/LechBorski Ściana tygrysa 2 9. 09. 2006 Lech Borski Ściana tygrysa r Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1987 r. Opracowanie graficzne Wiesław Walkuski ' Redaktor Krystyna Barchańska-Wardęcka Redaktor techniczny Danuta Ciszewska Korektor Weronika Mogilska Text © Copyright by Lech Borski, Warszawa 1987 I wydanie w tej edycji ISBN 83-203-2702-4 KSKA MllifTf** РІЯйЙніМ Vf i.COiZM ZN. KLAS. III p. 82 - 93 NR INW. i Щ. 3!№. Mam niewiele czasu. Mgnienie oka. Mój brat stoi przede mną i mówi: - Odejdź. Nie odchodzę. Patrzę w oczy mojego brata i znów widzę tę przedwieczorną chwilę sprzed trzech dni, bo ona ciągle jest ze mną, i wiem, że on też ją widzi, bo ona jest i z nim. Jesteśmy sobie bliscy, ta chwila, mój brat i ja. Później coś się zdarzyło. Ale na mgnienie oka mamy tę chwilę, ale i to, co było później, na mgnienie oka, bo nie odchodzę! Pochylam się, a potem klękam na mokrej trawie, na jej skraju. Poprzedniej nocy padał deszcz i za domem, w którym zamieszkaliśmy, spływa ze zbocza bystry strumyczek. Ma wyraźne brzegi, ale jest malutki. Rozwieram palce, sięgam ponad nim i robię z dłoni most, pod mostem wirując pędzą w dół sosnowe igły, a od czasu do czasu kawałki mchu. Podoba mi się. Na pewno musi tak płynąć po każdym większym deszczu i zanikać, kiedy się rozpogadza. Jest krótkotrwały, ale także jakby wieczny. I nie ma źródeł, bierze się właściwie znikąd, z tych milionów kropel, które spadły na ziemię i których ziemia nie dała rady wchłonąć. Unoszę się i siedzę w kucki, kolana mam mokre, na dresie ciemne plamy, zdejmuję most i zlizuję z dłoni wodę, jest bez smaku. Patrzę wzdłuż krętej rysy strumyczkowego koryta wyżłobionego w miękkim podłożu. - I to wszystko leci do morza - mówi Wuwu. Nie chce mi się odpowiadać. Nie obchodzi mnie w tej chwili morze, a tylko ten krótki bieg wody, z góry, chyba ? połowy zbocza, do rzeki, która leży poniżej nas. Jesteśmy tak wysoko, że możemy ponad dachem domu zobaczyć jej nurt. - Zrobimy łódki - mówi Wuwu. Słyszę miękki szelest jego kroków, kiedy oddala się w stronę granicy lasu, ale ciągle się nie odwracam. Znów pa trze na wodę i jej błyski oddawane słońcu. Pomagam jakiejś mrówce wygramolić się z wody, potem żukowi, żukowi nie. chyba martwy. Kładę go na suchym miejscu, ale nie porusza się. Mrówka przez chwilę gmera bezsilnie nóżkami, a potem kryje się w kępce trawy, a kiedy wychodzi, jest dziarska i wesoła. Ale może to inna mrówka. Wuwu wraca. Rzuca na ziemię płat sosnowej kory. Jest dostatecznie gruba, żeby z niej zrobić łódeczki. Wuwu przy-kuca obok mnie, dzieli korę sprawiedliwie, wyciąga z kieszeni scyzoryk i natychmiast zajmuje się swoim kawałkiem. Wuwu rzadko pozostaje bezczynny. Patrzę na jego ręce, pełne zadrapań i przysychających ranek. Moje ręce są nietknięte. Czasem trochę brudne, czasem opalone, ale zawsze nietknięte. Brzydzę się krwi. Za nic nie dotknąłbym rąk Wuwu, kiedy noszą świeże rany. - Poczekaj - mówi nagle Wuwu, choć ciągle nic nie robię. - Zdaje się, że W naszym pokoju widziałem świece. - Po co ci świece? - Poczekaj. ~ Ostrożnie odkłada korę, przeczyszcza ostrze scyzoryka, wrzuca go do kieszeni i wstaje. Ślizgając się na podeszwach 7 biegnie w dół, do domu, w którym mamy nocować. Wszystkie okna są otwarte. Na balkonach pełno sylwetek. Przyjęły te same pozy: pochylone, łokcie oparte o poręcze, głowy wsparte na dłoniach. Patrzą na górę i las. Żuk ciągle leży na suchym miejscu i kilka mrówek bada go ostrożnie. Może jest wśród nich i moja. Poruszają się bezszelestnie. W ogóle jest bezszelestnie. Nie słyszę i wody. Sięgam po korę, wyjmuję z kieszeni mój nie używany scyzoryk, otwieram go i niepewnie patrzę na ostrze. Błyska ku mnie szybkim, jaskrawym liźnięciem odbitego słońca. Zaczynam strugać korę, jest miękka i czerwona, dobra, łatwo poddaje się nożowi. Obracam ją ostrożnie i powoli zaczyna wyłaniać się kształt, jakby podświetlony od wewnątrz kolorową żarówką. Trzymam w ręku coś obłego, i nie bardzo przypomina to łódkę, ale na pewno może pływać. Nie jestem mistrzem. Wystarczy mi barka. Wuwu wraca. Ma ze sobą świecę, zapałki, kartki i długo- pisy. _ Rozumiesz?-pyta Przecząco kręcę głową. - One popłyną do morza. Nadamy wiadomości. Powierzymy wodzie - mówi i uśmiecha się leciutko, nie do mnie -_ nasze tajemnice. -- Nie mam tajemnic - Każdy ma. To brzmi sucho. Wuwu pochyla się i ogląda moje dzieło. - Nie tak, bracie. Wyjmuje mi łódkę z rąk i kilkoma cięciami nadaje jej doskonały kształt. Jest teraz smukła, choć dostatecznie szeroka i płaska, by zachować na wodzie stabilność. 8 - Tu postawisz maszt - Wuwu wskazuje otwór pośrodku pokładu. - Może być patyk, byle prosty. A tu -szybkim ruchem wyżłabia szparę w burcie - schowasz wiadomość. "- Ale ja nie mam co. Nie słucha mnie. Energicznie obrabia korę i obok pierwszej łódki staje druga, potem trzecia i czwarta. Gotowa do wodowania flota. I w każdym kadłubie ładownia na tajemnice. Robi osiem łódek, na tyle starczyło kory. - Masz dużo tajemnic, Wojtek - mówię niepewnie. - Wuwu - poprawia. Nalega, by zwracano się do niego używając inicjałów. Nazywa się Wojciech Wołosiuk. Wuwu. - Wuwu-mówię posłusznie. - Cztery łódki dla ciebie. Cztery dla mnie. Podaje mi kartki, bo flota czeka na ładunek. Spogląda mi w oczy, uśmiecha się znów, tym razem trochę nieuważnie, i energicznie poprawia włosy. Kiedyś mi powiedział, że chce mieć na głowie nieporządną strzechę, żeby mamą miała okazję do zwracania mu uwagi. I żeby nie zwracała uwagi na resztę ciała. I ma ją, tę strzechę. Ale z mamą to mu nie pomaga. - Pisz. Odwraca się i widzę tylko jego plecy. Zaczyna pisać, sięga najpierw po jedną z łódek, potem po drugą i wpycha w otwory ciasno zwinięte kartki. Potem zamiera na moment, j akby się zastanawiał, wzdycha, zapala świecę i zalewa ładownie stearyną. Albo woskiem. Nie wiem, z czego są te świece. - No jak? Odzywam się szeptem: 9 - Myślę. - Ciężko-niespodziewanie zgadza się Wuwu. Rozkładam kartkę na kolanie i przyklepuję ją. Nie wiem, co mam napisać. Na próbę ciągnę kreskę wzdłuż papieru, ale papier ugina się i kreska wychodzi blado i krzywo. Podkładam pod kartkę ostrze scyzoryka, to największe, i znów ciągnę kreskę. Lepiej. Ale ciągle nie mam pojęcia, co napisać. - Wuwu - mówię - ja"naprawdę... - Pisz, pisz-mówi szybko.-Pisz, bracie. To popłynie do morza. Wuwu sięga po trzecią łódkę, ale widać rozmyśla się, bo odkłada ją i przyklęknąwszy nad strumyczkiem, powoli opuszcza na wodę pierwszą, tę w której już jest tajemnica. Łódka zakręca, uderza o drugi brzeg, odskakuje od niego i wraca, przesuwając się tuż obok palców Wuwu, a potem, jakby nagle nabrała śmiałości, skacze do przodu. W dół. - No tak - mruczy Wuwu. - A ty pisz - przykazuje surowo. Decyduję się. Mrużąc oczy, jakbym nie chciał widzieć swojej tajemnicy, bazgrzę: „Nie mam tajemnic". Składam kartkę, i tak, jak przedtem zrobił to Wuwu, wpycham ją w wycięcie pierwszej z moich łódek. - Zalej. Wuwu podaje mi świecę i zapałki. Robię, co mi każe, i zaraz łódka bez wahania daje susa w dół, do rzeki. - Pisz. On już skończył. Ostatnia z jego łódek obija się o hrzeg. Wuwu przytrzymuje ją palcem. Ja mam jeszcze trzy. ' - Pisz! 10 - „Kocham Jadwigę". Patrzę na kartkę i nie wierzę własnym oczom. - Wkładaj. Poczekał, aż zaleję otwór w łodzi stearyną czy woskiem, nie wiem, co to jest, niewajne - i mówi: - Nie spuszczaj na wodę. Połóż na brzegu. Zrobimy im wyścigi. Pochyla się, wyciąga ostatnią ze swoich łódek z wody i patrzy na mnie ponaglająco. - Moją oznaczam czarną nitką. I zobaczymy... Masz szanse jak trzy do jednego. Że wygrasz. Pisz. „Pragnę przygód", piszę i znów składam to ciasno i zalewam. I jeszcze piszę: „Podoba mi się Grażyna", a potem zerkam na Wuwu i uśmiecham się, bo Grażyna jest jego dziewczyną. Tak mówi ona, bo Wuwu nie wypowiada się na ten temat. Z uczuciem ulgi składam i tę kartkę, i zalewam ją, i potem oznaczam swoje łódki nitkami, jak Wuwu. Tę od Jadwigi na czerwono, podwójną nitką, tę od Grażyny także na czerwono, ale pojedynczo, tę od przygód zostawiam bez oznaczenia. Przygody powinny być niewiadomą. Zresztą mam tylko czerwoną nitkę, wyciągam ją z dresu, dres strzę-'pi się na łokciach. - Teraz - mówi Wuwu. Przegradza ręką potok i czeka, aż ustawię łódki - Start! •■■ . Przez chwilę łódki stoją nieruchomo, burta w burtę, jakby każda z nich dawała pierwszeństwo pozostałym. A potem nagle, jednocześnie łamią szyk i zaczynają gładko sunąć na dół. Śledzę podwójną czerwoną i ona akurat wcale się nie spie 11 szy. Wuwu, razem ze swoją, jest już trzy kroki przede mną, słyszę jego głośny, zdenerwowany oddech, i nagle Wuwu zaczyna biec, a ja ciągle marudzę koło miejsca, z którego wyruszyliśmy, i Wuwu j est j uż daleko, ale wreszcie podwój -na czerwona dostała skrzydeł, rusza, gładko omija tę bez oznaczenia i już jest blisko pojedynczej czerwonej, zrównuje się z nią. Pojedyncza zaczepiła o kawałek gałęzi zanurzonej w wodzie. - Wuwu-krzyczę.