NEVILLE SHULMAN Zen w sztuce. zdobywania szczytów Przełożyła Krystyna Palmowska DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1996 Tytuł oryginału Zen in the Art of Climbing Mountains Copyright © 1992 Neville Shulman Ali rights reseroed Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1996 Copyright © for the Polish translation by Krystyna Palmov*ka Zdjęcia w tekście N. Shulman, J. Barry, R. Stephens i P. Tairraz Redaktor naukowy Jacek Kryg Redaktor Krystyna Bąk Opracowanie graficzne serii Krzysztof Kwiatkowski, Rafał Magierski Wydanie I ISBN 83-7120-257-1 Dom Wydawniczy REBIS ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 67-47-08, tel./fax 67-37-74 przy współpracy z Wydawnictwem STAPIS ul. 3 Maja 7, 40-096 Katowice tel./fax 59-75-74, tel. 106-86-41 'otoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowuka 50B. tel. (0-61) 793-888 SPIS TREŚCI SŁOWO WSTĘPNE 9 OD AUTORA 10 1. Góry i ich zdobywcy 12 2. Szczyty i problem wysokości 13 3. Decyzja zen 16 4. Umysł i ciało 20 5. 1 lipca. Podróż do bazy 25 6. 2 lipca. Cierpienia i przygotowania 30 7. Droga Góry 33 8. Pierwszy zjazd 36 9. Pierwszy lodowiec 39 10. 3 lipca. Nauka posługiwania się liną 47 11. 4 lipca. Wejście na Igłę, trawers na Tacul 53 12. Szesnaście godzin w lodzie 56 13. 5 lipca. Powrót w zamieci 61 14. Duchshin 65 15. 6 lipca. Wejście naT§te Rousse 68 16. 7 lipca. Góra przemawia 73 17. 8 lipca. Niespokojne chwile w schronisku Refuge du Gouter 76 18. 9 lipca. Wejście na szczyt 82 19. Doświadczenie szczytu 87 20. Zejście przez lodowce 91 KSIĄŻKI POLECANE PRZEZ AUTORA 99 ZALECANA LITERATURA W JĘZYKU POLSKIM 100 Podróżni przekroczą wiele rzek i wejdą na wiele gór. Mieszkańcy równin mogą całe życie spędzić w jednej dolinie. Lecz tylko ci, którzy szukają prawdy, osiągną szczyt. anonimowa sentencja indyjska z XI wieku Zen w sztuce zdobywania szczytów dedykuję tym, którzy razem ze mną zdobywali Mont Blanc, a także tym, którzy przez wiele lat dodawali mi odwagi, abym wspinał się na wiele gór, zwłaszcza wtedy, kiedy mój krok stawał się chwiejny. Oto ci, którym dziękuję: John B., Jan, Andrew, Duncan, John C, Jonathan, Iwan, Jim, łan, Matt, Rebecca, Jane, Nigel, Tony, Ridley, Lesley, George, John G., Jackie, Sigmund, Donald, Lela. SŁOWO WSTĘPNE My, alpiniści, jesteśmy osobliwą gromadą indywidualistów, toteż miło mi powitać w naszym gronie nowego kolegę -Neville'a Shulmana. Gdy wejdziesz na swoją pierwszą górę, tak jak Neville Shulman na Mont Blanc, znaczy to, że połknąłeś haczyk i na pewno spędzisz niezliczone godziny na marzeniach, planując zdobycie następnej góry. Rzeczywiście, wydaje mi się, że Neville do chwili wydania tej książki miał już za sobą próby pokonania —jeden po drugim (co jest nie lada wyczynem) - dwóch innych szczytów: Kibo w masywie Kilimandżaro (najwyższy w Afryce) i Kenii (trudna technicznie wspinaczka, zwłaszcza ostatnie siedemset metrów). Czytając jego książkę, wiedziałem, że nadal będzie się wspinał i że zawładnął nim duch gór. Podczas każdej wspinaczki wszyscy musimy walczyć z demonami: tymi, które czyhają na samej górze i tymi, które tkwią w naszych umysłach. Zen w sztuce zdobywania szczytów przekonywająco wyjaśnia filozofię, która pomogła Ne-ville'owi Shulmanowi zdobyć szczyt. Jest to filozofia, jakkolwiek by ją nazwać, której wszyscy choć trochę potrzebujemy, jeśli mamy wejść na jak kiedy się wspinasz, kiedy naprawdę walczysz, aby osiągnąć cel, który sobie wyznaczyłeś na konkretny dzień, wtedy / wszystko inne musisz odłożyć na bok. W przeciwnym razie \ twoja determinacja osłabnie, co w górach może doprowadzić \jio ka^siofyjTCżyEalemTięT^ ściąT Lektura pozwoliła mi raz jeszcze uświadomić sobie, jak bardzo ludzie się różnią i jakże odmienne mogą stosować style wspinaczki. :i , Chris Bonington -9 OD AUTORA Każdy z nas codziennie zdobywa jakąś górę. Dla kogoś problemem jest już samo wstanie z łóżka, ktoś inny nawet tego nie jest w stanie zrobić samodzielnie. Jednym z moich głównych zajęć jest praca w instytucjach charytatywnych działających na rzecz dzieci. Wielu spośród naszych podopiecznych pochodzi ze środowisk społecznie upośledzonych. Często dzieci te są również dotknięte kalectwem, czasami bardzo głębokim. Dzień w dzień muszą się zmagać ze swoimi własnymi górami. Nieustannie mnie zdumiewa, jakim zasobem energii dysponują chore dzieci. Obserwacja ich wysiłków fascynuje mnie i podnosi na duchu, ponieważfci, którzy stawiają czoło wielkim, wydawałoby się niemożliwym do pokonania przeciwnościom, podejmują ogromne wyzwania, próbują przezwyciężyć największe przeszkody? Moją wielką miłością jest również teatr, a szczególnie Szekspir, którego dramaty zawierają wiele refleksji pokrewnych zen. Kiedy odwiedzam instytucje charytatywne i widzę cierpienie i nadzieję głęboko wyryte zarówno w dziecięcych, jak i starczych twarzach, zwykle przychodzą mi na myśl słowa księcia Hamleta: ,ŁznosićJwiadpmie losujwściekłego pociski i strzały"*. Ci, którzy nie rezygnują i są zawsze gotowi zmagać się zTosem, mogą zaiste zwać się alpinistami, a już z pewnością wmoim, pozostającym pod wpływem zen, rozumieniu tego słowa. Jeśli mnie pytają, co oznacza zen, to - chociaż nie powinno się podawać ani przyjmować żadnej definicji — mógłbym odpowiedzieć: „zen jest równoznaczny z wysiłkiem, chociaż nie wymaga wysiłku. Zen nie osądza, ale spodziewa się wszystkiego/. Tłumaczył Maciej Słomczyński. -10- Nie będę dalej rozważać, co to znaczy i co przez to rozumiem; mam wrażenie, że ci, którzy powinni, pojęli to. Najpierw zdecydowałem się zdobyć górę. Pierwszym krokiem zawsze musi być podjęcie decyzji. Aby się utwierdzić w tym postanowieniu i nie doprowadzić do osłabienia ducha, zdecydowałem, że moja wspinaczka musi przynieść korzyść dzieciom, które dawały mi w przeszłości i dają obecnie tyle wspaniałych, duchowych przeżyć i tak wiele niezmierzonych dobrodziejstw. Poprosiłem kolegów i przyjaciół oraz ich znajomych, aby sponsorowali tyle stóp czy metrów mojej wspinaczki, na ile mogą sobie pozwolić. Reakcja była naprawdę wspaniała; bardzo jestem wdzięczny tym ludziom, którzy umożliwili mi zebranie pokaźnej sumy. Została ona wykorzystana na pomoc dla tych dzieci, które są źle traktowane, zaniedbane lub dotknięte kalectwem, a często, niestety, wszystkim na raz. Byłoby wspaniale, gdyby ta książka po- również w tej, jakże ważnej, pracy. Pamiętam, że kiedy byłem bardzo młody, przeczytałem książkę, teraz niestety jakoś zapomnianą. Była to opowieść 0 pewnym starym dziwaku, który żył na szczycie jakiejś bardzo wysokiej góry. Znał on odpowiedzi na wszystkie pytania; wystarczyło tylko wspiąć się na szczyt i zapytać go. Zawsze chciałem odnaleźć tego starego człowieka, zanim sam się zbytnio zestarzeję, i zadać mu swoje własne pytania. Wiele lat później śniłem o wysokiej, pokrytej śniegiem górze. Na jej szczycie czekał ten sam staruszek, którego pamiętałem z dzieciństwa. Wygląda na to, że czas wcale się go nie ima. Uśmiechał się i kiwał na mnie. Wydawał się bardzo oddalony, a droga do góry trudna, ale niezwłocznie 1 bez wahania rozpocząłem podejście. Gdy się obudziłem, wciąż jeszcze nie dotarłem na szczyt, ale mimo to byłem zadowolony. Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym jjn1tfińc7P wjipinaczkę. ROZDZIAŁ 1 Góry i ich zdobywcy Góry były zawsze miejscem szczególnym i magicznym. Przypisywano im największe tajemnice i często malowano w aurze zagadkowości. W górach mieszkali bogowie, królowie budowali zamki i fortece; zwykłym ludziom, z reguły, wzbraniano do nich dostępu. Nawet dziś istnieje góra zwana Machhapuchhare (Rybi Ogon), święta góra Nepalu, na którą nikomu nie wolno się wspinać. Prawo nepalskie przewiduje karę śmierci za nieposłuszeństwo. Przez wieki góry wywierały ogromny wpływ na naszą wyobraźnię, a wiele krajów uważało swoje wzniesienia za najcenniejsze skarby narodowe. Fragment indyjskiej Deuistrotra stwierdza, że „tak długo jak ten kraj będzie miał góry i lasy, tak długo Ziemia przetrwa". Alpiniści stanowią niezwykły typ ludzi. Kiedy doświadczony alpinista decyduje się wyruszyć na wspinaczkę, spycha na dalszy plan wszystkie sprawy należące do jego codziennego życia. Ważne staje się dla niego tylko „tu i teraz", aktualny stan przygotowań czy też samej wspinaczki. Liczy się jedynie to, jaka będzie jego reakcja na górę i jak góra zareaguje na niego. Świadomie odrzuca wszystko, co nie jest absolutnie niezbędne. Staje naprzeciw góry uwolniony od presji dóbr materialnych, od autorytetu i wpływów. Tylko góra posiada i sprawuje nad nim faktyczną władzę. Wiele kobiet - co nie jest wcale tak dziwne, jak mogłoby się wydawać — może z równym zaangażowaniem uprawiać wymagającą rygorystycznej dyscypliny górską wspinaczkę. Sport ten wymaga wielu przymiotów, z których najważniejszymi są - wytX5LałQ.Śi,i^ijxagSf Każdy, kto je posiądzie, może z pewnością w swej determinacji i dążeniu do sukcesu dorównać najlepszemu alpiniście. -12- ROZDZIAŁ 2 Szczyty i problem wysokości Alpiniści, którzy mają odwagę podjąć walkę z surowymi warunkami klimatycznymi panującymi w wysokich górach, jczęsto borykają się z problemami dotyczącymi siły mięśni. Ludzie są stałocieplni. Stan ten osiąga się dzięki utrzymywaniu równowagi pomiędzy ilością wytwarzanego i traconego przez organizm ciepła. Ciepło wytwarzane w ciele to wynik wielu chemicznych reakcji zachodzących podczas prawidłowo przebiegającego metabolizmu oraz uboczny efekt pracy mięśni. To dlatego mamy dreszcze, gdy jest nam zimno - mięśnie mimowolnie kurczą się, wytwarzając w ten sposób pewną ilość ciepła. Utrata ciepła następuje przez powierzchnię ciała. Kiedy jest nam zimno, naczynia krwionośne pod skórą zaczynają się kurczyć, wskutek czego krew przenosząca ciepło z głębiej położonych tkanek nie może dotrzeć do powierzchni ciała, gdzie uległaby ochłodzeniu. W ten sposób ciepło jest zatrzymywane, mimo że człowiek może wydawać się siny z zimna. Gdy jesteśmy przegrzani, naczynia skórne rozszerzają się, umożliwiając za pośrednictwem krwi transport ciepła z głębiej położonych tkanek pod samą powierzchnię ciała, skąd ciepło zostaje wydalone. Uaktywniają się też gruczoły potowe, powodując dodatkowe ochładzanie ciała dzięki parowaniu potu z powierzchni skóry. Jeśli równowaga między przyrostem a ubytkiem ciepła nie zostanie zachowana, zaczynają pojawiać się swoiste reakcje fizjologiczne i psychiczne — ciało i umysł przestają prawidłowo funkcjonować. Do zachwiania równowagi cieplnej łatwo może dojść w skrajnych warunkach atmosferycznych panujących w górach. Sprzyja temu brak dobrej kondycji, -13- a także wysiłek związany z niesieniem ciężkiego plecaka. Wszystko to w konsekwencji nie pozwala organizmowi przystosować się do nowej sytuacji. Jest wreszcie trzecie potencjalne zagrożenie - choroba wysokościowa. Pojawia się u wielu alpinistów, zwykle od wysokości około 3500 m n.p.m., na której powietrze jest rozrzedzone i brakuje tlenu. Objawami choroby wysokościowej są trudności z oddychaniem, zawroty głowy, a nawet nudności i ogólny rozstrój organizmu. Z tych właśnie powodów wejście na najwyższą i najsławniejszą górę na świecie, Mount Eve-rest, wymaga na ogół użycia aparatów tlenowych*. Mont Blanc, prawdopodobnie drugą pod względem sławy górę świata, najwyższy szczyt Europy, można zdobyć bez pomocy aparatu tlenowego. Jednak z uwagi na to, że Mont Blanc jest obiektem coraz częstszych ataków alpinistów, niż jakakolwiek inna góra, co roku dochodzi tam do większej liczby wypadków, również śmiertelnych. Każdy alpinista, niezależnie od doświadczenia, musi traktować górę z pełnym szacunkiem, na jaki niewątpliwie zasługuje. W istocie każdy szczyt kryje w sobie charakterystyczne niebezpieczeństwa. Żywioły w każdej chwili mogą szybko zmienić warunki wspinaczki. Nawet najwyższa góra brytyjska, Ben Nevis (1343 m n.p.m.), nie należąca z pewnością do wysokich, może pokonać doświadczonego alpinistę. I rzeczywiście, rok w rok zbiera nowe ofiary spośród tych, którzy zaniedbują przygotowania fizyczne, jak i psychiczne do konfrontacji z zawsze groźnymi żywiołami natury. Mistyczna Fudżi-jama (3776 m n.p.m.), najwyższa góra Japonii, kryje pod maską doskonałego piękna potężne siły, które w każdej chwili mogą zagrozić źle przygotowanemu alpiniście. Dopóki będą istniały góry, dopóty istnieć będzie ludzka potrzeba zdobywania ich szczytów. Jak długo będą żyli lu- razie gotowi zmagać się z nieznanymi przeciwnościami i nie-j 'bezpieczeństwami, tak długo będą istniały „osobiste" góry Vdo pokonania.jDo największych miłośników wspinaczki świa- * Obecnie tlenu raczej nie używa się do wchodzenia na Everest; stosuje się go jedynie w celach medycznych. -14- ta należeli Mallory i Irving, których odwaga i wola zwycięstwa zawsze będą imponować czytelnikom wspinaczkowych kronik. Mallory i Irving zginęli w 1924 roku podczas próby zdobycia Mount Everestu. To właśnie Mallory, zapytany przed swoim ostatnim, heroicznym atakiem, dlaczego chce wejść na Everest, odpowiedział: „Ponieważ istnieje". Ta słynna do dziś odpowiedź jest także kwintesencją zen. Oto najwyższe szczyty siedmiu kontynentów świata: - Mount Everest (Nepal) 8848 m n.p.m. - Mc Kinley (Alaska) 6194 m n.p.m. - Kibo w masywie Kilimandżaro (Tanzania) 5895 m n.p.m. - Aconcagua (Argentyna) 6959 m n.p.m. - Jaya [dawniej Carstensz, Sukarno] (Nowa Gwinea) 5030 m n.p.m. - Vinson (Antarktyda) 5140 m n.p.m. - Mont Blanc (Francja) 4807 m n.p.m. ROZDZIAŁ 3 Decyzja zen Poza umiejętnościami narciarskimi nie posiadałem żadnego doświadczenia we wspinaczce górskiej - i mam wrażenie, że tylko miłość do śniegu i szacunek dla majestatu gór tworzą jakiś związek między tymi dwiema tak różnymi dyscyplinami. Niestety, później przekonałem się, jak ważna i niezbędna okazuje się znajomość technik wspinania się na skały i lodowce podczas wypraw w góry typu lodowcowego. Pragnę zrealizować moje marzenie, dlatego kiedy dostaję wiadomość o organizowaniu się małej grupki alpinistów planujących wejście na Mont Blanc, tej najbardziej romantycznej z wysokich gór, niezwłocznie zgłaszam się do zespołu. Nie chwalę się tym, że nigdy nie wspinałem się w górach, lecz w wypełnionym własnoręcznie formularzu uczestnika podkreślam mój udział w krótkiej podróży na Biegun Północny przez Arktykę. Pomijam przy tym wyjaśnienie, że wyprawę zorganizowano jako eskapadę modernistycznej grupy artystycznej, której celem było zarejestrowanie przez współczesnego artystę brytyjskiego procesu tworzenia się przejściowych rzeźb lodowych. Nie wspominam też, że na Biegun Północny udaliśmy się małymi samolotami typu Twin Otter. W ciągu siedmiodniowej podróży z kilkoma międzylądowa-niami spędziłem około sześćdziesięciu wyczerpujących i często przerażających godzin w powietrzu, ponieważ zdarzało się nam walczyć z wściekłymi porywami prądów powietrznych. Tak więc wycieczka stała się testem na wytrzymałość. Gdy otrzymuję list potwierdzający przyjęcie do zespołu, czuję się naprawdę bardzo szczęśliwy. Czytam krótkie informacje i instrukcje. Pewną zagadką jest dla mnie nieformalność tego listu i brak większego zainteresowania poziomem -16- moich wspinaczkowych kwalifikacji. Tak naprawdę jednak jestem zbyt podekscytowany, aby się nad tym zastanawiać i po prostu uważam się za szczęściarza. Dopiero dużo, dużo później, jestem w stanie rozwikłać tę zagadkę, której rozwiązanie uwydatnia pokrewieństwo między alpinizmem a zen. Uświadamiam sobie, że alpinista winien sam ocenić: czy jest w stanie podjąć się wspinaczki i czy decyduje się stawić czoło wszelkim czyhającym nań zagrożeniom. ./—. Jednakże po pierwszych dniach euforii dociera do mnie, czego naprawdę się podejmuję. Wiem, że muszę stanąć oko w oko ze swoimi obawami, przygotować swój umysł i osiągnąć spokój ducha. Oderwanie się i uwolnienie od siebie samego, skierowanie do wewnątrz, tego wszystkiego nie można osiągnąć przypadkiem, tego trzeba szukać. Potrzebuję poczucia pewności i pełnego utożsamienia się z podjętą decyzją. Idę na spacer do pobliskiego lasu, przechadzam się wśród drzew i wodzę rękami po ich korze, wyczuwając różne rodzaje szorstkości. Wreszcie, na nierównej polanie, natykam się na samotną, srebrną brzozę, której najwyższe gałęzie wznoszą się symbolicznie ku niebu. Sadowię się pod tym drzewem. Jest środek popołudnia. Wokół nie widzę nikogo, a po krótkiej chwili koncentracji i intensywnego myślenia przestaje mieć dla mmejznaczenie czyjakolwiek przypadkowa obecność. .