Jodi Picoult: świadectwo prawdy. Tytuł oryginałuPLAINTRUTH Copyright 2000 by Jodi Picoult Ali rightsreserved Ilustracja na okładceAGĘ / East News Konsultacja medycznadr Anna Maria Bonder Redakcj aMagdalena Koziej Redakcja techniczna Anna Troszczyńska KorektaMariola Będkowska ŁamanieAneta Osipiak ISBN 83-7469-345-2 Mojemu tacie, Myronowi Picoult,który nauczył mnie Jak być oryginalną. WydawcaPrószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7www. proszynski. pl Druk i oprawaDrukarnia Wydawniczaim. W-L. Anczyca S-A30-011 Kraków, ul. Wrocławska 53 Niwielujestludzi na tym świecie, którzy potrafią kichać jakkaczka, szukać igty w siogu staną, układać marne kalambury. i tak bezgranicznieubóstwiać szfoje córki. Kocham Cię. Cytatyz Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia. ''^ . W^^^Hl^'7 ^"^^FT"""-"'''--/' ""T-. "-^^^^^7^^aBW! ^^t^^. ^--;^l^ff,:--^^,^-,^^^Ę^^ Podziękowania Przy pisaniu tej książki zaciągnęłam kolejne liczne długiwdzięczności. Dr Joel Umlas, dr JamesUmlas i dr DayidToubsłużylimi swoją rozległą wiedzą medyczną. DrTia Homer i dr Stuart Anfangwprowadzili mnie w tajniki psychiatrii sądowej orazklinicznych wywiadów psychiatrycznych. Dr Catherine Lewisoraz dr Neil Kaye pomogli mizrozumieć,co stoi za zabójstwemnoworodka. Mój teść, Karl van Leer, kiedyzadzwoniłam do niegoz pytaniem, jak inseminuje się krowy, wyjaśnił mi wszystko,a głos nawet mu nie drgnął. Kyle van Leer zobaczył kiedyś "księżyc-ciasteczko" i pozwoliłmi go sobie pożyczyć. Teresa Farinaw tempie ekspresowym przepisywała moje teksty. Dr ElisabethMartin znalazła listerie i pomagała mi przetrwać autopsje. SteveMarshall zabierał mniena polowania na duchy. Brian Laird opowiedział mi historię o trollach. Allegra Lubrano, kiedy cała w nerwachdzwoniłam do niej "z jednym szybkimpytankiem", wyszukiwała dlamnie różne zapomniane,zakurzone ustawy. KikiKeating, perła wśród adwokatów, znalazła czas, żeby pojechaćzemną do Lancaster,gdzie nocamiurządzałyśmy niekończące sięburze mózgów, odsłuchując nagrane wywiady. Timowi van Leerowijestemwdzięczna za wszystko. Dziękuję Jane Picoult, którasama określiła, jak mawyglądać wyrok sądowy - za zrozumieniei za wskazówki. Laurze Gross dziękuję za to samooraz za to,żejest najprawdopodobniej jedyną osobą w całymprzemyśle wydawniczym, która chciałaby,żebym pisała jeszczeszybciej. Dziękuję Emily Bes. tler orazKipowiHakali - na dobry początek pięknej znajomości, a takżeCamilleMcDuffie- do trzech razysztuka! Wiele zawdzięczam publikacjom Johna Hostetlera iDonalda Kraybilla, gdyby zaś nie pomoc wszystkich tych osób, które poznałam w mieścieLancaster w Pensylwanii, ta książka napewno nie mogłaby powstać. Nieoceniony wkładw jej ostateczny. kształt miały także panie Maribel Kraybill, porucznik ReneeSchuler. a przede wszystkimLouiseStoltzfus, która sama jest doskonałą pisarką. Wostatniej kolejności składam stokrotne podziękowania wszystkim amiszom, których poznałam, mężczyznom, kobietom i dzieciom; za to, że przyjęli mnie na krótkąchwilę do swojego świata, otwierając przede mną serca orazdrzwi swoich domów, Jestem małychrześcijanin. Mam być dobry i łagodny, Szczery, prostyi pogodny, W każdymczynie swym cierpliwy, Wkażdym słowieswym uczciwy. Bo Bóg patrzy i się dowie Coja myślę i corobię. Szkolna rymowanka amiszów Rozdział pierwszy Niejedenraz śniło jej się, że widzi swoją młodszą siostrzyczkę,martwą, unoszoną przez wody rzeki toczące się podlodem, ale tejnocy po raz pierwszy Hannah próbowała sięwydostać. Widziałajej oczy, mętne, szeroko otwarte; czuła,jak jej paznokcie drapiągrubą,zimną taflę. Obudziła się, wyrwana nagle ze snu. To nie była zima, tylko ciepłalipcowa noc. Pod dłońmi nie czuła już lodu; palce przesunęły się po skłębionym prześcieradle na jej własnymłóżku. A jednak wiedziała,że tak samo jak w jej śnie, ktoś próbuje się uwolnić, przejść nadrugą stronę. Przygryzła wargę, czując, jak pięśćzaciśnięta wjej brzuchuzwierasię jeszcze mocniej. Starając się niezwracać uwagi na zalewający ją falami ból, wstała i najciszej jak umiała, wyszła bosow ciemną noc. Kot miauknął przeraźliwie, kiedy stanęła, zdyszana, naproguobory. Nogi trzęsły się pod nią,jakby to nie były nogi, ale dwiewierzbowe witki. Położyła sięostrożnie na sianie wnajdalszymkąciezagrody dla cielnych krów, przyciągając kolana do siebie. Pękate, nabrzmiałe samicełypnęłyokrągłymi, smętnymi ślepiamiw jej kierunku,po czym odwróciły łby, jakby rozumiały, że tego, co tu siębędzie działo, lepiej nie widzieć. Wbiła wzrok w czarno-białe łaty na bokach stojących w zagrodzie holenderek, wpatrując się takintensywnie, że zaczęły pływać jejprzed oczami. Zacisnęła zęby na rąbku podwiniętej koszuli nocnej. Poczuła nagły nacisk, ajej ciało skręciło się w ciasnylej. Miała wrażenie, że wywracasię nadrugą stronę i nagle przypomniała sobie dziurę w płociez drutu kolczastegostojącymnadstrumieniem, tę samą, która służyła jej i Hannah za przejście. Najpierw trzeba było ułożyć ciało pod odpowiednim kątem, a potem przeciskać się na łokciach i kolanach, sapiąc i stękając, ażwreszcie jakimś cudem wypadało się po drugiej stronie. Skończyło się tak samo nagle, jaksię zaczęło. Pomiędzyjejudami, na skopanym, zakrwawionym sianie, leżało dziecko. Aaron Fisher przewrócił się z boku na bok pod kołdrąi spojrzał na budzik stojący na szafce obok łóżka. Było cicho jak makiem zasiał. To poprostu czterdzieści pięć lat uprawianiaziemi i dojenia krów zrobiło swoje. Budziły go już najlżejsze odgłosy: stąpnięcie łamiące kilka łodyg zboża na polu, zmiana w melodii wygrywanej przez wiatr,tarcie szorstkiegojęzykakrowiej matkio grzbiet nowo narodzonego cielęcia. Poczuł, jakmaterac za jegoplecami się ugina. Sara uniosła sięna łokciu, a jejdługi warkoczzwinął się na ramieniu, podobny domarynarskiej liny. - Wasist letz? Co się stało? To nie mogły być zwierzęta,nie spodziewali się pierwszegocielaka wcześniej niż za miesiąc. Złodziej z kolei narobiłby więcej hałasu. Aaron poczuł, jak żona oplata go ramieniem w poprzek klatki piersiowej, przytulając się do jego pleców. - Nix. Nic - mruknął, nie wiedząc, czy tym jednymsłowemchceprzekonać Sarę, czyteż samego siebie. Wiedziała, że tę fioletową spiralę, opadającą zwojami aż dobrzucha dziecka,trzeba przeciąć. Drżącymi dłońmizdołała dosięgnąć kółka obok wejścia do zagrody. Wisiały tam stare nożyce, poplamione rdzą ioblepione źdźbłami siana. Chodziły ciężko; pępowinapoddała siędopiero za drugim cięciemi opadła,tryskając krwią. Przerażona tym widokiem, zacisnęła palcamijej koniec,rozglądając się gorączkowoza czymś do podwiązania. Grzebiąc wolną ręką w sianie, natrafiła na krótki kawałekszpagatudo wiązania snopków. Pospiesznie owinęła nim przeciętą pępowinę. Krwawienie osłabło,potem ustało zupełnie. Z westchnieniem ulgi opadła na siano, opierając się na łokciach. Iw tejchwili dzieckozaczęłopłakać. Wzięła je na ręce, przytulając mocno ikołysząc. Jednąnogązaczęła podgarniać siano, usiłując zamaskowaćślady krwi. Dziecko otworzyło usta i zacisnęłossące wargi na jej bawełnianej koszuli nocnej. Wiedziała, czego ono chce, czego potrzebuje, ale nie mogła mutegodać. Gdyby to zrobiła, to nagle wszystko stałobysię prawdą. 10 Zamiast tego podsunęła mu mały palec, czując, jak maleńkieszczęki pracująz wielką siłą. Sama zaś - tak jak nauczono ją robićw najtrudniejszych, najcięższych sytuacjach - zaczęła się modlićsłowami,które powtarzała już od tylu miesięcy. - Panie -wyszeptała- proszę,spraw, żeby tego nie było. Obudziło ją pobrzękiwanie łańcuchów. Na dworze było jeszczeciemno, ale dojne krowy, posłuszne swojemu wewnętrznemu zegarowi, zaczęły już wstawać w zagrodach. Pomiędzy ich zadniminogami, niczym księżyce w pełni, wisiały pękate od mleka wymiona, poznaczone siatką błękitnych żył. Choć czuła się nieludzko zmęczona i obolałanacałym ciele, towiedziała,że kiedy mężczyźni przyjdądo dojenia, nie może jej jużtutaj być. Zerknąwszyw dół, pomiędzy nogi, stwierdziła, że stał się cud: siano, przedtemzalane krwią, było świeże i czyste. Tylko tam, gdziesiedziała, widniała jedna, jedyna maleńka plama, natomiast to, co miała w rękach, zasypiając - nożyce i noworodek- znikło bez śladu. Wstałaz trudem i w nabożnympodziwie uniosławzrok ku dachowi obory. - Denke- szepnęła i wybiegła w szary mrok. Podobniejak inni młodzi amisze, LeviEsch nie chodził już doszkoły. Zakończył naukina ósmej klasie, kiedy miał czternaścielat, a teraz trwał wzawieszeniu pomiędzy dzieciństwem a wiekiem, kiedy zgodnie z religią amiszów będzie mógł przyjąćchrzest. Tymczasemzatrudnił go właściciel gospodarstwa mlecznego, Aaron Fisher, któremu zabrakło syna do pomocy. Levi dostał tę pracę dzięki rekomendacji swojego starszego kuzyna Samuela. Samuel praktykował uFisherów już piąty rok, a ponieważ,jakbyło wiadomo, miał się niedługo żenićz córką Fisherów i zakładać własne gospodarstwo, wszystko wskazywało na to, że Leviego czeka awans. Dzień pracy zaczynał się dla niego o czwartej nad ranem, takjakna każdejfarmie mleczarskiej. Nadal byłociemno choć okowykol. Levi nie mógł dostrzec zbliżającej się bryczki, którą jechałSamuel, ale kiedydobiegł go nikły brzęk uprzęży, chwycił swójsłomianykapelusz z szerokim rondem i wypadł zdomuna dwór. Po chwilisiedział już na koźle obokSamuela. - Cześć - wydyszał. Kuzyn skinął głową, ale nie odezwał się ani słowem, nie spojrzał nawet na niego. - Co się stało? - zakpił Levi. -Katie nie dała ciwieczorem buzi na dowidzenia? Samuel skrzywił się gniewnie i trzepnął go w głowę, strącającjego kapelusz do pudła wozu. - Możebyś tak się zamknął? - warknął. Jechali w milczeniu. Wiatr szeptał w zbożu porastającym pole,które nierówną linią ciągnęło sięwzdłuż drogi. Po niedługim czasie Samuel zajechał na podwórko Fisherów. Levi zsiadł z kozłai grzebiąc czubkiembuta w miękkiej ziemi,czekał, aż kuzyn wyprzęgnie i odprowadzi konia na pastwisko. Potem obaj ruszyli doobory. Lampy,którezapalanodo porannego udoju, byłyzasilaneagregatem, podobnie jak próżniowe dojarki zakładane krowomna wymiona. Wewnątrz zastali jużAarona Fishera. Klęczał przyjednej z krów i przecierał jej dójki wodą z jodyną, a potem osuszał je kartkamiwyrywanymize starejksiążki telefonicznej. - Dzień dobry - przywitał się z Samuelem i Levim. Nie powiedział im, co mają robić, bo sami dobrze wiedzieli. Samuel wziął taczkę, ustawił ją pod silosem i zaczął mieszać paszę. Levi zajął się wybieraniem nawozu spod krów,od czasu doczasu spoglądając w stronę kuzyna i marząc o tym, żeby być jużstarszym pomocnikiem. Drzwisię otworzyły. Do obory wszedł wolnym krokiem ojciecAarona. Elam Fisher niemieszkał razem ze wszystkimi w domu,ale zajmował niewielką przybudówkę zwaną grossdawdi haus. Przychodził pomagać przyudoju,lecz Levi, jakwszyscy, dobrzeznał niepisane reguły: uważać, żeby staruszek nie dźwigał żadnych ciężarów, żeby się nie przemęczał i żeby cały czas był święcie przekonany, że Aaron nie może się bez niego obejść, chociażbyło akurat wręcz przeciwnie. - Chłopcy -zagrzmiał Elam tubalnymgłosemi nagle urwał,stając jak wryty pośrodku obory; zmarszczył nos i potrząsnął długą białą brodą. - No proszę, mamy nowegocielaka. Aaronwstał, spoglądając na niego ze zdziwieniem. - Nie. Zaglądałemdo zagrody. Elam potrząsnął głową. - Czuć cielakiem. -Czuć,ale Leviego - zażartował Samuel, podsypując pierwszej krowie świeżej paszy. - Dawno się nie kąpał. Kiedy gomijał, pchając przed sobą taczki, Levi zamachnął sięna niego, ale trafił nogą w krowi placek i wylądował na siedzeniuwrowie naodpadki. Zgrzytnął zębami, słysząc rechotSamuela. - Nie wałkoń się -złajał go Aaron, chociaż i jemu uśmiechkrzywił już usta. - Samuelu, daj mu spokój. Levi, wydaje mi się,że Sara zostawiła twojezapasowe ubranie w siodłarni. 12 Levi wstał niezgrabnie,czując, jak płoną mu policzki. MinąłAarona, stojącego obok tablicy, naktórej zapisywano kredą, kiedy która krowa będzie sięcielić i wszedł do klitki, gdzie przechowywano derki iuprzęże dlakoni pociągowych i mułów pracujących na farmie. Panował tutaj wzorowy porządek, jak zresztąw całej oborze. Na ścianach wisiała pajęcza sieć plecionych skórzanych cugli, ana półkach poukładano zapasowe podkowy i słoje z maściądla zwierząt. Levi rozejrzał się, ale niczego nie znalazł,po chwili jednak dostrzegł cośjasnego w stercie końskich derek. No,to ma jakiś sens,pomyślał. JeśliSara Fisher uprała moje rzeczy, to przecież nieosobno,tylko razem ze wszystkim. Uniósł ciężki pasiasty koc. Podspodem leżały jego zapasowe spodnie i koszulakoloru szmaragdowego, zwinięta w kulę. Pochylił się, chcąc odrzucić koc do końcai spojrzał w nieruchomą twarzyczkę nowonarodzonego dziecka. - Aaronie! - Levi wyhamował z poślizgiem obok gospodarza,dysząc ciężko. -Chodźcie tam, szybko. Powiedziałtylkotyle i wrócił pędem do komórki. Aaron wymienił spojrzenie zojcem,po czym obaj pobiegli za chłopcem,a w śladza nimi Samuel. Levi pochylał się nad stołkiem, na którympiętrzyła się wysoka sterta derek dlakoni. Na jej szczycie leżało niemowlę zawinięte w koszulę chłopca. - Chyba. chyba nie oddycha - powiedział Levi. Aaron podszedł bliżej. Już bardzo dawno nie widział tak małego dziecka. Dotknął je. Jego gładka buzia była zupełnie zimna. Ukląkł i nachylił głowę, mając nadzieję usłyszeć oddech maleństwa. Położyłdłoń na jego klatce piersiowej. W końcu się odwrócił. -Biegnij doSchuylerów i poproś, żeby pozwolili ci zatelefonować - polecił Leviemu. - Wezwij tu policję. - Wypchajsię- oświadczyła Lizzie Munro swojemudowódcy. -Nie jadę oglądać nieprzytomnego niemowlaka. Wyślij tam karetkę. - Już są namiejscu. Chcą, żeby przyjechał detektyw. Lizzieprzewróciła oczami. Jako sierżant dochodzeniówki napatrzyła się już w życiu na ratowników z pogotowia i poczyniłapewną obserwację, mianowicietaką, że co roku przyjmują tammłodszych. I głupszych. - To jest robota dla pogotowia, Frank - powtórzyła. -Niby tak, ale coś mi tam nie gra. - Porucznik podałjejkartkę zzapisanym adresem. - Fisher? - Lizzie zmarszczyła brew, odczytując nazwisko i nazwę ulicy. -Amisze? - Na to wygląda. Lizzie westchnęła, chwytając w jedną rękę swojąprzepastnączarną torbę, a w drugą odznakę. - Dobrze wiesz, żeto strata czasu - zawyrokowała. Miała jużw przeszłości do czynienia z amiszami. Najczęściej były to grupki nastolatków ze wspólnoty Amiszów Starego Zakonu, którzy zebrali się u kogoś w stodole, żeby sobie popić, potańczyć i w ogóleporozrabiać. Raz albo dwa zdarzyło jej się odebrać zeznanie odamisza-przedsiębiorcy, któremu ktoś włamał się do domu. Jednakogólnie rzecz biorąc, amisze rzadko miewali kontakt z policją. Ichwspólnota istniała sobiedyskretnie, niezauważalnie, zanurzonaw otaczającym ją świecie, niby bańka powietrza nieprzenikalnadla cieczy, w którejsię unosi. - Zbierz tylko zeznania od świadków, a ja już ci to wynagrodzę- obiecał Frank,otwierając przed Lizziedrzwi. - Specjalnie wyszukam jakiś smakowityczyn karalny,taki w sam raz dla ciebie. - Obejdzie się bez kumoterstwa - ofuknęła go Lizzie, ale nawet kiedy już wsiadła do samochodu i ruszyła w stronę farmy Fisherów, wciąż jeszcze się uśmiechała. Na podwórzu Fisherów stały radiowóz, karetkai bryczka. Lizzie wysiadła, podeszłado drzwi domu i zapukała. Nikt nie odpowiedział, ale po chwili dobiegło ją pozdrowienie,które wypowiedziałktoś za jej plecami. głos był kobiecy, o modulowanej, dialektalnej intonacji zmiękczającej spółgłoski. Odwróciła się i ujrzała kobietę średnich lat,w stroju typowym dla amiszów - lawendowejsukni przepasanej czarnymfartuchem -szybkim krokiem zmierzającą w jej kierunku. - Jestem Sara Fisher, W czym mogę pani pomóc? -Sierżant Lizzie Munro,wydział dochodzeniowo-śledczy. Sara Fisher skinęła poważnie głową i zaprowadziła Lizzie do komórki, gdzie byłojuż dwóchratowników z pogotowia. Klęczeli nad niemowlęciem. Lizzie przykucnęła obok. - Co tam macie? -Noworodek, niedawno urodzony. Kiedy tu przyjechaliśmy,nie oddychał i nie miał pulsu. Próbowaliśmy reanimować, nieudało się. Znalazł go pomocnik farmera, zawiniętego wtę zielonąkoszulę iprzykrytego derką. Trudno stwierdzić, czy urodził się żywy,czy martwy, w każdym razie ktoś próbował go ukryć. Jedenzwaszych kręci się przy krowach. Od niego pewnie dowieszsięczegoś więcej. 14 - Zaraz, zaraz. Ktoś chciał ukryć to dziecko zaraz po urodzeniu? - Zgadza się. Mniej więcej trzygodziny temu - mruknął potakująco ratownik. Nie stąd, ni zowąd zwyczajna "robota dlapogotowia" skomplikowała się daleko bardziej, niż Lizzie skłonnabyła się spodziewać, zaś najbardziej prawdopodobny podejrzany stał tuż obok,nie dalej jak trzy kroki od niej. Podniosła wzrok ispojrzała na Sarę Fisher, która przyglądała się całej scenie, oplótłszysię ciasno ramionami. - Nie żyje? - zapytała i wzdrygnęła się. - Obawiam się, że tak, pani Fisher. Lizzie otworzyła usta,chcączadać pytanie, ale przeszkodził jejzgłuszonyodgłos przestawianychurządzeń gospodarczych. - Co to? - zdziwiła się. - Mężczyźnikończą doić krowy. -Doić krowy? - Lizzie uniosłabrwi ze zdziwienia. - Trzeba to zrobić - odpowiedziała cicho Sara. - Mimo wszystko. Nagle Lizzie ogarnęło ogromne współczucie dla tej kobiety. Życiebiegniedalej, nie zatrzymuje się nadśmiercią- i właśnieSara Fisher powinna wiedzieć o tym najlepiej. Położyła dłoń najej ramieniu i nie mając pewnościcodo stanu psychicznego swojej rozmówczyni, powiedziała łagodnym głosem: - Wiem, że to dla pani bardzotrudne, ale muszę zadać kilkapytań na temat pani dziecka. Sara Fisher uniosła wzrok i spojrzała jej prosto w oczy. - Tonie jest moje dziecko- odparła. - Nie mam pojęcia, skądsię tutaj wzięło. Pół godziny późniejLizzie pochyliła się do ucha fotografa policyjnego. - Same miejsca, nic więcej - ostrzegła go. - Amisze nie lubią,jak robiim się zdjęcia. Fotograf skinął głową. Obszedłz aparatem komórkę, a potemzrobił kilkazbliżeń zwłok dziecka. Przynajmniej rozumiem teraz, po co mnie tu wezwali, pomyślała Lizzie. Martwy, niezidentyfikowany noworodek, porzuconyprzez nieznaną matkę. I do tego gdzie? Na farmieamiszów. Zdążyła już porozmawiać z sąsiadami Fisherów, małżeństwemluteranów. Oboje zapewnili ją solennie, że nigdy w życiu nie słyszeli u nich nawetpodniesionych głosów,co się zaś tyczyło dziecka, to byliw kropce; w ogóle nie mieściło im sięw głowie,skądmogłosię ono wziąć. Ich dwie nastoletnie córki -jedna z nich paradująca z kolczykami w nosie i w pępku -miały alibi naminio15. ny wieczór, ale zgodziły się poddać badaniom ginekologicznym,aby można je było wykluczyć z grona podejrzanych. Natomiast Sara Fisher odmówiła zgody na badania. Lizzie stała pod ścianą mleczarni, rozmyślając nad wszystkim,czego siędowiedziała. Patrzyła, jak Aaron Fisher przelewa mlekoz małej,ręcznej blaszanki do dużej stągwi. Był to wysoki, ciemnowłosymężczyzna; ramiona miał węzłowate od muskułów wyrobionych pracąw gospodarstwie. Skończył przelewać, odstawił blaszankę i odwróciłsię do Lizzie- teraz mógł poświęcić jej całąswoją uwagę. - Moja żona nie byław ciąży, pani sierżant - powiedział. -Czy jest pan tego pewien? - Sara nie może już rodzić. Tak orzekli lekarze, po tym, jakostatni poród niemalże zakończył się dla niej tragicznie. - A państwa dzieci, panie Fisher. Gdzie one były, kiedy znaleziono tego noworodka? Przez twarz mężczyzny przemknął cień, niknąc momentalnie,ledwie Lizzie zdążyłago zauważyć. - Jedna córka spała na piętrze. Drugiej. nie ma tutaj. - Wyprowadziła się? -Nie żyje. - Ile lat ma ta córka,która spała na piętrze? -Osiemnaście. Słysząc to, Lizzie podniosła głowę. Ani Sara Fisher, ani ratownicy nie wspomnieli choćby jednym słowem, że w tym domumieszka jeszcze jedna dojrzała kobieta. - Czy to możliwe,że była w ciąży, panie Fisher? Gospodarz poczerwieniał tak mocno, że aż się przestraszyła,że coś musięstało. - Przecież nie ma jeszcze męża. -To nie jest konieczny warunek, proszę pana. Aaron Fisherspojrzał kobiecie-detektywowi prosto w oczy. W jego wzroku był chłód. -Dla nas jest. Dojenie czterdziestu mlecznych krów ciągnęło sięw nieskończoność,lecz wcale nie dlatego, że przybyło jeszcze kilku policjantów. Samuelwypuścił jałówki na pastwisko, zamknął za nimibramę i ruszył wkierunku domu. Wiedział, że powinien pomócLeviemu przy porannym zamiataniuobory, ale zdecydował, że tenjeden raz praca może zaczekać. Nie zadał sobie nawet trudu, żeby zapukać, ale odrazu otworzył drzwi iwszedł jak do siebie, jakby cały ten dom, wraz z mło16 -ssr da kobietą krzątającąsię w kuchni, już należałdo niego. Stanąłna progu, przyglądając się jej profilowi,zarysowanemu piękną linią w promieniach słońca, które barwiły jej miodowe włosy czystym złotem. Wodził za nią oczami, patrząc najej ruchy, szybkiei zręczne. Właśnie przygotowywała śniadanie. - Katie - pozdrowił ją,wchodząc do środka. Odwróciłasię błyskawicznie, spłoszona, a łyżka wypadła jejz ręki i wylądowała w misce pełnej ciasta na naleśniki. - Samuel! Co dziś takwcześnie? - Zerknęła ponad jego ramieniem, jakby spodziewała się zobaczyćwielką armię ciągnącąw ślad za nim. -Mama powiedziała, żemam zrobić tyle jedzenia,żebystarczyło dla wszystkich. Samuelpodszedł do niej i zabrał miskę, odstawiając ją na stoł. Wziął ją za obie ręce. - Niewyglądasz najlepiej. -Dzięki za komplement - skrzywiła się. Przyciągnął ją do siebie. - Wszystko w porządku? Podniosła naniego wzrok. Jej oczymiały lazurowy kolor oceanicznych fal, którewidział kiedyś na okładce magazynu podróżniczego. Takteż właśnie wyobrażał sobie nieskończoną głębięoceanu. To te oczy pierwsze przykuły jego uwagę, sprawiły, że dostrzegł Katiew tłumieludzi zgromadzonych na mszy. Patrzącw nie, wierzył święcie, żedla tejjednej kobiety zrobi wszystko,nawet za stolat. Odsunęła się od niego i zaczęłaprzewracać naleśniki. - Znasz mnienieod dziś - powiedziała rwącym się głosem. -Zawsze się denerwuję, kiedy widzę tych Englischers'. - A ilu ich tam jest? Tylko parupolicjantów - powiedziałzatroskany Samuel do jej pleców. - Alepewnie będą chcieli z tobąporozmawiać. Wszystkich wypytują. Odłożyła łopatkę i odwróciła się z ociąganiem. - Co onitam znaleźli, w tej oborze? -To mama nic ci nie mówiła? Katie powolipotrząsnęła głową, a Samuel zawahał się przezchwilę, rozdarty pomiędzy dwiema sprzecznościami: z jednejstronywiedział, że Katie w dobrej wierze oczekuje, że usłyszy odniego prawdę, z drugiej zaś pragnął za wszelką cenę utrzymywaćją jak najdłużej w beztroskiej niewiedzy. Przeczesał palcami swoje słomkowe włosy, stawiającje na sztorc. Na określenie człowieka spoza swojej wspólnoty, czyli "ze świata", amisze używająsłowa Englisher czyli "Anglik" (wszystkie przypisy pochodząod tłumacza). 17. - No, dobrze. Znaleźli noworodka. Nieżywego,Jej oczy, te niesamowite lazurowe oczy zrobiły się okrągłe jak spodki, a potem Katie opadła bezsilnie na jedno zkuchennych krzeseł. - Aha - jęknęła, zszokowana. Wmgnieniu oka był przy niej, porwał w objęcia izaczął szeptaćdo ucha,że zabierze ją stąd i niech się dzieje, co chce, do licha z policją. Kiedy poczuł, jak mięknie wjego ramionach, zalała gotriumfalnaradość -tyle dni boczyła się na niego, odpychałaod siebie, ale wreszcie z tym koniec, i to jaki piękny koniec! Nieminęła jednak chwila, a Katie zesztywniała i odsunęła się od Samuela. - Nie czasteraz na to - złajała go. Wstała z krzesła i powyłączaławszystkie palnikigazowej kuchenki, po czym stanęła przednim,obejmując się rękoma wpół. - Samuelu, chciałabym, żebyśmnie zabrałw jedno miejsce. - Dokąd tylko zapragniesz - obiecał. -Pokaż mi to martwe niemowlę. - Krew- potwierdziłlekarz sądowy, klęczący w zagrodzie dlacielnych krów, pochylony nad maleńką, ciemną plamą. - I łożysko. Alenie krowie, sądząc porozmiarach. Tutaj niedawnorodziłajakaś kobieta. - Czy dziecko było martwe? Zawahał się przez chwilę. - Tego nie mogę stwierdzić bez autopsji - ale przeczucie mówi mi, że nie. -Czyliumarło. tak po prostu? - Tego też nie powiedziałem. Lizziewyprostowała się, przysiadając napiętach. - Mam uwierzyć, żektoś je zabił? Odpowiedzią było wzruszenie ramion. - Twoja głowa w tym, żeby się tego dowiedzieć,Lizzie szybko policzyła w pamięci. Od narodzin dośmiercidzieckaupłynęło bardzo niewiele czasu, można więcbyło z dużym prawdopodobieństwem założyć, że winnabyłajego matka. - Jak to było? Ktośje zadławił? - Raczej udusił. Na szyinie ma śladów. Dojutra podeślę ciwstępne wyniki autopsji. Lizzie podziękowała lekarzowi sądowemu i opuściła miejsceprzestępstwa, a policjanciz patrolu zajęli sięjego zabezpieczeniem. Zupełnie nagle to,co wyglądało na zwykłe porzucenie noworodka, zamieniło się w potencjalnieprawdopodobne morderstwo, 18 a to już stanowiło wystarczający argument, aby uzyskać u sędziegookręgowego nakaz pobrania próbek krwi; zdobyte w ten sposób dowody w jednoznaczny sposóbwskazałyby sprawcę zbrodni. Zatrzymała się, słysząc skrzypnięcie drzwi. W półmroku oborystał wysoki blondyn- rozpoznała w nimjednego z pomocnikówgospodarza - a wraz z nim młoda kobieta. Blondyn skinął Lizziegłową. - To jest KatieFisher - przedstawił nieznajomą. Byłato piękna dziewczyna, pełna tego krzepkiego,germańskiego powabu, który Lizzie zawszekojarzył się z wiosną i świeżozebraną śmietaną. Miałana sobie tradycyjnystrój Amiszów Starego Zakonu: suknię z długimi rękawami i czarny fartuch, sięgający ażza kolana. Jej bose stopy pokrywała twarda, zrogowaciałaskóra; Lizzie nigdy nie mogła się nadziwić dzieciakom amiszów,biegającym w lecie na bosaka po drogach wysypanych żwirem,ale tak właśnie się u nich robiło. Na dodatek dziewczyna była ledwie żywa ze strachu, dało tosię wyczućz daleka. - Cieszę się, że przyszłaś,Katie -powiedziała Lizzie łagodnymgłosem. - Rozglądałam się za tobą, bo chcę ci zadać kilka pytań. Słysząc to, Katie przysunęła się bliżej swojego blondwłosegokolosa, który pospieszył z wyjaśnieniami; - Katiecałąnoc spała. Nie wiedziaław ogóle, że coś się stało. Dopiero ja jej o wszystkim powiedziałem. Lizzie chciałazagadnąć o to Katie, ale uznała, że w tym momencie nic do niej nie dotrze. Dziewczyna nieruchomym wzrokiem patrzyła ponad jejramieniem, przyglądając się, jak ratownicy podkierunkiem lekarza sądowego zabierają zwłoki noworodka z komórki, Nagle wyszarpnęła się Samuelowi i wybiegła z obory. Lizzie poszła w ślad za nią, ażna ganek domu. Była todosyć gwałtowna reakcja na śmierć. Ciekawe, coją spowodowało, zastanawiała się Lizzie, patrząc,jak Katie ze wszystkich sił usiłuje się opanować. Gdyby tobyła zwykła nastolatka, zachowanie tego typu można by uznać za świadectwo winy,ale KatieFisher była córką amiszów imyślała w zupełnie inny sposób niżdziewczętaw jej wieku. Kto urodził się wśród amiszów iwychowywał w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii, nie oglądałani dzienników telewizyjnych, ani filmówdla dorosłych. Niesłyszał o tym, żena świecie zdarzają sięgwałty, morderstwa, żemężowie katująswoje żony. Kto wychowałsię wśród amiszów,mógł na widok martwego noworodkazareagowaćszczerym, panicznym strachem. Z drugiej strony, w ostatnich latach odnotowano wielewypadków, kiedy to nastoletnie matki ukrywały się z ciążą, a po porodzie pozbywały się problemu razemz dzieckiem. Nie byływ naj19. mniejszym stopniu świadome tego, co zrobiły. Zdarzałosię towszędzie, bez względu na pochodzenie, kolor skóry czy religię. Katie zasłoniła twarz dłońmii płakała, oparta o słuppodtrzymujący dach. - Przepraszam -załkała. - To dziecko. Zwłoki. Przypomniała mi się moja siostra. - Ta, która umarła? Dziewczyna skinęła głową. - Utopiła się. Miała siedem lat. Lizzierozejrzała się. Dookoła ciągnęły się pola, zielone morzefalujące na wietrze. W oddali zarżał koń,a po chwili inny mu odpowiedział. - Wiesz, co się dzieje, kiedy rodzi się dziecko? - zapytałacichoLizzie. - Mieszkam na wsi - odparła Katie, patrząc na nią spod oka. -Rozumiem,alekobieta to niezwierzęi jeśli po porodzie pozostaje bez opieki lekarskiej, naraża się na poważne niebezpieczeństwo. - Lizzie zawiesiła głos. -Katie -zapytała po chwili - czychciałabyś może coś mi powiedzieć? - Nie urodziłam dziecka. - Katie spojrzała policjantce prostow oczy. -Nie byłam w ciąży. - Ale Lizziepatrzyła w dół, na podłogę. Na pociągniętych białąfarbądeskach widniała rdzawoczerwona plama. A na gołej łydceKatie wiła się wężykiem cienkastrużka krwi. Rozdział drugi ELLIE Bohaterami moich koszmarów byłydzieci. A konkretnie -sześć dziewczynek. Dwie miały ciemne włosy, a cztery jasne. Spod szkolnych fartuszkóww szkockąkratę - to barwa SzkołyPodstawowej Świętego Ambrożego - sterczały ich chude kolana,na nich leżały kurczowo splecione dłonie. Trzeba wam wiedzieć,że tedzieci na moichoczach dorosły w jednej chwili; był to moment,kiedy przewodniczący ławy przysięgłych ogłosił uniewinnienie mojego klienta, dyrektora ich szkoły, mężczyzny, który jemolestował. Był to największy wyczyn w mojejkarierze adwokackiej. Pracowałam wtedyw sądzie w Filadelfii. Kiedy zapadł ten wyrok,mójtelefon rozdzwonił się jak głupi; znalazłam się wkręgu zainteresowania ludzi ze świecznika, którzyz moją pomocą mieli nadzieję znaleźć luki w prawie iupchnąć w nich własne grzeszki. Tego samego dnia, kiedy przysięgli ogłosili werdykt,Stephenzabrałmniewieczorem doVictor's Cafe na kolację, która kosztowała tyle, że można by za to kupić używany samochód. Kierownikowi salipowiedział, że nazywam sięJeannie Cochran. Zawiadomiłmnie, że dwaj starsi wspólnicy w jego firmie, najbardziej prestiżowej w całym mieście, zapraszają mniena rozmowę. - Stephen - odpowiedziałam zdumiona - kiedypięć lat temubyłam u was na rozmowie kwalifikacyjnej, oświadczyłeś mi, żenie wyobrażaszsobie związku zkobietą, która pracuje z tobąwjednej firmie. -Ellie - wzruszył ramionami - pięć lat temu to byłoco innego. I miałrację. Pięć lat wcześniej dopierozaczynałam karierę. Pięć lat wcześniej wierzyłam, że na uniewinnieniu korzystaprzede wszystkim klient, a nie adwokat, czyli ja. Pięć lat wcze21. śniej o takiej okazji jak oferta pracy w firmie Stephena mogłamsobie najwyżej pomarzyć. Uśmiechnęłam się do niego. - To o której mam to spotkanie? Po jakimś czasie przeprosiłam goi poszłam do toalety, któramiała własną obsługę w postaci cierpliwej pani siedzącej obokstoliczka z bezpłatnymi kosmetykami do makijażu, lakierem dowłosów i perfumami. Zamknęłam się wkabinie i zaczęłam płakać; lałam gorzkie łzy, wspominając sześćdziewczynek w sądzieiten materiał dowodowy, który z powodzeniem udało mi sięukryć, a także na myślo adwokatce, którą chciałam być dawnotemu, kiedy dopiero skończyłam prawo i byłam tak zasadnicza, żeza nic w świecie nie podjęłabym się prowadzenia takiej sprawy,a nawet gdyby, to na pewno nie stanęłabym na głowie, żeby jąwygrać. Wróciłam do umywalni i zaczęłam myć ręce. Podwinęłamrękawy marynarki, namydliłam dłonie itarłam skórę do czerwoności; po wierzchu, między palcami, pod paznokciami. Nagle poczułam, że ktoś klepie mnie poramieniu; za mną stała pani z obsługi,trzymając w dłoni płócienny ręcznik. Spojrzenie jej ciemnychjakkasztany oczu było twarde i dobitne. - Kochana -usłyszałam - są takie plamy, którenigdy niezejdą. Wmoich koszmarach przewijało sięjeszczejedno dziecko,lecz ani razunie zobaczyłam jego twarzy. To było moje dziecko, to,którego nigdy nie miałam i, wszystko na to wskazywało,że nigdymieć nie będę. Ludzie często żartująsobie z zegara biologicznego, ale kobiety takie jak ja czujągo w sobie- chociaż muszę przyznać, że kiedy byłjeszcze zaledwie budzikiem, niesłyszałam gowcale. Dopiero w momencie, gdy jegotykaniezaczęło odliczaćwybuch bomby, dotarłodo mnie, żeonistnieje i całyczas chodzi. Czekaj, zwlekaj, czekaj,zwlekaj, a potem bum! i nic już nie zrobisz,nic nie poradzisz. Chyba jeszcze nie wspomniałam,że żyłam wtedy ze Stephenem już od ośmiu lat. Następnego dnia po uniewinnieniudyrektor od Świętego Ambrożego przysłał mi dwa tuziny czerwonychróż. Stephen wszedłdo kuchni akurat wtedy, gdy upychałamje w koszuna śmieci. - Dlaczego to robisz? Odwróciłamsiędo niego, powoli. - Powiedz, czy ciebie też to dręczy, że kiedy raz przekroczyszgranicę, to już nie ma powrotu? 22 - Jezu, znowu ten Konfucjusz. Nie możesz powiedzieć, o co cichodzi? - Właśnie mówię. Chcę wiedzieć, czy ciętoboli. Tutaj - dotknęłam palcem piersi w miejscu, gdziebiło moje wciąż jeszczeobolałe serce. - Chcę wiedzieć, czy zdarza ci się czasem spojrzećnaludzi, którzy siedzą po przeciwnej stronie sali sądowej, tychludzi, którymjakiś kryminalista zrujnował życie. Powiedz mi, czymyślisz o nich,kiedy wieszdobrze, że twój klient jest winny,winny jak wszyscy diabli? Stephen wziął do ręki swój kubek na kawę. - Przecież ktoś musi go bronić. Tak działa nasz systemprawny. A ty, skoromasz takie czułe serduszko, to może zgłośsię do pracyw biurze prokuratora okręgowego? - Wyjął różę zkosza,ułamałłodyżkę i zatknął mi kwiat za ucho. -Musiszprzestać o tym myśleć. A może byśmy tak podjechali na plażę i wskoczyli do morza? -Pochylił się bliżej ku mnie. - Nago? - Seks to nie jest plaster z opatrunkiem, Stephen. Cofnąłsięo krok. - Och, przepraszam. To było już tak dawno, żezdążyłem zapomnieć. - Nie chcę terazdyskutować akurat o tym. -i nie ma takiej potrzeby. Mam już córkę, dwadzieścia jedenlat w tym roku. - Ale janie mam. -Te słowa zawisły w powietrzu, ulotne, lecznie do przeoczenia, jak bańka mydlana naułamek sekundy przedpęknięciem. - Posłuchaj mnie. Potrafię zrozumieć,dlaczego mężczyzna nie chceprzywrócić sobiepłodności po wazektomii, alemożna przecież inaczej. - Nie można. Nie zamierzam patrzeć, jak przeglądasz dopoduszki katalogi banków nasienia. Niezamierzam też spowiadaćsię opiece społecznej, która musi wściubić nos we wszystko, odzeznań podatkowych po szufladęz bielizną, zanim wyda mipozwoleniena adopcję jakiegoś małego Chińczyka, którego rodziceporzucili naszczycie góry,żeby umarł z zimna. - Przestań, Stephen! Co ci się stało? O dziwo, Stephen uciszył się wjednej chwili i usiadł, zaciskając wargi. Widać było, że jest wściekły. - Tegonie musiałaś mówić - odezwał się po długiej chwili milczenia. - Naprawdę mnie uraziłaś. - Czym? -Powiedziałaś. że mnie posrało! Spojrzałam mu w oczy. - Powiedziałam:"Co ci się stało". 23. Stephen zamrugał, a potem wybuchnął śmiechem. - Co cisię stał? No nie! Źle cię zrozumiałem. Nie pierwszy raz i nie ostatni, pomyślałam, ale ugryzłam sięw język i nie powiedziałam tego na głos. Kancelarie firmyPfister, Crown i DuPres zajmowały trzy piętranowoczesnegowieżowca ze szkła i stali, stojącego w centrumFiladelfii. Na spotkanie ze wspólnikami stroiłam się kilka godzin,cztery razy zmieniając koncepcję, zanim wybrałam taki kostium,w którym najbardziej wyglądałam na kobietę sukcesu. Użyłamwięcejantyperspirantuniż zazwyczaj. Wypiłam bezkofeinową kawę, bo bałam się, że odprawdziwej będą mi się trzęsłyręce. Przejechałam w myślitrasę do biurowca w centrum i przeznaczyłamsobiena dojazd prawie godzinę,chociaż to było nie więcej niżdwadzieścia pięć kilometrów. Dokładnie o godzinie jedenastej rano wślizgnęłamsię za kierownicę swojej hondy. - Starszywspólnik - mruknęłam pod nosem, zerkając wewsteczne lusterko. - Pensja minimumtrzysta tysięcy rocznie. -Wsunęłam na nos okulary przeciwsłoneczne i ruszyłam na autostradę. Stephen zostawił mi w samochodzie kasetę ze swoją specjalnąskładanką, która miała, jak to się wyraził, "dawaćkopa". Słuchałjej zawsze,kiedy jeździł do sądu. Uśmiechając się lekko, włożyłamkasetę do odtwarzacza, a samochód momentalnie zaczął dudnić wrytm bębnów. Rozkręciłamgłośność prawie do oporu, tak,że ledwie usłyszałam wściekły klakson ciężarówki,którejzajechałam drogę, zmieniając pasy jak w slalomie. - Oj - westchnęłam, zaciskającpalce na kierownicy, któraw tym samym momencie szarpnęła mi się w rękach. Chwyciłamją mocniej, ale to dało tylko tyle, że samochódtargnął się jakwierzgający mustang. Poczułam, jak z gardła do żołądka spływami chłodna strużka strachu;momentalnie ogarnęła mniepanika,która przychodzi wtedy, gdy człowiekuświadamia sobie, że właśnie zdarzyło się coś fatalnego i najzwyczajniej w świecie niestarczy mu już czasu, żeby zrobić cokolwiek. We wstecznym lusterku zobaczyłam,jak potężna ciężarówka, trąbiąc zajadle, zawisa nad moim samochodem, który w tym momenciezadygotał konwulsyjnie i stanął pośrodku autostrady, jakbywjechał naścianę. Dookoła, ze średnią prędkością stu kilometrówna godzinę, zaczęły śmigać inne pojazdy. Zamknęłam oczy w oczekiwaniu na huk i wstrząs. Nie doczekałam się. 24 Pół godziny później, wciąż jeszcze namiękkich nogach, stałamobokBoba, właściciela i ojca chrzestnego warsztatunapraw samochodowych "U Boba", wysłuchując wykładu natemat tego, costało się zmoim samochodem. - Najkrócejmożna powiedzieć, że wszystko się stopiło - poinformował mnie Bob, wycierającdłonie w kombinezon. - Pękła miska olejowa, silnik się zapiekł iczęści siępozwierały jedna zdrugą. - pozwierały się - powtórzyłampowoli. - A jak je można porozwierać? - Nie można. Trzeba kupić nowy silnik. To będzie jakieś pięć,sześć tysięcy. - Pięć, sześć. hej! - Zatrzymałam go, bo odwrócił się i najwidoczniejchciał już sobie pójść. -A co ja mam zrobić,dopóki niewymienię silnika? Zerknął na mój kostium, walizkę, buty na szpilkach. - Niechse panikupi trampki. Zadzwoniłtelefon. - Nie odbiera pani? - zapytał mechanik, a do mnie dopiero teraz dotarło, żeto dzwoni w przepastnych głębiach mojegoneseseru. Przypomniałam sobieo umówionym spotkaniu i jęknęłam. Było już piętnaście minut po czasie. - Gdzie ty się podziewasz, do diabła? - warknąłStephen, kiedy odebrałam. - Samochód mi się rozkraczył na środku autostrady. Wyprzedzałamciężarówkę. - Cholera, Ellie! Czy ty nie wiesz, od czego są taksówki? Byłam tak wstrząśnięta tym,co usłyszałam, że nie mogłam wykrztusić ani słowa. Żadnego "Boże, nic cisię niestało? ", żadnego"Mam do ciebie przyjechać? ".Spojrzałam na Boba, który kręciłgłową nad masąposkręcanego metalu, która jeszcze do niedawnapracowała w moim samochodzie w charakterze silnika i poczułam, jakogarnia mnie jakiś dziwny spokój. - Dzisiaj nie dam rady przyjechać - powiedziałam do słuchawki. Stephen westchnąłgłęboko. - Spróbuję namówić Johna i Stanleya, żeby spotkali się z tobąw innymterminie. Powinni się zgodzić. Oddzwonię. Połączenie się urwało, zanim jeszczezdążyłam odsunąć telefon od ucha. Rozłączyłam się, nie myśląco tym, co robię i wróciłam do samochodu. - Mam dla pani dobrą wiadomość - oznajmił Bob. - Taką mianowicie, że po wymianie silnika będzie panimiała w gruncie rzeczy nowy samochód. Lubiłam ten stary. 25 -^nm. Mechanik wzruszył ramionami. - Może pani sobiemyśleć, że to ten stary, tylko z nowym sercem. Nagle przedoczami stanęła mi ta ciężarówka, którao maływłosnie rozjechała mnie na autostradzie. Zobaczyłam znów,jak ostroskręca, żeby mnieominąć,w uszach zabrzmiał jej buczący klakson, a potem szum samochodów, które rozdzieliły się jak fale rzekiopływające tkwiący w nurcie kamień. Poczułam zapach rozgrzanego asfaltu, podobnego do tafli jeziora marszczonej łagodnym wiatrem; moje szpilki grzęzły w nim, kiedy schodziłam na pobocze autostrady, kuśtykając na chwiejnych nogach. Byłam raczej dalekaod tego,żeby wierzyć w przeznaczenie, ale tym razem naprawdęniewiele brakowało. To musiał być znak, zupełnie jakbym potrzebowała zatrzymać się na chwilę i zobaczyć, żezmierzam w niewłaściwym kierunku. Kiedy nawaliłmi samochód, zadzwoniłam na policjęi do kilkuwarsztatów, ale nawet nie przyszło midogłowy,żeby porozmawiać ze Stephenem. Nie wiem skąd, ale wiedziałam,że jeśli sama sobieniepomogę, to nikt inny tego nie zrobi. Mój telefon odezwałsię ponownie. - Dobra wiadomość. - Stephen nie dał mi nawet dojśćdo słowa. -Nasze szychyzgodziły się przełożyć spotkanie na szóstą popołudniu. W tym momencie zrozumiałam, że muszęwyjechaćStephen pomógł mi zapakować bagażedo samochodu, -Świetnie cię rozumiem - powiedział, chociaż to niebyłaprawda. - Potrzebujesz trochęczasu dla siebie, zanim weźmiesznastępną dużą sprawę. Potrzebowałam trochę czasu,żebyzastanowić się, czy w ogólebędęchciała wziąć jeszcze jakąkolwiek sprawę, ale w coś takiegoStephen nie uwierzyłby nigdy w życiu. Nie kończy się studiówprawniczych, nie trafiana łamy "Law Reyiew", akiedy nadarzy siężyciowa szansa, nie haruje się jak wół po to, żeby potem mieć wątpliwości codo obranej ścieżki kariery. Z drugiej strony, gdybymmu powiedziała, że mogęjuż nie wrócić, na pewno by się z tym niepogodził. Wto nie mogłam wątpić, bo sama czułam podobnie. Przeżyliśmy razem osiem lat - co prawda bez ślubu,ale jednak razem. - Zadzwonisz, jak już będzieszna miejscu? - zapytał i pocałował mnie, nieczekając na odpowiedź. Po chwilinasze usta rozdzieliły się niczympękający szew, a ja wsiadłam do samochoduiodjechałam. Ktoinny w mojejsytuacji - mam tuna myśli kobietę zezłamanymsercem, w wielkiej życiowej rozterce i z całkiem pokaźną,świe 26 żo wpłaconą sumą na koncie - wybrałby się pewniezupełnie gdzieindziej. Na Kajmany, do Paryża, możenawet na wędrówkę śladamiwłasnej duszy w Góry Skaliste. Dla mnie zawsze było jasne, że jeślimam lizać rany, to tylko w Pensylwanii, w miasteczku Paradise. W dzieciństwie jeździłam tamco roku w lecie, na tydzień. Mój stryjeczny dziadek miał farmę w tej okolicy, ale musiał wyprzedawać pokawałku swoją ziemię. Robił to aż dośmierci,a potem do domuwprowadził się jego syn Frank, który obsiał pola trawą i otworzyłwarsztat stolarski. Frankbyłw wieku mojego ojca. Jego żonamiałana imię Leda. Wzięli ślub na długo przed moim urodzeniem. Nie da się opowiedzieć, co robiłam podczas tych wakacji wParadise, ale na całe życie zapamiętałam ów wielki spokój, któryprzenikał dom Franka i Ledy, tę bezproblemową łatwość, z jakąwszystko się tam odbywało. Początkowo wydawało misię, że dzieje się tak, ponieważFrank i Leda nigdynie doczekali się dzieci,później jednak zrozumiałam, że chodzi o cośinnego. To była zasługa Ledy, jej charakteru, który zawdzięczała temu, że wyrosławśród amiszów. Latem w Paradisenie sposóbbyło nie natknąć się na amiszów,którzy stanowili nieodłączny element krajobrazuhrabstwa Lancaster. Tych"prostych ludzi", jak na siebie mówili, widywało sięw konnych bryczkach na pełnych samochodów ulicach, możnasiębyło napatrzeć na ichstaroświeckie stroje w kolejce w sklepiespożywczym, odwzajemnić ich wstydliwe uśmiechy, kiedy kupowało się świeże warzywa na ich farmach. W takiej właśnie sytuacjidowiedziałam się, że Leda była kiedyś jedną z nich. Przyjechałyśmy na farmę, żeby kupić słodkąkukurydzę. Kiedyczekałyśmy, aż ktośją przyniesie, nagle usłyszałam, jak Leda zaczyna rozmawiać z kobietą, której miałyśmy zapłacić, ale nie poangielsku - w niemieckim dialekcie,który, jak się później dowiedziałam, nosił nazwę Pennsyluanui Dutch. Dla mnie, jedenastolatki, widok Ledy (która na oko nie różniła się ode mnie i od całej reszty Amerykanów) posługującej się jakimś germańskimnarzeczem był zdumiewający. Po chwilipoczułam, jak ciotka wsuwa mi w dłoń dziesięćdolarów. - Podaj pieniążki tej pani, Ellie - poprosiła mnie, chociaż stała nie dalej jak okrok imogła zrobić to sama. Pennsylyania Dutch (ang. , także Pennsyluania Dietsch lub PennsylyaniaGerman)- dosł. niemczyzna pensylwańska, język ojczysty potomków imigrantów z Niemieci Szwajcarii, którzy przybylido Ameryki w XVII i XVIII w. ; zaliczająsię do nich także amisze orazmennonici. Słowo Dutch, które wewspółczesnej angielszczyźnie oznacza wyłącznie Holendra, historycznie odnosiło się do wszystkichnarodów europejskich używającychdialektów zachodniogermańskich. 27 Po drodze do domu opowiedziała mi o tym, że urodziła sięwśród prostych ludzi i żyła z nimi, dopóki nie zdecydowała sięwyjść za Franka, który nie był amiszem. Według zasad ichreligiiLedę od tego momentu obowiązywał bann, czyli ograniczeniekontaktów z amiszami. Nie zabroniono jej rozmawiać zprzyjaciółmi ani też z rodziną,ale nie mogła jadać z nimi przy jednym stole. Wolno jej byłosiedzieć obok nich w autobusie, ale podwieźćwłasnym samochodem - jużnie. Mogłakupować od nich wszystko, czego jej byłopotrzeba, ale samej transakcji musiał dokonaćzanią ktoś trzeci. Tym razem padłona mnie. Jej rodzice, siostry i bracia -wszyscy żyli w promieniupiętnastu kilometrów od jej domu. - Wolno ci ich odwiedzać? - zapytałam. - Tak, ale rzadko to robię - odparła. - Kiedyś mnie zrozumiesz,Ellie. Żyję z dalekaod nich, ale nie ze względu na siebie. To niemnie jestz tym trudno, aleim. Leda czekała już na mnie na dworcu w Strasburgu. Wyszłamz pociągu, taszczącdwie walizki - i wpadłam prosto w jejwyciągnięteramiona. - Ellie, Ellie - usłyszałam śpiewny głos ciotki. Pachniała pomarańczami i windeksem, płynem do szyb; jej szerokie ramię było wręcz stworzone do tego,aby złożyć nanim głowę. Skończyłamjuż trzydzieści dziewięć lat, ale wjej objęciach miałam znówjedenaście. Poszłyśmy razem w stronę niewielkiego parkingu. - Powieszmi teraz, co się stało? -Nic się nie stało. Chciałam was zobaczyć. Leda prychnęła. - Przyjeżdżasz tutaj tylko wtedy, gdyzaczynają puszczać cinerwy. Stephen zrobił coś nie tak? - Nie odpowiedziałam. Ledazmrużyła oczy. - A może nicnie zrobiłi w tym właśnie problem? Westchnęłam. - Nie chodzi o Stephena. Prowadziłamciężką sprawę i. muszę trochę odpocząć. - Przecież wygrałaś. Mówili o tym w telewizji. - Wygranato niewszystko. Ku mojemu zaskoczeniu Leda nicnie odpowiedziała. Na autostradzie zasnęłam. Obudziłam się gwałtownie, dopiero kiedy wjechałyśmy napodjazd. - Przepraszam - powiedziałam, zawstydzona. - Nie chciałamtak odpłynąć. Leda zuśmiechem poklepała mnie po ręce. 28 - Możesz tu odpoczywać, ile tylkozechcesz. Nie będę siedzieć długo, na pewno. - Zabrałam swoje walizkiz tylnego siedzenia i poszłam za nią na ganek. - I tak miło, że wpadłaś, bez różnicy, na dwa dni czy na dwa tygodnie - powiedziała Leda. Nagle przekrzywiła głowę, nadstawiając ucha. - Telefon dzwoni. -Pchnęła drzwi i wbiegła do środka,ży odebrać. - Halo? Postawiłam walizki na podłodze i przeciągnęłam się, bo czułam bóle w plecach. Kuchnia ciotki Ledy,jak zwykle wysprzątana nawysoki połysk, wyglądała dokładnie tak, jak jązapamiętałam: na ścianie kawałek płótna z próbkami haftu, na półcesłoik-świnka z ciastkami, na podłodze linoleum w czarno-białąszachownicę. Kiedy zamknęłam oczy, bez wysiłku wyobraziłamsobie,że nigdystąd nie wyjechałam,a najtrudniejszą decyzją dzisiejszego dnia ma być wybór miejsca na popołudniową drzemkę- drewniany leżak na tyłach domu czy skrzypiąca huśtawka nazamkniętym ganku? W głosie Ledy, rozmawiającej przez telefon,dało się wyczuć zdziwienie; najwyraźniej nie spodziewała się, żeta osoba kiedyś do niej zadzwoni. - Już dobrze, Saro, cicho. - szeptała uspokajająco do słuchawki. -Was ist letz? Udałomi się pochwycić tylkopojedyncze słowa tegoobcegojęzyka: cm Kind. er hatan Kind gfuna. esKind va dodt. Usiadłam ciężko na kuchennym stołku,czekając, aż Leda skończy rozmawiać. Odwiesiłasłuchawkę,ale przez długą chwilę nie zdejmowałaz niejdłoni. Potem odwróciła się do mnie, blada i wstrząśnięta. - Ellie, bardzo cię przepraszam, ale muszę gdzieś pojechać. -Mam ci w czymś. - Zostań - przerwała mi. - Przyjechałaś tutaj odpocząć. Przyglądałam się przez okno, jakwycofuje samochódz podjazdu. Leda poradzi sobie z każdymproblemem, pomyślałam. Zawszetak było. Położyłamnogi na sąsiednim stołku i uśmiechnęłam siędo siebie. Kwadrans w tym raju i proszę, od razu mi lepiej. Dziecko. Znalazł dziecko. Nieżywe. Nazwa Paradise znaczypo angielsku "raj". Rozdział trzeci - Neh! - wrzasnęła Katie, usiłując kopnąć ratownika z pogotowia, który chciał pomóc jej wsiąść do karetki. -Ich will net gay! Lizzie przyglądała się, jak dziewczyna stawiazaciekły opór. Dół jej sukienki, uszytej zsoczyście zielonego materiału, byłteraz cały pokryty czarnymi plamami krwi. Obok ciasnym półkolem stali, wstrząśnięci, jej rodzice. Samuel oraz Levi. Wysokiblondyn wystąpił o krok, zaciskając zęby. - Postaw ją naziemi - rozkazał płynną angielszczyzną. Ratownikspojrzał naniego. - Kolego, ja tu jej pomagam. - W końcu udało musię wciągnąć Katiedo środka. -Państwo mogą jechać z nią - zwrócił siędo Fisherów. Sara Fisher chwyciła męża za przód koszuli,zalewając go potokiem błagalnych słóww języku,którego Lizzie nie rozumiała. Aaron potrząsnął głową, po czym odwrócił się i odszedł,wołającdosiebie pozostałych mężczyzn. Jegożona ostrożnie wdrapała sięna tył karetkii ujęła dłoń córki, szepcząc coś do niej. Po chwiliKatie sięuspokoiła. Ratownicy zamknęli dwuskrzydłowe drzwii karetka ruszyła długim podjazdem,sypiąc spod kół kamykamii wzburzając tumany pyłu. Lizzie, chociaż wiedziała, że musi jechać do szpitala, żeby porozmawiać z lekarzami, którzy będą badali Katie,nie ruszyła sięz miejsca. Obserwowała Samuela, który nie poszedł za AaronemFisherem,tylko stał, jakby wrósł wziemię,patrząc za karetką,dopóki nie znikła mu z oczu. Świat mijał ją z ogromną prędkością. Nad głową widziałamknące szybko kreskibiałego, fluorescencyjnego światła, wyglądające zupełnie jak przerywana liniana środku drogi,kiedy wygląda się przez tylne okno jadącej bryczki. Nosze, naktórych le30 żała, zatrzymały się nagle. U wezgłowia rozległsię czyjś głos: "Uwaga, na trzy. raz, dwa,trzy! " i uniosła się w powietrze, lądując łagodnie na zimnym, lśniącymstole. Ratownik poinformował wszystkich, żepacjentkanazywa sięKatie i - Boże drogi! - że miała krwawienie. Zobaczyła nad sobątwarz jakiejś kobiety, przyglądającej jejsię uważnie. - Katie? - usłyszała jej głos. -Mówisz po angielsku? -Ja- mruknęła. - Jesteś w ciąży? -Nie! - Czy możesz nam powiedzieć, kiedy miałaśostatni okres? Jej policzkizapłonęły głęboką czerwienią i odwróciła głowę,nie mówiąc ani słowa. Światła i dźwięki tego dziwnego szpitalaatakowały jej zmysły. Falowałyjasne parawany; ze wszystkich stron dobiegały sygnałyi terkoty; rozlegały sięludzkie głosy, rozproszone, ale w niepojęty sposób zsynchronizowane, zupełnie jak pobożne hymnyśpiewane w kanonie. - Ciśnienie osiemdziesiąt na czterdzieści - mówiła jedna pielęgniarka. -Puls sto trzydzieści. - Częstość oddechów? -Dwadzieścia osiem. - Pani Fisher - lekarz zwrócił się wprostdomatki Katie -czypani córka była w ciąży? Sara, oszołomiona szpitalnym rozgardiaszem, nie powiedziałaani słowa,patrzyła tylko na niego. - Jezu. - westchnął. -Rozbierzcie ją. Katie poczuła, jak ciągną jąza ubranie, dotykają bielizny. - To jest część sukienki,nie mogę znaleźć guzików - poskarżyłasię jedna z pielęgniarek. -Niema guzików,wszystko spięte szpilkami. A to co. - Rozetnijcie, jeśli trzeba. Chcę dostać wyniki badania zewnętrznych narządówpłciowych, gonadotropinękosmówkowąz moczu i morfologię. Badanie grupy krwiwysłać do banku krwi. - Twarz lekarza ponownie zawisła nad Katie. - Katie, będę terazbadał twoją macicę. Rozumiesz? Leż spokojnie, muszę dotknąćcię między nogami. Wystarczyło, żepoczuła pierwszy,delikatny dotyk i od razu zaczęła wierzgać. - Unieruchomić - polecił lekarz. Dwie pielęgniarki przypięłyJą strzemionami za kostki do stołu. - Nie bój się, leż spokojnie. Nic cinie zrobię. - Po policzkach Katie popłynęły łzy. Lekarz za31. czął dyktować pielęgniarce z notatnikiem: - Mamy tu coś, co wygląda na odchody krwawe, a oprócz tego miękką, niekurczącą sięmacicę, wielkości typowej dla dwudziestego czwartego tygodniaciąży i chyba rozwarcie szyjki macicy. Trzeba zrobić USG, żebywiedzieć, co się dzieje. Co z tym krwawieniem? - Jeszczenie ustało. -Wezwijcie ginekologa-położnika. Jedna z pielęgniarek położyła międzynogami Katie garść kostek lodu zawiniętychw bawełnianą chustę. - Takbędzie ci lepiej, kotku - szepnęła. Katie chciała się jej przyjrzeć, ale nie mogła, bo do rąk i nógjakz waty dołączyły teraz problemy z widzeniem: zaczęło jej siędwoići troić w oczach. Pielęgniarkazauważyła co się dziejei przykryłają jeszczejednym kocem. Katie żałowała, że nie możeznaleźć słów, aby jejpodziękować, powiedzieć, że najbardziejpotrzebuje teraz kogoś, kto nie pozwoli jej się rozsypać na kawałkitu, na miejscu, na tym stole - ale wszystkie myśli, które kłębiłysię w jej głowie, były w języku jej dzieciństwa. - Nic ci nie będzie- uspokajała ją pielęgniarka. Katiezerknęła ukradkiem na matkę izemdlała, wierząc, że tonaprawdę jest możliwe. Kiedy stały już na peronie, mamawcisnęła jej do rękipięćdwudziestodolarówek. - Pamiętasz, najakiej stacji się przesiadasz? - Katie skinęłapotakująco głową. -Gdyby go nie było na dworcu, zadzwoń doniego. - Pogładziła Katiepo policzku. -Tym razem możesz, jeślibędzie trzeba. Nie musiaładodawać,bo obie dobrze o tym wiedziały, że skorzystanie z telefonu będzie zdecydowanie najmniejszym z jej grzechów. Katie jechała zobaczyć się ze swoim bratem - po raz pierwszy, odkądJacob wyprowadził się z domu. Miaładopiero dwanaścielat,a on mieszkał tam,gdzie studiował -w mieście State College. Jej matka rozejrzała się nerwowo, patrząc, kto jeszcze czekana peronie. Nie można było dać się zauważyć innym amiszom, bowtedy Aaron mógłby się dowiedzieć, że żona i córka go oszukały. Długi, lśniący pociąg linii Amtrak wtoczył się na stację. Katieuścisnęła mamę mocno. - Szkoda, że nie jedziesz ze mną -wyszeptała przez zaciśniętezęby. -Nie potrzeba. Jesteś już duża. Obie wiedziały, że Katie miała na myśli zupełnie co innego. To,żeby Sara pojechała z nią do State College, niewchodziło w grę. 32 Byłaby wtedy winna nieposłuszeństwa wobec męża. Tego zrobićnie mogła. Wystanie córkii siostry w dowód matczynej miłości -to było już i jeszcze na granicy. Zresztą Katie nie przyjęła do tejpory chrztu w kościele amiszów,wspólnocie,którą kierował Ordnung -ścisły porządek. To właśnie jego zasady zabraniały Sarzewsiąść do samochodu razem ze swoim wyklętym synem. Zabraniałyjej jeść przy tym samymstole co on, - Pojedziesz -powiedziała córce, uśmiechając się krzywo -a potem wrócisz iwszystko mi o nim opowiesz. Wpociągu Katie siedziała sama; zamknęła oczy, żeby nie widzieć spojrzeń ciekawskich ludzi, pokazujących jąsobie palcami,gapiących się na jej ubranie i czepek. Splotładłoniena podołkui wspominała ostatni raz, kiedy widziała Jacoba; oczyma duszyznów zobaczyła, jak wychodzi z domu, żeby już nie wrócić, z głowąotoczoną aureolą światła odbitegoodjegomiedzianejczupryny. Kiedy pociąg wjeżdżał na dworzec w State College,Katie przycisnęła nos do szyby, szukająctwarzy brata w morzu tych obcych,angielskich. Była, rzeczjasna, obytaz widokiemnieamiszów, alenawetna najbardziej ruchliwej zulic wschodniego Paradise niezdarzyło się jej jeszcze, aby w zasięgu wzroku nie było przynajmniej jednej, dwóch osób ubranych tak jak ona, mówiących jejjęzykiem. Stroje ludzi czekającychna tym peronie mieniły sięwszystkimi kolorami tęczy, aż w głowie się kręciło. Zauważyła kilka kobiet w topach i szortach, tak krótkich, żepraktycznie wszystko miały na wierzchu. Przeraziłją widok młodego mężczyzny, noszącego łańcuch, który spinał kolczyk w uchu z kółkiem w nosie. Nigdzie nie było widać Jacoba. Wysiadła z pociągu i powoli obróciła się dookoła, bojąc się, żeten rozfalowany tłum spieszących dokądś ludzi wessie ją, porwieze sobą. Nagle ktoś poklepałją po ramieniu. - Katie? Za nią stałjej brat. Katiezarumieniła się ze zdziwienia. Naglestało się oczywiste, dlaczego go przeoczyław tym tłumie. Wypatrywała przecież chłopaka w szerokim słomianym kapeluszui czarnych spodniach na szelkach, tymczasem Jacob, któregoteraz miała przed oczami, byłgładko ogolony imiał na sobiekraciastą koszulę zkrótkim rękawem do spodni kolorukhaki. Wpadła w jego ramiona, obejmującgo najmocniej, jak umiała; dopiero teraz dotarło do niej, jak samotna czuła siębez niegow domu. -- Mambardzo za tobą tęskni - wydyszała, nie mogączłapaćtchu. -Mam jej wszystko opowiedzieć, jak wrócę. - Ja też się za nią stęskniłem. - Brat objął ją ramieniem i ra33 -^. zem zaczęli przedzierać się przez tłum. - Urosłaś chyba z pół metra - zauważył. Wyszli z dworca. Jacobpoprowadził Katie do małego, niebieskiego samochodu stojącego na parkingu. Stanęła jak wryta, niemogąc oderwać od niego oczu. - To mójwóz - powiedział cicho. - Naprawdęjesteś zdziwiona? A czego się spodziewałaś? Prawdę mówiąc, nie spodziewała się niczego poza tym, że brat,którego kochała, a który wyrzekł się swojej religii, aby móc studiować, wciąż będzie żył w taki sam sposób, jak oni w domu - tylko gdzieś indziej, nie w Paradise. To, co teraz zobaczyła - obceubranie i ten samochodzik- przypomniało jej słowaojca: niemożliwe, żeby Jacob zachował prostotę serca jak prawdziwyamisz,jeślibędzie dalejsię kształcił. Zaczęła się zastanawiać,czy ojciecprzypadkiem nie miał racji. Jacob otworzył przed nią drzwi, a sam usiadł za kierownicą. - Datnie wie, że pojechałaś do mnie? Co mu powiedziałyście? Kiedy Jacob został wyklęty z kościołaamiszów, umarł w nielitościwych oczach swojego ojca. Aaron Fisher za nic w świecie niepozwoliłby jej naodwiedziny u brata, tak samo jakzabroniłby żonie pisać listy do syna i dawać je po cichu Katie do wysłania -gdyby tylko o tym wiedział. - Że jestem uciotki Ledy. -Sprytnie. Nie zmusi się, żeby z nią porozmawiać, a w każdymrazie zdążyszwrócić,zanim sięprzemoże i wszystko się wyda. -Jacob uśmiechnął sięcierpko. - My wyklęci musimy trzymać sięrazem. Katiezłożyła dłonie na podołku. - Powiedz, czy to byłotego warte? - zapytała cichym głosem. -Te twoje studia? Masz tu wszystko, czego byś chciał? Jacobprzez długą chwilę patrzył jej w oczy. - Nie mam wszystkiego, bo was tutajnie ma. -Wiesz, że możesz wrócić. Kiedy tylko chcesz. Uczynisz wyznanie winy i będziesz mógł wrócić. - Wiem, ale tego nie zrobię. - Widząc zachmurzoną minę siostry, Jacob sięgnął i pociągnął za długą tasiemkę przytrzymującąna głowie jej kapp, czepek. -Hej. Przecieżto ja. Ten sam łobuz,który wypchnął cię złódki do stawu, na rybach,pamiętasz? A pamiętasz, jak posadziłem ci żabę na głowie? Katie uśmiechnęłasię lekko. - W sumie chyba by mi nie przeszkadzało, gdybyś się trochęzmienił. -Torozumiem - roześmiał się. - Mam coś dla ciebie- - Sięgnął 34 na tylne siedzenie, gdzie leżała paczka owinięta w szary papieri przewiązana czerwoną wstążką. -Chcę, żebyś mnie teraz dobrzezrozumiała. Kiedy przyjeżdżasz tutaj do mnie, to chciałbym,żebyto było dla ciebie jak wakacje. Jak ucieczka. Może dzięki temunie będziesz kiedyś musiała podejmować tejsamej decyzji co ja: wszystko albo nic. - Przyglądałsię, jak Katie rozwiązuje kokardkę i odwija z papieru parę wygodnych legginsów, jasnożółtąkoszulkę zkrótkim rękawem irozpinanybawełniany sweterek haftowany wkwiaty. - Och! - Katie, wbrew własnej woli zaintrygowana, przesunęła palcami po misternym hafcie zdobiącymkołnierz swetra. -Aleprzecież mi tego nie. - To tylko natwój pobyt tutaj. Jeśli konieczniechceszchodzićw tym, co zawsze, będzieci trudniej. A zresztą. Nikt się przecieżnie dowie, że zmieniłaś ubranie, Katie. Pomyślałem sobie, że może chciałabyś trochę pobawić się w kogoś innego, kiedy przyjeżdżasz do mnie. Być taka jak ja. Spójrz. - Opuścił daszek po stronie pasażera; przedoczami Katiezawisło małe lusterko. Przyłożyłsweter do jej ramion, żeby mogła się przejrzeć. Na policzki Katie wypłynął rumieniec. - Jacob, jakie tojest piękne. Nawet onsam był zdumiony; tych kilka wypowiedzianychw nabożnym zachwycie słów sprawiło, że dojrzał w niej zupełnieinną osobę, podobną do tamtych, od których wdzieciństwiei wczesnej młodości zawsze trzymał się z daleka. - To prawda- skinął głową. -Tak samo piękne jak ty. Do biura prokuratora okręgowego Lizzie zadzwoniła z samochodu,w drodze do szpitala. - GeorgeCallahan - usłyszała w słuchawce szorstkimęskigłos. -No, proszę, ktobypomyślał, żetrafię na samego kierownika. A gdzie twoja sekretarka? George zaśmiał się, kiedy poznał, z kimrozmawia. - Nie wiem, Lizzie - odpowiedział. - Pewnie poszła przypudrować nos. Chcesz, to cię zatrudnię na jej miejsce? - Nie dam rady. Za bardzo się uwijam przy łapaniu przestępców, żebyście mieli kogo sądzić. - Iza to ci muszę podziękować. Dzięki tobie mogę być pewnyswojejposady. - W takim razie komfortowo posłuchaj: w miejscowym gospodarstwie amiszów znaleźliśmy w oborze martweniemowlę. Moimzdaniem coś się tutajnie zgadza. Jadę właśnie doszpitala, żeby 35. porozmawiać z prawdopodobną podejrzaną i chciałam cię uprzedzić, że w najbliższej przyszłości możesz prowadzić oskarżenie. - W jakim wieku było dziecko i gdzie je znaleziono? - Georgeprzestawił się na tryb zawodowy. - To byłnoworodek,natrafiono na niego kilka godzin po porodzie. Leżał przykryty końskimi derkami - powiedziała Lizzie. -Wszyscy przesłuchani zeznają, że w domu nie spodziewano siędziecka. - Urodziło się martwe? -Lekarz sądowyuważa, że nie. - W takim razie należy przypuszczać,że tomatka porzuciła jepo porodzie. - Georgebłysnął dedukcją. -Powiedziałaś, że maszjakiś trop - przypomniał. Lizzie zawahałasięprzez chwilę. - George, ja wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale w tej rodzinieamiszów jest pewna osiemnastolatka, która przysięga na wszystkie świętości, że nie była w ciąży, a trafiła właśnie do szpitalaz objawami krwotoku z pochwy. Zapadła pełna zaskoczenia cisza. - Lizzie - powiedział w końcu George - przypomnij sobie, kiedy ostatni raz zdarzyło ci się aresztowaćamisza podzarzutem popełnienia przestępstwa, -Wiem, alecały materiałdowodowy wskazuje właśnie na nią. - Maszwięc dowody? -Jeszcze nie. - To je zdobądź - przerwał jej stanowczym tonem - iwtedy domnie zadzwoń. Obokstanowiska doprzyjmowania pacjentów stał lekarz rozmawiający z przybyłą przed chwilą specjalistką ginekologiem-poiożnikiem; opisywał jej, co zastanie naostrym dyżurze. - To mi wygląda na atonię macicy i pozostałości tkanek płodowych- zauważyłalekarka, rzuciwszy okiem na kartę pacjentki. -Przebadam ją,a potem zrobimy rozszerzenie i tyżeczkowanie. Coz dzieckiem? - Ratownicy z pogotowia, którzy ją przywieźli- odpowiedziałlekarzz ostrego dyżuru, zniżając głos mówią, że nie przeżyło. Lekarka skinęła głową, po czym znikła za parawanem, gdzieleżała Katie Fisher. Lizzie,która przysłuchiwała się rozmowie, siedząc pod ścianąna jednymze stojących rzędem plastikowych krzeseł nieokreślonego koloru, wstała. Trzeba byłozabrać się do zbierania dowodów, których zażądał George. DziękiBogu, pomyślała, za instytu36 cję detektywa w cywilu;funkcjonariusz w mundurze, żeby wyciągnąć od lekarza jakąkolwiek poufną informację, musiałby najpierwokazać mu wezwanie do sądu w charakterze świadka. Podeszła do lekarza z ostrego dyżuru. - Przepraszam - zagadnęła go, szarpiąc nerwowo fałdy swojejbluzki -czy wie pan może, jak się czuje Katie Fisher? Spojrzał na niąuważnie. - A kim pani jest? -Rozmawiałamz nią, kiedy zaczęło się to krwawienie. - Toprzecieżnie było kłamstwo. -Chciałam się dowiedzieć, czy nicjej nie będzie. Lekarz potrząsnął głową, marszcząc brwi. - Raczej nie, powinna wrócić w pełni do zdrowia, alenaprawdę byłoby dla niej lepiej,gdyby urodziław szpitalu. -Panie doktorze - uśmiechnęła się Lizzie - nawetpan nie wie,jak wiele to dlamnie znaczy. Leda pchnęła drzwi do sali, wktórej leżałajej siostrzenica. Powejściu zobaczyła Katie,śpiącą spokojnie na łóżku z uniesionymzagłówkiem, a na krześlew kącie - Sarę, siedzącą cicho i bez najmniejszego ruchu. Widząc, kto wszedł,Sara zerwała się i podbiegła do Ledy, rzucając się jej na szyję. - Całe szczęście, że przyjechałaś - załkała, ściskając siostręz całychsit. Leda przyjrzała się Sarze, zatrzymując spojrzenie na jej głowie. Tyle lat czesania się na dwie strony,związywaniawłosówwciasny kok, nakrywania ich czepkiem mocowanym szpilką -efektem była łysa bruzda rosnąca z rokunarok niczym wezbranystrumień rozlewający się coraz szerzej, podobna do ciemiączkanoworodka, tak samo różowa i delikatna. Ledaucałowała tę łysinkęi odsunęła się od Sary. Siostra zalałają potokiem mowy, jakby już od długiego czasusłowa gotowały się w niej, bezskutecznie szukając ujścia: - Doktorzy twierdzą, że Katie urodziła dziecko. Musieli zrobićoperację, żebyzatrzymaćkrwawienie. Leda zasłoniła usta dłonią. - Tymiałaś to samo,kiedy urodziła się Hannah. -Ja, ale Katie miała niesamowite szczęście. Będzie mogła jeszcze rodzić. Ja jużnie mogę. - Powiedziałaś lekarzowi, że miałaś wyciętą macicę? Sara potrząsnęła głową. - Nie. To była lekarka. Nie podobała mi się. Niechciała uwierzyć kiedy Katie mówiła, że nie była w ciąży, 37. - Saro, ci lekarze-Anglicy. Oni robiąspecjalne testy ciążowe. To są naukowe metody. Testynie kłamią, bo nie mogą. A Katie mogła skłamać. -Leda urwała,wahając się przez chwilę, poczym zapytała ostrożnie: - Niczego nie zauważyłaś? Nie zmieniłasię jej figura? -Nie! Ale Leda wiedziała, że to nie jest żaden dowód. U niektórychkobiet, zwłaszcza wysokich,jak Katie, ciążę widać wyraźnie dopiero po kilku miesiącach. Katie ubierała się i rozbierała na osobności. Pod kloszowatym fartuchem trudno byłoby zauważyć zaokrąglony brzuch, zaś rosnący obwód w talii nie stanowiłproblemu, ponieważ tradycyjne kobiece ubrania amiszów, spinane szpilkami, można było z łatwością dopasować. - Gdyby miała jakieś kłopoty, na pewno by mi o tym powiedziała - upierałasię Sara. -I co wtedy, jak ci się wydaje? -zapytała Leda. Jej siostra odwróciła wzrok. - Aaron umarłby ze zgryzoty. -Możeszmi wierzyć,że Aaron nie złamie sięjaktrzcina nawietrze. I lepiej, żeby zaczął sięoswajać z tym, co się stało, bo todopiero początek. Sara westchnęła. - Kiedy tylko Katie wróci do domu, na pewnoodwiedzi jąbiskup. - Podniosła oczy na siostrę. -Możesz z nią o tymporozmawiać? O tym, żegrozi jej Meidung? Leda osłupiała i opadła bezsilnie na krzesło obok łóżka. - Odsunięcie od wspólnoty? Saro, ja nie mówię o karze, którąwymierzy jej kościół. Policja znalazła zwłoki noworodka, a Katieskłamała, zeznając, że to nie ona była jego matką. Mogą pomyśleć, że to nie było jej jedyne kłamstwo. - Chcesz powiedzieć, że utych Anglików nie wolno mieć nieślubnychdzieci? Że to dla nich jestprzestępstwo? - spytałaSarazoburzeniem. - Przestępstwem jest porzucić dziecko,zostawić je, żebyumarło. Jeżeli policjaudowodni, że dziecko urodziło się żywe, Katie będzie miała poważnekłopoty. Sara wyprostowała się, sztywna jak kij. - Bóg sprawi, że wszystko się wyjaśni. A jeśli nie zechce tegouczynić, wtedy posłusznie pogodzimy się z Jego wolą. - Z woląBoga? A może Aarona? Jeśli Katie zostanie aresztowana, a ty posłuchasz męża i zamiastzałatwić dla niej kogoś, ktobędziejej bronił w sądzie, nadstawisz drugi policzek, to twojacórka skończy wwięzieniu. Na wiele lat. Może nawet nigdy stam38 tąd nie wyjdzie. - Ledapogładziłasiostrę po ramieniu. -Pozwolisz odebrać sobie jeszcze jednodziecko? Jak długo to ma trwać? Sarausiadła na skraju łóżka, ujęła w ręce bezwładną dłoń Katie, splotła mocnopalcez palcami córki. Teraz, w szpitalnej koszulinocnej, z rozpuszczonymi włosami opadającymi swobodniena ramiona, Katie nie wyglądała jak dziecko amiszów. Nie różniła się niczym od pierwszej lepszej młodej dziewczyny. - Ledo - szepnęła Sara - ja nie umiem poruszać się w tymświecie. Leda położyła dłoń na ramieniu siostry. - Ale ja umiem. -Detektyw Munro? Ma pani czas, żeby chwilę porozmawiać? Niemiała, leczmimo to skinęła głową funkcjonariuszowi wydziału kryminalnego policji stanowej. On i jego koledzycale popołudnie przeszukiwali gospodarstwo Fisherów centymetr pocentymetrze. Lizzie, kiedy tylko udało jej się ustalić, że Katie Fisher pozostanie w szpitalu przynajmniej do rana,natychmiastudała się do sędziego okręgowego, aby zdobyć nakaz rewizji domu wraz z całym obejściem oraz pobrania próbki krwi Katie celem przeprowadzenia testów DNA. Starając się pozbierać rozproszone myśli, zajęte tysiącem spraw, które jeszcze pozostały dozrobienia, Lizzie uczyniła wysiłek, aby skupić uwagę natym,comówi do niej funkcjonariusz ze stanówki. - Co tam macie? -Trzeba przyznać, że trudno było znaleźć jakiekolwiek ślady- padła odpowiedź. - I to was tak dziwi? - uśmiechnęłasię oschle. -W tym wydziale nie pracują proste krawężniki. Wszyscy jesteśmy postudiach. Wezwała kryminalnych z najwyższą niechęcią, ponieważ zawsze spoglądali z góry na miejscowych policjantów, a do tegomieli paskudny zwyczaj przejmowania kierownictwa nad śledztwem, nie oglądając się na to, kto dowodzi. Faktemjednak było,że w kwestii technik śledczych policja zEast Paradisenie mogłasię z nimi mierzyć; po prostuprzewyższali ich praktyką. - Mieliście jakieś problemy z ojcem dziewczyny? - zapytała. Detektyw wzruszył ramionami. - Prawdęmówiąc, nie widziałemsię z nim. Dwie godziny temuzabrał muły i poszedł na pole. - Wręczył Lizzie zapieczętowanąplastikowątorbę na dowody. Wśrodku znajdowała się biała koszula nocna, u dołu poplamiona krwią. - To leżało zwinięte podłóżkiem dziewczyny. Do tego na stawie zadomem znaleźliśmy ślady krwi. 39. - Urodziła dziecko, umyła się w stawie, ukryła ubranie i wróciła do łóżka. -No proszę, faktycznie potraficie myśleć. Proszę ze mną, chcępani coś pokazać. - Zaprowadził Lizzie dokomórki, gdzie znaleziono zwłokinoworodka. Przykucnąwszy, wskazał palcem nawgłębienie w podłodze, które po bliższym przyjrzeniu okazało sięśladem stopy. - To jest nawóz. Nie zdążył jeszcze zaschnąć, cooznacza, żeten odcisk jest całkiem świeży. - Można ustalić, kto go zostawił, zidentyfikować tak jak odciski palców? Detektyw ze stanówkipotrząsnął głową. - Nie, ale można zmierzyć rozmiar stopy. To jest kobiecasiódemka,szerokość podwójne "E". - Skinął na stojącego obok kolegę, który podał drugą torbę na dowody. Była w niejpara brzydkich tenisówek. Detektyw włożyłgumowe rękawiczki i wyjąłlewybut z pary, wywijając język,żeby pokazaćiemetkę. -To są tenisówki damskie, szeroka siódemka - oznajmił, - Znaleźliśmy jewszafie Katie Fisher. Podczasjazdy powrotnej bryczką do domu Levinie powiedziałani słowa. Samuel zdawał sobie sprawę, że to dlajego kuzyna nielada wysiłek. Przemówił, kiedy konie stanęłyprzed jego domem,nie mogącjuż dłużej się powstrzymywać. - I co teraz, jakmyślisz? - zapytał. - Nie wiem. - Samuel wzruszył ramionami. - Mam nadzieję, żenic jej nie będzie- powiedział Levi poważnym tonem. -Ja też - odparł Samuel isłysząc, jakgłos mu sięłamie, odkaszlnął, żebytamten nie zauważył. Chłopak przez chwilę patrzyłna starszegokuzyna, a potem zeskoczyłz kozła i pobiegł do domu. Samuel cmoknąłna konie i ruszyłdalej, ale nie skręcił w drogęwiodącą do domu swoichrodziców; musieli już usłyszeć o tym, costało się z Katie i na pewno będą go wypytywać. Pojechał do miasta i stanął przed sklepem Zimmermanna,handlarza artykułamiżelaznymi, ale zamiast wejść do środka, okrążył budynek iwyszedłna pole kukurydzyciągnące się daleko w kierunku północnym. Zerwał kapelusz z głowy i ruszył pędem przed siebie, ściskając gow rękach. Biegł,nie zważając na łodygi smagającego po twarzyi piersiach. Biegł, dopóki w uszach nie zatętnil ogłuszający łomot jego serca, dopóki mógł złapaćoddech, dopóki mógł cokolwiekczućWtedy rzuciłsię na polei leżał tak na plecach,dysząc ciężko. Błądziłwzrokiem po sinoniebięskim wieczornym niebie i nie próbowałocieraćani powstrzymywać łez. 40 Kiedy Leda wróciłado domu, zastała w kuchni Ellie, przeglądającą numer "GoodHonseheeping". - Wszystkow porządku? - zapytałaEllie ciotkę. -Wybiegłaś,jakby się paliło. - Spojrzała w jej oczy, wyblakłe,rozbiegane, pełne bólu. -Widzę, że nie wszystkow porządku. Leda opadłana krzesło. Torebka zsunęła jej się z ramieniai wylądowała na podłodze. Nie próbowała jej przytrzymać anipodnieść. Zacisnęła powieki, nie mówiącani słowa. - Zaczynamsię bać. - Ellie zaśmiała się nerwowo. -Co się stało? Leda wstała, prostując się z wyraźnym trudem i otworzyła lodówkę. Wyjęła ogórki, sałatę, marchew. Położyła na kuchennymstole. Umyła ręce,wyciągnęła ze stojaka nóżdo warzywi zaczęłaje kroić w równiutkie kawałeczki. - Zjemy sałatkę do obiadu- powiedziała. - Co ty na to? - Ja na to,że jestdopiero trzecia po południu. - Ellie podeszła, wyjęłajej z ręki nóż i cierpliwie poczekała,ażciotka spojrzyjej w oczy. -Mów. - Moja siostrzenica leży w szpitalu. -Przecież masz tylko mnie. Ach. - Ellie doznała nagłegoolśnienia: Ledamówiła o tej rodzinie, o której nigdy dotądniewspominała. Otych, od których odeszła. - Jest. chora? - Urodziładziecko i mało brakowało, a umarłaby przyporodzie. Ellie poczuła, żebrak jej słów. Nie potrafiłasobie wyobrazić gorszego losu dla kobiety niż urodzić, a potemnie móc cieszyćsię tym cudem. - Ona ma dopiero osiemnaście lat, Ellie. - Leda położyłaciężko dłonie na desce do krojenia. -i niema męża - dodała po chwili wahania. W umyśle Elliepowoli zajaśniał obraz młodej, niezamężnejdziewczyny, usiłującej pozbyć się niechcianego dziecka. -Usunęłaciążę? - zapytała. - Nie, urodziła. -Oczywiście, oczywiście - szybko powiedziałaEllie, uświadamiając sobie, że jejciotka odebrała wychowanie, które raczej nieczyniło z niejorędowniczkiprawa kobiet do przerywania ciąży. -Który tydzień? -- Trzydziesty drugi. - Osiem miesięcy? - Ellie zrobiła wielkie oczy. - Okazało się, że nikt nawet niepodejrzewał, że Katie możebyć w ciąży, dopóki nie znaleziono zwłok dziecka. Ellie poczuła,jakprzebiega ją dreszcz, delikatny jak najmniejsza iskierka, ale gozbagatelizowała. W końcu dziewczyna, 41. o której mowa, to była córka amiszów, a nie jakaś narkomankaz Filadelfii, która wpadła nie wiadomo z kim. -Urodziło się martwe -domyśliła się. - Współczuję. Leda odwróciła się do niej plecami. Przez chwilę milczała jakgłaz. - Kiedy jechałam ze szpitala do domu - odezwała się wreszcie-obiecywałam sobie,że tegonie zrobię, ale kocham Katie tak samo mocno jak ciebie. -Wzięła głębokioddech. - Ellie, istnieje taka możliwość, że dziecko urodziło się żywe. - Nie. - Słowo wypowiedziało się samo, wyrwało z głębi gardła,rozżarzone niczym bryła węgla w palenisku. -Nie mogę tego zrobić. Nie proś mnie o to. - Nie znam nikogo innego oprócz ciebie. Ta rodzina to nie sąludzie obeznani z prawem. Jeżeli pozostawimy wszystko w rękachmojej siostry, to Katie pójdzie do więzienia bezwzględu na winęczy niewinność, bonie będzie się bronić. To nieleży w jej naturze. - Leda spojrzałana Ellie, jejoczy płonęły. -Oni mi ufają. A ja ufam tobie. -Po pierwsze, twojasiostrzenica nie została formalnie oskarżona. Podrugie, nawet gdyby postawiono jej oficjalne zarzuty, janie mogłabymjej bronić. Nic o niej nie wiem, nie wiem, kim jest,jak żyje. - Powiedz mi, czy ty mieszkasz na ulicy, jakci handlarzenarkotyków, których broniłaś? A może wzamożnejposiadłości, jakten dyrektor,którego ostatnio ławnicy oczyścili z wszystkich zarzutów? - To było co innego, dobrze otym wiesz. - Ellie wiedziała, żew tejchwili nieważne jest, czy siostrzenica Ledyma prawo do fachowej obrony prawniczej. Tak samo mało ważne było to, żewprzeszłości zdarzało już jej siębronić ludzi oskarżonych o równie odrażające przestępstwa. Narkotyki, pedofilia, napadyz bronią w ręku- żadna ztychrzeczy nie dotykała Ellie osobiście. - Zrozum, że ona jest niewinna! - wykrzyknęła Leda. Dawno temu, kiedy Ellie zastanawiała się, kimzostanie, wybrała zawód adwokata, myśląc o tym, żeby pomagać pokrzywdzonym. Od tamtej pory, wśród ludzi, których broniła, na palcachjednej rękimogłaby policzyć tych naprawdę niesłusznie oskarżonych. Teraz zaczęła zdawać sobie sprawę, że większość jej klientów była winna wszystkich stawianych im zarzutów - chociaż każdy z nich miał dla siebie idealne usprawiedliwienie i był gotówwykrzykiwać je wielkim głosem do upadłego. Ellie, choć dalekabyła od uznania słuszności tych czynów, klasyfikowanych zresztąjako przestępstwa, to w pewien sposób zawsze potrafiła zrozu42 mieć, co skłoniło jej klientów do ich popełnienia. W tym zaś momencie swojego życianie potrafiła sobie wyobrazić, jakim cudemzdołałaby zrozumieć kobietę,która zamordowała własne dziecko. Boprzecieżjest tyleinnych kobiet, które nad wszystkonaświecie pragną zostać matkami. - Nie mogę podjąć się obrony twojej siostrzenicy - powiedziała Elliecicho. - Zrobiłabym jejtylko niedźwiedziąprzystugę- Proszę cię tylko, żebyś się nad tym zastanowiła. - Nie będę się nad tymzastanawiać. Postaram się zapomnieć,o co mnie prosiłaś - oznajmiła Ellie i wyszłaz kuchni, uciekającjak najdalej, żeby nie widzieć rozczarowania malującego się natwarzy Ledy. Zwalista sylwetka Samuelawypełniła szczelniedrzwi do szpitalnej salki. Widok ten przypomniał Katie, jak nieraz, stojącobokniego na otwartym polu, czuła, że mimo wszystko brakujejejprzestrzeni. Uśmiechnęła się niepewnie, - Wejdź, proszę. Zbliżył się do jej łóżka, przesuwając nerwowo w palcach rondo słomianego kapelusza, jak materiał pod stopką maszyny doszycia. Pochylił głowę, ajego policzki zabarwiły sięczerwienią. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Nic mi niejest - odpowiedziała Katie. Samuel podsunąłsobie krzesło i usiadł tuż obok niej. Przygryzła wargę. - Gdzie twoja mama? -Pojechała dodomu. Ciocia Leda zamówiładla niejtaksówkę,bo Mam nie chciała wracać z nią jej samochodem. Samuel skinął głową. Rozumiał, o co chodzi. Kiedy zachodziłapotrzeba pojechania gdzieś dalej lub gdy drogaprowadziłaprzezautostradę, po której nie wolno jeździć bryczką, amisze korzystali z usług specjalnych przedsiębiorstw taksówkarskich, prowadzonych przezczłonków lokalnych wspólnot mennonickich. Rozumiał także, dlaczegoSara Fishernie chciała wsiąść dosamochodusiostry; czuła, że to nie w porządku,ponieważ Ledę obowiązywałbann. A... jak tam w domu? zapytałaKatie. -Dużo pracy - odparł Samuel, starannie dobierając słowa. -Dzisiaj zrobiliśmytrzecie sianokosy. - Po chwili dodał z waha Mennonici powstały w Zurychu na początku XVI w. radykalny odłam protestantów, nazwany od imienia założyciela, lidera holenderskich anabaptystów MennoSinunonsa. Przez trzysta lat emigrowali do Pensylwanii, a także ościennych stanówUSA oraz do Kanady i Ameryki Południowej. Amisze są odłamemszwajcarskich mennonitów z drugiej potowy XVIIw. 43. niem: - Policja wciąż się u nas kręci. - Zapatrzył się w zaciśniętądłoń Katie, różową i drobną na tle koca ze sztucznego włókna. Ujął ją delikatniew ręce, powoli uniósł do twarzy. Katie pogładziła gopo policzku; odpowiedział na pieszczotę,lgnąc do jejręki. Oczymiała błyszczące, kiedy otwierała usta,żeby coś powiedzieć,alepowstrzymał ją,kładąc palec na jej wargach. - Cicho. - poprosił. -Nie teraz. - Alena pewno coś słyszałeś - szepnęłaKatie. "Chcę, żebyś. ,. - Nie słucham, coludzie gadają. Wysłucham tylko tego, co tymi powiesz. Katie przełknęłaz wysiłkiem. - Samuelu, nie urodziłam żadnego dziecka. Przypatrywał się jej przez długąchwilę, potem ścisnął ją zarękę. - Dobrze - odpowiedział. Katie spojrzała mu bystro w oczy. - Wierzysz mi? Samuel sięgnął ku jej nogom, wygładził koc, otulił jąciepło,tak jak układa siędziecko dosnu. Spojrzał na jej włosy, spływające kaskadą na ramiona i nagle uświadomił sobie, że odczasu,gdyoboje byli mali, nie widział, jak lśnią, rozpuszczone. - Muszę -odpowiedział. Tak sięzłożyło, że biskup okręgu Elama Fishera był także jegokuzynem. Stary Ephram Stoltzfus zrósł się na dobre ze społecznością i nawet przewodząc lokalnej wspólnocie,był do dyspozycji każdego: często zdarzało się, że zatrzymywał bryczkę, żebyz kimś porozmawiać albo zostawiał pług na środku pola, kiedy zobaczył kogoś, komu chciał coś doradzić. Elam Fisher odwiedził gojuż wcześniej i opowiedział o zajściu na ich farmie; Ephram wysłuchał go z uwagąi odrzekł, że w tej sprawiemusi poradzić sięinnych. Elamsądził,że chce onomówićtę sprawę z diakonemokręgubądź teżz dwomapastorami, ale zapytany oto,biskup potrząsnął przeczącogłową. - Poradzę się naszych handlowców - powiedział. - Oni sięorientują, jak działa policja Anglików. Tuż pokolacji, kiedySarasprzątała już ze stołu, za bramą zatrzymała się bryczkabiskupa Ephrama. Elam i Aaron spojrzelipo sobie, po czymwyszli go przywitać. - Witajcie, Ephramie - pozdrowiłAaron, uścisnąwszy rękę gościa, kiedy ten skończył jużwiązać konia. -Witajcie, Aaronie. Jak zdrowie Katie? 44 Aaron zamarłna ułamek sekundy, nie zdoławszy ukryćzaskoczenia. - Podobno nic jej niebędzie. -Nie odwiedziłeś jej w szpitalu? - zapytał Ephram. Aaron odwrócił wzrok. -Neh. Biskup pochylił głowę. Jego biała broda zapłonęła w blaskuzachodzącego słońca. - Przejdziemy się? - zaproponował. Poszli we trzech do ogródkawarzywnego Sary. Elam usiadł nakamiennej ławce i gestem zaprosiłbiskupa, aby zajął miejsceobok niego, ale Ephram potrząsnął głową. Zapatrzył się na wysokie tyczkiz pomidorami i pnące łodygi fasoli, nad którymi kłębiła się chmara robaczków świętojańskich, migoczące mrowie,garść gwiazd rzucona w powietrze. - Pamiętam, żekiedyś, przed laty,zaszedłem raztutaj i zobaczyłem, jak Jacob i Katie uganiają się za świetlikami - powiedziałEphram. - Łapali je do słoika - zaśmiał się. -Jacob powiedział mi,żechce zrobić latarkę amiszów. Masz znim kontakt,Aaronie? - zapytał. - Nie i nie życzę sobie, abybyło inaczej - odparł Aaron. Ephram potrząsnąłgłową. - Jacob został wykluczony z naszego kościoła, alenie z twojego życia. -Dla mnie to jedno i to samo. -i tego właśnie nie pojmuję. Wiesz dlaczego? Bo przebaczenie topierwsza ze wszystkich reguł. Aaron spojrzał biskupowi w oczy. - Czypo to do nas przyjechałeś? Żeby porozmawiaćo Jacobie? - Cóż, prawdę mówiąc, nie - przyznał Ephram. - Po mojej porannej rozmowie z Elamem wybrałem się doJohna Zimmermanna i Martina Lappa. Oni wyjaśnili mi, że jeśli policjancispędziliuwas cały dzień, to z całą pewnością Katie jest podejrzana. W tym momenciewszystko zależy od tego, czy dzieckourodziłosię żywe czy nie. Jeżeli tak, wtedy Katie poniesie winęza jegośmierć. - Spojrzał na Aarona, marszcząc brwi. -John i Martin radzili, żebyś porozmawiał z adwokatem, bo inaczejmożesz dać sięzaskoczyć. - MojaKatie niepotrzebuje adwokata. -i ja w to wierzę - przytaknął biskup - jednak w wypadku,gdyby było inaczej,wspólnota nie opuści jej w biedzie. -Po chwili wahaniadodał: - Rozumiecie,rzecz jasna, że przy najbliższejokazji nie będzie mogła przystąpić do Stołu Pańskiego. Elam uniósł na niego wzrok. - Nie przyjmiekomunii? Tylko tyle? A banniNie będzie odsunięta od wspólnoty? - Rzecz jasna, będęmusiał jeszcze porozmawiać z Samuelem,a później wszystko przemyśleć. - Ephram położył dłoń naramieniuAarona. -Nie pierwsza tomłodapara, która nie potrafiław cierpliwości doczekać nocypoślubnej. Nie muszę teżchyba dodawać, że śmierć dziecka to straszna tragedia. Cierpienie jestjednak równie mocnym spoiwem dla związku małżeńskiego jakszczęście. Zaś co do podejrzeń, które padły naKatie - cóż,chybażaden z nas w tonie wierzy, prawda? Aaron odwrócił się odbiskupa, strząsając jego dłoń ze swojego ramienia. - Dziękuję, Ephramie, ale niewynajmiemy adwokata dla Katie i nie będziemy uganiać się po sądach dla Englishers. To niew naszym zwyczaju, - Powiedz mi, Aaronie, dlaczego zawsze wyznaczasz innym ludziom granice, które sązmuszeni przekroczyć? - westchnął Ephram. -Coś takiego - o, to dopiero nie jestw naszym zwyczaju. - Wybaczcie, mam dużopracy. - Aaron skinął głową biskupowi, skłonił się ojcu i ruszył szybkim krokiem w stronę obory. Dwaj starsi mężczyźniw milczeniuodprowadzaligo wzrokiem. - Już kiedyś z nim rozmawiałeś na ten sam temat - przypomniał ElamFisher. Biskup uśmiechnął się smutno. -Ja. Itak samo jak dziś miałemwtedy wrażenie, że mówię dościany. Katie spała w szpitalu. Śniło jej się, że spada, spada z nieba,jak ptakz przetrąconym skrzydłem, a ziemia wybiega jej na spotkanie. Serceutkwiło jej w gardle, dławiąc krzyk. Dopiero w ostatniej sekundzie dotarło do niej, że ma przed sobą swoją oborę, pola, dom. Zamknęła oczy i poczuła uderzenie, którerozbito całykrajobraz wdrobnymak; kiedy ponownie rozejrzała się dookołasiebie, nie wiedziała, gdzie jest, nie rozpoznawała niczego. Usiłując przebićwzrokiemotaczającą ją ciemność, Katie z wysiłkiem usiadła na łóżku. Z jej ciała, niczym korzenie, wyrastałyprzewody i plastikowe rurki. Brzuch miałaobolałyi tkliwy, nogii ręce ciężkiejak z żelaza. Sierp księżyca przeciął na pół niebo posypane szczyptągwiezdnego pyłu. Katie wsunęłaręce pod pościel, objęła dłońmibrzuch. - Ich hab ken Kindkaht- szepnęła. 46 Nie urodziłamżadnego dziecka. Na koc spadły pierwsze łzy. - Ich hab kenKind kaht. Ich hab ken Kindkaht - powtarzałaKatie raz za razem, aż w końcute krótkie słowa, ta anielska kołysanka,zaczęły krążyć niczym krew w jej żyłach. Kilka minut po północy zahuczał nagle faks w mieszkaniu Lizzie, która ćwiczyła właśnie na mechanicznej bieżni. Z nadmiaruadrenaliny do późnejnocy nie mogła zmrużyć oka, postanowiławięc wykorzystaćokazję i zażyć nieco ruchu, a przy okazji zmęczyć się na tyle, aby móc zasnąć. Słysząc sygnał, wyłączyła bieżnięipodeszła do faksu,czekając, zdyszana i zlana potem, aż maszyna dostarczy jej wiadomość. Na widok nagłówka zakładumedycyny sądowej jejserce zabiło jeszcze mocniej. Do świadomości zaczęły stopniowo docierać domagające sięuwagi informacje. Płeć; męska. Wiek: 32 tygodnie. Długość całkowita 39,2 cm,długość ciemieniowo-pośladkowa 26 cm. Test wodny. Rozszerzone przewodziki pęcherzykowe płuca. Plamy na skórze koloru odróżowego dociemnej czerwiem. Oba płuca unosiły się na powierzchni wody, częściowe i nieregularne napowietrzenie wykluczone. W uchu środkowym obecne powietrze. Górna warga posiniała, na dziąsłach wykryto bawełnianewłókna. - Bożejedyny. - szepnęła, drżąc na całym ciele. Miała jużw życiu kilkakrotnie do czynienia z mordercami. Rozmawiałaz człowiekiem, który za paczkę Cameli zadzgał nożem właściciela sklepu całodobowego, zchłopakiem, który zgwałcił w akademikukilka studentek, a potem zostawił je na zakrwawionej podłodze, kiedyś nawet zdarzyło jej się poznać kobietę maltretowanąprzez męźa-tyrana, która pewnej nocy, kiedy zasnął, strzeliła muz pistoletu prosto w twarz. W obecnościtakich ludzi zawszeulegała wrażeniu,że gdybymożna ich było otworzyć, tak jak rosyjskielalki-matrioszki, w środku znalazłoby się rozżarzony,dymiący kawałek węgla. Tymczasem ta dziewczyna,córka amiszów,nie miała w sobienic takiego. Lizzie zrzuciła z siebie strój do ćwiczeńi poszłado łazienki,pod prysznic. Zanimta dziewczyna zostanie zatrzymana, pouczona oprzysługujących jej prawach iformalnie oskarżona. Zanimtonastąpi, Lizzie chciała spojrzećKatie Fisher w oczy i zrozumieć, co kryje się w jej sercu. 47. Przyjechała do szpitala o czwartej nad ranem, ale pomimo wczesnej godziny Katie nie spała. Była sama. W jej szerokootwartychbłękitnych oczach zamigotało zdziwienie nawidok policjantki. - Dzień dobry - powiedziała. Lizzie przysiadła obok niej na łóżku. - Jak się czujesz? -Lepiej -padła cicha odpowiedź. -Wracają mi siły. Lizzie zerknęła na książkę rozłożoną na kolanach dziewczyny. To była Biblia. - Samuel mi przywiózł - wyjaśniła Katie, widząc jej zmarszczone brwi. -A możetu nie wolno czytać Biblii? - Wolno, oczywiście,że wolno - uspokoiłają Lizzie, czując, jakjej piramida dowodów, starannie wznoszona od dwudziestu czterech godzin, zaczyna chwiać się w posadach, zetknąwszy się z jedną prostą prawdą: ta dziewczyna należy do amiszów. Czy tenfaktmógł odeprzeć wszelkie zarzuty, czy byłna tyle istotny, aby obalić owągórę obciążających argumentów? - Katie, czy lekarz ci wyjaśnił, co się z tobąstało? Katie uniosławzrok. Założyła palcem miejsce, gdzie skończyła czytać i zamknęłaBiblię, szeleszcząc stronicami, po czym skinęła głową. - Kiedy rozmawiałyśmy wczoraj, usłyszałamod ciebie, że nieurodziłaś dziecka. - Lizzie wzięła głęboki wdech. -Zastanawiamsię, dlaczego tak powiedziałaś. - Bo nie urodziłam żadnegodziecka. Lizzie potrząsnęłagłową z niedowierzaniem. - W takim razie skąd ten krwotok? Katie oblała się rumieńcem aż po samą szyję i kołnierzszpitalnej koszuli nocnej. - Mamteraz swojedni - powiedziała cicho. Odwróciłagłowę,usiłując zapanować nad sobą. - Być może jestem prosta, pani detektyw, alenie głupia. Sądzipani,że mogłabym urodzić dzieckoi nie wiedzieć o tym? W jej słowachzabrzmiały taka szczerość i powaga, że Lizzie, gdyby nie siedziała, na pewno cofnęłaby się o krok. Gdzie popełniłambłąd? , zapytała siebie w myślach. Przesłuchiwała jużw życiu setki ludzi, setki kłamców, lecznikt nigdynie zabił jej takiego klina jak Katie Fisher. Wyjrzała przezokno,gdzie horyzont wzbierał wrzącą czerwienią izrozumiała, na czympolega cała różnica. W tym nie było anikrztyny udawania; Katie Fisher święcie wierzyła w to, co mówi. Lizzieodchrząknęła, szykując się do ataku z innejstrony. - Zadam ci dziwne pytanie, Katie. Czy miałaś już kontaktyseksualne? 48 Policzki dziewczyny, o ile to możliwe, zapłonęły jeszcze głębszączerwienią. -Nie. - Czy twój przyjaciel,ten blondyn, powie mi to samo, gdygoo to zapytam? -Proszę pytać - padła wyzywająca odpowiedź. - Sama widziałaś wczoraj to dziecko - powiedziała Lizzie, dławiąc się własną frustracją. - Skąd ono się wzięło? - Nie mam pojęcia. -No, dobrze. - Lizzie pomasowała skronie. -Czyli to nie byłotwoje. Na twarzy Katie zajaśniał szeroki uśmiech. - To właśnie próbuję panipowiedzieć. -To jest jedyna podejrzana - wyjaśniła Lizzie, przyglądającsię, jak George Callahan napycha sobie usta tartymi pieczonymikartoflami smażonymi z cebulą. Spotkali się na rozmowę wtanimbarze, który miał tę zaletę, że znajdował się w połowie drogi pomiędzy East Paradise a biurem prokuratora okręgowego. Zdaniem Lizzie jedyną reklamę tego zakładumogłoby chyba stanowić zapewnienie,że serwuje siętu wyłącznie dania podbijającecholesterol o sto procent. - Jedz tak dalej, a zawał masz jakw banku - dodała ponuro, marszcząc brwi. George machnął lekceważącodłonią. - Jak tylko zauważę pierwsze objawy arytmii,zaraz składamu Boga wniosek o odroczenie sprawy. Lizzie odłamała kawałek babeczki i wróciła do swoich notatek. - Mamyzakrwawioną koszulę nocną,mamy odcisk stopyo wielkości pasującej dorozmiaru buta noszonego przez Katie,mamy zeznanie lekarza z ostrego dyżuru, który stwierdził, że jestpierworódką oraz orzeczenie lekarza sądowego o tym, że dzieckowykonało pierwszy oddech. Do tego krew pobrana od niej pasujedo śladów krwiznalezionych na skórze noworodka. -Wsunęła kawałek ciastka do ust. - Założęsię o pięćset dolców, że wyniki testów DNA dodatkowo potwierdząjej związek z dzieckiem. George otarłusta serwetką. - Lizzie, ja sięzgadzam, że tosą mocne dowody, ale nie wiem,czy można tym uzasadnićoskarżenie o nieumyślne spowodowanie śmierci. -Zaczekaj, przed nami gwóźdź programu. Lekarz sądowystwierdził, żeusta noworodka były posiniaczone, ana dziąsłachi w gardle znalazłdrobinki włókien. - Jakich włókien? 49. - Dopasowali je do koszuli, w którą dziecko było zawinięte. Według lekarza sądowego jednoz drugim wskazuje na to, że zostało ono uduszone. - Uduszone? To nie jest nastolatkaz New Jersey, której wodyodeszły w pasażuhandlowym, urodziła w toalecie i poszła dalejna zakupy. Ciamisze pewnie nawet much nie zabijają. Założę sięo każde pieniądze. - W zeszłym roku, kiedy przyłapaliśmy dwóchmłodych amiszówna handlu kokainą, sprawatrafiła na pierwsze strony ogólnokrajowych dzienników - odparowała Lizzie. - Uważasz,że "Sześćdziesiątminut" nie zainteresuje się morderstwem? -Z satysfakcją zauważyła, że oko prokuratora zabłysło,kiedy na jednej szalispoczęło jego osobiste zdanie względem oskarżeniadziewczyny z rodziny amiszów, na drugiej zaś - szum wokół jego osoby, którego mógł byćpewien, gdyby podjął się prowadzenia tak głośnej sprawy. -Woborze na farmie amiszów znaleziono martwego noworodka, aosiemnastolatka, która mieszka na tej farmie,właśnie urodziła dziecko -powiedziała cicho. - Zestawjedno z drugim, George. Mnie też to sięnie podoba, ale nawet ja nie mam żadnych wątpliwości co do tego,jakie zarzutynależy postawić tejdziewczynie. I powiemci,że trzeba się spieszyć. Ona dzisiaj wychodzize szpitala. George pieczołowicie pokroił sadzone jaja w równą kosteczkę, po czymodłożył nóż i widelec na brzeg talerza, nie tknąwszyani kęsa. - Jeżeli uda nam sięudowodnić, że dzieckozostało uduszone, tomamy zabójstwopierwszego stopnia. Umyślne, zamierzone, dokonanez premedytacją. Dziewczyna ukrywała ciążę, urodziła, a potempozbyła się dziecka. - Podniósłwzrok na Lizzie. -Przesłuchałaś ją? -Tak. -No i? Skrzywiła się. - Wciąż nie chce uwierzyć, że urodziła dziecko. -A co-to maznaczyć, do diabła? - Upierasię przy swojej wersji. George zmarszczył brwi. - Czy ona twoim zdaniem wygląda na wariatkę? Lizzie była świadoma tego, że wariat w sensie prawnym toktośzupełnie inny niż w potocznym tego słowa znaczeniu,ale tym razem nie wydawało jej się, żeby George z rozmysłem wskazywał natę różnicę. - Wygląda jak zwyczajna dziewczyna zsąsiedztwa. Tylko taksięskłada, żezamiast V. C. Andrewsa czyta Biblię. - Aha - westchnąłGeorge. - No, to będzie proces. 50 Sara Fisher wzięła kapp leżącyna kocu i umocowała go szpilką na głowie córki. - Noi już. Gotowe. Katie opadła z powrotemna łóżko. Za chwilę miała się zjawićwolontariuszka z fotelem na kółkach,aby zawieźć ją na parter, dowyjścia. Przed kilkoma minutami pożegnała się z lekarzem, który wypisał jąze szpitala, amamie dał tabletki, na wypadek, gdyby ból powrócił. Skuliła się, obejmującrękami brzuch. Ciocia Leda położyła jej dłońna ramieniu. - Jeśli nieczujesz się na siłach, żeby wrócić do domu, możeszpomieszkać u mnie. Katie potrząsnęła głową. - Denke. Muszę wrócić. Chcę wrócić. - Uśmiechnęła się lekko. - To bez sensu, wiem. Ledaobjęła ją mocno. - Wydaje mi się, że ja potrafię dostrzec w tym więcej sensuniż ktokolwiekinny. Drzwi się otworzyły. Katie skoczyła na równe nogi, nie mogącsię doczekać,aż wyjdzie ze szpitala. Czekała ją jednakniespodzianka: zamiast młodej wolontariuszki,której się spodziewała,do salki weszło dwóch umundurowanych policjantów. Sara cofnęła się, wystraszona izatrzymała obokłóżka, gdzie stały Leda i Katie, zjednoczone lękiem. - Katie Fisher? - padło pytanie. Czując, jak kolanadrżą jej podspódnicą i halką, odpowiedziała: - To ja. Jeden z policjantów ujął ją delikatniepod ramię. - Mamy nakaz aresztowania. Zostałaś oskarżona o morderstwonoworodkaznalezionego w oborze twojegoojca. Drugi policjant zbliżył się do niej. Katie wyciągnęła gorączkowo szyję, usiłując spojrzećponad jego ramieniem, pochwycićspojrzenie matki. - Maszprawo zachować milczenie - wyrecytował. - Wszystko,co powiesz, może byći będzie użyte przeciwko tobie przed sądem. Masz prawo doadwokata. - Nie! - krzyknęła Sara, wyciągając ręce, kiedy policjanci wyprowadzali jej córkę na korytarz. Pobiegła zanimi, nie zwracającuwagi ani na zaciekawione spojrzenia personelu oddziałowego,anina wołania swojej siostry. Leda dogoniła ją dopiero na dole, przy wejściu do szpitala. Zobaczyła, jak Katie zanosisię płaczem, wyciągając ręce do maniy, ajeden z policjantów kładzie dłoń na jej czepku i nieledwie 51. siłą zgina dziewczynę wpół, wpychając na tylne siedzenie radiowozu. - Może pani jechać zanami do sadu okręgowego -poinformował Sarę uprzejmym głosem, po czym sam wsiadł do samochodu. Radiowóz odjechał. Leda objęła siostrę. - Zabrali midziecko - łkała Sara. - Zabrali mi dziecko. Leda zdawała sobie sprawę, że Sara niechętnie zgodziła sięnajazdę jej samochodem,aleczasubyłoniewiele isytuacja wymagała poświęceń. Zresztą, jazda samochodemz kimś, kogo obowiązywał bann, była i tak daleko mniej przerażająca niż perspektywawysłuchaniaoficjalnego oskarżenia własnej córki o morderstwo - a to właśnie czekało Sarę. -Zaczekaj - powiedziała Leda, parkującprzed swoim domem. - Pójdę tylko po Franka. - Zostawiła Sarę w samochodzie i wbiegła do środka. Frank siedział w salonie, oglądając powtórkęjakiejś telenoweli. Wystarczyło mu spojrzeć w twarz żony; natychmiast zerwałsię z fotela, łapiąc Ledę za ramiona. - Coś się stało? Nic ci nie jest? - Policjanci zabrali Katiedo sądu okręgowego. Oskarżyli jąo morderstwo. - Ostatnie słowa przepełniły czarę. Leda, któratrzymała się dzielnie przed siostrą, rozkleiła siękompletnie w ramionach męża. - Ephram Stoltzfus zebrał od przedsiębiorców zewspólnoty dwadzieścia tysięcy dolarów na adwokatadla Katie,ale Aaron nie chce przyjąć ani centa. - Dostanie obrońcę z urzędu, nie bój się, kotku. -Nie. Aaron będzie chciał, żeby nadstawiła drugi policzek. A po tym, jakzachowałsię wobec Jacoba, Katie nie ośmieli musię przeciwstawić. - Leda oparła czoło o pierś męża. -Ona nie maszans nawygraną. Trafi dowięzienia, chociaż jest niewinna. - A jak to było z Dawidem iGoliatem? - przypomniał jejFrank, ocierając kciukiem łzy z policzka żony. -Gdzie Sara? - Czekaw samochodzie. -To chodźmy. - Frank objął Ledę w pasie. W chwilępo ichwyjściudrzwi do salonu się otworzyły. Stanęła wnich Ellie ubrana wkrótkiespodenki i bluzeczkę bezrękawów. Kiedy Leda wpadła do domu,ona była akurat wpokoju obok. Wiązała właśnie tenisówki, bochciała się przebiec. Słyszałakażde słowo. Z twarzą niezdradzającą żadnych uczućEllie podeszła do wysokiego, panoramicznego okna ipatrzyła,jaksamochód ciotki wycofuje się z podjazdu, a potem znikaw oddali. 52 Katie musiała wsunąć ręce pod blat stołu, żeby nikt niezauważył, jak bardzo się trzęsą. Szpilka, która przytrzymywała jejkappw miejscu, została w radiowozie i teraz czepek sterczał chwiejniena samym czubku głowy, zsuwając się przy każdym poruszeniu. Mimo to nie zdjęłaby go za nicw świecie, a już zcałą pewnościąnie w tejchwili, bo podczas modlitwy należymieć głowę nakrytą,aod momentu, gdy radiowóz ruszył spod szpitala, nie przestałasię modlić nawet na chwilę. Niedaleko, tuż obok,stał drugi stół, taki sam jak ten, przy którym ją posadzono. Siedział przynim jakiś mężczyzna i przyglądałsięjej. zmarszczywszy brwi. Katie zachodziła w głowę, czym teżmogła go aż tak rozgniewać. Przednią, na podwyższeniu, za trzecim, masywnym stołem, zasiadał jeszcze jeden mężczyzna, ubranywczarną szatę i dzierżący w dłoni drewnianymłotek. W momencie, gdy Katie zobaczyła, jak na salę rozpraw wchodzi ukradkiemjej mamaw towarzystwie cioci Ledyi wujaFranka, młotekopadłzwielkim hukiem. Mężczyzna z młotkiem spojrzał na nią spod zmrużonych powiek. - Czy mówi pani po angielsku? -Ja- odpowiedziałaKatie i zaczerwieniła się. - Tak. - Została pani oskarżona na terenie stanu Pensylwania o zabójstwo pierwszego stopnia. Oskarża się panią, Katie Fisher,o spowodowanie dnia jedenastego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku śmierci noworodka z rodzinyFisherów. Czyn ten popełniony został umyślnie, zamierzenie i z premedytacją na farmie należącej dorodziny Fisherów, znajdującej sięw powiecie East Paradise hrabstwa Lancaster. Akt oskarżeniaobejmuje również morderstwo trzeciego stopnia. Oskarża siępanią. Potok angielszczyzny spadł na nią jak ulewny deszcz,zbyt intensywny, aby mogła zrozumieć wszystko po kolei. Straciła orientacjępośródzlanychw jeden nieprzerwany strumień słów. Zamknęłaoczy, chwiejąc się lekko. - Czy rozumie pani przedstawione zarzuty? Nie zrozumiała nawet pierwszego zdania, ale mężczyznaw czarnejszacie wyraźnie czekał na odpowiedź, ona zaś nauczyłasięjuż jako dziecko, że Englishers lubią, żeby im przytakiwać. - Tak - odpowiedziała. -Czy mapani adwokata? Katie wiedziała dobrze, że jej rodzice,podobnie zresztą jakwszyscy amisze, uważają procesowanie się w sądzie za czynnośćzgruntu pozbawionąsensu. Od czasu do czasu, bardzorzadko, 53. zdarzało się, że jakiś amisz otrzymywał wezwanie i stawał przedsądem w charakterze świadka - iecz nigdy nie zrobiłby tego z własnej, nieprzymuszonej woli. Katie obejrzałasię przez ramię namamę,przy czymznów przekrzywił sięjej czepek. - Nie życzę sobie mieć adwokata- odpowiedziała cicho. -Czy zdaje sobie pani sprawę, coto oznacza, panno Fisher? Czy podjęłaapanidecyzję zanamową rodziców? - Katie spuściła wzrok. -To jest bardzo poważne oskarżenie, młoda damo. Sądzę, że powinna mieć pani adwokata. Jeżeliprzyjmie pani usługiobrońcy z urzędu. - - - To nie będziekonieczne. Katie, awraz z nią reszta zgromadzonych, odwróciła głowęw kierunku, skąd dobiegło to zdanie,wypowiedziane spokojnym,pewnym siebie głosem. Przejściem pomiędzy ławkami szła żwawymkrokiem kobieta ostrzyżona krótko, po męsku,ubrana w nienagannie skrojony niebieski kostium oraz pantofle naszpilkach. Nie zadawszy sobie trudu, aby spojrzeć w stronęKatie, postawiłaswój neseser na stole obrony i skinęła głową sędziemu. - Nazywam się Eleanor Hathaway i jestem adwokatem oskarżonej. Panna Fishernie potrzebuje korzystać zusług obrońcyz urzędu. Przepraszam za spóźnienie,panie sędzio. Czy mogę prosić o pięć minut rozmowy z mojąklientką? Sędzia machnął przyzwalająco dłonią. ZanimKatie zdążyła sięzorientować, co właściwie zaszło, nieznajomakobieta,ta EleanorHathaway, chwyciła ją pod ramię i postawiła narównenogi. Podreptałaspiesznie za nią, przytrzymując na głowie swój kapp. Kiedy były już na środku sali i szły przejściem pomiędzy ławkami, zobaczyła, jak ciocia Leda macha w ich kierunku. Uniosładłoń wodpowiedzi- i wtej chwili dotarłodo niej, że to entuzjastycznepozdrowienie niebyło przeznaczone dla niej, ale dla pani Hathaway. Adwokatka zaprowadziła Katie do maleńkiego pokoju, w którym przechowywano materiały biurowe i zamknęła za niądrzwi,opierając się o nie plecami. - Przepraszam cię za ten improwizowany wstęp- JestemEllieHathaway. Ty zaś jesteś Katiei mam nadzieję, żenie ma tutaj mowy o żadnej pomyłce. Ponieważ będziemy miały jeszcze mnóstwoczasu na pogawędki, teraz zapytam cię tylkoo jedną rzecz: dlaczego nie chciałaś wziąć adwokata? Katie otworzyła usta, zamknęła je, otworzyła ponownie i znówzamknęła. Powtórzyła to kilka razy, zanim udało jej się wyartykułować odpowiedź: - Dat. Mój ojciecby sobie tego nie życzył. 