek Wiecznie Młode. -Klub? Ale co do tego matelewizor? - A ma,jakwidzisz. Wczoraj mama oznajmiła, że telewizorjestwrogiemmłodości, skłania do gnuśności i powoduje stetryczanie, czegowyraźnydowódwidzi we mnie. I że tostraszneurządzenie nie może stać w pokoju, w którym ona zinnymi wariatkami odbywazebrania. No itelewizor wylądował wprzedpokoju. A ja solidarnie podążyłem za nim. Zresztą to jedynemiejsce,gdzie nie ma tych ohydnychbab, które ciągle podskakują, chichoczą i nieustannie pytlują ozorami. - Boże, biedny jesteś - powiedziałam pełnymwspółczucia głosem. - Ale co spowodowałow mamie aż tak radykalne zmiany? - Wszystkiemu winna jest Olga. Wiesz, ta dawna koleżankamamy. - No tak, ale ona jest chyba za granicą. -Niestety- wyjęczał dosłuchawkimój ojciec. - Niestety, powinnaś użyć czasu przeszłego. Była i właśnie wróciła. W tym całe nieszczęście. Przywiozłaze sobą swojegomęża ijakiegośprzyjaciela rodziny, na którego punkcie mama zwariowała. Jużw czasie pierwszej wizyty ten przerośnięty mięśniak zaczął narzekać, że społeczeństwo u nas jest niewysportowane, ale 74 natychmiast dodał, patrząc namamę, że kobiety są pięknejaknigdzie. No i mama wzięła sobie doserca jego uwagi. - Czyty michcesz powiedzieć, żemama leci na tegojak mutam? -Niestety, tak mi się wydaje- odpowiedział smutno mój tata. Słysząc rezygnację wjego głosie, aż zazgrzytałamzębami. - Dawaj mi ją - zażądałam. -Kogo? - No tękobietę,która była moją matką, dopóki nie zwariowała. Spróbuję przemówić jej do rozsądku. - Na pewno wiesz, co robisz? -Oczywiście - powiedziałam stanowczo,chociażw duchuwcale nie czułam takiej pewności. - No dobrze, ale pamiętaj,sama chciałaś - odpowiedział złowróżbnie i krzyknął do mojej matki, żeby podeszła do telefonu. -Słucham? - zaćwierkał pochwili jej głos. - Witam - odpowiedziałam zimno. - To ja,twoja stetryczałacórka. Poznajesz mnie jeszcze? Kiedyś mnie urodziłaś, to byłyczasy, gdyposiadanie telewizora uważałaś za niezwykły luksus. - O moja droga - głos od razu straciłna słodyczy - widzę, żeojciec już ci się poskarżył. -Nic takiego niepowiedział, poza zaznajomieniem mniez pewnymi faktami. Co ci przeszkadza telewizor, co? - Sądząc z twojej pierwszej wypowiedzi, powiedział citeż, comyślę o tym urządzeniu. A mówiłam: oddaćbiednym. - To co, biedni mogą być niewysportowani i zgnuśniali? -zapytałam. - Bo co, bo biedni,to mogą być z tego powoduupośledzeni jeszcze inaczej? -Pytaniewidocznie było celne,bo w słuchawce zapanowała cisza. Korzystając z niej, powiedziałam:- Coś w twojej filozofii życiowej szwankuje, drogamamusiu. I uważaj, żebyś nieprzegięta, bo potembędzieszżałować. 75. - Nie będę z tobą rozmawiała w ten sposób - powiedziałamoja matka obrażonym tonem i rzuciła słuchawką. Do tej porytego nie robiła. Ale też nigdy dotądnie malowała się czerwonąpomadką, nie ćwiczyła jak szalona i nie wyrzucała niewinnychtelewizorów z pokoju. Czułam się tak, jakbymstraciła matkę. Gdy wieczorem opowiadałam to wszystko Sebastianowi, ten patrzył namnieokrągłymi ze zdziwienia oczami. W głowie mu sięnie mieściło, że ktośmógłby chcieć wyrzucić jego najlepszegoprzyjaciela. Zaraz też poszedł zadzwonić do mojego taty, by daćmu do zrozumienia, że się z nim całkowiciesolidaryzuje. Potemprzez resztęwieczoru patrzył na mnie wsposób, jakby i mnie zachwilę miało dopaść jakieś szaleństwo. W końcu nie wytrzymałam izapytałam, o co mu chodzi. - A nic,tylko tak sobie myślę, że ćwiczenia nie na wszystkichmają pozytywny wpływ. W twojej rodzinie są szczególnieniebezpieczne. Zapamiętaj: żadnego aerobiku. Następnie stanął przed telewizorem, jakby chciał zasłonić gowłasnym ciałem. 2 lutego 2003 Zostałamsierotą. Moja mama zwariowała. Mój ojciec zaginął. Jestem duchowo osierocona. Dzisiaj rano jeszcze nie zdążyłamzwlec się z łóżka, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Zadźwięczał kilka razy, a dźwięk miał tak agresywny, żejeszcze zanimotworzyłam, już zaczęły mnie nękać złe przeczucia. Na progustała chyba moja mama. Chyba, bo osoba, którą zobaczyłam,była wściekle rudai najwyraźniej mieliła w ustachgumę. Zamrugałam gwałtownie oczami, myśląc, że to majaki senne, aleobrazpozostałniezmieniony. Moja mama nie znosiłarudegoi wprost dostawała alergii, gdy ktoś przy niej poruszał w ten sposób ustami. Nigdy tego nie rozumiałam ażdo teraz. Terazjuż 76 wiedziałam,że rudy jest okropnyi obiecałam sobie w duchu, żezaraz wyszukamwszystkienadające się do żucia substancje, które poniewierały się w domu, i usunę je raz na zawsze. Nie zdążyłamjeszcze wyrzec słowa, gdy moja matka bezceremonialniewepchała się do przedpokoju idramatycznie krzyknęła: - Gdzie on jest? Dawaj mi go natychmiast! Zbaraniałam. Patrzyłam z otwartymi ustami na tę dziwną rudą osobę i nie mogłam powstrzymaćsięod gwałtownego mrugania oczami. - No, nie udawaj takiej zdziwionej! Gdzie onjest, mów! - Kto? - zdołałam wydukać, jednocześnie zastanawiającsię,czy do takich przypadków wzywa się policję czy psychiatrów. - No jak tokto? Twój ojciec, rzecz jasna! - darła się mojamama. Zwabionajej wrzaskami z głębi domu nadciągała reszta mojej rodziny. Pierwsza pojawiła się Gosia. Obrzuciła swoją babcięuważnym spojrzeniem i na jej małą twarzyczkę wypłynął wyrazpaniki, który za chwilę zamienił się w zachwyt. - Babciu! - zawołała mojacórka z euforią. -Jak ty cudownieudajesz Babę-Jagę! Mamusiu, ja się tak przebiorę na bal przebierańców, dobrze? - Boże, oco chodzi temu dziecku? - chciała wiedzieć mojamama. - No cóż -wybąkatam. - Ona jedna odważyła się powiedzieć"cesarz jest nagi". Aczy ty teraz możeszwyjaśnić mi, o co chodzi tobie? - Co tu się dzieje? - przerwałmi mój mąż, który przyczłapatzaspany z pokoju i spojrzeniem wyrażającym grozę przypatrywał sięmojej matce. - Nie mam pojęcia- odpowiedziałam zgodnie z prawdą. -Jak to nie masz pojęcia? - zapytałamoja rodzicielka, patrząc na mnie spod mocno umalowanych i zmrużonych gniew77. nie powiek. - Chcę tylko zobaczyć się z twoim ojcem, który jakostatni tchórz uciek} dzisiaj w nocy z domu. Pytam po razostatni, gdzie on jest? - Jak to uciekł? - zapytałam, czując w głowie coraz większymętlik. - Wcale mu się nie dziwię - wtrąciłponuro mój mąż, w którym widocznie obudziło sięczarne poczucie humoru. - Gdybymja mamusię zobaczył wieczorem z tymiwłosami, też bym wiat,ażby się kurzyło. Ale niestety, muszę mamę rozczarować - ciągnął dalej- ojca tu nie ma. - Babciu, co zrobiłaś dziadkowi? - zapytała oskarźycielskoGosia, wbijając spojrzenie błękitnych ślepkóww jej twarz. - Jak to nie ma? - Moja mamanagle oklapła. -Jak to niema? To gdzie on możebyć? - Co zrobiłaś dziadkowi? - Woczach Gosi pojawiły się łzy. - Nic mu nie zrobiłam! - krzyknęłamoja matka. -No, prawie nic- dodałaciszej i spuściłagłowę jak skruszone dziecko. - Co to znaczy "prawie"? - zapytałam groźnie. - Oddałam telewizor sąsiadowi. Nawet nie chciał go wziąć,ale ja przecież robiłamto dla jego dobra! - Dla dobra sąsiada? - zapytał Sebastian, który spojrzawszyna mnie, popukał się znacząco w czoło. - Dla dobra ojca! - krzyknęła matka i się rozpłakała. - No i to właśnie miałamna myśli, gdy mówiłam, że w końcuprzegniesz - powiedziałam ponuro. - Wcale nie dziwię się ojcu,że sobieod ciebieposzedł - dodałam bezlitośnie. - Ale coja mam teraz zrobić? - chlipała mama, trzęsąc rudągłową. - Nie wiem,może idź do domu. Możetata zdecydujesięwrócić. Ja w każdym razie muszę iść do pracy. A i radziłabym cizmyć zwłosów tę straszną barwę - dodałam i z bólem głowy udałam się do redakcji. 78 l Wracając z pracy, wstąpiłam do pana Piotra, sąsiada mamyi taty, i skłoniłam go,by oddał mi telewizor ojca. Patrzył namnie ze współczuciem i potem, gdy czekałamna taksówkę,poklepał mnie pocieszająco po ramieniu i cicho powiedział: - No wiepani, nie ma co się przejmować, panimatka pewnieprzekwita, jest szansa, że to z czasemminie. Nie wiem dlaczego, ale ta wypowiedź niesamowicie mnie zezłościła ispowodowała, że miałam ochotę powiedzieć mu masęnieprzyjemnych rzeczy. Roztropnie jednakmilczałam. Jeszcze,nie daj Boże, zmieniłby zdanie i nie oddał telewizora? Gdy gramoliłam się z taksówki, ciągnąc ciężkie pudło, spostrzegłam, że przed domem siedzi jakaśskulona postać. Tobyłmój ojciec. - Cześć córeczko -powiedział, patrząc na mnie wzrokiemzbitego spaniela. - Chciałem zapytać, czy mogęsię u ciebie najakiś czas zatrzymać? Noi co ja mu mogłam odpowiedzieć? Przynajmniej nie jestem już sierotą, tylko pótsierotą. Dobre i to. 12 lutego 2003 Tata zamieszkał unas. Jużpierwszego dnia, piastując czulewobjęciach odzyskany telewizor, zapowiedział mi, że po kresswoich dni nie chce mieć do czynienia z tą przebrzydłą, wypłowiałą, starą rudą wiewiórką. Z trudem przyjęłam do wiadomości, że mówi o swojej żonie, a mojej matce. Jednak trudno byłonieprzyznać mu choć w części racji. Mama na pewnobyła ruda. Co doreszty, to choć niezupełnie się znim zgadzałam, postanowiłam na razie zachować swoje poglądy dlasiebie idać mu spokojnie dojść z tymwszystkim do ładu. Tego samego dnia zadzwoniłam wieczorem domamy, by powiadomić ją, że ojciecjest całyi zdrowy. Byłam przygotowana, 79. że odbierze natychmiast, a jej glos tchnąć będzie niepokojemi skruchą. Tymczasem czekałam dobre pól minuty, zanim ktośłaskawie podniósł słuchawkę, a gtos, który w niej usłyszałam, napewno nie był oszalały z niepokoju. Raczej był pełen ćwierkających tonów. - To tymamo? - zapytałam niepewnie. - No pewnie,ze ja. Chciałam cię przeprosić za to porannenajście. Dałam się ponieść uczuciom. - Jak to! To ty w ogóle sięnie martwiszo tatę? - Już nie. Wiesz, Wiktorwytłumaczył mi, że to normalneu mężczyzn wjego wieku. Zachował się nieodpowiedzialniei samolubnie. Ani przez moment nie pomyślał o mnie. - Toteż powiedział citen Wiktor? - zapytałam. -I kto tow ogóle jest? Zanim usłyszałam odpowiedź matki, z głębi jej mieszkaniadoleciał mnie stłumiony męski głos: - Z kim tak długo rozmawiasz, słonko? Chodź,bo tęsknimy. - Już, już Wiktorze! - zaćwierkała moja matka, a ja poczułam się nagle tak, jakby wokół mnie istniała jedynie próżnia. Tejkobiecie zaginął mąż, a onajakby nigdy nic mile spędzała czasz jakimś obleśnym Wiktorem. W głowie misię to wszystkoniemieściło. - Wiktor,kochanie - usłyszałam spokojny głos swojejrodzicielki - jest przyjacielemmojej przyjaciółki, która wróciła zeStanów. I muszę dodać, że jest prawdziwym mężczyzną. Kończę już, nie chcę okazać się nieuprzejmą panią domu. Cześć,kochanie. - I odłożyła słuchawkę, a ja stałam przy telefonie,wymyślającjej w duchu od starych, wyliniatych rudych wiewiórek. Jeszcze nie zdążyłam ochłonąć, gdy przede mną zjawiła sięGosia. - Mamusiu - zapytała - czy dziadek rozwiedzie się z babcią? SO I No tak, pomyślałam, cała ta sytuacja zdenerwowałamojącórkę i wprowadziła chaos w jej mały świat. - Nie, kochanie - odpowiedziałam stanowczo. - Dziadek nierozwiedzie się z babcią. -Myślałam, że to ją uspokoi. Tymczasem moje dziecko zrobiło nieszczęśliwą minę i powiedziało: -O... To szkoda! - Co takiego? -No,tak. Rodzice mojej koleżanki z przedszkola się rozwodzą - mówiła Gosia beztrosko -i wiesz, jak ona materaz dobrze? Wszystko jej kupują i może jeść tyle słodyczy, ilezechce. Może jestjednak jakaś nadzieja na tenrozwód, co? - Boże! Tylko tyle zdołałam powiedzieći pomyślałam, że świat wokółmnie zwariował. Poszłam do pokoju gościnnego, gdzie ulokowałsię tata. Zastałam go z pilotem w ręku i z nieszczęśliwą miną. -Tato - zaproponowałamnieśmiało- może byś jednakskontaktował się z mamą. Możewrócił jej zdrowy rozsądek. - Nie ma mowy, twoja matka przekroczyła wszelkie graniceprzyzwoitości. Nic nie powiedziałam, ale w duchu przyznałam mu rację. Poszłam do kuchni i pomyślałam, że zaraz zwariuję. Chyba że zacznę bardzo głośno krzyczeć albo się upiję, albo włożę głowę dozmywarki donaczyń, albo. No, pomysłów minie brakowało,tyle że żaden na dobrą sprawę nie nadawał się do zrealizowania. W związku z tym postanowiłam położyć się dołóżka. Przechodząc koło pokoju Gosi, zauważyłam, że coś rysuje. - Co robisz? - zapytałam. -Listę słodyczy, dla babci. Później narysuję dla dziadka. Przecieżdziadek nie mieszka z babcią tylkoz nami,a to prawiejakrozwód, prawda? No tak. By się jakoś pocieszyć, zajrzałam do pokoju, gdzieSebastian grzebał wakwarium. Ledwo otworzyłam usta, mach81. nąt niecierpliwie ręką i ze wzrokiem wbitym w zielonkawą wodęmruknął: - Cicho, właśnie próbujęrozmnożyć glonojady. Muszę gotylko umieścić. Nie słuchałam dalej. Naprawdę wolałam nie wiedzieć, gdzie,kogo i na kim chceumieszczać. Oczami wyobraźniujrzałammojegoojca w pokojutulącego do siebie pilota, moją rudą matkę z tajemniczym Wiktorem, dziecko rysujące z zapałem listęsłodyczy dla potencjalnie rozwiedzionych dziadków i mojegomęża rozmnażającego własnoręcznie glonojady. Wizja była takkoszmarna, że z jękiemzakryłam głowę kocem i obiecałam sobie, że wyjdę spod niego, dopiero kiedy ten dom przestanieprzypominać dom wariatów. 20 lutego 2003 W tym tygodniu piątek wcale mnie nie cieszył. Szczerze mówiąc, jawił mi się jako koszmar i chętnie zostałabym w pracyi przespała się natwardejredakcyjnej kozetce. Marta, wtajemniczona wmoje domowe problemy, litościwie zaproponowałami nocleg u siebie, ale moje poczucie odpowiedzialności nie pozwoliło nawet pomyśleć o takim rozwiązaniu. Musiałam wrócićdo mojego osobistego piekiełka. Tata oczywiście mieszkałnadalz nami. Mama, kiedy w końcu udało mi się ją powiadomić, że jejmąż mieszka u mnie, ze wzgardą wydęłausta i powiedziała, żew ogóle nie wie, o kim mówię. Tata natomiast, wiedzionyjakimśźle pojętym poczuciem wdzięczności, zacząłrozpieszczać niemożliwieGosię, która dzisiaj rano oświadczyła,że nie idzie doprzedszkola, bo woli zostać z dziadkiem. Gdy stanowczo zaprotestowałam, tata powiedział, żebym nie przesadzała i pozwoliładziecku odetchnąć od tego brutalnegoświata. Kiedy zaś napomknęłam o kształtowaniu poczucia obowiązku,mój własny ojciec 82 S. tylko machnął ręką i zamknął się z moją własną córką w pokoju. Z poczuciem druzgocącej klęski pedagogicznej powędrowałamdo pracy. Wracałam z niej w nie lepszym nastroju. Przed furtką pożegnałyśmy się z Martą, obiecując sobie solennie, żejak tylkowszystko siępozytywnierozwiąże, upijemy się na umór. Analizując swoje uczucia,doszłam do wniosku, że gdybymdysponowała większą ilością czasu, to jak nic zostałabym nałogowąalkoholiczką. W obecnej sytuacji na pewno mi to nie groziło. Gdyotworzyłam drzwi, moim oczom ukazał się widok, jakiego niemogłabym wyśnić w najgorszych koszmarach. Na środku przedpokoju cośsię kłębiło, wydając co chwila zduszone miauknięciai przeraźliwe gulgoty. Nagle z tego kłębowiska wystrzelił jakiśkudłaty kształt, który runął prosto na mnie, zbiłmnie z nógi znikną} wgłębi naszego ogrodu. Podnosząc się z podłogi, miałam okazję na własnej skórzesię przekonać, że człowiek wistocie posiada kość ogonową. Ledwo stanęłam na nogach, z pokoju wypadła jakaś kobieta, krzycząc: - Łap go, nie daj mu uciec! -Kogo? - odkrzyknęłam, zastanawiając się,czy na pewnotrafiłam dowłaściwego domu i jednocześnie rejestrując, że głoskobietybrzmi znajomo. - No tak, już zapóźno, Gryzoń uciekł -powiedziała kobieta i odwróciła siędomnie przodem. W tej chwilirozpoznałamw niej Ewelinę, którą kiedyś poznaliśmy z Sebastianem nawczasach i z którą o dziwo do tej pory utrzymywaliśmy kontakty. Poobowiązkowych okrzykachpowitalnych, kilkunastu zwyczajowych ochach i achachzapytałam ją,cotutaj robi. - Przyjechałam na kilka dni w interesach - odparła tak słodkim tonem, że natychmiast zaczęłam przeczuwać jakieś komplikacje. Jak się zarazokazało, całkiem słusznie. - Wiesz, tutaj 83. u was nie ma żadnego porządnego hotelu, a Warszawa jest takadroga. Tak sobie pomyślałam, że może mogłabymzatrzymaćsię u was. Niena długo, na trzy,cztery dni. Co tyna to? Sebastian już się zgodził. - No cóż, skoro Sebastian już się zgodził - powiedziałam,usilnie starając się, by mój głos brzmiał normalnie i broń Bożenie zaczął przypominać warczenia - to i ja nie mam innego wyboru. -Mamnadzieję, że Gryzoń trafiz powrotem -Ewelina paplała jak najęta - bo bardzo przestraszył się tych twoichkotów. Swoją drogą to strasznie niewychowane i agresywne stworzenia. Spojrzałam na nią, jakby spadła z księżyca, a następnie rzuciłam się w głąb mieszkania na poszukiwanie swoich pupili. Kotyznalazłam wciśnięteza kanapę, skąd po długim kicianiu udałomi sięje wywabić. Z narastającąfurią zauważyłam, żeŻaba marozdarteucho, a Oprych stracił sporo sierści na ogonie. Zgrzytając zębami,odszukałam Sebastiana, który z rozanieloną minąsiedział przed telewizorem i chrupałchipsy. - O, cześć słoneczko - powiedział nieuważnie. - Widziałaśsię już z Ewelina? - A tak, miałamokazję. Miałam też bliski kontakt z jej psem. I właśnie chciałamzapytać,kto wpuścił to bydlę dodomu? -No przecież nie mogłem wpuścić jej bez psa - powiedziałmój mąż. - Przy okazji twoje koty miałytrochę rozrywki. - Lepiej by było, żebyś wpuścił psa bez niej - warknęłam. -Jego przynajmniej można by było wyrzucić. Co dokotów, to jeżeli tobydlę jeszcze raz tknie któregoś znich, ja postaram się,by to przemiłe stworzenie zapoznało się z twoimi rybkami. Oneteż nie cierpią nanadmiar rozrywek. - Muszęci powiedzieć - rzekł z niesmakiem mój mąż - żeostatnio twójcharakterstraciłnieco na wrodzonej słodyczy. 