-A^ejł/w swojej najprostszej postaci wywodzi się z Japonii, j Termin zen oznacza medytację i jest próbą przekładu san-\skryckiego odpowiednika — dhyana. Filozofia zen powstała |w Indiach, następnie została wprowadzona do Chin, aż wreszcie w XIII wieku trafia do Japonii. W ramach zen, tak jak to jest obecnie praktykowane, naucza się koncentracji lub głębokiej medytacji zwanej zazen. Wskazane jest, choć nie konieczne, praktykowanie zazen w pozycji lotosu, kiedy to ciało jest mocno i bezpiecznie ukorzenione. Ubiegłoroczny wypadek narciarski spowodował przejściowe usztywnienie mego kolana. Rekonwalescencja przebiega bardzo powoli, dlatego też pozycja lotosu jest dla mnie jeszcze nieosiągalna. Siedzę więc wyprostowany, opierając plecy o pień drzewa i wyciągam obie nogi do przodu, aby tworzyły dwie linie równoległe. -17- Zaczynam od rozpatrzenia argumentów przeciwko podjęciu próby wejścia na Mont Blanc. Są mocne, logiczne i trudne do podważenia. W alpinizmie jestem zupełnym nowicjuszem. Nie mam żadnej wiedzy technicznej. Trenuję raczej nieregularnie, a już z pewnością nie wszechstronnie. Prawdopodobnie inni członkowie zespołu mają już doświadczenie wspinaczkowe i mogą mieć obiekcje co do mojego udziału, co z kolei mogłoby wywołać we mnie urazę. Jeśli nawet poprawię swoją kondycję, jest raczej mało prawdopodobne, abym był w stanie osiągnąć cel i dotrzeć na szczyt. 'Wszystko, co znajduje się poniżej tej poprzeczki, byłoby Ila mnie nie do przyjęcia i musiałbym to traktować jako porażkę. Tak więc jedynym istotnym argumentem za tym, aby spróbować sił, jest chęć, rozpaczliwe pragnienie. Moje 'motywacje nie są w pełni jasne nawet dla mnie samego, ale mam nadzieję, że dowiem się o nich więcej podczas s ^wspinaczki. Przez chwilę wydaje mi się, że płaczę, krople wody ściekały mi po twarzy. Zaczęło padać, a ja nawet tego nie zauważyłem. Widzę, że niebo całkiem pociemniało. Zaczynam się zbierać do odejścia, ciągle jeszcze nie podjąwszy decyzji, ale w tym momencie przychodzi mi na myśl, aby się nie ruszać. Czy w górach będzie gorzej. Stanę wobec znacznie surowszych żywiołów, będę musiał walczyć w dużo cięższych warunkach, jeśli chcę mieć jakiekolwiek szansę na sukces. Po dłuższej chwili introspekcji dochodzę wreszcie do wniosku, że brak odpowiedzi jest właśnie odpowiedzią. Mam wrażenie, że deszcz przestał padać, chociaż nadal pada — na twarzy czuję ciepło słońca. Koan jest pytaniem, zwykle stawianym przez mistrza zen, na które nie można odpowiedzieć przy racjonalnym nastawieniu umysłu. Uświadamiam sobie, że w tym wypadku nie wolno mi szukać natychmiastowej odpowiedzi, lecz przyjąć, że odpowiedź da mi góra i moja na niej obecność. Podejmę wspinaczkę i wtedy dowiem się, czy w ogóle powinienem iść. Stoję obok srebrnej brzozy i oplatam rękami jej smukły pień, ręce ześlizgują mi się w dół. Uspokajam się. Ziemia wokół jest mokra, suche są tylko niewyraźne ślady moich -18- nóg. Na twarzy czuję lekki powiew wiatru. Ruszam z powrotem. Powstrzymanie się od racjonalnego myślenia — lub przynajmniej zwlekanie z odpowiedzią do chwili, gdy nie pozostanie mi nic innego, jak zacząć się wspinać - okaże się poniekąd irytujące. Muszę nieustannie walczyć ze swymi wątpliwościami i obawami, które pojawiają się często zupełnie nieoczekiwanie w trakcie moich codziennych zajęć. Polegam na słowach Bazo, wielkiego filozofa zen: „Zen to zaangażowanie umysłu w sprawy codzienności, które służy utrzymaniu myśli w równowadze i spokoju". Bazo zmarł w 788 roku, a fakt, że nie znamy jego daty urodzenia, jakoś uspokaja i pozwala nadawać głębsze znaczenie prostemu przesłaniu zawartemu w jego słowach. Czasami w zen jest ważne, aby osiągnąć stan umysłu znany jako mushin/filowo to składa się z dwóch członów: mu -pusty lub próżny i shin - umysł albo dusza. Doświadczając stanu mushin, można pokonać lub rozładować stresy, które zniewalają nasz umysł. Będę w dalszym ciągu odwoływał się do shin, jako że ma on zasadnicze znaczenie w każdego rodzaju działalności lub sporcie i może odgrywać kluczową rolę w pokonywaniu przeszkody czy pozornie niezwyciężonego przeciwnika. /Wt/fĄ/łj ~ OC^i/Sli'¦&&* ;L- Dni mijają, czuję się coraz bardziej oderwany od otoczenia i stresów codzienności. Niekiedy mój umysł osiąga taki poziom wyciszenia, że problemy, które czasami powstają, nie mają już wpływu na świadomość i procesy myślowe. Mistrz zen, Foy_an, stwierdził, że „praktykowanie zen wymaga oderwania się od myślenia. Jest to sposób na gromadzenie energii. Po prostu oderwij się od emocjonalnego myślenia i zrozum, że nie ma żadnego obiektywnego świa: ta. Wtedy będziesz wiedział, jak praktykować zen". ROZDZIAŁ 4 Umysł i ciało Przez pewien czas rozkoszuję się samotnie myślą o moim planie zdobycia góry. Wciąż borykam się z niepewnością i świadomością, że wystawiam się na ciężką próbę, która jest nieodwołalna. W końcu mówię o swym postanowieniu rodzinie, przyjaciołom i kolegom. Ich rozmaite reakcje dają mi sporo do myślenia. Słyszę niewiele słów zachęty i otuchy. Najbliżsi odnoszą się do mojej decyzji z powątpiewaniem; wiele osób próbuje mnie zniechęcić. Mówią mi: „Jesteś zbyt niedoświadczony", „Jesteś za stary, aby właśnie teraz zabierać się do uprawiania alpinizmu" albo: „Wziąłeś na siebie za dużo obowiązków, żeby tak się narażać". Większość nie wierzy, że uda mi się dotrzeć do szczytu. Zniechęcające uwagi przynoszą skutek odwrotny. Rozpraszają resztę moich wątpliwości i pomagają trwać w uporze. Jestem zdecydowany iść naprzód. Będę nieugięty, bez względu na to, co się stanie. Jednak wysłuchuję podyktowanych życzliwością opinii tak, jakbym rzeczywiście brał je pod uwagę. Chociaż większość opinii brzmi rozsądnie, w głębi serca jestem pewien, że nie zdołają mnie zniechęcić. Wiem coś, czego żaden z nich o mnie nie wie. Zamierzam wejść na Mont Blanc całym sobą: umysłem, duszą i ciałem. Wprowadzę w czyn zen tak, jak go pojmuję i próbuję praktykować -ze zmiennymi wynikami — od wielu lat. Poznam odpowiedź na pytania, które zawsze mnie nurtowały. Czy potrafię? Czy dam sobie radę, jeśli droga będzie najeżona trudnościami i nadzwyczaj męcząca? Jeżeli uda mi się zabrać ze sobą swój zen i wykorzystać go do zdobycia Mont Blanc, będzie to znaczyło, że droga na inne szczyty stoi dla mnie otworem. Będę w stanie pokonywać góry, które istnieją gdzie indziej. Wia- -20- domo, że góra może przybierać różne postacie. Niektórzy muszą swoje góry zdobywać codziennie. f Moim pierwszym ważnym posunięciem jest ^loJspjnanie .złej karmy, którą, choć nieświadomie, przenoszą na mnie ci, którzy spodziewają się mojej porażki. „Nie martwcie się -odpowiadam im — nie mam zamiaru przeceniać swoich sił. Jeśli stwierdzę, że jestem wyczerpany albo wyolbrzymiam swoje możliwości, poddam się i zawrócę". Wydaje mi się, że takie zapewnienie zadowala wątpiących. Zostawiają mnie w spokoju, abym mógł dokończyć przygotowania. Nie mówię nikomu, że nie zgodzę się na żadne ograniczenia. W górach nie będę brał pod uwagę możliwości porażki. Z podobnych powodów odrzucam też sugestię niektórych życzliwych przyjaciół, że może powinienem na początku ograniczyć swoje wspinaczkowe ambicje do niższej góry. Wiem, że jeśli kiedykolwiek zaakceptuję możliwość porażtów w^rąj?iej^J!dflnt,Blan^jatra-cę siłę woli. W trakćieTffinćTTduchowych przygotowań ta świa-'dofiioscpodsuwa mi - w sposób łagodny, aczkolwiek wyraźny -słowa otuchyrumacnia w zamiarze. Chociaż nie biorę pod uwagę porażki, wiem, że aby zwiększyć swoje szansę, będę musiał gorliwie trenować. Muszę "się upewnić, że - w ramach ograniczonego czasu i możliwości jakimi dysponuję - moje nogi i reszta ciała będą w jak najlepszej formie przed walką, która mnie czeka. Każdy sportowiec, który zamierza startować i zwyciężyć, musi trenować długo i wytrwale, dostosowując się do ograniczeń narzuconych mu przez codzienne życie. W zeszłym roku, jadąc na nartach, naderwałem wiązadła w lewym kolanie. Do dziś odczuwam ograniczoną sprawność stawu i wyraźny ból przy każdym nienaturalnym wyciągnięciu nogi. Wiem, że w czasie wspinaczki będę musiał wykonywać przede wszystkim takie ruchy. Chociaż jestem gotów znosić związane z tym cierpienia, jednocześnie chcę ograniczyć ich skutki na tyle, na ile jest to możliwe. Zwiększam więc intensywność terapii. Wydaje mi się, że stan kolana się poprawia. Chcę szybko zacząć fizyczny trening, ale lekarze ostrzegają mnie, że zbyt wczesne przeciążanie kolana może opóźnić rekonwalescencję i spowodować dodatkowe urazy. -21- W konsekwencji kolano może nie wytrzymać obciążeń w czasie wspinaczki. Czuję, że nie mogę już dłużej czekać, jeśli mam wzmocnić swoje mięśnie do tego stopnia, aby poradzić sobie z górą muszę intensywniej trenować. Zaczynam ostrożnie i stopniowo przyzwyczajam nogę do wysiłku, sprawdzając jak reaguje na obciążenia. Podstawą treningu musi być praktykowanie zen, a tu największe znaczenie ma zazgn. Zazen można praktykować w sposób aktywny bądź bierny. W grę zawsze wchodzą trzy elementy: kontrola postawy ciała, kontrola oddychania i kontrola aktywności umysłowej. Te trzy składniki muszą występować jednocześnie, pozostając w całkowitej harmonii. Regularny trening fizyczny mogę podejmować dopiero późnym wieczorem, ale to mi odpowiada, ponieważ lubię samotnie biegać nocą; wówczas niewiele osób dowiaduje się o moich wysiłkach — lub też o ich zaniechaniu. Mieszkam w pagórkowatej części Londynu. Mogę więc poprawiać kondycję, biegając pod górę długimi, krętymi ulicami. Poza tym poprawiam formę, nosząc plecak zawierający część ekwipunku i sprzętu wspinaczkowego, który będzie mi potrzebny w górach. Stale noszę ze sobą śpiwór i płachtę biwakową, a co tydzień dorzucam kilka nowych rzeczy. Początkowo wydaje mi się to potwornie wyczerpujące i moja determinacja zaczyna słabnąć, ale później przygotowuję mantrę, aby zmusić się do znoszenia jeszcze większych trudów. Powoli umacniam się w postanowieniu. Stosuję prostą mantrę liczbową. Liczę regularnie do stu, starając się to robić w rytm kroków, a potem zaczynam następną setkę. Czasami, być może dokonując podświadomego wyboru, myśl zaczyna błądzić i łapię się na tym, że liczę od osiemdziesięciu, choć -jak pamiętam - przedtem doliczyłem tylko do dwudziestu. Zaczynam biegać jakieś dwa miesiące przed datą wspinaczki. Stopniowo wydłużam swój nocny dystans do około ośmiu mil. O tym, że trenuję zgodnie z harmonogramem, dowiadują się tylko niektórzy spośród wątpiących w to, czy mógłbym w ogóle rozpocząć wspinaczkę, nie mówiąc nawet ojej pomyślnym ukończeniu. Coraz więcej osób zaczyna sobie uświadamiać powagę moich zamierzeń oraz to, że prawdopodobnie - -22- wciąż jeszcze tylko prawdopodobnie - mogę mieć pewną szansę. Gdy nadchodzi termin wyprawy, moje wątpliwości są chwilami tak duże, że do walki z nimi muszę angażować ostatnie rezerwy samozaparcia. Ten wewnętrzny konflikt sprawia, że czuję się, jakbym już był na Mont Blanc i pokonywał przeszkody, wspinając się na szczyt. Zachodzę do kilku sklepów ze sprzętem wspinaczkowym, aby zakupić potrzebne rzeczy, między innymi śpiwór, płachtę biwakową, anorak i spodnie ochronne, czołówkę i mnóstwo innych drobiazgów. Kupuję też buty wspinaczkowe, ponieważ w instrukcji zalecano, jako sprawę podstawową, zabranie butów wygodnych i dopasowanych. Stopy muszą harmonijnie współpracować z głową i reagować na jej polecenia, nawet jeśli tego nie chcą. Pozostałe ważne elementy sprzętu — raki, czekan, kijki narciarskie, liny asekuracyjne — mogę wypożyczyć w którymś ze sklepów sportowych już na miejscu, we Francji. Nie myślę bowiem o żadnych następnych eskapadach ze sprzętem wysokogórskim i nie sądzę, bym kiedykolwiek jeszcze potrzebował tych rzeczy. W londyńskich sklepach wspinaczkowych panuje wśród klien-tów-miłośników wspinaczki koleżeńska atmosfera. Taka atmosfera bardzo podnosi na duchu. Nawet kiedy wyjaśniam, że dotychczas nie wspinałem się na żadne góry, ale zamierzam podjąć próbę wejścia na Mont Blanc, nikt nie usiłuje mnie zniechęcić. Wszyscy dzielą się ze mną swoimi doświadczeniami i udzielają rad. Ciekawe, że każdy z nich ma odmienny pogląd na sprawę ubioru i sprzętu, jaki może mi być potrzebny, a także przygotowań, które powinienem poczynić. Jednakże w jakiś dziwny sposób działa to na mnie sty-mulująco. Uświadamiam sobie, że - tak jak w innych dziedzinach życia -ojikt nie może bjoLahsplutną wyrocznią i nie ma jednej, jedynie słusznej metody robienia czegoś. W końcu, po przeanalizowaniu udzielonych rad, każdy musi wyrobić sobie własny pogląd. Praktykujący zen terminem &aLłmo_określają powolny proces sprzeciwu wobec pewnej zdeterminowanej cechy umysłowości człowieka. Muszę się rozwijać z każdym dniem. Każdy upływający dzień jest tym, który zbliża mnie do celu. . ~ -23- Ekwipunek niezbędny do wejścia na Mont Blanc: odzież buty (najlepiej już dłuższy czas używane), rękawice zewnętrzne, rękawice wewnętrzne, skarpety (grube i cienkie), kalesony, spodnie (np. narciarskie), lekka kurtka, anorak przeciwwiatrowy, swetry, spodnie przeciwwiatrowe, koszule, czapki, ochraniacze na buty. sprzęt plecak, śpiwór, materac, płachta biwakowa, manierka, kubek i miska, czajnik, maszynka do gotowania, menażka, latarka czołowa, zapasowe baterie litowe, apteczka, raki, czekan, kijki narciarskie, kompas, uprząż (z karabinkami), notatnik zen, liny i pętle Prusika. Każdy uczestnik wspinaczki sam decyduje o tym, ile sztuk każdej z wyżej wymienionych rzeczy zabiera. Można też zabrać jakieś inne osobiste rzeczy: książki, aparaty fotograficzne, filmy etc. Jednak w trakcie wspinaczki niedobór tlenu na większych wysokościach będzie powodował pozorny wzrost wagi każdego z tych elementów w stosunku do ich rzeczywistego ciężaru. Oczywiście dodatkowo należy zabrać ze sobą żywność, wodę i zapasy, które pozwolą przetrzymać trudy wspinaczki, zwłaszcza kiedy przyjdzie spędzić noc pod gołym niebem (o czym zadecyduje sama góra). Mnich zen zawsze wyrusza w podróż niosąc tylko swoje bunko (pudło zawierające kęsa, czyli habit), matę zagu i ściągnięte paskiem tobołki z resztą jego dobytku. Żyję teraz górą codziennie, więc nie potrzebuję o niej śnić. W nocy śpię głęboko i spokojnie. Moja „górska" świadomość jest zupełnie oderwana od codziennych zdarzeń i nie cierpiących zwłoki spraw. Mogę przez cały czas istnieć na dwóch poziomach, bez szkody dla któregokolwiek z nich. Gdy zbliża się ostatni dzień przed wyprawą, czas wiruje wokół mnie. Czuję, że góra mnie wzywa, i wiem, że znajdę tam odpowiedź, być może na pytanie, którego jeszcze nie postawiłem. Mam nadzieję, że moja wspinaczka będzie podróżą umożliwiającą samopoznanie. Bardziej niż kiedykolwiek pragnę podjąć wysokogórskie wyzwanie i sprawdzić się w obliczu nieznanych żywiołów, które tam napotkam. -24- ROZDZIAŁ 5 1 lipca. Podróż do bazy Aby dotrzeć do bazy wyjściowej naszego zespołu, znajdującej się w schronisku w Servoz, niedaleko Chamonix, muszę polecieć do Genewy. Stamtąd mają mnie zabrać na spotkanie z pozostałymi członkami zespołu. W tym momencie moje zaangażowanie musi być zupełne. Podczas przygotowań często zastanawiałem się, kim są inni uczestnicy, którzy również myślą o Mont Blanc i naszej wspinaczce. Organizacją i promocją wyprawy zajmował się specjalistyczny klub alpinistyczny. Spodziewałem się więc, że inni mają spore doświadczenie wysokogórskie. Postanowiłem nie krępować ich działań, by nie żałowali, że się tu znalazłem. Podczas moich nocnych biegów próbowałem sobie wyobrazić ich postacie, ale twarzy nie mogłem dostrzec. Zanim zdołałem się przygotować, nadszedł dzień mojego odlotu do