-Jedna utknęła. - Uwolnij ją! Tylko nie wyjmuj z wody. Jest już daleko. Pochylony obserwuje swoją łódź i śmieje się, bo zwycięża, a ja także wybucham śmiechem, bo nie zależy mi na zwycięstwie, lubię jego śmiech. Dotykam palcem pojedynczej czerwonej i pomagam jej. Łódka porusza się powoli i dostojnie. Tak jak porusza się Grażyna. Od czasu do czasu. Spoglądam wzdłuż strumyczka i jakieś pięć metrów przed sobą widzę łódkę bez oznaczeń. Szukam podwójnej czerwonej. Daleko ode mnie skacze na drobniutkich zawirowaniach i jest tuż obok łódki Wuwu, a Wuwu się nie śmieje. - Wygram - krzyczę, nie wiadomo po co, ale nagle chcę wygrać. Łódka bez oznaczeń znów przystaje i znów jej pomagam. Jestem zdecydowany zostawić ją i śledzić tę pierwszą, łódkę Jadwigi, która ma szansę wygrać, ale Wuwu nie pozwala mi. Nie oszuka. A wszystkie łódki mają płynąć do morza i nie wolno zostawiać marudera. Pilnuj ę go i popycham. - Wuwu! „ Nie odzywa się. Jest już na wysokości domu, znów pochy- 12 lony, z ręką tuż nad wodą. Wiem, że tam potoczek zlewa się z drugim i zaraz potem z trzecim i kilka metrów dalej staje się prawdziwym strumieniem, nad którym wisi kładka, zrobiona z dwóch belek i z żerdzi, która służy za poręcz. I nagle Wuwu prostuje się, skacze na kładkę i wysoko do góry wznosi obie ręce. Wygrał. Przyzywa mnie. Ale nie biegnę, bo muszę pomagać ostatniej łódce, bo ona ma dopłynąć do morza. Tak chce Wuwu i ja też tak chcę. Nie muszę z nim wygrywać, pragnę, żeby wszystkie łódki spokojnie dopłynęły tam, dokąd mają dopłynąć. Nieważne, która będzie pierwsza. Łódka bez oznaczeń nie spieszy się, ale nie zatrzymuje już. Równym krokiem, uważając, żeby się nie pośliznąć na mokrej trawie, razem z łódką dochodzę do kładki, i jeszcze przez chwilę ją śledzę, jak wpada w wir, gdy zderzają się wody dwóch strumyczków, jak wpada w drugi wir, jak kręci się jeszcze wpływając pod kładkę i jak spokojnie pośrodku szerokiego na dwa kroki nurtu, spokojnie, ale szybko płynie ku niedalekiej już rzece. Stoję obok Wuwu. - Wygrałeś - mówi i dotyka mnie. Zwracam się ku niemu i widzę najpierw jego rękę ze świeżym skaleczeniem. Nie wiem, kiedy je zdobył. Zaciskam wargi, ale nie poruszam się. To jest ważny moment. Wuwu pochyla się nieco, jakby chciał się ze mną zrównać, jakby na tę jedną sekundę chciał zmaleć, i zagląda mi w oczy: - Wygrałeś, bracie. Nie umiem powstrzymać uśmiechu. I nie jest to uśmiech do niego, bo uśmiecham się do siebie, a Wuwu to rozumie. 13 Przez chwilę jest dla mnie nieważne, że to on zrobił wszystkie łódki i że ja po prostu miałem szczęście. Jednak je mia-łemiwygrałem. ZWuwu. To jest możliwe, od dawna wiem, że to jest możliwe, ale nigdy nie udało mi się tego sprawdzić. Ale poddaję się tylko na chwilę i już po sekundzie uśmiecham się do niego i leciutko wzruszam ramionami, żeby pokazać, że to nieważne. Ale on wie o wszystkim, a jego oczy twardnieją i szarzeją. Nie lubię tego spojrzenia. - Pierwsza była ta łódka z dwiema czerwonymi nitkami -mówi już sucho i obojętnie, i odwraca się. -Idziemy. Zaraz będzie zbiórka, na kolację. Powinienem już wtedy wiedzieć, że coś zrobił. Coś takiego, co nie mogłoby mi się podobać. Oczy go zdradziły, te twarde, szare oczy, ale ja myślałem o łódkach, o tych wszystkich czterech moich łódkach, które płynęły do morza, i pierwsza z nich niosła w sobie wiadomość, że nie mam tajemnic, a pozostałe trzy zaprzeczały temu. Bo coś się stało między pierwszą łódką a drugą. Przy pierwszej nie miałem tajemnic, a przy drugiej już tak, bo napisało mi się tam to, co się napisało. I nawet nie wiedziałem dlaczego i jakim cudem. Szedłem za Wuwu i myślałem, że nie kocham Jadwigi, chyba nie, i że podoba mi się Grażyna, ale nie za bardzo. Przez chwilę mi się podobała, bo była dziewczyną Wuwu, a podoba mi się wszystko, co należy do Wuwu. I myślałem jeszcze, że w rzeczywistości nie tęsknię za przygodami. Nie aż tak, żeby to mogła być tajemnica. Tajemnicą było, dlaczego to wszystko napisałem i dlaczego zacząłem o tym myśleć, i dlaczego nie jestem jednak pewien, czy nie ko- cham Jadwigi. 14 Wuwu idzie pierwszy, jakby ciągle torował drogę, ale tu nie ma przeszkód do pokonania, posuwamy się wygodną, ubitą, trochę tylko wilgotną ścieżką i tuż przed nami jest dom, w którym zamieszkaliśmy, z komina wzbija się dym, i aż pachnie bezpieczeństwem. Ale Wuwu zawsze chodzi tak, jakby torował drogę. Słyszymy nawoływania, wychowawca i panie opiekunki zwołują zbiórkę, zbliża się kolacja. Mamy ją jeść nie w tym domu, a w restauracji. Jesteśmy na szkolnej wycieczce. I za chwilę mam zobaczyć Jadwigę i Grażynę, i nie jestem do tego gotowy. Coś się stało przy tych łódkach. Czego najbardziej pragnę, to usiąść i trochę pomyśleć. - Wuwu - mówię. - Mozę ja nie pójdę na kolację. Może powiesz, że źlę się czuję i nie mogę? Może ja zostanę? - Zwariowałeś - nawet się nie odwraca, nadal idzie tak, jakby torował drogę. - Żebym musiał godzinami tłumaczyć, co ci się stało? Najpierw tym tam - wskazuje w stronę domu - a pojutrze rodzicom? - Wuwu - mówię. - Ja bym wolał... - Bez gadania. I stajemy w dwuszeregu, i robimy w prawo zwrot, i przed sobą mam Wuwu, na samym czeje, w parze z Grzegorzem, a za nimi idą Roman i Jurek, pełna czwórka „Obrońców", a potem już ja i Edek Skoczylas, którego nie lubię. Staje obok mnie, a kiedy ruszamy, pyta: - Ty, Jacek, czy można zachować wolność, kiedy ulega się przemocy? - Nie wiem. Od tyłu słyszę śmiech. Śmieje się Jadwiga. Jest blisko, a przecież kiedy z Wuwu przyszliśmy pod dom 15 i kiedy stawaliśmy w dwuszeregu, postarałem znaleźć się jak najdalej od niej, i od Grażyny także, i postarałem się na żadną z nich nie spojrzde bo poczułem, że ciągle:nie jestem gotowy. Zresztą wdawało mi się, że nigdy nie będę gpto-:wy. Przynajmniej dopóty, dopóki łódki nie spłyną domorza i nie roztopią $щ w nim dobrze ze wszystkimi swoimi tajemnicami niesionymi w zalanych woskiem ładowniach. - Ja myślę, że można-mpwi Edek.-Zachować wolność wewnętrzną. Przeciwko sile.-1 mówi - nie mamy nic. Ale mamy szare komórki - podnosi rękę i klepie się w czoło. Obracam ku niemu głowę i wiem, że nie napotkam jego wzroku, jego wzroku nigdy się nie napotyka, bo jego wzrok zawsze tkwijdzieś obok. Fciągle szepce do mnie, a zawsze kiedy szepce, trochę śliny zbiera mu się°w kąciku ust. Nie lubię tego. Może w ogóle nie lubię go właśnie za umykający wzrok i za ślinę, I nie lubię, kiedy zadaje mi pytania, a robi to zawsze .Nie lubię tych pytań, które on zadaje, Wuwu umie sobie z mm radzić. Wuwu mówi do niego tak: - Daj spokój, mędrku. Nie wiem, co jest sensem życia. Nie wiem, czy uczucia są równie cenne jak rozum. - To ważne-powiada wtedy Edek. - Zadbaj o siebie, mędrku - mówi mu Wuwu. - Ślinisz się, masz zeza, jesteś słaby. I ją muszę bronić takich jak ty. 1 patrzy na niego, a Edek nie może popatrzeć na Wuwu Wówczas Edek daje spokój Wuwu i przyczepia się do mnie. Zadaje mi pytania. Chce się zaprzyjaźnić. Oglądam go. Wuwu ma rację, choć Edek nie ma zeza. Idzie obok, masuje swoje czoło i zastanawia się. - Ja myślę - odzywa się w końcu - że kiedy ulega się silę, to jeszcze nic nie znaczy. Bo powiedzmy, boję się bólu - 16 spogląda nagle na mnie, prosto w moje oczy i jest to tak niezwykłe i nagie, że szybko,się odwraeam. - Boję się bólu -powtarza. -1 kiedy mi grożą bólem, to się poddaję. Mówią mi, daj nam coś, bo jak nie, toeię pobijemy. I ja daję. Bo się boję. Szepce,cicho i ledwie go słyszę. Zresztą nie mam ochoty go słuchać. - Ale to nie znaczy, że szanuję tę siłę. Nie. Ja.ulegam, ale pogardzam. I będę ulegał.'Na razie. Ale pozostanę wolny. Wydaje mi się, że westchnął i zastanawiam-się przez chwilę, czy jemu jest żal samego siebie. Zeszliśmy już nad-rżekę i dostajemy się na chodnik. - Ale chodzi mi o to - mówi Edek, szepce - co robić, kiedy ta siłaTderuje się przeciw innym? Przeciw takim, którzy są obok mnie. Czy zachowuję wolność, jeśli wtedy nic nie robię? Jeśli ich nie bronię? - To zbyt teoretyczne - mruczę. Muszę się odezwać, w gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko niemu. - Powiedzmy - szepce - że sam ulegam. W porządku, moja sprawa. Ale jeśli obok mnie stosują siłę wobec innych? Wolno roi się nie wtrącić? - Daj spokój, mędrku - mówię. Wkraczamy na most. Nad wodą tysiące jaskółek, i myślę o nich. W jaki sposób umieją trafić do swoich gniazd? Mają takie same gniazda, a i same są jednakowe. Jak się poznają i jak trafiają? Myślę o tym i myślę, dochodzimy do restauracji, myślę i ani razu się nie oglądam, żeby spojrzeć na Jadwi- Nie mogę. Nie wiem, co się stałai dlaczego przed kolacją mam tajemnice, których nie miałem po obiedzie. Edek już 17 milczy, może właśnie teraz wolałbym, żeby mówił. Na kolację dają nam placki ziemniaczane. Siedzę przy stole z całą „Obroną". Dostawili mi krzesło. Podchodzi do nas wychowawca i mówi, że przy innych stolikach sporo wolnych miejsc, ale Wuwu obejmuje mnie ramieniem i oznajmia: - Nam jest dobrze razem. - Jak chcecie - mówi wychowawca. - Ale żeby mi nie było żadnych takich, żadnych cudów... Patrzy na mnie. Kiwam głową i reszta też kiwa głowami, bo pamiętamy obietnicę. * Odchodzi, a kiedy idzie przez salę, wygląda na zmęczonego. Siada przy swoim stoliku i ledwie się odzywa do pań opiekunek, które przyjechały z nami. Są z Komitetu Rodzicielskiego i głośno zachwycają się naszą wycieczką. Słychać, jak drobiazgowo planują cały następny dzień, wychowawca milcząco potakuje, a my przestajemy jeść i nasłuchujemy. On nie chciał jechać z nami. Był naszym wychowawcą i przyjaźniliśmy się z nim, ale na kilka dni przed wyjazdem powiedział, że nie jedzie. Miał go zastąpić fizyk. „Obrona" zarządziła głosowanie i klasa kazała mi iść do naszego wychowawcy. Powiedzieli mi, że ori mnie wyróżnia. Poszedłem. Powiedział mi, że nie może jechać. - Ale my bez pana... My chcemy z panem. - Nję - powiedział. . •. ' - Cała klasa prosi. Mieliśmy nadzieję, że pan będzie z nami. Tak było ustalone. - Nie mogę się stąd ruszyć - powiedział. 