84 i Obrzuciłam go tylko morderczymspojrzeniemi ruszyłamdokuchni, skąd dobiegał mnie beztroski szczebiot mojego dziecka. Gosia siedziała napodłodze i mówiła do siebie. - Co ty tam mówisz? - zapytałam. - Powtarzam rzeczy, które dziadek kazałmi powiedzieć babci -odpowiedziała Gosia. -Jakie rzeczy? - zapytałam z niepokojem. - No, że jest ohydną wiedźmą, starą satrapą i takie tam. Dziadek obiecał mi za to trzypaczkicukierków. - O nie- jęknęłam. Muszę poważnie porozmawiać zewszystkimi. Ale zpełną świadomością odłożyłam to zadanie najutro. Dziś przekraczało to moje możliwości. 28 lutego 2003 Cojak co,ale ja pośmierci na pewno pójdę prościutko do nieba. Właściwie, biorąc pod uwagęwszystkie zaistniałe okoliczności, to powinnam tam pójść już za życia. A może Bógszukapoprostu współczesnejHiobowej i mnie wybrał, bym przyjęłazpokorą wszystkie plagi, które spadną na mój dom? Plagiobecnie są trzy. Nazywają się: tata, Ewelina i Gryzoń. InteresyEweliny przedziwniesię przeciągnęły,naskutek czego mieszkaona nadal z nami. Razem z moim tatą, który sprawia wrażeniecałkowicie zadomowionego, rżną przezwiększą część dniawkarty. Gryzoń,zapewne by zagwarantować sobie zajęcieprzez ten czas, ganiamoje koty po całymdomu, tratując przytym copopadnie. Wieczorami natomiast Ewelina ogląda mecze z moim mężemi razem wydają przy tym dzikie okrzyki. Wszystko towydaje mi się wysoce niepokojące. A już szczytemwszystkiego byłodzisiejsze popołudnie, gdy wróciłam z pracyi zastałam we własnej kuchni Ewelinę, która w moim fartuszkuzalotnejpokojówki gotowała obiad. Zpretensją wypisaną na 85. twarzy pomaszerowałam do pokoju, gdzie mój mąż stosowałwłaśnie długą i czułą przemowę do rybek, i z narastającą furiązapytałam: - Co ona robi w mojejkuchni? I dlaczego ubrała się w mójfartuch? Gadaj! - zażądałam, dusząc sięprawie z wściekłości. - O co ci znowu chodzi? - zapytał Sebastian, niewinniemrugając oczami, czym wyprowadził mnie całkowicie z równowagi. -Przecieżnic się takiego nie dzieje. Dziewczyna postanowiła ugotować obiad i tyle. Zresztą, moim skromnymzdaniem, bardzotosłusznepostanowienie - dodał,przetykającgłośno ślinę. - Co do fartuszka - ciągnął - to pożyczyła twój,bo jak przypuszczam, nie zabiera się własnego w podróże służbowe. - No to,jeżeli niejestem wampotrzebna - warknęłam -pójdę do Marty na kawę. Skoro jest już obiad, ja do niczego się tutaj nie przydam. Szczerze mówiąc, spodziewałam się gorących protestów i zaprzeczeń. Tymczasem ta podła gadzina, ten obmierzłyropuchmój mąż spojrzał na mnie z roztargnieniem i powiedział: - A wiesz,masz rację. Wykorzystaj ten wolny czas. W sumietak małomasz rozrywek. Oniemiałam. Jak to? Niezatrzymuje mnie? Nie chce, żebymzostała? Po prostuwyrzuca mnie z domu! Drań, podlec i padalec! Jak tak, to tak - pomyślałam sobie i bez słowa poszłamdoprzedpokoju. Przez uchylone drzwi pokoju taty zobaczyłam Gosię - siedziała u dziadkanakolanach i słuchała czytanej głośnoksiążeczki. No tak, ona też mnienie potrzebuje - przemknęłomiprzez głowę,a pod powiekami poczułam nadpływające łzy. Jakszalona wypadłam z domu i pobiegłam do Marty. Gdy doniej dotarłam,byłamcała zaryczana. - O Chryste, co się stało? - zapytała,wpuszczając mnie doprzedpokoju. 86 l l Krótko zreferowałam jejzaistniałą sytuację. - No tak. - Marta pokiwała głową i wcisnęła mi w rękę kieliszek wina. -Zawszeuważałam,że ludzie są terytorialistami. Poprostu ktoś wszedł na twójteren. Dlatego się wściekasz. Zresztą, nie ma w tym nic dziwnego. Ja bym rozerwała tę larwęnastrzępy. Ty, a może. - Marta zamilkła, wpatrując się intensywnie w moje oczy. - No co może? - zapytałam zniecierpliwiona, podstawiającjejpustykieliszek. - Może - podjęła, wpatrując się we mnie tym dziwnym wzrokiem - ona podrywa Sebastiana. Może chce go uwieść w twoimwłasnym domu, co? - Że też ja otym niepomyślałam! - krzyknęłam i jednymhaustem wypiłam półkieliszka. -No, ale co jamam w tej sytuacji zrobić? - zapytałambezradnie. - Wyrzuć ją - poradziła mi Marta,pociągając prosto z butelki, a następnie wyciągnęła ją w moją stronę. Przyjęłam jąbezsłowa inagle poczułam się jakby ciutlepiej. Wino szumiało miw głowie i nagle cała tatragiczna sytuacja wydała mi sięniesamowicie śmieszna. Zaczęłam więcnajpierw chichotać,a potempopatrzyłam na Martę, która aż dusiła się od śmiechu. Po chwili obie tarzałyśmy się po kanapie. - Czy wiesz - kwiknęła Marta -że jak cię zobaczyłamprzeddrzwiami, takązaryczana iz czerwonymi oczami, to wyglądałaśjak rasowy królik albinos? -Nie masz racji - wysapałam. - Wyglądałam jakkrólik albinos baran. Byłam biała,miałam czerwone oczy i uszyspuszczone po sobie. W każdym razie w dzisiejszym nastroju mogłam sięalboupić, albo powiesić. Dobrze, że wybrałam to pierwsze rozwiązanie,bo przynajmniej jego skutki są odwracalne. Ale taknapoważnie, to jak ja mam się jej pozbyć? Przecież muszę mieć jakiśpretekst. 87. - Coś wymyślimy - zawyrokowała optymistycznie Marta. -A na razie dokończmy tę butelkę. Noto za szczęśliwe rozwiązanie problemów! -Za szczęśliwe! - zgodziłam się radośnie. -I niech towszystko trafi szlag i diabli wezmą. - Agdzie diabeł nie może, tam babępośle -czknęła Marta. -1 tak -dokończyłam- w rezultacie wszystko jak zwyklespada na kobiety. l marca 2003 Marta, tak jak mi obiecała, przezkolejne dni myślała nad tym,jak by się pozbyć z mojego domu wrednej Eweliny i jej wyliniałego kundla. Jednak z tegomyślenia niewiele wynikałoi nawłasną rękę doszłam do przekonania, że najlepszym rozwiązaniem będzie,jeżeli naglei niespodziewanie odkryję w sobiepowołanie do zakonu. Mała, ciasna i samotna cela jawiła misięjako coś najcudowniejszego na świecie. Gdy już właściwiestraciłam nadzieję, że w mojej sytuacji mieszkaniowej nastanie jakaś zmiana, Marta wpadła na genialny pomysł. A byłotak: Późnym wieczorem, gdy umordowana do granicmożliwości siedziałam w łazience na sedesie (było tojedynemiejscew domu, gdzie mogłam choć przez chwilę pobyćsam na samze swymi czarnymi myślami), nagle rozdzwonił się telefon. Nie wiem dlaczego, ale z moich doświadczeń wynika, żewszystkie telefony mają zwyczaj dzwonić w najmniej odpowiednich momentach. Oczywiście też nikt, choć dombyt peten ludzi, na jego uporczywe dzwonienie nie zwracał uwagi. Nikt opróczGryzonia, któryna wszystkie dźwiękireagowałwściekłym jazgotaniemi w tej chwili też obszczekiwał Boguduchawinien aparat. W pośpiechu wybiegłam z łazienki i do88 padłam słuchawki. Na dnie mojej świadomości zrodziłasięnieśmiała nadzieja, że tomoże moja mama zmądrzała ichce,by tata wrócił do domu. Ale oczywiście to wcale nie była mama, tylko Marta. - Toty? - zaszeptata konspiracyjnie. - No ja - odszepnęłam, bo udzielił mi się nastrój tajemniczości. -Czemu szepczesz? - zaszemrał w słuchawce ściszony głos. - To ty szepczesz - sprostowałam. -A rzeczywiście -zreflektowała się Marta i powiedziała jużnormalnie: - Mam plan, jest po prostu rewelacyjny. Zaraz zaczynamgo realizować. Bądź w domu, czekaj i niczemusię niedziw. - Czekaj. - zaczęłam, ale w słuchawce rozległo się już tylkomonotonne buczenie. Wzruszyłam więc tylko ramionami i zaczęłam nerwowo krążyć poprzedpokoju, bo czego nielubię najbardziej, to czekaćnie wiadomo na co. W końcu ktoś nagle załomotał do drzwi. Gdy je otworzyłam, moim oczomukazał się przedziwnyobrazek. Naprogu stała Marta, rozczochrana jak nieboskie stworzenie, na plecy zarzucony miała pękaty tobół, który w półmrokuwyglądałjakogromny garb. Moja przyjaciółka ściskała kurczowo za rękę swoją córkę, którawyglądała na nieźle wkurzoną. Tuż za Martą stał jej mąż, a na jegotwarzy widniałwyraz męczeństwa. Zato w oczach Marty płonął ogień natchnienia. Obrazek, który miałam przed sobą, zaskoczył mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie wykrztusićnawet słowa. Zresztą niebyło to konieczne. Wspaniale wyręczyła mnie w tym Marta. Bezceremonialnie wepchnęła siebie i swoją córkę do przedpokoju i, patrzącna mnie z radosną miną, zaczętagłośno zawodzić płaczliwym głosem: - Czy ty wiesz, co mnie spotkało? Bożei czym ja sobie na S9. to zasłużyłam! Ja i to biedne niewinne dzieciątko! - TuMarta ze wspaniałymuśmiechem zaczęła efektownie chlipać. Biedne dzieciątko natomiast wywaliło jęzor na brodę. Patrzyłam na to wszystko, mrugając szybkopowiekami i szczypiącsię mocno w rękę. Bolało jak cholera, więc to musiało dziaćsię naprawdę. - Czy możecie wyjaśnić mi, co tu siędzieje? - odezwał sięnagle zamoimi plecami głos Sebastiana, którego widoczniezwabiły do przedpokoju krzyki Marty. - Wyjaśnićci? - chlipała Marta. -Proszę bardzo, już wyjaśniam. Ten bydlak i nieczuły skunks, mój mąż, wyrzucił mniez domu. Spojrzałam zezdziwieniem na Donka,którystał za Martąi błagalnie wznosił oczy do nieba. Wcale niewyglądał na nieczułego skunksa. Wprost przeciwnie. Przypominał raczej jakieśmaltretowane w straszny sposób stworzenie. - Boże - jęknął Sebastian i z zainteresowaniem zaczął oglądać tobół na plecach Marty. - A co ty tam niesiesz? - Swojerzeczy - wyjaśniłamojaprzyjaciółka, becząc rzewnie. - Tylko tylepozwolił mi ze sobą wziąć. - Chryste, Donek, alez ciebie drań - powiedział mój mążz nutką zazdrości w glosie, a ja pomyślałam,że jest niezwyklewrażliwy na los biednej kobiety. - Mogłeś dać jejchociaż walizkę, strasznie głupio musiałeś wyglądać, idącz nią przezmiasto. Moje przekonanie na temat wrażliwości małżonka natychmiast pierzchło. - Nie mogłem - powiedziałDonek tonem cierpiętnika. - Toby nie pasowało do wrednej gadziny, w jaką się dzisiaj wcieliłem. No dobrze,skoro jużwiecie, że wyrzuciłem ją z domu, toczy w takim razie mogę już sobie iść? - Idź, idź - zezwoliła mu Marta, zapominającprzez chwilę 90 o chlipaniu i wypychając energicznie Donka za drzwi. - No cóż,moidrodzy, chyba będzieciemusieli przemieszkać mnie i Paulinkęu siebie przez jakiś czas - powiedziała, pociągając nosem. - A to co? - spytała nagle, wskazując palcem Gryzonia, którywłaśnie galopował po kuchni, goniąc z wściekłymcharkoiemOprycha. - To pies - wyjaśniłam jej łagodnym tonem, zastanawiającsię jednocześnie, czy Marta doznała nagle zaniku pamięci, czymoże dopadła ją przedwczesna skleroza. -O, to przykre - zaszczebiotata moja przyjaciółka smutnym głosikiem - ale, niestety, Paulinka, moje kochane dziecko, jestuczulonana psią sierść. Pies będzie musiał spać nadworze. - Mójpies nadworze? - krzyknęła z oburzeniem Ewelina,która widoczniemusiała podsłuchiwaćza drzwiami kuchni. -Nigdy w życiu! - dodałai powędrowała nagórę pakować swojewalizki. 7 marca 2003 Gdy przy pomocy przyjaciółki udało misię pozbyć z domu jednego kukułczego jaja, zaczęłam intensywnie zastanawiać się, cozrobić z drugim,czyli ojcem. Sprawa była o wiele trudniejsza,bo po pierwsze, chodziło o mojego własnego tatę, po drugie, niechciałam go obrazić, po trzecie,nie mogłam przecież wyrzucićgo na bruk i w końcu po czwarte, pragnęłam pogodzić moichrodziców. Jakoś tak niemiałamochoty w moim wieku stać sięcórką rozwodników. Jeżeli przemęczyłam się znimi podczasokresudojrzewania, to chciałam coś z tego mieć. Tyle że animój ojciec, ani moja matka nie wykazywali nawetnajmniejszejochoty do pogodzenia. Tatuś zamiast z własnążonąa moją matką zaczął sypiaćz pilotem od telewizora,co trochę zaczęło mnie 91. niepokoić. Powoli jego przywiązanie do czarnego pudełka zaczęło przypominać obsesję. Jeżelizaś chodzi o matkę, wogólebałam się myśleć, z kim ona sypia. W skrytości ducha byłampewna, że nie jestto nic pokrewnego pilotowi. Nie przypuszczałam też, by spędzała noce, płacząc w poduszkę. Kocham moichrodziców, ale muszę wyznać, że cała ta sytuacja powoli zaczynabyć irytująca. W końcu postanowiłam zadzwonić do mojejmatki i wyjaśnić z nią wszystkie kwestie dotyczące jej i taty. Zatelefonowałam do niej z pracy, bo tam mogłamprzynajmniej mówićnormalnym tonem, a nie szeptać w obawie, że wszystko usłyszyojciec, który zapewne nie byłby zachwycony, że wściubiam nosw nie swoje sprawy. Słuchawkę podniesiono prawie natychmiast, ale zamiast głosu mojej mamy rozległ sięw niej grubygłos męski. - Hallo? - powiedział. - Chciałabym rozmawiaćz moją mamą - powiedziałam, gryząc wargi z wściekłości. -Obawiam się, że to niemożliwe, moja droga. Mamy eee. nie ma. - Nie jestem dlapana żadną "drogą" -syknęłam do telefonu -i niech mi pan nie wstawia tutaj głodnych kawałków o jej nieobecności. Niech natychmiast podejdzie do telefonu, ale to już! - ryknęłam do słuchawki, w której zapanowała cisza, a po chwili ten sam głos powiedział owiele mniej pewnie: -Ale mamusia naprawdę nie może podejść. Jest bardzozajęta. - No to w końcu jest zajęta, czyjej nie ma? -Niema jej bo, bo. jest zajęta -wybrnął z wyraźnym trudembaryton w słuchawce. W tej chwili usłyszałam głos mojejmamy, którygdzieś tam w oddali beztrosko podśpiewywał. Itobyt już szczyt wszystkiego. - Posłuchajno, ty wredny, ty wredny. 92 - Śmierdzielu - podpowiedziała usłużnie Marta, którasiedziała naprzeciwko iprzyglądała się mi okrągłymi ze zdziwieniaoczami. -Śmierdzielu - skorzystałam z podpowiedzi. - Wyraźnie słyszę głos mojejmatki i jeżeli jej natychmiast nie poprosisz, poprostu cię zamorduję - ryczałam do słuchawki. - Dobrze już, dobrze, zobaczę, co dasię zrobić. - Głos wyraźnie byt przestraszony. Przez chwilę w telefonie panowała cisza, ale już po chwiliusłyszałam w nimgłos mojej matki: - Słucham, kto mówi? - Twoja córka - warknęłam. - Mam ci sięprzedstawić? - Boże, ja cię nigdy nie rozumiałam i chyba nigdy już nie zrozumiem - poskarżyła sięmoja matka. - A swojądrogą, to powiedziano mi,żedzwonijakaś psychopatka. Może to przez tentwój głos, masz chrypę? Jakoś dziwnierzęzisz. -A ktoci to powiedział? Ten cały Wiktor, który odebrałtelefon? - Jaki Wiktor, córeczko? Wiktor wyjechał na tydzień w interesach. Czy typrzypadkiem nie maszgorączki? - Nie Wiktor? - wydukałam inteligentnie. -To kto to był? - Oskar. Mój recepcjonista. Jakwiesz, założyłam klub MimoZmarszczek Wiecznie Młode, ale zmieniłam nazwę na MimoZmarszczek Wiecznie Młodzi. Do naszego klubu przychodziwiele osób imuszą sięzapisywać, żebym wiedziała,ilugościmam się spodziewać,więc zatrudniłam Oskara. Ponadto Oskarma spowodować większe zainteresowanie mężczyzn. By ich zachęcićdo uczestniczenia wnaszych zajęciach, stanowczo lepszyjest recepcjonista niż recepcjonistka. Taki, wiesz, chwyt marketingowy. - ZatrudniłaśOskara- powtórzyłam za nią jak w transie. -Tak, ale czy tylko po to do mnie dzwonisz,bywypytywaćo mojego recepcjonistę, czy masz jakąśkonkretną sprawę? Bo 93. wiesz, jestem bardzo zajęta. Dlatego poprosiłam Oskara, bymnie nie prosił do telefonu. O rany, o rany, o rany - powtarzałam sobie w duchu; czułam,że w głowie mam jeden wielki mętlik. -Wiesz co, mamo- powiedziałam słabo - muszę się z tobąspotkać. Koniecznie. - No dobrze. Może pojutrze wnaszej kawiarence? Zgodziłam się bez protestów i odłożyłam słuchawkę. Dopiero terazrozejrzałam się i zobaczyłam, że moje krzykizgromadziły wokółbiurkawianuszek redakcyjnych kolegów. Przyglądali mi się z wyraźnym zainteresowaniem. Niewiele myśląc, uciekłam doubikacji. Za chwilę przygnała tamMarta. - Co się, do cholery, stało? - zapytała,patrząc na mniez troską. - Zwymyślałam niewinnego człowieka - powiedziałam,targając swoje włosy. - Nazwałam go. Jak ja go nazwałam? - Wrednym śmierdzielem -odpowiedziała Marta. -No właśnie. A to wcale nie byt ten obrzydliwy Wiktor, tylkojakiś obcyczłowiek. Co on sobie o mniepomyśli? - Że jesteś stuknięta - skwitowałaMarta i nagle zaczęła sięśmiać. - Ale trzeba ci przyznać, że ryczeć umiesz pierwszorzędnie. 