Szwajcarii. Wiedziałem, że mój trening nie był jeszcze ukończony, lecz chętnie pogodziłem się z tym, co mnie czeka. Obudziłem się bardzo wcześnie, ale przez jakiś czas leżałem w łóżku i pozwalałem myślom płynąć dokąd zechcą. Odczuwałem pełną harmonię z głosami natury docierającymi zza okna. Ptaki rozpoczęły poranne śpiewy, ogłaszając swoje prawo do życia. Światło poranka było mocne i przenikliwe. Po krótkiej chwili wstałem, aby wziąć prysznic, ubrać się i zapakować ostatnie drobiazgi do już wypchanego, wielkiego plecaka. Założyłem, że po opuszczeniu bazy nie będzie odwrotu. Powrót nastąpi dopiero po zdobyciu szczytu. Zdawałem sobie sprawę, że im mniej sprzętu ze sobą wezmę, tym mniejszy ciężar będę musiał nieść do góry. -25 Wiedziałem, że zaplanowano spędzenie nocy na biwaku w górach, a tam należy się liczyć ze spadkiem temperatury do minus 30 stopni Celsjusza, a nawet niżej, jeśli uwzględnić chłodny wiatr. W tej sytuacji nie wolno mi było zostawiać żadnych rzeczy, które mogłyby okazać się niezbędne w przyszłości. Mój plecak wyglądał, jakby miał swoją własną energię życiową. Naładowany, spięty paskami, miał kształt jak Qua-simodo. Sprawiał wrażenie jakby rozpaczliwie chciał zwrócić na siebie uwagę lub może nawet uciec. Wydawał mi się znacznie cięższy niż w ostatnich dniach. Zastanawiałem się, czy nie ma w nim czegoś, co jeszcze mógłbym zostawić. Zabrałem tylko minimum rzeczy i, niestety, wszystko wydawało mi się niezbędne. Wyjąłem zapasową baterię do czołówki, ale to nie wpłynęło na wagę plecaka, więc włożyłem ją z powrotem. W ubraniu alpinisty wyglądałem niezwykle na tle mojego solidnego, mieszczańskiego domu. Czułem się jak cudzozie-miec-intruz i spieszno mi było do odjazdu. Upłynie co najmniej dziesięć dni, zanim będę mógł tutaj wrócić. W moim umyśle góra stała się teraz moim domem. Chciałem go jak najszybciej zobaczyć i miałem nadzieję, że będę tam dobrze przyjęty. Spoglądając z samolotu w dół, wkrótce obejrzę góry Euro-py- Wydają się potężne, są wyzwaniem dla każdego alpinisty. Uspokajam się na myśl, że wkrótce będę oglądał najwyższą górę - Mont Blanc i rozpocznę długie podejście jej lodowymi zboczami. Jako jedyny pasażer w stroju do wspinaczki czuję się nieswojo wśród odprasowanych garniturów i sukien reszty towarzystwa. Z każdą minutą, która zbliża mnie do celu, zamykam się w sobie coraz bardziej. Czuję się tak, jakbym utracił zdolność mówienia. Nie mogę mówić i nie mam na to ochoty. W milczeniu obserwuję ziemię, która wygląda jakby się powoli unosiła na powitanie zniżającego lot samolotu. Stosuję zasadę filozofii zen: '^Pomyśl trzy razy, zanim coś powiesz". Myślę o wielu rzeczacriTTSCZTBiB mówię w ogóle. Na genewskim lotnisku czekałem na pojawienie się mo- -26- jego plecaka na taśmie bagażowej. Znów wyglądałem i czułem się obco wśród przeważnie elegancko ubranych pasażerów. Jako bagaż podręczny wziąłem ze sobą niedużą torbę zawierającą moje cenne buty wspinaczkowe oraz jeszcze jedną, do której włożyłem drogiazgi na wypadek, gdyby mój główny bagaż gdzieś zaginął. Znakomicie dopasowane buty uznałem za jedyną rzecz nie do zastąpienia. Miały mi niezawodnie służyć w ciężkich dniach wspinaczki. Okazało się jednak, że martwiłem się niepotrzebnie. Na bagażowej pochylni jako pierwszy pojawił się mój plecak, który zamiast zsuwać się w dół, jak nadjeżdżające po nim walizki, niezgrabnie przewrócił się pod własnym ciężarem z powodu niefo-remnego kształtu. Ponieważ w jednej ręce trzymałem już dwie torby, plecak podniosłem drugą. Nie chciałem się zatrzymywać i tracić czasu na zakładanie plecaka, a potem ściąganie pasków dla wyrównania obciążenia. Zamiast tego, trzymając go na wysokości ramienia, skierowałem się ku wyjściu. Była to najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić, świadcząca dobitnie 0 moim braku doświadczenia w przygotowaniach do wspinaczki i technice noszenia bagażu. Jakiś kierowca oferował mi swoją pomoc w niesieniu plecaka lub toreb, ale odmówiłem. Chciałem pokazać, że jestem samowystarczalny. Kierowca wzruszył ramionami i bez protestu zostawił mnie z moim bagażem. Na początku prawie niczego nie czułem, ale stopniowo, w miarę jak szedłem, pojawiał się narastający i przyszewający mnie ból, poczynając od prawego biodra, przez plecy, aż do prawego ramienia. Ciężar chyboczącego plecaka okazał się zbyt wielki. Jednak do momentu wyjścia z budynku terminalu nie opuściłem go i nie zmieniłem pozycji. Do tej chwili jednak, o czym później przekonałem na własnej skórze, szkoda już się stała. Wtedy naciągnąłem lub ^naderwałem sobie jakieś mięśnie, w okolicy prawego biodra 1 kręgosłupa. Do Chamonix i dalej aż do schroniska jechałem jeepem. Droga była długa, trwała około półtorej godziny. Jeep warczał i trząsł bez przerwy. Czułem rosnący ból. Zdałem sobie jednak sprawę, że w rzeczywistości ból jest ciągle taki sam. ¦27- jĘjgjłfyośnia gwiarlnmnść malp^ wyrozumiałość. Skoncentrowałem się na walce z bólem i z myśleniem o nim. Gdy późnym popołudniem dojeżdżaliśmy do celu, osiągnąłem remis. Po raz pierwszy spotkałem towarzyszy wyprawy. Wyglądali na dobrze przygotowanych: szczupli, żylaści, o dobrze umięśnionych ramionach. Jak z rękawa sypali opowieściami o swoich poprzednich wyczynach wspinaczkowych na skały i lodowce. Niektórzy dotarli nawet pod K2, jeden z himalajskich gigantów, położony w rejonie Mount Everestu. Byli młodsi ode mnie i wydawało mi się, że dysponują lepszą kondycję i dużym doświadczeniem. Niczego innego się nie spodziewałem, więc nie zadręczałem się myślami o ich atutach. Nie miałem zamiaru chwalić się kontuzją, ale gdy zasiedliśmy razem do wieczornego posiłku, moja niedyspozycja stała się widoczna. Opowiedziałem zwięźle o tym, co mi się przytrafiło na lotnisku. Zareagowali w sposób naturalny i o rdc mnie nie obwiniali. Wszyscy zgadzali się, że kontuzje mogą przydarzyć się każdemu alpiniście, w dowolnym momencie i często w niezwykłych okolicznościach. Każdy z nich doznał obrażeń w trakcie którejś z poprzednich wypraw. Taka informacja nie była pocieszająca. Prawie każdy (w grupie są też dwie kobiety) był zbyt zajęty własnymi myślami i przygotowaniami, by się martwić o mnie lub współczuć mi z powodu pecha. Zaczynam powoli rozumieć, jak samotny jest każdy alpi-nista-sportowiec, nawet później, gdy jest już związany liną z partnerem. 3V każdym momenrię^^ sytuację i podejmować decyzję- Nikt nie może^wsjHnać się za kogoś. Nikt nie może za kogoś zdecy3oWacTczy jest w dostatecznie dobrej formie, aby iść dalej. Nikt nie może za Itogoś wejść na szczyt. Nastrój refleksji jest tak intensywny, że wszelka rozmowa czy komentarze są wykluczone. Większość twarzy wyraża napięcie spowodowane obawą przed tym, co przyniesie jutro. - 28 - Gdy rozeszliśmy się do pokojów, aby przejrzeć sprzęt i zakończyć przygotowania, schronisko pogrążyło się w absolutnej ciszy. Spaliśmy w pokojach po dwóch, ale poza zdawkowymi życzeniami dobrej nocy nie wdawaliśmy się tego wieczoru w żadne konwersacje. W nocy miałem wrażenie, że wokół grasuje i podsłuchuje nas wiele duchów i że chwilami sama góra schodzi do schroniska, aby się do nas dobrać, jakbyśmy to właśnie my byli celem, który czeka na zdobycie. ROZDZIAŁ 6 2 lipca. Cierpienia i przygofowania Przez pierwszą część nocy leżałem na łóżku i usiłowałem zasnąć. Starałem się zignorować ból w plecach i w biodrze, jednak sen nie przychodził. Słyszałem regularny oddech mojego współlokatora leżącego na drugim łóżku i sądziłem, że śpi. Nie chciałem mu przeszkadzać, więc chyba po północy, po paru godzinach niewygodnego przewracania się z boku na bok, wstałem tak cicho, jak tylko potrafiłem. Poszedłem do części budynku dobudowanej nad głównymi schodami i położyłem się na drewnianej podłodze, aby odpocząć. Wiedziałem, że teraz nie zasnę, więc pozwoliłem myślom błądzić swobodnie w poszukiwaniu własnych ścieżek, nie zwracając zbytnio uwagi na ciało, które wciąż pragnęło dojść do głośuT Próbowałem wykorzystać mój stan czuwania, aby przygotować się do tego, co czeka mnie rano i później. Jeżeli nawet moje ciało było zmęczone, miałem nadzieję, że przynajmniej mój umysł będzie lepiej przygotowany. Przypomniałem sobie zasadę zen, która mówi, że każdy człowiek jest już przebudzony, musi tylko to sobie uświadomić. Zen zawsze zmierza do wskazania drogi wiodącej od zniewolenia do wolności. Proga zen jest drogą przebudzenia. Nie ma innej różnicy między osobą oświeconą a ignorantem oprócz tej, że pierwsza zdaje sobie sprawę z własne-, go przebudzenia, a druga ma jeszcze to odkrycie przed sobą. Cierpienia, których doznawałem na drodze zen, pogłębiały moją świadomość i myśli o górze. W ciemnościach nie mogłem tego zobaczyć, ale mogłem to ujrzeć w świetle wewnętrznym. Jedno z wielkich powiedzeń zen mówi, że niczego nie moż-na^osiągnąć bez trzech elementów: głęboko zakorzenionej \yigryr...wiftlkim siły zwątpienia i wytrwałości wjiążeniu do -30- . celu- Cały czas czułem w sobie obecność tych trzech elementów. Spodziewałem się zwycięstwa, chociaż bezustannie targały mną wątpliwości. Zamierzałem walczyć do końca i osiągnąć sukces. Starałem się zaakceptować ból jako dodatkowy bodziec, który pomoże mi dotrzeć do celu. Nie straciłem świadomości mego ciała i wiedziałem, że na tej drodze będzie ono miało wielką rolę do odegrania. Słowa mistrza zen, OmQri_So-gen Rotaishi, odbijają się echem w pamięci i wypełniają noc — „Zen bez cielesnego urzeczywistnienia jest pustą spekulacją!!. Wreszcie pojąłem, co mistrz miał na myśli. Wstałem i zacząłem wędrować po schronisku. Słyszałem regularne oddechy. Wszyscy spali spokojnie. Miałem wrażenie, że cały świat śpi, tylko ja czuwam. Otworzyłem drzwi schroniska i wyszedłem na werandę, której schody prowadziły do niżej położonych ogrodów i ścieżek. Noc była zupełnie spokojna, nie było słychać najlżejszego podmuchu wiatru ani żadnych innych dźwięków oprócz tych, które sam wydaję. Było dość jasno, ale widoczność nie przekraczała dziesięciu metrów; dalej kształty zacierały się w nicości. Wiedziałem, gdzie znajduje się Mont Blanc. Patrzyłem w kierunku góry nie widząc jej, lecz zawsze miałem w "rthir jjqj obra?......""*" Ponieważ w nocy nie spałem, rano byłem pierwszy na nogach, inni schodzili się powoli. Tymczasem nakryłem do śniadania dla całej grupy. Uprzejmość jest nakazem dnia. Delikatnie sondowaliśmy nawzajem swoje możliwości i powody, dla których tu jesteśmy. Wszyscy zachowywali się z rezerwą, nikt nie był zbyt natrętny. Szanowaliśmy swoją od-rgbność. Łatwiej było nam mówić o rzeczach nieistotnych. Kolejnym punktem dnia był przegląd wyposażenia. Nie było dwóch podobnych plecaków. Kiedy wszystko było już wyciągnięte i rozłożone na trawie przed schroniskiem, wyglądało jak naprędce zorganizowana wyprzedaż bez ładu i składu dobranych ciuchów i ekwipunku. Zaledwie parę osób miało kompletny sprzęt potrzebny w górach. Dlatego też musieliśmy udać się do Chamonix, aby wypożyczyć brakuj ą- -31- ce rzeczy. Oznaczało to opóźnienie wspinaczki o dobę. Byłem z tego bardzo zadowolony, ponieważ zyskałem kilka dodatkowych godzin na uśmierzenie bólu w plecach i na rekonwalescencję. Ten czas był mi bardzo potrzebny. Tak naprawdę, chyba każdy miał ochotę na zwiedzanie Chamonix. W tym małym miasteczku praktycznie wszyscy, zarówno mieszkańcy jak i pracownicy, ciągle mieli coś wspólnego z górami. Przygotowywali się do wspinaczki albo też pomagali tym, którzy chcieli się wspinać. Wypożyczyłem czekan, dwa kijki narciarskie i raki, które od razu zostały dopasowane do moich wspinaczkowych butów. Raki to dwie stalowe ramy z dziesięcioma wystającymi zębami, zakładane na buty. Zęby wbija się w lód lub opiera o skałę - zależnie od okoliczności. Wyglądają groźnie i rzeczywiście są ostrym, dzikim narzędziem, które zmienia ludzkie stopy w walecznych napastników. Inni członkowie zespołu również wypożyczyli raki oraz pozostałe elementy brakującego sprzętu. Wszystkim udzieliła się gorączka chwili, ponieważ zaczęliśmy sobie uświadamiać, że to ostatnia szansa, aby cokolwiek zmienić. To, co zabraliśmy, musi nam wystarczyć do wejścia na górę. Dotyczyło to również stanu naszych umysłów. Był to nasz czas ofiarowany górom. Ponieważ byłem coraz bardziej świadomy bólu, który czułem w plecach i biodrze, pospiesznie kupiłem w aptece maść, którą mi polecono. Potem wymknąłem się, aby znaleźć ustronne miejsce, rozebrałem się i wtarłem maść tam, gdzie mogłem dosięgnąć. Odczułem natychmiastową ulgę i uwierzyłem w skuteczną rekonwalescencję. Kiedy wróciłem do jeepa, wszyscy już siedzieli stłoczeni wewnątrz. Cisnąłem swój wór i sprzęt na stertę pakunków rozrzuconych niedbale i wszedłem do środka. Opuściliśmy Chamo-nix. Na przedmieściu wjechaliśmy na długą, krętą, nadzwyczaj wyboistą drogę. Ta z kolei doprowadziła nas na stromy, trawiasty teren. Po jego przebyciu osiągnęliśmy wyżej położone, zadrzewione zbocza, okalające przedgórza Mont Blanc. Góra była otoczona obronnym pierścieniem złożonym z niższych szczytów. -32- ROZDZIAŁ 7 Jest to Droga Góry, Droga Mont Blanc. Nazwom dyscyplin zen Japończycy dodają końcówkę do, co znaczy „droga". Jest to w dużej mierze odpowiednik chińskiego tao. Kendo jest Drogą Miecza lub Włóczni, kyudo jest Drogą Łuku; aiki-do jest w harmonii z ki — siłą utrzymującą kosmos. Nie istnieje jednak powszechnie używane określenie na Drogę Góry. Tozan jest japońskim odpowiednikiem alpinizmu, a nobo-ru — wspinania się, ale ani tozando, ani noborudo nie brzmi dla mnie właściwie. Język japoński jest językiem bogatym i dla określenia góry można użyć zarówno słowa yama, jak i san (chociaż san nie jest używane samodzielnie). Tak więc na Górę Fuji można powiedzieć Fujiyama lub Fuji-san. Postanawiam utworzyć nowe słowo: sando, oznaczające Drogę Góry, co prowadzi mnie do Drogi Mont Blanc. Składam ukłon górze i szepczę sando z nadzieją, że wiatr zaniesie mój głos aż na szczyt. Pogoda wydaje się dobra, ale masyw Mont Blanc możemy zobaczyć tylko między białymi kumulusami, które płyną po niebie. Góra robi wrażenie odległej - próbuję nie myśleć o niej za dużo, ponieważ wiem, że ostateczny szturm rozegra się za parę dni. Zaczynamy podejście zalesionym terenem les Bossons, potem idziemy stromą, skalistą ścieżką prowadzącą ponad skały i dalej, do niższego lodowca Gla-ciers des Bossons. Idziemy szybko i z początku jest mi trudno dotrzymać kroku innym. Mobilizuję siły, aby złapać właściwy rytm i nie zostawać z tyłu.Uważam też, żeby nie przeforsować się zbytnio na wstępnym etapie. Plecak ciąży mi bardziej, niż się -33- spodziewałem. Jestem tego zbyt świadomy, więc próbuję uwolnić swój umysł od ciężaru. Ponownie koncentruję się na trzech zasadach zazen. Wiem, że jeśli będę w stanie je zastosować i zrównoważyć umysł, to ich połączone oddziaływanie pozwoli mi doświadczyć szczególnego stanu umysłu; wtedy będę mógł wejść do królestwa świadomości zen. Pierwsza zasada nakazuje kontrolę postawy. Prostuję ciało i zaczynam stąpać pewnym krokiem tak, aby poczuć się bezpiecznie na ziemi. Następnie koncentruję się na oddychaniu, starając się, aby było regularne, głębokie i równe. W zen należy docenić znaczenie oddechu. W teorii i praktyce zen ważne jest, aby oddychać dolną częścią brzucha - czyli hara. Ośrodkiem hgra_ jest tanden, znajdujący się około pięciu centymetrów poniżej pępka. Uważa się go za centrum osoby, tak w sensie fizycznym, jak i psychicznym. Fizycznie tanden jest środkiem ciężkości ciała, psychicznie - centrum osobowości. Mówi się, że dana osoba ma hara, czyli jest zrównoważona i stateczna, zarówno pod względem fizycznym, jak również psychicznym. Posługiwanie się układem hara jest sposobem obniżania środka ciężkości ciała tak, że dana osoba może wytrzymać większe stresy i obciążenia fizyczne. Jest to jeden z powodów, dla którego zapaśnik sumo koncentruje się na swojej hara i walczy, używając brzucha jako obrony przed atakiem przeciwnika. Ale hara znaczy także zrównoważenie emocjonalne. Osoba mająca zrównoważone hara raczej nie będzie reagować