18 - Powiedz klasie, że to moje sprawy osobiste. Powiedz, że nauczyciel także je czasem ma. Nie mogę. Myślisz, że nauczycielom się to nie zdarza? - Dlaczego? - wzruszyłem ramionami. - Chyba się zdarza. - Chyba? - Zdarza się. Powtórzę. Poszedłem do klasy i powtórzyłem, a potem wróciłem do niego. Było już po lekcjach, a on ciągle siedział bezczynnie w pokoju nauczycielskim i wyglądało na to, że nie ma żadnych spraw poza szkołą. Patrzył w okno. - Klasa powiedziała, że bez pana nie pojedzie. Wycofają pieniądze. - Co mówią? - spytał nie poruszywszy się. - Że pan obiecał. Milczał długo i myślałem już, że mi nie odpowie. - Dobrze - powiedział wreszcie. - Powiedz, że pojadę. - Dziękuję. Będziemy wzorowi. Klasa kazała tak powiedzieć. Nie będzie żadnych cudów. - Idź. Powtórz, że pojadę. I pojechał. Wyglądał na zmęczonego. Miał sprawy osobiste. Kiwał głową, kiedy panie opiekunki entuzjazmowały się następnym dniem. - No, bracie - mówi Wuwu. - Oni już wiedzą, że wygrałeś ze mną. Cała „Obrona" uśmiecha się życzliwie - Co prawda od początku miałeś fory, ale zwycięstwo jest zwycięstwem. Wypijmy za to. Moja uśmiechnięta twarz tężeje i pozostaje w tym gryma- 19 sie, ale kiedy Wuwu podnosi szklankę z herbatą i czeka, aż się z nim stukniemy, robię to, co inni. Wypiliśmy po łyku. - Jest propozycja-mówi Wuwu. Cztery pary oczu wpatrują się we mnie. Oczy Wuwu kamienne i szare, ale poniżej nich na jego twarzy ciągle jest uśmiech, jakiś łagodny, znajduję w nim odcień, który mi się nie podoba, protekcjonalny? Oczy Grzegorza, Romana i Jurka, trochę przyjacielskie i trochę pobłażliwe. - Uważam, że zdałeś egzamin - mówi Wuwu. Krztuszę się. Obiecywał mi to od dawna i od dawna uchyla się przed spełnieniem obietnicy. I od dawna wiem, że spełnienie nigdy nie nadejdzie. - Obserwowałem cię - mówi Wuwu, odkłada widelec i opiera łokcie o stół. - Uważam, że się nadajesz. - Jest słaby - wtrąca Grzegorz. - Ale silniejszy od większości w klasie. I ostry. I ma głowę na karku. I się nie łamie. To wszystko mówi Wuwu, te pochwały. Grzegorz także nie je. Zwraca się do Romana, a potem do Jurka, ale tamci na razie wolą się nie wtrącać. - Nie pomoże nam - mówi w końcu Grzegorz. - Nie da rady. A my od czasu do czasu musimy jednak walczyć. - Tamci są już zał atwieni - zaprzecza Wuwu. - Już nic nie zrobią. „Tamci" to paru chłopaków, którzy zabierali pieniądze młodszym od siebie. Stawali przed'szkołą, czekali na samotnych uczniów, a potem kazali się okupywać. Straciłem na tym parę złotych. I kiedy tamci się rozzuchwalili, Wuwu zorganizował obronę. „Obronę". Czterech najsilniejszych w klasie. Czterech drugorocznych. „Obrona" niewiele mia- 20 ła do roboty. Wystarczyło, że rozeszła się wiadomość o jej istnieniu. Tamci zniknęli. I już nikt nikomu nie zabierał pieniędzy. - Może - mówi Grzegorz. - A może nie. Wuwu wzrusza ramionami. - Głosujmy. - Wojtek - syczy Grzegorz. - Wuwu - prostuje ostro mój brat. - Wuwu. Przecież ty masz trzy głosy. I prawo decyzji, je- . śli głosowanie nie przyniesie rozstrzygnięcia. Wuwu uśmiecha się leciutko. Powiedział mi kiedyś, jak uzyskał tę przewagę. Bo na początku było ich pięciu. I postanowili rozstrzygać wszystkie sprawy przez głosowanie, ale wodzowi przyznali trzy głosy. Pozostali mieli po jednym. W dwa tygodnie później Wuwu zaproponował, żeby piątego usunąć. Miał powód. Ten piąty uciekł z placu boju. Wuwu powiedział mi, że tego się spodziewał. Spodziewał się, że ten piąty ucieknie. Albo zrobi coś innego. Czekał na pretekst, żeby piątego usunąć i uzyskać pełną władzę. Nie miał na to ochoty, ale musiał tak zrobić. Bo nie byłoby porządku wśród członków „Obrony". Powiedział mi, że wiecznie by dyskutowali. Roman i Jurek ciągle się nie odżywają. Powoli, statecznie żuj ą kęs za kęsem. Placki są twarde i j ednocześnie gumiaste. Jest z nimi sporo roboty. Herbata już się skończyła i nie ma czym popić. Przysiągłbym, że oni również powolutku rozważają, co im się bardziej opłaci. Poprzeć Grzegorza czy Wuwu. Ale Wuwu musi wygrać. Ale ja chciałbym być przyjęty jednogłośnie. 21 - Zwiększasz swoją przewagę, Wuwu. To twój brat - mówi Grzegorz. Wuwu kiwa głową i kieruje na Grzegorza swoje twarde, szare spojrzenie. Siedzi tak swobodnie, jakby przez całe życie bywał w restauracjach i prawie się spodziewał, że zaraz odważy się przywołać kelnerkę i zamówi nową herbatę. Ale nie robi nic. Uśmiecha się wciąż, a Roman i Jurek nie mogą już udawać, że nic się nie dzieje. Także odkładają widelce. Głęboko wciągam powietrze i unoszę głowę. Moje spojrzenie krzyżuje się ze wzrokiem wychowawcy. - Nie zwiększam swojej przewagi - mówi Wuwu. - Nie mam ochoty jej utrzymywać. Mam ochotę mieć tylko jeden głos, jak wszyscy, ale na to jeszcze za wcześnie. Jeszcze nie wiadomo, co z tamtymi. Jeszcze nie wiadomo, czy nie wyskoczy ktoś inny. Jeszcze trzeba mieć sił ę, a sił a to mocne dowództwo. Skończył, sięga po szklankę i zauważywszy^ że jest pusta, krzywi się. - Nie - mówi. - Jeśli przyjmiemy Jacka, to ja oddam mu jeden ze swoich głosów. I będę miał tylko dwa. - To twój brat - powtarza Grzegorz. Jest zaskoczony, ale replikuje szybko, choć jego głos brzmi mniej stanowczo. -Zawsze pójdzie za tobą. - Jacek? Za mną? Czy wy go nie znacie? I od razu z ulgą chwytam dwa, a po chwili trzy uśmiechy. Bo oni wiedzą, że nie zawsze zgadzam się z Wuwu. - Dobra - mówi Grzegorz. - Jestem za. I tamci dwaj także mówią, że są za, Wuwu wstaje i ściska mi rękę, i reszta też. Widzę, że wychowawca podnosi się, by nas lepiej widzieć. Po chwili uspokojony opada na krzesło. 22 7- Jesteś członkiem „Obrony" - oznajmia Wuwu. - Z prawem głosu i wszystkimi przywilejami. Wyciąga z kieszeni pięćdziesiąt złotych i podaje mi banknot. - Co to jest? ■~ Żołd -wyjaśnia. -W jakiś sposób jesteśmy żołnierzami..' '■■'-.;' - Skąd masz? - Papierek nęci mnie, mam mało pieniędzy, '. ' '. ' •-'••.. v Dowiesz się-mówi. -Ale nie dzisiaj. Dzisiaj już o tym ani słowa.: Wychowawca znów staje i patrzy na nas. Spóźniliśmy się z jedzeniem. Jesteśmy ostatni. Pochylam się nad talerzem. Żałuję, że -przyjęcie do „Obrony" odbyło się tak zwyczajnie, przy kolacyjnym stole. Ńie wiadomo dlaczego, wyobrażałem sobie, że przyjęcie wiąże się z odświętnym rytuałem. I ten rytuał z góry mnie śmieszył. Ale oczekiwałem tego. I jednocześnie jest mi przyjemnie, że przyjęli mnie właśnie tak prosto, podczas zwykłej rozmowy, i gdy idziemy z powrotem przez miasteczko, i most,, i mam przed sobą „Obronę", idzie mi się jednak inaczej, bo ja także jestem już z nimi, i Edek, który znów stanął w jednej parze ze mną, może gadać co chce, nie słyszę go i nie udaję, że słucham. Dopiero przed samym domem coś jednak do mnie dociera. ■ '''.-' - Myślę, że w takim wypadku nie wolno ulec - mówi Edek. : - W jakim? - Kiedy zabierają coś drugiemu. Jeśli tobie, to proszę bar- dzo, możesz się bronić lub nie.'Ale nie wolno być bezczynnym, kiedy atakują drugiego. Aż przystaję. Edkowi po raz pierwszy udało się sformułować konkretną wskazówkę. I on też to wie, bo także przystaje i patrzy na mnie, a jego oczy już po raz drugi tego dnia nie umykają. Coś się z nim dzieje. Zauważam, że te oczy są chyba bardzo jasne. Nie jestem pewien. Nie mogę patrzeć w tę . oczy. Edek pyta: - Przyjęli cię'7 - Tak. То ліе jest tajemnica. Wszyscy chcieliby należeć do „Obrony". - Aha - mówi Edek, odwraca się i odchodzi. Od tyłu wydaje się większy i silniejszy niż od przodu. Ale nie na długo odchodzi, bo mamy jeden pokój na nas sześciu. Tak wyszło. I zaraz potem przypatruję się Edkowi, jak rozpakowuje swoją walizkę, niewielką i skórzaną. Otwiera ją i ukazują się równiutkie warstwy odzieży przytłoczone dwiema książkami. Zaczyna to wszystko wyjmować i układać na półkach szafy. - Na dwa dni? - pytam. ^ Nie opłaca się. - Lubię porządek - mówi. Otwierarn walizkę, w której są rzeczy moje i Wuwu, widzę, że w niej także panuje porządek, mama się postarała. I nie muszę już zasłaniać walizki przed Edkiem, nawet książki mam także. Powoli wyjmuję rzeczy i kładę je na półce. - Daj spokój - mówi Wuwu. - Po co? - W sumie to się opłaci. Nie będzie straty czasu przy szukaniu. - Jak chcesz. ','..' 24 Kończę układanie i siadam na łóżku, jestem zmęczony. Do obiadu jechaliśmy, potem oglądaliśmy miasteczko, a potem puszczaliśmy łódki, i program wycieczki miał się zacząć następnego dnia, o świcie. Plan przewiduje wyjazd na przystań i spływ rzeką na tratwach czy też posczepianych ze sobą "łódkach, a potem czeka nas znów krótka podróż do dwóch zamków, i potem nocleg, i plaża, i wyjazd do Krakowa, i znów nocleg. I to nie miało być wszystko, bo panie-opiekunki szykowały jeszcze jakieś atrakcje, a wychowawca dla świętego spokoju się zgadzał. Był zmęczony i miał sprawy osobiste. Tak powiedział: - Ma być porządek, bo jestem wami zmęczony. O sprawach osobistych już nie wspominał. Ktoś zagląda do pokoju i krzyczy, że na dole w świetlicy iesl telewizja, i kto chce, może pójść. Siadam na łóżku. Jest żelazne i pomalowane na biało. Styka się z łóżkiem Wuwu. - Nie idziesz? - pyta Wuwu. - Nie. Muszę pomyśleć. Potrzebuję trochę czasu, choć nie bardzo wiem, do czego. - Ja też zostanę - mówi Edek. Niepotrzebnie. Tamci wychodzą. - Myślisz, że mam rację? Że to jest logiczne? - pyta Edek, kiedy tylko zamknęli drzwi. - Bo to nie jest sprawa tylko kalkulacji, ale sprawa uczuć wyższych. - Co? - Ta sprawa. Jak postąpić, kiedy krzywdzą kogoś w pobliżu. 