11marca 2003 Na umówione spotkanie z mamą spóźniłam się całe piętnaścieminut. Było to karygodne, toteż biegnąc (ktokiedyś próbowałbiegać na wysokich obcasach, wie, jakie katusze przechodziłam), wyobrażałam sobie, jaką awanturę zrobi mi moja rodzicielka. Zabierałam przecież jej cenny czas, który zapewne wolałabypoświęcić swojemu klubowi. Gdy w końcu dotruchtałam 94 do umówionego miejsca, stały się dwie rzeczy jednocześnie: popierwsze, zobaczyłam mojąmatkę z nosem rozpłaszczonym naszybie kawiarni, apo drugie, złamałam obcas. Klnąc pod nosem, na jednej nodze dobrnęłam do mojej mamy i popukałamją palcem w plecy. Nie miałam ochoty wtej chwili wnikaćw przyczyny jejdziwnego zachowania. Dość miałam problemów ze złamanym obcasem. Niestety, przechodzący obokludzienie byli aż tak dyskretni i jawnie zaczęli sięnam przyglądać. Swoją drogą musiałyśmystanowić dziwną parę: ja zzadartą dogóry nogąi moja matka z nosem prawie wtopionymw szybę. - Mamo- powiedziałam umęczonym głosem - złamałamobcas. Wtej chwili podszedłdo nas jakiś staruszek i uśmiechającsięze zrozumieniem, zwrócił się do mojej matki: - Czy szanowna pani maochotę na kawę? Mogęzasponsorować,jeżeli zabrakło funduszy. Ja właśnie jestem po emeryturze. Zawsze uważałem, że emeryci muszątrzymać się razem. Moja matka nawet niezwróciłana niego uwagi, za to ja miałam serdecznie dośćrobieniaz siebie widowiska. Grzeczniepodziękowałam staruszkowi i szarpiącmamę za ramię, syknęłam: - Na litość boską, chodźmy stąd, zanim posądzą naso żebractwo albo chęć włamania. -Kiedy ja nie mogę- odezwała sięw końcu mama pękniętym głosem. - Niemogę w to uwierzyć - wydusiła z siebiei wybuchłapłaczem. -Przecieżmówił, że wyjeżdża w interesach. Mówił, że jestemtaka wspaniałai że to wiek czyni kobietę naprawdę atrakcyjną, a tu takie coś! Coś zaczęło mi świtać. W naszej ostatniej rozmowie mamawspomniała, że ten ohydny i obleśny Wiktor wyjechał w interesach. Znagłą determinacją ściągnęłam z nóg oba buty,jednymsusemdopadłam do szybyi też przykleilam do niej nos. 95. - Który to? - zapytałam, ale wcale nie musiałam czekać naodpowiedź. Wkawiarni byto mato ludzi i tylko dwóch mężczyzn. Jeden z nich był pryszczatym nastolatkiem, więc odpadał. Natomiast tendrugi to musiał być Wiktor, osobisty wróg mojego taty (i jego telewizora). Miałam wrażenie, że gdyby wkawiarni siedziało tuzin mężczyzni takod razu wiedziałabym, żewłaśnie ten jest Wiktorem. Trzebaprzyznać, że byt urodziwy. I wiek dodawał mu tylkouroku. Jednak uśmiechałsię uśmiechem zawodowego uwodziciela i kłamcy. A uśmiechał się doślicznej dziewczyny ubranej w kusąspódniczkę. Nie tylko sięuśmiechał, ale ściskał jej drobną rączkę i co chwila wyciskał naniej czułe pocałunki. - Widzisz? - chlipała moja matka. - Widzę - odpowiedziałami nagle dotarło do mnie, że nienajlepiej by było, gdyby dostrzegł nas ten cały Wiktor. - Mamo,musimy stąd iść -powiedziałam stanowczo - zanim on nas zauważy. Nie możesz dać mu tej satysfakcji - tłumaczyłam bez nadziei, że mnie posłucha. Alenagle mama spojrzała na mnie zapuchniętymi oczami i powiedziała: - Masz rację, chodźmy stąd. Iposzłyśmy. Przy okazji stwierdziłam, że marzec nie jestnajlepszymmiesiącem do chodzenia na bosaka. Byłomi piekielnie zimno wstopy. Gdy odeszłyśmy już spory kawałek,mama popatrzyła na mnie nieco przytomniej inagle zatrzymałasię na środku chodnika, lustrując mnie uważnym spojrzeniem. - Czyś ty zupełnie zwariowała? - zapytała, patrząc na mojestopy. -Dlaczego chodzisz boso? - Mówiłam ci przecież - westchnęłam zrezygnowana - żezłamałam obcas. -O Boże, taksię zajęłamtym dupkiem,że nawet nie słyszałam - powiedziała ze skruchą, pociągając nosem. -Siądź na tej l ławce, a ja skoczę po jakieś pantofle. Przecież nie możesz takchodzić. Potem poszłyśmy do innej kawiarni i popijając aromatycznypłyn, patrzyłyśmyna siebiew milczeniu. -1 coja mam teraz zrobić? -zapytała nagle. - Jak mamprzeprosić ojca i jak wyjaśnić to fatalne zauroczenie? Boże,jakaja byłam głupia! I to w moimwieku! Gdybyśty to zrobiła - tupopatrzyła na mniewzrokiem, jakim patrzy się na głupiutkierozchichotane podlotki - to jeszcze można by było tłumaczyćbrakiem doświadczenia, ale ja? - Myślę, mamo, że poprostu musisz szczerze porozmawiaćz tatą. On też nie jest najszczęśliwszy w tej całej sytuacji. Przecież on wciąż cię kocha - powiedziałam,klepiąc ją uspokajającoporęce. - Tak zrobię. - Westchnęła i spojrzała namnie z wdzięcznością. -A tak a propos, po co chciałaśsię ze mną zobaczyć? - Wieszco, teraz to jużnieważne - powiedziałam, myśląc, żeniekiedy los i przypadek rozwiązują zanas nawetnajtrudniejszeproblemy. 18 marca 2003 Zaprawdęprzedziwnieukładają sięniekiedy zawiłe ścieżkilosu. Kiedy moja mama przyszła zzamiarem przeproszeniai porozmawiania zojcem,spodziewałam się, że tata wprawdzie jej wybaczy, ale nie uczyni tego natychmiast. Tymczasemkiedy zobaczył ją tonącą we łzach, natychmiast porwał jąw objęcia, zaczął pocieszać i utulać. Wyglądało to jak żywcemwyjęte z jakiegoś łzawego melodramatu. Patrzyłamna toz dość dużym zdziwieniem, bo jeszcze żywe w mojej pamięcibyłyjego słowa, w których określał mamęniewybrednymiepitetami. 9697. - No już, kochanie, no już - powtarzał, poklepując ją czulepo plecach. - Nie ptacz. Oczywiście że ci wybaczam. W końcu totylko kilka tygodni. Zresztąja też nie byłem za słodki. - O nie - zaprzeczyła gorąco moja mama. - To wszystko moja wina. - No nie przesadzaj, że ze mnie jest taki anioł - powiedziałostro tata. -Jakci mówię, że to wszystko moja wina, to widocznie mamrację! -wrzasnęła mama. - A jak ja ci mówię, że miałem w tym swój udział, towidocznie teżw tym coś jest! - ryknął ojciec. - To co? Nawet winna być niemogę? - chlipnęłamatka. -1jak zwykle chcesz mi udowodnić, żeto właśnie tymasz rację? Tak? - Tata zaczął szybko chodzić po pokoju, machającprzytym rękami. Zaczęłodo mniedocierać, że kolejny konflikt wisi w powietrzu i że jeżeli czegoś natychmiast nie wymyślę, to nastąpi wielkakatastrofa, a pogodzenie moich rodziców nie dojdzie już nigdy doskutku. Tymczasem, zwabieni hałasami, zaczęli nadciągaćwszyscy domownicy, w tymtakże koty. Brakowało tylko rybek, którezapewne też by tu się znalazły, gdybymogły w jakiś sposób przypełznąć ze swoimakwarium. Popatrzyłam błagalnie na Sebastiana, ale on tylkowzniósł oczy do góry,popukał się znacząco w czoło iszybko opuścił strefę zagrożenia. Gosia natomiast z dużymzainteresowaniem zaczęła przyglądać się swoim dziadkom. - Możeustalmy, że oboje byliście jednakowo winni- próbowałam doprowadzić do remisuw tych specyficznych przepychankach. Nawet nie zwrócili na mnie uwagi. - Mamusiu,czy to, co mówi teraz dziadek, to jest właśnieznieważanie? - zapytała Gosia, która bardzopilnie śledziławszystko, co działo się w pokoju. 98 - Nie, kochanie, dziadkowie po prostudyskutują - odpowiedziałam słabo. -Aha -mruknęło sceptycznie moje dziecko. - Za taką dyskusję to ja bym przez miesiąc nie dostała słodyczy. Spojrzałamna nią tak, jakbym widziała ją poraz pierwszyw życiu. Moja córka niewątpliwie miała rację. I niewątpliwie była nadwiek rozwinięta. Inagle przyszedł mido głowygenialnypomysł. Stanęłam na środku pokoju, nabrałam w płuca powietrza iwrzasnęłam: - Żadne zwasnie było winne. Słyszycie? Wszystkiemu winien byt Wiktor! Przez momentw pokoju panowała cisza,a potem mama zapytała obrażonym tonem: - A ty czemu tak wrzeszczysz,co? Czy niczegocię z ojcemprzez te wszystkie lata nie nauczyliśmy? - Nowiesz? - powiedziałamoburzona. -Dzięki Bogu niebiorę z wasprzykładu. - Jak tysię odzywasz do matki? - zapytał ojciec głosem przepełnionym naganą. -Mogłabyśokazywać trochę więcej szacunku. Szczególnie przy dziecku. - Dziadku, nie krzycz na mamę - najeżyła się Gosia. -1 czywy się w końcurozwiedziecie czy nie? Bardzo chciałabym towiedzieć. - Rozwieść się? - powtórzyła mojamama i zatrzepotała rzęsami. -Ależ kochanie, skąd cito przyszło do głowy? Myz dziadkiem się bardzo kochamy. - Bardzo się kochacie? - drążyło moje dziecko. -Tak bardzo, bardzo, bardzo? - Dokładnie tak - odpowiedział mój ojciec. -To wiesz co, mamo - zwróciła się do mnie Gosia - to wy sięz tatą tak bardzo nie kochajcie, dobrze? Nie wiedziałam, że mi99. tość musi być aż tak głośna. Gdybym ja tak wrzeszczata, to napewno dostałabym już dawno w tytek. Po tej kwestiinastała zupełna cisza. Moi rodzice wyglądalina niezwykle speszonych. - Nocóż - chrząknął mój ojciec - to my wrócimy już dodomu, prawda, kochanie? -O tak - zgodziła się skwapliwiemama. -1zlikwidujemy ten niemądry klub, prawda? - Dobrze - odpowiedziała potulniemama. - Ale -dodałanatychmiast - zapiszemy się do klubuseniorów, prawda, tatusiu? - Jak sobie życzysz, myszko. Po telewizor przyjadę jutro, córeczko. Nie przypuszczam, by był nampotrzebny dziś wieczorem, nieprawdaż, kochanie? W odpowiedzi moja matka zaczęła chichotać jak zawstydzona nastolatka i prowadzona pod rękę przez mojego ojca, którycoś nieustannie szeptał jej do ucha, opuściła mój dom, w którym zapanowała cudowna cisza i błogi spokój. 22 marca 2003 Już dawno w naszym domunie byłotak spokojnie. Nareszciezostaliśmy sami i nasze życie rodzinne zaczęto wracać do normy. Tata z mamą zachowywali się jak gruchająca paragołąbków. O tym,jak bardzo byli sobą zajęci, może świadczyć fakt,że tatajeszcze nie zabrałod nas telewizora. Gdy w końcu uwierzyłam, żenareszcie nikt nie będzie chciał się już donas wprowadzić i gdy mój system nerwowyprzestał wreszcie nerwowopodskakiwać, zdarzyło się coś,co przypomniało mi, że życie tojednak niebajka. Otóż gdy spokojnie siedziałam sobieprzybiurku w pracy i wczytywałam się w jakiś koszmarnyartykuł,nagle zawołano mniedo telefonu. Nie byłow tym nic niepoko100 jącego, dopókiMarta, która podawała mi słuchawkę, nie szepnęła: - Tylkosię nie denerwuj. To z przedszkola. Oczywiście zdenerwowałam się natychmiast i prawiewyrwałam Marcie słuchawkę. - Słucham? - krzyknęłam. - Dzień dobry, dzwonię zprzedszkola - odezwał się drżącygłosik. - Tylko niechsię paninie denerwuje. W tym momencie poczułam, że jeżeli jeszcze raz usłyszę, żebym się nie denerwowała, to kogoś zabiję alboprzynajmniej pogryzę. -Zaszła pewna okoliczność -szemrałgłosik -która wymagapani obecności. Otóż Gosi spuchło oko i. Nie czekając na dalszenieskładne wyjaśnienia, rzuciłam słuchawkę i wybiegłam z pracy. Zaraz za drzwiami dogoniła mnieMarta i wcisnęła w ręce kurtkę. - Leć - powiedziała. - Jawyjaśnię wszystko Mateuszowi. W przedszkolujuż na mnie czekano. Zapłakana Gosiasiedziała na ławeczcew szatni. Jej oko ginęło w ogromnej opuchliźnie. - Naprawdę nie wiem, co się stato - powiedziała jej pani. -Rano było wszystkow porządku i nagle zaczęło puchnąć. Szczerze mówiąc, nie bardzo jej słuchałam. Zabrałam Gosię i popędziłam doprzychodni. Zdenerwowana przepchałamsięwśród kichających i prychających ludzido rejestracji, gdziewyjaśniłam,co się stało i zapytałam, który doktor może nasprzyjąć. - A była panizapisana? - zapytała apatycznie pani w rejestracji. Popatrzyłamna nią jak na nienormalną. - A nie, wie pani, jakośnie miałam proroczegosnu, który zapowiedziałby, że właśnie dzisiaj pomiędzy pierwszą adrugą mo101. jej córce coś się stanie. Przepraszam,na przyszłość bardziej siępostaram - powiedziałam podniesionym głosem. - Proszę innym tonem - skarciła mnie upośledzona recepcjonistka. - Jak nie byta panizapisana, to proszę rozmawiaćz panią doktor. Przyjmujew tamtym gabinecie. Nie zwlekając, ruszyłam więc do gabinetu. Opuchlizna przybierałacorazwiększe rozmiary i nawet zakatarzeni ludzie bezszemrania wpuścili mnie do gabinetu. Gdy wyjaśniłam po razkolejny, co się stało,lekarka obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem i powiedziała: - Noi co pani ode mnie chce? Przecież ja nie jestem okulistą. Oniemiałam. - Co pani powie - powiedziałam słodko, gdy już odzyskałamglos. - Aczy jest panipewna, że jest pani lekarzem? Bo jeżelitak, to zawsze mi sięwydawało, że tacy ludzie mają pomagaćinnym. - Niech ta mała tutaj podejdzie - powiedziała w końcu panidoktor i obejrzała oko mojej córki. -No cóż, ja tutaj nicnie pomogę- powiedziała z męczeńskąminą. - Potrzebny jestokulista. Jutro przyjmuje od południa,alenie sądzę, żeby pani się dostała, bo na wizytę trzeba czekaćokoło dwóch miesięcy. - Paniraczy żartować? - zapytałam niebezpiecznie spokojnym tonem. -Coś pani powiem, co może pozwoli pani przybliżyć sytuację. Otóżja nie jestemlekarzem. Zaskakujące, prawda? Nie jestem też okulistą. O, widzę wpanioczach zdziwienie. Teżuważam, że to nieprawdopodobne. Zawsze uważałam, żekażdy okulista powinien wyglądać tak jak ja. Powiemwięcej: w przeciwieństwiedo pani jestem zupełnym laikiem, jeżelichodzi o medycynę, więc niechmi pani do cholerypowie, co mamzrobić z tym okiem! - wrzasnęłam na koniec,co spowodowało,że pani doktor aż podskoczyła za biurkiem. 