niewłaściwie lub lekkomyślnie. Będzie miała odwagę i siłę znosić przeciwności, a także wielką wytrzymałość. Przez całą drogę walczę o utrzymanie w równowadze mojego hara. Czuję, że zwyciężyłem. Trzecią, równie ważną zasadą zen, jest koncentracja. Tylko przy najwyższym stopniu koncentracji można być pewnym, że czyjaś postawa i oddech są zgodne z Drogą. Przy koncentracji termin susoku oznacza liczenie oddechów. Każdy wydech jest jednym oddechem. Przyjmuje się, że susoku jest liczeniem do dziesięciu, powtarzanym wciąż od jedno- -34- ści. Jeśli liczę do stu (tak jak to robię teraz w górach, a poprzednio podczas moich nocnych biegów), to w praktyce oddechu susoku można to potraktować jako dziesięć razy dziesięć. Byłem tak pochłonięty tymi sprawami, że w ogóle nie czułem upływu czasu. Wkrótce stwierdziłem, że dotrzymuję innym kroku z łatwością, niemal bez wysiłku. Nie potrzebowałem już odpoczynku i nawet gdy inni zatrzymali się, ja stałem i czekałem, aż podejmą dalszy marsz. Zrobiliśmy dwa postoje. Chociaż nie byłem spragniony, za każdym razem wypiłem trochę wody na wypadek, gdybym jej nieświadomie potrzebował. Nie wiadomo dlaczego poszliśmy za daleko i teraz znaleźliśmy się nad krawędzią lodowca. Ostrożnie podszedłem do brzegu urwiska i spojrzałem na jego strome, pokryte głazami, ściany. Na dole widzieliśmy ścieżkę, do której musieliśmy dotrzeć. Być może będziemy musieli zawracać tak długo, dopóki nie znajdziemy odgałęzienia właściwej drogi, którą przeoczyliśmy. Istniała też inna możliwość zejścia w dół. Zapadła decyzja — niejednomyślna i być może pochopna - żeby zrealizować właśnie ów inny wamiant. Zamierzaliśmy zjechać na linie skalną ścianą, aby dotrzeć do ścieżki prowadzącej na lodowce. ROZDZIAŁ 8 Pi ei^wszy d Myśl o opuszczeniu się po wysokiej i stromej skalnej ścianie urwiska zniechęciłaby każdego, nawet jeśli już uprzednio zjeżdżał na linie. W kimś takim jak ja, kto nigdy tego nie próbował, pomysł wzbudził przerażenie. Twarze pozostałych alpinistów nie wyrażały żadnego wzruszenia, więc i ja nie zdradziłem im swych obaw. .Zen jest wyzwoleniem od tego, co wiedziało się uprzednio. Zdawałem sobie sprawę, że takie nastawienie umysłu będzie jednym z warunków mojego sukcesu w zjeździe na linie. Filozofia zen próbuje kwestionować schematy, które już się zakorzeniły w umyśle, dąży do ich przełamania, stale uwzględniając możliwość porażki. Zen jest sposobem zwracania się do wewnątrz i otwarcia na zewnątrz, czyli jednoczesnego wykorzystania pozornie sprzecznych zasad, aby rozwijać się umysłowo i fizycznie. Termin•¦' w oczy, smaga po twarzy. Jest to nieprzyjemne, ale potrzebuję więcej tlenu. Nie zaciągam płachty na resztę nocy i znoszę lodowate podmuchy, aby łatwiej mi było oddychać. Wolę już wiatr od uczucia duszenia się, którego właśnie doświadczyłem. Aby ochronić oczy, wkładam gogle, ale wkrótce szkła pokrywają się warstwą śnieżnych płatków. Nawet gdy mam otwarte oczy, niczego nie widzę. Mogę natomiast wszystko odczuwać. Ma o shimeru oznacza likwidację dystansu między osobą a otoczeniem. Tak właśnie odczuwam tę chwilę. Ja i noc jesteśmy jednym. Oczywiście nie mogę spać, ale akceptuję to i jestem szczęśliwy, że czuwam, w ścisłej harmonii z moim otoczeniem. Słyszę wiatr, czuję napór śniegu, lód pod plecami i zawsze mogę wyczuć górę. Jest tak, jakbym był całkowicie sam. Nie czuję obecności żadnej ludzkiej istoty, chociaż wiem, że ktoś odpoczywa lub śpi o parę centymetrów ode mnie. Zen uczy, że czas nie płynie bezużytecznie, to tylko my go bezużytecznie spędzamy. Zen pyta również, kto jest sędzią, ekspertem, które chwile upłynęły bezużytecznie. Czasami sprawdzam godzinę i odnoszę wrażenie, że wskazówka minutowa ledwie się przesunęła, chociaż w tym czasie rozważałem wiele idei, pojęć lub nauk. Innym razem stwierdzam, że minęła cała godzina, chociaż — jak mi się zdaje — tylko jedna myśl zajmowała moją uwagę. Nie mogę rozstrzygnąć, czy to ja w ten sposób reaguję na upływ czasu, czy też same idee powodują taki skutek. Niekiedy zdarzają się momenty magiczne. Ich intensywność i klarowność chciałbym uchwycić lub zarejestrować. Wewnątrz mojego ciasnego kokonu pisanie jest wykluczone, ale staram się wyryć moje myśli głęboko w pamięci. Henry Thoreau był prawdopodobnie pierwszym pisarzem amerykańskim, który uległ wpływowi jakiejś formy buddyzmu. Urodził się w pierwszej połowie XIX wieku, żył zaledwie 45 lat, ale jego książka - Walden or Life in the Woods, która opisuje dwuletni okres samotności, spędzony w ostępach Massachusetts, przetrwała jako pozycja klasyczna. Przychodzi mi na myśl jego powiedzenie: „Celuj wysoko, bo nigdy nie osiągniesz tego, do czego dążysz". -58- Nie wiem, czy można to zdanie zaliczyć do myśli zen, ale w górach, wydaje się to całkowicie słuszne. Patrzę na zegarek. Jest pierwsza nad ranem. Wiatr nie ustał. Być może nawet przybrał na sile. Mamy chyba niewielką szansę na zwinięcie obozu i rozpoczęcie wspinaczki na Tacul. Mijają dalsze godziny, a ja nie przestaję się cieszyć tym bardzo szczególnym miejscem, w którym leżę, i tym wszystkim, czego doświadczam. Kiedy zdejmuję gogle, nie widzę żadnej gwiazdy. Wciąż jest ciemno. Często mam wrażenie, jakbym pływał w śnieżnym oceanie. To chyba tylko mój umysł tak odczuwa, bo plecy są prawie zawsze świadome kontaktu z twardym, bezwzględnym lodem. Mój mózg wydaje mi się tak chłonny, że jestem w stanie przyswoić sobie rozmaite reakcje z każdej jego części, bez utraty kontaktu z pozostałymi. Wiatr często zmienia kierunek i siłę. Czasami wydaje się niemal pieszczotliwy, żeby za chwilę wysmagać mnie bezlitośnie po odsłoniętej części twarzy. Jestem w lodowej jamie, ale nie widzę jej wnętrza, ani lodu. Jest tak, jakbym tkwił wewnątrz wielkiej, bezmiernej pustki, jako jedyny człowiek na świecie przebudzony i poszukujący przebudzenia - przynajmniej w moim świecie. Wolność zen rzeczywiście istnieje na tym świecie, ale niekoniecznie jest z tego świata. Spoglądam na zegarek. Czas wciąż zachowuje się dziwnie, niekiedy upływa zaledwie parę minut, kiedy indziej mija więcej niż godzina. Myślę, że szukam czasu Boga, ale nie wiem, czym on jest. Każdy musi sam o tym zdecydować. To sprawa wypełnienia wiary. Niekiedy bywa tak, że czas, przestrzeń i okoliczności zderzają się. Chwilami zapadam w drzemkę, chociaż nigdy nie jestem tego świadomy. Wreszcie dochodzi piąta rano i przekonuję się, że zaczyna świtać. Obserwuję, jak światło przybliża się, powoli jaśnieje i zaczyna dominować. Wiatr nie cichnie ani na moment. Spędziłem w jamie około szesnastu godzin. Wokół siebie odczułem potęgę żywiołu. Dostrzegałem mistyczne zmiany jego intensywności: wahnięcia temperatury, nastroje i emocje wichru, i wreszcie, współgranie koloru i wibracji. Czasami czułem się absolutnie nagi, lecz nie bezbronny, nigdy nie -59- zagrożony, ale stale świadomy górskiej potęgi. Istniało między nami powinowactwo. W końcu dochodzi dziewiąta rano. Pojawiają się niektórzy członkowie zespołu i krzyczą do mnie przez wiatr, że trzeba zwijać biwak. Wspinaczka na Tacul nie wchodzi teraz w grę. Byłaby bardzo ryzykowna w tej zamieci, która nie ustała w nocy. Poza tym należy uwzględnić zagrożenie lawinowe. Zatem rezygnujemy ze wspinaczki i, mimo wszystko powracamy na Aiguille du Midi. ROZDZIAŁ 13 5 lipca. Pow^óf w zamieci Zen uczy jak największej oszczędności w działaniu i wyrażaniu samego siebie. Próbuję żyć w zgodzie z tą zasadą, kiedy zakładam buty, sznuruję je mocno wokół kostek i walczę z przytłaczającym mnie wiatrem. Czasami muszę zdjąć rękawiczki, aby uporać się ze wszystkimi zapięciami, a wtedy moje ręce szybko marzną w lodowatej atmosferze. Kiedy nachylam się, aby zwinąć swój śpiwór, płachtę biwakową i upchnąć je do plecaka, wiatr niemal rzuca mnie na kolana. Gdy kończę przygotowania i mocuję raki, które są nieodzowne w tej szalejącej śnieżycy, czuję ból kości. Zakładam plecak i prawie zginam się wpół pod jego ciężarem i kolejnym uderzeniem wiatru. Podchodzę do innych zamglonych postaci, przygotowujących się również do powrotu. Kiedy wiążemy się znowu w dwa sześcioosobowe zespoły, wyglądamy jak grupa straceńców. Niewiele mamy sobie do powiedzenia, nikt nie ma siły ani ochoty na rozmowę. Zanim zdążymy się stąd oddalić, lodowe jamy, już na pół wypełnione śniegiem, znikną i zamienią się z powrotem w białą pustynię. Trudno sobie wyobrazić, że niedawno całe szesnaście godzin spędziłem leżąc w tak płytkim dołku. Uświadamiam sobie, jak łatwo ktoś nie przygotowany, znalazłszy się nagle w tak przygnębiających okolicznościach, mógłby stracić nadzieję na przeżycie. Wiatr uformował zdradliwe zaspy, toteż posuwamy się bardzo powoli. Widoczność sięga tylko paru metrów i nie jesteśmy w stanie dostrzec Aiguille du Midi. Wobec tak ograniczonej orientacji w terenie całkowicie zdajemy się na -61- wskazania kompasu. Stale zapadam się w coraz głębszym śniegu. Buty grzęzną, wyciąganie ich kosztuje mnie za każdym razem coraz więcej wysiłku. Odczuwam to tak, jakbym poruszał się w syropie lub kleju. Toczę nieustanną walkę, aby nie upaść i posuwać się do przodu. Zamieć jest bezlitosna, całkowicie odbiera ducha, ale nie odważam się przystanąć. Muszę nieustannie zmagać się ze sobą, by utrzymać wolę walki. Prawie przed tysiąc dwustu laty Bazo, filozof zen, stwierdził: W ostrych porywach wiatru odczuwasz to, co jest na dnie twojego umysłu. Nigdy dotąd nie pojmowałem głębi, która kryje się w tej myśli. Usiłuję odprężyć się i utrzymać stałe tempo marszu, ale to prawie niemożliwe. Tylko chwilami jestem w stanie opanować dręczący, groźny niepokój, który może pokonać mnie i mego ducha. Staram się zręcznie poruszać i mniej myśleć. Czasami mi się to udaje. Zwierzęta z rodziny kotów wiedzą, jak oszczędnie stąpać, więc próbuję naśladować chód tygrysa. Warstwa śniegu pokrywa mi twarz. Chwilami nie mogę nawet zobaczyć kolegi idącego przede mną, dostrzegam tylko koniec liny znikającej w nicości. Czasami lina swobodnie zwisa. Kiedy ktoś się zatrzymuje, potyka czy nawet upada, przez kilka chwil mam wrażenie, że wszyscy zniknęli -jakbym szedł zupełnie sam. Zmęczony umysł płata figle. Słyszę strzępki rozmowy, nawet piosenki, dobiegające z gwarnego miasta, ale to tylko wiatr świszczę w moich uszach. Zatrzymujemy się tylko po to, by sprawdzić wskazania kompasu. Wówczas zwykle musimy zmienić kierunek marszu i staje się oczywiste, że zboczyliśmy z zaplanowanej drogi. Nie mam pojęcia, jak długo będę musiał iść w takich warunkach i nie pytam o to. Wydaje się, że lepiej nie wiedzieć, ale przyjąć, że wejście będzie trwało tak długo, jak to potrzebne. Nic innego nie mogę robić. Nie mogę iść inną drogą i nie zamierzam przystawać i odpoczywać, ponieważ odpoczynek jest tak samo męczący jak marsz. Wolę iść i stawiać czoło zamieci. Nie pozwolę się jej zwyciężyć. Jej wycie wydaje mi się obłąkane, jak gdyby zamieć wiedziała o mojej -62 determinacji i martwiła się, że nie może mnie zatrzymać. W pewnej chwili, jak gdyby dla żartu lub zmylenia nas, wiatr nagle cichnie. Jednak w chwilę później wichura wraca z tą samą lub nawet większą gwałtownością i znowu próbuje złamać w nas ducha. Jestem tak zmęczony, że nie reaguję ani na ciszę, ani na burzę. Koncentruję się tylko na kolejnym kroku do przodu. Mówię sobie, że każdy krok, jako część mojej drogi, jest jednakowo ważny. Idziemy teraz stale pod górę, wolno, z wysiłkiem, ale bez przerw. Oznacza to, że wspinamy się lodowymi graniami w kierunku Aiguille i że, jeśli zdołamy wytrwać, osiągniemy szczyt. Czas nie ma żadnego znaczenia. Od zwinięcia obozu upłynęło wiele godzin, ale równie dobrze mogłyby to być minuty lub dni. Każdy z nas zna tajemnicę sukcesu - nie wolno się zatrzymywać. Buty grzęzną coraz głębiej w śnieżnych zaspach, tak że chwilami zapadam się po kolana. Plecy pulsują bólem, ale nie ma to większego znaczenia. Moje ciało - nogi, ramiona, głowa — nie może reagować na ból. Jedyne co się liczy, to postanowienie, aby iść dalej. Podchodząc zastanawiam się, czy góra może przemawiać, wydaje mi się bowiem, że słyszę jej głos. Czy mnie zaakceptowała, czy dodaje mi odwagi, czy też próbuje złapać mnie w pułapkę? Być może majaczę z powodu rozrzedzonego powietrza. A może to jest objawienie. Nie próbuję teraz analizować swoich myśli zbyt dokładnie, pozostawiam to na inną okazję. Zależy mi tylko na tym, aby iść naprzód i pod górę. Im więcej do siebie mówię, tym lepiej, bo odrywa to moją uwagę od lęku przed porażką. Wiele godzin później docieramy pod ostatnią, wąską, lodową grań, która prowadzi do stacji na Aiguille du Midi, do ciepła i odpoczynku. Aiguille znaczy po francusku igła, teraz już wiem, dlaczego góra została tak nazwana. Grań, która została wyostrzona przez burze i dzikie wiatry, wygląda jak żyletka. Jej zbocza opadają stromo po obu stronach — nie widać nawet występu, którego w razie potrzeby można byłoby się przytrzymać. Jedynym wyjściem jest iść dalej, innej drogi nie ma. Zmuszam się do marszu. Idę wolno, a wiatr próbuje mnie jeszcze spychać. Chwilami wydaje mi się, że -63- utknąłem w miejscu. W takich momentach muszę uruchomić wszystkie rezerwy woli, aby ruszyć dalej wzdłuż krawędzi grani, która nie daje żadnego oparcia. Czasami, gdy usiłuję stanąć prosto i zrobić kolejny krok naprzód, wiatr bawi się ze mną i chwieje na boki. Kiedy spoglądam w dół, na doliny po obu stronach grani, mam wrażenie, że zapraszają mnie do zejścia, lecz zwalczam te pokusy i robię następny krok. Jeśli ktoś z nas spadnie, prawdopodobnie pociągnie za sobą innych. W tej sytuacji odpowiadam nie tylko za siebie, ale również za resztę zespołu. Nagle zdaję sobie sprawę, że mam zupełnie jasny umysł, a to znaczy, że nie cierpię z powodu choroby wysokościowej. Najważniejszą dla mnie sprawą staje się koncentracja na wspinaczce i samym powrocie. Z białych mgieł wyłania się stacja kolejki. Muszę zachować spokój i determinację jeszcze tylko przez parę minut. Walczę, aby utrzymać koncentrację, ponieważ wiem, że ostatnie chwile często są najbardziej niebezpieczne. Filozof zen, Yoshida Kenko, przekazał tę prawdę w swoich literackich notatkach napisanych w XIV wieku, a znanych jako Tsure-Zure Gusa. Oto jedna z nich: Drwal ścinający czubki drzew był najwidoczniej bardzo zdenerwowany, gdy zbliżał się do czubka wysokiej jodły. Wtedy nikt nie wypowiedział słowa ostrzeżenia ani nie wyraził niepokoju. Kiedy jednak drwal schodził na dół i był już blisko ziemi, jego towarzysz ostrzegł go: „Uważaj teraz". Wyjaśnił mu to dopiero później: „Kiedy ktoś jest w niebezpieczeństwie, strach zaostrza jego czujność tak, że jest w stanie dać sobie radę z największym zagrożeniem. Lecz gdy pewny grunt jest już blisko, przychodzi odprężenie, które sprawia, że ta chwila staje się najbardziej ryzykowna". ROZDZIAŁ 14 Nadszedł czas ostatecznej próby, czas ostatniego ataku, który doprowadzi mnie na szczyt albo skończy się odwrotem w pół drogi. W ciągu następnych paru dni dowiem się, czy będę w stanie sprostać wyzwaniu i opanować stresy, czy też zostanę pokonany przez wiele nieprzyjaznych sił. Wysokość, którą osiągnę, będzie sprawdzianem moich możliwości. Rozrzedzone powietrze znacznie utrudni zachowanie właściwej postawy. Moim celem jest wysokość 4807 m n.p.m., osiągnięcie niższej nie da mi zadowolenia. Wiele już zniosłem, aby dojść do ostatecznego etapu. Poznałem swoje fizyczne możliwości - odkryłem, że nie jestem urodzonym alpinistą. Nie znałem techniki wspinaczkowej, brakowało mi jakiegokolwiek wysokogórskiego doświadczenia. Wszystkie niedomagania stały się nadto oczywiste już na niższych wysokościach, choć przecież udało mi się przejść konkretne sprawdziany. W moim przypadku nie było to jednak kwestią formy fizycznej ani wspinaczkowej zręczności. Gdybym polegał tylko na tym, z pewnością zawiódłbym się. Tylko wewnętrzny duch i siła woli mogą mi pomóc zwyciężyć. Będę poddawany próbom, z których -jeśli mój duch się podda — każda może mnie złamać. We wszystkich japońskich sztukach walki postawa duchowa zawodnika ma