54 Na Ellie jej oświadczenie nie zrobiło żadnego wrażenia, prze! wróciła tylko oczami. - Na razie, kiedy sędzia cię o to zapyta, nieprzyznasz się dowiny. Potem sobie o wszystkimporozmawiamy. Terazsprawaoskarżenia. Zarzuty są na tyle ciężkie, że nie dostaniesz kaucji,jeżeli nie uda nam się w jakiśsposóbobejść klauzuli o dowodziei domniemaniu. - Nic. nie zrozumiałam. Ellie wyjaśniła, nie unoszącgłowy znad pliku papierów, któreprzebiegała wzrokiem: - To znaczy, że jeśli kogoś oskarży się o morderstwo, a dowodysą jednoznaczne lub domniemanie jest słuszne,to oskarżony niemoże liczyć na zwolnienie za kaucją, tylko idzie na rok do aresztu i tam czeka na proces. Rozumiesz? - Katie przełknęła iprzytaknęła skinieniem głowy. -Więc teraz musimyznaleźć jakąśfurtkę w przepisach. Katie spojrzała na tę kobietę, która stanęła nagle u jej boku,przybyła na ratunek, niosąc swoją broń - słowa ostre jak sztychmiecza. - Nieurodziłam żadnego dziecka. -Rozumiem. I nieważne, że dwaj lekarze specjaliści oraz całypersonel szpitala, nie wspominając już o miejscowej policji,twierdząco innego? - Nie urodziłamżadnego dziecka. Elliepowoli podniosła głowę. - No cóż - powiedziała - widzę, że sama będę musiała znaleźćtę furtkę. Kiedy Ellie i Katie wróciły na salę rozpraw,sędzia, który spokojnie obcinał sobie paznokcie, przerwałswoją czynność i zmiótłto, co obciął, na podłogę. - Zdaje mi się, że mieliśmyprzejść do pytania o winę. Ellie wstała. - Moja klientkanieprzyznaje się dowiny, wysoki sądzie,Sędzia odwrócił głowęw stronę prokuratora. -PanieCallahan, czy oskarżenie zaleca wyznaczenie kaucji? George wstał sprężystym ruchem. - Wysoki sądzie! Kodeks karny stanu Pensylwania nie przewiduje wyznaczenia kaucji dlaoskarżonych o zabójstwo pierwszego stopnia, toteż oskarżenie również tego nie zaleci. Wysokisądzie- sprzeciwiła się Ellie - jeśli wolno mi zauważyć, to litera ustawynie przewiduje wyznaczenia kaucji tylkow przypadkach, kiedy, pozwolę sobie zacytować,"dowody są jedssą:: 55. noznaczne lub domniemanie jest słuszne". Nie jestto bynajmniejzalecenie ogólne. Podobnie wtym szczególnym przypadku oskarżenia o zabójstwo pierwszego stopnia nie można żadną miarą powiedzieć, że dowody winy są jednoznaczne ani też, że domniemanie o winie jest słuszne. Prokurator okręgowy istotnie zebrałszereg poszlak, w tym oświadczenielekarskie stwierdzające,zepanna Fisher była wciąży iurodziładziecko oraz protokół policyjny opisujący, jak doszło do znalezienia martwego noworodkana farmie jej rodziców, niemniej jednak brakuje naocznychświadków tego, co działo się z dzieckiem od momentu jego narodzin do chwili zgonu. Nie będziemy wiedzieli, w jaki sposób doszło do tej śmierci, dopóki moja klientka nie stanie przed sądemna uczciwym procesie, do któregoma prawo. - Ellie uśmiechnęłasię krzywo do sędziego. -Wysokisądzie, wymienię cztery główneargumenty przemawiająceza wyznaczeniem kaucji w tym wypadku. Po pierwsze, moja klientka została oskarżona opopełnienie brutalnego przestępstwa,bez względu na fakt, że należy onado wspólnotyamiszów, którzy nie uznają przemocy i od zawszeznani są ztego, że niedopuszczają się brutalnych czynów. Podrugie, przynależność dospołeczności amiszów oznacza silniejsząwięź z miejscem zamieszkanianiżw przypadku większościoskarżonych stających przed sądem. Religia mojej klientki oraz wychowanie, które otrzymała, wykluczają ryzyko jej ucieczki przedwymiarem sprawiedliwości. Po trzecie, skończyła ona dopieroosiemnaście lat i nie posiada żadnych środkówfinansowych koniecznychdo podjęcia takiej ucieczki. Poczwarte zaś i ostatnie,moja klientka jest osobą niekaraną. W dniu dzisiejszym nie tylkopo raz pierwszystaje przed sądem wcharakterze oskarżonej, alerównież po razpierwszy ma do czynienia z wymiarem sprawiedliwościw ogóle. Wysokisądzie, wnioskuję o zwolnienie mojejklientki za kaucją, pod surowymi warunkami. Sędzia pokiwałz namysłemgłową. - Czy zechce nam pani wyjawić, jakie warunki ma na myśli? Elliewzięła głęboki wdech. Z najwyższą przyjemnością spełniłaby życzenie sędziego, ale tak się złożyło, że jeszcze się nad tymnie zastanowiła. Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę,gdzie siedzieli Leda i Frank, apomiędzy nimi ta kobietaw stroju amiszów- i nagle wszystko stało się jasne. - W pełnym poszanowaniu prawaprosimy wysoki sąd o wyznaczenie kaucji pod następującymi zastrzeżeniami: Katie Fisher zamieszka na farmie swoich rodziców, aleotrzyma zakazopuszczania powiatu East Paradise i będzie musiała pozostawać podnieustannym nadzorem któregoś z członków rodziny. Natomiast 56 co do kaucji, uważam, że dwadzieściatysięcydolarów stanowistosowną kwotę. Prokurator zaśmiał się głośno. - To jakiśabsurd, wysoki sądzie! Ustawa o kaucji stwierdzawyraźnie, jak należy postępować w wypadku zabójstwa pierwszego stopnia. W Filadelfii przestępców na tych pokazowych procesach sądzi się tak samo, więc pani Hathaway nie możewymawiaćsię niewiedzą. Gdyby dowodynie były jednoznaczne, akt oskarżenia z pewnością brzmiałby inaczej. Jest oczywiste,że Katie Fisher niemożezostać zwolniona za kaucją. Sędzia zmierzył wzrokiemnajpierw oskarżyciela, potemobrońcę, na końcu zaś Katie. - Coś państwu powiem. Przychodząc dziś rano do pracy,niemiałem najmniejszego zamiaruzrobićtego, co zaraz uczynię. Zanim jednakwezmępod rozwagę warunki proponowane przezpanią Hathaway, muszę wiedzieć, czy ktoś zgodzi się przyjąćnasiebie odpowiedzialność za Katie Fisher. Chcę, żeby jej ojciec poręczył własnym słowem, że pozostanie ona podnieustającym nadzorem. - Zwrócił wzrok w stronę ławek. -Panie Fisher, uprzejmieproszę wstać. Leda podniosła się z miejsca. - Nie ma go tutaj,wysoki sądzie- powiedziała, odchrząknąwszy. -To jest matka Katie. - Pociągnęła siostrę z całej siły, zmuszającdo powstania. - Dobrze. A zatem, pani Fisher, czy zgodzi się pani przyjąć całkowitą odpowiedzialność prawną za swoją córkę? Sara wbiła wzrok w podłogę. Jejodpowiedź byłatak cicha, żesędziamusiał wytężyć słuch, aby pochwycić jej słowa. -Nie. - Słucham? - Zamrugał ze zdziwienia oczami,Sara uniosła na niego oczy lśniące od łez. - Nie mogę. -Ale ja mogę, wysoki sądzie - powiedziała Leda. - Czy mieszkapani z rodziną? Zawahała się przez chwilę. - Mogę się wprowadzić. -Aaronsię nie zgodzi! - odezwała się wściekłym szeptem Sara, potrząsając głową. Sędzia zabębniłniecierpliwie palcami poblacie. - Czy na sali jest obecny jeszcze ktoś z rodziny panny Fisher,kto zgodzi sięotoczyć ją nadzorem przezdwadzieścia cztery godziny na dobę, aniepozostaje w konflikciez kościołem amiszówani też z ojcem oskarżonej? 57. - Ja się tego podejmę. Zdziwiony, odkogo usłyszał ową deklarację, sędzia spojrzał naEllie i zobaczył, że adwokatka sama nie posiada się ze zdziwieniaże to właśnie ona ją wygłosiła. ' - Dziękujęza poświęcenie, panimecenas, alepotrzebny namczłonek rodziny. -Wiem o tym. - Ellie z wysiłkiem przełknęła ślinę. -Jestemkuzynką oskarżonej. Rozdział czwarty ELLIE Kiedy George Callahan zerwał się z miejsca i wielkim głosemzawołał "Sprzeciw! ", musiałam z całej siły siępowstrzymywać,abynie odkrzyknąć "Popieram". Po jakie licho sięw to pakuję? Przyjechałam do East Paradise kompletnie wypalona; ostatnią rzeczą,o jakiej mogłam zamarzyć, było prowadzenie sprawy tej dziewczyny, a teraz proszę, zgłosiłam się jeszcze na ochotnika do pilnowaniajej dzień i noc. Przez mgłę niedowierzania dobiegł mnie głos sędziego odrzucającego sprzeciwprokuratora i przyjmującego mój wniosek; wyznaczył kaucjęw wysokości dwudziestu tysięcydolarów i zamknął mnie wwięzieniu, które sama dla siebie otworzyłam. Frank i Leda wyrośli przede mną jak spod ziemi. Ledauśmiechała się przez łzy, a Frank mierzył mnie poważnym spojrzeniemswoich ciemnychoczu. - Na pewno chcesz to zrobić, Ellie? - zapytał. Leda odpowiedziała za mnie. - Oczywiście, że chce. Przecież ratujenaszą Katie. Zerknęłamw bok, na dziewczynę skuloną na krześle. Nawetnie zmieniłapozycji. Odkąd wyszłyśmy z pokoiku nazapleczu,gdzie odbyłyśmy tę naszą krótką pogawędkę prezentacyjną, nieodezwała się ani słowem. Dopiero teraz rzuciła mi jedno krótkiespojrzenie, w którym wyraźnie dostrzegłam wielką pretensję. Zjeżyłamsię momentalnie. Co ona sobie wyobraża? Żeja robię todla siebie? Dla dobrego samopoczucia? Zmrużyłam oczy i już chciałam wygarnąć jej od serca,ale zamknęłam usta, czując na ramieniu miękki dotyk czyjejś dłoni. Przede mną stałastarsza, sterana życiem wersja Katie Fisher,ubrana od stóp do głów w szczegółowo dopracowany kostium amiszów, czekając, aż zwrócę na nią uwagę. 59. - Moja córka pani dziękuje - powiedziała z wahaniem. - I jatakżepani dziękuję. Alemój mąż nie zgodzi się, aby pod naszymdachem zamieszkał ktoś, kto jest Englischer. I wtedyLedawybuchła. -Skoro biskup Ephram sam radził, żetrzeba porozmawiaćz angielskimprawnikiem, to zgodzi się też, żeby ten sam prawnikpodjął się nadzoru nad Katie, jeśli to jest wymóg zwolnienia zakaucją. Ca ła wspólnota jestskłonna na jakieś odstępstwa od zasad dla dobra Katie, więcmoże i ty chociaż razweź ich stronę, zamiast ślepo staću boku swojego upartego męża! Nigdyw życiu nie słyszałam jeszcze, żeby Leda podniosła głos,a teraz byłamświadkiem, jakwrzeszczy na swoją siostrę,którawprost kuli sięprzednią ze strachu. - Chodź, Ellie. - Leda wzięła mnie pod ramię. -Musisz się spakować. - Ruszyła do wyjścia, zatrzymując się po drodze tylko raz,żeby obejrzeć się przez ramię na Sarę i jej córkę. -Słyszałyście,co powiedział sędzia. Katie nie może odstępować Ellie na krok. Idziemy. Nie opierałam się, kiedy Leda wyprowadziła mnie z sądu. Naplecach przez cały czas czułam palący wzrok Katie Fisher. Droga na farmę Fisherów prowadziła wzdłuż strumienia, któryodbijał potemw bok, obiegającdookoła ich pola; stanowił on naturalną granicę tego czterdziestohektarowego gospodarstwa. Krajobraz mienił się tutaj kolorami niczym w kalejdoskopie: jasnozieloneliście kukurydzy, czerwonesilosy, a w górze rozpiętaczasza nieba, błękitna jak jajo drozda. Lecz na moje zmysły najbardziej podziałał zapach, o kompozycji równie unikalnej co wońmiasta: koński pot,kapryfolium, bogaty, ostry aromat zaoranejziemi. Kiedy zamknęłam oczy i napełniłam płuca powietrzem,zadziałał jakiś czar: znów miałam jedenaście lat i byłam na wakacjach w Paradise. Podwieźliśmy Franka do domu, skąd zabraliśmy moje walizkii ruszyliśmy dalej. Jazda zabrała godzinę, zanim Leda wreszcieskręciła w długą żwirowanądrogę wiodącą dodomu Fisherów. Przez okno zobaczyłam dwóch mężczyzn powożących zaprzęgiemmułów, które ciągnęły połące jakąś staroświecką maszynę olbrzymich rozmiarów - Bóg jeden wie, co to było. Zauważyłam tylko, żezbieraz ziemi wiechcie siana i podrzuca je do góry. Słysząc, żecoś nadjeżdża drogą, wyższy farmer obejrzał się,ściągnął lejcei zdjął . kapelusz,żeby obetrzeć czoło. Osłaniając oczy przedsłońcem, przyjrzał się samochodowi Ledy, a potem oddał lejce temudrugiemu, mniejszemu, sam zaś rzucił się pędem w stronę domu. 60 Leda zajechała na podwórko i nie upłynęło dziesięć sekund, a on już tam był. Ja i ciotka wysiadłyśmy pierwsze. Ponas z tylnego sie:' dzenia wydobyły się Sara i Katie. Nieznajomy, barczystyblondyn,zaczął coś mówić. Nie zrozumiałam ani słowa - i wtedypo raz pierwszy uświadomiłam sobie,że ta staranna angielszczyzna, którą Katiezademonstrowała przed sądem, nie jest językiem ojczystym ani dlaniej, ani dla tych ludzi, wśród których miałam od teraz mieszkać. Sara odpowiedziała młodzieńcowi równie niezrozumiale. Po żwirze trudno było iść w szpilkach. Zdjęłam marynarkę, bozaczął dokuczać mi upał i przyjrzałam się człowiekowi,któryprzybiegł nas przywitać. Jak na piekielnego tatuśka, którego mi odmalowano in ahsentia wsądzie, był o wiele za młody. Pomyślałam, że może to brat,ale w tejchwili zauważyłam, że nieznajomypatrzyna Katie wzrokiem co prawda pełnym uczucia, ale bynajmniejnie braterskiego. Spojrzałam z kolei na nią, ale w jej oczachnie dostrzegłamniczego podobnego. Nagle w potoku obcej mowy wyłowiłam znajome słowo: mojeimię. Sarawskazała mnie blondynowi, uśmiechając się z zakłopotaniem, poczym skinęłagłową. Nieznajomy wyjął moją walizkęz bagażnika i postawił obok siebie na ziemi. Wyciągnął do mnie rękę. - Jestem Samuel Stoltzfus - przedstawił się. - Dziękuję, żezechciała się pani zaopiekować moją Katie. Zauważył, żeKatie zamarła, słysząc ten zaborczy zaimek, czynie? Czy w ogóle ktośoprócz mnie to dostrzegł? Odwróciłam się, bo dobiegło mnie podzwanianie uprzężyi podkutychkopyt. Ktoś właśnie wprowadzał konia do stajni. Zobaczyłam żylastego mężczyznę omięśniach jak postronki i gęstejrudej brodzie, która dopierozaczynała się srebrzyć tu i ówdzie. Miał na sobie czarne spodnie i bladoniebieską koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. Obrzucił naswszystkich spojrzeniem,Marszczącbrwi na widok samochoduLedy i zniknął w stajni, alePO chwili wrócił napodwórze. Nie zwracając uwagi na nikogo, podszedł prosto doSary i zacząłdo niej mówić cichym, ale stanowczymgłosem. W ich języku. Saraopuściła głowę, wierzbowawitka ugięta wiatrem. Ale w tym momencie Leda ruszyła się z miejsca, podeszła i odezwała się wprost"o niego. Wskazała na Katie,potemna mnie i pogroziła pięścią. W końcu, z rozbieganymi odfrustracji oczami, chwyciła mnieza rajonai popchnęła Aaronowi Fisherowi przed same oczy. Widywałam już mężczyzn wychodzących z siebiepo usłyszeniuwyroku skazującego ich na dożywocie, patrzyłamw puste oczyMaltretowanej kobiety,opowiadającej przed sądem, jak została 61. napadnięta, ale nigdy jeszcze nie widziałam takiej obojętnościjak ta, która odmalowała się na twarzy tego człowieka. Miał sięprzedemną nabaczności, jakby spodziewał się, że cierpienie gozłamie, roztrzaska na tysiąc kawałków. Jakby widział we mnie odwiecznego wroga. Jakbywiedział, wgłębiserca, że już przegrał. Wyciągnęłam rękę. - Miło mi. Aaron Fisher odwrócił się, nie próbując mnie nawet dotknąć. Podszedł do córki - icały świat przestał dlanich istnieć. Kiedyoparłczoło o jej czoło i zaczął szeptać coś do niej ze łzamiwoczach, odwróciłam wzrok, żeby zapewnić im tę odrobinę prywatności. Wreszcie Katie skinęła potakująco głową i ruszyli razem w stronę domu. Aaron szedł obok, obejmując ją ramieniem. Samuel, Sarai Ledaudali się zwartą grupą w ślad zanimi, dyskutując z ożywieniem w tymswoim dialekcie. Zostałam sama napodwórzu, czując,jak wiatr przylepia mi do plecówmoją jedwabnąbluzkę bez rękawów, a słońce wypala na ramionach nowe piegi. Za drzwiami stajni rozległo się głuche, tupnięcie kopytem i ciche rżenie. Przysiadłam na jednej z walizek,twarzą wstronę domu. - Z wzajemnością - mruknęłam cicho. - Mnie również miłopaństwa poznać. Kumojemu zdumieniu dom Fisherów nie różnił sięw zasadzieniczym od domu, w którym się wychowałam. Podłogabyła z twardego drewna,a chodziło się po barwnych chodnikach-szmaciakachobszytych frędzlami. W kącie stał fotel na biegunachz oparciemnakrytym złożoną narzutą z jasnych skrawków. Wmisternie rzeźbionymkredensie za szybami widać było kolekcję różnorakiej holenderskiej porcelany: od salaterek po filiżanki. Spodziewałam sięchyba cofnąć wczasy serialu "Domek na prerii"- koniec końcówmiałam do czynienia z ludźmi, którzy dobrowolnie wyrzekli sięwszelkich nowoczesnych wygód. Tymczasem w kuchni zobaczyłami piekarnik, ilodówkę, anawet pralkę - podobną miała moja babcia wlatach pięćdziesiątych. Wpadłam wkonsternację i chyba było to po mnie widać, bo natychmiastpodeszłado mnie Leda. - Wszystko działa na gaz. Oni nie mają nicprzeciwko sprzętomAGD. Chodzi o elektryczność. Czerpanie prądu z sieci komunalnej oznacza kontakt ze światem zewnętrznym. - Pokazała milampę ze zbiornikiem na propan w podstawie i cienkimi rurkamido prowadzenia gazu. -Aaron pozwoli ci zostać. Nie podoba musię to, ale się zgodził. Skrzywiłam się ironicznie. 62 - To cudownie. -Takwłaśnie będzie - uśmiechnęła się Leda. - Coś mi mówi,że możesz się zdziwić. Fisherowie i Samuel zostali w kuchni. Rozmawiałamz ciotkąLeda sam na sam w pokojuwyglądającymz grubsza jak salon. Były tutaj półki z książkamiw jakimś nieznanym mi języku - sądzącpo kroju liter, był to niemiecki. Na jednejścianie wisiałostarannie wykaligrafowane drzewo genealogiczne; dostrzegłamna nim imię "Leda"tuż nad imieniem "Sara". Niema telewizji, telefonu, nie ma wideo. Na kanapie nie leżynajnowszy numer "Wali Street Journal", a z głośnikówwieży niedobiegająmiękkie jazzowedźwięki. W całym domu pachniałowoskiem do czyszczenia o zapachu cytrynowym i było takciepło,że aż poczułam duszności. Serce zaczęło mi walić w piersi. W co jasię wpakowałam? - Ledo - oznajmiłam stanowczo. - Niedam rady. Nic nie odpowiedziała. Usiadła na kanapie obitej brązowymsztruksem,absolutnienijakiej. Na poręczach i oparciu leżały koronkowe ochraniacze. Kiedy ostatni raz widziałam coś takiego? - Musisz mnie stądzabrać. Coś wymyślimy. Mogę mieszkaću ciebie i codziennie rano tutaj przyjeżdżać. Umówię się na spotkanieex parte z sędzią i znajdziemy jakąś alternatywę. Leda położyła dłonie na kolanach. - Kogo ty siętak boisz? - zapytała. -Ich czy może tylko samejsiebie? - Niegadaj głupot. -Głupot? Ellie, tyjesteś perfekcjonistką. Przywykłaś do rozkazywania. Obracasz wszystkie okoliczności na swojąkorzyść. Cały problem w tym, że nagle znalazłaś się w miejscu równieobcymco bazar w Kalkucie. Opadłam na kanapę obok niej, chowając twarzw dłoniach. O Kalkucie przynajmniej cośtam kiedyś czytałam. Leda poklepała mnie po plecach. - Kotku, pracowałaśz mafijnymi bossami, a nie należysz domafii. -Kiedy broniłam Jimmy'ego Pisano, pseudonim Odyniec, niemusiałam z nim mieszkać pod jednym dachem. Na to Leda już nie miała odpowiedzi. Milczała przez chwilę,Potem westchnęła. - To przecież tylko proces, Ellie, nic więcej. A ty, żeby wygrać,zawsze byłaś gotowana wszystko. Zajrzałyśmyprzez otwarte drzwi do kuchni, gdzie przyzlewieMały ramię wramię Katie iSara - moje kuzynki w dalszej linii. 63. - Gdyby to był tylko proces i nic więcej, nie byłoby mnie tutaj. Leda skinęta głową, przyznając mirację codo tego, żeobecnasytuacja wymaga ode mnie zrobienia czegoś, czego zwykle nie robię - i uświadamiając sobie jednocześnie, że powinna zrewanżować mi się tym samym. - Dobrze - powiedziała. - Udzielęci pierwszej lekcji. Zasadyogólne: pomagajkażdemu, nie czekając, aż cię poprosi. Dla amiszów, prostych ludzi, liczy się to, co ktośrobi, a nie to,co mówi. Ichnie interesuje, żenie znasz sięna uprawie roli ani na krowach. Ważne, żebyś starała się pomóc. - Mniejsza opracę nafarmie. Ja przecież nie mam pojęcia, coto znaczy byćamiszem. - Inikt nie będzie tego od ciebie wymagał. Nie potrzebujeszżadnych wiadomości. To są tacy sami ludzie jak ty, jak ja. Niektórzy są spokojni,inniporywczy, jedni z chęcią cipomogą, drudzyudadzą, że cięnie widzą. Turyści widzą w amiszach albo świętych,alboregionalną ciekawostkę. Jeśli chcesz zasłużyć naakceptacjętej rodziny, musiszich traktować jak normalnych ludzi. Wstałagwałtownie, jakby te słowa o akceptacji ją samą zabolały. - Pojadę już - oznajmiła. - AaronFisherjest niezadowolony,że musi cię gościć, ale jeszcze bardziej drażni go moja obecność. - Nie możesz mnie teraz zostawić! -Ellie - powiedziała Leda łagodnie - nicci nie będzie. Ja jakoś przeżyłam,tak czy nie? Zmrużyłamoczy. - Ty się stąd wyprowadziłaś. -I ty też niebędziesz tu mieszkać wiecznie. Tylko o tym nie zapominaj, a doczekasz się prędzej, niżci się wydaje. - Zaciągnęłamnie z powrotem do kuchni. Rozmowa ucichła jak nożem uciąłi wszyscy spojrzeli na mnie z niejakim zaskoczeniem; najwidoczniej nie spodziewali się zobaczyćmnie ponownie. - Będę się zbierać - powiedziałaLeda. -Katie, pokażesz Ellie swój pokój? Uderzyłamnie ta propozycja, bo tak zazwyczaj robią dzieci,kiedy krewniprzyjeżdżają wodwiedziny albo kiedy mają własnych gości: prowadzą ich do siebie, na swoje terytorium. Chwaląsię domkiem dla lalek, kolekcją kart z bejsbolistami. Katie przywołała na twarz wymuszony uśmiech, - Proszę - skinęła mi głową, ruszając w stronę schodów. UściskałamLedę na pożegnanie, szybko i mocno, po czym wyprostowałam się i poszłam za Katie, nie oglądającsię za siebie,chociażbardzo tego chciałam. 64 Gdy szłam w ślad za Katie, rzuciło mi się w oczy, że dziewczyna opiera się ciężkoo poręcz schodów. Cóż, nicdziwnego, przecieżniedawno urodziła dziecko. Większość kobiet po porodzie leży kilka dniw szpitalu, a ona biega i zabawia się w paniądomu. Kiedydoszłyśmy na piętro, zatrzymałam ją. - Dobrze. Dobrze się czujesz? Posłałami puste spojrzenie. - Wszystko w porządku, dziękuję, Odwróciła się i poszłyśmy dalej, do jej pokoju. Panowaływ nim czystość iporządek, i nikt nie domyśliłby się,że tutajmieszka nastolatka. Żadnych zdjęćLeonarda Di Caprio, żadnychpluszowych maskotek porozrzucanych po całej podłodze, na toaletce próżno szukać baterii pojemniczków z biyszczykiem doust. Ściany kompletnie gołe. Jedynym osobistym akcentem w całympokoju były dwienarzuty ze ścinków we wszystkich kolorach tęczy, przykrywającedwa identyczne łóżka, - Może pani spać na tym - wskazała Katie,a ja podeszłam dojednego z łóżek i usiadłam, zanim jeszczedotarło do mnie, co powiedziała. Jej się wydawało, że na czas pobytu na tej farmie zamieszkam z niąw jednympokoju. W jej pokoju. O,do diabła, nie ma mowy. Wystarczy, że wogóle muszę tutajmieszkać. Jeśli nawet wnocy nie mogęmieć chwili dla siebie,tonic z tego nie będzie. Wzięłam głęboki wdech, szukając grzecznych słów, żeby jej oznajmić, że nic mnie nie zmusi do dzieleniaz nią pokoju. Ale Katie nie patrzyławcale na mnie, bo chodziłapo pokoju. Pogładziła wysokie oparcie krzesła, poprawiła swojąnarzutę, a na koniec uklękłai zajrzałapodłóżko. Po chwili wyprostowała się, ale niewstała; przysiadła na piętachna podłodze. - Zabrali moje rzeczy -powiedziała cichym głosem. -Kto? - Nie wiem. Ktośtu był i zabrał moje rzeczy. Koszulę nocną. Buty. - To na pewno. -Nicpani nie wie na pewno- przerwała mi rozdrażnionym,oskarżycielskim tonem. A do mnie nagle dotarło, że jeśli zamieszkamy razem i będziemy spały w jednym pokoju, to nie będę jedynąosobą, która niezdoła ustrzec swoich tajemnic. -Chciałamtylko powiedzieć, że na pewno policjanci przeszukali twój pokój i znaleźli coś,co uznaliza wystarczający dowód,by cię oskarżyć. - Katie usiadła na swoim łóżku,wtuliła głowęw ramiona. -Posłuchaj mnie. Zacznijmy od tego:opowiedz mi, cosię stało wczoraj rano. 65. - Ja nikogo nie zabiłam. I nie urodziłam żadnego dziecka. - To już mówiłaś- westchnęłam. - No dobrze. Możesz wcale niemieć ochoty mnie tutaj znosić, a i ja z całą pewnością mogłabymznaleźć sobie tysiąc przyjemniejszych rozrywek, ale tak się jednak złożyło, że dzięki uprzejmości pana sędziego Gormana spędzimy trochę czasu razem. Zazwyczaj proponuję moim klientom takiukład: ja nie pytam, czy są winni przestępstwa, o które się ichoskarża - nigdy, ani razu- a klient wzamian za to odpowiada miszczerze na każde inne pytanie. - Pochyliłam się, żeby spojrzeć jejw oczy. -Chcesz mi powiedzieć,że nie zabiłaśtego dziecka? Proszę bardzo. Absolutnie mnie to nie obchodzi, bo w sądzie i tak będę cię bronić, bezwzględu na to,cosama otym wszystkim myślę,bo adwokat nieosądza swoich klientów. Ale jeśli dalejbędzieszkłamliwiesięupierać, żew ogóle nie rodziłaś - czego dowiedzionoponadwszelką wątpliwość - to mnie w końcu zdenerwujesz. - Janie kłamię. -. Mogęci wymienić przynajmniej trzech ekspertóww dziedzinie medycyny, którzy złożyli zeznania do akt sprawy, potwierdzając, że twoje ciało nosi znaki niedawnegoporodu. Jeśli chcesz,pokażę ci wyniki badań krwi, które mówią to samo. Jak możeszsię upierać,że nie urodziłaś tego dziecka? Jakoadwokat nie musiałam o topytać, bo znałam odpowiedźz góry - Katie mogła się upierać przy swojej wersji, ponieważ poprostu święciew nią wierzyła. Ale zanim choćby dopuszczę możliwość złożenia wniosku ouznanieniepoczytalnościoskarżonej,muszę mieć stuprocentową pewność, że Katie Fisher nie robimnie w konia. Ta dziewczyna nie zachowuje się jak wariatka,wręcz przeciwnie, funkcjonuje zupełnie normalnie. - Ajak pani może twierdzić, że mnie pani nie osądza? - odparowała Katie. Zaskoczyła mnie tym. Jakbym dostałaprosto w twarz. Ja, adwokat doskonały,zawodowiec mogącysię pochwalić listą wygranych sprawdługą na łokieć i równie imponującym spisemreferencji, popełniłam pierwszy kardynalny błąd: w myślach skazałam własną klientkę jeszcze przedrozpoczęciem uczciwegoprocesu, do którego ma ona gwarantowane prawo. Uczciwego procesu, w którym to ja mam ją reprezentować. Dziewczyna skłamała,upierając się, żenieurodziła dziecka, a ja nie mogłam tegoprzeskoczyći założyłam, że to nie było jej jedyne kłamstwo, tymsamym upodabniającsię sposobem myślenia do oskarżyciela,choć jestemprzecież obrońcą. Bez zmrużenia oka broniłam gwałcicieli, mordercówi pedofilów. Różnica polega na tym, żemoja obecna klientka zabiła wła66 snę nowonarodzone dziecko, a ja, ponieważ coś takiegopo prostunie mieści mi się w głowie, chciałam, żeby skończyła w więzieniu. Zamknęłam oczy. Rzekomo,rzekomo zabiła, upomniałam się. - Może nie potrafisz sobie przypomnieć, co się stało? - zapytałam, celowołagodząc ton głosu. Katie uniosłana mnie oczy, okrągłe i błękitne jak ocean. - W czwartek wieczorem położyłam sięspać. Wstałam w piątek ranoi zeszłam na dół, żeby zrobić śniadanie. To wszystko. Nicwięcej się nie stało. - Nie przypominaszsobie, żebyś zaczęła rodzić. Nie przypominasz sobie,żebyś poszła do obory. -Nie. - Czy ktoś widział, że przespałaś całą noc? -Nie wiem. Spałam i nikogo nie widziałam. Z głębokim westchnieniem zabębniłam dłońmi po materacu,na którym siedziałam. -A ta osoba, która śpi tutaj? Nie mogłabytego potwierdzić? Całykolor odpłynął z twarzy Katie; wyglądało na to, że tojedno pytanie zrobiło jej większą przykrość niżwszystkie inne razem wzięte. - Tutaj nikt nie śpi. -Nie przypominasz sobie, żebyś czuła, jak wydajesz na światdziecko - ciągnęłamgłosem głuchym od dławiącej frustracji. -Nie przypominasz sobie, żebyś je przytulała do piersi, a potemzawinęła w tę zieloną koszulę. Katienagle zaczęławodzić wzrokiem za moimi rękami. Podążyłamza jej spojrzeniem. Trzymałam obie ręce uniesione w takisposób, jakbym tuliłado siebie małedziecko. Katie patrzyła na mnie przez długą chwilę. - Ma pani dzieci? -Rozmawiamy o tobie, anie o mnie -przypomniałam jej, alewystarczyłomi jeden raz spojrzeć jej w oczy. Ona wiedziała, że jateż nie mówię prawdy. Na ścianach wisiały dwa wieszaki na ubrania, ale w pokoju niebyło żadnej szafy. Sukienki Katie zajmowały jeden wieszak, składający się zdeski z trzema kołkami; drugi, takisam, ale pusty, znajdował się naprzeciwległej ścianie. Moja walizka, wypchana po brzegidżinsami, bluzeczkami i letnimisukienkami na ramiączkach, leżałaotwarta nałóżku. Po chwili namysłu wyjęłamjedną sukienkę, powiesiłam ją na kołku i z powrotemzamknęłam walizkę na suwak. Kiedy wsuwałam ją za fotel na biegunach stojący w rogu,rozległosiępukaniedodrzwi 67. - Proszę - odpowiedziałam. Do pokoju weszła Sara Fisher, niosąc stos ręczników, zza którego ledwo było widać jej twarz. Położyłaje na komodzie. - Czy ma pani wszystko, czegopotrzeba? -Tak,dziękuję. Katie mnie oprowadziła. Sara skinęła mi sztywno głową. - Kolacja jest o szóstej - poinformowała i odwróciwszy się domnie plecami, ruszyła dodrzwi. -Pani Fisher! - zawołałam za nią odruchowo, zanim zdążyłamsię powstrzymać. -Wiem, że jestpaniciężko. Matka Katie przystanęła na progu, opierając się jedną rękąo framugę. - Mamna imię Sara. -Dobrze. Zatem, Saro- uśmiechnęłamsię, coprawda wymuszenie, ale przynajmniej jednaz nas się starała - jeśli chceszmnie zapytać o cokolwiek, co ma związek z procesem twojej córki, to proszę, nie krępuj się. - Mam jedno pytanie. - Spojrzała na mnie, krzyżując ręce napiersiach. -Czy jesteśpewna swej wiary? - Czyco jestem? -Jesteśanglikanką? Katoliczką? Potrząsnęłam głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa. - Co ma wspólnego moje wyznanie z tym, że bronię Katiewsądzie? -Wielu ludzi tutaj do nas przyjeżdża. Wydaje im się, żechcążyćnaszym prostym życiem. Upatrują w tymrozwiązania wszystkich swoich problemów - parsknęła Sara kpiącymtonem. - Ja nie przyjechałam tutaj, żeby żyćjak amisze - odparowałam, zszokowana jej zuchwałością. - Jeślimam być szczera, mojanoganigdy by tutajnie postała, gdyby nie fakt, że dzięki mnietwoja córka nie siedzi w więzieniu. Stałyśmy tak, patrząc sobie w oczy. Rozmowautknęła w martwym punkcie. W końcu Sara odwróciła się, wzięła kołdrę, którależała w nogach jednego z łóżek, rozłożyła ją i zaczęła składaćz powrotem. - Skoro nie jesteś anglikanką ani katoliczką, to w co wierzysz? Wzruszyłam ramionami. - W nic. Sara zamarła, przyciskając kołdrędo piersi, zdumiona mojąodpowiedzią. Milczała, ale słowa nie były potrzebne. Wiedziałam,coona myśli:niby dlaczego mnie się wydaje, że to Katie potrzebuje pomocy? 68 Po tej konfrontacji z Sara przebrałamsię wszorty i koszulkęj, krótkim rękawem. Niedługo potem na górę przyszła Katie; chciała się położyć i odpocząć. Z miejsca się zorientowałam, żejest to w tym domuwydarzenie bez precedensu. Żeby mogła pobyć sama, wybrałam sięna spacer. Po drodze przystanęłamw kuchni i poinformowałam Sarę, którajuż zabrała się do przygotowywaniakolacji, że idę obejrzeć farmę i okolicę. Niesądzę, żeby dotarło do niej choć jedno moje słowo. Stanęła jak wryta i wodziła tylko wzrokiem pomoich rękach i łydkach,jakbymbyła goła. Coś mi mówiło, żetak właśnie mniewidzi. W końcuspłonęłarumieńcem i odwróciła się, jak pchnięta sprężyną, z powrotem do kuchennego blatu. -Tak, tak - bąknęła. - Idź, idź. Obeszłam grządkę z malinami, która zaczynała się za silosemz pasząi ciągnęła dalej, w stronę pól. Pozwoliłam sobie zajrzeć doobory,gdzie zobaczyłam krowy stojące nałańcuchach przy dojarkach, patrzącena mnieleniwym wzrokiem. Ostrożnie przesunęłam palcem po lśniącej taśmie policyjnej zabezpieczającej miejsce przestępstwa, rozglądając się wposzukiwaniu wskazówek. Powyjściuz obory włóczyłam się tu i ówdzie, aż wreszcie trafiłamnad strumień i tam już zostałam. Kiedy w dzieciństwie przyjeżdżałamdociotki Ledyi wujaFranka, nad ichstrumykiem potrafiłam tkwić godzinami. Leżałam na brzuchu,obserwując, jak wodne insekty ślizgają się popowierzchni nurtu, a ważki plotkują w najlepsze, wisząc nieruchomo w powietrzu. Zanurzałamjeden palec i przyglądałam się,jak woda rozdziela się na dwie strużki, żeby go ominąć, a dalejzlać znów gładko w jedną całość. Czas rozciągał się, jakby byłz gumy;wydawałomi się, że niedawnotutaj przyszłam, aż naglezapadał zmierzch. Strumień na farmie Fisherów byłwęższy niż ten, któryoglądałam co roku, dorastając. W górzejego bieguznajdowałsię prógz mikroskopijnym wodospadem. Dno w tym miejscu było zasłanetak grubą warstwą plechy i źdźbełsiana,że aż grząskie - widomyznak, że tu bawiły się dzieci Fisherów. Na drugimkońcu, wdolebiegu, strumień rozlewał się, tworząc naturalny staw ocienionykonarami wierzb idębów. Wzięłam w palce rozwidloną gałązkę i uniosłam ją ponad nurtem, jakby za pomocą różdżki możnabyło znaleźć źródłopomysłów napoprowadzenie obrony mojej klientki. Cóż, nawet gdybymna nic nie wpadła,zawsze mogę próbować dowieść, żeKatie jestlunatyczką - w końcu sama mi się przyznała, że nie pamięta, co siędziało od momentu, gdy zasnęła, do momentu, gdy się obudziła. Była to modna i w ostatnich latach całkiem skuteczna strategia,a sprawa, w którą się wplątałam, zapowiadała się na sporą sensację, więc całkiem możliwe, że nie pozostanie mi nic lepszego. Pozapróbą dowiedzenia lunatyzmu istniały dwie możliwości: albo Katie to zrobiła, albo tego nie zrobiła. Chociaż prokuratornieujawnił jeszcze niczego, trzeba założyć, że nie oskarżyłbyjej,gdyby nie dysponował dowodami winy. W takimrazie do mnie należało ustalenie, czy popełniając zabójstwo, Katie była w pełniwładz umysłowych-Jeżeli nie, mogłabym próbować powołać sięna brakpoczytalności - ale wPensylwanii taka sztuczka rzadko kiedy się udaje. Trudno wten sposób doprowadzić do uniewinnienia oskarżonego. Westchnęłam. Łatwiej by mi byłowykazać, że dziecko samoumarło. Rzuciłamgałązkę na ziemię izaczęłam się zastanawiać. Prokurator może powoływać na świadków dowolną liczbę lekarzy sądowych, którzy będą dowodzić, że noworodek został zamordowany,a ja znajdę dlanich konkurencję pod postacią ekspertów, którzypowiedzą, że umarł z zimna, że urodził się za wcześnie - medycynazna tysiące przyczyn śmierci w takiej sytuacji. Można będzie wykazać, że do tragedii doszło nie dlatego, że Katie działała z rozmysłem, ale ponieważ jakoosoba niedoświadczonaniezaopiekowałasięnoworodkiem jak należy. Nieumyślne spowodowanie śmiercidziecka - chyba nawet ja potrafiłabym wybaczyć coś takiego. Poklepałam się po kieszeniach i zaklęłam pod nosem. Nieprzewidziałam, że mogę potrzebować kawałka papieru iczegośdo pisania. Najpierw muszę znaleźć patologa i sprawdzić wiarygodność raportu lekarza sądowego. Może nawet powołam naświadka obrony jakiegoś dobrego położnika -miałam przy ostatnim procesie jednego czarodzieja, dokonał cudów dla mojegoklienta. I ostatniarzecz: podczas składania zeznań Katie będzie musiała zaprezentować adekwatnie sugestywny żal z powodu tejprzypadkowej tragedii. Rzecz jasna, najpierwbędzie musiała się przyznać,że to ona. Jęknęłam, odwracając się naplecy. Słońce zaświeciło mi prosto w oczyi musiałam zamknąć powieki. A możepo prostu poczekam, aż prokurator ujawni swojedowody i wtedy zadecyduję, jakmam sobie radzić? Nagle dobiegł mnie lekki szelest i urywek jakiejś piosenki,niesionywiatrem. Wstałam, marszcząc brwii ruszyłamwzdłużstrumienia, który w tym miejscu zakręcał. Głos dochodził mniejwięcej znad stawu. Podeszłam bliżej, mijając zakręt. - Kto tu jest? - zawołałam. 70 Jakiś czarny kształt mignął mi przed oczami, niknącmomen-. talnie w zagonie kukurydzy, który sięgał ażnad samą wodę. Nie^ zdążyłam zobaczyć, ktoto był. Podbiegłam bliżej, na skraj pola,rozgarnęłam rękamiłodygi,liście i kolby, mając jeszcze nadziejędostrzec winowajcę, ale spłoszyłam tylko stadko polnych myszy,które przebiegły po moich tenisówkach,kryjąc się wśród pałekwodnychporastających brzeg stawu. Wzruszyłam ramionami. W końcu itak nie szukałam tutaj towarzystwa. Już sięzbierałam, żeby wrócić do domu, gdy nagle zauważyłam wiązankę polnych kwiatów, mały, zgrabny bukiecik leżącyna północnym skraju stawu, tuż za kręgiem cieniarzucanegoprzezsmukłekonary rosnącej tamwierzby. Przyklękłam obok,muskając palcami płatki trybuli, obuwnika,rudbekii. Ciekawe,dlakogo te kwiaty, pomyślałam, próbując przebić wzrokiem zagon kukurydzy. - Mieszkasz pod naszym dachem - Sara wręczyła mimiskępełną niełuskanegogrochu - więc będziesz pomagać. Rzuciłam nanią krzywe spojrzenie, połykając ciętą odpo. wiedź, że przecież chyba samą swoją obecnością pomagam; dzięki mojemu poświęceniu Katie możeteraz siedzieć wtej kuchni, nad taką samąmiską zgrochem, który łuskała zresztą z niebywali; łym zapałem. Poobserwowałam ją przez chwilę, a potem wzięłam:' jedenstrąk iwbiłam w niego kciuk. Otworzył się bez trudu,równiutko,tak samo jak w rękach Katie. - Neh. EnglischeLeit. Lus mich gay! - dobiegł nas zza oknagłos Aarona Fishera, cichy, ale stanowczy. Sara wytarła ręceo fartuchi wyjrzała na podwórze. To, co zobaczyła, zaparło jej dechw piersiach; wybiegła z kuchni takjak stała. A pochwili rozległy się głosy mówiące po angielsku. -Nie ruszaj się stąd - z miejsca rozkazałam Katie, a sama wyszłamna dwór. ZobaczyłamAarona i Sarę, zasłaniających twarzedłońmi przed wycelowanymi w nich obiektywami kamer. Naprzeciwko kłębiłsię tłumek dziennikarzy i kamerzystów, którzy wybralisobie ten moment, aby najechać ich dom. Jeden wóz transmisyjny bezczelnie zaparkował tuż obok bryczki Fisherów. W powietrzu krzyżowały się dziesiątki pytań owszystko:poczynając od tego, czyKatie naprawdę była w ciąży, kończąc na płcizmarłego noworodka. Uśpiły mniesielankowa cisza i spokój panujące na tej farmie; udało mi się zapomnieć, że taka sensacja jak oskarżenie nastoletniej córki amiszówo zabójstwo pierwszego stopnia musi natychmiastprzeniknąć do mediów. 71. Nagle zabłysło mi w głowie wakacyjne wspomnienie. Któregoślata przyjechałamdo ciotki Ledy z aparatem, bo właśnie zamarzyło mi się, że zostanę fotografką. Szłyśmy sobie dokądś razem,kiedy zobaczyłam amisza jadącego bryczką. Natychmiast wycelowałam w nic niepodejrzewającego brodacza obiektyw swojegokodaka, ale ciotka zasłoniła go dłonią, tłumacząc mi, że amiszepoważnie traktują biblijny zakaz czynienia wizerunków i dłategonie lubią, jak się ich fotografuje. - No to co? - powiedziałam wtedy, urażona. -i tak mogę zrobićzdjęcie. Ku mojemu zaskoczeniu, Leda skinęła potakująco głową -i miała przy tym tak smutną minę,że schowałam aparat z powrotem do futerału. Aaron umilkł. Nie prosił już dziennikarzy, żeby sobie poszli. Spokojny z natury, nie potrafił zrobić sceny, a pozatymbardzomądrze uznał,że jeśli sam wystawi się na cel,touda mu się wtensposób osłonić Katie przed ich wścibstwem. Odchrząknąwszy,zbliżyłam się do tego zbiegowiska. - Proszę mi wybaczyć, aleznajdują siępaństwo na terenięprywatnym. Jednemu z reporterów rzucił się wzawodowe oczy jaskrawykontrast pomiędzy strojami Aarona i Sary a moimi krótkimispodniami i koszulką. - A pani to kto? -Sekretarz prasowy -prychnęłam. - Oznajmiam państwu, żewszyscy jesteściewinniwtargnięcia na prywatną posesję, costanowiwykroczenie trzeciego stopnia, zaktóre grozi karado jednego roku pozbawienia wolności oraz grzywna w wysokości dwóchtysięcy pięciuset dolarów. Dziennikarkaw dopasowanym różowym kostiumie zmarszczyła czoło, usiłując coś sobie skojarzyć. - Pani to ta adwokatka! 2 Filadelfii! Przyjrzałam się mikrofonowi w jejdłoni. Tak jak się tego spodziewałam, na kostce widniało logofiladelfijskiej sieci; dziewczyna pracowała zatem w jej lokalnym oddziale. - W chwili obecnej ani moja klientka, anijej rodzice nieudzielają żadnych komentarzy - oświadczyłam. - Natomiastw kwestii prowokacyjnego oskarżenia złożonego przez prokuraturę. -Zatoczyłam ręką krąg, z uśmieszkiem na twarzywskazującoborę, dom, cichą i senną okolicę- - Cóż, powiemtylko tyle, żefarma amiszów to nie jest filadelfijska melina, a tutejsze dziewczęta to nie bandytki. Na pozostałe fakty, obawiam się, musiciepaństwo poczekać, najlepiej na schodach gmachu sądu. - Obrzu 72 ciłam reporterski tłumek chłodnym, wyważonym spojrzeniem. -Ą teraz udzielępaństwudarmowej porady prawnej - rozsądnie będzie się stąd oddalić. Oddalili się z ociąganiem, całymstadem,zupełniejak wilki. Zawsze mi jezresztą przypominali. Poszłam za nimi ażdo bramyi stałam tam, dopóki ostatni samochód niezniknął mi zoczu. Potem wróciłam żwirową drogą biegnącą lekko pod górę, Fisherowie nie ruszyli się z miejsca. Czekali na mnie. Aaron odezwał się szorstko, wbijając wzrok wziemię: - Może przyjdzie pani kiedyś zobaczyć, jaksię doi krowy. Zrozumiałam, że serdecznie jszych wyrazów wdzięczności niemogę się odniego spodziewać. - Przyjdę - odrzekłam. - Chętnie. Sara podała na kolację tyle jedzenia, że starczyłoby tego chyba dla całej wspólnoty amiszów, a nie tylko dla jej niedużej rodziny, nawet zdodatkowym gościem. Na stole lądowała miska zamiską: kurczak z kluskamii jarzynamiw sosie, do tego mięsogotowane do takiej miękkości, że rozpadało się przynajlżejszymdotknięciu widelcem;były i przekąski na zaostrzenie apetytu,i pieczywo, i pikantne, duszone gruszki. Naśrodkustołu - niebieski dzban pełen mleka. Ciekawe, pomyślałam, jak to siędzieje, żeci ludzie jedzą trzy takie posiłki dziennie, a nie tyją. Oprócz tej trójki, którą poznałam, mieszkał z nimi jeszcze jeden starszy mężczyzna, który nie zadał sobie trudu, aby się przedstawić, ale sprawiał wrażenie, że orientuje siędobrze, kim jestem. Sądzącz podobieństwa, był to ojciec Aarona;zdaje się, że zajmował niewielką dobudówkę na tyłach domu. Kiedy zasiedliśmy dostołu, pochylił głowę, wywołującnatychmiastową, dziwaczną reakcję kinetyczną, bo cała reszta zrobiła to samo i zaczęła się cichomodlić nadjedzeniem. Zrobiło mi się dziwnie; nie mogłam sobieprzypomnieć, kiedy po raz ostatni modliłam się przed posiłkiem. Poczekałam,lekko spięta,aż podniosąopuszczone głowy isięgnąpo miski. Katie wzięła dzban z mlekiem i napełniła swoją szklankę, po czym podała dalej, w prawo, czyli do mnie. Prawdęmówiąc,nigdy nie przepadałam za mlekiem, ale zdawałam sobiesprawę,że nie byłoby najmądrzej przyznawać się dotego nafarmie mleczarskiej. Nalałam sobie trochę i podałam dzban AaronowiFisherowi. Cała rodzina rozmawiała przy stolepo swojemu, śmiejąc sięw najlepsze i biorąc dokładki, kiedy talerze robiły się puste. W końcu Aaron przeciągnął się na krześle i beknął sobie odserca. Wytrzeszczyłam oczy, zszokowanatakim fauxpas, ale jegożo73. na rozpromieniła się tylko, jakby właśnie usłyszała wyrazy najwyższego uznania. Oczyma duszy zobaczyłam długi ciąg posiłków takich jak ten,dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i siebie - codziennie w roli obcej osoby przy stole. NagleAaron coś powiedział. Dopiero pochwili zorientowałam się, że mówi do mnie. Cały czas w Pennsylvania Dutch. Podążyłamwzrokiem za jego spojrzeniem. - Pikle? - zapytałam po angielsku,starannie wymawiając głoski. -Mam panu podać? Zadarł podbródek, minimalnie. - Ja -odpowiedział. Położyłam obie dłonie na stole. - Byłabymwdzięczna, gdyby w przyszłości zechciał pan zadawać mi pytania wmoim własnym języku,panie Fisher. -U nas przy stole nie mówi się po angielsku - wtrąciła Katie. Odpowiedziałam jej, nie zdejmującwzroku z twarzy jej ojca: - Trzeba będzie zacząć. Odziewiątej wieczorem myślałam, że zacznęchodzićpo ścianach. Nie mogłamnawet skoczyć do wypożyczalni po jakiś film,a choćbym i mogła, to przecieżw tym domu nie było telewizora,nie mówiąc już o magnetowidzie. Książek, co prawda, była całapółka, alewszystkiepo niemiecku - elementarz, jakieś "Zwierciadłomęczennika" i sto innychtytułów, których nie umiałam nawet wymówić jak należy. Znalazłam wreszcie gazetę po angielsku- nosiła tytuł Die Botschaft - i zagłębiłamsię w sprawozdaniachz końskichtargów i tegorocznych omłotów zboża. W pewnym momencie, jakby wezwana bezdźwięcznym biciemdzwonu, cała rodzina zebrała sięw pokoju. Przychodzili jedno podrugim i siadali, pochylając głowy, Aaron Fisher popatrzył namnie pytającym wzrokiem. Kiedy nie doczekałsię odpowiedzi,otworzył niemiecką Biblię i zaczął czytać na głos. Nigdy nie byłam przesadnie religijna, więcw tej rodzinie, całkiem dosłownieżyjącej Słowem Bożym, poczułam się rzucona nagłęboką wodę. Odetchnęłam głęboko i spojrzałam na swoją gazetę, nie koncentrując wzroku. Litery zaczęły pływaćmi przed oczami, a ja ze wszystkich sił starałam się oprzeć wrażeniu, że jestempoganką. Nie upłynęły dwie minuty, kiedy Katie wstała zkrzesła i podeszła do mnie. - Idę już spać - oznajmiła. Odłożyłamgazetę. - To ja też pójdę. 74 . Kiedy wyszłam z łazienki przebranaw jedwabną piżamę,KaFtie, wdługiej białej koszuli nocnej,siedziała na swoim łóżkuK' i czesała sobie włosy. Rozpuszczone, sięgały jej niemalże dopasa,'''yfalując łagodnie za każdym pociągnięciem szczotki. Usiadłam po"^turecku na swoim łóżku i zapatrzyłam sięna nią, opierając pod%' bródek nadłoni. - Kiedyś mama mnie czesała - przerwałam po chwili ciszę. -Naprawdę? - Katie zerknęła na mnie. - Naprawdę. Codziennie wieczorem rozdzielanie poplątanychkosmyków. Nie znosiłam tego. - Przejechałam ręką po swojejkrótkiej fryzurze. -A to jest moja zemsta. Katie uśmiechnęła się. - My nie mamy takiego wyboru. Nieobcinamy włosów. - Nigdy? -Nigdy. Miała naprawdę śliczne włosy, i nie musiała, tak jak ja, codziennie walczyć zsupłamina głowie. - A gdybyś chciała sięostrzyc? - zapytałam. - Po co? Wyglądałabym inaczej niż wszyscy. - Katie odłożyłaszczotkę, co oznaczało ostateczny koniec rozmowy iwśliznęła siępod kołdrę. Wychyliła się jeszcze na chwilę z łóżka, żeby zgasićgazową lampę. Pokój pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności. - Ellie? -Hmm? - Jak tam jest,gdzie ty mieszkasz? Zastanowiłam się przez chwilę. - Głośno. Jest więcejsamochodów. Człowiekowi wydaje się, żedzień i nocpod oknem coś jeździ,trąbi, hamuje z piskiem. I jestwięcej ludzi. Az drugiej strony trudno tam znaleźć krowę albokurczaka, nie mówiąc jużo słodkiej kukurydzy, chyba, żetakiejw puszce. Ale ja jużnie mieszkam wFiladelfii. Przeprowadzamsię i na razie nigdzie nie mieszkam. Myślałam, że zasnęła, bo bardzo długo nic nie mówiła,- Nieprawda - odezwała się w końcu. - Teraz mieszkaszz nami. Obudziłam się nagle, myśląc, żeznów miałam ten sam koszmar z dziewczynkami ze swojej ostatniej sprawy, ale nie: pościelbyła równa,wygładzona tak, jak wtedy, gdy się kładłam, a mojeserce biło równo i powoli. Spojrzałam na łóżkoKatie - puste, kołdra odrzucona. Wstałam natychmiast. Zeszłamboso na dół, zajrzałam do kuchni,potem do salonu; i wtedy usłyszałam delikatneszczęknięcie zamka wdrzwiach i ciche kroki na ganku. 75 Poszła nad staw, tam, gdzie ja byłam w ciągu dnia. Ruszyłamwślad za nią, nie zdradzając się, trzymając taki dystans, żebymóc widzieć i słyszeć, co robi. Usiadła na małejławcez kutego żelazaustawionej pod wielkim dębem i zamknęła oczy. Znów lunatykuje? A może z kimś się umówiła? Czy to tutaj Katiei Samuel odbywali swoje schadzki? Czy totu poczęło się noweżycie? - Gdzie jesteś? - Dobiegł mnie jej szept. Dwie myśli jednocześnie zaświtały mi w głowie. Po pierwsze, dziewczynajest zupełnieprzytomna, nie może więc spać;po drugie- rozumiem, co ona mówi. - Dlaczego się chowasz przede mną? Wie, że ją śledziłam. Do kogo innego mówiłaby po angielsku? Wyszłam zza wierzby i stanęłam przed nią. - Powiem ci, dlaczegosię chowam. Ale najpierw ty mi powiedz, po co tutaj przyszłaś. Katie zerwałasięna równe nogi. Jej policzki pociemniały, nabiegte krwią. Była tak wystraszona, że odruchowocofnęłam się ażna sambrzegstawu, mocząc sobie dół spodni odpiżamy. - Niespodzianka - powiedziałam chłodno. -Ellie! Dlaczego nie jesteś w łóżku? - To chyba japowinnam o to spytać ciebie. I jeszczechybao to, nakogo tutajczekasz. Może na Samuela? Chcecieuzgodnić,co będziecie mówić, zanim go zaproszę na pogawędkę? - Nic nie będziemy uzgadniać. -Na miłość boską, Katie, przestań kręcić! Urodziłaśdziecko. Oskarżono cię o morderstwo. Ja zgodziłamsię ciebie bronić, atycoś kombinujesz za moimi plecami, wymykasz misię w środkunocy. Mam w tym o wiele większe doświadczenie od ciebie, więcpozwól, że coś ci powiem: kiedy ktoś wymyka się po nocy, to znaczy, że ma coś do ukrycia. I taksię też dziwnie składa, że kiedyktoś kłamie, to z zasady taksamoma coś do ukrycia. Zgadnij,która z nas podpada podobie te kategorie? - Po policzkachKatiepotoczyły się łzy. Zebrałam w sobie całą stanowczośći skrzyżowałam ręcenapiersi. - Mów. Czekam. Potrząsnęłagłową. - Nie umówiłam się z Samuelem. -Dlaczego mam ci uwierzyć? - Bo mówię prawdę! -Jasne - prychnęłam. - Nieumówiłaś się z Samuelem. Wyszłaś zaczerpnąć świeżego powietrza. A może to taki wasz obyczaj, którego jeszcze nie poznałam? - Nie przyszłamtu spotkać sięz Samuelem. - Katie uniosła namnie wzrok. -Nie mogłam spać. 76 słyszałam, że dokogoś mówisz. Pytałaś go, dlaczego się chowa. Katie pochyliła głowę. -Słucham? '., Ja Nieprzyszłam tutaj do chłopaka, tylko do dziewczyny. - Nieźle pomyślane,alemasz pecha. Jakoś nie widzę tu dziewczyny. Chłopaka co prawdateż nie, ale coś mimówi, że jeśli tupięć minut poczekam, to zobaczę się zpewnym wysokimblondynem. - Przyszłam tu szukać mojejsiostry,Hannah. - Katie urwała z wahaniem. - Śpisz w jej łóżku. Szybko policzyłam w myślach wszystkich znanychmi członkówrodziny. Nie widziałam w domu drugiej dziewczyny; trudnoteżbyło mi sobie wyobrazić,że Leda nigdy by nie wspomniała, że Katie ma rodzeństwo. - Dlaczego w takim razie nie było jej na kolacji? Dlaczego nie przyszła na wieczorną modlitwę? - Bo. Bo nie żyje. Cofnęłam się jeszcze o krok, lądując jużobiema stopami w wodzie. -Nie żyje - powtórzyłam. - Ja. - Katie spojrzała mi w oczy. -Utopiła się w tym stawie. Miała siedem lat, aja jedenaście. Byłazima, przyszłyśmy tu nałyżwy, aja miałam jej pilnować, ale lód się pod nią zarwał. -Otarła oczy i nos rękawem koszuli nocnej. - Chciałaś, żebym powiedziała ci wszystko, całą prawdę. Przychodzę tutaj rozmawiać2 Hannah. Czasami nawet jąwiduję. Nikomu o niejnie mówiłam,bojakby Mam i Datsię dowiedzieli,że widzęduchy, to bybyło, żejestem ferhoodled. Ale ona tu jest,Ellie. Przysięgamci. - Tak samo przysięgałaś, że nie urodziłaś dziecka - mruknęłampod nosem. Katieodwróciła się ode mnie. - Wiedziałam, że nie zrozumiesz. Nikt mnie nigdynie rozumiał, tylko. - Tylko kto? -Nieważne - odburknęła upartym tonem. Rozłożyłam ręce. - No to proszę. Zawołaj ją. Hej, Hannah! - krzyknęłam. -Chodź, pobawimy się! - Odczekałam chwilę dla efektu, potemwzruszyłam ramionami. -Zabawne. Nikogo nie widzę. Kto bypomyślał. - Nie przyjdzie, kiedy ty tutaj jesteś. -Wygodne rozwiązanie -skomentowałam. 77 Katie patrzyła na mnie wojowniczo, oczy jejpociemniały,a z całej sylwetki bił niezachwiane przekonanie. - Powtarzam ci, że widziałam Hannah po śmierci. Słyszę jejgłos, kiedy wiejewiatr. Widzę ją, jak jeździ na łyżwach, tam,nadrugim brzegu stawu. Jest prawdziwa jak ja, jak ty. - Chcesz mi wmówić,że przyszłaś tutaj, bo wierzysz w duchy? -Wierzę,że Hannah tutaj jest - poprawiła Katie. Westchnęłam. - Coś mi się zdaje, że wierzysz w wiele rzeczy, które niekoniecznie muszą być prawdą. Wracaj do łóżka, Katie. - Rzuciłamna odchodnym przez ramię, nie patrząc nawet, czy idzie za mną. Kiedy usnęła na dobre, wstałam i wyszłamna palcach z pokoju, zabrawszy ze sobą torebkę. Na podwórkuwyciągnęłam komórkę. Jak na ironię, w Lancaster County sygnał był całkiem przyzwoity, a todzięki niektórym co bardziej postępowym amiszom,którzy doszli do porozumienia i zgodzili się, aby na ich ziemi stanęły wieże z nadajnikami sieciowymi - dostawali za to tyle, że niemusieli siać oziminy. Dotknęłam kilku klawiszy iprzyłożyłam telefon do ucha, czekając,ażw słuchawce odezwiesięznajomy,choć na wpółprzytomny głos. -Tak? - Coop, toja. Mogłabym przysiąc, że w tej chwili usiadł w łóżku, zrzucającz siebiekołdrę. - Ellie? Jezu. Ile to już. Dwalata? I dzwonisz. Boże,o trzeciej rano? - Wpół do trzeciej. - Znaliśmy się z Johnem Josephem Cooperem IV od prawie dwudziestu lat. Oboje skończyliśmy PennState, pensylwański uniwersytetstanowy. Wiedziałam, że będzie marudził, bez względu na porę, ale i tak miwybaczy. - Posłuchajmnie. Potrzebuję twojej pomocy. - Aha. To nie dzwonisz towarzysko? O trzeciej nad ranem? - Nie uwierzysz, skąd dzwonię. Mieszkam u rodziny amiszów. - Wiedziałem. Nie mogłaś o mnie zapomnieć, więc rzuciłaśwszystko wdiabłyi wybrałaś proste życie. Roześmiałamsię. - Coop. Udało mi się o tobie zapomnieć już dziesięć lat temu,gdzieśtak w okolicach twojego ślubu. Musiałamtutaj zamieszkać, bo takiebyły warunki zwolnienia za kaucją mojej klientki. Oskarżono ją ozamordowanienoworodka, jej własnego dziecka. Chcę, żebyś dokonał ekspertyzy psychiatrycznej. Usłyszałam,że powoli odetchnął. 78 - Ellie, ja nie jestem psychiatrą sądowym, tylko najzupełniejprzeciętnym podmiejskim głowologiem. -Wiem, ale. Co tudużo mówić, ufamci. A twoje orzeczeniepotrzebne mi poza protokołem,mam pewne przeczucie i muszę jesprawdzić, zanim ostatecznie zadecyduję, jak ją z tego wyciągnąć. - Ufasz mi? Wstrzymałam oddech, pozwalając pracować pamięci. - Mniej więcej. Więcej,jeśli sprawanie dotyczymnie osobiście. W jego głosie usłyszałam wahanie. -Możesz przywieźć jaw poniedziałek? - Nie bardzo. Jej nie wolno opuszczać farmy. - Toma być wizyta domowa? -Fermowa, jeśli wolisz. Wyobraziłam sobie, jak zaciska powieki i opada z powrotemna poduszkę. Zgódź się,powtarzałamw myślach. - Znajdę czas dopiero wśrodę - odpowiedział wreszcie. -Może być. - A pozwolą mi wydoićkrowę? -Sprawdzę, co da się zrobić, Pomimo dystansu wyczułam, że się uśmiechnął. - Ellie - oznajmił umowastoi. Rozdział piąty Aaron wszedł szybkim krokiem do kuchni i usiadł przy stole. Sara,obracając się wdoskonale zgranym rytmie, postawiła przednim kubek kawy. - Gdzie Katie? - zapytał, marszcząc brwi. - Jeszcze śpi - odpowiedziałaSara. - Nie chciałamjej budzić. - Śpi? O tej porze? Przecież jest Gemeesunndaag. Trzeba jechać, bo się spóźnimy. Sara wsparła się dłońmi o blat kuchenny, jakby chciała wyrównać jego idealnie gładką plastikową powierzchnię. Wyprostowała plecy, zbierającsiły, aby sprzeciwić sięmężowi, na co pozwalałasobie tak niesłychanie rzadko, że wszystkie poprzednie razymogłaby policzyć na palcach jednej ręki. - Katie chybanie powinna dzisiaj iść dokościoła - powiedziała. Aaron postawił kubek na stole. - Oczywiście, że pójdzie. -Aaronie, onajest grenklich. Widziałeś, jak wczoraj wyglądała, przez cały dzień. - Nie, nie jestchora. Sara opadła na krzesło po przeciwnej stronie stołu. - Ludzie już wiedzą o tymdziecku. I o Angielce. - Biskup słyszał, co Katie ma do powiedzeniai jej wierzy. Jeśli zadecyduje, że Katie powinna się wyspowiadać, to najpierwprzyjdzie z nią porozmawiać. Sara przygryzła wargę. - Ephram usłyszał od Katie,że nie zabiła tego dziecka iże tow ogóle nie było jej własne. Uwierzył w to pierwsze, ale czy wierzy w drugie? - Aaron nie odpowiedział. Sara sięgnęła przez stółi dotknęła jego ręki. -A ty? Przez chwilę milczał. 80 Widziałem todziecko, Saro. Dotykałem go. Nie wiem,skądię tamwzięło. - Krzywiąc się,dodał: -Ale wiem, że Katie i Samu1 elnie byliby pierwszą parą, która nie czekała, aż połączy ich przyJc. gięga małżeńska. " Sara potrząsnęła głową, mruganiem powstrzymując łzy. -Na pewno czeka jąMeidung, czuję to- powiedziała. - Nawetjeśli wyzna wszystko i wyrazi skruchę, to na jakiś czasotrzyma bann. - Tak, ale potem wszyscy jejprzebacząi z radościąpowitajązpowrotem. -Czasami -Sara zacisnęławargi - wcale nie musi tak być. Wspomnienie Jacoba, ich najstarszego syna, nagle błysnęłopomiędzy nimi płomieniem tak jasnym, że Aaron aż cofnąłsię2 krzesłem. Sara nie wypowiedziałaimienia pierworodnego, aleprzywołała jego duchaw domu, gdzie od lat uważano go za zmarłego. Wystraszona, uciekła wzrokiem. Tym większe było jejzdziwienie, kiedy usłyszała odpowiedź męża,wypowiedzianącichym,łamiącym się głosem; - Jeśli Katie zostanie dzisiaj wdomu -szepnął Aaron - jeślibędzie symulować chorobę i nie pokażesię ludziom na oczy,zaczną gadać. Pomyślą, że nie wychyla nosa z domu, bo ma coś doukrycia. Lepiej będzie dla niej,jeślizachowa siętak, jak każdejnormalnej niedzieli. Sara skinęła głową, czując bezbrzeżną ulgę, ale słysząc dalsze,równie ciche słowa Aarona,zmartwiała. - Ale jeśli kościółnałoży na nią bann, ja stanęnajpierwpostronie swojego kościoła, bo on ma pierwszeństwo przed moimdzieckiem. Kilkaminut przed ósmą Aaron zaprzągł konia do bryczki. Katie wspięła się natylne siedzenie, a żona zajęła miejsce obokniego nakoźle. Ujął lejce w dłonie i w tej chwili na podwórze wybiegła Angielka. Wyglądała jaknieboskiestworzenie. Kępki potarganychkrótkich włosów sterczały na wszystkiestrony, a na policzkuczerwieniałodciśnięty ślad po poduszce. Tyle dobrego, pomyślałAaron, że włożyła długąbawełnianą sukienkę, anie to, co wczoraj po południu, tę bluzkę i te spodnie, w których wszystko było widać. - Hej! - krzyknęła szaleńczo adwokatka, wymachuj ąc rękami,2^by nie pozwolić im odjechać. -A wy dokąd? - Do kościoła - odparłAaron obojętnym tonem. Ellie skrzyżowała ramiona na piersi. 81. - Nie wolno. To znaczy, wam wolno, proszę, jedźcie. Wasza córka zostaje. - Mojacórka pojedzie do kościoła, tak jak co niedzielę, od samego urodzenia. -Katie wyszła z aresztuza kaucją pod warunkiem, że pozostanie podmoją ciągłą opieką. Tak zadecydowały władze stanu Pensylwania. Nigdzie się stądnie ruszy beze mnie. Aaron spojrzał na żonę i wzruszył ramionami. Jak się okazało, największym spośród wielu błędnych wyobrażeń, które Ellie miała na temat bryczek amiszów, było to, że niewygodnie nimi jeździć. Miarowy chód konia rozkosznie kołysałcałym pojazdem, działając usypiającona zmysły, a przeciąg wionący przez otwarty przód i tylne okno łagodził lipcowy skwar. Mijające ichsamochody z turystami najpierwczaiły sięza bryczką,wyczekując odpowiedniego momentu, żeby zgrzytnąć biegamii zryczącymsilnikiem wyrwać do przodu. Koń truchtał z prędkością nie większą niż dwadzieścia kilometrów na godzinę, czyli na tyle wolno,aby Ellie mogłapoliczyć krowy na mijanym pastwiskualbo przypatrzeć się trybuli, bujnie porastającej pobocze. Widoki roztaczały się zaoknem, zamiastrozmazywać w pędzie. Ellie,której większość życia upłynęław pośpiechu, nie posiadałasięze zdumienia. Wypatrywała kościoła i była bardzo zaskoczona, kiedy Aaronskręcił na drogę wiodącądo prywatnego gospodarstwa. Ni stąd,nizowąd dołączyli do długiej, posępnej procesji konnych powozów. Nakońcu drogi nie było świątyni, dzwonnicy, strzelistejwieży - tylko stodoła i zwykły wiejski dom. Aaron zatrzymał bryczkę. Sara zsiadła z kozła. Katie trąciłaEllie ramieniem. - Idziemy - szepnęła. Adwokatkawysiadła niezgrabnie z pojazdu i wyprostowałasię, stanąwszy na ziemi. Dookoła, jak okiem sięgnąć, było dobrzeponad setkę amiszów; jedno podrugim wyskakiwali z bryczek, chodzili w tę i z powrotem po podwórzu, witali się i cicho rozmawiali. Dzieci uganiały siędookoła matczynych spódnici ojcowskich nóg. Podciągnięty wózz sianem stał się tymczasowym żłobem dla tych wszystkich koni,któreprzywiozły rodziny amiszów do kościoła. Kiedy pojawiła sięEllie,natychmiast w jej stronę pomknęły zaciekawione spojrzenia, zaczęły się szepty, chichoty,pokazywanie palcami. Tylko jeden razw życiu czuła się takjak teraz: dawno temu,w Afryce, dokąd wyjechałajeszcze na studiach,aby budować wioskę w ramach projektu uczelnianego. Nigdy wcześnieji nigdy 82 liej nie miała wyraźnie j sze j świadomości wszystkich różnic'Ibielących ją od innych ludzi. Nagle drgnęła,czując, jakktośwsuwa jej dłońpod ramię. - Chodź. - Katie pociągnęła ją na drugi koniecpodwórzajakby nigdy nic, jakby codziennie jakiśEngłisher towarzyszyłjej naspacerze. Zatrzymała się na widok wysokiego mężczyzny o białej, krzaczastej brodzie i przenikliwym jastrzębim spojrzeniu. - Witaj, Katie- pozdrowił, ściskając ręce dziewczyny. -Witajcie, biskupie. - Ellie, stojąca blisko, dostrzegła, że Katie drży na całym ciele. - Domyślam się, że pani jest adwokatem. - Biskup Ephramprzeszedł naangielski i uniósłgłos na tyle, żeby usłyszeli go wszyscy ciekawscy, bez ustanku strzygący uszami. -To dzięki pani Katie donas wróciła. - Wyciągnął rękę. -Wilkom. I oddalił się w kierunku stodoły, gdziezaczynali zbierać sięmężczyźni. -Jak to dobrze,że to zrobił! - szepnęła Katie. -Ludzie nie będą myśleć o tobie na nabożeństwie. - A gdzie tosię odbędzie? - Ellie wciąż nie mogła zrozumieć. - Pod gołym niebem? -W domu- Każdej niedzieli inna rodzina urządza nabożeństwo. Ellie obrzuciłasceptycznym spojrzeniemniewielki dom o szalowanych ścianach. - Ci wszyscy ludzie mają się tam pomieścić? Nigdy w życiu. Zanim Katie zdążyłaodpowiedzieć,podeszły do nich dwiedziewczyny, złapały ją za ręce izasypały natarczywymi pytaniami; zdążyły już usłyszeć plotki. Katie potrząsnęła głową i zaczęłaje uspokajać. Po chwili dostrzegła, że Ellie stoikilka krokówdalej i najwyraźniej czuje sięnie na miejscu. - Chcę wamkogoś przedstawić - powiedziała. - Poznajcie się: Mary Esch, Rebeka Lapp, a to jest Ellie Hathaway, moja. -Urwała, nie wiedząc, copowiedzieć. Ellie uśmiechnęła się cierpko, słysząc jej wahanie. - Jejadwokat - podpowiedziała. - Bardzo mimiło. - Adwokat? - sapnęła Rebeka, jakby zamiast nazwyzawoduusłyszała jakieś brzydkie słowo. -A po co jest adwokat? Kobiety zaczęły ustawiaćsię luźnym rzędem i jedna po drugiejznikać zadrzwiami. Na początku szły młode niezamężnedziewczęta; widok Ellie towarzyszącej jednej z nich był dla zgromadzenianieco szokujący. - Nie wiedzą, co z tobązrobić - wyjaśniła Katie. - Jesteś go 83. ściem, więc powinnaś iść z tym, kto cię przyprowadził, ale z drugiej strony nie jesteś ochrzczona. - Zaraz będzie po kłopocie- oznajmiła Ellie, wsuwając sięśmiało pomiędzy Katie a Rebekę. - No ijuż. Proszę. Jedna ze starszych kobiet, niezadowolona, żektoś spoza wspólnoty idzie na samym początku, pogroziła jej palcem. - Spokojnie - mruknęła Ellie. - Zasady są po to, żeby je łamać. - Tutaj jestinaczej- powiedziała Katie, mierząc ją poważnymspojrzeniem. Katie nigdy tak naprawdę nie rozumiała,w jaki sposób diabełkusi ludzi, dopóki nie zaczęłaregularnieodwiedzać Jacoba nastudiach. Praca Lucyferawydała się jej najprostsza podsłońcem- skoro ma się w ręku takie narzędzia, jak na przykład discmanalbo lewisy SOI. Nie uważała bynajmniej, że jej brat stoczył sięw otchłań grzechu - po prostu nagle dotarło doniej, jak tomożliwe, że jeden archanioł spadający z nieba może bez wielkiego trudu chwycić i pociągnąć za sobą następnego, a ten następnegoi tak dalej. Podczas jednej z wizyt ubrata, kiedymiała piętnaście lat,Jacob powiedział, żema dlaniej niespodziankę. Tym razem jużnadworcuwręczył jej ubraniena zmianę ipoczekał, aż przebierzesię w toalecie. Potem poszli na parking, alenie było tam jego samochodu, tylko duży kombi pełenstudentów. - Ej, Jake! - krzyknął jeden z nich,opuszczając okno. -Miałeśprzyprowadzić siostrę, a ty paradujeszz jakąś laską! Katie odruchowo spojrzała na brata. Szedł przecieżprosto, nieutykał ani nic. Jacobodpowiedział znajomemu, przerywając potokjej myśli. - Ona ma piętnaście lat - poinformował gostanowczym tonem. -O, to grozi za niąparagraf! - zawołała dziewczyna siedzącaobok tamtego chłopaka, odciągając go od okna i całując prostow usta. Katie stanęła z wytrzeszczonymi oczami. Jeszcze nigdy w życiunie widziała z tak bliska, jak dwoje ludzisięcałuje, i to publicznie; Jacob musiał ją pociągnąćza rękę, żeby się wreszcieruszyła. Wsiadł pierwszy do samochodu i zrobił miejsce dla siostry,odpychając tych w środku, a potem, kiedy dołączyła, wyrzucił z siebieserię obcych imion. Próbowała je zapamiętać, ale wlatywały jejjednymuchem, a wylatywałydrugim. Wreszcie samochód ruszył,pulsując ciężko w rytm jakiejś piosenki Stonesów, rozhuśtany poczynaniami parki siedzącej w tyle. 84 Po jakimśczasie zajechali na kolejny parking. Katie zobaczy^la wysoką górę, a u jej podnóża -ośrodek narciarski. - Zdziwiona? - zapytał Jacob. -No, co ty na to? Katieprzełknęła ślinę. - Co ja na to? Że niewiem, coMam i Datpowiedzą, jak wrócę zezłamaną nogą. Jak im się z tegowytłumaczę. - Niczego sobie nie złamiesz. Nauczę cię. I faktycznie jąuczył - mniej więcej przez dziesięć minut. Potem zostawił siostrę na stoku z grupkąsiedmiolatków trenujących pod okiem instruktora i sam poleciał ztymi swoimi kumplami ze studiów nasam szczyt góry. Katieraz za razem zjeżdżałapługiem po łagodnym zboczu, a na dole czekała w kolejce do wyciąguorczykowego, wypatrując Jacoba,osłoniwszy dłoniąoczy. Ale brat gdzieś zniknął. Cały ten światbył dla niej obcy: biały, śliskii usianyjak papierkropkamiludźmi, którzy omijali ją szerokim łukiem. Tak właśnie sobiewyobrażała życie kogoś, kto otrzyma bezterminowy bann i nagle zostanie sam jak palec, utraciwszywszystkich, na których mu zależy. Podniosła głowę, przyglądając się wyciągowi krzesełkowemu. Można wtedy, oczywiście, jeśli ktoś potrafi, zrobić to samo co Jacob: zmienić się w kogoś zupełnie innego. Katie nie miała pojęcia, w jaki sposób udało mu się przeprowadzić tęprzemianę takgładko,jakby nigdy nie mieszkał gdzie indziej niż teraz inie znałinnego życia niż to obecne. Jakby tylko to nowe życiesię dlaniego liczyło. Zalałją nagły,palący gniew; to ona i mama tak się starają, noszą go w sercu - a on sobie w najlepszepopija piwo iśmiga pośniegu. Odpięła wypożyczonenarty ipomaszerowała z powrotemdo ośrodka, zostawiając jenastoku. Siedziała tam nie wiadomojak długo i wyglądała przez okno. Zanim znalazłją Jacob, słońce z całąpewnością wisiało już niżej. Wpadłdo środka,ściskając w rękach jej narty. - Himmel, Katie! - krzyknął na nią, z nerwów używającDietscft, ich ojczystej niemieckiej mowy. -Nie wolnozostawiaćnań bylegdzie. Wiesz, ile trzeba zapłacić, jak się je zgubi? Powoli,Katie odwróciła się ispojrzała na niego. ' Nie, nie wiem. Nie wiem też, ile siępłaci za wypożyczenie. I w ogóle, jeżeli już o tymmowa, to nie mam również pojęcia,ile kosztuje skrzynka piwa, a już z całą pewnością nie potrafięPowiedzieć, po co w ogóle jechałam tu do ciebie taki szmatdrogi! Wstała i ruszyła do wyjścia, alenarciarskiebuty były dla niejza duże iza ciężkie, więc dogonił ją po kilku krokach. 85. - Masz rację - powiedział cicho. - Z nimi spotykam się codziennie. To ciebie nigdy nie widuję. Katie usiadła naławce przy stojącym nieopodal stole ogrodowym i oparła podbródek na pięściach. - Po co mnie tutaj zabrałeś? -Chciałem cicoś pokazać. - Katie opuściła wzrok. Widząc to,Jacob wyciągnął do niej rękę. - Spróbuj jeszcze raz. Ze mną. Pojedziemy wyciągiem, krzesełkowym. - O, nie. -Będziemy razem, obiecuję. Pozwoliławyprowadzić się na zewnątrz, przypiąć sobie z powrotemnarty izaciągnąć do kolejki czekających na wyciąg. Żartował sobie, przekomarzał się z nią i w ogóle był w każdym calusobą, tym samymbratem, którego miała wpamięci. Zaczęła sięzastanawiać, która z jego twarzy jestprawdziwa, a która to tylkoczyste udawanie. A potemwyciąg porwał ich ponad wierzchołkinajwyższych drzew,skąd widać było drogiprowadzące do stoku,anawet najbliższe budynki uniwersytetu. - Piękne - wyszeptałaKatie. -To właśnie chciałem ci pokazać- powiedział cicho Jacob. -Że Paradise to tylko maleńka kropka na mapie. Nie odpowiedziała. Jacob pomógł jej wysiąść, a potem pokazał, co dalej. Słuchając jego wskazówek,powoli zjechała, aleniemogła przestać myśleć o tymrozległym widokurozciągającym sięz góry. Trudno jej teżbyło oprzeć się wrażeniu, że czułaby sięo wiele bezpieczniej, gdyby mogła znów stanąć na samym dole,nie widząc niczego, jakby była zupełnie ślepa. Gdyby to był zwykłyniedzielny poranek, pomyślała Ellie, czytalibyśmy ze Stephenem "New York Timesa" w łóżku, zajadającbajgle i kruszącna pościel;może nawet włączylibyśmy sobie jakiś jazzik i pokochali się trochę. Tymczasem siedziała wciśniętapomiędzydwie młodedziewczyny, czekającna rozpoczęcie pierwszego w swoimżyciu nabożeństwa na modłę amiszów. Katie miała rację; dom pomieścił wszystkich przybyłych. Meble poodsuwano,żebybyło gdzieustawić długie kościelne ławybez oparć, które przyjechały tutajna wozie, aktóre najwidoczniej przewożono co niedzielaz domudo domu. Dzięki szerokimdrzwiom i złożonym ściankom działowym pomiędzy pokojaminiemalże każdy mógł ze swojego miejsca widzieć centralną częśćdomu, gdzie mielistanąć odprawiającynabożeństwo. Kobietyi mężczyźni siedzieli razem, w jednym pokoju,ale po przeciwnych stronach, pary małżeńskie oraz starsiz przodu. W kuchni 86 liki kołysały niemowlęta; najmłodszez nich miały nie więcejfliz kilka tygodni. Starsze dzieci siedziałycierpliwie zrodzicami,chłopcy u boku ojców, dziewczynki z mamami. Ellie wzdrygnęłaoę, kiedy Rebeka zmieniła pozycję, przyciskając ją jeszcze bliżejdo ramienia Katie; wjej nozdrza bił zapach potu i mydła orazulotna woń zwierząt. W końcu pomieszczenie zapełniło się do końca; nikogo więcejnie dałoby się już tam wcisnąć. W znaczącej ciszy, która zapadła,Ellie czekała, aż rozpoczniesię nabożeństwo. Czekała długo. Nikomu się nie spieszyło, a ona najwidoczniej jakojedyna była zdania, że najwyższy już czas,żeby coś zaczęło siędziać. Rozejrzałasię dookoła. Przez pokój przebiegła falaszeptów: - No, powiedz. -Nie. ty powiedz. Wreszcie jakiś starszy mężczyzna uniósł się z miejsca i wypowiedział jakiś numer. W jednej chwili otworzyło się sto książekdo nabożeństwa. Katie, trzymająca na podołku tom zatytułowanyAusband, odwróciła go lekko w stronę Ellie, tak abyadwokatkamogła widzieć druk. Ellie westchnęła; kiedy wejdzieszmiędzy wrony. Uznawałamądrość tego przysłowia, tym bardziej że jej śpiew całkiemudatnie przypominał krakanie. Niemniej jednak, nawet gdyby posiadła sztukę solfeżu, miała marne szansę zaznajomić się z melodią,bo w książcedo nabożeństwa niebyło nut, tylko same słowa. Ellie nie znała ani jednego hymnu amiszów; prawdę mówiąc, wogóle nie znała żadnych hymnów. Jedenze starcówzaczął śpiewaćfalsetem, powoli i miarowo, a reszta podjęła za nim. Ellie zauważyła, że mężczyźni odprawiający nabożeństwo -biskup Ephram,lwaj pastorzy i jeszcze jakiś człowiek, którego widziała po razpierwszy -wstali i weszli po schodach na piętro domu. Mająszczęście, skurczybyki, pomyślała sobie. Ta sama myśl uderzyła ją znowu pół godziny później, kiedypierwszy hymn dobiegł końca, a zgromadzeni,posiedziawszy kilka minut wzupełnej ciszy,zaczęli kolejną pieśń, zatytułowanąŁobżied. Ellie zamknęła oczy;niemogła się nadziwić, skąd ciludzieMorą siłę, żeby móc usiedzieć prosto na tych ławkach bezoparć. Nie mogła sobieprzypomnieć, kiedyostatni raz była w kościele,ale gdy biskup oraz trzejkaznodzieje zeszli wreszcie z powrotem^dół, aby rozpocząć pierwsze, wprowadzające kazanie, miałaabsolutną pewność,że nabożeństwo, w którym wtedy uczestniczyli dawno zdążyłoby się już skończyć. Liebie Bruder und Schewstem. Drodzybracia i siostry. - Gelobet seiGott und der Vater unssers HermJesu Christi. Bło87. gosławiony niech będzie Bóg, Ojciec naszego Pana Jezusa Chrystusa. Katie, widząc, że Elliejuż przysypia, zaczęła cichym szeptemtłumaczyć jej, co się dzieje. - Teraz on przeprasza za to, że nie jest dobrym kaznodziejąi mówi, żenie chcezabierać czasu temu drugiemu bratu, którywygłosi główne kazanie. -Skoro jest taki kiepski- odszepnęia Ellie - todlaczegow ogóle to robi? - Wcale niejest taki kiepski. Chce tylko pokazać,że nie nosipychyw sercu. Ellieskinęła głową ze zrozumieniem. Starszy człowiek przedstawił się jejteraz w zupełnie innym świetle. - Und wann dir einig sin lasset uns będę -rozległy się jegosłowa i wszyscy zgromadzeni - oprócz Ellie - jak jeden mąż padli nakolana. Adwokatka spojrzała na Katie, klęczącą ze spuszczoną głową,na nisko pochylone czoła kaznodziejów, na oblewające ją posamekolana morze czepków i schludnie przystrzyżonych czupryn. Bardzo powoli jej kolana dotknęły podłogi. Nagle, w środku nocy, pokój Katie zalało jasne światło. Poderwana dreszczem ekscytacji, usiadłana łóżku, po czym wyskoczyła z niego i szybko się ubrała. Kiedy chłopak jeździł w sobotniąnoc, aby zalecaćsiędo dziewczyny, najczęściejbrał zesobąmocną latarkę, którą świecił w jej okno na znak, żeby wykradła sięz domu, do niego. Katiezarzuciła na siebie ciepły szal- był luty,a na dworze trzaskał mróz - i na palcach zeszła po schodach, myśląc ooczachJohnaBeilera, ciepłych i złotych niczymliście bukujesienią. Rzecz jasna, zamierzała zrobić mu wymówkę,że wyciągają ponocy z domuna takimróz,ale tylko po to, żeby potem,kiedy jużzgodzi się z nim pójść, szturchnąć go raz czy dwa, dając do zrozumienia, że nie mówiła poważnie. Przypomniała sobie, żejej najlepsza przyjaciółka. Mary Esch, pozwoliła już Kędzierzawemu JoeYoderowi pocałowaćsię w policzek. Ostrożnie uchyliła bocznedrzwi i wyszła na ganek; jej oczy jaśniały, a dłonie, wilgotne odpotu,ziębły. Odwróciłasię z uśmiechem błądzącym na ustachi stanęłatwarzą w twarz zeswoim bratem. - Jacob! - wykrztusiła,- Co ty turobisz? -Natychmiast poderwała głowę, wbijając wzrok w okno sypialni rodziców. Dość bymiałakłopotów, gdyby ją nakryliz kawalerem; trudno jej byłonawet wyobrazić sobie, co zrobiłby ojciec, dowiedziawszysię,że 88 cob jest w domu. Ale brat pospiesznie przyłożyłpalec do ust,"Stąpałją za rękę i pociągnął na ścieżkę wiodącąnad strumień. {"obiegli, szybko i cicho. : Jacob zatrzymałsię nad brzegiem stawui rękawem swojej pu16 chowej kurtki oczyścił ze śniegu stojącą tam ławeczkę. Widząc, żeS Katie trzęsie się z zimna, zdjął kurtkę i otulił nią siostrę. Zapatrzyli się w czarny lód, gładki niczym jedwab itak idealnie przejrzysty, że widaćbyło przez niego poplątane źdźbła zamarzniętejtrawy moczarowej. - Byłaś jużtu dzisiaj? - zapytał Jacob. - A jak myślisz? - Przyszła z samego rana, pamiętając, że minęło już pięć lat. Nagle poczuła, jak na jejpoliczki biją rumieńcei uniosładłonie do twarzy, zdjęta palącym wstydem; jakmogłabyć tak samolubna, żeby marzyćo Johnie Beilerze, kiedy wszystkie swoje myśli powinna skupić na Hannah! - Niemogę uwierzyć,żeprzyjechałeś. Spojrzał na nią gniewnym wzrokiem. - Jak coroku. Zawsze przyjeżdżam, tylko jeszcze nigdy nie dałem ci znać. Katie wytrzeszczyła oczy na brata. - Zawsze przyjeżdżasz? -W każdąrocznicę jej śmierci. -Znów odwróciligłowy w stronę czarnego oka stawu,przyglądając sięwierzbowym gałęziomszurającym polodzie za każdympowiewem kąsającego wiatru. -Jak tam mama? - zapytał Jacob. - Tak samojak co rokuzimą. Dziśbyła trochęgrenklich, poszła wcześnie spać. : Brat odchylił głowę do góry i spojrzał wniebo, rozciągnięteSzeroko, usianegwiazdami. -Kiedyś wciąż ją słyszałem, jakpłacze pod moim oknem, tam,Ha ganku, na huśtawce. I myślałem sobie, że gdybym wtedy niesiedziałw domu z nosemw książkach, to nie doszłoby do tego. ' - Wiesz, co Mam powiedziała? Żetaka była wolaPana i żeskończyłoby się tak samo, gdybyś nawet poszedłwtedy znami natyzwy, a nie został wdomu i czytał swoje książki. - Powiem ci coś. To był jedyny raz, kiedy miałem wątpliwości,Czy warto siętak wysilać, żeby dalej się uczyć. Jakby śmierć Hannah miała być dla mnie karą. - Karą? Za co? - Katie z wysiłkiemprzełknęłaślinę. -To mnieMam kazała jej pilnować. - Miałaś jedenaścielat. Skąd mogłaś wiedzieć, co robić? Katiezamknęła oczy. W jej uszachznowu zabrzmiał dźwięk,, sprzed lat, ogłuszającyrumor pękającego lodu, jakby płyty tek89 foniczne rozsunęły się z łoskotem, uwalniając hordy ryczącychpotworów z głębin ziemi. Zobaczyła Hannah,puszącą się jakpaw, że udało się jej po raz pierwszy samodzielnie przywiązaćłyżwy do butów, mknącą jak błyskawica na drugi brzeg stawui błyskającą srebrnymi ostrzami spod rąbka zielonej spódnicy. "Patrz, patrz na mnie! ", wołała siostra, ale Katie nie słuchałazatopionaw marzeniach o fantazyjnym, lśniącym kostiumieolimpijskiej łyżwiarki figurowej, którą widziała na okładce gazety,na stoisku przy kasie w sklepie. Nagle rozległ siękrzyk i trzask; zanim zdążyła się odwrócić, Hannah była już w wodzie i ześlizgiwała się pod lód. - Próbowała się czegoś złapać - powiedziałaKatie cicho. - Powtarzałam jej, żeby się trzymała i próbowałam wyłamać długą gałąź,tak jak Dat nasuczył, ale nie mogłam jej sięgnąć, a ona wciążpłakała. Za każdym razem, kiedy spoglądałam za siebie, widziałam jej rękawiczki trochębliżej krawędzi lodu. A potem już jejnie było. Po prostu zniknęła. - Spojrzała na brata, wstydząc sięprzyznać, że rozmyślała tego dnia o światowych rzeczach, ajejmyśli były tak samo godne potępienia, jak to wszystko, co uczyniłon sam. -Byłaby teraz starszaniż ja wtedy. - Ja teżza niątęsknię, Katie. -To co innego. - Wbiła wzrok w podołek, połykając łzy. -Najpierw Hannah, potem ty. Dlaczego wciąż tracę tych, którychnajbardziej kocham? Jacob położył dłoń najej dłoni. Po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy Katie rozpoznaław nimswojegobrata. Patrzyła nategogładko ogolonegochłopaka w miejskim zimowymubraniu,z krótko przyciętymi włosami koloru miedzi - i zamiastniego widziała Jacoba w koszuli i spodniach na szelkach, bez kapelusza,wysiadującego na stryszku na siano, gdzie chował się ze swoimiszalonymi marzeniami, aby studiować angielskie podręczniki doszkoły średniej. Nagle serce zabiło jej mocniej w piersii poczuładreszcz biegnący poplecach. Kiedyuniosła wzrok, zobaczyła nalodzie szczupłą dziewczęcą postać, śmigającą lekko tami z powrotem, sypiącą śniegiem spod stóp. I nie byłobyw tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że rozwiany szal, spódnica i twarzdziewczyny niezasłaniały ani zaśnieżonego pola rozciągającegosię za nią, ani gałęzi wierzbyrosnącej na drugim brzegu stawu,przypominających dłonie o długich, chciwych palcach. Katie nie wierzyław duchy. Wszyscy ludzie jejpodobni dzielilijedno przekonanie: że ciężkąpracą w tym życiumożna zasłużyćnanagrodę po śmierci. Życie według zasady "czekaj i bądź dobrejmyśli" nie zostawiało w światopoglądzie miejsca na zbłąkane du90 ('ani na zjawy. Z bijącym mocno sercem, Katiewstała z ławkistrożniewyszła na lód, tam, gdzie widziała ślizgającą sięHanl. Jacob cośkrzyczał, ale ledwie go słyszała. Nauczono ją wierć że Bóg wysłuchuje modlitw - i teraz jużwiedziała, żeto prawbo dziś,w tym momencie, wrócili do niej brat i siostra. Wyciągnęła rękę, szepcząc"Hannah? ", ale palce chwyciły tylko powietrze. Zadrżała, kiedy przezroczysta spódnica siostry owinęła się wokół jej własnych butów. Silne dłonie ściągnęły jaz lodu, na bezpieczny brzeg stawu. - Co ty wyprawiasz, dodiabła? - Jacob syknął jejdo ucha. -Odbiłoci? - A ty nic nie widziałeś? - Gorąco pragnęła, żeby przytaknął,modliła się o to, bojąc się, że oszalała. , - Co miałem widzieć? - Jacob zmrużył oczy. -Coś tam jest? Hannah, stojąca na środku stawu, wzniosła ręce kunocnemuniebu. - Nic -odpowiedziała Katie, a oczy jej lśniły. - Nic tam nie ma. Nabożeństwo wydawałosię niemieć końca;w tym stwierdzeniu było naprawdę niewiele przesady. Ellie nie mogła wyjść zezdumienia, że dzieci - mając zasobą czytania z Pisma Świętegoi bite dwie godziny głównego kazania- siedzą cichutko jak myszkii ani pisną. W pewnym momencie po sali zaczęła krążyć nieduża miska z krakersami,a do tego szklankawody;z poczęstunku: korzystali rodzice, którzy przyszli na nabożeństwo z maluchami. EUie, żeby się czymś zająć, liczyła, ile razy kaznodziejaocierachustkąpotz czoła; identyczna biała chustkasłużyła dziewczynce,która za jej pomocązabawiała swoją młodszą siostrę, wiążącdla niej supełkowemyszki i laleczki. '. Czując,jak ogólnypoziom energii wpomieszczeniu wzrasta,zorientowała się, że nabożeństwo dobiegakońca. Zgromadzeniwierni wstali,aby otrzymać błogosławieństwo, a kiedy biskup wypowiedział imię Jezusa, znów padli na kolana. Ellie tym razemnie uklękła, stała, mając silne poczuciewyobcowania. Kiedyusiadła z powrotem obok Katie, zauważyła,że dziewczyna siedzi spięta, sztywno,jakbykij połknęła. - Co się stało? - zapytała szeptem, aleKatiepotrząsnęła tylkogłową, zaciskając wargi. Właśnie przemawiał diakon. Katie wyciągnęła szyję, łowiąckażde jego słowo, aż w końcu przymknęła oczy, a na jej twarzyrozlała się ulga. Kilkarzędów z przodu Ellie dostrzegła Sarę, któ^"aw tym momencie opuściła głowę na pierś. Adwokatka dotknęła kolana Katie i palcem narysowałana nim znak zapytania. 91. - Nie ogłosili spotkania członków kościoła - mruknęła dziewczyna, a w jej głosie perliła się radość. - Nie będzie się dziś nikogo karać. Ellie przyjrzała się jej w zamyśleniu. Żebywykręcić się zarówno "angielskiemu" wymiarowi sprawiedliwości,pomyślała, jaki systemowikar stosowanemu przez jej własny lud, Katie musiałaby mieć chyba dziewięć żywotów, jak kot. Po odśpiewaniu kolejnegohymnu nastąpiłorozesłaniewiernych; po trzech i pół godzinach nabożeństwo dobiegło końca. Katie pomknęłado kuchni,żeby pomóc w przygotowaniu poczęstunku. Elliechciała iśćzanią, ale zaplątałasię beznadziejnie w grupkę witających się znajomych. Ktoś zaprowadził ją dostołu, przy którym jedli kaznodzieje oraz biskup i poprosił, aby usiadła. - Nie- podziękowała,potrząsając głową. Nawetdla niej byłocałkiem jasne, że tutaj obowiązywała ścisła kolejność przy stole,a ona żadną miarą nie powinna jeść przedinnymi. - Jest pani naszym gościem- powiedział biskup Ephram,wskazującdłonią ławę. -Muszęznaleźć Katie. Nagle poczułana ramionach czyjeś silnedłonie. Uniosławzrok; Aaron Fisher prowadził ją z powrotem do stołu. - To jest zaszczyt -wyjaśnił, patrzącjejprosto w oczy. Niemówiąc już anisłowa, Ellie opadła na wskazaną ławę. Jeszcze nigdy w życiu Katie nie widziałaczegoś takiego jakzakończenie roku akademickiego na PensylwańskimUniwersytecieStanowym. Była to wielkafeeriabarw, punktowana błyskamifleszów,które raz po raz napędzały jej strachu. Kiedy Jacob,odziany w dostojną czarną togę i biret, maszerowałpo swójdyplom, Katie klaskała najgłośniej ze wszystkich. Przepełniała jądumaz brata - uczucie obce amiszom, lecz tutaj, wtym uczelnianym świecie, wśród Englishers,słuszne i sensowne. Co więcej, studia zajęły Jacobowi tylko pięć lat, łącznie z tym pierwszym rokiem, poświęconym na opanowanie przedmiotów z programuszkoły średniej, których nigdy sięnie uczył. I chociaż Katie wgłębi serca nie rozumiała, po cokomu więcej niż osiem klas, kiedyi tak trzeba wkońcu będzie założyć rodzinę i zająć siędomem, tonie mogłazaprzeczyć, że bratu towłaśnie było potrzebne. Nierazczytał jej na głos ze swoich książek,kiedy przyjeżdżała doniego,a ją, zanim zdążyła się obejrzeć, już porywałyrozterkiHamleta,Holden Caulfieldoczyma duszy przypatrującysię swojejsiostrzena karuzeli i Gatsby wyciągający ręce do samotnego zielonegoświatła. 92 Nagle, całkiem znienacka,absolwenciwyrzucili birety w górę; chmara czarnych nakryć głowy zawisła w powietrzuniczym stadolip; szpaków spłoszonych postukiwaniem młotków przy stawianiu sto^ 'doły. Katie uśmiechnęłasię, widząc Jacoba spieszącego ku niej. - Świetnie się spisałeś. - Uściskała brata. -Gut, gut\ - Dzięki, że przyjechałaś. - Jacob rozejrzał się i nagle wydalokrzyk, dostrzegłszy kogoś stojącego nieco dalej, po drugiej stronie trawnika. -Chodź,chcę ci kogoś przedstawić. - Zaprowadziłją do mężczyzny, który był wyższy nawet niż on sam; stał ubranywpodobnączarną togę, ale z błękitną szarfą na ramieniu. - Adam! Wysoki mężczyznaodwrócił się iwyszczerzył zęby. - Dla ciebie doktor Sinclair. Był nieco starszy niż brat Katie; domyśliła się tego,zauważywszy zmarszczki w kącikach jegooczu, które nasunęły jej takżemyśl, że ten człowiek śmieje się często i z całego serca. Miał włosy koloru plastramiodu iniemalże takiesame oczy. Ale to zupełnie inna rzecz sprawiła, że Katie nie mogła oderwaćod niegowzroku; kiedy spojrzała mu w oczy, spłynęłona nią uczuciewszechogarniającego spokoju, jakby ten jeden Englisher miał duszę prostych ludzi. " -Adam obroniłdoktorat - wyjaśnił jej Jacob. -Od niego wynajmuję dom. Katie skinęła potakująco głową. Wiedziała, że Jacob, odkiedyzostałasystentem na Penn State i zaczął prowadzić zajęcia, przeprowadził się z akademikana terenie uczelni do niewielkiego domu w mieście. Wiedziała,że jego właściciel planował wyjazdnajakieśbadania i że zostały mu jeszcze dwa tygodnie; dotegocza su mieli mieszkać pod jednym dachem. Nie znała jednak jego nałwiska, podobnie jak nie miała pojęcia, że są naświecie tacy ludzie, w których towarzystwie,nawet stojąc tak daleko jak w tejchwili, ma się wrażenie, że wypełniająsobą całą przestrzeń, ażnie ma czym oddychać. - Webist du heit - powiedziała izaczerwieniłasię,zła nasiebie, że przywitała sięz nimw Dietsch. -Ty musisz być Katie - odpowiedział na jej powitanie. - JacobOpowiadał mio tobie. -I wyciągnął do niejrękę zapraszającymgestem. Ni stąd, ni zowąd przypomniały jej się historie, które czytałJej brat: o Hamlecie, Holdenie Caulfieldzie, o Gatsbym i zrozuniala,jasno i wyraźnie,że rozwiązywanie takich emocjonalnychłamigłówek to wiedza równie przydatna w życiu co umiejętnośćUprawiania warzyw czy rozwieszania bielizny. Zaciekawiło ją na93 gle, w jakiej dziedzinie ten człowiek zdobył swój doktorat. Powoli, niespiesznie, podała dłoń Adamowi Sinclairowi i odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech. Po powrocie do domu i zjedzeniu obiadu, Aaron i Sara wybrali się z wizytą do krewnych i sąsiadów, co stanowiło tradycyjneniedzielne zajęcie amiszów. Ellie, natrafiwszynaupchnięty w jakimśzakamarku cały komplet powieści LauryIngall z serii "Mały domek", zasiadła do lektury. Czuła się zmęczona; ten bardzodługi poranek wytrąciłjaz równowagi, a do tego nieustanny, rytmiczny tupot końskich kopyt, dochodzący od strony głównej drogi, przyprawiał ją o migrenę. Katie skończyła zmywanie, przyszła do salonui przysiadłanakrześle tuzobok Ellie. Zamknąwszy oczy, zaczęłanucić łagodnymgłosem. Ellie rzuciła jejwściekłe spojrzenie. - Można cię prosić? -O co? - Żebyśnie śpiewała mi piosenek, jak czytam. -To nie jest piosenka - najeżyłasię Katie. -Ajak ci przeszkadza, to idź sobiegdzie indziej. - Ja tu byłam pierwsza- przypomniała jejEllie, czując się jakdziewczynka z siódmej klasy. Wstałajednakz miejsca i poszła sobie. Przy drzwiachobejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Katieidzie za nią. - Zmiłuj się! Przecież masz teraz cały pokój dla siebie! - Mogę cię o coś zapytać? Wiem,bo Mammi powiedziała, żekiedyś przyjeżdżałaś tutaj na lato imieszkałaś na takiej samejfarmie jak nasza. Ciocia Leda jej o tym mówiła. To prawda? - Prawda - przytaknęłaEllie z ociąganiem, nie mogąc zrozumieć, do czego dziewczyna zmierza. - A co? Katie wzruszyła ramionami. - Bo jakoś nie widzę, żeby cisię tutaj podobało. To znaczyu nas, na farmie. - Farma mi odpowiada. Po prostunie jestem przyzwyczajonado niańczenia swoich klientów. - Westchnęław duchu, widzącurażoną minę Katie. -Przepraszam. To było nie na miejscu. Katie spojrzałajej w oczy. - Nielubisz mnie. Ellie nie wiedziała,co odpowiedzieć. - Przecież w ogóle cięnie znam. -Ja ciebieteż. - Katie skrobnęłaczubkiem buta drewnianąpodłogę. -Wiesz,my tutaj spędzamy niedzielę inaczej niż inne dni. 94 Zauważyłam. Nie ma robót domowych. Są, ale jest też czas na odpoczynek, na przyjemności. -KatieHaiosła na nią wzrok. - Pomyślałam sobie, że my we dwie też moHhrbyśmy spędzić tę niedzielę inaczej niżzwykle dni. Ellie poczuła ukłucie niepokoju, nie wiedząc, cota dziewczynce jej zaproponować. Ucieczkę? Papierosa? Podarowanie so'"bie nawzajem kilku godzin niczym nieskrępowanej swobody? - Pomyślałamsobie - ciągnęła dalej Katie -że mogłybyśmysię zaprzyjaźnić. Tylko na dziś, do wieczora. Mogłabyśudawać, żepoznałaś mnie przypadkiem, podczas wizyty na tej farmie, gdziemieszkałaś w dzieciństwie, a nie tak, jak było naprawdę. ; Ellie odłożyłaksiążkę. Gdyby udało jej się pozyskać przyjaźń Katie i skłonić ją do szczerych zwierzeń, to być możeekspertyza;i, Coopa nie byłaby jej wcalepotrzebna. - Kiedybyłam mała - zaczęła powoli - żaden zmoich kuzynów'nigdy mnie niepobił w puszczaniu kaczek. ;Na twarzy Katie zajaśniał uśmiech. '; " - Myślisz, że nie wyszłaś z wprawy? Wybiegły z domu, popychając się nawzajem ipopędziły przez'x pole. Zatrzymały się nad brzegiem stawu. Ellie podniosłaz ziemi ^C^adki, płaski kamyk i cisnęła go na wodę, licząc odbicia. Naliczyła pięć. :; i;. -Ma się jeszcze to oko. - Strzepnęła dłonią. Katie teżwzięła do ręki kamyk. Cztery, pięć, sześć, siedem kaczek. Odwróciła siędo Ellie z szerokim uśmiechem. '.; - Niektórzy mają ichdwoje - zaśmiała się. Elliespróbowałajeszcze raz, koncentrującsię mocno. W chwilę później Katie poszła wjej ślady. l-, - Ha! - zapiała EUie. -Wygrałam! - Nieprawda! -Nie mów! Rzuciłam o cały metr dalej! ; - Ja widziałam co innego. -Katienie chciała się zgodzić. - Jasne. Ostatnio jesteś przecież stuprocentowo wiarygodnym'naocznym świadkiem. Katie zamarła, aEllie znów westchnęła, tym razem głośno. - Przepraszam - powiedziała. - Trudno mi zapomnieć, dlaczego naprawdę tutaj jestem. - Chyba dlatego, że mi wierzysz? -Niekoniecznie. Obrońca bierze honorarium za to, żeby ławnicy uwierzyli we wszystko, co im powie. A to, co obrońca mówi ławnikom, wcalenie musipokrywać się z tym, czego dowiedział sięod klienta. -Uśmiechnęła się, widząc zdumioną minę Katie. -"; Chyba pierwszy raz słyszysz oczymśtakim. fe 95. - Nie rozumiem, dlaczego sędzia nie może po prostu stwier. dzić,kto mówi prawdę. Ellie zerwałaźdźbło tymotki, przygryzła je zębami. - To nie jest aż tak proste. Chodzi o to,że ludzie muszą bronićswoich praw. A czasemnawet dla sędziego nie wszystko jest oczywiste. - Dla nas, prostych ludzi, wszystko jestoczywiste - powiedziała Katie. - Jeśli żyjesz tak, jak nakazuje Ordnung - to zawszemasz rację. Jeśli złamieszzasady, wspólnota cię odrzuci. - A w naszym angielskim świecie takiOrdnung nazywa się komunizm - odparowała Ellie, ale zamyśliła się na chwilę. -Ajeśli- podjęł - niezrobiłaśniczego złego? Jeśli oskarżą cię o złamanie jakichś zasad, chociaż jesteś absolutnie niewinna? Katie zaczerwieniła się. - Kiedy odbywa się spotkanie kościoław sprawach dyscypliny,oskarżony członek wspólnoty także otrzymuje głos i może opowiedzieć swoją wersję wydarzeń. -W porządku. Akto mu uwierzy? - Elliewzruszyła ramionami. -To właśnie jestzadanie dla obrońcy. To on przekonuje ławęprzysięgłych, żeklient wcale nie musi być winny zarzucanego muprzestępstwa. - Ajeśli jednak jest winny? -To i tak zostaje uniewinniony. Takie rzeczy teżsię czasemzdarzają. Katie otworzyła szeroko usta ze zdziwienia. - Przecież to kłamstwo. -Nie. Tak wygląda praca rzecznikaprasowego. Na czyny zarzucane oskarżonemu można patrzeć pod różnym kątem-Terminu "kłamstwo"używa się tylko wtedy, gdytoklient powie nieprawdę,A adwokaci. ..Nam wolno usprawiedliwiać klienta w dowolny sposób. - Czyli, że. potrafiłabyś skłamać w mojej obronie? Ellie spojrzała jej woczy. - A będę musiała? -Wszystko, co ci powiedziałam, to prawda. Ellie usiadłapo turecku na trawie. - W takim raziechciałabym wiedzieć, czego mi jeszcze niepowiedziałaś. Zziemi poderwał się wróbel, rzucając przelotny cień na twarzKatie. - My, prości ludzie, nie kłamiemy - powiedziała dziewczynachłodno. - Kłamstwo sprawia,że stanąwszy przed zgromadzeniem, nie umiemy się bronić. Dlatego w naszym świecie nie mamiejsca dla adwokatów. 96 ;u własnemu zdziwieniu Ellie roześmiałasię głośno. Mnie to mówisz? Nigdy w życiu nie czułam się bardziej niemiejscu niż u was. Pasuję tutaj jak wół do karety. Katie przesunęławzrokiem po sylwetce adwokatki, tenisówliStach i letniej sukience, kończąc na niewielkich, rozkołysanych'ii^fcolczykach. Wszystko w niej tchnęło skrępowaniem- nie chciała" nawet usiąść wygodniei wyciągnąć nóg natrawie, jakby się bała,;e twarde źdźbła podrapią jej łydki. W przeciwieństwie do stonki turystycznej,której całe chmary przetaczały się przez okręgLancaster,przygnane nadziejąrzucenia okiem, choćby przelotnie, na amiszów, Ellie nigdy nie marzyła o tej przygodzie. Zgodziła się zrobić cioci Ledzie przysługę, która nagle w mgnieniu okazmieniła się w poważne zobowiązanie. Katie rozumiała dobrze, coczuje Ellie. Pamiętała swoje wizytyU Jacoba, kiedy to nowoczesny strójnigdy niezdołał jej zmienićw zwykłąnastolatkę. We własnych oczach Ellie mogła uchodzić zaorędowniczkę indywidualizmu, ale tak zwane bycie sobą w kultu' rżę, gdzie cała reszta innych Englischers zewszystkich sil dąży do tego,aby być sobą, różni się przecież zasadniczo od tego samego bycia sobą realizowanegow kulturze, gdzie wszyscy usiłują być tacy sami. '' W świecie pełnym ludzi człowiek może czućsię ogromniesamotny. - Wiem, jak można temu zaradzić - powiedziała głośno Katie. Uśmiechającsię szeroko, wstała i nabrawszy w dłonie wody ze":' Stawu, chlapnęłanią naEllie. Adwokatka podskoczyła, parskającjak kot. - Dlaczego to zrobiłaś? - Wasser. -Katie chlapnęła na nią jeszcze raz. Elliezasłoniła sięrękami. - Wase? Aha, wasze! Ale zaraz - nasze? Co nasze? ; -Nie "wase". Wasser. To po naszemu "woda". : Ellie pojęław lot, o co chodzi. Przyjęła ten mały dari pozwo;: łiła mu zapuścić korzenie. - Wasser-powtórzyła, apotem pokazała palcem pole. -Tytoń? zapytała. - Duyach. - Katie rozpromieniła się, słysząc, jak Ellie powtarza nowe słowo. -Gut! Die Koo- powiedziała,wskazując gestemPasącą się nieopodal czarno-białą holenderkę. - Die Koo. Katiewyciągnęła do Ellie rękę. - Wie bist du heit. Jak się masz? Ellie powoli poszła w jej ślady, zaglądając głęboko w oczyKa. , tie, po raz pierwszy odmomentu, kiedy przyjechaładosądu. Beż 97 troskie słoneczne popołudnie, niefrasobliwa lekcja Dietsch, języ. ka amiszów - nagle gdzieś sięulotniły; pozostały tylko one,dwiekobiety połączone uściskiem dłoni, odurzone graniem świerszczyświadome tego, że zaczynają wszystko od początku. - Ich bin die Kutie Fisher - odezwała się Katie cichymgłosem -Ich bin die Ellie Hathaway - odpowiedziała Ellie. - Wie bist duheit. - Pójdę kupić popcorn, zanim film się zacznie - powiedział Ja. cob, wstając z fotela. Katie zaczęłaszperać po kieszeniach,szukającpieniędzy, które Mam zawsze przesyłała synowiza jej pośrednictwem, ale on tylko potrząsnął głową. - Ja stawiam. Adam, miejna nią oko. Katie zgarbiła się w fotelu, zła, że uważa się ją za dziecko. - Mamsiedemnaście lat. Czego on się boi? Że muucieknę? Adam, siedzący obok niej, uśmiechnąłsię. - Prędzej tego, żeby ktośmu nie ukradł jego ślicznejsiostrzyczki. Katie zaczerwieniła się aż po same włosy. - Niewydaje mi się - skwitowała. Przywykła raczej dotego, żechwalisię ją zadobrze wykonaną pracę, a nie za urodę. No i czuła się niezręcznie, siedząc taksama z Adamem, którego Jacob zaprosił, żebywybrał się razem z nimi do kina. Nienosiła zegarka, więc nie wiedziała, ile czasu jeszcze zostało do początku seansu. Była w kinie po raz czwarty w życiu. Filmmiał byćo miłości - śmieszny pomysł, opowiadać o miłości w dwiegodziny! Miłość to niejest przecież ta jedna chwila, kiedy dziewczynapatrzy chłopcu w oczy i czuje, że ziemiausuwajejsię spodnóg, a w jego duszy dostrzega to wszystko, za czym tęskni jej własna. Miłośćprzychodzi powoli, nigdy nie myląc drogi, askładająsię na nią, w równych proporcjach, szacunek i wzajemnewparcie. Dziewczyna z rodziny prostych ludzi nie przeżywa "zakochania" -ona nagle dostrzega, że uwikłała się w miłość. Córka prostych ludziwie, że kocha, kiedy po dziesięciu latachwidziprzy sobie wciąż tego samego chłopca, stojącego ujej boku i obejmującego jaw talii. Głos Adama wyrwał ją z zamyślenia. - Mieszkasz w Lancaster? - zapytał uprzejmie. - Tak, w Paradise. Właściwie na samym skraju, - Na proguraju - uśmiechnął się Adam, a oczy muzabłysły. -Tobrzmi jakoś tak, jakby człowiek zaraz miał stamtąd zlecieć. Katie przygryzła wargę. Nie mogła zrozumieć tych jego żartów. Postanowiła zmienićtemati zapytała go, wjakiej dziedzi98 tii doktorat. Może z literatury, z której dyplomuzyskał , Prawdę mówiąc, nie - odparł Adam. Czy to możliwe,że do(tgła najego twarzy ślad rumieńca? - Zajmuję się naukami "(normalnymi. Co to są nauki para. "- Duchy. Prowadzę badania nad duchami. ^4 Gdyby rozebrałsię w tej chwilido naga, nieudałoby mu się^mrawić jej w większe osłupienie. - Badania? Nad duchami? A; -Obserwuję je. Piszę o nich. - Adam potrząsnął głową. -NieiBanisisz nicmówić. Na pewno nie wierzysz w duchy, jakzresztąAjgększa część tego wolnego świata. Kiedy opowiadam ludziom,. Slsezego mam doktorat, to sobiewyobrażają, że kończyłem pewnie'Sakiś kurs korespondencyjny, z przedmiotem dodatkowym w sty:)fcna przykład budowy ikonserwacji klimatyzatora. A tymczaS^tm nie. To jest uczciwy stopień naukowy. Napoczątku studiowaSfsci fizykę. Pracowałemnad teoriami dotyczącymi energii. łomyśl tylko -energii nie można zniszczyć, unicestwić. Możnają I^iytączaie przetworzyć, nadać jej inną formę. Co się zatem dzieJjcz energiączłowiekapo jego śmierci? ,^Katie spojrzała na niego, mrugając oczami. "^ - Nie wiem. '";?'- Otóż to. Ta energiamusi się gdzieś podziać. To, co człowiek"/"'widzi jako ducha,jest śladem energetycznym. ,^:;, Katie opuściła wzrok; czuła, że inaczej nie zdoła się opanować'W i,powie temu człowiekowi, którego praktycznienie zna, o czymś,^2 czego nie zwierzała się jeszcze nikomu. ;';, - Aha. - Głos Adama był cichy. -Myślisz, żerozmawiasz z wa. ^ riatem. a? -Wcale tak nie myślę- odpowiedziała natychmiast. -Na-^ prawdę. , - To ma sens,jeśli się nad tym zastanowić. - Zaczął się tłuma": czyć. -Gdy wydarzysię jakaś tragedia, powoduje to uwolnienieenergii emocjonalnej. Ta energia pozostaje w otoczeniu - odciska się w kamieniu, ścianie domu, drzewie -jakby pozostawiałaPo sobie wspomnienie. Napoziomieatomowym wszystkie teobiekty są w ruchu, a zatemmogą magazynować energię. A duchy, które widzą żyjący ludzie, sąto właśnie ślady tej energii, zatrzymanej w przedmiotach. -Wzruszył ramionami. - Tak w skrócie przedstawiasię mojateoria. Nagle powrócił Jacob, niosąc kartonowe pudełko z popcornem. Postawił je na kolanach Katie. 99 - Opowiadasz jej o swojej pseudonaukowej pracy? -Uważaj. - Adam wyszczerzył zęby. -Twojasiostra mi wierzy. - Moja siostrajest naiwna. - Poprawił go Jacob. - To już inna sprawa. -Adam przestał zwracać na niego uwagę izwrócił się wprost do Katie: - Nie warto się wysilać, żebyprzekonać tych, którzy nie wierzą, bo oni i tak nigdy tego nie zrozumieją. Z drugiej strony, jeśli ktoś choć razbył świadkiemjakiegoś zjawiskaparanormalnego, to będziewyłaził ze skóry, żeby tylko znaleźć kogośtakiego jak ja, kto zechce go wysłuchać. -Spojrzałjej w oczy. - Każdego z nas coś prześladuje. Niektórzypoprostu potrafią to zobaczyć wyraźniej niż inni. W środku nocy Ellie zbudziłstłumiony jęk. Podniosła się, walcząc z sennością i zobaczyła, że Katie rzuca się pod kołdrą. Podeszła cichodo jej łóżka. Dotknęłaczoła dziewczyny. - Es dut weh -wymamrotała Katie i nagle zerwała z siebie kołdrę. Na przedziejej nocnej koszuli rosły w oczach dwie okrągłeplamy. - Boli! -zawołała, trąc dłońmi mokrą tkaninę i suchąpościel. - Coś mi się stało! Ostatnimiczasy wśród znajomych Ellie zaczęło przybywaćmłodych matek. Nasłuchała się od nich żartówna temat początkulaktacji, kiedy to naglezwykła kobieta zmienia się komiksowąsuperbohaterkęz piersiami jak piłkilekarskie, - Nic ci się nie stało - uspokoiła dziewczynę. -Taksięwłaśniedzieje pourodzeniu dziecka. - Nie urodziłam żadnego dziecka! - zaskrzeczałaKatie. -Neh! - Odepchnęła Ellie z całej siły, przewracając na twardą podłogę. -Ich hub kenKind kaht. mein hatz istfol! - Nierozumiem - warknęła adwokatka. -Mein hatz istfol! Było dla niej ewidentne,że Katie nie obudziłasięjeszczecałkiem, że na razie jest tylko przerażona. Postanowiła nie próbować niczego nawłasną rękę i wybiegła z pokoju, w drzwiach zderzając się z Sarą. Widok matki Katie w koszuli nocnej, z rozpuszczonymi włosamikoloru wąsów kukurydzy sięgającymi poniżej bioder, był dlaniejnie lada wstrząsem. - Co się stało? - zapytała Sara,klękając na podłodzeobok łóżka córki, która leżała, ściskając dłońmi piersi. Matka delikatnieodsunęłajejręce i rozpięła guziki koszuli nocnej. Ellie skrzywiła się, widząc nabrzmiałe, twarde piersi, poznaczone wyraźnie zarysowanąsiateczkącienkichsinych żył. Z obusutków sączyłysię wąziutkie strużki. Sara kazałacórce wstaći za100 prowadziłają do łazienki. Katie apatycznie wykonała polecenie. ^:^Qieposzła za nimi i zobaczyła, jak matka metodycznie bierzesiędo rzeczyi zaczyna masować tkliwe, bolące piersi córki. Doumywalki trysnął strumień białego mleka. - To jest dowód - odezwała się w końcu Ellie kategorycznymtonem. - Katie,zobaczsama, co się dzieje z twoim ciałem. Urodziłaś dziecko. To mleko jest dla niego. - Neh, lns mich gag - załkała Katie,siedząca na sedesie. Ellie zacisnęłazębyi przykucnęła przed nią. - Wychowałaś się na farmie, gdzie hoduje siękrowy. Nie możesz nie rozumieć, co się teraz ztobą dzieje. Jeszcze raz cimówię: urodziłaś dziecko. Katie potrząsnęła głową. - Mein hatz ist ful. Ellie spojrzałana Sarę. - Co ona mówi? Matka pogładziła córkę pogłowie. - Mówi, że to nie jestmleko, a ona nieurodziła żadnego dziecka. To wszystko dzieje się dlatego - przetłumaczyła - że jej sercejestpełne pobrzegi. Rozdział szósty ELLIE Żeby było jasne; ja nie umiem szyć. Dajcie mi igłę z nitkąi posadźcie do obszywania spodni - prędzej przyfastryguję je sobiedo ręki, niż zrobię to, co trzeba. Dziurawe skarpetki? Zawsze wyrzucam. Wolę przejść na ścisłą dietę, niżsama poszerzyćsobie sukienkę w pasie. To chyba o czymś świadczy. A mówię to wszystko tytułem wyjaśnienia, dlaczego niebyłamcaław skowronkach, kiedy Sara zaprosiłamnie, abym przyłączyła się do kobiet, które zebrały się u niej na szycie narzuty. Przezto, co wydarzyło się w nocy, stosunki pomiędzy nami były dośćnapięte. Rano Sara bez słowa wręczyła Katie długi pas białegomuślinu do obrębienia. Propozycja wspólnego szycia była zjejstrony swojego rodzajuustępstwem, ponownym zaproszeniem dojej świata,które poprzedniozostało zawieszone. Wyczułam wtymtakże milczącąprośbę, abyśmy wszystkiepostarały się nie wyolbrzymiać tego, co zaszło w nocy. - Wcale nie musisz sama szyć - powiedziałaKatie, ciągnącmnie za rękę do dużego pokoju. - Możesz się tylko przyglądać. Oprócz niej ijej matki zastałam tam jeszcze cztery kobiety: Annę Esch, matkęLeviego, matkę Samuela - Marthę Stoltzfusi dwiekuzynki Sary, Rachelę i Louise Lapp. Dwie ostatnie byłymłodsze od pozostałych i zabrały ze sobą swoje najmniejsze dzieci. Jedno było jeszcze w powijakach, drugie zaczynało jużraczkować; siedziało sobie na podłodze u stóp Racheli Lappi bawiło sięścinkami. Narzutę rozłożono na stole. Leżałona niej kilkaszpulek białych nici. Kiedy stanęłam w drzwiach,kobiety uniosły głowy znadroboty. - To jest EllieHathaway - zaanonsowała Katie. 