25 - Nie wiem. Daj spokój. Muszę pomyśleć o swoich sprawach. Już otwierał usta, żeby gadać, ale rezygnuje. Mruczy coś i wlecze się na swoje łóżko, rzuca się na nie, aż sprężyny jęczą i zaczyna czytać. Obraca się tak, żebym zobaczył okładkę i na pewno trzyma w ręku coś mądrego, ale nie chce mi się spojrzeć. Myślę, a on mi przeszkadza. Kiedy oddycha z zamkniętymi ustami, coś mu gulgoce w gardle. Albo w nosie. Może ma katar. :, ... Pokój jest drewniany. Nad moją głową krzyżują się dwie belki, nisko, mógłbym leżąc wyciągnąć rękę i ich dotknąć. Na zewnątrz jest jeszcze dość jasno, choć słońce zaszło właśnie, za to w pokoju już mrok i Edek zapala światło, słabą żarówkę, i ta żarówka, a także trochę światła z zewnątrz, nadaje drewnu jakiś ciepły odcień, jakby głęboko w nim pło-" nął ogień. Taki niepalący i wiecznie żywy'. Jak w łódkach. Przymykam oczy i od razu słyszę cichutkie chrobotanie, którego nie zagłusza nawet gulgotanie Edka. Chrup, chrap i pauza, chrup, chrup, chrup i pauza. Nie mam pojęcia, co to może być. Chrup, chrup. - Bądź cicho - mówię. Edek unosi głowę i patrzy na mnie. Otwiera usta. Chrup, chrup. - Nic ciekawego - oznajmia. - Korniki. W takich starych domach jest ich pełno. Zamyka usta i zaczyna gulgotać, przewraca kartkę. Nie zamykam już oczu. Nad drzwiami widzę kalendarz. Nie chce mi się, ale wstaję, podchodzę do niego, stary kalendarz, ktoś zdzierał kartki, ale zatrzymał się na sierpniu 1937 roku Co się wtedy stało? Wracam nałóżko. Chrup, chrup. 26 Kornik powoli zjada dom, a ja usiłuję myśleć o moich tajemnicach i o „Obronie", a potem usiłuję nie myśleć, a to chrupanie odbywa się w mojej głowie. Ktoś mi ją wyjada, więc znów zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak ktoś mi wyjada, i jak tę pustkę, która tam powstaje, zapełnia czymś innym dla niepoznaki. Żeby się głowa nie zapadła. Czym? Chrupało, blask żarówki powoli sączy się pod powieki i zaczyna wyrabiać tam różne rzeczy. Najpierw są powolne zygzaki, wijące się niby świetliste robaczki, a potem w ułamkach sekundy, które wydają mi się długie, a może i są długie, widzę jakieś obrazy, i raz albo dwa widzę Jadwigę, z tą. jej różową bladością, z piegami, z ledwie widocznymi wargami, z bardzo widocznymi oczyma. Ale widzę i inne rzeczy, a potem Wuwu potrząsa mnie za ramię i mówi: - Ocknij się. Co jest? - I mówi jednocześnie do Edka: - Zostaw nas na pięć minut samych. - Nie chcę. - Powiedziałem. Na pięć minut. Edek wychodzi, ze złością rzuciwszy książkę na łóżko, słyszę miękkie uderzenie, i już nie śpię, a Wuwu pochyla się nade mną i strzecha spada mu na oczy, i mówi: - Musisz coś zrobić. Siadam. - Przy prysznicach jest komórka - szepce Wuwu. - Sprawdzone. I wiesz, ściany są drewniane, i znajdziesz dziur-kę. - Skąd wiesz? , Nie rozumiem jeszcze, o co chodzi. Jeszcze się nie obudziłem całkowicie i jeszcze zygzaki, teraz czarne,pływają mi 27 przed oczyma. I mimowolnie nasłuchuję, czy chrupanie jeszcze trwa. ale nie, nic nie słyszę. - Wiem. Sam zrobiłem. One zaraz będą się tam kąpać. - Kto? - Dziewczyny, idioto. Pochyla się jeszcze niżej, jakby nie mógł po prostu usiąść obok mnie i zaczyna szeptać mi do ucha: - Ona powiedziała, że... Powiedziała, że koniec. Że ma dosyć. -' Kto? - Grażyna. Milczy przez chwilę. - Dlaczego?-pytam. Wzrusza ramionami. Nie wie. - Coś tam gada o terrorze. Że ja... - macha ręką i syczy - Ale ze mną się nie zrywa. Ona jeszcze zobaczy... Znów milczy i słyszę jego oddech. Jest to szybki i płytki oddech, napięty. - Pójdziesz tam - mówi wreszcie - i sprawdzisz, czy wszystko w porządku. - Ty nie możesz'.' - Kto tu jest szefem? - pyta ze znużeniem. Nie odpowiadam. - Pójdziesz i poczekasz, aż one zaczną się kąpać Wted\ wyjdziesz i dasz znak, a potem staniesz na straży. - Dlaczego ja? - Jesteś nowy - mówi spokojnie - i rób co ci każę. Odsuwam się trochę. Ten płytki, szybki oddech jest zbyt gorący. I chciałem popatrzeć na Wuwu, ale on nagle chwyta moją głowę i przyciska ją do moich piersi. Widzę czerwom ?S wzór dresu, który ciągle mam na sobie. I nic więcej. I słyszę ciszę. Może kornik poszedł spać. Może mam pustą głowę, - Nie chcę - Nieważne, czego chcesz. - Nie pójdę. . Wzdycha i znów czuję jego oddech, gorący i szybki - Zrobisz to. - Niby dlaczego? - Bo ci każę - Nie. - Pójdziesz tam - mówi i prostuje się. a jego głos brzmi nagle donośnie, jakby ten drewniany pokój rozrósł się w jakąś wielką, akustyczną salę. I jakby każdy szept był wiele-kroć wzmacniany. Tak to brzmi w moich uszach. - Bo powiem wszystkim. co było w łódce - mówi Wuwu Wydaje mi się, jakbym leciał w głąb lodowatej wody, i wiem. o czym on chce powiedzieć, ale pytam: - W jakiej łódce? - W łódce z dwiema czerwonymi nitkami. W tej łódce, która wygrała - mówi spokojnie i patrzy na mnie z wielkiej wysokości. - Zrobiłeś to? - pytam, ale wiem, że to zrobił. - Wiem. kiedy ją wyciągnąłeś z wody. -- Nieważne, czy wiesz. Ważne, że wyciągnąłem. - To ohydne. - Nie - mówi. - Wiedziałem, że trzeba cię przyjąć. Oni mi trochę zaczęli brykać, a w „Obronie" musi być dyscyplina. I będzie. I muszę na każdego coś mieć. - Po co? - chyba krzyknąłem, bo natychmiast jego dłoń zakrywa mi usta. 2.9 1 - Cicho! Musi być dyscyplina - mówi spokojnie - bo znów może się ktoś pojawić i napadać na naszych, i musimy być gotowi. Wyrywam się. - Słuchałbym cię i tak - mówię. - Jeślibyś mnie przekonał. Słuchałbym cię. - Może. Ale ja nie chcę przekonywać. I lepiej na każdego coś mieć. Znów wzdycha głośno. Trochę się denerwuje. Nie wie, co zrobię. Nie jest pewien. Czasem mu się sprzeciwiam, choć jest o rok starszy i dwa razy silniejszy. - Zrobisz to - mówi. -Pójdziesz tam. a potem nas zawiadomisz. - Idźcie sami. - Pójdziesz tam - stwierdza już obojętnie, bo wie, że pójdę. - To jeszcze jeden egzamin. Próba. Komórka jest ciasna i ciemna. Nie wiem, co w niej trzymano. Teraz jest pusta. Nad głową musi mi wisieć sporo pająków, ale głowę mam pustą, jakby kornik ją całkiem wyjadł, i jakby dla niepoznaki tylko wypchał ją szklaną watą czy styropianem. Nie wiem. Siedzę na podłodze, przesuwam ręką, natrafiam na żwir i kurz, i dopiero po chwili zaczynam szukać tego otworu, który zrobił Wuwu. On lubi noże i umie się nimi posługiwać. W scyzoryku ma szpikulec i pilniczek. Wąziutki. Nie znajduję tego otworku, choć się staram. Niezbyt gorliwie, ale się staram. Bo on rozpaple o łódce. Bo on mi nic uwierzy, jeśli powiem, że nie znalazłem, i odkryje wszystkim moją tajemnicę, którą sam kazał mi stworzyć. Bo się go boję. Ale otworu nie ma, szukam i szukam, i coraz bardziej 30 wiem, że zaraz nadejdzie chwila, w której będę musiał wyjść i powiedzieć, że nie znalazłem. I już jestem prawie gotowy wyjść. I jeszcze myślę, że mogę mu oddać swój rower. Bo swój rower on już rozbił. Nawet nie jest mi szkoda roweru. I zaczynam się podnosić, ale w tej samej chwili w ścianie za-błyskuje światełko. Jest otwór. Z drugiej strony także było ciemno, ale teraz ktoś zapalił światło - jest otwór, przytykam oko do dziurki. Weszły we dwie, ale przez chwilę widzę tylko nogi i kawałki rąk, a potem jedna z nich przykuca i mogę zobaczyć twarz Jadwigi. Ledwie ją rozpoznaję, bo tam od razu zaczęła się lać gorąca woda i już unosi się para, i Jadwiga ma mokre włosy, które przylepiają się do jej policzków, zmieniając całą twarz. Ale poznaję. Teraz się prostuje i twarz znika. ale nie tracę Jadwigi z oczu. Mydli tej drugiej plecy. Coś mówi. Ta druga odpowiada i po głosie rozpoznaję Grażynę. Chyba. Nie wiem. Nie słucham, patrzę. I chyba nie pamiętam, po co tu przyszedłem i co mam robić. Patrzę, bo one nie wiedzą, że ktoś je widzi i są spokojne, swobodne, i nawet zapominam, że są nagie. Patrzę na spokój i swobodę. Potem odrywam oko od otworu i spoglądam przed siebie. w ciemność. Poruszam ustami, a moje ręce szurają po podłodze natykając się na żwir i kurz. Podnoszę ręce i rozcieram nimi policzki, a ta wilgoć, która pojawiła się na policzkach, wsiąka w kurz. Jestem brudny. Już wiem. że nie wyjdę i nie powiem im, że one tam są. I wiem, że nie mogę zostać, bo oni tu przyjdą. Rozcieram policzki i jestem brudny, a wtedy otwierają się drzwi i w drzwiach staje wychowawca, i kiwa na mnie, a potem się odwraca. Wstaję i ruszam za nim, z ulgą. 31 Oni tam są. Cała czwórka. Niedaleko nfch Edek, zdenerwowany i z kroplami potu na czole. Zauważam pot. Mijam ich bez słowa i bez spojrzenia. W pokoju wychowawcy stoi jedno łóżko i jedno krzesło. Wychowawca wskazuje mi je. Siadam. Dlaczego to zrobiłeś0 Milczę. - Mała świnia z ciebie. - Mara swima l иьии». Osuwa się na łóżko, garbi się i przez chwilę nie mówi nic i nie patrzy na mnie, śledzę jdgo wzrok, utkwiony jest po prostu w ścianie, w pobielonej, czystej ścianie. - Myślałem, że można wam dać trochę luzu - odzywa się wreszcie. - Nie można. Jak myślisz? Co mam teraz zrobić? - Przeproszę je. Nagle słyszę jego śmiech. Wychowawca kołysze się na łó żku, podnosi głowę i śmieje się dobrą