ogromne znaczenie. Najbardziej jest to chyba widoczne w zapasach sumo. Istnieją trzy przymioty konieczne w sumo: technika, siła i duch, czylishin. Najważniejszy jest shin — duch zawodnika. To on jest siłą napędową, która pozwala zmagać się z największymi przeciwno-ściami. Dzięki niemu niektórzy zapaśnicy, którym brakuje techniki i siły, pokonują przeciwników lepszych technicznie -65- i silniejszych, ale o słabszym shin. Zapaśnik sumo wykorzystuje metody zen, aby zaatakować i pokonać swojego przeciwnika. Kiedy dwóch zapaśników wchodzi na dohyo, mały okrągły ring, który jest miejscem walki, najpierw za bary biorą się ich umysły. Walka może więc zostać rozegrana zanim nastąpi pierwsze starcie. Zapaśnik sumo, za pomocą shin usiłuje pokonać przeciwnika siłą swego umysłu. Po tej wstępnej walce na umysły przychodzi kolej na technikę i siłę: pchnięcie, przepychanie, wypchnięcie poza ring lub sprowadzenie do parteru - i to samo od początku. W trakcie walki najważniejszym elementem sumo jest shin. Zapaśnikowi nigdy nie wolno się poddać, powinien mieć niewyczerpane rezerwy ducha. Jeśli zawodnik sumo osiąga sukcesy, staje się w końcu yokozuna, ale aby nim pozostać, potrzebuje stałego wysiłku, ducha shin i sukcesu. Kiedy wspinam się na skalne ściany, stosuję następującą technikę: wyskok, obciążenie chwytu, podciągnięcie się. Tak pokonuję ściany, które początkowo wydają mi się niedostępne. Mój shin jest szczególnym filarem zen, na którym się wspieram w walce o zdobycie szczytu. Czuję, że mam shin, aby zwyciężyć. To on zagradza drogę nieprzewidzianym wypadkom, to on pozwala uporać się z chorobą wysokościową. Idziemy szybko, wolę tempo wolniejsze, ale nie protestuję i zgadzam się na narzucone mi warunki wspinaczki. Jako dodatkową pomoc w walce z ewentualną chorobą wysokościową, zabieram większą ilość płynu niż reszta kolegów. Chwilami niosę aż cztery litry wody i zawsze, jeśli tylko pojawia się taka możliwość, uzupełniam swój zapas. Wspinaczka powoduje szybki ubytek wody w organizmie i może w krótkim czasie doprowadzić do odwodnienia. Dlatego częste picie jest rzeczą podstawową, w przeciwnym razie maleje odporność na wyniszczające działanie wysokości. Muszę więc nieść dodatkowy ciężar. To, co dźwigam oprócz wody i tak chyba przekracza moje możliwości, zatem waga dodatkowej wody nie ma większego znaczenia. Jedynie mój wielki plecak staje się jeszcze bardziej wypchany. Plecy bolą mnie zawsze, kiedy o nich myślę, dlatego postanawiam przestać nad nimi medytować. Nogi także spra- -66- wiają mi ogromny ból, gdy tylko o nich pomyślę, więc je również odsuwam z pola mojej świadomości. Jestem całkowicie skoncentrowany. Skupiam się na części Mont Blanc, na której w danym momencie się znajduję - oraz na następnej partii, którą muszę pokonać. W trakcie długich marszów po lodowcu, między skalnymi wspinaczkami, przypominam sobie swoją metodę treningu i liczę do stu. Licząc oddycham rytmicznie. Tak stosuję sztukę susoku. Nie należy ograniczać umysłu — to ważne. Niektórzy sądzą, że umysł to tylko myśl i percepcja. Ale umysł to także drzewa, rośliny i skały. Możesz stać się ich częścią, a one -częścią ciebie. Jeśli mam pokonać skały — muszę chcieć, aby one stały się częścią mnie. Zgodnie z zasadą japońskiej religii shinto wszystko, co istnieje, jest obdarzone duchem, a ja właśnie czuję budzącego się przede mną ducha góry. ;i ROZDZIAŁ 15 6 lipca. Wejście na Tefe Rousse Z Les Houches udajemy się kolejką linową do Bellevue (1781 m n.p.m.). Stamtąd podchodzimy trawiastymi tarasami na stację kolejki zębatej, która wiezie nas aż do Nid d'Aigle, na poziom 2372 m n.p.m., do podnóża góry. Wysiadamy na końcowej stacji kolejki, która zawraca w dół i rozpoczynamy długie podejście do Tete Rousse. Droga wiedzie w górę niezwykle stromą, skalną ścianą poprzedzielaną płatami lodu. Trzeba się nieustannie dostosowywać do zmieniających się, trudnych warunków wspinaczki. Podnoszę mały kamyk i zabieram go ze sobą. Jeśli uda mi się zdobyć Mont Blanc, zostawię kamyk na szczycie. Będzie symbolizował obrót Ziemi, równość wszystkich części góry i nietrwałość ich istnienia wobec ogromu czasu. Wszystkie cząstki składają się na całość. Mój grzbiet jest potwornie obciążony. Posuwam się w górę, głównie wciągając się na rękach - aż sapię z wysiłku. Czasami wydaje mi się, że w ogóle nie ma chwytu, ale wiem, że inni przede mną przeszli tędy, więc musi istnieć jakaś możliwość. Właściwy ruch przyjdzie ci do głowy tylko wtedy, gdy jesteś gotów zaryzykować. Czasami muszę wyskakiwać do chwytu, który jest poza moim zasięgiem. W tej radosnej chwili czuję się uwolniony od góry, prawie jakbym płynął, ale zawsze jestem rad z bezpiecznego lądowania. Skały stają się moimi przyjaciółmi, moją podporą, moim przewodnikiem i moim schronieniem. Nie wolno mi się zatrzymać. Przede mną idzie alpinista, który nadaje tempo, a za mną krok w krok posuwają się inni - tak mi się przynajmniej wydaje. Z pewnością są bar- dzo zmęczeni, tak samo jakja, ale nic o tym nie mówią, a ja ich o to nie pytam. Muszę wspinać się ukosem, najpierw w jedną stronę, potem w drugą - zygzakiem, pod liną kolejki. Pionowo wspinam się raczej rzadko, a tylko wyjątkowo muszę schodzić, aby znaleźć właściwy kierunek drogi. Skała jest nadzwyczaj twarda, ale nagle wykrusza się kamień i widzę, że trzymam coś, co już nie należy do góry. Brak oparcia grozi upadkiem, a mój plecak ostro pociąga mnie do tyłu. Muszę sięgnąć po ostatni zapas sił, by zmusić nogi do przeciwstawienia się sile ciążenia. Czepiam się kurczowo skalnej ściany, dopóki znowu nie jestem w stanie odzyskać równowagi. Mistrz zen, Tanouye Tenshin Roshi, uczy, że trzeba „pchać" skałę tam, dokąd ona pozwalana idea i technika stanowią podstawę wszelkiego rodzaju sztuki wojennej. Stopniowo uczę się, jak mam przestrzegać tych reguł, jak orientować się, które chwyty są pewne, a które nie. Ani na chwilę nie mogę dopuścić do uśpienia czujności. Podobną prawdę wyraża stare, rosyjskie przysłowie: „Dovieriaj no provieriaj" — „Ufaj, ale sprawdzaj". Ostatnim etapem krętej drogi prowadzącej w górę, do szczytu Tete Rousse, jest nadzwyczaj wyczerpująca wspinaczka przez sterczące skały i ostre lodowe granie. Czasami musimy wiązać się liną w dwa zespoły. Zdarzają się momenty, kiedy czuję, że jestem ściągany przez kolegów idących z tyłu. Teraz oni mozolnie wdrapują się na skały, które ja już zdołałem pokonać. Gdy jesteśmy w miejscach odsłoniętych, słoneczne promienie padają wprost na nas, zmuszając do zdjęcia wierzchniej warstwy ubrań. Gdy wchodzimy w cień urwiska, natychmiast zaczynamy trząść się z zimna. Kilkakrotnie przystajemy na odpoczynek i wtedy wypijam trochę wody, by ugasić pragnienie oraz zmniejszyć wagę plecaka, który coraz trudniej dźwigać. Zjadam też trochę czekolady. Mam nadzieję, że zyskam w ten sposób choć odrobinę energii. Jednak nasze postoje są zbyt krótkie, by móc wypocząć. Gdy tylko dochodzi do nas drugi zespół, ruszamy dalej. Jeśli będziemy odpoczywać zbyt długo, nasza wola może osłabnąć i nie będziemy w stanie kontynuować wspinaczki. -69 Jeden z członków naszego zespołu ma duże trudności z utrzymaniem tempa narzuconego przez lidera. Korzysta z każdej sposobności, aby poprosić o odpoczynek. Kiedy rozwiązujemy się na ostatnim odcinku drogi, zostaje w tyle i co jakiś czas musimy na niego czekać. Te dodatkowe przystanki są błogosławieństwem dla mnie, ale fatalnie wpływają na tamtego, bo gdy tylko nas dogania, lider chce ruszyć dalej, więc zostaje mu mało czasu na odpoczynek. Jego wysiłki stają się coraz bardziej rozpaczliwe, aż przykro na to patrzeć. Wiem, że nikt nie jest w stanie mu pomóc i że siłę woli może znaleźć tylko w sobie. Jakoś udaje mu się zebrać resztkę sił i w końcu, skrajnie wyczerpany, dociera wraz z nami do schroniska Refuge de Tete Rousse. Stwierdza, że nie jest w stanie kontynuować wejścia i nazajutrz zawróci na dół. Proponuję mu, aby nie decydował dzisiaj, lecz zaczekał do jutra, by stwierdzić jak się będzie czuł po nocnym odpoczynku. W schronisku przygotowuję nasze prycze do spania. Obydwaj jesteśmy zadowoleni, gdy w końcu wczołguje-my się pomiędzy już leżących i wyciągamy nasze zmęczone ciała. Jesteśmy tak ściśnięci, że gdy ktoś się przewraca na bok, razem z nim robi to cała reszta śpiących, dlatego w nocy nie ma ani chwili spokoju. Chyba tylko paru osobom udaje się zasnąć. Mnie, oczywiście, nie. Rano mój towarzysz nadal jest zrezygnowany. Nie odzyskał wiary w siebie i zdecyduje się na odwrót, tym bardziej, że nie chce nikogo z nas zatrzymywać. Nie próbuję odwodzić go od tej decyzji, ponieważ wiem, jak trudno będzie wyżej. Stan pierwszego zespołu zmniejsza się do pięciu osób, co stanowi o jego osłabieniu. Mam wrażenie, że razem z moim towarzyszem na pewien czas opuszcza mnie część mojej własnej siły i determinacji. Wyobrażałem sobie, że powinien być jednym z ostatnich, którzy zawrócą. Wydawał się być silniejszy i w lepszej formie niż ja. Coś w jego wnętrzu musiało w pewnym momencie odmówić współpracy. Wiem, że to coś czyha też we mnie i muszę z tym walczyć na każdym kroku tej drogi, tak samo jak z nieprzyjaznymi żywiołami pogody i góry. Chwilami, kiedy jestem rozciągnięty na skalnej ścianie, zastanawiam -70- się nad dalszym krokiem. Nie widząc żadnej możliwości ruchu, muszę najpierw uruchomić swoje myślenie - dopóki nie zobaczę jakiegoś chwytu czy pozycji, która otwiera szansę wyjścia z sytuacji. Myśl zen wyraża prowokującą prawdę: Linie ciała: pionowa i pozioma powinny przeciąć się pod kątem prostym, aby utworzyć idealny krzyż, a człowiek powinien być dokładnie w środku. Czasami znajduję się w tej pozycji i jest to wspaniałe uczucie. Znacznie częściej nie udaje mi się to, ale przynajmniej wiem, że jest to możliwe. U wielu z tych alpinistów, których spotykam po drodze, dostrzegam znamiona porażki — na ich twarzach, w ruchach i w wahaniu ujawnianym w trakcie ataku na szczególnie trudny odcinek. W zen jest bardzo ważne, aby uwierzyć bez zadawania dodatkowych pytań; a to czasami oznacza podjęcie skalku-kowanego ryzyka. Każde działanie musi być stanowcze, wykonywane bez agresji, lecz zdecydowanie, zawsze z pełną wiarą w powodzenie. Mogę przypuszczać, że ostatecznie nie dotrę do celu. Wiem, że z każdym przebytym metrem wzrosną przeciwności. Nigdy jednak nie wolno mi pomyśleć, że to co robię, jest niemożliwe, bo wówczas z pewnością przegram. Muszę koniecznie szukać inspiracji i zachęty, a także czerpać przyjemność z każdego osiągnięcia, niezależnie od tego, czy jest małe czy duże. Słowo „tak" dźwięczy mi w uszach, chociaż słowo „nie" nigdy nie zostaje całkowicie zagłuszone. „Tak, wejdę wyżej", „Tak, trochę więcej", „Tak, kawałek dalej", „Tak, spróbuję jeszcze raz, i jeszcze raz". Odrzucam możliwość poniesienia porażki. Wiem też, że nie mam obowiązku zdobycia szczytu. Każde przebyte parę metrów traktuję jak wejście na mniejszy szczyt. Każde małe wejście staje się dla mnie zwycięstwem godnym odnotowania. Każdy krok ma swoje własne znaczenie. Istnieje powiedzenie zen, które jest mi szczególnie bliskie: „Tysiące powtórzeń - i samoistnie pojawia się perfekcja". Jest to droga naprzód - sando, Droga Góry. -71- 1] Utrata członka zespołu pogłębia moją wiedzę o tym, jak bardzo kruchy jest człowiek. Każdy z nas może się zatrzymać i odwrócić od celu, który wydaje się ciągle tak samo odległy. Im dłużej się wspinam, tym więcej potrzebuję wysiłku i determinacji. Chyba istnieje jakiś szczególny związek między osiągniętą w górach wysokością a wielkością obciążenia umysłowego i fizycznego, które miłośnik wspinaczki musi znieść. Góra zawsze ma nad nim przewagę. ROZDZIAŁ 16 7 lipca. C\6ta przemawia Wczesnym rankiem opuszczamy Tete Rousse, która wznosi się na wysokość 3167 m n.p.m. i przekraczamy Grand Couloir. Zaczynamy monotonne podejście. Jest bardziej strome, znacznie bardziej skaliste i chyba niebezpieczniej-sze niż poprzednie. Wiem, że muszę próbować nie tyle walczyć z górą, ile ją odgadywać, współpracować z nią, stopić się i prawie nią żyć. Skały są wielkie i zwaliste, a zatem trudniejsze do przebycia. Czasami muszę odpoczywać i ramionami obejmować wystającą skałę, odchylając się od ściany, bez żadnego solidnego oparcia dla stóp. Polegam wtedy jedynie na sile ramion — czuję się nieomal zawieszony w przestrzeni. Gdy się wspinam, przelatują obok mnie małe kamyki i martwię się, czy nie uderzą tych, którzy wspinają się pode mną i czy sam nie zostanę trafiony. Ciągle mam świadomość tego, jak bardzo jesteśmy wszyscy zależni od przypadku, nawet, gdy jesteśmy ze sobą związani liną. Poza liną asekuracyjną istnieje jeszcze coś, jakby niewidoczna, subtelna lina, która łączy cały zespół wspólnym dla nas wszystkich pragnieniem szczęśliwego ukończenia wspinaczki. Być może z tego powodu czułem się tak przygnębiony podczas ostatnich paru godzin. Członek naszego zespołu, który musiał zrezygnować i zejść, był jednym z nas, był częścią nas. Jego strata była naszą stratą, jego porażka - naszą porażką. Góra dała mi lekcję: cokolwiek jeszcze się zdarzy, będzie to moment poznania, za który powinienem być jej wdzięczny. Nie wyjawiam tego odkrycia kolegom, lecz mam nadzieję, że czują tak samo; gdyby było inaczej, mówienie im o tym nie miałoby sensu. Cisza w nas samych i dookoła nas jest absolutna i wyraża wszystko, co trzeba. Nie potrzebujemy -73- teraz rozmowy. Słowa są tu całkiem nie na miejscu. Tutaj, w górze, liczą się jedynie odczucia. W końcu opuszczamy skały i wchodzimy na wysoko położone lodowce. Wiem, że dotarliśmy teraz jakby do szyi góry; usiłujemy dostać się do jej twarzy, dotknąć jej głowy. Musimy założyć raki, których nie będziemy już zdejmować -gdybyśmy nie uzbroili butów, góra mogłaby nas z łatwością strącić. Zęby raków wyglądają jak kły prehistorycznych zwierząt, ich wygląd dobrze harmonizuje z grozą nieprzyjaznych człowiekowi okolic. Czujemy się tak, jakbyśmy zostali cofnięci w czasie do ery przed nastaniem cywilizacji, kiedy istnieli tylko Mężczyzna, Kobieta i Natura. Nie stosujemy żadnej formy sztucznej komunikacji — nie widziałem tu nikogo z radiem ani nawet ze słuchawkami. Jest tak, jakby wszyscy zgodzili się na warunki góry: „Chodźcie do mnie, jeśli musicie; wejdźcie, jeśli macie odwagę, ale inny świat zostawcie daleko z tyłu". Mogę tu czuć wszystko lub postanowić nie odczuwać niczego. Mój umysł jest teraz całkowicie wyłączony, być może wskutek braku tlenu. Czuję ciągłość istnienia milionów dni, w których tworzyła się góra. Sam szczyt stale do mnie przemawia: „Szanuj mnie, a będziesz mógł żyć. Zlekceważ mnie, a znajdziesz się w niebezpieczeństwie. Twoje czekany, buty, kijki nie ranią mnie. Nie czuję bólu. Ale znieważ mnie, a otrząsnę się i złamię swoje własne słowo. Pod lodem, pod skałami, bije moje serce. Ale moja głowa nie jest tam, gdzie się spodziewasz. Góry nie można oceniać tak, jak się ocenia inne rzeczy. Możesz rozpocząć wspinaczkę w dowolnym punkcie, ale to nie jest dół. Możesz osiągnąć dowolny punkt, ale to nie jest szczyt. Cofnij się, pomyśl jeszcze raz i przekonaj się, że nic nie widzisz. Nie ma początku, nie ma końca. Pamiętaj, aby kroczyć ostrożnie. Ja cię nie zapraszam. Nie będę miała nic przeciwko twojej obecności, ale nie zostawaj zbyt długo, bo mogę się tobą znużyć. Ci, którzy zostają zbyt długo, być może nie będą mogli odejść, ale tutaj również nie pozwalę im pozostać". -74- Nagle się ochładza. Wkładam na siebie dodatkowe rzeczy, ale ziąb jest przeszywający. W jakiś sposób mi to pomaga. Chcę się zatrzymać, ale tylko w marszu mogę utrzymać ciepło lub przynajmniej trochę się rozgrzać. Kilka razy podczas hamowania, aby się nie ześlizgnąć, nabijam sobie guzy na łokciach. Wpadam w rodzaj transu, jakbym był na wpół żywy. Każdy krok oznacza wysiłek i ból. Noga, mięśnie ramion i plecy bolą i protestują. Ale ich protesty są tłumione, jakby pochodziły od kogoś innego, kto jest daleko, jak gdyby same plecy zdawały sobie sprawę z tego, że nie będą zauważone. Staram się narzucić