102 fe' Się schelt an shookmit uns wohne -dodała Sara. ' Anna Esch, chcąc okazać mi szacunek, zapytała po angielsku: -I jakdługo u was będzie? - Dopóki sprawa Katie nie wejdzie na wokandę - odpowie. ^.^iaiam. Kiedy tylko usiadłam, córeczka Louise Lapp stanęła na^ai^iwiejnych nóżkach i zatoczyła się w moim kierunku, wyciągającłapkę do jasnych guzików na mojejbluzce. Widząc, że zaraz sięprzewróci,złapałam ją na ręce i posadziłam sobie na kolanach. Połaskotałam małąpo brzuszku, żeby ją rozbawić, upajając siękochanym,wilgotnym ciężaremdziecięcegociałka. Dziewczynkazłapałamnie swoimi lepkimi paluszkami za ręce i odrzuciła głów' kędo tyłu, ukazując delikatne, bielutkie załamanie skóry naszyi. W tej chwili dotarło domnie - po fakcie - że pozwalam sobiena. zupełnie niestosowne czułości zcórką kobiety, która najprawdopodobniej niejest skłonna zaufać mi na tyle,aby oddać własne; dziecko pod moją opiekę. Uniosłamwzrok, gotowa do przeprosin:\ - i stwierdziłam, że całe towarzystwo patrzy na mnie z prawdzia wym szacunkiem. No cóż, darowanemu koniowi nie zaglądasię w zęby. Kobiety. ,' pochyliły się nad swoimszyciem, a ja bawiłam się z dziewczynką. ;.: - Nie woliszszyć? - zapytała Sara uprzejmie. Zaśmiałam się. ': - Uwierz mi, że wolisz tego nieoglądać. ' - Opowiedz jej, Rachelo- wtrąciła Anna Esch zbłyskiem }' w oku - jak kiedyś u Marthy przyszyłaś sobie narzutę do fartucha. ' - A poco? - odburknęła RachelaLapp. -Sama opowiedz, za^ wsze świetnie ci to wychodzi. ' Katie machinalnie nawlekła igłę i pochyliła głowę nadkwa dratem białej watoliny. Spod jej ręki zaczął wychodzić drobniutkI ścieg,równy jak robionyna maszynie albo przy linijce. Niesamowite - powiedziałam, szczerze zafascynowana. - Ledwo je widać. /. - Wszyscy robią tak samo dobrze. - Katie zarumieniła się, sły^ Sząc tę pochwałę. ;Przez jakiś czas kobiety szyły w milczeniu, wdzięcznie pochylając głowy nad przykrytym narzutą stołem, niczym gazele pijące wodę z sadzawki. - Powiedz nam, Ellie - zagadnęłaRachela - mieszkasz w Filadelfii? -Tak. Ostatnio. Martha odgryzła koniecnitki. Się schelt an shook mit uns wohne {Pennsylyania Dutch) - [ona] zamieszkau nasna trochę (przyp. tłum. ). 103. - Kiedyś tam byłam, jeden raz. Pociągiem, Gdyby ktoś mniepytał, to widziałam tam wielki tłum ludzi biegających nie wiadomo za czym i spieszących się nie wiadomo do czego. Wybuchnęłamśmiechem. - Tak tam mniej więcejjest. Nagleze stołu spadła jedna szpulka nici, prosto nagłowę śpiącego w małym koszykuchłopczyka wpowijakach, który zacząłwywijać rączkami,a potem zaniósł się głośnym, niepowstrzymanym szlochem. Katie,siedząca najbliżej,wyciągnęła do niego ręce, chcąc uspokoić. - Nie dotykaj go. Karcące warknięcie przeleciało przezpokój niczym kamieńwrzucony oknem, zatrzymując ręce szyjących kobiet, które zawisły nadnarzutą niczym dłonie uzdrowicielek podczas seansu. Rachela, która wypowiedziała te stówa, wbiła swoją igłę w materiał,poczym sama wzięła synka na ręce i przytuliła do piersi. - RacheloLapp! - ofuknęła ją Martha Stoltzrus. -Co cię ugryzło? Rachela odpowiedziała, nie patrząc na Sarę ani na Katie: - Nie chcę, żeby Katierobiła coś przymoim dziecku, to wszystko. Jej sprawyleżą mi na sercu,ale Joseph tomój syn. - A Katie to moja córka - odezwała sięSara, powoliodmierzając słowa. Martha położyła dłoń naoparciu krzesła Katie. - Dla mnie też jest jak córka. Rachela uniosła podbródek, ledwie odrobinę. - Jeślinie jestem tu mile widziana. -Jesteś, Rachelo - powiedziała Sara cicho. - Ale nie wolnocitraktować mojej Katie jak nieproszonego gościa w jej własnymdomu. Siedziałamz zapartym tchem na samym brzeżkukrzesła, czując rozlewającesię po piersi wilgotneciepło, które biło odśpiącejcóreczki Louise. Czekałam wnapięciu,kto wygrato starcie. - Saro Fisher, wiesz, co ja o tym myślę. - zaczęła Rachela, ciskając oczami błyskawice, alezanim zdążyła dokończyć zdanie,rozległ się głośny dzwonek. Wystraszone kobietyzaczęły rozglądać się wokół siebie. Pełnanajgorszych przeczuć, przełożyłam dziecko na lewą rękę, a prawąsięgnęłam do kieszeni pokomórkę. Czując na sobie spojrzeniaszeroko otwartych oczu,nacisnęłam klawisz i przyłożyłam słuchawkę do ucha. - Halo? -Boże drogi, Ellie, od kilku dni już do ciebie wydzwaniam. Czy ty tam wogóle nie włączasz tej komórki? 104 tak byłam w szoku, że bateriawytrzymała tak długo. Miałam cichą nadzieję, że telefon mi padnie, zanim Stephen zadzwoni żebymnie musiała z nim rozmawiać. Żony amiszów wpatrywały się we mnie jaksroka w gnat, zapomniawszy chwilowo o swojej 'Ąteysji. .'; - Muszę odebrać - powiedziałam przepraszającym tonem, składając śpiące maleństwo w ramiona matki. - Telefon? - wykrztusiła Louise, co zdążyłam jeszcze usłyszeć, wychodząc. - W domu? a Odpowiedzi Sary już niedosłyszałam, ale kiedy rozmawiałam ze Stephenem w kuchni, dobiegł mnie wyraźnie skrzyp kół bryczki sióstr Lapp na podjeździe. - - Stephen,w tej chwili trudno mi rozmawiać. - W porządku, to potrwa tylko chwilę. Muszę coś wiedzieć. '",- Wmieście krąży taka głupia plotka, że występujesz jako obrońca z urzędu w sprawie jakiejś dziewczyny zrodziny amiszów. I że sę"v. dziakazał ci zamieszkać na farmie. Zawahałam się. Stephen nigdy w życiu nie pozwoliłbywykrę' : cić sobie takiego numeru. a - Nie nazwałabym siebie obrońcą z urzędu - odparłam. - Na',razie nie ustaliliśmy kwestii honorarium, to wszystko. %:- A co z resztą? I gdzietyw ogóle jesteś? ::- W Lancaster. A właściwie pod miastem Lancaster, w powie deParadise. Wyobraziłam sobie, jak ta gruba, błękitna żyła na jego czole;' zaczyna nabrzmiewać. Zupełnie jakbym przy tymbyła. ; - I w taki sposób się relaksujesz? A- Tobyło nie do przewidzenia, Stephen. Sprawa rodzinna. Mu';. siałamsię tym zająć. ",. Zaśmiał się tylko. - Sprawa rodzinna? Masz krewnych amiszów? Bliższych, dal^ szych? A może ze strony matki jesteśspokrewniona z krysznowca; mi? Nie bujaj, Ellie. Mnie możesz powiedziećprawdę. - Właśnie mówię - zgrzytnęłam zębami. - To niejest sztuczka,żeby zwrócić na siebie uwagę. Wprost przeciwnie. Wiem, że to wygląda zawile, ale w skrócie jest tak: podjęłam się obrony swojejkuzynki. Mieszkamna farmie, bo to był jeden z warunków zwolnienia za kaucją. I tyle. Chwila ciszy, trwającajedno uderzenieserca. - Muszę przyznać, Ellie, żebardzo mi przykro. Mogłaśmi powiedzieć, coplanujesz, zamiast taksię kryć z tą sprawą. Jeśli na;,(; prawdę zależy ci na zdobyciurenomy specjalistki od sensacyj105 nych przypadków - sensacyjnych w całej rozciągłości - to mogteaici przecież jakoś pomóc, doradzić. Może nawet zaprotegować cięw swojej firmie, - Niechcę, żebyś mnie protegował w swojej firmie - ucięłam. -Nie zależy mi na sensacyjnych przypadkach. I prawdę mówiącnie mieści mi się w głowie, że mogłeś odebrać to wszystko jakoosobistą zniewagę, jakbym chciała zrobić akurat tobie na złość. Spojrzałam w dół izobaczyłam, żewolna dłońzacisnęła mi sięw pięść. Rozprostowałam kolejno palec za palcem. - Jeżeli ta sprawa potoczy się tak, jak się zapowiada, to przyda ci się pomoc. Mogę przyjechać iwystąpićjakotwój doradca. Będziesz miała firmę na miejscu. - Dzięki, Stephen, ale nic z tego. Rodzice mojej klientki z ledwością zaakceptowali u siebie jednego prawnika. Nie ma mowy,żeby pozwolili zrobić sobie z domu kancelarię. - I takmógłbym dociebie podskoczyć. Może przy mnie cośświeżego wpadnie ci do głowy. Albopo prostu usiądziemy sobiena ganku, na huśtawce i będziemy popijać lemoniadę. Niewiele brakowało, a bymsię zgodziła. Oczyma duszy ujrzałam maczek piegów rozsianych na jego karku, zobaczyłam, jakmyje zęby, po swojemu przekrzywiając nadgarstek; niemalżeowiał mnie jego zapach, bijący z szaf i bieliźniarek, z pościeli. Były to obrazy, któresame stanęły mi przed oczami, takdobrze znane, tymczasem świat, w którym z własnej woli zamieszkałam, nakażdym kroku porażał mnie swoją obcością. Gdybym miała przysobie kogoś rozpoznawalnego, kogokiedyś kochałam, gdybym mogła pod koniec każdego dniazobaczyć tego kogośobok siebie -wtedy sprawa Katie wróciłaby na swoje miejsce. Stałaby się z powrotemczęścią mojej pracy, a nie elementem życia. Ścisnęłam mocniej malutki telefon i zamknęłamoczy. - Najlepiej chybabędzie -usłyszałamwłasny szept - jeśli poczekamy izobaczymy, cosię wydarzy. Sara siedziała samotnieprzy narzucie, pochylając głowę nadszyciem. Przepraszam -powiedziałam-- Za ten telefon. Machnęła ręką na znak, że mam się nie przejmować. - Nic się niestało. Mąż Marthy Stoltzfus ma telefon w stajni. Jestmu potrzebny do załatwiania interesów. Rachela po prostuzaczęła zadzierać nosa. - Westchnęła, wstała od stołu i zaczęła zbierać szpulki. - Posprzątam to - powiedziała. -Po co ma tak leżeć. Ujęłam dwaroginarzuty, żeby pomóc jej ją złożyć. 106 : Krótkodzisiaj wyszło wam toszycie. Mam nadzieję, że tonie przeze mnie. ':.,I tak by było dziś krótko, coś mi się zdaje - odpowiedziałaprędko Sara. - Jeśli chcesz poszukać Katie,to kazałam jej porozwieszać pranie. potrafię poznać, kiedyktoś dajemi do zrozumienia, że chcezostać sam. Ruszyłam do drzwi, ale na progu kuchni obejrzałam się jeszcze. -Dlaczego Rachela tappniewierzyKatie? - Tego chyba możesz się sama domyślić. :. - Aopróczoczywistychpowodów? Szczególnie po tym, jakwasz biskup wziął jej stronę. Sara położyła narzutę na półce i odwróciła się, stającze mnątwarzą w twarz. Ukrywanie własnych uczuć szłojej doskonale,lecz jednegonie potrafiła ukryć: oczu, płonących wstydem nawspomnienie, że przyjaciółki znieważyły jej córkę. : Wyglądamy tak samo. Modlimy siętak samo. Żyjemy tak samo - powiedziała. - Ale to jeszcze nie znaczy, że wszyscy myślimy; tak samo. Jeden za drugim, olbrzymie białeżagle pęczniały na sznurzedo prania. Prześcieradła oplatały Katie uściskiem swoich szerokich ramion, a ona mocowała się z nimi, okręconatrzepoczącym,'zsuniętym w tył fartuchem, mamrocząc z ustami pełnymiklamerek do bielizny. Na mój widok odstąpiłao kroki wrzuciławszystkie klamerki, którejej zostały, dostojącego naziemi wiaderka. - Przychodzisz, jak już wszystko zrobione - wypomniała mi,siadając obok, na kamiennym murku. -Poradziłaś sobie beze mnie. Na pierwszym sznurze wisiał kolorowy rządkoszul i sukienek,mieniących się odcieniami ciemnej i jaskrawej zieleni, bordo, lawendy. Tuż obok tańczyły na wietrze czarnenogawki męskichspodni. Trzeci sznur obciążały prześcieradła i pościel, wypinająceswoje nadęte brzuszyska. - Pamiętam, jak mama wieszała pranie - uśmiechnęłam się. -Bawiłam się międzynimi w rycerza idźgaiam je patykiem. - W rycerza? Nie w królewnę? - Rzadko kiedy byłam królewną. Nuda - parsknęłam. - Pococzekać na ratunek od jakiegoś księcia, kiedy można uratować sięna własną rękę? Nigdy w życiu. - Hannahi ja bawiłyśmy się w praniu w chowanego, ale zawsze tak się przytym nakurzylo, że pościel była cała w smugachi musiałyśmy ją prać jeszcze raz. 107. Odchyliłam głowę, wystawiając twarz na muśnięcia wiatru. - Kiedyś wydawałomi się, że łóżka ze świeżą pościelą, dopie. ro co zdjętą ze sznura, czuć słońcem. - Bo to prawda! - zawołała Katie. Materiał nasiąka słońcemwszędzie tam, gdzie przedtem był mokry. Akcja powoduje reak. cję, orównej sile i przeciwnym zwrocie. Prawa Newtona, pomyślałam, to chyba nie jest program ósmejklasy - a Katie, jak większość dzieci amiszów, skończyła państwową szkołę na ośmiu klasach. - Niewiedziałam, że tutaj uczą fizyki wpodstawówce. -Nie uczą. Słyszałam to kiedyś. Słyszała? Od kogo? Miejscowego naukowca-amisza? Zanimzdążyłam zapytać, Katie zerwałasię z miejsca. - Muszę popracować w ogrodzie. Poszłamza nią i usiadłam, przyglądając się, jak zrywa strąkifasoli,składając je do fartucha. Praca najwidoczniej zaprzątnęłają bezreszty, bo kiedy nagle się odezwałam, Katie aż podskoczyła. - Dobrze wam się układa z Rachelą? -Ja. Bardzo często opiekuję się małym Josephem. Przy szyciu,czasem nawet na nabożeństwach. - Aledziś jakbyś przestała być jej faworytką jako opiekunkadla syna - zauważyłam. -To prawda, ale Rachelą zawszesłucha tego, co mówią inni,zamiast wyrobić sobie własne zdanie. - Katie urwała, plotącw palcach łodygę fasoli. -Nie obchodzi mnie, co ona wygaduje,boprawda prędzej czy później zawszewyjdzie na jaw. Ale przykro mi, jeśli to przez nią moja mamapłakała. - Nie rozumiem. -To, co powiedziała Rachelą, dotknęło jąbardziej niż mnie. Tylko ja jej już zostałam. Muszę terazbyć idealna. Katie wstała, podtrzymując fartuch wypchany zebraną fasolą. Ruszyła w stronę domu, lecz zatrzymała się na widoknadchodzącego wielkimi krokami Samuela. Zdjął kapelusz, odsłaniającposklejane potem jasne włosy. - Witaj, Katie - pozdrowił. - Jak się czujesz? - Świetnie, Samuelu, gut - odparła. - Zebrałamfasolę naobiad. - Sporo. Piękne strąki. Słuchałam, nie podchodząc. To ma byćzażyłość? Gdzieporozumiewawcze słówka? Gdzie przypadkowe dotknięcia, palce muskające łokieć albo plecy? Samuel musiał jużusłyszeć o kłótni przyszyciunarzutyi z całą pewnością przyszedłpocieszać Katie. Niemiałam pojęcia, jak w tym świecie wyglądają zaloty; nie mogłam 108 domyślić, czy Samuel krępuje się mówić o czymś w mojejicności, czy możetych dwoje młodych ludzi naprawdęnie maie nic do powiedzenia, co byłoby dziwne, jeżeli naprawdę po-li wspólnie dziecko. '- Przyszła przesyłka - poinformował Samuel. -Można iśćzoczyć. No, jużlepiej - jednak schadzka we dwoje. Uniosłam wzrok,czekając, co Katiemu odpowie iwtedy spostrzegłam, że nie mówił doniej, tylko domnie. - Ktoś micoś przysłał? - zdziwiłamsię. -Przecież nikt nawet me wie, żetutajjestem. , Samuel wzruszył ramionami. -Leży napodwórku. ' No dobrze. -Uśmiechnęłam się do Katie. - Zobaczymy, cotym razem wybrał dlamnie tenmój nieznajomy wielbiciel. ; Samuel ująłKatie pod ramię i ruszyliśmy w stronę domu. Jaautami za nimi i obserwowałam, jak dziewczyna bardzo powoli. {bardzo delikatnie uwalnia się z jegouścisku. Na kopcu ziemi usypanym przed oborą leżało pogniecione kar, łonowe pudło. i - Policja toprzywiozła - powiedział Samuel, gapiąc się nanietakim wzrokiem, jakby w środkubył grzechotnik. Podniosłam karton. Dane zgromadzone przez oskarżenie nie : były liczne; dotej pory miewałamraczej do czynienia z obszer. niejszym materiałemdowodowym. W tym jednym niedużym pu^iśełku zmieściło się wszystko, co do tej pory znaleźli policjanci. Z drugiej strony w takoczywistejsprawie nie potrzeba wiele. ':: - Co to jest? - zapytałaKatie. Spojrzałam na nią,stojącą u boku Samuela, ztym samymwy] lazem słodkiegozdziwienia na twarzy co poprzednio. ' - To z prokuratury - odpowiedziałam. - Zawartość tego pudełka ma stanowić dowód nato, że zabiłaś swoje dziecko. ; Dwie godziny później wciążsiedziałam zarzucona zeznaniamiiinnymidokumentami, z których ani jeden nie ukazywał mojejklientki w korzystnym świetle. Były tam, co prawda, pewne luki -ta przykład brakowało jeszcze wyników testówDNA, któremiały ostatecznie potwierdzić, że to ona była matką noworodka,po2a tym wiek płodu pozwalał wątpić, czy mógł on przeżyć poza łonem matki - ale generalnie dowody były dla Katie obciążające. Była obecna na miejscu przestępstwa,stwierdzono też, żeniedawnourodziła, gdyby zaśtego było mało, to na ciele martwegokieckaznaleziono jej krew. Kryła się z ciążą bardzo starannie, 109. a urodziła w takim sekrecie, że udział w przestępstwie jakiegośwspólnika, który miałby zabić noworodka zamiast niej, wydawałsię niedorzecznością. Z drugiejstrony wszystkie te wysiłki,abyutrzymać sprawę w tajemnicy, dostarczały oskarżeniumotywuzbrodni: skoro kobieta z takim poświęceniem ukrywa poród, toz dużym prawdopodobieństwem zrobi też, co tylko w jej mocy,aby ukryć to, co się urodzi. Pozostawało pytanie, czy w momenciepopełnienia morderstwaKatie była przy zdrowych zmysłach. Po pierwsze - należało złożyć wniosek o dopuszczenie dowoduz opinii biegłego. Sąd może zapłacić za konsultację zawodowegopsychiatry, który, w odróżnieniu ode mnie, nie będzie chciał nawet słyszeć opracy dla idei. Wniosek trzeba było napisać od razu,bo im szybciej sięgo złoży,tym prędzej będęmiała kwitw ręku. Wstałam i sięgnęłam pod łóżko po mojegolaptopa. Płaska,czarna torba szurnęłapo wyfroterowanej podłodze. Omal się nierozpłakałam, czując w rękach ten cudowny ciężar, wagę czystejtechnologiii syntetycznej tkaniny. Położyłam torbę na łóżku,otworzyłam zamek błyskawiczny i uniosłamwieko, kryjące monitor mojego komputera. Nacisnęłam klawiszwłączający urządzenie. lnic. Mamrocząc brzydkie słowa, poszperałam w kieszonkach torby,znalazłam baterię i zamontowałam. System odpalił się, poinformował mnie piknięciem, że baterię należy naładować, po czympokazał mi pusty, czarny ekran. No dobrze, to jeszcze nie koniec świata. Mogę siedzieć bliskokontaktu, aż bateria się nie naładuje. Nie będzie mito przeszkadzać w pracy. Tyle, że. w domu Katie nie było kontaktów. Anijednego. Nagle dotarłodo mnie zcałą jasnością, jakbędzie wyglądaćpracaadwokata - czyli moja- na farmie amiszów. Miałam za zadanie opracować strategię obrony dla klientki, nie dysponującżadnymi udogodnieniami, z których zazwyczaj korzysta adwokat. Wściekła ina siebie, i na sędziego Gormana, złapałam za komórkęi zaczęłam wybijaćna klawiaturze jego numer. Zdążyłam nacisnąć trzy klawisze, po czym telefon zdechł mi w dłoni. - Jezu! - krzyknęłam, ciskającnim ze złością; upadł na łóżkoi odbił się. Nie miałam doniego nawet zapasowej baterii. Trzebabędzie naładować tę starą przez zapalniczkę w samochodzie. Oczywiście, miałam do dyspozycjitylko samochód Ledy,za to całkiem pod ręką, czyli trzydzieści kilometrów stąd. Leda. To jest jakieś rozwiązanie: mogę pracować u niej. Takierozwiązanie nastręczało jednak pewnychtrudności,jako że Katie 110 10 było opuszczaćrodzinnej farmy. Może napiszę wniosek , Zamarłam. Jeśli złożę wniosek napisany odręcznie albo nałaaie telefon i zadzwonię dosędziego, to co odniego usłyszę? Że 5riłnowa dotycząca zwolnieniaza kaucją się nie sprawdziła i żele^5ei będzie, jak Katie poczeka na proces w areszcie. Musiałamkoniecznie coś na to poradzić. podjęłam decyzję. Wstałami wyszłam na podwórze, kierując ; gę w stronę obory. Dowiedziałam się od Katie, że w lecie krównie wyprowadzaaę M pastwisko codziennie, bo jest dlanich za gorąco. Tak więc;: . "ys oborze powitałomnie muczenie czamo-białych holendereki. uwiązanych łańcuchami do słupków. Jedna, leżąca na ziemi, zerwała się na równe nogi. Widzącjej olbrzymie, silnie zaróżowione! ; wymiona,przypomniałam sobie, co w nocy działo się z Katie. Odwróciłam się od niej, wchodząc pomiędzy dwa rzędy stojących'i? ^ 'krów, nie zwracając uwagi na odgłosy moczuściekającego na kra'; ty zamontowane podzadnimi nogami zwierząt. Miałam nadzieję, że uda misięw jakiś sposób uruchomić swójkomputer. ^ Zdążyłam zauważyć, że na farmie amiszów wszelkie odstęp1S Stwa od obowiązujących zasad podyktowane były wymogami natury ekonomicznej. Przykłady: w nieskazitelnie czystej mleczar^: pi pracowałaelektryczna chłodziarko-mieszarka napędzanadwunastowoltowym silnikiem, a próżniowedojarkizasilałagregat o napędzie dieslowskim, który włączano dwarazy dziennie. Są owe "nowoczesne udogodnienia" niepatrzono jak na doczesne pokusy, lecz po prostu doceniano praktyczność ich zastosowania; dziękinim amisze mogli w ogóle stanowićkonkurencjędla innych dostawców mleka. Osobiście nie wiedziałam zbyt wiele na temat olejunapędowego ani też silników Diesla, ale nigdynie wiadomo. Może uda się przystosować taki agregatdo zasilania Thinkpada. - Co panitu robi? Słysząc głos Aarona, tak się wystraszyłam, że o mały włos nabiłabym sobie guzao jedno ze stalowych ramion mieszarki domleka. - Och! - wykrztusiłam. -Przestraszył mnie pan. - Coś pani zgubiła? - Zmarszczył brwi, patrząc w ten sam kąt,w który wcześniej ja zaglądałam. - Nie, wprostprzeciwnie. Próbuję coś znaleźć. Muszę naładować baterię. Aaron zdjął kapelusz i przetarł czołorękawem koszuli. 111 - Baterię? -Zgadza się. Do mojego komputera. Jeżeli mam reprezentować pańską córkę w sądzie tak jak należy, muszę przygotować siędo rozprawy. Częścią owych przygotowań będzie napisanie kilkuwniosków. - Ja umiem pisać bez komputera - odparł, odwrócił się i odszedł. Ruszyłam za nim. - Nie wątpię, ale w sądzie wymaga się innych standardów. Z ociąganiemdodałam: - Nie proszę pana o założenie kontaktuw domu ani też o łącze internetowe albo faks, których używamczęsto i dużo przed rozpoczęciem procesu, ale musi pan zrozumieć, że to nie w porządku wymagać ode mnie, żebym pracowała jak amisz, skoro mam się przygotować dorozprawy w angielskimsądzie. Aaron mierzył mnie długospojrzeniem swoich ciemnych,przepaścistych oczu. - Zapytamy o to biskupa. Będzie u nas dzisiaj. Wytrzeszczyłam na niego oczy. - W tej sprawie? Odwrócił się ode mnie. - W innej - odparł. Niemówiącani słowa, Aaron Fisher zagonił mnie do bryczki,w której siedziała już jego córka. Jej mina mówiła wyraźnie, żetaksamo jakja, Katie nie ma pojęcia,co się dzieje. Aaron wspiąłsięna kozioł,sadowiąc się po prawej stroniesiedzącej tam Sary,chwycił lejce w dłonie icmoknął na konia, który ruszył kłusem. Po drodze dołączyłdo nas drugi wóz, odkryty; byłto ten sam,którymSamuel i Levi przyjeżdżali do pracy. Ruszyliśmy tą niewielkąkawalkadą drogami, które widziałam po raz pierwszy w życiu. Wiły się one wśród farm i pól, na którycho tej porze dniapracowali jeszcze mężczyźni, dobiegając wreszciedo niewielkiego rozstaju, gdzie zbite w stadkoczekały już kolejne bryczki. Cmentarz byłniewielki izadbany, akażdy kamień nagrobnyz grubsza tej samej wielkości, zatem najstarsze z nich nie różniłysię od najnowszych niczym oprócz wykutych dat. W najdalszej jego części zgromadziła się grupka amiszów; z daleka czarne sukniekobiet i takież same spodnie mężczyzn słały sięna ziemi podobne dowronichskrzydeł. Aaron i Sarazsiedli z kozła i jednocześnie skinęli im napowitanie. Odrobinęza późno dotarło do mnie, że pan i pani Fisherto tylko pierwszy przystanek na drodze tych nieznanychmi ludzi,któ112 okrążyli mnie i Katie, całąuwagę zwracającjednak na nią; dzili Jąpo policzkach,po ramieniu, poklepywali po plecach. ptalido ucha słowa mówiące o stracie i smutku,które w każJi języku brzmią tak samo. Samueli Levi zdjęli ze swojego wo ^W jakiś niewielkiprzedmiot, który, sądzącpo kształcie, nie mógł^-być niczym innym jak trumną. Osłupiałam. Oddzieliwszysię od grupki krewnych, podeszłamdo Samuela, którystanął nad grobem, nad samąkrawędzią. Stałz opuszczoną głową, wbijając wzrok w maleńką drewnianą skrzynlcę. Odkaszlnęłam, podniósł wzrok. Dlaczego niktci nie współczuje? , chciałam zapytać, ale słowa nieprzeszłymi przezgardło. Do zaparkowanych bryczek dołączył samochód. Wysiedli z niego Leda iFrank, ubrani od stóp do głów na czarno. Spojrzałampor sobie; dżinsy ikoszulka zkrótkim rękawem. Gdyby ktoś michoćby jednym słowem wspomniał, że jedziemy na pogrzeb, mogła; bym się przebrać. Z drugiej strony nikt nie zadał też sobie zby'. - tecznegotrudu, aby uprzedzić otym Katie. ;;";! Dziewczyna przyjęłakondolencje składane przez krewnych, wdrygając się nieznacznie za każdym razem, kiedy ktoś zaczynał;;; do niej mówić,jakby chwiała się pod ciosem. Biskup idiakon, któ;^ tych zapamiętałam znabożeństwa, stanęli nad otwartym grobem. Na ten znak niewielka grupażałobników zebrała się dookoła. Zachodziłamw głowę, co też kazało Sarze i Aaronowi odzyskaćiwloki tego noworodka, skoro nie chcieli uznać go zaswojegownuka. Poczucie odpowiedzialności? Jakiej odpowiedzialności? Zastanawiałam się, co czuje terazSamuel, stojący tam, na krawędzi. Co myśli sobie Katie, która konsekwentnie zaprzecza,że była w ciąży, Wystąpiłanaprzód, mocno ściskając matkę zarękę. Biskupijj; rozpoczął modlitwę i wszyscy pochylili głowy - wszyscy oprócz; Katie. Ona patrzyła prosto przed siebie, potemspojrzała na mnie,; potem zaczęła przyglądać się bryczkom -byle tylko nie widziećgrobu. Na koniec, niczym kwiat, zwróciłatwarz w stronę słońcai z uśmiechem wystawiła policzki na jego cieple promienie. Lecz kiedy biskup rozpoczął Modlitwę Pańską, a zgromadzeni,'za Jsgo przykładem, zaczęliją cichoodmawiać, Katie nagle wyrwała rękę matcei puściła się pędem w stronę bryczki. Wskoczyłado środka i zniknęła wszystkim z oczu. Ruszyłam za nią, widząc, że wbrew wszystkiemu, co do tej pory mówiła, pogrzeb najwidoczniej poruszył w niej jakąś czułąstrunę. Zdążyłam zrobićtylko jedenkrok; Leda złapała mnie zarękę i osadziła w miejscu, potrząsającnieznaczniegłową. A ja, kuwłasnemu zdziwieniu, stanęłam posłusznie u jej boku. Dotarło do 113. mnie, że bezgłośnie poruszam ustami w rytm słów modlitwy, słówktórych nie wypowiadałam od lat i zdążyłam zapomnieć nawet, żeje kiedyś znałam. A potem, zanim Leda zdążyładrugi razmnie zatrzymać, pobiegłam do bryczkii wsiadłam dośrodka. Katie kuliła się natylnym siedzeniu, osłaniając dłońmi głowę. Z wahaniemwyciągnęłam rękę i pogładziłam ją po plecach. - Wiem, że bardzo ci ciężko- powiedziałam. Katie wyprostowała się powoli i usiadła sztywno. Oczymiałasuche, usta nieznacznie skrzywione. - To nie był mójsyn, jeśli o tym właśnie myślisz. To nie byłmój syn -powtórzyła. - Wporządku - zgodziłam się. - To nie byłtwój syn. Bryczka zatrzęsłasię. Aaron i Sara usiedli na koźle izawrócilikonia w stronę domu. A ja z każdym jego rytmicznymkrokiem nanowo zadawałam sobie pytanie: skądKatie, obstająca przytym,że nie ma o niczym pojęcia,mogła wiedzieć, że noworodek byłchłopcem. Dla krewnych, którzy przyjechali na pogrzeb,Sara przygotowała posiłek. Stół na kozłach, który specjalnie wystawiono naganek, zapełnił się półmiskami ikoszykami z chlebem. Nieznajomekobiety mijały się w kuchennych drzwiach, uśmiechając się domnie wstydliwie zakażdym razem, kiedymusiały przejść obok. Nigdzie nie było widać Katie,a co dziwniejsze, nikt jakoś nieczuł się tym faktem zaniepokojony. Usiadłam na ławie, mającprzedsobą talerz pełen jedzenia. Nie czułam jednak wcale smaku. Myślałam, o tym, kiedy Coop da radę tutaj przyjechać. Najpierw laktacja, teraz ten pogrzeb, ta maleńka trumna - jak długoKatiezdoła jeszcze upierać się, żenie urodziła dziecka,zanim nastąpi załamanie? Ława skrzypnęła podciężarem zażywnej, starszej kobiety, która przysiadła się do mnie. Zmarszczki na jej twarzy przypominały słoje wielkiej sekwoi,ręce miała ciężkie, dłonie sękate, a nanosieokulary wczarnej rogowej oprawie. Mój dziadek, pamiętam, nosił takie w latachpięćdziesiątych. - Toty jesteśadwokatką naszejKatie - powiedziała moja nowa sąsiadka. - Miła z ciebie dziewuszka. Napalcachjednej ręki potrafiłabym policzyć, ile razy w karierze słyszałam obok siebie słowa "adwokat" i "miły". Mając zaśskończonych trzydzieścidziewięć lat, zdążyłam już zapomnieć,kiedy poraz ostatni ktoś nazwałmnie "dziewuszką". Uśmiechnęłam się. - Tak, to ja. 114 tbietasięgnęła ponad swoim talerzem i poklepała mnie po i.Jesteś dla nas kimś bardzo wyjątkowym. Bronisznaszej Kltie. '-- Dziękuję, ale po prostu taką mam pracę. fc - Nie, nie- potrząsnęła głową. -Takie masz serce. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chodziło przecieżtylko o to,Aby doprowadzić douniewinnienia, co nie miało w zasadzie nicwspólnego z mojąwłasną opinią natemat Katie. - - Przepraszam. -Wstałam z zamiarem ulotnienia się, szybkoBi'po ciAu, ale ledwie zdążyłamsię odwrócić od stołu, wpadłam jarosto na Aarona. - Zapraszam z nami - powiedział, wskazując biskupa, który ISipnyszedł razem znim. - Możemy teraz omówić tę kwestię, która dziś wypłynęła. Hfe/ Znaleźliśmy sobiecichy kąt w chłodnej oborze. Hy. - Aaron mówił, że ma pani problem dotyczący sprawy sądowej 'HHf^. zaczął Ephram Stoltzfus. 3::,, -Problemnie dotyczy bezpośrednio samej sprawy. Jestto ra{^6} trudność związana z zapewnieniem odpowiedniego zaplecza. Mój zawód wymaga korzystania z pewnych profesjonalnych urzą'^eń. Sąmi onepotrzebne na przykładdo przygotowania wnio;jySków, które mam zamiar przedstawić sędziemu, a w późniejszejtA fazie procesu - do opracowania zeznańskładanych pod przysięgą. lii Jeżeli wręczę sędziemu dokument napisany odręcznie, to zabije: mnie śmiechem i wyrzuci z sali rozpraw. Najpierw jednak powie,;gyie umowa dotyczącazwolnienia za kaucją nie zdała egzaminujg' i umieści Katie w areszcie. flj; - Czy ma pani na myśli korzystanie z komputera? 'f1 - Konkretnie rzecz ujmując, tak. Mój sprzęt działa na baterie, ale akurat się rozładowały. - Nie może ich panidokupić? ^.'- W wiejskim sklepie raczej nie -odparłam. - To drogi^: sprzęt. Mogęje naładować, ale do tegopotrzebny mi kontakt elektryczny. Nie zgadzam się na żadnekontakty w moim domu ani w go. spodarstwie- wtrącił Aaron. A ja z koleinie mogęzostawić Katietutaj, a sama jechać domiastana osiem godzin, żeby naładować baterie. Biskup pogładziłswoją długą, siwą brodę. - Aaronie, pamiętasz,jak synPoiłyi Josepha Zooków miał astmę? Pamiętasz, jak uznaliśmy, że o wiele ważniejsze niż ścisłe zachowanie tego, co nakazuje Ordnung, jest to, aby możnabyło sta115 le podawać chłopcu tlen? Uważam, że obecnasytuacja jest takasama. - Absolutnie nie - sprzeciwił się Aaron. - To nie jest spraważycia albo śmierci. - Proszę zapytać o to swoją córkę - odgryzłam mu się. Biskup uniósł ręce. Wyglądał w tym momencie dokładnie tak samo jak wszyscy sędziowie, z którymi miałam do czynienia w karierze. - Aaronie, ów komputer nie należy do ciebie,a ja nie mamwątpliwości, że jesteś gorącym zwolennikiem naszego sposobu życia. W tym jednakwypadku cel uświęca środki, tak jakpowiedziałem Zookom. Na tak długo, jak będzie to potrzebne pani adwokat, zezwalam na użycieinwertora na tej farmie. Oczywiście,prąd może służyćwyłącznie jej. - Co to jest inwertor? Biskup odwrócił się do mnie. - Inwertor przetwarza prąd o napięciudwunastu woltównaprąd o napięciu stu dziesięciu woltów. Nasi przedsiębiorcy zasilają nim kasy w swoich sklepach. Nie możemy używać prądu prostoz generatora, ale inwertor jest zasilany akumulatorem, a na toOrdnung zezwala. Większość rodzin nie mapozwolenia na używanie tych urządzeń, ponieważ pokusa jest zbytsilna. Rozumie pani: silnik dieslowsldnapędza generator, generator ładuje akumulator dwunastowoltowy, ainwertor przekształca prąd z akumulatorai może zasilić każde urządzenie - w tym i pani komputer. Aaron spojrzał z przerażeniem. - Ordnung zakazuje komputerów, a inwertory wciąż jeszczestosujemy na próbę - wycedził. - Przecież do tego można podłączyć żarówkę! Biskup Ephram uśmiechnął się. - Można, istotnie. Ale ty tego nie zrobisz, Aaronie. Wydampolecenia i ktoś jeszcze dziśprzywiezie pani Hathaway inwertor. Aaron odwróci} wzrok; widać było, że jest dotknięty. Jeślichodzi omnie, to sposób, w jaki zawarto tę umowę, kompletnie namieszał miw głowie, ale mimotobyłambardzo wdzięczna biskupowi. - To będzie dla mnie na pewno spore ułatwienie - podziękowałam mu. Ująłmoje ręce wdłonie; przez chwilępoczułam, że znów jestem w pełni sobą. - Przystosowała się pani do naszego sposobu życia, pani Hathaway - oznajmił. - Czy sądzi pani, że myniejesteśmyskłonnipójść napodobne ustępstwa? 116 ; wiem, skądwziął sięniepokój, który zaczął mnie lekko dręŚna myśl o tym, że przeze mnie na farmie Fisherów pojawi sięjetryczność. Czułamsię tak, jakbym była Ewą, z jabłkiemw dłol^i zachęcającym uśmiechem na ustach. I dlaczego? Przecież, naWosc boską, Katie niezacznie się wymykać do obory, żeby kato-jłćNintendo. Inwertor miał pracować tylko dla mnie i dla mojeoThinkpada - poza tym będzie stał i siękurzył. Mimo to po roz^aaowie z biskupemjakośnie chciało mi się wracać dodomu. -iSwyszłam z obory i ruszyłam przed siebie, nie patrząc,dokąd idę. Iii.1? Dopiero kiedy usłyszałam głos Katie, dotarło do mnie, że zawętShowałam nad staw. Zobaczyłam jąsiedzącą nad samym brze%'ffieniprawie schowaną w kępie wysokich pałek wodnych; bose 'Astopy trzymała zanurzonew wodzie. Ę^i Uważaj, patrzę - powiedziała, wpatrując się w miejsce na sajja^Bym środku stawu, gdzie nie było widać absolutnie niczego. ^i^śnuechnęła się, klaszcząc w dłonie - jednoosobowa widownia SSSttasnego spektaklu jednego aktora. Ji^ No dobrze, może ibyła niespełna rozumu. ";. -Katie - odezwałam się cicho. Wystraszyła się i skoczyłana "lyćwne nogi, ochlapując mnie wodą. II? - Przepraszam! - zawołała. ,. - W taki upał przydasię ochłoda. - Usiadłam na brzegu stawu. SS(- Do kogo mówiłaś? '3!:"' Jej policzki zapłonęły rumieńcem. '' - Do nikogo. Do siebie. Ę "- Znowu rozmawiałaś z siostrą? i.))--' Katie westchnęła, a potem skinęła głową. ' - Onatu jeździ na łyżwach. ,^ ^::: Na łyżwach- powtórzyłam z kamienną twarzą. ,,/o, mniejwięcej piętnaście centymetrów nad wodą, ""M FRozumiem. A brak lodu jej nie przeszkadza? ^ ;;. - Nie. Ona nie wie, żejestlato. Robi tosamo,co robiła przed ^i śmiercią. -Jej głos zniżył się do szeptu: -i do tego chyba w ogó. ^?le mnie nie słyszy. Przyglądałam jej się przez dłuższą chwilę. Spod lekko prze';' krzywionego czepka wymykało siękilka nieposłusznychkosmy tów, kręcąc się w loczki dookoła uszu. Kolana miała podciągnięte pod brodę ioplatała je luźno ramionami. Nie było po niej znaćtoi wzburzonych emocji, anidezorientacji. PatrzyłaspokojniePrzed siebie, tam, gdzie rzekomo widziała swoją siostrę. Zerwałam pałkę wodną i skręciłam łodygę w palcach. - Jednego nie potrafięzrozumieć:w jaki sposób możesz wieRzyć w coś, czego nawetnie widać, a jednocześnie kategorycznie 117 odmawiać przyjęcia do wiadomości faktów, które inne osoby - le. karze, koroner. Boże jedyny, nawet twoi rodzice- uznająza do. wiedzione ponad wszelką wątpliwość. Katie uniosła twarz. - Aleprzecieżja widzę Hannah, wyraźnie jakna dłoni. Na szyima szali jestw zielonej sukience, a przy butach ma łyżwy, któredostała po mnie. A tamtegodziecka nie widziałamani razu, dopóki nie znaleźli go woborze, martwego, zawiniętego w koszulę. -.Spojrzała na mnie,marszcząc brwi. - W co ty byś uwierzyła namoim miejscu? Zanim zdążyłamjej odpowiedzieć,obok nas nagle zjawił sięEphram Stoltzfusw towarzystwie diakona. - Pani Hathaway -powiedział biskup - Lucas i ja musimy teraz porozmawiać z naszą młodszą siostrą. Chociaż Katie siedziała niezbyt blisko, poczułam, jak zaczynadrżeć na całym ciele. W mojenozdrza uderzył ostry zapach jejstrachu. Nawet gdy oskarżano ją o morderstwo, nie widziałam, żebymiała drgawki i toaż tak silne. Po omackuzanurzyła rękę w splątanychtrzcinach; poczułam, jak jej dłońwsuwa się pod moją. - Chciałabym, żeby mój adwokat był przy tym obecny - powiedziała głosem cichym jak szept. Biskup spojrzał nanią,zaskoczony. - A poco, Katie? Dziewczyna nie miała siły nawet unieść oczuna starszego człowieka. - Proszę -wymamrotała, przełykając z trudem ślinę. Mężczyźni spojrzeli posobie, a biskup skinął głową. Rozdygotana, uległa istota siedząca obok mnie w niczymnie przypominałatej dziewczyny, która zaledwie chwilę wcześniej mówiła miprosto w oczy, że to, co jedna osoba potrafi dostrzec, dla innej niemusi wcale być tak samo wyraźne. Była za to uderzająco podobna do tego dziecka, które zobaczyłam po wejściu na salę rozpraw. To dziecko,zamiast zebrać się w sobie i bronić,zamierzało pozwolić,aby wymiar sprawiedliwości przetoczył siępo nim niczym walec drogowy. - Jest tak - zaczął biskup z zażenowanąminą. - Wiemy, żesprawa już jest trudna, a z czasem wszystko zagmatwa się jeszczebardziej. Ale faktem jest, że przyszło na świat dziecko, a ty, Katie,nie maszmęża. Słowem, musisz stawić się w kościele i naprawićswojewiny. Ledwo zauważalnie, Katie skinęła głową. Mężczyźni pożegnali się ze mną izawrócili w stronę domuścieżką biegnącą przez pole. Upłynęłodobrych trzydzieści se118 id, zanim Katie zdołała się opanować, a kiedy już było po"ystkim, uniosła ku mnie twarz bladąjak księżycw nowiu. - Oco im chodziło? - zapytałam. - Mam przyznać się do grzechu. - Jakiego grzechu? .- Nieślubne dziecko. -Wstała i ruszyła przed siebie, a jaszybko podążyłamza nią. i co zrobisz? ,.- Przyznam się - padła cicha odpowiedź. - Amam inne wyjście? , , Zaskoczyłamnie. Zastąpiłam jej drogę. - Mogłabyś na przykład powiedzieć im to,co mnie. Żenie urodziiłaśżadnego dziecka. ^ OczyKatie napełniły się łzami. ;;, - Nie mogę im tego powiedzieć. Nie mogę. - -Dlaczego? Sii- Potrząsnęła głową, a jej mokre policzki zalśniły. Zerwała sięa biegu, niknąc wfalującym morzukukurydzy. - Dlaczego? - krzyknęłamza nią. Frustracja osadziła mnie'. miejscu, jakbym wrosła korzeniami w ziemię. Mężczyźni, którzy przywieźli dla mnie inwertor, ustawili go{! ;oborze i podłączyli do agregatu stojącego obok zagrody dlaStfelnych krów, dziękiczemu przy pracy mogłam cieszyć oczy malowniczym widokiem taśmy policyjnej, ponieważ miejsce przestępstwawciąż jeszcze było zapieczętowane. Gdyby zabrakło mil. jtospiracji do wymyślania strategii obronydla Katie, miałam otoSjiodręką gotowe źródłonatchnienia. Kilka minut po godzinieISwartej popołudniu zaniosłam do obory akta razem z laptopemtabrałam się do wykonywania zawodu prawnika. ^ Levi, Samuel oraz Aaron pracowali przy udoju. Młodszy chłoyak z rezygnacją wykonywał najbardziej niewdzięczne zadaniaiw oborze amiszów, czyliwybierał łopatąnawóz isypał ziarno,yjt^fmczasem starsi mężczyźni przecierali krowom dójki kartkami^'4 książki telefonicznej, a następnie zakładali na nie - jedną na"pArie dójki - końcówki próżniowych dojarek zasilanych przez ten^;8am agregat, który, choć nie bezpośrednio, dostarczał energii tak"'e mojemu komputerowi. Od czasu do czasuAaron wynosił pełnąH. ii-bankę mleka do mleczarni i zpluskiem wylewał biały płyn do ^ mieszarki. ftiK; Obserwowałam ich przez chwilę, zafascynowana zwinnością ".ichruchów, czułością, z jaką poklepywali krowy po bokach albo"tpali je za uszami. Uśmiechnęłam się i podłączyłam laptopa do 119 prądu, odmówiwszy w duchu szybką, żarliwą modlitwę w intencjitego, aby jakiś skok napięcia nie wykasowal mi wszystkiego, comam na twardym dysku, po czym uruchomiłam komputer. Ekran ożył feeriąkolorów,usiany ikonami ipodkreślonypaskiem narzędzi. Po chwiliwłączył się mój wygaszacz - komputerowa grafika przedstawiająca rekiny na dnie oceanu. Sięgnęłampo pierwszą szarą aktówkę z zestawu przysłanego przez prokuratora i rozłożyłam ją wprost na sianie. Przeglądając zgromadzonetam dokumenty, zaczęłam układaćw myśli treść wniosku o dopuszczenie dowodu z opinii biegłego. Kiedy uniosłam wzrok znad pracy, zobaczyłam Leviego, którystał po drugiej stronie obory i gapił sięnamój monitor, wspartyna zapomnianej chwilowołopacie. Oprzytomniał dopiero wtedy,gdy dostał w ucho od Samuela, ale kiedy Samuel z kolei spojrzałna ekran, oczy otworzyły mu się szeroko na widok żywych kolorów i tych rekinów, które też wyglądały jak żywe. Widziałam, jakdrgnęła mu ręka,jakby chciał dotknąć, sprawdzić, czyto jestprawdziwe i musiał się siłą powstrzymać. Aaron Fisher nawet nieodwrócił głów;'. Krowastojącana końcu rzędu do dojenia głośno zaryczała. Kręciło mi sięw nosie od słodkiego zapachu siana i jeszcze słodszego aromatu krowiej paszy, W tle słychać było jednostajnyrytmdojarek: ścisnąć-zassać, ścisnąć-zassać. Odcięłam się od otoczenia, zebrałam myślii zaczęłam pisać. Rozdział siódmy Szeroki snop światła omiótłjej przykryte kołdrą nogi, potemzakreśliłluk na ścianie, przebiegając aż na sufit -i od nowa, jeszcze raz to samo. Katie,czując, jak serce łomocze jej w piersi, uniosła się na łokciach. Ellie się nieobudziła; bardzo dobrze. Dziewczyna zsunęła sięz łóżkai przyklękła podoknem. Z początkuniezobaczyła nikogo,ale po chwili Samuel zdjął kapelusz i księżyc zalśnił bladym blaskiem na jegojasnych włosach. Katie odetchnęłagłęboko, narzuciła na siebie ubranie i pobiegła do niego. Czekałz zapaloną latarką,którą wyłączył, gdy tylko ujrzałw drzwiachzarys jejsylwetki. I od razu, ledwie zdążyła postawićaogę za progiem, porwałjaw ramiona i przycisnął usta do jej ust,mocno. Katie zmartwiała - nigdy jeszcze nie był taki porywczy - pochwili odepchnęła siędłońmi od jego piersi. ; - Samuelu! - Wystarczyło jedno słowo, żeby natychmiast sięcofnął. , - Przepraszam - wymamrotał. - Naprawdę. Po prostu bałemsię, że cię stracę. : Katie uniosła wzrok. Znała twarz Samuela równiedobrze jakWłasną. Dorastali niczym krewniacy, w przyjaźni. Kiedyś, gdyMiałajedenaście lat, zagonił ją na drzewo. To z nim pierwszy razsię całowała, za szopą dla cielaków u JospehaYodera. A teraz czucia nerwowe drżenie jego dłoni na plecach, w okolicy krzyża. Czasami,kiedy patrzyła w przyszłość,widziała swoje życieniby szereg słupów telefonicznych biegnących skrajem autostrady. nr 340, rok za rokiem, aż po sam horyzont. A kiedyw tej wizji patrzyła na siebie samą,to zawsze u jej boku stał Samuel. On uosabiał to, cobyło dla niej najlepsze i to, czego od niej oczekiwano. On był jej siatką asekuracyjną. Prości ludzie nigdy nie odrywająWzroku odprostej, wąskiej ścieżki - i dlatego nie mogą dostrzec,że wysoko wgórze rozpięta jest najwspanialsza lina, po którejdane jest stąpać człowiekowi. 121. Samuel oparł czoło o czoło Katie. Czułajego oddech,jego słowa muskające twarz. Otworzyłausta, aby jepochwycić. - To dziecko nie było twoje - powiedział natarczywie. -Nie- szepnęła. Samuel pochylił twarzi ich usta zlały się w jedno, szeroko jakocean i tak samo cudownie. Pocałunek miałsmak soli. Katie wiedziała, że Samuel, tak jak ona,mapoliczki mokre od łez, niepotrafiłasobie tylko przypomnieć, które z nich wylało swój smutekna drugie. Otworzyła się przednim tak,jak jeszcze nigdy dotąd,rozumiejąc dobrze, że zaciągnęła u niego dług, a on przyszedł dziśpo jego spłatę. A potem Samueloderwał usta od jej warg i całował powiekiKatie;ująwszy jejtwarz w dłonie, wyszeptał: -Zgrzeszyłem. Splotła palce z jego palcami. - Nie -uspokoiła go. -Tak. Wysłuchaj mnie'do końca. - Samuel przełknął ślinę. -To dziecko. , Todziecko nie było nasze. - Przygarnął Katie do siebie, kryjąc twarz w jej włosach. -Nie było nasze, Katie. Ale ja żałowałem, że nie jest. - Dotknąłeś kiedyśktóregoś z nich? Adam uniósłwzrok i uśmiechnął się, zobaczywszy Katie pochyloną nad jednym z jegoskoroszytów. - Mhm - przytaknął. - W pewnym sensie. Ichnie można złapaćw ręce, tylko co najwyżej poczuć, na samejskórze. - Jak podmuchwiatru? Adam odłożył pióro. - Raczej jakdreszcz. Katie skinęła głową iwróciła do lektury, którą czytała zcałąpowagą. Już po raz drugi przyjechała wtym tygodniu dobrata - costanowiło wydarzenie absolutnie bez precedensu - specjalnie wybierając taki dzień, kiedy Jacob pracował na uczelni aż do popołudnia. Kiedy Adamusiadłobok niej, uśmiechnęła sięi poprosiła: - Opowiedz mi, jak tobyło. -To zdarzyło się wstarym hotelu w Nantucket. Obudziłem sięw środku nocy i zobaczyłem, że przy oknie stoi jakaś kobieta iwygląda na zewnątrz. Miała na sobiestaroświeckąsuknię, a w powietrzu unosiła sięwoń perfum. Nigdywcześniej ani nigdy później nie natrafiłemjuż na ten zapach. Usiadłem w łóżkui zapytałem ją, kim jest, ale nie odpowiedziała i wtedy dotarło domnie, że widzę przez nią parapeti drewnianąframugę okna. Niezwracała na mnie najmniejszej uwagi, aw końcu odsunęła się odokna i przeszła prosto przeze mnie. Poczułem. chłód. I dreszczebiegnącepo plecach. - Bałeś się? "^-,- . - Niespecjalnie. Ona chyba nie wiedziała, że tam jestem. rano opowiedziałem o wszystkim właścicielowi i dowiedziałem się od niego,że to był kiedyś dom kapitana, któ ry zginął na morzu. Wyszło na to, żewidziałemwdowę po nim. Dotej pory czeka na powrót męża. - Jakie to smutne- powiedziała Katie. -Historie o duchach najczęściej takie właśnie są. Nagle Adamowi wydało się, że Katie zaraz się rozpłacze. Wy% ciągi1^ ^on' pogładził ją po głowie. Ą. -Włosy miała zupełnie jak ty. Bujne, proste i długie. Nigdy jeszezenie widziałem,żeby ktoś nosił takie długie włosy. - Katie zaczer-,jrienila się posame uszy, a on odsunął się i podciągnął kolana podSfebrodę, oplatającje ramionami. -A ja mogę cię o coś zapytać? Ssw. -Dobrze. St-'- Bo jest tak: niebywale mi pochlebia,żetakcię pasjonują'i! tBojebadania,ale jednak. Muszę powiedzieć, że jesteśostatniąSKtsobą, której zainteresowania bym się spodziewał. - Chodzi ci o to, że jestem z prostych ludzi? -No właśnie. Katie przesunęła palcami postronie, którą Adam własnoręcznie przepisał namaszynie. - Znam te duchy - powiedziała. - Wiem jak to jest, poruszaći w świecie,do którego tak naprawdę sięnie należy. Iwiem też,to znaczy, kiedy ludzie gapią się na ciebie,przeszywają wzroim na wylot i nie wierzą własnym oczom. - Katie odłożyła skoszyt zwynikami badań i spojrzała na Adama. -Skoro ja istnieję, to dlaczego onenie mogą? Adam kiedyś przeprowadzał rozmowy z grupą turystów, któ! rzyy nawłasne oczy zobaczyli, jak z pola bitwy pod Gettysburgiemstajebatalion żołnierzy, których przedtem nikt tam nie widział. zapomocą kamer pracujących w podczerwieni rejestrował "zime" pola energetyczne, które otaczajązjawy. Słyszał, jakduchyResuwają skrzynki w piwnicach, trzaskają drzwiami, dzwoniąiwonkamiw telefonach. Niemniejjednak przez wszystkie te lata które spędził na zbieraniu materiałów do swojej pracy doktorskiej, musiałzaciekle walczyćo wiarygodność. Czując, że otrzymał nauczkę, ujął dłoń Katie i uścisnął ją delikatnie, potem zaś uniósł do ust i pocałowałnadgarstek, po wewnętrznej stronie. - Nie jesteś duchem- zapewnił ją. 122 123. George Callahan spojrzał na talerz Lizzie i zmarszczył brwi. - Czy ty w ogóle coś jesz? Niedługo wiatr cię przewróci. Policjantka ułamałakawałek bajgla leżącego przed nią. - Dlaczego ty nigdy nie jesteś zadowolony,dopókiwszyscy wokół ciebie czegoś nie żrą? -Prawnicy takmają. - Georgeotarł ustaserwetką i rozsiadł sięwygodniej na krześle. -A dziś potrzebna ci będzie energia. Próbowałaś kiedyśwyciągnąć z amiszów zeznania pozaprotokołem? Lizzie cofnęła się wspomnieniami- Raz- odparła. - Przy tej sprawie Charliego Lappa, tak zwanego Wariata. - Pamiętam. Dzieciak-schizofrenik. Samowolnie odstawił leki,ukradł samochód i smyknął do Georgii. Teraz będzie gorzej. W stosunku, mniej więcej. jeden do stu. - George,daj mi pracować. Czy ja ci mówię, jak masz prowadzić sprawy? - A mówisz. Jasne, że mówisz. Tylko ja nie słucham. - Prokuratornachylił się ku niej, oparł łokcie na stole. -Zabójstwa noworodków rzadko kiedy trafiają nawokandę, zazwyczaj dochodzi doumowy pomiędzy obroną a oskarżeniem. Matka zawsze dostajemożliwienajniższy wyrok, o ile w ogóle zostaje skazana. Wieszdlaczego? - Bo żaden ławnik nie uwierzy, że matka byłaby zdolnazabićwłasne dziecko? -Częściowotak. Bardziej jednak chodzi o to, że oskarżenieniepotrafi wskazać motywu zbrodni i sprawa przestaje przypominać morderstwo. Lizzie zamieszała swojąkawę, - Ellie Hathaway może powołać się na brak poczytalnościoskarżonej. -Na razie jeszcze tego nie spróbowała. - Georgewzruszyłramionami. -Posłuchaj. Mnie się wydaje, że to będzie głośna sprawa, właśnie ze względu na to, że są w nią zamieszani amisze. Toszansa, żeby zrobić szum wokół biura prokuratora okręgowego. - Który, oczywiście, bynajmniej ci nie zaszkodzi w nadchodzącychwyborach na to stanowisko - zauważyła Lizzie. George zmrużył oczy. - Tutaj nie chodzi o mnie. To nieNajświętszaMaryja Panna,która urodziła małego Jezuska w stajence,jest oskarżona w tejsprawie, tylko Katie Fisher, która urodziła dziecko w oborze, abypotem je z premedytacją zabić i ukryć zwłoki. - Prokuratoruśmiechnął się do policjantki. -A ty dostarczysz dowodów,żemam rację. 124 Ellie,Sara i Katiezobaczyły samochód parkujący na podwórku przez okno w kuchni, gdzie razem marynowały ogórki. - Och - westchnęła Sara, odsuwając firankę, żeby było lepiejwidać - znów przyjechała ta policjantka. Elliezamarła, obcinając czubek ogórka. - Będzie chciała rozmawiać ze wszystkimi. Katie, idź do swojego pokojui nie wychodź,dopóki ci nie powiem. - Dlaczego? -Bo to jest wróg, rozumiesz? - Katie pobiegłana górę, a Ellieodwróciła się doSary: -Ty będzieszmusiała z nią porozmawiać. Mów jej tylko o tym, o czym możesz mówićbez oporówS - Nie zostaniesz tutaj? - Jabędępilnować, żeby Katienie wpadła w jejręce. To jest" ważniejsze. ' Sara skinęła głową iw tym samym momencie rozległo się puli:. 1 kaniedo drzwi. Odczekała, aż Ellie wyjdziei poszła otworzyć. II- - Dzieńdobry, pani Fisher. Nie wiem, czy pani mnie pamięta, {jestem. - Pamiętampanią - powiedziała Sara. - Zechce pani wejść? ^ Lizzie skinęła przytakująco. -Bardzo chętnie. Chciałabym zadać pani kilka pytań. - Rozejrzała siępo kuchni, dostrzegając słoiki wekującesię na piecui stosiki ogórków leżące na stole. -Czy nie ma pani nic przeciwko? - Sara skinęła sztywno głową, na co policjantka sięgnęła dokieszeni płaszczai wyjęłanotes. -Czy może mi pani trochę opowiedzieć o swojej córce? - Katie todobra dziewczyna. Jest pokorna, nie zna skąpstwa,zawsze życzliwa i służy Panu. Lizzie postukała ołówkiem w kartkę, nie zapisującani słowa. - Widzę, że ma pani anioła w domu. -Nie. To dobra córka prostych ludzi. - Ma chłopaka? Sarazacisnęła dłonie podfartuchem. - Odkąd u Katie zaczęły się zielonelata, było ich kilku. Ale^najpoważniej traktowała Samuela. Samuel pracuje zmoim męiem na farmie. - Pamiętam, poznałam go. Najpoważniej - to znaczy jak późnię? - Nie mnie tooceniać - powiedziała Sara oględnie,ze wstydliwym uśmiechem na ustach. - Tosą prywatne sprawy Katie. Agdybynaprawdę myślelio ślubie, wtedy to Samuel powinien zajść dopośrednika małżeńskiego. To on, Schtecklimann, przyszedłby doKatie i zapytał, jakjest jej wola. 125. Lizzie uniosła brew. - Mam rozumieć, że Katie nie mówi pani wszystkiego o swoimżyciu osobistym? -Oczywiście, żenie. - A czy zwierzyła się pani, że jest w ciąży? Sara wbita wzrok w podłogę. - Nie wiem. -Nie chcę być niegrzeczna, pani Fisher, ale albo takbyło, albo nie. Trzeciejmożliwości nie ma, - Nie powiedziała mi niczego wprost, ale z drugiej stronyniepoinformowałaby mnie o tym sama z siebie. To bardzo osobistasprawa. Lizzie ugryzła się w język izamiast powiedzieć, comiała namyśli, zapytała tylko: - Nie zauważyła pani, że córka nosiobszerniejsze sukienki? Że przestała miesiączkować? - Miałam jużdzieci, pani detektyw. Wiem, jakie są oznaki ciąży. - Ale nie rozpoznałabyich pani, gdyby ktoś celowo ukrywałciążę? -Raczej nie - przyznała Sara cichym głosem. - Możliwe jednak, że sama Katie nie wiedziała, co się dzieje. - Przecieżwychowała się nafarmie. Widziała też paniąw ciąży, prawda? - Sara skłoniła głowę, potwierdzając, a w głowie Lizzie błysnęła nagle pewna myśl. -Czy Katie kiedykolwiek wykazała się agresją? - Nie. Wprost przeciwnie, zawsze znosiła dodomu znalezionewiewiórki i ptaki. Kiedy krowa zdechła przy cieleniu, to ona zawsze karmiła jejmłode. Opiekowała się wszystkim, co potrzebowałoopieki. - Czy często opiekowała się młodszą siostrą? -Tak. Hannah chodziła za niąjak cień. - Może mi pani przypomnieć, jak umarła pani najmłodszacórka? Sara zacisnęłapowieki, siląc się na rzeczowy, obojętny ton. - Utonęła zimą w naszym stawie. Jeździłana łyżwach i lód siępodniązałamał. Miała siedem lat. - Współczuję. Czy była pani przytym? - Nie, poszły się ślizgaćrazem z Katie. - Niedoczekawszysięnastępnegopytania, Sara uniosła wzrok, dostrzegającdwuznaczną minępolicjantki. -Nie myśli pani chyba, że Katie miałacośwspólnego ze śmiercią własnej siostry! Lizzie uniosła brwi. - PaniFisher -szepnęła - ja tegonie powiedziałam. 126 W świecie marzeń, myślała Lizzie, Samuel Stoltzfus- wbieliinieod Calyina Kleina -byłby ozdobą okładek kolorowych magazynów. Wysoki, muskularny blondyn, prezentowałklasyczny ty? męskiej urody, która mogła zawrócić w głowie każdej kobiecabez względu na wiaręi wyznanie. Ale ona, po dwudziestu minutach przesłuchiwania go, wiedziałajuż, że to ciało greckiego boganie kryje mózgu Sokratesa. Zdążyła mu już opowiedzieć, co i"jednego, o wszystkich badaniach,które potwierdziły niezbicie, zrjegodziewczyna była w ciąży - a on zawzięcie obstawał przy swoim: Katie nie urodziła żadnego dziecka. Szedł w zaparte, zupełnie jak jego dziewczyna. Czyżbyto było lzaraźliwe, tak jak grypa? Lizzie westchnęła ciężko, dając zawygraną. - Spróbujmy z innej beczki. Opowiedz mi o swoim szefie. - O Aaronie? - Zdziwienie Samuela było jak najbardziej uzasadnione;w końcu dotąd pytano go wyłącznie o jegorelacje z Katie. -To dobry człowiek. Bardzo prosty człowiek. - A mnie się wydawał jakbynieco uparty. Samuel wzruszył ramionami. - Przywykł robić wszystko po swojemu - odparł, ale dod"szybko:- Skoro farmajest jego, totak właśnie powinno być. -A kiedy ty dołączysz do rodziny? Czy wtedy farma nie będzie także twoja? Samuel pochylił głowę z wyraźnym zakłopotaniem. - On sam o tym zadecyduje. -Czybędziejeszcze inny kandydat na gospodarza, zwłaszcz2kiedy Katie wyjdzie jużza mąż? No, chyba, że pan Fisher ma syna,o którym nikt mi nie wspomniał. Samuel odpowiedział, nie unosząc głowy: - On nie ma już synów. Lizzie spojrzała na niego bacznie. - Wydawało mi się, że umarło im tylko jedno dziecko. Dzie"- czynka. - Tak, Hannah. - Samuel przełknął. -Nikt inny. Chciałem Powiedzieć,że on nie ma synów Czasami zapominam, jak to się H10'wi, kiedy rozmawiam z Anglikami. Lizzie obrzuciła go wzrokiem. Ten człowiek miał odziedziczafarmę Fisherów - jeśli tylkoudałobymu się zdobyć Katie. Gdy"? dał Aaronowi Fisherowi wnuka, sukces miałby zapewniony. CzyKatie zabiła swojedziecko, bo nie chciała być skazana na San1""ela? Żeby tylko nie odziedziczył farmy? - Zanim znaleziono tego noworodka w oborze - zapytała - Wzdarzały się wam kłótnie? 127. Samuel zawahał się. - Nie sądzę, żebym musiał się pani z tego spowiadać. -A jasądzę, że musisz. Bo twoją dziewczynę czeka sprawaomorderstwo, a ty, jeśli miałeś z tym cokolwiek wspólnego, zostaniesz oskarżony o współudział. Słucham. Czy zdarzało się wam pokłócić? Samuel zaczerwienił się, a Lizzie wytrzeszczyłaoczy; nigdyw życiu nie widziała jeszcze, żeby taki wielki facet miał wstydWypisany na twarzy. Tylkoo drobiazgi. - Na przykład? -Kiedy nie chciała pocałować mniena dobranoc. Lizzieuśmiechnęła się szeroko. - No, to już chyba była musztarda po obiedzie. Samuel spojrzał nanią zdziwiony, mrugając oczami. - Nie rozumiem. Terazto ona się zaczerwieniła. - Chciałam powiedzieć, że co tamjeden buziak, skoro i tak jużzaszła ztobą w ciążę. Policzki chłopaka zapłonęły jeszcze głębszym szkarłatem. - Katie nie była w ciąży. Iz powrotemod początku. - Samuelu, o tym już rozmawialiśmy. Katie urodziła dziecko. Badania lekarskie to potwierdziły. - Nie znam tych angielskich lekarzy - powiedział Samuel. -Alemoją Katieznam. Ona mówi, że nie urodziła dziecka i mówiprawdę,bo to jest niemożliwe. - Dlaczego? -Bo nie. - Odwrócił głowę. - To nie jest przekonującaodpowiedź. Samuelu- zwróciła muuwagę Lizzie. Spojrzał na nią i wyrzuciłz siebie podniesionym głosem: - Bo nigdy z nią nie współżyłem! Odpowiedziała mudopiero po chwili. - To, że ani razu nie spała z tobą - zauważyła łagodnym głosem -jeszczenie oznacza, że nigdyz nikimnie spała. Poczekała, aż jej słowadotrą do jego świadomości, przebiją^ę do niej jak straszliwy taran, druzgocąc ostatnie linieobrony. Olbrzymi mężczyzna zwinął się wpół, ściskając rękami żołądek, tż rondojego kapelusza dotknęło kolan. Lizzie przypomniała sobie sprawę, nad którą pracowała dawnotemu. Dziewczyna właściciela sklepu jubilerskiego zdradziła swojego chłopaka i zaszła w ciążę, ale chciała zachować twarz i za128 miast powiedzieć prawdę, oskarżyła swojego kochanka o gwałti podała do sądu. Teraz, być może, do zabójstwa noworodka doszłobynajmniej nie z powodukłótni pomiędzy Katie aSamuelem. Zamiast się przyznać, że poszła do łóżka z innym mężczyzną ipostąpiła wbrewnakazom swojej religii - co złamałoby serce jej rodzicomi zrujnowało jej widoki na wspólne życie z Samuelem - Katiepo prostu pozbyła się dowodów swojego grzechu. Ramiona Samuela drżałyod wezbranychuczuć. Lizziepoklepała go lekko po plecach i wyszła, aby mógł w samotności pogodzić się zprawdą. Tutaj nie chodziłoo to, że on nie wierzył, żeKatie urodziła dziecko; on po prostu nie chciał w touwierzyć. - Czy to możliwe? - szeptał Samuel, trzymając dłonie Elliew kurczowym uścisku, niczym ostatnią deskę ratunku. -Czy onamogła mi zrobić cośtakiego? Nigdynie chciało jej sięwierzyć, że można to zobaczyć, ale otowłaśnie na jej oczachpękato ludzkie serce. Widok ten przypomniał jej, jak kiedyś obserwowała wyburzanie wieżowca wFiladelfii, któryzapadał się w siebie, piętro po piętrze, aż nie pozostało nic, tylko wspomnienie zawisłe w powietrzu. - Przykro mi. Samuelu. Nie znam jej aż tak dobrze. Nieumiemtegopowiedzieć, - Ale czy słyszała pani coś od niej naten temat? Możechociażimię tego człowieka? - Na razie nie wiemy,czy "ten człowiek" wogóle istnieje -przypomniała mu Ellie. - Tej policjantce właśnie o to chodzi: masz zacząć wyciągać pochopne wnioski, bo wtedy jest szansa, żezrobisz jakiś błąd ipowiesz coś, co przyda się oskarżeniu. - Niczego jej nie powiedziałem - powtórzył z naciskiem Sa. muel. - Wierzę - odparła oschle. - I takmają dość materiału. Jestnad czym pracować. - Ale już sama myśl o czymś podobnym naprowadziła ją na trop. Krótko mówiąc,to właśnie miał być motyw, którym chciał zagrać prokurator: Katie zabiła, bo niechciała dopuścić, aby jej wina wyszłana jaw. Samuel spojrzał na Ellie poważnym wzrokiem. - Zrobię wszystko dla Katie. -Wiem. - I Ellie naprawdę wiedziała o tym dobrze. Pytaniebrzmiało: czy i jakiegranice miała jego przysięga? Czy to możliwe, że Samuel jest tylko zdolnym aktorem, a w rzeczywistościwiedział dobrze, że jego dziewczyna była w ciąży? Nawet gdybySarze to umknęło, on musiałby zauważyć zmiany,choćby wtedy,gdy przytulał Katie -i w prosty sposób domyśliłby się,że to nie 129. on jest ojcem. Wdomu Fisherów nie było synów, więc to on mialotrzymać ich gospodarstwo - gdyby tylko udało mu się zdobyć Katie. A farma w hrabstwie Lancaster to był wielki skarb; na rynkunieruchomości zdarzało sięniekiedy,że ich wartość liczono w milionach dolarów. Gdyby Katie urodziła dziecko,a potemwyszłaza jego ojca, Samuel zostałby na lodzie. Motywmorderstwa byłjasny - alewskazywał na kompletnie innego podejrzanego. - Wydaje mi się,że musiszporozmawiać z Katie - powiedziałałagodnie Ellie. - Ja nie odpowiemci na te pytania. - Mieliśmy być razem. Tak mi mówiła- jęknął Samuel drżącym głosem. Niepłakał, aleoczy lśniły muod łez. Złamane sercamają też to do siebie, że nie dasię znieść ich widoku, nie dzielącchoćby cząstki cierpienia. Samuel odwrócił się od Ellie, garbiącplecy. -Wiem,że Pan nakazuje mi jej wybaczyć, ale w tejchwilinie mogę tegouczynić. W tej chwilichcę wiedzieć tylko jedno: z kim wtedy była. Ellieskinęła głową. Nie ty jeden, dodała w myślach. Wokół filarów mostu kolejowego wiły się pnącza, wyciągającswojedługie ramiona w kierunku podziałki poziomu wody i nitówspajających stal z betonem. Katie podwinęła dżinsy, zdjęła buty,potem skarpetki i weszła za Adamem do płytkiej przybrzeżnejwody. Ostrekamyki kłuły jaw podkulone stopy, a te gładszebyłyśliskie;czuła, jakjej piętysię z nich zsuwają. Kiedy oparła sięofilar, aby niestracićrównowagi, nagle poczuła dłonieAdama naramionach. - Jestrok tysiąc osiemset siedemdziesiąty ósmy, grudzień -szepnął. - Pada marznącydeszcz, szaleje burza powodująca gołoledź. Dwustutrzech pasażerówwyrusza do Nowego Jorku naświęta pociągiem Pennsylyania Linę. W tym miejscu, na samymskrajumostu, pociąg wypada z torów. Wagony toną w lodowatejwodzie. Sto osiemdziesiąt sześć osób traci życie. Poczuła ciepło jego oddechu na szyi, przy samym ramieniu, alepo chwili, równienagle, Adam odsunął się od niej. - Więc dlaczego niema tutajstuosiemdziesięciu sześciu duchów? -Możnaśmiało założyć,że rzeczywiście one tu są, ale widziano tylko jednego. Kobietę nazwiskiem Edye Fitzgerald. Są na toświadkowie. - Adam wyszedł z powrotem na brzeg, wziął do rąkdługą, płaską skrzynkę z mahoniu i zaczął majstrowaćprzy zamku. -Edye i John Fitzgeraldowie jechalido NowegoJorku w podróż poślubną. John przeżyłkatastrofę. Podobno chodził z ratownikami na miejsce tragediii wołał żonę po imieniu. Kiedy 130 odnaleziono i zidentyfikowano jejzwłoki, pojechał do NowegoJorku,sam, wynajął apartament dla nowożeńców wjakimś wytwornym hotelu iodebrałsobie życie. - To grzech- powiedziała ostro Katie. -Tak? A może on tylko chciał wrócićdo niej, do Edye? -Adam uśmiechnął się lekko. - Ja w każdym razie chętnie zobaczyłbym ten apartament, żeby sprawdzić, czy go nie nawiedza. -Uniósł wieczko płaskiej skrzynki. - Co doEdye, istnieją zeznaniaponad dwudziestu świadków, którzy widzieli ją, tutaj, w tym miejscu. Chodziła w wodzie przy brzegu i wołała Johna po imieniu. Wyjął ze skrzynki dwa zgięte pręty w kształcie literyii zakręcił nimi wdłoniach, jakby mierzył do celu. Katie przyglądała musię, a oczy miała okrągłejak spodki. - Do czego ci to? -Będę łapał duchy. - Uśmiechnął się, widzącjej wstrząśniętąminę. -Wy nigdy nie używacie różdżek? Pewnie nie. Ludziebawią się nimi wszukanie wody, czasem nawet złota, ale są one teżczułe na energię. Kiedy coś wychwycą, nie wyginają siędo dołu,tylkozaczynają drżeć. Ruszyłdookoła betonowegofilaru, poruszając się tak bezszelestnie, żewoda, w której brodził, ledwie zaszeptaia, rozgarnianajego łydkami. Dłonie zacisnął na uchwytach różdżki, głowę pochylił w skupieniu. Katie nie umiałasobie wyobrazić swoichrodziców w rolachJohna i Edye Fitzgeraldów, ludzi, których miłość sięgnęła wszelkich skrajności. Nie;kiedy współmałżonek umiera, a śmierć toprzecież naturalnakolejrzeczy, wdowa lub teżwdowiec dalej robią swoje. Kiedy poszperała w pamięci, stwierdziła,że nie widziała ani razu, żeby Dat całował Mam, choćbynawet od niechcenia,w przelocie. Pamiętała jednakdobrze, jakprzez cały dzień pogrzebu Hannahobejmował ręką jej ramiona, albo jak czasami poskończonym obiedzie uśmiechał się do niej tak promiennie, jakby właśnie przychyliła mu nieba. Katie od najmłodszych lat uczono, że to wspólnie wyznawane wartości i proste życie cementujątrwałość małżeństwa, namiętność zaś przychodzi później i jestrzeczą prywatną. Ale kto powiedział, że nie może ona przyjśćwcześniej? Czyto przemożne westchnienie wyrywające się z piersi, ten ogień wybuchający głęboko w brzuchu, gdy ta jedyna osoba otrze się ramieniem o twoje ramię, dźwięk jej głosu ściśleoplatający twojeserce - czy żadna z tych rzeczy nie może połączyć mężczyzny i kobiety na wieczność? Adam nagle znieruchomiał. Jego dłonie drżały lekko w rytmdygotania różdżki. 131. - Coś tutaj jest - oznajmił. Katieuśmiechnęłasię lekko. - Betonowy filar - podpowiedziała. Po jego twarzy przemknął cień zawodu, ale tak szybko, że niemiała pewności, czy to nie była może tylko jej wyobraźnia. Ramiona różdżki szarpnęły się znów, mocniej. Adam cofnął sięgwałtownie. - Uważasz, że ja sobie to wszystko zmyślam? -Wcale nie. - Nie musisz kłamać. Maszto wypisane na twarzy. - Nie rozumiesz. - zaczęła się tłumaczyć. Adam wcisnął jej w ręce różdżkę. - Trzymaj - rzuciłwyzywającym tonem. - Sama to poczuj. Katie zacisnęła dłonie na rozgrzanych uchwytach, tam,gdzieprzed chwilą spoczywały jegodłonie. Ostrożnie podeszła domiejsca, w którym przed chwilą stał. Najpierw poczuła dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. A potemogarnął ją niewysłowiony smutek,omotał niczym rybackasieć. Różdżka zaszamotała się w jej dłoniach, jakbyktoś zaniąciągnął, chwytał się jej jak liny ratowniczej. Przygryzła dolnąwargę, opierając się z całych siłi rozumiejąc, że ten trwożliwyniepokój,ta niewidoczna energia, ten ból - to właśnie jest duch. Adam położył dłoń na ramieniu Katie, a ona wybuchnęla płaczem. To było dlaniej za wiele - nie mogła znieść myśli, że toprawda, że umarli mogą wciąż przebywać tutaj, na ziemi,a to, żeodlatwiduje Hannah, nie jest wcale skutkiem choroby psychicznej. Poczuła, jak oplatają jąramiona Adama; chciała sięod niego odsunąći bardzo sięspeszyła, gdy dotarło do niej, że wypłakuje mu się wkoszulę. - Cicho. - szepnął, jakby próbował uspokoić dzikie, nieufnezwierzę. -Nic się nie stało. Ale to nie była prawda. Czy od Hannah emanowała ta samarozpacz, którą Katie wyczuła u Edye Fitzgerald? Czynadal, takjak wtedy,wołała Katie na pomoc? Wargi Adama, ciepłe, otarły się o jej ucho. - Poczułaś ją - szepnął z podziwem, aona przytaknęła, ocierając policzek o jego dłoń. Znów poczuła drżenie, aletym razem zrodziło się ono wniejsamej. Jego oczy jaśniały błękitem, który można zobaczyć,kiedyczłowiek kręci sięw kółko na polu kukurydzy,a potem upadniena plecy, a cały świat wiruje dokoła w pędzie zawrotów głowy,Czując, jak jej serce łomocze w piersi, a głowa kręci się jak dziecinny bączek, pomyślała o Edye i Johnie Fitzgeraldach. A gdyby 132 ją ktoś tak pokochał, że przez całąwieczność powtarzałby tylkojej imię. - Katie- szepnął Adam, pochylając głowę. Wiedziała już, jak smakują ^pocałunki; suche, szorstkie cmoknięcia, po których w zasadziepowinny zostawać siniaki. UstaAdama łagodnie muskahjej wargi, aż skórazaczęła mrowić,a gardło zacisnęłosię boleśnie. Przywarłado niego całym ciałem. Smakował kawą i gumą miętową; trzymał ją w ramionachtak,jakbybyła krucha i mogła się potłuc. Nagle odsunąłsię gwałtownie. - O, Boże. - Cofnął się o krok. -O, mój Boże. Katie założyła kosmyk włosów za ucho i zaczerwieniła się,spuszczając wzrok. Co ją opętało? Tak się nie zachowują dziewczyny z rodzin prostych ludzi. Chociażz drugiej strony, przecieżKatie wcale nie była teraz prostą dziewczyną. W tym ubraniu,które kupił jej Jacob, zwłosami rozpuszczonymi na angielską modłę- czuła się zupełnie jak ktoś inny. Ktoś,kto może wierzyćw duchy. Ktoś, komu wolno wierzyć w miłość odpierwszego wejrzenia, w miłość, któratrwa wiecznie. W końcu zebrała się na odwagę i uniosła wzrok. -Przepraszam - powiedziała. Adam powoli potrząsnął głową. Kącik jegoust, tych pięknychust, drgnął dziwnie. WziąłKatie za rękę i ucałował sam środekjej dłoni, składając w niejpocałunek niczym znak na pamiątkę,który można zabrać ze sobą, włożyć do kieszeni. - Nie przepraszaj -szepnął, biorącją w ramiona po raz drugi. Elliewpadła do pokoju, w którym mieszkała razem zKatie,trzaskając za sobą drzwiami. - Pojechałasobie? Niespodziewane pytaniezatrzymało adwokatkę w pół kroku. - Kto? - zdziwiła się. - Policjantka. Ta, którą widzieliśmy na podwórku. Bożejedyny, pomyślała Ellie, kompletnie zapomniałam, żeLizzie Munro grasuje na farmie. - O ile wiem, przesłuchuje właśnie wasze krowy - warknęła. -Aty wstawaj, Katie Fisher. Mamyze sobą do pogadania. Wystraszona Katie usiadła na łóżku, opuszczając nogi na podłogę. - Co się stało? -Powiem ci, co się stało. Detektyw pracujący dla prokuratorazdobywa w tej chwili, na tej farmie, od twoich znajomych i krewnych, bardzo wartościowy towar,który nazywa się fakty. A ja co? 133. Siedzę tu kamieniem od tygodnia i nie mogę się doprosić od ciebie jednej szczerej odpowiedzi. - Katie otworzyła usta, ale Ellieuniosła dłoń, nie dając jej dojść do słowa. -Nie, Nawet nie próbujmi powtórzyć, że już powiedziałaś mi prawdę. Wiesz, czego się dowiedziałam o tymdziecku, którego jakobynie urodziłaś? Twójchłopak,Samuel, właśnie przed chwilą powiedziałmi, że niespałaś z nim, czylipewnie poczęłaś je z kim innym. Katie otworzyła oczytak szeroko, że jej błękitne tęczówki wyglądały jak barwne kółka nabiałych spodkach. - To nieprawda. Niezrobiłabym tego przed ślubem- Oczywiście, żenieprawda- parsknęła Ellie sarkastycznie. -Znaczy się, dzieworództwo. - Nie urodziłam. -Nie urodziłaś żadnego dziecka! Niespałaś z żadnym mężczyzną! - krzyknęłaEllie, roztrzęsionym głosem. -Boże, Katie, jakja mam cię bronić? - Stanęła naddziewczyną, zalewając ją falamigorącego gniewu. -Jeden chłopak chodzi załamany, bosięwydało, że nie jest twoim jedynym. Kiedy biskup daje ci do zrozumienia, że jegozdaniemodbyłaś stosunek seksualny, kiwasztylko pokornie główką. Ale jak ja cię o cośpytam, to jakbymmówiła do ściany! Niemożna od ciebie nic wyciągnąć! Jak ja mampracować? Katie aż się zachwiała,uderzona tą falą wściekłości. Skrzyżowałaramiona na brzuchu i odwróciła wzrok. - Kocham Samuela. Naprawdę. -i kogo jeszcze? Kogo. jeszcze? - Nie wiem. - Rozpłakała się izakryła dłońmi twarz, zaczepiając o swójkapp, który spadł napodłogę. -Nie wiem. Nie wiem,ktoto był! - Katie, na miłość boską, rozmawiamy o seksie z mężczyzną,a nie o tym,jakie płatki jadłaś tydzień temu na śniadanie. Takichrzeczy się zwykle nie zapomina! Katie opadła na łóżko i zwinęła się w pozycjępłodu. Zapłakana, zaczęła kołysać sięw przód i w tył. - Czego mi nie powiedziałaś? - dopytywała się Ellie. -Byłaśpijana? -Nie. - Na haju? -Nie! - Katie schowałatwarz w poduszkę. -Nie pamiętam,kto mnie dotykał! Jej zawodzący szloch schwycił pierś Ellie niby kleszcze, zaciskając się takmocno, że każdy oddechbył ogromnym wysiłkiem. Adwokatka jęknęła naznak kapitulacji. Usiadła na łóżkui przy134 garnęła dziewczynę do siebie, gładząc ją po włosach i pocieszającszeptem, Katie przylgnęła do niej jak dziecko, przerośnięte, dopieroraczkujące niemowlę, które przewróciło piłką wazon, nie zdającsobie nawet sprawy, że teraz cały świat uniesie się wielkim gniewem przeciwko niemu. Dziecko - duże,alepo dziecinnemu zagubione, potrzebujące, rozpaczliwie szukające wybaczenia. W głowieEllie zaczęłokiełkować straszliwe podejrzenie, odktórego jej serce i oddech zajęły się nagłym ogniem wściekłegogniewu. Zdławiła go w sobie i kiedy uniosła podbródek Katie kusobie, była już całkiem spokojna: - Czy ktoś cięzgwałcił? Katiewbiław nią spojrzenie napuchniętych, rozlatanych oczu,a jej ciężkie powieki zaraz opadły. - Nie pamiętam - szepnęła. Po raz pierwszy od chwili kiedy poznała tę dziewczynę, Ellieuwierzyła w to, co od niejusłyszała. - Chryste Panie. - Lizzieuniosła nogę, przyglądając sięplackowi nawozuprzyklejonemu do podeszwy. Powinni mi płacić ekstra za śledztwo w takich warunkach, pomyślała, azresztą, jeślio mnie chodzi, toAaron Fisher może się powiesić,mam to wnosie. Westchnęłai ruszyła dalej przed siebie, przezpole. Dostrzegłszy ją, Fisher ściągnął lejce,zatrzymując zaprzęg mułów. - Zgubiła siępani? - zapytał silnie akcentowaną angielszczyzną. -Do domu to tędy. - Wskazał główną drogę. Lizzie błysnęła do niego zębami, zadając sobie w myślach pytanie, dlaczego zawsze musi jejsię trafić taki oryginał jakamiszzgrywający kawalarza. - Dziękuję serdecznie, ale już niczego nie szukam. Znalazłam. To mu trochę zwarzyło humor. Podręczyła go przez chwilę niepewnością, wyobrażając sobie tymczasem, jakież to makabrycznezeznaniamożnaby od niego wyciągnąć podczas przesłuchaniawsprawie o morderstwo. - A cóż takiego paniznalazła, pani detektyw? - zapytałwreszcie. - Pana. - Lizzie osłoniła oczy dłonią. -Ma pan może trochęczasu? - Mam wiele czasu, który poświęcamw całości jednemu dążeniu. - Cmoknął na muły. Lizzie wytrwałym truchtem ruszyławślad za nim. Wreszcie farmer ponownie zatrzymał zaprzęg. - Zechce mi pan wyjawić, cóż to za dążenie? -Moja gospodarka - odparł. - Pani wybaczy,ale. 135. - Wydaje mi się, że mógłby pan poświęcić tych kilka sekund cennego czasu pracy, aby uratować córkę przedwięzieniem, panie Fisher. - Moja córka nie pójdziedo więzienia - odgryzł się zawziętymtonem. -To nie zależy od pana. Farmer zdjął kapelusz. Naglewydał się Lizzie bardzo zmęczonyi starszy, niż do tej pory sądziła. - Od pani również nie. To Bóg ma tutaj decydujące słowo. Ufam Jego wyrokom i moja córka także. Do widzenia pani. - Potrząsnął lejcami i muły ruszyły równo w nogę, apług z jękiem rozdarł ziemię. Lizzie popatrzyła za nim. - Szkoda tylko, że Bóg nie zasiądziena ławieprzysięgłych-mruknęłai ruszyła z powrotem. Farma była daleko. Ellie starła ze stołu ostatnią ciemną smugę powstałą z rozsypanychprzyprawdomarynaty. W kuchni było gorącojak w piecu -Boże, czegóż by teraz nie oddała za klimatyzator albo chociażwentylatorek - ale obiecała Sarze, że posprząta po pracy, skoroprzy samej pracy jej nie było, bo pocieszała Katie na górze. Dojakich konkluzji należało dojść po tej ostatniej rozmowie? To, co do tej porypozostawało tajemnicą,nareszcie zaczynałoukładaćsięw spójną całość, gładko jak zapadki w zamku u drzwi- wybiórcza amnezja Katie, uparte nieprzyznawanie się do ciążyi urodzenia dziecka,osłupienie Samuela podczas rozmowy z Ellie. Po razpierwszy od przyjazdu na farmę adwokatka, na myśl o tym,że Katiezabiła noworodka, nie czuła odrazy, ale współczucie. W swojej karierzeobrońcy nieraz już pracowała zklientami,którzy popełnili ohydne przestępstwa, ale zawsze, jak zauważyła,instynktownie zaczynała wkładać w sprawę więcej energii, kiedypotrafiła zrozumieć, co ich sprowadziło na ścieżkę zbrodni. Kobieta, która zamordowała śpiącego męża, przestawała być sadystyczną oprawczynią, jeśli się wzięło pod uwagę, że ów znęcał się nadnią fizycznie przez trzydzieści lat. Gwałcicie] ze swastyką wytatuowaną pomiędzy oczami nie budził aż tak wielkiej grozy, gdyczłowiek potrafił dostrzec wnim chłopcamaltretowanego przez ojczyma. A córka amiszów, którazabiła swojego nowo narodzonegosyna? Jeśli nawet nie wybaczyć, toz całą pewnością można ją było zrozumieć, gdy siępomyślało, że została zgwałcona przezojcadziecka. Z drugiej stronyten argument stanowił dla Katie ostatnigwóźdź do trumny. Dostarczał idealnego motywu- łatwo pojąć, 136 dlaczego młoda matka chce uśmiercićdziecko pochodzące z gwałtu. A to oznaczało, że Elliemogła współczuć Katie, mogłachciećzałatwić dla niej psychiatrę,który pomógłby jej uporać się z tymciężarem; bez względu na to wszystko niewolno jej byłojednakna sali rozpraw ani słowem wspomnieć o gwałcie. Wyżęła myjkę nadzlewem, zastanawiając się, czy nastąpiłprzełom i czy teraz Katie zacznie się jej zwierzać. A może powinna wrócić na górę i czuwać przy niej, żeby nie byłasama, kiedysię obudzi? Słyszącza plecami dźwięk otwieranych drzwi, zakręciła kraniwytarła ręce w fałdzisty, suty fartuch pożyczony od Sary. - Dobrze,że już jesteś -powiedziała,nie odwracając głowy. -Szczerze przyznam, żejestem zdziwiona. Ellie odwróciła sięgwałtownie. Zamiast Sary wkuchni staładetektyw Lizzie Munro, okiem zawodowca mierzącją od przetłuszczonych włosów aż po skraj fartucha. Adwokatka wyprostowała się i skrzyżowała ramiona na piersi,usiłując przybrać tak władczą postawę, na ile to tylko było możliwe w takim stroju. - Proszę zdjąć tę policyjną taśmę - powiedziała. - Ludzie tutajchcą mieć normalneżycie. - To nie moja taśma. Proszę zadzwonić do stanówki. - To już chyba lekkaprzesada, pani detektyw. Lizzie wzruszyła ramionami. - Jeśli o mnie chodzi, to jużdawnomogli ją sobie zdjąć. Mamywszystko,czego nam potrzeba. - Tak wam się wydaje. -Tę sprawę przesądzą wyniki sądowej ekspertyzy medycznej,pani Hathaway. Nie da się zatuszować faktu, że w oborze znaleziono martwegonoworodka. - Mówi panijak prokurator - parsknęła Ellie. -Ryzyko zawodowe. - Ciekawe. Skoro sprawa jest aż takoczywista i z góry przesądzona, to po co pani przesłuchuje Fisherów? - Nawet tutaj, na tejprowincji filadelfijskiej, ludzie wiedzą,że podczas śledztwa trzeba chronić własny tyłek. Ellie zbliżyłasiędo niej o krok. - Jeżeli sądzicie, że tutaj chodzi o to, że adwokatka z miastachce utrzeć nosa prowincjonalnemu prokuratorowi, tomoże paniod razu powiedzieć George'owi, że. -Może muto pani sama powiedzieć. Nie jestem chłopcemnaposyłki. - Lizzie spojrzała w stronę schodów. -Chciałabym zamienićsłowo zKatie. 137. Ellie roześmiała się w głos. - O, nie wątpię. A ja bym chciała szklaneczkę margarity i klimatyzację. -Wzruszyła ramionami. - Nie łudziła się pani chyba,że dopuszczę detektywa do swojej klientki. AGeorge, jestem tego pewna, zrozumie, kiedy mu panizamelduje,że nie udało sięuzyskać zeznań od oskarżonej. Ani od jej ojca. OczyLizzie się rozszerzyły. - Skąd pani. -Mieszkam na miejscu i ma toswoje plusy - uśmiechnęła sięEllie, zadowolonaz siebie. Policjantka ruszyła w stronę drzwi. - Widzę, żeto miejscezaczynana panią działać - zauważyła,wskazując ręką fartuch na jej biodrach. - Przepraszam, że przeszkodziłam w pracy. adwokatce z miasta. Ellie patrzyła za nią, dopóki niezniknęia zadrzwiami. Potemzdjęła fartuch, zawiesiła go równo na oparciu krzesła i poszła nagórę, doswojej klientki. Levi wyciągnął szyję,rozejrzał się, sprawdzając jeszcze raz,czy Aaron i Samuel cały czas pracują daleko w polu. Pogładziłotwartą dłonią obłą maskęsamochodu Lizzie Munro, czerwonąniczym jabłka rosnącew sadziejego cioci Friedy, gładką jak nurtwody przepływającej nad tamą na strumieniu Fisherów. Metalbył ciepły w dotyku. Zamknąwszy oczy, Levi wyobraził sobie, żesiedzi zakierownicą, dodaje gazu, mknie po szosie. - Widziałeśkiedyśtakiecudo? Tak się wystraszył, że omal nie wyskoczył ze skóry. Odwróciłsię, drżącymiwargami mamrocząc przeprosiny i zamarł, gapiąc się na tę samą panią policjantkę, któraprzyjechała,kiedy zgłosili, że w oborze leży nieżywe dziecko. - To jestmustang rocznik 66, jeden z ostatnich przedstawicieli wymierającej rasy - pouczyłago, kładąc dłońw tym samymmiejscu co przed chwilą on, poklepując samochód, jakby to byłażywa, czująca istota. Pomyślał, że u nich taksamopoklepuje siękonie. - Dach się opuszcza. Chceszrzucić okiem na silnik? - Włożyła rękę przez okno i przekręciła kluczyk w stacyjce, amaskanagle podskoczyła, zwolniona z blokady. Policjantka uniosła ją,odsłaniając pracujący mechanizm. -To jest silnik sma! l-blockV8,z trzybiegową ręczną skrzynią biegów. Ten wóz nie jeździ, tylko lata. - Uśmiechnęła się do chłopca. -Wyciągnąłeś kiedyś ponad stosześćdziesiąt? - Levi zrobił wielkie oczy i pokręcił głową. -Jakbydrogówka pytała, to jateż nie. - Mrugnęła do niego i znów sięgnęła przez okno. Maszyna momentalnieumilkła. W powietrzu rozeszła się delikatna woń spalin. 138 Policjantka uśmiechnęła się do Leviego - Wiem, że nie jesteś kierowcą. A czymiiętutaj zajmujesz? Levi skinął głową w kierunku pól. - Pracuję zSamuelem. -O? - To mój kuzyn. Uniosła brwi. - Domyślam się, że w takim razie musisz też całkiem dobrzeznać Katie. -No.. ja. Wszyscy wiedzieli, żeniedługo' mają się pobrać. Spotykają się już od roku. -i dlaczego Samuel się jeszcze nie oświadczył? Levi wzruszył ramionami. - Pierwsza rzecz: lato to nie ta pora. Sezon na śluby zaczynasię w listopadzie, po zbiorach. Ale zresztą lajpierw Samuelmusicoś poradzić, żeby przestała się z nim kłócić. - Katie? -Czasami Samuel strasznie się na nią gniewa. - Mającnadzieję, że policjantkanie zauważy, Levi ukradkiem wyciągnął rękęi jeszcze raz przesunąłkciukiem po karoserii jej wozu. - Może powinien zacząć spotykać sięz kimś innym. I onateż -zastanowiłasię głośno. - Dla Samuela to jest jeszcze gorszewyjście. On kręci sięprzyKatie od zawsze. Skinęła poważnie głową. - I chyba jej rodzice teżjuż patrzą na Samuela jak na przyszłego zięcia. -Pewnie. - A czy bardzo by im było żal, gdyby Katie i Samuel zerwali zesobą? Levi zmrużył oczy. - Zerwali zesobą? -Rozstalisię. Znaleźli sobie innych partnerów. Policjantkawestchnęła. - Zaczęli spotykać się z innymi osobami. - Hm, Saraliczy na to, żejesienią będzie wesele. A Aaron. Napewno by żałował. - Bardziejchyba jednakby się złościł. Sprawia wrażenie surowego tatusia. - Nie zna go pani- powiedział Levi. - Naet gdyby Katie niewyszłaza Samuela,to na pewnoby jej nie wydziedziczyłtak jakJacoba. - Jacoba - powtórzyła policjantka. -Ja, no,wie pani. Brata Katie. 139. - Ach, oczywiście. Jacob. Jasne, jasne. - Uśmiechnęła się doLwiego, otworzyła drzwi i usiadła za kierownicą. Włączyła silniki nacisnęła pedał gazu. Ku zdziwieniu chłopaka wyciągnęła doniego rękę na pożegnanie. - Młody człowieku - powiedziała sprawiłeśmi nieoczekiwaną przyjemność. -Uścisnęli sobie dłonie, a potem Lęvi patrzył za oddalającym się z coraz większą szybkością mustangiem V8. W środku nocy Katie poczuła, jak na jej ustachi nosie zaciskasię czyjaś dłoń. Zaczęłarzucać się w pościeli, zapomniawszy chwilowo,gdzie się znajduje, aż wreszcie chwyciła dławiące ją palcei zatopiła w nich zęby. Dobiegło ją stłumione przekleństwo i dłońzniknęła - a pojawiły się usta, miękkie, łakome, szukające jej ust. W tym ułamkusekundy opadły z niej resztki snu i znalazła sięw mieszkaniu Jacoba, na jego kanapie, otulona niczymkołdrą ramionamiAdama, jego udami i całym ciałem. Po chwili odsunąłsię odrobinę, opierającczoło o czoło Katie. - No wieszco. - szepnął. -Tak mnie ugryźć. Uśmiechnęła się w ciemności. - A ty to co? Tak mniewystraszyć. - Pogładziła go po policzku, szorstkim od całodniowego zarostu. -Cieszę się,że zostałeś. - Ja też. -W mroku błysnęły jego zęby. Odłożył wyjazd do Nowego Orleanu jeszcze otydzień. Katiewymyśliła zaś bardzo skomplikowanąhistorię, zgodnie z którąmiała zostać nanocu Mary Esch - żeby tylko móc przyjechać doState College. Tym razem nawet jej mama nie wiedziała, że jestuJacoba. Adamwyrysował palcemścieżkę wiodącą od jej gardła doobojczyka. - Cały dzień myślałem tylkoo tym. Zdajesz sobie sprawę, żetwój brat między godzinączwartą a dziewiątą po południu niewyszedł nawet do łazienki? Katie zachichotała. - Na pewno wychodził. -Nie. Wiem, bo ostatni raz dotykałem cię strasznie dawno,zaraz po obiedzie. - Położył się naboku, z głową obokjej głowy,na jednej poduszce, tak blisko, że jego oddechwpadałdo jejust. Wyciągnęłaszyję, niedużo, tylko tyle, żeby móc go pocałować. To było dla niejcoś nowego - żeto onamoże zrobić pierwszykrok. Wciąż bardzo się wstydziła całować go, zanim onsam zacznie. Ale pewnego razu, kiedy tozrobiła,Adamwziął ją za rękęi położyłjej dłoń na swojej piersi, w którejwyczuła szybkie koła140 tanie; to było jego serce. Zrobiło się jej dziwnie na myśl, że manad nim władzę. Położył ją na plecach i pochylił sięnad nią, ajego włosyopadły, mieszając się z jej własnymi. Myśli popłynęły jak rzeka, niezatrzymywała ich; ręce wyciągnęły się, a dłonie chwyciły mocno. Czuła palce Adama muskającejej ramiona, ześlizgujące się po bokach. A potem poczuła je pod koszulką, którejspala. Jego dotykzaczął palić żywym ogniem. Otworzyła szeroko oczyi potrząsnęła głową. - Adam - szepnęła,ciągnąc go za włosy - Przestań! Nie wolno! Jej serce waliło jak oszalałe, żołądek ze strachu zwinąłsięw twardą kulę. Chłopcy z rodzin prostych ludzi, a przynajmniej cichłopcy, którychznała, nie robili takich rzeczy. Pomyślałao Samuelu Stoltzfusie, o jego poważnych oczach i niespiesznym uśmiechu - oSamuelu, który w ostatnią niedzielę odwiózł jądo domuze śpiewania i zarumienił się, kiedy podała mu rękę, żeby pomógłjej wysiąść z bryczki. Adam zacząłmówić. Czuła drżenie jegowarg na szyi,nasamymgardle: - Proszę cię, Katie. Pozwól mi tylko się zobaczyć, a potem zrobię, cozechcesz. Była zbyt przerażona, żeby choćby drgnąć. Najpierwprzyszłozawahanie, a potem uległość. Adam powoli, po troszeczku, podciągał jej koszulkę do góry, odsłaniając wklęsłośćpępka, szczebelki żeber, a na końcu -różowe paciorki sutków. - Widzisz? - szepnął. -Same krzywiznyNie ma w tobie nicprostego. Zsunąłmateriał z powrotem na miejsce i przygarnął ją do siebie. - Drżysz - zauważył. Katie przytuliła twarz dojego szyi, - Ja. nigdy jeszcze tego nie robiłam. Adam ucałował jej twardą, zgrabiałą dłoń; kiedy tak robił,czuła się jak pod najtroskliwszą opieką, jakby była księżniczką,a nie dziewczyną ze wsi. A potem usiadł na posianiu, wyplątującsię z jej ramion. Katie zmarszczyła brwi, myśląc, że zrobiłacos nie tak, że czegoś było za mało. - Dokąd idziesz? -Obiecałem ci, żezrobię, co zechcesz, jeśli pozwolisz mi sięzobaczyć. I domyślam się, czego teraz chcesz. Żebym już sobieposzedł. 141. Usiadła po turecku w pościeli i wyciągnęła do niego ręce. - Chcę czegoś innego- powiedziała. To byłdla Samuela długi dzień, wypełniony po brzegimozolnąpracą na polu wraz z Aaronem. Przez całą drogędo domu jechałzapatrzonyw grzbiet Srebrnego, który włóki nogęza nogą; do jego świadomości nie docierała nawet paplanina Leviego. Rozmyślał o Katie,o tym, co zrobiła, co mogła zrobić - i niemógł przestać. Marzył o ciepłej kolacji, apotem o gorącym prysznicui słodkim zapomnieniu, które przynosi sen. Dojechał do domu swoich rodziców,wyprzągł konia i zaprowadził go do stajni. Na podwórzu stała jeszcze jedna bryczka;pomyślał, że to chyba jegomama ma gości. Zgrzytając zębamina myślotym, że będzie musiał terazpopisywaćsię grzecznością, wtoczyłsię, tupiąc ciężko,na ganek. Tam przystanął na chwilę, żeby zebrać myśli przed wejściem do środka. Omiótł wzrokiemgłówną szosę, przypatrując się samochodom,któreprzemykały z wielką szybkością, błyskając jasnymi reflektorami ihucząc silnikami. Nagledrzwi za nim otworzyłysię i stanęław nich jego matka. Obmywało ją miękkie, żółte światło wylewające się zwnętrza domu. - Samuelu! Dlaczego tutaj stoisz? - Złapała go za rękę i pociągnęła do kuchni, gdzie przy stole siedzielibiskup Ephram i diakon Łucas z parującymi kubkami kawy w dłoniach. -Czekaliśmyna ciebie- złajała Samuela matka. - Czasami to mi się wydaje, żety chyba wracasz do domu przez Filadelfię. Naustach Samuelapowoli rozsupłał się uśmiech. - Ja, Srebrny aż się rwie, żeby pocwałować sobie po tych cudacznych autostradach. Usiadł, skinąwszy głową starszym mężczyznom, którzyz jakiegoś powodu unikali jego wzroku. Matka pożegnała się i zostawiłaich samych; po chwili Samuel usłyszał jej ciężkiekroki na schodach. Położył dłonie przed sobą, stykając je czubkami palców; usiłowałsprawiać wrażenie opanowanego, ale wszystko się w nimprzewracało jak ziemia kruszona broną kultywatora. Wiedziałz opowiadań, co znaczy wezwanie do rozliczeniasię z grzechów,ale nigdy niezaznał tego na własnej skórze. Wyglądałozaś na to, że zarówno biskupowi, jak i diakonowi też to się wcale nieuśmiechało. Biskup Ephram odchrząknął. - Wiemy, jak to jest być młodym mężczyzną- zaczął. - Istnieją pewne pokusy. -Jego głosurwał się niczym nitka przędzyzmotków, które nawijała matka Samuela. 142 Młodzieniec patrzył na starszych,przenosząc wzrokz Lucasana Ephrama. Ciekawe, pomyślał,co Katie im powiedziała. Czyw ogóle coś im powiedziała. Katie, za którąoddałby życie; za którą z chęcią zniósłby sześćtygodni odrzucenia przez wspólnotę;z którą pragnął spędzić resztę swoich dni, zapełniając dom pociechami i służąc Bogu. Katie,która urodziła dziecko. Samuel pochylił głowę. Spodziewał sięjuż, że za chwilęusłyszyich prośbę, aby stawił się w kościele i naprawił swoje winy; a kiedy ją usłyszy, usłucha, bo taka jest jego powinność. Kiedy biskupzarzuca komuś grzech, nie dyskutuje się znim. Lecz nagle Samuelzrozumiał, że taniezręczna cisza to dar, dar biskupa dla niego. Jeśli go uprzedzi, odezwie sięteraz, już, natychmiast - to być możew ogóle nie usłyszyżadnego zarzutu. - Lucasie, Ephramie- przemówił głosemtak bezbrzeżnie spokojnym,że aż sam gonie poznał - chcę poślubić KatieFisher. Jeżeli taka jest wasza wola, oświadczę to przed wami, przed kaznodziejami i przed wszystkiminaszymi braćmi i siostrami w najbliższąGemeesunndaag. Szeroki uśmiech rozsunął białą kurtynębrody Ephrama. Biskupspojrzałna diakona i skinął z ukontentowaniem głową. Samuel zacisnął palce na kolanach,mocno, niemalże dobólu. - Chcępoślubić Katie Fisher - powtórzył - i zrobię to. Alew tej chwili musicie usłyszeć jeszczejedną rzecz. Nie byłem ojcemjej dziecka,. Rozdział ósmy ELLIE Moim ulubionym miejscem na farmie była mleczarnia. Dziękipracującej chłodziarce nawet w najbardziej upalnych godzinachdnia panowała tam komfortowa temperatura. W powietrzu pachniało lodamii zimą. Miło było przysiąść wśród białych ścian nanieskazitelnie czystej podłodze i pomyśleć. Kiedy inwertor naładował już baterię, zabierałam laptopai przenosiłam sięz pracądo mleczarni. Tam właśnie znalazła mnieLeda, kiedy to dziesięć dni po moim zameldowaniu się na farmie Fisherów, postanowiła zaszczycićmnie wizytą. Z pochyloną głową bębniłam właśnie w klawiaturę,przez co najpierw w moimpoluwidzenia znalazły się jej sandałyna obcasie - obuwie, jakiego od pewnego czasu nie miałam okazji oglądać. Kobiety amiszów noszą albotrzewiki, albo tenisówki,i to najbrzydsze, jakie w życiu widziałam;coś takiego nawetwKmarcie wstydziliby się postawić na półce. - No, czas najwyższy -powiedziałam, nie zadając sobietrudu,żeby unieść głowę. -Samadobrze wiesz, że nie mogłam przyjechać wcześniej -odparła Leda. - Aaron jakoś by cię zniósł w swoim domu. -Nie chodziłomi o Aarona, tylko o ciebie. Musiałam dać ciszansę, żebyś wyczuła, co wtrawie piszczy, inaczej zatrzasnęłabyśmisię w bagażniku, żeby tylko dać stądnogę. Prychnęlam kpiąco. - Czyli, jak sądzę, z radością usłyszysz,że już wiem, co piszczyw trawie i co ryje w błocie też wiem, żeo maływłosnie wpadłampod rozpędzoną bryczkęi że prawie obsikała mnie krowa. 144 Leda oparła się o zlew z nierdzewnej stali,śmiejąc się szczerze. - Założę się, że Marcia Clark w swojej książce niemiała takich smaczków. -Pyszne,co? Kiedyś wezmęsiędo roboty i napiszę bestseller, który wydadzą w okładce z"Kalendarza farmera". Leda się uśmiechnęła. - Słyszałam, że Katie miała dobre wyniki badań? Przytaknęłam. Poprzedniego dnia pojechałyśmy do położnikana kontrolę; lekarz orzekł, żeKatie wraca do zdrowia. Fizycznienicjej nie zagrażało. Psychicznie - to jeszcze stało pod znakiem zapytania. Zamknęłam dokument, nad którym do tej pory pracowałam i wyjęłamdyskietkę z komputera. -Zjawiasz się w samąporę - oznajmiłamLedzie. - Zgadnij,kto zostanie moim asystentem? Leda uniosła dłonie obronnymgestem. - Nawet o tym nie myśl, kotku. Ja o prawie wiemtylko tyle, że jest dla ludzi. - Ale potrafisz posługiwać się komputerem. Pisałaś do mnie e-maile. - Westchnęłam zżalem na myśl o tym, ile czasu upłynie, zanim zajrzę doswojej skrzynki pocztowej. -Chcę cię poprosić, żebyśwydrukowała jeden dokument i zawiozła go do sądu okręgowego. Bo chyba nie muszę ci mówić, że moja drukarka nie działa? - Dziwięsię,że w ogóle pracujesz tutaj na komputerze. Aaron bardzo się złościł? - Biskup podjął decyzję za niego. Widzę, że on okazuje Katie wiele serca. - Ephram to dobry człowiek - powiedziała Leda cichym, ledwie słyszalnym głosem, błądząc myślami gdzieś daleko. - Byłdlamnie bardzo życzliwy, kiedy zostałam ekskomunikowana. Aaroni Sara są mu ogromnie wdzięczni, że przyjechał na pogrzeb dziecka. Wyłączyłam komputer i wstałam. - Powiedz mi, dlaczego oni to zrobili? To znaczy, dlaczego pochowali to dziecko. Leda wzruszyła ramionami. - Bobyli za nie odpowiedzialni. -To byłodzieckoKatie. - Wśród amiszów jest wielu takich, którzy poczuliby sięw obowiązku pochować noworodka, jeśli urodził się martwy. - Spojrzała namnie,dodając z wahaniem: -Tak głosi napisna jego nagrobku: nrodził się martwy. Chyba to był jedyny sposóbdla Aaronai Sary,żeby pogodzić się ztym, co zaszło. 145. Pomyślałam o dziewczynie, która być może padła ofiarą gwałtu, o dziewczynie, która w odruchu samoobrony zablokowaławspomnienia o tym zdarzeniu i wyparła ze świadomości wszystkie jego następstwa - łącznie z ciążą. - Lekarz sądowy twierdzi,że dzieckourodziło się żywe,Ledo. -A prokurator -że Katie je zabiła. Nie wierzę ani jednemu,ani drugiemu. Szurnęłam tenisówka po betonowej podłodze mleczarni, rozważającw myślach, ile mogęjej wyjawić. - Mogło tak być - zaczęłam ostrożnie. - Przyjedzie tutaj psychiatra na rozmowęz Katie. Leda zamrugała oczami ze zdziwienia. - Psychiatra? -Katie zaprzecza nie tylko temu, że była wciąży i zeurodziładziecko. Twierdzi również, że nie mogło dojść dopoczęcia. Zaczynamsię zastanawiać,czy ktoś jejnie zgwałcił. - Samuel to dobry chłopak, chyba nie. -To nie było jegodziecko. Samuelnie spał z Katie ani razu. -Podeszłam do niej. - Posłuchaj, to nie manic wspólnego z mojąpracą jako obrońcy. Prawdę mówiąc, jeśli Katie faktyczniezostała zgwałcona, to pojawia się emocjonalny motyw, który mógł jąpopchnąć do pozbycia sięnoworodka. Ale nie, ja chcę tylko, żebyporozmawiała sobie z kimś, ktoma lepsze kwalifikacje ode mnie. Możetego potrzebować. O ile mi wiadomo, Katiecodziennie styka się z tym człowiekiem. Bóg jeden wie, jak to na nią działa. Ledaprzez chwilę nie mówiła nic. - A jeślito nie był amisz? - zapytaław końcu. Przewróciłamoczami. - A dlaczego nie? Samuel jestw porządku, aleto jeszcze nieznaczy, że każdy młody amisz potrafi utrzymać hormony na wodzy. Może kręci się gdzieś tutaj ten młodzieniec, którego poniosłowgorącym momencie i zmusił Katiedo zrobienia czegoś, na cowcale nie miała ochoty? A poza tymAnglików, zktórymi rozmawiała od czasu, kiedy tutaj mieszkam, mogę policzyć na palcachjednej ręki. - Od czasu, kiedy tutaj mieszkasz - powtórzyła Leda. Zauważyłam,że zaczęła się wiercićniespokojnie,a jej policzki zabarwiły czerwone cętki spłoszonego rumieńca. No tak. Najwidoczniej pobyt na tej farmie przytępił nieco mój intelekt, inaczej skojarzyłabym od razu, że mając ciotkę wykluczoną zewspólnoty amiszów, Katie posiadała większemożliwościkontaktu ze światem i jegomieszkańcami niż większość podofcnych jejdziewcząt. 146 - Czego mi niepowiedziałaś? - zapytałam cicho. - Raz w miesiącu Katie jeździ pociągiem do State College. Nauniwersytet. Sara wie o tym,ale Aaronowi mówi się, że Katie wybrała się do mnie z wizytą. Jestem jejalibi, zresztą bardzo dobrym, bo Aaron za nic w świecie nie zajrzałby do nas, żeby sprawdzić,co porabia jego córka. - Ale po co ona jeździ nauniwersytet? Leda westchnęłaz cicha. - Dobrata. -No i powiedz misama: jak ja mam jej bronić, skoro nikt niechce zemną współpracować? - wybuchłam. -Boże! Mieszkam tutaj już prawie dwa tygodnie i nikt nieuznałza celowe wspomnieć mi o tym, że Katiema brata, do którego jeździ raz w miesiącu? - To na pewno niespecjalnie - pospieszyłaz wyjaśnieniem Leda. - Jacob został ekskomunikowany, tak jak ja, ponieważ chciałdalej się uczyć. Aaron stanął okoniem i powiedział, że jeślichłopak opuści kościół, to przestanie gouważać za swojego syna. W domunie wolno wymawiać jego imienia. -A Sara? - Sara tożona amisza. Ustępuje mężowi we wszystkim. Nie widziała się zJacobem od sześciu lat, odkąd wyjechał do szkoły, aleco miesiąc w tajemnicy posyłado niego Katie jakołącznika. - Leda podskoczyła, spłoszona hałasem automatycznej mieszarki,któraożyła w tym momencie, wzburzając biały płyn w zbiorniku. Uniosłagłos, przekrzykując akumulator dostarczający prąd dosilnika maszyny:- Kiedy urodziła się Hannah, okazałosię, że Sara nie będzie mogła mieć więcej dzieci. Zresztą jużprzedtem kilkarazy poroniła, po Jacobie, zanim urodziła się Katie. Nie mogłaznieść myśli, że straciwszy najmłodszą córkę, straci też syna. I w pewien sposób udałojejsię temu zapobiecWyobrazitam sobie Katiew pociągu jadącym do State College,ubraną w sukienkęspinaną szpilkami, przepasaną fartuchemi w czepku na głowie, przyciągającą ciekawskie spojrzenia. Wyobraziłam sobie, jak zjawia sięna imprezie studenckiej, ajej bijąca w oczy niewinność rozjaśnia wszystkie kąty pokoju w akademiku. Zobaczyłam oczyma duszy, jak odpycha od siebie ręcechłopaka, który w wieku lat dziewiętnastu wie o świecie więcejniż ona się dowie przez całe swoje życie. Ciekawe, czy Jacob wiedział,że jego siostra była w ciąży i czy mógłby mi powiedzieć, ktojestojcem dziecka. - Muszę znim porozmawiać - oznajmiłam, zastanawiając się,czy szybciej dojadę tam samochodem, czy pociągiem. 147. A potem jęknęłam, zawiedziona. Nie mogłam nigdzie jechać; dzisiaj miał wpaść tutaj Coop na sesję z Katie. Jeśli wogólesię czegoś nauczyłamprzez tych dziesięć dni, totego, że amisze wszystko robią powoli. Kiedy pracują,to starannie i skrupulatnie, kiedy dokądśjadą - trwato calewieki, nawetichkościelne hymny są smętne i mają spacerowe tempa. Prościludzie niepatrzą dwadzieścia razy dzienniena zegarek. Prości ludzie nigdzie się nie spieszą; to, co majązrobić, zajmuje imtyleczasu, ile potrzeba. Jacob Fisher po prostumusipoczekać. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że maszbrata? Katie zamarła, pochylona nad szlauchem, który mocowała dokranu na podwórzu. Odwróciła wzrok; gdybymjuż jej trochę nieznała, pomyślałabym sobie, że zastanawia się teraz, czy mnieoszukać, czypowiedzieć prawdę. - Miałam brata - odparła, kładąc nacisk na pierwsze słowo. -Krążą plotki,żeów brat żyje i ma się dobrze, a mieszkaw State College. - Opasałam się fartuchem Saryi zrzuciłam tenisówki, wsuwając stopy w kalosze, które też od niej pożyczyłam. W takim stroju nie miałabym szans w konkursie mody; z drugiejstronynie czekał mnie przecieżw tejchwili spacer po wybiegu,tylko mycie jałówek. - Krążą też inne plotki: że od czasu do czasu jeździsz do niego. Katie odkręciła zawór i sprawdziła wylotszlaucha. - Niemówimy w domu o Jacobie. Ojciec tego nie lubi, - Nie jestemtwoim ojcem - przypomniałam jej. Katie bez słowa ruszyła w stronę pola,ciągnąc szlauch za sobą, a ja podreptałam za nią, odganiając odtwarzy komary. - Czyto nie jest uciążliwe, te spotkania w ciągłej tajemnicy? - Jacob zabiera mnie do kina. Kupił mi dżinsy, żebymmiaław czym chodzić. To nie jest uciążliwe, bo kiedy jadę do niego, tonie jestem Katie Fisher. Zatrzymałam się. -A kim? Wzruszyła ramionami. - Pierwszą lepszą zwykłą dziewczyną. -Na pewno było cibardzo przykro, kiedy ojciec wyrzucił goz domu. Katie szarpnęła jeszczeraz za szlauch. - Przykro mi było już wcześniej, kiedy Jacob zaczął kłamać,żeby móc się dalej uczyć. Powinienszczerzewyznać to w ko-'ściele. 