chwilę. - Niech pan mnie ukarze - proponuję. - To nić szkoła-mówi. -To życie. Kawałek życia, ładę nie będę karał. - Przeproszę je - powtórzyłem. - Dobrze by było, gdybyś nauczył się myśleć - teraz jest naprawdę zły. Górna warga unosi mu się w jakimś grymasie, jakby wstrętu, nie wiem, i ukazuje pożółkłe" zęby. Nauczyciel sięga po papierosa, zapala go. - Przeprosisz je? 1 będzie im miło? Podglądałem was, dziewczęta, ale przepraszam? tak? - Nie. Pali i bardzo długo nic nie mówi. Może daje mi czas ш myślenie. Mam pustą głowę. - One nie'powinny się dowiedzieć - mówi wreszcie łago 32 dniejszym tonem. - Tamtym na korytarzu powiedziałem. Teraz mówię tobie. - Tak. Znów kołysze się na łóżku, gasi papierosa. Opuszcza głowę. - Pan jest zmęczony - mówię nagle. - Może ja już pójdę? Przygląda mi się, i po chwili rozumie, że powiedziałem to nie po to, żeby uciec. - Tak - mówi. - Ale coś się stało. Przez chwilę przypuszczam, że on wie nawet o łódkach. Ale nie, on myśli tylko o podglądaniu. - Pan nie chciał jechać na tę wycieczkę - przypominam mu. - A ja panu obiecałem... I... - głos mi się łamie, ale kończę - poniosę konsekwencje. I ja namówię ich, żebyśmy jutro wracali. - Ty zawiniłeś, a wszyscy mają cierpieć? - Nie. Ja... Bo pan nie chciał jechać. Pan powinien być w domu. Dlatego ich namówię. Zrobię to. Dla siebie wymyślę inną karę. Zobaczy pan. A teraz ich namówię. Wygląda na to, że się zgadza. - Jak?-pyta. Nie wiem, jak.. Czerwienię się, bo mówiłem to wszystko z przekonaniem, że on od razu się nie zgodzi. Ale on spytał, jak ich namówię. Nie wiem. Nie namówię ich. Zrobię to. - Bo pan nie chciał - prawie krzyczę. - Zmuszę ich. Bo coś się stało? Prawda? Uśmiecha się, po raz pierwszy. Jest to blady uśmiech, ale wyraźnie skierowany do mne. - Dlaczego to zrobiłeś? - pyta. MftejJI&e mu powiedzieć. Trochę mogę. ЇЙ и*«" 33 - Coś się zdarzyło dziś po południu. I musiałem pomyśleć. I ani przez chwilę nie byłem sam, a potem znalazłem kryjówkę. To był przypadek, że je podglądałem. Prawie mi wierzy. - Co się zdarzyło? - Nie wiem. Nie, ja panu nie mogę tak dokładnie powiedzieć. Ale to było tak, jakby coś we mnie spało i nagle się obudziło. Coś we mnie było, ale ja o tym nie wiedziałem, a dzisiaj się dowiedziałem. Nieważne dlaczego. Mój brat zaproponował zabawę i w trakcie tej zabawy... Ja nie umiem powiedzieć - kończę szeptem. , - I coś się zdarzyło? - on też szepce. - Tak. Przymknął oczy. Zrobiłbym to samo, bo gubię się w tej rozmowie i już nie wiem, o czym mówimy, ale nie mogę przy nim tego zrobić. - Mnie też się coś zdarzyło - mówi. -1 dlatego nie chciałem jechać z wami. Nie dlatego, że pragnąłem uwolnić się od was, po prostu nie powinienem wyjeżdżać z domu. Ale -uśmiecha się jeszcze raz - zmusiliście mnie... - Tak - mówię. - Dziękuję. Ja im powiem. - Niczego im nie powiesz. Niech tak zostanie. Jeszcze tylko d\ya dni. Powiedz, co będzie z tobą? - Nie pojadę jutro na spływ. Za karę. . - A zależało ci? - Tak - kiwam głową. - To dobrze-mówi.-Akceptuję. Ale jak to uzasadnisz Prawie leży na łóżku i przez chwilę wydaje mi się, że ro: mawiam z kolegą, ale to jednak nie kolega. - Ktoś musi pilnować bagaży -proponuję. -Niby jest g spodyni, ale zawsze lepiej, jeśli będzie ktoś z nas. Tak powiem. Zgadza się natychmiast. - Ale w domu siedzieć nie musisz. Nie przesadzajmy -mówi, i mruży prawe oko. - Miasteczko też jest ładne. Po-wałęsaj się. - Tak. - Ale jest coś jeszcze. Oddycham u ulgą, bo przebrnąłem przez najgorszą część rozmowy. On wie o tym. Znów przymruża oko. Mogę chwilę poczekać z odpowiedzią. Niedbale macham dłonią i cień skacze między rrami. Pali się tylko mała lampka na stoliku i przy lampie leży stosik otwartych listów. Spodziewałbym się książek, a on wziął ze sobą na wycieczkę listy do czytania. - Już nie będę. - Kiedyś znów spróbujesz - mówi cicho wychowawca. -Chodzi mi o to, czy rozumiesz? - Co? - To, co zrobiłeś? Milczę. Nie wiem, o co mu chodzi i już mam dosyć tej rozmowy. Mimowolnie zerkam na listy, a on mówi: - To była kradzież. Wziąłeś sobie bez pozwolenia ich nagość. Rozumiesz? Nasze głosy muszą brzmieć dziwnie dla tych, którzy podsłuchują. Bo że podsłuchują, jestem pewien. Głosy podnoszą się i opadają do niedosłyszalnego prawie szeptu, a szeptu jest znacznie więcej niż głośności. I chcę go zrozumieć. Serce bije mi szybko, nie ze strachu, strach minął. Wydaje mi się, że to, co kornik włożył do mojej głowy, przeszkadza mi myśleć. 35 Kiwam głową. Nie wiem, co chciał powiedzieć, kiedy powiedział, że kiedyś znów to zrobię. Nie zrobię tego. Ale przytakuję, bo postąpił ze mną szlachetnie. I lubię go, i wydaje mi się, że i on mnie lubi. Mam najlepsze stopnie z jego przedmiotów. Z polskiego i historii. Idęłebwłeb zEdkiem. Zerkam na wychowawcę i krzywię się mimowolnie, bo na pewno nie lubi mnie za to, że się dobrze uczę, a za coś innego. Ja go lubię za to, że nas słucha i z nami rozmawia. Nie jak dorosły, a jak ktoś, kto się zastanawia. A on jeszcze czeka na odpowiedź. Czy rozumiem. - Lubię cię - mówi wreszcie, ale j a już nie wiem, czy mnie ' lubi. -I nie przestałem -dodaje szybko, kiedy już otwieram usta, żeby mu powiedzieć jeszcze raz, jak żałuję podglądania, i żeby mu jeszcze raz powiedzieć, że nigdy więcej. - Niczego mi nie obiecuj. To, co zrobiłeś, było malutkie, bezmyślne i świńskie, ale każdemu się to zdarza. Podnosi się, powoli zabiera listy spod lampki, schyla się i wyciąga spod łóżka walizkę. Ma w niej niezły bałagan. Wrzuca listy do środka, gmera chwilę w rzeczach i wyciąga książkę o angielskim tytule. - Poćwiczę dzisiaj język-powiada. Zapomina o mnie i podnoszę się cichutko. - Przemyśl to wszystko - mówi wtedy. -1 to, co się stało po południu, choćnie wiem, co to jest. Ale może rozumiem. ■' Zawsze może być tak, że coś się staje, a człowiek nie wie, jak do tego doszło. Głos ma spokojny i nieco smutny. Jakby i jemu ciągle coś] się stawało i jakby i on nie był na to przygotowany. - Przemyśl to - mówi nie patrząc na mnie, obraca książka w ręku. -I zgłoś się przed naszym wyjazdem. Zostaniesz. 36 Zaopiekujesz się rzeczami. A dziewczęta nie mogą o niczym wiedzieć. Prawie słyszę stąpania na palcach po drugiej stronie drzwi, kiedy ruszam do nich i kiedy podłoga trzeszczy pod moimi nogami. Stoją niedaleko, na stopniach schodów prowadzących na parter. Cała „Obrona". - Ico?-pyta Wuwu. - Nic. Za karę nie jadę na spływ. 1 mamy o tym nie mówić. - Mamy? - pyta Wuwu z groźbą w głosie. - Powiedziałeś o nas? - On myśli, że wy tylko wiecie, co ja robiłem. Nie myśli, że mi kazałeś. Nikt nie ma o tym wiedzieć. - Ani mi się śni mówić - oddycha z ulgą Wuwu. - To dobrze - kiwam głową. - To dobrze, że masz wyczucie sytuacji. Wuwu czuje, że coś jest nie w porządku, ale nie odzywa się. Rusza za mną, kiedy kieruję się do pokoju i czuję przez skórę, że powstrzymuje całą resztę, Grzegorza, Romana i Jurka, przed stawianiem mi pytań. Tak wędrujemy. Słucham głosów dochodzących zza ścian, wszyscy układają się spać, słyszę ostry śmiech Grażyny i na chwilę przystaję. Widziałem ją i próbuję sobie przypomnieć, jak ona wygląda nago, ale pamiętam tylko Jadwigę, szczupłe udo i ostry łuk biodra z napiętą skórą. Oni też przystanęli, dochodzi do mnie szept któregoś. Palą się z ciekawości. Nie zaspokoję jej. Otwieram drzwi i znów sączy się mdłe światełko, a Edek nie gulgoce, siedzi sztywno na swoim łóżku i patrzy na mnie, 37 a pqtem szybko przenosi wzrok za moje plecy i widzę cień paniki na jego twarzy. - Nie dzisiaj - mówi za mną Wuwu. - Dziś nic by nam z tego nie przyszło. Obrobimy cię powoli, spokojnie i dokładnie. I poczekasz na to. Będziesz czekał dzień albo dwa. Przez dzień albo dwa będziesz się bał. Albo dłużej! Już się boisz. Powoli, spokojnie i dokładnie. No nie, Jotwu? - pyta i kładzie mi rękę na ramieniu. - Żaden J otwu - mówię. - J acek. - Możesz być Jotwu. Zasłużyłeś. Nie pisnąłeś ani słowa. Możesz nim być, Jotwu. - Nie-mówię-Jacek. I przypominam sobie, skąd on wziął to Wuwu. Nie od aktorek, a od XBW, księcia biskupa warmińskiego, i od GBS. George'a Bernarda Shawa. Przyswoił sobie. - Jacek-powtarzam. Ręka cofa się z żalem. - Jak chcesz. Ale ten mały lisek i tak dostanie. Spokojnie , sumiennie i mocno. Za dzień albo dwa. Albo kiedy wrócimy. 