sobie taki rytm, który pomógłby mi utrzymać przyjęte tempo. Jest to dla mnie bardzo trudne, ponieważ teren nieustannie się zmienia. Wiem jednak, że rytm jest sprawą zasadniczą więc nie ustaję. Dokonuję rzeczy, o które siebie nie podejrzewałem. Wyciągam nogi do pozycji zwykle dla mnie nieosiągalnych. Jedną ręką utrzymuję ciężar ciała i plecaka, podczas gdy drugą szukam następnego chwytu. Każdy mój wykonany ruch musi prowadzić do następnego. Usiłuję wspinać się, zachowując sekwencję ruchów połączonych ze sobą tak, aby utrzymać ich ciągłość. Jest to w dużej mierze zgodne ze sposobem, w jaki zen zaleca wykonywać każdą czynność. W zanshin siła shin płynie w ciele przez cały czas i jest przenoszona z jednego ruchu bądź czynności do następnego, a potem znowu do następnego. Energia shin musi przepływać, bez przerwy, aby tworzył się właściwy rytm shin. W prawdziwym zanshin wypadek nie pozbawi cię twojego shin. Przezwyciężysz słabość i natychmiast przejdziesz do wykonana następnego prawidłowego kroku. Jestem zdecydowany iść dalej, niezależnie od tego, co jeszcze będę musiał znieść. Chyba dopiero parę godzin później — zupełnie straciłem rachubę czasu - osiągamy Refuge du Gouter, ostatni przystanek przed atakiem na szczyt. Nawet przed sobą nie chcę przyznać się do odczuwania rozmaitych dolegliwości. Czas teraz popatrzeć w dół, na chmury, a potem spojrzeć w górę, w stronę szczytu. -75- ROZDZIAŁ 17 8 lipca. A)iespokojH<2 chwile w Schronisko Refuge du Gouter to ostatni przystanek, wysoko ponad poziomem chmur, które często zasłaniają cały horyzont, podkreślając wrażenie izolacji. Jest to rzeczywiście schronienie*, w najszerszym sensie tego słowa. Przybyć tu, to jakby dotrzeć do najdalej wysuniętej placówki w arktycznym pustkowiu przed ostatecznym szturmem na Biegun Północny. Jest to zwykła, drewniana chata, stwarzająca możliwość odpoczynku przed końcowym etapem wspinaczki. Doceniam znaczenie i świętość tego schroniska. Wiem, że sama chata przechowuje wspomnienia o sukcesach i porażkach wielu alpinistów, którzy byli tu w przede mną. Nie powinno się ich oceniać. Jest to sanktuarium, miejsce wytchnienia i medytacji lub innej sztuki — miejsce dla zen. Dom, w którym studiuje się zen, nazywa się dojo, więc to schronisko będzie moim dojo tak długo, jak będę tu przebywał. Jego oddalenie i brak wygód pomogą mi w praktykowaniu zazen, ponieważ chcę osiągnąć cel — wejść na szczyt — więc muszę skoncentrować wszystkie siły swego umysłu. Schronisko jest wypełnione po brzegi miłośnikami wspinaczki różnych narodowości, których łączy jedno - pragnienie wejścia na Mont Blanc. To pragnienie przenika wszystko. Nie prowadzi się tu wielu rozmów. Zen wystrzega się przywiązywania nadmiernego znaczenia do słów, bezpośrednie doświadczenie i działanie są najważniejsze. Tutaj każdy koncentruje się na swojej motywacji i zachowuje rezerwę. Jest mało sal do spania, w każdej znajdują sie długie, wspólne dwupoziomowe prycze. Zostały one jednak dawno * Refuge (franc.) - schronisko, schronienie. -76- zarezerwowane i tacy jak ja mają niewielkie szansę, aby wykupić miejsce na łóżku. Mogę spać na podłodze — (po zgaszeniu świateł), około dziewiątej wieczorem — i chętnie przystaję na tę propozycję. Alternatywą jest spanie na zewnątrz w wykopanej przez siebie jamie śnieżnej. Niektórzy wybierają to drugie rozwiązanie, obawiając się, że spanie w ścisku nie zapewni im dobrego wypoczynku przed jutrzejszym wymarszem o świcie. Ja jednak wiem, że noc spędzona w jamie śnieżnej na pewno nie przyczyni się do uśmierzenia bólu moich pleców, a chciałbym wykorzystać każdą szansę, aby tylko wejść na Mont Blanc. W schronisku nie ma się jak umyć, ale mogę kupić wodę do picia, aby uzupełnić do czterech litrów swoją rezerwę. Czuję, że będę jej potrzebował. Inni starają się odciążyć, ale ja wolę nieść nawet za dużo wody, byle uniknąć choroby wysokościowej. Kilku alpinistów czuje się źle i uświadamiam sobie, że stracili już szansę na zdobycie szczytu. Gdy widzę, jakie mają problemy, wypijam na wszelki wypadek prawie pół litra wody i dokupuję nową porcję. Toalety są wyjątkowo prymitywne, ale korzystam z nich (mam nadzieję, że nie będę musiał tego robić ponownie w nocy). Są to dwie przylegające do siebie drewniane budki, oddalone o jakieś sześdziesiąt metrów od schroniska. Wydaje się, że silny wiatr mógłby je bez trudu porwać i unieść w odległe doliny. W jednej z tych budek w ścianie tkwi gwóźdź, co czyni ją o klasę lepszą od sąsiedniej. Tutaj mogę powiesić moją kurtkę i kijki narciarskie, dzięki czemu raczej nie grozi im wpadnięcie w ziejący w podłodze otwór. Powrotna droga do schroniska jest zalodzona, przez to zdradliwa i wyjątkowo śliska. Tylko kijek narciarski, wbity mocno w lód, chroni mnie kilkakrotnie przed upadkiem. Prognozy pogody nadchodzą regularnie co parę godzin. Okazuje się, że warunki na szczycie Mont Blanc są bardzo złe i trudne do przewidzenia. Alpinista, który spróbowałby wejść na szczyt, naraziłby życie swoje i kolegów z zespołu, a być może również życie ratowników, którzy uczestniczyli by w ewentualnych poszukiwaniach zaginionych. Ryzykowanie wspinaczki dziś, albo jutro, byłoby zwyczajnym sza- -77- lenstwem. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że pogoda nie zmieni się w ciągu najbliższych dni. Ta wiadomość jest ogromnie przygnębiająca, ponieważ za trzy dni mam rezerwację na lot z Genewy. Postanawiam, że skoro po tylu wysiłkach dotarłem tak blisko celu, nie zrezygnuję teraz ze zdobycia góry i poczekam aż do chwili, gdy będę miał szansę wejść na szczyt. Niektórzy wyglądają na całkowicie załamanych. Domyślam się, że został im tylko jutrzejszy dzień na wspinaczkę. Podejrzewam, że część z nich będzie próbować niezależnie od stopnia niebezpieczeństwa. Pokusa zdobycia szczytu jest zbyt silna, a perspektywa odwrotu nie do zniesienia. Jednak niesprzyjające i zmienne warunki atmosferyczne są jedną z głównych przyczyn wypadków, które pochłaniają ogromne ilości ofiar w masywie Mont Blanc. Góra psuje szyki alpinistom - kiedy się decydują podjąć ryzyko, góra zwykle zwycięża. Sam czuję zew góry. Muszę przezwyciężyć własną niecierpliwość, spokojnie rozpatrzyć szansę na udany atak. Nie podejmę pochopnej decyzji i nie wyruszę zbyt wcześnie. Przeczekam niepogodę, nawet gdyby jeszcze długo trwała. Sprawdzamy kolejne nadchodzące prognozy i zgadzamy się podjąć decyzję o wymarszu tylko wtedy, gdy będzie szansa na dość stabilne warunki pogodowe. Siadam, przygotowując się do dłuższego oczekiwania. Mam przynajmniej przy sobie swój notatnik zen. Czytam go uważnie, dopisując jakieś uwagi. To mnie uspokaja. Przychodzi mi na myśl, że czekając mógłbym w okolicach schroniska poćwiczyć technikę wspinania na lodowiec i lodowe granie. Wiem, że powinienem to zrobić, ale nie mogę się zmobilizować do wyjścia na zewnątrz. Czuję, że jestem pogrążony w otchłani, w metafizycznej egzystencji o tymczasowym charakterze. Zupełnie jakbym czekał na jakieś doniosłe wydarzenie, na przykład trzęsienie ziemi — jestem przygotowany na taką ewentualność. Lecz nie wiedząc, kiedy ma się to ostatecznie stać, czuję się niepewnie. Trudno mi sobie wytłumaczyć i się uporać ze swoimi zmiennymi nastrojami i emocjami. Pozwałam czasowi płynąć swoim tempem i czekam na decyzję, która zapadnie samoistnie, wyniknie z biegu wydarzeń. Nie ja jestem panem swojego -78- przeznaczenia: jest nim góra. Bardziej niż kiedykolwiek czuję, jak nic nie znaczącą istotą jestem w tej chwili. Czuję majestatyczną moc góry, jej wszechpotężną siłę, która przewyższa wszystko i wszystkich. Mijają godziny. Próbuję zwalczyć własną niecierpliwość, która nakazuje mi zwyciężyć górę. Odkrywam, że czas płynie zarazem szybko i powoli, nie jest stały, lecz zależy od moich czynności i myśli, istnieje w myślach i w każdym działaniu. Czuję się jak zamrożony w przestrzeni, czekam na jakąś siłę, która od zewnątrz rozbije skorupę i uwolni mnie. Usiłuję się przedrzeć z powrotem do rzeczywistości i wyrzucam z siebie negatywne myśli, które próbowały mnie pogrążyć w pustce. Spoglądam na blade, pełne napięcia, nie myte i nie ogolone twarze wokół mnie i czuję, że ściągają mnie w głąb jakieś nieznanej otchłani. Muszę wydostać się ze schroniska, choć na chwilę. Wkładam na siebie kurtkę, wsuwam buty i wychodzę. Staję na lodowej krawędzi i spoglądam na dolinę. O wiele niżej widzę grupę alpinistów posuwających się mozolnie w górę. Ich kaski, jaskrawe anoraki i plecaki odcinają się wyraźnie od szarej i mrocznej tonacji skał, po których się wspinają. Wszyscy są ze sobą powiązani i przypominają węża pełznącego po zboczu góry. Poruszają się zdumiewająco wolno. Wyczuwam ogromny wysiłek wkładany w każdy krok i w nagłym olśnieniu dociera do mnie, jak wiele sił musiało kosztować mnie pokonanie tego odcinka. Nie słyszę żadnego dźwięku. Czuję się tak, jakbym oglądał niemy film puszczany w zwolnionym tempie. Kiedy alpiniści się zatrzymują, niewidoczny reżyser (może to ja) krzyczy „stop", a kiedy znowu rozpoczynają wspinaczkę, krzyczy „naprzód". Nie słyszą żadnych słów, ale rozumieją. Strącają jakieś kamienie, które momentalnie znikają w skalnym pyle. Staje się dla mnie jasne, jak ważne jest noszenie kasku i jakim szaleństwem z mojej strony jest nieużywanie go. Przechadzam się wokół schroniska, aby popatrzeć na Mont Blanc. Jego zbliżony do ostrosłupa kształt pozwala widzieć zaledwie paręset metrów w górę. Jest to jeden z używanych przez górę sposobów wabienia. Kiedy się wspinasz, z reguły -79- nie widzisz wierzchołka aż do momentu, gdy jesteś prawie na samym szczycie. Nigdy nie jesteś pewien, jak długo jeszcze trzeba iść, jak daleko jest meta. Niektórzy alpiniści i odkrywcy minęli się w ten sposób ze swoim celem, zaledwie o parę metrów. To tak, jakby ci zabrakło paru sekund do rekordowego czasu zawodów. Zawsze będziesz myślał, że mógłbyś to osiągnąć, gdybyś tylko wiedział, że byłeś tak blisko. Ale to jest właśnie nieodłączny element górskiego wyzwania: niepewność. Nie wiadomo, jak jest daleko do szczytu, może parę metrów, może parę kroków. Przekraczanie swoich własnych ograniczeń jest zasadą zen. Nie wolno akceptować ograniczeń. To nie jakiś bunt przeciwko porządkowi czy też społeczeństwu, ale raczej wewnętrzny konflikt z samym sobą. Trzeba zawsze starać się osiągnąć granice swoich możliwości, a nawet je przekroczyć. Wieczorem, tego bardzo długiego dnia, nadchodzi wreszcie wiadomość, na którą wszyscy czekali. Pogoda na szczycie się stabilizuje. Spokojnie możemy rozpocząć wspinaczkę następnego ranka. Alpiniści, którzy czekają w schronisku, reagują wesoło i są ożywieni. Początkowe podniecenie stopniowo mija. Nie możemy wyrazić swoich obaw, ale wszyscy wiemy, że czeka nas ostateczny sprawdzian. To dlatego tu dotarłem. Współczuję tym kilku uczestnikom wspinaczki, którzy już musieli się pogodzić z porażką — choroba wysokościowa, brak wytrwałości czy przygotowania — to jej prawdopodobne przyczyny. Będą teraz schodzić lub zaczekają w schronisku na wynik próby podjętej przez swoich kolegów. Ale nie jest to czas myślenia negatywnego. Staram się podtrzymać swoje wewnętrzne podniecenie i zachować wszystkie siły do jutrzejszego wyzwania. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, ile wysiłku kosztowało mnie dotarcie tutaj i jak bardzo jestem już zmęczony. Postanawiam zjeść trochę swoich zapasów, aby uzupełnić zasób energii. Jedzenie posiłku może być praktykowaniem zen i tak próbuję do tego podejść. Tozan powiedział: Kiedy jestem głodny - jem, kiedy jestem spragniony -piję, kiedy jestem zmęczony - śpię. Kiedy jesteś głodny, czerpiesz prawdziwą przyjemność -80- z najprostszych dań. Teraz rozkoszuję się każdym kęsem. Wiem, że energia uzyskana z pożywienia stanie się jutro składnikiem mojej życiowej drogi. Jest tak nieodzownym elementem jak mój wysiłek czy wielka determinacja. Picie herbaty też może stać się częścią zen, formą sztuki samej w sobie. Jest symbolem czekania na przyjście właściwej chwili, chwili na decyzję lub podjęcie wyzwania. Postanawiam natychmiast pójść spać lub przynajmniej pozwolić, aby odpoczęło moje ciało i umysł. Ciało i umysł pracowały ostatnio bardzo intensywnie, dlatego też potrzebują uspokojenia. Inni alpiniści wpadają na ten sam pomysł. Wkrótce większość z nich leży wyciągnięta tuż obok siebie, oddychając miarowo i głęboko. Koncentruję się, wkładając w to maksimum wysiłku, aby uzyskać taki stan umysłu, który pozwoli mi jutro osiągnąć sukces. Zapadam w głęboki sen. Budzę się nagle. Jest ciemno jak w studni. Nic nie widzę. Kiedy znowu zasypiam, słyszę wołanie góry. Czy to obłąkanie? Wiem, że w takich chwilach jak ta, wszystko może się zdarzyć. Pomysłowość, odwaga, wytrwałość, ofiarność są cechami charakteru, które ujawniają się w momentach największej determinacji. Jestem zdecydowany i chcę stawić czoła jutrzejszemu dniu, bez względu na warunki. Przypominam sobie słowa mistrza zen, Yuanwu: Drogę osiąga się przez oświecenie. Pierwszym krokiem jest utrwalenie w sobie postanowienia. Wiem, że muszę szukać równowagi między spokojem umysłu i jego determinacją, by nie dać się odwieść od Drogi. Yuanwu stwierdził: Gdy tylko próbujesz gonić i ścigać zen, już się z nim minąłeś. Muszę się starać, aby jutro nie zbłądzić. Czuję, że zasypiam. ROZDZIAŁ 18 9 lipca. Wejście na szczyi Pierwszy raz podczas wspinaczki nie obudziłem się zbyt wcześnie, a wręcz zaspałem. Zbudził mnie dopiero hałas wywołany przez uczestników wyprawy, którzy bardzo głośno schodzili z górnych prycz. Rozgorączkowany, na wpół oszołomiony, usiłowałem otrząsnąć się z resztek snu. W pośpiechu naciągnąłem na siebie wszystkie rzeczy, które zdjąłem poprzedniego wieczora, i zeskoczyłem z pryczy. Właśnie minęła druga w nocy. Wydawało mi się, że w słabo oświetlonym schronisku było teraz więcej osób niż wczoraj wieczorem. Być może dlatego, że wszyscy byli w środku, a wczoraj niektórzy czekali na zewnątrz. Wszyscy krzątali się, zajęci ubieraniem, sprawdzaniem ekwipunku, dopako-wywaniem plecaków i wyrzucaniem z nich wszystkiego, co wydawało się zbędne. Panował ogólny rozgardiasz, każdy gorączkowo usiłował osiągnąć stan pełnej gotowości. Przypomniałem sobie czyjąś radę, że lepiej byłoby biwakować na zewnątrz, aby potem przygotować się we względnym spokoju, zamiast popychać się i miotać w tłoku. Było za późno, aby to zmienić. Za wszelką cenę pragnąłem zachować spokój. W schronisku można zamówić małe śniadanie, wypijam herbatę i zjadam parę kromek chleba. Nie mam ochoty jeść, ale uważam to za konieczność. Traktuję jedzenie jako część moich końcowych przygotowań zen. Herbatę serwują w miseczce; ujmuję ją w obie dłonie i podnoszę do ust. Herbata z wolna przepływa przez moje gardło. Nie wsypałem cukru, lecz jest słodka. Ostrożnie odstawiam miseczkę na chropo- -82- waty, mocno zniszczony stół i pochylam głowę, aby medytować przez kilka minut. Hałas w sali zanika i słyszę tylko dziwny, świszczący dźwięk, jakby ktoś wołał do mnie, ale nie mogę odróżnić kto to jest. Nadszedł czas, aby wyjść i sprawdzić, kto mnie woła. O trzeciej nad ranem jestem już poza schroniskiem, związany liną z czterema innymi osobami i gotów do ostatniego etapu wspinaczki. Jest ciemno i cicho, śnieg i lód wydają się szare i posępne. Zapalam czołówkę, ale świeci słabo i zasięg ma bardzo ograniczony. Niektórzy już wyruszyli i widzę światełka poruszające się zygzakiem po zboczu góry. Nie widzę samych ludzi. Ziąb jest tak przenikliwy, że dygoczę pomimo wielu warstw ubrań. Czuję się oderwany od rzeczywistości, którą dotąd znałem. Mam wrażenie, jakbym cały swój dobytek: żywność, wodę, plecak, miał na grzbiecie. Muszę myśleć tylko o górze. Nie mogę uzależniać się od drugiego uczestnika wspinaczki. Mogę iść tylko sam, być zależny jedynie od góry. Ruszamy powoli, starając się iść rytmicznie i używać kijków narciarskich do utrzymania równowagi. Nogi wydają mi się cięższe niż kiedykolwiek przedtem, jakby stawiały opór i usiłowały ściągnąć mnie w dół. Mam wrażenie, że