148 - Aha - przytaknęłam. -Taksamo jak ty. Chcesz się przyznać,chociażjesteś niewinna. Komary otoczyły głowę Katie łukiemniczym aureola. - Ty nas w ogóle nie rozumiesz - rzuciładziewczyna z wyrzutem. - Myślisz, że jak pomieszkasztutaj dziesięć dni, tojuż będziesz wiedziała, na czym polega życie prostych ludzi? - W takim razie wytłumacz mi - stanęłam jej na drodze, tak żemusiała albo mnieobejść, albosię zatrzymać. -U was każdy musi się czymś wyróżniać. Jedenjest najsprytniejszy,drugi najbogatszy, a trzeciw ogóle najlepszy. U Bas wszyscy zlewają się w jedno, jak łaty,z których zszywasię narzutę. Z osobna - niema na copatrzeć. Za to kiedy stoimyrazem, można zobaczyć coś przepięknego. - AJacob? Katie uśmiechnęła się smutno. - Jacob był jak czarna nitka nabiałym płótnie. Sam postanowiłwyjechać. - Tęsknisz za nim? Skinęła głową. - Bardzo. Zresztą dawno go nie widziałam. Spojrzałam na niąbystro. - Dlaczego? -Latem w gospodarstwie jest dużo roboty. Byłampotrzebnaw domu. Bardziej prawdopodobne, pomyślałam, że w lewisach nie sposób ukryć ciąży. - Czy Jacob wiedział o dziecku? Katieszła dalej, ciągnąc za sobą szlauch. Nie odwracała głowy. - Czy to był ktoś, kogo poznałaśwłaśnie tam? Jakiś student,może znajomy twojego brata? Zagryzła wargi i nie powiedziała ani słowa. Wreszcie dotarłyśmydo zagrody, w której stały jednoroczne jałówki. W dni takupalne jak dziś trzeba było spryskiwać je wodą dla ochłody. Katieprzekręciła wylot szlauchai skierowała strużkę, która zaczęłaz niego cieknąć, na swoje bose stopy. - Mogę cię o coś zapytać, Ellie? -Jasne. - Dlaczegotynigdy nie opowiadasz o swojej rodzinie? Jak tojest u ciebie,że wyjechałaśsobie, zamieszkałaśu nas i ani razunie zadzwoniłaś do nich, nikomu nawet nie powiedziałaś, gdziejesteś? Zapatrzyłamsię na krowywałęsające się popolu z opuszczonymi łbami, skubiące świeżą trawę. 149. - Moja matka nie żyje, a z ojcem nie rozmawiałam od ładnychparu lat. - Ściślej, odkąd zostałamadwokatem;zarzucił mi wtedy,że dla pieniędzy wyparłam się własnych zasad. -Nigdy niewyszłam za mąż i właśnie zerwałamz facetem. - Dlaczego? -Można powiedzieć,że jedno z drugiego wyrośliśmy - odparłam,sprawdzając, jak tosłowo zabrzmiw moich ustach. - Trudnosię zresztądziwić, po ośmiu latach. - Jak można chodzić ze sobąprzez tyle lat i się nie pobrać? Ijak tu wyjaśnić subtelną złożoność życiaosobistegow latachdziewięćdziesiątych dziewczynie z rodziny amiszów? - Napoczątku wydawało namsię, że jesteśmy idealnie dobrani. Osiem lat zajęło namdojście do wniosku, że jest akurat odwrotnie. - Osiem lat - rzuciła drwiąco. - Dochowałabyś się już całejgromadki dzieci. Namyśl o straconym czasie poczułam, jak oczy wzbierają miIzami, które spływajądo gardła, tak, że ledwie mogę oddychać. Katie dużym palcemu nogi zrobiła krechęw błotnistej kałuży pod cieknącym wylotem szlaucha. Widziałam, jak jej głupio, żezrobiła miprzykrość. - Pewnie zanim tęsknisz odezwała się. -Za Stephenem? Nie bardzo - odparłam. - Tylko zatymidziećmi. Spodziewałam się, że Katie nawiąże do tego, co powiedziałam,że w jakiś sposób odniesie swoją własną sytuacjędo mojej, alezamiast tego po raz kolejny udało jej się mnie zaskoczyć. - Wiesz, co zauważyłam podczas tych wizyt uJacoba? Żew twoim świecie ludzie potrafią się błyskawicznie skontaktować ze sobą. Są telefony, są faksy, aprzez komputer można rozmawiać z ludźmi na drugim końcu świata. Telewizja pokazujeprogramy, wktórych ludzie rozpowiadająo swoich sekretach,a kolorowe magazyny drukują zdjęcia sławnych aktorówusiłujących się schować przed wszystkimi we własnych domach. Macie takie możliwości kontaktu, a każdy wydaje się strasznie samotny. Chciałam jejzaprzeczyć,ale Katie wręczyłami szlauch i przeskoczyła przez ogrodzenie. Oddałamgo jej, a ona odkręciła zawór i puściła strumień wody ponad grzbietami krów. Zwierzętazaczęłyryczeć i kotłować się,umykającprzed prysznicem. WtedyKatie, z uśmiechem na twarzy, skierowała sikawkę na mnie. - O, ty. - Wspięłam się na ogrodzenie i rzuciłam w pogoń,ociekając wodą. Rozdzieliły nas krowy, krążącew tę i wew tę po 150 zagrodzie. W końcu udało mi się chwycić szlauchi porządnie oblać piszczącą wniebogłosy Katie. -Masz za swoje' - zachichotałam i w tym momencie poślizgnęłam się na mokrejtrawie, lądując na siedzeniu w kałuży błota. - Bardzo przepraszam. Szukam pani Ellie Hathaway. Obie jak na komendę odwróciłyśmygłowy w stronę, skąd dobiegał ów głęboki głos. Z szarpniętego szlaucha w mojej dłoni trysnęławoda,prosto nabuty właściciela głosu, który niezdążył sięw porę cofnąć. Wstałam, wycierając dłonie z błota i uśmiechnęłam się z zażenowaniem do mężczyzny stojącego po drugiej stronie zagrody dla jałówek, taksującego spojrzeniem moje kalosze,fartuch i resztę, utytłaną od stóp do głów. - Coop - odkaszlnętam. - Dawnosię nie widzieliśmy. Dziesięć minut później, odświeżona prysznicem, zeszłamnadół i zastałam Coopa siedzącego na ganku w towarzystwieKatiei Sary. Na wiklinowymstoliku stał talerzyk z ciastkami, a Cooptrzymał w dłoniszklankę wody z lodem, na której perliły się zimne krople. Kiedy tylko mnie zobaczył, poderwał się z krzesła. - Jak zawszedżentelmen w każdym calu- uśmiechnęłam się. Pochylił głowę i pocałował mniew policzek. Ku mojemu zdziwieniu, w jednej chwili zasypało mnie sto najrozmaitszych wspomnień:włosy, zawsze pachnące jabłkamii dymem z palonegodrewna, zarysowany zdecydowaną linią kontur podbródka, dłońz rozłożonymipalcami, odciśnięta na moich plecach. Odstąpiłamo krok, czując zawroty głowy i z całych sił starając się ukryć zmieszanie. - Panie byłytak mile i dotrzymałymi towarzystwa - powiedział Coop, a Katie i Sara zgodnieprzytaknęły i zaczęły szeptaćdo siebie jak nastolatki. Sara wstała z krzesła. - Zostawimycię już z twoim gościem - powiedziała do mnie,a jemu skinęła głową i wróciła do domu. Katie poszła do ogrodu,a ja usiadłam. Po dwudziestu latach Coop nie stracił nic ze swojej aparycji, przeciwnie - dojrzał do pełni męskiejurody. Czaswyrównał rysy twarzy,na studiach jeszczeodrobinę zbyt ostre,dodając,niczym rzeźbiarz swoim dłutem, drobneakcenty: tutajmatą bliznę, tam zmarszczkę od uśmiechu. Niegdyś wiszące do ramion, a teraz nienagannie przystrzyżone czarne włosy srebrzyłysię już tu i ówdzie. A oczy miały wciążten sam kolor bladej zieleni, który widziałam tylko dwarazy w życiu:u niegoi z okna samolotu, kiedyleciałam ze Stephenem na Karałby. - Wiek ci służy - powiedziałam, a on się zaśmiał. 151. - Mówisz, jakbym był butelką wina. - Wyprostował się wygodnie na krześle i uśmiechnął do mnie szeroko. -Ty też nieźlesięprezentujesz, zwłaszcza w porównaniuz tym, co miałemokazję zobaczyć przed kwadransem. Słyszałem, że zawód adwokata to brudna robota, ale nieprzypuszczałbym, że aż tak dosłownie. - Powiedzmy, że stosuję w pracy elementy metodyStanisławskiego- Amisze słyną z nieufności wobec ludzi z zewnątrz. Upodobniłam siędo nich,pracuję tak jak oni - i mam efekty. Otwierają się przede mną. - Pewnie ci ciężko, daleko od domu, bez możliwościwyjazdu. -Pytasz jako John Joseph Cooper, psychiatra? Otworzył usta, ale nic nie powiedział, potrząsnął tylko głową. - Nie, Po prostu Coop. Przyjaciel. Wzruszyłam ramionami, celowo unikając jego czujnego spojrzenia. - Kilku rzeczy mi brakuje - przyznałam. - Ekspresu dokawy,na przykład. Zmienianiabiegów w samochodzie. "Archiwum X"i "Ostrego dyżuru". - A Stephena nie? Zapomniałam,że kiedy poraz ostatni widziałam się z Coopem,było to spotkanie weczwórkę - każde znas miało ze sobą osobętowarzyszącą, czyli, krótko mówiąc, partnera. Wpadliśmy na siebiew hallu filharmonii, podczasantraktu w koncercie Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej. Widywałamsięz nim odczasu doczasu przy służbowych okazjach, ale nigdy przedtem nie poznałam jego żony; zobaczyłam drobnej budowy blondynkę, pasującądo jego boku jak jeden element układanki pasuje do drugiego. Nawet teraz, po tak długimczasie, wspomnienie o niej było jakstrzał zza rogu prostow szczękę. - Stephen tojużprzeszłość - odparłam. Coop przyglądał mi się przez moment, a potem powiedział; - Przykro mi tosłyszeć. Jako osoba dorosła, pomyślałam, poradzę sobie z tym. Odetchnęłam głęboko, przywołałam na twarz uśmiech numer jedeni klasnęłam dłońmi o kolana. - No, dobrze. Nie tłukłeś się tutaj po to, żeby uciąć sobie zemną pogawędkę. - Przyjechałbym nawet tylko po to - przerwał mi cichym głosem- - Wybaczyłem ci jużdawno temu, Mogłabym z łatwością udać, że go nie słyszałam i po prostu zacząć rzeczową dyskusję na temat Katie. A jednak. Kiedy zasiada się do rozmowyz człowiekiem, który miał wpływ na to, kim się 152 jest, nie ma sposobu,aby na spotkanie nie rzuciłysię jakieś cienie przeszłości. Niech będzie, że Coop mi wybaczył. Ja jemu nie. Odchrząknął. - Opowiem ci, czego się dowiedziałem na temat Katie. - Poszperał w walizce i wyciągnął notatnik zżółtymi kartkami, pokrytymi od góry dodołu jegonieczytelnymi bazgrołami. -W kwestiizabójstwa noworodków psychiatrzydzielą się na dwa obozy. Pierwszy, mniej liczny, obstajeprzy wyjaśnieniu, że kobiety,które po porodzie zabijają swoje dzieci, przez cały okres ciąży cierpią na zaburzenia dysocjacyjne. - Zaburzenia dysocjacyjne? -Stan dysocjacji odznacza się niezwykłą koncentracją na jednej tylkoczynności. Całareszta ulega zablokowaniu. W świadomości takiej kobiety powstaje rozłam: niewielka jej część tworzyświat urojeń,w którym wszystko jest postaremu i nie ma żadnejciąży. Skutkiem tego, kiedydochodzido porodu, kobieta jest zaskoczona i nieprzygotowana, ponieważ wyparła tenfakt ze świadomości, a wpamięci powstały luki go dotyczące. Niekiedydotykajej też przejściowa psychoza. Dzieje się to w momencie, kiedyszok poporodowyprzebija się przezten klosz wyparcia. W każdym razie psychiatrzy zazwyczaj tłumaczą takie kobiety tak: niesą one obecne umysłem w momencie popełnienia przestępstwa,więc nie mogą być pociągnięte do odpowiedzialności prawnej zaswoje czyny. - Brzmi to bardzo złowieszczo. Coop uśmiechnął się szeroko i wręczyłmi jakąś listę. - Tumasz kilku psychiatrów z tej łagodniejszej frakcji, którzyw ciągu ostatnich lat zeznawali w sądzie. Zauważ,że to wszystko sąlekarzekliniczni, niesądowi. Dlaczego? Ponieważ zdecydowanawiększość psychiatrówsądowych zajmujących się zabójstwami noworodków wyznaje pogląd, że oskarżone nie cierpią na zaburzeniedysocjacyjne, tylko po prostu nieobchodziich, że są w ciąży. Dysocjacja, ich zdaniem, możenastąpić po porodzie. Ale nawet jamogę ci powiedzieć, że w takim momencie, ze względu na ból, dysocjacja to dopewnego stopnia całkiem naturalnezachowanie. Tak samo kiedy zatniesz się nożem wpalec przy krojeniu warzyw,toprzez chwilę stoiszi tylko patrzysz, a potem mówisz: "No, no,głęboko weszło". Ale przecież nie weźmiesz zaraz potem tasakai nie odrąbiesz sobie całej dłoni, żebyproblem przestałistnieć. Skinęłam głową. - Dlaczego w takim razie te kobiety zabijają noworodki? -Bo nie łączy ich z nimiżadna więź emocjonalna - poród nieróżni się niczym od wydalania kamieni żółciowych. Zabijając 153. dziecko, nie tracą kontaktu z rzeczywistością. Po prostu czują strach, wstyil i nie potrafiąprzyznać się przed sobą, że urodziłynieślubne dziecko. - Innymi słowy- wtrąciłam obojętnym głosem - wina jestoczywista. Coop wzruszył ramionami. - Nie muszę ci mówić, jakdziała na ławników liniaobronyoparta na dowodzeniu niepoczytalności. - Podał midrugą listę,tym razem trzy razy dłuższą. -To są psychiatrzy z głównego nurtu. Aleprzecież w końcu każda sprawa jest inna. Skoro Katie, nawet mając świadomość, że jest oskarżona o morderstwo, a wynikibadań lekarskich wykazały, że była w ciąży, nadal nie chce sięprzyznać - to być może ten mechanizm obronny ma jeszcze jakieś dodatkowe wzmocnienie. -i o tym właśnie chciałamz tobą porozmawiać. Czymożnastwierdzić, że Katie padła ofiarą gwałtu? Coop gwizdał cicho. - No, to byłby powódjakcholera, żeby zabićnoworodka. -Prawda? Chciałabym tylko to ustalić, zanim prokuratormnie wyręczy. - Będzie ciężko, bo upłynęło już sporo czasu, ale zwrócę na touwagę podczas rozmowyz Katie. - Zmarszczył brwi. -Jest jeszczeinna możliwość. Że dziewczyna od samego początku kłamie. - Coop, ja jestemadwokatem. Mam wbudowany wykrywacz kłamstw i codziennie go podstrajam. Poznałabym się na oszustwie. - Wcale niekoniecznie. Musiszprzyznać, że odkąd tutaj zamieszkałaś,zaczęłaś mieć osobistystosunekdo tej sprawy. - Kłamstwo to nie jest wizytówkąamiszów. -Zabijanienoworodków też raczej nie. Przypomniałam sobie,jak Katie zaczyna się jąkać i czerwienić, kiedy próbuje się spytać ją o coś, o czym niechce rozmawiać. A po chwili stanęła mi przed oczami wtychchwilach, kiedy z całą mocą powtarzała, że nie urodziłażadnegodziecka:podbródeksterczący ostro do przodu, płonące oczy wbite prosto we mnie. -Onato widzi tak, jakby nie było żadnego dziecka -powiedziałam cicho. Coop zastanowił się. - Może tak to widzieć -przyznał - ale dziecko, mimo wszystko,było. Katie zacisnęła kurczowo dłoniezłożone na podołku. Wyglądała tak,jakbyśmy właśnie odczytalijej wyrok śmierci. 154 - Doktor Cooper zada citylko kilka pytań-wyjaśniłam. - Niemapotrzeby siędenerwować. Coop uśmiechnął się do niej. Siedzieliśmy we trójkę nad strumieniem, na tyle daleko od domu, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Widząc, że wyjmuje z kieszeni dyktafon,rzuciłammu szybkiespojrzenie,a kiedy je pochwycił, potrząsnęłam głową. Nieprzejąłsię tym i wziął do ręki notatnik. - Katie, na początekchcę cię zapewnić, że to, o czym będziemymówić, jest przeznaczone wyłącznie dla nastrojga. Nie przyjechałem tu po to, żeby cię przesłuchiwać idonosić komuś na ciebie. Chcę ci pomóc poradzićsobie z pewnymi emocjami, które zapewne przeżywasz w tej chwili. Katiespojrzałana mnie, a potemz powrotem na niego. Coopuśmiechnął się szeroko. - No dobrze. Może najpierw powiedz, jak sięczujesz. - W porządku -odparła nieufnie. - Na tyle dobrze, żewcalenie potrzebujęz panem rozmawiać. - Rozumiem, dlaczego tak mówisz - powiedział Coop miłymgłosem. - Wielu ludzi, którzy nigdy w życiu nie rozmawiali z psychiatrą, czuje podobnie. Ale potem okazuje się, że oosobistychsprawach łatwiej pogadać z obcymiludźmi niż z rodziną. Wiedziałam, że Coop widzi i zauważa to samo coja: że Katieminimalnie się odprężyła,że rozluźniły się jej dłonie zaciśniętew pięści. Słuchałam razem z nią jegopłynącego, falującego głosu,widziałam, jak patrzy jej prosto w oczy izastanawiałam się, czykomuśkiedyś udałosięukryć przed tym człowiekiemjakiś sekret. Coop promieniowałswoistym ciepłem, niewymuszonym urokiem, który sprawiał, że momentalniemiałosię wrażenie intymnej zażyłości. Z drugiej strony, w moim wypadku nie było to jedynie wrażenie. Otrząsnęłam się, koncentrując uwagę na pytaniu, które psychiatrazadał mojej klientce. - Czy możesz mi opowiedzieć oswoichrelacjach z rodzicami? Katiespojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem, jakby nie zrozumiała. Standardowe pytanie zklinicznegowywiadu psychologicznego, zadane dziewczynie z rodziny amiszów, zabrzmiało niemądrze i mało inteligentnie. - Rodzice torodzice - odpowiedziała z wahaniem. -Spędzaszz nimi dużo czasu? - Ja, przypracyw polu, w kuchni, podczas posiłków i przy modlitwie. - Spojrzała na Coopa,unosząc brwi. -Cały dzień. - Czy jesteś blisko z mamą? Przytaknięcie. 155. - Już tylko ja jej zostałam. -Czy miałaśw życiujakieś ataki, urazy głowy? -Nie. - A może ostre bóle brzucha? -Kiedyś,raz - uśmiechnęła się, - Jak mój brat powiedział, żenie zjem naraz dziesięciu kwaśnych jabłek. - Ale ostatnio. nie? - Katie potrząsnęła głową. -A czy zdarzyło ci się, że nie potrafiłaś sobie przypomnieć, co siędziało. Żenagle dotarłodo ciebie, że minęło kilkagodzin, a ty nie pamiętasz, gdzie byłaś anico robiłaś? Słysząc to pytanieKatie, nie wiadomodlaczego, oblała się rumieńcem. I zaprzeczyła. - Czy miałaś kiedyś halucynacje? Widziałaś rzeczy, którychnie ma? - Czasami widzę moją siostrę. -Która nie żyje- wtrąciłam. - Utopiła się w stawie - wyjaśniła Katie. - Kiedy siadamnadbrzegiem, to onateż tam przychodzi. Coop niemrugnął nawet okiem, jakby to, żektoś widuje duchy, było najzwyklejszą rzeczą pod słońcem. - Czy siostra rozmawia z tobą? - zapytał. -Mówi ci, comasz robić? - Nie. Tylko jeździ na łyżwach. - Martwi cię to,że ją widzisz? -Absolutnie nie. - Czy byłaśkiedyś ciężko chora? Tak,żeby leżeć wszpitalu? - Nie. Dopiero teraz. - Pomówmy o tym - zaproponował Coop, -Czy wiesz, dlaczegotrafiłaś do szpitala? Policzki Katie zapłonęły czerwienią. Opuściła wzrok. - Kobiecadolegliwość. -Lekarze twierdzą, że urodziłaś dziecko. - To pomyłka - odparła. - Nie urodziłam żadnego dziecka. Coop nie przejąłsię, słysząc to zaprzeczenie. - Ile miałaś lat, kiedy zaczęłaś miesiączkować, Katie? -Dwanaście. - Czy mama wyjaśniła ci, co się z tobą dzieje? -Co nieco. Ale ja i tak wiedziałam, oco chodzi. Widziałam jużzwierzęta itak dalej. - Czy rodzice rozmawiają z tobą o seksie? Katie, zgorszona, otworzyła szeroko oczy. - Oczywiście, że nie. Nie wypada przed ślubem rozmawiaćzdziewczyną otakich rzeczach. 156 - Kto powiedział,że to nie wypada? -Pan Bóg - padła natychmiastowa odpowiedź. - Kościół. Moirodzice. - Czy rodzice bardzo by się gniewali, gdyby się dowiedzieli, żez kimś sypiasz? -Przecież z nikim nie sypiam. - Rozumiem,ale coby się stało, gdyby było inaczej? -Byliby bardzorozczarowani - odparłaszybko Katie. - A jadostałabym bann. - Coto takiego? -To kara za złamanie zasad, kiedy biskup się dowie. Trzebawyznać winę, a potemjest się wykluczonym ze wspólnoty, przynajmniej na krótki czas. - Jej głos ucichł,przeszedł w szept: -Wszyscy sięod ciebie odcinają i już. Poraz pierwszy udało mi się spojrzeć oczami Katie: to byłstygmat wyrzutka w społeczności ponad wszystko ceniącej sobieidentyczność. - Gdybyś miałakłopoty -padło kolejnepytanie- to poprosiłabyś o pomoc mamęczy ojca? -Zaczęłabym się modlić - odpowiedziała - a co by się dalej zemną stało, to już by była wola Pana. - Czy piłaśjuż w życiualkohol albo próbowałaśnarkotyków? Ku mojemu niebotycznemu zdziwieniu, Katie przytaknęła. - Wypiłamkiedyś dwa piwa i do tego likiermiętowy. Razemz moją bandą. - Z jaką. bandą? - Nazywamy się Iskierki. To jest grupa, do której należę jai moi przyjaciele. U nas młodzi ludzie w moim wieku częstołącząsię w bandy. Kiedyzaczynają się Rumspringa. - Rumspringaf -Zielone lata. Ma się wtedy mniejwięcej czternaście albopiętnaście lat. Coop spojrzałna mnie, aleja tylko uniosłam brwi. Pierwszyraz słyszałam o czymś takim. - Powiedz nam w takim razie, dlaczego przyłączyłaś się doIskierek. -Bo mi odpowiadało ich towarzystwo. Potrafią się bawić, alenie szaleją za bardzo. Paru chłopaków kupuje dla nas piwow "Turkey Hill", a potem ścigamy sięichbryczkami popółnocyna autostradzie. Dla takich, colubią bardziej poszaleć, są Breneki albo Walety - cito urządzają potańcówki, jeżdżą sobie w białydzień, na oczach wszystkich i naprawdę robią się Sod, tacy. świa157. towi. A my spotykamy się w niedzielę wieczorem i śpiewamyhymny. Najczęściej. Bo czasami - przyznała się wstydliwie - robimy inne rzeczy. - Na przykład? -Pijemy trochę. Tańczymy. To znaczy, teraz, jak zaczyna sięcoś dziać, toja już się nie przyłączam. Kiedy skończy sięśpiewanie, od razu wracam do domu. - Dlaczego? Katie zanurzyła dłonie w trawie, zacisnęła palce. - Bo jestem jużochrzczona. Coopze zdziwienia uniósł brwi. - To nie ochrzczono cię zaraz pourodzeniu? -Nie, u nas chrzestjestpóźniej, jak się już dorośnie. Ja goprzyjęłam w zeszłym roku. Tojest decyzja, aby stanąć przed Bogiem i zgodzić się żyć tak, jak nakazuje Ordnung, czyli te zasady,o których mówiłam. - Czy rodzice wiedzieli, żechodzisz na te śpiewania, pijesz alkoholi tańczysz? Katiespojrzała w stronę domu. - Rodzice zawszewiedzą,kiedy ich dzieci coś kombinują. Udają tylko, że nic nie widzą imają nadzieję, że dzieciakinie wpakują się w coś naprawdę groźnego. - Dlaczego tolerują takie zachowania, a mimo to byliby rozczarowani, dowiedziawszy się, że rozpoczęłaś życie seksualne? -Bo to grzech. Kiedysię spotykamyna śpiewaniach. To jesttaka zabawa wAnglików. Rodzice wierzą, żekiedy ich dzieci razalbo dwarazy tego spróbują, to im nie zaszkodzi,bo i tak wyrzekną siępotem rzeczy doczesnych i będą odpowiedzialnie żyć jakdobrzy prości ludzie. -i dzieci też przeważniew towierzą? -Ja. - Dlaczego? -Wszyscy ich przyjaciele,cała rodzina, to są sami amisze. Jeżeli nie przyłączą się do kościoła,to będą inni niż wszyscy. A pozatym,żeby wziąćślub, trzeba być ochrzczonym. - A ty chcesz wziąć ślub? Wyjśćza mąż? - A kto nie chce? Coop wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Naprzykład Ellie - zażartował sobiepo cichu, ale na tyległośno, żebym go wyraźnie usłyszała. Zamyśliłam się nad tym, copowiedział jtak mnie tozaabsorbowało, że o maływłos nie przeoczyłam następnego pytania. - Całowałaśsię kiedyś z chłopcem, Katie? 158 -Ja. - Kolejnyrumieniec. - ZSamuelem. Aprzedtem zjohnem Beilerem. - Samuel to twój chłopak? - Raczej były chłopak, poniżałam. -Czy rozpoczęliście już współżycie? -Nie! Coop zawahał się. - Czy Samuelcałuje cię tylko w usta, czy gdzieśjeszcze; -W szyję - mruknęła cicho. -i w czoło. - Apiersi? Brzuch? Katie wyprostowała nogi, wysuwając je spod spódnicy i zanurzyła stopyw nurcie strumienia. - Samuel by czegośtakiego nie zrobił. -Czy pozwoliłaś kiedyś komuś innemu dotknąć się albo pocałować? - Coop delikatnie docisnął śrubę, a kiedy nie doczekał M? odpowiedzi, zapytał znów, jeszcze łagodniejszym głosem:- Czychcesz kiedyś mieć dzieci? Katie uniosła głowę, a słońce zapaliło światło w jej oczach' napoliczkach. - O tak, bardzo - odpowiedziała. - Najbardziej naświecieKiedy tylko Katie oddaliła się poza zasięg głosu, natychd1381zabrałam się do wypytywania pytającego. - No i co ty na to? Coopwyciągnął się na trawie porastającej brzeg strumieMa. - W głębi ciemnego znalazłem się lasu. Zanim zacznę z ni? dalejpracować,będę musiał się gdzieś zapisać na intensywnykursamiszologii. - Zapisz i mnie, jak już go znajdziesz. Z tym, żeja mamdo "wyboru tylko kurs korespondencyjny - westchnęłam. -Powiedzisła,że chce miećdzieci. - Większość morderczyń noworodków chce je mieć. Tylko "iedy indziej, jeszcze nieteraz. - Urwał z wahaniem. -Z drugiejstrony jest równiemożliwe, że dla niej to dziecko nigdy nie istnisto. - Awięc uważasz, że mówiła prawdę. Że rzeczywiściewypsrisporód ze świadomości. Coop milczał przez chwilę. - Chciałbym ci to powiedziećze stuprocentową pewnością- P3nuje powszechne przekonanie, że psychiatrze nie można nakłamać w żywe oczy i że to go właśnie różni od przeciętnego zjad3"3chleba. Ale wiesz co? To jest bajka. Botak naprawdę za wcześniejeszcze na ocenę sytuacji. Jeżeli ona kłamie, to po mistrzowsku. Nie mieści mi się wgłowie, że mogła nauczyćsię tego w don'"- - Doszedłeś do jakichkolwiek wniosków? 159. Wzruszył ramionami. - Wydajemi się, że psychozę możemy wykluczyć. -A wspomniane duchy? - Istnieje ogromna różnica pomiędzy wytworem wyobraźnia urojeniem psychotycznym. Gdyby to ta zmarła siostra kazałaKatie zabić jej własne dziecko albo gdyby wmawiała jej, że podsilosem mieszka diabeł, to by już była zupełnie inna historia. - Ewentualnapsychoza w tym momencie mnie nie obchodzi. Asam poród? Cooppomasował sobie grzbiet nosa, wysoko, pomiędzy oczami. - Widać jak na dłoni, że ona blokuje fakt, że byław ciąży, jakteż i same okoliczności poczęcia, ale tego już chyba domyśliłaśsię bez mojej pomocy. -Gwałt? - zapytałam. - To też trudno stwierdzić. Onatak się płoszy, mówiąc oseksie, że niemogę się zdecydować, czy złożyć to na karb religijnegowychowania czy własnych tragicznych doświadczeń. Nawet wspomnienie o stosunku odbytym dobrowolnie,ale z kimś, kto nie należał do amiszów, mogło stać się muremw jej umyśle. Sama słyszałaś, jakona się boi wykluczenia ze wspólnoty. Gdyby związałasię z kimś zzewnątrz, nie maco liczyć na to, że pozwolą jej żyć dotychczasowym życiem. Podczas mojego pobytu wśród amiszów zdążyłam już zobaczyćdosyć, aby orientowaćsię, że to nie do końca jest prawda. - Prawdę mówiąc, to jest tak - powiedziałam - żeKatie możesię wyspowiadać i kościół przyjmieją z powrotem. -Niestety, nawetjeśli inni jejprzebaczą, tonie oznacza, żeonatak łatwo o wszystkim zapomni. Będzie jej to ciążyćdo końca życia. - Coopspojrzał na mnie. -Wziąwszy pod uwagę jej wychowanie, naprawdę trudno się dziwić,że jejumysł robi, co tylkomoże, aby wyprzeć ze świadomości to, co się stało. Wyciągnęłam się na wznakw trawie tużobok niego. - Powiedziała mi, że nie zabiła tego dziecka i powiedziała miteż, że w ogóle go nie urodziła. Na to, że urodziła,istnieją jednakdowody. - ... a więcjeśli to było kłamstwo - dokończył Coop- to i tamtonie musiało być prawdą. Niemniej jednak, aby skłamać, trzebaposiadać świadomą wiedzęna dany temat. Ale jeżeli Katiecierpi na zaburzenie dysocjacyjne, tonie może ponieść odpowiedzialności za to,że nie orientowała się, co jestprawdą. Uniosłam się na łokciu. - A za morderstwo już może? - zapytałam, uśmiechając sięsmutno. 160 - O tym - odpari Coop - zadecydują ławnicy. - Wstał i podałmi rękę. -Chciałbym dalej z nią pracować. Przeanalizować wydarzenia tej nocy, kiedy nastąpiłporód. - Nie proszę cię o to. I tak już zrobiłeś bardzodużoi poświęciłeś się, bo to przecież nie jest twoja działka. Zresztą pewnie maszważniejsze rzeczy do roboty. - Obiecałem, żeci pomogę, a narazie jeszcze się nienapracowałem. Mogę przyjeżdżaćna rozmowyz Katie wieczorem, jak jużwyjdę z pracy. - A twoja żona będzie jadła kolację sama jak palec. Czy to niety mi kiedyś mówiłeś, żepsychiatrzy nigdy nie potrafią zapanować nad rozpademwłasnych związków? Coopkiwnął głową. - To prawda. Bo mnie się nie udało. Rozwiodłem się mniejwięcej rok temu. Nagle zaschło mi w ustach. Odwróciłam się doniego. - Rozwiodłeś się? - Coop spuścił wzrok, przyglądając się własnym butom, potem falom na strumieniu, a ja stałam, szukającw myślach odpowiedzi na pytanie, dlaczego takłatwo było namrozmawiać o Katie, a tak trudno o sobie, - Coop, strasznie miprzykro. Wyciągnął rękę i zdjąłz pnia drzewaświecącą jakneon gąsienicę miernikowca, która zwinęła mu się na dłoniw ciasny, przypominający tamburyn krążek. - Wszyscypopełniamy błędy - powiedział cicho, sięgając pomojądłoń. Uniósł ją na jednąwysokośćze swoją i wtedy gąsienica poruszyła się; wygięła ciało w kabłąk, a potem nagłym wyrzutem przerzuciłasiebie jak kładkę pomiędzy nami. Przekonanie Sary, że nie złamię prawa, jeśli zostawięKatiepod jej opieką do południa, a szansęna to,że jakiś urzędnik sądowy zajrzy akuratna farmę i zobaczy, że mnie nie ma,są minimalne,zajęło micałe pół godziny. - Posłuchaj- powiedziałam w końcu. - Jeśli mamprzygotowaćsię do obrony twojej córki, to potrzebuję trochę elastyczności. - A doktor Cooper mógł do nasprzyjechać? - marudziła Sara. - Doktor Cooper nie pracuje w laboratorium za pół milionadolarówi nie musiał go tutaj przywozić - wyjaśniłamcierpliwie. Ostatecznie jednak to dwugodzinne spotkanie zdoktoremOwenem Zeilglerem, wywalczone z takim poświęceniem, okazałosię nie do końca warte tej ceny; kiedy już dotarłam na oddział patologii noworodków w Centrum Medycznym Uniwersytetu Pensylwańskiego, z niejakim rozczarowaniem stwierdziłam, że wola161. iabym być wszędzie, tylko nie tutaj. Nie mogłam przestać myślećo chorych niemowlętach, martwych niemowlętach i ryzyku porodowym u kobiet po czterdziestce; najchętniej prysnęłabym z powrotem na farmę Fisherów. Z Owenem zdarzyło misię już kiedyś współpracować przy jednej sprawie. Był to człowiek z twarzą okrągłą jak biszkopt, błyszczącą łysiną i kulistym brzuszkiem, który podskakiwał mu na kolanach, kiedy wciągał się na wysokie laboratoryjne stołki, żebysięgnąć okiem do okularu mikroskopu. - Posiew z powierzchni łożyska wykazał mieszanąflorę bakteryjną zawierającą również maczugowcebłonicy - poinformowałmnie. - Co oznacza mniej więcej tyle, że było tam sporo kupy. - Chcesz powiedzieć, że miało towpływ nawyniki badań? -Nie. To normalna rzecz -no i trzeba pamiętać, że łożysko leżało na ziemi w oborze. Zmrużyłam oczy. - W takimrazie uracz mnie jakimś odstępstwemod normy. -Chociażby śmierć noworodka. Uważam, że urodził się żywy. -Wszystkie moje nadzieje legły wgruzach. -Test wodny wykazał,że powietrze dotarło do pęcherzyków płucnych. - Mów po ludzku. Patolog westchnął. - Dziecko oddychało. -Czy to już jest pewne? - Żeby ustalić, czy noworodek, nawet wcześniak, oddychałczytylko wciągnął płyn do płuc, trzeba przyjrzeć się pęcherzykom,które powinny być zaokrąglone. To jest bardziej wiarygodne badanieniż test wodny, bo wycinek płuca możesię unosić na wodzietakże wtedy, gdy u noworodka zastosowano sztuczne oddychanie. - Jasne - mruknęłam. - Najpierw zrobiła dziecku oddychanieusta-usta, a potem je zabiła. - Nigdy nicnie wiadomo - odparł Owen. -Dlaczego w takim razie przestało oddychać? - Lekarz sądowy upiera się przy swojej wersji, czyli uduszeniu. Ale to nie jest jeszcze ostatecznie stwierdzone. Wciągnęłam się na wysokistołek obok patologa. - Chcę wiedzieć więcej. -W płucach znalazłem popękane naczyńka, co wskazuje naśmierć przez uduszenie, ale to mogło się stać równie dobrze przedśmiercią jak ipo. Siny obrzęk warg znaczy tylko tyle, żeusta noworodka były mocno do czegoś przyciśnięte. Mogła to być chociażby kość obojczykowa matki. Tak naprawdę, to jeślito dziecko zostato uduszone czymś miękkim, na przykład koszulą, w którąbyło 162 zawinięte albodłonią matki, to wszystkie objawy i ślady,którymidysponujemy, równie dobrze mogą wskazywać na morderstwo cona zespół nagłej śmierci niemowląt, - Zabrałmi szkiełko z próbkąmikroskopową, które machinalnie wzięłam do ręki. - Wniosek: bardzo możliwe, że temu noworodkowi niktnie pomógł przenieśćsię na tamten świat. Trzydziestodwutygodniowy płód jestteoretycznie zdolny do przeżycia, ale w praktyce bywa różnie. Zmarszczyłam brwi. - Czy matka mogłaby się nie zorientować, że dziecko umierana jej oczach? -Zależy. Gdyby zaczęło dławić się śluzem, pewnieby to usłyszała. Gdybyzaczęło się dusić, zauważyłaby, że sinieje, że oddychacoraz ciężej. - Owen wyłączył mikroskop i wyjął szkiełko,opatrzone wyraźnym napisem FISHER s. Włożyłje do pudełka razemz innymipreparatami mikroskopowymi. Spróbowałam wyobrazić sobieKatie, sparaliżowaną strachem,kiedyzrozumiała, że to zbyt wcześnie urodzone maleństwo walczyo każdy oddech. Zobaczyłamjej szeroko otwarte oczy, a w nichszok, krępujący ręce, potem zaśzrozumienie, że już za późno, stało się. Zobaczyłam, jak Katiezawija martwe ciałko w koszulęi próbuje je gdzieś schować, zanim ktośodkryje, że stało się cośzłego. A potem wyobraziłam ją sobieprzed sądem, stojącą nieruchomo, wysłuchującą oskarżenia ozaniedbanie polegającena niezapewnieniu nowo narodzonemu dziecku właściwej opiekimedycznej. Zamiast zabójstwa pierwszego stopnia - zabójstwo na skutekzaniedbania, które także jest ciężkim przestępstwem, tak samokaranym więzieniem. Wyciągnęłam z uśmiechem rękę do Owena. - Dzięki, mimo wszystko- powiedziałam. Nadszedł sobotni wieczór. Około godziny dziesiątej poszłamna górę, do naszegowspólnego pokoju i zaciągnęłam zielone rolety w oknie wychodzącym na wschód. Wzięłam prysznic, zastanawiając się, co porabia teraz Coop. Ogląda jakiś film? Je kolacjęw pięciogwiazdkowej restauracji? Ciekawe, czy sypia w T-shirciei bokserkach, takjak kiedyś. Właśnie rozmyślałam sobie o tymw najlepsze,kiedy do pokoju weszła Katie. - A tobie co? - zapytała, przyglądając misię uważnie, -Nic. Wzruszyła ramionami i ziewnęła. -Ależ jestem zmęczona. - powiedziała, ale błysk w okui sprężysty chód całkowicie przeczyły jej słowom. Poszła do la163. zienki, a ja zgasiłam światło i wślizgnęłam się do łóżka. Oczy niebawem przywykły do ciemności. Katie wróciłaz łazienki, przysiadła na skraju swojego łóżka i zdjęła buty, a potem bez rozbieraniaprzykryła się kołdrą. Uniosłam się nałokciu. - Nie zapomniałaś o czymś? - zapytałam rozbawiona. - Zimno mi. -W szafie nagórnej półce jest zapasowa kołdra. -Tylko tegobrakowało, żeby wnocy, przy przekręcaniu się z boku na bok, któraś z tych szpilek od sukienki wbiła się jej na przykład pod żebro. - Tak mi jest dobrze. -Jak sobie życzysz, - Odwróciłam się dościany i leżałamzotwartymi oczami. Nagle przypomniałam sobie, jak to miałamszesnaście lat i kładłamsię w ubraniu, żeby wymknąć sięz domu,kiedy tylko zobaczęświatła samochodu mojej najlepszej kumpeli i pojechać z nią do jednego takiego futbolisty ze szkolnej drużyny, który miał wolną chatę i robił imprezę. Usiadłam na łóżkui zmierzyłam gniewnym spojrzeniemKatie skuloną podkołdrą. -No dobra, dokąd to się wybierasz? Odpowiedziało mi ciężkiemilczenie - niezbity dowód winy. - Poprawka - dodałam po chwili. - Dokąd my się wybieramy? Katie podniosłasię z pościeli, usiadła na postaniu. - W soboty Samuel przychodzi wnocy. Wyłożyła karty na stół. - Siedzimy sobie na ganku albo w dużym pokoju, czasami aż dorana. Wiedziałam już dość,aby zdawać sobie sprawę, żew programie nocnych spotkań z Samuelem nie było seksu. ZakłopotanieKatie miało swojeźródłow obowiązującej u amiszów podstawowej zasadzie: randki to sprawa ściśle prywatna. Nie potrafiłamjednak zrozumieć, dlaczego młodzi amisze stająna głowie, żebyza wszelką cenę utrzymaćswoje randki i swoich partnerów w tajemnicy. OczyKatie lśniły w ciemności, wpatrzone wokno. Przez chwilę wyglądała jak zwyczajna, usychająca z miłości nastolatka; chciałam wstać i dotknąć jej, pogładzić po policzku, poradzić, żeby dobrze wyryła sobie te chwile w pamięci, bo zanim sięobejrzy, będzie już tylko mogła, tak jak ja, przyglądać się,jakktoś inny je przeżywa. Nie umiałam znaleźć słów, żeby jej powiedzieć,że w zaistniałej sytuacji Samuel może dziś nie zjawić się w ogóle. Że dziecko,do którego niechce się przyznać, zmieniło niektóre zasady. - Jak on to robi? - zapytałam cicho. -Rzuca kamieniami? Wspina się po drabinie? 164 Katie zorientowała się, że jejsekret jest u mnie bezpieczny. Odpowiedziała powoli, zuśmiechem: - Świeci w okno latarką. -Aha. - Czułam się wobowiązku udzielić jej jakiejś rady, skoro już wybierała się na schadzkę, ale z drugiej strony co mogłabymdoradzićdziewczynie, która zdążyła już zajśćw ciążę i urodzićdziecko, a teraz czeka na rozprawę, oskarżona o to, że je zabiła? -Uważaj na siebie - rzuciłam w końcui wróciłam podkołdrę. Spałam niespokojnie,budząc się często w oczekiwaniu na sygnałdany latarką Samuela. O północy Katie leżała jeszcze w łóżku; oczy miałaotwarte. Odrugiej piętnaście wstała i usiadła przyoknie, na fotelu na biegunach. O trzeciej trzydzieści ja wstałami przyklękłam obok niej. - On już nie przyjdzie,kotku - szepnęłam. - Za niecałą godzinę zaczynają doić krowy. Ujęłam ją za podbródek, tak abymusiała spojrzećmi w oczyi potrząsnęłam głową. Katie podniosła się sztywnoz fotela i usiadła na łóżku, wodzącpalcem wzdłuż wzorów na kołdrze,zatopiona we własnych myślach. Widywałam już twarze ludzi wmomencie ogłoszenia wyroku,kiedy dowiadywali się, że czeka ich pięć lat w więzieniu, dziesięć,dożywocie. Najczęściej bywało tak, że nawet tych, którzy spodziewali się takiej kary, nagłe uprzytomnienie sobie prawdy przygniatało jak walący się budynek. W porównaniu z tą strasznąświadomością, że jej żyde zmieniło się nieodwołalnie ina zawsze,ogłoszenie wyroku będzie dla Katie pestką. Przez długi czas siedziała bez słowa, wędrując palcami po ściegach własnej roboty. Kiedy w końcu się odezwała, dźwięk jej głosu wił się chwiejnie niczym cienka smużka dymu: - Przyszyciu narzuty, jak opuści się jeden ścieg,to cały szewjest do niczego. - Odwróciłasię do mnie zszelestem pościeli. -Pociągasz za nitkę - szepnęła - i wszystko się pruje. W niedzielęAaron i Sara po kościelewybieralisię w wizytądoznajomych i krewnych, ale Katie i ja podziękowałyśmy za zaproszenie. Po powrocie do domu wzięłyśmy się do pracy, a kiedy już wszystko było zrobione, wybrałyśmysięnad strumień na ryby. Katie wysłała mnie po wędki iznalazłam je wszopie, dokładnie tam, gdzie mipowiedziała, a sama poszła przodem, nazbierać robaków na przynętę. Dogoniłam ją na polu,kiedy właśnie wywróciła grudęziemi. - No, nie wiem. - Spojrzałam naróżowe dżdżownice wijące sięna jej dłoni. -Zaczynam mieć wątpliwości. Katie wrzuciła kilka robaków do małego słoika po dżemie. 165. - Przecież mówiłaś, że łowiłaś ryby, kiedy przyjeżdżałaś tutajw dzieciństwie. -No, tak -odparłam - ale to było stolat temu. Zadarła głowę i uśmiechnęłasię do mnie. - Znowuto samo. Zawsze robisz z siebie starą babę- Pogadamy, jak ty będziesz czekała na czterdzieste urodziny. Powieszmi wtedy,jak sięczujesz. - Zarzuciłam wędkina ramięi poszłyśmy ścieżką wiodącą nad strumień. Przez kilka ostatnichdni padało, więc nurt byłbystry. Wodakoziołkowała na kamieniach,rozstępowała się przedsterczącymigałęziami. Katie usiadła nabrzegu, wyjęła ze słoika jednego robaka i sięgnęła po wędkę. - Robiliśmy sobie z Jacobem zawodyw łowieniu ryb. Zawszewyciągałamnajwiększą, au! - Schowała kciuk w ustach, ssąc cieknącą krew. -Ale głupio zrobiłam - wymamrotała po chwili. - Jesteś zmęczona - pocieszyłam ją,aleona tylko opuściławzrok. - Każdemu zdarzasię zrobić cośgłupiego, kiedy mu nakimś zależy - dodałam ostrożnie po namyśle. -i co z tego, że czekałaś całą noc? Nic sięprzecież nie stało. - Wzięłam w palce robaka, odetchnęłam izałożyłamna własny haczyk. -Kiedy byłamw twoim wieku, niejaki Eddie Bernsteinwystawił mnie do wiatruprzed samym balem na zakończenie szkoły średniej. Kupiłam sobiesukienkę za sto pięćdziesiąt dolarów, bez ramiączek, w kolorzeecru - nie beżową,zwróć uwagę,nie kremową, tylko ecru - wystroiłam się w nią i czekałam w pokoju, aż Eddie po mnie przyjedzie. I co sięokazało? że umówił się z dwiema dziewczynami i w końcuposzedł zMary Sue LeClare, bo mu sięwydała łatwiejsza. - Jak to łatwiejsza? Odkaszlnęłam. - Tak się mówi. Chodzi oseks. Katie uniosła brwi. - Aha. Rozumiem. Nieco się speszyłam i szybko zarzuciłam wędkę. - Może pogadajmy o czymś innym - zaproponowałam. -Kochałaś go? Tego Eddiego Bemsteina? - Nie. Przez całą szkołę rywalizowaliśmy ze sobą na stopnie. Była okazja, żeby nieźle się poznać. Zakochałam się dopiero nastudiach. -i dlaczegonie wyszłaś wtedy za mąż? - Dwadzieścia jeden lat to jeszcze o wieleza wcześnie na ślub. Większość kobiet woli poczekać jeszcze tych kilka lat, lepiej sięzorientować we własnychpotrzebach, a dopieropotem zdobywaćnowe doświadczenia:wyjść za mąż, mieć dzieci. 166 - Ale przecież owielewięcej można się dowiedzieć o sobie,kiedy już ma się rodzinę - powiedziała Katie. -Niestety, kiedy doszłam dotego wniosku, straciłamwidokina małżeństwo. - A doktorCooper? Wędka wypadła mi z rąk. Podniosłam ją szybko. - Co doktorCooper? -Lubicie się. - No pewnie, że się lubimy. To mój kolega. Katie parsknęła. - Mójojciec też ma kolegów, alenigdy nieprzysiada się donich na huśtawce na ganku, i to jeszczeza blisko. I nie uśmichasię dłużej, niż potrzeba, kiedy cośpowiedzą. Skrzywiłam się. - Moje życie osobiste to nie twój romans. Wydawało misię, żetyjakniktinny potrafisz tozrozumieć. - Romans, pomyśl^lam. Nie to słowo. - Przyjedzie dzisiaj do nas? Drgnęłam. - Skąd wiesz? -Bo cały dzień wyglądasz na drogę, tak jakja w nocy Przezokno. Westchnęłam i postanowiłam powiedzieć prawdę. Kto wie, może to będzie dla niej bodziec do szczerych wyznań. - Coop tobył ten chłopakze studiów. Ten, za któregonie wyszłam, kiedy miałamdwadzieścia jeden lat. Katienagle się wyprostowała,wyszarpując z wody roztrżepotaną rybę. Jej łuskilśniły w słońcu, a śmigający ogon zasypywałnas kropelkami. Katie przyjrzała się zdobyczy, nie wyjmująckciuka z usti wpuściła rybę z powrotemdowody, żeby dać jejdrugą szansę. - Kto kogo rzucił? Nie próbowałam udawać, że nie zrozumiałam pytania. - Ja - odpowiedziałam cicho. - Jego. - Przy obiedzie źle się poczułam - powiedziała Katie, utkwiwszy wzrok wjednym punkcie, gdzieś ponad ramieniem Coopa -i Mam wysłała mnie na górę, żebymsię położyła. Powiedziała, żeonasamapozmywa. Coop skinął głową, zachęcając ją, żeby mówiła dalej. Rozmowao wydarzeniach tej nocy, kiedynastąpiło domniemane mrderstwo,ciągnęłasię już od dwóchgodzin, a Katie była nieoczekiwanie chętnado współpracy, skwapliwa, wręcz rozgadana. 167. - Poczułaś się źle - powtórzył, podejmując wątek. - Co cię bolało? Głowa? Brzuch? - Głowa, a do tegochwyciły mniedreszcze. Jakbym złapałagryp? - Nigdy nie miałam dzieci, ale te objawy nawet mnie kojarzyłysię raczej z infekcją a nie ze zbliżającym się rozwiązaniem. - Zasnęłaś? - dopytywał sięCoop. - Ja, nie odrazu, ale szybko. I obudziłam się rano. - Nie pamiętasz niczego od momentu, kiedy położyłaś się spaćażdo rana, kiedy sięobudziłaś? -Nie pamiętam -odpowiedziała - ale co w tym dziwnego? Nigdy nie pamiętam, co się działopomiędzy zaśnięciem aprzebudzeniem, chyba że akurat coś mi się przyśni. - Czy czułaś się źlepo przebudzeniu? Katiespłonęła wściekłym rumieńcem. - Trochę. -Znów ból głowy i dreszcze? Opuściła wzrok. - Nie. Zaczęłysię moje dni. - Katie, czy krwawienie było obfitsze niż zazwyczaj? - zapytałam, a ona przytaknęła. -Miałaś skurcze? - Lekkie. - Skinęła głową. -Ale mogłam wstać i wziąć się dopracy. - Czułaś sięobolała? -Chodzi o bóle mięśni? - Nie. Czy bolało cię między nogami. Katie zerknęła z ukosana Coopa i odpowiedziała, patrząc prosto na mnie: - Trochę piekło,ale pomyślałam, że to może przez tę grypę. -Dobrze - odchrząknął Coop. - A zatem wstałaś i wzięłaś siędopracy. - Zaczęłamrobić śniadanie - powiedziała Katie. - Widziałam, że w oborzejest jakieś zamieszanie, apotem przyjechałaangielska policja. Mam zajrzałana chwilkę do kuchni i kazałami zrobić więcej, żeby starczyło też dla policjantów, a potemsobie poszła. - Katie wstałai zaczęła spacerowaćw tę i wew tępo ganku. -Nie chciało misię iść do obory. Dopiero kiedy Samuel przyszedł mi powiedzieć, co się stało, poszłam tam razemz nim. - I co tam zobaczyłaś? Wjej oczach zalśniły łzy. - Malutkie dziecko -szepnęła. - Najmniejsze maleństwo, jakiew życiu widziałam. 168 - Katie - powiedział cicho Coop - czy widziałaś je już kiedyśprzedtem? Potrząsnęła energicznie głową, jakby próbowała zebrać myśli. - Dotknęłaśgo? - padło kolejne pytanie. -Nie. - Czy todziecko było nagie, czy możeczymś przykryte? -Zawinięte w koszulę- odpowiedziała szeptem. - Widać byłotylko buzię. Wyglądało tak, jakby spało, tak samo jak Hannahw kołysce. - Skoro było zawinięte w koszulę, a ty gonawet nie dotknęłaś. to skąd wiesz, że to był chłopiec? Katie spojrzałana niego, mrugając oczami. - Niewiem. -Pomyśl dobrze, Katie. Spróbuj sobie przypomnieć tę chwilę,gdy dowiedziałaś się, że to był chłopiec. Potrząsnęła głową, a łzy tym razem polały się po policzkach. - Co wy ze mną robicie? Takniewolno! - zaszlochała, obróciłasię na pięcie i uciekła. - Wróci - powiedziałam, patrząc za nią. - Ale miło, że się przejąłeś. Coop westchnął,opierając się o wspornik gankowej huśtawki. - Przycisnąłem ją do samego końca - zamyślił się. - Dotarłemdo granicy świata jej wyobrażeń. Musiała uciekać, bo inaczejniemiałaby innego wyjścia, jak tylkoprzyjąć do wiadomości, że jejwymyślona logika się nie sprawdza. - Odwrócił się do mnie- - A tyuważasz, że ona jest winna,prawda? Poraz pierwszy od czasu,kiedy tutaj przyjechałam, ktoś zadałmi to pytanie. Fisherowie, ich krewni i przyjaciele oraz caławspólnota amiszów wydawali się być zdania,że oskarżenieKatieo morderstwo to jakiś niestworzona inkryminacja, z którą należysię pogodzić, ale w którą w żadnym wypadku nie wolno uwierzyć. Z drugiej strony, ja nie znałam Katieod samego urodzenia; widziałam przede wszystkim górę obciążających dowodów. A wszystko, z czym do tej porysię zetknęłam, od policyjnych raportówpo informacje, któreprzekazał mi patolog noworodkowy,wskazywało na to, że Katie, bierniebądź też czynnie, spowodowałaśmierć swojego dziecka. Ukrywanie ciąży - to byłapremedytacja. Obawa przed odrzuceniem przez Samuela, nie mówiąc już nawetoutracie szacunku rodziców i strachu przedekskomuniką - to byłmotyw. Zaś co do upartego zaprzeczania dowiedzionym faktom -zawodowy nos mówił mi,że dziewczyna wychowana tak jak Katie 169. nie potrafi inaczej radzić sobie w sytuacji, kiedy wie, że zrobiłacoś bardzo złego. - Mogę jej bronić na trzy sposoby,Coop - odpowiedziałam. -Strategia numerjeden; przyznajemy się,że to ona, mówimy,żebardzo żałuje i zdajemy się na łaskę sądu. Minus jesttaki, że będzie musiała zeznawać, a wtedy się wyda, że wcale nieżałuje,anawet, że w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że to ona popełniła to przestępstwo. Strategia numerdwa: nie przyznajemysię, że toona. To ktoś inny. Zgrabnyargument, tylko mało prawdopodobny,zważywszyna to, że mamy do czynienia z przedwczesnym porodem,który odbył się w tajemnicy przed wszystkimiodrugiej nad ranem. I wreszcie strategia numer trzy: przyznajemy się, że to ona,ale mówimy, że cierpiała na zaburzenie dysocjacyjne, zatemnie można jej skazać za popełnienie przestępstwa,skoro umysłem nie była na miejscu. - Uważasz, że ona jest winna - powtórzył Coop. Nie mogłamznieść jego spojrzenia. - Uważam - odparłam, odwracając wzrok - że tylko wtensposób mogęją z tego wyciągnąć. Po południu weszliśmy do obory w tym samymmomencie - jachciałam popracować na komputerze, Aaron szedł nasypać krowom paszy. Nagle stanął jak wryty tuż obokmnie. Powietrzew oborze przesycone było wonią czegoś, co za chwilę miało sięwydarzyć. Jedna z brzuchatych krów stojących w osobnej, wydzielonej zagrodzie wydała z siebie głośny ryk, spomiędzy jej zadnich nóg sterczałomaleńkie kopytko. Aaronszybko sięgnąłpoparę gumowychrękawic kuchennych i wszedł do zagrody. Chwycił wystającą raciczkę i zaczął ciągnąć, dopóki nie pojawiłasiędruga, a obok - miniaturowy pyszczek, biały jak papier. Aaronciągnął dalej, a ja patrzyłam w zachwycie, jakprzyakompaniamencie trzasku jakby przełamywanej pieczęci naświecie pojawia się ociekające krwią cielę. Upadło na siano, a nogi rozjechały się pod nim. Aaronukląkłoboki połaskotał je w nos źdźbłem trawy. Malutki nosek zmarszczył się, rozległo się kichnięcie - i cielątko zaczęło oddychać. Potem wstało,podeszło domatkii trąciłoją pyszczkiem wbok. Aaron zerknął mu pod ogon i uśmiechnął się. - Krowa - oznajmił. To chyba jasne, pomyślałam. Co nibymiało być? Wieloryb? Roześmiał się, jakby usłyszał moje myśli. - Krowa -powtórzył znaciskiem. - Nie byk. -Ściągnął rękawice, wstał. - No i jak? -zapytał. - Może być, taki cud? 170 Krowia matkaprzejechała szorstkim językiem po molffej, pozwijanej sierści swojego dziecka. Patrzyłam wielkimi oczami, zafascynowana widokiem. Jak najbardziej - odpowiedziałam. Kiedy Katie dowiedziała się, że Mary Eschurządza śpiewanie,zaczęła błagaćmnie na kolanach, żebym pozwoliła jej jechać. - Możesz iść ze mną - mówiła, jakby to miała byćdla fflins pokusa nie do odparcia. - Proszę cię, Ellie. Z tego, co ja i Coop dowiedzieliśmysięod niej, miała to byćspotkanie towarzyskie, czyli okazja do zaobserwowania, jak Katiereagujena chłopaków innych niż Samuel - chłopaków,z którychjeden mógł być ojcem jej dziecka. Tak więc pięć godzin późniejzasiadłam wraz z Katie na koźle i ruszyłyśmy w drogęna śpiewanie religijnych hymnów. Jeździłam jużbryczkąFisherów,al^ natylnym siedzeniu było jakoś bezpieczniej. - Kiedy zaczęłaś sama powozić? - zapytałam, chwytając siękrawędzi ławki. - Kiedy miałam trzynaście lat. - Pochwyciła moje spoceniei uśmiechnęła się. -Czemu pytasz? Chceszpotrzymać lejce? Byłw niej tego wieczoru jakiś blask, jakieś światełko nadziei; wprost niemogłam się na nią napatrzeć. Kiedydojechałyśmy namiejsce, zatrzymała bryczkę obok innych, stojących rzędemprzedstodołą, uwiązała konie i weszlyśmy do środka. Mary na powitaniecmoknęła Katie w policzek i szepnęła jej coś do ucha,naco Katie parsknęłaśmiechem,zasłaniając dłoniąusta. Odeszłamna bok, próbując wtopićsię w tło. Obserwowałam dziewczętaomlecznej cerze, ubrane w sukienkiwe wszystkich kolorach tęczy i chłopców jak jeden mążczeszących się z grzywką, którzyrzucali imukradkowespojrzenia. Czułam się jak przyzwoitka naszkolnym balu - nieznośnie apodyktyczna, surowa i stara-Naglewpadłami woczy znajoma twarz. Zobaczyłam Samuela w grupiemłodych mężczyzn, nieco starszych od niego;domyśliłam się, że to ci, którzy tak jak onprzyjęlijużchrzest, alejeszcze się nie ożenili. Samuel stał odwrócony tyłem doKatie i słuchał opowieści jednegoze swoich towarzyszy -o ile udałomi sięzorientować, była to nieprzyzwoita historia ogrubej babie albo o kobyle. Kiedy nadszedł finał anegdoty i towarzystwo wybuchnęłośmiechem, Samuel uśmiechnął sięlekko i odszedł na bokZ wolna grupa nastolatków zaczęła sięgromadzić wokół dwóchdługich piknikowych stołów. Przy jednym z nich chłopcy i dziewczęta zajmowali miejsca na osobnych ławach, naprzeciwko siebie. Drugi był zarezerwowany dla par, siedzących razemi trzyma171. jących się za ręce; splecione dłonie obojga nikły w bujnych fałdach sukienki dziewczyny. Naglepodeszła do mnie młoda kobieta, którąwidziałam po razpierwszyw życiu. - Czy zechce panispocząć, pani Hathaway? Od momentu przyjścia nastawiałam się, że przywitają mniepytania o to, kim jestem, ale najwidoczniej się przeliczyłam. Wśród amiszów wiadomości przekazywanez ust do ust krążyłysprawniei szybko; te dzieciaki wiedziały, kim jestem już bez mała dwa tygodnie temu. - Prawdę mówiąc - odrzekłam - to najchętniej sobie postojęi popatrzę. Dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi i usiadła przy stole, gdzie siedzieliwszyscy bez pary. Szepnęła coś do ucha swojejkoleżance, która rzuciła mi spojrzenie spod póiprzymkniętychpowiek. Katie siedziałana samym końcu stołu dla par, trzymającmiejsce obok siebie wolne. Jak gdyby nigdy nic, błysnęłauśmiechem w stronę zbliżającego się Samuela. A onminął ją, nie zatrzymując się. Odprowadzany bacznym spojrzeniem Katie łowiącym każdyjego krok, dotarł do stołu dla samotnych i wślizgnął sięna wolnemiejsce. Nie było chyba takiej pary oczu, która by go nie śledziła, a potem nie przeniosła się błyskawicznie na Katie -nie padłojednakani jednosłowo. Katie skłoniłagłowę, nisko, jak młody łabędź; jej policzkipłonęły. Pierwsze nuty hymnu wzbity się wpowietrze. Usta dziewczątzłożyły sięw kształt litery O, zaś głosy chłopców jak zadotknięciemczarodziejskiej różdżki nabrały głębi. A japodeszłam wolnym krokiem do stołu dlapar, przestąpiłam ponad ławką i usiadłam obok Katie, która nawet na mnie nie spojrzała. Położyłamotwartą dłoń grzbietemdo dołu na jejkolanie, a w myślach zaczęłam liczyć: ćwierć nuty, półnuta. Dopiero po całymtakcie melodii przyjęła to, co chciałamjej dać. Gdybym zamknęła oczy, nigdy w życiu nie powiedziałabym, żesiedzę na imprezie młodych amiszów. Gwar rozmów, chichoty,brzęk szklanek italerzy przy częstowaniu napojami i przekąskami - to wszystko wydało mi siędobrze znajome i takie. angielskie. Nawet niewyraźne sylwetki poruszające się w ciemnych kątach - pary szukające odrobinyprywatności, żeby mócsięzbliżyć- oraz tychdwoje, którzy jako jedyni odważyli się wyjść na zewnątrz, wynosząc ze stodoły twarze płonące wewnętrzną gorączką; wszystko to wydało mi się jakby żywcem wzięte z mojegoświata i jakoś nie bardzo na miejscu w świecie Katie. 172 Katie siedziała na stołku niczym królowa na tronie, otoczonawiernymi przyjaciółkami, dysputując z nimi zawzięcie. Tematwieczoru:dlaczego Samuel nie chciał się do niej przyznać. Jeślipróbowały ją pocieszać -to średnio im to wychodziło; Katie patrzyła mętnym wzrokiem, jak ogłuszona. Najwidoczniej niepotrafiła sobie poradzić z odrzuceniem ito w dodatku drugą nocz rzędu. Chociaż, kiedyspojrzeć na to z tej strony,odrzucenie niebyłojedyną świeżo odkrytąsmutną prawdąo życiu, z którą Katie nieumiała sobie poradzić. Nagle grupka dziewczątrozstąpiła się na dwie strony jak rozcięta nożem. Do Katie podszedł Samuel, mnąc w dłoniach kapelusz. - Witaj -powiedział. -Witaj. - Mogę odwieźć cię do domu? Słysząc to, jedna czydwie koleżanki poklepały Katie po plecach, jakby chciały powiedzieć, że one przecież wiedziały od początku, że wszystko dobrze się ułoży. Ale Katie nie patrzyła naSamuela. - Przyjechałamwłasną bryczką. I jest ze mną Ellie. - Czy Ellie nie może sama wrócić? To był dla mnieznak,żeby się odezwać. Podeszłamdo nich,porzucającbezwstydne podsłuchiwanie. - Bardzo mi przykro, kochani - powiedziałam z uśmiechem. -Katie,niezabraniamci rozmów w cztery oczy, ale jeśli to oznacza,że ja mam powozić kulawą kobyłą, to niema o czym mówić. Samuel zerknął na mniez ukosa. - Mojakuzynka Susie powiedziała, że odwieziecię do Fisherów, jeśli tylko się zgodzisz. A ja potem zabioręją do domu. Katiemilczała, czekając,co postanowię. - Dobrze - westchnęłam, zastanawiając się, ile latma Susiei czy w moim świecie mogłaby chociażby zapisać się na kurs prawa jazdy. Odprowadzając wzrokiem Katie wsiadającą dootwartego wozu, którym przyjechał Samuel, wspięłam sięna kozioł dużejrodzinnej bryczki, którą przyjechałyśmy na to spotkanie. Siedziałatamjuż mizerna dziewuszka w okularach grubych jak denka odbutelek- mój kierowca, wylosowany tego wieczoru jakoniepijący. Zanim Samuel ruszył, Katie zdążyłamijeszcze pomachać,uśmiechającsię nerwowo. Powrótdo domuto było długiei milczące piętnaście minut. Susie nie zapowiadała się namistrzynię sztuki konwersacji; praw173. de mówiąc, odniosłam wrażenie, że bezpośrednie zetknięciez kimś, kto nie był amiszem, całkowicie pozbawiło ją mowy. Ażpodskoczyłam na dźwięk jej głosu, kiedy po przyjeździe do Fisherów zapytała, czy może skorzystać z łazienki. - Jasne - powiedziałam. - Idź śmiało. Nie był to popis gościnności,ale za wszelką cenę chciałampoczekać na Katie. Tak nawszelki wypadek. Zostałam w bryczce, bo nie miałam najmniejszego pojęcia,jak się zabrać do wyprzęgania konia. Chwilę później dało się słyszeć lekkie stąpanie kopyt po ubitej ziemi; to zbliżała się bryczka Samuela. Zamiastsię ujawnić, dać znak, gdzie jestem, zaszyłam sięwciemnymwnętrzubryczki, zamierzając wysłuchać rozmowy Katie i Samuela. - Tylko mipowiedz. - Jegogłos był takcichy, że niczego bymnieusłyszała, gdyby nie wiatr, który przywiał jego słowa w mojąstronę. -Powiedz, kto to był. - Nie doczekawszy się odpowiedzi,pytał dalej, z rosnącą frustracją: -John Lapp? Widziałem, jak sięna ciebie gapił. A może Karl Mueller? - Nikt! - zapierałasię Katie. -Przestań już! - Niemożliwe, żeby to był nikt. Ktoś cię dotykał. Ktościę przytulał. Ktoś zrobił to dziecko! - Niebyło żadnego dziecka. Nie było! - Krzyknęła Katie piskliwym głosem, a potem usłyszałam głuche uderzenie jej stópo ziemię i oddalający się tupot. Wyłoniłam się ze swojej kryjówki, patrząc z zakłopotaniem naSamuela i Susie,która właśniewyszła z domu, zderzając sięw drzwiach z biegnącą Katie. - To nieprawda, że nie było dziecka - szepnął do mnie. Skinęłam głową. - Współczuję ci. E. Trumbull Tewksbury zjawił się u nas tuż poobiedzie, jakzwykle ostrzyżony na zero, w czarnym garniturze i ciemnych okularach w stylu agenta federalnego. Rozejrzał się po farmie, jakbychciał sprawdzić, czy gdzieś nie zaczaili się zamachowcy albo terroryści, a potem zapytał, gdzie może rozstawić swój sprzęt. - W kuchni- odpowiedziałam, prowadzącgo do domu. Katiejuż tam czekała. Kiedyś Buli pracował w FBI,teraz zaś świadczył usługi w sektorze prywatnym. Przeprowadzał testywykrywaczem kłamstw. Krótko mówiąc - walizka do wynajęcia. Zdarzyło mi się już korzystać z jego przenośnego sprzętu i fachowej pomocy. Odwiedzał 174 w moim imieniu klientów w ich własnych domach, a doświadczenie zawodowe nauczyło go roztaczać odpowiednią do okazji aurępowagi,połączoną z pewnego rodzaju aluzyjną przestrogą; klientwiedział od razu, że lepiej mówić mu prawdę - a to, czy popełniłprzestępstwo czy nie, to już całkiem inna sprawa. Rzecz jasna, to był chybapierwszy wypadek w jegokarierzey,' zawodowej, kiedy musiałczekać, ażbiskup wspólnoty amiszówudzieli mu zezwoleniana przeprowadzenie testu,nie mówiąc jużo samym użyciu sprzętu, czyli magnetofonu, mikrofonuorazbaterii, z których składał się wykrywacz kłamstw. Leczkiedy władzekościoła wyraziły już oficjalną zgodę, nawet Aaron, choć przeciwny badaniu, nie mógł wchodzić nam w drogę. Zostałyśmy same: ja, Katie i, w charakterze wsparcia moralnego, Sara, która przezcałyczas nie wypuszczała dłoni córki z mocnegouścisku. - Oddychaj głęboko - poradziłam Katie, przysuwając się bliżej. Dziewczyna była skrajnie przerażona; widziałam tojuż u kilku klientów. Nie mogłamoczywiście wiedzieć, czy to strach przedtym,że wszystko się wyda,czy może po prostujeszcze nigdy niewidziała takiej maszynerii, tylu światełek i guzików naraz. Aleponieważ aparatura była czuła na zdenerwowanie, musiałam siępostarać, żeby zdusić jej strach w zarodku,niezależnie od przyczyny. - Zadam ci teraz kilkapytań- zaczął Buli. - Widziszto urządzonko? To jest taki mały magnetofon. A to mikrofon. -Postukałw niego paznokciem. - A to tutaj niczym się w zasadzienie różniod sejsmografu, takiego do mierzenia trzęsieńziemi. Katie ścisnęła Sarę za rękę tak mocno,że aż jej palce pobielały. Przez cały czas powtarzałaszeptem słowa, którepo tylu wieczorach spędzonych w domu Fisherów zdążyły już dobrze zapaśćmi w pamięć: Unser Vater,in dem Himmel. Dein Name werdegeheiliget. DeinReichkomme. Dein wille gescheche auf Erden wie imHimmel. Nigdyjeszcze, przez tyle lat praktyki adwokackiej, niesłyszałam, żeby klientrecytował "Ojczenasz" domikrofonu wykrywaczakłamstw. - Bez nerwów. - Poklepałam ją poramieniu. -Będziesz mówićtylko "tak" albo "nie". Ale to niedzięki mnieKatie w końcu udało się uspokoić. Zrobił to Buli we własnejosobie. Wiedzionypodszeptem swojegopentagonalnego federalnego serca, zaco niech sercu będą dzięki,zdecydował się na mały sabotaż: zagadnął Saręjakby nigdy nico krowy rasydżersej, zktórych mleka zbiera się podobno najwięcej śmietany. Katie, widząc, jak mama gawędzi sobie miło z ob175. cym człowiekiem na znajomy temat, najpierw odetchnęła głębiej, potem usiadła mniej sztywno, aż w końcu można już byłoz nią rozmawiać. Taśma zaczęła nawijać się na rolkę- Jak się nazywasz? - zapytał Buli. - Katie Hsher. -Czy masz osiemnaścielat? -Tak. - Czy mieszkasz w Lancaster? -Tak. - Czy przyjęłaśchrzest według obrządku amiszów? -Tak. Siedziałam obok Bulla,w miejscu, skąd mogłam obserwowaćwskazówkę wykrywacza kłamstw. Przysłuchiwałam się wstępnympytaniom, któresama sformułowałam iśledziłam wzrokiem wydruk reakcji urządzenia. Dotąd wszystko byłow normie, leczz drugiej strony nie padły przecież jeszcze żadne prowokacyjnepytania. Faza wstępna, którejcelem było rozwiązanieKatie języka, trwała jeszcze przezkilka minut, potem zaś zaczęło się to, o cowszystkim nam chodziło. - Czyznasz Samuela Stoltzfusa? -Tak. - Głos Katie lekko osłabł. - Czy pomiędzy tobąa nim doszłodo zbliżenia seksualnego? -Nie. - Czy byłaś już kiedyś wciąży? Katiespojrzała na matkę. - Nie - odpowiedziała. Wskazówka ani drgnęła. - Czy rodziłaśjuż dzieci? -Nie. - Czy zabiłaś dziecko, które urodziłaś? -Nie. Trumbull wyłączył urządzeniei oderwał długipas wydruku. Zaznaczył na nim kilka miejsc, gdzie igła wahnęła się nieznacznie, wiedział jednakdobrze,tak samo jak ja, że takie wahnięcianie dowodzą kłamstwa w żywe oczy. - Zaliczyłaś- poinformował Katie. Dziewczyna pojaśniała z radości i rzuciłasię Sarze naszyję,ściskając matkę z całych sił, a kiedy już wypuściła ją z objęć, odwróciła się do mnie, pytając z szerokim uśmiechem na twarzy: - Te wyniki są dobre? Możesz pokazać je ławnikom? Przytaknęłam. - Jest to z całą pewnością krokwewłaściwym kierunku. Alezazwyczaj robi się dwatesty, żeby miećlepszy dowód. - Skinęłam 176 na Bulla, żeby ustawiłwszystko jeszcze raz. -Poza tym, najtrudniejsze jużza tobą. Katie usiadła z powrotem na swoim krześle; tym razem o wiele spokojniejsza, czekałacierpliwie, aż Buli podstawi mikrofonblisko jej ust. Wysłuchałam,jak udzielaodpowiedzi na ten samzestaw pytań. Kiedy skończyła,policzki miała zaróżowione. Uśmiechnęła siędo mamy. Buli wyciągnął wydruk z maszyny i zakreślił kilka miejsc,gdzie igła szarpnęła się jak szalona, wjednym wypadkuwychodzącaż poza papier. Tym razem Katie udzieliła nieprawdziwej odpowiedzi na trzy pytania:o ciążę, ourodzenie dziecka, o jegozabicie. - Zaskakujące - mruknął Buli półgębkiem. - Przecież za drugim razem była o wiele spokojniejsza. -Wzruszył ramionami,zabierając się do rozłączania przewodów. - A może to właśnie dlatego? -zastanowiłsię. Oznaczało to tyle, że nie mogę używać pierwszego testu jakodowodu, jeśli razem z nim nie przedstawię prokuratorowi równieżtego drugiego zestawu wyników, fatalnego dla Katie. Oznaczałototyle, że badanie wykrywaczem kłamstwnie przyniosło jednoznacznych rezultatów. Katie spojrzała na mnie, rozpromieniona,wciąż trwającaw błogiej nieświadomości. - Koniec? - zapytała. - Tak - odpowiedziałam miękko. - Tojuż koniec. Karmienie cieląt należało do obowiązków Katie. Kilka dni pourodzeniu odstawiano je odmatek i umieszczano w niedużych kopulastych pojemnikach z plastiku, które stały niedaleko obory,podobne do rzędu psich bud. Zaniosłyśmy tam butelki z pokarmem na baziemleka w proszku,którym karmiło się młode, żebynie zabierały swoim matkom prawdziwegomleka przeznaczonegona sprzedaż. - Nakarm Sadie -powiedziała Katie; takie imię otrzymałakrówka, która urodziła się na moich oczach przedkilkoma dniami. - Ja pójdę doGedeona. Z Sadie zrobiło się już całkiem ładne cielątko. Jej sierść, odczyszczona z krwi i płynów płodowych, wyglądałateraz jak czarno-białamapa; zarysy olbrzymich kontynentów ciągnęły się w poprzek grzebienia kręgosłupa ioblepiały kościsty zadek. - Hej, malutka. - Poklepałam ją po kwadratowym łebku. -Jesteś głodna? Ale Sadie zdążyła już znaleźć pyszczkiem smoczek i skoncentrowała wysiłki na tym, żeby wyrwać mibutelkę z rąk. Przechyli177. lam ją, żeby leciało więcej pokarmu i zmarszczyłam brwi, widzącłańcuch, którym Sadie była przywiązana do swojego niby-baraku, jak jakiś więzień. Wiedziałam,że mlecznym krowom łańcuchy nie przeszkadzają, ale to przecież było jeszcze dziecko. Zresztą, co złego mogło jej grozić? Katie stała tyłem do mnie. Szybko odczepiłam krępującyłańcuch od haczyka na obroży zapiętejna karku Sadie, która nawetsię nie spostrzegła,zresztą tak, jak przewidywałam. Gulgocząc zawzięcie przełykiem, opróżniła butelkę do ostatniej kropli, poczym wetknęła mi łepek pod ramię. - Przykro mi bardzo - powiedziałam. - Skończyłosię. Katie obejrzała sięnamnie przez ramię, uśmiechającsięszeroko. Gedeon, nieco starszy odSadie i niecomniej od niej łakomy,wciąż jeszcze ssał w trybie przyspieszonym swój smoczek. Ten właśnie moment wybrała sobie Sadie, żeby bryknąć, kopnąć mniez całej siły w brzuch i wyrwać się ze swojego więzienia nawolność. - Ellie! - krzyknęłaKatie. -Coś ty narobiła! Nie mogłam odpowiedzieć, boz ledwością łapałam oddech,leżąc zwinięta w kłębek naziemi przed budkami dlacieląt iściskając się za bok. Katie rzuciła się pędem za Sadie, która hycałapo podwórzu,jakby wyrosły jej sprężyny pod kopytami. Obiegła placyk do połowy,a potemzmieniła kierunek, zawracając w moją stronę. - Łap ją! Za przednie nogi! - krzyknęłaKatie. Rzuciłam sięw przód i zacisnęłam palce na kolanachSadie; położyłam ją naglebę chwytem, którego niepowstydziłby się zawodowiec. Zasapana Katieprzeciągnęła łańcuch tam,gdzie leżałam razem z krówką, nie pozwalając jejwstać i zaczepiła go z powrotemdo obroży. Potem usiadła obok mnie, żeby złapać oddech. - Przepraszam - wydyszałam. - Skąd mogłam wiedzieć. -Obejrzałam się na Sadie, która schroniła się z powrotem w cieniuswojejbudki. - No, ale blok byłniezły. Może powinnam wybraćsię na eliminacje do Eagles. - A co to jestEagles? -Drużyna futbolowa. Katie spojrzała na mnie,robiąc wielkieoczy. - Co to znaczy "futbolowa"? -No,wiesz, jest taka gra. W telewizji jąpokazują. -Ale to jejraczej nic nie powiedziało. - Tocośjak baseball. -Wpadłamwreszcie na właściwy trop, przypomniawszy sobie,żewidywałamtutaj dzieciakiw rękawicach, przerzucające się piłką. -Ale nietakie samo. Eagles to zawodowa drużyna, co oznacza, że zawodnicy dostają dużo pieniędzy za mecze. 178 - Dostają pieniądze, żeby wyjśćna boiskoi grać w grę? Wtakim ujęciu rzeczywiście zabrzmiało to idiotycznie. - No. -zawahałam się- . tak. - A gdzie oni pracują? -Tojest ich praca - wyjaśniłam, ale nawet mnie samej wydało się toteraz dziwne. Jaką wartość miałoprzerzucaniejajowatejpiłki pomiędzy dwoma tyczkami wporównaniu, na przykład, z codziennymi zajęciami Aarona Fishera, który tył jak najbardziejdosłownie żywicielem swojej rodziny? A skoro już o tym mowa -jaką wartość miała moja kariera, oparta na słowach, a niena pracy własnych rąk? - Nie rozumiem- przyznała sięszczerzeKatie. Aja, w tym momencie, siedząc na podwórzu u Fisherów, też jakoś nie mogłam tegozrozumieć. SpojrzałamCoopowi w oczy. - Rozwiodłeś się z powodu kłótni o kontow banku? - spytałam,rozbawiona. - Może niedokładnie akurat tak. -W świetle księżyca błysnęłyjego zęby. - To chybabyła kropla, która przepełniłaczarę goryczy. Przysiedliśmy na jakimśżelastwie, które Elam, Aaron i Samuel przyciągnęlina pole z pomocą zaprzęgu mułów. Trzeba byłobardzo uważać, żeby nie skaleczyćsię w nogę; machina miała nadole trzypotworne koła najeżone groźnymi kłamikolców. Dlamnie wyglądałoto jak wyrafinowane narzędzie tortur, ale Katietwierdziła, że służy tylko do rozrzucania siana,żeby lepiej wyschło przed zebraniem w stogi. - Niech zgadnę - powiedziałam. - Zrobiła ci debet na karciekredytowej. Pogrążyłają słabość do sklepów sieci Neimana Marcusa. Coop potrząsnął głową. - Chodziło o hasło do karty bankomatowej. Zaśmiałam się. - Dlaczego? Okazało się, że to jakieś twoje głupie przezwisko? - Nie chciałami powiedzieć, jakie to hasło. I o to właśnieposzło. -Westchnął. - Poszliśmy na kolację, a ja zapomniałem portfela. Trzeba byłowyciągnąć gotówkęz bankomatu,więc wziąłemkartę z jej torebki i zaoferowałem się, że pójdę- Alekiedy poprosiłem ohasło, zacięłasię i nie chciała powiedzieć. - Tak Bogiem a prawdą- zauważyłam - to swojego hasła niewolno zdradzać nikomu. -Widzę, że miałaś jakąś klientkę,którąmąż oskubał doczystai dał nogę do Meksyku, zgadzasię? Tylko,że ja takinie jestem. 179. I nigdy nie byłem. Ale ona się uparła. Niechciała mi zaufać w tejjednej rzeczy. A ja zacząłemsię zastanawiać, cojeszcze przedemną ukrywa. Nie wiedziałam, co powiedzieć,więc milczałam, kręcąc guzikiem od swetra. - Złapałam kiedyś grypę - odezwałam się wreszcie. - Byliśmyjuż wtedy ze Stęphenem może sześć lat razem, nie pamiętam. Przyniósł mi śniadaniedo łóżka: jajka, tosty, kawa. Rozczulił mnietym, ale jedna rzecz była nie tak. Kawę zrobił słodkąi ześmietanką. A przez sześć lat, dzień w dzień, na jego oczach piłam czarną. -1co zrobiłaś? Uśmiechnęłam się blado. - Ślicznie mu podziękowałami przezkolejne dwa lata żyliśmy sobie razem - rzuciłam żartobliwym tonem. - A miałam jakiś wybór? - Zawsze masię jakiś wybór, Ellie, tylko ty nie chcesz tego widzieć. Udałam, że niedosłyszałam, odwracając wzrok. Ponad polemtytoniu krążyły gromady robaczków świętojańskich, rozjaśniajączieleń liści tak, że wyglądało to jak światełka na choince. W lipcu. - Duvach - przypomniałam sobie na głos słówkoz dialektuDietsch, którego nauczyłam się od Katie. -Zmiana tematu - powiedział Coop. - CałaEllie. Zawsze takabyłaś. - że niby co? -Słyszałaś, co powiedziałem. - Wzruszyłramionami. -Przezte wszystkie lata nic się nie zmieniłaś. Odwróciłam się do niego,mrużąc oczy. - Nie maszbladegopojęcia, jakabyłam przez te wszystkie. -To nie była moja wina - przerwał mi. Skrzyżowałamręce na piersi. Zaczęło mnie tojużdrażnić. - Ty traktujesz to jak ryzyko zawodowe, rozumiem, ale są teżtacy ludzie, którzy nie lubią wywlekać sprawz przeszłości. -Widzę, że to dla ciebie wciąż drażliwytemat. - Dla mnie? - zaśmiałam się,nie wierząc własnym uszom. -Toty mówiłeś o przebaczeniu, ale jakoś nie możesz przestać przynudzać o tym, jak to nambyło razem i jaksię skończyło. - Przebaczeniei zapomnienie todwieróżne rzeczy. -Przypominam ci, że miałeś dwadzieścia lat, żeby wyrzucić toz pamięci. Postaraj się tozrobić chociaż na czaswspółpracyz moją klientką. - Czy tobie naprawdę się wydaje, że zapieprzam tutaj taki kawał drogi dwarazy w tygodniu, żeby pracować charytatywnie 180 z dziewczyną od amiszów? - Coop wyciągnął rękę, a jego dłońprzylgnęła do mojego policzka; cały gniew ulotnił się,zanimjeszcze zdążyłam ochłonąć zzaskoczenia i złapać oddech. -Chciałemspotkaćsię z tobą, Ellie. Dowiedzieć się, czyzdobyłaśw życiu towszystko, czego kiedyś tak pragnęłaś. Stał już tak blisko, że widziałam wyraźnie złote iskry migoczącew jego zielonych oczach. Na skórze czułam słowa, które wypowiadał. - Kawę pijesz zawsze czarną - szepnął. - Szczotkujesz włosysto razy, zanim położysz się spać. Po malinach robią ci się bąblena skórze. Kiedy skończysz się kochać, lubisz wskoczyć podprysznic. Znaszwszystkie zwrotki "Paradise by the DashboardLight" Meat Loafa, ana Boże Narodzenie specjalnie nosiszw kieszeni drobniaki dla mikołajów z Armii Zbawienia. - Poczułam, jak jego dłoń ześlizguję się na mój kark. -O czymś zapomniałem? - A-D-W-0- wyszeptałam. - Moje hasło do bankomatu. Wtuliłam się w ramiona Coopa, rozsmakowując się w nim powoli. Czułam,jak jego palcerozcierają moją skóręi zamknąwszyoczy, pomyślałam o tym, jak wielegwiazd widać tutaj nocą naniebie, o ileż głębszym niż u nas. Pomyślałamsobie, że to jestmiejsce, gdzie można się zagubić. Nagle, w momencie, kiedy nasze usta się odnalazły, odskoczyliśmy od siebie, spłoszeni tupotem stóp na ścieżce biegnącejprzez pole. Biegliśmy za Katieprawiepółtora kilometra, potykając sięw ciemnościi nie mówiąc ani słowa, żeby się nie zdradzić. Miałanadnami tę przewagę, że oświetlała sobie drogęlatarką. Coopprowadził, trzymając mnie za rękę, dając znać uściskiem, kiedydostrzegał na ścieżce jakąś gałąź, kamień albo koleinę. Chociaż posuwaliśmy się naprzód wcałkowitym milczeniu,wiedziałam dobrze, że on myśli o tym samym co ja: Katie biegłana spotkanie z kimś, kogochciała ukryć przed moimi oczami. Niemógł to więc być Samuel; wszystko wskazywało na to, że chodzio wielkiego nieobecnego -nieznanego ojca jejdziecka. Przed nami,niczym wielka szara góra, zamajaczyłabryła domostwa. Ciekawe, pomyślałam, czy to tam właśnie mieszka kochanek Katie. Zanim jednak zdążyłam się nad tym bliżej zastanowić, Coop szarpnął mnie za rękę, ciągnąc na ścieżkę, któraodbijała w lewo, prowadząc naniewielki, otoczony płotem teren. Tam właśnie zniknęła Katie. Dopiero podobrej chwili zorientowałam się, że małe białe kamienie sterczące z ziemi to nagrobki. 181. Byliśmy na cmentarzu, gdzie Sara i Aaron pochowali zmarłegonoworodka. - Boże. - szepnęłam. Coop natychmiast zasłonił mi ustadłonią. - Patrz i nic niemów. - Jegociche słowa wpadły miękko domojego ucha. -To może być przełom, przebicietej ściany, o której mówiliśmy. Przykucnęliśmy nieopodal Katie, która zresztąi tak wydawała się nas nie zauważać. Oczy miała szeroko otwarte i lekko zaszklone. Oparła latarkę o pobliski nagrobek, przyświecającsobie, po czymuklękła obok świeżozasypanegogrobu i dotknęła kamienia. URODZIŁ SIĘ MARTWY,głosił napis. Tak jak mówiła mi Leda. Patrzyłam, jakKatie przebiega palcami każdą literę po kolei. Zgarbiła się, pochylając głowę - płakała? Podniosłam się, żeby iśćdoniej, ale Coop mnie zatrzymał. Katie wzięła do rąk jakieś narzędzia, wyglądające jak dłuto i nieduży młotek, przyłożyła ostrze do kamienia, uderzyła raz,drugi. Tym razemCoopowi nie udało się mniezatrzymać. Zerwałamsię z okrzykiem "Katie! " i pobiegłam do niej, ale ona nie odwróciła nawet głowy. Opadłam na ziemię obok niej ichwyciłamją zaramiona, a potem wyrwałam zrąk dłuto i młotek. Twarz miała zalaną łzami, alejej wyraz był całkowicie obojętny, apatyczny. - Co ty wyprawiasz? - zapytałam. Spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem i nagle wpustychoczach odbiła się świadomość. - Och. - jęknęła piskliwie, zakrywając twarz dłońmi. Zaczęła się trząść na całym ciele. Widać było,że nie może zapanowaćnad drgawkami. Coop pochylił się,wziąłKatie na ręce. - Zabierzemy ją do domu - powiedział, ruszając w stronę bramy cmentarza. Dziewczyna szlochała mu w koszulę. Uklękłam przy grobie,żeby zabrać dłuto i młotek. Katie zdążyła skuć fragment napisu; zrobiło mi się żalAaronai Sary, którzywykosztowali się na ten nagrobek, na którym pozostały już tylkodwa słowa: URODZIŁ SIĘ. - Mogła lunatykować- powiedział Coop. - Leczyłem już ludzi,którzy narobili sobie fatalnych kłopotówprzez zaburzenia snu. - Od dwóch tygodni dzielę z nią pokóji ani razu nie widziałamnawet,żeby wstawała w nocydo łazienki. 182 Przebiegł mnie dreszcz. Widząc, że się trzęsę, Coop objął mnieramieniem. Drewniana ławka nad stawem Fisherów nie była duża. Przysunęłam sięo ułamek milimetra bliżej. - Z drugiej strony może być i tak - postawił kolejną hipotezę- że zaczyna do niej docierać, co się stało. -Brakuje miw tym logiki. Jaki związek maprzyjęcie do świadomości, żebyło sięw ciąży zezniszczeniem nagrobka? - Niepowiedziałem, że onaprzyjęła to do świadomości. Uważam tylko, że byćmoże zaczęławierzyć niektórym dowodom,którymi ją zasypaliśmy i w jakiśsposób próbuje pogodzić jednoz drugim. Podświadomie. - Aha. Nie ma nagrobka,nie byłodziecka. - Otóż właśnie. - Odetchnął powoli,a potem rzekł z namysłem: -Wystarczy ci już tego,Ellie. Bez problemu znajdziesz psychiatręsądowego, który poprze oświadczenie o niepoczytalności. Skinęłam głową, zastanawiając się jednocześnie, dlaczegowsparcie, jakie od niego otrzymuję, w ogóle mnie nie pociesza. - Chceszdalej znią rozmawiać? - zapytałam. - Tak. Zrobię wszystko, żeby się nie załamała, kiedy nadejdziekryzys. Bo kryzys nadchodzi. - Uśmiechnął się łagodnie. -Zaś jako twój psychiatra, muszę ci powiedzieć, że zbytnio się angażujeszw tę sprawę. Rozbawiło mnie to. - Powiedziałeś: mój psychiatra? -Z najwyższą przyjemnością, drogapani. Będzie panimoimnajmilszym pacjentem. - Przykro mi, ale ja nie jestem wariatką. Pocałowałmnieza uchem, trącającnosem. - Wszystko do czasu - mruknął i obrócił mnie w ramionach,przesuwając wargami od ucha, po policzku, docierając w końcudo ust, dotykając ich lekko niczym piórkiem. Był to dla mnie swojego rodzaju wstrząs, kiedy uświadomiłam sobie, że po tylu latachwciąż go rozpoznaję - potrafiłam odczytać kod Morse'anaszych pocałunków, wiedziałam, że poczuję jego dłonie na plecachi w talii, pamiętałam, jakie są w dotyku jego włosy, przeczesywane palcami. Jegopieszczoty obudziły dawne wspomnieniai zostawiły w pamięci osadnowych. Moje serce biło przy piersi Coopa, a nogisame zaplotły się wokół jego nóg. W ramionach tego człowieka znówmiałam dwadzieścia lat,a cały szeroki świat czekał na mniejakwspaniały bankiet. Mrugnęłam oczami - i znów miałam przedsobą staw oraz jego. - Nie zamknąłeś oczu- szepnęłam mu prosto w usta. 183. Coop przesunął palcami wzdłuż mojego kręgosłupa. - Kiedyś je zamknąłem,a ty znikłaś. Więc i ja miałam dalej oczy szeroko otwarte i zobaczyłamdwie rzeczy, które były wprost nie do uwierzenia: siebie, wracającą do punktu wyjścia i widmo dziewczyny idącej po wodzie. Oderwałamsię od Coopa. Duch Hannah? Nie,niemożliwe. - Co się stało? - szepnął. Wtuliłam się z powrotem w jego ramiona. - Ty sięstałeś- odpowiedziałam. -i to wszystko. Rozdział dziewiąty Jacob Fisher nieraz rozglądał się z niedowierzaniem po gabinecie wielkościszafy, którydzieliłz drugim doktorantemwydziału anglistyki - i zawszemusiałsię uszczypnąć. Przecież, prawdęmówiąc, jeszcze całkiem niedawno chował Szekspira w oborzepod workami z paszą, czytał przy latarce do białego rana,a potemcałe przedpołudnie zataczał sięprzy pracy, pijany nową wiedzą. A teraz otaczały go półki pełne książek i pobierał pensję za analizęich treścii przekazywanie zdobytych informacji młodymchłopakom i dziewczynom, w których oczach płonął takisamogień jak niegdyś w jego własnych. Usiadł za swoim biurkiem,ciesząc się, że może wrócić do pracy; ostatniedwa tygodnie spędził wrozjazdach, bo asystował zasłużonemu emerytowanemu profesorowipodczascyklu letnichwykładów. Gdy usłyszał pukanie, podniósł głowęznad antologii,którą czytał, podkreślając co ważniejsze fragmenty. - Proszę. Zza drzwi wyjrzała twarz nieznajomej kobiety. - Szukam pana Jacoba Fishera. -Znalazła go pani. Nie potrafiłsię domyślić, kto to taki; jego studentki byłymłodszei raczej nie chodziły w kostiumach. Nowo przybyła machnęła niedużymportfelem, w którym miała zatkniętą jakąślegitymację. - Sierżant Lizzie Munro, wydział dochodzeniowy powiatu EastParadise. Jacob zacisnął kurczowo palce naporęczach swojego fotela. Przedoczami stanęły mu wszystkie rozbite bryczki,które zobaczył, dorastając w okręgu Lancaster, wszystkie tragiczne, choćprzypadkowe awarie urządzeń gospodarczych na farmach. - Moja rodzina - wyjąkał, czującw ustachsuchość pustynnego piasku. - Cośsię stało w domu? 185. Policjantka obrzuciła go wzrokiem. - W domu wszyscy zdrowi - odpowiedziała po chwili. - Mogęzadać panu kilkapytań? Jacob skinąłgłowąi wskazał jej fotel przy biurku drugiegoasystenta. Od trzech miesięcy nie miał żadnychwiadomości odrodziny - latem było mnóstwo pracy na farmie i Kacie nie mogłasię wyrwać, żeby do niego przyjechać. Jacob jużchciał dzwonićdo ciotki Ledy, tak sobie, żeby zapytać,co słychać, ale byłzawalony pracą, a potem musiał jechać na te wykłady. - Jak rozumiem, wychował się pan w EastParadise, wrodzinieamiszów? - padło pytanie. Jacob poczuł pierwsze ukłucie niepokoju. Przez te wszystkielata życieAnglika zdążyło nauczyć go ostrożności. - Czy mogę zapytać, dlaczego chce pani to wiedzieć? -W pańskimrodzinnymmieście rzekomo popełniono ciężkieprzestępstwo. Jacob zamknął swoją antologię. - Po tej aferze z kokainą też przyjąłem delegację z waszegowydziału. Niejestem już amiszem, ale to jeszcze nie znaczy, żedostarczam dawnym znajomymnarkotyki. - Wyprowadzę pana z błędu: moja wizytanie ma nic wspólnego ze sprawaminarkotykowymi. Pańska siostra została oskarżonao zabójstwopierwszego stopnia. - Co? - Jacob szybkootrząsnął się z szoku, odzyskał panowanie nad sobą i dodał: - To musi być jakaś pomyłka. Munro wzruszyła ramionami. - Tylko proszę nie strzelać doposłańca. Czy wiedział pan,żepańska siostra była w ciąży? Na twarzy Jacoba odbiło się zaskoczenie, którego nie udałomusię ukryć. - Moja siostra. urodziła dziecko? - Na to wygląda. I zarzuca się jej, że po urodzeniu je zabiła. Potrząsnąłgłową. - To największy nonsens, jaki w życiu słyszałem. -Tak? To może spróbuje pan popracować tam,gdzie ja. Kiedyostatni razwidział się panz siostrą? - Trzy, cztery miesiące temu. - Policzył szybko. - Czy przedtem odwiedzała pana regularnie? -Trudno to taknazwać - odpowiedział wykrętnie. - Rozumiem. Panie Fisher, czy podczas wizyt tutaj pańska siostra nawiązałajakieś znajomości, przyjaźnie, może związkiuczuciowe? - Ona się tutaj z nikim nie spotykała - odpowiedział Jacob. 186 - Niemożliwe. - policjantka błysnęłazębami. -Nie przedstawił jej pan swojej dziewczyny? Albona przykład kolegi ze służbowego gabinetu? - Była "bardzo onieśmielona i cały czas spędzała tylko ze mną. -I nigdy nie zostawił jej pansamej? Nie pozwolił iść do biblioteki, na zakupy, do wypożyczalni wideo? Jacob myślał gorączkowo o zeszłej jesieni, kiedy tak częstozostawiał Katie w domui szedł na zajęcia. W domu podnajmowanym od faceta, który z jakiegoś powodu przełożył wyjazd nabadania, i to trzy razy. Spojrzał beznamiętnym wzrokiem napolicjantkę". - Musi pani zrozumieć,że moja siostra i ja to dwazupełnie odrębne gatunki. Ona jest amiszką z krwii kości, we śnie ina jawie. Wyprawy do mnie, domiasta- to był dla niej sprawdzian. Nawetjeśli rzeczywiście miała tutaj z kimś styczność, spłynęło to po niejjak woda po kaczce. Munro odwróciła czystą stronę w notesie. - Dlaczego już nie należy pandoamiszów? To przynajmniej było bezpieczne pytanie. - Chciałem kontynuować naukę. Jest to niezgodne z zasadamiżycia prostychludzi. Kiedy po skończeniupodstawówki terminowałem u stolarza, poznałem pewnego nauczycielajęzyka angielskiego, który uczył w szkoleśredniej. Pożyczyłmi do domu stertęksiążek. Każda z nich była dla mnie na wagę złota. A kiedypodjąłem decyzję, że chcę się dalej uczyć, wiedziałem, żezostanęusunięty z kościoła. - Rozumiem, że skomplikowałoto nieco pana stosunkiz rodzicami. -Można to tak określić - zgodził sięJacob. - powiedzianomi, że pański ojciec uważa pana za zmarłego. -Nie widujemy się -odpowiedział ze ściśniętym nagle gardłem. - Skoro ojciec wydalił pana z domuza to, że chciał pan zdobyćdyplom, to co, panazdaniem, zrobiłby, gdyby pańskasiostra urodziła nieślubne dziecko? Jacob obracał się w tym świecie wystarczająco długo, aby zrozumieć jegosystem prawny. Pochylił sięw fotelu izapytał: - Który zczłonków mojej rodziny został przez was oskarżony? -Katie - odparła Munro beznamiętnie. - Jeżeli naprawdę jesttaką amiszką z krwi ikości, jak pan ją opisuje, to możliwe, że niecofnęłabysię przed niczym, nawet przedmorderstwem, aby tylkomóc pozostać we wspólnocie, a ojciec nie dowiedział się o dziecku. Mogła więc ukryć ciążę, a po porodziepozbyć się noworodka. 187. - Jeśli naprawdę jest taką amiszką, jak ją opisuję, to do niczego takiego nie mogłoby dojść. - Jacob wstał gwałtownieiotworzył drzwi. -Pani wybaczy. Mam pilną pracę. Zamknął drzwi i stał z ręką na klamce, nasłuchując cichnących kroków policjantki. Potem wróciłzabiurko i podniósł słuchawkę telefonu. - To ty, ciociu? - zapytał chwilę później. -Co się dzieje, do licha ciężkiego? Kiedy niedzielnenabożeństwo dobiegło końca, Katie poczułazawroty głowy i nie był to wyłącznie skutek działania dokuczliwych letnich upałów, spotęgowany jeszcze przez stłoczenie takwielkiej liczby ludzi w jednym małym domu; biskup ogłosił spotkanie członków kościoła. Ci spośród przybyłych, którzy jeszczenie zostaliochrzczeni, zaczęli wychodzić zdomu - mogli usiąśćsobie w stodole, gdzie czekał poczęstunek. Ellie zaś pochyliła siędo ucha Katie. - Co oni robią? - zapytała. - Muszą wyjść. Ty też. - Katie zauważyła, że Ellie patrzy na jejdrżące dłonie i wsunęła jepod uda. - Nie ruszę się stąd. -Musisz - powtórzyła Katie znaciskiem. -Tak będzie łatwiej,Elliezmierzyła ją spojrzeniem sowy, szeroko otwartymi oczami; czasami Katie bawiła tajej mina. - Ciężka sprawa - powiedziała. - Powiedz im, niech zaczynająi niezwracają na mnie uwagi. W końcu jednakbiskupEphram sam zaakceptowałobecnośćEUie na spotkaniu członków kościoła. -Katie Fisher - wezwał jeden zpastorów. Katie wydawało się, żenie darady wstać, tak bardzo trzęsłysię jej kolana. Czuła na sobie wiele spojrzeń: Ellie, MaryEsch,mamy, nawet Samuela. Ludzi, którzy staną się świadkami jejwstydu. W sumieto byłozupełnie nieważne, czy urodziła dziecko, czygo nie urodziła. I tak nie miała najmniejszego zamiaru omawiaćswoich prywatnych spraw przed całym zgromadzeniem,choćbyEllie jeszcze raz powtórzyła to wszystko, co kładła jej do głowy natemat sądów kapturowych oraz gwarantowanych konstytucjąpraw człowieka. Katiewpojono święte przekonanie, że zamiastsię bronić, lepiej przyjąć odpowiedzialność, a wraz z nią - uzdrowienie. Odetchnęła głęboko i podeszła dopastorów. Uklękła na podłodze, czując, jak kant dębowej deski wbija sięwjej skórę; błogosławiła ten ból, boodrywał myśli od tego,co 188 I ll miało zaraz nastąpić. Pochyliła głowę, a biskup Ephrai11 zacząłmówić: - Dotarło do naszejwiadomości, że nasza młodsza siostra splamiła się grzechem ciała. Katie czuła,jak ogarniają ją płomienie:twarz, pierś,az^po same końcepalców. Biskup spojrzał na nią: - Czy ten zarzutjest prawdą? -Tak - szepnęła i mogłaby przysiąc, że w tym momencie wśród panującej ciszyusłyszała zawiedzione westchnienie Ellie,chociaż byćmoże była to tylko jej wyobraźnia. Biskupzwrócił sięteraz dozgromadzenia: - Czy zgadzacie się, aby wyznaczyć dla Katieczas, Podczasktórego będzie mogła rozważyć swój grzech i wzbudzić w sobieskruchę, a dopóki ten czas nie upłynie, nałożyć na nią(""łn? Wszyscy obecni po kolei wyrażali swojezdanie - za alboprzeciw karze dla Katie. Rzadkosię zdarzało, aby w sprawach takich jakta ktoś próbował głosować nanie; w końcu jakieś to pocieszenie, zobaczyć grzesznika wyznającegoswe winy i rozpoczynającego kurację mającą przywrócić godo zdrowia! Ich ^łi einig,trzy słowa padały raz za razem. Godzę się. Każdyczłonek z gromadzenia powtarzał tę formułkę, kiedy przyszła jego kolejDzisiejszego wieczoru kościół odwróci się od Katie. Będzie musiałajadać przy osobnym stole,z dala od swojejrodziny-Qnn potrwa sześć tygodni; nikomu nie zabroni się mówić do niej ani jejkochać, ale mimo to Katie będzie żyć sama,oddzielona od -wszystkich. Klęcząc z pochylonąniskogłową, rozpoznawała po kolei łagodne głosyswoich ochrzczonych przyjaciółek,ciągnące sięwestchnienie swojej matki, dobitną, brzmiącą zdecydovaniemdeklarację swojegoojca. A potemusłyszała głos, który znała lepiej niż wszystkie poprzednie, głęboki, szorstki bas Samuela: - Ich bin. - Urwał, zająknąwszy się. -Ich bin. - czyto możliwe, że się sprzeciwi? Że będzie jej bronił, zapomni o tym,co zaszło? - Ich bin einig - dokończył Samuel. Katie zamknęła oczy. Tej niedzieli nabożeństwo odbyło się nafarmie w PobliżugospodarstwaFisherów,więc Ellie i Katie wróciły do doili" piechotą. Adwokacka objęła Katie, próbując podnieść jąnaduchu. - Nie martw się. Przecież nie każą ci przyszyć napi^si wielkiego szkarłatnego A. - Czego? -Nieważne. - Ellie zacisnęłausta. -Ja będę jeść razeiti; tobą- zadeklarowała się. Katie podniosła na nią oczy iszybko je opuściła. 189. - Wiem. - W jej spojrzeniu była wdzięczność. Przez kilka chwil szły wmilczeniu; Ellie co rusz trafiała nogąna kamienie leżące na ścieżce. W końcu zwróciłasię do Katie: - Muszę cię o coś zapytać, ale wiem, że będzieszsię złościć. Jak to się dzieje, że przed całym zgromadzeniem potrafisz się przyznać, że urodziłaś dziecko, ale kiedy rozmawiasz ze mną, zapierasz się, że nie? - Zrobiłam to, bo zgromadzenie oczekiwało, że tak zrobię - odpowiedziała Katiez prostotą. -Ja też tego od ciebie oczekuję. Katie potrząsnęła głową. - Gdyby diakon przyszedł do nas i powiedział,że mam naprawić swoje winy,bo kąpałam się nago w stawie, to przyznałabymsię nawet wtedy, gdybym nigdy w życiu tego nie robiła. -Jak to? - wybuchnęła Ellie. -Jak można dać tak sobąsterować? - Nikt mną nie steruje. Mogę stanąć przed zgromadzeniemi powiedzieć, że tonie ja kąpałam się nagow tym stawie- niepokazywałam ci, że mam na biodrze znamię -ale nigdy bymtegonie zrobiła. Samawidziałaś, jak to wygląda: im więcej trzebamówić o swoim grzechu, tym większy wstyd. Lepiej jak najszybciejmieć spowiedź za sobą. - Ale wten sposób system tobą manipuluje. -Nie - wyjaśniła Katie. - Tensystem właśnie w ten sposóbdziała. Nie chcę mieć racji, nie chcę być silna, nie chcę być pierwsza. Chcę tylko jak najszybciej znowu stać się częściąwspólnoty. - Uśmiechnęła się łagodnie. - Wiem, że trudno to zrozumieć. Ellie siłą woli przypomniała sobie, zechociaż sprawiedliwośćamiszów odbiega znacząco od sprawiedliwości w pojęciuamerykańskiego kodeksu prawnego, to oba te systemydziałają nie najgorzej już od kilkuset lat. - Ja to rozumiem - powiedziała - ale w prawdziwym świeciejest inaczej. -Może itak. - Katie odwróciłatwarz od nadjeżdżającego samochodu, z którego okna zwisałturysta zaparatem, usiłującyzrobić jej zdjęcie. -Ale jażyję tutaj. Katieczekałana samym końcuścieżki, przestępując z nogi nanogę iściskając w dłoni latarkę. Wiedziała już, co to znaczy ryzyko,podejmowałajenieraz, zwłaszcza przy okazji swojej znajomościz Adamem, aleteraz postawiła wszystko na jedną kartę. Gdybyktośzobaczył, że odwiedza ją ten Englischer, wpadłaby w bardzopoważne kłopoty -ale przecieżmusiała wykorzystać tę szansę,i to teraz, bo Adam niedługowyjeżdżał. 190 Wyjeżdżał, ale w końcunie do Nowego Orleanu, gdzieprzedtem zamierzał szukaćswoich duchów. Przeniósłfundusze ze stypendium nacałkiem inny projekt, wcałkiem innym miejscu -a mianowicie w Szkocji - i przełożył termin wyjazdu aż nalistopad. Co do Jacoba, dziwiło go w tym wszystkim tylkoto, że Adamwspaniałomyślnie pozwolił mu zostaćw swoim domu, bez względu na zmiany własnych planów; z wielkiej wdzięczności, że niemusi sięwyprowadzać, zaczął przymykać oczy na całą resztę i niewidział na przykład, jak śmiało i swobodnie jego siostra rozmawia z doktorem nauk paranormalnych, ani też, że czasem, kiedyidą razem przez uniwersytecki kampus, Adam dotyka pleców Katie, jakby chciał ją podtrzymać. Nie zauważył też, że jużodwielumiesięcy jego kolega nie miał żadnej dziewczyny. Na drodze pojawił sięsamochód. Jechał, zwalniając przy każdym podjeździe prowadzącym do gospodarstwa. Katie chciała pomachać,zawołać, zrobić cokolwiek, żeby tylko Adam ją zauważył,ale musiała stać bez ruchu,skryta w cieniukrzewów. Wyszła dopiero wtedy, gdy był już całkiem blisko. Adam wyłączył silnikiwysiadł,przyglądającsię bacznie jej ubraniu. Podszedł do nieji dotknął sztywnej organdyny, z której był uszyty jej kapp, przyczym ukłuł sięlekko w kciuk szpilką spinającą materiał sukienki nakarku. Nagle poczuła sięniewymownie głupio w ubraniuamiszów, pomyślawszysobie, że on przyzwyczaiłsię oglądaćjąw dżinsach iswetrach. - Pewnie ci zimno - szepnął. Potrząsnęłagłową. - Nie bardzo. Chciał zdjąć płaszcz, żeby jąokryć, ale odsunęła się, kręcącgłową. Przezchwilęstali, nic niemówiąc. Adam patrzył ponad jejgłową, na kontursilosu odcinający się od jednolitegotłanocnegonieba, majaczący srebrem w ciemności. - Mogę sobie pojechać - powiedział cicho. - Wrócę do siebiei będziemy udawać, że w ogóle mnie tu nie było. W odpowiedzi Katie wzięła goza rękę,przyglądając sięjegopięknym, długim palcom, muskając gładką skórędłoni, tejdłoninieprzywykłej do trzymania lejców i dźwigania wiader zpaszą. Uniosła ją do ust i pocałowałakostki palców. - Nie. Czekałam na ciebiewiele lat. Nie wyrzekłatych słów tak, jak angielska dziewczyna, z przesadą,tupaniem nóżką i ustami złożonymi jak do pocałunku. Powiedziała dokładnie to,co miała na myśli, mówiła prawdę, a jejwyznanie byłoprzemyślane. Adam uścisnął ją za rękę i pozwoliłpoprowadzić sięw świat jej dzieciństwa i młodości, 191. Sara zerknęła na córkę krojącą warzywa na kolację i szybkoodwróciła wzrok, skupiając uwagę na nakrywaniu do stołu. Przytym stole Katie dziś nie będzie wolno usiąść- dziś, jutro i jeszczeprzez wiele dni; tak stanowiła reguła mówiąca o odsunięciu odwspólnoty. Przez sześć tygodniSara będzie musiała żyć z dalaodwłasnej córki w tym samymdomu co ona: udawać, że Katie przestała być tak ważnączęścią jej życia, modlić się osobno, ograniczyć rozmowy. Czułasię właściwie tak,jakby straciła dziecko. Kolejny raz. Zmarszczyła brwi, obrzucając wzrokiem jadalną część kuchni,czyli ten jeden długi stół z ławami pobokach; nie mogła miećwięcej dzieci, więc nie było potrzeby robić większego. Spojrzałana Katie, która stała sztywno, jakby kij połknęła, alenie odwracała się, nie chcąc widocznie pokazywać mamie, jak bardzo jątoboli. Sara poszła do salonu i zdjęła lampę gazową zestolika karcianego, który wystawiałaz kącika dla swoich kuzynów, kiedy przychodzili czasem pograć w remi. Chwyciła go za dwie nogi, zaciągnęła do kuchni i ustawiła tuż obok dużego stołu, tak, że jedenblat znajdował się najwyżej trzy centymetry od drugiego. Z szuflady w serwantce wyjęła długi biały obrus i nakryłanim oba stoły; kiedy turkoczącatkanina opadła, z dalekanikt by nie zauważył, że to nie jest jeden duży prostokąt. - No i już - powiedziała, wygładzając obrus i przenosząc nadostawiony stolik nakrycie stojące w miejscu,gdzie zwykle przyposiłkach siadywałaKatie. Po krótkim namyśle przesunęła teżwłasny talerz i sztućce bliżej krańca dużego stołu,tam, skąd zabrała nakrycie córki. - No i już- powtórzyła i wróciła do pracy ramię w ramię z Katie. Dorobótprzydzielonych Ellie należałaopiekanad Nuggetem: podsypywanie mu ziarna i dolewanie wody do poidła. Olbrzymiquarter horsez początku trochęją przerażał, ale udało im sięw końcu jakoś dojść do porozumienia. - Hej, koniu - przywitała się, wchodząc ostrożnie doboksu. Wrękach niosłamiarkę słodkiegoziarna. Nuggetzarżał cichoitupnął kopytem, niemogąc się doczekać, aż Ellie się odsunie,a on będziemógł zabrać się do roboty. - Nie, nie mam pretensji -mruknęła, przyglądając się, jakciężka głowa pochyla się nad żłobem pełnym pięknie pachnącego owsa z miodem. -Z resztą bywaróżnie, ale żarcie w tym kurorcie mają niezłe. Zdążyła się już zorientować, że amisze bardzo dbają oswojekonie - nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę, że szwankującego ru192 laka nie można odholować do najbliższego firmowego warsztatuFordana naprawę. Nawet Aaron, który wciąż na nowo zachwycałją swoim chłodem i obojętnością, do Nuggęta odnosił się z wielką troską icierpliwością- Najwidoczniej ojciec Katie znał się teżniezgorzej na koniach, bo od czasu do czasu któryś z sąsiadówprosił go, aby w poniedziałkowe popołudnie wybrał się z nim nakoński targ i udzielił porady, Ellie ostrożnie wyciągnęła rękę -wciąż się trochę bała, że tewielkie, żółte, kwadratowe zęby złapią jak imadło jejnadgarsteki nie pnszczą - i pogłaskała koński bok, pachnący kurzemi trawą; wyrazistą, intensywną wonią, osiadającą w nozdrzach. Nugget zastrzygł uszami i parsknął, a potem wyciągnął szyję, próbując wsadzić Ellie nos podpachę. Roześmiała się, zaskoczona i poklepałago połbie, jakby to był pies, anie koń. - Przestań - powiedziała z uśmiechem, po czym zdjęła z hakaw ścianieprawie już pustegumowe wiadro na wodę i wyszłaz nim na podwórze, do kranu. Tuż za rogiem stajni ktoś na nią czekał. Zaczaił się,podkradłod tyłui złapał, jedną ręką zatykając usta. Upuszczone wiadroodbiło się od ziemi. Dławiąc nagły atak paniki, Ellie zatopiła zęby w kneblującej ją dłoni i ułamek sekundy później wbiła łokiećw brzuch napastnika, cały czas w myślach dziękując Bogu,którydwa lata temu natchną} Stephena, żeby zafundować jej nagwiazdkę kurssamoobrony. Zawirowała w miejscu, unosząc pięści, wściekłymwzrokiemmierząc mężczyznę, któryprzed chwilą ją zaatakował, a teraz sapał, zgiętywpół z bólu. Dostrzegła w nim cośmgliścieznajomego- ta strzecha jasnych włosów, ta sprężysta, smukła sylwetka -i rozdrażniło ją, że nie potrafi dopasować nazwiska do tej twarzy. - Coś ty, kurwa, za jeden? - syknęła. Mężczyzna uniósłwzrok, jedną ręką wciążmasując żołądek. - Jestem Jacob Fisher. -W każdym razie nie trzeba było się na mnie rzucać - rzuciłakilka minut później, patrzącw oczy brataKatie, stojącegopodprzeciwległąścianą; schowali się na stryszku na siano. -To jestdobry sposób, ależeby zarobićczapę. - Odparu lat już tutajnie mieszkam, ale na farmachamiszównieczęsto spotyka się karateków z czarnym pasem. - Jacobuśmiechnął się, ale natychmiastzmarkotniał. -Morderstwa noworodkówteż należą raczej do rzadkości. Ellie usiadła na kostce siana, starając sięwyczytać coś z jegotwarzy. 193. - Próbowałam się do ciebie dodzwonić. -Wyjechałem. - Tak sądziłam. Domyślam się, że wiesz już o zarzutach, którepostawiono twojej siostrze? - Jacob przytaknął. -Dotarła do ciebie ta policjantka, detektyw pracujący dla prokuratora? - Tak, wczoraj. -i co jej powiedziałeś? Wzruszył ramionami. Zapadłapełna niechęci cisza. Ellie oparłałokcie nakolanach. - Wyjaśnijmy sobie pewną rzecz - zaproponowała cierpko, -Nie wzięłam tej sprawy dla własnego widzimisię. To ona sama,możnapowiedzieć, wybrała mnie. Nie wiem, jakie zdanie wyrobiłeś sobie o prawnikach, ale domyślam się, że po tych kilku latachżycia wśród Anglików masz nas wszystkich, tak jak reszta świata,za gnidy i pijawki. I szczerze mówiąc, mało mnie obchodzi,czy widzisz wemniejeszcze wesz czy jużwampira - prawda jest taka, żejeśli janie wyciągnę twojej siostry ztej kabały, to nikt tego niezrobi. Powinieneśrozumieć, i to daleko lepiej niż twoi krewni-amisze, że postawiono jej naprawdę bardzo poważne zarzuty. Wszystkie przydatne informacje, które uzyskam odciebie, napewnozachowam w ścisłejtajemnicy, może się jednak okazać, żedzięki nim uda mi się lepiej bronić Katie w sądzie. I wiedz jedno: będę jejbronić bez względu na to, co mi powiesz. Nawet jeśliw tej chwili wyjawiszmi,że zamordowała swoje dziecko z zimnąkrwią - zrobię wszystko,co wmojej mocy, żeby ją uchronićprzedkarą, a potempostaram się,żeby trafiła do dobrego psychiatry, bona pewno go potrzebuje. Coś mi jednak mówi, że twoja opowieśćbędzie się malowaćw nieco innych barwach. Jacob podszedłdo okienka, wyjrzał na zewnątrz. - Jaktu pięknie. Wie pani, że jestem w domu po raz pierwszyod sześciu lat? - Rozumiem, że jest ciciężko -odparła Ellie -ale gdyby policja nie dysponowała wystarczającymi dowodami na to, że Katiezabiła to dziecko, prokuratura nigdy nie postawiłabyjejtakichzarzutów. -Nie powiedziała mi, że jestw ciąży -wyznałJacob. - Wydaje mi się,że samanie była skłonna w to uwierzyć. Czy potrafisz wskazać kogoś, zkim Katie mogła mieć intymne kontakty? - Wiem, że Samuel Stoltzfus. -Nie tutaj- przerwała mu. - WState College. Jacob potrząsnął głową. - Czymyślała kiedykolwiek o tym, żeby pójść w twojeśladyi wystąpić z kościoła amiszów? 