1 będzie się bał. Bo to on cię wydał, Patrzę na Edka i on patrzy na mnie. Jakoś nie spuszcza wzroku. Ale się boi. Jego czoło lśni od potu. - Dobra - mówię. - Spokojnie, sumiennie i mocno. A teraz spać. - Spać, bracie - mówi Wuwu i znów kładzie mi rękę na ramieniu. Schylam się, by zdjąć z półki piżamę i czuję, jak ręka ześlizguje się po moich plecach. Ale nie mogę spać. Wuwu posapuje obok mnie, spokojnie i sumiennie. Wiem, że w nocy rozchyla nieco wargi i po między wargami połyskuje, jeśli jest księżyc, rząd równycl zębów. Dawniej często na niego patrzyłem. Nigdy nie mogłem zasnąć od razu, chciałem rozmawiać, ale on zasypiał w pół słowa, a ja patrzyłem na niego i jeśli był księżyc, widziałem ten połysk zębów. A czasem próbował nie spać i próbował opowiadać mi różne historie.O XBW i GBS także. Byłem mu wdzięczny za nie. Pozwalały, kiedy już zasnął, leżeć i myśleć o nich, póki i do mnie nie przyszedł sen.. I we dnie te historie też były ważne. I Wuwu zawsze był blisko, riie musiałem się nikogo bać. Nawet wtedy, gdy chodził o jedną klasę wyżej ode mnie. Nie wstydził się młodszego brata. Bawiliśmy się razem. A potem złamał nogę i łeżał kilka miesięcy, bo to było skomplikowane złamanie i stracił rok szkolny. Trzy lata temu. Od tego czasu chodzimy do jednej klasy. Wuwu posapuje i znów słyszę kornika, chrup, chrup, ale czegoś brakuje w sennych szelestach sypialni. Tak, Edek nie gulgoce. - Nie śpisz? - szepcę. Nie odpowiada. Zamykam oczy i myślę o jego strachu. Budzi mnie ruch. Wuwu, już ubrany, przewiesza przez głowę mocno wypchany chlebak. Grzegorz też jest gotowy, Jurka j Romana nie ma. Edek leży na łóżku i wygląda na to, że nie zamierza wstać. Choruje ze strachu. - Wstawać! - wrzeszczę i staram się, żeby to zabrzmiało basowo. Wuwu wzdryga się i śmieje, Edek siada gwałtownie i patrzy na mnie. - Sadysta-mówi. Jego czoło jest suche. Wyczerpał zapas potu, albo coś się stało w nocy. Nie wiem. Zrywam się energicznie i zaczynam 3,9 gimnastykę. Wuwu patrzy z niechęcią, ale szarpie taśmę chlebaka, zdejmuje go i też się gimnastykuje. Sam mnie tego nauczył. Zmusił. Bez gimnastyki dzień nie może się zacząć. I Wuwu robi, co powinien, wykonuje ćwiczenia, ale całą duszą jest już na zewnątrz, bo autobus na pewno czeka, i mają jechać, i ma być spływ. Potem wychodzimy. Jemy w tej samej restauracji i ta sama kelnerka, która obsługiwała nas wczoraj, pyta, czy do-,brze się spało. Ale nie zależy jej na odpowiedzi. Odchodzi Na dworze szaro. Już dawno po świcie, to tylko nocne chmury jeszcze się nie rozproszyły, choć już zaczynają. Jest taka godzina, kiedy nie wiadomo, jaka będzie pogoda Może się znów zaciągnąć. Ale chmury dzienne są inne. Wiem to. Mam kłopoty ze snem, od kiedy Wuwu złamał nogę. Przed jego pędzący rower wysunąłem kawałek belki Nie chciałem mu złamać nogi, chciałem się dowiedzieć, co się stanie z rowerem. Bo on go dostał, a ja miałem czekać jeszcze rok. Rowerowi nic się nie stało. Wychowawca wstaje od swojego stolika i przynagla nas. Patrzy na zegarek, znacząco stuka w szkło i panie opiekunki zaczynają zaganiać nas wszystkich w stadko, z którego ma powstać dwuszereg. Staję na samym końcu. Ja nie jadę. Wuwu daje mi znaki ręką, mam się przyłączyć do „Obrony", ale nie reaguję. Odliczamy. Ktoś się pomylił i zaczynamy jeszcze raz. Dwuszereg jest nierówny i trochę zmęczony. Odwracam głowę i natykam się wzrokiem na żelazne rusztowanie w kształcie kosza. Kosz wypełniony jest ziemią, a zie mia przykryta darnią. Z darni wychylają się pęki czerwo nych kwiatów. Taka ozdoba, ale bezsensowna, bo miastecz ko nie potrzebuje ozdób. Góry nad nim wiszą. Domki s 40 niewielkie i różowe albo szare, miłe dla oka, jezdnia czysta i pusta, ale liczą się góry i tam biegnie wzrok. Autobus już warczy, dwuszereg rusza ku niemu, a panie opiekunki jeszcze raz przeliczają pary, i każda, a są trzy, mimochodem głaszcze po głowie swoje dziecko. Bo one są też matkami. Trojga z nas. Podchodzi do mnie wychowawca, wciska mi w rękę karte-luszek i jakieś pieniądze. - Wyślij to. Telegraficznie. Poczta jeszcze nieczynna mówi. - Nie zapomnisz? Kiwam głową. Co może być takiego, żeby nie.mogło poczekać do pojutrza? Pojutrze będziemy w domu Ruszają. Autobus znika. Potem siedzę na wysokim krawężniku i patrzę na rynek. Naprzeciwko, za szeroką płaszczyzną nierównego bruku mam fasady kilku domów i szyldy na nich, jest tam kino, sklep z warzywami, sklep papierniczy, dalej bar. Ale naprzeciw mnie, tu, gdzie domy urywają się, przechodząc w dalszą, niewidoczną niemal i bezludną część rynku, stoi kiosk z gazetami, i stoi budka, przed którą niewielka kolejka oczekuje na gofry, bo właśnie zaczynają je sprzedawać. Opuszczam wzrok i odwracam głowę, nic mnie to wszystko nie obchodzi, mam zamiar myśleć o tym, co się stało wczoraj, ale obok przesuwają się nogi, i stoją nogi, i ponad tymi nogami panuje lekki szum, ludzie rozmawiają. Muszą. Patrzę na nogi, grube pończochy i bezkształtne buty miejscowych kobiet, na wyświecone spodnie mężczyzn, góralskie portki, kilka par dżinsów, na jakieś czerwone skarpetki wychylające się z turystycznych butów i zakończone pumpami, na rąbek sukienki. Nogi przesuwają się, przystają, odcho- I 41 dzą, a tam wyżej i wyżej mówi się o podróżach. Może niektórzy jadą nad morze. Siedzę tuż obok przystanku. Jakiś pekaes zajeżdża z chrzęstem blach i nogi poruszają się żywiej, spieszą, potem przez chwilę jest pusto, a wtedy patrzę na chodnik: plama zmiażdżonych i roztartych lodów, opakowanie po oranżadzie, strzępy papierów i niedopałki. Mam całe kilometry czasu. Opieram głowę na rękach, a ręce o kolana, czekam, aż otworzą pocztę, a potem wyślę telegram, ruszę przez most, skręcę w długą, wijącą się ulicę i dotrę do naszej kwatery, a jeszcze później mogę ruszyć z powrotem albo położyć się, albo wyjść nad rzekę i popatrzeć na wodę, a może na góry. Mogę też puszczać łódki do morza, jeśli początek strumyka jeszcze płynie. Wstaję, przechodzę przez rynek i zatrzymuję się. przed pocztą. Właśnie otwierają. Papierek, który dał mi wychowawca, szeleści i okazuje się, że muszę go przeczytać, bo należy nanieść tekst depeszy na blankiet, więc piszę, najpierw nazwisko i imię, jakaś Bożena, a nazwisko naszego wychowawcy, potem adres i przez chwilę waham się, ale zaraz starannie kaligrafuję: „Listów nie czytałem, wyjaśnisz co zechcesz, żałuję, całuję, ojciec". Oddycham głęboko i patrzę na blankiet, a treść telegra mu powoli przesącza się w moją świadomość. I kiwam gło wą, bo rozumiem, że on chyba też chciał podglądać. Ni< wiem. Mniejsza z tym. Płacę i wychodzę, i znów siadam n wysokim krawężniku. To wygodne miejsce. Nie chce mi się nigdzie pójść i nie chce mi się zostać. Znów przychodzą nogi. Chude, okryte workowatym dr< Xl lichem. Na nogach sandały, a z sandałów wychylają się nagie stopy. Po stopach poznaję, że staje przy mnie stary człowiek. Obok tych nóg drugie. W leciutkich sandałkach. To nogi dziewczyny, i powolutku podnoszę wzrok, wydaje mi się, że to się nigdy nie skończy i nie chcę zbyt gorąco, żeby się skończyło, a potem widzę niebieskie szorty i żółtą bluzkę, i wreszcie głowę, kędzierzawą. Dziewczyna rozgląda się po rynku, z tym znudzeniem, które znam już tak dobrze. - Poczekaj chwilę - mówi stary i opuszcza na ziemię pękaty plecak, a na nim starannie umieszcza skórzany neseser. Dziewczyna kiwa głową, stary odchodzi, oglądam się, staje w kolejce do piekarni. Mam ochotę coś powiedzieć, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Rynek znów pustoszeje, odjechałjcolejny autobus i wiem,, że większość pasażerów pojechała na spływ. Jak moi koledzy, którzy już na pewno dotarli na miejsce, a może już płyną. Mógłbym powiedzieć tej dziewczynie, że ja także jestem na wcieczce, bo ona na pewno przyjechała na wycieczkę. AJe ona nagle rusza i przecina rynek, i w kiosku naprzeciw kupuje gofry. Wzdłuż chodnika, na samym skraju, pomyka blondynek w wytartych dżinsach. Jest w nim coś dziwnego, ale nie mam czasu poświęcać mu uwagi. Dziewczyna z gofrem w ręku odchodzi od kiosku i nagle wmurowuje ją pośrodku rynku, gniewnie trąbi na nią przejeżdżający samochód, ciasto wypada jej z ręki, i jej usta się otwierają, ale dopiero po chwili w moje uszy uderza krzyk, a jej wyciągnięta ręka celuje we mnie. I jeszcze nie wiem, o co chodzi, ale zrywam się i pędzę, przez chwilę niepewny, czy uciekam, czy też gonię, nagle dostrzegam wypłowiałe dżinsy na drugim końcu rynku i 43 na moment aż przystać, bo -£—2&£££ mnie podrywało, w mgmemuokazarejestr ^ sesera na plecaku starego. 1 te"XiY w jakąś bramę, wy-Chłopaczek skręca, ja za mm, wpad^wja ą skakujemy z niej, przemierzamy jeden za d^ , podwórko, jest furtka, w osta mej ^M ^ P ^ jej uderzemem, nowe Р«*Г^^е po bruku i teraz przez rynek zinnej strony chłopa» J jeszczepięć widzę, że jednąręką przyciska^^^^ nie, to metrów, daje kilka susów, trzy- metty. Kjzyk zty mień, juz go mam, ja tez się pu у prześlizgują się po palcach 7nstawmnie. _ Zjeżdżaj -krzyczy chłopak. " ^f ^рГ2у8ріе8га і wali wysoko w 8^.^^'SLS neseser wy-pię ciałem,, mam go! Zwalamy się śnie czuje pryskuje w bok, ^^t^tikonicpcwne. Sly-uderzenie, trochę jakby słabe а то у szę krzyki, ktoś się zbliża, podnoszę rękę i-. - Nie bij! t ^trze w dół i natykam się na Ręka zawisa w powietrzu patrzę w^dot У spojrzenie zmrużonych «^Г^. słyszę clskam chłopaka do ,*^^^koLki,więcsły-warkot autobusu, i ciszę, jesteśmy SZęijejszum. - On jest słabszy , •„., s;e razem i na Nie *. * "ie %£££*£?