102 - Może niech pani spróbujedostać się na dyżur okulistycznydo szpitala -szepnęła, wpatrując się we mnie wzrokiem przestraszonego robaka. - Aleon jużsię kończy. Oczywiście na dyżur nie zdążyłam, a w izbie przyjęć jakaśpielęgniarkapowiedziałami współczującym głosem, że w szpitalu nie ma wtej chwili żadnego okulisty. Przez momentw mojej głowie kołatała się myśl, by kogoś zamordować albo przynajmniej czynnie znieważyć, alepogarszający się stan mojegodziecka nie pozwolił mi wprowadzić zamiarów w czyn. Poczułam się zupełnie bezradna i miałamochotęwybuchnąćpłaczem. Opanowałam się ostatkiem sił i wyszłam ze szpitala, zastanawiając się, co robić. W końcu uczyniłam jedyną rzecz, jaka jeszcze przychodziła mi do głowy: poszłam do apteki. Tam pani magister, obejrzawszy oko mojego dziecka, poklepałamnie potrzęsącej się ręce i powiedziała spokojnie: - Niech się pani nie denerwuje,to najzwyklejsze zapaleniespojówek. Zaraz damycóreczce krople i już jutro będzie dobrze. Patrzyłam na tę kobietę jak na anioła. Gdy wieczorem siedziałam na kanapie i odreagowywałam cały ten koszmar, doszłam do wniosku, że służba zdrowia to najgorzej działająca instytucja, jaką znam. I poczułam, że już do końcażycia będęwielbicielką aptek ipracujących tam osób. 29marca 2003 Zanim wyszłam za mąż, nie miałam pojęcia, że z mężczyznamijest tak wiele zachodu. Nie wiedziałam również, że są oni jakduże dzieci, którymi trzeba się nieustannie opiekować, karmić,opierać idelikatnie, acz stanowczo wybijać imz głowy różnerzeczy. Przy tym należy to robić tak,by mężczyznatrwał w błogim przekonaniu,że to właściwie on zmienił zdanie i robiwszystko z własnej, nieprzymuszonej woli. 103. Przeciwnie, gdy wychodziłam za mąż, byłam głęboko przekonana, że to on będzie się mną zajmował, bronił i traktowałjak najcudowniejszą księżniczkę. Niestety, szybko musiałamzmienić zdanie i zaakceptować przebrzydłego bachora, który odczasu doczasu wyłazi z Sebastiana. Zasadnicza trudność, jakamnie przy tym spotyka, wynikaz przyczyn wzrostowych. Tym,którympoprzedniezdanie wydaje się niezrozumiałe, już tłumaczę: gdy Gosia doprowadzi mnie do ostateczności, zawsze istnieje możliwość przełożenia jej przez kolano i wyładowaniaswych negatywnych emocji przez wlepienie klapa w miejsce dotego stworzone. Natomiast w wypadku Sebastiana sposóbtenjest, delikatniemówiąc, niemożliwy do wykonania. Natura nieposkąpiłamojemu mężowi ani wzrostu,ani siły, więc rozsądniewolę nawet nie próbowaćużywać rozwiązań sitowych. Pozostaje mi tylko łagodna perswazja. Nie bez powodu poruszam tutaj ten temat, ponieważostatnio między mną a Sebastianem wyniknęła mała różnicazdań. Niezgodność ta nie była bynajmniej rzeczą nową, ponieważ- czegozupełnie nie rozumiem - mój mąż średnio copół roku wraca z uporem maniakado jednego itegosamegotematu:dziecka. Rozmowę zacząłz samego rana, gdy jakzwykle cierpiałam na brak czasu, a co za tym idzie, cierpliwość toostatnia rzecz, której można się było po mnie spodziewać. Gdy miotałam się po mieszkaniu wposzukiwaniudrugiej pończochy, której nigdzie nie mogłam znaleźć, mójmąż, siedząc sobie na kanapiei obserwującmnie kpiącymwzrokiem, zapytał: - Nie sądzisz, żemasz za mało czasu dla siebie? -Z całą pewnością - zgodziłamsię, jednocześnie przekopując szafę po totylko, by stwierdzić, że pończochy tam nie ma. -Może w związku z tym przygotujesz Gosię do przedszkola? -zapytałam, włażąc pod kaloryfer. 104 - No wiesz, nie do końca o to mi chodziło- mruknął Sebastian. -No więc o co ci chodziło? - zapytałam,równocześnie robiącw myśli przegląd wszystkich miejsc w domu, gdzie ewentualnie mogła się znajdowaćposzukiwanaczęść garderoby. - No wiesz, jako prawdziwy mężczyzna chciałbym osiągnąćparęrzeczy w życiu. Zbudować dom, zasadzić drzewo i. -Wiem, wiem - przerwałam mu niecierpliwie - i miećdziecko. Nie widzę przeszkód, kochanie. Domjuż zbudowałeś, dziecko masz, zostałocitylko zasadzenie drzewa. Możeszto zrobić chociażby teraz - dokończyłam iw tym samymmomencie dostrzegłam swoją pończochę. Uwiązanabyła wokółszyi pluszowegopsa Gosi. Widocznie moje dzieckoużyło jejjako smyczy. W tej chwili modliłam się już tylkoo to, by byłacała. - ... imieć syna - dokończyłmój mąż niezrażony. Słysząc to, przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wpaść wewściekłość, ale w tym samym momencie przypomniałam sobie,że mężczyźni to duże dzieci, które jak się uprąna coś głupiego,to poprostu trzeba ich do tegoumiejętniezniechęcić. Niestety,nie miałam na to zbyt dużo czasu. Powiedziałamwięc to, copierwsze przyszło mi dogłowy: - E, no coś ty, przecież teraz jest równouprawnienie. Córkato tak jak syn. - Pomijając płeć, to rzeczywiście masz rację - odpowiedziałironicznie Sebastian. -Kochanie -westchnęłam z rozdrażnieniem - przecież nawet gdybyśmy mieli mieć dziecko, to nie ma żadnej pewności,że byłoby płci męskiej. A jeżeliby urodziła siędruga córka, toco, utopić? - Można próbować dalej - rozochocił się mój mąż. - Aż doskutku. 105. - Próbować możemy - zgodziłam się - ale może tak bez widocznych efektów. Moim zdaniem takiepróby to sama przyjemność, możemyspokojnie na nich poprzestać. - Uśmiechnęłamsię rozkosznie i pocałowałam go w czoło. - Ale widzisz, mnie się marzytaki trochę większymodel rodziny- powiedział mój mąż rozmarzony. -O ile większy? -zapytałam czujnie, bocoś w jegotoniesprawiło, że poczułam zaniepokojenie. - No wiesz,tak jak było kiedyś. Matka otoczona wianuszkiem dzieci, ogień w kominku, domowejedzenie. - Tu Sebastianumilkł i rozmarzony zapatrzył się w okno. Popatrzyłam na niego zezgrozą w oczach. Gromadka dzieci? Wrzeszczących i wiecznie czegośchcących potworków? I to wokół mnie? Bo chyba mojemu mężowi chodziło właśnie o mnie,gdy mówił coś o tej biednej matce, którą natychmiast zobaczyłam w wyobraźni. Jawiła mi się jako znękana i znerwicowanakobieta, która tylko marzy o tym,by powrzucać wszystkie swepociechy do rozpalonego kominka. Obrazek, który najwyraźniejwzbudzał w Sebastianiebłogieuczucia, na mnie podziałał jakscena z najokropniejszego horroru. Musiałamkoniecznie cośzrobić, by obrzydzić mojemu kochanemu mężowiten koszmarny pomysł. - No wiesz - powiedziałam z namysłem, wpatrując się intensywnie w jegotwarz - właściwie jaktak bardzo ci zależy, to możemy mieć drugie dziecko. Tylko chcę,żeby wszystkoodrazubyło jasne. Od ciebie to też będzie wymagało współpracy. -Ależ inaczejsobie tego nie wyobrażam - przerwał miz uśmiechem. - Możemy ową współpracę rozpocząć już dziświeczorem. - ... ipewnych wyrzeczeń i zmian - dokończyłam. - To znaczy? - zapytał Sebastianz lekkimniepokojem. -Bowiesz,słowo "wyrzeczenia" nie bardzo mi się podoba - wyznał 106 z rozbrajającą szczerością. - O wiele lepiej brzmi zwrot"udzielenieniezbędnej pomocy", jeżeli oczywiścierozumiesz,o co michodzi. Rzecz jasna na ile pozwoli mi praca, bo jak zapewnezdajeszsobie sprawę, będę musiał dużo więcej pracować, jak jużpowiększy sięnam rodzina. Ale oczywiściebędziesz zawszemogła na mnie liczyć. - Taa. Umiesz liczyć, licz nasiebie - mruknęłam pod nosem, a głośno powiedziałam: -No właśnie otym mówię. Jakmoże pamiętasz, ja już raz urodziłam dziecko. Siedziałam z Gosiąw domu,wstawałam do niej w nocy, zmieniałam pieluchyi tak dalej. -1 tak dalej - potwierdził roztropnie mój małżonek. -1w związku z tym mam innąpropozycję. - Nie, no wiesz Natasza, ja bym bardzo chciał, ale sama rozumiesz, że nie stać nas na opiekunkę - rzeki Sebastian zmartwionym tonem. - Alenieprzejmuj się, tychparęlat szybko minie - dorzucił beztrosko,a mnie nasamąmyśl o tym domowymareszcie po plecach przeleciał lodowaty dreszcz. Ponadto czasnieubłaganie płynął ijeżeli miałamnie spóźnićsię do pracy,musiałam jak najszybciej zakończyć rozmowę i to z rezultatem,o jaki mi chodziło. - Nie myślałam o opiekunce - powiedziałam spokojnie, naciągając pończochę i z zadowoleniem rejestrując, że nie jestdziurawa - ale o tobie. -Jak to o mnie? - Mój małżonek poruszył sięniespokojniena kanapie. - No, po prostu, teraz twoja kolej - wyjaśniłam cierpliwie. -Ja oczywiście urodzę, a tyweźmieszurlop macierzyński. Ja będępracować, złapię jakieś nadgodziny, bo jak sam mówiłeś,kosztyprzywiększej rodziniewzrastają. I tak będzie wilk syty i owcacała. Ty będziesz miał upragnione dziecko, a ja niebędęmusiała rezygnować z pracy. 107. -Ależ. - Ależ wiem, co chcesz powiedzieć - przerwałam mu bezczelnie i pogłaskałam go po policzku. - Martwisz sięo karmienie. Może będę mogławyskakiwać z pracy,a jak nie, to będęściągała pokarm. No to jak? Jarodzę i ewentualnie karmię, a tyzajmujesz sięnaszą nową pociechą? - Wiesz,jak cię tak słucham, to dochodzę do wniosku, żemoże jednak na razie poprzestanę na tym drzewie. Chyba je zasadzę. - Mójmążwestchną) z rezygnacją. -No wiesz, jak prawdziwy mężczyzna. - Zasadź - powiedziałam zpowagą, choć w duchu śmiałamsię dorozpuku. Świat jest jednak piękny i tak naprawdę to wszyscy mamyw sobie coś zdzieci, które od czasu doczasu przydałoby się wytargać za uszy. 2 kwietnia 2003 Czuję się ciężka, gruba iprzejedzona. Jestto niewątpliwie związane ze świętami, które niedawnobyły uprzejme się skończyć. Ale jedzenie było cudowne. Tewszystkiebaby,mazurki, schabiki, no po prostupalce lizać. Niestety, moje spodnie nie podzielaływidać tego entuzjazmu jedzeniowego, bo dopięły się rano z niejakim trudem. To niewątpliwie troszeczkęzwarzyto mihumor. Kolejną przyczyną pogorszenia mojego samopoczuciabyło nieodwołalne zakończenie czasu wohego. Do pracy podążałam z lekką niechęciąi dużym ociąganiem. Kto to wymyślił,żebypracować w taką piękną pogodę. Za oknem wiosna, słonkoświeci,roślinki rosną sobie spokojnie, a tyczłowieku pracuj. Topo prostu nie jest zgodne z żadnymi prawami. W pracy zauważyłam z lekkim zadowoleniem, że nie tylko jamam odrazę do spędzenia pożytecznie pierwszego dnia roboczego. Wszyscy ruszali sięjak muchy w smole i rzucali ukradko108 we i tęskne spojrzenia za okno. Wszyscy oprócz naszego kochanego naczelnego, który w przeciwieństwie do nas wrócił do pracyświeżutki, wypoczęty i kipiący energią. Widać było, żenikt gowczasie świąt nie przekarmił. Gdybygo bowiem przekarmiono,nie miałbysiły, by wydawać te wszystkie dyspozycje. Ledwowszedł doredakcji, natychmiast zwołał zebranie. Po zakończeniu omawiania zwykłych spraw powiedział: - Jak już wiecie, w naszej gazeciepojawisię nowa rubryka,do której pisać będą nasi czytelnicy ze wszystkimi swoimiproblemami, a my będziemy im radzić, odradzać i no wiecie, takietam. Mamyjuż pierwszelisty. Teraz musimy już tylko ustalić,kto na nie będzie odpowiadał. Przeanalizujmy: Marek nie może, boi tak ma za dużo zajęć. Marta odpada, bo jestgrafikiemito zupełnieniejej działka. Łucjan zajął sięostatnio kącikiemurody i boskiego ciała. Dział reklamy w ogóle pomijam, więcjakjuż zauważyliście, zostaje tylko jednaosoba, która może zająć się naszymi czytelnikami. - W tym momencie poczułam oczywszystkich na sobie. -No, skoro wszystkie rzeczy są już wyjaśnione, bierzmy się do pracy. Natasza, chodź po listy. - Ale ja. - zaczęłam, poczym zamilkłam, ponieważ pomyślałam, że w sumiemogło byćgorzej. Tutaj przynajmniejnie będę musiała kontaktować sięosobiście z jakimiś psychopatami,a tylko będę odpisywać na jakieś tam listy od głupich zakochanych panienek. Jeżeli nawet - nie daj Boże! - wśród nichznajdzie się jakaś psychopatka, zawsze lepiej odpowiedzieć na piśmie, niż rozmawiaćz taką twarząw twarz. Aczego jak czego,alewariatów bałam się obsesyjnie. Gdy wychodziłam z gabinetunaczelnego, byłam już prawie przekonana, że praca będzie miłai niestresująca; zupełnie uspokojona usiadłam przy biurkui otworzyłam pierwszy list. Takjak przypuszczałam, list był odjakiejś głupiej zakochanej panienki, ale było tojedynemojeprzypuszczenie, które się sprawdziło. Prysłymarzenia o miłej 109. i niestresującej pracy. Szczerze mówiąc, dawno się tak nie zdenerwowałam. A oto, co było wliście: Droga redakcjo Przeczytałam właśnie w Waszym piśmie, ze można się do Waszwracacie swoimi problemami. Więc korzystając z okazji, zwracam się x swoim. Będziecie ostatnimi ludźmi, którzyto czytają. Nie mam ochoty dtużej żyć. Nikt mnie niekocha inikt mnie nierozumie. A mianowicie przede wszystkimon mnie nie rozumie. Okłamuje mniei zdradza, chociaż ja muoddalam wszystko. Życiepnestalomieć dla mnie sens. Może poradzicie mi, jak goodzyskaći jak przekonać, że Jolka wcalenie jest mądrzejsza i ładniejsza odemnie. Jak już pisatam, życie nic dla mniejuż nie znaczy i mamochotę umrzeć. Ratujcie! Będę czekała na odpowiedź. PS Jolka naprawdę nie jest ładniejsza ode mnie. Zrozpaczona szesnastoletnia Wanda Czułam, jaknogi się pode mną uginają. Było to wrażenieprzedziwne,jeżeli wziąć pod uwagę, że siedziałam na krześle. I jeszcze to imię! Od razu skojarzyło mi się z tą, która nie chciała Niemca i od razu zdenerwowałam sięjeszcze bardziej, bomoja zdradliwa wyobraźnia podsunęła mi obraz bladej topielicy. I co jamam odpisaćszesnastoletniej dziewczynie, dla którejżycie straciło sens? Ico robią jej rodzice? Moje zdenerwowaniesięgało szczytu. Czy nie widzą, że ich córka ma problemy? I czyjateż kiedyśnie zauważę, że Gosia nie chceżyć,bo oddala jakiemuś dupkowi wszystko, a on nie widzi, że jakaś tam Kaśkai Maryśka są głupszei brzydsze? Bo są. Odmojej Gosi wszystkie są głupsze i brzydsze. Najlepiej tozaraz wstanę i pójdę spraćtego parszywca,który zranił moją szesnastoletnią niewinną córkę -postanowiłam i nagledotarło do mnie, że przecież ja niemam szesnastoletniej córki. Spokojnie- powtarzałam sobie 110 w duchu - tylko spokojnie. Jeżelinapisała, że będzie czekaćnaodpowiedź, to raczej wstrzyma się z potencjalnym samobójstwem. Złożyłam starannielist i włożyłam go do torebki; chciałam pokazać go mojej koleżance psycholoźce. Na pewnoona lepiej nadaje się do udzielenia takiej odpowiedzi niżniedoszłapolonistka. Z odrazą spojrzałam na sporą kupkę listów, którależała przedemną. Już wiedziałam, że nienależyz góryzakładać, że brak kontaktu zapewnia brak stresu. Z westchnieniemzgarnęłam wszystkie koperty do torebki i postanowiłam odpowiedzieć na listy w domu. Tam przynajmniej będę mogła w każdej chwili wstać i naocznie stwierdzić, że moje dziecko ma latsześć,jest szczęśliwe,zdrowe i na pewno nie straciło ochotydożycia, bo przecież życie jest piękne. Od tego momentu postanowiłam powtarzać to Gosi i sobie codziennie. l Okwietnia 2003 Jakoś ciężko mi dzisiaj dojśćze wszystkim do ładu. By jakośuporządkować dręczące mnie myślii sprawy, postanowiłam wypisać wszystko w punktach. Topodobno na bank rozjaśniaumysł. Tak więc: 1. Wpracy panuje niezwykłe ożywienie wywołane zatrudnieniem nowej, młodej (niezamężnej - czyli wolnej! ) dziennikarki. 2. W mojej głowie panuje niezwykle ożywienie wywołane zatrudnieniem nowej, młodej (niezamężnej- czyli wolnej! ) dziennikarki. 3. W moim małżeństwie panuje niezwykły galimatias wywołanyzatrudnieniem nowej, młodej (niezamężnej - czyli wolnej! )dziennikarki. No cóż, albo ta metoda nie działa, albo ja się doniej nie nadaję, ponieważ wypunktowanie wszystkich problemów nie tylkonie rozjaśniło mi w głowie, ale zaszczepiło we mnie przekonani. nie, że nie dość, że jestem monotematyczna, to jeszcze tworzęproblemy tam, gdzie ich w ogóle nie ma. Bo jaki może byćproblem w zatrudnieniu młodejosoby stanu wolnego? Otóż, jak sięokazuje, może być i to poważny. Nasz naczelny postanowił zatrudnić kilku nowych dziennikarzy, bo jak zwykle cierpiałnazbyt mało piór. I tym oto sposobem do naszej redakcji trafiła wyżej wymieniona nowa, młoda(niezamężna - czyli wolna! ) dziennikarka. Tylko przekroczyłapróg naszej pracy, a już wszyscy osobnicy płci męskiej zaczęli dyszeći ślinić się na jej widok. I szczerze mówiąc, wcaleim się nie dziwię. Gdybym ja była mężczyzną albo przynajmniej miała odmienną orientację seksualną, też bym się obśliniła do pasa. Bo nowa (ma naimię Julia) wygląda jakby żywcem wyszła ze wszystkich reklam naraz: nogi do nieba, włosydopasa, lekko falujące, oczy ocienione firanką rzęs, o brzuchuto ona na pewno w ogóle nie słyszała, bo go zwyczajnie nie ma,na pewno natomiast wszystko, co poszłoby jej w brzuch, przeniosło się na piersi - no po prostu ideał kobiety. Istny cud. Najejwidok poczułam lekkie ukłucie zazdrości. Tak naprawdęnie byto to lekkie ukłucie, a wręcz potężny cios mocno zaostrzonym sztyletem. Spojrzałam ukosem naMartę i widziałam, żeona czuje to samo. Musiała zauważyć moje spojrzenie,bo skrzywiła się wymownie. Ja postanowiłam być dzielna i niepoddawać sięogarniającemu mnie uczuciu zazdrości. Bypodtrzymać się w tym postanowieniu, powiedziałam głośno doMarty: - No cóż, na pewno jestgłupia jak but. - Wiadomo, że nicnie zmniejsza zazdrości tak skutecznie, jak wyszukaniewadw obiekcie, któremu zazdrościmy. - Pewnie - zgodziła się ochoczoMarta. - Ktoś,kto ma tylew biuście, nie może mieć jednocześnie za dużo w głowie. -I zgodniezaczęłyśmy chichotać. 