194 - Nie. Nie zniosłaby rozłąki z rodzicami. I zresztą wspólnoty. Katie nie jest. jak to powiedzieć? Przyjeżdżała do mnie,chodziła na imprezy, smakowała chińskiej kuchni i chodziła w dżinsach. Ale ryba nigdy nie zmieni się w barana, nawet gdyby ją wyjąćz wody i ubrać w kożuch. Z dala od swojegoakwarium, prędzejczy później, ryba musi umrzeć. - Ty nie umarłeś - zauważyła Ellie. -Jestem inny niżKatie. Ja podjąłemdecyzję, że występujęz kościoła, a kiedyjuż to zrobiłem,trzebabyło dokonywać kolejnych wyborów. Wychowałem się jakoamisz, pani Hathaway, alepotem się zbuntowałem. Na uczelnikończyłem kursyteologii,gdzie kwestionowanosłowa Pisma Świętego. Miałem własny samochód. Robiłem rzeczy, o które nigdy sam siebie bym nie podejrzewał. - A czy z Katie nie mogło być tak samo? Może onateż podjęła decyzję,że za wszelką cenę musi pozostać wśród amiszów i toją zmusiło do czynów, o które nigdy by siebienawet nie podejrzewała? - Niemogło tak być, z prostej, zasadniczejprzyczyny. Angliksampodejmujedecyzje. Prosty człowiek jest posłuszny decyzji,która została już podjęta za niego. Nazywasię to gelassenheit, coznaczy: podporządkowanie się wyższej władzy. Człowiek wyrzekasię siebie, aby spełniać wolę Boga, aby służyć swoim rodzicom,swojej wspólnocie, abyżyć tak,jak zawsze się żyło. - To bardzo ciekawe,ale z drugiej strony mamy protokół zautopsji martwego noworodka. Niemożna wten sposób bronić osoby oskarżonejo morderstwo, - Można -powiedział Jacob stanowczo. - Morderstwo to aktnajwyższej arogancji! To przypisanie sobie boskiej władzy do odbierania człowiekowi życia. - Wbił w Elliegorzejące oczy, jasnejakpochodnie. -Ludzie myślą, że amisze są głupi, że pozwalająrobić ze sobą,co komu przyjdzie do głowy. Ale onibardzo dobrzesię orientują w świecie, tylko że potrafią zapanować nad egoizmem i dzięki temu niesą chciwi, nie są pyszni, nie rozpychająsię łokciami. A już z całą pewnością nie mają wsobie tyle egoizmu, żeby celowo odebraćżycie drugiemu człowiekowi. - W tym procesie nie będziesię sądzić wiary amiszów. -A warto by - odparował Jacob. -Moja siostra nie mogła popełnić morderstwa, pani Hathaway, z tej prostej przyczyny, że jestamiszką z krwi i kości. LizzieMunro zmrużyła oczy zasłonięte okularami ochronnymi,uniosła broń i posłała dziesięć kuł z dziewięciomilimetrowego 195. glocka prosto w serce nadrukowanego na tarczy człowieka naturalnych rozmiarów. Tarcza wisiałana samym końcu toru na strzelnicy. Lizziedotknęła przycisku, żeby sprowadzić ją z powrotemi ocenić swój strzelecki popis, a George Callahan, stojący obok,gwizdnął, wyjmując z uszu zatyczki. - Cieszę się, że trzymasz z nami, Lizzie. Masz dotego prawdziwy dar. Lizzie z zadowoleniem przesunęła palcami po dziurze wyrwanej w papierowej piersiczłowiekana tarczy. - Tak. A pomyśleć, że babcia widziała dla mnietylko haftinic więcej. -Schowała brońdo kabury i poruszyła ramionami,aby rozluźnić zesztywniałemięśnie. - Muszę powiedzieć, że dziwi mnie nasze spotkanie w tymmiejscu. Lizzie uniosła brew. - Dlaczego? -Jak wielu, twoim zdaniem, można by znaleźć uzbrojonychi niebezpiecznych amiszów? - Mam nadzieję, że ani jednego -odparła, zakładając marynarkę od kostiumu. - Jasię relaksujęna strzelnicy, George. Wolęto niż decoupage albo inne wycinanki. Prokurator roześmiał się. - W przyszłym tygodniu czeka nas rozpatrzenie przedprocesowe. -Przy zabawiepięć tygodni minęłojak z bicza strzelił, co? - Zabawy w tym zawiele nie było - mruknął George. Wyszlizbudynku strzelnicyi ruszyli spacerowym krokiem przez rekreacyjne tereny zielone akademii policyjnej. - Prawdę mówiąc,właśnie dlatego tutaj przyszedłem. Zanim wezmę się do roboty,muszęmieć pewność, że należycie zabezpieczyliśmy zbiorową dupę stanu,który mam reprezentować. Lizziewzruszyła ramionami. - Od braciszka nic nie wyciągnęłam, ale mogę jechać tam jeszcze raz, może będzie bardziejrozmowny. Dowody masz podanejakna talerzu. Brakuje tylko biologicznego ojca, ale to w sumiejest mało ważne, botak czy owakmasz motyw: jeśli to był młodyamisz, to zabiła dziecko, żebyzatrzymać przy sobie swojego chłopaka, tego barczystego blondaska. A jeśliwpadłaz kimś z zewnątrz, spozaichwspólnoty - zabiła, żebynie musiećprzyznawaćsię doromansu zobcym. - Bardzo szybkouznaliśmy Katie Fisher za główną podejrzaną- zamyśliłsię George. - Ciekawe, czy czegoś nie przeoczyliśmy. - Zaczęliśmy jąpodejrzewać, bo krew lała jej się po nogach -przypomniała mu Lizzie. - Urodziła to dziecko dwa miesiące 196 przed terminem, więc kto mógł wiedzieć, że właśnie zaczął się poród? Wiemy już, że ukrywała ciążęprzed rodzicami - ichnie liczę. Samuelowi nie mogła powiedzieć, boto nie było jego. A gdybynawetbyła skłonna zawiadomićbrata albo ciotkę, że zaczęły jejsięskurcze, to nie miała przecież pod ręką komórki, żeby zadzwonićdo nich o drugiej wnocy. - Mamy niezbite dowody, że urodziła to dziecko, ale nie, że je zabiła. - Ale mamy też motyw, alogika stoi po naszej stronie. Samwiesz,że dziewięćdziesiątprocent morderców ma osobisty związek z ofiarą, A czy zdajesz sobie sprawę z tego,że kiedy ofiarąjest noworodek, tojuż nie jest dziewięćdziesiąt, aleprawie sto procent? George przystanął, spojrzał na nią iroześmiał sięgłośno. - Przymierzasz siędo asystowania wrozprawie, Lizzie? -Zapomnij. Konflikt interesów. Prokuratura wezwała mnie naświadka. - Szkoda, bocoś mi się widzi, że na własną rękę przekonałabyśławników, że Katie Fisher jest winna. Lizzie uśmiechnęłasię do niego szeroko. - Zgadza się - powiedziała - ale wszystkiego nauczyłam się odciebie. Wcześnierano, bladym świtem,ocieliła się jedna z krów. Aaron prawie przez całą noc nie zmrużył oka, bo cielę nie ułożyło się jaknależy. Ręce, któremusiałwsuwać głęboko w ciało krowy,pulsowały kłującymrwaniem zakwasów i tępym bólem sińców. Ale proszę, co miał za to w zamian do pokazania: ten małycud natury, czerń wymieszaną z bielą,balansujący na patykowatych nóżkachpod wysokimmurem matczynego ciała. Aaron rozrzuciłw zagrodzieświeże siano. Cielę ssało wymięmatki. Po upływie doby zabierze się jeod krowy i zacznie karmićbutelką. Widzisz, zaśmiałsię bezlitosny, cichy głosik. Każdegodnia jakiejś matce odbiera się dziecko. Odepchnął odsiebie tę myśl- i w tym momencie w drzwiachobory stanęła Katie. Wyciągnęła w jegostronę kubek parującej,aromatycznej kawy. - O, drugiecielątko! - Oczy jej zabłysły. -Jakieśliczne, prawda? Aaron miał w pamięci obrazy córki z każdym cielakiem,któryprzyszedł na świat w jego oborze - a było ich niemało. Katie zaczęła karmić butelką krowie dzieci, kiedy była jeszcze niewielewiększa od nich samych. Pamiętał dobrze, jakpierwszyraz poka197. zał jej, gdzie młode cielę nie ma górnych zębów i można mu włożyć palec pomiędzy wargi tak, żeby nie ugryzło- Pamiętał, jak tłumaczył, że krowi język owija się wokół dłoni i może wciągnąć dośrodka, a jest bardzo silny i szorstki jak papier ścierny. I pamiętał też, jakjej oczy otworzyły się szeroko ze zdziwienia,kiedy zobaczyłato po raz pierwszy wżyciu - ibyło dokładnietak, jak powiedział. Jego obowiązkiem, jako głowyrodziny, było nauczyć swojedzieci życia prostych ludzi- jak ofiarować się Bogu,jak odnaleźćdrogę pomiędzy dobrem a złem. Spojrzał na Katie, która uklękłana świeżym sianie, gładząc palcamiposkręcane, mokre jeszczekosmyki sierści nagrzbiecie cielęcia. Ten widok przypomniał muboleśnie otym, co wydarzyło się w tym miejscu ledwie przed kilkoma tygodniami. Zacisnął powieki i odwrócił się tyłem. Katie wstała powolii odezwała się drżącym głosem, równieniepewnym co nogi nowo narodzonego zwierzęcia: - Dat, już pięć dni upłynęło,odkąd odprawiłam spowiedź naklęczkach. Czy już nigdy się do mnie nie odezwiesz? Aaron kochał swojącórkę; niczego bardziej niepragnął, niżwziąć ją znów nakolana, tak jak wtedy, gdy była jeszcze małymsmykiem, a całyjej światmiał w zasięgu ręki. Ale to on, Aaron,był winny jej grzechu ijej wstydu -po prostudlatego,że nie potrafił imzapobiec. Musiałzatem ponieść konsekwencje - i to, jakbardzoprzez to cierpiał, nie miało żadnego znaczenia. - Dat? - szepnęła Katie. Aaron uniósł dłoń, jakby chciał sięprzed nią opędzić. Potemwziął kubek z kawąi wyszedł z obory ciężkim krokiem, któryprzystawał raczej komuśstarszemu i mądrzejszemu niż on sam. - Chcesz coś jeszcze? - zapytał Coop. Nato pytanie, które padłoprzy stolezastawionym opróżnionymi talerzami, Ellie nie mogła odpowiedzieć od razu. Niewmusiłabyjuż w siebie anikęsa, ale z całą pewnością zjadłaby coś jeszcze. Nie miała nawetdość gwaru rozmów,oddychania powietrzemgęstym odmieszanki najprzeróżniejszych perfum, warkotu samochodów lawirujących naulicy, w dole, pod oknami tejrestauracjinaostatnim piętrze. Zapatrzyłasię w swójkieliszek pełen chardonnay, podziwiająctęczowe refleksy światła płynącegoz kryształowego żyrandolai uśmiechnęła się, błyskając zębami. - Z czego sięśmiejesz? - zdziwił się Coop. - Z siebie- odparła, trzęsąc się odtłumionego chichotu. - Cały czas kusi mnie, by sprawdzić, czy niemam gnoju na butach. 198 - Pięć tygodni nawsi z nikogo nie zrobi świniopasa. A ta sukienkajest owiele bardziej twarzowa rdz roboczy fartuch. Ellieprzesunęła dłonią w talii i dookoła bioder, rozkoszującsię dotykiem śliskiego,surowego jedwabiu szantung. Nigdyw życiu nie pomyślałaby,żeLeda potrafi takbezbłędnie wybraćw butiku prostą, seksowną kieckę; ostatnio przeżyła naprawdęwiele niespodzianek. Jedna z nichzaczęła się tego samegodnia,podczas obiadu, kiedy Ellie zauważyła ukradkowe spojrzenia,które Sara i Katie wymieniały przy stole, najwyraźniej mającprzed nią coś do ukrycia -a skończyłaniespodziewanym przyjazdem Coopa, prezentującego się wprost zniewalająco w ciemnym garniturze, jedwabnym krawacie i z bukiecikiem w dłoni. Jego dalekowzroczny plan, jaksię okazało, zakładał udział Ledyw intrydze; przyjechała razem z nim, przywożąc dlaEllie wieczorowy strójrazem ze szpilkami izaofiarowała się, że na czasich wypadu do Filadelfii na kolację wcieli się wrolę opiekunki Katie. Wino dodało jej ruchom bezwładnej płynności. Zamiast biciaserca czuła w piersi trzepotanie skrzydełekkolibra. - Nie dowiary, że dwie godziny jechaliśmy do restauracji -mruknęła. Lokal był zresztą wspaniały, z orkiestrąw strojach wieczorowych i pełnymi jasnych świateł miasta oknami sięgającymiod podłogi aż do sufitu- ajednak na myśl o tym, żeCoop musiałjechać taki szmat drogi do Fisherów i z powrotem doFiladelfii,robiło jejsię dziwnie. Nie była przygotowana na takieuczuciowesensacje. - Dokładnie półtorej -poprawił ją. - Ale wiesz, trochęczasuszukałem knajpy, gdzie dają porządny sos chow-chow. - Nie przypominaj mi tego - jęknęła. -Wolałabyś marynowane flaki? - Nie - parsknęła śmiechem. - I nawet nie waż się pomyślećo kluskach, bo nie odpowiadam za siebie. Coopzerknął najej talerz, oczyszczony do ostatniego kęsaz pysznej porcji grillowanego miecznika. - Rozumiem,że u Fisherów nie jada sięzbyt często owoców morza? - Żadna potrawa, do której nie pasuje gęsty, tłusty sos, nie mau Sary miejsca na stole. Tak przybrałam u nich na wadze, że narozprawę nie wcisnę się w kostium. - I słusznie, otochodzi. Musisz przytyć, żeby sędzia niezacząłcię podejrzewać o wymykanie się z farmy, na przykład na niskokaloryczne obiadki. Ellie przeciągnęła się jak kot. 199. - Miło się stamtąd wyrwać - powiedziała. - Było mito potrzebne. Dziękuję- To ja dziękuję- odparł. - Nigdy jeszczenie zdarzyło mi sięzjeść kolacji w tak interesującym towarzystwie. Na przykładpierwszy raz w życiu słyszałem przy stole o gnoju. - Sam widzisz. Już zaczynam tracićstyl. Może powinnam pójśćza radą Katie? - A co ona ci radziła? -Powiedziała. Zaczekaj, niech sobie przypomnę. Powiedziała, żejeśli jestem pewna, że chcę dostać buziaka na dobranoc, to mam wpadać na ciebie na zakrętach i gawędzić o twoimkoniu. Coop wybuchnął śmiechem. - Rozmawiacie o takich rzeczach? -Urządzamy sobie czasami małe piżamoweparty. - Ellieuśmiechnęła się szeroko. -Mówiłam ci już, że twój koń jest niczego sobie? - Coś mi sięzdaje, że jeszczenie. Elliepochyliła sięku niemu. - Całkiem niezły z niego ogier. -Muszę chyba częściej wyciągać cięna kielicha. - Coop wstał,wziął Ellie za rękę. -Chcę z tobą zatańczyć. Pozwoliła wyprowadzić sięzzastolika, - Ale jakzatańczymy, to bal się skończy - zaczęła marudzić. -A ja zamienię się w dynię. - Nie jadłaś klusekSary, to sięnie zamienisz. - Coop objął jąi poprowadził niespiesznie po parkiecie w rytm muzyki. Ellie złożyłagłowę na jego piersi, wciskając czoło pod podbródek. Ich ręce splotły sięjak pnącza powoju, sięgającego pędami serc; jego kciuk muskał jej nagie ramię. Zamknęłaoczy,czując na skroni jego usta. Pozwoliła się prowadzić. Przemierzali parkiet, obracając się z wolna. Na jedną chwilę zapomniałao Katie, o procesie, o tym, że ma jejbronić, o wszystkim - myślała tylko o niewiarygodnie gorącej dłoni Coopa, promieniującejciepłem na jej plecy. Muzyka ucichła i orkiestra odłożyła instrumenty,udając się na przerwę,a tańczące pary wróciły do stolików, ale oni stali, nie wypuszczając się z objęć, po prostupatrzącna siebie. - Tak sobie myślę, że chętnie bym obejrzała stajnię twojegorumaka - powiedziała cicho Ellie. Coop przyjrzał sięjejuważnie. - Totylko zwykła szopa, nic wielkiego. -Nie szkodzi. 200 Wtedy on uśmiechnął siętak promiennie, że zalało jąbijące z tego uśmiechu ciepło i nie poczułanajlżejszej zmiany temperatury,kiedy wyszli na ulicę, ani potem, kiedy jechali samochodem z otwartymi oknami. Dotarliw końcu na miejsce. Coop włożył kluczdozamka i otworzył przed nią drzwi, przepraszając już od progu; - Mamtrochę bałaganu, niespodziewałem się. -W porządku. -Ellie weszła, starając się stąpać jak najciszej,jakgdyby każdy głośniejszy krok mógłspłoszyć czar tej chwili. Zauważyła szklankę colibez gazu, odciskającej kółko na szklanym, niskim stoliku;kąt podłogi zasłany czasopismami psychiatrycznyminiczym liśćmi nenufarów; buty do biegania związane sznurowadłami i przewieszone przez szczebelkowe oparcie krzesła. W całymmieszkaniu nie byłonawet dwóch mebli ztego samego kompletu. - Większość zabrała Kelly - wyjaśnił szybko,czytając w jejmyślach. - Zostawiła mi to,czego sama nie chciała. - Ten mały stolik pamiętam chyba jeszcze ze studiów. - Elliestanęła przed półką z książkami i nowiutką wieżą stereo. - Mówią, że o człowieku wielemówi jego kolekcja płyt - rzucił Coop. - Próbujesz mnie rozgryźć? - Szczerze? Przyglądam się kablom. Dawno nie widziałam ażtyle naraz. - Dotknęła niewielkiej fotografii, naktórej widać było ją samą, zwisającą głową w dół z gałęzi jabłoni; gałąź niżej, czego oczywiście już nie było widać,siedziałCoop, który robił tozdjęcie. -To też pamiętam ze studiów - powiedziała cicho. - Jeszcze je masz? - Ostatniowpadło mi ręce. -Cały czas mi powtarzałeś, żebym przestałasię śmiać - mruknęła pod nosem -a ja tobie, żebyś sięstreszczał z tym cholernymzdjęciem, bo znówopadnie mi bluzka i będzie kino. Wyszczerzył zęby. - A ja wtedy odpowiedziałem. -Żeniewidzisz problemu - wpadła mu w słowo. - A w czymwidziałeś tenproblem, Coop? - Zastanawiałem się nad tym nieraz - odrzekł,luźno splatającdłonieza jejplecami. - Ale zabij mnie, nie pamiętam. -Przesunął ręce niżej, na talię, biodra. Pocałował,otwierając usta, tchnąłw nią żywym ogniem. Ellie wyciągnęła mu koszulę zza paska,wsunęła dłonie pod spód, przebiegając palcami po mięśniach pleców,przygarniając go bliżej, coraz bliżej, aż poczuła,jak jego serce opiera się o jej serce, tuż obok, odrobinę wyżej. Razem opadli na kanapę, rozrzucając plik papierów, jego palce zanurzone w jej włosach, jej dłonieciągnące za klamrę paskai suwak u spodni. 201. - Czujesz? - szepnął, przyciskając ją mocniej do siebie. -Moje ciało cię pamięta. A ona,w tak prosty sposób, znów miała osiemnaście lat, trzepotała jak motyl na szpilce, przeszyta jego stanowczością, jegozdecydowaniem. Kochała gowtedy tak bardzo, tak mocno, że musiały upłynąć miesiące, zanim dotarło do niej, że niekoniecznieczuje sięprzy nim tak, jak by tego chciała. I okłamała go wtedy,myśląc,że wybiera mniejsze zło, a jejkłamstwo bolało tym bardziej, że niemogło być dalsze odprawdy: oświadczyła mu, że kocha go za mało. - Nie mogę - powiedziała głośno, zdobywając sięna słowa,które na studiachnie chciały jej przejść przez gardło. Wsparładłonie w pierś Coopa, odepchnęła kolanamijego nogi, aż zjechała na samą krawędź kanapy isiedziała tam, poprawiając na sobiegórę od sukienki. Rozsądek wracał mu stopniowo. - Co sięstało? -Niemogę. -i nie mogła nawet na niego spojrzeć. - Przepraszam cię. Lepiej. sobie już pójdę. Zacisnął zęby. - Jaką teraz usłyszę wymówkę? -Muszęwracaćdo Katie. - To nie mnie musisz trzymać na dystans,EIlie. To do niej zabardzosię zbliżyłaś. Jesteś jejadwokatem, anie matką - prychnął Coop. - Ty się nie boisz jakiegoś sędziego ani tego, że złamieszwarunki zwolnienia za kaucją. Wariujesz zestrachu, że ten jeden raz w życiuzabierzesz się do czegoś, co może ci niewyjść. - Nie masz pojęcia. -Na miłośćboską, Ellie, znam cię lepiej niż tysama. Oddzieciństwa jedzieszna samychpiątkach, na studiach byłaś na liściedziekańskiej i w Phi BetaKappa. Stawałaś na głowie, żebydostaćnajtrudniejsze sprawy i prawie żadnej nie przegrałaś, nawet tychnajgorszych, najohydniejszych. Zamiast wyjść za mąż, ciągnęłaśzwiązek z facetem, zktórym lepiej byłobysię rozstać już parę lattemu, bo tak naprawdę miałaś gdzieś, czy to wypali, czypójdziew diabły. A terazzostawiszmnie z sinymi jajami ispokojnie sobiewyjdziesz, bo nie istnieje ryzyko, że wpadnieszpo uszy, co byoznaczało, że masz interes w tym, żeby nam wyszło, a wiadomo, żenie mieliśmy dotąd sukcesów w tej dziedzinie. Jesteś klasycznymprzypadkiem perfekcjonistki z osobowością typuA iza nicw świecie nie postawisz wszystkiego na jedną kartę, bo hazard tokompletnie nie twojadziałka. 202 Ostatnie słowa już wykrzyczał. EIlie kuśtykała dookoła pokoju, szukając swoich szpilek. Bolała ją głowa, bardzo, prawietak bardzo jakserce. - Nie próbuj robić mi psychoanalizy, Coop. -Wiesz, na czym polega twój problem? Jeśli niepostawiszwszystkiego na jedną kartę, może cię ominąć wielkawygrana. Ellie wcisnęła stopy w pantofle, znalazła torebkę. - Pochlebiasz sobie - powiedziała spokojnym głosem. -Wszystkich facetówtak podpuszczasz, czy tylko mnie? Czyten Stephen miał na ciebie jakiegoś haka, że tyle lat się go trzymałaś? - On mnie nie kochał! Rzucone słowawybuchły wczterech ścianach cichegopokoju. Ellie odwróciła się plecami do Coopa. Stephen odgrywał wieleról w jej życiu -mieszkał z nią, sypiał znią, służył radą wsprawach zawodowych - ale w żadnym wypadkuniebył człowiekiem,z którymchciałaby dzielić życie. Dzięki temu zawsze czuła sięswobodna,miała czymoddychać. Z Coopem, dwadzieścia latwcześniej, nigdy tak nie było. - Proszę -powiedziała drżącym głosem. - Usłyszałeś to, cochciałeś usłyszeć? -Ruszyła w stronę drzwi, skręcając się z bólu. - Nie wstawaj. Wrócę sama. Coop patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, patrzył na cierpienie tryskające jak ze świeżo odkrytego źródła; zalało ono jegomałemieszkanie po same brzegi i wypełniałoje jeszcze długo pojej wyjściu. Samuel jechał już kiedyś samochodem. Było to jeszcze zanimprzyjął chrzest. Jeden zjego znajomych, niejaki Lefty King, kupił używany wóz. Chował go za szopą, w której jego ojciec przechowywał tytoń, a staruszek, ilekroćsiętam na niego natknął,udawał, że go nie widzi. Samuelniemógł się nadziwić łagodnej,płynnej jeździe itemu, że można stanąć sobie na luzie,a pojazdnie schodzi napobocze i nie zaczyna się paść. Tego wieczora,odwożąc Mary Esch do domu bryczką, którąjeździł się zalecać, myślało tamtym samochodzie. Z księżyca pozostał tylkowąskisierp - jego Mam zawsze mówiła, żewygląda tojak niedojedzone ciastko - co bardzo sprzyjało jegoplanom, dając mu konieczną osłonę ciemności. Mary miała to do siebie, że mówiła bezprzerwy. Samuel zaprosiłją na lody,ale ponieważ była jego kuzynką - mieli wspólnychprapradziadków -nie mogło to wyglądać podejrzanie. Nawet musię podobała. Miałagęste włosy o pięknej, ciemnej barwie świeżo 203. zaoranej ziemi i wąskie, malutkie usta. Ale to nie dlatego spośródwszystkich innych wybrał właśnie ją. Mary była najlepszą przyjaciółką Katie; niemógł już zbliżyć się do niej bardziej. Himmel! Teraz uparła się gadać o swoim młodszymbraciszku,który miałna imięSeth i podobno wpadł dziś do świńskiego koryta, bo bawił się w linoskoczka na płocie biegnącym tuż przychlewiku. Samuel cmoknął na konia,ściągając delikatnie lejce,bryczka zatrzymała się na szczycie wzgórza,gdzie drogakończyłasię, dobiegającdo niewielkiej polany. Mary trajkotałatakzawzięcie i w tak zawrotnymtempie, zeupłynęła dobrą minuta,zanim dotarło do niej, że już nie jadą. - Dlaczego zatrzymałeś? - zapytała. Samuel wzruszył ramionami. - Pomyślałem, że noc taka ładną. Spojrzała na niego trochędziwnie, co było zresztą całkiem zrozumiałe,bo niebo zasnuwały gęstechmurywyglądającejak zupa,a w zasiągu wzroku nie świeciło nic, oprócz tego okrawka księżyca. - Samuelu- powiedziała Mary, a jej oczy zaszły mleczną mgłą,jak to się czasami zdarza udziewczyn - potrzebujesz zkimś porozmawiać? Poczuł, jak serce pęcznieje muw piersi,jak rozdyma sięniczym kowalski miech, gotowe wyrwać się zklatki żeber. Zrób to,teraz, już, rozkazał sobie w myślach, albo nigdy tego nie zrobisz. - Mary - szepnął i zamknął jąw objęciach, z całej siły przywierając wargami do jej ust. To niejest Katie- tak brzmiałajedyna myśl, która błysnęłamu w głowie. Nie smakowała wanilią, jak Katie, zupełnie inaczejleżała mu w ramionach, akiedy przycisnął usta jeszcze trochęmocniej, ich zęby szczęknęły osiebie zezgrzytem szkliwa. Sięgnął na oślep do jej piersi; docierało do niego, że dziewczynaw rosnącym strachu zaczyna mu się wyrywać, ale przedewszystkimmyślał o tym, że ktoś, kiedyś,przynajmniej raz,robił to samo- i więcej - z jego Katie. - Samuelu! - Mary rozpaczliwymwysiłkiem oderwała sięodniego i wcisnęła w najdalszy kątbryczki,tej bryczki, którą jeździłsię zalecać. -Co cię opętało? Plamy wystąpiły jej na twarz,oczy miała szeroko otwartez przerażenia. Dobry Boże, czy naprawdę jej to zrobił? Czy naprawdę został zmuszonydo czegoś takiego? - Przepraszam. przepraszam cię. - Skulił się, zgięty wpółdławiącym wstydem, tuląc ręce do piersi. -Nie chciałem. - Zakrył twarz koszulą, walcząc z łzami napływającymi do oczu. Niebył dobrym chrześcijaninem, o nie. Rzuciłsię na biedną Mary 204 Esch, ale to jeszczenie wszystko:nie pogodził się z wyznaniemKatie. Wybaczyćjej? Przecież on nawet jeszcze nie przyjął dowiadomościsamych nagich faktów. Miękka dłoń Mary spoczęła na jego ramieniu. - Samuelu, jedźmy już do domu. - Poczuł,jak bryczkasięchybocze;dziewczyna zeskoczyła naziemię,żeby zamienić się z nimmiejscami, tak aby mógł powozić. Pospiesznie otarł oczy. - Nie czujęsię dziś gut- przyznał. -Co ty nie powiesz? - odparłaMary, uśmiechając się lekko. Wyciągnęła rękęi poklepała go po dłoni. - Nie bójsię, sam jeszczezobaczysz - powiedziała ze współczuciem - sam zobaczysz, żewszystko sięułoży. Phil Ledbetter, sędzia sądu okręgowego, był, jak sięokazało,kobietą. Faktten przebijał się do świadomości Ellie przezdobre pół minuty po wejściu do gabinetu sędziowskiego, gdzie stawiła się razem z George'em Callahanem na rozpatrzenie przedprocesowe. Phil, czyli, jak informowała mosiężna tabliczka z nazwiskiem, Philomena Ledbetter była drobna i niewysoka, miała rude ondulowanewłosy skręcone w ciasne loczki, usta ściśnięte w grymasie surowej rzeczowości iświergotliwy głos. Szerokie biurkow jejgabinecie było zastawione posame brzegi zdjęciami czwórki jejdzieci; ruda czupryna stanowiła najwyraźniej rodzinny znak firmowy. Ogólnie rzecz biorąc, dla Katie nie wróżyło to dobrze. Ellie liczyłana sędziego-mężczyznę,niewiedzącego nic o rodzeniu dzieci,który,mając przedsobą młodą dziewczynę oskarżoną o zabójstwonoworodka, będzie się krępował pastwić nadnią. Natomiast sędzina, kobieta, która wie, co to znaczy nosić dziecko pod sercem i trzymać je w ramionach w pierwszej chwili po jego przyjściu naświat,znienawidzi kogoś takiego jak Katie od pierwszego wejrzenia. - Pani Hathaway, panie Callahan, możemyjużzacząć? - Sędzina Ledbetter otworzyła teczkę lezącą przed nią na blacie biurka. - Czy przedłożenie dokumentów zostałozakończone? -Owszem, wysoki sądzie - odpowiedzią} George. - Czy któreś z państwachce zgłosić jakieś wnioski? Ach,tak,pani Hathaway postuluje zamknięcie sali rozpraw przed prasą. Najlepiej będzie załatwić to od ręki. Proszę. Ellie odchrząknęła. - Przede wszystkim uczestnictwow procesach jest sprzecznez religią mojej klientki, wysoki sądzie. Niemniej jednak, nawetpominąwszy tę kwestię, członkowie wspólnot amiszów niechętnie 205. się fotografują, ponieważ mają w zwyczaju stosować się stówow słowo do litery Pisma Świętego. "Nie będziesz czynił żadnejrzeźby ani żadnego obrazu tego, co jestna niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko" - zacytowała. - Księga Wyjścia, rozdział dwudziesty, wersetczwarty. Nato wtrącił się George: - Wysoki sądzie,w naszym kraju obowiązuje zasada rozdzielnościkościoła od państwa, ito już od dwustu lat. -Nie chodzi tylkoo Biblię. - Ellie nie dała sobie przerwać. -Amiszeuważają, że kiedy zrobi się komuśzdjęcie, grozi to tym, żeten ktoś zacznieza dużo myśleć o sobie albo zechce wyrobić sobiegłośne nazwisko, co jest sprzeczne z ich zasadą życia w pokorze, -Spojrzała twardym wzrokiem na sędzinę. - Dla Katie Fisherjużsamo stawienie się na rozprawie stanowi ryzyko sprzeniewierzenia się własnejreligii, wysoki sądzie. Jeżeli tej farsy naprawdęnie da sięuniknąć, to możemy przynajmniej stworzyć dla mojejklientki niekrępujące warunki. Sędzinaodwróciła wzrok. - Panie Callahan? George wzruszył ramionami. - Jasne. Oczywiście. Stwórzmy niekrępujące warunki dlaoskarżonej, aprzy okazji poślijmydo więzienia stanowego puchowe piernaty dla skazanych i szefa kuchni z pięciogwiazdkowej restauracji, żeby im pichcił przysmaki. Z całym szacunkiem dla mecenas Hathaway orazreligii jej klientki: tasprawa ma charakterogólnospołeczny, ponieważ dotyczy morderstwa członka społeczeństwa. Aprasa ma prawo, gwarantowane pierwszą poprawkądo konstytucji, przekazywaćinformacje na ten temat do wiadomości publicznej. Katie Fisher, w momencie złamania zasadniczych zakazów prawa, wyrzekła się tym samympewnychprzysługujących jej konstytucyjnych przywilejów. - Zwrócił sięwprostdo Ellie; - Wizerunki to jedno, alejest jeszcze cośtakiego,jak naprzykład piąte przykazanie, "Nie zabijaj". Skoro niechciała rozgłosu, to po co zamordowała dziecko? - Niktjak dotąd nie udowodnił,że moja klientka jest winnamorderstwa- odgryzła się Ellie. - Wysokisądzie! Rozmawiamyo kwestiach religii, tymczasem pan Callahan pozwala sobiena drwiny i naprawdę małobrakuje, aby dopuścił się zniesławienia. Moim zdaniem. - Znam pani zdanie, pani mecenas. Wyraziła je pani aż nazbytjednoznacznie. Nie zabronię dziennikarzom wstępu na salę rozpraw, ale nie wolno im będzie używać aparatów fotograficznych anikamer wideo. - Sędzina przewróciła stronę dokumentów zteczki. - 206 ; Vt X il Kt Uderzyła mnie jeszcze jedna rzecz, pani Hathaway. W związkuz charakterem domniemanego przestępstwa nasuwa się oczywisteprzypuszczenie, że zamierza pani powoływać sięna brak poczytalności oskarżonej. Zpewnościąwie pani jednak, że upłynął już ostateczny terminzawiadomienia o planowanej linii obrony. - Wysoki sądzie, termin tenmożna wydłużyć,jeżeli istniejeku temu istotny powód. Powodemtym jestto, że moją klientkęmusi zbadać psychiatra sądowy, zanimw ogóle zacznęplanowaćobronę. Jednakowożwysoki sąd nie orzekł jeszczew kwestii złożonego przez mnie wniosku o dopuszczenie dowodu zopinii biegłego. - Ach, tak. - Sędzina podniosła z biurka kartkę ozdobioną namarginesieróżyczkami;był to papier do drukarki atramentowej,na którym Ledawydrukowała dokument przekazany jej przez Ellie nadyskietce. -Muszę przyznać, żetonajładniejszy wniosek,jaki widziałam w życiu. Ellie jęknęła podnosem. - Przepraszamza to, wysoki sądzie. Pracuję obecnie w dosyć. skromnych warunkach. - Słyszącciche, szyderczerżenieGeorge'a, zwróciła się do sędziny stanowczymgłosem:- Zanimzaplanuję linię obrony i będę mogła o niej zawiadomić, proszę,aby sąd zapłacił za badanie psychiatryczne. - Zaraz, zaraz -wtrącił się George. - Skorotak, to ja też chcędostać sądowego psychiatrę. Oskarżenie teżmusi jąprzebadać. - Po co? Ja proszę tylko o pieniądze na honorariumdla lekarza specjalisty, abym mogła podjąćdecyzję, jak mam bronić swoją klientkę. Jeszcze nie powiedziałam, że powołam się na niepoczytalność. Stwierdzam tylko fakt, żejestem adwokatem, a niepsychiatrą. Jeśli zdecyduję się nataką właśnie linię obrony, poinformuję o tym sądi oskarżenie będzie mogłoprzysłać domojejklientki własnego lekarza na badanie, ale dopóki to nie nastąpi,niedopuszczę do niej żadnego państwowego psychiatry. - Możepani wynająć psychiatrę - powiedziała sędzina. - Jakiej kwoty pani potrzebuje? Ellie gorączkowo zaczęła szukać w pamięci. - Tysiąc dwieście dolarów, maksymalnie dwa tysiące. - Przypomniała sobie wysokość przeciętnego honorarium. - Dobrze. Dostanie pani dwa tysiące, ale nie więcej,chyba żezdoła paniumotywować potrzebę takiego wydatku. Jeśli pozostały państwu jeszcze jakieś wnioski do złożenia, chcę je mieć nabiurku w przeciągu trzydziestu dni. Ostatnie rozpatrzenia przedprocesowe wyznaczamza sześć tygodni od dnia dzisiejszego. Czytyle czasu państwuwystarczy? 207. Ellie i George mruknęli potakująco. Sędzina wstała. - Zechcąmi państwo wybaczyć. Czekają na mnie wsądzie. -Wyszłabezceremonii, nie czekając na ich reakcję. Zostali wedwoje w gabinecie. Ellie zbierała swoje dokumenty, a George zamknął wiecznepióro i schował je do wewnętrznej kieszeni marynarki. - No? - zagadnął z drwiącym uśmieszkiem. -To jak się doikrowy? - Nie wiesz,wieśniaku? -Pracuję na prowincji, ale studia kończyłem w Filadelfii, taksamo jak ty. Ellie wstała z krzesła. - George, zróbcoś dla mnie. Idź sobie. Gnoju mam ostatniodosyć tam, gdzie mieszkam,nie muszę goszukać wpracy. Prokuratorzaśmiał się i wziąłze stołu swój neseser. Wychodząc, otworzył drzwi przed Ellie. - Też bym miał wredny nastrój, gdybym musiał prowadzićtaką przesraną sprawę. Minęła go, niezaszczyciwszy spojrzeniem. - Nie myśltyle - rzuciła przez ramię - bo się przeforsujesz. Podczas następnej sesji Coop poprosił Katie, żeby cofnęła siępamięcią do dni poprzedzających narodziny dziecka. Miał nadzieję, że to odblokuje jej wspomnienia, ale po godzinie starań wciążnie było większych efektów; przełom nie nastąpił. - No dobrze. - Pochylił sięw stronę Katie. -Robiłaś pranie. Opowiedz mi, co poczułaś w tym momencie, kiedy sięgnęłaś dokoszaz mokrymi ubraniami. Katie zamknęła oczy. - Było mi miło. Chłodno. Wyjęłam koszulę taty i otarłam niątwarz, bo słońce strasznie grzało. - Czy było ci ciężko się pochylić? Zmarszczyła brwi. - Kłuło mnie w plecach, kiedy się nachyliłam. Czasami taksięrobi, kiedy zbliżają się moje dni. - Czy dużo czasu upłynęło od ostatniegorazu? -Dużo- przyznałaKatie. - Zastanawiałam się nad tym, kiedywieszałam swoje reformy dowyschnięcia. - Wiedziałaś, żeustanie miesiączek oznacza zajściew ciążę? -zapytał Coop łagodnie. - Ja, alejuż przedtem czasami mi się spóźniało. - Katie zaczęła skubać rąbekfartucha. -Powtarzałam tosobie. Coop zmrużył oczy. 208 - Dlaczego? -Bo.. bo.. - Katie poczerwieniała, skrzywiła twarz. - Powiedz - ponaglił ją. -Kiedy pierwszy raz nie dostałam wogóle - z oczu Katie polały się; łzy - powiedziałamsobie, że to nic takiego. I na jakiś czaspomogło. Przestałamsię martwić. Ale zaczęłam się bardzo męczyć. Po kolacji tak chciało mi się spać, żeledwo trzymałamsię nanogach. A przy zakładaniu fartucha ciężko było wpiąć szpilki w tesame dziurkicozawsze. -Wzięła wdech, drżąc na całym ciele. -Przyszło mi na myśl, że. że mogę być. Ale niezrobiłamsięprzecież duża, tak jak mama, kiedyspodziewała się Hannah. -Katie wypuściła z palców fartuch, położyła dłonie na brzuchu. -Nic nie było widać. Nic a nic. - Czy czułaś, jak coś się w tobie porusza? Kopie? Katie milczała tak długo,żeCoop chciał już zadać inne pytanie, lecz nagle dobiegł go jej głos,cichy ismutny: Czasami budziło mnie to w nocy. Coop wyciągnął rękę, ujął Katie pod brodę,zmusił, by spojrzałamu w oczy. - Katie, powiedz mi:tego dnia, kiedy wieszałaś bieliznę, kiedytak bolały cię plecy, domyśliłaś się czegoś. Czego? Opuściławzrok. - Że jestem w ciąży - szepnęła. Zamarł, słysząc, jak Katie przyznajesię do tego, czemu takdługo zaprzeczała. - Powiedziałaś otym mamie? -Nie mogłam. - Nie powiedziałaś nikomu? Potrząsnęła głową. - Tylko Bogu. Prosiłam Go o pomoc. - Tej ostatniej nocy musiały obudzić cię skurcze. O której tobyło godzinie? - Nie było skurczów. -W porządku - zgodził się Coop. -W takim razie o której godzinie wstałaś i poszłaś doobory? - Nie poszłam do obory. Pomasował sobie grzbiet nosa, głęboko pomiędzy oczami. - Katie, kiedy wieczorem tamtego dniakładłaś się do łóżka,czy zdawałaś sobie sprawęz tego, że jesteś w ciąży? -Tak. - A czy byłaś w ciąży, kiedy obudziłaś się następnego dnia rano? -Nie - odpowiedziała. - Zniknęło. Nagle się spostrzegłam, żejuż go nie ma. 209. - W takim razie coś musiało się wydarzyć pomiędzy zaśnięciem a przebudzeniem. Cosię wydarzyło? Katie zamrugała oczami, znowu bliska łez. - Bógwysłuchał mojej prośby. Ellie i Coop, na mocy milczącej umowy, nie rozmawialio nieudanym wieczorze sprzed kilku dni. Odnosili siędo siebie po koleżeńsku, czyli uprzejmie i profesjonalnie. Ellie wysłuchała sprawozdania z najnowszejsesji, którąCoop odbył z Katie, starającsię nie myśleć o tym, że coś jest nie tak,żeczegoś brakuje. Wdyskretnym zaciszu obory Coop zrelacjonował momentprzyznania się Katie do ciąży,obserwując, jak Ellie obraca w myślach te nowe informacje. - Mówisz, że płakała? -Tak - odpowiedział. - Tobymógł być dowód skruchy. -Płakała, ale nie nad dzieckiem, tylko nad tym, czego sobienarobiła. Jeśli zaś chodzio okoliczności poczęcia, to nadal niczego nie pamięta. Amnezja. A dzieckanie urodziła, tylko dotknął jąpalec boży. Ellie uśmiechnęła się słabo. - No,to by był oryginalny argument naobronę. -Chcę ci tylkouświadomić,że za wcześnie jeszcze na fetowanie zwycięstwa. Ukrywała ciążę, a dzisiaj siędo tego przyznała. I to właśnie jest podejrzane. Często ludzie cierpiący na amnezjęprzyswajają sobie fałszywe wspomnienia,na przykład to, coprzeczytali w prasie albo usłyszeliod rodziny. Co gorsza, kiedy już razopowiedzą na głos tę fałszywą wersjęwydarzeń, zaczynają w niąświęcie wierzyć, chociaż nie musi wcale byćzgodna z prawdą. Załóżmy jednak -bo wsumie czemu nie - że Katie mówi szczerzei że dopiero teraz,dziś, przypomniała sobie swojąciążę. Możeprzyzna się i do innych rzeczy w miarę, jak jejmechanizmyobronne zaczną odmawiaćposłuszeństwa. A może nie. To, cosiędziś wydarzyło, ułatwi Katie powrót dozdrowia, ale tobie nie pomoże w jej obronie - w końcu nikt, oprócz niejsamej,nigdy niewątpił, że urodziła to dziecko. A ukrywanie ciąży nie jest normalne, ale niejest też niezgodne z prawem. - Wiem, o cooskarża się moją klientkę- burknęła Ellie. -Wiem, żety to wiesz - odparł Coop. - A Katie? Adamstanął za jej plecami, zacisnął palce na jej dłoniach,trzymających widełki różdżki. 210 - Gotowa? - spytał szeptem. Woddali zahuczała sowa. Ruszyliprzed siebie, brzegiem stawu, a zeschnięte źdźbła trawy chrzęściły podpodeszwami ich butów. Katie czuła oszalałyłomot sercaAdama, który wydawał się zdenerwowany w równym stopniu coona. Nie mogła tego zrozumieć;przecież on nie miał nic do stracenia, nic munie groziło. Widełki szarpnęły się w ich dłoniach,a Katie instynktownieprzywarła plecami do piersi Adama. Mruknął pod nosem coś,czego nie zrozumiała;wspólnymi siłami próbowali zapanować nadszamoczącą się różdżką,aby niestrząsnęła z siebie ich dłoni. - Pokaż mi tamten dzień - poprosił. Katie zamknęła oczy. Wyobraziła sobie mróz, który wtedy czuła; wystarczyłościsnąćnos palcami i już można było oddychać tylko przez usta, a kiedytrzeba było zdjąć rękawiczki, żeby przywiązać do butów łyżwy,palce robiły się jak serdelki, grube i czerwone. Wyobraziła sobieHannah, wyjeżdżającą na sam środek stawu, znówusłyszała jejokrzyk,pełenwniebowziętej radości, zobaczyła szal łopoczącyw ślad za nią. Wyobraziłasobie złociste włosy siostry przebłyskujące przez jej kapp. A najżywiej pamiętała ten moment, kiedyszły, trzymając się za ręce, śliską ścieżką zbiegającą z pagórkanad staw; dłoń Hannahspoczywała w dłoni Katie, mała, ciepłai ufna, a w jej uścisku była niezłomna pewność, że starsza siostranie pozwoli upaść. Różdżka znieruchomiała, a Katie, słysząc, jakAdam zachłystuje się powietrzem, otworzyła oczy. - Podobna do ciebie jakbliźniaczka - szepnął. Hannah mknęła na łyżwach przed siebie, oddalając się od nich, kręcąc ósemki piętnaściecentymetrów ponad lustrem wody. - Woda w stawie była wtedy wyżej - zauważył Adam. - Dlatego wygląda tak, jakby płynęła nad powierzchnią. - Ty ją widzisz - powiedziałacicho Katie,czując, jak niepokójustępuje miejscaradości. Upuściła różdżkęna ziemię i przytuliła się do Adama. -Widzisz moją siostrę! -Tu ogarnęłyj ą spóźnionepodejrzenia. Odsunęła się odniego, zabierając się do przesłuchania. - Jakiego koloru ma łyżwy? - Czarne. Wysłużone, jak po starszej siostrze. - A sukienkę? -Zielonkawą. Jasnozieloną, jaksorbet. - Adam zaprowadziłKatie naławkę stojącąnad brzegiem. -Opowiedz mi o tym. Cosię wtedy stało? Katie odmalowała dla niego słowami tamten dzień: Jacob wymknął się doobory i zniknął wszystkimz oczu, ona śniła na jawie 211. o cekinach na kostiumie łyżwiarki z gazety, a łyżwy Hannahzgrzytały po cienkim lodzie. -Miałam jej pilnować, amyślałam tylko o sobie- zakończyła,smutniejąc. - To wszystko przezemnie- Nie możesztak myśleć. To był wypadek, tragicznywypadek,nic więcej. -Adam dotknął policzka Katie. - Spójrz na nią. Jestszczęśliwa. To się czuje. Uniosłagłowę, szukając oczami jego oczu. - Mówiłeś mi,że ci, którzy powracają jako duchy, pozostawilina tym świecie bóli cierpienie. Skoro więc onajesttaka szczęśliwa, to dlaczego wciąż ją tutajwidać? - Mówiłem ci co innego - zwrócił jej łagodnie uwagę. - Ci, którzy powracają,mają z tym światem związek emocjonalny. Czasami przyciąga ich cierpienie,czasami złość. Ale czasem jest towłaśnie miłość, Katie. - Jego słowa zawisły pomiędzy nimi niczymprzejrzysta mgła. -Niektórzy znich zostają tutaj, bonie chcąznosić rozłąki z kimś bardzo bliskim. Gdy pochylił się ku niej,nawet nie drgnęła. Czekała, ażją pocałuje, ale on zamarł w ostatniej chwili, kiedyich usta dzielił jużtylko jeden oddech, wytężając całą wolę, aby powstrzymać się oddotknięcia Katie. Wiedziała, że następnegodniaon wyjedzie,zdawała sobiesprawę, że tenczłowiek należy do świata, który nigdy nie będziejej światem. Położyła dłonie na policzkachAdama. - Wróciłbyś tutaj dla mnie? - szepnęła, wybiegając mu ustaminaprzeciw. Słysząc znienacka czyjśgłos, Katie drgnęła, prawie wypuszczającz rąk uprzążdla mułów i Nuggeta, którą właśnieczyściła. - Kazali ci przejąć moje obowiązki- powiedział Jacob, potrząsając smutno głową. - A mnie nawet nigdy nie przyszło do głowy,żeby cię o to zapytać. Odwróciłasię wystraszona,chwytającsiędłonią za gardło. - Jacob! Wyciągnął doniej ręce. Rzuciła mu się w ramiona. - Czy Mam wie, że. -Nie - przerwał jej gwałtownie. -i niech tak zostanie. - Przytulił ją mocno, a potem odsunął na odległość ręki. -Katie, co siętutaj stało? Przywarła do niego zpowrotem, chowająctwarz na piersi brata. Pachniał sosną i atramentem. Był jakskała,byłjej oparciem, jej silą. - Nie wiem - szepnęłaniewyraźnie. - Wydawało mi się, żewiem, ale teraz już samanie potrafię powiedzieć. 212 Poczuła, żeJacob znów się od niej odsuwa,a uniósłszy wzrok,Spostrzegła, że wpatruje się w jej fartuch. - Urodziłaś dziecko -powiedział ztrudem, apotem przełknął^linę. Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, byłaś w ciąży. Skinęła głową,przygryzając wargę. - Gniewasz się na mnie? Przesunął dłonią po jej ramieniu, zacisnął na nim palce. - Nie gniewam się -odpowiedział, siadając na skraju stojącego obok wozu. - Żałuję. Katie usiadłaobokniego, opierając głowę na jego ramieniu. - Ja też - szepnęła. Wniedzielęu Fisherów zjawiła się z wizytą Mary Esch. Przyjechała na łyżworolkachi przyniosła ze sobą frisbee. Ellie miałaochotę ją uściskać; pomyślała, że dręczonej powracającą pamięcią Katie dobrzezrobi chwila powrotu do życia zwykłej nastolatki, wolnejod trosk i odpowiedzialności. Zabrała się do zmywaniapo obiedzie, przyglądając się przez okno, jak Mary iKatie uganiają siępo podwórzu za śmigającym w powietrzu odblaskowymtalerzem,a ich spódnice przy każdym podskoku wzdymają się jakczasze spadochronów. Zgrzane i zdyszane, dziewczęta rzuciły się na trawnikpod kuchennym oknem, które Ellie otworzyła,żeby przewietrzyć poobiedzie, bo wiał akurat delikatny wietrzyk. Poprzez szum puszczonej z kranu wody dobiegały ją strzępki rozmowy; ". widziałaś, jak biskupowiEphramowi mucha usiadłana nosie. ",".. pytał o ciebie. ", ". nie, nie czuję się bardzo samotna". Maryzamknęła oczy,turlając po czole zimną butelkąschłodzonego napoju. - Nie pamiętam jeszcze, żeby w lecie byłyaż takie upały - powiedziała. -Wydaje ci się- odrzekła Katiez uśmiechem. - Człowiek zapomina, jak nie ma czegoś przed samym nosem. - W każdym razie jeststrasznie gorąco. - Mary odstawiła butelkę i zakryła bose stopy rąbkiem spódnicy; nie wiedziała,co dalej mówić. - Mary,czy już jest aż tak źle, że musimy rozmawiać o pogodzie? - powiedziałacichoKatie. -Dlaczego nie zapytasz mnieo to, co naprawdę chcesz wiedzieć? Mary spuściła wzrok. - Bardzo jestźle, kiedywspólnota cięodrzuci? Katie wzruszyła ramionami. - Można wytrzymać. Trudnosię robi, kiedy trzeba usiąść do 213. stołu, ale jest przecież Ellie, która jada ze mną, a Mam stara się,żeby wszystko było jak należy- A twój tata? - Dat też się stara, alenie bardzo muto wychodzi -westchnęła szczerze Katie. - Bywa. -Wzięła przyjaciółkę za rękę. - Za sześćtygodni wszystko będziepo dawnemu. Ale Mary zasmuciłasię tylkojeszcze bardziej, - Nie wiem, czy to będzie możliwe,Katie. -Jak to: nie wiesz? Na pewno! Naprawiłam swoje winy. NawetjeślibiskupEphram nie pozwoli mi przyjmować komunii, to mójbannsię skończy. - Nie o to mi chodzi - mruknęła Mary. - Ludzie mogą się różnie zachowywać. Katie odwróciła się powoli. - Jeżeli nie potrafią wybaczyć mi grzechu, to jakmogą byćmoimi przyjaciółmi? -Są tacy, którzy pomimo wszystko nie będą umieli udawać, żenicsię nie stało. - Tak niepostępuje chrześcijanin- powiedziała Katie. -Ja, ale trudno być chrześcijaninem, kiedy twoja dziewczynazrobiła coś takiego - odparła cicho Mary, kręcąc w palcach wstążki od czepka. - Katie, Samuel chyba szuka sobie kogoś innego. Katie poczuła, że brakuje jej powietrza,a pierś zapada się jakprzygnieciona poduszka. - Ktoci o tym powiedział? Mary milczała, ale jej płomienny rumieniec orazwidoczne napierwszy rzut okaskrępowanie iniechęć do rozmowy natemattakintymny jakposiadanie własnego kawalera, powiedziały Katie z całą dokładnością, co zaszło. - Mary Esch - szepnęła. - Niewierzę. Jak mogiaś? - Tonie ja! On samchciał mnie pocałować, ale go odepchnęłam! Katie zerwałasię na równe nogi, zgniewu aż dygocząc na całym ciele. - Ładna z ciebieprzyjaciółka! -Żebyś wiedziała. Jestem twoją przyjaciółką. Dlatego dziśtuprzyszłam. Żebyś nie usłyszała o tym od kogoś innego. - Źle zrobiłaś. Mary skinęła głową, powoli, ze smutkiem. Sięgnęła poswojerolki, leżącena ziemi, wyjęła z nich skarpetki, zawiązała sznurówki. Odjechała cicho, lekko, niknąc za zakrętem podjazdu. Nieobejrzała sięza siebie. Katie stała, z całej siły przyciskając łokcie do boków, bojącsię, że najlżejszy ruch roztrzaskają na tysiąc kawałków. Dobiegło 214 :rzypnięcie otwieranych drzwi i trzask, kiedyuderzyły zpoem o framugę, nie obejrzałasię jednak, ale dalej stała bezu, patrząc daleko przedsiebie, na pole, gdzie razem z jej ojcem pracował Samuel. - Słyszałampowiedziała Ellie,podchodzącod tyłu i dotykając jej ramienia, -Współczuję ci. Katie stała, otwierając oczy najszerzej jak tylko potrafiła, żeby tylko łzy nie mogły się wylać. Wreszcie coś w niej pękło irzuciła sięw ramiona Ellie. - To nie tak miało wyglądać - załkała. - Wszystko miało byćzupełnieinaczej. - Nie płacz. Wiem. - Nic nie wiesz -zaszlochała Katie. Elliepołożyła chłodną dłoń na karku dziewczyny, - Chyba jednak się mylisz. Katie bardzo zależało na tym,żeby doktor Polacci ją polubiła. Dowiedziała się od Ellie, że jestto psychiatra, która dostałastrasznie dużopieniędzy za wizytę u niej na farmieoraz, że Elliespodziewa się, że to, co doktor Polacci powie po rozmowie z Katie,okażesięniezwykle ważne i przyda jej się potem w sądzie. Wiedziała wreszcie, że odkąd przyznała się w rozmowie z doktoremCooperem, że była wciąży, on i Elliezaczęli się do siebie odnosićz dziwnymchłodem; wydawałojej się,że wszystko to musi miećjakiś wspólny mianownik. Doktor Polacci miałapuszyste czarne włosy, twarz okrągłąjakksiężyc w pełnii sylwetkę rozległąniczym ocean- Swoimwyglądem izachowaniem sprawiała, żeKatie chciała zrywać się i uciekać, mając jednocześniepewność, że przy tej kobiecie nic jej niegrozi. Uśmiechnęła się do niej nerwowo. Siedziały w salonie, same,tylko wedwie. Ellie bardzo się napierała, żeby im towarzyszyć,ale zdaniem doktor Polaccimogłoby to doprowadzić do tego,żeKatie nic nie powie. - Przecież ona misię zwierza- upierała się Ellie. -Im mniej osóbbędziesłuchać jej wyznań, tym dla niejlepiej -odpowiedziała psychiatra. Dyskutowały przed samym nosem Katie, jakby byłagłupia albobezmyślna, jak pies kanapowiec. Wreszcie Ellie skapitulowałai wyszła. Doktor Polaccizapewniła Katie, że przyjechała tutajpo to, aby pomócdoprowadzić do jej uniewinnieniaw sądzie i poradziła,żeby mówiła prawdę, bo - jak powiedziała - Katie napewno nie chce trafić do więzienia. Cóż, pod tym względem mia215. la całkowitą rację; Katie posłusznie siedziała z nią bitą godzinę,powtarzając jeszcze raz wszystko, co powiedziała doktorowi Cooperowi. Słowa dobierała bardzo starannie, aby jej wspomnieniabyły jak najdokładniejsze. Chciała, żeby doktor Polacci poszłapotem prosto do Ellie i oświadczyła jej: "Katie nie zwariowała,sędzia spokojnie może ją puścić", - Katie -zapytała doktor Polacci, zmieniając nieco ton głosu,aby przyciągnąćjej uwagę -o czym myślałaś, kładąc się spaćtamtego dnia? -Czułamsię źle, to wszystko. Chciałam zasnąć, żeby obudzićsięrano, kiedybędziemi już lepiej. Psychiatra zaznaczyła coś w notatniku. - I co było potem? Katie na towłaśnie czekała,na ten moment, gdy pojedynczeprzebłyski, od kilku dni gromadzące się w jej umyśle, wyrwą sięz ust, podobne do stada spłoszonych szpaków. Poczułasię tak, jakby powrócił tamten ból, który ciął niczym ostrzem kosy od plecóważ po brzuch,wwiercił sięświdrem w ciało i wyrwałna zewnątrzz taką mocą, że kiedy już zdołała zaczerpnąć oddechu przez zaciśnięte gardło, spostrzegła, że zwinęła się w kłębek, nie wiedzącnawet kiedy. - Bolało - szepnęła. - Obudziłam się z silnymi skurczami. Psychiatra zmarszczyła czoło. - Doktor Cooper twierdził, że nie pamiętaszani bólów porodowych, ani samego porodu. -To prawda - przytaknęła Katie. - Najpierw przypomniałamsobie tylko to, że w ogóle byłam w ciąży. Opowiedziałam doktorowi Cooperowi, jak razsię pochyliłami poczułam,że mam cośw środkui że muszę na to coś uważać. Od tego czasuzaczęłamprzypominać sobieróżne szczegóły. - Na przykład? -Na przykład to, że w oborze paliło się już światło, chociaż doporannego udoju pozostało jeszczebardzodużoczasu. - Katiewzdrygnęła się. -i jeszcze, że próbowałam ze wszystkich sił to powstrzymać,ale nie mogłam. - Czy miałaśświadomość, żerodzisz dziecko? -Nie potrafię powiedzieć. Bardzo się bałam, bo strasznie bolało. Wiedziałamtylko, że muszę być cicho, bo jeśli krzyknę albo zacznę płakać, ktoś może usłyszeć. - Odeszły ci wodypłodowe? -Tak, aleniewszystko naraz, jak mojejkuzynce Friedzie,kiedyrodził się małyJoshua. Zaczęło jej się na obiedzie przy stawianiu stodoły. Obie panie,które siedziały obok niej na ławce, mia216 i K9.I1 ły potem plamy naubraniu. Umnie leciałopowoli, niedużo i tylkokiedy siedziałam. - Byłakrew? -Tak, na udach, od środka. Dlategowyszłamz domu. Niechciałam zaplamić pościeli. - Dlaczego? -Ja zawsze robię pranie, ale to Mam zbierapościel ze wszystkich łóżek. Nie chciałam, żeby się domyśliła. - Zaplanowałaśsobie, żepójdziesz doobory? -I tak, i nie. Nigdy nie myślałam o tym, co zrobię, kiedy. sięzacznie. Wiedziałam tylko, żebędę musiała wyjść z domu. - Czy ktoś się obudził, kiedy wychodziłaś? -Nie. Na podwórku ani w oborze teżnie było nikogo. Weszłamdo zagrodydla cielących się krów, bo tam wykłada się zawsze najczystsze siano. A potem. Czułam się tak, jak gdyby mnietamwcale nie było. Jakbymbyłakimś innym i tylko się przyglądała. Po jakimś czasie spojrzałam wdół i zobaczyłam, że już jest. - Masz namyśli, że dziecko już sięurodziło. Katie uniosła wzrok, oszołomiona, że skutki tego,co się stałoowej nocy, można określić takimi słowami. - Tak- szepnęła. -Bilans zabójstw noworodków to w przybliżeniu dwieście dodwustu pięćdziesięciu przypadków rocznie, pani Hathaway. Wykrytych przypadków, przypominam. - Teresa Polacci spojrzaław bystry nurt strumyka wyznaczającego granicę farmyFisherów. - W naszej kulturze jest to czyn naganny, lecz naprzykład w niektórych krajach na DalekimWschodziezabijanie noworodkówjest wciąż dopuszczalne. Ellie westchnęła. - Jaka kobieta zabiłaby własne, dopiero co narodzone dziecko? - zapytała retorycznie. - Samotna, niezamężna, rodząca po raz pierwszy w życiu i dotego nieślubne dziecko. Takie matki zazwyczajsą^nłode, pomiędzy szesnastym a dziewiętnastym rokiem życia. Nie nadużywająnarkotyków ani alkoholu, nie miewajązatargów z prawem. Wprost przeciwnie - są todziewczyny, które chętnie zgodzą sięwyprowadzać psa sąsiadów, którzy wyjechali na urlop. Uczą siępilnie idbająo stopnie. Często zdarzają się wśród nich prymuski,które przykładają się do nauki po to, żeby zadowolićswoich rodziców. Takie osoby wyróżnia bierność,naiwność, strach przed wstydem i odrzuceniem, czasami też wychowaniew religijnym domu,gdzieunika się rozmów na temat seksu. 217. - Rozumiem, co chce pani powiedzieć. Katie pasuje do tejcharakterystyki, tak? - Biorąc pod uwagę portret psychologiczny plus religijne wychowanie, to nigdy jeszcze nie spotkałam się z bardziej podręcznikowym przypadkiem - przyznała doktor Polacci. - Z całą pewnością miała o wiele więcej powodów niż typowa dziewczynawnaszych czasach, aby obawiaćsię potępienia ze strony rodzinyi szykan wswoim otoczeniu, gdyby wydało się, że uprawiała seksprzedmałżeński i zaszła w ciążę. Poszła po linii najmniejszegooporu i postanowiła się z tymukryć. Ellie zerknęła na psychiatrę. - Takie postawienie sprawy sugeruje, że to była rozmyślna decyzja. -Owszem. W pewnym momencie domyśliła się, żejest wciąży- i celowozaprzeczyła faktom. Co ciekawe, nie tylko ona. Zawiązała się zmowa milczenia, wprosty sposób: ponieważ dla ludziz otoczenia dziewczyny taka-ciąża zazwyczaj także jest czymś niepożądanym, więc nie chcą zauważać, jak zmienia się jej ciało albo udają, że nicnie widzą, co nakręca dalej ten mechanizm zaprzeczania. - Nie wierzy pani zatem, że Katie miałazaburzenie dysocjacyjne? -Tegonie powiedziałam. Jestem zdania, że z psychologicznego punktu widzenia jest niemożliwe, aby stan dysocjacji obejmował cały okres ciąży. Katie,podobniejakwiele zabój czyń noworodków, z którymi pracowałam, świadomie zaprzeczyłafaktowi,żezaszła w ciążę, ale potem,kiedy zaczął się poród,nieświadomieweszła w stan dysocjacji. - Jak to? - zapytała Ellie. - To jest moment, kiedyprawdawychodzi na jaw. Te kobietyżyją wniesamowitym stresie. Kiedy rodzi się dziecko, mechanizmobronny, który sobie wypracowały,czyli zaprzeczenie ciąży, idziena złom. One nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co się dzieje naich oczach, więc zazwyczaj można potem od nich usłyszeć - iKatie nie jest tutaj wyjątkiem - że czuły się tak, jakby tonie one rodziły albo że widziały się zboku, ale nie mogły niczemu zapobiec. Przeżywają autentycznedoświadczenie wyjścia z ciała. Czasamipojawienie się dziecka na świecie powoduje nawet okresową psychozę. A im bardziej taka kobieta traciw tym momencie kontaktzrzeczywistością, tym łatwiej może skrzywdzić noworodka. Przyjrzyjmy się, jak to było w konkretnym wypadku Katie. Skutkiem przeżyćzwiązanych zbratem było wytworzenie sięu niej bardzo prymitywnej procedury samozachowawczej. Ona 218 była święcie przekonana, że jeśli mama i ojciec poznają jej tajemnicę, skończy się to ekskomuniką i wypędzeniem zdomu. Tutaj widać, że podświadomie w jej umyśle utrzymywało się przeświadczenie, żepozbywanie się swoichdzieci w pewien sposóbjest dozwolone. Potemdochodzi do porodu. Katie nie może jużdłużej zaprzeczać faktom, które same przez się mówią, żedziecko istnieje,więc robi z nimto, czego sama najbardziej się obawia-porzuca je,a właściwie wyrzuca. Stan dysocjacji trwa przez czasporodu i zabójstwa, a potem Katieuruchamia z powrotem dawnymechanizm obronny, czyli zaprzeczenie, więc kiedy zjawia się policja, odpowiada bez namysłu: nie urodziłamżadnego dziecka. - A skąd pani wie, żew ogóle doszło dozaburzenia dysocjacyjnego? -Kiedy Katie mówi o porodzie, zamyka się trochę. Nie używainnych,bardziej prymitywnych mechanizmów obronnych, naprzykład właśnie zaprzeczenia. Niechce na nich polegać. - Chwileczkę. - Ellie stanęław miejscu. -To Katie przyznałasię do urodzenia dziecka? - Owszem. Mam to nagrane. Adwokatka potrząsnęła głową; ogarnęło ją dziwne uczucie,jakbyzostała zdradzona. - Coopowi się nie udało, chociaż jąprzyciskał. - Bardzo często tak bywa,że szczegóły o decydującym znaczey, niu klient woli przemilczeć przed zwykłym lekarzem psychiatrą, a przyznaje do nich się dopiero psychiatrze sądowemu. Ja prze^. cięż nie rozmawiam z nią poto, żeby lepiej się czuła, tylko chcęją uratowaćprzed więzieniem. Jeśli mnie okłamie, sama sobiewy rządzi krzywdę. Mam taką pracę, że muszęwywracaćwszystko do góry nogami, w przeciwieństwie do lekarza psychiatry,którego zadaniem jest porządkować i układać. Ellie uniosła wzrok. - O zabójstwie noworodka teżpani powiedziała? Doktor Polaccizawahała się przezchwilę. - Nie. Mówi, że wciąż nie może sobie przypomnieć dwóch konkretnych wydarzeń: poczęcia dziecka imorderstwa. - Czy to możliwe, że w obu tych momentach była wstanie dysocjacji? -Bez wątpienia jest możliwe, żeweszła w stan dysocjacji podczas porodui zabijając dziecko. Na to właśniewskazuje zresztąrozbieżność pomiędzy jej wspomnieniami a wynikami badań lekarza sądowego,które mi pani dostarczyła. Jeślijednak chodzio sam stosunek. W takich wypadkach kobiety na ogół go pamiętają. 219. - A jeśli wiąże się z tym jakieś traumatyczne dla niej przeżycie? - zapytała Ellie. - Gwałt, chce pani powiedzieć? To możliwe, ale kobieta zazwyczaj przyznaje się,że została zgwałcona, chyba, że kogoś chroni. Przeczucie mi mówi, że wtej kwestii Katie nie odkryła jeszczewszystkich kart. Ellie skinęłagłową. - A zabójstwo? -Katie opisała niezwykle szczegółowo wieczór poprzedzającyrozwiązanie, sam poródoraz to, co nastąpiło po nim. Powiedziała,że zasnęła z dzieckiem w ramionach. I podobno, kiedy się obudziła, dziecka już nie było. Zniknęło razem znożycami, którymi przecięła pępowinę. - Szukałago? -Nie. Wróciła do łóżka i zasnęła, dokładnie tak, jak zwyklerobią kobiety, którezabiły swoje dzieci zaraz po porodzie: problem z głowy. Ellie myślała gorączkowo. - Jakdługo leżała nieprzytomna w oborze? -Mówi, że nie wie. - Zgodniez tym, co twierdzą raporty policyjne, nie mogło tobyć długo. - zastanowiła sięEllie. - Domyślam się, o co pani chodzi, pani Hathaway. Proszę tylkopamiętać, żeKatie ażdo tej pory nie mogła przypomnieć sobieporodu. Jutro,kto wie, być może opowie nam, zewszystkimi koszmarnymi szczegółami, jak udusiłaswojegonoworodka. A my, nawet jeśli bardzo byśmychcieli, żeby się okazało, że to nie ona,musimyodnosić się do jej wspomnień ze szczyptą rezerwy. Dysocjacja z definicji powoduje luki wpamięci ibrak logicznegouzasadnienia niektórych podjętychdziałań. Wiele wskazuje na to, żewłaśnieKatiezabiła todziecko, ale możliwe, że nigdy nie będziemogła przyznać się do tego, powiedzieć: "Tak, to ja". - Zatem pani zdaniem Katie jest winna - powiedziała Ellie. -Moim zdaniem odpowiada ona portretowi psychologicznemuwielu zabój czyń noworodków, z którymi zetknęłam się w swojejpracy, a które zabiły własne dzieci, będąc w stanie dysocjacji -poprawiła ją psychiatra. - Jestem także zdania,że jej zachowaniejest zgodne z obecnym stanem wiedzy na temat zjawiska, jakimsą zabójstwa noworodków. Ellie zatrzymała się nad brzegiem strumienia. - Proszę mi powiedzieć: czy moja klientka jest zdrowanaumyśle? Psychiatra westchnęła ciężko. 220 - To jest podchwytliwe pytanie. Zdrowa wsensie medycznymczy prawnym? Choroba psychiczna sugeruje, że badany straciłkontakt z rzeczywistością, ale przecież osoba cierpiącana zaburzenie dysocjacyjne ma pełnykontaktz rzeczywistością i sprawiawrażenie całkowicie normalnej, gdy tymczasem jest akurat odwrotnie. Niepoczytalność w sensie prawnym nie dotyczy natomiast w żaden sposób związku z rzeczywistością, ponieważ jejstwierdzenie opiera się na wynikachtestów kognitywnych. A jeśli kobietaw stanie dysocjacji popełni morderstwo,tonajprawdopodobniej nie będzie umiała zrozumieć, czego się dopuściła,co to oznacza i że to byłocoś złego- Mogę w takim razie bronić Katie, powołując się na niepoczytalność. - Może ją pani bronić tak, jak się pani podoba - odparła beznamiętnie doktor Polacci -ale pyta mnie paniteraz,czy niepoczytalność wystarczy,abyuzyskać uniewinnienie. Powiem szczerze, pani Hathaway: nie wiem. Ławnicy, jednakowoż, zazwyczajmyśląpraktycznie:chcą wiedzieć, że kobieta jest niegroźna i żeto, cozrobiła, już nigdy się nie powtórzy, a przeważnie można liczyć, że właśnie tak będzie. W najlepszym wypadkumoje zeznanie da im podkładkę, żeby móc orzec to, couważają za słuszne -jeśli zdecydują się uniewinnić, to uniewinnią, byleby tylko znaleźli dlasiebie jakiekolwiek uzasadnienie. - A w najgorszym? Doktor Polacci wzruszyła ramionami. - Dowiedzą sięna temat zabójstw noworodków więcej, niżbychcieli. -A Katie? Psychiatraspojrzała jej prosto w oczy. - A Katie pójdzie do więzienia. Katie siedziała na stryszku z sianem. Obracała w palcach gałązkęi czuła się właśnie tak, jakby to ją ktoś ciągnął w tył,przeginał przezplecy aż do samej ziemi, tak,że jeszcze chwila, a pęknie na dwoje. Ledwo mogłausiedzieć na miejscu, chciała wstać, chodzić, wyglądaćprzez okno - byle tylko nierozmawiać ze swoją adwokatką. Rozumiała dobrze, poco ta musztra; Elliechciałają w ten sposób przygotować naprzesłuchanie, a raczej maglowanie, przezpsychiatrę,którego przyśle prokurator. Podobno też doktor Polacci była zdania, że Katieukrywaprawdę o tym, jak doszło dopoczęcia dziecka. Tak powiedziała Ellie. - I jeszcze jedno - dodała na sam koniec- szlag mnie trafi namiejscu, jeżeli puścisz farbęprzy ekspercie oskarżenia. 221. Tak więc siedziały teraz razem na stryszku z sianem, ona i Ellie, która w niewiadomy sposób zrobiła się tak bezwzględna i bezlitosna, że Katie co rusz musiała na nią spoglądać, żeby się upewnić, że to ta sama osoba. - Nie pamiętasz stosunku- powiedziała Ellie. -Nie. - Nie wierzę ci. Mówiłaś, żenie pamiętaszani ciąży, ani porodu i nagle ototrzy dni później, patrzciepaństwo, zaczynasz sypaćszczegółamijak z rękawa. - Kiedy to prawda! - Katie poczuła, że dłonie ma mokre odpotu; wytarła je w fartuch. - Urodziłaś dziecko. Wyjaśnij, jak to się stało. - Mówiłam już,kiedy doktor. -Wyjaśnij, jak doszło do poczęcia. - Katie milczała. Kiedy cisza zaczęła sięprzeciągać, Ellie, znużona, oparła czoło na dłoniach. - Posłuchaj- powiedziała. - BIefujesz. Doktor Polacci towie i ja też to wiem i ty, Katie,wiesz otym tak samo dobrze jakmy. Wszystkie trzyjesteśmypo tej samej stronie,ale ty nam rzucasz kłody pod nogi. Przez to dwa razy trudniej cię bronić. Słyszałam o pewnym niepokalanym poczęciu, ale uwierz mi, w twoimwypadkuto nie było to. ZrezygnowanaKatie spuściła wzrok. Przyznać się? Co to miało znaczyć? Wyznać winy, jak wtedy, przed biskupem i całym zgromadzeniem? - Dobrze - powiedziała wreszcie, łagodniei cicho, przełykając z wysiłkiem ślinę. - Pojechałam do brata. Zabrał mnie na imprezę podyplomową, do któregoś z akademików. Nie miałamochoty tam iść, ale on się wybierał, więc nie chciałam być dlaniego. jakto wy mówicie? Piątym kołem u wozu. Poszliśmy więcnatę imprezę. Było tam mnóstwo ludzi, tłok,gorąco. Jacob zostawiłmnie i obiecał, że przyniesie coś do jedzenia. Przezdłuższą chwilę go nie było i wtedy podszedł do mnie jakiś chłopak. Dał miszklankę ponczu i powiedział, że wyglądam tak, jakbym potrzebowała się napić. Odpowiedziałam, że nakogoś czekam, a on nato ześmiechem: "Kto pierwszy, ten lepszy". I zaczął coś domniemówić. Katie wstała i poszła w kątstryszku, gdzie stały grabie oparteo ścianę. Przebierając palcamipometalowych zębach, ciągnęładalej: - Musiałam chyba wypić trochę tego ponczu, kiedy on mówił. Nie pomyślałam, co właściwie robię. I poczułam siępo tym okropnie, zaczęło misię przewracać w brzuchu i kręcić w głowie. Wstałam, żeby znaleźć Jacoba wtym tłoku i cały pokój zawirował mi 222 przed oczami. - Przygryzła wargę. -Potem pamiętam już tylko, że ocknęłam się na jakimś łóżku, które widziałam pierwszy raz w życiu, ubraniemiałam. a on. -Katie zamknęła oczy. - Nawet niewiem, jak się nazywał. Zgarbiłasię, przykładającczoło do szorstkiej,drewnianej ściany. Drżała na całym ciele, bojąc sięodwrócić i spojrzeć w twarzEllie. Nie musiała się odwracać. Ellie objęła ją od tyłu. - Och,Katie -szepnęła łagodnym głosem. - Bardzo ci współczuję. Katie obróciła się w bezpiecznym kokonie jej ramion i wybuchnęła płaczem. Za dmgim razemKatie kończyła swoją opowieść,trzymającEllie za rękę. Łzy płynęły jej strumieniami po policzkach, ale onajakby ichnie zauważała, a w każdym razienie dała tego po sobiepoznać. Ellie korciło, żeby je obetrzeć, żeby uśmiechnąć się doKatie, powiedzieć, żeświetnie jej poszło. DoktorPolacci, którąwezwano, aby wysłuchała wyznania,siedziała, przenoszącwzrok z Katie na Ellie i zpowrotem, aż wreszcie,z niewzruszonym spokojem, uniosła dłonie i zaczęła klaskać. - Ładna historyjka - pochwaliła. - Spróbuj jeszczeraz. - Kłamie -powiedziała krótko. - Wie dokładnie, gdzie i kiedypoczęła to dziecko- Nie byłto owoc gwałtu na imprezie, chociażopowiadanko urocze, przyznaję. Ellie zjeżyła sięna myśl o tym, że Katie mogła skłamać, żez rozmysłem mogła ją oszukać. - To nie jesttypowanastolatka, która wstawia rodzicom bylekit i gzi się całą noc ze swoim chłopakiem na tylnym siedzeniu jego terenówki. -Otóż to. Ta historia była po prostu zadobra. Zadobrze przemyślana, zbytdopracowana. Usłyszała pani od niej to, co chciałausłyszeć. Gdyby została zgwałcona, wyszłoby to na jaw już dawno,podczas sesji z lekarzem psychiatrą - o ile tylko nie chciałabychronićgwałciciela,ale z drugiej strony to, copowiedziała teraz,wyklucza taką możliwość. No i jeszcze taki mały szczegół: impreza podyplomowa trzy miesiące pozakończeniu roku akademickiego. Rozdanie dyplomówna uczelni to jest czerwcowa uroczystość, a Katie, na podstawiebadańlekarza sądowego, poczęław październiku. Ta rażącaniekonsekwencja przełamała w końcu opór Ellie. - Cholera - mruknęła podnosem, a pochwili uniosła wzrok, 223. porażona nagłą myślą. - Jeślikłamała, że nie pamięta stosunku,to czy może też kłamać, że nie pamięta morderstwa? Doktor Polacci westchnęła. - Przeczucie znów mi podpowiada, że nie. Kiedy spróbowałamjąprzycisnąć, żeby powiedziała cośo poczęciu dziecka,zaczęłamącić i powiedziała, że nie potrafi sięgnąć pamięcią, że jakobynie może się dostać do tych wspomnień. A kiedy chciałam, żebypowiedziała coś o morderstwie,kategorycznie zaprzeczyła, że toona i usłyszałamo tej dziurze w pamięci: usnęła zdzieckiemwobjęciach, a gdysięobudziła, już go nie było. Te dwa przypadki amnezji różnią się zasadniczo, co skłania mnie do przypuszczenia, że Katie świadomiezaprzecza faktom w pierwszym punkcie,w drugim zaś cierpi na zaburzeniedysocjacyjne, ale już bezudziału świadomości. - Psychiatra poklepała Ellie poramieniu. -Nie przejmowałabym się tym tak na pani miejscu. To był w sumieswojego rodzaju komplement. Katie uważa panią za osobę takbliską, że chce spełniać pani oczekiwania wobec niej, nawet zacenę zmyślania wspomnień. W pewien sposób stoipani dla niejna miejscu rodzica. - Chce spełniać rodzicielskieoczekiwania - nadęła się Ellie. -Czyżto nie tawłaśnie chęć doprowadziładotego wszystkiego? Doktor Polacci zachichotała. - Częściowo. Bo jest tam jeszcze jakiś facet. Facet, który mana nią takwielki wpływ, że nigdy w życiu nie widziałam czegośpodobnego. Noc była tak ciepła, że Ellie odkryła się i położyła na kołdrze,podciągając koszulę nocną na uda. Leżała bez najmniejszego ruchu, nasłuchując, jak Katieoddycha i zadając sobie pytanie, jakdługo jeszcze obie nie będą mogły zasnąć. Ellie nie potrafiła zrozumieć, dlaczego naglezapałała tak obsesyjnym pragnieniem dotarcia do prawdy. Pracującw swoim zawodzie, najczęściej musiała zatykać uszy, aby niesłyszeć, jakklient przyznaje się przed nią dowiny - bo jako adwokat wcalenie chciała tego usłyszeć. A teraz chętnieoddałaby swój dwunastowoltowy inwertorw zamian za dziesięć minut w głowie KatieFisher. Nagle usłyszała ledwo słyszalne westchnienie. - Przepraszam -powiedziała cicho Katie. Ellie nie odwróciła nawet głowy. - Za co dokładnie? Za zabicie dziecka? A może za przestępstwo nieco bardziej pospolite, mianowicie za zrobienie ze mnieidiotki przed moim własnym świadkiem? 224 - Wiesz, za co przepraszam. Zapadła długa cisza. - Dlaczego tozrobiłaś? - spytaławreszcie Ellie. Usłyszała, jak Katie przewraca się na bok. - Bo bardzo chciałaśto usłyszeć. -Bardziej bym chciała,żebyś przestałamnie okłamywać, Katie. Nie kłam, kiedy pytam cię o tę rzecz i nie kłam, kiedy Pytamo to, co sięstało po urodzeniu twojegodziecka. - Przetarła twarzdłonią. -A najbardziej bym chciała cofnąć czasi tym razem niepodejmować się prowadzenia twojej sprawy. - Skłamałam tylko dlatego, że obie, ty idoktor Polać", byłyście takie absolutniepewne, że ja coś wiem. - Głos Katie nabrzmiał łzami. -A ja nic nie wiem, Ellie. Przysięgam. Nie zwariowałam, tak jak tobie sięwydaje. tylko po prostu nie mogęsobieprzypomnieć. Ani tego, skąd się wzięło to dziecko, ani tego, w jaki sposób umarło. Ellie milczała. Nagle dobiegło ją ciche skrzypnięcie łóżka; toKatie zwinęła się w kłębek i zaczęła płakać. Elliezacisnętaz całej siły pięści, żeby niewstać i nie pójść doniej, a potem przykryła się kocem i zaczęła liczyć w myślach. Doliczyła się pełnychdziesięciu minut, zanim Katiewreszcie usnęła. Samuel otarł pot z czoła i silnym szarpnięciem zwalił kolejnego młodegobyczkaz nóg. W ciągu tych wszystkichlat pracynafarmie Aarona nauczył się tyle o kastrowaniu, że mógłby terazmachnąć na ten tematpracę naukową. Poczekał, ażzwierzęciuprzejdzie ochota poczęstować człowieka kopniakiem, po czymszybko założył mu gumowy pierścień, część roboczą maszyny dokastrowania, na mosznę i puścił, aby się zacisnął. W uta^u sekundy byczek zerwał się na równe nogi, rzucając muz ukosasmutne, pełne wyrzutu spojrzenie, a potem pognałz powrotemna pastwisko. - Mocna sztuka -odezwałsię czyjś głos. Samuelobejrzał się,zaskoczony. Za płotem stałbiskup Ephram. - Ja, Aaron będzie miał z niego sporo dobrego mięsa. - Samuel uśmiechnął się do starszegomężczyzny i otworzył sobie furtkę. - Jeśli jego szukacie, to chyba jest w oborze. -Szczerze mówiąc, szukałem ciebie. Samuel zamarł na chwilę, zastanawiającsię, co tym razem biskup ma mu do zarzucenia, ale potem zgromiłsię w duchu za takie myśli. Biskup odwiedził go jużnie raz i nie dwa i nigdyjeszcze po to, aby oskarżyć go o bezwstyd albo jakieś wykroczenie. Nigdy dopóki z Katie wszystko nie zaczęło się psuć. 225. - Komm - powiedział Ephram. - Przejdźmy się. -Samuel ruszył ścieżką u jego boku. - Pamiętam, kiedy dostałeś odojca swojego pierwszego cielaka - zagaił. U amiszów taki ojcowski prezent dla syna nie był niczym niezwykłym: pieniądze uzyskane ze sprzedaży mięsa po ubiciu wpłacano do banku, aby chłopiec mógł z nich skorzystać, kiedy będziechciał zakupić własny dom albo farmę. Samuel uśmiechnął się nawspomnienie byka, któryprzez rok przybrał czterysta pięćdziesiątkilo żywejwagi. Wciąż jeszcze miałpieniądze ze sprzedaży tej pierwszej partiiwołowiny, a jego konto od tego czasu zasiliło już niejedno cielę. Oszczędzał dla Katie, na ich wspólne życie; tak mu sięprzynajmniej wydawało. - Wypracowałeśsobie już nieco lepszątechnikę - zauważyłEphram. - Pamiętam dobrze,jak zarobiłeś kopniaka odtamtegopierwszego byczka. Porządnie cię lignął,i to w samą słabiznę. -W śnieżnobiałej brodzie biskupabłysnął uśmiech. -Aż nie wiadomo było, kogo trzeba będzie wykastrować; jego czy ciebie. Nadwojebabka wróżyła! Samuel spłonął czerwienią, przypomniawszysobie ten dzień,ale mimo to się roześmiał. - Miałem wtedydziewięć lat- przypomniał biskupowi. - Tenbyczek ważył więcej ode mnie. Ephram zatrzymał się. - Czyja to była wina? Samuel zmarszczył brwi, wzruszył ramionami. - Chyba jego. No, jana pewno sam sobie tego nie zrobiłem. - Napewno. Ale gdybyś lepiej go chwycił,to jak by to było,hm? - Przecież wiecie. Nie mógłby mi się wyrwać i wierzgnąć naślepo. Dostałem dobrą nauczkę. Już nigdy żaden mnie niekopnął. - Samuel odetchnął głęboko, myśląc opracy, która na niegoczekała. Nie miałdziś cierpliwości do pokrętnych wywodów Ephrama Stoltzfusa. - Biskupie -powiedział - nieprzyszliście tutaj,żeby rozmawiać ze mną o tamtym byku. - Nie? A o czym? Samuel wcisnął kapelusznagłowę. - Aaron czeka. Muszę iść mu pomóc. BiskupEphram położył mu dłoń na ramieniu. - Masz rację, bracie. Po conam gadać o zamierzchłychczasach? Byczek cię kopnął, a ty od ręki się go pozbyłeś. - Nieprawda. Pamiętacie przecież,jakie wolisko zniego wyrosło. Bez mała pół tony żywca -poprawiłgo Samuel, pochmumie226 jąć.- Kiedy wpłacaliśmy pieniądze dobanku, już prawie w ogólenie pamiętałem, że mnie kiedyśkopnął. Starymężczyzna zerknął na niego. - Wtedy pewnienie. Ale tamtego dnia, gdyskręcałeś się z bóluna ziemi, wyjąc wniebogłosy i trzymając się za rodowe klejnoty, założę się, że nigdy byś nawet nie pomyślał, że wszystko w końcu tak dobrze się ułoży. Samuel powoli odwrócił głowę i spojrzał na biskupa. - Nie przyszliście tutaj rozmawiać o tamtym byku. Ephram uniósł brwi. - Nie? A o czym? Doktor Brian Riordan przyleciał prywatnym odrzutowcemw towarzystwie dwóch mężczyzn o aparycji futbolistóww schyłkowych latach kariery sportowej oraz drobnej, myszowatejdziewczyny, któraw podskokach pędziłaspełnić wszystkie jegopolecenia, wydawane bez słów, samym tylko skinieniem ręki. Ten człowiekbył postacią dobrzeznaną w kręgach psychiatrówsądowych jako jeden z czołowych krytyków obrony opartej nadowodzeniu niepoczytalnościoskarżonych, zwłaszcza w sprawach o morderstwo. Prezentował bardzo zdecydowane poglądy,które głosił jak Stany długie iszerokie; w jego biurze wisiałamapa, a na niej kolorowymi pinezkami zaznaczone były okręgisądowe, gdzie przyczynił się do skazania przestępców, którzy,żerując na czystym ludzkim współczuciu, mieli wszelkie szansęuniknąć kary. Na farmie zaś wyglądał bez dwóch zdań jak niewłaściwy człowiekna niewłaściwym miejscu. W porównaniu z doktor Polacci, doktorRiordan przytłaczałswoją obecnością. Ellie, chociaż przysłuchiwałasię ich rozmowiez daleka, stojąc w drzwiach kuchni, widziała wyraźnie, że Katietrzęsie się jak osika. - PannoFisher -powiedział Riordan, przedstawiwszy się. -Zostałem zaangażowany przez prokuraturę okręgową. To oznacza,że każde słowo, które od paniusłyszę, idzieprosto dosądu. Niewolno panimówić niczegopoza protokołem; to nie jest rozmowapoufna. Czy mniepani rozumie? Zaczęli. Ellie słuchała w milczeniu, jak Riordan wypytuje Katieo szczegóły porodu, a Katie odpowiada, tak jak ją poprosił,w czasie teraźniejszym. - Leżyna sianie- powiedziałacichym głosem. - Pomiędzy moimi nogami. - Czy to jest chłopiec czy dziewczynka? 227. - Chłopiec. Malutki chłopczyk. - Urwała na chwilę, wahającsię. -Poruszasię. Ellie poczuła, jak gorąca krew bije jej na policzki. Odwróciłasię,wachlując twarz dłonią. - Płacze? - zapytał Riordan. - Nie- Zaczyna dopiero wtedy,kiedy przecinam pępowinę. -Czym? - Biorę nożyce, które Dat wiesza na kołku obok wejścia do zagrody. A potem nagle wszędzie jest mnóstwo krwi, aż myślę, że nigdy w życiu nie dam rady tego wszystkiego posprzątać. Kierujępępowinę ku dołowi ipodwiązuję. chyba szpagatem. Wtedyzaczyna płakać. - Dziecko? -Ja. Płacze głośno, bardzogłośno. Przytulam go, żebysię uciszył, ale to nicniepomaga. Kołyszę go w ramionach i daję palecdopossania. Ellie oparła się o ścianę, widząc oczyma wyobraźni to kruchemaleństwo, zaplątane wfałdach koszuli nocnej na piersi Katie. Wyobraziła sobiejego drobną twarzyczkę, półprzejrzyste powieki- i nagle poczuła je we własnych ramionach, ciążące niczym żal poutraconej szansie. Kogo można bronić wtakich okolicznościach? - Przepraszam - powiedziała, wchodząc do kuchni. - Muszęsię napić wody. Ktoś ma ochotę? Riordan rzucił jej paskudne spojrzenie, wściekły, że mu sięprzeszkadza. Ellie napełniła sobie szklankę, ze wszystkich sił usiłując opanować drżenie rąk. Zdążyła wypić ledwie jeden łyk -i znów musiała wysłuchiwaćzeznania swojej klientki, tym razemszczegółów dotyczących śmiercidziecka. - Co dzieje się dalej, Katie? - zapytał Riordan. Katie zmarszczyła czoło i potrząsnęła zwestchnieniem głową. - Niewiem. A bardzo bym chciała, nawet pan nie wie jak bardzo. Ale pamiętamtylko tyle, że najpierwmodlę się do Boga o pomoc, a potem budzę się nagle idziecka już nie ma. Ellie zgarbiła sięnad zlewem. - Cud- dodała Katie. Riordan wytrzeszczył na nią oczy. - Żartujesz, prawda? -Nie. - Jak długo leżałaś nieprzytomna? -Nie wiem. Chyba około dziesięciu, piętnastu minut. Psychiatra splótł dłoniena kolanach. - Czy zabiłaś wtedy to dziecko? -Nie! 228 - Jesteś tegopewna? - Uniósł brwi. Co się z nim w takimrazie stało? Oto jeszcze niktKatie nie pytał; patrząc, jakdziewczynarozpaczliwie szuka odpowiedzi, Ellie uświadomiłasobie własny brakwyobraźni. - Może. może samo umarło - wydukała wreszcie Katie. -A ktoś je zabrał i schował. Ellie jęknęła cicho. A może to podświadomość Katie w tejchwili z własnej woli stanęła do spowiedzi. - Sądzisz,że tak właśniebyło? - zapytał Riordan. - Ktoś mógł się zakraść do oboryi je zabić. -Wydaje ci się to możliwe? - Trudno. trudno powiedzieć. Było jeszcze dosyć wcześnie. - Raczej sam środeknocy - przerwał Riordan. - Kto mógł wiedzieć, że rodzisz? -Obserwował przez chwilę, jak dziewczynazmaga się zodpowiedzią. - Katie - rzekł zdecydowanym głosem -co się stałoz tym dzieckiem? NaoczachEllie w jednej chwiliKatie rozkleiłasię zupełnie: drżące usta, oczy pełne łez, dygoczące ramiona. Potrząsającbezprzerwy głową, Katie raz po raz zaczęła powtarzać, żeto nie ona,wypierając się odpowiedzialności karnej. Ellie spodziewała się,że Riordan spróbujeją jakoś uspokoić, ale szybko się zorientowała,że on wstąpił już w inne szeregi. Zaangażowała go prokuratura, zatem pocieszanie oskarżonej byłoby sprzecznez etyką zawodową, skoro sprowadzono gotutaj po to, aby pomógłwsadzić ją dowięzienia. Ellie przyklękłaobok krzesła swojejklientki. - Możemy prosić o chwilę przerwy? - zapytała i nieczekającna odpowiedź Riordana,objęła Katie ramieniem. Starała się przytym nie zwracać uwagi na zwinięty w kłąb fartuch, który dziewczyna tuliła do siebie, tak jak tuli siędziecko. Brian Riordan zatrzepotał powiekami i zaczął mówićnapiętym, płomiennym falsetem: - Katie Fisher nie była obecna przyśmierci tego dziecka. Ciałem- być może,lecz na pewno nie duchem. Kiedy maleństwo oddawałoostatnie tchnienie, dziewczyna miotała się zamkniętaw więzieniu własnego umysłu,pod strażą wyrzutów sumienia. -Wyszczerzył zęby do prokuratoraokręgowego. - Albo coś wtendeseń- dodał już zwyczajnym głosem. George wybuchnął śmiechem. - I tosię sprawdza na rozprawach? Takie psychoanalitycznepierdoły? 229. Riordan poczęstował się miętówką ze słoika stojącego nabiurku. - Jeślitylko ja zabioręgłos, to nie. -Jesteś pewien,że Hathaway chcedowodzić niepoczytalności, powołując się na zaburzenie dysocjacyjne? - Uwierz mi, to jest wymarzona linia obrony dla zabójczyńnoworodków. Z punktu widzenia psychologii, rozbieżności pomiędzy zeznaniem Katie adowodami dostarczonymi przez lekarza sądowego można wyjaśnić tylko na dwa sposoby: albo dziewczyna cierpi na zaburzenie dysocjacyjne, albo kłamie w żyweoczy. Nietrudno się chyba domyślić, którą drogą pójdzie obrona. Niemniej jednak krótkie okresydysocjacji nie dowodzą jeszczeniepoczytalności. - Riordan wzruszył ramionami i wrzucił cukierek do ust. -Poza tymstany dysocjacyjne mają to dosiebie, żeadwokat może łatwo wpaść we własne sidła. Jeślipani Hathaway poczuje się zbytpewnie w temacie, tojuż po niej. Jej ekspert w żaden sposóbnie zdoła udowodnić, że obciążenie umysłowe, które wywołało dysocjację, było skutkiem porodu, nie zaśpopełnienia morderstwa. Co było pierwsze, jajko czy kura? Niewiadomo. - No, dobrze. Widzę, że ta sprawa da się poprowadzić. - Georgebłysnął uśmiechem,rozsiadając się wygodnie w fotelu. - Prosto do więzienia stanowego. Prokurator przytaknął. - A czy to, że dziewczyna pochodzi z amiszów, ma jakieś konsekwencje psychologiczne? - zapytał. -Nie powinniśmy się jakośprzygotować z tej strony? Riordan wstał, zapinając guziki marynarki. - Po co? - odpowiedział pytaniem. -Morderstwo tomorderstwo. Gdy ją pocałował, drzewa obsypały ich deszczem liści, klonyplamiąc jego plecy bogatą czerwienią, dęby -dukatowymzłotem. Za kocsłużył im jej szal, rozpostartyw ostrej,szorstkiej trawie nawzór skrzydeł olbrzymiego czarnego jastrzębia. Katie wyplątałapalce z włosów Adama, zaciskając je na jego ramionach,a on zaczął rozpinać jej sukienkę. Każdąszpilkę wbijał pieczołowiciew pień rosnącego za nimi drzewa, a ona kochała go za tę troskliwość, za to, że myślał o tym, jak ona się będzie czuła już powszystkim. Fartuch zsunął się zjej bioder, a sukienka rozchyliłajak kwitnący pąk. Katie zamknęła oczy, zawstydzona, ale po chwili poczuła, jak Adam pochyla się do jej piersi, kreśląc wzory na jej ciele 230 przez cienką bawełnę spodniej koszuli. Przytrzymała jego głowęw tymmiejscu, wyobrażając sobie, że on pije prostoz czaryjejserca. Nie wyznał jej miłości, ale to nie miało znaczenia. To, co robił,jak się do niej odnosił - to była miara prawdziwa, dokładniejszaniż jakiekolwiek słowo,które mógłby jej powiedzieć. Dlaludzijej podobnych dowodem uczucia były czyny, nie zaś te trzy krótkie sylaby, które nie znaczą kompletnie nic. Usłyszy je zresztą odniego, później, po wszystkim, kiedy niezdołają one już umniejszyć wartości tego, co działo się teraz pomiędzy nimi. Adam zrzucił własneubranie i nikt już nie potrafiłby zobaczyć w nich pary zdwóch różnych kompletów. To była ostatniaświadoma myśl Katie, bo wtedy Adam przywarł do niej całymciałem,a palącyżar jego skóry odebrał jej mowę irozwiał wszelkieobawy. Pomiędzyudami czuła jego wezbrany ciężar. Wolną rękąuniósł jedno jej kolano, a ciało Katie posłusznieotworzyło sięprzed nim. Spojrzał jej w oczy i powiedział bardzo poważnie, choćszeptem: - Możemy przestać. W tej chwili, jeślitylko chcesz. Katie przełknęła ślinę. - A ty chcesz? -Wolałbym wpaść pod kombajn. Uniosła biodra zapraszającym gestem i poczuła go, jak sięw niej zatraca, gubi,rozpierając jej ciało tak, że aż zapiekły jąoczy, które nagle otworzyły się szeroko. Przyszli jej na myśl turyści, którzyzatrzymywalisię przy drogowskazie na rozdrożu mniejwięcej osiem kilometrów stąd i zanoszącsię śmiechem, robili sobiezdjęcia pod napisem INTERCOURSE, PA. A potem myślałao tym, jak jejciało rozstępuje się przed Adamem, składając mudar najwspanialszej uległości. Apotem on sięgnął ręką pomiędzy nich oboje i dotknął jej. - Dojdźmy tam razem - szepnął. Pomyślała, żechodzimuo jutrzejszy wyjazd doSzkocji. Pomyślała, że chce być razem z nią na zawsze. Ale w tej chwili poczuła,jakjej ciałoskręca się w coraz ciaśniejsze pierścienie, a potemrozpadajak biała kula dmuchawca. Kiedywreszcie udało jej sięzłapać oddech, zobaczyła błogosławieństwo: drzewo znów obsypało ich swymi liśćmi. Adam leżał obok, uśmiechając się i gładząc jąpo biodrze. Intercourse (ang. ) - stosunek(płciowy); PA (skr. ang. ) - Pensylwania (przyp. tlum. )- 231. - Dobrze się czujesz? Katie skinęła głową, bez słów, bo gdyby się odezwała, musiałaby powiedzieć mu prawdę: że wcale nie czuje się dobrze z tą pustką zrodzoną z wiedzy o tym, jak to jest być pełną po brzegi. Adam przykryłją szalem, ale zrobiło jejsię okropnie, jakbynagledotknęła jąjakaś choroba. - Nie, - Odepchnęła jego ręce, uciekając rozdygotanym ciałem przed cienką wełną. - Niechcę. Adam wyczuł zmianę w jejnastroju, przygarnął ją do siebie. - Posłuchajmnie - powiedział dobitnie. - Nie zrobiliśmyniczłego. Ale Katie wiedziała, że to byłgrzech, wiedziała to już wtedy,gdy podjęładecyzję, że odda się Adamowi. Grzechemtym nie była wszakże miłość cielesna nieuświęcona sakramentem małżeństwa, ale to, żepo raz pierwszyw życiuKatiepostawiła siebienapierwszymmiejscu. Własne potrzebyi zachcianki były dla niejważniejsze niż inni ludzie iwszystko dookoła. - Katie- powiedział Adam ochrypłym głosem. - Powiedz coś. Ale ona wolała, żeby to on mówił. Pragnęła, żebyzabrał jągdzieś daleko, znów do siebie przytulił, żeby jej powiedział, żedwa światy można połączyć mostem zbudowanym ze spojrzenia,z dotyku. Chciała usłyszeć, żenależy doniego albo żeon należy do niej i że w wielkim planie wszechrzeczy liczy się tak naprawdę tylko to, nic więcej. Chciałaodniegousłyszeć, że kiedy kocha siękogoś tak mocno,tak gorąco, to można zrobić coś, czego robić nie wolno. Adam milczał, badając wzrokiem jej twarz. Katie czuła,jakpomiędzy jej udamiścieka strużką jego płomień- ich wspólnypłomień. Zrozumiała, że nie pojadą razem do Szkocji. że nigdzierazem nie dojdą. Zgarnęła z ziemi swój szal i naciągnęła go na ramiona, zawiązująckońce w węzeł tuż poniżej tegomiejsca, gdzieczuła swoje pękające serce. - Chyba lepiej będzie - powiedziała łagodnie -jeśli jużsobiepójdziesz. Zupływem czasuKatie coraz trudniej było zasnąć, a te rozchybotane chwile przed nadejściem snu atakowały jej zmysły kłuciem siana wnagie uda, surowym zapachem strachu albo blaskiem księżyca połyskującym blado na jej brzuchu opiętymrozciągniętą skórą. Robiło jej się niedobrze, kiedy przypominałasobie, co powiedziała doktor Polacci i doktorowiRiordanowi. A potemprzewracała się na bok, żeby spojrzeć na śpiącąEllie -i robiło jejsię jeszcze gorzej. 232 ii Katie nie spodziewała się, że polubi adwokatkę. Na początkuogarniałają prawdziwa furia na myśl, że przydzielono jej strażniczkę, która na dodatek jej nie ufa. A jednak, jeśli dla Katiecała tasytuacja była przykra, to o ilebardziej krępująca musiałaona być dla Ellie, któraznalazłasię w cudzym domu,wśródobcych ludzi, a na domiarwszystkiego - co podkreślała już nieraz,ostatnio zazwyczaj w przypływachgniewu - nie z własnegowyboru. Przecież to też nie moja wina,pomyślała Katie. A jednak widziała na własne oczy to dziecko, leżące pod końskimi derkami. Przyglądała się, jak jego trumienka zanurza się w ziemi. Jeśli nawet onabyłaniewinna, to ktoś ponosił za to winę. Katie nie zabiła tego noworodka;była o tym święcie przekonana, tak samo jak miała niezbitą pewność, że rano wstanie słońce. Kto więcto zrobił? Pamiętała, że kiedyś w gospodarstwieIzajasza Kinga, w szopienatytoń, zamieszkał jeden bezdomny. Lecz gdyby nawet w ichoborze tamtego ranka był jakiśwłóczęga, to musiałby jeszczemieć jakiś powód,żeby zabrać noworodka z ramion śpiącej kobiety, zabić go, apotemukryć. Musiałby być choryna umyśle,takjak Katie wprzygotowywanej przez Ellie obronie. Katie była pewna, że zorientowałabysię, gdyby tamtego rankaw oborze był ktoś oprócz niej. A jeśli nawet jej by to umknęło,wyczułyby gozwierzęta. Nugget rżałby, spodziewając się, że dostanie jakiś przysmak, bo zawszeto robił, kiedy ktoś przychodził; i krowyby muczały, oczekując, aż ktoś je wydoi. Tymczasemw tych strzępkach wspomnień, które kołatały się w jej głowie,dzwoniła tylko głęboka cisza. A zatem ktoś musiał zakraśćsię tam za nią. Zaczęłałamaćsobie głowę, usiłując wyszperać z pamięcicoś,comogłaby triumfalnie podać Ellie jak na talerzu, jakiś ostateczny dowód, który wyjaśniłby wszystkoza jednym zamachem. Alektóż mógł byćna nogach o takiej godzinie? Jej ojciec. Nasamą myśl o tym Katie poczuła ukłucie palącego wstydu. Dat czasamizachodził doobory, żeby zajrzeć dokrów, które miały niedługo się cielić - ale nie robił tego po to,żeby odbierać życie, ale żeby pomagać żywym istotom przyjśćna świat. Gdyby znalazł Katie z noworodkiem,byłby wstrząśnięty, mógłby nawet się rozgniewać,ale napewno nie próbowałbywymierzyć sprawiedliwości na własną rękę; poczekałby,aż zrobi to kościół. Samuel. Jeśli przyszedł wcześniej do dojenia, to mógł zobaczyć ją śpiącą wzagrodzie z dzieckiem na piersi. I miałby święte 233. prawo się zdenerwować. Ale czy to było możliwe, żeby poniosły gonerwy i skrzywdził dziecko, nie wiedząc, co robi? Zdecydowanie nie, uznała Katie. Nieon, nieSamuel. Samuelnigdy nie wyciągałpochopnych wniosków, wolał powoli się namyślić. Poza tym byłteżzbyt uczciwy, żeby kłamać policjantom. Nagle Katie rozpogodziła się, bo przyszło jej na myśl jeszczejedno alibidla Samuela: zawszeprzyjeżdżał do roboty razemz Leyim. A żeby popełnićprzestępstwo, musiałby przez jakiś czas być w oborze zupełniesam. Ale to wyczerpywało krąg podejrzanych - została już tylko sama Katie. Katie, która w najciemniejszej godzinie nocy otuliłasię szczelniej kołdrą i zaczęła się zastanawiać, czy doktor Polaccii Ellie nie miały przypadkiem racji. Czy jeśli się czegoś nie pamięta, to znaczy,że naprawdętego nie było? Czymoże tylkotyle,żeczłowiek bardzo by chciał,żeby to się nigdynie wydarzyło? Potarła skronie i odpłynęła wsen, odprowadzana wspomnieniem piskliwego, zawodzącego płaczu dziecka. Ellie obudziła się, ugodzona promieniem latarki prosto w oczy. - Boże jedyny - wymamrotała zaspanym głosem, zerkając nasąsiednie łóżko. Katiespala wnajlepsze. Wstała i podeszła dookna; jeśli to Samuel przyszedł z przeprosinami, to byłoby miło,gdybywybrał jakąś sensowniejszą poręniż pierwsza w nocy. Elliewyjrzała na dwór, szykującsię, żeby powiedziećskruszonemu winowajcy, co onim myśli - i w tym momencie dotarło do niej,żepod domemPisherów stoi Coop. Ubrała się szybkow koszulkę i szorty, które nosiła poprzedniegodnia i zbiegłana dół. Wyszła naganek z palcem przyłożonym do usti odprowadziła go dalekooddomu. Wreszcie przystanęła i splatając ramiona napiersi, skinęła głową na latarkę. - To Samuel nauczył ciętej sztuczki? -Levi - odparł Coop. - Niezły z niego agent. - Przyszedłeś pochwalić misię, że potrafisz smalić cholewkido panny jak prawdziwy amisz? - Momentalnie pożałowała tychsłów. Skąd niby to przypuszczenie, że po tamtym nieudanym wieczorze Coopowi chciałoby się choćby kiwnąćpalcem, aby pomyślała, że on smali do niej cholewki? Westchnął. - Przyszedłemcię przeprosić. -W środku nocy? - Chciałem zadzwonić, ale wiesz,nigdzie nie mogłem znaleźćtelefonu do Fisherów. Trzeba było odkurzyćstarą latarkę i dopilnować sprawy osobiście. 234 Na ustach Ellie drgnął uśmiech. - Rozumiem. -Nie rozumiesz. - Coop wziął ją za rękę i poprowadził ścieżkąbiegnącąnad staw. -Naprawdę ciwspółczuję,żeze Stephenemostatecznie nic niewyszło. Nie chciałem nabijać się z ciebie. - Prawie się nabrałam. -Wiesz, że kiedyś mnie skrzywdziłaś. Mocno. I chyba gdzieśw głębiserca chciałem, żebyś poczuła się tak podle jakja wtedy. - Skrzywił się. - Niezbytto było mądre z mojej strony. Ellie stanęła przed nimi spojrzała mu w oczy. - Niepoprosiłabym cię, żebyś mi pomógł w sprawie Kaiee, gdybym wiedziała, że całyczasżywisz do mnie urazę. Myślałam, że podwudziestu latach zdążyłeś o tymzapomnieć. - Przecieżgdybym o tym zapomniał - zauważył trzeźwo Coop -to zapomniałbymteż i o tobie. Ellie wydało się nagle,że ciemnośćnocy gęstnieje i oblepia jąze wszystkich stron. To głupota,pomyślała, czując puls łomoczącego serca aż w gardle. Czysta głupota. - Zawiadomiłam sąd, żebędę powoływać się na niepoczytalność - rzuciła znienacka. Coop skinął głową, akceptując nagłą zmianę tematu, zrozumiawszy, że Ellie ma taką potrzebę. - Aha - powiedziałkrótko. -i jak to teraz będzie? Wsunąłlatarkę pod pachę, a ręce do kieszeni i ruszył przedsiebieścieżką. Ellie podążyła za nim. - Dobrze wiesz,jakto będzie, bojakcię znam,przemyślałaśjuż to sobie w tę i we w tę. Katie nie jest niepoczytalna, ale jakojej obrońca byłabyśpewnie zdolna oznajmić ławnikom, żeKatieto królowa Elżbieta wewłasnej osobie,gdybydzięki temu mieliją uniewinnić, a przecież wiemy, że dziewczyna nie ma w żyłachchoćby kropli błękitnej krwi. - Powiedz mi, Coop, w co trudniej uwierzyć: że młoda, przerażonadziewczyna spanikowała i nie wiedząc, co robi, udusiła swojego noworodka, czy że do obory, gdzie urodziła na dwa miesiąceprzed właściwym terminem,zakradł się ktoś obcy - o drugiejw nocy - i zabił jej dziecko, kiedy spała? -Rzadko udajesię wygrać sprawę, powołując się na niepoczytalność. - A gdzie ja mamszukać uzasadnionych wątpliwości, kiedy w tejsprawie nie ma się do czegoprzyczepić? - Ellie usiadła ciężko na żelaznej ławce; dotarli już nad brzeg stawu. -Nawet jeśli ona jest niewinna, toi tak najlepiejjej pomogę, jeśli przekonam ławników, że 235. zabiła dziecko, nie posiadając rozeznania, co właściwie robi. Nieznam lepszego sposobu, żeby nastawić ich przychylnie do Katie. - Nie gadaj, przecież prawnicy kłamią jak z nut - powiedziałCoop. EIlieprychnęła, - Mnie to mówisz? Sama mamniejedno kłamstwo na sumieniu,. Aż trudno mi teraz je wszystkie zliczyć. - No i jesteśw tym dobra. -Właśnie - westchnęła. - Jestem. Coop wziął ją za rękę. - Więc dlaczego tak się tym gryziesz? Ellie poczuła, że zjej twarzy opadła maska;maska,którą zasłaniała się od momentu, gdy wyjaśniła Katie, że zamierza jej bronić, dowodząc niepoczytalności, chociaż to przecieżnie jestprawda. - Mam ci powiedzieć, dlaczego tak cię to dręczy? - zapytał Coopswobodnie. -Bo wiesz, że ogłoszenie niepoczytalności będzieautomatycznie oznaczało, że twoja klientka popełniła przestępstwo, nieważne, zew tym czasie jej umysł błądził gdzieś w kosmosie. A ty w głębi serca zdążyłaś już polubić Katie. Nie chcesz przyznać, że to naprawdę ona, bo lubisz ją za bardzo. Ellie pociągnęła nosem. - Pudło. Wiesz chyba, jak ma wyglądać relacja z klientem. Tutajnie ma miejscana uczucia osobiste. Broniąc faceta, którymolestował kilkunastoletnie dziewczynki, bez mrugnięcia okiem opisywałam ławnikom jego zasługi jako filaru lokalnej społeczności. Seryjny gwałciciel wyglądał u mnie jak słowiczek z chłopięcegochóru. Taki jest mój zawód. A osobiste uczucia względem klientów nie mają żadnego wpływu na to, co mówięw ich obronie. - Masz całkowitą słuszność. Zbił tym Ellie ztropu. - Mam słuszność? -Jasne. Ale tutaj chodzi o to, że Katie już dawno temu przestała byćtwoją klientką. Może nawet nigdynią nie była, nawetnasamym początku. Jesttwoją kuzynką, daleką bo daleką, ale zawsze. Jest mila, młoda, zagubiona - a ty weszłaś w rolę zastępczejmatki. Niemniej twoje uczucia względemniej nie sąjednoznaczne, bo na dobrą sprawę wszystko wskazuje na to, żeKatiepozbyła się czegoś, za co ty jesteś gotowa zapłacić każdącenę. Dziecka. Ellie wyprostowała się wyniośle, chcąc go wyśmiać razem z jegouwagami, ale okazało się, że nie może znaleźć ani jednej ciętej odpowiedzi. - Czytasz we mnie jak w książce - zauważyła cierpko. 236 Nie muszę -mruknął Coop. - Znam cię już na pamięć. - Więc jak mam to teraz naprawić? Jeślinie rozdzielę uczućod spraw zawodowych, to nigdy w życiu nie wygram tej sprawy. Coop uśmiechnął siędo niej. - Kiedy się wreszcie nauczysz, żewygrać możnana rozmaitesposoby? -Jak to? - zapytała, a w jejgłosie brzmiała nieufność. - Czasem człowiekowi wydaje się, żeprzegrał, kiedy tak naprawdę zostawił wszystkich w tyle. - Ujął Ellie za podbródek,delikatnie musnąłustamijej wargi. -Spójrz tylko na mnie. Spojrzała. I zobaczyła wjego oczach tę niesamowitą zieleń karaibskiego morza, ale też, co ważniejsze, dostrzegła, o czym mówiichszmaragdowe spojrzenie. Przesunęła wzrokiem po maleńkiejbliźnietuż podlinią szczęki, pamiątce po upadku z roweru wwieku sześciu lat. I po tej bruździe na policzku, która przy najlżejszym uśmiechu drążyła wnim dołeczek. - Przepraszam cię za to, co wtedy powiedziałem - szepnąłCoop. -i na wszelki wypadek przeproszęcię jeszcze za to wszystko, copowiedziałem teraz. - Coś mi mówi,że powinnam usłyszeć coś takiego. Dobrze jestod czasu do czasu wziąć zimny prysznic. - Powinienem cię teraz ostrzec, że nie jestem z tych, którzyfundują zimne prysznice. -Wiem - odparła,pochylając się ku niemu. Całowali się jak szaleni, mocno, jakby chcieli zmieszać się zesobą nawzajem. Coop wędrował dłońmi po jej plecach, po piersiach. - Boże, jak jasię za tobą stęskniłem - wydyszał. -Przez pięćdni? Zamarłnagle, bez ostrzeżenia, a po chwili wyciągnął rękę i dotknąłpalcami jej twarzy. - To była cała wieczność - powiedział. Zamknęła oczy - i uwierzyła mu. W jej pamięci znów zagraliThe Grateful Dead, ich piosenkaniesiona wiatrem wpadła przezokno pokoju w akademiku, gdzie na wąskim łóżku leżeli razem,onai Coop, spleceni ciasno ze sobą. Oczyma duszy ujrzała krystaliczną tęczę wiszącejw drzwiach zasłony ze szklanych koralikóworaz czarne paciorki oczu wiewiórki, która przycupnęła na parapecie, przypatrując się im uważnie. Poczuła, jak Coop zsuwa jej bluzkęz ramion i rozpina szortyz zatrzasku. - Coop. - Naglezaczęła się denerwować. -Ja już nie mamdwudziestu lat. 237. - O, cholera - zaklął, nie przestając zsuwać jej szortów z bioder. - To ja chybatez. - Mówię poważnie. - Chwyciła jego dłoń,zaczepioną palcamio swój pasek, uniosła ją do ust. -Nie wyglądam już tak jak kiedyś. Skinął głową ze współczuciem. - Chodzi o tę bliznę po wszczepieniu rozrusznika serca? -Nie mamwszczepionego rozrusznika serca. - Toczym się przejmujesz? - Pocałowałją delikatnie. -Mogłabyś nawet ważyć sto kilo imieć włosy na klacie. Mnie by to nieprzeszkadzało. Kiedy patrzę na ciebie, to niezależnie od tego, cowidzę, zawszemamprzed oczami młodą studentkę. Wieszdlaczego? Bo kiedy zakochałem sięw tobie, czas stanął w miejscu. - Nie ważę stu kilo. -Osiemdziesiątjeden i anigrama więcej- zgodziłsię posłusznie, a Ellie trzepnęłago po ramieniu. - Dalej będziesz mnie rozpraszać, czyzaczniemy wreszcie się kochać? Ellie uśmiechnęłasię, - Niewiem. Daj mi pomyśleć. Pocałował ją, szczerząc zęby, a ona zaplotła ręce na jego szyi,przyciągając go bliżej siebie. - Wiesz co? - zapytał, parząc jej skórę tym pytaniem. -Kiedycię rozbierałem, teraz, umnie w mieszkaniu, też nie miałaś jużdwudziestu lat. - Fakt, ale za to byłampijana. Coop parsknął śmiechem. - Tomoże i japowinienem sobie czegośłyknąć. Na znieczulenie. Bona tej twardej ławcezdążyło mi się już zrobić dokładnietrzydzieści dziewięć siniaków, za każdy rok mojego kulawego życia. - Jednymszybkim ruchem pociągnąłją na trawę, obracającsię tak, żeby przyjąć na siebie całąsiłę upadku. Ellie wylądowałana wierzchu, obejmującgo rozłożonymi udami, wisząc twarzą o centymetr nad twarzą Coopa. - Dalej będziesz mnie rozpraszać - mruknęła - czy zaczniemywreszcie się kochać? Poczułajego palce zaciskające się w talii. - Już myślałem, że nigdy nie zapytasz - powiedział, odnajdując ustami jej usta. Zakradając się z powrotem dodomu, jakjakaś nastolatka, Ellie zauważyła, że w kuchni pali się światło. Zajrzała przez drzwii zobaczyła Katie siedzącą przy stole isączącą mleko;w lodówceo każdej porze dnia i nocy stał pełny dzbanek białego napoju. 238 - O - powiedziała Ellie, zdziwiona. - Czemu nie w łóżku? - Nie mogłamzasnąć - odparła Katie. - A ty czemu? -zapytała, chociaż wcale nie musiała;na pierwszy rzut okabyło widać,skąd Ellie wraca i co tam robiła. We włosachmiała źdźbła trawy,a na policzkach rumieńce. Biła od niej woń seksuW pierwszejchwili Katie poczuła, jak niepohamowanąfaląwzbiera w niej zazdrość i wprostnie mogła oderwać wzroku odEllie, tak bardzo chciała poczuć to samo co ona, to, czym była nacechowana tak wyraźnie, jakby dotyk palców tego mężczyznywciąż płonął fluorescencyjnym blaskiem na jej skórze. - Byłam na spacerze - odparła powoli Ellie. -I się przewróciłam- dopowiedziała Katie. - Nie. Dlaczego? Katie wzruszyła ramionami. - Bo skąd byś miała liście na głowie? Ellie, zawstydzona,przeczesała palcami włosy. - A tyco? - uśmiechnęła się. -Moja mama? Katie wyobraziła sobie, jak ktoś ją pieści, przytula, całuje,a potem jej myśli pobiegły ku Adamowi, ale zamiast poczućłagodne ciepło rozlewające się po podbrzuszu, tak jakzazwyczaj,kiedy go wspominała, odniosłatylko wrażenie, że tkwi tam twardy, bolesny węzeł. Nie - odpowiedziała. - Atyteż nie jesteś moją mamą. Ellie zamarła. To prawda - przyznała. - Atobie taksię właśnie wydaje. Chciałabyś, żebym przychodziła do ciebie się wypłakać, żebym siadała cina kolanach, czekając, aż zrobisz tak, że wszystko będzie dobrze. Ale wiesz co, Ellie? To ci się tylko tak wydaje. Matki nie majątakiej władzy. Ellie zmrużyła oczy, dotknięta do żywego. - Proszę, odezwał się autorytet wsprawach macierzyństwa. -Wiem więcej niż ty -odgryzła się Katie. - Natomiast różni nas to - odparła spokojnie Ellie - że ja oddałabym wszystko, żeby mieć dziecko,a ty tylko czekałaś, żebysię pozbyć tego, któremiałaś. Katie otworzyła szeroko oczy, jakby dostała od Elliew twarz -i w następnej sekundzie zalała się łzami, które otarła wierzchem dłoni. - O, Boże - zaczęła zawodzić żałośnie, obejmując się rękomaw talii. - O, Boże,to przecież prawda. Elliespojrzała na nią w najwyższym zdumieniu. - Naprawdę zabiłaś todziecko? Katie potrząsnęła głową. 