£ *> —• gle chłopak zaczyna porządkować 44 ję, musimy wyglądać jak dwóch przyjaciół, którzy poczubili się i zaraz ochłonęli. Dyszymy. Niedaleko nas stoi Jadwiga. Ma niebieskie szorty i niebieską koszulkę. I kiedy patrzę na nią, usiłując sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że kiedy goniłem, minęło przedpołudnie i pora obiadowa, i oni wrócili ze spływu, kiedy tak patrzę, chłopak oddala się nieco, przebierając tylko stopami, a potem startuje do nowego biegu. - Co tu robisz? - pytam. Schylam się i podnoszę neseser, oglądam go, jest miękki i nowy, nie ucierpiał podczas pogoni i upadku. Nie czekam na odpowiedź. - Chodź - mówię. - Trzeba to oddać. Zawracamy. Na przystanku staruszek opowiada coś grupie ciekawych, i ta dziewczyna, która jest z nim, gorliwie kiwa głową, i także coś wyjaśnia. Pewnie, że poszła tylko po gofra i ani na chwilę nie spuściła bagażu z oczu. Ludzie zaczynają się rozchodzić, bo już wszystko powiedziano i nic się nie dzieje, i pogoń, jeśli była pogoń, na pewno wróci z niczym. Przepychamy się, najpierw Jadwiga, potem ja, przez ten krąg ludzi i podaję neseser staruszkowi. Chwyta go, ogląda, ludzie milczą z podziwem, i zamierzam się skromnie wycofać, ale nagle ręka staruszka strzela ku mnie i chwyta za ucho, to boli. - Mam cię. Próbuję uwolnić ucho. Jadwiga krzyczy: - Przecież to nie on! Poznaję ten krzyk, to ona wołała: nie bij! Staruszek wykręca mi ucho i widzę jego mściwą twarz tuż przed moją twarzą, i słyszę bulgocący dźwięk, jaki wydaje, przypomina mi się Edek. I gdyby nie ból, roześmiałbym się, bo jeszcze nie zacząłem się bać. - Pan go zostawi-mówi młody mężczyzna, szarpie staruszka za ramię, i moje ucho jest wolne, pałające iogromne. - Ja to widziałem z daleka. To dzielny chłopak, szybki i przytomny. Pan mu podziękuje. Staruszek usiłuje uwolnić ramię, jak ja przed chwilą usiłowałem uwolnić ucho. Nie udaje mu się. - Pan mu podziękuje - mówi młody mężczyzna i mruga do mnie. Nie odpowiadam mrugnięciem. Chyba nie mogę nic zrobić. Dłoń Jadwigi dotyka mojej i jej palce zwierają się na moich palcach. - Idziemy-szepce. - Pan podziękuje - powtarza młody mężczyzna i chyba coś rojbi z ręką staruszka, bo staruszek krzywi się, a potem odwraca głowę, żeby mnie nie widzieć i syczy: - Dziękuję. Z Jadwigą przemierzamy most, przystajemy na nim na chwilę, żeby popatrzeć na wodę. Wydaje się szara, ale szarość czai się w głębi, bo wzrok swobodnie przedostaje się przez pierwsze warstwy fal. Potem skręcamy w uliczkę, mamy przed sobą dziesięć minut drogi i całe przedpołudnie. - Powiedziałam, że źle znoszę kołysanie. Że nie mogę ш łódce. | - Tratwie. - Na łódce, na tratwie, na wodzie, na falach - mówi. Nie mogę. - Dlaczego? 46 - Dziś nie mogę - śmieje się. - Ale jeśli kiedyś zaprosisz mnie na kajak, to pewnie będę mogła. I będę mogła jeszcze dużo rzeczy, jeśli mnie poprosisz. Jej ręka ciągle spoczywa na mojej, ale przez parę minut riie pamiętałem o tym, bo to było zwyczajne. Teraz pamiętam. Moja ręka obrzmiewa, staje się wielka, wszyscy patrzą na ogromne łapsko, które bezskutecznie usiłuje objąć delikatne palce dziewczyny. Ciężka ręka, grozi wybuchem. Mijamy wąskie fasady domów, bo domy zwrócone są do ulicy najwęższymi ścianami, i mijamy szerokie bramy, przez które może przejechać wóz z sianem. Przed domami skuliły się miniaturowe ogródki, pełne kwitnienia. Nasze stopy bezgłośnie opadają na asfalt, zresztą niedaleko jest rzeka, może to ona szumi mi w uszach, nasze stopy bezgłośnie opadają, jakby w ogóle nie dotykały ziemi, kwiaty w ogródkach pstrzą się jaskrawo i jest gorąco, prawie tak gorąco jak w mojej ręce. Mijamy białe kule na niewielkich drzewkach. Jak śnieg białe i puszyste, na pewno chłodne, przydałoby mi się trochę chłodu. - Buldeneże - mówi Jadwiga. Kawałek zimy w lecie, śnieżne kule, chciałbym się zatrzymać, ale wtedy moja dłoń pozostałaby w tyle, a jej posunęłaby się dalej. Idziemy. Myślę, że można by pójść ńad rzekę. Jest także chłodna. Rzeką płyną moje łódeczki, ale jednej z nich brakuje, i dobrze, nie zależy mi na morzu, któremu powierzałbym swoje tajemnice, wolę krótkie, żyjące niedługo i wiecznie potoczki, które biorą się znikąd. - Podglądałeś mnie - mówi Jadwiga. - To prawda? Chrząkam, ale to nie pomaga. - Kto ci powiedział? 47 ^SsrassaśssK zatrzymuje mnie. Podglądałeś? - Tak" Milczenie i wiele kroków, słyszę szuranie swoich stóp. - Nie chciałem. Przepraszam. Wydaje mi się, że powiedziałem to wyraźnie. Udało mi się. Ale ona milczy. - I Grażynę - powtarza Jadwiga i natychmiast, szeptem, który brzmi tak, jakby wydobywany był z piersi resztką już tchu, pyta: - I która z nas... Urywa i podejmuje znowu, ten szept ma brzmieć obojętnie, albo drwiąco, rozumiem to: - I która z nas bardziej ci się... spodobała. Nie odpowiadam przez chwilę, bo zajmuję się patrzeniem, jak jej przejrzyste policzki zaczynają różowieć. Jadwiga otwiera usta i widzę, że usta nie są już blade. Na j ej skroni pulsuj e żyłka. I mówię, zanim on a zdoby w a się n a wysiłek, by jeszcze raz spytać: - Ja nie widziałem - odpowiedź brzmi idiotycznie i czuję jej rękę sztywniejącą wokół mojej dłoni, jej palce. -Ty! Jadwiga pochyla głowę. - Ona mówiła - i ciągle jest to ten sam szept - że tobie chodziło o nią. - Nie - mówię. - W ogóle na nią nie patrzyłem. Nie wiem, jak długo stoimy. Przed sobą, nieco poniżej mam jej twarz, ponad jej ramieniem widzę porośnięte drze 48 wami zbocze zbiegające do rzeki, ale samej rzeki na wprost mnie nie widać, zbocze jest niedługie, lecz drzewa gęste. - Nie na nią? - Nie. I milczę, choć chyba powinienem mówić. A jej szept po chwili jest jeszcze cichszy: . - Nie powinnam pytać? Powinnam udawać, że o niczym nie wiem? I po jeszcze jednej chwili: - Nie powinnam się do ciebie odzywać? Powinnam schować się ze wstydu? I po jeszcze jednej chwili: - Powiedz! Ledwie ją słyszę. - Przepraszam - mówię. - Przepraszam. Nie mogę ci tego oddać - bełkocę. - Przepraszam. Nie wiem, co zrobić. - Nic - mówi Jadwiga, a potem waha się i rumieniec na policzku, który zwraca ku mnie pochylając głowę, pogłębia się. - Nie oddawaj. Ja ci to daję. Nagle moja głowa także opada, a jej się podnosi i dotykam ustami jej chłodnych ust, to jest tylko muśnięcie, może przypadkowe, zaraz od siebie odskakujemy, ale jej ręka znów przytrzymuje moją. Idziemy. Mogę mówić. - Edek ci powiedział? - Edek. Nie zrób mu nic złego. - Nie powinien. - Dlaczego? Nie mówię jej. Kiedyś jej to wytłumaczę, jak mnie wytłumaczył wychowawca. Nie dzisiaj. - Dlaczego? - pyta Jadwiga. - Przyszedł i powiedział, że 49 się zdecydował. Powiedział, że nie będzie płacił, choć z początku miał taki zamiar. I powiedział, że nie pozwoli na przemoc. Że nie można być wolnym tylko w głębi duszy. Wiesz, jak to on. - Jak to on - powtarzam. - I powiedział, że idzie do końci. Nie płaci i nie będzie milczał. I opowiedział o tobie. - Rozumiem - mówię, ale nie rozumiem. - Jakie płacenie. O co chodzi? - No-Jadwiga wzrusza ramionami.-Ta opłata na działalność „Obrony". - Jaka opłata? Spogląda na mnie z ukosa, z niedowierzaniem. - Przecież jesteś z nimi - mówi i dodaje wyraźnie: - Tygodniowa składka w zamian za opiekę. Nie wiesz? - Nie. - Ja nie płacę - oznajmia Jadwiga, jakby nie uwierzyła w moją nieświadomość. - Chcę, żebyś wiedział. I Grażynę namówiłam, żeby przestała; Bo Edek ma rację. - Że ci powiedział o mnie? - Z tym o wolności. Ulica się kończy i widzimy dom. I znów widzimy rzekę, która błyszczy. Za domem wznosi się zbocze, po którym spływał potoczek. - Robiłaś kiedy łódki z kory? - Nie. Widziałam, jak je robią. Puszczają je w rynsztokach, kiedy śnieg topnieje. - Tu jest lepiej. Mijamy dom. Jeszcze wbiegam do środka po świece, potem prowadzę Jadwigę pod górę. Strumyczek ciągle płynie, 50 mniejszy niż poprzedniego dnia, dobry dla bardzo maleńkich łódek. Z kawałków kory wycinam łódeczki, są niezgrabne, ale solidne. - Można w nich chować kartki z tajemnicami - mówię. - Kartki z tajemnicami? - Jadwiga śmieje się, opuszcza swoją łódeczkę na trawę i jej ręce obejmują moją szyję, a ona szepce mi do ucha tajemnicę, która ze mną zostanie. Potem opalamy się i czekamy na ich powrót. A kiedy autobus zajeżdża, Jadwiga pyta: - Naprawdę nie wiedziałeś? O tych opłatach? - Nie. - Co zrobisz? - Nie wiem. - Wystąpisz z „Obrony"? - Jasne - mówię. - Zaraz. Ale wiesz, co to znaczy? Jestem spokojny i z przyjemnością patrzę, jak jej oczy na chwilę się rozszerzając potem Jadwiga mówi: - Nie masz wyjścia. I będę z tobą. Wychowawca pyta, czy jedliśmy obiad. Mówię mu, że tak, już dawno. Wychowawca śmieje się i kręci głową, ale nie zaprzecza. Patrzy na Jadwigę, która wchodzi do domu. Podaję mu pieniądze, resztę, która została po nadaniu telegramu. - Urządził mi pan lekcję wychowawczą - mówię. - Sobie też. Przypatruję mu się. Zaczyna siwieć. Kiwa mi głową i odchodzę, a obok czeka Wuwu. - Dobrze było - powiada. - A u ciebie? - W porządku. Występuję z „Obrony". 51 muję pięcazi ч h_nknot spłyWa na ziemię. Rozwieram palce і оапкпиі s^ -Pożałujesz. środka^ wstępuję po sch Nie ^h*™ fz^^ dach na gorę i jeszcze siy»^, j Jadwigę. Uśmiecham się. І!?