powietrze bardzo szybko się rozrzedza. Mam pełną świadomość rosnącego, niemal z każdym krokiem, ciężaru plecaka. Jesteśmy jak duchy stąpające po ciele góry. Wyczuwam wokół siebie duchy tych, którzy szli tędy przede mną. Jest to naprawdę inny świat. Czuję, że bardziej niż kiedykolwiek przedtem pozostawiam daleko za sobą wszystko, co należy do świata materialnego. Wkraczam na nieznane terytoria. Pierwsza godzina wspinaczki jest bardzo wyczerpująca. W zen termin sesshin oznacza koncentrację sił duchowych. Jedynie dzięki nieustannemu wysiłkowi, wyczerpującemu jak maraton, jestem w stanie iść dalej. Podejmuję walkę. Przypominam sobie zasadę zen: „Walcz do ostatka, nigdy się nie poddawaj". Muszę skoncentrować siły, walczyć z każdym -83- objawem słabnięcia woli. Zasada zen triumfuje. Mój shin przepływa przeze mnie. Przypominam sobie, jak hartowałem ciało w czasie moich nocnych treningów. Było to dawno temu, w miejscu prawie zapomnianym. Stosuję mantrę liczbową, liczę swoje kroki do stu, potem liczę znowu i jeszcze raz. Stopniowo relaksuję się i odprężam umysłowo. Wysiłek przychodzi łatwiej i łapię rytm. Łatwiej stawiam nogi i czuję, że z mniejszym trudem przychodzi im nieść ciężar mój i plecaka. Słowa mistrza zen, Foyana, ułatwiają mi drogę: Praktykowanie zen wymaga oderwania się od myśli — to najlepszy sposób na oszczędzanie energii. Przed nami widać słaby blask światła. Nadchodzi świt i odsłania dzikie piękno kryjące się w mroku nocy. Czuję, że góra odzywa się do mnie. Może wreszcie się zdecydowała się mnie powitać, zachęcić do wejścia. Może chce, abym poznał jej tajemnice. W zen trzeba instynktownie rozpoznawać właściwy moment działania, więc staram się dopasować do góry swoje uczucia i instynkt. Czuję teraz szczególną radość, której nie chcę analizować, wolę ją z wdzięcznością zaakceptować. Idziemy już ponad dwie godziny. W świetle dnia spostrzegam, że się wspinam w „załamującej się" linii alpinistów. Widzę parę zespołów nad sobą, ale gdy wychodzą na załamanie grani, szybko znikają mi z pola widzenia. Poniżej znajduje się więcej zespołów. Mijamy uczestników wspinaczki, którzy potrzebują odpoczynku i postanowili zwolnić. Chciałbym się też zatrzymać, ale jednocześnie pragnę iść dalej. Za każdym razem, kiedy tłumię w sobie odruch, aby poprosić o odpoczynek, odczuwam satysfakcję. Konnichi wa to japońskie pozdrowienie, ale nie mam w sobie dość „pary", aby je wymówić, więc gdy spotykam innych alpinistów, schodzących lub odpoczywających, wypowiadam te słowa w myśli. Również w myślach dodaję: „Powodzenia!", ,JBonne chance!" - mam nadzieję, że w ten sposób dodaję odwagi wszystkim, którzy są tu ze mną. Nie mogę wiedzieć, jaki język jest dla nich zrozumiały. Spod wełnianych kominiarek, jaskrawych kasków, nieprzenikliwych gogli i czapek ściśle przylegaj ą- -84- cych do głowy nie sposób dostrzec twarzy i odgadnąć narodowość alpinisty. W górach jest tylko jeden język i wszyscy próbujemy nim mówić tak, jak tylko umiemy najlepiej. Wspinający się poniżej działają na mnie stymulująco, ponieważ wiem, że mają do przebycia ten odcinek, który ja już pokonałem. Stale jest to ciężka praca, ale czuję, że mi się uda. Nie ma innej drogi. Jest tyle chwil, tyle miejsc, w których mógłbym się poddać, gdy moja wola zwycięstwa chociaż trochę osłabnie. Tak! Nie wolno mi się poddać. Tak! Nie poddam się. Sprawia mi radość rozważanie pozornej sprzeczności kryjącej się w tych słowach. Przez chwilę bawię się tą myślą i stwierdzam, że posunąłem się o dalsze sto metrów. Na czole czuję zimne ukłucia, coś jakby tysiące maleńkich, elektrycznych nieustannie mnie bombardujących wyładowań. Jestem w pełni wystawiony na działanie górskich żywiołów. Znajduję się w ich królestwie. Często rozglądam się dokoła. Słońce wygląda jak blada tarcza z ciekłego złota, którą w dowolnym momencie niewidoczna ręka może przechylić i spowodować stopienie lodu pod nogami. Piękno jest tak doskonałe, tak inspirujące, że mam wrażenie, jakby mój duch mnie unosił. Rozpaczliwie pragnę wejść na szczyt. Tam będę mógł do woli rozkoszować się mgłą, którą oferuje góra. Czuję się tak, jakbym rzeczywiście stał się częścią góry, gorliwym partnerem korzystającym z jej energii, poddanym jej temperamentowi, zawsze świadomym jej majestatu. Z każdym krokiem rośnie moja świadomość wspólnoty z górą i chociaż trudności wzmagają się, a razem z nimi mój wysiłek, jestem zupełnie zadowolony, że dotarłem aż tutaj. Czuję się dobrze przygotowany, aby walczyć do końca. Wspinamy się wolniej, lecz w równym tempie. Każdy z nas jest (wyspą), a jednocześnie częścią zespołu. Na zboczach leży zdumiewająco głęboki śnieg. Często zapadam się i coraz więcej wysiłku muszę wkładać w wyciąganie stóp. Swoje kijki narciarskie przywiązuję do plecaka, używam jedynie czekana, aby utrzymać równowagę, lub kiedy grozi mi pośliźnięcie wyrąbać w lodzie chwyt. Lodowe granie są tak wąskie i strome, że nieustannie muszę uważać, aby nie -85- spaść. Czasami lód pęka, a wtedy zaczynam się obsuwać i muszę walczyć każdym bolącym ścięgnem, aby się utrzymać i nie stoczyć w dół. Nie widzę teraz żadnych uczestników wyprawy. Nie czuję obecności kolegów z zespołu ani łączącej nas liny. Nie ma dla mnie nic oprócz góry i bliskości między mną a nią. W zen ważne jest, aby mierzyć powyżej swojego celu. Kiedy wchodzi się na szczyt, nie należy przerywać marszu. Nigdy nie celuj w szczyt, mierz wyżej! Jedynym sposobem, aby wycelować powyżej szczytu, jest pofrunąć. Gdybym tylko mógł! Takie myśli towarzyszą mi przez całą drogę. Czasami moje myśli wzbijają się wysoko. Wyobrażam sobie, jak to będzie, kiedy wreszcie zdobędę Mont Blanc. Kiedy indziej czuję ogromną moc, która mnie wstrzymuje, próbuje strącić, a wtedy walczę ze wszystkich sił, by się nie poddać. Ale naprawdę nie ma to znaczenia. Nie pozwolę się pokonać. Wiem, że dopnę swego, nie wiem tylko kiedy i jak. Wolałbym mieć więcej czasu, aby o tym pomyśleć. Ale nie teraz, później. Wtedy będzie dużo czasu na refleksje. Hej! Widzę szczyt. Mam jeszcze do przejścia pięćdziesiąt metrów. Moje stopy same mnie niosą i prawie wzbijam się w powietrze! ROZDZIAŁ 19 Doświadczenie szczyłu Zdobyłem najwyższą lodową grań masywu Mont Blanc, jestem na samym szczycie góry. Czekam. Ale nie muszę czekać długo. Odzywa się do mnie góra, a może to ten mądry staruszek? „Witaj! To trwało tak długo. Czy warto było? Naprawdę warto?" Myślę intensywnie i szybko. Słowa potwierdzenia wydają się unosić nad górą. „Po stokroć tak! Po tysiąckroć tak! Tak! Na zawsze!" Moje słowa - słowa skierowane do góry - ulatują w powietrze i odbijają się echem, docierając aż do odległych dolin. Najpierw powoli, potem szybciej, opadają i wznoszą się, śmieją się i płaczą, łączą się w mieszaninę cudownych myśli, wrażeń i emocji. Przechodzą wreszcie w ciszę, która staje się dominującym odczuciem. Ta cisza jest przejściowa i błędem byłoby nazywanie jej spokojem. To jedynie wrażenie spokoju, bo prawdziwego spokoju nie można tu osiągnąć. Pod powierzchnią góry drzemie dzikie zwierzę. Gładkie, miękkie, piękne, ale ciągle pełne potwornej siły, która może się wyzwolić, jeśli taka będzie wola góry. Bo góry nigdy nie można opanować w sposób absolutny - to stanowi o jej potędze i sile. To chwila, za którą tęskniłem. Mogę teraz zadać wszystkie nagromadzone we mnie pytania. Czy góra da mi odpowiedź choćby na jedno z nich? Czy odpowiedź będzie również pytaniem? Nagle uświadamiam sobie, że nie mam żadnych pytań. Czyżbym znowu słyszał dźwięk jednej klaszczącej dłoni? Jeszcze raz podziwiam wspaniały koan, który zawsze wydawał mi się zawiły i złożony, a teraz jest pełen prostoty. -87- Mądrość w zen określa się terminemprajna. Jeśli teraz nie muszę już zadawać pytania, wiem, że moja wspinaczka przyniosła mi prajna. Czy może jest to pytanie samo w sobie? Wyjmuję z kieszeni mały kamyk, który przyniosłem ze sobą z dolnej partii góry. Umieszczam go na szczycie, choć wiem, że wkrótce zostanie ukryty pod lodem lub może sam znajdzie drogę powrotną do miejsca, z którego go przyniosłem. Jednak ten kamyk nigdy nie zniknie z góry: zniknie z mojego pola widzenia i innych alpinistów, ale w którymś momencie pojawi się znowu. Nie można przecież posiadać kawałka góry. Jeśli zabierze się kamień lub kawałek skały, przestaje być jej częścią. Tylko na swoim miejscu należy on do góry. Nikt nie powinien posiadać góry — żadna kieszeń nie jest dostatecznie duża. Góra zawsze przetrwa. Prawdziwy zen jest doświadczaniem teraźniejszości. Odniosłem rzeczywistą korzyść: poprzez wspinaczkę doznałem oświecenia. Jest to prawdziwe satori zen. Nawet jeśli jest to odczucie tymczasowe, czuję się podniesiony na duchu, serce rośnie mi w piersiach, mój shin unosi mnie w górę. Doświadczam w pełni czystej, duchowej radości. Jest to uczucie ekstazy, które szybko ogarnia całe ciało. Czuję się jak unoszony ku niebu i prawie zaczynam lewitować nad samym szczytem. Teraz nie czuję już nic, żadnej części ciała, ani szorstkich ubrań, ani ciężkiego ekwipunku, który pomógł mi dotrzeć w to szczególne miejsce. Wszystko mieści się w moim umyśle, który jest wolny od wszelkich ograniczeń. To dlatego niektórzy wspinają się, dlatego tak niechętnie się poddają, dlatego są gotowi znosić po drodze tyle trudów. Chciałbym to wszystko wykrzyczeć, ale mój głos uwiązł mi w gardle. Ta chwila staje się ważniejsza niż wszystko i muszę pozwolić, aby wyraziła siebie tak, jak chce. Czuję, że moje stopy z powrotem dotykają ziemi. Powracam do rzeczywistości i zaczynam chciwie pić. Daleko pode mną widzę rozproszoną linię małych, białych chmur otaczających jakąś część góry i obserwuję ich taniec. Chmury przesuwają się, tworząc długie, zakrzywione linie, póki znowu nie rozpadną się i nie zaczną przypominać miękkich, białych, figlarnych piłeczek. Pierwotna biel -88- lodu rozciąga się we wszystkich kierunkach. Biały jest kolor japońskiego shintó, koloru czystości, który symbolizuje to, co jest prawdziwe, świeże i nowe. Jestem tu po raz pierwszy. Mam wrażenie, że wszystko wokół mnie jest po raz pierwszy. Wszystko jest tak żywe - wibruje i błyszczy. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele różnych kolorów można zobaczyć w śniegu: błękity we wszystkich odcieniach, złoto i srebro, które rywalizują ze sobą, fiolety, róże, a nawet zielenie i żółcie. Nie odda tego żaden aparat fotograficzny. Tylko wielki artysta, być może ktoś tak wybitny jak Claude Monet, mógłby uchwycić grę światła i ruchu, która jest milczącą muzyką wewnętrznego umysłu. W 1895 roku Monet namalował w Norwegii serię płócien, z których każde przedstawia ten sam widok — Mount Kolsaas. Każdy z obrazów wyraża inne i skończone piękno, oddane w sposób intensywny, właściwy wszystkim obrazom Moneta. Obrazy odsłaniają specyfikę góry w jedynej, niepowtarzalnej chwili. Jakie marzenia zrealizowałby Monet, gdyby mógł namalować Mont Blanc w niektórych jego przeistoczeniach? Oto jestem, prawie sto lat później, oczarowany magicznymi wartościami, jakie góra odkrywa przed tymi, którzy mają odwagę się z nią zmierzyć. Ze szczytu Mont Blanc można podziwiać wiele widoków. Wędruję do końca wąskiej, najwyższej grani szczytu, a potem z powrotem na początek - czy może jest to koniec? Potem kilka razy zmieniam punkt obserwacyjny. Przez cały czas staram się zrozumieć, co ja tu robię i dlaczego to wszystko się wydarzyło. Nagle czuję przenikliwą ostrość wiatru i zdaję sobie sprawę, że podczas tych cudownych chwil oświecenia jestem wydany na pastwę lodowatych podmuchów wichru. Wiatr nie pozwala mi zostać tutaj dłużej. Mogę wspiąć się na szczyt, mogę cieszyć się z odniesionego zwycięstwa, być nawet częścią góry — ale mój czas w tym miejscu jest ograniczony. Muszę zrozumieć i pogodzić się z faktem, że mój pobyt na szczycie będzie trwał krótko. Życie może być jak sen. Czas mija bardzo szybko, chyba -89- że uda ci się opóźnić jego bieg, czyniąc każdą chwilę bardzo szczególną, intensywną i pełną wielu znaczeń. Walczę o to, aby przedłużyć chwile. Udaje mi się to tylko przez moment, potem góra oddaje cios. Widać zdecydowała, że jesteśmy tu zbyt długo. Czas znów zaczyna płynąć. Musimy schodzić. Patrzę na zegarek. Jest ósma trzydzieści rano. Dzień dziewiąty lipca. Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty. Widzę te cyfry napisane na śniegu, potem powoli zacierają się i znikają. Zdejmuję rękawiczki i gołym palcem piszę na śniegu słowo sando, moje słowo, moją Drogę Góry. Słowo to zastyga w czasie i przestrzeni. Tylko ja rozumiem co znaczą te wgłębienia. Ta chwila przyprawia mnie o zawrót głowy. Jestem bliski łez, ale nie pozwalam sobie na płacz. Nie w tym miejscu. Góra zmusza mnie do zejścia teraz, zanim zgłosi swoje prawa do mnie. Jeśli upomni się o mnie, nie będę mógł wrócić. Muszę się zdecydować natychmiast. Wybór należy do mnie. Następuje smutna chwila, moment, który trwa i trwa. Z ociąganiem szepczę słowa pożegnania. Słyszę pierwszą odpowiedź góry, potem drugą - ledwie słyszalną, potem kolejną. Jest ich teraz zbyt wiele, abym mógł je zrozumieć. Jednak chcę zabrać je ze sobą i może później zrozumiem. Przypominam sobie, co mówi (Yijing): Po tym, jak smok wzniósł się na szczyt, czeka go jedynie żałość schodzenia. ROZDZIAŁ 20 2 eiscie p^zez U owce Ustalamy, że będziemy schodzić przez lodowce, aby uniknąć skalnych ścian i spadających kamieni. Początkowo wydaje się, że to łatwiejsza droga. Mówimy, że nasze zwycięstwo poprowadzi nas prosto na dół. Jeśli zgodzimy się spróbować, możemy skrócić nasze zejście do Chamonix aż do jednego dnia. Dałoby nam szansę nadrobienia straconego czasu. Wszyscy zgadzamy się podjąć kolejne wyzwanie. Jesteśmy tak uradowani perspektywą szybkiego zejścia, że nie zważamy na nasze zmęczenie. Czuję, że wchodzimy w niebezpieczne okolice. Chciałbym wszystkich ostrzec, ale wiem, że nie tędy droga. Jeśli chcę zastosować coś z tego, czego się sam nauczyłem, to powinienem pozostawić innym wolność wyboru i decyzji. Wolność jest istotą zen. Wyzwolenie osiąga się w zen przez wiedzę i postrzeganie, które dociera do samego sedna doświadczenia. Mistrz zen, Yuanwu, ostrzega: Jeśli ktoś się wywyższa, jakże może przypisywać sobie poznanie zen? Początkowo tempo marszu jest szybkie i równe. Nie mamy teraz powodu obawiać się wysokości. Schodząc w dół, odzyskujemy siły i wiarę w siebie. Lód jest twardy. Idziemy krokiem mocnym i zdecydowanym, a lód, jakby potwierdzając nasze zwycięstwo, chyba to respektuje. Czego więc się mamy obawiać? Przede mną rozpościera się płat śniegu: czysty, gładki, zapraszający, prawie się do mnie uśmiecha. To śnieżne zaproszenie wyprowadza mnie w pole. Stawiam krok do przo- -91- du. Z początku jest dobrze, ale potem wierzchnia warstwa załamuje się, a pod spodem zieje pustka. Zanim jestem w stanie rzucić się w bok i wbić czekan w coś solidniejszego, znika moja stopa, potem noga, za nią udo. Skręciłem nogę, a kolano boli niemiłosiernie. Z największym wysiłkiem wydostaję się w bezpieczne miejsce, po czym oceniam straty. Upadek pogarsza stan naderwanych więzadeł, które nie zostały jeszcze wyleczone. Czuję się potwornie zmęczony. Góra udzieliła mi upomnienia. Wiem teraz, że droga w dół będzie równie wielkim sprawdzianem mojej siły woli jak samo wejście, może nawet większym. Osiągnąłem szczyt i teraz brak mi już pierwotnej motywacji. Uświadamiam też sobie, jak bardzo jestem wyczerpany. Mięśnie nie chcą dłużej słuchać poleceń wydawanych przez mózg. Zawsze wiedziałem, że alpiniści giną na Mont Blanc. Nagle zdaję sobie sprawę, iż większość z nich umiera podczas zejścia, kiedy łatwiej o fatalny błąd. Kiedy szwankuje zdolność prawidłowej oceny sytuacji, a reakcje są zwolnione, łatwiej o wypadek. Przed tym ostrzega zen i mnie o tym wcześniej uprzedzono, ale nie wziąłem sobie tego w pełni do serca. Zapytany, jakie jest współczesne znaczenie zen, mistrz zenXuedou odpowiedział: Góry są wysokie, oceany szerokie. Mógłby tu razem ze mną zastanawiać się, czy starczy mi determinacji, aby kontynuować zejście. Nie