239. - Zasnęłam. Przysięgam tobie i Bogu, że zasnęłam, tuląc jew ramionach. - Jej twarz ściągnęła się bólem. -Ale równiedobrze mogłabym je zabić, Ellie. Chciałam, żeby gonie było. Przezdługie miesiącemarzyłam,żeby poprostu znikło. Zgięła się wpół, szlochając tak gwałtownie,że nie mogła złapać oddechu. Elliezaklęła pod nosem i przytuliła ją mocno. - To były tylko myśli -szepnęła uspokajającym tonem, gładząc jej włosy, spływające jasnymi falami po plecach. - Od myślinic się nie dzieje. Katieprzycisnęła rozpalony policzek do piersiEllie. - Nie jesteś moją mamą. ale czasamitego żałuję. Z tymi słowami poczuła to,na co liczyła: jeszcze mocniejszyuścisk, zamykający jaw ramionach Ellie. Zacisnęła powieki i wyobraziłasobie, żeto nie ona, tylko Adam; jego oczy odbijają jejoczy,jego ustapowtarzają jej imię, jej serce ściska zrozumienie,co to znaczy być kochaną, kochaną pomimo wszystko. Rozdział dziesiąty ELLIE PAŹDZIERNIK Pod koniec trzeciegomiesiąca spędzonego w domuFisherówczasami zachodziłamw głowę, jak mogło mi się kiedyś wydawać,żekarbuje się tylko i wyłącznie włosy,a omłot torodzaj ciężkiego cepa. Tygodnie poprzedzające rozprawę Katie wypadły niefortunniew samym środku żniw; szybko zrozumiałam, że mogę się pożegnaćz nadzieją napomoc członków rodziny w przygotowaniu naszejlinii obronyopartej na dowodach niepoczytalności oskarżonej. DlaAarona Fishera życie domowników kręciło się obecnie wokół tego,żeby zebrać tytoń na czas i napełnić wszystkie silosy ziarnem. A ja, czy mi się to podobało czy nie, byłamjednym z domowników, Wybrałyśmy się zKatie na pole tytoniu, półtora hektara zarośnięte tak gęsto, jakby rósłtam ryż. - Ten. - Co ruszpokazywała mi liść dojrzały do zebrania. - Wszystkie wyglądają tak samo - poskarżyłam jej się. -Wszystkietakie samezielone. Nie czeka się ze zbieraniem, ażpociemnieją,zrobią siębrązowe? - Tytoń zbierasięinaczej. Patrz,czy są duże. - Zerwałajedenliść i ułożyłago starannie w koszyku. - Pomyśl, ilu ludzidostanie raka płuc przezto jedno wasze pole - mruknęłam pod nosem. Katie nieprzejęła się tym. - Uprawiamy tytońdla pieniędzy -powiedziała po prostu. -Na samym mleku trudno zarobić. Pochyliłamsię, chcąc zerwać swój pierwszy liśćtytoniu. - Nie! - krzyknęła Katie. Za mały. - Pokazała mi większy,który trzymała w ręce. 241. - To może ja bym od razu przeszła do następnego etapu? - zaproponowałam. -Mogę nabijać fajki albo przylepiaćostrzeżeniana pudełkach papierosów. Katie przewróciła oczami. - Następny etap to rozwieszanie liści. Jak nie radzisz sobiez wybieraniem dojrzałych, to nawet nie myśl, że dostaniesz do ręki półtorametrową, zaostrzoną tyczkę. Parsknęłam śmiechem, pochylając sięz powrotem nad roślinami. Jakkolwiek niechętnie, musiałam przyznać, żejeszcze nigdyw życiu niebyłam w takdobrej kondycji. Praca adwokata trenujeumysł, ale nie ciało; życie na farmie Fisherów, niejako z brakuinnej możliwości, poddawało treningowi i jedno, i drugie. Amisze sąświęcie przekonani,że ciężka pracafizyczna stanowipodstawowezałożenie ludzkiej egzystencji i prawie nigdy nie wynajmują obcych do pomocy w gospodarstwie, wiedząc, że mało który nieamiszprzeżyłby ich dzień pracy. Aaron nigdy się z tym nie zdradził, alespodziewał się, wiedziałam o tym dobrze, że jak prawdziwy mieszczuch rozpłaczę mu się z przemęczenia na środku pola albo będęsię wymykać przed końcem roboty, żeby napićsię lemoniady, dając tym samym niezbity dowód, że nie jestem jedną z nich. Tymczasem mnie tojeszcze bardziej dopingowało, żeby robić dokładnietyle, ile domnie należało, choćby po to,żeby mu dowieść, żesię myli. Z tego też powodu pewnego razu, wpierwszej połowiesierpnia, przez cały tydzień dzień w dzień ustawiałamzżęte przezmaszynę snopy pszenicy, od stóp do głów zasypana sieczką, walcząc zbólem nieustannie zgiętych pleców. Na tamtym polu pokazałam,że nieodstaję od reszty rodziny, nawet przez jedną minutęw ciągu całego dnia. Wciąż myślałamo jednym; jeśli zasłużę sobiena szacunek Aarona na znajomej mu, żyznej ziemi uprawnej, toczy uda mi się go zdobyćna swoim poletku? - EUie, idziesz,czy nie? Katie czekała na mnie, trzymając się pod boki. U jej stóp stałkosz pełen liści. Ja również, chociażumysłem błądziłam daleko,nie przestałam widocznie zbierać,bo mój koszyktakże był napełnionypo samebrzegi. Bóg jeden raczył wiedzieć,czy były odpowiednio dojrzałe dozebrania; rzuciłam nasam wierzch kilka największych, żeby Katie nie zauważyłai ruszyłamza nią dopodłużnej szopy, która dotychczas, jak długomieszkałam na tejfarmie, stała pusta i nieużywana. Jej ścianyzbudowane były z listew, między którymi ziały szerokie szpary. Dzięki temu wewnątrz panował łagodny przeciąg. Usiadłam obok Katie na beli siana, przyglądając się, jak bierzedo ręki szpikulec niemalże tak długi jak ona sama. 242 SK. - Trzebaprzebić ogonekliścia - pouczyła mnie. - Tak samo jakwy nawlekacieżurawiny nasznurek,do ozdobywaszych choinek. Z tym już wiedziałam, jak sobie poradzić. Oparłam swoją tyczkęo belę siana i zaczęłam nawlekać na nią liście tytoniu, zostawiając między nimi kilka centymetrów odległości, aby mogłyprzeschnąć. Zdawałam sobie sprawę, że kiedy nasza pracadobiegniekońca, na poletku nie zostanie nic,a wszystkie liściezawisnąpod krokwiami tejszopy, nabite na zaostrzone tyczki. Kiedy zaśnadejdzie zima, a mniejuż dawno tu nie będzie, Fisherowie zbiorątytoń i sprzedadzą go na Południe. Ale czy Katie zostanie tutaj do pomocy? - Możemy porozmawiać orozprawie, jak skończymy tę robotę? -Po co? - zapytała Katie, nie odrywającwzroku od liści nawlekanych równo przez łodyżkęnatyczkę. -Przecież i tak powiesz to,co ci się podoba. Puściłam tę uwagę mimo uszu. Od czasu sesji zpsychiatramisądowymiupłynęło już wiele tygodni, a ja wciąż szykowałam siędoułożonej przez siebie obrony opartej na dowodach niepoczytalności, pomimo iż dobrze wiedziałam, że Katie to drażni. Ona,bazując nawłasnych wspomnieniach, była pewna, że nie zabiłatego dziecka, a to, żenie mogła przypomnieć sobiemorderstwa -to dlaniej nie była jeszcze niepoczytalność. Za każdym razem,gdy prosiłam ją o pomoc, czy to wprzygotowaniu pytań na rozprawę, czy tow ułożeniu chronologii wydarzeń tamtejstrasznej nocy, Katie wykręcała się od współpracy. Przez to uprzedzeniewzględemmojejlinii obrony stała się nieprzewidywalna i doprawdy miałam tym więcej powodów do zadowolenia, że zdecydowałamsię bronić jej właśnie w taki sposób. Uznana za niepoczytalną, nigdy nie będzie musiała zeznawać przed sądem. - Katie- wyjaśniłam cierpliwie. - Byłamw sądzie więcej razyniż ty. Musisz mi uwierzyć. Dziewczynanadziała liśćna szpikulec. - Ty mi przecież nie wierzysz. Jak mogłam jej uwierzyć? Odkąd zaczęłasię cała ta farsa, jejwersjawydarzeńzdążyła się zmienić jużkilka razy. Jeżeli nie udamisię przekonać ławników, że jest to skutek zaburzeniadysocjacyjnego, uznająpo prostu, że Katieskłamała. Wzięłam następnyliść tytoniu i zamiast przebić ogonek, specjalnie zrobiłam dziuręw samym środku. - Nie tak. - Katie zabrała mi go z rąk. -Źle torobisz. Przyjrzyjsię. Z uczuciem ulgi pozwoliłam jej udzielićsobie lekcji. Gdybyszczęściemi dopisało, tomiałam wszelkie szansę poradzić sobie 243. nawet bez pomocy Katie; samo zeznanie doktor Polacd wystarczyłoby do uzyskania uniewinniającego werdyktu ławy przysięgłych. Pracowałyśmy w milczeniu, a drobinki kurzu tańczyływ świetlesłońca sączącym się przez szpary w ścianach szopy. Kiedy w naszych koszykach widać jużbyło dno, uniosłam wzrok na Katie: - Chceszzebrać jeszcze trochę? -Jeśli ty chcesz, to tak - odpowiedziała, rezygnując zwłasnego zdania, jak na amisza przystał o. Nagle drzwi do szopystanęły otworem, a w promieniachsłońca ciemnym konturem zarysowała się sylwetka wysokiego mężczyzny w garniturze. Nie mógł to być nikt inny jak Coop,chociażon, przyjeżdżając na sesje z Katie, zazwyczaj ubierał się nieoficjalnie. Zdarzałomu się jednak wpaść prosto z pracy - a w każdym razie,gdybymw tej chwili miała sobie wyobrazić facetaubranego w cokolwiek innego niż spodnie na szelkach, to pomyślałabym właśnie o nim. Wstałam z uśmiechem na ustach, kiedyprzekraczał próg. - Powiemjedno - roześmiał się Stephen. - Trudno cięznaleźć. Przez chwilę stałam bez ruchu, jak tknięta paraliżem. Potemodstawiłam tyczkę. - Co ty tu robisz? - Udało mi się w końcu dobyć głosze ściśniętej krtani. Zaśmiał sięgłośno. - Trochę inaczej sobie wyobrażałem nasze powitanie. No, alewidzę, że zastałem cię podczas narady z klientką. - Stephen wyciągnął rękę do Katie. -Jak się masz? - powiedział. -Jestem Stephen Chatham. - Włożył ręce do kieszeni, rozejrzał się po szopie. - Co to ma być? Terapia zajęciowa? Nie do końca dotarło jeszcze do mnie,że Stephen tutaj jest. - To jest tytoń na sprzedaż - odpowiedziałam podłuższej chwili. Katie cały czaszerkała na mnie z ukosa, ale milczała, dowodzącswojej inteligencji. A ja, patrząc na Stephena, nie potrafiłam siępowstrzymać, aby nie stawiać w myślach Coopa obok niego. Stephen nie miałtakich bladozielonych oczu. Stephenprezentowałtyp zbytnio ugładzony. Jego uśmiech sprawiałwrażeniestaranniewyćwiczonego, nie rozkwitałjak flaga łapiąca wiatr, - Wiesz co, jestem w tej chwili trochę zajęta - powiedziałamwykrętnie. -Właśnie widzę. Pracujesz ciężko nad dostarczaniem surowcafabryce Marlboro. Powinnaś zatem chybabyć mi wdzięczna. Domyśliwszy się, że w osadzie amiszów trudno o bibliotekę prawniczą, pozwoliłem sobie przywieźćci kilkawerdyktów do przejrzenia. - Sięgnął do neseseru i wyjął z niego grubyplik dokumen244 tów. - Masz tu trzy sprawy o zabójstwonoworodka prowadzoneprzed pensylwańskimi sądamii zakończoneuniewinnieniemoskarżonych, przy czym jeden zobrońców, wierz mi lub nie, zdecydował się dowodzić niepoczytalności klienta. - Skądwiesz, że wybrałam taką linię obrony? Stephen wzruszył ramionami. - O tejsprawie jest całkiem głośno,Ellie. Krążą plotki. Już miałam mu odpowiedzieć,kiedy nagle między nami przebiegła Katie i, nie odwracając się, znikła za drzwiami szopy. Sara zaprosiła Stephena na kolację, ale on z początku niechciał sięzgodzić. - Zabiorę cię dokądś - namawiał mnie. - Jeśli chcesz, możemywstąpić do jakiejś swojskiej amiszowskiej knajpki w mieście. Czy jemusię wydawało, że gdybym chciała stąd się wyrwać, topo to, żeby zjeść dokładnie to samo cou Pisherów? - To nie sąrestauracje amiszów - powiedziałam, żeby sobie pomarudzić. - Prawdziwi prości ludzie niereklamują się swoją religią. - W takim razie zawsze pozostaje McDonald'. Zerknęłamprzez otwartedrzwi do kuchni, gdzie Sarai Katieuwijały się przy robieniu kolacji; pomagałabym im teraz, gdybynie przyjazd Stephena. Sara rzuciła okiem za siebie,zobaczyła, żepatrzę i odwróciła się szybko, zawstydzona. Założyłam ręce na piersi. - Dlaczego niechcesz zjeść tutaj? -Myślałem tylko, że wolałabyś. - Źle myślałeś, Stephen. Bo tak się składa, że wolę zjeść kolację u Fisherów. - Nie umiałam powiedzieć dlaczego, ale nagle zaczęło mi zależeć na tym, aby pokazać Sarzei Katie, że wolę zostaćz nimi, niż pojechać ze Stephenem. Że nie wyglądam okazji, żebysię stąd wyrwać. W ciągutych kilku miesięcy, nie wiedzieć w jaki sposób, ci ludzie stali się moimi przyjaciółmi. Stephen uniósł dłonie pojednawczym gestem. - Jak sobie życzysz, Ellie. Mogęzjeść po gospodarsku. Pasuje. - Stephen,na miłość boską, ci ludzie może ubierają się inaczej i modlą się częściej niż ty, ale tojeszcze nie znaczy, żenie widzą, jak robisz z siebieidiotę. Stephen oprzytomniał momentalnie. - Nie chciałem nikogo urazić. Wydawało mi się, że po czterech- dobrze mówię? - miesiącach na farmiemasz ochotę wyrwać sięz kimś namałą intelektualną pogawędkę. -Chwycił mnie za rękęi odciągnął na bok,tak, żeby Sara i Katie nie mogły zobaczyć nas 245. z kuchni, - Stęskniłem się za tobą - powiedział - i prawdę mówiąc, chciałem mieć cię tylko dla siebie. Patrzyłam, jak pochylasię,żeby mnie pocałować; zamarłam,jak jeleń w światłach nadjeżdżającego samochodu, niezdolna powstrzymać tego, co nadchodziło. Usta Stephenabyły ciepłe, dłonie pewnie znajdowały drogę na mapie moich pleców, ale w głowieczułam natłok myśli goniących jedna drugą. Jak to możliwe,żew ramionach Stephena, po ośmiu wspólnych latach,czułamsięgorzej niż w ramionach Coopa? Z lekkim, wymuszonym uśmiechem położyłam dłonie na jegopiersi. -Nie teraz - szepnęłam. - Obejrzyj sobie farmę, a ja pomogęprzykolacji. Godzinę później, gdy cała rodzina zebrała się już przy stole,wszystkie moje wątpliwościco do Stephena rozproszyły się zupełnie. Widziałam, jak z powagą pochyla głowę przy modlitwie;jakswoim urokiemosobistym powoli zniewala Sarę,która wreszcieprzestaje sinieć na twarzy jak śliwka, podając mu półmisek; jakrozprawia na temat karm kiszonkowych z taką swadą, jakby pasjonowało go to bardziej niż prawo. Powinnam się domyślić, żewszystko siętak ułoży: Fisherowie byli ludźmi szlachetnymi iżyczliwymi, Stephen zaś był wytrawnym aktorem. Gdy nadszedłczasna główne danie -duszonemięso zwarzywami, pieróg nadziewany mięsem z kurczaka oraz indykw sosie stroganow - zdążyłamjuż uspokoićsię na tyle, że udało mi się przełknąć pierwszy kęs. Katie opowiadała właśnie prześmieszną historięo tym, jakkiedyś krowy wyrwałysię z obory w samym środku śnieżycy,kiedy nagle rozległo sięstukanie do drzwi. Elamwstał, żebyotworzyć, ale miał już swoje lata, więc zanim zdążyłdojść i chwycić zaklamkę, gość samsobie otworzył. To był Coop. - Witam- powiedział, zdejmując płaszcz. - Na deser się chybanie spóźniłem? Zanimskończył pytanie, Stephen już stał, trzymającjednąrękę na moim ramieniu, drugązaś wyciągając w jego stronę. - Stephen Chatham - przedstawił się głosem zdradzającymlekkie zdziwienie. - Czy mysię znamy? - JohnCooper- padła odpowiedź. - Tak, chybasię spotkaliśmy. -Nawetsię nie zająknął, za co gotowa byłam na miejscu goucałować. - W operze. - Filharmonii - mruknęłam pod nosem. Obaj spojrzeli na mnie. - Coop tu pracuje. Katiejest jego pacjentką- rzuciłam tonemwyjaśnienia. 246 - Coop - powtórzył Stephenpowoli, aja widziałam dokładnie,którędy przebiega droga jegoskojarzeń: odpoufałego skrótu nazwiska przez fotki zatknięte za okładkęna końcu mojego albumupamiątkowego ze studiów, aż do naszych rozmów na temat dawnych kochanków,snutych pod osłoną ciemności, dawno temu, kiedy jeszcze w swoich ramionach czuliśmy się pewnie i bezpiecznie. - Pamiętam. Znacie się ze studiów. Coop spojrzał na mnie, ale z ociąganiem, jakby miał stracha,że emocje wymkną mu się spod kontroli i zdradzi się samym wyrazem twarzy. - Zgadza się - przytaknął. - Długojuż się znamy. Nigdy nie miałam lepszej okazji, żeby docenić w pełni poglądy amiszówna temat relacji partnerskich,głoszące, żesprawyte dotyczą tylko i wyłącznie osób bezpośrednio zaangażowanych. Katie zajęła się krojeniem swojej porcji mięsama równiutkie kawałeczki, Sarawyszła do kuchni, gdzie znalazła sobiejakieś zajęcie, a obaj Fisherowie zaczęli się naradzać, kiedy najlepiej zacząć napełniaćsilosyziarnem. Odetchnęłam głęboko i usiadłam. -Proszę - powiedziałam napiętym, radosnymgłosem. - Kto jest głodny? Lekki wiatr szumiał w gałęziach drzew, grając na nich, jakbyto były piszczałki dud. Szłam obokStephena, ścieżką biegnącąku widnokręgowi nakrytemuodwróconą misą nieba. Byliśmy takblisko siebie, że nawet sięnie dotykając, wyczuwaliśmy nawzajem ciepło swoich ciał. - Zeznanie psychiatry sądowego przesądzi sprawę - powiedziałam mu. - Jeśli Katie nie przypadnie ławnikom do serca, tojuż po niej. - Należyzatem miećnadzieję, że ją polubią- powiedział Stephen z galanterią,chociażw głębiserca uważał, że Katie nie maszans; tego byłam pewna. -Być może niebędą musieli, jeśli uda mi się doprowadzić dounieważnienia procesu. Stephen podniósł kołnierz płaszcza. - W jaki sposób? -Zgłosiłam wniosek o unieważnienie ze względu na to, żeKatie nie będziesądzona przez równych sobie. Uśmiechnąłsię przebiegle. - Chodzi ci oto, że w składzie ławy przysięgłychnie przewidzianoani jednego amisza? -Otóż to. 247. - A czy przypadkiem amiszom religia nie zabrania uczestnictwa w procesach? -Noi coz tego, że zabrania. Takjak powiedziałam: Katie niebędzie sądzona przez równych sobie. Stephenwybuchnął śmiechem. - Boże jedyny, Ellie! To cisię w życiu nie uda, ale faktycznie, możesz swobodnieskładać apelację. Tatutejszasędzina zesłomąw butach dostanie po nosie, zanim zdąży się obejrzeć. - Płynnie zrobił jeden długi krok, stając tużprzede mną, tak, żeweszłam prostow jego otwarte ramiona. -Jesteś jakaś inna - mruknąłmi do ucha. Być możewyczułcoś wmoim dotyku,kiedy spoczęłam w jegouścisku, może zauważył, że zanimprzylgnęłam do niego, przezułamek sekundy byłam spięta i sztywna - dość, że cofnął sięo krok. Położył dłoń na moim policzku, przyciskając kciuk dopodbródka. - Aha - powiedział cicho. - Too to chodzi? Zawahałamsię przezjeden moment,snując w myślach siećbezpieczeństwa, żeby złapaćgo, kiedy będzie spadał; tak samopostąpiłam z Coopem,zrywając z nim przed laty. Zawsze byłamprzekonana, że są takie kłamstwa, które potrafią przynieść więcej pożytku niż szkody i tymwłaśnie mogą być usprawiedliwione: Zastugujesz na kogoś lepszego niż ja. Mam teraz zbyt wiele zajęć, abyskoncentrować się napracy nadzwiązkiem. Potrzebuję mieć trochęczasudla siebie. A potem przypomniała mi się Katie, na klęczkach przed swoim zgromadzeniem, mówiąca im to, co chcieli usłyszeć. Nakryłam jego dłoń własną dłonią. - Tak. O to chodzi - odpowiedziałam. Opuścił rękę; nasze splecione palce zawisły pomiędzy nima mną niczym wahadło. Stephen, ten, który zawsze promieniowałpewnością siebie,teraz sprawiał wrażenie wątłego i pustegow środku, jak łupina nasienia klonu, niesiona liściastym śmigłemna ziemię. Uniósł moją dłoń, która otwarła się pod jego palcami jak pąkróży. - Czy on cię kocha? -Tak - odparłam, przełykając z wysiłkiem i chowając dłońdokieszeni. - A tyjego? Na to nie odpowiedziałam od razu. Odwróciłam głowę, spoglądając w kierunku,gdzie żółtym blaskiem lśnił prostokąt kuchennegookna, a wnim ciemniały sylwetki Sary i Coopapochylonychnad podwójnym zlewem. Coop zaoferował się, że posprząta z nią 248 po kolacji, żebym ja mogła wyjść iporozmawiać ze Stephenem naosobności. Zaczęłam się zastanawiać,czy onmyśli teraz omnie. Czy ma jakieśwątpliwości co do tego, jakie słowa teraz mówię. Kiedy ponownie spojrzałam na Stephena, zobaczyłam, żeuśmiecha się blado. Poczułam, jakkładzie mi palec na ustach. - Zadałem pytanie i otrzymałemodpowiedź - powiedział,a potem delikatnie pocałował mnie w policzeki wrócił do swojego samochodu. Przez jakiś czas snułam się sama nad brzegiem strumienia, ażzawędrowałam nad stawi tamusiadłam sobie na tej wąskiej ławeczce. Od wyjazduz Filadelfiimyślałam o zerwaniu zeStephenem,chciałam tego, ale mimo to czułam się teraz tak,jakbym znienackadostała czymś w głowę. Podciągnęłam kolana pod brodę i patrzyłam, jak księżyc kaligrafuje lśniące wersety na powierzchniwody,przysłuchiwałam się trzaskom i trelom życia cichnącego przed nocą. Przyszedł do mnie i wyciągnął tylko rękę. Nie mówiąc ani słowa, wstałam, wtuliłam się w ramiona Coopa i chwyciłam się gomocno. Oparłszy się nałopacie, Sara uniosła twarz ku niebu. - Zawsze, kiedy napełniamy silosy - zamyśliłasię na głos -wiem, że pogoda idzie na odmianę. Otarłam pot z czoła już chyba po raz setny tego dnia. - Może jeśli się mocno skoncentrujemy, to dostaniemy jeszczepięć minut spokoju. Katie parsknęła śmiechem. - W zeszłym roku, kiedy napełnialiśmy silosy, było dwadzieścia siedem stopni i pogoda jak drut. Sara osłoniła oczy, wypatrując czegośw polu. - Jadą już! Widok wprost zapierał dech w piersiach. Aaron i Samuel prowadzilizaprzęg mułów ciągnącychnapędzaną benzyną snopowiązałkę. Potężnaowa machina miała prawie dwa metry wysokości,z przodu zestaw ostrz do koszenia, adalej mechanizm zbierającyzboże wsnopy. Obok jechał Levi, powożąc furmanką również zaprzężonąw muły,na której pudle stał Coop,chwytając długiesnopy wyrzucane przez snopowiązałkę iukładając je w stos, Kiedymnie zobaczył, wyszczerzył zęby i pomachał. Ubrany byłw dżinsyi koszulkę polo, a na głowie miał pożyczony od Aaronakapelusz z szerokim rondem, ocieniający twarz,która promieniała dumą tak wielką,ażmożna było pomyśleć, że własnoręcznieściął każdy kłos zboża. 249. - Popatrz tylko na siebie. - Katie szturchnęła mnie łokciem. -Cała ferhoodled. Nie miałam bladego pojęcia, co to mogło znaczyć, ale sądząc pobrzmieniu, słowo to oddawało idealnie moje uczucia. Uśmiechnęłam się do Coopa w odpowiedzi, czekając, aż zeskoczy z wozu. Levi, zadzierając nosa jak to nastolatek, dumnym krokiem podszedłdo pasa transmisyjnego zainstalowanegopod silosem i założył gotak, aby silnik od snopowiązałki napędzał teraz młockarnię i dużywiatrak wdmuchujący zboże przez zamkniętą rynnę do silosu. Sara wspięła się na wóz, żeby zacząć zrzucać snopy, a ja poszłam za nią. Podczas pracy czułam zbożoweotręby i kawałkiźdźbeł, oblepiającemi policzki i kark. Zboże było wilgotne i miało słodkizapach, z ostrą nutą przywodzącą na myślalkohol. Notak; kiszonka, którą w zimie podaje sięzwierzętom hodowlanym,to jużpraktycznie zacierzbożowy. Może to właśnie dlatego krowyto chodząca łagodność - każdy by byłtaki, gdyby całą zimę przeżył na bani. Aarontrzymał konie, a Coop razemz Levim zajęli się zrzucaniem zebranegozboża z wozu; Samuel wykorzystał okazję i zeskoczył naziemię. Przyglądałam się zwielką ciekawością, jak zbliżasię do Katie- Rozumiałam dobrze, jak niezręcznie musi się czuć tadziewczyna, spotykającsię z Samuelem dzień w dzień przypracyna farmie, akurat kiedy ich związek przechodzi takpoważny kryzys. Ostatnio jednak Katie była jeszcze bardziej rozdrażniona. Zakażdymrazem, gdy Samuel zbliżał się do niej na odległość mniejszą niż metr, próbowała mu się wymknąć i uciec. Zrzucałam to nakarb procesu, który niedługo miałsię rozpocząć, aż wreszcie Sara mimochodemwspomniała, żelistopad to miesiąc ślubów; niedługopodczas nabożeństw miało się zacząćodczytywanie zapowiedzi par, które chciały wstąpić w związek małżeński. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej,Katie i Samuel także daliby jużna zapowiedzi. - Pozwól - usłyszałam jegogłos. - Pomogę ci. -Położywszydłoń na ramieniu Katie, Samuelwyjął jej z rąk wysoki snop zboża. Kilkoma wprawnymi,silnymi ruchami umieścił ciężki stos nataśmie. Katie przyglądała się z boku. - Samuel! - Wezwany wołaniem Aarona, Samuelz przepraszającym uśmiechem oddaliłsię od Katie. Dziewczynanatychmiast sięgnęła po kolejny snop zżętego zboża. Kłujące kłosy popełzły z chrzęstem w górę, pociągnięte taśmą. Muły, wyprzężone i stojące samopas,szurały i tupały kopytami. A Katie, chociażnie odezwała się ani słowem,bo jej matka pracowała tuż obok, uśmiechała się radośnie. 250 W dniu, kiedy umówili" si? z Teresą Polacci na onówienieprzesłuchania, któremiała"z "-i przeprowadzić przed sądem,niebo akurat zasnuło sięia długie godziny ciężkimi szarymichmurami. Gęste ich zwal^oc-iyly się z jednego końca widnokręgu nadrugi, nieustannief0^ ulewą. W mleczarni, gdzie siedziałam przed wiączonyt komputerem, wiatr trząsł szybamiw oknach i wciskał się pri" szczeliny pod drzwiami. - Więc kiedy już omówiimy dysocjację - myślałam głośno -przejdziemydo. - Z zamyśleniawytrącił mnie kociak, który zacząłostrzyć sobie pazurkina mojej łydce. -Hej, Katie, mogę cię prosić? Katie leżała na podłodi6 wyłożonej linoleum, bawiąc się zkociętami z nowego miotu W^ kotki- Zabawa polegała na tym, żedziewczyna pozwalałaiitP0 sobie chodzić. Westchnęła;uniosłasię na czworaki, strącając;siebie wszystkie puchate kulfa opróczjednej, która zdołała utH? "1'^ si? na W ramieniu. Sięgnęła kumnie i odciągnęła drapak od moich dżinsów. - No, dobrze - powiedziała wracaJącC myślami do tematu. -Zrobimy tak:najpierw podstawimy ogólny portret psychologiczny kobiety, która zabiła no'1""'0'11''1'a Potem omówimy zagadnieniedysocjacji i przejdziemy dowyników twojejsesji z doktor Polacci. Katie spojrzała na mul6- Będę musiała tam siedzieć i słuchać, jak o tym Wszystkimmówisz? - Na rozprawie? Tak. Jesteś oskarżoną. - To dlaczego samanie ""W ^8 Powiedzieć? -Pytasz, czemu nie cW. ^ysama złożyła zeznanie? BO prokurator zjadłby cię żywe""- A 36811 ławnicyusłyszą o tobieoddoktor Polacci, łatwiej zdobędziemyich zrozumienie i życzliwość. Katie zamrugała oczali"' - A co tu jest do rozumieniato że ktoś zasnął? -Popierwsze, nie możesz stanąć przed nimi i oznajmić, że zasnęłaś, bo to jest sprzeczne z "''" linią obrony. Po drugie, ławnikom trudniej będzieuwierzyćzw to, co ty opowiesz. - Ale przecież to jest prawda. Psychiatra ostrzegała przed tym; wedługniejiKatiejeszcze przez jakiś czas mogła uparcie się trzymać swojej annestycznej wersji wydarzeń. - Ale doktor Polacci zeznawała już nie raz i nie dwa w takichsprawach jaktwoja. Dla ciebie byłoby topierwsze wżyciu przesłuchanie przed sądem. N16" "ujesz się chociaż odrobią pewniej ze specjalistką u boku? Katie położyła sobie na dłoń ma"leńkiego kociaka, któryzwinął się w kulkę. 251. -trocHę spraw już prowadziłaś, Ellie? -Setki. - I zawszewygrywasz? Zmarszczyłam brwi. - Nie zawsze- przyznałam szczerze. -Aleprzegrywam rzadko. - I teraz chcesz wygrać,prawda? -Oczywiście. Dlatego właśniechcę bronić cię właśnie w takisposób. A ty powinnaś się na to zgodzić, bo przecież też chceszwygrać. Katiewyciągnęła rękę nadpodłogą, a jeden z kotkówprzeskoczył przez nią jak przez przeszkodę. Uniosła wzrok i spojrzała miprosto w oczy. - Ale jeśli tywygrasz - powiedziała- to ja i tak przegram. Wiatrniósł zapach trocin, a w powietrzuniósłsię przeszywający skowyt napędzanychhydraulicznie pił; armia amiszów wznosiła ogromny drewniany szkielet czegoś, co miało się stać ścianąstodoły. Łączyli ze sobą poszczególneelementy, jakby tobyłaukładanka. Robotnikówzebrało się bez mała sześćdziesięciu, rozmaitej postury iw różnym wieku, każdy zaśopięty pasem stolarskim z zatkniętymi gwoździami i młotkiem. Dookoła uganiali sięmłodzi chłopcy; dziś wcześniej skończyli lekcje i przybiegli na budowę, żeby tylko przy czymś pomóc. Stałam zrękoma założonymi na piersi na pobliskim pagórkui razem z innymi kobietami przyglądałam się, jak mężczyźniwyczarowują na placu stodołę. Na ziemi leżały już cztery ściany,które składało się najpierw w dwóch wymiarach. Wzdłuż krawędziprzyszłej ściany zachodniej ustawili się terazszeregiem robotnicy,jeden kilka krokówod drugiego. W nieco większej odległościstanął ten, do którego miałanależeć nowa stodoła - Martin Zook. Odliczyłw Dietschi na jego znak wszyscyrówno dźwignęli ścianęzajedenkoniec izaczęli iść przedsiebie, powoli ją unosząc. Martin posuwał się krok wkrok za nimi, podpierając konstrukcję długim drągiem - z drugiej strony tosamo robiłAaron. Po chwili podścianą sięzaroiło: dziesięciu nowych robotników zaczęło mocować jąw pionie, wystukując młotkami huczące staccato. Jedenz nich posuwałsię wzdłuż krawędzi betonowegofundamentuijednym uderzeniem osadzał w równych odstępach gwoździe wewpuszczonej w niego belce. Za nimpodążała grupka ochoczychwyrostków, którzy dobijali je aż posame główki; musieli uderzaćtrzy albo cztery razy, żeby gwóźdźwszedł do końca. Ze słodkim, surowym zapachem nowo budowanej stodoły mieszała sięcięższa, ostrzejsza wońmęskiego potu. Robotnicy podno 252 sili po kolei wszystkie ścian}, nsadzali jew pioniei z małpią zręcznością wspinali się na drewniane belkowanie,mocując deski dachowe. Przypomniałami si{ torygada remontowa, która przyjechała wymienić dach naszego omu, kiedy miałam szesnaście lati przechodziłam właśnieokres fascynacji męskim torsem; dowtórurozkręconych na pełny regulator radiomagnetofonów paradowali sobie po płachtach czarnej papy, zginając jedno kolano, abyutrzymać się prosto na nachyl mym dachu, nadzy do pasa, w bandanach na głowie. Mężczyźni, Istórych teraz miałam przedoczami,pracowali na oko dwaraz^cięzej niż tamci robotnicy,którychzapamiętałam z przeszłością mimo to żaden z nich nie uległ upałowi na tyle, aby zdjąćz siebie jasną koszulę; największymustępstwemwobec lejącego się z nieba żaru było podwinięcierękawów. - Dobry dzień na taką robtttę - odezwała się za moimi plecamiSara, mówiąc dokobiety, zktóirą wspólnie nakrywała długiestoły. -Nie zagorąco, nie zaatt-mo -zgodziła się jej towarzyszka,żona Martina Zooka; poznałyśmy się, ale jakoś nie zapamiętałamjej imienia. Prześlizgnęłasię obok Saryi postawiła naobrusiepółmisek z pieczonymi kurczakami, po czym przyłożyła dłoniedoust i krzyknęła głośno: - Kanrn esse! Wszystkie młotki opadły niemalże jednocześnie, a mężczyźnijak na komendę sięgnęlido bioder, zdejmując płócienne pasystolarskie. Chłopcy,mając;'Więcej energii, wyrwali się pierwsi,biegnąc do starej balii wystayyionej przed kuchnię i napełnionejwodą. Szczerząc zęby, stłoczyli się dookoła,przekazując sobiez rękido rękikostkęmydła lyory, parskając przytym i wydającinne, mniej przystojne dźwięki. Osuszyli ręce wyłożonymi błękitnymi ręcznikami, po czym porzucili rozrywki przyablucjach,ustępując miejscaprzy balii Czerwonym od wysiłku, spływającympotemmężczyznom. Martin Zook zajął miejsceza stołem, a dwaj jego synowieusiedli po lewej i prawej stronie ojca. Reszta robotników obsiadłastoły dookoła. Martinpochylił głowę - i przez chwilę słychaćbyło tylko poskrzypywanieobciążonych ław imiarowe oddechymężczyzn. Następnie gospodarz uniósł oczy ku niebu i sięgnął dopółmiska z kurczakiem. Spodziewałam się gwaru, hałaśliwychrozmów- a przynajmniej dyskusji na temat, jak długopotrwa jeszcze robota, zanimstodoła będzie gotowa. Tymczasem prawie nikt się nie odzywał. Mężczyźni napychali sobie ustajedzeniem, zbyt wygłodniali, abydbaćo towarzyskie konwenanse. - Zostawcie sobie trochę miejsca - poradziła żona Martina,po253. chylając się nad stołem i stawiając na obrusie dokładkę kurczaka. - Sara upiekła swoje ciasto z kabaczków. Kiedy nagle odezwał się Samuel, zwrócił na siebie uwagęwszystkich, tym bardziej że przy stole było zupełnie cicho. - Katie - powiedział, aona z zaskoczenia aż podskoczyła - toty robiłaśtę sałatkę kartoflaną? -Chyba jąpoznajesz - odpowiedziała mu Sara. -Tylko Katiedodaje pomidorów. Samuel wziął sobie kolejną dokładkę. - To dobrze,bo taką lubię od dzieciństwa. Biesiadnicy ani na chwilęnieprzerwali pochłaniania zawartości talerzy, jak gdybyżaden z nich nie zauważył wściekłego rumieńca, który nagle zapłonął na twarzy Katie ani też uśmiechu,który powoli zajaśniał na twarzy Samuela; jak gdyby takie publiczne wychwalanie kogoś nie było niczym rzadkim ani nadzwyczajnym. Upłynęło jeszcze kilka minut, po czym mężczyźni wstali i poszli do pracy,zostawiającsprzątanie kobietom. Katie przezdługiczas patrzyław stronęstodoły. Wszystkie naczynia umyto i oddano kobietom, które przyniosły jedzenie na wspólny posiłek. Gwoździezebrano do torebekz brązowego papieru, amłotki powędrowały pod ławki w bryczkach. Nowa stodoła żółciła się dumnie, odcinając sięostrym kontrastem natle nieba fioletowego niczymsiniak. - Ellie? Odwróciłam się, zaskoczona, że ktoś jeszczezostał. - To ty. Samuelu? Stał przede mną, obracając w dłoniach kapelusz niczymprzyrząd doćwiczeń gimnastycznych. - Pomyślałem sobie, że może chciałabyś obejrzeć od środka. -Stodołę? - Spędziłamprzy jej wznoszeniu długiegodziny,aniewidziałam ani razu, żeby któraś z kobiet zrobiła choć krokw stronęplacu budowy. -Bardzo chętnie. Szłam z nim ramię w ramię, nie wiedząc, co powiedzieć. Ostatnia prawdziwa rozmowaw cztery oczy, jaką z nim odbyłam,skończyłasię łzami - jego łzami, kiedyrozpaczał, że Katie byław ciąży. Koniec końców, postanowiłam postąpić jak amisz: zamiast się odezwać, szłam tylko u jego boku, dotrzymując mu towarzystwa. Widziana od środka stodoła wydawała się jeszcze większa,niżgdy patrzyło sięna niąz zewnątrz. Wysoko w górze krzyżowałysię grubebelki wycięte z wonnej sośniny, których przeznaczeniem byłopodtrzymywaćtę konstrukcję przez dziesiątki lat. 254 Dwuspadowy dachwznosił się niby sztuczneniebo; kiedy zaśspróbowałam dotknąć słupów, na których opierały się przegrodydlazwierząt, obsypałmnie deszcz trocin. - Naprawdęniezły wyczyn - powiedziałam. - Postawić całąstodołęw jeden dzień. - To tylko wygląda na wielki wyczyn, kiedy człowiek nie możeliczyć na nikogo opróczsiebie. To wsumie pokrywało się z moimi poglądami na temat zawodowych relacjiz klientem, chociaż musiałam przyznać,że pomocprawna gorliwego adwokata bledniew porównaniu z pięćdziesięcioosobowym zastępem znajomych ikrewnych gotowych nakażde skinienie. - Muszę ztobą porozmawiać- powiedział Samuel; widać było,że jest zakłopotany. Uśmiechnęłam się do niego. - Wal śmiało. Zmarszczył brwi,a kiedy już rozgryzł,co to miało znaczyć, potrząsnął głową. - Katie. Jak ona sobie z tym radzi? Czywszystko wporządku? - Tak. Bardzo miłosię wobec niej zachowałeś dziśprzy obiedzie. Samuel wzruszyłramionami. - To nic takiego. - Odwrócił się ode mnie, wkładając kciuk doust i przygryzając paznokieć. -Myślałem o tym sądzie. - O rozprawie? -Ja. O rozprawie. Im dłużej się nad tym zastanawiam,tymmniej siętoróżni od innych rzeczy. Martin Zook też nie musiałsam obrabiać tejkupy drewna. Jeśli to miały być jakieś pokrętne amiszowskie refleksje,toich sedno jakoś umykało mojejpercepcji. - Samuelu, niedo końca cię chyba. -Chcę pomóc - przerwałmi. - Chcę pracować z Katie wsądzie, żeby nie była sama. Jego twarz stężałai pociemniała; najwidoczniej dużo nad tymmyślał. - Ordnung nie zabrania budowaniastodół - powiedziałam łagodnie - alenie wiem, jak zareaguje biskup, jeśli z własnej woliweźmiesz udział w rozprawie omorderstwo jako świadek wystawiającypoświadczenie moralności. -Porozmawiam z biskupem Ephramem - oznajmił Samuel. - A jeśli się nie zgodzi? Samuel zacisnął wargi. - Angielskiego sędziego nie będzieobchodzić, że grozimi Meidurtg. 255. Co racja to racja. Sędzinaz sądu okręgowego będzie miaław nosie, że świadka czeka odsunięcie od jego religijnej wspólnoty. Samuel jednakże może byćinnego zdania. Katie również. Zerknęłam ponad jego ramieniem,ogarniając wzrokiem mocne ściany, kąty proste,dach chroniący przed deszczem. - Zobaczymy - odpowiedziałam. -Co dalej? Katie ucięta zębami zwisający kawałek nitki i spojrzała namnie. - Nic. Skończyłaś. Szczęka mi opadła ze zdziwienia. - Żartujesz sobie. -Nie. - Katie wyrównała dłońmi małą kołderkę zszytą z żółtych, fioletowychi granatowych kawałkówz dodanym tu i ówdzie akcentem różu. Kiedy zawitałam uFisherów, bezwstydnieobnosząc się z tym, że nie umiałabym nawet przyszyć sobie guzika, Sara i Katie potraktowały to jako wyzwanie. Z ichpomocąnauczyłam się fastrygować, spinać szpilkami i szyć. Wieczorami, kiedy domownicy zbierali się razem po kolacji, aby poczytaćgazetę, pograć w tryktraka albo w kościaną grę Yahtzee, czy też,tak jak Elam, po prostu podrzemać w fotelu, Katie i ja pochylałyśmy się nad małą ramką, na której była rozpięta moja kołderka i doszywałyśmy kolejne elementy. A teraz dzieło byłogotowe. Sara uniosła wzrok znad cerowania. - Ellie już skończyła? Skinęłam głową, rozpromieniona. - Chceszzobaczyć? Nawet Aaron odłożył gazetę. - Pewnie - zażartował. -To jest największe wydarzenie od czasu,jak Omar Lapp sprzedałswoich osiem hektarów firmie budowlanej z Harrisburga. - Po chwili dodał, już ciszej:-i tak samomało prawdopodobne. -Alemimo wszystko uśmiechał się szeroko, patrząc ze wszystkimi, jak Katie pomaga mizdjąć kołderkęz ramyi z dumną minąkładzie mi jąna piersi. Wiedziałam dobrze,że gdyby to Katie uszyła kołdrę, nie obnosiłaby się z nią w taki sposób, chociaż byłabyona bardziej godnapochwały niż moja. Wiedziałam też, że po jejstronie roboty ściegi sąschludne i równiutkiejak dziecięce ząbki, gdy tymczasemmoje pełzną zygzakiem wzdłuż pociągniętych ołówkiem linii, plączącsię jak pijane. - Całkiem nieźle, Ellie - pochwaliła Sara. 256 Elam otworzył jedno okoi spojrzał zeswojego fotela na biegunach. - Nawet pięt tym w zimienie przykryjesz. -Specjalnie jesttaka mała -odparłam zaczepnie. - Prawda? - zapytałamKatie. -Ja. To jest taka dziecięca kołderka. Dlatwoich dzieci. Przewróciłam oczami. - Nie nastawiaj się. -U aas kobieta w twoim wieku nie urodziła jeszcze połowydzieci, które ma wplanach, - U was kobieta w moimwieku jestdwadzieścia lat po ślubie -przypomniałam jej. - Katie - wtrąciła Sara ostrzegawczym tonem- daj Ellie spokój. Złożyłam swoją kołderkęstarannie, jaksztandar upuszczonyprzez poległego żołnierza i przytuliłamją do piersi. - Widzisz? - powiedziałam do Katie. -Nawet twoja mamamówi, że mam rację. Zapadłaprzeraźliwa cisza. Niemalże natychmiast zrozumiałam, jaką palnęłam gafę. Sara Fisher wcale nie powiedziała, żemam rację - miała czterdzieści trzy lata i oddałaby prawą rękę,żeby tylko móc rodzić dzieci. Niestety, nie mogła już o tym samadecydować. Odwróciłamsię do niej. - Bardzo cię przepraszam. To byłokarygodne z mojej strony. Sara przez chwilęstała jak słup soli, aż w końcu wzruszyła ramionamii wzięła moją kołdrę. - Mam ci ją wyprasować? - zapytałai wyszła szybkoz pokoju,zanimzdążyłamjej powiedzieć, że szczerze mówiąc, wolałabym,żeby sobie usiadła i spróbowała ochłonąć. Rozejrzałam się, ale Katie,Aaron i Elam siedzieli już cichotam,gdzie przedtem, skupieni na swoich zajęciach; wszystko wyglądało tak, jakby te moje bezmyślnesłowa wogóle nie padły. W następnejsekundzierozległo siępukaniedo drzwi. Wstałam, żeby otworzyć, chwytając spojrzenie, które wymienili Aaroni Elam; domyśliłam się, że w ich mniemaniu gość przychodzącyo tej porze wdzieńpowszedni nie może przynosić nic dobrego. Kiedy dotknęłam palcami klamki, drzwi nagle stanęły otworem,pchnięte od zewnątrz. W progu stanąłJacob Fisher. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, było mojezdumionespojrzenie; widziałam,jak na jego ustachigra cierpki, nerwowy uśmieszek, - Mamo, wróciłem! - zawołał pogodnym tonem, ale taką parodię telenoweli w tym gronie mogłam zrozumiećtylko ja. -Co nakolację? 257. Sara pierwsza rzuciła się ku niemu, przywołana głosem niewidzianego od lat syna. Była już niedalej jak metr od niego, biegnąc z dłonią na ustach i oczami roześmianymi poprzez łzy, kiedyzatrzymał ją jeden prosty gest Aarona, machnięcie ręką, tnącepowietrze jak szablą, i jedno krótkie słowo: -Nie, Ruszył w stronę syna, a Sara, z szacunku do męża, odsunęłasię, stopiła w jedno ze ścianą. - Nie jesteś już tutaj miłym gościem - oznajmił. -Dlaczego Dat tak mówi? - zapytał Jacob. -Wyrok biskupa był inny. Czy Dat uważa,że jego decyzje znaczą więcej niżOrdnung? - Postąpił krok dalejza próg. -Stęskniłem sięzarodziną. Sara zachłysnęła się powietrzem. - Wrócisz do kościoła? -Nie, Mam, to jest niemożliwe. Ale bardzo chciałbym mócwrócić do domu. Aaron stał pierś w pierś ze swoim synem, a grdyka drgała musilnie. Wreszcie,nie mówiąc anisłowa, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Kilka sekundpóźniejgdzieś na tyłach domu trzasnęły drzwi. Elam podszedł, poklepał Jacoba po ramieniu, po czymruszyłpowolizaswoim synem. Sara, z twarzą zalaną łzami, wyciągnęłaręce do swojego pierworodnego. - Nie mogę uwierzyć - powiedziała. - Tonaprawdę ty? Patrząc na nią, zrozumiałam, dlaczego matka zagłodzi się naśmierć, odejmując sobie od ust, abywykarmić swoje dziecko;dlaczego zawsze znajdzie dla niego czas, żeby mogło zwinąćsięwkłębek ujej boku; w jakisposób matka potrafi być łagodnai miękka niczym puchowa poduszka, a zarazem tak niezłomna, żegdy potrzeba, poruszy niebo i ziemię. Patrzyłam, jakpalce Sarywędrują po płaszczyznach i nierównościachtwarzy Jacoba: gładko wygolonej, starszej,innej. - Mój chłopiec - szepnęła. - Mój piękny chłopiec. A ja wtej chwili zobaczyłam w niej osiemnastolatkę,smukłąi silną, wstydliwie wyciągającą do młodego męża ramiona, w których spoczywało to nowo narodzone dziecko, które teraz stałoprzed naszymi oczami. Sara ścisnęła dłonie syna wewłasnych,pragnąc zatrzymać gocałego dla siebie,chociaż z drugiej stronyjuż biegła Katie, podskakując jak rozradowany szczeniak, domagając się, żeby i ją przytulić. Jacob pochwycił mój wzrok, patrzącponad głowami matki i siostry. - Ellie - pozdrowił. - Miłoznów cię widzieć. 258 Podczas naszego poprzedniego spotkania brat Katie natychmiast zgodził się wystąpić narozprawie i wystawić siostrze świadectwo moralności - lepszego świadka nie mogłabym dla niejzdobyć, bo ani matka, ani ojciecz całąpewnością nie chcielibynawetsłyszećo zeznawaniu w sądzie. Akurattego właśnie dniaukładałam dla niegopytania na przesłuchanie, ale żeby je przećwiczyć, zamierzałamodwiedzićgo w State College - po prostuplan przemycenia go gdzieś bliżej farmy,i to tak, aby nie wzbudzićpodejrzeń Aarona, nastręczał w moim mniemaniu zbyt wielu trudności. Okazało się jednak, że Jacob Fisher postanowił graćwedług własnych reguł. Pozwoliłzaciągnąć się Sarze do kuchni na filiżankę gorącejczekolady("Ciekawe,czylubisz ją jeszcze tak jak kiedyś? ") i babeczkę; rano upiekłacałą blachę. Mojej uwadze nie umknęło i jestem pewna, że Jacobtakże tego nie przeoczył, że kiedy zasiadłdo jedzenia, jego matka i siostra, jako ochrzczone w kościele amiszów, stały nadal. Chociaż nie posiadały się z radości, że go widzą,to nie mogły się przemóc,abyusiąśćprzy jednym stole z człowiekiemwykluczonymze wspólnoty. - Dlaczego wróciłeś? - zapytała Katie. - Bo już czas był najwyższy - odpowiedział Jacob. - Przynajmniej dla was. Dawno mnie niewidziałyście. Sara odwróciła wzrok. - Twój ojciec szalał z wściekłości, kiedy się dowiedział, że Katiejeździła do ciebie. Do dziś bardzo go boli, że byłyśmymu nieposłuszne. - Po chwili dodała: - To nie jest tak, że on nie chce cięjuż więcej widzieć albo że przestał cię kochać. To porządnyczłowiek, stanowczy wobec innych,ale najbardziej wymagający wobec samegosiebie. Kiedy postanowiłeś odejść z kościoła, on wcale nie miał do ciebie pretensji. Jacob prychnąi. - Jakoś inaczej to zapamiętałem. -Mówię tak, jakbyło. Winiłtylkosiebie za to, że jest twoimojcem, a nie potrafiłwychować cię tak, żebyś chciał zostać wśród nas. - Moje książki i nauka nie miałyprzecież nicwspólnego z nim. -Może dla ciebie- powiedziała Sara - alenie dla niego. - Poklepała Jacoba po ramieniu, zatrzymując nanim dłoń, jakby zanic nie chciała wypuszczać go zrąk. -Przez te wszystkie lata twójojciec sam wymierzałsobie karę. - Wyrzuciłmnie z domu. To miała być takara? - Wyrzekłsię tego, na czym zależało mu najbardziej na świecie - odpowiedziała Sara cichym głosem. -Własnego syna. Jacob wstał gwałtownie i spojrzał na Katie. 259. - Chcesz się przejść? Przytaknęła gorliwie, uradowana wyróżnieniem. Kiedy bylijuż u drzwi, Sara zawołała za synem; - Zostaniesz na noc? Potrząsnął głową. - Nie zrobię ci tego - odparł łagodnie -ale będę tutaj wracał,czy to się jemu podoba czy nie. Czasami, wieczorem, gdy leżałam już w łóżku, które mi przydzielono na czas gościny uFisherów, zdarzało się, że zaczynałam snućniewesołe rozważania na temat, czy uda mi się przywyknąć z powrotem do życia w mieście. Jak to będzie - zasypiać do wtóru hurkotliwych autobusów, a nie ukołysanapohukiwaniem sowy? Zamykaćoczy wpokoju, gdzie ciemność nigdy nie jest całkowicie ciemna, boneony i halogeny na ulicy robią swoje? Pracować w jakimś wieżowcu, tak wysoko nad ziemią,że nie ma najmniejszej szansypoczuć zapachu koniczynyi mleczów rosnących pod stopami? Tej nocy księżyc wstał żółtyjak wilcze ślepia i mrugał namnie, gdy leżąc w łóżku, czekałam na powrót Katie ze spaceruz Jacobem. Miałam nadzieję, że uda mi sięporozmawiać z nimchociaż przez chwilę na temat jego zeznania, ale przepadł gdzieśrazem z siostrą i nie było ich naprawdę długo: EIam zdążył jużudać sięnaspoczynekdo swojegogrossdawdi haus, a Aaron wrócić od zwierząt, do których zawsze zaglądał ostatni raz przedsnem i w milczeniu pomaszerować do sypialni na górze. NawetSara obeszła już wszystkie pokoje, gasząc gazowe lampy na noc -a oni nic, przepadli jak kamień w wodę. Było już dobrze podrugiej w nocy, kiedy Katie wślizgnęła sięwreszcie na palcachdo pokoju. - Nie śpię - oznajmiłam głośno. - Możesz hałasować. Katie zamarła, mnąc w palcach tasiemki fartucha, a potemskinęła głową irozbierałasię dalej. Odwróciwszy się skromnieplecami, zdjęła sukienkę i powiesiła ją na jednym z drewnianychkołków w ścianie, po czym wciągnęła przezgłowę koszulęnocną. - No i jak, milobyło mieć brata tylko dla siebie? -Ja - odmruknęla Katie; wjej głosie nie zabrzmiała choćbyodrobinka entuzjazmu, który spodziewałam się usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to. - Wszystko wporządku? - zapytałam, unosząc się nałokciu. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Zmęczona jestem. Trochę pogadaliśmy o mojej rozprawiei to mnie zmorzyło. - Po chwili dodała: - Powiedziałam mu, żechcesz mówić wszystkim, że zwariowałam. 260 W sumie trafne podsumowanie, chociaż jaużyłabym innej terminologii. -I co Jacob nato? - Że jesteśdobrym prawnikiemi wiesz co robisz. -Inteligentny chłopiec. Co jeszcze mówił? Katie wzruszyła ramionami. - Różne rzeczy - powiedziała cicho. - O sobie. Opadłam z powrotem na poduszkę, zakładając ręceza głowę. - Coś mi się wydaje, że udało mu się dziś wytrącić waszego ojca z równowagi. Nie doczekawszy się odpowiedzi, uznałam, że Katie już zasnęła iażdrgnęłam, kiedy jednym susem wyskoczyła z łóżka i podbiegła do okna, szarpnięciem zaciągając rolety. - Księżyc świeci - mruknęła. - Nie można zmrużyć oka. Roletyw jej pokoju były ciemnozielone, tak samo jak wszystkieinne rolety wtym domu. Po tymwłaśnie można było odróżnićdomostwaamiszów od zwykłych, angielskich domów: wyróżniałjekolor roletw oknachoraz brak podciągniętych przewodówelektrycznych. - Dlaczego rolety sązielone? - zapytałam, pewna, że musi byćjakieś wyjaśnienie tego fenomenu, tak jak każdej innej osobliwościżycia amiszów. Katie leżała odwrócona do mnie tyłem. Kiedy się odezwała,jej głos był zgłuszony, ochrypły; gdyby nie to moje proste, przyziemne pytanie, pomyślałabym, żepłacze. - Bo tak jest od zawsze- odpowiedziała mi. Postanowiłam,że muszę trochę bardziej dbać o siebie, bo inaczejprosto od Fisherów trafię na chirurgię naczyniową;skutkiemtego postanowienia poranną kawę ograniczyłam do jednej filiżanki. A jednak, mimowszystko, w dniu ostatniegorozpatrzeniaprzedprocesowego, kiedy zeszłam dokuchni wystrojona w swójzabójczy czerwony kostium, Sara, nie bacząc na moje postanowienia, postawiła przedemną półmisek wyładowany posame brzegi: jajka na bekonie, naleśniki, tost i miód. A potemjeszcze wepchnęła wemnie repetę. Karmiła mnie tak, jak Samuela iAarona, mężczyzn, którzy przez cały dzień pracowali wpocie czoła, abyjej życie mogło biec dawnym,odwiecznym torem. Pomyślałam o trójglicerydach, ale tylkoprzez jedną krótkąchwilę, poczym pochłonęłamwszystko, co mi nałożyła. Kiedy ja jadłam, Katie stała przyzlewie, zmywając miski i rondle. Miała na sobie sukienkę w kolorze lawendy i swójnajlepszyfartuch - odświętne, niedzielne ubranie - bo postanowiłam za261. brać ją ze sobą do sądu. Niemiała brać osobistego udziału w rozpatrzeniu, ale chciałam pokazać sędzinie, że traktuję sprawę poważnie i mam swoją podopieczną pod stałym nadzorem. Katie odwróciła się od zlewu, trzymając w dłoni umytąmiskę. Kiedystawiała ją nablacie kuchennym, naczynie wyślizgnęło jejsię z palców. - Och! - krzyknęła,wymachując rękami, rozpaczliwie usiłującnie dopuścić,aby miska spadła na podłogę, szłojej to niezgrabniei wyglądało jakzabawna pantomima, ale szczęśliwym trafem sięudało. Katie przygarnęła do siebie złapaną miskę iodwróciła się -zbyt gwałtownie. Strąciła łokciem dzban, który roztrzaskałsię napodłodze. Sok pomarańczowyi odłamki ceramiki trysnęły dookoła. Katie spojrzała nato pobojowisko i wybuchnęła płaczem. Sarazłajała jąłagodnie w dialekcie. Po chwili dziewczyna uklękłai zaczęła zbierać największe skorupy rozbitego naczynia. Odłożyłamserwetkę nastół i przykucnęłam obok,żeby jej pomóc. - Jesteś roztrzęsiona - zauważyłam. Katie zakołysała się napiętach. - Bo tak nagle. To wszystko zrobiłosię bardzo prawdziwe. Rozdzieliła nas Sara, wycierając rozlany sok ścierką do naczyń. SpojrzałamKatie w oczy ponad tukiem jejkrzepkich pleców i uśmiechnęłam się. - Zaufaj mi. Wiem, co robię. Widok czarującej, pogodnej Katie, siedzącej na ławce u wejścia do gabinetu sędziny Ledbetter, podziałał na George'a Callahana jak płachta na byka. Nie umknęło to mojej uwagi. Prokurator co rusz zerkał ponad ramieniem protokolanta, którystawił sięnarozpatrzenie przedprocesowe iwyglądał przez otwartedrzwigabinetu, za którymiwidać było dziewczynę. - Co twoja klientkatutaj robi? - wysyczał mi w końcu do ucha. Powoli, z rozmysłem, robiąc z tego wielkieprzedstawienie, wykręciłamszyję i przyjrzałam się uważnie Katie. - Wyglądana to, że się modli - odpowiedziałam. -Wiesz, o co pytam. - Ach, dlaczego zabrałam ją zesobą do sądu? Nie żartuj, George. Komujak komu, ale tobie chyba tłumaczyć tego nie muszę. Takibył warunek zwolnienia za kaucją. W tym momencie do gabinetu weszła pospiesznym krokiemsędzina Ledbetter. -Przepraszam za spóźnienie- powiedziała, siadając za biurkiem, otwierającteczkę z dokumentami i przeglądając je. - Czywolno mi wyrazić zadowolenie z faktu, iż udałosię pani ostatecz262 A nie zawiadomićnas o planowanej liniiobrony,pani Hathaway? -Odwróciła kartkę. - Czy mająpaństwo jeszcze jakieś wnioski? - Złożyłam wnioseko unieważnienierozprawy, wysoki sądzie- odezwałam się. -Tak, wiemo tym. Dlaczego? - Ponieważ mojej klientce odmawia się jej gwarantowanegokonstytucjąprawa, mianowicie prawa douczciwego osądzeniaprzezrównych sobie. Chociaż tak właśnie stanowi ustawa zasadnicza, w składzie ławy przysięgłych powołanej do tego procesunie znalazł się ani jeden amisz. W oczach naszego społeczeństwa,jakrównież w rozumieniu naszegosystemu prawnego, mojaklientka nie jest równa z innymiludźmi. -Zaczerpnęłam głębokopowietrza, widząc, że sędzina mruży lekko oczy, - Mogłabymwnieść o proces zwyłączeniemławy przysięgłych lub też naweto zmianę miejscarozprawy, ale byłoby to bezcelowe, ponieważżadne z tych rozwiązań nie zapewniłoby mojej klientce uczciwego procesu. Modelowa ławaprzysięgłych reprezentuje przekrójamerykańskiego społeczeństwa, nie zaś wspólnotyamiszów, wysoki sądzie. Ludzie, którzy mają sądzić moją klientkę, nie rozumieją, czymjest jej wiara,jej wychowanie, jednym słowem jejświat, co stawia jąjuż na starcie w bardzo niekorzystnej sytuacji. Sędzina spojrzała naprokuratora okręgowego. - PanieCallahan? -Wysoki sądzie, fakt pozostaje faktem: panna Fisher złamałaprawo ustanowione przez rząd Stanów Zjednoczonych AmerykiPółnocnej. Stanieprzed amerykańskim sądem. Nie ma już terazwiększego znaczenia, czy oskarżonanależy do amiszów, buddystów czy Zulusów. Odważyła się igrać z ogniem i teraz musiponieść konsekwencje swojegopostępowania. - Proszę o rozsądek! Katie Fisher to nie jest międzynarodowyterrorysta, który podłożył bombę pod World Trade Center. To obywatelka Stanów Zjednoczonych i jako taka ma prawo do tego, abysądobiektywnie rozpatrzył jej sprawę. George odwrócił się, szepcząc pod nosem: - Obywatele Stanów Zjednoczonych płacą podatki. -Proszę powtórzyć,protokolant nie dosłyszał - poprosiła sędzina. Uśmiechnęłam się do niej szeroko. - Pan prokuratorpozwoliłsobie wyrazić opinię,niestety mylną, na temat wywiązywania się przez moją klientkę zobowiązkówfiskalnych. Otóżamisze płacą podatki, George. Jeżeli pracują nawłasny rachunek, tonie opłacają składek naopiekę społeczną,ponieważ nie korzystają z rządowych programów opieki medycz263. nej; ani dla osób w starszym wieku, ani dla osób o niskich dochodach, z żadnego innego. Dlaczego? Bo rodziny amiszówsame opiekują się swoimiseniorami. Kiedy zatrudniają się u kogoś, to wtedy oddają ze swojej wypłaty składki na opiekę społeczną, alenigdy nie wykorzystują choćby centa z odprowadzonych funduszy. Nie płacą podatkuza benzynę, ale za to płacą podatki od nieruchomości. Pieniądzew ten sposób zdobyte idą na finansowanieszkół publicznych, do których amisze nawet nie posyłają swoichdzieci. Nie korzystajątakże zfederalnych dotacji na rolnictwo,z zasiłków ani też z kredytów studenckich. - Zwróciłam się wprostdo sędziny: - W tym właśnie cały problem, wysoki sądzie. Jeżeliwizerunekamiszów, którym kieruje się sam pan prokurator jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy, jest oparty na mylnych wyobrażeniach, to w modelowym składzie ławy przysięgłych błędy teulegną dwunastokrotnemu pomnożeniu. Sędzina przesunęła palcem wskazującym po nosie. - Muszęprzyznać, pani Hathaway, że długosię zastanawiałamnad złożonym przez panią wnioskiem. Wielce mnie niepokoimyśl, że obywatel bądźobywatelka StanówZjednoczonych zprzyczyny tak prostej jak przynależnośćdo określonej grupy religijnej, nie może liczyćna uczciwy proces. Argumenty przytoczonew złożonym przezpanią wniosku są z wszech miar uzasadnione. - Dziękuję, wysoki sądzie. -Niemniej jednak tak się nieszczęśliwie składa dla pani i dlapani klientki, że kontrargumenty pana Callahana są równie słuszne. Broni pani osoby, którastaje przed sądem oskarżona nieo kradzieżpaczki gumy do żucia, ale o morderstwo. Unieważnienie rozprawy podobnej rangi byłoby rażącym brakiem odpowiedzialności. I chociaż na ławie przysięgłych z całąpewnością nie zasiądzieani jeden amisz, to prawda jesttaka, pani Hathaway, że w całych StanachZjednoczonychnie znajdzie się sąd, który mógłby zagwarantowaćpani klientce skład ławy przysięgłych wybrany spośród równych jejludzi. Tymczasem unas, wLancastęr, warunki będą najbliższe ideałowi; wyrok wyda dwanaścioro łudzi, którzy żyją i pracują w tutejszej społeczności, mając na co dzień doczynienia zamiszami. Dwanaścioro ludzi, wobec których można żywić nadzieję, że są odrobinębardziej świadomi tego, jacy są ich sąsiedziamisze niż modelowaława przysięgłych, reprezentująca przekrój amerykańskiego społeczeństwa. - Spojrzaławprost na mnie. -Odrzucam pani wnioseko unieważnienie rozprawy, pani Hathaway, jakkolwiek jestemwdzięczna zapodjęcietematu skłaniającego dorefleksji. - Położyła dłonie płasko na blacie biurka. -Jeśli to już wszystko, chciałabymteraz ustalićdatę wyznaczenia składu ławy przysięgłych. 264 - Trzy i pół tygodnia - powiedziałam, strzepując w powietrzuprześcieradło, które opadło na łóżko Elama stojące pod ścianąjego grossdawdi haus. - Za trzy ipół tygodnia zaczyna się proces. Sara podłożyła prześcieradło podmaterac po drugiejstroniełóżka i odetchnęła z ulgą. - Nie mogę siędoczekać, kiedy już będzie po wszystkim - powiedziała. Spojrzałana Katie zatroskanym wzrokiem. - Bardzotambyło nieprzyjemnie? - Katie nie byłana rozpatrzeniu. Czekała naławce przedgabinetem sędziny. Podczasrozprawybędzie siedziećrazem zemną przy stoledla obrony. Prokurator nie będziedla niej nieprzyjemny, bonie dostanie szansy, żeby zamienić z niąchoćbyjedno słowo. Katie nie będzie zeznawać. Między innymi właśnie dlategozdecydowałam się na obronę opartą na niepoczytalności. Katie stała tuż obok izakładała świeżą powłoczkę na poduszkę. Słysząc toostatnie zdanie, zawołała, ale tak cicho, że aż dziwbrał, że w ogóle ją usłyszałyśmy; - Możesztak nie mówić? Mogę cię prosić, żebyś taknie mówiła? -i zrozdzierającym jękiem odwróciła się na pięcie iwybiegła. Sara zebrała spódnicę i już chciała za nią biec, ale położyłamjej rękę naramieniu. - Proszę cię- powiedziałam łagodnie. - Ja tozrobię, pozwól mi. Z początku w ogóle jejnie zauważyłam; zwinęła się w kłębekna fotelu nabiegunach. Zamknęłamdrzwi, usiadłamna swoimłóżku i zastosowałam strategię, której nauczył mnie Coop: twarznakłódkę i czekamy. - Ja tak nie mogę - powiedziała Katie,nie odrywając czoła odkolan. - Nie mogę tak żyć. Alarmujący dreszcz przebiegi powszystkichnerwach w moimciele. Słyszałamten tekst dziesiątki razy; zazwyczaj stanowił onwstęp do wstrząsającej spowiedzi. Sprawy zaszły już tak daleko,że nawet gdyby Katie wyznała mi teraz, że zamordowała to dziecko z zimną krwią, to broniłabym jej i tak, wten sam sposób,czyli dowodząc niepoczytalności - ale wiedziałam również, że walczyłabym w jej sprawie o wiele zacieklej, gdybym tylko miałajakiś dowód na to, że naprawdę nie zdawała sobie wtedy sprawyz tego, co robi. - Katie- powiedziałam. - Niczego mi nie mów. Todo niej trafiło. - Tyle miesięcy kładziesz mi do głowy,że taktrzeba, a teraznie chcesz słuchać? 265. - Powiedz o tym Coopowi, jeśli musisz. Bo mnie o wiele lepiejpójdzieobrona, jeśli obecna rozmowa się nie odbędzie. Katie potrząsnęła głową. - Niemogę pozwolić, żebyś kłamała w sądzie na mój temat. -To nie jest kłamstwo, Katie. Nawet jeślinie wiesz dokładnie, cozaszło. Sama powiedziałaś Coopowi i doktor Polacci, zepewnych rzeczy nie możesz sobie przypomnieć. Katieskuliła się jeszcze bardziej. - Przypomniałam sobie. Poczułam w skroniach łomot pulsu. - Twoja pamięć jest za każdym razeminna, Katie. Odkąd ciępoznałam,przeszłaś co najmniejtrzy takie zmiany. - Ojciec dziecka nazywa się Adam Sinclair. To właścicielmieszkania, które Jacob wynajmuje w State College. Wyjechał. Nie zdążył się dowiedzieć, że. byłam w ciąży. - Mówiła cicho i łagodnie, a jej spojrzenie byłojeszcze łagodniejsze niż głos. -Napoczątku w ogóle nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, a potem,kiedy przyjęłam już do wiadomości, co się stało, było za późno. Zaczęłam więcudawać, żewszystko jestpo staremu. Urodziłamdziecko w oborze i zasnęłam. Chciałam je zanieśćdo domu, do mamy, ale nie mogłam utrzymać się na nogach. Czułam, że muszę przez chwilę odpocząć, A potem pamiętam jużtylko ten moment, kiedysię obudziłam. - Spojrzała na mnie, mrugającoczami. -Dziecko zniknęło. - Dlaczego nie próbowałaś go szukać? -Okropnie się wystraszyłam. Bardziejniż tego, że rodzice siędowiedzą. Wiesz dlaczego? Bo przez cały czas powtarzałam sobie,że to byławola boża. I chyba wiedziałam, co znajdę,jeśli poszukam. Nie chciałam tego znaleźć. Zmierzyłam jątwardym wzrokiem. -i tak mogłaś zabić to dziecko, Katie. Mogłaś łunatykować. Mogłaś je udusić, nie wiedząc nawet, co robisz. - Nie. - Na pokryte czerwonymi plamami policzki Katie znówpolały się łzy. -Niemogłabymtego zrobić. Kiedy tylko go zobaczyłam, tegomalutkiego chłopczyka, zapragnęłam mieć go przysobie. Bardzo chciałam, żeby był ze mną. - Jej głos był już tylkoszeptem. -On był największym cudem w całym moim życiu i zarazem najgorszą pomyłką. - Czy kiedy zasypiałaś, żył jeszcze? Skinęła głową. - W takim razie kto go zabił? - Wstałam, zdenerwowana i zła. Wyznania w ostatniej chwili nie służą błyskotliwej obronie. - Była druga w nocy. Rodziłaś dwamiesiące przedterminem ido te 266 go nikt nie wiedział,że jesteś w ciąży. Kto, do jasnej cholery, mógłwejść do tej obory i zabić ci dziecko? - Niewiem - załkała Katie. - Nie wiem, ale jatego nie zrobiłam,więcty niemożesz iść na rozprawę i powiedzieć wszystkim,że to ja. -Uniosła namnieoczy. - Nie widzisz, co się stało, kiedyzaczęłamkłamać? Cały mój światległ w gruzach, Ellie. Umarłodziecko. Wszystko się popsuło. - Zacisnęła dłonie w pięści iukryła je w fałdach fartucha. -Chcę naprawić swojewiny. Nogi się pode mną ugięły, kiedy to usłyszałam. - Tonie będzie spowiedź przed garstką duchownych,Katie. Wkościele amiszów coś takiegobyć możejest do przebaczenia,ale sąd daje za to od piętnastu lat do dożywocia. - Nie rozumiem. -Wiem, że nie rozumiesz. Dlatego właśnie wynajęłaś mnie,adwokata. Mam cięwprowadzić w mechanizm wymiaru sprawiedliwości i bezpiecznie zniego wyprowadzić. Na uniewinnieniemożesz liczyćtylko wtedy, jeżeli ja wymyślę skuteczną linię obrony. A w naszej sytuacji najlepsza jestniepoczytalność. Jeśli staniesz przed ławą przysięgłych i powiesz, że zasnęłaś, a kiedy sięobudziłaś, noworodka już nie było, a w ogóle tosięświetnie złożyło, bo umarł i po kłopocie - to nie ma na świecie ławnika, który bykupił od ciebie takie zeznania. Katie zacisnęłazęby. - Aletaka jest prawda. -Tylko w świecie idealnym prawda mogłaby ci pomóc w procesie o zabójstwo pierwszego stopnia. A sądowi bardzodaleko doideału. Za progiem sali rozpraw to, co naprawdęzaszło, przestaniesię liczyć. Wygra ten,kto sprzeda ławnikomnajlepszą historyjkę. - Nie obchodzimnie, czy to jest świat idealny, czy nie idealny- oznajmiła Katie. -Takczy inaczej, to nie jest mój świat. - Zgłoś się na świadka ipowiedz prawdę, a twójświat przeniesie się do więzienia stanowego. -Jeśli takabędzie wolaboża, to się zgadzam. Uderzyłam ją wzrokiem, rozwścieczona do ostateczności. - Chcesz zgrywać męczennicę? Proszę bardzo. Ale mnie tamniebędzie. Niezamierzam się przyglądać, jak popełniasz prawnesamobójstwo. Przez chwilę Katie milczała, a potem spojrzała na mnie czystym, szczerym wzrokiem. - Musisz tambyć, Ellie. Bo ja cię potrzebuję. -Wstała zfotelai usiadła obokmnie na łóżku, tak blisko, że poczułam żarjej ciała. - Na tej angielskiej sali rozprawbędę zupełnie obca. Będęsięwyróżniać tym, jaksię ubieram i tym, jak myślę -bo nie jestem 267. Angielką. Nie znam się na morderstwach, świadkach i ławnikach,ale wiem, jak naprawić to, co człowiek popsuł w życiu. Jeśli popełni się błąd, a potem okaże skruchę, można liczyć na przebaczenie. Możnawrócić. Ale jeśli zaczniesz kłamać, kiedy kłamstwo zacznie gonić kłamstwo, to dla ciebie już nie będzie miejsca. - Twoja wspólnota przymknęłaoko, kiedy trzeba było wynająć adwokata, czylimnie - przypomniałam jej. - Zrozumieją teżi to, dlaczego musiałaś zrobić tak, a nieinaczej. - Oni może tak, ale janie. - Złożyładłonie razem, jak do modlitwy. Może te kłamstwa dadzą miwolność i nie będę musiałaiść do angielskiego więzienia. Ale powiedz mi, Ellie, gdzie ja sięwtedy podzieję? Bo jeśli tam skłamię we własnejobronie, to niebędzie dla mnie powrotu tutaj. Zamknęłamoczy, przypominając sobie to nabożeństwo, kiedyKatie uklękła,aby wyznać swój grzech. Przypomniałamsobietwarze ludzi zebranych w tym ciasnym, dusznym pokoju, ludzi,którzyjeden po drugim wygłaszali swoją opinię. W ich głosachnie było chęci zemsty, nie było złośliwości; brzmiała w nich ulga,jak gdyby pokora Katie dodała im odrobinę siły. Przypomniałamsobie jedno popołudnie, kiedy wszyscy pracowaliśmy napolu,zbierając zżęte zboże - i wróciło do mnie to poczucie bycia częścią czegoś większego niż ja sama w sobie. Przypomniałam sobie twarz Sary w momencie, kiedy po raz pierwszy od latzobaczyłaswojego syna. Jaką wartośćma osobiste zwycięstwo dla kogoś, kto przez całe życie wyrzekał się siebie dla większego dobra tych wszystkich,wśród których żyje? Poczułam, jak do mojej dłoni wślizgujesię drobna,stwardniaładłoń Katie. - Dobrze - westchnęłam. Zobaczymy, co się da zrobić. II Niech nie wielewa twoja ręka,co czyni prawa. Ewangeliawg św. Mateusza, 6, 3 Rozdziałj edenasty Sędzina Philomena Ledbetter przyjrzała się uważnie adwokatce, która od chwili wejścia do jej gabinetu już po raz trzeciupuściła pióro. Jak nagwiazdę wielkomiejskiej palestry, EllieHathaway robiławrażenie wystraszonej niczym nowicjuszkabrnąca z wysiłkiem przez swoją pierwszą rozprawę - co było o tyle dziwniejsze, że nie dalej jak wczoraj emanowała aurą kompetencji oraz pewności siebie. - Pani mecenas- odezwała się sędzina - zebrała nas pani tutaj celem omówienia jakiejś sprawy? -Tak, wysoki sądzie. Zaszła potrzeba odbyciajeszcze jednejdyskusji, zanim rozpocznie się rozprawa, wyszłybowiem na jawpewne. okoliczności. George Callahan,siedzący po jejprawej stronie, parsknął. - W ciągu ostatnich dziesięciu godzin? Sędzina Ledbetter puściła jegouwagę mimo uszu. Sama też niebyłazbytnio szczęśliwa, że wezwano ją w tak krótkimterminie,zmuszając do wywrócenia do góry nogami harmonogramu zajęć. - Zechce nas pani wtajemniczyć w szczegóły, pani Hathaway? Ellie przełknęła ślinę. - Po pierwsze, chcę zaznaczyć,żezwykle nie robiętakich rzeczy, ale nie dano mi wyboru. Ze względu natajemnicę zawodowąnie mogę zdradzić wszystkiego,ale mojaklientkauważa. toznaczy, ja uważam, że. - Urwała,odchrząknęła. -Muszę wycofać sięz linii obrony opartej na założeniu "winna, lecz chora umysłowo". - Co proszę? - zapytał George. Ellie wyprostowała się. - Zmieniamy oświadczenie. Nie przyznajemy się do winy. Sędzina Ledbetter zmarszczyła brwi. - Z pewnością wiepani, że w tym momencie. -Wiem wszystko, proszęmi wierzyć. Nie mam wyboru, wysoki sądzie. Abynie sprzeniewierzyćsię etyce zawodowej wobec sądu ani też wobecmojej klientki, muszę tak właśnie postąpić. 269. Chcę tylko, aby wszyscy wiedzieli o tym z maksymalnym wyprzedzeniem, dlatego poprosiłam o spotkanie natychmiast, kiedy tylko dowiedziałam się o tej konieczności, Jak było doprzewidzenia, George uniósł się gniewem. - Nie można robić takichnumerówtrzy i pół tygodnia przedrozprawą! -Dla ciebieto przecież bez różnicy - warknęła rozdrażniona Ellie. -i tak chciałeś dowodzić,że Katienie była niepoczytalna. Więcjateraz przyznaję ci rację. George, niewidzisz, że wniczym nie zaszkodzę twojemu oskarżeniu? Przeciwnie: właśnierozwaliłam sobiecałą obronę. - Odetchnęła głęboko i zwróciła się do sędziny: - Chciałabym poprosić o dodatkowy czasnaprzygotowanie, wysoki sądzie. Philomena Ledbetter uniosła brwi. - Każdy by chciał, pani Hathaway - rzuciła oschłymtonem. -Przykro mi, sprawa wchodzi na wokandę zatrzy i pół tygodnia. Sama panizaakceptowała tę datę. Ellie skinęła krótko głową, zebrała swoje rzeczyi wypadłaz gabinetu. Prokurator isędzinapatrzyli za nią, próbując zgadnąć, cóżtakiego mogło nagle wyjść na jaw. Ellie zostawiła za sobą gabinetsędziowski, przemierzyła szybkim krokiemkorytarze, pchnęła główne drzwi i prawie wybiegłana schody wiodącedo gmachu sądu okręgowego, gdzie stanęłajak wryta, omiatając wzrokiem zachmurzone niebo, podparteodartymi z liści koronami ponurych drzew. Nie wiedziała,co robićdalej. Była myślami w stu miejscach naraz - i cieszyła się z tegojak cholera, bo przecież został jej niecałymiesiąc na przygotowanie obrony całkowicie sprzecznej z tym, do czego się szykowała. Postawiła na trotuarze neseser, któryprzewrócił się i oparło jej kostkę. Powoli zginając kolana, usiadła na stopniu schodówi,wiedząc, żetrwoni czas, którego nie miałanawet o minutę zadużo, zaczęła łamać sobie głowę, w jaki sposóbmożnawygrać,kiedy ma się tak wielki poślizg. Wytropienie Jacoba, który miał nocować w Lancaster, ale nieu rodziców,zajęłoEllie pół godziny. Na pukaniedo drzwiodpowiedziała Leda. Otworzyła, uśmiechając się szeroko, aleEllie minęła jąbez słowa, wbijając wzrok w młodego Fishera stojącegoprzed otwartą lodówką,trąbiącego wielkimi łykami mleko prosto z kartonu. - Ty gnojku! - wycedziła rwącym sięgłosem. Jacob drgnął, oblewając się mlekiem. - O co chodzi? - zdziwił się, wycierając rękawem przód flanelowej koszuli. 270 - Miałeś mi pomagać, do jasnej cholery. Miałeś mi powiedziećwszystko,co może mipomóc w obronie twojej siostry. - I powiedziałem! -A nazwisko Adam Sinclair już się niemieści wtej kategoriiistotnych szczegółów? Leda stanęła pomiędzy nimi, chcącbronić siostrzeńca przedkolejnym atakiem, ale mimo to Ellie zdążyła zauważyć, żejegospojrzenie pociemniało,jak u człowieka na czymś przyłapanego. Jacob uspokoił ciotkęi odwrócił się z powrotem do Ellie. - O co chodzi z Adamem? -Był twoim współlokatorem? - Wynajmował mi mieszkanie. Ellie skrzyżowała ramiona na piersi. - I został ojcem dziecka Katie. Leda zachłysnęłasię powietrzem. Jacob nie zwrócił na to uwagi. - Nie miałem pewności, Ellie. To były tylko moje podejrzenia. - Podejrzenia też mogły być pomocne, gdybym tylkowiedziałao nich na przykład trzy miesiące temu. Boże! Czy mam jakąś szansę, żebyjeszcze przed rozprawą usłyszeć od kogośwszystko,co wie? - Myślałam, żechcesz powołać się na brakpoczytalności - powiedziała Leda. -Pogadaj o tym ze swoją siostrzenicą - rzuciła Ellie,a potemznów zaczepiła Jacoba: - Dla mnie to wyglądało tak, że zniknąłeśwczoraj z siostrą na dwie godziny w środku nocy, a ona popowrocie dodomu oświadczyła, że nie pozwala mi bronić się w tensposób. Czegoś tyjej nagadał, do diabła? Jacob zacisnął powieki. - W ogóle nie mówiliśmy oniej - jęknął. - Mówiliśmy o mnie. Ellie poczuła wyraźnie,że za chwilę rozboli jągłowa. - Mówdalej. -PowiedziałemKatie, że wróciłem teraz do domu z tego samego powodu, co wtedy się wyprowadziłem. Po prostu nie potrafiłemdłużejżyć w kłamstwie. Nie mogłem patrzeć, jak ludzie dookołaudają, że widzą we mnie kogoś, kim nie jestem. Sześć lat temupragnąłemtylko się uczyć i czytaćksiążki, ale na zewnątrz robiłem, co mogłem, żeby wszyscy myśleli,że odpowiada mi proste życie amisza. A teraz jestem profesorem nadzwyczajnym,wykładamna anglistyce,ale sercewyrywa misiędo rodziny. -Spojrzał na Ellie zbolałym wzrokiem. - Kiedy Hannah utonęła w stawie, powiedziałem sobie, że to moja wina. To ja miałem wtedy pilnować jejiKatie, ale zamiast iść z nimi na łyżwy, schowałem sięw stajniz książką. A teraz, takjak wczoraj powiedziałem Katie, znów muszępatrzeć, jak mojasiostra idzie na dno - ale tym razem to nie 271. Hannah tylko ona, a ja, tak samo jak wtedy, chowam się przedświadomością tego, co zaszło podczas jej wizyty u mnie. - Czyli wiedziałeś,że zaszła w ciążę, kiedy. -Nie, nie wiedziałem. Zacząłempodejrzewać po rozmowiez tobą i z tą policjantką z dochodzeniówki, którapracujedla prokuratora. - Jacob potrząsnął głową. -Nie chciałem, żeby Katiezrozumiała mnie dosłownie. Powiedziałem tak, żeby pokazać jejswój punkt widzenia. - No i pokazałeś -rzuciła Elliechłodnymtonem. - Katie postanowiła, że będzie naśladować swojego uczciwego brata. Chcewystąpić jako świadek i stanąć przed ławnikami jak przed swoimzgromadzeniem. - Przecież jej mówiłem, żeniepoczytalnośćto bardzo dobraobrona! -Cóż, widocznie ta część waszej rozmowy niepozostawiła ażtak trwałego śladu w jej pamięci. - Ellie przeciągnęła się, wysuwając ręce przed siebie. -Muszę znaleźć tego AdamaSinclaira. - Nie mam z nimkontaktu. Nawet czynsz wysyłam do agencjizarządu nieruchomościami. Sinclair wyjechał z kraju w październiku - odparł Jacob. -i nie kontaktował się z Katie, więc niemógłwiedzieć, że była w ciąży. - Skoronie utrzymujeciekontaktu,to skąd wiesz, że nie wrócił? I że Katie nie pisała do niego ani razu przeztyle czasu? Jacobwstał bez słowa iposzedł po schodach na piętro. Wróciłpo minucie, trzymając w dłoni pliklistów opasanych gumką. - Przychodzą na mój adres codwa tygodnie, jak wzegarku - wyjaśnił. - Do Katie. Miałem przekazywać. Adres zwrotny na wszystkich jest taki sam. Stempel - szkocki. A że Katie do niego nie pisała, wiem stąd, że nie przekazałem jej ani jednego z tych listów. Elliezjeźyła się, rozdarta pomiędzy zawodową ciekawościąa poczuciem lojalnościwobec Katie, której wyrządzono osobistązniewagę. - Wiesz, że to jest wykroczenie federalne? - zapytała. - Świetnie. Wynajmę cię do obrony, jak skończysz sprawęKatie. - Jacobzanurzył palce we włosach i usiadł z powrotem nakrześle. -To nie miał być wygłup. Wprost przeciwnie: czułem sięjakbohater. Chciałem bronić Katie, żeby nie musiała przechodzićprzez to samo co ja, kiedy zacząłem żyć jak Anglik. Bo to oznaczało, że musiałaby zostawić rodziców i próbować się odnaleźćw innym świecie, który jest tak wielki i obcy, że czasami nawet w nocy nie można w nim zmrużyć oka. Nie wiedziałem, że Katie jestw ciąży, ale nawetjanie mogłem nie zauważyć, że Adam jej sięspodobał,bo skakała przy nimjakmały piesek. Gdyby podsycać 272 takie uczucie, to musiałoby sięskończyć tak, że Katiestanęłabyprzed wyborem: jedenświat albo drugi. Pomyślałem sobie, że jeślipo jego wyjeździekontakt od razu się urwie, to ona o nim zapomni i wszystko się ułoży. - Czy twojasiostrawie, że masz te listy? Potrząsnął głową. - Chciałempowiedzieć jej wczoraj,ale i tak już byłaokropniestruta, rozprawa zbliża się wielkimi krokami. Nie chciałem dodawać jej zmartwień. - Skrzywił się, zaciskając palce na krawędzistołu. -Chyba jednak powinienem zrobić to dzisiaj. Ellie spojrzała na nazwisko siostryJacoba, wypisywane na listach wyraźnymi,drukowanymiliterami. Na cienką, błękitną kopertę poczty lotniczej, pozaginaną, opieczętowaną, zaklejoną. - Niekoniecznie - powiedziała. Zformalnego punktu widzenia, wybierając się doFiladelfii,Ellie powinna była zabrać Katie ze sobą, ale jakoże cała sprawazdążyła się i takdostatecznie pochrzanić z jejwłasnej winy, niebała się co nieco nagiąć warunków zwolnienia za kaucją; większych kłopotów nie mogła już sobie narobić. Dlaczego jednakwsiadła do samochodu i wypuściła się do miasta- na to pytanienie potrafiła sobie odpowiedzieć, dopóki nie stanęła na parkingupod centrum medycznym, gdzie Coop miałswój gabinet. Znała tenadres, ale nigdy jeszcze tutaj nie była. Weszła dohallu, stanęła przed listą lekarzy pracujących w budynkui znalazłszy mosiężną tabliczkę w wybitym nazwiskiem "Cooper", dotknęła jej palcem. Za drzwiami jego gabinetu przywitała ją śliczna młoda sekretarka, pytając uprzejmie, wczym może pomóc; targnęła niązazdrość, zapierając dechw piersiach. - Doktorma pacjenta -poinformowała ją dziewczyna. - Zechce pani poczekać? - Tak, dziękuję. - Ellie usiadła i zaczęła kartkować jakiś magazyn sprzed pół roku, ale nie widziała w nim niczego, ani jednejstrony. Kilka minut później odezwał się brzęczyk interkomuna biurku sekretarki. Ellie usłyszała krótką, stłumioną rozmowę, a pochwili w drzwiach swojej świątyni pracy stanął Coop. - Cześć - omiótłEllie spojrzeniem od stóp do głów. - Podobnozgłosiłaś się do lekarza znagłym przypadkiem. - Zgadza się - odpowiedziała; od czasu, jak Katie wywróciłajej życie do góry nogami, nie czułasię lepiej. Weszła do gabinetu,a on zamknąłdrzwi iwziął ją wramiona, - Jestem psychiatrą, wiesz o tym. Leczę tylko umysł. 273. - Lecz wszystko, jak leci - poleciła. - Trzeba się szanować. Pocałowałją, a ona przytuliła twarz do jego piersi, ocierającpoliczkiem o szorstką, wyprasowaną koszulę. Coop opadł najeden z miękkich foteli,sadzając sobie Ellie na kolanach. - A co by na to powiedział doktor Freud? - mruknęła cicho. Poruszył się, przesuwając po spodzie jej ud twardą wypukłością, która wyrosła mu w spodniach. - Że każde cygaro ma dwa końce. - Jęknął gardłowo iwstał,sadzając Elliena stojącym obok krześle. Sam zaczął chodzić pogabinecie. - Następnego pacjenta mam za dziesięć minut i wolałbym nie kusić losu - wyjaśnił,wpychając ręce do kieszeni. -Czemu zawdzięczam tęwizytę? - Liczyłam na jakąśpromocję - przyznała się szczerze. Z przyjemnością służę po godzinach. - Chodzi o poradę medyczną, Coop. Mam w głowie totalny mętlik. - Schowała twarz w dłoniach. -Wycofałamustalonąlinięobrony. Nie będę powoływać się na brak poczytalności Katie. - Dlaczego? -Bo to się kłóci z jej kodeksemmoralnym - odparła sarkastycznym tonem. - Alemnieszczęście kopnęło: będę bronićpierwszejw historii sądownictwa domniemanej morderczyni,która może się pochwalić kryształową postawą etyczną. -Wstałaz krzesła, podeszła do okna. - Katie powiedziała mi, kim był ojciec dziecka. To znajomy Jacoba, wykładowca zuczelni. Nie wiedział o jejciąży. Katie postawiła na szczerość,uczciwie wyznałaprzede mną całą prawdę, apotem powiedziała, że nie wolno miwmawiać przysięgłym, że zabiła dziecko w stanie dysocjacji, kiedy ona może przysiąc, że to nieprawda. Coop gwizdnął cicho. - Nie dałaś rady jej przekonać. -Nie mogłamw ogóle niczego powiedzieć. Moja klientka niema pojęcia, jak działają sądy. Wierzy całym sercem, że jeżeliszczerze wyzna to, cowie,dostąpi darowania win. I w sumie czemu się dziwić? Wjej kościele właśnie tak jest. - Załóżmy zatem, że toprawda, że nie zabiła tego dziecka - zaproponował Coop. -Ale prawdą jestrównież to, że dziecko urodziło się żywe,anie wiadomo jakim sposobem znaleziono je martwe i celowoukryte. Niesposób tego pominąć. - No dobrze. Co ci w takim razie pozostaje? Ellie westchnęła. - Zabił je ktoś inny. Ale, jak doszliśmy do wniosku już wcześniej,obronaoparta na takim argumencie graniczy z niemożliwością. 274 - Druga możliwość jesttaka, żedziecko umarło samo. -A od razu po porodzie wyszło z zagrody, poraczkowalo do komórki iukryło pod stosem końskich derek? Coop uśmiechnął się blado. - Mogło być tak, żeKatie naprawdę chciała zatrzymać przysobie todziecko,ale po przebudzeniu znalazła je martwe. Może towłaśnie wtedy straciła kontakt z rzeczywistością. Możekiedyukrywała zwłoki, trwał stan dysocjacji i dlatego teraz nie możesobietego przypomnieć. - Zatajenie śmierci to teżjest przestępstwo, Coop. -Ale dalekomniejszego kalibru - przypomniał jej. - Świadome zaprzeczanie śmierci osoby kochanej jest nacechowanegłębokim tragizmem, o którym nie może być mowy w wypadku, kiedyktoś samspowodowałtę śmierć. -Wzruszył ramionami. - Nie jestem prawnikiem, ale dla mniewygląda to tak, że masz jedno wyjście: dziecko umarło samoi to właśnie jest wspomnienie, któreumysł Katie próbował zataić. Musisz terazpostarać sięo jakiegośspecjalistę, któryzamieszaw protokole z autopsji,dobrze myślę? Bo przecież w końcu Katie urodziła wcześniaka, a bez inkubatorai intensywnej opieki medycznej żaden wcześniak niema szans. Ellie zaczęłaanalizować tę linię obrony, ale wciąż powracałamyślami do jednego szczegółu, jakby to była ostra, uparta drzazga,o którą niemożna się nie zaczepić. Od momentu spisania protokołu zautopsjiprzyjęto, że Katie urodziław trzydziestym drugim tygodniu ciążyi nikt - włączając samą Ellie - nie próbowałpodważyć tego faktu. - Jak to się stało? - zapytała teraz nagłos. - Co takiego? -Jakto się stało,że Katie, zdrowa osiemnastolatkaw lepszejkondycji fizycznej niż większość dziewczyn w jej wieku, urodziłaprzedwcześnie? DoktorOwenZeigler podniósłwzrok na Ellie Hathaway,poraz dziesiąty gubiąc wątek, zdekoncentrowany niesamowicie głośnym trzaskiem chrupanej skórki z porcji wieprzowiny. - Gdybyś wiedziała, co takie żarcie robiz twoim ciałem,niewzięłabyś go do ust -oznajmił. -A gdybyś ty wiedział,kiedy ostatniraz miałam coś takiegow ustach, to niezawracałbyś mi głowy - odparowała Ellie. Owenzgarbiłsię z powrotem nad protokołem z autopsji. - No i co? -zapytała. - No właśnie. To,że dziecko było wcześniakiem, samo w sobienie ulega kwestii. Niedonoszone ciążeto w sumie żadna rzadkość, 275. a położnicy rzadko kiedy potrafią dojść przyczyny przedwczesnegoporodu. Ale w wypadku twojej klientki daje sięjednak stwierdzić,że najprawdopodobniej było to zapalenie błon płodowych. - Elliepopatrzyła naniego jakcielęna malowane wrota. -To jest diagnozapatologiczna, nie bakteriologiczna. W skrócie: wyniki wyraźniewskazująna to, że doszło do ostrego zapalenia owodni i kosmówki. - A co spowodowałozapalenie błon płodowych? Costwierdziłlekarz sądowy? - Niczego nie stwierdził. Dał tylko dozrozumienia, że tkanki płodu i łożyskobyły zakażone, więc nie próbowano dociekać przyczyny. - Cozwyklewywołuje zapaleniebłon płodowych? -Stosunek płciowy - odparł Owen. - Zakażenie powodują najczęściej bakterie żyjące w pochwie. Jedno z drugim. -Wzruszyłramionami. - A gdyby stosunek nie wchodził wgrę? -Wtedy czynnik zakaźnymusiałby znaleźć inną drogę- przezkrwiobiegmatkina przykład. Mogłasię też wdać infekcja dróg moczowych. Ale czy są na to dowody? - Owen stuknął palcem w otwartyprotokół. -Jednarzecz nie daje mispokoju - przyznał się, - Pominięto zupełnie wyniki badania wątroby. Wykryto martwicę, czyliobumarciekomórek, ale niema dowodówna reakcję zapalną. - Możeszprzetłumaczyć z patologicznego naludzki? -Lekarz sądowy uznał,żemartwica wątroby nastąpiła wskutek asfiksji, czyli niedotlenienia, które przyjął także jako przyczynę śmierci. Ale tosię niezgadza, nie przy takich uszkodzeniach. Czasami martwicę krwotoczną powoduje anoksja, ale sama, czysta martwica to rzadkość. - Więc kiedy właściwie można się z nią spotkać? -Kiedypłód ma wrodzonewady serca, których u tego noworodka niestwierdzono. No i przyinfekcji. Martwica potrafi wyprzedzić o kilka godzinodpowiedź immunologiczną organizmu nazakażenie, a patolog wykryje właśnie tę odpowiedź. Możliwe jednak, że dziecko umarło, zanim jeszcze tonastąpiło. Załatwię sobiepróbki tkanek od lekarza sądowego i zrobię barwieniemetodąGrama. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie. Ellie zamarła z rękąpodniesioną do ust,zapominająco swojejwieprzowinie. - Chcesz powiedzieć, że to dzieckozabiła nie asfiksja, tylko tatwoja tajemnicza infekcja? -Owszem - odparł patolog. - Dam znać, kiedy będę coś miał. Tej nocy miały nadejść przymrozki. Sara usłyszała o tym od Racheli Yoder, która z kolei dowiedziała się od Almy Beiler. Almacier 276 piała na reumatyzm; co roku kolana puchły jejjak melony, kieiytylko zanosiło się na spadektemperatury. Sarawysłała Katie i Ellie do ogrodu, żeby zebrały ostatnie warzywa- pomidory, kabacil0i marchewki grube niczym pięść. Katie składała jedofartucha,Elie do koszyka, który zabrałaze sobą zdomu. Pochylona, zaglądapod szerokie liście cukinii, szukając zabłąkanych darów natuiyiktórymudało się przetrwać takdługo, ito w same żniwa- Kiedy byłam mała - zamyśliła się - myślałam, że dzieci rodź? się na grządkach, o, takich jakta. Katie uśmiechnęłasięw odpowiedzi. - A ja myślałam, że dzieci rodzą się od kłucia igłą, -Jak przy szczepionce? - Mhm. Tak robisię krowom, żeby miały młode, widziałam, jakto wygląda. Ellie też kiedyś widziała, jak inseminuje się krowy; był to najbezpieczniejszy sposób na wyhodowanie mlecznego stada. Katiezaśmiała się w głos. - Pamiętam, jaki potem odstawiłam cyrk, kiedyMam zabraćmniena szczepienie przeciwko odrze. Ellie parsknęła,piłując nożem łodygę, na której zwisał kabaczek. - Kiedy dowiedziałam się, jakto jest naprawdę ztymi dzień111- nie uwierzyłam. Z logistycznego punktu widzenia takpomyślanymechanizm nie mógł wżaden sposób spełniać swojej funkcji- Teraz już nie myślę o tym, skąd się biorą dzieci - szepnetaKatie - tylko dokąd idą po śmierci. Nie wstając z kolan, Ellie odwróciła głowę, ostrożnie odłożyćnóż na ziemię. - Znowu chcesz mi się do czegoś przyznać? Katie uśmiechnęłasię smutno, potrząsając głową. - Nie. Możesz się nie bać o swoją obronę. - O jaką obronę? - mruknęła Ellie, a pochwyciwszy przerażone spojrzenie Katie, szybko dodała,chcąc zatrzeć złe wrażenie: Przepraszam. Po prostu teraz sama już nie wiem, co mam ztobązrobić. - Usiadłaciężkona grządce fasoli, pomiędzy łodygami obranymi do czysta już dawno temu. -Gdybym tylko nieprzyszławtedy dosądu, gdybym pozwoliła ci bronić się samej, we własnysposób,to uznano by cię za niekompetentną i niezdolną do stawania przed sądem. I najprawdopodobniej ułaskawiono, odsyła]^0naleczenie psychiatryczne. - Nie jestem niezdolna do stawaniaprzed sądem. Wiesz o tyś. dobrze- sprzeciwiła się Katie upartym głosem. - Wiem,wiem. Nie jesteś też niepoczytalna. Jużo tym kiedyśmówiłyśmy. 277. - I wiesz też, że cię nie mamię. -Nieamisz? - przesłyszała się Ellie. -Kto nieamisz? Ty? Pokażesz się ławnikom w takich ciuchach i będziesz im wciskać, że niejesteś z amiszów? - Powiedziałam, że nie kłamię. Ale to też prawda, żejestemamiszką. Ellie szarpnęła marchewkę za kędzierzawą czuprynę. - Jasne. To przecież synonimy. - Pociągnęła jeszcze raz, wyrywając pomarańczowy korzeń zziemi. Inagle dotarło do niej, coprzed chwilą powiedziała. - Boże, Katie! -zawołała. - Ty jesteśamiszem. Katiespojrzała na nią, mrugając oczami. - Dopiero teraz to zauważyłaś? Po tylu miesiącach? Toja jużnie wiem. - To jest moja obrona! - rozpromieniła się Ellie. -Czy młodziamisze idą na wojnę? - Nie. Z przyczyn moralnych są przeciwni wojnie. - Dlaczego? -Bo amisze nie uznająprzemocy - wyjaśniła Katie. - Otóż to. Amisze żyją według dosłownieodczytanej nauki Chrystusa. Wierzą, że trzeba,tak jak Jezus, nadstawiać drugi policzek,i to nie tylko w niedzielę, ale codziennie, w każdym momencie. Katie patrzyła na nią zdumionym wzrokiem. - Nierozumiem - powiedziała. -Ławnicy też z początku nie będą rozumieć, ale ja im to jużwytłumaczę - uśmiechnęła sięEllie. - Wiesz, dlaczego jesteśpierwszą osobą zespołeczności amiszów w EastParadise, którejpostawiono zarzut morderstwa, Katie? To proste, zupełnie proste: bo amisze nie mordują ludzi. Doktor Owen Zeigler lubił Ellie Hathaway. Zdarzyło już musiękiedyśz nią pracować, przy procesiemężczyzny,który pobiłciężarną żonę, doprowadzając ją do poronienia w dwudziestymczwartym tygodniu ciąży. Podobałomu się u niej to,że jest rzeczowa, podobała mu się jej chłopięca fryzura, no i nogi, które wydawały się sięgać odziemi aż pod samą szyję, co, choć anatomicznie nieprawdopodobne, mocno działało na wyobraźnię. Nie miałpojęcia,kim była tym razem jej klientka, ale wszystko wskazywałona to, żeadwokatka Ellie Hathaway znajdzie swoją uzasadnioną wątpliwość, choćby nawet nie było w co wątpić. Owenumieścił barwione metodą Grama próbki pod obiektywem mikroskopu, wpatrując się uważnie w powiększony obraz. Były tam skupiska niebieskich, czyli Gram-dodatnich, krótkich 278 bakteriio kształcie pałeczek. Według wyników posiewu próbekpobranych podczas sekcji, miały to byćmaczugowcebłonicy -główny czynnik zakaźny. Namnożyło się ich jednak tyle, że Owenzaczął się zastanawiać, czy to aby na pewno sąakurat maczugowce błonicy. To sama Ellie zaraziła gotymi wątpliwościami. Ajeżeli teGram-dodatnie pałeczki były czynnikiemzakaźnym? Prątki można było łatwopomylić zpałeczkami podobnymi do maczugowcówbłonicy,zwłaszcza, że przy poprzednim badaniu mikrobiologicznym nie przeprowadzono barwienia metodąGrama. Wyciągnął szkiełkospod mikroskopu i pomaszerował z nim dolaboratorium na drugim końcu korytarza, gdzie pracował jegoznajomy mikrobiologBono Gerhardt. Zastał go zgiętego wpół nadkatalogiem odczynników. - Wybierasz cebulkido posadzenia na wiosnę? - zagadnął. Mikrobiolog parsknął śmiechem. - Tak! I nie mogęsię zdecydować: holenderskie tulipany, wirus opryszczki czy cytokeratyna. -Zerknął na płytkę, którąOwentrzymał wdłoni. - Co tammasz? - Moim zdaniem to będą albo streptokoki beta-hemolitycznegrupy B albo listerie - odparł Owen. - Liczyłem nato,że rozwiejesz moje wątpliwości. Kiedy dochodziła godzina dziesiąta wieczorem, wszyscy Fisherowieodkładali swoje zajęciai gromadzili się w salonie, jakbyprzyciągnięci potężnym magnesem. Elamodmawiał krótką modlitwę po niemiecku, po czym wszyscy na chwilę skłanialigłowy,w milczeniu oddając cześć Bogu. Ellie przyglądała się temu rytuałowi od miesięcy, za każdym razem wspominając, jak zaraz poprzyjeździe Sara spytała ją, w co wierzy - i jak pełna nieufnościbyła ta ich pierwsza rozmowa. Z początku czuła się niezręczniepodczastych wieczornych modlitw, potem przyglądałasię imz ciekawością,aż w końcu przyszłaobojętność; Ellie przeglądałasobie spokojnie "Reader's Digest" albo którąś z własnych książekprawniczych, a kiedy Fisherowie wstawali z klęczek, ona też wychodziła z dużego pokoju i szła spać. Dziś grała w scrabblez Sarą i Katie. Granabrała szalonegotempa,gdy Katie zaczęłasię upierać,żeby można układać naplanszy pisane fonetycznie słowa z dialektu amiszów. Kiedy zegarz kukułką wybił dziesięćrazy, obie z matką wrzuciły swoje podstawki z literami do pudełka. W domu zjawił się także Aaron, który przyszedł prostoz obory, przynosząc ze sobąpowiew chłodnego powietrza; powiesił kurtkę na kołkui uklęknął obok żony. 279. Tego wieczoru Elam, jak zwykle, zaczął odmawiać "Ojczenasz", lecz po angielsku. Zaskoczona tym wstępem- amiszezazwyczaj modlili się po niemieckualbo przynajmniej w Dietsch -Ellie zaczęła mu wtórować. Sara, nie przerywając szeptanej modlitwy, uniosła wzrok. Ogarnęła spojrzeniem Ellie, a potem odsunęła się nieznacznie w prawo, robiąc dla niej miejsce oboksiebie. Ellie niemogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz się modliła,tak naprawdę,nie tylkounosiła oczy ku niebu, wostatniej chwiliprosząc o wsparcie, kiedy patrol na autostradzie zatrzymał ją za jazdę sto trzydzieści na godzinę. Zresztą - co miała do stracenia? Nieodpowiedziała sobie na to pytanie. Wstała i uklękłaobok Sary, jakby to było właśnie jej miejsce, jakby jej myśli ijej nadzieje mogłyzostać wysłuchane. - Bono Gęrhardt. - Ellie zobaczyła przed sobą wyciągniętąprawicę. -Bardzomi miło. Uśmiechnęła się domikrobiologa, którego przedstawił jejdoktor Owen Zeigler. Facet miałnajwyżej sto sześćdziesiąt kilkacentymetrów wzrostu, nagłowie czapkę chirurgicznądrukowanąwe wzorki przedstawiające zebry i małpy, a do fartucha przypięty amulet zGwatemali,laleczkę odpędzającą troski. Na szyi dyndały musłuchawki, którychwijący się kabel znikał w prawej kieszeni,skąd wystawał discman firmy Sony. - Przegapiła pani akt pierwszy - oznajmił Bono Gęrhardt - aleniech będzie, wybaczę to spóźnienie na inkubację, - Zaprowadziłjądo stołu, gdzieleżało już kilka przygotowanychszkiełek z próbkami mikroskopowymi. - O co tutaj chodzi:próbowaliśmy zidentyfikować organizm, który za pomocąimmunoperoksydazy znalazłOwen. Wyciąłem więcej skrawków z bloczka parafinowegoz zatopioną tkanką i inkubowałem z przeciwciałem reagującymz listeriami - czyli bakteriami, które właśnie próbujemy zidentyfikować. Tutaj mamy doświadczeniakontrolne:próbki autentycznych, rozpoznanych listerii, którymi uprzejmie podzieliłasię z nami szkoła weterynaryjna, orazmaczugowce błonicy. A teraz,proszę pani, proszę pana. Nadeszła chwila prawdy. Ellie wstrzymałaoddech, patrząc, jak Bonoskrapia wycinektkanki kilkoma kroplamiroztworu. - To jest peroksydaza chrzanowa,enzym związany zprzeciwciałem - wyjaśnił. -Teoretycznie dostanie się on tylko tam, gdziesą listerie. Po kolei zakropili wszystkie próbki na szkiełkach, a potemwziąłdo ręki niewielką fiolkę i potrząsnął. - Jodyna? - domyśliła się Ellie. 280 - Ciepło. To tylko barwnik. - Dodał kilka kropel do każdejz próbek, po czym zamontował pierwszą płytkę pod obiektywemmikroskopu. -No, jeśli tonie są listerie - mruknął - to kopnijciemnie w nie powiem co. Elliepatrzyła to na jednego, tona drugiego. - Co się dzieje? Owenpochylił się, zajrzał w obiektyw. - Pamiętasz,jak ci mówiłem,że martwica wątroby nastąpiłaprawdopodobnie na skutek infekcji? To jest bakteria,która wywołała tę infekcję. Ellie sama zerknęła w okular mikroskopu, ale zobaczyła tylkocoś, co wyglądało jak grube ziarenka ryżu, każde z nich otoczonebrązową obwódką. - Noworodek miał listeriozę - oznajmił Owen. -Czyli nie umarłz powodu asfiksji? - Ściśle rzecz biorąc, to go właśnie zabiło, ale w następstwiecałego ciągu wydarzeń. Niedotlenienie było konsekwencją przedwczesnegoporodu, który nastąpił wskutek zapalenia błon płodowych, a do tego z kolei doszło zpowodu listeriozy. U matki wdałosię zakażenie, a płód zaraził się od niej. Współczynnik poronieńsięga w przypadku takiej infekcji trzydziestu procent, ale u matekmożnają przeoczyć. - A zatem - śmierć z przyczynnaturalnych. -Zgadza się, Ellie uśmiechnęła się szeroko. - Owen, to jest rewelacja. Właśnie na cośtakiego liczyłam. Powiedzmi tylko, jak matka mogła się tym zarazić? Owen spojrzał na Bono. - I tu zaczynająsię schody,Ellie. Listerioza to nie jest angina. Nie złapiesz jej ot tak, na ulicy. Szansa zakażenia ukobiet wciąży jestjak jeden do dwudziestu tysięcy. Do infekcji dochodzizwykle po spożyciu skażonegopokarmu, ale współczesna technologia żywnościowa skutecznie przeciwdziałakontaminacji, dopóki nie upłynie termin przydatności do spożycia. Ellie skrzyżowała ramiona na piersi. - Które pokarmy wchodzą wgrę? - zapytała niecierpliwie. Patolog zgarbił się. - Jaka jest szansa, że twoja klientka podczas ciąży piła niepasteryzowanemleko? Rozdział dwunasty ELLIE Niewielka biblioteka prawnicza w gmachu sądu okręgowegoznajdowała się bezpośrednio nad gabinetem sędziny Ledbetter. Poszłam tam, żeby przejrzeć prawo precedensowe dotycząceorzecznictwa w sprawach o morderstwo dzieci poniżej pięciu lat,ale po dwóch godzinach doszłam do wniosku, że zamiast czytać,gapię się w wypaczone klepki na podłodze, jakbym miała nadzieję, że uda mi się przeniknąć ją myślą i natchnąć lokatorkę gabinetu piętro niżej wyrozumiałością i dobrocią serca. - Słyszę, cosobiemyślisz - zabrzmiał mi w uszach czyjś głęboki głos. Odwróciłam się, nie wstając. Za mną stał George Callahan. - Wysyłasz wibracje do Philomeny, zgadłem? -Przysunąłsobie krzesło i usiadł na nim okrakiem, z łokciami na oparciu. Przyjrzałam mu się uważnie, szukającw jego twarzy śladów bezwzględności rywala,ale znalazłamtylko życzliwość i współczucie. - Odprawiamtylko takie małewudu. -Wiem, o co chodzi, sam tak robię. I to nawetdziała, w połowie wypadków. -Uśmiechnął się, a ja odpowiedziałam uśmiechem, czując,jak opada ze mnie napięcie. - Szukałem cię -oznajmił George po chwili. -Po pierwsze, muszę ci się przyznać, żewcale nie palę się do tego, żeby wsadzić dziewczynę od amiszówza kratki do końca życia, uwierz mi, EIlie. Alemorderstwoto morderstwo. Próbowałem znaleźć jakieś rozwiązanie, którewszystkimnam byłoby narękę. - Co chceszmi zaproponować? -Wiesz dobrze, że Katie grozi dożywocie. Daję ci dziesięćlat,jeśli dziewczyna przyzna się do nieumyślnego spowodowaniaśmierci. Zastanów się nad tym; przy dobrym sprawowaniu wyjdzie po pięciu albo sześciu latach. 282 - Ona nieprzeżyjepięciu albo sześciu lat w więzieniu, George - powiedziałam cicho. George opuścił głowę, spojrzał w swoje zaciśnięte kurczowodłonie. - Łatwiej jej będzie przeżyć pięć lat niż pięćdziesiąt. Wbiłam z całych sił wzrok w podłogę, która była sufitem gabinetu sędziny Ledbetter. - Odezwęsię do ciebie - odpowiedziałam. Etyka zawodowanakładałana mnie obowiązek poinformowaniaklientki o propozycji oskarżyciela. Zdarzało mi się już znaleźć wsytuacji, kiedy musiałam przekazać klientowi ofertę, która moim zdaniem nie leżała wnaszymnajlepiej pojętyminteresie, ale tym razemobawiałam się reakcji zainteresowanej. Zwykle nie miałam większych trudności zprzekonaniem człowieka, że ryzykując proces, lepiej natym wyjdziemy, ale Katie - tobyła zupełnie inna para kaloszy. Wychowanojaw przekonaniu, żenależy przyznać się, przeprosić, a potem przyjąć wyznaczoną karę. Propozycja George'a w oczach Katiebyłaby sposobem na to,aby położyć kres tejkompromitacji, i tow taki sposób, który idealnie przemawiał jejdo zrozumienia. Znalazłam ją w kuchni,przy prasowaniu- Muszę z tobą porozmawiać. - Dobrze. Wygładziła na desce rękaw ojcowskiej koszuli- tej wkolorzelawendy - i przejechała po nim mocno żelazkiem rozgrzanym nakuchni. Nie po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że zKatie byłaby idealnażona- czemu zresztątrudno siędziwić, bodo takiejwłaśnie roli sposobionoją przez cale życie. Gdyby teraz dostaładożywocie, przepadłaby jej ta życiowaszansa. - Prokuratorokręgowy zaproponował ci ugodę- poinformowałam. -Jaką ugodę? - W gruncie rzeczy chodzi o umowę. Onzmieni oskarżenie nałagodniejsze i zażąda niższego wymiaru kary, a ty w zamian będzieszmusiała przyznaćsię do błędu. Katie przewróciła koszulę na drugą stronę, zmarszczyła brwi, - A czy rozprawa się odbędzie? -Nie. Od razu będzie po wszystkim. Rozpromieniła się. - To by było cudownie! -Nieusłyszałaś jeszcze warunków, jakie postawił George-przypomniałam jejoschłym tonem. - Jeśli prokurator zmieni 283. oskarżenie na nieumyślne spowodowanie śmierci, a ty się przyznasz, to zamiast dożywocia dostaniesz dziesięć lat pozbawieniawolności, z czego odsiedzisz prawdopodobnie połowę, a potemzwolnią cię warunkowo. Katie odstawiła żelazko z powrotem nakuchnię. - Czyli jednak pójdę dowięzienia. Skinęłam głową. - Jeśli przystanieszna tę propozycję, ryzykujesztyle, że stracisz szansę na ułaskawienie. Gdybyśzdecydowała sięna proces,może skończyć się tak, że wcale nie będziesz musiała iść do więzienia. To tak, jakbyś powiedziała "basta",nie wiedząc, co jeszczemożna dostać. - Zanimskończyłam zdanie, wiedziałam już, że źleprzedstawiłam sytuację; amisz bierze to, co mu się ofiarowuje,nieczeka, żeby zgarnąć to, conajlepsze, bo najlepsze można zdobyćtylko koszteminnych, którzy będą musieli zadowolić się gorszym. - A czy tobie uda się uzyskać ułaskawienie? Kiedy klientowi proponuje sięugodę, zawsze kończy się tympytaniem. Zanim zdadzą się na mniei przyjmą moje rady, najpierw chcą usłyszeć zapewnienie, że wszystko ułożysię po ich myśli. Niewiele miałam w swojej karierzetakich spraw, żebym niepotrafiła przytaknąć z zapałem i z pełnym przekonaniem - a potem wziąć się do pracy i dowieść, że miałam słuszność. Ale ta sprawa nie była jedną z wielu. I podobnie Katienie była jedną z wielu klientek. - Nie wiem - odpowiedziałam. - Udałobymisię może uzyskaćułaskawienie, powołując się na okresową niepoczytalność. Ale teraz, kiedy miałam tak mało czasu na przygotowanie tej nowejobrony - nie potrafiępowiedzieć. Wydaje mi się, że tak. Mam nadzieję, że tak. Ale, Katie. Nie mogę dać ci słowa, że się uda. - Każą mitylko przyznaćsiędo błędu? - upewniła się Katie. -I już? Będzie po wszystkim? -i pójdziesz do więzienia - sprecyzowałam. Katie wzięłażelazko z kuchni i przycisnęła je tak mocno dokołnierza ojcowskiejkoszuli, że materiał aż zasyczai. - Chyba przyjmę tę propozycję - powiedziała. Przyglądałam się, jak ta dziewczyna, która właśnie postanowiła iść na dziesięć lat do więzienia, przesuwa żelazkiempo mankietach koszuli i między guzikami. - Katie, mogę ci coś powiedzieć? Jako przyjaciółka, nie adwokat? - Uniosła na mnie wzrok. -Nie wiesz, jak wygląda więzienie. Tam jest nietylko pełno Anglików, ale na dodatek to są źli ludzie,ci Anglicy, Nie polecam ci tego rozwiązania. - Nie myślisz takjak ja- zauważyła Katiecichym głosem. 284 Ugryzłam się w języki policzyłam do dziesięciu. Dopierowtedy odezwałam się ponownie: - Mówisz, że mam przyjąć tępropozycję? Dobrze, przyjmęją,Ale najpierw chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. Stanowy Zakład Resocjalizacyjnyw Muncy miałam już okazjęw przeszłości oglądaćna własne oczy - dzięki kilku swoimklientkom, któredo tej pory odsiadywały tam wyroki. Miejsce torobiło złowrogie wrażenie, nawet na prawniku otrzaskanym zrealiami więziennego życia. Wszystkie kobiety skazane w staniePensylwaniaprzywożono do centrumdiagnostyki klasyfikacyjnejw Muncy; jedne zostawały tutaj i odbywały wyrok, inne kwalifikowały się do przeniesienia do ośrodka o najlżejszym rygorze,mieszczącego się w Cambridge Springs, niedaleko miasta Erie. Tak czy inaczej Katie miała spędzić od czterech do sześciu tygodni w Muncy. Chciałam jej pokazać, w cosię pakuje. Naczelnikzakładu, facet obdarzony przez los pechowym nazwiskiem Duyall Shrimp,a przez naturę jeszcze bardziej pechowymzwyczajem gapienia się kobiecie w dekolt, sam chętnie zaprowadził nas do swojego gabinetu. Poprosiłam go, żeby zabrałnas naobchódpo ośrodku, nie wyjaśniając anisłowem, dlaczegoprzywiozłam zesobą młodą dziewczynę w stroju amiszów -towarzystwobądź co bądźniecodzienne - a on,co dobrze o nimświadczyło, również ani słowemo tonie zapytał. Przeprowadził nasprzez posterunek strażników i kratę,która zatrzasnęła się za nami z hukiem. Katie wstrzymała oddech. Najpierw zobaczyłyśmy stołówkę, gdzie pod ścianami biegłydwa rzędy stołów zławami, pozostawiając środek wolny do przejścia. Wzdłuż lady do wydawania posiłków wiła się jak wąż kolejka nieuczesanychkobiet; każda z nich pokolei brała do rąk tacę,na którą kucharka rzucała po kilka łyżek mało apetycznej breiw różnych odcieniach szarości. - Naszepodopieczne jadajątutaj, w stołówce - powiedziałnaczelnik. -Wyjątki to te panie, które zarobiły izolatkę za nieodpowiednie zachowanie albonależądokategorii oskarżenia zagrożonego karą główną. One dostająposiłki doceli. - Odprowadziłyśmy wzrokiem kobiety rozchodzące się z tacami w dłoniach dostołów, przy których siadały grupkami, przyglądającsię namz nieskrywanąciekawością. Po wyjściu ze stołówki na klatkęschodową, Duvall zaprowadził nas na piętro, gdzie mieścił sięblok więzienny. Nakońcu korytarza wisiałana ścianie skrzynka - Shrimp(ang. )- tu: komis. 285. z zamontowanym telewizorem; poblask z ekranu rzucał koloroweplamy na twarz kobiety, która oglądała program z celi, dyndającrękoma wystawionymi za kratę. Kiedy przechodziłyśmy obok,więźniarka gwizdnęła przeciągle na Katie. - Heej- zaskowytała. - Halloween to chyba dopiero jeszczeza parę dni? Reszta kobiet zamkniętych w celach zaczęła rżeć ze śmiechu,podchodząc do samych krat swoich ciasnych klatek i wystawiając się na pokaz w wyzywających pozach, niczym cyrkowcy z objazdowej trupy. Gapiły się przy tym bezczelnie naKatie, jakby tonie one, ale ona była wielkim widowiskiem. Kiedy mijałyśmyostatnią celę na korytarzu, jej lokatorkasplunęłaprzezkratę,trafiając tuż obok obutej w tenisówkę stopy Katie. Na spacemiaku naczelnik Duyall wykazał ochotę do konwersacji. - Jakoś nigdypani tutajnie widziałem -zagadnął. - Broni pani chyba częściej mężczyzn niż kobiet, prawda? - Mniej więcej pół na pół. A nie widziałmniepan, bo moiklienci otrzymują ułaskawienie. Duyallwskazał brodą Katie. - A to kto? Obejrzałam się. Dziewczyna przeszła na drugi koniecspacerniaka, zatrzymała się na rogu i uniosła głowę, spoglądając w niebo zamknięte w ramach z drutu kolczastego. Na wieżyczce górującejnad placykiem stali dwaj strażnicy zkarabinami. - To jest - odpowiedziałam- osoba obdarzona zmysłem praktycznym. Przed wynajęciem lokalu lubi go sobie obejrzeć. Katie wróciła do nas, otulając się ciasno swoim szalem. - I to by było wszystko - oznajmiłDuyall. - Mamnadzieję, żewycieczka was nie rozczarowała. Podziękowałam mu i zabrałamKatie dosamochodu, który został na parkingu. W aucie siedziałacicho, jakby oniemiała. W trakcie dwugodzinnej podróżyzasnęła i widocznie coś jej sięśniło, bo kwiliła cicho przez sen. Zdejmowałam wtedy jedną rękęz kierownicy i gładziłamją po głowie, żeby się uspokoiła. Katie obudziła się, kiedy zjeżdżałyśmy już z autostradyw Lancaster. Odwróciła twarz dookna iprzycisnąwszyczoło do szyby,powiedziała: - Powiedz,proszę, panu Callahanowi, że odrzuciłam jego propozycję. Wygłosiłam ostatnie zdanie mowy, którąprzygotowałam sobiena rozpoczęcieprocesu i wykonałamteatralny ukłon. Rozległy sięoklaski; obejrzałamsię, spłoszona. 286 - Doskonałe. Bezpośrednie i nie do odparcia - ocenił Coop,wynurzając się z cienia pod ścianąobory. - Ale z takąławą przysięgłych nie będzie lekko. -Skinąłw kierunku niemrawych krówstojących w zagrodach. Poczułam,jak na policzki bijąmi rumieńce. - Nie powinieneś być teraz gdzie indziej? - zapytałam. Coop objął mnie,splótł palce na moich plecach, na wysokościtalii. - Zapewniam cię, że powinienem być teraz dokładnie tam,gdzie jestem. Wparłam dłonie wjego pierś, odepchnęłam się lekko. - Ja mówię poważnie. Mamjutro rozprawę. Marne zemniedziś towarzystwo. - Będętwoją publicznością. -Będziesz mi zawracał głowę. Coop błysnąłzębami w uśmiechu. - Gdybyś jeszcze powiedziała "w głowie". Ale i tak to byłanajmilsza rzecz, jaką od ciebie usłyszałem. Z ciężkim westchnieniem wróciłam do mleczarni, gdzie zielonym blaskiem jarzył się ekran mojego komputera. -Może idźsobie do domu? Sarapoczęstuje cię plackiem. - Mam przegapićtakąrozrywkę? - Coop oparł się o chlodziarko-mieszarkę. -Za nic. Nieprzeszkadzaj sobie. Rób dalej to, cochciałaś zrobić, zanim przyszedłem. Rzuciłam mu chłodne spojrzenie i usiadłam z powrotem naskrzynce na mleko, która służyłami tutaj za krzesło. Zaczęłamprzeglądaćlistę świadków na jutrzejszą rozprawę, ale po chwiliprzetarłam oczy i wyłączyłam komputer. - Przecież nic nie powiedziałem -zaprotestował Coop. -Nie musiałeś. - Wstałam, podałam mu ramię. -Przejdziemysię? Ruszyliśmy przed siebie leniwymkrokiem, kierując się w stronęsadu w północnej części farmy Fisherów, pełnego jabłoni stojących w powyginanych pozach niczym wiedźmy-artretyczkinasabacie. Owiał nasaromatjesiennych jabłek, przejrzysty, słodkiniczym karmel. - Wieczorem ostatniego dnia przed rozprawą Stephen smażyłsobie zawsze stek - powiedziałam w zamyśleniu. - Mawiał, że jestcoś pierwotnegow pożeraniu świeżego mięsa. - A prawnicy się dziwią, dlaczego mówią na nich "rekiny" -zaśmiał sięCoop. - A ty? Teżrobiłaś sobie stek? - Nie. Przebierałam sięw piżamę, puszczałam sobie ArethęFranklin i śpiewałam z playbacku. 