112 Niestety, przy bliższym poznaniu Juliaokazała się bardzointeligentna i na domiar złegosympatyczna. Nie można jejbyło nie lubić. Ponadto była kobietą wyzwoloną,niezamężną i zupełnie samodzielną. Gdy usłyszała, że obie z Martą jesteśmymężatkami, spojrzała na nas z ogromnym współczuciem i powiedziała, że nas podziwia, żeudajenam się wytrzymywaćw tych trudnych związkach. I natychmiast zaczęła opowiadać,jak ona spędza wolny czas, wtrącającco chwila, że za nic naświecie nie zgodziłaby się nawet na małżeństwoz królewiczem,bo nie ma to jak swoboda. Nic na to niemogłam poradzić, żepodwpływem jejopowieści zaczęłam próbować przypomniećsobie, jak wyglądało moje życie,kiedy jeszcze nie było w nimSebastiana iGosi. I prawdę mówiąc, prawie nic nie pamiętałam. Gdy podzieliłam się tą refleksją z Martą i Julią, ta ostatniaorzekła: - Poprostu uzależniłaś się od domu i od mężczyzny. A jakwiadomo, mężczyźni nie znoszą kobiet zupełnie od nich uzależnionych. Jak nic on cię wkrótce porzuci. Patrzyłam na nią ze zgrozą. W oczachMarty widziałam takąsamą panikę. - A ty skąd możesz to wiedzieć? - zapytałam nagle, bo skojarzyłam sobie, że Julia jako osoba wolna i samotna ma niewielkiepojęcie o małżeństwie. - Kochana - odpowiedziała mi z pobłażaniem. - Mężczyźnijak ognia boją sięuzależnionych od nich kobiet. Taka kobietanie ma własnych zainteresowań,własnegozdania. Staje się lalką, azabawki po prostu się nudzą. Zrób coś,co uświadomi mu,że masz własnypomysł na życie. Zróbcoś szalonego, coś, co gozadziwi. Co go przekona, żewcaleniejesteś taka przewidywalna, jak mu się wydaje. Wzięłam sobie głęboko do serca jej radę i postanowiłam ratować swoje zagrożone małżeństwo. Z postanowieniem było ła113. two, z wykonaniem trudniej. W ogóle nie miałam pomysłu nacoś szalonego i niezależnego. Ale widocznie los nade mnączuwałi pomysł samdo mnie przyszedł. Gdywracałyśmydo domuz Martą, przechodziłyśmy obok nowo otwartego salonu tatuażów, kolczykowania i tym podobnych upiornych rzeczy. Jużmiałyśmy go minąć,gdy spłynęło na mnie olśnienie. - Idę się przekłuć - powiedziałam z determinacją i spojrzałam na Martę. - Dla dobra mojego małżeństwa - dodałam, widzączdziwienie w jejoczach. W rezultacieobie wylądowałyśmyw tym potwornym miejscu. Zgodnie odrzuciłyśmy pomysł miłegopana na przekłuciesobiebrodawek tudzież umieszczenia kolczykaw innych, jeszcze intymniejszych miejscach, zdecydowałyśmy się natomiast napępki. Po całej operacji dumne wróciłyśmy do domów. Wieczorem, gdy położyłam się do łóżka, specjalnie ułożyłam się tak, bykolczyk był dobrze widoczny. I wtedy nastąpiła istna SodomaiGomora. Mój mąż, jak się okazało, nie znosi kolczyków, mana nie alergię, uczulenie i wszystkie inne możliwe przypadłości. Gdy nieśmiałowyjaśniłam mu, żeto z myślą o naszym szczęściu,Sebastian najpierw zaczął się śmiać, potem powiedział, że widocznie on jest wyjątkiem i kocha kobiety uzależnione i żebymusunęła to coś, co wygląda jak łechtaczka, która wyrosła w niewłaściwym miejscu. Noi w końcu wyszło na to, że nie jestemjednak kobietą uzależnioną, bo jak wiadomo mężczyźni takowych nie cierpią,albo ewentualniemoje małżeństwojest zupełnie nietypowe. 15 kwietnia 2003 Nie wiem, co jest wwiośnie, ale ta pora roku ma w sobie cośrozleniwiającego. Wiem oczywiście,że to twierdzeniejest znaneod prawieków, ba, nawet w tak odległych czasach jak te, gdy ja 114 chodziłam do szkoły, było już rozpowszechnione. Nadchodziłmaj i frekwencja wklasach natychmiast niepokojąco malała. Teraz wprawdzienie chodzę na wagary, ale na wiosnę widoczniesię nie uodporniłam. Zresztą, wraz z wiosną nadchodzi przemiła pora grillowania, ognisk,imprez pod gołym niebem, jednymsłowem, sama rozkosz. Ostatniowłaśniebyliśmyz Sebastianemna ognisku u jednej naszej znajomej. Znajoma była równieżznajomą Marty, więc z zadowoleniemprzyjęłyśmy do wiadomości, żewieczór ten spędzimy razem. Ogniskojak ognisko - kupaludzi, ganiających się dzieci, zapach kiełbasek i alkoholu. Najpierw usiadłyśmy z Martą na drewnianej ławeczce i zaczęłyśmycodziennenarzekanie, jak tonam się nic nie chce, że dzieci sązadziwiająco pyskate i przebiegłejak na swój wiek,i takie tamzwykłe babskie sprawy. Koniec końców doszłyśmy do wniosku,że wprawdzie pracować się nie chce, ale lepsze to niż siedzeniew domu. - A wiesz - powiedziałam, popijając drinka - że przed ślubem całkiem podobała mi się wizja siedzeniaw domu i wychowywania dzieci? Cowięcej, widziałam w tym szczyt marzeń. Głupie, co? - Wcalenie - mruknęła Marta, wbijając w nadzianą na kijkiełbaskę mordercze spojrzenie. - Wszystkietak myślimy. Tyleże przed ślubem życie kur domowychjawi nam sięjako jednawielka cudowna baśń. No wiesz, myczekamyw domu, ubranew najmodniejsze ciuchy, delikatnejak kwiatuszki, on wraca,chwyta nas w ramiona, rzuca na wielkie łoże, potem karmi winogronami tudzież innymi egzotycznymi owocami i zapewnia,jakie jesteśmy piękne. A w rzeczywistości, pomijając już szorowanie garów i inne aspekty bycia panią domu, nasi mężczyźnipierwsze, co robią po powrocie z pracy, to zamiast nas chwytająpilot od telewizora i oglądają w nimjakieś Pamele Andersenz wielkimi cyckami i płaskimi brzuchami, i jeszcze potrafią po115. wiedzieć, że powinnyśmy o siebie zadbać. Dla nichliczą się tylko zgrabnetyłki i duże cycki. - O przepraszam - odezwał się nagle zboku mąż Marty. -Nie zgadzam sięz wami. Mężczyźni cenią wkobietach przedewszystkim intelekt. Już miałyśmy mu odpowiedzieć, ale podeszła do nas znajoma od ogniska. Była to młoda istota tuż po ślubie, jeszcze zapatrzona wswojego męża jak w obrazek. I zapewne szczytem jejmarzeń było rodzenie mu dzieci iumilanie życia. Zcałą pewnością nie nadawałasię do dyskusji na tematpodłości mężczyzn. Jeszcze nie. - No i jak się bawicie? - zapytała, przysiadając się donas. - Świetnie -odpowiedziałyśmy zgodnie. -Macie przemiłe dzieci - powiedziała, z rozczuleniem patrząc na nasze córki. Spojrzałam na nią z niejakim zdziwieniem, a potem z pewnądozą niepokoju skupiłam uwagę na naszych dzieciach, którez upiornym wrzaskiem goniły jakiegoś chłopca, wymachującprzy tym grubymi patykami. - Hm - chrząknęłam dyplomatycznie - zapewne, ale jaosobiście wolę podziwiać je zpewnej, najlepiejdość dużej odległości. -Och, masz wspaniałe poczucie humoru! - Młoda iniedoświadczona znajoma roześmiałasię rozkosznie. -Ja to już nie mogę doczekać sięswojego dzidziusia - dodałaz głębi serca, a myz Martą spojrzałyśmy po sobie. - Awy kiedy planujecie drugie? - Nigdy - odpowiedziałam, czując jak po plecach przelatujemi dreszcz grozynasamąmyśl omałym śliniącym się, plującymi w kółkosikającym potworku, który przybierakształt uroczegoniemowlęcia. -No cośty- powiedziała nasza wspólnaznajoma tonemprzygany. - Nie można skazywać dziecka na samotność. -Popatrzyłyśmy na nią z Martą ze współczuciem i odrobiną niechę116 ci. Tematu dzieci osobiście miałam dość w domui nie miałamochoty psuć sobie nim humoru na przemiłym ognisku. - No,muszę iść. -Młoda zerwała się nagle. - Najwyższy czas podgrzać bigosik. Mój Stawuś wprost go uwielbia. - Boże - szepnęłamdo Marty - czy my kiedyś też byłyśmy takie? - Niestety, obawiam się, że odpowiedź będzie twierdząca -odszepnęła moja przyjaciółka. - No, ale za jakiśczas jejprzejdzie - dodała tonem doświadczonej staruszki. Apotem popatrzyłyśmy na siebie i parsknęłyśmy śmiechem. - Wieszco - powiedziałam, gdy jużwyśmiałyśmy się do woli- zachowujemy się jak zgorzkniałestare panny. Tak naprawdęto mężowie wsumie nie są takim złymwynalazkiem. - W sumie nie są - przyznała Marta. - Ale codo dzieci, to japoczekam, ażona będzie miała już swoje. Wtedypogadamyo skazywaniu tych biedactwna samotność. - O tak. I mam nadzieję, że nasze samotne biedactwa nie zatłukły kijami tego biednegochłopca. Pomilczatyśmy chwilę. - Wiesz co - powiedziała nagle Marta, popatrując na panów,którzy byli już dobrze wstawieni i obejmując się czule, śpiewalicoś, wpatrzeni tęsknie w ognisko. - Donek miał całkowitą rację. - Z czym? - zapytałam zaciekawiona. - No z tą inteligencją. Spójrz na nich. Oni muszącenić w kobietach intelekt. Bo inaczej po prostu by zginęli. W milczeniukiwałam głową, bo oczywiście zgadzałam sięz nią w stuprocentach. 22 kwietnia 2003 O trzeciej w nocy zdzwonita do mnie moja mama. Radosnai świeżutka jak skowronek, czegoabsolutnie niemożna powie117. dzieć o mnie. O trzeciej w nocy jestem w najgorszej fazie nieświeżości, jaką można sobie wyobrazić. Najpierw, usłyszawszyjejglos w słuchawce, przeraziłam się, że coś się stało. Wydawało mi się, że moja reakcja jest jaknajbardziej typowa. Niestety,mama była innego zdania. - A dlaczego jak jado ciebie dzwonię, to od razu musisięcoś stać? - zabrzęczał pretensją jej lekko urażony ton. -Jakbyśnie wiedziała, to nie jestem jeszcze zgrzybiałą i zbzikowaną staruszką. - No wiesz. - wymamrotałam niewyraźnie, tłumiącziewanie. -Zwykle nie dzwonisz do mnie o trzeciej nad ranem, by zapytać o zdrowie. Wzmiankęo zgrzybiałeji zbzikowanej staruszcepominęłamdyskretnym milczeniem. - Dziecko, o jakiej trzeciej nad ranem? Ach, no tak, tatusiu,masz rację. Tatuś mi właśnie przypomniał o różnicy czasu. Bowiesz,twój ojciec zabrał mnie na wycieczkę. Wydaliśmy naniącałąjego emeryturę i wszystkie oszczędności, w związku z czymzapewne będziemy musieli poprosić was o pożyczkę. Ale po comówić o drobiazgach. - Mamo,poczekaj, powoli. Chcesz mi powiedzieć, że niema cię w kraju? I że chcesz po powrocie pożyczyć pieniędzy? Tak? - Och, o tymporozmawiamy, jak wrócimy. Jesteśmy właśniew pięknym oceanarium i pożeramy delfiny - zabrzmiał miwuchu radosnygłos mojej mamy. Zaraz, moment! Zrozumienie tego,co usłyszałam, przychodziło miz niejakimtrudem. Na pewno musiałam się przesłyszeć- wytłumaczyłamsobie i uznałam, żez racji senności najrozsądniej będzie zakończyć tę rozmowę. - Mamo, pogadamy kiedyindziej, dobra? Zadzwoń o jakiejśludzkiej porze, co? 118 - No wieszco! To ja dzwonię do ciebie, chcę się podzielićpięknymi wrażeniami, a tyjak się zachowujesz? No, doczekałam się wdzięczności od dzieci, nie ma co! - Oj, mamuś, nie denerwuj się! - Westchnęłam zrezygnowana, bo wiedziałam,że nie mam innego wyjścia, jak wysłuchać wszelkich achów i ochów mojej matki. -No to co ty tam mówiłaś? - Ach, zaczęłam właśnie opowiadać ci o delfinach - szczebiotała mamusia, a ja skamieniałam przy aparacie. Więc jednaksięnie przesłyszałam? Mojamatka pożera delfina? Chryste, albo toja zwariowałam, albo ona. - Mamo, dlaczego pożerasz delfina? - wypaliłam z grubejrury. -Przecież to nielegalne. Nie wiesz, że te zwierzęta są pod ochroną? - Dziecko, o czymty mówisz? - zdziwiła się moja matka. -Mówiłam tylko, że podziwiamydelfiny. Nie maszpojęcia, jakieto piękne i wdzięczne zwierzęta. I tumoja kochana rodzicielka oddała się swemu ulubionemu zajęciu - mówieniu. W pewnym momencie nawet przysnęłamprzyaparacie, ale widocznie musiałam zachrapać, bo narówne nogi poderwałmnie wrzask, który rozległ się w moim uchu: - Ty chyba nie śpisz Nataszo, co? -Aaależ skąd -wyjęczalam półżywa ze strachu. - Ale wieszco mamo - zbuntowałam się nagle - zadzwoń do mnie za czterygodziny. Wtedybędę jużna nogach i może jeszcze zdążę sięchociaż trochę przespać. Opowiesz mi wtedy wszystko o delfinach, orkach i czymśtam jeszcze. Będzieszmi mogła opowiedziećo wszystkim. Nawet o fokach, obiecuję! Ale teraz daj mi wrócić do łóżka, błagam! - Wiesz co? Nierazmam wrażenie, że to ja jestem młoda,a tystara. Jakoś za mato w tobie radości życia. No, zaraz damci 119. spokój, tylko powiedz mi, co ci przywieźć. Przecież muszę ci kupić jakąś pamiątkę z naszej wycieczki. Dla Gosii Sebastiana jużcoś mam. A ty co byś chciała? - Wszystko mi jedno - zajęczałam i rzuciłam tęskne spojrzenie w kierunku sypialni. - Naprawdę może być cokolwiek. Nawet dmuchany delfin. Zawsze o takimmarzyłam - klepałam, comi ślina na język przyniosła. - Jak chcesz. - W głosie mojej matkipobrzmiewałozdziwienie. -W sumie to zawsze podejrzewałam, że ty nigdy dokońcanie dorosłaś. No, dam ci jeszczetatusia. O Boże -jęknęłam w duchu - to chyba noc,którą ktoś przeznaczył na sprawdzenie mojej wytrzymałości psychicznej. -No cześć, córeczko - zagrzmiał mi w uchu baryton ojca. - Tato, litości - jęknęłam. - Jesttrzecia nad ranem! Chcęspać. Błagam, nie chciej mi opowiadać opingwinach, bo tegonie zniosę. - O jakich pingwinach? - zdziwiłsię ojciec. -Ty chyba rzeczywiście jesteś zmęczona. To wiesz,nie będę cię już męczył. Alemama chce jeszcze słuchawkę, poczekaj momencik. -No, córeczko. - Nie, mamo, kończymy tę rozmowę. Po pierwsze, u nasjest trzecia nad ranem, po drugie, zapłacisz majątek za telefon. Nie mogę pozwolić, żebyś się zrujnowała -powiedziałamchytrze. - Jak to miło, że się o nas troszczysz -rozczuliła się w słuchawce mojamama - ale nie martw się. Nie zapłacę za telefonani grosza. - Nie? - zdziwiłamsięuprzejmie, wyobrażając sobie jednocześnie, jak kładę się podciepłąkołdrę i błogo zasypiam. - Nie, bo wiesz, dzwonię na twój koszt - powiedziała słodko,aja dostałam nagle ataku kaszlu, w czasie którego moja mamusia szybko się pożegnała i odłożyła słuchawkę. 120 Gdy wróciłam do łóżka, najpierw długo nie mogłam zasnąć,a potemśnił mi się gadający pingwin,który dzwonił do mniezkoła podbiegunowego, a ja widziałam, jakrachunek telefoniczny zjada małym plastikowym widelczykiem moje konto. 29 kwietnia 2003 Tozadziwiające, ale mój własny mąż zaproponował mi spędzenie romantycznegoweekendu. Nie chodzi mi o to, żenie wierzęwistnienie czegośtakiego jak romantyczny weekend. Owszem,widziałam takie rzeczy w filmie, nawet rozmawialiśmy o tym cudownym zjawisku dawno, dawnotemu, jakośtuż po ślubie. Jednak jak do tej porypozostałoto w sferze moich najskrytszychmarzeń i nicnie wskazywało na to, by miało się wjakikolwieksposób ziścić. Aż tu Sebastian sam wyszedł z tą propozycją. - Co byś powiedziała- zapytał późnym wieczorem - żebyśmy spędzili nastrojowy weekend tylko we dwoje? -To raczej niemożliwe- mruknęłam, wpatrując się ze znudzeniem i obrzydzeniemw ekran telewizora, na którymjakiśwariat całował jadowite pająki. - Dlaczego? - zapytał mój mąż krótko i celnie. Nowłaśnie,dlaczego? - zapytałam się w duchu. Inatychmiast sobie przypomniałam. - Z trzech powodów - powiedziałam, poprawiając sobie podgłowąpoduszkę. - Z powodu naszejcórki Małgorzatyi z powodu dwóch kotów. Niemożemy zostawić owej trójki bezopieki. - Ale ona może zostawić nas - odpowiedział natychmiast Sebastian. -Nie rozumiem - westchnęłam, choć wizja romantycznychchwil już przemykała mi przed oczami. - No, Gosię możemy podrzucićdo twojej mamy, a koty chyba nie będą nam przeszkadzać, co? 123. - Ale tak w domu? - skrzywiłam się. - No to co. Chyba nie myślisz, że nie potrafimy dobrze bawić się w domu. Zresztą obiecuję ci, że nic nie będziesz musiałarobić. - Zupełnie nic? - zainteresowałam się mimowolnie. - Zupełnie - potwierdził! mój mąż. Tak więc dałam się skusić. W sobotę wieczorem zjedliśmykolację przyświecach, potem słuchaliśmy nastrojowej muzykii gdy już mieliśmy przejść do najbardziej romantycznej częściweekendu, zadzwonił dzwonek przy furtce. - Pójdę zobaczyć, kto to - mruknął mi Sebastian doucha. -Spławię go i zaraz wracam. Poleciał jaknaskrzydłach, a ja czekałam na niego zmysłowowyciągniętana łóżku. Przecież miał wrócić lada moment. I wrócił. Tyle że nie sam, a ze swoją cudowną koleżanką Sylwią, która wtargnęławprost do naszej sypialni. I oczywiście ujrzała mnie ubraną jedynie w skąpe majteczki i stanik, któregobardziej nie było niż był. Na jej widokzerwałamsię jak oparzona i cała owinęłam się kocem. Szczerze mówiąc, złość i zaskoczeniespowodowały, że zaniemówiłam. Oczywiście nie możnabyłotego powiedzieć o tej potworze, przyjaciółcemojego wyrodnegomęża. - Cześć Natasza- powiedziała ze złośliwym uśmiechem, obrzucając moją okutaną w koc postać ironicznym spojrzeniem. -Nie wiedziałam, że jesteś - dodała obłudnie i oparła się o drzwi. - Rzeczywiście dziwne - wycedziłam zwściekłością - przebywaćo dziesiątej wieczoremwe własnym domu. Wprost niespotykane,prawda? Czy przypadkiem nie słyszałaś, żeo wizycienależy wpierw uprzedzić tego,kogo ma się zamiar odwiedzić? W tej chwili do sypialni wszedłSebastian. Obrzucił nas czujnym spojrzeniem i powiedział: - Dziewczyny,uspokójcie się. Może napijemy się wina, co? - 122 dorzucił błagalnie, patrząc na mnieprzepraszającym wzrokiem. Miałam ochotę go zabić. - Macie wino? - Sylwia była wświetnym nastroju. -Ty, Sebastian, zawsze pamiętasz, co lubię. - Oczywiście, żepamiętam - rozpromienił się mój mąż, poczym spojrzawszy na mnie, natychmiast spochmurniał. - Alewiesz, Sylwia - zdobył się na odwagę i spróbował ratować sytuację- jest trochę niezręcznie. - Tt-ochę, kochanie? - zapytałam słodko. - No tak, rozumiem. - Sylwiadomyślnie się uśmiechnęła,a ja pomyślałam, jak by to było dobrze, gdybym żyła w mniej cywilizowanym świecie. Mogłabym jej wtedy dać w ten uśmiechnięty dziób bez obawy, że ktoś pomyśli, że brak mi ogładytowarzyskiej. - Natasza chce sięubrać. Dobra, poczekam na wasw saloniku. I poszła. Patrzyłam za nią oniemiała. W głowie mi się niemieściło, jak można być tak bezczelnym. Nie pojmowałam również, jak mój mąż może na topozwalać. Byłam wściekłai rozgoryczona. Odwróciłam się do Sebastiana. - Nie mogłem przecież zostawić jej przed furtką - szepnąłskruszony. -Za to mnie mogłeś postawić w takiej sytuacji? - zapytałami z furią wbiłam się w dżinsy. - Przecież nie wiedziałem, że będziesz prawie naga. Jak wychodziłem, byłaś ubrana - tłumaczył się mętnie. - Tomiał być naszromantyczny weekend - powiedziałam,patrząc mu w oczy i zapinając flanelową koszulę - i czuję się potwornie oszukana, mój drogi. Więc albo pójdziesz teraz do saloniku- złość sprawiała, żemówiłam coraz szybciej- i ją wyprosisz, a jabyć może kiedyś ci wybaczę, albo ja osobiście wyrzucęją ze swojego domu,ale nie odezwę się do ciebie już nigdy w życiu. Wybieraj,tylko szybko! 