poddam się. Walczę o odzyskanie mojego shin i stopniowo mi się to udaje. Czas nie ma znaczenia. Muszę pokonać siebie samego. Powoli robię krok do przodu i znowu czuję, jak moja stopa zaczyna się zapadać, a gdy ją szybko wyciągam, ulega skręceniu. Ból w kolanie wzmaga się. Pragnę wykorzystać ból, aby czerpać z niego siłę. Cierpienie drażni mój umysł, nie pozwala się odprężyć. Muszę być nieustannie czujny. Nie mogę zbytnio obciążać osłabionej nogi, zaczynam więc schodzić bokiem. Nie jest to elegancki sposób schodzenia, ale elegancja nigdy nie była moim celem. Podczas praktykowania medytacji mnisi zen są czasami nadzorowani przez mnicha zwanego jiki jitsu, który trzyma kij zwany keisaku. Tak jak jiki jitsu uderza kogoś, aby usunąć -92- skurcz, pomóc w koncentracji lub przenieść ból w inne miejsce ciała, tak ja używam kijka narciarskiego jako keisaku, żeby odsunąć myśl o bólu w kolanie. To pomaga, chociaż nie jest całkiem skuteczne. Zdumiewa mnie, że mimo takich trudności ze schodzeniem (większych niż podczas wchodzenia), ciągle potrafię czerpać radość z patrzenia na surrealistyczne otoczenie. Śnieg i lód tworzą jakby wyrzeźbione z wielkim artyzmem, dziwne kształty, niesamowite figury - ich piękno jest zdumiewające. Biel śniegu oślepia, a słońce praży tak mocno, że muszę zdjąć wierzchnie ubranie i przytroczyć je do plecaka. Wydaje mi się, że mój grzbiet nie odczuwa ciężaru, który niesie. Naprawdę czuję tylko nogi (od kolan w dół, do stóp) i głowę (od poziomu oczu do mózgu). Tak, jak gdyby już nic innego nie istniało. Mam teraz czas na refleksję. Chwilami wydaje mi się, że ktoś inny odwala za mnie całą czarną robotę, a ja ograniczam się tylko do jej aprobaty. W jakiś dziwny sposób jestem z siebie zadowolony. Być może, ciągle cierpię na skutek dużej wysokości, być może, schodzimy zbyt szybko, ale nie ma to dla mnie znaczenia. Żyję i mam pracę do wykonania. Muszę iść ścieżką, którą sam wyznaczam. Staram się nadać moim ruchom rytm - czasem liczę, zawsze obserwuję drogę, niekiedy głośno pokrzykuję. Jesteśmy stale związani ze sobą. Jestem w pierwszej piątce, a za nami, w odległości dwudziestu minut, idzie drugi sześcioosobowy zespół. Głównym niebezpieczeństwem są ukryte pod śniegiem szczeliny. Raz po raz ktoś z nas zapada się, szarpiąc sąsiadów i zatrzymując cały zespół, co bardzo zakłóca rytm marszu. Sam napotykam wiele szczelin, które czyhają na mnie i szeroko otwierają głodne, lodowe paszcze. Niektóre z nich mają nawet po sześćdziesiąt metrów głębokości, chociaż ich szerokość nie przekracza zwykle metra. Jedyne, co można robić, to przeskakiwać je. Ich szerokość nie jest może zbyt duża, ale jeśli ma się ciężki plecak na grzbiecie, zmęczone nogi i świadomość, że pod wierzchnią warstwą lodu szczelina może rozszerzać się w każdym kierunku, każdy skok musi być aktem wiary. Mam teraz trudności ze zginaniem obu kolan, więc skaczę wysoko, a potem, gdy -93- już jestem po drugiej stronie, pochylam się ku przodowi, jak narciarz startujący w biegu zjazdowym. Wbijam swoje kijki w śnieg, aby się nimi odepchnąć. Chwilami zawisam dziwnie w powietrzu i czuję, że jest to prawdziwy egzamin dla moich nerwów. Czasami moje kijki nie chcą się wbić w lód. Wtedy potykam się i walczę, aby utrzymać pozycję stojącą, ponieważ upadek, a potem wstawanie, są bardzo męczące. Zwykle mi się to udaje, ale zawsze istnieje ten denerwujący moment niepewności. Droga przez lodowce jest długa. Zatrzymuję się tylko wtedy, gdy jestem do tego zmuszony. Chociaż ból jest znośny, kuleję. Idę z uporem, któremu nie dorównuje moja siła ani technika. Pomaga mi shin. Zastanawiam się, ile razy się żyje i ile razy umiera w górach. Jestem zadowolony, że nie ustaję w marszu, a każdą porażkę traktuję jak kolejne wyzwanie. Życie jest bardziej złożone i piękniejsze, niż to można ogarnąć rozumem. Dochodzimy do podstawy lodowców i wydaje się, że najgorsze za nami. Nasza piątka rozwiązuje się i przystajemy, aby poczekać na drugi sześcioosobowy zespół. Możemy przejść razem stosunkowo krótki odcinek skalistego terenu, do jeepa, który zabierze nas do schroniska. Jednakże mam ogromną ochotę na samotne, spędzenie w górach reszty czasu, który mi pozostał do dyspozycji. Uzgadniamy, że nie będę na nich czekać i sam zejdę drogą, którą sobie wybiorę. Ruszam krętą, skalistą ścieżką prowadzącą trawersem wokół góry. Droga wije się, miejscami sprawiając wrażenie, jakby się zapętlała. Czasami stromo opada, potem staje dęba — wznosi się na prawie pionową ścianę, którą trzeba pokonać. Często przekracza lodowate, rwące strumienie zasilane wodą z topniejącego śniegu. Teren staje się grząski i niepewny, moje buty szybko nasiąkają wodą. Ścieżka często zanika wśród skał i stwardniałego gruntu, więc co pewien czas ją gubię, a odnajduję kilkaset metrów dalej. W pewnym momencie staję przed stromą, skalną ścianą. Muszę ją przejść, choć nie wiem, czy idę właściwą drogą czy też zbłądziłem. Jakiś przypadkowy ptak, chyba kruk, pikuje nad moją głową, poza tym nie ma tu żywego ducha. Ale góra jest -94- żywa — jest życiem, będzie więc trwać. I ja też wytrwam. Znowu odnajduję w sobie wolę walki. Wreszcie zauważam w oddali napowietrzne liny kolejki telepheriąue i to dodaje mi sił. Wiem, że muszę iść w prawo. Ścieżkę zgubiłem już jakiś czas temu, ale przypuszczalnie, idąc w stronę lin kolejki, znajdę ją. Droga staje się coraz bardziej urwista i trudna. Przekraczam lodowe rynny, kamieniste zbocza i dokonuję niebezpiecznych akrobacji na krawędzi góry. Kieruję się do skalnego żlebu i pokonuję kilka dużych skalnych bloków, przy czym moje kolana ciężko pracują, a grzbiet boli od ciężaru plecaka. Raki i uprząż zawiesiłem na czekanie, który przypiąłem paskami do plecaka, dlatego kiedy się poruszam, wszystko niemiłosiernie pobrzękuje. Używam kijków narciarskich jako dźwigni. Nie mogę znaleźć ścieżki i nie widzę innych alpinistów. Jedynym wyjściem wydaje mi się teraz zejście wzdłuż lin kolejki, które muszą wreszcie doprowadzić mnie do stacji. Droga staje się coraz bardziej skalista. Muszę wdrapywać się na wielkie głazy, które stoczyły się w dolinę wiele lat temu. Docieram do podstawy wysokiej grani i mozolnie prę do jej krawędzi. Na górze sprawdzam swoją pozycję i stwierdzam, że jestem w środku ogromnej, skalnej kotliny, która rozciąga się we wszystkich kierunkach. Obrałem zupełnie złą drogę. Powinienem był podejść wyżej i obejść grzbiet góry, aby napotkać jakąś górską ścieżkę. Przedtem uznałem tę drogę za zbyt długą. Teraz jestem już za daleko, aby wracać. Poza tym powtórne pokonanie tych wielkich głazów byłoby zbyt trudne i wyczerpujące. Chciałbym się poddać, położyć wśród skał i zasnąć, ale wiem, że nie wolno mi tego zrobić. Ugrzęźnięcie w panujących wśród skał ciemnościach mogłoby się okazać fatalne w skutkach, zwłaszcza że w nocy temperatura radykalnie spada. Zamierzam dojść do odległej ściany, więc wyruszam znowu w poprzek skalnej kotliny. Spróbuję ją pokonać i dotrzeć do ścieżki biegnącej powyżej. Minęła już piąta po południu. Widzę obniżający się powoli wagon kolejki i mam nadzieję, że będzie jeszcze następny. Idę dalej, cierpiąc teraz bardzo. Kamienie przesuwają się niezgrabnie pod stopa- -95- mi. Kilka razy upadam. Jeśli się zranię i nie będę w stanie iść dalej, prawdopodobnie nikt mnie tutaj nie znajdzie. Kamień obsuwa się pode mną i przygniata moją stopę. Uwalniam nogę i powoli wspinam się dalej. Staram się wyłączyć umysł i zignorować ból, muszę odwoływać się do mojego shin bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Walczę z chęcią odpoczynku. Znowu wspinam się po jakichś ogromnych głazach i mozolnie gramolę się na wysokie granie, aż wreszcie docieram do ściany. Wygląda na prawie nie do przebycia, szczególnie w moim stanie i z ciężkim plecakiem na grzbiecie. Przychodzi mi na myśl, aby gdzieś zostawić plecak, ale nie chcę go stracić. Był ze mną przez cały czas wspinaczki na Mont Blanc, miałem go zawsze przy sobie. Jest częścią mnie, częścią wspinaczki i zasługuje na to, aby być ze mną do końca, bez względu na to, jaki on będzie. Idę teraz po zboczu góry, które jest pokryte luźną, obsuwającą się ziemią. Wiele razy kamienie, których się przytrzymuję, zostają mi w ręku. Ześlizguję się parę metrów w dół, dopóki nie złapię czegoś solidniejszego. Wkrótce cały jestem pokryty kurzem i brudem. Docieram już prawie na górę. Jest ścieżka, ale zasypana skalnymi blokami i najwidoczniej od dawna nie używana, przypuszczalnie z powodu zagrożenia spadającymi kamieniami. Jednak nie mam innego wyjścia, więc uważnie wybieram drogę poprzez skały i kamienie. Pnę się krętą ścieżką w górę, aż wreszcie dochodzę do grani, która w końcu prowadzi mnie do stacji kolejki. Wyglądam, jakbym przybył z innego świata. Rzeczywiście tak jest. Moja twarz wychudła i sczerniała. Na czole i na lewej ręce mam zaschniętą krew - ślady upadków wśród skał. Zewnętrzne spodnie są podarte w paru miejscach, a przez buty przebiegają niezliczone rysy i zadrapania. Gdy dowiaduję się, że jest jeszcze ostatnia kolejka, która wkrótce zjedzie do stacji w Chamonix, krzyczę jak wariat. Kucam przy ścianie, nie zwracając uwagi na ludzi wokół i łykam resztki mojej cennej wody. Smakuje mi jak najwyborniejszy eliksir. Udało mi się wejść na szczyt i wrócić. Mój duch wzbija -96- ¦ się, aby rzucić ostatnie spojrzenie tam, gdzie'byłem. Desfto moje pożegnanie ze zdobytą górą. W milczeniu składam wyrazy podziękowania i podziwu. Mam trudności z wyrażeniem tego, co czuję, ale wiem, że góra mnie rozumie. W jakiś dziwny sposób góra była moim sensei, moim mistrzem, od którego dużo się nauczyłem. Tym, którzy chcą słuchać, góra może objaśnić wszystkie zasady zen. Kiedyś powrócę do niej, żeby znowu poddała mnie ciężkiej próbie. Nauczyłem się kochać Mont Blanc. Na swój sposób góra była dla mnie życzliwa, z pewnością miała na mnie dobry wpływ. Nie miałem z nią łatwego życia, ale to jest jej Droga. To jest jej jedyna Droga. Nie udawała innej, niż jest naprawdę. Mimo wszystko jest to jedna z najwyższych gór. Ma swoją reputację, którą musi chronić. Mont Blanc należy zdobywać z największym szacunkiem dla jego potężnych sił. Gdy alpiniści okazują mu za mało poważania, mogą doświadczyć jego niezadowolenia, które —jakjuż wiem — może być przerażające. Być może ci, którzy zginęli lub zostali ciężko ranni na Mont Blanc, nie okazali dostatecznego szacunku. Nigdy nie będę wiedział: nigdy nie poznam wspólnego sekretu masywu Mont Blanc i jego ofiar. Ja również wiele przeżyłem i przecierpiałem. Często był to ból, wiele razy strach, w końcu wybuch radości i ostatecznie głębsze zrozumienie. Tak trudno ująć w słowa wszystko, czego nauczyłem się w górach. Później, kiedy znów będę sam postaram się przemyśleć to wszystko w spokoju. Ale górze się nie spieszy, ona może czekać. Góra ma do dyspozycji cały czas Wszechświata. Moja nauka ciągle trwa. Uczenie się nie ma końca. Myślę, że odpowiedzi, których szukałem, które miałem nadzieję znaleźć, zostały mi rzeczywiście udzielone. Aby je zrozumieć, muszę jednak zmienić sposób myślenia, a to zajmie mi dużo czasu. Ile? Tego nie potrafię określić. Teraz wiem, że niektóre rzeczy nie są ani prawdziwe, ani nieprawdziwe, często ani białe, ani czarne, ale czasami i takie, i takie. Zawsze ważne jest, aby sięgać po absolut. Zen -97- stosowany na wiele sposobów może być siłą napędową i inspiracją w każdej działalności. Stwarza bowiem możliwość sięgania na wyżyny, pozwala atakować i zdobywać szczyty swoich własnych, osobistych gór. Mont Blanc był moją górą, ale jest wiele innych gór, gór różnych kolorów i kształtów, czekających na tych, którzy są na tyle odważni i na tyle przygotowani, aby podjąć wyzwanie. KSIĄŻKI POLECANE PRZEZ AUTORA John Barry, Alpine Climbing, The Crowood Press 1988. Max Chamson, Gaston Rebuffat, Roland Ravanel, Chamonix Mont-Blanc, Les Grands Vents 1983. Bili Birkett, Modern Rock And Ice Climbing, A & C Black Publi- shers 1988. Andy Goldsworthy, Rain Sun Snów Hail Mist Calm, Henry Moore Centre 1985. Allen Fyffe, Iain Peter, The Handbook of Climbing, Pelham Bo- oks 1990. Dogen, A Primer of Soto Zen, East-West Center Press 1971. Annę Bancroft, Direct Pointing To Reality, Thames & Hudson 1979. Yoshida Kenko, Idle Jottings, Empty Circle Press 1988. Kenneth Kushner, One Arrow, One Life, Arkana 1988. Sókó Morinaga Roshi, Pointers To Insight, The Zen Centre 1985. Daisetz Suzuki, Wprowadzenie do buddyzmu zen, tł. M. i A. Gra- bowscy, wyd. 2, Warszawa 1979. , Alan Watts, The Way Of Zen, Thames & Hudson 1957. Trevor Leggett, Zen And The Ways, Routledge & Kegan Paul 1978. Zen Essence, red. Thomas Cleary, Shambala Publications 1989. Eugen Herrigel, Zen w sztuce łucznictwa, tł. M. Kłobukowski, Warszawa 1987. ZALECANA LITERATURA W JĘZYKU POLSKIM G. Claxston, Buddyzm codzienny, Warszawa 1994. Czuang-tsy, Prawdziwa księga południowego kwiatu, Warszawa 1953. J. Daishin Buksbazen, Zapomnieć siebie, Gdańsk 1993. Deng Ming-Dao, 365 dni zgodnie z tao, Warszawa 1995. H. M. Enomiya-Lassalle, Krótkie wprowadzenie w zen, Warszawa 1994. J. Goldstein, Doświadczenie wglądu. ABC medytacji buddyjskiej, Warszawa 1994. L. Groening, Bezdźwięczny głos jednej klaszczącej dłoni, Warszawa 1988. Han-shan, Podróż w krainie dharmy. Autobiografia chińskiego mistrza cz'an, Wrocław 1995. E. Herrigel, Droga zen, Wrocław 1992. E. Herrigel, Zen w sztuce łucznictwa, Warszawa 1987. B. Hoff, Tao Kubusia Puchatka, Poznań 1992. B. Hoff, Te Prosiaczka, Poznań 1993. J. Kabat-Zinn, Właśnie jesteś. Przewodnik uważnego życia, Warszawa 1995. O. Kakuzó, Księga herbaty, Warszawa 1986. P. Kapleau, Trzy filary zen, Warszawa 1988. P. Kapleau, Zen: Świt na Zachodzie, Warszawa 1985. B. Kita, Herbata i zen, Chado, Łódź 1995. Kurz zen, wybór, tłum., red. zbiorowa, Wrocław 1992. Lao Tsy, Droga, tłum. M. Fostowicz-Zahorski, Wrocław 1993. Lao Tse, Tao-Te-King, tłum. B. Antochewicz, Wrocław 1993. Lao Tsy, Tao-Te-King czyli Księga Drogi i Cnoty, tłum. T. Zbikowski, „Literatura na świecie", nr 1, Warszawa 1987. S. Sahn, Strzepując popiół na Buddę, Warszawa 1990. Sekret złotego kwiatu. Chińska księga życia, Wrocław 1994. R. M. Smullyan, Tao jest milczeniem, Poznań 1995. Sogjial Rinpocze, Tybetańska księga życia i umierania, Warszawa 1995. - 100 - D. T. Suzuki, Wprowadzenie do buddyzmu zen, Warszawa 1979. S. Suzuki, Umysł zen, umysł początkującego, Warszawa 1990. Taoizm. Wybór tekstów, Kraków 1988. Thich Nhat Hanh, Cud ważności, Warszawa 1992. Thich Nhat Hanh, Każdy krok niesie pokój, Warszawa 1991. J. van de Wetering, Puste lustro. Doświadczenia Europejczyka w japońskim klasztorze zen, Oława 1995. Xu Yun, Strażnik dharmy. Autobiografia chińskiego mistrza zen, Warszawa 1986. S. Yuzen, Wyzwalający śmiech, Poznań 1991. w sprzedaży Raymond M. Smullyan Tao jest muczewem Tao jest milczeniem w sposób bardzo szczególny, pozbawiony osłony tajemniczości, prosty, a przede wszystkim twórczy wyjaśnia znaczenie i wartość mądrości Wschodu dla zachodniego czytelnika. Raymond M. Smullyan dowcipnie, może nieco przewrotnie, lecz z pełnym respektem dla obcych przekonań religijnych opisuje najróżniejsze dziedziny życia, od uprawy ogródka począwszy, a na komputerach marzących o tym, że są ludźmi, skończywszy, właśnie poprzez pryzmat tego, co dzisiaj nazywamy myślą Wschodu. Nie pomija nawet rozważań na temat drzemki, bo prawdziwy Mędrzec zapada w sen nie dlatego, że chce, lecz dlatego, że jest śpiący. Być może po lekturze tej książki uznamy, że myśl Zachodu jest wspaniała oraz że obydwie mogą razem radośnie egzystować, gdyż humor z całą pewnością jest czymś uniwersalnym. w sprzedaży Ray Rigg T ao 2\vi iq2l<ó ów To księga myśli o miłości między kobietą i mężczyzną. Lecz nie tylko. Mowa w niej przede wszystkim o wszechobecnej zasadzie tao: zasadzie równowagi przeciwstawnych, a zarazem dopełniających się sił, których wykładnią jest również miłość - zarówno seksualna, jak i idealna. Piękna książka o głębi duchowej i fizycznej relacji w związku dwojga ludzi.