287. - Poważnie? Odrzuciłam głowę w tył, a moje gardło zawibrowało nutami: - R-E-S-P-E-C-T. Ćwiczysz poczuciewłasnejwartości? - E, nie - mruknęłam. - LubięArethę i tyle. Naprawdę ją lubię. Coop ścisnąłmnie za ramię. - Gdybyś chciała, mogę pośpiewać ci chórki. -Boże. Całe życie czekałam na takiego faceta jak ty. Odwrócił mnie ku sobie i musnąłustami mojewargi. - Żywię szczerą nadzieję, że to prawda - oznajmił. - Powiedzmi, gdzie się podziejesz, jak będzie już po wszystkim? - Wiesz co. - Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Sama zresztą unikałam go jak ognia,starając się nie pamiętać, żekiedy los postawił mnie na drodze Katie Fisher, która, tak się złożyło, potrzebowała pomocy adwokata, uciekłam właśnie z domui nie wiedziałam, dokąd zmierzam. - Mogę chybawrócić doFiladelfii. Albo zostanę u Ledy. -Aja? Uśmiechnęłam się. - A ty też możesz zostać u Ledy. AleCoop mówił w tej chwilicałkiem poważnie. - Wiesz, o comichodzi, Ellie. Nie chcesz wprowadzićsię domnie? Momentalniepoczułam, jak świat zaczyna robićsię ciasny. - Nie wiem - odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. Coop schowałręce do kieszeni; widziałam, jak ze sobą walczy,jak powstrzymuje się odprzypomnienia mi pogardliwym tonemo tym,co kiedyś mu zrobiłam. Chciałam go dotknąć, poprosić, żeby on dotknąłmnie,ale nie mogłam się na tozdobyć. W przeszłości - sto lat temu -stanęliśmy już kiedyś nad tąprzepaścią. Spoglądając wnią teraz,widziałam pod stopamitę samąotchłań orazidentycznie strome urwisko. Zaparło mi dech w piersiach, taksamojak wtedy. Ale tym razem nie byliśmy jnżtacy młodzi. Janie zamierzałam go okłamywać, a on nie zostawiłby mnie inie odszedł. Zerwałam z gałęzijabłko i wyciągnęłam doniego rękę. - To ma byćgałązka oliwna czy po prostu masz biblijny nastrój? -To zależy - odparłam - czy będziemy powtarzać psalmyczyćwiczyć składanie ofiar. Jeden jegocudowny uśmiech wystarczył, aby powróciła zgoda. - Przyszła mi na myśl raczej Księga Liczb. Wiesz, płodzeniepotomstwa itak dalej. - Wziął mnie za rękę, splatając palce z mo 288 imi, usiadł wmiękkiej trawie i pociągnąłmnie za sobą, na siebie. Ująłw dłonie moją twarz i całował, aż poczułam,że niemamjużw głowie nic, ani jednej myśli, a co dopiero mówić oobronienajutrzejszy proces. Tak. To było poczuciebezpieczeństwa. Tobyłocoś dobrze mi znanego. - Ellie - szepnąłCoop, choć może tylko w mojej wyobraźni. -Nie musisz się spieszyć. - No dobrze - oświadczyłam oficjalnym tonem, parodiującoskarżycielanajlepiejjak umiałam. - Jeśli pozwolisz mi zdjąć towiadro z haka,dostaniesz dwa do pięciu. Jabłek,ma się rozumieć. Nugget wstrząsnął ciężkim łbem i tupnął na mnie kopytemz zaciekłością godną oburzonego adwokataodrzucającego marne warunki ugody. - W takim razie idziemy do sądu - westchnęłam, wślizgując siędo boksu. Konisko trąciło mnie nosem, a jarzuciłam mu krzywe spojrzenie. -Widzę,że ten ośli upór to u was rodzinne -mruknęłam. W odpowiedzi bydlątko uszczypnęłomnie zębami w ramię. Zkrzykiem rzuciłam wiadro na ziemię ityłem wyszłam ze stajni. - Dobra -powiedziałam. - Sam sobie przynieś wody, jak jesteśtakicwany. -Odwróciłamsię na pięcie ijuż chciałam wyjść zestajni, ale zatrzymał mnie cichy odgłos, jakby miauczenie małego kotka, dobiegający skądś z góry. - Kto tam? -zawołałam. Odpowiedziała mi cisza, więc weszłam podrabinie na stryszek, gdzie przechowywanobele siana i ziarno dla zwierząt. W kącie, podścianą, siedziała Sara,zalewając się łzami, zasłaniająctwarz fartuchem,żeby niebyło jej słychać. - Hej. - Delikatnie dotknęłam jej ramienia. Drgnęła, wystraszona i pospiesznie zaczęła wycierać twarz. - Ach, Ellie! Siedzę tutaj, bo musiałam. musiałam. - .. . porządnie się wypłakać. Wszystkow porządku, Saro. Rozumiem. - Nie. - Matka Katie pociągnęła nosem. -Muszę wracaćdo domu. Niedługo Aaron wróci na obiad. Zmusiłam ją, żeby spojrzała mi w oczy. - Zrobięwszystko,co w mojejmocy,żeby ją obronić, wieszo tym. Sara odwróciła się,wyglądając przez okienko na pola, porządnie podzielonena symetryczne prostokąty. - Źle zrobiłam, że wysłałam ją do Jacoba. Aaron miał rację,od samegopoczątku miał rację. - Nie mogłaś w żadensposób przewidzieć, że Katie pozna jakiegoś młodego Anglika i zajdzie z nim w ciążę. 289. - Nie mogłam? - zapytała Sara cichym głosem. -To wszystkoprzeze mnie. Współczułam jej w tym momencie z całego serca. - A gdyby Katiesama postanowiła,że chceodwiedzić Jacoba? Byłoby teraz tak samo. Sara potrząsnęłagłową. - Kocham swoje dzieci. Kocham,ale popatrz tylko, co się stało. Bez chwili wahania wyciągnęłam ręce i objęłam ją. Kiedyznówsię odezwała, jej słowa, gorące, parzyły mnie w szyję: - Jestem jej matką, Ellie. Mam obowiązek jej pomóc, ale nieumiem. Wzięłam głęboki oddech. - W takim razieja będę musiała to zrobić. Wyjazd dosądu okazał się egzaminem z dyplomacji. Okołoszóstejtrzydzieścirano na farmę Fisherów przyjechali, każde własnym samochodem, Leda, Coop i Jacob. Sarę, Samuela i Katie natychmiast przydzielono Coopowi, jedynemukierowcy, na którymnie ciążyła ekskomunika z kościoła amiszów. Ponieważ jednakzarówno Jacob, jaki jego ciotkakrępowalisię zostawić swojewozyna podwórzu u Aarona, musielinajpierw pojechać w dwa samochody do Ledy, odstawić hondę Jacoba, a potem wrócić razem pomnie. Już prawie zaczęłam panikować, że na pewno się spóźnimy,tak długo to trwało - iw tym momencie z obory wymaszerowałAaron, z wzrokiem utkwionym w oknach samochodu Coopa. Ojciec Katie dał jasno do zrozumienia, że nie będzie obecnyna rozprawie. Biskup z całą pewnością zrozumiałby jegoosobistezaangażowanie w ten konkretnyproces,ale tutajnie chodziłoo biskupa, leczo Aarona, który w tejkwestii nie potrafił dojśćsam zesobą do ładu. Być możejednak nie był to taki człowiek,jak myślałam. Może mimo wszystkonie pozwoli odjechać córcena rozprawę bez porządnego pożegnania, nawet jeśli zasady niepozwalają mu towarzyszyćjej nasali sądowej. Coopuchylił tylneokno, żeby Aaron mógłzajrzeć do środkai pomówić z Katie. Ale on pochylił się i wypowiedziałtylko dwa cichesłowa: - Sarah, komm. Spuściwszy wzrok, matka Katie ścisnęła córkę za rękę i wysiadłaz samochodu, zajmując swoje miejsce u boku męża. Oczy lśniły jejod łez,którymnie pozwoliła popłynąć nawet wtedy,gdy Aaron ująłją za ramiona, obróciłi poprowadził zpowrotem do domu. Leda pierwsza zauważyła furgonetki, porozrzucane pocałymparkingu przed gmachem sąduokręgowego, nakryte talerzami 290 '"-"'^"Fa^i;^";-^ - -,. - . . ",,-. -^^ . " ,, . "".^-^. anten satelitarnych, upstrzone wszystkimi literami alfabetu, rozsianymi po akronimicznych nazwach stacji radiowych. Bliżej,przy samym wejściu do sądu, stałynaprzeciwko siebie dwa rzędyludzi; reporterzy z mikrofonami w garści i kamerzyści z włączonym sprzętem. Wyglądało to tak,jakby szykowali się do odtańczeniamenueta, a nie do sprawozdania z rozprawy, któramiałaprzesądzić o losie pewnej młodej dziewczyny. - Co to jest? - szepnęła Leda. - Trudno właściwie powiedzieć - mruknęłam. - Dziennikarzto nie człowiek. Nagle w oknie pomojej stronie pojawiła się twarz Coopa. - Co oni tutaj robią? Myślałem, że twój wniosek przeszedł pozytywnie. - Wywalczyłamusunięcie kamer z sali rozpraw - wyjaśniłam. - Na zewnątrz budynkuwszystkim wolno wszystko. -Odkąd sędzina orzekła w tej sprawie, nie wracałam już myślamido kwestii obecności mediów podczas procesu; miałam dość zawracaniagłowy zprzygotowaniem obrony, Niemniej jednakten, kto by myślał, że brak kamer na sali rozpraw spowodujewygaśnięcie zainteresowania procesem, byłby doprawdy bardzo naiwny. Chwyciłam neseser i wyskoczyłam z samochodu,zdającsobie dobrze sprawę, że mam około dwóchminut, zanimwszyscy się domyśla, kim jestem. Stuknęłamw tylne okno samochoduCoopa, żeby odwrócić uwagę Katie od gromady reporterów. - Chodź - powiedziałam. - Teraz albo nigdy. -Ale. - Innej droginie ma, Katie. Musimysię przebić do wejścia potych schodach. Wiem, że ci się to nie uśmiecha, mnie zresztą teżnie, w najmniejszym stopniu, ale nie mamy wyboru. Katie posłuchałamnie, ale najpierw na jedną krótką chwilęzamknęła oczy. Zrozumiałam, że się modli, ale napewno nieprosiłaBoga o to, żebyporaził całą tę zgraję jakąś plagą z nieba; natonie było co liczyć. Potem zaś, zgracją zadającą kłam jej młodemu wiekowi,wysiadła i wsunęładłoń do mojej dłoni. Fala zrozumienia przetoczyłasię po parkingu zsiłą tsunami,kiedy dziennikarze, jeden po drugim, zaczęli zauważać Katie,przepasaną fartuchem i w czepku na głowie. Kamerzyści zawirowali w miejscu, namierzając nowy cel i pytania zasypały nasniczymgrad ciskanych oszczepów. Czułam, choć nie widziałam, jakKatie krzywi się po każdym błysku flesza i przypomniał mi sięportret Doriana Graya, życie wyciekające kroplami. - Bez komentarzy! - krzyknęłam, przepychając się przeztłu291. mek reporterów; rozstępowałi się przede mną niczym fale przecinane dziobem okrętu, ja zaś holowałam za sobą Katie. Podczas poprzednich wizyt poznałam gmach sądu na tyle, żewiedziałam, gdziesą damskie toalety i mogłam schować się tamz Katie zaraz po wejściu. Sprawdziłam, zaglądając pod drzwiamikabin, czy żadna nie jest zajęta i oparłam się plecami o drzwiwejściowe,żebynikt nie mógł dostaćsię do środka. - Dobrze się czujesz? Katie przytaknęła, chociaż trzęsła się na całymciele,a oczymiała szeroko otwarte, rozbiegane. - Ja. Ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Ja również się tego nie spodziewałam, a poza tym miałam obowiązek uprzedzić ją, że będzie jeszcze gorzej, i to znacznie, zanimdoczekamy siępoprawy, ale zamiast to zrobić, wzięłam tylkogłęboki oddech, czując, jak na samym dnie płuc zalega woń strachu Katie. Odepchnęłam dziewczynęna bok, wbiegłamdo najbliższej kabiny i zwymiotowałam domuszli; torsje trzęsły mnądopóty, dopóki miałam coś w żołądku. Nie wstając z kolan, z twarzą rozpaloną inabiegłą krwią, przycisnęłam czoło do chłodnej ścianki działowej z włókna szklanego. Zaczęłam nabierać powietrza, płytkimi, krótkimi oddechamii w końcu udało misięjakoś zebrać w sobie, oderwaćkawałekpapieru toaletowego i otrzeć usta. Pytanie,które zadała mi Katie, poczułam jak ciężar zrzuconyna plecy. - Ellie, a ty? Dobrze się czujesz? Nerwy, pomyślałam, ale przecież nie mogłam się przyznać doczegoś takiegowłasnej klientce. - Chyba coś zjadłam i mi zaszkodziło - odpowiedziałam, wykonującnajładniejszy służbowy uśmiech. Wstałam z klęczek. - Noto co? Idziemy? Katie nie zdejmowała rąkz blatu stołu dla obrony, przesuwając palcami po gładkiej, wypolerowanej powierzchni. Byłytammiejsca, gdzie gołe drewno przeświecało przez lakier wytartydłońmi tej niezliczonej armii oskarżonych, którzy siedzieli w tymsamym miejscu. Ilu z nich naprawdę było niewinnych? Salasądowa,tuż przedrozprawą, nie jest oazą spokoju, tak jakto się widuje w telewizyjnych tasiemcach prawniczych. Wprostprzeciwnie, panuje tamzamęt: pisarz sądowy przekopuje papieryw poszukiwaniu właściwej teczki,pomocnik szeryfa czyści noschustką w groszki, dmąc w nią z całej siły,publiczność siedzącawławkach obgadujewiadomości z porannych gazet, siorbiąc kawę 292 ze styropianowych kubków. Akurat tego dniabyło nawet głośniejniż zazwyczaj, a przez ogólny gwar docierały do mnie fragmenty toczonychrozmów, przeważnie na temat Katie, która, siedząc w ławce,przypominała zwierzę na wybiegu w zoo, tak samo wyrwana ze swojego naturalnego środowiska dla zaspokojenia ludzkiej ciekawości- Katie - odezwałam się do niej cicho, a ona podskoczyła prawie pod sam sufit. - Dlaczego nie zaczynają? - zapytała. - Jeszcze trochę za wcześnie - odpowiedziałam. Katie wsunęła dłonie pod fartuch, omiatając wzrokiem to, co działo się dookoła stołu sędziowskiego. Oczy jej zabłysły nawidok George'a Callahana siedzącego dwametry dalej, przy stole dla oskarżyciela, - Wyglądacałkiem miło - zauważyła. -Nie będzie dla ciebie wcale miły. Jego pracapolega na tym,żeby przekonać ławników, że wszystkie teokropnerzeczy, któreodniego usłyszą na twój temat,to szczera prawda. - Urwałam nachwilę,wahając się, po czym zdecydowałam, że w wypadku Katienajlepiej będzie przygotować ją na to, co nastąpi. -Będzie citrudno tego wysłuchać, Katie. - Ale dlaczego? Zamrugałam oczami, niezrozumiawszy, - Dlaczegobędzie ci trudno? -Nie. Dlaczego pan Callahan będzie kłamał na mój temat? Dlaczego ławnicy mają uwierzyć jemu,a nie mnie? Pomyślałam o kanonachmedycyny sądowej, o różnicy pomiędzyobieraniemmotywu a zmyśleniem nieprawdziwej wersjiwydarzeń, o psychometrycznejcharakterystyce ławy przysięgłych -o tym wszystkim,co dla Katie byłoby tylko niezrozumiałym bełkotem. Jakim sposobem miałam wytłumaczyć dziewczynie wychowanej wśród amiszów, żew sądzie często bywa tak,że wygrywa ten, kto opowie najlepszą historię? - Bo uAnglików tak właśnie działa wymiar sprawiedliwości -odpowiedziałam. - Takie są regułytej gry. - Gry - powtórzyła Katie powoli, obracając to słowo w ustach,aż straciło swoją twardość. -To tak jak futbol! - Uśmiechnęła siędo mnie, przypomniawszy sobie widaćjedną z naszych rozmów. -To też jest taka gra, gdzie można wygrać alboprzegrać, alei takdostaje się pieniądze? Znówpoczułam,jak coś przewraca mi się w żołądku. - Właśnie - przytaknęłam. - Właśnie tak. - Proszę wstać, sąd idzie! Sprawieprzewodzi sędzina Philomena Ledbetter. 293. Wstałam z miejsca i obejrzałam się na Katie, żeby sprawdzić,czy też stoi. Sędzina ukazała się w bocznych drzwiach i pospiesznym krokiem weszła na schodki podwyższenia. Poły togi powiewałyzanią, wydęte niczymżagle, - Proszę usiąść. - Powiodła wzrokiem po zgromadzonej publiczności, mrużąc oczyna widok garstki dziennikarzy stłoczonejpod tylną ścianą. -Zanim zaczniemy rozprawę, przypominamprzedstawicielom prasy, że w obrębie tej sali zabroniono używania aparatów fotograficznych jak również kamer wideo. Jeżelizobaczę, że choćby jedno z państwa złamało ów zakaz, wyrzucęwszystkich na korytarz do końca procesu. - Jej spojrzenie spoczęło na Katie. Przezchwilę sędzina w milczeniu mierzyłająwzrokiem,aż w końcu zwróciła się do prokuratora okręgowego: -Jeśli oskarżenie jest gotowe,proszę zaczynać. George Callahan zbliżył się do ławy przysięgłych krokiemtak swobodnym, jakby każdy z ławników był jego starym, dobrymprzyjacielem. - Wiem, copaństwo sobie myślicie - oznajmił. - Przyszliśmyna proceso morderstwo, gdzie zatem jest oskarżony? Bo ta dziewczynka w stroju amiszów,w fartuszku i białej czapeczce nieskrzywdziłaby przecież muchy, nie mówiąc już o człowieku. - Prokurator potrząsnął głową. -Wszyscy państwo mieszkacie w tymokręgu. Widujecie amiszów na drodze, w bryczkach, kupujecieróżne produktyna ich przydomowych straganach. Jeśli nawet niemieliście okazji dobrze ich poznać, to wiecie przynajmniej tyle,że amisze to ludziegłęboko religijni, którzy żyją w zamkniętejspołeczności i nie wychylają się zbytnio. Czy ktoś z państwa pamięta może, kiedyostatni raz słyszało się o amiszu oskarżonymo jakieś ciężkie przestępstwo? Odpowiem: w zeszłym roku, kiedydwaj młodzi amiszehandlujący kokainą rozbili sielankowy wizerunek swojej wspólnoty. A także dziś. Bo dziśusłyszycie państwoo tym, jakta oto młoda kobieta z zimną krwią zamordowała własne, nowo narodzone dziecko. Oskarżyciel przesunął dłonią po balustradzie odgradzającejławę przysięgłych. - Wstrząsające, prawda? Trudno uwierzyć, że matka mogła zabić swojedziecko, zwłaszczajeśli ową matką jestdziewczynao równie niewinnym wyglądzie. Proszęsię tym nie sugerować. Podczas tego procesu zrozumieciepaństwo, że oskarżona nie jestniewinną dziewczyną - wręcz przeciwnie, udowodnimy, że to osoba fałszywa, która kłamie z dużą wprawą. Od sześciu lat wymykasię z rodzinnej farmyi jeździ do miasteczka uniwersyteckiego, 294 gdzie rozpuszcza włosy, przebiera sięw dżinsy, obcisłeswetryi imprezuje, jak to nastolatki mają w zwyczaju. Zataiła prawdęotych eskapadach itak samo zataiła, że podczasjednego z owychszalonych weekendówzaszła w ciążę. Potem zaś skłamała ponownie, nie przyznając się do popełnienia morderstwa. Odwrócił się w stronę Katie, przeszywając jąwzrokiem. - Jak zatem wygląda prawda? Prawda jest taka, że dnia dziesiątego lipca bieżącego roku, kilka minut po godzinie drugiejw nocy, oskarżoną obudziły bóle porodowe. Prawdajest taka, żewstałaona z łóżka,na palcach udałasię doobory i w niemal absolutnej ciszyurodziła chłopca, żywego chłopca. Prawda jest taka, że oskarżonamiała pełną świadomość, żejeśli ktośsię dowieo jej dziecku, będzie to dla niej koniec dotychczasowego życia. Mogła się spodziewać,że zostanie wyrzuconaze swojego domu, zeswojego kościoła, zeswojej społeczności. Prawda zatem wyglądatak, że oskarżona zrobiła to, co musiała zrobić, aby kłamstwo niewyszło na jaw: świadomie, zamierzenie i z rozmysłem zabiła własne dziecko. George oderwał oczy od Katiei zwrócił się z powrotem do ławników. - Patrząc na oskarżoną, postarajcie się państwo przebićwzrokiem ten staroświecki kostiumik. Ona chce, żebyście go widzieli- i nic poza nim. Spróbujcie zamiastniego zobaczyć kobietę, która dusi płaczące dziecko. Kiedy oskarżona przemówi, słuchajciejej uważnie, alepamiętajcie, że jej słowu nie można ufać. Ta uroczo się prezentująca dziewczyna zrodziny amiszów ukryła zabronioną ciążę i gołymirękami zamordowała noworodka, cały czasprzy tym oszukując wszystkich dookoła, że nic się nie dzieje. Niepozwólcie,aby oszukała także was. W składzie ławy przysięgłych było osiem kobiet i czterechmężczyzn. Nie mogłam sięzdecydować, czy todla nas dobrze,czyźle. Kobiety powinny wykazać się większym współczuciem dlaniezamężnej nastolatki, alez drugiej strony pogarda wobec takiego czynu jak zabicie dzieckaprzez jego własną matkęmusiała być u nich większa niż u mężczyzn. W sumienajważniejsze jednakbyło to, czy i jak bardzo ten konkretny zespól ludzi będzieskłonny doszukaniajakichkolwiek furtek. Uścisnęłam pod stołemrozdygotanądłońKatie,po czym wstałam. - Pan Callahanpróbował właśnie przekonać państwa,że natej sali rozpraw obecna jest osoba, która w mistrzowskim stopniuopanowała sztukę mijania się z prawdą. Coś państwu powiem. 295. Oskarżyciel miał rację. Niemniej jednakosobą tą nie jest KatieFisher. To ja. - Pomachałam im wesoło dłonią. -Tak, tak: winnawszystkich zarzutów. Jestem kłamcą i to całkiemniezłym, skorosama to przyznaję. Tak dobrze miidzie, że zostałam adwokatem,również nie najgorszym. I chociaż nie zamierzam się wypowiadaćw imieniu tutejszego obrońcy z urzędu, to jestem gotowa się założyć, że jemu także raz czy dwa zdarzyło się nagiąć fakty. -Spojrzałam na ławników, unosząc brwi. - Znacie państwo te wszystkiedowcipy, nie muszęchyba opowiadać tutajo prawnikach. Kłamiemyjak z nut, a jeszcze świetnienam za to płacą. Oparłam się o balustradkę przed ławą przysięgłych. - TymczasemKatie Fisher należy do tych osób, które nie kłamią. Skąd mogę to wiedzieć? Powiem, skąd. Planowałam jej bronić, powołującsię na chwilową niepoczytalność w momencie popełnieniaprzestępstwa. Zatrudniłam ekspertów,aby stanęliprzedpaństwem i oświadczyli, że owej nocy, rodząc dziecko, i potem, po porodzie, Katie nie wiedziała, co robi. Ale ona niepozwoliła mi na to. Powiedziała, że nie jest inie była niepoczytalnai żenie zamordowała swojegodziecka. Poleciła mi,abym przekazała to państwu, ławieprzysięgłych - nawet gdyby to miało oznaczaćdla niej ryzyko skazania. Wzruszyłam ramionami. - Stoję zatem przed państwem,adwokat uzbrojonyw brońnowego typu,któranazywa się: prawda. Odpierać zarzuty oskarżenia będę wyłącznie za pomocą prawdy i, być może, lepszego rozeznania,jakie mam w tej sprawie. Pan Callahan nieprzedstawipaństwu ani jednegorozstrzygającego dowodu, nie bez powoduzresztą. Przyczyna jest prosta: Katie Fisher nie zabiła swojego nowo narodzonego dziecka. Od kilku już miesięcy mieszkam z niąi jej rodziną pod jednym dachem i wiem coś, czego nie wie panCallahan, to mianowicie, że Katie Fisherjest amiszką z krwi i kości. Nie można, jak był onłaskaw zasugerować, "żyć jakamisz". Amiszem sięwłaśnie jest. Podczas tego procesu poznacie państwo tych spokojnych ludzi o skomplikowanych wnętrzach, takjak ja ich poznałam. Być możne jakaś pierwsza lepsza nastolatkaz przedmieścia mogłaby urodzić dziecko i spuścić je wklozecie,ale nie kobieta amiszów. NieKatie Fisher. Przyjrzyjmy się teraz kilku owymzarzutom postawionymprzezpana prokuratora. Czy Katie wymykała się z domu i jeździła regularnie do miasteczka uniwersyteckiego? Tak- proszę zauważyć, żemówięprawdę. Pan Callahan opuścił jednakże pewienszczegół. Niepowiedział państwu, po co Katie tam jeździła. Jejbrat - a trzeba tutaj nadmienić, żeKatie nie ma jużwięcej żyją296 cego rodzeństwa - postanowił wystąpić z kościołaamiszów i podjąć studia. Jego ojciec, dotknięty decyzją syna,odciął się od niego. LeczKatie, dla której rodzina jest wszystkim, jakzresztą dlawiększości amiszów, tęskniła za bratem tak bardzo, że była gotowa na każde ryzyko, żeby tylko się z nim zobaczyć. Widzą państwozatem, że nie żyła w kłamstwie, lecz kierowała nią miłość, którąchciała pielęgnować. Pan Callahan wspomniał także, żeKatie Fisher musiała ukryćnieślubną ciążę, ponieważ według zasad jej religii groziza towydalenie z kościoła. Dowiedzą się państwo jednak,że amisze to ludzie miłosierni. Potrafiliby pogodzićsię nawet z nieślubną ciążą,a dziecko urodzonez takiego związku wzrastałobyw atmosferzemiłości i wsparcia, której próżno byłobyszukaćw wielu domachw naszym społeczeństwie. Odwróciłam się do Katie,która nie spuszczała ze mnie jasnego spojrzenia szeroko otwartych oczu. i w ten oto sposób doszłam do ostatniego zarzutu pana Callahana: zabójstwa. Czemu zatem, zapytacie państwo, Katie Fishermiałaby zamordować własne dziecko? Odpowiedź, panie i panowie, jest prosta: Katie Fisher nie zamordowałaswojego dziecka. Pani sędzina wyjaśni państwu, że aby skazać Katie, musicieuwierzyć oskarżeniuponad wszelką uzasadnioną wątpliwość. Zanim ten proces dobiegnie końca, będziecie państwo mieli nie jedną, a cały szereg uzasadnionych wątpliwości. Zrozumiecie, żeoskarżenie nie zdoła w żadensposób dowieśćtego, że Katie zabiła swoje dziecko. Nie powoła ani jednego świadka owego zajścia. Nie przedstawi państwu niczego opróczspekulacji oraz dowodówo wątpliwej wiarygodności. Ja natomiast wykażę, że dziecko urodzone tamtejnocy mogłoumrzeć na kilka sposobów. -Zbliżyłam się do Katie, tak, abyprzysięgli widzieli nas obie. - Wyjaśnię, dlaczego amisze nie popełniają morderstw. Aco najważniejsze - dodałamna sam koniec- pozwolę, aby Katie Fisher sama powiedziała państwu prawdę. Rozdział trzynasty Lizzie Munro nigdy w życiu nie przyszłoby do głowy, że pewnego dnia będzie zeznawać przed sądem przeciwko amiszowi oskarżonemu o morderstwo. Dziewczyna siedzącaza stołem dla obrony,u boku tejswojej pancernejadwokatki, głowęmiała spuszczoną,a dłonie splecione jak te szkaradne figurynki z serii "PreciousMoments", którymi matka Lizzie zastawiała wszystkie parapetyw domu. Lizzie szczerze ich nie znosiła:każdy aniołek nosił natwarzy wyrachowaną słodycz, każdypastuszek miał wielkie jelenieoczy, zbyt wielkie i zbyt jelenie, aby można było patrzeć naniego bez uśmieszku. Spoglądając na Katie Fisher, policjantkaczułaidentyczną awersję i ogarniała ją przemożna chęć, żeby odwrócić się do niej tyłem. Skupiła więcuwagę na George'uCallahanie i jego eleganckim ciemnym garniturze. - Proszę podać nazwisko i adres. - Prokurator zaczął przesłuchanie. - EIizabeth Grace Munro. Grand Street tysiąc trzysta trzynaście, Ephrata. - Miejsce zatrudnienia? -Komenda Policji powiatu East Paradise. Jestem sierżantemwydziału dochodzeniowo-śledczego. George nie musiał nawet zadawać jej tych pytań; przerobilijuż fazę wstępną tylerazy, że wiedział, cousłyszy. - Od jak dawna jest pani detektywem? -Od sześciu lat. Przedtem przez pięć latpracowałam w wydziale drogowym. - Czy może nam pani opowiedzieć conieco o swojej pracy, pani sierżant? Lizzie usiadłaswobodniej; dla niej krzesło dla świadka byłocałkiem wygodne. 298 - Najczęściej badam ciężkie przestępstwa, jeśli do nich do)'dzie na terenie powiatu East Paradise. -Ue ich bywa,w przybliżeniu? - Cóż, w zeszłym roku odebraliśmy ogółem około piętnastu V/'sięcy zgłoszeń. Ciężkich przestępstwbyła w tej liczbie załedW6garstka, lwia część to wykroczenia. - Do ilu morderstw doszłow zeszłym roku? -W zeszłym roku nie było żadnych morderstw, - Czy odpowiadając na tych piętnaście tysięcy zgłoszeń,policja często bywała w domach amiszów? -Nie - padła odpowiedź. - Amisze dzwonią na policję, kiedyzdarzy siękradzież lub zniszczenie ich własności,czasami musiWspisać jakiegoś młodego amisza za jazdępod wpływem alkoholu lub zazakłócanie spokoju, ale na ogół ci ludzie nie mają kontaktów zorganami porządku publicznego. - Pani sierżant, proszę nam opowiedzieć, co wydarzyłosl? wczesnym rankiemdnia dziesiątego lipca. Lizzie wyprostowała się na krześle. - Byłam akurat na posterunku, kiedy dyżurnyodebrał zgło? szenie, że w jakieś oborze znaleziono martwe niemowlę. Pojechałatamkaretka, a za nią ja. - Co pani zastała na miejscupo przyjeździe? -Było około piątej trzydzieścirano, na krótko przed świtem. Obora należała do właściciela farmy mleczarskiej, amisza. Gos'podarza i dwóch jego pomocników znalazłam w oborze, doiłwłaśnie krowy. Zabezpieczyłam miejsce zdarzenia, pieczętująctaśmą drzwido obory, główne oraztylne. Potem poszłam do komórki, gdzie znaleziono zwłokidziecka i tam odbyłam rozmowę z ratownikami z pogotowia. Dowiedziałamsię od nich, że poród"nastąpiłniedawno i byłprzedwczesny, a noworodka nie udało się reanimować. Spisałam nazwiska czterech mężczyzn: Aarona i ElamaFisherów, SamuelaStoltzfusa oraz Leviego Escha. Zapytałam ich, czy widzieli w oborze coś podejrzanego albo czy może kogośspłoszyli. Dziecko znalazłnajmłodszy z nich, nastoletni Levi, który nie dotykałniczego poza kilkoma derkami, pod którymi leżałnoworodek, zawinięty w chłopięcą koszulę. Aaron Fisher, właściciel farmy, powiedział mi, że z kołka obok wejścia do zagrody dlacielnych krówzniknęła para nożyc, którymiprzycina się szpagat do wiązania belsiana. Wszyscy czterej mężczyźni zgodnie zeznali,że woborze nie przebywał nikt oprócz nich, a żadna kobietamieszkającana farmie nie była ciężarna. Obeszłamnastępnie zagrody dla krów, szukając tropów. zarówno także funkcjonariuszywydziału kryminalnego policji stano- 299. wej. Zebranie odcisków palców z szorstkich drewnianych belek albo z siana było niemożliwe. Wszystkie ślady, które udałonam sięzabezpieczyć, byłyfragmentaryczne i należały do członków rodziny, którzy mieli uzasadnione powody, aby przebywać w oborze. - Czy na tym etapie podejrzewałapani już, że doszło do przestępstwa? -Nie. Nie podejrzewałam jeszcze niczego poza porzuceniemnoworodka. George skinął głową. - Proszę kontynuować. -Na koniec ustaliliśmy, gdzie urodziło się dziecko. W kącie zagrody dla cielnychkrów znaleźliśmy plamę krwi przyrzuconąświeżym sianem. Natomiast w pomieszczeniu, gdzieleżało dziecko, zabezpieczono odcisk stopyna klepisku. - Czy ustalono coś na temattego odciskustopy? -Zostawiła go bosakobieta nosząca obuwie rozmiaru siódmego. - Jakie było pani dalsze postępowanie? -Próbowałam ustalić tożsamość matki dziecka. Jako pierwsząprzesłuchałam żonę Aarona Fishera, Sarę. Dowiedziałam się, żenie może rodzić, ponieważ prawie dziesięćlat temu przeszła operację usunięcia macicy. Potem rozmawiałamz sąsiadamiFisherówi z ich dwoma córkami. Obie miały alibi. Kiedy wróciłam nafarmę, córka Aarona i Sary, Katie, była już na nogach i zeszła nadół, do kuchni. Zajrzała nawetdo komórki, gdzie lekarzsądowybadał zwłokinoworodka. - Proszę opisać jej reakcję na widok ciała. -Była bardzo poruszona - powiedziałaLizzie. Wybiegłaz obory. -Poszła pani za nią? - Tak. Dogoniłam ją na gankui zapytałam, czy była w ciąży. Zaprzeczyła. - Czy to zabrzmiało dlapani podejrzanie? -Nie,wcale. To samo powiedzieli mi jejrodzice. Ale potem zauważyłam kałużę krwi na podłodze. Krew ciekła po łydceKatie. Pomimo jej sprzeciwów, kazałam ratownikom siłą wsadzić ją dokaretki i zawieźć doszpitala. Zrobiłam to dla jej własnego dobra. - Co panimyślaław tamtej chwili? -Że dziewczynie potrzebny jest lekarz. Potem jednak zaczęłam się zastanawiać, czy tomożliwe,abyrodzice oskarżonej niewiedzieli, że była w ciąży. Doszłam do wniosku, że mogła ukryćprzed nimi prawdę, tak jak próbowała ukryć ją przede mną. - Jak dowiedziała się pani, że oskarżonaukrywała prawdę? -zapytał George. 300 - Pojechałam do szpitala i odbyłam rozmowę z lekarzem, który się nią zajmował. Potwierdziłon,że oskarżona urodziła dzieckoi była w stanie krytycznym, a bez natychmiastowej pomocykrwotok z pochwy nie ustałby sam. Kiedy tylko potwierdziło się,że Katie Fisherokłamała mnie,mówiąc, że niebyław ciąży, uzyskałam nakaz rewizjifarmy oraz domu, jak również nakaz przeprowadzenia porównawczego badania krwi i DNA noworodkai oskarżonej. Następnie pobraliśmy trzy próbki krwi: z plamyw zagrodzie, ze skóry dziecka iz krwiobiegu dziecka. Dwie pierwsze zidentyfikowano jako krew oskarżonej, trzecia zaś miała tęsamą grupę co krew oskarżonej. - Jakich informacji dostarczyła rewizja oraz badaniakrwi? -Pod łóżkiem oskarżonej znaleźliśmy zakrwawioną koszulęnocną, a w jej szafie kilka parbutówrozmiaru siedem. Wszystkietesty laboratoryjne potwierdziły, że krew w oborze orazna skórzedziecka należała do oskarżonej. Również badanie krwi dzieckapowiązało je zjejosobą. - Do jakich wniosków doszła pani na tej podstawie? Lizzie przesunęła wzrokiem po twarzy Katie Fisher. - Że wbrew temu, iż zaprzeczyła, kiedy ją o to zapytałam,oskarżona była jednak matką zmarłegodziecka. -Czyw tym momencie zaczęła pani myśleć, że to oskarżonazabiła dziecko? - Nie. W East Paradise morderstwa należą do rzadkości,a wśród amiszów nie słyszy sięo nichpraktycznie nigdy. Wtymmomencie uznałam, że dziecko musiało urodzićsię martwe, alepo przeczytaniuraportu z autopsji, który przysłał mi lekarz sądowy, musiałam zmienić zdanie. - Dlaczego? -Po pierwsze dlatego, że dziecko urodziłosię żywe. Podrugie- pępowinę przecięto nożycami, co od razu skojarzyło mi sięz tym, jak Aaron Fisher wspominał, że zginęłymu jakieś nożyce. Pomyślałam, że gdybyśmy je odszukali, możeudałoby się pobraćznich odciski palców. Noworodek zmarł na skutekasfiksji, ale lekarz sądowyznalazł głęboko w jamie ustnej włókna. Dopasowanoje dokoszuli, w którą był zawinięty, co sugerowało, że został uduszony. Wtedy zaczęło mi się wydawać, że oskarżona może być potencjalną podejrzaną. Lizziewzięła do ręki szklankę stojącą na stolikuobokkrzesładla świadka, upiła łyk wody. - Przesłuchałamzatemosoby z najbliższegootoczenia oskarżonej, jak również ją samą. Matka oskarżonej potwierdziła, że jejmłodsza córka nie żyje już od wielulati powtórzyła, że nie wie301. działa o ciąży starszej, nie miała też żadnego powodu, aby ją o topodejrzewać. Ojciec dziewczyny w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać. Przesłuchałam takżeSamuela Stoltzfusa, jednego z pomocników gospodarza, który, traf chciał, okazał się również chłopakiem oskarżonej. Od niego dowiedziałam się,że w tym roku,jesienią, zamierzałożenić się zoskarżoną. Powiedział mi również,że nieutrzymywał z oskarżoną kontaktów płciowych. - Do jakichwniosków doszła pani na tej podstawie? Lizzie uniosła brwi. - Najpierw pomyślałam, że Samuel mógł się dowiedzieć, żeKatiemiała kogoś na boku i znalazłszy dziecko, udusił je, żebysię zemścić. Ale on mieszka z rodzicami, na farmie oddalonejo dobrych szesnaście kilometrów odfarmy Fisherów, jegorodzicezaś potwierdzili, że w godzinach, kiedy według ustaleń lekarza sądowego miał nastąpić zgon noworodka, był w domu i spał. Potemnatomiastzaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnammyślećodwrotnie; a jeśli te informacje nie wskazują na niego, ale naoskarżoną? Wyłaniał się z nich przecież wyraźny motyw:dziewczyna pochodzi z amiszów, jej partner też, a dziecko miała z kimśobcym. To jest powód,żeby ukryć dziecko po porodzie, być możenawet pozbyć się goraz na zawsze. - Czy przesłuchiwała panikogoś jeszcze? -Tak. Leviego Escha, młodszego z pomocników gospodarza. Dowiedziałam się od niego, że od sześciu lat oskarżona w tajemnicy jeździ na uniwersytet stanowy, abywidywać się z bratem. Jacob Fisher porzucił styl życia amiszów i upodobnił się do innychstudentów. - Dlaczego tainformacja była tak ważna? Lizzie uśmiechnęła się kpiąco. - O wiele łatwiej poznać chłopaka, którego można by mieć dokompletu z narzeczonym-amiszem, kiedy wielki, nowy świat stoiotworem - świat, w którym jest i alkohol, istudenckie imprezy,i kosmetyki do makijażu. -Czy rozmawiała pani także z Jacobem Fisherem? - Owszem. Potwierdził, że siostra odwiedzała go w tajemnicy,ale on też nie wiedział o jej ciąży. To on mi wyjaśnił, dlaczegooskarżona,kiedy wybierała sięz wizytą, musiałatorobić za plecami ojca. Otóż Jacob Fisher był w domu rodzinnym źlewidziany. George udałkonsternację. - A todlaczego? -Amisze kończą szkołę na ósmej klasie, tymczasem Jacobchciał kontynuować edukację. Złamałzasadę i został ekskomunikowanyz kościołaamiszów, zaśAaron Fisherdodatkowo zaostrzył 302 karę i wyrzekł się syna. Sara Fisher byłaposłuszna woli męża, alepotajemnie wysyłała córkę na spotkania zJacobem. - W jaki sposób zmieniło to pani pogląd na całą tę sytuację? -Zupełnie niespodziewanie -odpowiedziała Lizzie- wielerzeczy mi się wyjaśniło. Gdybym to ja była na miejscu oskarżoneji to mójbrat zostałby wygnany tylko dlatego, że chciał studiować,to na pewno bardzo bymuważała, żeby przypadkiemnie złamaćjakiejś reguły. Może jestem niespełna rozumu, ale moim zdaniemnieślubne dziecko to gorsza przewina niżzaczytywanie się po kryjomu Szekspirem. Chcępowiedzieć, że gdyby oskarżonej nie udało się utrzymać tego, co zaszło, w sekrecie, to czekałoją wyrzucenie zdomu i usunięcie z rodziny, nie mówiąc już o jej wspólnociereligijnej. Ukrywała więc ciążę przez siedem miesięcy, a kiedyurodziładziecko, również ukryła ten fakt. - Czy ustalonotożsamość ojca? -Nie. - A czy oprócz oskarżonej miała pani jeszcze innych podejrzanych? Lizzie westchnęła. - Starałam się myśleć bezuprzedzeń, ale naprawdę nic innegodo siebie nie pasowało. Poród nastąpił dwa ipoi miesiąca przedprawidłowym terminem, w miejscu pozbawionym elektrycznościi telefonu, co oznaczało tyle, żenikogo nie można było wezwać,nikt nie wiedziałby nawet, co się dzieje oprócz domowników, gdyby przypadkowo usłyszeli, że oskarżona właśnie rodzi. Było zaśbardzomałoprawdopodobne,aby o drugiej nadranem na farmieamiszów zjawił się z niespodziewaną wizytą ktoś obcy, zresztą nawet gdyby tak sięstało, dlaczego miałby zabić dziecko? I dlaczegooskarżona nie wspomniała ani słowemo takiej możliwości? Nie miałam zatem żadnychpodejrzanych spoza rodziny. Alenikt zFisherów, poza jedną osobą, nie skłamał mi wżywe oczy,kiedy pytałam ociążę i urodzenie dziecka. Tylko jedna osoba z rodziny ryzykowała praktycznie wszystko, gdyby sekret się wydał. I tylko na tę jedną osobę z rodziny wskazywały dowody znalezione namiejscuzbrodni. - Lizzie rzuciła okiem wstronę stołu, zaktórym siedziała oskarżona. -Moim zdaniem fakty dowodzą niezbicie, że Katie Fisher udusiła swojego noworodka. Kiedy Ellie Hathawaywstała, aby rozpocząć przesłuchanie,Lizzie wyprostowała się na krześle, przypominając sobie,co Georgeopowiadał otej bezwzględnej adwokatce, która umiała podobnowycisnąćzeznania z najbardziej opornych świadków. Lizzie niewątpiła w to aniprzez chwilę: sam wygląd obrończynizdawał się 303. o tym świadczyć. Policjantka nieźle dawała sobie radę z facetamiz wydziału, ale ta Ellie Hathaway, ostrzyżona krótko, wbita w surowy kostium prostego kroju, sprawiała wrażenie, jakby ociosanoją ze wszystkich łagodniejszych cech charakteru. ^ -,. ,., ^^wi t-iŁOl tlM-Cl U. Nicwięc dziwnego, że przy takim nastawieniu Lizzie niemalżespadła z krzesła, widząc na twarzyadwokatki szczery, przyjaznyuśmiech. - Czy wie pani, że kiedyśspędzałam tutaj każde wakacje? Lizzie spojrzała na nią zdezorientowanymwzrokiem. - W sądzie? -Nie! - zaśmiała się Ellie. -Ale rzeczywiście, tako mnie mówią. Nie,przyjeżdżałam do East Paradise na lato. - Nie wiedziałam otym- przyznała Lizzie sztywnym tonem. -Mam tutaj ciotkę, która prowadziła kiedyś niedużą farmę. -Ellie błysnęła zębami. - Zanim jeszczepodatki gruntowe odbiłyod gruntu isięgnęły stratosfery. Lizzie parsknęła pod nosem. i dlatego ja wynajmuję. - Wysoki sądzie - wtrącił się George, rzucając swojemu świadkowi ostrzegawcze spojrzenie - ława przysięgłych nie musi chybawysłuchiwać opowieści z krainy dzieciństwa mecenas Hathaway? Sędzina Ledbetterskinęła głową. - Czy ta dygresja ma czemuś służyć? -Owszem,wysoki sądzie. Chcę wykazać,że ludzie, którzy dorastają w tej okolicy, często mają okazję widywać amiszów. Zgodzi się pani? - zagadnęła Lizzie. -Tak. - Zeznała pani, że amisze rzadko bywają notowani przez policję. Kiedy ostatni razzdarzyło się pani spisać jakiegoś amisza? Lizzieposzukała w pamięci. - Około pięciu miesięcy temu. Siedemnastolatek wjechałbryczką dorowu. Był pod wpływem alkoholu. - A jeszcze wcześniej? Jak dawno to było? - Nie wiem. - Pomimo wysiłków, Lizzie nie potrafiła odpowiedzieć inaczej. - Ale dosyć dawno? -Raczej tak- przyznała policjantka. - Czy na podstawie doświadczeń wyniesionych z kontaktówz amiszami, zarówno tych służbowych, jaki prywatnych,zgodzisiępani, że są to ludzie na ogółłagodnii bezkonfliktowi? -Tak. - Czy wie pani, cosię dzieje, kiedy niezamężna córka amiszówurodzidziecko? 304 - Słyszałam, żerodzina bierzeje na wychowanie - odpowiedziała Lizzie. -Zgadza się. Katie nie musiała obawiać się ekskomuniki -groziło jej tylkotymczasowe odsunięcie od wspólnoty. Po upływie wyznaczonego czasumogła liczyćna przebaczenie i przyjęciez powrotem, zotwartymi ramionami. Gdzie zatem dopatrywać sięmotywu zbrodni? - W postępowaniu jej ojca - wyjaśniła policjantka. - Kiedyczłonek rodziny odchodzi z kościoła amiszów, można utrzymywaćznim kontakt pomimo nałożonej na niego ekskomuniki. AaronFisher jednakże zabronił wszelkich kontaktów zbratemoskarżonej i zakazał muwstępu do swojegodomu. Oskarżona wgłębi serca nie potrafiła przestać myśleć o surowości ojca. - Wydawałomi się,że nieprzesłuchiwałapani panaFishera. -Zgadza się. - Aha -Ellie uniosła brew - czyta pani w myślach, jak rozumiem. -Przesłuchałam jego syna - odparowała Lizzie. - Rozmowa z synem nie powie pani, co myśli ojciec, podobniejak oględziny zwłoknoworodkaniedostarczą dowodówna to, żezabiłago własnamatka, niesądzi pani? -Sprzeciw! - Wycofuję pytanie - powiedziała Ellie, gładko przechodzącdo następnego. - Czy dziwi panią, że kobieta zrodzinyamiszówstaje przed sądem pod zarzutem morderstwa? Lizziezerknęła na George'a. - To rzecz niespotykana, przyznaję, ale takie są fakty. -Doprawdy? Wyniki badań naukowych dowiodły, że Katieurodziła dziecko. To jest faktniepodważalny. Ale czykobieta, która urodziła dziecko, musi od razu je zabijać? -Nie. - Wspomniała pani również, że wpobliżu miejsca, gdzieznaleziono zwłoki noworodka, na klepisku zabezpieczono odcisk stopy. Czy pani zdaniemślad ten wskazuje na Katie jako na morderczynię? - Owszem - odpowiedziała Lizzie - ponieważ wiemy, że oskarżona nosi buty rozmiarusiedem. Sam w sobie nie jest toobciążający dowód,ale służy naszej teorii. - Czy istnieje metoda, za pomocą której możnadowieść, żeten konkretny ślad to odcisk stopy Katie i nikogo innego? Lizzie splotładłonie. - Nie ma metody wykluczającej pomyłkę. -Ja też noszę siódemkę, pani sierżant. Teoretycznieto ja mogłam zostawić ten ślad, zgadza się pani? 305. - Nie było pani tego dnia w oborze Fisherów. -Czy wie pani, że dorosłakobieca siódemka równa się w przybliżeniu dziecięcej piątce? - Nie wiedziałam o tym. -A czy wiedziałapani, że Levi Esch nosi piątkę? Lizzieuśmiechnęła sięlekko. - Teraz już wiem. -Czy Levi wchwili pani przyjazdu na farmę był boso? - Tak. -Czy sam nie zeznał, że w chwili, gdy znalazłzwłoki noworodka, stał właśnie obok tej sterty końskich derek, bo chciał zdjąćjedną z samego wierzchu? - Zgadzasię. -Jest zatem możliwe,że odcisk stopy, zaliczony przez paniądo istotnych dowodów na to, że Katię popełniła morderstwo, faktycznie należy dokogoś innego, kto znalazł się na miejscu zdarzenia z kompletnie niewinnego powodu? - Tak, to możliwe. -W porządku - powiedziała Ellie. -Zeznała pani, że pępowinę przecięto nożycami. - Które zginęły- dodała Lizzie. -Jeśli dziewczyna zamierzała zabić swoje dziecko, toczy sądzipani, że zawracałabysobie głowę przecinaniem pępowiny? - Nie mam pojęcia. -A jeśli powiem pani, że zaciśnięcie i przecięciepępowinywywołuje odruch, który powoduje, żenoworodek zaczyna sam oddychać? Po co więc to robić,skoro i tak ma się zamiar kilka minutpóźniejgo udusić? - Można tego nie robić - zgodziła się spokojnie Lizzie - ale wydajemi się, że większość ludzi nie zdaje sobiesprawy z tego, żeprzecięcie pępowiny wywołujeodruch oddychania. Wiedzęo tym,że należyjąprzeciąć i podwiązać, najczęściej czerpie sięz telewizji, z programówo porodach. W tym wypadku,oczywiście, nie będzie to telewizja, tylkoobserwacja zwierząt gospodarczych. Ellie,lekko zbita z tropu,wycofała się, aby uderzyćświeżymisiłami: - Skoro dziewczyna miała zamiar zabić swojedziecko, to czy nieprościej byłoby zakopać je w sianie i pozwolić mu umrzeć z zimna? -Być może. - Mimo to znaleziony noworodek był wytarty do czysta itroskliwie zawinięty w koszulę. Proszę powiedzieć, pani sierżant:czymatka-morderczyni zada sobie trud, żebywyczyścić i otulić czymśswoje dziecko? 306 - Nie wiem, ale takwłaśnie się stało - odpowiedziała Lizziezdecydowanymtonem. -Z tym łączy się kolejna kwestia - kontynuowała Ellie. -Zgodnie z teorią, którą pani przedstawiła, Katie ukrywała ciążęprzez siedem miesięcy,a gdy poczuła bóle, zakradła się do obory i urodziła w absolutnej ciszy, zadając sobie wiele trudu, abynikt się nie dowiedział, że dziecko kiedykolwiek istniało, zostało poczęte i urodziło się. Jak zatem wyjaśnićfakt, że zostawiłaje właśnie w tym miejscu, wiedząc, że kilka godzin później będzie tampełno ludzi? Dlaczego nie utopiła dziecka w sadzawceza oborą? - Nie wiem. -Dlaczego niewrzuciłago do gnojówki, gdzienikt by go nieznalazł przez długi czas? - Nie wiem. -Na farmie amiszów jestwiele bardzo dobrych miejsc, gdziemożna ukryć zwłokidziecka. Nie trzeba go od razu nakrywać stertą końskich derek. Wystarczy ruszyćgłową. Lizzie wzruszyła ramionami. - Niktnie mówił,że oskarżona potrafi ruszyć głową. Zarzucono jej tylko popełnienie morderstwa. - Morderstwa? Tutaj chodzi o prostą, podstawową logikę. Poco przecinaćpępowinę, zmuszającdziecko, żeby zaczęło oddychać, poco je zawijać w koszulę, a potem zabić i zostawić wtakimmiejscu, gdzie z całą pewnością ktoś je znajdzie? Lizzie westchnęła. - Możeoskarżona nie myślała jasno w tym momencie. Ellie tylko na to czekała, żeby przypuścić frontalny atak: - Aleprzecież stawiając komuś zarzut morderstwa, domniemywa się, że oskarżony byłświadomy swych czynów, działał z rozmysłem i w sposób przemyślany. Czy można jednocześniebyćskoncentrowanym i zdezorientowanym? - Nie wiem, pani Hathaway. Nie jestempsychiatrą. - Otóż to - powiedziała Ellie z naciskiem. - Niewiepani. Kiedy Katie i Jacob byli jeszcze dziećmi, latem lubili bawićsię na polu, zygzakując w wysokiej kukurydzy jak w prawdziwymlabiryncie. Katie nigdy nie mogła się nadziwić, że te zielone ściany potrafiąbyć ażtakie grube; często brat stał nawyciągnięcieręki, jak za kurtyną, a ona nawet się tego nie domyślała. Kiedyś, kiedy miała mniej więcej osiem lat, zgubiła się. Bawilisię w ojca Wirgiliusza, ale Jacob pobiegł przed siebie jak strzała i Katie nie mogłago dogonić. Zniknął jejz oczu i chociaż go wo307. łała, nie chciał przyjść, bo tego dnia akurat zachciało mu się z niądrażnić. Katie zaczęła chodzić w kółko, aż w końcu zmogły ją zmęczeniei pragnienie. Położyła się na wznaknaziemi iwyjrzała,mrużąc oczy,przez szczeliny w kukurydzianej strzesze, pocieszając się myślą, że słońce jest wciąż to samo, że niebo jest to samo,że wszystko, co ją otacza, to ten sam znajomy świat, który zobaczyła rano po przebudzeniu. A w końcu w Jacobie obudziłosię sumienie i dręczony wyrzutami, samodszukał siostrę. Teraz, siedząc za stołem na salirozpraw, ogarnięta nawałnicąkrzyżujących się w powietrzu słów, Katie przypomniała sobietamten dzieńi tamto pole kukurydzy. Wszystko zawsze potrafi samo ułożyć się jak najlepiej. Należytylko pozostawićsprawy ich własnemu biegowi. - Pacjentkę przywieziono na izbę przyjęć zkrwawieniem z pochwy, test ciąźowybył dodatni. Miała miękką macicę o wielkościtypowej dla dwudziestego czwartego tygodnia ciąży oraz pełnerozwarcie szyjki macicy - powiedział doktor SeabornBlair. - Najpierw podaliśmy jej oksytocynę wewlewie kroplowym,żeby powstrzymać krwawienie. Badanie zewnętrznychnarządów płciowych potwierdziło, że pacjentka była w ciąży. - Czy oskarżona znosiła wszystkie zabiegi bez oporów? - zapytał George. - O ile sobie przypominam, to nie- odparłdoktor Blair. - Opierała się szczególnie podczas badania przezpochwowego. Takie zachowanie czasem spotyka się u młodych kobiet z dalszych stron. - Czy po zakończeniu zabiegów miał panokazję porozmawiaćz oskarżoną? -Tak. Oczywiście, najpierw zapytałem o dziecko. Było jasne,że panna Fisher jest świeżo po porodzie, chociaż nie przywieziono razem z nią noworodka. - Jakoskarżonawyjaśniła tenfakt? Doktor Blair spojrzał na Katie. - Powiedziała, że nieurodziła żadnego dziecka. -Aha - powiedziałGeorge. - Pantymczasem wiedział, żezmedycznego punktu widzenia sprawa wygląda inaczej. - Zgadza się. -Czy zadawał pan oskarżonej więcej pytań? - Tak, ale wdalszym ciągu obstawała przy tym, że nie byław ciąży. Doradziłem jej więc konsultację psychiatryczną. - Czy psychiatra badał oskarżonąw szpitalu? -O ile mi wiadomo, nie- odparł lekarz. -Pacjentka nie chciałasię zgodzić. 308 - Dziękuję - powiedział George. - Świadekdodyspozycjiobrony. Ellie przez chwilę nie ruszała się z miejsca, bębniąc palcamipo blaciestołu dla obrony, potem wstała. - Miękka macica, pozytywny wynik badania zewnętrznychnarządów płciowych, krwawienie, badanie przezpochwowe. Czy teobjawy oraz wyniki badań przekonały pana, że Katie urodziładziecko? -Tak. - Czy dzięki nim zaczął pan myśleć, że Katie zabiłatego noworodka? Po raz kolejny doktor Blairspojrzałna Katie. - Nie - odpowiedział. Doktor Carl Edgerton pracował jako lekarz sądowy w okręguLancaster od ponad piętnastu lat i bardzo dobrze pasował do popularnegowyobrażenia o człowieku uprawiającym ten zawód: miał gęste,krzaczaste brwi oraz siwe włosy zaczesane do tyłui rozdzielone pośrodku przedziałkiem. Występował już jako świadek w niezliczonej liczbie procesów,za każdym razem prezentując tę samą lekko zirytowanąminę, która mówiła wyraźnie,żenajchętniej natychmiast wróciłby do swojego laboratorium. - Panie doktorze - zwrócił siędo niego oskarżyciel - czy możenam pan przedstawić wyniki autopsjinoworodka figurującegow ewidencji jako "Fisher S"? -Proszę. Był to żywourodzony wcześniak płci męskiej. Niestwierdzono u niego żadnych wadwrodzonych, wykryto natomiastobjawy ostrego zapalenia błon płodowych, jak również zachłyśnięcie smółką orazwczesne stadia zapaleniapłuc. Były także różneoznakiasfiksjiokołoporodowej. Dodatkowo wykrytowylewy podskórne wokół ust, zaś wewnątrz jamy ustnejznaleziono bawełniane włókna pochodzące z koszuli, w którą noworodekbył zawinięty. - Zatrzymajmy się tutaj na chwilę,aby zrozumieli nas ci z państwa, którzy nie studiowali medycyny - zaproponował George,uśmiechając się do ławników. - Co to znaczy, że noworodek był żywourodzonym wcześniakiem? - Poród nastąpiłprzed terminem. Wiek szkieletowy odpowiadał trzydziestemu drugiemu tygodniowi wieku ciążowego. - A co to znaczy "żywourodzony"? -Jest to przeciwieństwo martwourodzonego. Płuca dzieckamiały różowy kolor i były napowietrzone. Pobrano reprezentatywne próbki z obu dolnych płatów i zanurzono je w wodzie razem 309. z próbką kontrolną pobraną z wątroby. Tkanka płucna unosiła sięnapowierzchni, a tkanka wątrobowa zanurzyła się, co wskazujena to, że noworodek przeżył poród i oddychał powietrzem. - A brak wad wrodzonych? Czemu to jest ważne? - Ponieważ w przeciwnym razie dziecko poporodzie nie byłobyzdolne do życia. Nie wykrytotakże żadnych defektów chromosomalnych ani symptomów nadużycia środków odurzających. Wszystkie badania, co znaczące, dały wynik negatywny. - A zapalenie błonpłodowych? -Zasadniczo, była to infekcja worganizmie matki, któradoprowadziła do porodu przedterminem. Dodatkowo przeprowadzono badania łożyska, dzięki którym wykluczono inne najczęściej spotykane przyczyny przedwczesnegoporodu. Przyczynzapalenia błon płodowychnie ustalono, ponieważ tkanki płodoweoraz łożysko były zanieczyszczone. - Skąd to wiadomo? -Badanie mikrobiologiczne wykryło obecność maczugowcówbłonicy,czyli pospolitych drobnoustrojów chorobotwórczych,w tkankach płodowych. Jeśli chodzi o łożysko, to gdy poród następuje siłami natury, rzadko kiedy bywa ono sterylne,niemniej w tymwypadku leżałojeszcze przez jakiś czas na podłodze w oborze. Georgeskinął głową. - A co to jest asfiksja? -Niedobórtlenu, który ostatecznie doprowadził do śmierci. Na powierzchni płuc, grasicy i worka osierdziowego widoczne były wybroczyny, czyli drobne krwawienia wewnątrztkankowe. W mózgu doszłodo niewielkiego krwotoku podpajęczynówkowego. W wątrobie odkryto plamy zmian martwiczych. To wszystkobrzmi bardzo egzotycznie, ale zdarza się w przypadkach asfiksji. - Ate wylewy podskórne ibawełniane włókna? -Wylewy podskórne w języku niefachowym są to niewielkiesiniaki. Wszystkie miały w przybliżeniu od jednego do półtoracentymetra średnicy i otaczały usta. Bawełniane włóknaodkrytow wyskrobmach pobranych z jamy ustnej i dopasowano do koszuli, w którą noworodek był zawinięty. - Do jakichwniosków doszedł pan na tejpodstawie? -Że ktoś wepchnął tę koszulę w usta dziecka, aby odciąćmudopływ tlenu. George milczał przezchwilę, aby to,co właśnie zostało powiedziane, dotarło do wszystkich. - Czy zbadano pępowinę noworodka? -Załączona próbka pępowiny miała około dwudziestu centymetrów długości. Nie była zawiązana ani zamknięta zaciskiem, 310 ale jej koniec był zgnieciony, jakby podwiązka została wcześniejzałożona. Włóknapobranez kikuta pępowiny oddano do analizyw laboratorium policyjnym, gdzie dopasowano jedo szpagatuznalezionego w oborze. Linia przecięcia pępowiny byłanierówna, znaleziono na niej drobiny włókien, a w samym środku widoczne było niewielkiezałamanie. - Czy to jest istotny szczegół? Lekarz wzruszył ramionami. - Oznacza to tyle, że pępowinę przeciętonajprawdopodobniejnożycami,które miałykarb na jednym ostrzu i których używanodo przycinania szpagatu. -Panie doktorze, czy na podstawie wszystkich tych danychustalił pan przyczynę zgonu noworodka "FisherS"? - Tak - odpowiedziałdoktor Edgerton. - Asfiksja wskutekuduszenia. - Czy ustalił pan okoliczności śmierci? Patolog skinął głową. - Morderstwo. Ellie wzięła głęboki oddech, po czym wstała,podchodząc dolekarza sądowego. - Doktorze Edgerton,czy wylewy podskórne dookoła ust dowodzą ponad wszelką wątpliwość, że dziecko zostało uduszone? -Dowodzą tego oznaki asfiksji,które znaleziono wwielu narządach. Ellie przytaknęła. - Czyli na przykład wybroczyny w płucach. Ale czy to prawda,że nie istnieje sposób, żeby podczas sekcji zwłok ustalić dokładnie, kiedy nastąpiła asfiksja? Gdyby przykładowo przed albow trakcie porodu doszło dozaburzenia przepływu krwi łożyskowej, to czy autopsja nie wykazałaby niedotlenienia płodu? - Wykazałaby. -A gdyby to zaburzenie nastąpiło zarazpo porodzie? Czy tomogłoby wywołaćobjawy asfiksji? - Owszem. -A gdyby matkapodczas porodudostała krwotoku albo miała trudnościz oddychaniem? Patolog skinął głową. - Wystąpiłyby podobne objawy. -A gdyby płuca dziecka nie były jeszcze w pełni rozwinięte,gdyby miało ono słabekrążenie krwi albo zapaleniepłuc? Czywtedy także widoczne byłybyte objawy? -Tak. 311. - A gdyby dziecko zakrztusito się własnym śluzem? -Wtedy też. - Zatem asfiksja może mieć wiele przyczyn, niekonieczniemusi być skutkiem celowego uduszenia? -Zgadzasię, paniHathaway -odparłlekarz sądowy. - Diagnozęw tym konkretnym wypadku oparłem na objawach asfiksjiw połączeniu z wylewami okołoustnymi oraz śladami włókienznalezionymi w jamie ustnej. Ellie uśmiechnęła się. - Zatrzymajmy sięwięc na chwilę przy tym. Czy siniak jestdowodem na to, że ktoś dotykałdłonią ust dziecka? - Siniak powstaje w miejscu, gdzie nastąpił miejscowy nacisk -odparł doktor Edgerton. - Możepani tosobie tłumaczyć, jakpani zechce. - Dobrze, spróbujmy. Gdyby wydalenie płodu nastąpiło podkątem, a dziecko spadło twarzą prosto naziemię - czy wtedy pokazałybysię siniaki? - Możliwe. -A gdyby to matka je chwyciła, aby zapobiec upadkowi? - Być może - zgodziłsię lekarz. -Zaś co dowłókien w jamie ustnej -kontynuowała Ellie - toczy nie mogły się tam znaleźć wtaki sposób: matka zauważyła, żedziecko krztusisię śluzem i wytarła mu usta, dokładnie, wewnątrz także? Czyto jest możliwe? Edgerton skłonił głowę. - Owszem. -Czy w opisanychprzeze mnie sytuacjach matka chce zrobićdziecku krzywdę? -Nie. Ellie podeszła do ławyprzysięgłych. - Wspominał pan, że posiewy były zanieczyszczone? -Tak. W czasie, jaki upłynął pomiędzyporodem a odnalezieniem łożyska, na jego tkance namnożyły się bakterie. - Zakażonebyły także tkanki płodowe? -Zgadza się - odparłdoktor Edgerton. -- Maczugowcami błonicy. W jaki sposób zidentyfikował pan owe. maczugowce błonicy? - Wykonałemocenę ilościową oraz barwieniemetodą Gramabakterii wyhodowanych z rozmazów pobranych z łożyska i od płodu. -Czy przeprowadził pan badania biochemiczne w celu upewnieniasię, że to byłymaczugowce błonicy? - Nie było takiej potrzeby. - Lekarz wzruszył ramionami. -Czypaniprzeglądaswoje podręczniki przed każdą sprawą, pani Ha312 thaway? Ja to robię od piętnastu lat. Proszę mi wierzyć, wiem,jak wyglądają maczugowce błonicy. - Jest panstuprocentowo pewny, że to były właśnieone? - dopytywała się Ellie. - Tak, jestem. Adwokatka uśmiechnęła się lekko. - Wspomniał pan również, że w tkancełożyskowej wykryto objawy ostrego zapalenia błon płodowych. Czy to prawda,że kiedynastępuje owo zapalenie, płód może wciągnąć dopłuc zakażonypłyn owodniowy,wskutek czegowywiązuje się wewnątrzmaciczne zapalenie płucprowadzące do posocznicy, a wkonsekwencjido śmierci? - Dzieje się tak,ale bardzo, bardzo rzadko. -Lecz jednaksię zdarza? Patolog westchnął. - Zdarza się, ale to już naprawdę jest szukaniedziury w całym. Wniosek, że zapalenie błon płodowych wywołało przedwczesny poród,jest o wiele bardziej realistyczny niżten, że było onoprzyczyną zgonu noworodka. - Sam panjednak zeznał- przypomniała Ellie - że sekcjazwłokwykazała objawy wczesnych stadiów zapalenia płuc. -To prawda, alechoroba nie była na tyle ostra, żeby spowodować śmierć. - Zgodnie zprotokołem z autopsji, w płucach znajdowała sięsmółka. Czy nie wskazuje to naniedotlenienie okołoporodowe? - Zgadzasię. Smółka, czyli zawartość jelit płodu,przedostałasię dopłynu owodniowego i została wciągniętado płuc. Jest toczynnik wielce drażniący, który może spowodować groźne zaburzeniaoddychania. Ellieodeszła odławy przysięgłych i wróciła do świadka. - Oto właśnie sam pan nam podał dwie dodatkowe przyczyny,któremogły doprowadzić do zaburzeń oddychaniau tego noworodka: wczesne zapalenie płuc oraz zachłyśnięcie sięsmółką. -Owszem. - W swoim zeznaniu wskazał pan asfiksję jako przyczynę śmierci. -Owszem. - Czy to prawda, że zarówno zapalenie płuc, jak i zachłyśnięcie sięsmółką - czyli zjawiska wywołane przyczynami naturalnymi - doprowadziłyby do asfiksji? Doktor Edgerton odpowiedział rozbawionym tonem,jakby dokładnie wiedział, doczego zmierza adwokatka: - Być może, pani Hathaway. O ile tylko uduszenie nie nastąpiło wcześniej. Bo wtedy zakażenie byłobyjuż całkiem zbędne. 313. Idea dystrybutora, który potrafi serwować i kawę, i depta zupę,od zawsze nieco działała EUie na nerwy, ponieważ po pierwsze,nigdy przecież nie wiadomo, jak długo te wszystkie płyny stojąwe wnętrzu maszyny, a po drugie - skąd automat wie, odebrawszyzamówienie, czym się różni kawa bezkofeinowa od bulionu z kurczaka? Takie myśli przebiegałyjej przez głowę, kiedy stała, założywszy ręce nabiodra, przed kanciastym pudłem zainstalowanymw podziemiach gmachusądu, czekając, aż z otworu wystrzeli styropianowykubek, az kubka uniesie się kłębiasty obłoczek pary. lnic. - Ejże- mruknęła pod nosem,kopiącdystrybutor tuż przysamej ziemi. Po chwili dołożyła mu jeszcze pięścią w pleksiglasową szybkę, żeby było po równo. - Zżarłeś mi pięćdziesiąt centów -powiedziała, już nieco głośniej. Gotowała się do dłuższej wiązanki, ale urwała wpół słowa,słysząc za plecami głos: - Przypomnijmi,że mam zawsze oddawać ci forsę. Coop położył dłonie na jej ramionach, apo chwili poczuła jego usta na karku, wygiętymniczym główka skrzypiec. -- Ktoś chyba powinienkonserwować te automaty. -Elliezgrzytnęła zębami i odwróciłasię plecami do maszyny, która,jakby na to czekała, strzyknęła kawą, nie podawszy uprzednio kubka. Gorący płyn opryskał butyi kostki Ellie. - Cholera jasna! - zawyłaadwokatka, odskakując na bok i wykręcającszyję, żeby przyjrzećsiębrązowemu szlaczkowi, którywykwit! na jej jasnych pończochach. - No, świetnie. Coop przysiadł na jednym z metalowychkrzesełek stojącychobok rządkiem. - Pamiętam z dzieciństwa, jak moja babcia samapowodowaławypadki. Wywracałaspecjalnie butelki z mlekiem, potykała sięo własne nogi, oblewała się wodą. Ellie przyłożyła chusteczkę dopoplamionych kostek. - Nicdziwnego, że skończyłeś jako psychiatra. -Jest w tym wielesensu, jeśli tylko człowiek jest przesądny. Babcia robiła tak zawsze, kiedy miała coś ważnegodo załatwienia. To był jej sposób na eliminowanie niepowodzeń. Potem miała już całydzień spokojny. - Wiesz, że to tak nie działa. -Jesteś pewna? - Coopzałożył nogę nanogę. -Pomyśl, czy niebyłoby fajnie, gdybyś mogła sobie teraz pomyśleć;mam to już zasobą, wrócę tam na górę, na rozprawę i wszystkomi się uda? Ellie z westchnieniem opadła nasąsiednie krzesło. - Wiesz, że ona się cała trzęsie? - Złożyła brudną chusteczkę 314 ' na pół ijeszczeraz na pół, upuściła jąna podłogę. - Siedzi obokmnie, a ja czuję, jak ona drży. Wibruje jak kamerton. - Chcesz, żebym z nią porozmawiał? -Nie wiem- zamyśliła się Ellie. - Boję się, że rozmowa o tymwystraszy ją jeszcze bardziej. - Z perspektywypsychologii. -Nie rozpatrujemy tego z perspektywy psychologii,Coop, tylko z perspektywy prawa. A najważniejsze jest to, żeby Katieprzeżyła ten proces i się nie załamała. - Jak dotąd świetnie ci idzie. -Niczego jeszcze niezrobiłam! - Aha, rozumiem. JeśliKatie już się denerwuje, kiedy tylkosłuchazeznań,toco będzie, jak wezwiesz ją na świadka? - Pomasował delikatnie plecy Ellie. -Przecież to nie jest twój pierwszystrachliwy klient. - Jasne, że nie. -Zobaczysz,że. - Coop urwał, widząc w drzwiach innego adwokata, który skinął im głowąna powitaniei wsunął kilkaćwierćdolarówek doszczeliny automatu. -Ostrożnie - ostrzegł. -Nie nauczyłsię jeszcze korzystać z nocniczka. Elliestłumiła parsknięcie. Kiedy rozzłoszczony adwokat,klnącpod nosem, kopnął dystrybutor iwyszedł z pomieszczenia,kierując się z powrotemna górę, uśmiechnęła się do Coopa. - Dzięki. Tego mi było trzeba. - A tegonie? - zapytał, nachylając się ku niej i nie kryjąc zamiarów. - Nie całujmnie. - Odsunęła go na odległość wyciągniętychrąk. -Chyba cośzłapałam. Przewrócił oczami, a potem je zamknął. - Pójdę naten hazard. -No, jesteście wreszcie. Słysząc głos Ledy, Ellie iCoop odskoczyli od siebie. Ciotkastałana klatce schodowej razem z Katie. - Powtarzałam jej, żezaraz wrócisz - powiedziała - ale niechciała mnie słuchać. Katie zeszła ze schodów i stanęła przed Ellie. - Muszę wracać do domu. -Już niedługo,Katie. Wytrzymaj jeszcze troszeczkę. - Muszę wrócić na popołudniowy udój. Jeśli pojedziemyteraz,to jeszcze zdążymy. Dat nie poradzi sobie sam, tylkoz Leyim dopomocy. - Musimyzostać wsądziedo końca dzisiejszego posiedzenia -wyjaśniła jejEllie. 315. - Hej, Katie - odezwał się nagle Coop - chodźmy sobie gdzieśna chwilkę. Pogadamy. - Spojrzał naEllie z ukosa, prosząc jąspojrzeniem o wyrozumiałość. Już z daleka było widać, że Katie drży na całym ciele. Nie odpowiadającani słowemna propozycję Coopa,zawiesiła spojrzenie na Ellie. - Nie możesz zamknąćtego posiedzenia? - zapytała. - To jest przywilej sędziego prowadzącego sprawę. - EUie położyła dłoń na ramieniu dziewczyny. -Wiem,że to dlaciebie ciężkie i chciałabym. a ty dokąd? - Idęporozmawiać z panią sędzią. Poproszę ją, żebyzamknęłaposiedzenie - odpowiedziała Katie upartymtonem. - Nie mogęmigać się od pracy w domu. - Chcesz tak po prostu pójść i pogadać? Tak sięnie robi. - A ja to zrobię. -Niechtylko sędzia sięna ciebie wkurzy - ostrzegła jąEllie -to będziesz miała prace domowe z głowy do końca życia. Wyprowadzona z równowagiKatie naskoczylana nią. - To ty idź i poproś. -Przyznaję,żeto dla mnie coś nowego, pani mecenas - powiedziała sędzinaLedbetter, pochylającsię nad blatem biurkai marszcząc brwi. - Prosi pani, żebysąd zakończył dziś posiedzeniewcześniej niż co dzień, bo pani klientka musi wrócić do pracy w gospodarstwie? Ellie wyprostowała sięw krześle,patrząc na sędzinę beznamiętnym wzrokiem. - Ściśle rzecz biorąc, wysoki sądzie, chciałam prosić, aby sądkończył pracęo godzinie trzeciejpo południu każdego dnia rozprawy. Zapewniam, żegdyby nie było to istotne dla mojej klientkioraz podyktowane zasadami, które rządzą jej życiem, nieproponowałabym tego. - Sąd kończy pracę o czwartej trzydzieści, pani Hathaway. -Wiemo tym. Wyjaśniłam to jużswojej klientce. - Z najwyższą uwagą wysłucham, co też odpowiedziała paniklientka. -Powiedziała,że krowy nie będączekać. - Ellie zaryzykowałazerknięcie w bok, na George'a. Prokurator szczerzył zęby jak kot,który zjadł kanarka. Nic zresztą dziwnego: na jegooczach Elliewłasnoręcznie kopała sobie grób,a on nie musiał nawet kiwnąćpalcem,żeby jej w tym pomóc, bo radziła sobie doskonale. - Musimy również rozważyć kolejną kwestię: jeden ze świadków wezwanych do złożenia zeznań jesttakże pomocnikiem gospodar316 skim na farmie państwa Fisherów. Jeżeli on i oskarżona r1 będąmogli pomagaćprzy popołudniowymudoju, rodzina zost311^ na'rażona na niepotrzebne straty finansowe. SędzinaLedbetter zwróciłasię do prokuratora: - Panie Callahan, zakładam, że chciałby pan sięlypowiedzieć. -Owszem, wysoki sądzie. O ile mi wiadomo, amisze nieP1'2813"wiają zegarków na czas letni iz powrotem na zimowy. MB? sobieżyć i pracować według własnego porządku, kiedy nikomu Pnlewadzi, ale wsądzie mają obowiązek dostosować się do nasztB0 zegara. Dostrzegam tutaj intencję mecenas Hathaway, aby wszędziewynajdywać jaskrawe różnice pomiędzy amiszami a reszti świata. - To nie jest moja intencja, George - mruknęła Ellie'- To sięnazywaprosto: laktacja. -Ponadto- ciągnął dalej prokurator - pozostał mi na azlsjeszcze jeden świadek do przesłuchania. Odroczenie jego zeznania byłoby ze szkodą dla mojejsprawy, ponieważ jest pi^ski sędziowie przysięgli będą mogli usłyszeć je dopiero w poniedziałek, a do tej poryprzepadnie cały efekt. - Ryzykując, że to co powiem, będzie aroganckie, po? zwolę? so"bie zauważyć, wysoki sądzie, że uczestniczyłam jużw wieliprocesach iczęsto spotykałam się z tym, żeharmonogram(ozprawyzmieniano w ostatniej chwili ze względu na to, że adw'0^31""'a nawet sędziemu, wypadało coś nieoczekiwanego: musiał naprzykład zająć się dzieckiem albo pójść do lekarza. Sk01"0 wlecdla pracownikówsądu robi się wyjątki, to czemunie m:ma 'T111razem nagiąć nieco zasad, żeby pójść na rękę oskarżonej? - Oskarżona sama sobie radzi z naginaniem zasad -rzuciłGeorgeoschłym tonem. -Proszę nieskakać sobie do oczu - ucięła sędzina l,eSsettei. - Pani prośba ma tę kuszącą zaletę, paniHathaway, że ittożna byw tensposób uniknąć piątkowych korków, jednakowoż (uewyrażę zgody, przynajmniej dopóki trwa prezentacja świadkaoskarżenia. Kiedyprzyjdzie pani kolej,może pani kończyć popsdzeniesądu o trzeciej, jeśli to pani odpowiada. Panie Callahanzwróciła się do George'a - może pan wezwać swojego świadka- Proszę sobie wyobrazić młodą dziewczynę - powie^isl d0^'tor Brian Riordan,psychiatra sądowyi ekspert powoł^W przezoskarżenie - która potajemnie spotyka się z chtopakie111' k10"rym jej rodzice niemają pojęcia. Wbrewwłasnemu ro^al"""! idzie z nim dołóżka. Po kilku tygodniach okazuje się, że zaszław ciążę. Tojednaknie burzy porządku jej codziennych z8! 0'cno" 317. ciąż czuje się jakby nieco bardziej zmęczona niż przedtem. Jestprzekonana, że problem sam sięrozwiąże. Odpycha od siebiewszelkie myśli związane z ciążą, obiecując sobie za każdym razem, że jutro się tym zajmie. Tymczasem zaczyna wybierać niecoluźniejszeubraniai nie pozwala się nikomu przytulić zbyt mocno. Pewnej nocy budzi ją przeraźliwy ból. Nie wie, co się z niądzieje, ale myśli tylko o jednym:sekret nie może sięwydać. Wymyka się z domu, żeby niktnie słyszał, jakrodzi. W odosobnieniu,w ciszy,wydaje na świat dziecko, które nie znaczydla niej absolutnienic. Adziecko zaczynapłakać. Dziewczyna zakrywa muusta dłonią, żebynikogo nie obudziło. Ściska coraz mocniej, dopóki płacz nie ucichnie,dopóki maleństwo nie znieruchomieje. Potem,wiedząc, że musi się pozbyć ciała, zawija je w jakąś koszulę,która leżała pod rękąi chowa tak, żeby nikt go nie zobaczył. Jestpółżywa z wyczerpania,więc wraca do łóżka, obiecując sobie, żeresztązajmie się jutro. Kiedy policjanastępnego dnia pyta jąo dziecko,odpowiada,że nic nie wie o żadnym dziecku. Mówi dokładnie to samo,co powtarzała sobie przez cały ten czas. Ławnicy siedzieli jak zahipnotyzowani, zgarbieni,pochłonięcibez reszty sceną zobrazowaną przez Riordana, konturowaną słowami ostrymi jak sztylety. - A instynkt macierzyński? - zapytał George. - Kobiety,które zabijają swoje noworodki, są całkowicie odcięteod rzeczywistości - wyjaśnił Riordan. - Pod wzgłędememocjonalnym poród znaczy dlanich dokładnie tyle samo, co usunięciekamienia żółciowego. - Czy po zabiciu noworodka te kobiety czują, że coś jest niew porządku? -Pytapan, czy mają wyrzutysumienia. - Riordan zasznurował wargi. -Owszem. Ale żałują raczej tego, że rodzice zobaczyli je wtak niekorzystnym świetle, nie żal im natomiastśmierci jakiegoś dziecka. - Paniedoktorze, czy poznał pan oskarżoną? -Poproszono mnie, abym wydał o niej opinię fachową na potrzeby tegoprocesu. - Jaki był zakrespańskich czynności? -Zapoznałem się ze zgromadzonym materiałemdowodowym,atakże z wynikami przeprowadzonych testów projekcyjnych, jakchociażby test Rorschacha oraz testów samoopisu, czyli na przykład MMPI. Spotkałem się także z oskarżoną osobiście. - Czy możliwe było postawienie diagnozy zgodnie z naukowymi wymogami psychiatrii? -Tak. Zabijając dziecko, Katie Fisher potrafiła odróżnić do318 bro od złai była świadomaswych czynów. - Riordan zerknął naKatie. -To klasyczny przypadek zabójstwa noworodka. Oskarżona dokładnie odpowiada charakterystyce kobiety-morderczyniwłasnego dziecka. Wszystko się zgadza: wychowanie, podjętedziałania, kłamstwa. - A skąd pan wie, że oskarżona kłamała? - zapytał George, zabawiając się w adwokata diabła. -Może naprawdę nie wiedziała,że jest w ciąży ani że urodziła dziecko? - Oskarżona sama przyznała się do tego,że wiedziała o ciąży,ale postanowiła zachować ją w tajemnicy. Fakt, że człowiek podejmuje konkretne działanie, abysię przed czymś bronić, implikuje,żejest świadomy tego,co robi. W tensposób zaprzeczeniełączy się z poczuciem winy. Ponadto kłamstwo pociąga za sobąkłamstwo, zatem wszystko, co oskarżona powiedziała na tematciąży i porodu, jest w najlepszym wypadku wątpliwe. Jednakżejej działania były konsekwentne idaj^ bardzo konkretny obrazwydarzeń - dodał Riordan. - Podczas naszej sesji oskarżona przyznała, że obudziły ją bóle porodowe i celowo wyszła ze swojegopokoju,ponieważ nie chciała, żebyktoś ją usłyszał. To przemawiaza tym, żechciała działać po kryjomu. Wybrała sobie oborę,a w niej specjalne miejsce, gdzie, jakwiedziała, było świeże siano. To przemawia za tym, żedziałała celowo. Poporodzie przyrzuciła plamy krwi czystym sianem i zrobiła co mogła,żeby noworodek nie płakał - a jego zwłoki znaleziono rano pod stosemderek. To przemawia za tym, żemiała coś do ukrycia. Pozbyła siępoplamionej krwią koszuli nocnej, w której spała tej nocy, a kiedywstała rano, przedrodzinązachowywała się tak samo jak zawsze,aby tylko podtrzymać tę mistyfikację. Każdy zowych czynników: działanie w odosobnieniu, samotny, skryty poród, uprzątnięcieśladów, udawanie, że życie biegnie dalej ustalonym trybem-wskazujena to, że oskarżona wiedziała bardzo dobrze, co robi,a co ważniejsze, miała świadomość tego, że postępuje źle. - Czy podczas sesji z panem oskarżona przyznała się do zamordowania noworodka? -Nie. Twierdzi, żetego niepamięta. - Skąd w takim razie pańska pewność, że faktycznie to zrobiła? Riordan wzruszył ramionami. - Stąd,że amnezję można udawać bez najmniejszego problemu. A także dlatego,panie Callahan, ponieważ ja sięna tym dobrze znam. Każde zabójstwo noworodka przebiega według określonego schematu, a oskarżona pasuje doniego jak ulał. Proszęposłuchać: nie chciała się przyznać do ciąży. Twierdzi, że niezdawała sobie sprawy z tego,że zaczynarodzić. Urodziła w odosob319. nieniu. Zaprzecza, jakoby miała zabić dziecko, pomimo że odnaleziono jego zwłoki. W miarę upływu czasu stopniowo zaczynaładostrzegać w swojej wersji wydarzeń pewne luki. Są to wspólnecechy charakterystyczne wszystkich zabójstw noworodków, jakimimiałemokazję się zajmować. Utwierdziły mnie one w przekonaniu, że oskarżona równieżpopełniła takie zabójstwo, nawetjeśli nie potrafi sobie jeszcze przypomnieć pewnych fragmentów zajścia. - Pochylił się ku przesłuchującemu prokuratorowi. - Kiedy widzę coś,co ma pióra, dziób, błoniaste stopy i kwacze, to nie muszę się upewniać, że potrafipływać, żeby wiedzieć, żeto kaczka. Największym minusem zmianytaktyki obrony było dlaEllieto, że niemogła już powołać doktor Polacci na świadka; protokółsporządzony przez psychiatrę nie nadawał się do przedłożeniaprokuratorowi, ponieważ stało w nim czarno na białym, że Katiezabiła swoje dziecko, aczkolwiek nie rozumiejąc istoty ani wagitego czynu. Oznaczało to tyle,że jeśli Elliechciałapodkopaćoskarżenie ozabójstwo, toteraz miała ku temu jedynąokazję, a podkop musiał być na tyleduży, żeby mógł przejechać nimczołg. -De zabójczyń noworodków badał pan w swojej karierze? - zapytała, wstając i podchodzączamaszystym krokiem do doktoraRiordana. - Dziesięć. -Dziesięć! - wykrzyknęła, robiąc wielkie oczy. -A miał panbyćekspertem! - Mam opinię eksperta. Wszystko jest względne. - Zatem bada pan jeden taki przypadek rocznie? Riordanskłonił głowę. - Tak to właśnie wychodzi. -A owa pańska charakterystyka oraz ustalenia, które pan poczynił na temat Katie, są oparte na rozległym doświadczeniu zebranym podczaspracy z. dziesięciomakobietami? - Owszem. Ellie uniosła brwi. - W swojej publikacji zamieszczonej w "Przeglądzie Medycyny Sądowej" napisał pan, że zabójczynie noworodków to nie sąosoby z gruntu złe, zgadza się, panie doktorze? Stwierdził pan, żeniekoniecznie chcąone umyślnie wyrządzićkomuś krzywdę. - To prawda. Zazwyczaj te kobiety nie myślą w takichkategoriach. Chcą tylko sobie pomóc irobią tow sposób egocentryczny. - A jednak we wszystkich sprawach,w których brał pan udział 320 jako biegły, opowiadał się pan za pozbawieniem badanych kobietwolności? - Tak. Społeczeństwo musi mieć pewność,że morderców czeka kara. -- Rozumiem. Czy to prawda, panie doktorze, że zabójczynie noworodków przyznają się do tęgo, co zrobiły? - Nie od razu. -Ale ostatecznie, pod ciężarem dowodów lub presji przesłuchującego, załamująsię. Mamrację? - Tego właśnie byłem świadkiem. -Czy podczas swojej sesji z Katie prosił ją pan ohipotetycznewyjaśnienie tego, cosięstało z dzieckiem? -Tak. - Co panu odpowiedziała? -Udzieliła kilku różnych wyjaśnień. - Czy powiedziała: "Możesamo umarło, a ktośje zabrał i schował"? -Między innymi. - Powiedział pan, że zabójczynie noworodków załamująsiępod presją. Czy fakt, że Katie,zamiast się rozkleić i przyznać domorderstwa, sama sformułowała taką hipotezę, nie wskazuje nato, że mogło być właśnie tak,jak powiedziała? - Równie dobrze mogła skłamać. -Ale czyKatie chociażraz przyznała, że zabiła to dziecko? - Nie. Z drugiej strony, do ciąży równieżniechciałasiępoczątkowo przyznać. Ellie puściła tę uwagę mimouszu. - Jakdokładnie wyglądała wersja wydarzeń, którą podała panu Katie? -Zasnęła, a kiedy się obudziła,dziecka nie było. To wszystko,co zdołała sobie przypomnieć. - Apan na tej podstawiewysnułwniosek, że popełniła morderstwo? -Było to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, wziąwszypod uwagę ogólny wzorzec zachowań. Taką właśnie odpowiedź Ellie chciała usłyszeć. - Jako ekspert w dziedzinie psychiatrii wie panna pewno, coto jest stan dysocjacji. -Owszem, wiem. - Czy zechce panwyjaśnić topojęcie tym,którzy go nie znają? -Ze stanem dysocjacji mamy do czynienia wtedy, gdy ktoś separuje fragment swojej świadomości i czyni to po to, aby przetrwać traumatyczną sytuację. 321. - Jak na przykład maltretowana żona, która wyłącza się mentalnie, kiedy mąż się nad nią znęca? -Zgadza się - przytaknął Riordan. - Czy to prawda, że osoby, które doświadczają zaburzenia dysocjacyjnego, mają luki w pamięci, chociaż udaje im się zachować pozory całkowitego zdrowia psychicznego? -Tak. - Stan dysocjacji nie jestświadomym zachowaniem? -Nie jest. - Czy to prawda, że ciężki stres psychiczny może do niego doprowadzić? -Tak. - Czy widok śmierciukochanej osoby może wywołać ciężkistres psychiczny? -Niewykluczone. - Cofnijmy się odrobinę. Przyjmijmy nachwilę, że Katiechciała zatrzymaćto dziecko, rozpaczliwie pragnęła je mieć. Urodziła, a potem najejoczach doszłodo tragedii:dziecko umarło,chociażrobiła comogła, aby nie przestało oddychać. Czy szok pojego śmierci mógł doprowadzić do zaburzenia dysocjacyjnego? - Tomożliwe - przyznał Riordan. -Skoro zatem nie mogłaprzypomnieć sobie dokładnie, jakumarło jej dziecko, to czy możnaprzypuścić, że lukę w pamięciwywołałowłaśnieto zaburzenie? Riordan uśmiechnął się pobłażliwie. - Możnaby tak przypuścić, gdyby to byłoprawdopodobne, paniHathaway, a niestety nie jest. Jeśli chce się pani upierać przy tym,że oskarżona tego ranka weszła w stan dysocjacji - chętnie przyklasnętej teorii. Nie ma jednak sposobu, aby dowieść, że doszło dotego zpowoduśmierci- naturalnej śmierci- jej dziecka. Równieprawdopodobne jest to, że zaburzenie wywołał szok poporodowy. Albo też ogromnie stresujący czyn, jakim jest morderstwo. Musipanizrozumieć, że gdyby nawet to była prawda, że doszłodo zaburzenia dysocjacyjnego, nie oznacza to jeszcze, że pannaFisher nie mogła zabić swojego dziecka. Człowiek w staniedysocjacji potrafidokonywać prawdziwie spektakularnychwyczynów. Może, na przykład, przejechać setki kilometrów, chociaż potemnie potrafi sobie przypomnieć ani jednego szczegółukrajobrazu. I podobnie kobietaw stanie dysocjacji mogła urodzić dziecko,chociaż potem nie pamięta tegoz całą dokładnością. Mogła próbować je reanimować, chociaż nie pamięta tego z całą dokładnością. A także - dodał znaczącym tonem - mogła je zabić,chociażnie pamięta tego z całą dokładnością. 322 sit - Panie doktorze- przypomniała mu Ellie - to jest dziewczynaz rodziny amiszów, anie jakaś pochłonięta sobą i tylko sobąnastolatka, która ma w głowie zakupy i nic wiece]. Proszęsięwczuć wjej położenie. Czy to niemożliwe, żeby Katie Fisherchciałazatrzymać swoje dziecko, to dziecko, które umarło na jejrękach? Niemożliwe, że rozpacz po jego stracie była tak wielka,że jej umysłnieświadomiezablokował wspomnienie o tym, co się stało? Ale Riordan zeznawał już wzbyt wielu procesach, żeby dać się takłatwo złapać w pułapkę zastawionąprzez adwokata. - Skoro Katie Fisher aż tak bardzo pragnęła mieć to dziecko,pani Hathaway - powiedział - to dlaczego przez siedem miesięcyokłamywała wszystkich, że go nie ma? George zerwałsię z krzesła,zanim jeszcze Ellie zdążyła dojść na swoje miejsce. - Wysokisądzie, czy mogę ponownie zwrócić się do świadka? Doktorze Riordan, proszęo opinię biegłego: czy oskarżona wewczesnych godzinach porannychdnia dziesiątego lipca byław stanie dysocjacji? - Nie. -A czy pańskim zdaniem mato w ogóle jakieśznaczenie? -Nie. - Dlaczego? Riordan wzruszył ramionami. - Jej zachowaniemówi samo za siebie, nie ma potrzeby uciekać się do tego psychologicznego bełkotu. Intryga uknuta przeznią przed porodem wskazuje na to, że kiedy dziecko przyszło jużna świat, była gotowa na wszystko, aby się go poztiyć. - Łącznie z morderstwem? Psychiatra skinął głową. - Przede wszystkim z morderstwem. -Mam jeszcze jednopytanie do świadka -powiedziala Ellie. - Doktorze Riordan, jako psychiatra sądowy z peynością pan wie,że aby wydać wyrok skazujący za zabójstwo pierwszego stopnia,oskarżony musi zostać uznany winnym umyślnego morderstwadokonanego celowo i z premedytacją. -Tak, to prawda, - Czykobiety, któreodbierają życie swoim nowo narodzonym dzieciom, mordują je umyślnie? - Zdecydowanie tak. -Czy działają wedługprzygotowanegoplanu ? 323. - Czasami. Zdarza się, tak jak w wypadku oskarżonej, że wybierają sobie jakieś ustronne miejsce bądź też przynoszą ze sobąkoc lub torbę do schowania dziecka. - Czy zgóry zakładają,że dziecko musi umrzeć? Riordan zmarszczył brwi. - To jest odruch wywołany pojawieniemsię noworodka naświecie. -Odruch -powtórzyła Ellie. - Czyli automatyczne, instynktowne i nieprzemyślane zachowanie? -Tak. - Zatem zabójstwa noworodka nie możnafaktycznie uznać zazabójstwo pierwszego stopnia? -Sprzeciw! - Wycofuję pytanie - powiedziała Ellie. - To wszystko. - Wysoki sądzie - George zwróciłsię do sędziny Ledbetter -oskarżenie kończy postępowanie dowodowe. Sara czekała nanie z jedzeniem; dostały coś naprzekąskę,lecz Ellie nie miała akurat na to najmniejszej ochoty. Jadła bezapetytu,czując, że dławi się w czterech ścianach iraz poraz zadając sobiepytanie, dlaczego nie chciała pojechać z Coopem doLancaster, kiedy jej proponował wspólny wypad do jakiejś restauracji. - Wyszczotkowałam za ciebie Nuggeta - powiedziałaSara docórki -ale została jeszcze uprząż do wyczyszczenia. -Dobrze, Mam - odpowiedziała Katie. - Zrobię topokolacji. I sama pozmywam, bo pewnie jesteś zmęczona po dojeniu. Na przeciwległymkrańcu stołu rozległo się głośne beknięcie. - Gut! Dobre było - pochwalił Aaron żonę, dziękując jejuśmiechem, po czym odwrócił się do ojca,zatykając kciuki zaszelki. - Wybiorę się chyba w poniedziałekna targ u Lappa. - A potrzebny ci nowy koń? - spytał Elam. Aaron wzruszył ramionami. - Niezaszkodzisię rozejrzeć. -Słyszałem, że Marcus King szykuje nasprzedaż źrebaka poswoim gniadoszu, tego, co mu się urodził zeszłej wiosny. - Ja? To piękne zwierzę. Sara prychnęła. - Coty zrobisz z jeszcze jednym koniem? Ellie wodziła wzrokiem po ich twarzach, od jednej do drugiej,jakby obserwowałamecz tenisowy. - Przepraszam- odezwała się cicho i kolejno wszystkie głowyodwróciły się w jej stronę. - Mogę o coś zapytać? Czy macie świa324 domość, żedziś rozpoczął się proces, w którym wasza córka jestoskarżona o morderstwo? - Ellie, nie. - Katiewyciągnęła rękę,ale adwokatka przerwała jejpotrząśnięciem głowy. - Czy zdajecie sobie sprawę, że za niecały tydzień wasza córkamoże zostaćuznana za winną zarzucanej jej zbrodni i prosto z sali rozpraw trafi do więzienia w Muncy? A wysobie gawędziciew najlepsze okońskichtargach'Nikogoz was nie obchodzi, jakdziś poszło na rozprawie? - Obchodzinas - odpowiedział sztywno Aaron- Właśnie widzę, jak zżera was ciekawość - mruknęłaEllie,ściągając z kolan serwetkę irzucającją na stół. Potem wstałai uciekła z kuchni na górę, dosypialni. Kiedy otworzyła oczy, było już całkiem ciemno. Na skraju jejłóżka siedziała Katie. Ellie poderwała się, przeczesując palcamiwlosy i szukająckątem oka budzika na baterie, stojącego obok,na nocnym stoliku. - Która godzina? -Kilka minut po dziesiątej - szepnęła Katie. - Zasnęłaś. - Zasnęłam. - Ellie przesunęła językiempo obłożonych nalotemzębach. -Na to wygląda. - Mrugnęła kilka razy, aby oprzytomnieć,po czym wyciągnęła rękę i zapaliłagazową lampę. -A gdzie ty się podziewałaś? - Pozmywałam, a potem poszłam wyczyścić uprząż. - Katie zakrzątnęła się, zasłoniła okno na noc,a w końcu usiadła i rozpuściła upięte w porządny kok włosy. Ellie przyglądała się jejszeroko otwartym oczom, kiedydziewczyna szczotkowała swoje długie, miodowoziote pukle. Gdyadwokatka dopierotutaj przyjechała i po raz pierwszy zobaczyłataką minę na wszystkich twarzach dookoła, wzięła ją za oznakębezmyślności,głupoty. Potrzeba było dobrych kilku miesięcy,żeby w tym "pustym" spojrzeniu amiszów dostrzec pełnię - pełnięcichego, pogodnego spokoju. Nawet dziś, po pierwszym, obfitującym w trudności dniu rozprawy, gdy mało kto zdołałby zmrużyćw nocy oko, Katie była całkowicie opanowana. - Wiem, że ich to obchodzi- burknęła Ellie nieswoim głosem. Katie spojrzała na nią. - Mówisz o procesie? -Tak. Wiesz, u mnie w rodzinie wszyscy zawsze tylko się darlina siebie. Kłótnie wybuchały w jednej chwili, spontanicznie,a potem,kiedy burzajuż ucichła, jakośsię godzili. U was jest taka cisza. Nie przyzwyczaiłam się jeszcze. 325. - Na ciebie też krzyczeli? -Czasami - przytaknęła Ellie. - Ale dzięki temu hałasowiprzynajmniej wiedziałam, że mam ich przy sobie. -Potrząsnęłagłową, odpędzając od siebie to wspomnienie. - W każdym razieprzepraszam za ten wybuch przy kolacji. -Westchnęła. - Niewiem, co się ze mną dzieje. Ręka ze szczotką zatrzymała się w pół długiego pociągnięcia. - Nie wiesz? - zapytała Katie. - Nie. Przejmuję się trochę procesem,ale natwoim miejscubyłabym zadowolona, że mój adwokat jest spięty, bo byłoby gorzej, gdyby był spokojny i pewny siebie. - Spojrzała na Katie, zauważając,że dziewczyna płoni sięna twarzy. - Znowu coś ukrywasz! - powiedziała, czując, jak wszystkosięw niej przewraca. - Nic nie ukrywam! Wszystkoci powiedziałam! Ellie zamknęła oczy. - Niemam terazna to siły. Jeśli znów chcesz mi o czymś opowiedzieć, toczy możesz z tym poczekać do rana? - Dobrze - odparłaKatieszybko. Zbyt szybko. - A, do cholery z tym. Niebędziemy czekać do rana. Mów teraz. - Zasypiasz teraz wczesnym wieczorem, tak jak dziś. Przy kolacji puściły ci nerwy. - Katie pomyśłdła chwilę i oczy jej rozbłysły. -Pamiętasz, co było ranow sądzie? Co się stało wtoalecie? - Masz rację,ale to wszystko przez tego wirusa. Musiałam cośzłapać. Katie odłożyła szczotkę i uśmiechnęła się wstydliwie. - Niejesteś chora, Ellie. Jesteś w ciąży. Rozdział czternasty ELLIE - Na pewno pomyłka. - Podsunęłam Katie pod nos test ciążowy. Katie zmrużyła oczy, czytając instrukcję na odwrocie pudełka. - Odczekałaś pięć minut. - Potrząsnęła głową. -Sama widziałaś, jak w okienku pojawił sięznaczek. Rzuciłam test na łóżko. Widniałna nim mały różowy plusik. - Miałam siusiać przez pełnych trzydzieści sekund, adoliczyłam tylko do piętnastu. Proszę bardzo. Pomyłki są rzeczą ludzką. Spojrzałyśmy obie na pudełko, w którym byłjeszcze drugitest. W aptece mieli promocję i sprzedawalidwa za cenęjednego. Wystarczyło przejść się znowu do łazienkii odsiedzieć tam tę pięciominutową wieczność w oczekiwaniu na ogłoszenie swojegoprzeznaczenia. Ale to niebyło potrzebne: wiedziałam już,tak samo jak Katie, jaki musi byćwynik tegotestu. Takie rzeczy nie przydarzają się kobietom po trzydziestce. Wpadki - to dobre dla nastolatek, które uległy czarowi chwilinatylnym siedzeniu samochodu rodziców. Wpadki są dla kobietnieobytych do końca ze swoimi ciałami, które wciąż dają się im zaskoczyć, nie widząc w nich jeszcze starych dobrychznajomych. Wpadkisą dla tych, które nie potrafiły przewidzieć, czym to się skończy. Z tym, żeto wcale nie wyglądało na wpadkę. Czułam w sobiecoś twardego, rozżarzonego, jakby złoty samorodektuż pod dłonią spoczywającą nabrzuchu. Wydawałomi się, że już wyczuwamdrgnięcia obudzone biciem tego maleńkiego serca. Katie opuściła wzrok. - Moje gratulacje - szepnęła. Od pięciu lat pragnęłam mieć dziecko, aletak mocno, że ażbolało. Budziłamsię w środku nocy uboku Stephena, czując, jakramiona pulsują mi tępym rwaniem, jakbym przez całąnoc trzyma327. la w nich maleństwo. Kiedy widziałam dziecko na spacerze w wózku, ręce same mi się do niego wyciągały. Stawiałam w kalendarzyku czerwone kropki, mając poczucie,że zkażdym kolejnymmiesiącem życie mi ucieka coraz dalej. Chciałam,żeby coś wemnierosło, chciałam nosić to pod sercem. Chciałam oddychać,jeść, rozkwitać dla kogoś, niedla siebie. Ze Stephenem kłóciliśmy się o dzieci mniej więcej dwa razydo roku, jakby nasze wspólneżycie było samotną wyspą, zaś kwestia potomstwa wulkanem, który co jakiś czas musi wybuchnąć. Któregoś razu udało mi się nawet złamać jego opór. - Dobrze- powiedział. - Jeśli ma być, to niech będzie. Odstawiłam pigułki,ale przez sześć kolejnychmiesięcy nieudało nam się zrobić dziecka. Dopiero prawie pół roku późniejzrozumiałam dlaczego; nie można począć życiatam, gdzie międzydwojgiem ludzi wszystko umierana raty. Przestałam więcnaprzykrzać się Stephenowi izamiast tego,kiedy odzywał się instynkt macierzyński, szlam do bibliotekii zgłębiałam ten temat. Dowiedziałam się, ile razy komórki zygoty muszą się podzielić, zanimpowstanie właściwy embrion. Oglądałam namikrofilmach zdjęcia płodu ssącego kciuk, widziałamjego żyły podobne do mapy drogowej wykreślonej pod jarzącą siępomarańczowo skórą. Wyczytałam gdzieś, że sześciotygodniowypłód mawielkość truskawki. Znalazłam informacje o alfafetoproteinie, amniocentezie i czynnikach Rh. Jak zatem widać, o dziecku, które zaczęło we mnie rosnąć, wiedziałam już wszystkooprócz jednej rzeczy: dlaczego nawieśćo jego istnieniu nie skaczę dogóry z radości. Niechciałam, żeby ktokolwiek, ktomieszka na farmie lub tamzagląda, wiedział, że jestem w ciąży, a w każdym razie najpierwzamierzałam powiedzieć o tym Coopowi. Następnego dnia zaspałam. Zanim chwyciły mnie suche wymioty, udało mi się dobiec doustronnego miejscaza ogródkiemwarzywnym. Kiedyzapach końskiej paszy zakręcił mi wgłowie,Katie bez słowa zastąpiła mnieprzy pracy. Zaczęłam widzieć jawinnym świetle, podziwiać za to, że udało jej się ukryć swój odmienny stan przez tyle miesięcy,przed oczami tylu ludzi. Wyszła za mną z szopy. - No -zagaiładziarsko - jeszcze ci słabo? - Usiadła obok mniena ziemi, opierając się takjak ja o ścianę z czerwonych desek. - Już nie - skłamałam. - Nic minie będzie. - Przynajmniej do rana. - Katie sięgnęłaza pasek fartucha,wyjmującdwie torebkiherbaty. -Weź, pewnie ci się przydadzą. 328 Uniosłam je do nosa. - Pomogąna żołądek? Katie zaczerwieniła się. - Kładzie się je tutaj. - Musnęła końcami palców piersi. -Jak jużboli tak,że nie można wytrzymać. - Zerknęła na mnie,jakby chciała ocenić moją naiwność i dodała;- Najpierw trzeba namoczyć. - Dzięki Bogu,że znam kogoś, kto już ma to zasobą. - Katiewyprostowała się nagle, jakbym trzepnęła ją w twarz i dopierodotarło do mnie, co powiedziałam. -Przepraszam. - Nic się nie stało - mruknęła pod nosem. -Stało się. Wiem,że to musi być dla ciebie trudne, zwłaszczateraz, w samym środku procesu. Mogłabym ci powiedzieć,że kiedyś będziesz jeszcze miała dzieci, ale pamiętam, jak sama się czułam, słysząc takie rzeczy od różnych znajomych, które miały mężów i zaszły w ciążę. -Jak? - Najchętniej bym każdej dała w zęby. Katie uśmiechnęłasię wstydliwie. -Ja, to by się mniejwięcej zgadzało. - Spojrzała na mójbrzuch,a potem odwróciła wzrok. -Ja się cieszę, Ellie, naprawdę,ale wcale nie boli przez to mniej. I cały czas powtarzam sobie, żeMam przecież straciła troje dzieci, a z Hannahnawet czworo. -Wzruszyła ramionami. - Można się cieszyć, że komuś się udało,aleto nie znaczy, że od razusię zapomni o własnym nieszczęściu. Nigdy jeszcze nie dotarło do mnie z większą mocą, że Katienaprawdę chciała zatrzymać to dziecko; w tym momencie byłamtego już absolutnie pewna. Mogła wypierać poród ze świadomości, mogłaprzez długi czas nie przyznawaćsię do ciąży,ale kiedyjuż maleństwo pojawiło się naświecie, nie przyszło jej nawetprzez chwilę dogłowy, że mogłaby go nie kochać. Spojrzałam nanią ze zdumieniem, uświadomiwszy sobie, jak obrona, którą dlaniej przygotowałam, zaczyna splatać się z prawdą. Sięgnęłam ku jej dłoni, uścisnęłam. - To dla mnie wiele znaczy - powiedziałam. - Dobrze, żemogęz kimś dzielić ten mój sekret. - Niedługopowiesz o wszystkim Coopowi. -Pewnie tak. -Nie wiedziałam,czy Coop zajrzy do Fisheróww ten weekend. Kiedy w piątek po rozprawie podrzucił nas dodomu, nie umówiliśmysię konkretnie. Wciążnie mógł mi darować,żeod razu się nie zgodziłam zamieszkać razem z nim i trzymał sięna dystans. Katie owinęła ramiona szalem. - Myślisz, żesię ucieszy? 329. - Na pewno. Spojrzała mi w oczy. - To pewnie zaniego wyjdziesz? -No cóż - powiedziałam. - Tegonie wiem. - Założę się, że on będzie chciał się z tobą ożenić. Odwróciłam się do niej. - Z nas dwojgato nie Coop się waha. Wodpowiedzi spodziewałam się zobaczyćosłupiałe spojrzenie, które będzie znaczyło, że Katie nie potrafi zrozumieć, dlaczego cofam się przed wstąpieniem na ścieżkę tak łatwą i oczywistą. Mam mężczyznę, który mnie kocha, który jest ojcem mojegoprzyszłego dziecka, którybędzie chciałmieć ze mną to dziecko. Tejmojej niechęci nie rozumiałamnawet ja sama. - Kiedy się domyśliłam, że jestem w ciąży - odezwała się Katie cicho - zastanawiałam się nad tym, czypowiedzieć Adamowi. Wyjechał, to prawda, ale na pewnoudałoby misię do niego dotrzeć, gdybym się porządnie postarała. A potem zrozumiałam, żetaknaprawdę wcale nie chciałam mu o tym mówić. Nie dlatego,że by się zmartwił. Właśnie wprostprzeciwnie. Nie chciałam tegozrobić, bo gdybymmu powiedziała, to niemiałabym już żadnegowyboru. Wiedziałabym, co muszę zrobić - i zrobiłabym to, alebałam się, że pewnego dnia mogę spojrzeć na moje dziecko inie pomyśleć: "Kochamcię". Umilkła. Odwróciłam głowęi spojrzałam jej w oczy, kończącurwane zdanie; - ... tylko: "Jakto się stało? ".Tak? Katie zapatrzyła się w dal, na rozległą gładź stawu, widocznego z miejsca gdziesiedziałyśmy. - Właśnie tak - odpowiedziała. -Nie musisz tego robić - powtórzyła mi po raztrzeci Sara, kiedyszłyśmy w stronę kurnika. Ale ja miałam wyrzuty sumienia, że przespałam cały ranek. - Żaden problem - zapewniłam ją. Fisherowie hodowali dwadzieścia cztery nioski. Do porannychobowiązków Katie imoich należało doglądanie ptaków: karmienie i podbieranie jaj. Zapierwszym razem podziobałymnie dokrwi, alew końcu nauczyłam się, w jakisposób należy wsunąćdłoń pod ciepłykuper, żeby uniknąć obrażeń. Prawdę mówiąc,bardzo chciałam pokazać Sarze, że niejestem ostatnianoga i całkiem dobrze już sobieradzę. Ona natomiast nie mogła się doczekać, żeby porozmawiaćo rozprawie. Spokojna, żeAaron jej nie usłyszy, zasypała mnie py330 taniami: ooskarżyciela, o świadków,o sędzinę. Tytąja,czy Katiebędziemusiała zeznawać. Czy wygramy. To ostatnie pytanie padło u samych drzwi kurnika. - Nie wiem - odpowiedziałamszczerze. - Kobiecov mojej mocy. Usta Sary rozciągnęły się w uśmiechu. - Tak - szepnęła. - A masz jej sporo, tej mocyPchnęła drewniane drzwi. Wpowietrzu uniósł się tuman piór,kiedy ptaki,gdacząc, rozpierzchły sięwewszystkich kierunkach. Atmosfera panującaw kurniku kojarzyła mi si? z salonem fryzjerskim, gdzie siedzi babska gromadka iplotkuje sobie w najlepsze. Uśmiechnęłam się, kiedy jakaś nerwowa karoka przebiegła mi pobutach, trzepocząc skrzydłami. Podeszłam dogrzędpoprawej i zaczęłam szukać jajek w wyściółce. - Nie - powstrzymała mnie Sara, kiedywzięłamna ręce nioskęo rdzawym upierzeniu iodwróciłam ją do góry nogami. - Tajestjeszcze gut. -Spojrzałam na nią, przyglądając się, jak bierze liniejącąkurę, wpycha ją sobie pod pachęniby pitkę do gry i obmacuje palcami kości sterczące jej z kupra. - Aha! Ta przestała się nieść. - Podała mi ptaka, trzymając goza nogi. -Poczekaj, złapię jeszcze jedną. Kura wiła mi się wdłoniachjak Houdini, ze wszystkich sił starając się oswobodzić. Niewiedząc,co znią począć, zacisnęłamtylko mocniej palce na jej gruzłowatych nogach, a po chwili Sarawyszukała jeszcze jedną i ruszyła z powrotemiodrzwi kurnika, przeganiając pozostałe kury. - Nie zależyci na jajkach? - zapytałam. Obejrzała się przez ramię. - Te kuryjuż nie znoszą jajek i dlatego zjemy ]e dziś na obiad. Stanęłam jakwryta, spojrzałamnakurę, którą niosłam narękach i prawie ją upuściłam. - Chodź - rzuciła Sara, znikając za kurnikiem,Stałtam pieniekz toporkiem i czekało już wiadro parującegowrzątku. Sara pełnym gracji ruchem uniosła toporek nad głową,ułożyła ptaka na pieńku i odcięłamu głowę. Kiedy puściła nogi,bezgłowa kura wywinęłakozła i puściła się w rozbiegany tan, galopując w kałuży własnej krwi. Rozszerzonymiz przerażeniaoczamipatrzyłam, jakSara wyciąga rękę po ptaka,którego trzymałam; poczułam jeszcze, jak mi go zabiera - i Padłam na kolana, targana gwałtownymi wymiotami. Po chwili poczułam na głowie dłoń Sary. Matka Katie odgarnęła mi włosy zczoła. - Ach,Ellie - powiedziała- myślałam, że wiesz, o cochodzi. Potrząsnęłam głową i z powrotem zrobiłomi. się od tegoniedobrze. 331. - Gdybym wiedziała, nie poszłabym za tobą. -Katie też nie ma do tego nerwów - poinformowała mnie Sara. - Poprosiłam cięo pomoc,bo to dużo zachodu, po pierwszejkurze wracać po następną. -Poklepała mnie po ramieniu; nawierzchu nadgarstka miała smugę krwi. Zamknęłam oczy. Słyszałam,jak krząta się za moimi plecami. Plusnęło, kiedyzanurzyła bezwładne już ciała w wiadrze zwrzątkiem. - To ta potrawka z kluskami. - odezwałam sięz ociąganiem. -Irosół też. - Oczywiście - odpowiedziała Sara. - A myślałaś,że skąd siębiorą kurczaki? - Zesklepu. -W sklepie robiąto samo, uwierz mi na słowo. Ścisnęłam głowę rękami, wypychającz niej wszystkie myślio cielęcych mostkach i kotletach mielonych, które tutaj jedliśmy,w odniesieniu do maleńkich cielaczków urodzonych na moichoczach na tej farmie; odkąd się tu zjawiłam, przybyło ich trochę. Ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć; wystarczy pomyśleć o Sarze,która niezauważyła, że Katie jest w ciąży, oławie przysięgłych, którą jeden przychylny oskarżonej świadekmoże nakłonićdojej uniewinnienia alboteżo mnie samej, któranie chciałamprzyznać, że łączy mnie z Coopem coś więcej jak tylko biologiczna okoliczność poczęcia nowego życia. Uniosłam wzrok. Sara skubała jedną z zabitychkur. Ustamiała zaciśniętew prostą, wąską kreskę, a jej fartucha i spódnicyuczepiły się kłaczki białych piórek. Na twardoubitej ziemiu jejstóp widniała karminowasmuga krwi wsiąkającej już wglebę. Przełknęłam żółćpodchodzącą mi do gardła. - Jak ty sobie z tym radzisz? -Robię to, co muszę zrobić - odpowiedziała Sara rzeczowymtonem. - Ktojak kto, ale ty powinnaś to zrozumieć. Coop znalazł mnie w mleczami, gdzie schowałam się po południu. - Słuchaj, nie uwierzysz. - Na mój widok wytrzeszczył oczyi jednym susem znalazł się przy mnie, chwytając za ramiona i wodząc po nich dłońmi w gorę i w dół. -Jakto się stało? Wiedział. Boże! Wystarczyło, że spojrzał i od razu wiedziało dziecku. Przełknęłam ślinę i spojrzałam mu w oczy. - Chyba zwyczajnie, tak jak zawsze. Zdjął dłoń z mojegoramieniai po chwili poczułam ją na talii. Czekałam, ażprzesunie się jeszcze niżej, ale Coop chwycił tylko rąbek mojej koszulki,pocierając palcami jasnoczerwoną plamęwidoczną namateriale. 332 - Kiedy ostatni raz szczepiłaś się na tężec? On nie pyta o dziecko. Nie pyta odziecko. - Oczywiście, że pytam - przerwał potok moich myśli, a domnie dotarło, że powiedziałam to na głos. - Ale przecież ten głupiproces nie ucieknie,na miłośćboską. Najpierw cię pozszywamy. Odsunęłamod siebie jego ręce. - Nic mi nie jest. To nie mojakrew. Coop uniósł brew. - Znowu kogoś zamordowałaś? -Pękam ze śmiechu. Pomagałam zabijać kury. - Na twoimmiejscu poczekałbym zodprawianiem takich guseł, aż przedstawiszswoich świadków,alew sumie. -Mów, Coop - przerwałam mu stanowczo. - Coz nim? - Domaga sięodpowiedzi. Zresztątrudno mu się dziwić. Kiedytylko się dowiedział, że został ojcem, wskoczył w samolot i wrócił. A teraz chce zobaczyć Katiei dziecko. Otworzyłam usta. - We powiedziałeś mu chyba. -Nie. Ja jestem psychiatrą, Ellie. Nie narażę nikogo na niepotrzebne cierpienie, nie mając możliwości spotkać sięz nim i osobiście mu pomóc. Odwrócił się ode mnie, a ja położyłam mu dłoń na ramieniu. - Zrobiłabymto samo coty. Ale nie z dobroci serca. Mamw tym swój interes. Chcę, żeby zeznawał i każdy sposób jestdlamnie dobry, żeby go tutaj ściągnąć. - To nie będzie dla niego łatwe - mruknął Coop. -Katie też przeszłaswoje - odparłam, prostując plecy. - Czyon widział się jużz Jacobem? - Dopiero co przyleciał. Przywiozłemgo z Filadelfii. - To gdzie jest teraz? -Czeka w samochodzie. - W samochodzie? -wykrztusiłam. -Tutaj? Upadłeś na głowę? Coop wyszczerzył zęby. - Nie. Jestem zdrowy na umyśle, słowo fachowca. Nie byłam w nastroju na jego żarciki. Zanim skończył mówić,szłam już do wyjścia. - Musimy go stąd zabrać, i to szybko,Coop dogonił mnie. -Może się najpierw przebierz - zasugerował. - Nie chcę ci rozkazywać, alew tej chwili wyglądasz, jakbyś zeszła z planu u KevinaWilliamsona,a wiesz, jakważne jest pierwsze wrażenie. Słyszałam go już tylko jednym uchem, bo moje myśli zaprzątnęło pytanie: ilerazy tego jednego dniabędę musiała powiedzieć 333. jakiemuś mężczyźnie coś, co będzie dla niego totalnym, całkowitym zaskoczeniem? - Dlaczego ma kłopoty? - zapyta}Adam Sinclair,pochylającsię ku namnad blatemstołu w jadłodajni. -Bo nie wyszła za mąż,a urodziła dziecko? Boże, gdyby tylkomi o tym napisała, to nigdybynie doszło do czegoś takiego. - Nie mogła do pana napisać - powiedziałam łagodnie. - Jacobnieprzekazywał pańskich listów. - Nie? A to świnia. - Ta świnia jest bratem Katie -przypomniałam mu. - Jacobuznał, że tak będzie najlepiej dla jego siostry, bo uważał,że niezniesie ona piętna wyklęcia z kościoła amiszów, a tak właśnie bysię stało, gdyby Katie wyszła za pana. Adam odsunął od siebie talerz. - Proszę posłuchać. Dziękuję państwu za kontakt i za wiadomość, żeKatie ma jakieś trudności. Jestem wdzięcznyza przywiezieniemnie tutaj z samegolotniska iza ten posiłek też. Ale w tejchwili Katie na pewno jest już razem z dzieckiem wdomu, a jamuszę się z nią zobaczyć i porozmawiać osobiście. Patrząc na jego rozgestykulowane ręce, wyobrażałam sobie,jak dotykają Katie, jak trzymają ją wuścisku. Nagle zbudził sięwe mnie wielkigniew i poczułam nienawiść do tego człowieka,którego ledwie znałam, a który zupełnie nieświadomie sprowadziłna Katie to, co sięstało. Kim on był, aby decydować o tym, żejego uczuciedo niej mabyćważniejsze niż jej wiara i wychowanie? Za kogo sięuważał, aby uwieść dziewczynę, która miała dopiero osiemnaście lat,podczas gdy on w oczywisty sposób zdawałsobie sprawę z konsekwencji? Moje myśli musiały odbić się na twarzy, boCoop sięgnąłpodstołem i położył mi dłoń na udzie, ostrzegając mnie tymłagodnym gestem. Zamrugałam oczamii obraz siedzącego przede mnąAdama nabrał ostrości: dostrzegłamjasne spojrzenie, poczułamzniecierpliwione tupanienogą, zauważyłam,że za każdym razem,kiedy odzywają się dzwonki wiszące nad drzwiami jadłodajni, odwraca wzrok, jakby spodziewał się zobaczyć w nich Katie niosącąna rękach ich synka, - Panie Adamie - powiedziałam. - Dziecko nieprzeżyło. Skamieniał. Powolnym, dokładnym ruchem splótł leżące na blacie stołu dłonie,zaciskając palce z taką silą, żeodpłynęła z nichcała krew, barwiąc je kredową bielą. -Jak. - zaczął cicho,ale głosw pół słowazamarł mu w gardle. -Jak to się stało? 334 - Niewiemy. To był chłopiec. Urodził się przedwcześniei umarł wkrótcepo porodzie. Adam spuściłgłowę. - Odtrzech dni, odkąd się dowiedziałem, myślę tylko o tymdziecku. Czy oczy ma poniej, a podbródek po mnie. Czypoznałbym je na pierwszy rzut oka. Jezu. Gdybym był tutaj, na miejscu, tomoże mógłbymcoś poradzić. Rzuciłam spojrzenie Coopowi. Uznaliśmy, że to nie byłoby wporządku mówić panu o tymprzez telefon. - Racja, Oczywiście, że tak. - Adam uniósł wzrok, szybko ocierającoczy. -Katiena pewno jest załamana. To prawda - potwierdził Coop. - To są tekłopoty? Ściągnęliście mnie tu państwo, bo Katiewpadła w depresję? - Chcemy, żebyzeznawałpan dla nas w sądzie - odpowiedziałam cicho. - Katie została oskarżona o morderstwo waszego dziecka. Adam wyprostowałsię gwałtownie. - Tonieprawda. -Mnie też się tak wydaje. Wstałz rozmachem,rzucając serwetkę na stół. - Muszę się z nią zobaczyć. Natychmiast. - Wolałabym, żebysię pan z tym trochęwstrzymał. - Stanęłammu na drodze,tak żeby nie mógł wyjść. Spojrzał na mniez góry. - A ja mam akuratw dupie, co by paniwolała. -Katienie wie, że pan tutaj jest. - Najwyższy czas,żebysię dowiedziała. Położyłam mu dłoń na ramieniu. - Powiem panu cośjako jej adwokat. Kiedy ławnicy popatrząsobie z bliska na wasze pierwsze spotkanie po tym, co zaszło, tonie znajdzie się taki, którego by nie wzruszyły emocje Katie. Pomyślą sobie, że ktoś, ktomaserce na dłoni, nie może z zimnąkrwią zabićwłasnego dziecka. - Odstąpiłam na bok. -Jeśli chcesię pan zobaczyć z Katie, pojedziemy do niej. Ale proszę siępoważnie zastanowić. Poprzednimrazem, kiedypotrzebowała pańskiej pomocy, nie było pana przy niej. Teraz może jej pan pomóc. Adam spojrzał na mnie, potem przeniósł wzrokna Coopa,a wreszcie opadł zpowrotem na swoje miejsce zastołem. Kiedy nasz towarzysz przeprosił nas i udał siędo łazienki, natychmiast poinformowałam Coopa, że musimy porozmawiać. 