123. - Dobrze, załatwię to - powiedział smętnie mój małżoneki poszedł. Nie mam pojęcia, co powiedział tejwrednej harpii, ale skutek byt taki, że wyszła od nas, trzaskając drzwiami. Byłam takzła, że na mojego męża nawet nie chciałam spojrzeć. Dopierow połowienocy dałamsię trochę udobruchać, anad ranem dałam sięprzeprosićzupełnie. Nawet zaczęłam myśleć o tym, żemamy jeszcze przed sobą całąniedzielę, która może być bardzo,bardzomiła. Niestety, w nocy padał deszcz, a nam właśnie zaczął przeciekać dach. Romantycznąniedzielę spędziłamześcierką w jednej, awiaderkiem w drugiej ręce. Mój skruszonymałżonek rzucał mi przepraszające spojrzenia ze szczytu dachu,gdzieusiłował zrobić coś z dziurą. Po naszym cudownym i romantycznym weekendzie byłam tak wykończona, jak po tygodniu ciężkiej pracy. Nazakończenie mogętylko dodać, żetakowe weekendy radzęwszystkim spędzać poza domem, najlepiejw dzikiej głuszy. 11 maja 2003 Ostatnio przyjechali do nas dawno niewidziani znajomi. Nastałemieszkają w małym miasteczku pod Wrocławiem i sąz niego bardzo dumni. Ile się o tym miejscu nasłuchałamprzez telefon! Wanda zawsze wychwalała je pod niebiosa. Boto podobnosklepów mnóstwo - na dodatek tanich - park zjejopisów przypominał rajski ogród (nawiasem mówiąc, nawetjeżeli przesadzała, to niewiele, bo widziałam zdjęcie - byłocudne), kawiarni całe mrowie i to do wyboru: jedne przytulnei romantyczne, inne z ogródkami dla dzieci i specjalnymimałymi stoliczkami, gdzie dzieciaki mogły do woli mazać sięsoczkami i keczupem, a rodzice spokojnie siedzieć w dorosłejczęści, unikając niepotrzebnego stresu, że za chwilę zostaną 124 ubabrani przez swe pociechy. Jak słuchałamo wszystkich tychcudach (kwietnikiw całymmieście, ławeczki pomalowane nabajeczne kolory, niezdemolowane latarnie), ujmowałam sięhonorem i mówiłam,że u nasteż ładnie, zielono i cicho. Noipech chciał, że przyjechali całkiem niespodziewanie, nie dając nam czasu na zaplanowanie ich pobytu. Przywieźli ze sobąswoje dwie pociechy:Patryka i Malwinę. Dzieciaki byty mniejwięcej wwieku Gosi, więc odrazu się dogadały. Rezultatemsojuszu był postulat pójścia na lody, przez rodziców przyjezdnychprzyjęty z dzikim entuzjazmem. Zrobiłam w dużym popłochu przegląd miejsc, w jakie może pójść czwórka dorosłychludzi z trójką dzieci. Wyszło mi,że jest tylko jedno: cukierenka o słodkiej nazwie UMisia Puchatka. W Puchatkowie - jaknazywaliśmymiędzy sobątomiejsce -byty stoliki na zewnątrzi w zasięgu wzroku był plac zabaw dla dzieci. Poszliśmy więcrojną i gwarną gromadą. Bardzo rojną i bardzogwarną. Jakna mój gustoczywiście. W głębi ducha cieszyłam się, że pokażę Wandzie i jej mężowi Puchatkowo, bo tonaprawdę przyjemna cukierenka. Icóż z tego, że jedyna w naszymmiasteczku? Zaraz potem okazało się,że jest to bardzo istotne. Rzeczony lokal bowiem miał właśnie urlop. Stanęliśmy przedzamkniętymi drzwiami, a ja w popłochu zaczęłam myśleć, codalej. - Chodźmy po prostu gdzie indziej - zaproponował radośniemąż Wandy, Stawek. -Hm.. - chrząknęłam wymownie. - Aaa - zrozumiała mnie Wanda - to może w takim raziepójdźmydo parku? -Jesteśmy w parku - warkną) Sebastian, w którympatriotyzm lokalny zaczął brać górę naduprzejmością. - Naprawdę? - Stawek rozejrzałsię z niedowierzaniem. -U nas jest trochę więcej tego, no, miejsca. I stawjest i kaczki. 125. Z niepokojem patrzyłam, jak Sebastian robi się czerwonyi zaciska szczęki. Też coś, kaczek im sięzachciewa - zezłościłamsię w duchu, mającjednocześnie przykrą świadomość, że jednakw dużej mierze ich negatywne zaskoczenie jest uzasadnione. I nagle znalazłam rozwiązanie! Skojarzyło mi się ze stawemi kaczkami. - Wiecie co- powiedziałam miłym i uspokajającym głosem -mam pomysł. Chodźcie naspacer. Pokażemywam jeden z piękniejszych zakątków. Rezerwat naTorfach. Jest tamjezioroi kaczki, i łabędzie. No wszystko, czego możnazapragnąć - kusiłam, modląc się gorąco, by okazali się zagorzałymi miłośnikami przyrody. Innego pomysłu naprawdę nie miałam. Moje modły widocznie zostały wysłuchane, bo zgodzili się z ochotą. Dobry nastrójpowrócił. NawetSebastian uśmiechał siępod nosem. Przypuszczałam, znając mojego męża, że jestto uśmiech raczej złośliwy. Nasi znajomi oczywiścienie mieli pojęcia, że cudowne miejscepołożone jest dosyćdaleko. Szczególniedla dziecięcych nóżek. Gosia była przyzwyczajona do takich spacerów, bo mójmaź jako zagorzały harcerz dbał o to, by była świetnym piechurem. Nowięc poszliśmy. W połowie drogi ich dzieci zaczęłyjęczeć i marudzić, że bolą je nogi,więc Stawek wziął na baranaPatryka,aSebastian - któremu wrócił dobry humor -Malwinę. Itu rozpętało się piekiełko, ponieważ Gosia poczuta sięzagrożona. Poprostu okazała się prawdziwą kobietą, która z nikim nie miałazamiaru dzielić się swoim mężczyzną. Gdy w końcu rozwiązaliśmy ten problem, pojawił się następny. Otóż drugą połowę drogi przebyliśmy, prawie biegnąc w panicznej ucieczce przedchmarą meszek, które najwyraźniej bardzo ucieszyło pojawienie sięnieoczekiwanego obiadu. Gdy w końcu dobiegaliśmyzdyszani i ledwo żywi do jeziora, optymistyczniepomyślałam sobie, żetylko tego brakowało, żebynagle okazało się, żełabędzie 126 zdechły, a kaczki wystrzelali miejscowi kłusownicy. Jednak przynajmniej w tym wypadku los okazał się łaskawy. Łabędzie byłytak łabędziowate jaktylko łabędzie mogą, kaczki pływały po całym jeziorze, wktórym odbijały się smukłe sylwetki brzóz. Byłopięknie i cicho. Aż w tej ciszy przesiąkniętejupałem wszyscyumilkliśmyi zapatrzyliśmysięw nieruchomą taflę wody. Nawetnatrętne meszki gdzieś znikły. Drogę powrotną przebyliśmywwolnym tempie, gwarząc sobie kulturalnie. I w sumie był tobardzo mile spędzony czas. Jednak gdybymmiała wybór, to wolałabym, żeby w naszym mieście było więcej miejsc, do którychmożna zaprowadzić wymagających znajomych. Tym bardziej, żemimo wycieczki i tak wszyscydomagali się lodów. 20 maja 2003 Boże, Boże, Boże! To jedyne kulturalnesłowo, któreprzychodzi mi obecnie dogłowy. Reszta, która tam jest, albo nie zaliczasię do normalnych dźwięków- znajduje się tamna przykładwieloznaczny dźwięk wrrry, grrrry - albo do słów, które nadająsię do powtórzenia. Obecny mój stan jest ściśle związany z posiadaniem córki lat sześć. Kto madziecko wpodobnym wieku,zapewne mnie zrozumie. Gosia, która wprawdzie zawsze miaławyraźnie zarysowany charakter, teraz znaczniestraciła na słodkości i milej przytulności. Przeprawy, jakie muszęz nią przechodzić, zaczynają sięz reguły rano, kiedy to nasza córka niespiesznym krokiem udaje się do łazienki, gdzie z całym majestatemzasiada na sedesie i pozostaje tam około piętnastu minut, głucha i ślepa na moje błagalne nawoływania i prośby o pośpiech. Ze stoickimspokojem siedzi na tym swoistym tronie iudającogromne zainteresowanie, przegląda książeczkę o krasnoludkach i sierotce Marysi. Gdy zapytałam ją kiedyś, dlaczego przegląda tylko tę książeczkę, odpowiedziała, że krasnoludki na ob127. razkach wyglądają na mocno przetrawione, co nieodmienniekojarzy jej się z tematyką łazienkową. Kiedy uda mi sięjużwywabić Gosię z łazienki (najczęściej metodą natak zwanego wabia, co oznacza mniej więcej tyle, że udaje mi się ją skusić kremem czekoladowym, ulubionym serkiem czy czymś podobnym; mam w tym niejaką wprawę, bo metodętę musiałam kiedyś stosować na Oprycha, który wlazł pod wannęi nie chciał wyjść)i wkońcu Gosia opuszcza topomieszczenie, natychmiast wpadado niego Sebastian, zgrzytając ze złości zębami. Nasze rozkoszne dziecko tymczasem w tempie rasowego flegmatyka wleczesię do pokoju, gdzierozpoczyna żmudny proces ubierania się,która to czynność zabiera kolejny cenny kwadrans poranka. Jaw tym czasie dobijam się do łazienki, poganiając Sebastianaiwywołując falę spięć i stresów. Takjestpięć razy w tygodniu. Prawdę mówiąc, tegodnia nic nie odbiegało od normy. Tyle tylko, że Gosia była bardziej naburmuszona niż zwykle i zamiastzakładaćnaszykowaną do ubrania sukienkę, z ogromnym zainteresowaniemoglądała swoje stopy. Ale w końcuwszystkietrudności zostały przezwyciężone i szczęśliwie udało mi się wypchnąć dziecko za furtkę. I pech chciał, że właśnie w tej samejchwili z sąsiedniej posesji wychodziłanasza sąsiadka, pani Lonia. Pani Lonia jest osobą starszą ibardzo dystyngowaną. Otóżowa kobieta, widząc moją córkę stojącą za furtką i gniewnie kopiącą słupek bramy, zagadnęłają z miłym uśmiechem: - A dokąd ty kochanie idziesz, co? Moje dzieckogniewnie milczało. - Pewnie wybierasz się gdzieś z mamusią, tak śliczniewyglądasz, masz taką ładnąsukieneczkę - nie rezygnowała sąsiadka. Iw tym momencie Gosia podniosłazagniewaną buzię do góry i patrząc prosto w oczy pani Loni,wypaliła: - A pani to nikt nigdy nie nauczył, że nie należy być wścibskim? 128 Podsłuchując zzauchylonychdrzwi, czułam, jak kamienieję. Po prostu mnie zamurowało. Zamurowało też panią Łonie (widziałam to pojej zgorszonej minie). I tu muszępowiedzieć, żestchórzyłam. Cicho zamknęłam drzwii postanowiłam, że niewyjdę, dopóki moja droga sąsiadka nie oddali się na bezpiecznydystans. Bo coja mogłam w tej sytuacji zrobić? Nawet nie bardzomiałam za co krzyczeć na Gosię, bo wielokrotnie sama jejpowtarzałam, żenie należy się nadmiernie wypytywać ani byćwścibskim. Gdy obrażona sąsiadka znikłaz pola widzenia, wypadłam z domu i złapałam moją córkę za rękę, kierującjąwtadczo w stronę przedszkola. Niespotkało się to oczywiściez jejaprobatą iwywołało falę narzekań. Kulminacja złości nastąpiła,gdy moje rozkoszne dziecko potknęło się o wystającą płytkęchodnikową. - Głupia płytka! - wrzasnęła Gosia, tupiąc nogą. - Kochanie -powiedziałam tonem męczennika - płytka niemoże być głupia z racji tego, że nie umie myśleć. -1 co z tego! -Wrzaski mojego dzieckastopniowo zaczętyprzechodzić w chlipanie, a co za tymidzie - przyciągaćuwagęprzechodniów. Moja cierpliwość, wystawiona na tak dotkliwąpróbę, w pewnym momencie zawiodła. - Przestań robić cyrk - mruknęłam i chciałam ruszyćz miejsca. Ale słodkie dziecko stawiło opór. - Chodź natychmiast-wysyczałam, bowokół naszaczął gromadzić się tłumek, a dodatkowoczas mnie naglił coraz bardziej. - Ja niechcę - zawyła moja córkagłośniej. -Czego nie chcesz? - Mójton zaczął się niebezpieczniepodnosić. - Niczegonie chcę! - produkowała się moja dziecina. -Poprostu mamzły humor! Nie mogę mieć złego humoru? - Nie możesz! - ryknęłam, wyprowadzona zupełnie z równowagi. 129. - Czemu na mnie wrzeszczysz? - odiyknęta nato moja córka. - Właśnie, właśnie - wtrąciła się jakaś gruba baba z ogromnym koszem wspartym na nie mniej ogromnym brzuchu. - Myśli sobie taka,żejakjeststarsza, to możesię bezkarnie nadzieckowydzierać! W tym momenciepomyślałam sobie, że albo natychmiastoddalimy się z tego miejsca, alboja niechybnie kogoś pobiję. Widocznie Gosia wyczula mój stan ducha,bo już bez oporupozwoliła się uprowadzićz miejsca konfliktu. A po chwili,wchodząc do przedszkola, prezentowała już zgoła inny humor. Zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: byłauśmiechnięta, miła i pogodna. Miała również cichutki i słodkigłos. Ja, niestety,nie umiałamtak prędko dojść do siebie i siedząc przy biurku,powtarzałam sobie w duchu wszystkie niecenzuralne wyrazy, jakie znam. Potem zostałam pocieszona przezkoleżankę, że ten wiek tak mai trzeba to po prostu przeżyć. Takwięc twardopostanowiłam przetrwać te trudne chwile. Znającżycie (i siebie), postanowienia dotrzymam do przyszłegoporanka, kiedy to wszystko zacznie się od początku. 10 czerwca 2003 Hura! Życie jest wspaniałe! Cudowne! Nie może być lepsze! Tak,tak -od samego rana myślę wykrzyknikami. Dodać donich powinnam jeszcze dwie rzeczy: Mam wspaniałego męża! Oraz równie wspaniałych rodziców! No dobrze,a teraz wyjaśnię, co wprawiło mnie wtak szampański nastrój. Otóż mój cudowny mąż sprawił mi nie lada niespodziankę. Obudziłam siędzisiajrano i zamiast jak co dzień rozpocząć dzień od wywlekania wszystkich z łóżka, ze zdziwieniem zauważyłam, że Sebastian już wstał i pluszcze się w łazience. Dawało mito kilkadodatkowych minut, którenatychmiast postanowiłam wykorzy130 stać napięciominutową drzemkę. Zamknęłam więc oczy i zapadłam w błogi półsen. Po chwilizostałam obudzona przezSebastiana, który stał przy łóżkuz tacą ze śniadaniem w ręku. Przetarłam z niedowierzaniem oczy, zastanawiając się, czy postać mojego męża nie należy przypadkiem do świata snu. Gdyokazało się, że jest on w stu procentach rzeczywisty,natychmiast zrobiłam się czujna i zaczęłamzastanawiać się, co też onmusiał nawywijać,że aż tak się poświęca. Śniadanie do łóżka! Bardzo podejrzane. Tak podejrzane, że natychmiast się rozbudziłam. - Noco tam? - zapytałam podejrzliwie. - No jak to co? - Mój mąż uśmiechnął się słodko. -Zrobiłemci śniadanko, nie cieszysz się? - Eee, no cieszę się jak cholera, tylko zastanawiam się, czymsobie zasłużyłam- mruknęłam, wpatrując się w tacęi jednocześnie zastanawiając, z jakiej tookazji mamy dziś dzień dobrocidla zwierząt. Z moich doświadczeńwynikało, że niechybnie cośmusiało się stać, coś, o czym mój małżoneknie ma odwagi minormalnie powiedzieć. - Kochanie, ty nie musisz sobie zasługiwać. Wystarczy,że jesteś - powiedział ze śmiechem Sebastian. Przez moment miałam wrażenie, że tenuśmiech przypominami wizerunek rekina, któryostatnio widziałam w jakiejś ilustrowanej książce. Potem jednak pomyślałam, że popadam w paranoję i że nawet jeżeli moje przypuszczenia okażą się słuszne, tonie należy pozbawiać się przyjemności zjedzenia śniadaniaw łóżku. - A tynie będziesz jadł? - zapytałam. - Nie, ja sobie popatrzę,jakwcinasz - rzeki z uśmiechem Sebastiani zapatrzył się we mnie jakimśdziwnym wzrokiem. Śniadanieśniadaniem, ale sytuacja była dziwna. Mój mążnigdy nie odmawiał jedzenia. Więc to, co się stało, musiało być 131. naprawdę straszne. Nabrałam w płuca powietrza, odkaszlnęłamdla dodania sobie odwagi i zapytałam: - Stało sięcoś? Chceszmi może coś powiedzieć? - Nic sięnie stało- odpowiedział mój mąż, wciąż śmiejąc sięwesoło. - Ale rzeczywiściechcę ci coś powiedzieć. Ale dopierojak zjesz. Za bardzo wesolutki jesteśkochasiu - myślałam, nadgryzającświeżą bułeczkę. Byłam zdenerwowanado granic możliwości, a coza tym idzie, śniadanie podane przez mego męża traciło nieco naromantycznym uroku. Coś tu nie grało, a ja nie znosiłam niepewności. Zresztą przyznacie sami, że kiedy facet - w szczególnościwłasny mąż- stajesię zbyt miły, musi wydać się to podejrzane. - No, zjadłam już -powiedziałam ożywionym i radosnym tonem. Wypadło to dość słabo. - Czy możesz miteraz powiedzieć,dlaczegojesteś tak bardzo tajemniczy? - W sumie mogę, ale mam ochotę potrzymać cię jeszczew niepewności - powiedziałSebastian, zacierając ręcez zadowoleniem. -Nie radzę, kochanie - powiedziałam ze słodkim uśmiechem. Moja cierpliwość byłajuż na krańcach wytrzymałości. -Mów, co masz dopowiedzenia, bo zaczynam podejrzewać, żenie jesttonic miłego. - No wiesz? Jesteś okropna - zdenerwowałsięmój mąż. - Tojastaram sięspełniać twoje marzenia,chcę, żeby było naprawdęprzyjemnie, a ty mi takodpłacasz? Same podejrzenia! I czym jasobie na to zasłużyłem? Czym, pytam? Tym, że wykupiłemnamdwutygodniową wycieczkę do Francji? Tym,że pamiętałem, żewłaśnie o tym marzysz od kilku lat? - Co takiego? - zapytałam, wyskakując z łóżka i patrząc naniego zniedowierzaniem. -Jedziemy doFrancji? - zakrzyknęłam radośniei rzuciłamsię mu na szyję. -Jesteś najukochańszym mężem na świecie- powiedziałam, patrząc mu w oczy. 132 - No, tomi się podoba -mruknął Sebastian. -Wybaczamcinawet tę twoją podejrzliwość, ty podła jaszczurko. - A ja wybaczam ci tę jaszczurkę - odpowiedziałam ze śmiechem. - A teraz mów! Kiedy jedziemy i co to za wyjazd. - Wycieczka jest za dwatygodnie. Jest to oferta z last minutę, więc jest w miarę tania, a co zatymidzie, niebędziemycałkowicie zrujnowanipo powrocie z wakacji. Gosia zostaje z twoimi rodzicami. Wszystko jestzałatwione. No, a teraz czekam naczułe podziękowanie. - Jak sobie życzysz. - mruknęłam i już miałam go pocałować,gdy za naszymi plecami rozległ się głos Gosi: - Nie chciałabym przeszkadzać - mówiła właśnie nasza córka- ale moglibyście mnie poinformować,czy idę dziś do przedszkola? Potem możecie całować się dowoli - zezwoliła łaskawie. I tym sposobemwróciłamdo rzeczywistości, w której to zegarek okrutnie pokazywał,że jestem już spóźniona o dobre półgodziny. Tak więc zaczęłam się gorączkowo przygotowywać dowyjścia, arozmowę owyjeździe oraz podziękowanie przełożyliśmyz Sebastianem na późny wieczór. 