ТLi za boiskiem, blisko bieżni, na trawie. Mijam go Edek stoi za boiskiem^ ^^to. Naław- Jego czoło jest znów spocone. wZ°c7erzTm zęby i zdejmuję z przegubu zegarek. Widzę yne^czv Edka. Umieszczam zegarek na teczce . к" Jesteś z nimi - mówi cicho Edek. - Patrzeć by ci nie pozwolili. Powiedzieli, że to nie widowisko. - Boisz się? wfenfże Jadwiga stoi w korytarzu na pierwszym piętrze Wiem, ze Jauwi& 01 • prosiłem, nie pozwo- ^™» М,ї" n«s widzi, « ,*, i Kiwa. w s.ro- 52 nę szkoły. Potem się rozglądam. Jesteśmy nieźle 0słonięci przed postronnymi oczyma. Właściwie można nas zobaczyć tylko stamtąd, z tamtych okien. - Skoro się boisz - mówię - to odejdź. Pierwsza złość im minęła. Pośmieją się z ciebie i będzie spokój. - Nie. Widzę, że się przygotował. Ma na sobie chyba najstarsze z ubrań, za małe dla niego. Pomyślał o ubraniu. Że może się zniszczyć. Podziwiam go przez chwilę, a potem wycieram ręce o uda. Spociły się trochę. - Rób co chcesz - mówi Edek - ale potem odprowadź mnie do domu. Nie oni. Ty. Może to będzie potrzebne. - Dobra. Czekamy, ale niedługo. Widzę „Obronę". Wuwu idzie pierwszy, za nim gęsiego reszta. Marszowym krokiem przecinają boisko. Stają przed nami. Wuwu patrzy na mnie, ale króciutko, bo ma mówić do Edka. - Jesteś gotów? - Tak. - Nie będziemy tego robili wszyscy razem - oznajmia Wuwu. - Mówiłem ci, jak to będziemy robili. Dokładnie. I tak dalej. Będziemy to robili po kolei. Edek wzrusza ramionami. Wstaję z ławki i przyłączam się do niego. Czuję, że wzdryga się gwałtownie. - Ale jej - szepcę kącikiem warg - nie musiałeś mówić o podglądaniu. - Musiałem. - Tego ci nie daruję. - Wiem. Wuwu milczy. Potem spogląda na „Obronę". Zwraca się do mnie: 53 - Odejdź. Mam niewiele czasu. Mgnienie oka. Podchodzę. Patrzę w oczy mojego brata iznów widzę tę przedwieczorną chwilę sprzed trzech dni, i wiem ze on ja widzi, jesteśmy sobie bliscy, ta chwila, moj brat i ja. Mamy na to mgnienie oka. Nie odchodzę _ Nie chcę się z tobą bić - mówi. - Odejdź. Nie ruszam się. - Nie bój się - szepcę do Edka. . - Boję się. - Тя też Parskamy śmiechem, Wuwu czerwienieje. - Nie chcę cię bić - mówi jednak spokojnie. - Udejaz. Stoję. Piramida I Talerze stały ciągle na parapecie okiennym w kuchni. Chyba w tym samym porządku, jaki miały wczoraj: trzy głębokie, ale jeden z nich obrócony do góry dnem, i dwa małe, do ciastek, obok siebie. To była mała piramida. A zatem spontaniczne działanie Mamy ciągle obracało się przeciwko Ryszardowi. Babcia Katarzyna przykryła talerze czystą ściere-czką, żeby się nie kurzyły, lecz nie ruszała ich, uznała - po wielu latach walki - prawo Mamy do rzucania talerzami. Po cichu, rozmawiając z Ojcem, wyznawała, że dziękuje wszą stkim świętym za to, iż rzucanie jest tak porządne. Mama nigdy nic nie stłukła. Okazując nieposkromioną wściekłość układała piramidki przeznaczone dla różnych członków rodziny ze zdumiewającą cichością. Nigdy nic nie zabrzęczało, ale przedmiot gniewu prędzej czy później musiał pojawić się w kuchni i zobaczyć, co narobił. Mama mówiła Ojcu, by przyniósł sól, choć sól stała na stole. Ojciec wzdychał, bo wiedział, co to ma znaczyć, ale szedł do kuchni i wracał zso-Iniczką. Nie wspominał o tym, co było na parapecie, a na parapecie była duża piramida: cztery głębokie, trzy płaskie i dwa albo trzy małe. Różnie ustawione, ale nie udało się nigdy ustalić, od czego ustawienie zależy Częściej do ku chni wychodził Ryszard, też po sól albo po cukier, albo po masło, mama pamiętała, by kazać przynieść to właśnie, co nie jest akurat potrzebne Wówczas na parapecie bywała mała piramida. Anniemarii przyznano piramidkę, Babci 56 Katarzynie coś, co Ryszard nazywał zerówką: kieliszek do jajka. Babci Katarzynie należała się pewna pobłażliwość. Trzeba przyznać, że Babcia Katarzyna poproszona pokoi nym głosem o przyniesienie widelca, natychmiast dostawała wypieków, a jej ręce bezradnie zaczynały miętosić koronkę bluzki czy mankiet sukni. Z kuchni wracała niezmiennie wstrząśnięta, a potem w milczeniu przez cały dzień wyblagi-wała sprzątnięcie kieliszka. Było to milczenie tak paniczne i nieznośne, że kiedyś Ojciec z litości odważył się samodzielnie oczyścić parapet. Wówczas do kuchni wysłano wszystkich, a piramidy stały we wzorowym porządku, zwieńczone aż dwoma kieliszkami do jajek Mama mówiła, że najlepszym sposobem na wyładowanie ukrytej agresji, jaką każdy człowiek przejawia w stosunku do innego człowieka, jest niszczenie przedmiotów. Dlatego rzucała talerzami. Ale dawniej warunki materialne nie pozwalały na tłuczenie, trzeba było uważać, a teraz Mamie stawianie piramidek weszło w krew, zresztą gdzie się dostanie tak piękne sztuki? Ukryta agresja, wyjaśniła Mama, nie bierze się z próżni, ma swoje głębokie przyczyny. I nikt nie powie, że Mama była kiedykolwiek wobec kogokolwiek niesprawiedliwa. Dlatego rzucanie ma swój racjonalny sens i każdy, kto odczuje jego skutki, powinien przemyśleć swoje postępowanie. Tym bardziej, podkreślała Mama, że taki spontaniczny akt niszczenia ujawnia się w Mamie wtedy, gdy ktoś zawinił w sposób niejawny, dotknął najgłębszych pokładów wrażliwości Mamy. Inne sprawy, na przykład wagary czy dwójki, mają być po prostu karane, a od tego jest Ojciec, który jako mężczyzna ma pasek i atawizmy, pozwalające mu na użycie brutalnej siły 57 - Jak się ma talent od życia - mówiła Mama tajemniczo - to się go ma i już. Człowiek skazany jest na własną wrażliwość, a może nawet - rozmarzyła się Mama na chwilę - zamyka się w swoim wewnętrznym świecie, do którego nikt, ale to nikt nie jest w stanie tak naprawdę przeniknąć. Gdy to mówiła, zwracała na Ojca swoje duże błękitne i zawsze łagodne oczy, a Ojciec czerwieniał ze wstydu. Przynajmniej powinien się czerwienić, powiedziała Mama któregoś dnia do Babci Katarzyny, ale on jednak jest cokolwiek gruboskórny. - Nie chcę mamie robić wyrzutów - powiedziała Mama melodyjnie, a Babcia Katarzyna w najwyższym zmieszaniu wylał a zupę z talerza do wazy, choć przed chwilą sama j ą sobie z wazy nabrała - ale cała wasza rodzina jest tak witalna, że to przechodzi nieraz granice mo j ej wytrzymał ości. To nie zarzut - dodała, obserwując z pewnym zainteresowaniem, i jak Babcia Katarzyna znów sięga do wazy, bo chyba jednak miała apetyt na zupę - to tylko goły, sprawdzony fakt. Babcia Katarzyna poprzestała na jednej małej łyżce wazowej , choć najbardziej ze wszystkiego lubiła pomidorową z makaronem. Potem Ryszard widział, jak Babcia wyjadała zupę z garnka, nie powiedział o tym Mamie, ale Mama i tak wiedziała i kieliszek do jajek znów rzuciła na parapet. Tym razem mała piramida trwała już dragi dzień i litościwe działanie Babci Katarzyny, pragnącej osłonić nie tylko talerze przed kurzem, ale także przykryć jawny dowód hańby Ryszarda, nie mogło w żaden sposób pomóc. Przyczyny pojawienia się małej piramidy były na razie nieznane, Mama musi ochłonąć ze swej spontanicznej wściekłości 58 aioo z ukrytej agresji, wtedy wezwie Ryszarda i przy porno су długiej serii pytań udowodni mu jego nikczemność. Ryszard nasłuchiwał chwilę, Mama chyba drzemała, jak co dzień po przyjściu z pracy, i była pewna szansa na to, że nie usłyszy szczęknięcia lodówki. Niewielka szansa, ale trzeba zaryzykować. Póki mała piramida będzie na parapecie, Mama nie potrafi się po prostu zdobyć na to, by przygotowywać drugie śniadanie, a Babcia Katarzyna uważa od jakiegoś czasu, że również nie powinna ryzykować. Ani Ojciec, ani Ryszard nie czuli się uprawnieni do gospodarowania w kuchni, czasem odważała się na to Annamaria, ale o Anniemarii Mama powiedziała, że ona kiedyś przejmie nasze babskie królestwo, niech się wprawia. - Jak mus, to mus - wzdychała Mama. - Ktoś musi gotować, żeby ktoś mógł jeść - dodawała z godnością. - Niech przynajmniej w tej kuchni będzie w miarę przytulnie i porządnie. Z tego wynikało, że i poprzedniego dnia, i dziś Ojciec i Ryszard wyruszyli z domu bez drugiego śniadania, bo nikt nie był w stanie zająć się przygotowaniem. Ojciec, Ryszard o tym wiedział, zawsze wpada do baru przy swoim biurze i jakoś nie narzeka, a nawet przy obiadach w takich dniach, gdy Mama ze z góry powziętą zgrozą sugeruje mu ogromny, iście nieludzki apetyt, w takie dni Ojciec je wstrzemięźliwie i jakby z pewnym wstydem. Mama wtedy łagodnieje, bo człowiek nie powinien wiecznie myśleć o tym, jak sobie nabić brzuch. Są inne sprawy na świecie. Nie samym chlebem na szczęście człowiek żyje. Ryszard jednak nie miał w pobliżu szkoły baru, a poza tym zwykle nie miał pieniędzy. Dp- 59 datkowo głodziła pamięć o tym, że Annamaria, choć i jej nikt nic nie przygotował, posługując się prawem przyszłej gospodyni kuchni, ucięła sobie rano co najmniej ćwierć kilograma kiełbasy i zabrała dwie bułki obficie posmarowane masłem. Udało się zajrzeć do jej zawiniątka, bo położyła je na chwilę w przedpokoju, szukając u siebie podręcznika do matematyki. Nie zdążył jednak wyjąć bułki, bo Annamaria wróciła niespodziewanie szybko, jakby podejrzewała brata o zakusy na jej posiłek. Nawet odwinęła papier i sprawdziła, czy wszystko jest w porządku, a potem włożyła porcję do teczki. Trzasnęła drzwiami. Także umyślnie. Do obiadu jeszcze trzy godziny, bo jada się dopiero o siódmej, jak ludzie w cywilizowanych krajach. Prawdziwy posiłek to posiłek ostatni w ciągu dnia, wówczas gromadzi się cała rodzina, która powinna omawiać bieżące wydarzenia. - Jedyna szansa - mówiła Mama - na integrację w dzisiejszym świecie. I pytała, co to jest integracja, sprawdzając wiedzę Ryszarda. Co prawda, za godzinę, gdy Mama wstanie, a Ojciec wróci, poda się herbatę i chyba jakieś ciasteczka. - Five о'сіоск - mówiła Mama unosząc palec do góry. -Może przesadzam, ale w tym zwyczaju picia popołudniowej herbaty jest coś czarującego. Nie wolno jeść zbyt dużo ciasteczek. Poza tym jest więcej niż prawdopodobne, iż Mama przyrządzając herbatę sprzątnie małą piramidę, co będzie oznaczało, że gotowa jest do rozmowy z Ryszardem. A kiedy się rozmawia z synem najlepiej? Przy herbacie. Syn ma się tak przejąć przykrością, któ-. 60 rą wyrządził Mamie, że będzie w stan,V«^ .. ,'. trzy lyki mocnego piyn Д ,XCukru kn,CJedy"ie K Szczęk lodówki był zdrarbipr-b „, * • uchyliły sie drzwzki, wt^fst a 117*' ^ 8"У ь,с ściany kUch„i і ą«X ггхтсх" - Po co ja zaglądam do tej lodówki? Mrugnęła do Ryszarda zimnym okiem 7 w - si^a.a.ezb.Mus.ataby^i^odotyrw^ nym stanie. Prawdopodobnie podobałv