15 czerwca 2003 Jaka ja jestem nieszczęśliwa! Jestemnajbardziej nieszczęśliwąosobą na całym ziemskim globie. Wszystko jest przeciwkomnie! Wszyscy się dogadali, żeby mi dokuczyć. Jak ja ich wszystkichnienawidzę! A najbardziej nienawidzę mojego szefa Mateusza. Żeby w naszych czasach istniałyczarownice, niechybniebym się do takowej udałai zamówiła jakiś urok na tego obrzydliwego pacana. Otóżdziś udałomi się wejść do mojego szefai zastać go natyleniezajętego, że mógł poświęcić mipięć minutswego drogocennego czasu. Weszłam cała w skowronkachi zuśmiechem od ucha do ucha powiedziałam: 133. - Mateusz, słuchaj, przyszłam prosić cię o urlop. - Tu przerwałam, bo jego mina mówiła mi, że powiedziałam coś nie tak. - O urlop, tak? - zapytał, mrużąc oczy. - No tak. Jakbyś zapomniał,mamy lato, wakacje i tesprawy. Wtedy najlepiej się wypoczywa - wyjaśniłam cierpliwie. - Niezapomniałem, stonko - odpowiedział lodowatym tonem. - Nie zapomniałem nawetnamoment. Nie zapomniałemrównież, że nasza gazeta wychodzico tydzień ijakoś nie mogęsobie wyobrazić, by mogła ona ukazać się bez graficzki i korektorki oraz kilku dziennikarzy. -Aleja tylko. - Żadnych tylko! Wszyscy powariowali! Jak jeden mąż uparliście się, żeweźmiecie urlop napoczątkulipca! Niema mowy! Może jeszcze niedługo powieciemi, że sam mogę wydać te dwanumery gazety? Co?Jakbyś zapomniała, to ty jeszczepozakorektą masz listy, na które powinnaś dawać odpowiedzi. A to najbardziej gorący okres! Piszą zrozpaczeni rodzice, których gnębią koszmary na temat wyjazdów ich dzieci, bazgrzą nastolatki,które przeżyłyzawód miłosny,zaszły w ciąże podnamiotem i takie tam. Czy ja wyglądam na kogoś, kto umieudzielić dobrychradtakim bachorom? - Nie, tak naprawdęto wyglądasz na kogoś, kto nie umiew ogóle udzielać żadnych rad! - odpowiedziałam z urazą, bo zjakiej racji się na mniedarł? -Potrzebny mi jesturlop na dwa tygodnie. Mój mąż wykupił wycieczkę do Francji! Jest tomoje marzenie od niepamiętnych czasów, więc jeżeli minie udzielisz zgodyna te wolne dni, będziesz winien niespełnienia moich marzeń. - No to już czuję sięwinny! - wrzasnąłMateusz, któregomoja przemowa wytrąciła zupełnie z równowagi. -Nie wiem,jak to przeżyję, alezapewniamcię, że jakoś sobiez tym poradzę! Ponadto, jak masz zamiar gdzieś wyjeżdżać, to zanim wykupisz wycieczkę, upewnij się,że będzieszmiała możliwość 134 z niej skorzystać! Nie przyszło ci do głowy, że możesz nie dostaćurlopu? Wszyscy jesteście niezdyscyplinowani! To jestpraca,a nie wczasy pod gruszą docholery! - Wycieczkę wykupiłmój mąż- powiedziałam lodowatymtonem. - To miałabyć niespodzianka, więc jak się możesz domyślić, nic mi o niej wcześniej niepowiedział, aja nie jestem jasnowidzem. Gdybym o niejwiedziała, z całą pewnością załatwiłabym wszystkonajpierw ztobą. - A takbędziesz musiała załatwić wszystkoz biurem podróży i zwrócić za ten zakichany wyjazd albo przełożyćgo na połowę sierpnia. O wcześniejszym terminie nie mamowy! Koniecdyskusji - powiedział stanowczo, widząc, że szykuję się do głośnej obrony. - Wracaj do pracy. Itak jużdość czasu zmarnowałaś. Nie płacimy ci za ucinanie sobie ze mną pogawędek. No ico miałam robić? Poszłam, zastanawiając się, jak powiedzieć Sebastianowi, że zwyjazdu nici. Przy swoim biurkuzastałam Martę, Łucjana iRafała, którzypatrzyli na mniewspółczująco. - No co? - zapytałam agresywnie, bo wściekłość się we mnieaż gotowała. - No nic. - Marta uśmiechnęła sięniewyraźnie. -Jak się domyślamy,ty też poszłaś prosić szefa o urlop. - Jakto też? - zdenerwowałam się jeszcze bardziej. - No tak. Akurat tak się złożyło, że byliśmy już tam wszyscy. Zgadnijkiedy? - Dzisiaj? - zapytałam słabym głosem. - Aha! I wszystkich potraktował w taki sam sposób. Wrzeszczał isię wściekał. A wiesz dlaczego? - No wiem. - Westchnęłam. -Z powodu gazety. - Ano właśnie nie. Nie zgadłaś. - Noto co go ugryzło? - zapytałam, patrząc na uradowanetwarze moich kolegów. 135. - Nigdy byś na to nie wpadła - zaśmiał się Łucjan. - Otóżnaszegodrogiego szefadręczą wakacyjne koszmary. Jego drogacórka siedemnastolatka wyjechała ze swoim facetem pod namiot. -1 Mateusz - wpadt mu w słowo Rafal - trzęsie się zestrachu,ze zostanie niespodziewanie dziadkiem. - Summa summarum -dokończyła Marta - my nie dostaniemy urlopu. Jakoś musi się facet rozładować. - No to ja idę odpisywać na listy - powiedziałam. - Awszystkie te, które będą zawierać słowo "ciąża", zostawię Mateuszowido wglądu. 22czerwca 2003 Po wielkiej awanturze ourlopy w pracyzapanowała atmosferapełna napięć i stresów. Mateusz chodził zasępiony i kiedy dzwonił telefon, rzucał siędo niego z miną zaaferowanego wariata. Niestety, jego córka nie miała widać ochoty kontaktować się zeswoim tatusiom na samym początku wakacji i z dnia na dzieńnasz szef chodził coraz bardziej wściekły. Odbijałosię to nawszystkich, bo czepiał się niemiłosiernie. Nigdy w życiu nie widziałam pociechy Mateusza, ale coraz bardziej zaczynałam jejnie lubić. Gdy zostałam któryś raz wezwana na dywanik, nie wytrzymałam i powiedziałam zirytowanym tonem: - Słuchaj Mateusz, każdyprzeżywastresy. Ja na przykładmampogrążonego w żałobie męża, bonie mógł on zrealizowaćswoich planów wakacyjnych. Ale czy przychodzę tu do ciebiei czepiam sięwszystkiego? Nie, nie przychodzę, bo jestem człowiekiem rozumnym i wiem, że nic by to niezmieniło w mojejsytuacji. Ty natomiast masz córkę, któraw przeciwieństwie domnie mogła zrealizowaćswoje plany nalato i to jest powodemtwoich stresów. Ale czy ktokolwiek z redakcji jest temu winien? Weź stary na wstrzymanie. 136 - Skąd wiesz? - warknął na to mój szef. - Co wiem? - zamrugałamzdezorientowana rzęsami i naglezorientowałam się, że wygadałam się o jego córce. - Skąd wiesz o mojej córce? -A takjakoś obiło misię o uszy. - To znaczy, że jestem u wszystkich najęzykach i wszyscywiedzą- wyszeptał Mateusznieszczęśliwym głosem. - Aja jużnie mogę - ciągnął. -Wszędzie natykamsię na małe paskudnedzieci iwyobrażam sobie, że za dziewięć miesięcy moja małoletnia córka przyniesie mi takiego bekającego śmierdziela do domu. Wczoraj byłem na zakupach i wiesz co? Chyba wszystkiematki z naszego osiedla umówiły się, żebędą robićzakupyw tym właśnie czasie. Wszędzie było pełno beczących i wrzeszczących dzieci w wózkach. Wyszedłem stamtąd czym prędzej. Wszedłem do mieszkania i z westchnieniem ulgi zamknąłemzasobą drzwi. Pomyślałem, że przynajmniej tu będę miał świętyspokój i nareszcie sobieodpocznę i może trochę się odstresuję. Siadłem na kanapie, włączyłem telewizor izgadnij, co zobaczyłem? No? - Nie mam pojęcia -odpowiedziałam, patrząc na niego zewspółczuciem. -Reklamę pieluszek, które mają ponoć wchłaniać jeszczewiększą ilość rzadkiej kupki. Rozumiesz? Samo to zestawieniesłów wywołuje wemnie dreszcz obrzydzenia. - Rozumiem - przytaknęłam z przekonaniem, bo we mniedreszcz obrzydzenia wywoływało już samo słowo pielucha. Szczerze mówiąc, jedną z najszczęśliwszych chwil w moim życiubyła ta, kiedy Gosia postanowiła porzucić swe dziecięce przyzwyczajenia i zacząćnowe życie pod znakiem żółtego nocnika. - No więc sama widzisz. - Mateusz patrzył na mnie wzrokiem zamkniętego w klatce zwierzęcia. -Ale to jeszcze nie koniec - dodałponuro. 137. - Nie? - zapytałam ze współczuciem. - Nie. Pełen złychprzeczuć wyłączyłem telewizor i postanowiłem się zdrzemnąć. Usnąłem prawie natychmiast i wiesz, comisię śniło? - Nie bardzo - odpowiedziałamzgodniez prawdą. -Śniłmi się mały rozkoszny dzidziuś zapluty do samego pasa iwołający do mnie dziadku! Obudziłem się zuczuciem, żezupełnie zwariowałem! A jeszczedo tego wszystkiego onaw ogóle nie dzwoni. Nie wiem, co sięz nią dzieje. Czyw ogóleżyje! Tyleteraz się dzieje,a ona sama pod tymnamiotem z tym,pożal się Boże, Wojtusiem, który jest namiastką mężczyzny. Coona w nim widzi? Zresztąma na to jeszcze czas! Teraz powinnamyśleć o nauce! -1 może jeszcze jej towszystko powiedziałeś? -zapytałam,czując się nareszcie na znajomym gruncie, bo wszystkie objawy,jakie demonstrowałMateusz, widziałam wielokrotnie u Sebastiana, gdy tylko przyszedł mu na myśl jakiś przyszły chłopakGosi. - Oczywiście! -wykrzyknął, łapiąc się za głowę. - Musiałemprzecież ją ostrzec. - No to, niestety, niezrobiłeś za mądrze, mój panie -mruknęłam. - Przecież ona dorasta i chcebyćtraktowana jak odpowiedzialna osoba. Musisz okazać jej trochęzaufania. Nie znamtwojej córki, ale mniemam, że zrobiłeśwszystko, by miała dobrze poukładane w głowie. Więc na pewno nie zrobi głupstwa. Zęby zajść w ciążę, nie trzeba koniecznie wyjeżdżać na wakacje. Gdyby chciała, udałoby się jeji tutaj, namiejscu - powiedziałam iuśmiechnęłam się pokrzepiająco. -1 przestań się zamartwiać! Napewno niedługo zadzwoni! - Myślisz? - zapytał, patrząc na mnie z nadzieją. - Pewnie! - Uśmiechnęłam sięi wstałam. -Mogę iść, czynadalchcesz na mnie wrzeszczeć? 138 - No coś ty, daj spokój - mruknął zmieszany. I wtym momenciezadzwoniłtelefon. Mateuszw pierwszej chwili zrobił nagły wyrzut doprzodu,ale potem spojrzał na mnie, chrząknął i powiedział: - Możeszodebrać? -Słucham, redakcja- rzuciłam do słuchawki i uśmiechnęłam się do Mateusza. - Dzień dobry, chciałam rozmawiać z Mateuszem Kubickim,to mój tata - usłyszałam w słuchawce wesoły głos. Wyciągnęłamdoniego słuchawkę i powiedziałam:- To do ciebie. Córka. Widzisz, mówiłam, że zadzwoni. - I w doskonałym nastroju wyszłam z gabinetu i pospieszyłam powiadomić wszystkich, że czasterroruredakcyjnegoprawdopodobnie został zakończony. 29czerwca 2003 Niezbadane są wyroki boskie. Tak zwykła mawiać moja babcia. Oczywiście kiedy jeszcze żyła. Potem, gdy umarła, nie raczyłapowiedzieć czegokolwiek (na cale zresztąszczęście). Myślę,żegdyby wtedy przemówiła, moje wątłe nerwy nie wytrzymałybytego. Od razu chcę zaznaczyć, że mimotej całej pozbawionejsensu paplaniny jestem zdrowa na ciele i umyśle (przynajmniejtak mi sięwydaje,bo całkowitej pewności nigdy mieć niemożna). I na potwierdzenie moich stów już wyjaśniam, o co mi chodzi. Otóżwieczorem siedziałamsobiespokojnie w wannie, rozkosznie się relaksując, gdy nagle na równe nogipoderwał mnieryk dobiegający z pokoju. Ryk miał postać słowną i brzmiałmniej więcej tak: - Naataaasza! Chodź no tu, tylko szybko! Należytu dodać, że ryk wydał mój szanowny małżonek. A jazamiast natychmiast lecieć i zobaczyć, co się stało, względnie ratować go przed bliżej nieznanym niebezpieczeństwem, w pierw139. szym momencie po prostu znieruchomiałam i ledwo zipiąc, usiłowałam zmusić moje sztywne nagle nogi do posłuszeństwa. Takto właśnie moją od dawna zaplanowaną relaksującą kąpiel trafiłnagle szlag. Gdy tylko odzyskałam władzęw członkach,pognałam do pokoju. Mojego męża nikt jednak nie mordował ani niedziałosię nic, co mogłoby usprawiedliwiaćpodobne wrzaski. Sebastian siedział jak zwykle na kanapie z miną wielcezaaferowaną i oniemiały gapił się w ekran telewizora. - No i czego tak wrzeszczysz? - zapytałampotwornie zirytowana. Mój mąż machnął tylkoręką. - Cichobądź i posłuchaj! Natychmiastzirytowałam się jeszcze bardziej, boco mi takinieczułydrań, niezważającyna to,że biorę relaksującą kąpiel,będzie machał przed nosem. - Nie machaj na mnie, dobrze? - syknęłam. -Co ty sobiemyślisz,że ja jestem jakąś muchą, żemożesz sobie tak po prostuna mnie machać? - Boże kochany, kobieto, zamilcz na chwilę i posłuchaj. Mówiąwłaśnie onaszej niedoszłejwycieczce. - A co ty mi będzieszoczy mydlił jakąś wycie. - I tu przerwałam, bo załapałam, o comu chodzi, i posłusznieumilkłam,ale, niestety, było już za późno i ekran wypełniły twarze jakichśnadętych facetów. - Noi widzisz? Gdybyś była cicho,tobyś wszystkowiedziała- powiedział Sebastian tonem pełnym wyrzutu. - No dobra, masz rację -przyznałam posłusznie. - Jestempotworną jędzą. Ale powiedz mi, co mówili? - Otóż, mojadroga, powiedzieli właśnie, że ta wycieczka tobyt jeden wielki przekręt. -Jak to? - zapytałam mato inteligentnie. - No tak to. Gdyturyści przyjechali na miejsce, okazało się, 140 że nie ma miejsc w hotelach, spali w jakichś strasznychbarakach, bez wody i ubikacji. Ponadto nie dotarli wcale do Paryża,tylko zostawiono ich w jakiejś małejmiejscowości. Nie mieli nawet czym wrócić do domu. - O Boże! - mruknęłam wstrząśnięta. -To prawdziwy cud, że my tam nie pojechaliśmy! Nie ma co, ale byśmy użyli. - Nocóż, zaten cud tochyba należy podziękować twojemuszefowi - mruknął Sebastian. - Poczułem właśnie do niego nagły przypływ sympatii. Biedny facet, skląlemgo, naczym światstoi,a dzięki niemu nie musieliśmy przechodzić przez tocale piekło. - Raczej dzięki jego córce - sprostowałam, czując jak strumykwody spływami lodowatą strużką po plecach. -Córce? - zdziwił się Sebastian. -A co ma do tego jego córka? - Uwierz mi kochanie, że bardzo dużo - powiedziałam, owijając sięciasno szlafrokiem. -Czy ktoś tu mówił o córce? - rozległ się za moimi plecami glos Gosi. - Tak, kochanie, ale mówiliśmy o innejcórce, nie o tobie - powiedziałam, a mojedziecko spojrzało na mnie z wyrzutem. - No tak - mruknęła Gosia zrezygnowana. - Zawsze wiedziałam, że coś przede mną ukrywacie. Więc gdzie ona jest? - Kto? - zapytałam, bezradnie popatrując na Sebastiana. - No ta waszadruga córka - drążyłaGosia głosem pełnympretensji. - Samiprzed chwilą się dotego przyznaliście. - Ja nie przyznawałam się do niczego - zaparłam się stanowczo. -1 nie ma żadnej drugiejcórki. - Jak nie ma, to o kim mówiliście? -O córce mojego szefa - powiedziałami poczułam się potwornie głupio, musząc tłumaczyć się przed własnym dzieckiem. - Coś mitu śmierdzi -wyraziła się obrazowo Gosia, kiwając 141. z politowaniem głową - ale ja dojdę, co to jest. - I patrząc nanas nieufnie, wycofała się do swojego pokoju. Spojrzeliśmyna siebie z Sebastianem inagle złapał nas atakśmiechu. Bo w sumie todzieckonie jest złe, szczególnie narozweselenie. A codo wycieczki, to powtórzę za moją babcią:niezbadane są wyroki boskie. Iwyroki szefa, rzeczjasna. 1 lipca 2003 Czy może być coś gorszego od dorosłegopesymisty, który snujesię podomu i psuje wszystkim nastrój? Otóż stwierdzamz całąpewnością, że może: gorszymianowicie od dorosłego pesymistyjest maty pesymista. Mojedziecko, które do tej pory miewałojedynie czasem gorsze dni, prezentuje ostatniopostawę zniechęconego i znudzonego swoją obecną egzystencją. O kłopotach z porankami już wspominałam, ale sytuacja zamiast się poprawiać, uległa krańcowemu pogorszeniu. Itak dzisiaj ranowyglądało to mniej więcej tak: Jak zwykle poranek rozpoczęłamod ściągnięcia Gosi z łóżka. Potem popędziłam robić śniadanie. Z kuchni słyszałam, jakmoje dziecko kłóci się przez zamkniętedrzwi z Sebastianem: - Gośka, wychodź już! - darł się pod drzwiami łazienki mójmąż. - Czyjanawet w łazience nie mogę mieć spokoju? - zapytałobrażony głosik. - Nie dyskutuj, tylko wychodź, bo spóźnię się przez ciebie dopracy! -Jak zwykle przesadzasz - zaopiniowała Gosia tonem zirytowanego flegmatyka. - Gośka! - ryknął Sebastian, wytrącony zupełnie z równowagi. - No dobrze, dobrze,już wychodzę - łaskawie poinformowa142 ła go nasza córka i po chwili skrzypnęły drzwi, oznajmiając, żeGosia raczyła opuścićłazienkę. - Chodź na śniadanie -zawołałam z kuchni. -Nie będę jadla - poinformowałamnie moja córka,siadając z nadętą buzią przy stole. -Oczywiście, że będziesz jadła - powiedziałam, wznoszącoczy do niebai błagając moce niebieskie o większy przydział cierpliwości. - Po co? - zapytało moje dzieckotonem męczennika. -Przecież to bez sensu. Jutro teżbymmusiała jeść i pojutrze. Tak samo nie zamierzam sprzątać swojego pokoju. I tak się w nim brudzi. Wogóle wam to dobrze! Jeżelinie chcecie jeść, to nie jecie,nie chcecie sprzątać,to nie sprzątacie. A dzieci? Muszą robić to, cowy im powiecie. - No cóż, takie jest życie - mruknęłam filozoficznie. - Mogęcię pocieszyć, że kiedyś odbijesz to sobie na własnychdzieciach. - Ja nie będę miała dzieci! - oznajmiła kategorycznie mojacórka, grzebiąc flegmatycznie w serku. -Ani męża. - A to dlaczego? - zapytałam z zainteresowaniem. - Bo to bez sensu. Facecitylko jęczą, a dzieci marudzą,samatak mówisz - wytknęłami Gosia. - Ja przez całe życie będę mieszkać z wami. Cudowna perspektywa - pomyślałam, a głośno powiedziałam: - Pogadamy o tym zajakieś dziesięć lat, a teraz kończ jedzenie, bo musimy już wychodzić. Spóźnisz się napółkolonie. -Nie chcęiść na półkolonie - zajęczało płaczliwie mojedziecko. - Nasza pani jest głupia,a dzieci wredne. Wszyscysąprzeciwko mnie. Proszę, mamusiu, ja nie chcę! - Ależ Gosiu, przecież wiesz, że nie możesz zostać w domu,bo nie ma kto do ciebie przyjść. Zresztą paniDorotka wydaje się całkiem mila. 143. -Aha! Ta stara jędza się maskuje - powiedziała Gosia tonem doświadczonego starca. - Chryste, daj mi cierpliwość! Gosiu, jak tysięwyrażaszo swojej opiekunce? - Tak jak ty o naszej sąsiadce - odpowiedziało mi nasze słodkie dziecko, a ja zachłysnęłam się herbatą. Gdy doszłamdosiebie,postanowiłam bardziej uważaćna to,co mówię. - Nodobra, dość gadania, musimy wychodzić. -Wiesz co - powiedziała Gosia, wpijając we mnie oczy pełnepretensji - tymnie w ogóle nie kochasz. Nikt mnie nie kocha! - Czyś ty zwariowała? - zdenerwowałam się natychmiast. -Przecież wszyscy cię kochamy, tylko każdy ma swojeobowiązkii musijewypełniać. Ja z tatusiem chodzimy do pracy, a ty napółkolonie. I tyle. - Akurat - mruknęła moja córka sceptycznie i z miną maltretowanego stworzenia udała się do łazienki umyć zęby. Gdy w końcu udało mi sięją odstawić na półkolonie, byłamnajszczęśliwszą osobąpod słońcem. Wracając zpracy,wstąpiłamdo koleżanki, która miała córkę w tym samym wieku. Cowięcej, miała też starszedzieci, więc istniała szansa,żeporadzimi,co mam zrobić, by przekonać Gosię, że jest dla nas najważniejsza na świecie. Iza wysłuchała mnie uważnie, a potem powiedziała: - Nic nie rób. Widzisz,z moich obserwacji wynika, że to takiwiek. Nikt ich nie lubi, nikt nie kocha. Wszyscy są źli i wredni. Ale z czasem tominie. - To ma tak po prostu być? - zdziwiłam się. -1 to wcalenie znaczy, ze jestem potworem, każąc jej uczęszczać na te półkolonie? - Daj spokój. - Iza machnęłaręką. -Przecież nie zwolniszsięz pracy, by ją uszczęśliwić. Zresztą -dodała ze śmiechem -ktośmusiałby wtedy zastąpić ową wredną panią. Zakład,że tywskoczyłabyś najej miejsce. Zawsze musi być ten zły. 144 Gdy trochę później odbierałam Gosię z półkoloniii usłyszałam od niejto co zwykle, powiedziałam zuśmiechem: - Wiesz co, córko,to, na co cierpisz,powszechnie nazywa sięmanią prześladowczą. Ale podobno jest szansa, że z tego wyrośniesz -dodałam, ściskając pokrzepiająco jej rączkę. - Nic nie rozumiem - powiedziało z wyrzutem moje dziecko. - Ale wiem, że tytak specjalniemówisz, żebym nic nie rozumiała. Apotem tylko słyszę,że to czy tamto. A jak ja mamdobrze robić,jak ja nie pojmuję,co do mnie mówicie? -zapytała,a ja wzniosłam oczy do nieba i pomyślałam, że albo Gosia szybko wyrośnie z tej przypadłości, albo japrzedwcześnie osiwieję. 8 lipca 2003 Nigdy wżyciu nie sądziłam, że spotka mniecoś takiego! I zaco? Chyba jedynie zato, że całe życie byłam uczciwa (przynajmniejw 90 procentach). Wiem, że zdarzało sięto moim przyjaciółkom, moim znajomym, a nawet rodzonemu ojcu,ale czy to jestwystarczający powód, żebymi ja musiałato przeżywać? A jeszcze tydzieńtemu byłam szczęśliwą mężatką. Mężatką jestemnadal, ale teraz można omnie powiedzieć wszystko, tylko napewno nie to,że jestem szczęśliwa. Otóż kilka dni temu Sebastian powiedział mi, że ma delegację z pracy,na którąkonieczniemusi wyjechać. Oczywiścienie byłamzachwycona, bo niby dlaczegoon ma sobie gdzieś jeździć, pić piwo i dobrze się bawić,podczasgdy ja będę pracować i zajmować się dzieckiem? - Kochanie - powiedział mój mąż- ja naprawdę nie jestemz tego powodu zachwycony- (akurat, tylko mu się oczka świeciły) - ale jak trzeba, to trzeba. -No tak - powiedziałam z ociąganiem- a gdziejedziesz? -Miałam nadzieję, że będzie to jakieśszare i nieciekawemiejsce,z którego z przyjemnościąwróci do domu. 145. - W Bieszczady - powiedział krótko mój podty małżonek. -A z kim? -zapytałam, wijąc się z zazdrości. -Co z kim? - No,z kim jedziesz? -A... No.. Z Romanem- odpowiedziałz lekkim niepokojem,który trochę mnie zdziwił, ale nie aż tak, żebym zarazo tym nie zapomniała. Noi tak sprawa delegacji zostaławyjaśniona, a ja przyjęłamdo wiadomości, że mój mąż pojedziebeze mnie wmojeukochane góry. Postanowiłam nawet się nie przejmować i być dobrąi wyrozumiałą żoną. Zresztą miałam nadzieję, że dostanie dodatkowe pieniądze. I tak od czterech już dni mój szanowny małżonek przebywał na rzeczonej delegacji, aż tu dzisiajrano zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam w niejgłos. Romana. Trochę sięzdziwiłam,żeto on do mniedzwoni,a nieSebastian,alejakoś nie zastanowiłomnie to głębiej. - Słuchaj Natasza - huknął ze słuchawki bas Romana. - Poszukaj mi u was takiej dyskietki zczerwonym napisem i jakbyśmogła, to podrzuć mi ją w najbliższym wolnym terminie. Abyw miaręszybko, bo jest mi bardzo potrzebna. - Jesteś pijany? - zainteresowałamsięuprzejmie, bo jak nibymiałam mu ją podrzucić w Bieszczady. - Bardzo bym chciał - odpowiedziałmarzącym głosem- alenie każdy, tak jak twój mąż,może mieć teraz urlop. Swoją drogą, to macie bardzo ładną kuzynkę. Sam bym chciał się takązajmować. - Urlop? - zapytałam ześciśniętym gardłem -Kuzynka? O czym ty mówisz? -No, jak to o czym? Widziałem ostatnio Sebastiana nadworcu i wyjeżdżał właśnie z waszą kuzynką, by pokazać jejBieszczady. Niezła lala. - Zaraz, zaraz - powiedziałam wolno, bow głowie miałam 146 taki szum, jakbyktoś rąbnął mnie czymś ciężkim. - Agdzie ty teraz jesteś? - No jak to gdzie? W pracy. Aty się dobrze czujesz? Jesteś jakaś dziwna. - Wspaniale - odpowiedziałam, czując, jak Izy podchodzą mido gardła. - Posłuchaj,mam do ciebie jeszcze jedno pytanie. Czy byłeś ostatnio na jakiejś delegacji? - Wiesz co Natasza, ztobą rzeczywiście jest coś nie tak. Idźmoże do lekarzaalbo odpocznij sobie trochę. Może powinnaśpojechać w te Bieszczady razem z Sebastianem? - Posłuchaj Roman - powiedziałam, zgrzytajączębami, bo naglemoje uczucie rozpaczy przerodziło się we wściekłość. - Czymógłbyś przy mnie już nigdynie używać tego słowana be? Ateraz, o ile sobie przypominam, zadałam ci pytanie: czy byłeś ostatniona jakiejś delegacji? Błagam,odpowiedz mijasno i krótko,chociaż obawiam się, że to pytanie wcale nie jest potrzebne. - Nie bytem na żadnej delegacji - odpowiedział posłusznie isię rozłączył. A więc to tak, mój mąż mnie zdradza. Jestem zdradzoną i porzuconą kobietą! I to z kim- z kuzynką! Gdy tylko to pomyślałam, uświadomiłam sobie, że nie ma żadnej kuzynki i żetotylko wymówka, wymyślona naprędce dla Romana. Gdytylkoto do mnie dotarto, poczułam się nagle małai bezbronna, conatychmiast spowodowało napłynięcie fali wściekłości, bo czegojak czego, ale bycia matą i bezbronną szczerze nie znoszę. Potem wyrzuciłam wszystkie rzeczy z szafy tegooślizgłego padalcamojego męża iwpakowałam je w walizki. Następnie po chwilizastanowienia wyrzuciłam je z walizek(szkoda ich dla takiegodrania) i powrzucałam do czarnych workówna śmieci. Przezmoment miałam ochotę wyrzucić je na podwórko, ale pomyślałam, że byłoby mu za łatwo, mógłby tampo prostu wejśći wszystko zabrać bez chociażby spojrzenia mi w oczy. Potem W. poczułam się potwornie zmęczona i zadzwoniłam do mojej mamy z prośbą, by zabrała Gosię z półkolonii i zostawiła ją na parę dni u siebie. A potemposzłam do pracy, obiecując sobie, żejaktylko wrócę, zaleję się w trupa. Ostatecznie musiałam sięprzygotować na bycie samotnąkobietą. 15 lipca 2003 Biorąc pod uwagę mojezachowanie, jestemdziś skłonna uznaćmożliwość,że to jednak Ewa zerwała w raju jabłko. Oczywiścienie wierzę, aby musiała nadmiernie nim Adama kusić. Znajączamiłowanie mężczyzn do jedzenia, przypuszczam, że sam jejwyrwał rzeczony owoc z dłoni. Ale odbiegam od tematu. Otóżchcę powiedzieć, że kobiety są dosyć skłonne do czynów nieprzemyślanych oraz do rzucania różnorodnych oskarżeń. Z całą skruchą przyznaję, że downiosków takich doszłam na swoimwłasnym przykładzie. Otóż po telefonie od Romana byłamprzekonana, że mój mąż mnie zdradza. Z moją przyjaciółkąMartą upiłyśmy się jakimśtanim winem, bo w moim stanie ducha byłam przekonana, że muszę koniecznie zacząć oszczędzać,więc za nic na świecie nie chciałam się zgodzić na nic droższego. Skutki mojej oszczędnościbyły fatalne i nazajutrz byłyśmyledwożywe. Zadzwoniłyśmy do pracy i powiedziałyśmy, że sięczymś zatrułyśmy (po części byłato przecież prawda). Mateuszbył widocznie wmiłosiernym nastroju i dat namwolne, po czymMarta poszła dosiebie, aja padłam ledwo żywa na kanapę, modląc się o szybkie przejście kaca lub rychłą śmierć. I traf chciał,że właśnie wtedy wrócił Sebastian. Jeśli wziąć pod uwagę dalszyprzebieg naszej rozmowy, to może i dobrze, że nie miałam siły,żeby natychmiast wyrzucić go zadrzwi. Gdy mój mążwszedł dodomu, miałam w sobie jedynie tyle samozaparcia, bypodnieśćna niego rozmazane spojrzenie i niewyraźnie wymamrotać: 148 - Wynoś się, ty podły gadzie. -Co ty mówisz, kochanie? Chybanie najlepiej się czujesz, co? - Jak tamczuje się nasza kuzynka? - wysyczałam jadowicie. - Podobały się jej Bieszczady? -Co takiego? - Sebastian zamrugał szybko oczami. -Notak! - zawołał iuderzył się dłonią w czoło, wybuchając śmiechem. -Pewnie Roman się z tobą skontaktował i powtórzyłci tębajeczkę, którą mu opowiedziałem. -1 jeszcze bezczelnie siędo tego przyznajesz? -zapytałam,zamykającjednocześnie oczy, bo przez moją głowę przebiegłowłaśnie stado słoni. - No pewnie! - roześmiał się mój mąż. -Dlaczego miałbymnie przyznać się do znajomościz panią Alą? - Tak, to może mi jeszcze powiesz,że to z nią byłeś na tejcholernej delegacji- wymruczałam gniewnie, a do słoni w mojejgłowie dołączyło ogromnestado antylop. -Coś ci muszę teraz powiedzieć, kochanie - zaczął Sebastian z głupim uśmiechem. - Nie było żadnej delegacji. - Bezczelność niektórych nie zna granic - wygłosiłam grobowymtonem do sufitu. -No tak, ale zaraz wszystko zrozumiesz i będziesz najszczęśliwszą osobą pod słońcem. - Czy tysię w ogóle nie poczuwasz do winy? - zapytałam,unosząc się na łokciu, i natychmiastopadłam z powrotem nakanapę, bo słonie i antylopy wmojejgłowiezamontowały karuzelę. - No wiem, wiem, okłamałem cię z tądelegacją, ale nie mogłem inaczej. Przecież w innym wypadku o wszystkim byś siędowiedziała i nici z całej niespodzianki. - Jakiej niespodzianki? I kto to jest ta cała paniAla? - PaniAlajest prawnikiem. I pojechała ze mną, żeby załatwić wszystkie sprawy. 149. - Ja wiem, że się źle czuję, ale miałam wrażenie, że z mojągłową jest wszystko w porządku, a tymczasem nie rozumiem, comi chcesz powiedzieć. Wiem natomiast, że pojechałeś sobie naurlop, o którymnic mi niepowiedziałeś, cojest zupełnie niezrozumiałe, i zabrałeś ze sobą jakąś obcą babę, o której też nic minie powiedziałeś, co jest wprawdzie bardziej zrozumiałe, ale zupełnie nie do przyjęcia. Jak mogłeś mnietakpodle zdradzić? - A kto tu mówi o zdradzie? - Sebastian wytrzeszczył namnie oczy. -Jak mogłaścoś takiego pomyśleć? - A ty co byś pomyślał na moim miejscu? Co? - No, w sumiemasz rację, sytuacja była rzeczywiście dwuznaczna, ale to tylko pozory,bo tak naprawdę to pojechałemspełnić twoje marzenie. Spójrztylko - mówiąc to, Sebastian wyjął z kopertyplik zdjęć, na których był dom otoczonygórami. - Po co mi pokazujeszdom ciotki Gryzeldy? Chcesz, żebymtak jak ona zabrała się już ztego świata? Jeżeli tak, to bardzojesteś subtelny, wiesz? - powiedziałam, a w głębi ducha czułam,że nic a nic z tego wszystkiego nie rozumiem. -Kobieto, zamilcz wreszcie- powiedział stanowczomójmąż. - Może wtedy będę mógł ci wszystko wyjaśnić. CiotkaGryzelda zostawiła testament. Jak wiesz, mójojciec miał nadziejęodziedziczyć po niej całą schedę, ale ciotka nigdy nie lubiła mojejmatki, natomiast przepadała za tobą. - Jak mogłaza mną przepadać, skoro widziała mnie dwa razy w życiu? - zdziwiłam się. - Nie wiem. To była szalona staruszka. I otóż ciotka wtestamencie zapisała cały domek mnie, zamieszczając dopisek, żebyłabyzadowolona,gdybym zechciał ci go podarować. Iteraz,kochanie, to właśnie jest twój własny domek. - To mój własny domek? - wydukatam mato inteligentnie. - No tak. Pani Ala pomagała mi załatwiać wszystkie formalnościspadkowe. Musisz jeszcze wprawdzie podpisać parę doku150 mentów,ale to już naprawdę formalność. Zaraz pojedziemy, byto załatwić. A teraz powiedz mi jeszcze, co to za worki stojąw przedpokoju? - A, to - wymamrotałam speszona. - To ubrania odłożonedla biednych- dokończyłam w natchnieniu, a później, nie zważając na słonie i antylopy hulające w mojej głowie,zerwałamsię,aby uścisnąć mojego męża. -Czywiesz, że cię kochamnadżycie? - zapytałam. - No, ja mam nadzieję - odpowiedział i zatonęliśmy w najsłodszymze słodkich pocałunków. Apotem pojechaliśmy dokończyć załatwianie formalności. Podpisując te wszystkie papiery, poczułamjakiś cień niepokoju. Jakby ktoślubcoś mówiłomi, że właśnie w ten bardzo niewinnysposób zaczyna się nowy rozdział w moimżyciu. Szybko jednakotrząsnęłam sięz tego wrażenia, bo jeżeli nawet byłoby prawdziwe, toprzecież to, co nowe, niemusi być złe, a na pewno jestinne. A jak powszechnie wiadomo, receptąna szczęśliweżyciejest brak monotonii. Koniec książki.