335. - Zamieniam się w słuch. - Sprzątnął z mojego talerza frytkęi wsadził ją sobie do ust. - Na osobności. -Z miłą chęcią - odparł - ale, jak widzisz, przypadła mi rolapiastunki. Co zrobię z moim podopiecznym? - Dopilnuj, żeby się nie zbliżał do mojej podopiecznej -westchnęłam, rozważając w myślach, czy nie lepiej byłoby nic mu niemówić, dopóki proces nie dobiegnie końca; w końcu powinnam teraz skupić całą uwagę na Katie i nie myśleć o sobie. Ale wystarczyłospojrzećna AdamaSinclaira, żeby zrozumieć, ile zmartwień może wyniknąć z milczenia, choćby się miałonajlepsze intencje. Zanim zdążyłam wykombinować jakieś wyjściez sytuacji, wyręczono mnie. Zrobił to samAdam, który wrócił ztoalety pachnący mydłem i z zaczerwienionymi oczami. Stanąłobok naszegostolika, spoglądając zzakłopotaniem. - Jeżeli nie sprawi to państwu kłopotu - powiedział proszącymtonem - to czy moglibyśmy pojechać na grób mojegosyna? Coop zaparkował przed bramą cmentarza amiszów. - Proszę się w żadnymwypadku nie spieszyć - powiedział. Adamotworzył tylne drzwi i wysiadł, garbiąc się, kiedy smagnął gowiatr. Dołączyłam doniego i razem przeszliśmy przezwąskąbramę. Droga do nowego grobu byłausiana opadłymi liśćmi, którychtumany, poruszone naszymi stopami, wzbijały się w powietrze. Kamień zryty ręką Katie miał kolor zimy. Adam wepchnął ręce dokieszeni i zapytał,nie odwracając głowy: - A pogrzeb? Była pani na nim? - Tak. Był piękny. - Odprawiono nabożeństwo? Ktoś przyniósł kwiaty? Pomyślałam o modlitwie biskupa, krótkiej i powściągliwej, o obyczajachamiszów, które nie zezwalająnażadne dekoracje grobu: ani na kwiaty, ani na ozdobne pomniki. - Byłopięknie- powtórzyłam. Adam skinął głową i usiadł obok grobu, wprost na ziemi. Wyciągnął rękę, delikatnie przesuwając jednym palcem po zaokrąglonej krawędzi nagrobka, tak jak świeżo upieczony ojciec z nabożeństwem wodzi dłonią po łagodnej krzywiźnie policzkaswojegonowo narodzonego dziecka. Czując, jak cośzaczyna mnie piec podpowiekami, odwróciłam się gwałtownie iwróciłam dosamochodu. Wślizgnęłam się nasiedzenie obok Coopa, który obserwowałAdama przez okno. - Nieszczęśliwyfacet. Trudno mi nawet to sobie wyobrazić. 336 - Coop - odezwałam się. - Jestem w ciąży. Odwrócił się. - Co takiego? Założyłam ręce na brzuchu. - Nie przesłyszałeś się. Pojawienie się tegodziecka wywołało zamęt w moich myślach. Kiedyś zostawiłam Coopa i zrobiłam to z najgorszych możliwychpowodów; z równiezłych powodów nie chciałam z nim zostać. Przywarłam, w oczekiwaniu, wzrokiem do jego twarzy,powtarzając sobie,żejego odpowiedź nie będzie mieć najmniejszegowpływu na moją decyzję dotyczącą przyszłości - i jednocześniezachodząc w głowę, dlaczegowobec tego tak bardzo pragnę jąusłyszeć. Po raz pierwszy odkąd mogłam sięgnąć pamięcią, niebyłam pewnatego, na ile Coop jest we mnie zaangażowany. Jasne,proponował mi, żebym znim zamieszkała, ale to przecieżw żadnym razie nieto samo. Możliwe, że chciał spędzićze mną całe życie,ale niemusiał byćprzygotowany na to,że zacznie się onotak szybko i z tak nieodwracalnymi konsekwencjami. Nigdy niewspominało ślubie. Ani odzieciach. Dałam mu do ręki doskonałą wymówkę, aby mógł zniknąćz mojego życia, pozostawiając mi przestrzeń, o którą zawszezabiegałam - ale terazdotarło do mnie, że wcale nie chcę, żeby odszedł. A on anisięnie uśmiechnął,ani mnie nie dotknął, tylkosiedział jak skamieniały naprzeciwko mnie. Poczułam, jakogarniamnie panika. A jeśli Katie miała rację i najlepiejbyło poczekaćkilka dni,możenawet dłużej? - No i co? - zapytałam drżącymgłosem. -Co myślisz? Wyciągnął rękę i zdjął moją dłoń z brzucha. Podciągnął rąbekbluzyi pochyliłgłowę, a w następnej chwili poczułam na skórzepocałunek. Przemożną falą ulgi wyrwał się ze mnienieświadomie powstrzymywany oddech. Jeszcze jedenmoment - i już tuliłam jego głowę dosiebie, przesiewając między palcami kosmyki jegowłosów, a on otoczył ramionami moje biodrai przygarnąłmocnodo siebie nas oboje. Uparł się, że odprowadzimnieaż pod same drzwi domu Fisherów. - Coop, janiejestem kaleką, tylko w ciąży - próbowałam siębronić, ale mieszkająca we mnie feministka wywróciłasię na plecy,w skrytości ducha zachwycona, że obchodzą się znią jak z jajkiem. Kiedy weszliśmy na ganek, Coop chwycił mnieza ręce i obrócił twarzą do siebie. 337. - Mam świadomość, że to się na ogół mówi raczej przed poczęciem dziecka, ale chcę, żebyś wiedziała, że cię kocham. Kocham cięjuż tak długo, że sam nie pamiętam, gdzie i kiedy tosię zaczęło. - Ja pamiętam. Na studiach, na imprezieświętojańskiej Kappa Alpha Theta, po tym,jak piłeś czystyspirytus, a przedturniejem ping-ponga bez użycia rąk. I bez strojów sportowych. Wogóle bez strojów. Coop jęknął. - Nie opowiadaj małemu, jak się poznaliśmy. -A skąd wiesz, że to będziechłopiec? Nagle Coop zamarł, przykładając dłoń do ucha. - Słyszysz? Wytężyłam słuch, ale po chwili potrząsnęłam głową. - Nie. Co się dzieje? - Rozmawiamy. - Pocałował mnie delikatnie wusta. -Jak rodzice. - Aż dreszcze przechodzą. Uśmiechnął się, a potem spojrzał na mnie, przekrzywiając głowę. - Co? - zapytałam, zawstydzona. -Mam szpinakna zębach? - Nie. Po prostu ta chwila już się niepowtórzy,chcę ją zapamiętać, - Jeżeli to dla ciebie tyle znaczy, to możemysięjeszcze kiedyśumówić,żebyś odprowadził mniedodomu. -Boże, nie daszfacetowi chwili spokoju? Wszystkiekobietytyle gadają, czy może tylko adwokatki? - Na twoim miejscu wolałabym się streszczać,bo jeszcze Adamowi znudzi się czekanie w samochodzie i wróci do Filadelfii bez ciebie. Coopujął moją twarz w dłonie. - Straszna z ciebiemaruda, Ellie. Straszna,ale własna. - Przesunął opuszkami kciuków po moich policzkach. -Wyjdź za mnie- szepnął. Uniosłam ręce, ujmując go za nadgarstki. Za jegoramieniemwschodził księżyc, duch na nieboskłonie. Zrozumiałam w tejchwili, że Coop miał rację: zapamiętam tę chwilę równiedokładnie, równie wyraziście jak tamten ostatni raz, kiedy zapytał mnie,czy zechcę dzielić z nim życie. Ostatni raz, kiedy mu odmówiłam. - Nie gniewajsię namnie - odpowiedziałam. Jego dłonie opadły. - Nie zrobisz mi znów tego samego. Nie pozwolę ci na to. - Na zaciśniętychszczękach zapulsowały mięśnie, widać było, że zcałych sił próbuje się opanować. - To nie miała być odmowa, Coop. Po prostu niezgodziłam się - Kappa Alpha Theta - elitarne żeńskie stowarzyszenie akademickie. 338 od razu. Przecież sama dopiero się o wszystkimdowiedziałam. Narazie nie wczułam się jeszcze w rolę matki. Nie umiem jednocześnie wyobrazić sobiesiebie jako żony. - Miliony kobiet jakoś sobie z tym radzą. -Ale w odrobinę innej kolejności. - Pogładziłam go dłonią popiersi,mając nadzieję, że to go trochę uspokoi. -Powiedziałeśminiedawno, że mogę się zastanowić i nie muszę się spieszyć. Niezmieniłeś zdania? Coop potrząsnął głową. Powoli z jego zesztywniałych barkówzeszło napięcie. - Ale tymrazem- zapowiedział mi - nie pozbędziesz się mnietak łatwo. - Z tymi słowami przesunął rozłożonądłonią po moimbrzuchu, wktórym kryla sięjuż cząstka jego samego i pożegnałsię ze mną pocałunkiem. - Długo cię nie było - zaszeptała Katie spod kołdry. - Powiedziałaśmu? Wbiłam wzrok w sufit, w małą żółtą plamkę, która kojarzyłami się z profilem Abrahama Lincolna. - Powiedziałam. Uniosła się na łokciu. - No i co? -No i się ucieszył, to wszystko. - Nie pozwoliłam sobie spojrzeć na nią, bo bałam się, że najej widok przypomni mi się Adam,kiedy usłyszał o tym, co się stało z ich dzieckiem, Adamklęczącyu grobuz poszczerbionym kamieniem, pogrążony w smutku. Nieufałam sobie na tyle, żeby miećpewność,że niewygadam się wtedy przed nią, że Adam Sinclair wrócił do kraju. - Na pewnocały czassię uśmiechał - powiedziała Katie. -Mhm- przytaknęłam. i patrzył ci w oczy -rozmarzyłasię. -I na pewno cipowiedział, że cię kocha. -Właściwie, to. - I objął -Katie nie przerwała monologu - i przyrzekł, że nawet gdyby wszyscysięod ciebie odwrócili, gdyby zabrakło ci rodzinyi przyjaciół, to możecie wtedy żyć sami, ale będziecie razem, wetrójkę, ty, on i wasze dziecko, a miłości starczy wam, żebynapełnić nią cały światSpojrzałam na nią, na jej oczy błyszczące w ciemności, na ustaskrzywione w półuśmiechu zawieszonym pomiędzy zachwytema żałobą. -Tak - przyznałam. - Dokładnie tak było. Rozdział piętnasty Gdyby nie herbata rumiankowa, Ellie prawdopodobnie nie zaszłaby w poniedziałek dalej niż za próg. Kiedy wreszcie dotarłado kuchni, mając za sobą bezsenną noc i poranne mdłości, na stole, przy jej miejscu, czekał na nią talerz, a na nim parujący kubeki kilka słonych krakersów. Wszyscy zdążyli już skończyć śniadanie; wkuchni zostałytylko Sara i Katie, zajętezmywaniem. - Rozumiesz, że dzisiaj będziemy musiałypojechaćz Ledą -zagadnęła Ellie swoją klientkę, z wszystkich sił opierającsię mdłym zapachom,jakie wydzielały resztki po śniadaniu. - Coopbędzie czekałna miejscu,w sądzie. Katie skinęłagłową, ale nie odwróciła się od zlewu. Ellie zerknęła na plecy dziewczyny ijej matki, ciesząc się z tego, że Katieorientuje sięw sytuacji i nie próbuje podtykać jej pod nosani jajek, ani bekonu, anikiełbasek. Łyknęła ostrożnieodrobinę herbaty rumiankowej,spodziewającsię, że za chwilę żołądek znów podjedziejej dogardła, ale, o dziwo,mdłości ustąpiły. Kiedy kubek byłjuż pusty,EUie poczuła się lepiej niż przez cały zeszły weekend. Nie miała ochoty, zwłaszcza dziś, rozprawiać o swojejciąży,aleczuła sięw obowiązku podziękować Katie za troskliwość. - Świetnata herbata - szepnęła jej do ucha, kiedy dwadzieścia minutpóźniej sadowiły się na tylnym siedzeniu samochoduLedy. - Tego mi było trzeba. - Nie dziękuj -odszepnęła Katie, -To Mam jądla ciebie zaparzyła. Przeztych kilka miesięcy,które Elliespędziła wjej domu, Sara nie żałowała jej niczego, karmiąc tak, jak siękarmi tuczną maciorę; ta nagła zmianapolityki żywieniowej wydała się adwokatce podejrzana. - Powiedziałaś jej, że jestem w ciąży? - zapytała. - Nie. Zrobiła dla ciebieherbatę, bo wie, że się przejmujesz tym, co będzie na rozprawie. Onamówi, że rumianek dobrze robinanerwy. 340 Uspokojona, Ellie usiadła wygodniej. - Na żołądek też. -Ja,wiem cośo tym - przytaknęła Katie. - Dla mnie też ją parzyła. - Kiedy sięczymś martwiłaś? Katie wzruszyła ramionami. - Kiedy byłam wciąży. Zanim zdążyłacoś dodać, Leda usiadła za kierownicą. - Nieprzeszkadzaci, że jedziesz dziśze mną, Katie? - zapytała, zerkając we wsteczne lusterko. - Biskup jużsię chybaprzyzwyczaiłrobić dla mnie wyjątki odzasad. -A Samuel nie jedzie? Gdzie onsię podziewa? - mruknęła Ellie, wyglądając przez okno. -Nie ma takich sędziów, którym bysię podobało,że obrońca spóźnia się pierwszego dnia przesłuchiwania własnych świadków. I jakby go wyczarowała tymi słowami, Samuel wybiegł zza obory, odstrony pola. Rozpięte poły najlepszej niedzielnej marynarki powiewały w rytm kroków, czarny kapelusz był przekrzywiony. Samuel ściągnął go z głowy i wcisnął się na siedzenie z przodu,obok Ledy. - Przepraszam mruknął, a kiedy samochódruszył, wykręciłsię do tyłui wręczył Katie maleńką, więdnącą koniczynkę. Cztery listkiułożyły sięwiotkona dłoni dziewczyny. - Na szczęście. - Samuel uśmiechnął się do niej. i dla ciebie. - Jak weekend? - zagadnął George Ellie, kiedy zajmowali swoje miejsca na sali rozpraw. - W porządku - odpowiedziała szorstko, układając po swojemu rzeczy na stole dla obrony. -O!Jesteśmy nie w sosie? Chyba za późnosię położyłaś. -George wyszczerzył zęby. - Pewnie balowałyście, dopóki krowynie wróciły z pola. Ao której w ogóle krowy wracają z pola? - Skończyłeś? - zapytała Ellie,mierząc go obojętnym spojrzeniem. - Proszę wstać! Rozprawie przewodniczy sędzia PhilomenaLedbetter! Sędzina usadowiła się na swoimfotelu. - Dzieńdobry państwu - powiedziała, wsuwając na nos półokrągłe okulary do czytania. - O ile sobie przypominam, w piątekpan prokurator zakończył postępowaniedowodowe, zatem dziśzaczynapani Hathaway. Jest pani gotowa, mam nadzieję? Elliewstała. 341. - Tak, wysoki sądzie. -Świetnie. Może pani wezwać swojego pierwszego świadka. - Obrona wzywa naświadka pana JacobaFishera. Katie patrzyła, jak jej brat wchodzi na salę z zaplecza, gdzieczekał, aż zostanie wezwany do złożenia zeznań. Mrugnął do siostry, kiedy składał przysięgę. EUie uśmiechnęła się do niego, żeby dodać mu otuchy. - Proszę podać nazwisko oraz adres. -Jacob Fisher. NorthStreet dwieście pięćdziesiąt pięć, StateCollege, Pensylwania. - Co łączy pana z Katie Fisher? -Jestem jej starszym bratem. - Ale nie mieszka pan z rodziną? Jacobpotrząsnął głową. - Już od kilku lat nie mieszkam w domu. Wychowałem się jako amisz na rodzinnej farmie i kiedymiałem osiemnaścielat,przyjąłem chrzest, ale potem wystąpiłem z kościoła. - Dlaczego? Jacob spojrzał w stronę ławy przysięgłych. - Szczerze wierzyłem, że będę amiszem zawsze iżedo śmiercibędę żyt prostym życiem, ale odkryłem coś, co stało się dlamnierównie ważne jak wiara, jeśli nie ważniejsze. -Co takiego? - Naukę. Amisze nie kształcą siępowyżej ósmejklasy. Zakazuje tego Ordnung, reguły życia kościoła. - Kościółamiszów ma swoje reguły? -Tak. Chodzi o te rzeczy, które ludziom postronnym najczęściej kojarzą się z amiszami: zakaz jeżdżenia samochodem i używania traktorów w polu. Ubiór. Brak elektrycznościi telefonów; to wszystko, co wyróżnia amiszów jako grupę. Przyjmującchrzest, składa się ślubowanie, żebędzie się żyto w poszanowaniutych warunków. - Odchrząknął. -Ze mną w każdym razie byłotak, że terminowałem u stolarza. Kiedyś dostaliśmy zamówieniena biblioteczkę od nauczyciela zeszkoły średniej wmieście Gap. Przyłapał mnie, jak kartkowałemjego książki i pożyczył mi kilkado domu. To on podsunąłmi tę myśl, że mógłbym kształcić się dalej. Chowałem książkiprzed rodziną tak długo, jak tylkomogłem,ale ostatecznie, kiedy już postanowiłem, że będę zdawał na studia, dotarło do mnie, żenie mogę dłużej być amiszem. - I co się wtedy stało? -Kościół dał mi wybór: zrezygnowaćze studiów albo porzucićwiarę. - Brzmi to dośćokrutnie. 342 - Nie ma wtym żadnego okrucieństwa zaprzeczył Jacob. -W każdej chwili, choćby dziś, jeśli wrócę i wyznam swoją winę przedcałymzgromadzeniem, zostanę przyjęty z powrotemz otwartymi ramionami. - Ale wiedzy wyniesionej ze studiów nie może pan przecież wykreślić z pamięci. - Nie o to chodzi. Wystarczyłoby, że zgodziłbym się przyjąć kurs obrany przez grupę, zamiast szukać własnego. - Czym się teraz pan zajmuje? -Robięmagisterium nawydziale anglistykiPensylwańskiego Uniwersytetu Stanowego. - Rodzice pewnie są z pana dumni - powiedziała Ellie. Jacob uśmiechnąłsięblado. - Niewiem. Trzeba zrozumieć jedną rzecz: uAnglików i u amiszów zupełnie inne rzeczy spotykają się z uznaniem. Amisze, czyli prości ludzie, prawdę mówiąc,w ogóle nie zabiegają o uznanie. Ich celem jestwtopienie się wgrupę, chcą żyć,jak przystało nadobrych chrześcijan, bez zwracania na siebieuwagi. Tak więcnie,pani Hathaway,nie powiedziałbym, żerodzice sąze mnie dumni. Mój wybór tylko ich zdezorientował. - Czy nadal spotykasię pan z nimi? Jacobspojrzał przelotnie na siostrę. - Kilka dni temu po raz pierwszy od sześciu lat zobaczyłem rodziców. Przyjechałem naichfarmę, pomimotego, że ojciecwyrzekł sięmnie, kiedy zostałem ekskomunikowany. Ellie uniosłabrwi. - To po wystąpieniu z kościoła amiszów nie można utrzymywać kontaktówz jego członkami? -Nie, to raczej wyjątek niż reguła. Oczywiście, ekskoinunikowany członek rodziny może utrudnićjej życie, zwłaszcza jeślimieszka z nimi pod jednym dachem. Chodzi tu oMeidung, czyliodsunięcie od wspólnoty. Jedna z reguł życiakościoła, o którychwspominałem wcześniej, mówi, że członkowie kościoła mają unikać tych, którzy złamali zasady. Na takich grzeszników nakładasię na krótki czas bann i innymamiszom nie wolno wtedy jadaćz nimi przy jednymstole, robić wspólnych interesów ani też utrzymywaćkontaktów seksualnych. - Czyli w takiej sytuacji mąż musiałby unikać własnejżony? Matka odwrócić się od dziecka? - Formalnie rzecz biorąc - tak, ale z drugiejstrony, kiedy jeszcze byłemamiszem, słyszałem o pewnym człowieku, na któregonałożono bann za posiadanie samochodu. Mężczyzna ten dalejmieszkał zeswoją żoną, która jakdawniej należała do wspólnoty 343. i chociaż miała obowiązek stronić od niego, jakimś sposobem urodziła mu siedmioro dzieci, które w swoim czasie co do jednegoprzyjęły chrzest w kościele amiszów. Zatem w gruncie rzeczyo oddaleniu decydująsame bezpośrednio zaangażowane osoby. - Dlaczego w takim razieojciec wyrzekł się pana? - zapytałaEllie. - Długo nad tym myślałem, paniHathaway. Muszę chyba odpowiedzieć, że przyczyną było poczucie osobistej porażki; jakbyto on był winny, żenie zechciałem pójść w jego ślady. Wydaje misię też, że bał sięo Katie. Gdyby miała stykać się ze mnącodziennie, tow jego przekonaniu groziło jej skażenieznajomościąangielskiego świata. - Proszę namprzybliżyć pańskie relacje z siostrą. Jacob uśmiechnął się szeroko. - Cóż, nie różnimy się chyba zbytnio od wszystkichinnych rodzeństw. Raz Katiebyła dlamniejak najlepszy kumpel, a kiedyindziej robiła się męcząca nie do zniesienia. Ponieważ jestode mnie o kilka lat młodsza,byłem za nią odpowiedzialny i uczyłemją różnych pracgospodarskich. - Czy byliście blisko ze sobą? -Bardzo. Dla amiszów rodzina jest wszystkim. Niechodzi tylko o to, żespotyka się każdego dnia przywspólnych posiłkach. Ważne jestto, żepracuje się razem, ramię w ramię,na wspólneutrzymanie. - Jacob uśmiechnął siędo Katie. -Kiedy spotyka siękogoś codziennie o wpółdo piątejrano w oborze i razem wynosikrowi nawóz, jest okazja naprawdę dobrzesię poznać. - Z pewnością -zgodziła się Ellie. - Czy nie mieliście więcejrodzeństwa? Jacob opuścił wzrok. - Kiedyś byłaz nami jeszcze młodsza siostra. Miała na imięHannah. Utonęła w stawie, kiedy miała siedem lat. - Na pewnociężko pan to przeżył. -Bardzo - przyznał Jacob. - Byław tym czasie pod naszą opieką,więc ja i Katie zawsze mieliśmy poczucie, że tonasza wina. Można powiedzieć, że zbliżyłonas to jeszcze bardziej. Ellieskinęła głową ze współczuciem. - Co się stało po tym, jak nałożono na panaekskomunikę? -Poczułem się tak, jakbym znów straciłsiostrę - odpowiedziałJacob. -Wczorajmogłem sobie porozmawiać z Katie, kiedy chciałem, dziś nagle znalazłasięgdzieś daleko, całkowicie poza moimzasięgiem. Pierwszych kilka tygodni w szkole wspominam tak, żenajbardziejbrakowało mi właśnie Katie, chociaż tęskniłem i zadomem, i za farmą, i za rodziną, a nawet za swoim koniem i brycz344 ką, którą jeździłem się zalecać dodziewczyn. Przez całe życie Katiedzieliławszystko, co się ze mną działo- A teraz nagle znalazłem sięw innym świecie, pełnym obcych widoków, dźwiękówi ludzkich zachowań, alenie mogłem jej o tym opowiedzieć. - I copan zrobił? -Coś, czego nie zrobiłby żaden amisz: oddałem wet za wet. Skontaktowałem się z naszą ciotką, która wystąpiła zkościoła, bowyszłaza mennonitę. Wiedziałem, że ona będzieumiała przesłaćmamie i Katie wiadomość w taki sposób, żeby ojciecsię nie zorientował. Mama nie mogłamnieodwiedzić, boto nie byłoby w porządku, gdyby sprzeciwiła sięwoli męża, ale zaczęła mi przysyłać Katiejako swojego ambasadora dobrej woli. Trwało to przez kilka lat. - Chce panpowiedzieć, że pańska siostra, oszukując ojca, pokryjomu wyjeżdżała z domu, żeby odwiedzić pana w odległymo setki kilometrów mieście i spędzić z panem kilka dni wstudenckimakademiku? Jacob skinął głową. -Tak. - Jak to? - zadrwiła Ellie. -Kościół amiszów zabrania studiować, a nie potępia tego, co robiła Katie? - Wtedy jeszcze Katie nie była ochrzczona, więc z jej stronyrozmowyze mną, wspólne posiłkiczy jazda samochodem nie stanowiły pogwałcenia zasad. Ona tylko dbała o kontakt ze swoimbratem. To prawda, że kryła się przed ojcem, ale mama wiedziaładokładnie, dokąd się wybiera i w pełni popierała te jej wyprawy. Nigdy nie myślałem otym w ten sposób,że Katie chce kłamstwem wyrządzić krzywdę naszej rodzinie. Dla mnieto, co robiła,było najlepszą rzeczą pod słońcem, bodzięki temu trzymaliśmysię razem. - Kiedy odwiedzała pana w State College, to czy wyszłaz niej. - Ellie uśmiechnęła się w stronę ławników. -Hm, z brakulepszego określenia nazwijmy to: rozrywkowa dziewczyna? - Skądże. Po pierwsze, zawsze miała poczucie, że pasuje tamjak pięść do nosa. Najchętniej cały czas siedziałaby ze mną w moim pokoju i słuchała, jakczytam jej na głos różne rzeczy zksiążek, z których akurat się uczyłem. Wiedziałem,że strój amiszówbędzieją krępować w towarzystwie studentów, więc już na samympoczątku kupiłem dla niejtrochę zwyczajnych angielskichciuchów. Parę dżinsów,kilka bluzek, takie rzeczy. - A czy nie powiedział pan,że określony styl ubioru to jednaz reguł kościołaamiszów? -Toprawda, ale powtarzam, Katie nie przyjęłajeszczewtedychrztu, więc nie złamała żadnych zasad. Amisze oczekują od swoich 345. dzieci, że zanim te się ustatkują i złożą ślubowanie chrzestne, poeksperymentują sobie na własną rękę, lizną trochę świata. Nastolatki z rodzin amiszów noszą dżinsy, jeżdżą docentrów handlowych,chodzą dokina -czasem może nawet wypiją sobie piwo albo dwa. - Młodzi amisze robią takie rzeczy? Jacob skinął głową. - W wieku piętnastu-szesnastu lat zaczynają się zielone lata. Nastolatki łączą się w towarzyskie grupy, czy też, jak się mówi,w bandy. Proszę miwierzyć, że to, co robiąte dzieciaki, jest częstoo wiele bardziej ryzykowne niż tych kilka rozrywek,które pokazywałem Katie na studiach. Nie próbowała ze mnąnarkotyków, nieupijaliśmy się, nie włóczyliśmy po imprezach. Samtego nie robiłem i nie miałem zamiaru wciągać siostry w takie rzeczy. Żeby dostaćsię na studia,musiałem się naprawdę solidnie napracować,a żeby w ogóle móc spróbować, trzeba było podjąć kilka trudnych,bolesnych decyzji. Zdałem na studia nie po to, żeby się obijać, tylko żebysię uczyć. To byłmójgłówny cel. A wizyty Katie najczęściej upływały nam właśnie nanauce. -Spojrzał na siostrę. - Bardzo sobie ceniłem to,że do mnie przyjeżdżała. Dzięki niejw tamtym dalekim miejscu miałem kawałek domu. Za nicw świecie niedopuściłbym do tego, żeby bała się wrócić do State College. - Chyba bardzo się pan o nią troszczy. -Troszczę się - przytaknął Jacob. - To moja siostra. - Proszę nam opowiedzieć oKatie. -Katie to dobra osoba, ma w sobie mnóstwo życzliwościiwdzięku. Jest taktowna. Bezinteresowna. Zawsze robi to, co trzeba zrobić. Nie wątpię nawet przez chwilę, że będziedoskonałą żoną i cudowną matką. - Ale dziś stoi przed sądem podzarzutem morderstwanoworodka. Jacobpotrząsnąłgłową. - To jest niedorzeczność i tyle. Gdysię ją zna i wie, jak zostaławychowana, wie się również, że to nonsens posądzać Katie o to, iżpozbawiła kogoś życia. Ona zbierała pająki ze ścian i wynosiła jena dwór,żeby ich tylko nie zabijać. -Westchnął. - Nie potrafię wytłumaczyć, coto znaczybyć amiszem, bowiększość ludzi widzi tylko konne bryczki i śmieszneubrania, a nie zwraca uwagi na wiarę,gdy tymczasem to właśnie wiara tak naprawdę stanowi o tożsamości amisza. Natomiast oskarżenie o morderstwo - to sprawa ze świata Anglików. Wśród amiszów nie mamorderstw i niema przemocy,bo im się wpaja od wczesnegodzieciństwa,że zamiastszukać pomsty na własnąrękę, trzeba nadstawić drugi policzek, tak jakChrystus. - Jacob pochylił się na krześledla świadka. -W szkole 346 podstawowej dzieci amiszów uczą sięna pamięć pewnego akronimu, który ma im przypominać, żena pierwszym miejscu jest Jezus,na drugim bliźni, a dopierona samym końcu- ja. Pierwszą rzeczą,jaką u amiszówkładzie się do głowy dzieciom, jest to, że człowiekzawsze pozostaje podjakimś zwierzchnictwem, któremu musi ulegać. Chodzi oautorytet rodziców, wyższe dobro całej wspólnotybądźteż Boga. - Jacob utkwił spojrzenie wswojej siostrze. -Katiepotrafi pogodzić się z przeciwnościami losu. Nie próbowałaby ratować własnej skóry czyimśkosztem. Po prostu nie przyszłoby jej todo głowy. W żaden sposób nie wymyśliłaby sobie takiego wyjściaz sytuacji,bo nie wie, co to znaczyegoizm. Ellie skrzyżowała ramiona na piersi. - Czymówi panu coś nazwisko Adam Sinclair? -Sprzeciw- wtrąciłGeorge. - Jaki toma związek ze sprawą? - Wysoki sądzie, czymogę podejść? - zapytała Ellie. Sędzinagestem zaprosiłaoboje prawników bliżej. - Jeżeli otrzymam nieco swobody działania, to ten zwrot w przesłuchaniu ostateczniesam się wyjaśni. - Zezwalam. Ellie powtórnie zadała swoje pytanie. - To właścicielmieszkania, które wynajmuję w StateCollege-odpowiedział Jacob. - Obecnie przebywa za granicą. - Czy znałgo pan osobiście, zanim wynajął pan od niego kwaterę? -Poznaliśmy się. - Jakie miał pan zdanie o tym człowieku? Jacob wzruszył ramionami. - Lubiłem go, nawet bardzo. Był starszy niż większość studentów, bo robił już doktorat. Niemożna mubyłoodmówić błyskotliwości, ale podziwiałem go przede wszystkim za to, że tak jak jatraktował uczelnię jako miejsce pracy, a nie zabawy. - Czy Adam Sinclair miał okazję poznać pańską siostrę? -Tak,spotkali się kilka razy, apotem wyjechałz kraju nabadania. - Czy wiedział, że Katie pochodzi z amiszów? -Jasne - odparłJacob. - Kiedy ostatni raz się pan z nimwidział? -Bliskorok temu. Pieniądzeza czynszwysyłam doagencji zarządu nieruchomości. O ile mi wiadomo, Adam siedzi gdzieśw Szkocji, w jakieś głuchej dziczy. Wjęzyku angielskim tenakronimto JOY:7esus (Jezus), Others (inniludzie, czyli bliźni), You (ty). Słowo joy natomiast oznacza radość. Jest to więc recepta na radość347. Ellie uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Dziękuję, panieFisher. Nie mam więcej pytań. George wcisnął ręce do kieszeni i zerknął, marszcząc brwi, dootwartych akt leżących przed nim na stole. - Zjawi} się pan dziś w sądzie,żeby pomóc siostrze, mam rację? -Tak - odparł Jacob. - Zrobi pan wszystko,cotylko w pańskiej mocy, aby jej pomóc? -Oczywiście. Chcę, żeby ławnicy usłyszeli prawdę o Katie. - Nawet jeśli miałby ich pan oszukać? -Ja nikogo nie oszukuję,panie Callahan. - Nie, oczywiście, że nie - przytaknął George z serdecznymuśmiechem. - Na pewno nie tak, jak pańska siostra. - Katie nikogo nie oszukała! George uniósł brwi. - To chyba u was rodzinne: pan przestał być amiszem, siostraprzestała przestrzegać reguł życia amiszów. Panskłamał,onaskłamała. - Sprzeciw - przerwała Ellie beznamiętnym tonem. - Gdziew tym wszystkim pytanie do świadka? - Podtrzymuję. -Oszukał pan ojca, zanim usunięto pana z kościoła, tak czy nie? - Ukrywałem przed nim, że chcę się dalejuczyć. Zrobiłem todla jego własnego dobra. - Czy ojciec wiedział, że czyta pan Szekspira na stryszkuwstajni? -Nie,ale. - No więc właśnie, panie Fisher. Czym pańskim zdaniem jestkłamstwo? Ukrywaniem faktów? Niecałkowitą szczerością? Zatajeniem prawdy? Nie brzmi to dla pana znajomo? - Sprzeciw. - Ellie wstała. -To jest wywieranie presji naświadka. - Podtrzymuję. Udzielam panu ostrzeżenia,panie prokuratorze. - Skoro to niebyło kłamstwo, to w takim razie co? - George zadał pytanie innymi słowami. Nazaciśniętej szczęce Jacoba drgnął mięsień. - Chciałem studiować. Zrobiłem to, co musiałem zrobić. Oczy George^ rozbłysły. - Zrobił panto, co musiałzrobić. Niedawno powiedział pan, żepańska siostra, dzisiejsza oskarżoną, także opanowała dobrzesztukęrobienia tego, co trzeba zrobić. Czy pańskim zdaniemjestto cecha wspólna wszystkim amiszom? 348 Jacob zawahał się, próbując dostrz: ec hak ukryty w tym pytaniu, ostry i zakrzywiony. - Amisze są ludźmipraktycznymi. Zamiastsiedzieć i narzekać, biorą siędo tego, czymakurat trzebasię zająć. - To znaczy, na przykład, żejeśli trzebawydoićkrowy, to wstają przed świtem, żeby to zrobić? -Tak. - Trzeba zebraćsiano, zanim zacznie padać - więc pracuje się,dopóki ręce nieodmówią posłuszeiist\va? -Otóż to. - A kiedy zdarzy się nieślubne dziecko, morduje się je ipozbywa zwłok, zanim ktoś się dowie, co się nawyprawiało? -Nie. -W głosie Jacoba zabrzmiała złość. -Wcale nie tak. - PanieFisher, czy to prawda, ie świątobliwi amiszetaknaprawdę nie są wcale lepszymi ludźmi niżpierwszy lepszy z nas? Że ulegają tymsamym słabościom co wszyscy? - Amisze nie próbują uchodzić za świętych. To zwykli ludzie,podobni do innych. Różnica polega Ha tym, że starają się żyć cicho, w pokoju, pochrześcijańsku, tyinczasem większość z nas -spojrzał znacząco na oskarżyciela - jest już na półmetku drogi dopiekła. - Mamy uwierzyć, że wystarczy wychowaćsię wśród amiszów,żeby człowiek nie byłzdolny choćby pomyśleć o przemocy, zemście, oszustwie? -Amisze myślą o takich rzeczach, proszę pana, ale rzadko. I nigdytych myśli nie wcielają wżycie. To jest sprzeczne z ich naturą. - Królik, kiedy złapie się we wnyki, odgryziesobie nogę, żebysię uwolnić,panie Fisher, a przecież nikt go nie nazwie mięsożercą. Zaś panu, pomimo tego, żewychowywałsię pan wśród amiszów, kłamanie przyszło złatwością,kiedy stawką byładalsza nauka, tak czy nie? - Uczyłem się w tajemnicy przed rodzicami, bo niemiałemwyboru - wycedził Jacob przez zaciśnięte zęby. -Zawsze ma się jakiś wybór. Mógł pan pozostać wśród amiszów i nie iśćna studia. Mógłpan pogodzić się z konsekwencjamiwyboru, przed którym postawił panaojciec: życie bez rodzinyw zamian za możliwośćspełnienia swoich egoistycznych pragnień. Nie mamracji, panie Fisher? Jacob opuścił wzrok. Czuł, jak przetacza się po nim ta sama fala wątpliwości, z którą zmagał się Przez tyle miesięcy po wyjeździe z East Paradise, bojąc się, że utonie pod jej naporem. - To prawda - odpowiedział cicho. 349. Poczuł na sobie wzrok Ellie Hathaway, usłyszał w głowie jejgłos, przypominający, że oskarżyciel robi to wszystko nie po to,żeby dopiec jemu, ale żeby pogrążyć Katie. Zmusił się do uniesienia głowy i spojrzał prokuratorowi twardo w oczy, aż w końcutamten odwrócił wzrok. - Czy Katieokłamywała waszego ojca przez sześć lat? -To nie było kłamstwo. - Czy poinformowała ojca o tym, żeodwiedza pana? -Nie. - Czy zamiast tego mówiła mu, że odwiedza ciotkę? -Tak. - Czy faktycznie ją odwiedzała? -Nie. - I to nie jest kłamstwo? -Tobyła. dezinformacja. George parsknął. - Dezinformacja? To coś nowego. Ale proszę bardzo, panie Fisher. Pańska siostra dezinformowała waszego ojca. Jak rozumiem,pan także był przez nią dezinformowany? - Nigdy. -Nie? A czy powiedziała panu, żema partnera seksualnego? - O tym się nie. -Czy powiedziała panu, że jest w ciąży? - Nigdy jej o tonie pytałem. Nie wiem nawet, czy sama o tymwiedziała, czy chciała przyjąć to do wiadomości. George uniósł brwi. - Od kiedy tozna siępan na diagnozie psychiatrycznej? -Znam swoją siostrę. Oskarżycielwzruszył ramionami, dająctym gestem do zrozumienia, co sądzi o takich wyjaśnieniach. - Porozmawiajmy o tych awanturniczych bandach młodychamiszów. Pańska siostranależała do którejś z tych ostrzejszych? Jacob roześmiał się głośno. - To nie jest "WestSide Story", proszę pana. Tutaj nie marywalizujących gangów, gett i walki o terytorium. Wśródamiszów,tak samo jak u Anglików, większośćmłodzieży to są dobre dzieciaki. "Banda" to tylkonazwa, która tak naprawdę oznacza grupęznajomych. Katie należała do Iskierek. - Iskierek? -Tak. Najbardziej purytańska grupaw Lancaster to są cizKirkwood, a banda mojej siostry jest, powiedzmy, druga albotrzecia. - Jacob uśmiechnął siędo prokuratora. -Amunisze, Breneki, Walety - to są te, jakje pan nazwał, awanturnicze bandy 350 młodych amiszów. Ciągnądo nich dzieciaki, które robią różne rzeczy, żeby zwrócić na siebie uwagę. Ale Katie chyba nawet się z nimi niezna. - Czy pańska siostra nadalnależy do jakiejśbandy? -Formalnie rzecz biorąc, ma prawo przychodzić na spotkania,dopóki nie wyjdzie za mąż, ale najczęściej młodzi ludzie przestają interesować się grupą, kiedy przyjmą chrzest. - Bo wtedynie mogą już pić alkoholu, tańczyć i chodzić do kina? -Zgadza się. Dopókito nienastąpi, zasady można naginaći wszystko jestw porządku. Chrzest oznacza wybór konkretnejdrogi życiowej, której lepiej się już trzymać. - Czy Katie wypiła swoje pierwsze piwopodczas wizyty u pana? Jacobskinąłgłową. - Tak. Zabrałem ją na imprezę w akademiku. Ale jej pierwszykontakt z alkoholem nie wyglądałby wcale inaczej na spotkaniuz bandą. - I z punktu widzenia zasad życia amiszów wszystko było wporządku? -Tak,ponieważ Katie nie była jeszcze ochrzczona. - Zabierał jąpan także do kina? - zapytałGeorge. -Tak. - I podobnie jak w wypadku alkoholu,było to coś, na co mogłaby sobiepozwolić w domu? Mogłaby wybrać się do kina zeswoją bandą? - Zgadzasię - odpowiedział Jacob. -I kościelne zasady nie zabroniłybyjej tego. - Nie, ponieważ niebyłajeszcze ochrzczona. -A taniec? Zabierał pan ją na jakieś tańce? - Raz, może dwa razy. -Ale wbandach też można urządzać potańcówki. -Tak. i kościelne zasady niezabroniłyby pańskiej siostrze wybraćsięna taką imprezę. - Nie. Powtarzam: nie była jeszcze ochrzczona. - Wychodzi na to, żemożna spróbować wielu rzeczy, zanim siędokona ostatecznego wyboru - skomentował George. -O to właśniechodzi. - Kiedy zatem pańska siostra przyjęła chrzest? - padło pytanie. - We wrześniu zeszłego roku. Prokurator skinął głową w zamyśleniu. - A zatem zaszła w ciążę już po chrzcie. Czy według kościelnych zasad pańska siostra mogłaby prowadzić współżycie pozamałżeńskie i urodzić nieślubnedziecko? 351. Jacob milczał, płonąc na twarzy. - Chciałbym usłyszeć odpowiedź - zwrócił mu uwagę prokurator. -Nie, nie mogłaby. - Ach, tak. Ponieważ była już ochrzczona? - Między innymi - odparł Jacob. -Proszę więc pozwolić, że dokonam podsumowania. - Georgeprzeszedł do wniosków. -Oskarżona okłamała pańskiego ojca,okłamała też pana, zaszła w ciążę, nie mając męża, a złożywszy już ślubowanie chrzestne. Czy taką prawdę o niej chciałpan przedstawić ławnikom? - Nie! -To ma być ta "dobra osoba", która ma "mnóstwo życzliwościi wdzięku", jak pan opisał siostrę w swoim wcześniejszym zeznaniu? Faktycznie, prawdziwa z niej harcerka, zgodzisię pan zemną, panie Fisher? - Zgodzę się- odpowiedział Jacob sztywno. - Pan nic nie rozumie. - Ależrozumiem. Wyjaśnił pan to przecież w sposób tak wyczerpujący, że doprawdy, choćbym chciał, nie dorównampanuelokwencją. - Georgepodszedł do protokólantkii wskazał palcem fragment zapisu przebiegu przesłuchania. -Czy może panitoprzeczytać? Protokólantka skinęła głową. - "Dla amiszów" - odczytała na głos- "rodzina jestwszystkim". Georgeuśmiechnął się. - Nie mam więcejpytań. Po zakończeniu przesłuchania Jacoba sędzina Ledbetter ogłosiła przerwę na kawę. Ławnicy opuścili salę rządkiem, ściskającwpalcach notatniki iołówki, zgodnie unikając wzroku Ellie. Jacob wyskoczył zza balustrady otaczającej krzesło dla świadka jakpchnięty sprężyną ipodszedł prosto do Katie. Wziąłsiostrę zaręcei oparłszy czoło o jej czoło, szeptał do niej w Dietsch, a onaśmiała się cicho. Po chwili wyprostowałsię i odwrócił doEllie. -Ijak? - Dobrze ci poszło - odpowiedziała,przykleiwszy uśmiech nausta. Odprężyłsię, słyszącte słowa. - Czy ławnicy są tego samego zdania? -Powiem ci coś. Dałam sobie spokój zrozgryzaniem amerykańskichławnikówmniej więcejw tym samymczasie, kiedy fil352 my z Adamem Sandlerem zaczęły przynosić zyski liczone w milionach dolarów. Doszłam downiosku, że nie dasię przewidzieć,jakczłowiek zareaguje. Kiedy zeznawałeś, jedna kobieta, ta z niebieskimi włosami, ani na chwilę nie spuściła z ciebie oka. Z drugiejstrony, ten facet z ohydnym tupecikiem przez całyczaswyciągałsobie nitkę z rękawa marynarkii naprawdę nie wydaje mi się, żeby cokolwiek do niego dotarło. " Ale mimo wszystko. dobrze poszło? - Byłeśpierwszym świadkiem - przypomniała Ellie łagodnymgłosem. - Poczekajmy. Wszystko się okaże. Jacob skinął głową. - Mogę zabrać Katie na kawę do bufetu na dole? -Nie. Za progiem tej sali obskoczą ją pismacyi fotoreporterzy. Jeśli Katie chce się napić kawy, musisz ją przynieść. Jacob odszedł, a Ellie momentalnie odwróciła się do Katie. - Widziałaś, co GeorgeCallahan wyprawiał z Jacobem? -Próbował gotrochę podejść, ale. - Zdajeszsobie sprawę, że tobie będzie storazy trudniej? Katie zacisnęła zęby. - Naprawię swoje winy. Za wszelką cenę. - Katie, jeśli nie będziesz zeznawać, to lepiej pójdzie mi obrona. -Jak to? Tyle było gadaniao prawdzie, a teraznikt nie usłyszyode mnie, co naprawdę się stało? Elliewestchnęła. - Nie mówiłam, że powiem prawdę. -Nie? A wtedy, na samym początku. - To byłotylko zagranie, Katie. Trzy czwarte pracy adwokataskłada się z aktorstwa najwyższej próby. To są prawdziwe oscarowe role. Przedstawiam ławnikom pewną wersję wydarzeń, a ona,przy odrobinie szczęścia, przypadnie imdo gustu lepiej niż tadruga, którązaprezentuje im George, - Mówiłaś, żepozwoliszmi powiedziećprawdę. -Mówiłam, że nie powołamsię na niepoczytalność. To ty głosowałaś za prawdą, aja, przypomnij sobie, odpowiedziałam, żezobaczymy. - Zajrzała Katiegłęboko w oczy. -Jeżeli usiądziesz natym krześle, George zrobi z ciebie marmoladę. I będziemy miałyszczęście, jeżeliprzy okazji nierozwalinaszej linii obronyw drobny mak. To jest świat Anglików i angielski sąd, który zgodnie z angielskim prawem oskarżyłcię o morderstwo. Nie zdołaszwygrać tej sprawy, jeśli spróbujesz grać według reguł amiszów. - A ty masz klientkę, która jest amiszką, wychowała się wśródamiszów i myśli jak każdyamisz. Angielskiereguły mają się doniej zupełnie nijak - odparła cicho Katie. i co teraz? 353. - Katie, ja chcę tylko, żebyś obserwowała oskarżyciela i słuchała tego, co mówi. Nie musiszzeznawać. Możesz się rozmyślićw ostatniej chwili. - Ellie zajrzała swojej klientce głębokow oczy. - Dam radę wygraćtę sprawę, nawetjeśli ty nie powiesz przed sądemani słowa. -Jeśli niepowiem ani słowa,to wyjdę naoszustkę, którąchcezemnie zrobić pan Callahan. Ellie odwróciła się,czując, jak ogarnia ją frustracja. Co zabłędne koło, pomyślała. Katie chce,żebym poświęciła wygranąna ołtarzu uczciwości dyktowanej przezreligię; ja wiem, że sądjest ostatnim miejscem, gdzie należy szukać uczciwości. Sytuacjaprzypominała jazdę samochodemw śnieżycy: można być całkowicie pewnym własnych umiejętności, ale na drodze są przecieżjeszcze inni, którzy mogą zajechać drogę i spowodować wypadek. Z drugiej strony Katie nigdy w życiu nie prowadziła samochodu. -Nie czujesz sięnajlepiej, co? To był głos Coopa; Ellie uniosła głowę. - Wszystko w porządku, dzięki. -Wyglądaszokropnie. Obdarzyła go ironicznym uśmieszkiem. - No, no. Ty to od dziewczyn musisz chyba opędzaćsię kijem. Masz niezły styl. Coopprzykucnął obokjej krzesła. - Mówię poważnie, Ellie - powiedział, zniżając głos. - Mamobecnie osobisty interes w tym,żebyś trzymała formę, więc jeśliprowadzenie tej sprawy cię przerasta. - Zlituj się,Coop, kiedyś kobiety rodziły prosto napolu, wstawały i wracały zbierać zboże. -Bawełnę. -Co? Wzruszył ramionami. - Bawełnę, a nie zboże. EUie mrugnęła oczami, nicnie rozumiejąc. - Widziałeś coś takiego? -Mówię tylko, jak było. - Aha. No dobrze. Było tak, jak mówisz. A teraz jest tak, żeu mnie wszystko gra. Jestem w pełni sił. Zwartai gotowa. Dam radę wygrać sprawę i dam radę urodzić dziecko. Ze wszystkim damsobie radę. - Nagle poczuła pieczenie pod powiekami iogarnęło jąprzerażenie,gdy zrozumiała, żeto łzy. -A teraz wybacz, ale zanimsądzbierze się po przerwie, muszę jeszczecoś załatwić. Trzeba zakończyćwojnę w Bośni i uratowaćchociaż kilkagłodujących krajów Trzeciego Świata. - Wstała prędko i zostawiła go przy stole. 354 Coop popatrzył za nią szeroko otwartymi oczami, a potemopadł na jej krzesło. Katie skrobała kciukiem po kartce w notesie adwokatki. - To przez to dziecko powiedziała. - Kobietajest wtedy całaferhoodled. - No cóż. - Coop pomasował sobie kark. -Martwię się o nią. Dziewczyna nacisnęła mocniej, zostawiając nakartce ślad paznokcia. - Ja też się martwię. Ellie wróciła na salę równo zsędziną Ledbetter i wślizgnęłasię na swoje miejsce obok Katie. Twarz miała zarumienionąi błyszczącą wilgocią, jakby opryskała ją sobie wodą. Nie chciałaspojrzeć na Katie, nawet gdy dziewczyna pod stołem dotknęłalekko jej ręki, tak po prostu, żeby sprawdzić,czy wszystko w porządku. Zamiast tego wymamrotała pod nosem coś, co brzmiałojak"Przepraszam" albo "Przebaczysz? " - chociaż to drugie nie miało przecież ani krztyny sensu - i uniosła się z krzesła jednympłynnym, pełnympowagi ruchem,który w pewien sposób kojarzył się Katiez dymem dostojnie snującym się z komina. -Obrona - powiedziała- wzywa naświadka AdamaSinclaira. Dziewczynie zaparło dech w piersiach. Musiałam się przesłyszeć,pomyślała. - Sprzeciw! - zawołał oskarżyciel. -Tego nazwiska nie było namojej liście. - Wysoki sądzie, świadekprzebywał za granicą. Miejscejegopobytu udało mi się ustalić zaledwie przed kilkomadniami -wyjaśniła Ellie. - To nie tłumaczy,dlaczego jegonazwiskonie figuruje nazłożonej przezpanią liście świadków - zauważyła sędzina Ledbetter. Ellie zawahała się przez chwilę. - Tenświadek posiada informacje, o którychdowiedziałam sięw ostatniej chwili. -Wysoki sądzie, to już przesada. Mecenas Hathaway naginaprocedury prawne tak jak jej wygodnie. - Proszęo wybaczenie, wysoki sądzie - odparła Ellie - i przepraszam prokuratora Callahanazabrak uprzedzenia. Ten świadek nie wygra za mnie sprawy, ale dostarczy szczegółów istotnychdla zrozumienia sytuacji. - Chcę przesłuchać go pierwszy- zażądał George. ResztyKatie już nie słyszała, bo w tej chwili jej świadomośćskupiła się na jednym fakcie: Adam był w tym samym pomiesz355. czeniu co ona. Jej oddech nagle sta} się krótki i płytki, a w każdym wdechu i w każdym wydechu brzmiał szelest jakby sreberkaodwijanego z czekoladki, na której widniało jego imię. Adam położył dłoń na Biblii, a onawyobraziłasobie, jak ta samadłoń spoczywa płasko na jej brzuchu. A potem spojrzał na nią. W jegooczach był smutek, którydlaniej wyglądał jakznakwysokiej wody pozostawiony przez falęcierpieniapotężną jak morski grzywacz. Wbił w nią wzroki patrzył, patrzył, dopóki powietrze w sali rozprawnie zgęstniało i nie zbryliło się; serce w jej piersi waliło takmocno, że odrzut wstrząsał całym ciałem. Katie przygryzła wargę i owinęłasię szczelnie wstydem jak szalem. To była jej wina, to ona doprowadziła jego isiebie do tego. Przepraszam. Przebaczam. Uniosła drżące dłoniedo twarzy, myślącjak dziecko: jeśli niebędę go widzieć, to stanę się niewidzialna. - Pani Hathaway - odezwała się sędzina - czy mam zarządzićkrótkąprzerwę? -Nie -odrzekła Ellie. - Moja klientka sobie poradzi. Ale Katie wcale sobie nie radziła. Trzęsła się nacałym ciele,a łzy płynęłyz oczu coraz mocniejszą falą. Za nic w świecie niepodniosłabyteraz głowy, bo wiedziała, że znów zobaczy Adama. Razpo razczuła nasobie ukłucia spojrzeń ławników i zmagałasięw myślach z pytaniem: dlaczego Ellie nie chce zrobićtego dla niej i nie pozwoli jejuciec, uciec z tej sali, nieoglądając się zasiebie. - Proszę cię - szepnęła do Ellie. -Cicho. Zaufaj mi. - Czy jest pani pewna, pani mecenas? - zapytała sędziną Ledbetter. Ellie potoczyła wzrokiem po ławnikach, którzy siedzieliz otwartymi ustami. - Całkowicie. Wtym momencie Katie poczuła, że nienawidzi jej z całegoserca. - Wysoki sądzie - rozległ się jego głos. Boże drogi! , jego cudowny,głęboki głos, podobny do turkotu bryczki toczącej się pobruku. - Czymogę. -Adam wziął ze stolika obokkrzesła dla świadka pudełkochusteczek higienicznych i skinął głową w kierunku Katie. - Nie, panie Śinclair, Zostanie pan na miejscu -rozkazała sędzina. 356 - Stanowczo się sprzeciwiam - upierał się prokurator. - Mecenas Hathaway powołała tego świadka, licząc wyłącznie na dramatyczny efekt. Jego zeznanie nie będzie miało żadnej wagi. - Jeszcze go nie przesłuchałam,George - zwróciła mu uwagęEllie. -Pani mecenas, panie prokuratorze, proszę podejść -powiedziała gniewnie sędzina Ledbetter. Trójka prawników zaczęła szeptać. Nie było słychaćniczego,oprócz pojedynczych słówwybijających się jak strużki przecieków z nieszczelnej rury. Adam spojrzałna Katie, która wciąż jeszcze nie przestała płakać. Wziął chusteczki i otworzył furtkęw balustradzie otaczającej krzesłodla świadka. Zbliżył się strażnik sądowy. - Przykro mi, proszępana, ale. Adam minął gobez słowa, aodgłos jegokroków potężniałw miarę zbliżania się do stołu dla obrony. Sędzina Ledbetteruniosła wzroki natychmiast zawołałago po nazwisku. Nie posłuchał. Chwyciła młotek, uderzyła nim wpodkładkę. - Panie Śinclair! Proszęsię natychmiast zatrzymać albo oskarżę pana o obrazę sądu! Ale on sięnie zatrzymał. Rozległ się krzyk prokuratora uniesionego świętymoburzeniem, punktowany gniewnymiostrzeżeniami sędziny, a Adam przyklęknął obok Katie. Poczułajegozapach, ogarnęło ją bijące od niego ciepło i pomyślała: to jest mójArmageddon. Po jej policzku przesunęła się miękka chusteczka. Głosy sędziny iprawników ucichły, aleKatie tego nie zauważyła. Czułatylko, jak kciuk Adama ociera się o jej skórę. Zamknęła oczy. Tłem dla tego obrazu był George Callahan, który wyrzucił ręce w górę ina nowo wdał się w spory z sędzinąi z Ellie. - Dziękuję - szepnęła Katie, biorąc chusteczkę z ręki Adama. Skinął głową, nie mówiąc anisłowa. Strażnik, otrzymawszy polecenie odsędziny Ledbetter,chwycił goza ramię i szarpnięciempostawiłnarówne nogi. Katie patrzyła, jak odprowadza Adama namiejsce dla świadka. Każdyjego nieskory krok oddalał ich od siebie, - Jestem łowcą duchów - odpowiedziałAdam na pytanieEllie. - Tropię i rejestruję zjawiska paranormalne. - Czy może nam pan przybliżyć, na czym polega pańska praca? -Nocuję w miejscach, o którychmówi się, że sąnawiedzaneprzez duchy i próbuję wykryć zmiany pola energetycznego za pomocą różdżkibądź też specjalistycznej techniki fotograficznej. - Czy oprócz doktoratuz parapsychologiina PensylwańskimUniwersytecieStanowymposiadapan inne stopnie naukowe? 357. -- Tak. Licencjat i magisterium zdobyte na wydziale nauk ścisłych Massachusetts Institute of Technology. - W jakiejdziedzinie, panie Sinclair? -Fizyka. - Czy uważa się pan zatem za naukowca? -Jak najbardziej. Wiedza naukowa uświadomiła mi konieczność istnienia zjawisk paranormalnych. Każdy fizyk może pani powiedzieć, że nie ma sposobu,aby zniszczyć energię - można jątylko przekształcić. - Jak poznał pan Jacoba Fishera? - zapytała Ellie. - Na uczelni. Ja byłem asystentem i prowadziłem kursy, on robił licencjat. Odrazu zwrócił mojąuwagę. By} niesamowicie skoncentrowany na zajęciach. - Proszę o tym opowiedzieć. -Jest chyba oczywiste, że ze względu na specyfikę dziedziny,którą się zajmuję, nie mogę sobie pozwolić na to, aby lekceważyćswoją pracę. Zaobserwowałem, że najlepiej się sprawdza takiepodejście, kiedy człowiek tyrajak wól, bez chwili wytchnieniai nie przejmuje się tym, co myślą inni. Jacob był pod tym względem bardzo podobnydo mnie. Jak na człowieka,który jest dopiero na studiach licencjackich, wyróżniałsię tym,że o wiele bardziej niż studenckie życie interesowało go zdobywanie wiedzy. Kiedy dowiedziałem się,że mam wyjechać na badania, zacząłemrozglądać się za kimś, komu mógłbym podnająć dom, i zwróciłemsię z tą propozycją do niego. - Kiedy poznał pansiostręJacoba Fishera? Adam przeniósłwzrok z Ellie na Katie, a jego spojrzenie złagodniało. - Pierwszy raz spotkałem jątego dnia,kiedy odbierałem dyplom doktora. Przedstawił nas sobie jej brat. - Może nam pan otym opowiedzieć? -Katiebyłapiękna, rozglądała się dookoła szeroko otwartymioczami i widaćbyło, że się wstydzi. Wiedziałem, że jest amiszką,bo jakiś czas wcześniej sam Jacob mi o tym powiedział, nie byłajednak ubrana jak amisze. - Urwał na chwilę, uniósł dłoń. -Podaliśmysobie ręce na powitanie - nic niezwykłego, ale pamiętam,że zniechęcią jąpuściłem. - Czy miał pan okazjęspotkać Katieponownie? -Tak,raz wmiesiącu odwiedzała brata. Jacob wprowadził siędo mnie kilka miesięcy przed moim wyjazdem i oficjalną wyprowadzką, więc widywałem jego siostrę za każdym razem, kiedyprzyjeżdżała do State College. - Czy wasza znajomość się rozwinęła? 358 - Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy. Zauważyłem, żeKatieinteresuje moja praca. Ale nie wypytywała mnie o niąjak pismakz prasy naukowo-sensacyjnej. Odnosiła się do moich projektówzszacunkiem. Niezwykle łatwomi sięz nią rozmawiało, ponieważbyła wyjątkowo otwarta i szczera. Miałem wrażenie, że rozmawiam z osobą nie z tego świata, co zresztą podwieloma względami było prawdą. - Poruszył się na krześle. -Podobała mi się. Wiedziałem, co jest nie tak: byłem odniejo dziesięć lat starszy,miałem za sobąróżne doświadczenia i w niczym nie przypominałem amisza. Ale nie mogłemprzestać o niej myśleć. - Czy zostaliście kochankami? Adam spojrzał na twarz Katie, oblewającą się rumieńcem. - Tak - odpowiedział. -Czy Katie spała już wcześniej z kimś innym? - Nie. - Adam odchrząknął. -Była dziewicą. - Czy kochał ją pan, panie Sinclair? -Nadal ją kocham - odpowiedział cicho. - Dlaczego więc nie było pana przy niej, kiedy okazało się, żejest w ciąży? Potrząsnąłgłową. - Nic o tym nie wiedziałem. Dwukrotnieprzekładałem wyjazdna badania, żebyzostać bliskoniej, alenastępnego dnia po. potym, jak zaszła w ciążę, poleciałem doSzkocji. - Czy od czasu tego wyjazdubył pan w Stanach? -Nie. Gdybym tylko wrócił, to od razu odwiedziłbym Katie. Pracowałem natomiast w wioskach odległych od większych skupisk ludzkich, w niedostępnych regionach. W sobotę po raz pierwszy od roku postawiłemnogę na amerykańskiej ziemi. - Gdyby pan wiedział o dziecku, panie Sinclair, to co by panzrobił? -Ożeniłbym się z Katiejeszcze tego samego dnia. - Musiałbypan być amiszem. Czy mógłby pan przyjąć tęwiarę? - Słyszałemo takich przypadkach, ale to chyba nie dlamnie. Nie jestem za bardzo wierzący. - Azatem małżeństwo tak naprawdęnie wchodziłow grę. Naco jeszcze byłpan gotowy? - zapytała Ellie. - Na wszystko. Niezabrałbym jej od rodziny i przyjaciół, alemiałbym nadzieję, że uda namsię jakoś ułożyć wspólne życie. - W jaki sposób? -W jaki tylko Katie by zechciała i w jaki tylko by mogła - odparł Adam. - Proszę mniepoprawić,jeśli się mylę- ciągnęła dalej Ellie- 359. ale wspólna przyszłość amiszki i mężczyzny spoza jej świata nierokuje wielkich szans powodzenia. - Kaktus może zakochaćsię w soplu lodu - zamyślił się Adam -ale gdziepostawią sobie dom? - Westchnął. -Nie chciałem wpaśćw rolę nieszczęśliwego kochanka. Bardzo by mi odpowiadało,gdybyśmy zaszylisię w jakimś zakątku wszechświata, sami, tylko we dwójkę. Ale skorokochałem Katie, to nie mogłem jej prosić, żeby wyrzekła się wszystkiego i wszystkich. I właśnie dlategotak stchórzyłemw zeszłym roku. Wyjechałem, żywiąc skrytą nadzieję, że kiedy mnie nie będzie, zadziałają jakieś czary i jak wrócę, będzie już inaczej. i było? Adam skrzywił się. - Było, ale inaczej nie znaczy lepiej. -Czego się pan dowiedział po powrocie, w sobotę? Przełknął z wysiłkiem. Że Katieurodziła moje dziecko. I że to dziecko umarło. - To musiała byćbardzo przygnębiająca wiadomość. -Była - przytaknął Adam. - Byłai jest. - Jaka była pańskapierwsza myśl? -Chciałem do niej jechać. Byłem pewny, że jest tak samozdruzgotana jak ja, o ilenie bardziej. Wydawało mi się, że będziemy mogli pomócsobie nawzajem. - Czy wiedział pan już wtedy,że Katie została oskarżona o zamordowanie tego dziecka? -Tak. - Poinformowano pana, że dziecko nie żyje, żebył to chłopiec,a Katie jest jedyną podejrzaną w procesie o jego morderstwo -i mimo to chciał pan jechać do niej, aby ją podtrzymać na duchui samemu znaleźć jakąś ulgę? -Pani Hathaway - oświadczył Adam- Katie nie zabiła naszego dziecka. - Skąd może pan mieć taką pewność? Opuścił wzrok. - Bo pisałem naten temat rozprawę. Miłość to najsilniejszyrodzaj energii. Katie i ja kochaliśmy się. Naszamiłość nie miałaszans naprzetrwanie ani w moim świecie, ani też w jej świecie,ale ta energia musiała gdzieś się podziać. Przelała się w to dziecko. - Jego głos naglesię załamał. -Gdybyśmy nawet nie moglimieć siebie nawzajem,mielibyśmy tego chłopczyka. - Skoro ażtak pan jąkochał - zapytał George w połowie swojego przesłuchania- to dlaczego nie skrobnął pan do niejkilkusłów co jakiśczas? 360 - Pisałem. Raz w tygodniu -odparł Adam, obserwując spodpółprzymkniętychpowiek Ellie Hathaway, która ostrzegła go, żebynie wyjawił przedsądem, że jego listy niedocierałydo Katie; gdyby się wydało, że Jacob próbował przeciwdziałać związkowiswojej siostry z Adamem, mocno ucierpiałabyna tym obronaoparta na postaci nieszczęśliwego kochanka. - Zatem przez cały ten czas waszej słodkiej korespondencjinie powiedziała panu, że jest w ciąży? -Jak rozumiem, niepowiedziała o tym nikomu. George uniósł brew. - A może ukryta przed panem tenfaktdlatego, że o wielemniej niż panu zależało jej na tym,abyście byli razem? -Napewnonie. - Albo uznała, że wystarczyjej ekscesów i chciała wrócić doswojego chłopaka-amisza? Tak, żeby nikt oniczym nie wiedział? - Myli siępan. -Może nic panu nie powiedziała właśnie dlatego, że zamierzała pozbyć się dziecka. - Niezrobiłabytego- powiedziałAdam z niezłomnymprzekonaniem. -Proszę mi wybaczyć, jeśli przeoczyłem jakiś szczegół pańskiego zeznania, ale czy byłpan osobiście woborze, gdzie rodziłaKatie Fisher? - Wie pan dobrze, żenie. -W takim razie nie może pan osądzać, co się zdarzyło,a co nie. - Zgodnie z tym tokiem rozumowania pan także nie może tego robić - zauważył Adam. - Ja wiem jednak coś,o czym pan niemapojęcia. Wiem, jakmyśli iczuje Katie. Wiem,że nie zamordowałaby naszego dziecka. To, czybyłem przy porodzie, czy nie, jestbez znaczenia. - Ależ oczywiście. Jest pan przecież. jak to pan nazwał? Aha! Łowcą duchów. Nie musi pan czegoś zobaczyć, żeby wto uwierzyć. Adamspojrzał oskarżycielowi prosto w oczy. - Chyba źle pan mnie zrozumiał - odrzekł. - Możechodzi poprostu o to, że wierzę w rzeczy, których nie widać. Ellie cicho zamknęła za sobądrzwi do sali konferencyjnej. - Posłuchajmnie - zaczęła, czując, jak ogarnia ją niepokój. -Wiem, co powiesz. Nie miałam prawa tak znienacka stawiać ciAdama przed samym nosem. Powinnam ci o wszystkim powiedzieć, kiedy tylko się dowiedziałam, gdzie przebywa. Ale zrozum,Katie, ławnicy musieli się dowiedzieć, kim był dla ciebie ojciecdziecka, żebydotarło donich, że jego śmierć to naprawdę była 361. tragedia. Musieli zobaczyć na własne oczy, jak bardzo cierpisz nawidok Adama, kiedy pojawił się niespodziewanie na sali rozpraw. Trzeba było sprawić,żeby zaczęli ci współczuć, bo wtedy sami zaczną szukaćpowodu, żebycię uniewinnić. - Splotła ramiona napiersi. -Przepraszam, jeśli to cokolwiek dla ciebie znaczy, Katie tylko odwróciła się bez słowa. Ellie spróbowała rozluźnićnapięcie żartem. - No, przecież przeprosiłam. Myślałam, że jeśli człowiek wyzna swoje winy, to mu przebaczają i przyjmują z powrotemz otwartymi ramionami. Katie spojrzała jejw oczy. - To było moje powiedziała cicho. - Pozostało mi już tylko towspomnienie. Aty zdradziłaśje wszystkim. - Zrobiłam to po to, żeby cię uratować. -Kto powiedział,że chcę, żebyś mnie ratowała? Ellie już nic nie mówiła. Wróciła do drzwi. - Mam coś dla ciebie - powiedziała i przekręciła gałkę. Na progu stałAdam. Na jegotwarzy malowała się niepewność,opuszczone dłonie ściskały się i rozwierały. Ellie skinęłana niegogłowąi wyszła, zamykając drzwi za sobą. Katie wstała, mrugając oczami, żeby nie popłynęły łzy. Czekała, aż wyciągniedo niej ręce,żebymogła wpaść w jego ramiona. Nie trzeba było niczego więcej; gdyby zrobiłtylko to, wrócilibyz powrotem tam, gdzie byli ostatnimrazem. Adam zbliżył się o krok, a Katie rzuciła się ku niemujak naskrzydłach. Szeptane pytania ocierałysię o ich skórę, pozostawiającślady wyraźne niczym blizny. Katie przywarła mocniej do niego, zdziwiona tym, że coś jej przeszkadza, jakby jakiś niewielkiprzedmiot utkwił pomiędzy nią a nim. Spojrzała w dół, żeby zobaczyć, co ją tak krępuje, ale byłatam tylko niewidzialna, przytłaczająca nieobecność ich dziecka. Adam równieżto poczuł - domyśliła się tego, kiedy drgnąłi odsunął ją od siebie na długość ramienia. - Pisałem do ciebie. Twój brat nie oddawał ci moich listów. - O wszystkim bym ci powiedziała - odrzekła. - Nie wiedziałam, gdzie jesteś. - Kochalibyśmy go. - Głos Adama zabrzmiał zajadłością, ale jego ton mógłwskazywać równie dobrzena stwierdzenie jak inapytanie. - Tak - potwierdziła. Jego palce przesunęły się po jej włosach, zawadzając o rąbekczepka. - Cotam się stało? - szepnął,362 Katie zamarła. - Niewiem. Zasnęłam, a kiedy się obudziłam, dzieckajuż niebyło. Ja rozumiem, że tak powiedziałaśswojej adwokatce. I policji. Ale ja to ja, Katie. To nasz syn. - Mówię ci prawdę. Nie pamiętam. - Przecież przy tym byłaś! Musisz pamiętać! - Ale nie pamiętam! - załkała. - Musisz sobie przypomnieć - powiedziałAdam głuchym tonem - bo mnie tamnie było, a koniecznie chcę to wiedzieć. Katie zacisnęła usta i sztywno, niemal niezauważalnie potrząsnęła głową, apotem osunęła się na krzesło i zgięła się wpół,obejmując ramionami brzuch. Adam wziął ją za rękę i ucałował kostki palców. - Dojdziemy do tego -zapewnił ją. - Po rozprawie wszystkomusi się jakoś wyjaśnić. Poddała się oczyszczającemu działaniu jego głosu, czując duchem prawie to samo,co podczas Grossgemee, komunii. Tak bardzo, ze wszystkich sił, pragnęła mu uwierzyć! Uniosła na niegowzrok i zaczęła przytakiwać w milczeniu. Ale w jego oczach dostrzegła błysk, tańczącąiskierkę zwątpienia, tak ulotną, że gdyby nieodwrócił siętak szybko, nie obudziłyby się w niej podejrzenia. Powiedział, że ją kocha. Wyznał toprzedławą przysięgłych. Ale chociaż na sali rozpraw nie wspomniał o tym anisłowem, to tutaj, kiedy byli sami, dopuścił do siebie myśl, w której kryło się pytanie: czy Katie dlatego nie pamięta, co stało się z naszym dzieckiem, ponieważ popełniła czyn,który nie ma nazwy? Pocałował jądelikatnie, a ona nie mogła się nadziwić, jak tojest, że stojącprzedkimś, kto jest jejtak bliski, że nie dzieli good niej nawetpowietrze,czuje się tak, jakby ziemię pomiędzynimi rozdarł głęboki kanion. - Jeszczebędziemy mielidzieci- powiedział, nie wiedząc, żetej jednejrzeczy Katie za nic nie życzy sobie słyszeć. Powiodła palcami po jego policzkach, po krawędzi szczęki, poowalach uszu. - Przepraszam - powiedziała, nie wiedząc właściwie, dlaczegoi za co. -To nie była twoja wina - mruknął. - Adam. Przyłożył palec odjej usti potrząsnął głową. - Nie mówtego. Jeszcze nie teraz. Poczuła w piersi takiciężar, że trudno jej było oddychać. 363. - Chciałam ci powiedzieć, że był podobny do ciebie. - Jej słowa zabłysły jakkolorowy prezent. -Chciałam ci powiedzieć, żebył śliczny. Adam wyszedł z kabiny i zaczął myć ręce w umywalce. Głowęwciąż miał pełną myśli oKatie, o rozprawie, o ich dziecku. Kiedy obok niego stanął innymężczyzna i odkręcił kran, ledwiedo niego dotarło, że nie jest sam. Ich spojrzenia spotkały się w lustrze. Adam omiótł wzrokiemczarnykapelusz z szerokim rondem na głowienieznajomego,spodnie prostego kroju, szelki, koszulę z bladozielonego materiału. Widział go po raz pierwszy w życiu, ale wiedział, kim on jest,tak samo jak ten olbrzymi blondyn, który niemógł oderwać odniego wzroku, wiedział, kim jest Adam. To z nimonabyła, zanim się poznaliśmy, pomyślał. Tegoczłowieka nie byłona sali sądowej;Adam zapamiętałbygo, był tego pewien. Być może niechciał tam wejśćze względów religijnych. Być może siedział w osobnym pomieszczeniu, bo miałdziś składać zeznania. Być może,tak jak sugerował oskarżyciel, tenczłowiek pojawiłsię u boku Katie, kiedy Adamazabrakło,i to on się nią opiekował. - Przepraszam. - Jasnowłosy wyciągnął rękę w kierunkudozownika z mydłem. Wjego mowie brzmiał mocny obcy akcent. Adam osuszyłręce papierowym ręcznikiem. Skinął tamtemugłową - spokojnie, tylko raz, dlaoznaczenia swojego terytorium -i wrzucił zgnieciony papier do kosza na śmieci. Otworzywszy drzwi wiodące na ruchliwy korytarz, obejrzał sięjeszcze ten jeden, ostatni raz. Blondwłosyamisz sięgał właśnie po ręcznik z podajnika;stał w tym samym miejscuco przed chwilą Adam. Samuel drżącą ręką przekręciłgałkę w drzwiach. Tutaj, powiedziała mu EIlie, w tej maleńkiej sali konferencyjnej miał znaleźćKatie. Tak, była tam, zgarbiona nadbrzydkim plastikowym stołem jak więdnący mlecz na wiotczejącej łodyżce. Przysiadłsię poprzeciwnej stronie, opierając łokcie na blacie. - Dobrze się czujesz? -- Ja. -Katie westchnęła, przetarła oczy. -- Dobrze, - Przynajmniej ty. Uśmiechnęła się blado. - Będziesz niedługo zeznawał? -Tak mówi Ellie. - Urwał z wahaniem. -Powiedziała, że wie,co robi. - Samuel wstał; niewygodnie mu było w tym ciasnym po364 mieszczeniu, niepasował tutaj, był za duży. - Prosiła mnie, żebymprzyprowadził cię już z powrotem na salę. - Oczywiście, przecież nie chcemy sprawić jejzawodu - bąknęła Katie zprzekąsem. Samuel zmarszczył czoło. - Katie. - Zdołał powiedzieć tylkotyle, bo nagle wydał sięsobie bardzo małyi bardzo podły. - Nie powinnam tak mówić - przyznała. - Jestem teraz jakaśinna. Sama siebie nie poznaję. - Ja cię poznaję- powiedział Samuel tonem tak śmiertelnejpowagi, że musiałauśmiechnąć się szeroko. -Cieszy mnie to -odparła. Źle się czuła w tym sądzie,tak daleko odrodzinnej farmy, ale myśl o tym, że Samuela dręczy dokładnie to samopoczucie wyobcowania, przynosiła jejtrochę ulgi. Wyciągnął do niej rękę i uśmiechnął się. - Chodź już, Katie wsunęła dłoń do jego dłoni. Samuel pociągnął ją na równe nogi i wyprowadził zsalki konferencyjnej. Trzymając się zaręce, wyszlina korytarz, znaleźli podwójne drzwi wiodącedo salirozpraw, a za nimi stół dla obrońcy ioskarżonej; żadnemu z nichnie przyszło nawet na myśl, że mogliby iść teraz osobno. rozdziałszesnasty ELLIE Ostatniej nocy przed rozpoczęciem przesłuchań świadkóww obronie Katie, śniło mi się, że przed sądem zeznaje Coop, a jago odpytuję. Stałam znim twarzą w twarz na sali rozpraw, gdzie,nie licząc nas, niebyło żywej duszy;za moimi plecami, niczymspowita mrokiem pustynia, ciągnęły się rzędy pociągniętych żółtą farbą ławek dla publiczności. Zaczerpnęłam tchu,żeby go zapytać o przebieg leczeniaKatie, ale wyrwało mi się zupełnie inne pytanie, niby ptak uwięziony w ustach jak w klatce:czy zadziesięć lat będziemy szczęśliwi? Śmiertelnie zawstydzona, zacisnęłamz całej siły wargi, oczekując, że świadek odpowie, ale Cooptylko opuścił wzrok. "Muszę usłyszeć odpowiedź, doktorze Cooper", przynagliłam go, podchodząc do krzesła dla świadka; nakolanachCoopa leżało martwe dzieckoKatie. Przesłuchiwanie Coopa zajmowało wysoką pozycję na mojejliście najmniej przyjemnych rzeczy na świecie - powiedzmy,żeplasowało się pomiędzy depilacją do kostiumukąpielowegoa wbijaniem bambusowych drzazg pod paznokcie. Człowiek zamknięty wkwadracie balustrady, zdany na moją łaskę, zobowiązany do odpowiedzina każde mojepytanie - to przemawiało dowyobraźni, chociażzdawałam sobie sprawę z tego, że ani jednomojepytanienie będzie należało do tych, które najpilniej wymagają odpowiedzi. Oprócz tego dzieliła nas teraz nowa warstwapodtekstów: wszystkie te słowa,które nie zdążyły jeszcze paść potym, jak dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Trwaliśmy pogrążeni w ich tonijak wbladym morzu, deformującym wszelkie kształty; kiedy patrzyłam naniego, nie mogłam ufać obrazom podsuwanym przez zmysły. 366 Coop przyszedł porozmawiaćze mną na kilka minut przed tym,jak miałam wezwać go naświadka. Stanął przedemną z rękamiw kieszeniach iuniesionym podbródkiem, profesjonalnyaż do bólu. - Chcę,żeby Katienie było na sali, kiedy będę składał zeznanie. Katie nie było obok mnie za stołem; postałam właśnie po niąSamuela. - Dlaczego? -Ponieważ w pierwszym rzędzie jestem odpowiedzialny zaKatie jako za moją pacjentkę,a po tym twoimnumerze zAdamem wątpię, czy starczy jej siły, żebywysłuchać, jakbędę opowiadał o tym, co się stało. Ułożyłam równo papiery leżąceprzede mną na stole. - Trudno. Muszę pokazaćławnikom, jak ona to przeżywa,Wstrząsnęło to nim tak,że szok był wręcznamacalny. I bardzodobrze. Może to mu uprzytomni,że nie jestem taka, jakiej sięspodziewał. Spojrzałammu chłodno prosto w oczy. - Chodzi o to, że trzeba pozyskać dla niejwspółczucie ławyprzysięgłych. To wszystko. Czekałam, kiedy zacznie się sprzeczać, ale on nie powiedziałnic, stał tylko i patrzył, aż zaczęłam się wiercić pod tym jego spojrzeniem. - Nie jesteś ażtaka twarda,Ellie powiedział w końcu. - Przestań już udawać. - Nie chodzi o mnie. -Oczywiście,żechodzi o ciebie. - Dlaczego mi to robisz? - zawołałam,wyprowadzona z równowagi. -Nie tego teraz potrzebuję. - Właśnie tego. - Coop sięgnął do poły mojej marynarki i wygładził mi klapę, delikatnym gestem, od którego nagle łzy wezbrałymi woczach. Wzięłam głęboki oddech. - Katie zostaje na sali i koniec. A teraz wybaczmi,ale muszęprzez chwilępobyć sama. - Przez chwilę - powtórzył cicho. - Wiesz, że te chwile sięsumują. - Boże jedyny, przecież prowadzę proces! Co tysobie myślisz? Coop zdjął dłoń z mojego ramienia, przesuwając ją wdół, poręce. - Myślę sobie, żekiedyś przystaniesz, rozejrzysz się - odpowiedział - i zobaczysz, że przezwiele lat byłaś zupełnie sama. -W jakim celu wezwano pana do Katie? W roli świadka Coop prezentował się wspaniale. Nie mam, coprawda,nawyku ocenianiaswoich świadków po tym, jak leżyna 367. nich garnitur, ale podobało mi się, że jest rozluźniony, opanowany i cały czas uśmiecha się do Katie; ławnicy nie mogli tego niezauważyć. - Miałem jej pomóc- padła jegoodpowiedź. - Leczyć. Nieprzebadać i wydać ekspertyzę, ale leczyć. - Na czym polega różnica? -Zawodowym psychiatrom, którzy zeznają w sądzie, zazwyczaj zleca sięprzebadanie stanu umysłowego pacjenta i wydanieopinii napotrzeby procesu. Ja nie jestem psychiatrą sądowym,tylko zwykłym lekarzem. Poproszono mnie, abym pomógł Katie. Skoro nie jest pan psychiatrą sądowym,to dlaczego zeznajepan dziś przed sądem? - Ponieważw trakcieleczenia nawiązałem bliższy kontaktz Katiei w odróżnieniu od biegłego sądowego, który przeprowadziłby z nią tylkojednorazowy wywiad, poznałem ją, pozwolę sobie tak stwierdzić, na tyle, żeby zorientować się, jak działa jejumysł. Katie podpisała zgodę na mój udział wprocesiew roliświadka --uważam to za ważny dowód zaufania z jej strony. - Jakie czynności obejmowało leczenie, które pan przeprowadził? - zapytałam. - Przeprowadziłemwywiady kliniczne, które podczas trwającej cztery miesiące terapii stawały sięcoraz bardziej dogłębnei szczegółowe. Zacząłem od pytań na temat rodziców, dzieciństwa,oczekiwańw stosunku do ciąży i rodzenia dzieci, przebytych stanów depresyjnych i urazów psychologicznych - praktycznie rzeczbiorąc, był to elementarny wywiad psychiatryczny. - Czego się pan dowiedział? Coop uśmiechnąłsię szeroko. - Katie to nie jest zwykła, przeciętna nastolatka. Zanim udało mi sięnaprawdęją zrozumieć, musiałem zaznajomićsię ze zwyczajami amiszów, uświadomićsobie, co to naprawdę znaczy byćamiszem. Na pewno wszyscy tutaj obecni zdają sobie sprawę, żena zachowaniadorosłego człowieka zasadniczy wpływ ma kultura, w której żył od dzieciństwa. - Usłyszeliśmy już co nieco natemat kultury amiszów. Co szczególnie zwróciło pańskąuwagę jako psychiatry i lekarza Katie Fisher? - Nasza kultura promuje indywidualność, tymczasem obyczajowość amiszów jestgłęboko zakorzeniona w poczuciu wspólnoty. My niewidzimy problemuw tym, że ktoś się wyróżnia, ponieważ popieramyróżnorodnośći wręcz oczekujemy jej odinnych. U amiszów niema miejscana odstępstwood normy. Trzeba pasować do innych, ponieważ całaspołeczność opiera się 368 właśnie na owym upodobnieniu tożsamości jej członków. Ktoniepasuje do całości, ponosi konsekwencje, które pod względem psychologicznym są fatalne - zostaje sam, podczas gdy całe jego dotychczasowe życie koncentrowało się na przynależnoścido grupy. - W jaki sposób te ustalenia pomogły panu zrozumieć Katie? -Cóż - odparł Coop-Katie ma zakodowane w umyśle, żeodróżnianie się od innych jesttożsame ze wstydem, odrzuceniemi porażką. W jejkonkretnym wypadkustrach przed odsunięciemod wspólnoty jest nawet jeszcze głębiej zakorzeniony, ponieważbyła świadkiem, jakspotkało to jej rodzonego brata. Sytuacjabyia dość ekstremalna, a Katie za wszelkącenę pragnęła uniknąćpodobnych przeżyć. Chciała wyjść za mąż, mieć dzieci, owszem. ale zawsze zakładała,że odbędzie się to dokładnie w taki sposób, jak to jest przyjęte w jej świecie. Kiedy odkryła, żezaszław ciążę znieamiszem, któryw dodatku nie był jej mężem - i jedno, i drugie stanowiło rażące pogwałcenie amiszowskichzasad - zrozumiała, że czeka jąnieodwołalne odsunięcie odwspólnoty. Jej umysłnie posiadał narzędzi, żeby poradzić sobiez taką sytuacją. Słuchałam, jak Coop opowiada o Katie,ale myślałam o sobie. Wsunęłam dłoń za połę marynarki, kładąc ją na brzuchu. - Co panprzezto rozumie? -Wychowano ją wprzekonaniu, że wżyciu zpunktuA dopunktu B prowadzi tylko jedna, jedyna droga - odpowiedział. -Oznaczało to, że jeśli zboczy z tejwyznaczonej ścieżki,jeśli jejżycie nie pokryje się we wszystkich punktach z jej oczekiwaniami,to będziedo niczego. Głos Coopa omotał mnie tak ściśle, że każdy oddech był wysiłkiem. - Tonie była jej wina - udało mi się wykrztusić. -Nie - odparł łagodnie. -Towłaśnie przez długi czas starałemsię jej uświadomić. Sala skurczyła się nagle, ludzie gdzieś zniknęli, ucichły wszystkie dźwięki. - Trudno zmienić sposób myślenia, do którego się przywykło. -Owszem. Katie się to nie udało. Nie mogłosięudać. Ta ciąża - Coop zniżył głos - wywróciła jej życie do górynogami. Przełknęłam ślinę. - I co wtedy zrobiła? - zapytałam. - Zaczęła udawać, że to nieważne, kiedy to właśnie była najważniejsza rzecz na świecie. Tak ważna, że mogłaodmienić całejej życie. 369. - Może. ona po prostu bała się zrobić ten pierwszy krok. Salęspowiła głębokacisza. - Sprzeciw! - powiedział George. -Czy to jestprzesłuchanieświadka,czy operamydlana? Wytrącona z zadumy, poczułam, jak oblewam się rumieńcem. Podtrzymuję - oznajmiła sędzina Ledbetter. - Pani Hathaway, czy można prosić, aby przełączyła się pani z powrotem na kanał sądowy? - Tak, wysoki sądzie. Przepraszam. - Odchrząknęłam i celowoodwróciłamsię tak, aby niestaćtwarzą do Coopa. -Co zrobiłaKatie,kiedy odkryła, że jest w ciąży? - Nic. Wyparła tę myśl ze świadomości. Zaprzeczyła jej. Celowo zaczęła zwlekać z uzmysłowieniemsobie tego faktu. Tak robiądzieci: zamykają oczy i myślą, że nikt ich nie widzi. Tutaj zadziałałata sama zasada. Dopóki Katie nie powiedziała na głos: "Jestem wciąży" -to nie była. Bo ostatecznie, gdyby przyznałasięsamej sobie, że zaszła w ciążę, musiałaby sięz tego zwierzyć także przed zgromadzeniem swojego kościoła, publicznie wyznać swoje grzechy i znieśćkrótki czas odsunięcia odwspólnoty. Po jego upływie przebaczonoby jej. - Wyparcie ze świadomości faktu, że jest sięw ciąży - to wygląda na rozmyślną decyzję. -Nie możnatakpowiedzieć, ponieważ wrzeczywistości Katienie miaławyboru. Byłto dla niej jedyny pewny sposób uniknięcia wykluczeniaze wspólnoty. - Kiedy zaczęłarodzić,nie mogła jużdłużej tegoukrywać. Cosię wtedy stało? - To co byłodo przewidzenia - odparł Coop. - Mechanizmobronny został przełamany, a umysł Katie zaczął rozpaczliwie szukać innego sposobu zaprzeczeniaciąży. Kiedy pierwszy razz niąrozmawiałem, powiedziała mi,że przykolacji naglezrobiłojej sięniedobrze i poszła wcześniej spać. Potempamiętałajuż tylko moment przebudzenia. Rzecz jasna, fakty wskazywały na to, że pomiędzy zaśnięciem a przebudzeniem urodziła dziecko. - To miał byćnowy mechanizm obronny? Utrata pamięci? - Luka w pamięci na skutek zaburzeniadysocjacyjnego. -Skąd pan wie, że nie doszło do niego już wcześniej, od chwili, kiedy Katie zrozumiała, że jestw ciąży? - Ponieważ skończyłoby się to najprawdopodobniej rozszczepieniem osobowości. Separacjafragmentu świadomości na takdługi czasjak w tym wypadku prowadzi do powstaniadrugiej tożsamości. Jednak podział świadomości w celuprzetrwania krótkotrwałych okresów psychicznej traumy jest możliwy. W wypadku 370 Katie takie rozumowanie jest logiczne. - Urwał nachwilę, wahając się. -Odtworzenie konkretnych mechanizmów obronnych,które zastosowała Katie, wydaje się tutaj mniej ważne. Zasadniczą kwestią jest zrozumienie,dlaczego w ogóleczuła potrzebę,aby się bronić przed świadomym uznaniem tego, że byław ciążyiże urodziła dziecko. Podkreślam: to jest najważniejsze. Skinęłam głową. - Czy Katie Fisher przypomniała sobie ostatecznie, jak odbyłsię poród ico nastąpiło potem? -Do pewnegostopnia- przyznał Coop. - Pamięta, że bałasiępoplamić krwią prześcieradłona swoim łóżku. Pamięta, że poszłado obory, żeby tam urodzić, pamięta teżniewyobrażalny strach,który czuła. Pamięta,że przecięłai podwiązałapępowinę. Pamięta, że wzięła noworodka na ręce i przytuliła go. Uciszyła, kiedypłakał. - Coop podniósł dłoń i wystawiłmały palec. -Pamięta, żedała mu palec do possania. Była bardzo zmęczona, więc zamknęła oczy, a kiedysię obudziła, dziecka już nie było. - W oparciu o informacje, które zgromadziłpan na temat Katie, czy może pan się domyślić, co stało się z tymdzieckiem? -Sprzeciw -wtrącił George. - To jest namawianie świadka dospekulacji. - Wysoki sądzie, każdy świadek powołany przezoskarżeniewygłaszał spekulacje natemat niniejszej sprawy- zauważyłam. -Jako psychiatra, który leczył Katie, doktor Cooper jest upoważniony do wypowiadania komentarzy, i too wiele bardziej niżktokolwiek inny. - Odrzucam sprzeciw, panie Callahan. Doktorze Cooper, możepan odpowiedzieć. - Uważam,że dziecko zmarło z przyczyn naturalnych, wramionach Katie Fisher. Medycyna zna wieleprzyczyn śmierci wcześniaków. Potem matka ukryła ciało. Poszło jej to niezbyt dobrze,ponieważ działała wtedy automatycznie, jak robot. - Dlaczego pantak sądzi? -Tutaj należy znów przypomnieć sobie, jakie zasady wyznająamisze. Kiedyw ich społeczności pojawi się nieślubne dziecko,jest to wydarzenieprzykre, leczjeszcze nie tragiczne. Katie zostałaby ukaranaodsunięciemod wspólnoty na krótki czas, następnie zaś przyjęta z powrotem na jej łono, ponieważ dla amiszów dzieci to skarb. Kiedyokres stresu poporodowego dobiegłbykońca,Katie ostatecznie musiałaby stanąć przed faktem, że urodziła nieślubne dziecko, ale uważam,że poradziłaby sobie z tym,mając je przy sobie, żywe i prawdziwe. Kochała dzieci i kochałatez ojca swojego synka. Potrafiłaby usprawiedliwić odsunięcie od 371. wspólnoty tym, że jej błąd przyniósł w efekcie coś pięknego, -Coop wzruszył ramionami. - Stało się jednak tak, że dzieckoumarło wprost na jej rękach, akurat kiedy ona straciła przytomność z wyczerpania. Ocknęłasię i zobaczyła,że jest zalana krwiąporodową, aw ramionach trzyma martwego noworodka. Za jegośmierć obwiniła siebie:jej synumarł, ponieważbyłnieślubny,niepoczęła go para małżonków-amiszów. - Proszę pozwolić, że uściślę, doktorze. Nie wierzy pan, że Kacie zabiła swoje dziecko? - Nie, nie wierzę. Zabicie własnego dzieckana dłuższą metęogromnie utrudniłoby lub wręcz uniemożliwiłoKatie powrót dowspólnoty. Nie jestem ekspertem w dziedzinie społeczności pacyfistycznych,ale uważam, że wyznanie morderstwa popełnionegoz rozmysłem miałoby najprawdopodobniej taki właśnie skutek. Ponieważ troska o pozostanie we wspólnocie byładominującąmyślą Katie przez cały okres ciąży, to z całą pewnościąw chwiliporodu także dała o sobie znać. Gdyby Katie poprzebudzeniuznalazła przy sobie żywe dziecko, to uważam, żewyznałaby swójgrzech przed kościołem i ułożyła sobiedalszeżycie, wychowującchłopca razemz rodzicami. Tak się jednak nie stało. Moim zdaniem wydarzenia przebiegały tak: Katie obudziła się, zobaczyłamartwe dziecko i wpadław panikę, ponieważzdała sobie sprawę,że za ciążę pozamałźeńskączeka ją wykluczenie ze wspólnoty,a nie ma nawet dziecka, które pomogłoby jej znieść ciężar tej kary. Jej umysł odruchowo przestawił się na tryb obronny, układając plan działania, który miał doprowadzić do zniknięcia zarównodowodów narodzin dziecka, jak i jego śmierci, tak abyniezaistniał powód usunięciaKatie z jej wspólnoty. - Czy w chwili, gdy ukrywała ciało,miała świadomość tego, corobi? -Zakładam, że Katieukryła ciało dziecka,kiedy wciążtrwałjeszcze stan dysocjacji. Wskazuje na to fakt, że do tejpory nieprzypomniała sobie tego zdarzenia. Nie możedopuścić, żeby to sobie przypomnieć,ponieważ tylko w ten sposób potrafi żyćzeswoim wstydem i żalem. Nie przygotowaliśmy z Coopem więcej pytań; natym miało sięzakończyć przesłuchanie. Ale mnie nagle cośtknęło i krzyżującramiona na piersi, zapytałam jeszcze o jedno: - Czy Katie powiedziała panu kiedyś, co stało się z dzieckiem? -Nie - odpowiedział Coop powściągliwie,mając się nabaczności. - A zatem ten przebieg wydarzeń, czyli śmierć noworodka 372 i ukrycieciała przez lunatykującą Katie - to wszystko jest pańskawłasna rekonstrukcja. Coop spojrzał na mnie, mrugając oczami. Widać było, że jestzdezorientowany, nie dziwiłam mu się zresztą. - No cóż. - odrzekł. -Nie do końca. Oparłemswoje wnioskina informacjachzdobytych podczas rozmów z Katie. - Dobrze, dobrze - rzuciłam lekceważącym tonem. - Ale skoronie opowiedziała panu dokładnie, co zaszło tamtej nocy, to czynie jest możliwe, że zamordowała swoje dziecko z zimną krwiąi schowała je w komórce? Było to, oczywiście, naprowadzanie świadka, alewiedziałamdobrze, żeGeorge niezgłosi sprzeciwu,nawet gdyby od tegomiało zależeć jego życie. Coop odchrząknął, ostatecznie gubiącwątek. - "Możliwe" to bardzo duże słowo - powiedział wolno. - Jeślipyta pani o prawdopodobieństwo pewnych. - Proszę tylko odpowiedzieć na pytanie, doktorze Cooper. -Tak. Jest tomożliwe, ale nie jest prawdopodobne. - Czyjest możliwe, że Katie urodziła synka, przytuliła go, owinęła ciepło, a potem płakała, kiedy zrozumiała, że umarł? -Tak - odpowiedział Coop. - To dla odmiany jest także prawdopodobne. - Czyjestmożliwe,że Katie zasnęła z noworodkiem - żywym- na rękach, a w czasie, gdy była nieprzytomna, do obory zakradłsię ktoś obcy i udusił dziecko? -Jasne, że możliwe. Mało prawdopodobne, ale możliwe. - Czymoże pan stwierdzićz całą pewnością, że Katie nie zabiła swojegodziecka? Chwila wahania. -Nie. - A czy może pan stwierdzić, że Katie zabiłaswoje dziecko? -Nie. - Czy można zaryzykować stwierdzenie,że ma pan wątpliwościw kwestii tego, co się wydarzyło tamtej nocy? -Można. Wszyscy jemamy. Uśmiechnęłam się do niego. - Nie mam więcejpytań. -DoktorzeCooper, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale,jak rozumiem, w rozmowach z panem oskarżona nigdy nie powiedziała, że dziecko umarło z przyczyn naturalnych, prawda? Coop, kochany facet, spojrzał na prokuratorawzrokiem, którego ten nie wytrzymał i musiał odwrócić głowę. 373. - Nie, ale nie przyznała się też, że je zamordowała. Georgezastanowił się. - A mimo to uważa pan tędrugą możliwośćza wysoce nieprawdopodobną. -Gdyby znałpan Katie,zgodziłby się pan zemną. - Zeznał pan, że Katie zależało przedewszystkim na akceptacji ze strony jej wspólnoty. To miała byćjejgłównamyśl. -Tak. - Człowiek, który dopuścił się morderstwa, zostajewykluczony ze społeczności amiszów - i chyba nawet na zawsze? -Tak przypuszczam. - Cóż, gdyby zatem oskarżona zabiła swoje dziecko, to czy niemiałaby interesu w tym,żebybyukryć dowodymorderstwa, za które groziła jej nieodwracalna ekskomunika? -Takiej logiki - uśmiechnął się Coop - uczyłem sięw siódmejklasie namatematyce. Jeśli A, to B. JeślinieA, to nie B. - Doktorze Cooper - upomniał goGeorge naglącymtonem. -Przypomniałem totylko dlatego, że jeśli lewa strona takiegorównania jest fałszywa, to prawa również nie może być prawdziwa. W ten zawoalowany sposób chciałemdać dozrozumienia,żeto naprawdę niemożliwe, żeby Katie zamordowałaswoje dziecko. Morderstwo jest czynem świadomym, wywołuje świadome reakcje, tymczasem u niejtrwałstan dysocjacji. - Zgodnie z pańską teorią, trwał on podczas porodu,jak również wtedy, gdy oskarżona ukryła ciało noworodka. Wydarzeniatedzieliło kilka minut iwłaśnie wtedy dziecko umarło. Chce panpowiedzieć, że podczas tych kilkuminut wróciły jej świadomość i rozeznanie, i to wstopniu dostatecznym, aby mogła zrozumieć,że śmierć nastąpiła zprzyczyn naturalnych? Twarz Coopa stężała. - To nie dokońca tak - powiedział, otrząsnąwszy sięz wrażenia. - Jest pewna różnica pomiędzy świadomością wydarzeńa rozumieniem tego,co się dzieje. Możliwe, że zaburzenie dysocjacyjne trwałocały czas. - Jeśli także w tym momencie, gdy dooskarżonej dotarło, że,jak pan sugerował,dziecko umarłow jej ramionach, to znaczy, że nie była ona tak naprawdę świadoma tego, co się dzieje? Coop skinął głową. - Zgadza się. -Skąd zatem wziął się u niej tak potężnyżali wstyd? Wszyscy wiedzieliśmy,żeprokurator przyparł teraz Coopa domuru. - Aby poradzić sobie z porodem, Katie stosowała różne mecha374 niżmyobronne. Nie wiadomo dokładnie, który znich działałw momencie, gdy zrozumiała, że dziecko nie żyje. - Tobardzo wygodne - skomentował George. -Sprzeciw! - zawołałam. - Podtrzymany. -Panie doktorze - podjął oskarżyciel - powiedział pan,żepierwszym faktem związanym z porodem, jaki Katie sobieprzypomniała, byłoto, że nie chciałapoplamić prześcieradła krwiąi dlatego poszła do obory, żeby tam urodzić? -Tak. - Ale samego dziecka niemogła sobie przypomnieć. -Dziecko pojawia siępo porodzie, panie Callahan. Prokurator uśmiechnął się. - To samo usłyszałem czterdzieści lat temu od ojca. Chodziłomi o to, żeoskarżona niepotrafiłasobie przypomnieć, jak trzymała dziecko narękach, ani też, jakmiędzy nią a nim nawiązała sięwięź. Czy to sięzgadza? - Nato wszystko był czas po porodzie. Kiedyustąpił stan dysocjacji - odparł Coop. - Ale o prześcieradło był czas pomartwić się przedtem. No, tojuż mi wyglądana straszną bezduszność, żeby kobieta myślałao prześcieradle, kiedy przeżywa cudowny moment narodzindziecka. - Ona nie przeżywała żadnych cudownych momentów. Byłaprzerażona i cierpiała na zaburzenie dysocjacyjne. - Nie była sobą? - podsunął George. - Otóż to. -Możnaby nawet powiedzieć, że była na miejscu tylko ciałem, które rodziło dziecko i czuło ból, ale jej umysł byłnieobecny? - Zgadzasię. Nawet będąc wstanie dysocjacji możnadziałaćmechanicznie. Georgeskinąłgłową. - A czy jest możliwe, żeby Katie Fisher, obecna fizyczniei działająca mechanicznie,urodziła dziecko i podwiązała pępowinę, a potem, w podobnie mechanicznysposób, zabiłanoworodka? Coop przez moment niemówiłnic. - Istniejewiele różnych możliwości. -Przyjmuję to jako odpowiedź twierdzącą. - George odwróciłsię, wracając do swojego stołu. -Aha, jeszcze jedno pytanie nakoniec. Od jak dawna zna pan mecenas Hathaway? Zerwałam się zza stołu, nie wiedząc nawet kiedy. - Sprzeciw! - krzyknęłam. -Związek? Podstawa? 375. Wszyscy chyba zauważyli, że zaczerwieniłam się jak burak. W sali zapadła cisza. Coop wyglądałtak, jakbychciał zapaść siępod ziemię. Sędzina Ledbetter spojrzała namnie, mrużąc oczy. - Proszę podejść - powiedziała. Zbliżyliśmy siędostołu sędziowskiego. - Jaki to ma związek ze sprawą, panie Callahan? - Chcę wykazać, że mecenas Hathaway odwielu lat współpracuje ze swoim obecnym świadkiem. Poczułam jak moje dłonie, oparte napłask nablacie, zaczynająwilgotnieć od potu. - Nigdy nie pracowaliśmy razem podczas sprawy sądowej -oświadczyłam. - Pan Callahan próbuje nastawić ławników przeciwko mnie i w tym celu wytyka mi, że znam doktora Cooperaosobiście i miałam z nim kontakt zawodowy. - Panie Callahan? - Sędzina uniosła brwi. - Wysoki sądzie, uważam, że doszło tutaj do sprzecznościinteresów i chcę, aby ława przysięgłych miała tego świadomość. Podczas gdy sędzina w milczeniu rozważała nasze wyjaśnienia, mnienagle stanąłprzedoczami ten moment, kiedyKatiepo raz pierwszy przyznałami się, że wie, kim był ojciec dziecka. Księżyc, biały i okrągły, przyciskał twarz do szyby w oknie,podsłuchując ze wszystkich sił, a imię Adama filtrowało zgłosu Katie wszystkieostretony. A potemw moich uszach zabrzmiałysłowa, którerzuciła mi w twarz nie dalej jak dziesięćminuttemu: Pozostało mi już tylko towspomnienie, a ty zdradziłaś jewszystkim. Jeżeli teraz George Callahan zrobi to, co chce zrobić, okradniemniez mojego wspomnienia. - Dobrze - zadecydowała sędzina. - Pozwalam panu prokuratorowi zadać to pytanie. Wróciłam dostołudla obrony i usiadłam obok Katie. Niemalże w tej samej chwilipoczułam jej dłoń zaciskającą się na mojej. - Od jak dawna zna pan obrończynię strony pozwanej? - zapytał George. - Od dwudziestu lat - odpowiedziałCoop. -Czyto prawda, że łączą was nie tylko stosunki zawodowe? - Od wielu latjesteśmy przyjaciółmi. Mamdla pani Hathawayogromny szacunek. George przejechał po mnie wzrokiem od stóp do głów, a mniew tej chwili ogarnęła przemożna chęć, żeby przykopać muw zęby. - Przyjaciółmi? - zapytał wścibskimtonem. -Niczym więcej? - To niepańska sprawa - odparł Coop. Oskarżyciel wzruszył ramionami. 376 - Tak samo myślała Katie: to nie mojasprawa. I doczegoją todoprowadziło? - Sprzeciw! - powiedziałam, zrywając się narówne nogi, takszybko, że omaływłos pociągnęłabym Katie za sobą. - Podtrzymany. George uśmiechnął się do mnie. - Wycofuję pytanie. -Chodź - powiedział Coopchwilę później, kiedy skończyłjużskładać zeznania i sędzina zarządziła przerwę na kawę. - Musiszsię przejść. - Muszę zostać przy Katie. -Jacob z nią posiedzi. Popilnujeszsiostry? - Coop klepnąłbrata Katie w ramię. - Jasne. - Jacob wyprostowałsię lekko w krześle. - Niech ci będzie. - Wyszłamza Coopem z sali rozpraw, odprowadzana zmasowanymi szeptami przedstawicieli prasy, którzy nieruszyli sięze swoich ławek. A kiedy tylko pojawiliśmy się w holu, poraził mnie prostow twarz reflektor kamerowy. -Czy toprawda- zapytała dziennikarka,para od kamerzysty,stając ze mną nos w nos - że. - Mogę kilka stów dla telewizji? - przerwał jej Coop uprzejmym tonem. -Czy wie pani,ile ja mam wzrostu? Dziewczyna zmarszczyła brwi. - Metr osiemdziesiąt osiem, metr dziewięćdziesiąt? -Mniejwięcej. A zgadnie pani, ileważę? - Z osiemdziesiąt sześć kilo. -Idealnie pani zgadła. A czy wie pani, że w tej chwilibardzopoważnie się zastanawiamnadtym,czy bynie zabrać pani koledze tej kamery i nie wyrzucić jej przezokno? Dziennikarka obdarzyła gokpiącym uśmieszkiem. - Widzę, że z pana ochroniarz jak się patrzy. Ścisnęłam go za ramię i zaciągnęłam do korytarza. Tam znalazłam pustą salę konferencyjną. Coop obejrzałsię jeszczena zamknięte drzwi, jakbysię zastanawiał, czy jednak nie wrócić dotej dziennikarki. - To niewarte rozgłosu - powiedziałam. -Myślałem raczej o satysfakcji psychologicznej. Opadłam na krzesło. - Nie mogęuwierzyć, że dopadlimnie, a nikt nie próbował zrobić zdjęciaKatie. Coop uśmiechnął się. 377. - Jeśli będą uganiać się za Katie, wyjdą na złych dziennikarzy,którzy za nic mają swobodę wyznaniową i tak dalej. Z drugiejstrony muszą czymś zilustrowaćswoje wypociny. Pozostajesz im ty i Callahan. Iteraz uwierz mi na słowo: ciebie kamera kochabardziej niż jego. Wzruszyłam ramionami, wysuwając skulone stopy z czółenek. - Tobie też świetnie poszło. Byłeś chyba najlepszym moimświadkiem do tej pory. - Cóż mogę rzec, dzięki. -...tylko że George kompletnie podkopał twoją wiarygodność. Coop stanął za moimkrzesłem. - Cholera jasna. Chyba tejego bzdury nie unieważnią całegomojego przesłuchania? - To zależy od ławników,od tego, jak bardzo są zadufani w sobie. No i od tego,czy pomyślą,że próbowaliśmy ich wykolować,czy tylko przemilczeliśmyjakiś mało istotny szczegół. Ławaprzysięgłychnie lubi, żeby robić z niej wala. - Skrzywiłam się. -Terazoczywiście pomyślą,że pieprzę się z każdym, kogo chcę powołaćna świadka. - Możesz wezwać mnie jeszczeraz, wyprowadzę ich z błędu. -Dzięki,ale nie, dzięki. - Poczułam, jakpalce Coopa wsuwają się w moje włosy, masująskórę głowy. - Boże. - westchnęłam. -Powinnam ci za to płacić. - No co ty. Przespałaś się ze mną, żeby zapewnić sobie korzystnezeznanie, a to jest bonus. - W takim raziebyło warto. - Odchyliłam głowędo tyłu. -Hej- uśmiechnęłam się do niego. Pochylił się i pocałował mnie. - Hej. Dotyk jego ustbył dziwnyw tej pozycji, do góry nogami, więcwykręciłam się w tył i uklękłam na krześle, wciskając się w ramiona Coopa. Po chwilioderwaliśmy sięod siebie, a on oparłczoło o moje czoło. - Jak tam nasz potomek? - zapytał. - Wyśmienicie - odpowiedziałam, aleuśmiech zgasł minatwarzy. -Co się stało? - Szkoda, że Katie nie było dane przeżyć czegoś takiego jakmnie - mruknęłam. - Kilku chwil z Adamem, żeby mogła uwierzyć, że wszystko dobrze się ułoży. Coop przekrzywiłgłowę. - A ułoży się, EIlie? 378 - Dzieckunic nie będzie - odpowiedziałam, bardziej sobie niżjemu. -Nie o nim jest teraz mowa. - Coop odetchnął. -Wtedy, naprzesłuchaniu. To o tym pierwszym kroku. Mówiłaś poważnie? Mogłam udać zawstydzoną. Mogłam sięwykręcić, że niby niewiem, o co mu chodzi. Zamiast zrobić coś takiego,skinęłam tylkogłową. Coop pocałował mniemocno, głęboko, aż z moich płuc uszłopowietrze, przechodząc długą, piękną wstęgą dojego ust. - Możliwe, że o tym nie wspominałem, ale jeśli chodzi o pierwsze kroki, to możesz uważać mnie za eksperta. -Tak mówisz? - Uniosłam brwi. -W takim razie słucham. Jakto się robi? - Zamykaszoczy - poinstruował mnie Coop - i skaczesz. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i wstałam. - Obrona wzywa na świadka Samuela Stoltzfusa. Samuel ukazał sięw drzwiach na tyłach sali i przeszedł całąjej długość,eskortowany przezstrażnika sądowego, prowadzonyciekawymi spojrzeniami i szmerkiem tłumionych chichotów. Słoń wskładzie porcelany, pomyślałam,patrząc, jak ten olbrzymimężczyzna toczy się w kierunku krzesła za balustradą, prezentująctwarz pobladłą ze strachu, obracającnerwowo w palcach swój czarny kapelusz. Wiedziałam - od Katie, odSary i z rozmów przykolacji - żeudział Samuelajako świadkaw tym procesie wymagał znacznejofiary. Członkowie społeczności amiszów nie odżegnują się odwspółpracyz wymiarem sprawiedliwości i stawiają się na wezwanie do sądu, lecz mimo to nie wolno im procesować się nawłasną rękę. Samuel, deklarując chęćpomocy Katiei wystąpienia w charakterze świadka, wybrał drogę wiodącą pomiędzydwiema skrajnościami; chociaż jego postanowienie nie stało sięprzedmiotemdebaty starszych kościoła, to niektórzy członkowie zgromadzenia zaczęli na niego patrzeć mniej przychylnymokiem, pewni, że owo rozmyślne otarcie się o Anglików i ichświat nie może przynieść nic dobrego. Dziobatypisarz sądowy, od którego zalatywał zapach gumydo żucia, podszedł do Samuela z Bibliąw ręce, jak nakazuje tradycja. - Proszę unieść prawą dłoń - polecił i wsunął pod lewicę Samuelawysłużonąksięgę. - Czy przysięga pan mówićprawdę, całąprawdę i tylko prawdę, tak mu dopomóż Bóg? Samuelcofnął dłoń gwałtownie, jakby się oparzył. 379. - Nie - powiedział przerażonym głosem. - Nie będę przysięgał. Sala zafalowała, ogarnięta nagłym zamętem. Sędzina chwyciłaza młoteki uderzyła nim dwa razy. - Panie Stoltzfus -zwróciłasię łagodnie do Samuela - zdajęsobie sprawę, że nie jest pan zaznajomiony z sądami, ale to jestzwyczajna, powszechna procedura. Samuel potrząsnąłwojowniczo swoją blondczupryną. Spojrzałna mnie błagalnym wzrokiem. Sędzina Ledbetter mruknęłapod nosem coś, co zabrzmiałojak: "Za co? " i wezwała mnie skinieniem ręki dosiebie. -Pani mecenas, czy zechce pani poświęcić chwilę na objaśnienieswojemu świadkowi tejprocedury? Podeszłam do Samuela i położyłam mu dłońna ramieniu, starając się odwrócić jegouwagę od wpatrzonych w niego oczu zgromadzonej publiczności. Poczułam, że cały siętrzęsie. - Samuelu,o co chodzi? -My nie modlimy się publicznie -szepnął. - To tylko słowa. Taknaprawdę to nicnie znaczy. Szczęka mu opadła, jakbym na jego oczach nagle zmieniła sięw szatana. - Przysięga się Bogu, a ty mówisz, że tonic nie znaczy? Niemogę przysiąc na Biblię, Ellie- powiedział twardo. - Przykro mi,alejeśli trzeba zrobić coś takiego, to ja nie dam rady. Skinęłam sztywno głowąi wróciłam do stotu sędziowskiego. - Religia świadka zakazuje mu przysięgać na Biblię. Czy możemy zrobić wyjątek? George stanął obokmnie i przypuścił natychmiastowy atak. - Wysoki sądzie, wiem,żewciąż powtarzam to samo, jakby misię płyta zacięła, ale moimzdaniem mecenasHathawayewidentnie zaplanowała sobie to wszystko, żeby wzbudzić współczucieławników dla członków społeczności amiszów. -Pan prokurator ma oczywiścierację. Za chwilę powołamwynajętą przez siebiegrupę teatralną, która przedstawi inscenizację tragedii Katie Fisher. - Coś państwu powiem - przerwałanam zamyślona sędzina. -Kilka lat temu miałam ten sam problem, kiedy prowadziłam proces, w którym zeznawał przedsiębiorca-amisz. Zagapiłam się nanią jakcielę namalowane wrota - nie dlatego, że podsuwała mi jak na zawołanie wyjście z sytuacji, alezezdziwienia, że pracowała już z amiszem. - Panie Stoltzfus! - zawołała do Samuela. -A czy zgodzisiępan złożyć deklarację,kładącrękę na Biblii? 380 Widziałam dokładnie,jak zazębiają się tryby w umyśleSamuela. Sędzina Ledbetter trafiła w dziesiątkę, wykorzystując tę dosłowność cechującą myślenie wszystkich amiszów. Samuel byłskłonnypójść nakażdy kompromis, dopóki nie usłyszał słów w rodzaju "przysięga", "ślubować" albo "obietnica". Kiedy skinął przytakująco głową, pisarz sądowy ponowniewsunął mu Biblię pod rękę; nie wiem, czy ktoś oprócz mnie zauważył, że dłońSamuela zawisła kilka milimetrównad skórzaną okładką księgi. - Czy, hm. Czy deklaruje pan mówić prawdę,całą prawdę i tylko prawdę, tak mu dopomóż Bóg? Samuel uśmiechnął się do człowieczkapachnącegogumą do żucia. - Ja, niech będzie. Wcisnął sięz ledwością za balustradę, wypełniając ją po brzegi. Usiadł, kladąc swoje olbrzymie dłonie na kolanach, a kapelusz położył pod krzesłem. - Czy może pan podać swoje nazwisko i adres? Odchrząknął. - Samuel Stoltzfus. BlossomHill Road, powiat East Paradise. - Zawahał się chwilę, a potem dodał: - Pensylwania,USA. -Dziękuję, panie Stoltzfus. - Ellie - powiedział głośnym szeptem- możesz mi mówić po imieniu. Uśmiechnęłam się szeroko. - Proszę bardzo. A zatem, Samuelu. Powiedz mi, denerwujesz się trochę? - Tak. -W tym słowie skrzekliwie zabrzmiaławielka ulga. - Nic dziwnego. Byłeś już kiedyś w sądzie? -Nie. - Czy spodziewałeś się, że kiedyś może to nastąpić? Potrząsnął głową. - Ach, nie. My nie chodzimy po sądach, nie procesujemy się. Nawet nie przyszło mi to nigdy do głowy. - Kogo masz na myśli,mówiąc: "my"? -Moichludzi. - Amiszów? -Tak. - Czy poproszono cię o złożenie zeznań? -Nie. Sam się zgłosiłem. - Z własnej woli naraziłeś się na takie trudności? Dlaczego? Czyste spojrzenie jego niebieskich oczuzogniskowało się na Katie. 381. - Bo ona nie zabiła swojego dziecka. -Skąd towiesz? - Znam ją od dziecka. Praktyczniecale życie. Przez wiele, wiele lat widywaliśmy się codziennie, a teraz pracuję na farmie jejojca. - Naprawdę? I co tam robisz? - W zasadzie wszystko, co poleci Aaron. Głównie pomagamprzy zasiewach iprzy żniwach. Aha, ja, no i przy dojeniu. Bo tojest farma mleczarska. - Kiedy doi się krowy. Samuelu? - O wpół dopiątej rano i wpół do piątej wieczorem. -Jak wygląda ta praca? George uniósł brew. - Sprzeciw. Komu potrzebny jest wykład na temat pracy nafarmie? - Oddalam. Fanie Stoltzfus, może pan odpowiedzieć napytanie. Samuelskiną} głową. - Najpierw miesza się paszę dla krów. Potem wybieramy nawóz z zagródi wywozimy do gnojówki. Aaronma dwadzieściakrów, więc zawsze trochęto trwa. Potem przecieramy krowomwymiona i podłączamy do dojarki. Dojarkę zasila generator. Możnanaraz podłączyć dwie krowy, mówiłem jużo tym? Mleko zlewa siędo blaszanki, a zblaszanki sięprzelewa do chłodziarko-mieszarki. No i zwykle w połowie dojeniatrzeba przerwać i jeszczerazwybrać spod krów. - W jakie dniprzyjeżdżają odbiorcy z firmy mleczarskiej? -Codziennie oprócz Dnia Pańskiego. Kiedy odbiór ma wypaśćw niedzielę, to przyjeżdżają o jakichś nienormalnych porach, naprzykład w sobotę o północy. - Czy mleko się pasteryzuje przed zdaniem? -Nie,tego się już nie robi na farmie. - Czy rodzinaFisherówkupuje mleko w supermarkecie? Samuel błysnął zębami. - To by było trochę bez sensu, prawda? Zupełnie jakby wozićdrewno dolasu. U Fisherów pije się ich własne mleko, świeże,prosto od krowy. Dwa razy dziennie zanoszę mamie Katiecałydzban. - A zatemFisherowie piją niepasteryzowane mleko? -Tak, ale ono smakuje zupełnie tak samo jak to, które się kupuje w takich białych plastikowychpojemnikach. Przecieżsamateż je piłaś. Czułaś jakąś różnicę? - Sprzeciw. Czy ktoś może przypomnieć świadkowi, że odzadawania pytań jest tutaj ktoinny? - odezwał sięGeorge. 382 Sędzina Ledbetter oparła się na łokciu. - Obawiam się, panie Stoltzfus,że pan prokurator ma rację. Olbrzym poczerwieniał i opuścił wzrok. - Samuelu - powiedziałam szybko- dlaczego uważasz, że tak dobrze znasz Katie? - Widziałem ją już w tylu różnych sytuacjach, że wiem, jak sięzachowuje, wiem, corobi, kiedy jest smutna i kiedy jest szczęśliwa. Byłem przyniej, kiedy jej siostra utopiła się wstawiei kiedyjej brata usunięto na stałe z kościoła. Dwa lata temu zaczęliśmyze sobą chodzić. - Toznaczy spotykać się? -Ja. - Czy kiedy Katie urodziła dziecko, byliście parą? -Tak. - Czy byłeśobecnyprzy porodzie? -Nie,nie byłem - odparł Samuel. - Dowiedziałem się później. - Czy pomyślałeś, że to mogło być twoje dziecko? -Nie. - Dlaczego? Samuel odchrząknął. - Bo nigdy ze sobą nie współżyliśmy. -Czywiedziałeś, kto był ojcem tego dziecka? - Nie. Katie nie chciała mi powiedzieć. - Jak się wtedy poczułeś? - Postarałam się, żeby zabrzmiałoto bardzo łagodnie. - Nie najlepiej. Katie była moją dziewczyną. Nie mogłemzrozumieć, co się stało. Zamilkłam na chwilę ipozwoliłam ławnikom po prostuprzyjrzeć się Samuelowi, silnemu, przystojnemu mężczyźnieubranemu wdziwaczny strój, odpowiadającemu na pytania niepewnie, z wysiłkiem wysławiającemu się w wyuczonym języku. Człowiekowi,który zmaga się z sytuacją dla siebie całkowicienową i obcą. - Samuelu - podjęłam. -Twoja dziewczyna zaszła wciążę z innym mężczyzną, dziecko po porodzie w niewyjaśniony sposóbzmarło, ciebie przy tym nie byłoi nie wiesz, co zaszło,denerwujeszsię, bo zeznajesz przedsądem - i mimo wszystko chcesz nampowiedzieć, że Katie nie popełniła morderstwa? - Właśnie tak. -Dlaczegostajesz wjej obronie, skoro nikt nie może miećwątpliwości, że cię skrzywdziła? - Ellie, powiedziałaśszczerą prawdę. Powinienem być na niąbardzozły. I byłem - przez jakiś czas, bo teraz jużmi przeszło. 383. Uporałem się ze swoją samolubnością i zdecydowałem, że muszęjej pomóc. Bo, widzisz, amisze,prości ludzie,nie stawiają siebiena pierwszym miejscu. Po prostu tego nie robią, bo to jest coś, cosię nazywa Hochmut, czyli puszenie się, a tymczasem prawda jesttaka, że zawsze znajdzie się ktoś, kto jest ważniejszy od ciebie. I dlatego właśnie Katie nie będzie oddawaćciosów, nie będzie siębronić, kiedy ktoś będzie opowiadał kłamstwa na jej temat inatemat jej dziecka. Tak więcja jestem tu dziś po to, żeby jej bronić. - Jakby tobyło polecenie,które sam sobie wydał. Samuelwstał i zmierzył wzrokiem ławę przysięgłych. - Ona tego nie zrobiła. Nie mogła tegozrobić. Dwunastu ludzi nie mogło oderwaćoczu od jego twarzy, naktórej widniał wyraz cichej, zawziętej pewności swojej racji. - Samuelu - zapytałam - czy nadal jąkochasz? Odwrócił się, muskając mniespojrzeniem i zatrzymującje naKatie. - Tak - odpowiedział. - Kocham ją. George potarł palcem wskazującym wargi. - Byłaz panem, ale sypiała z innym facetem? Samuel zmrużyłoczy. - Nie słyszał pan, co mówiłem? Prokurator uniósł ręce w obronnym geście. - Ciekawiąmnie tylko pańskie odczucia w tej kwestii, towszystko. -Nie przyszedłem tutaj po to, żeby dyskutować o swoich odczuciach. Chcę mówić o Katie. Ona nie zrobiła niczego złego. Stłumiłam chichot, udając, że chwycił mnie kaszel. Dla kogośnieobytego z amiszami Samuel byłnaprawdę twardym orzechemdozgryzienia. - Czy pańska religiazaleca zawsze przebaczać innym, panieStoltzfus? - zapytał George. - Mam na imię Samuel. -Dobrze. A więc. Samuelu, czytwoja religiazaleca zawszeprzebaczać innym? - Tak. Jeśli grzesznik się ukorzy i wyzna swoje winy, zawszezostanie przyjęty z powrotem na łono kościoła, zotwartymi ramionami. - Ale najpierw musi przyznać się dotego, co zrobił. -Najpierw musisię wyspowiadać, tak. - Dobrze. A teraz zostawmyna chwilę sprawy kościelne. Nieodpowiadaj jakoamisz, tylko jako zwykły człowiek. Czy są takierzeczy, których nie można wybaczyć? 384 Samuel zacisnął ustajeszcze mocniej. - Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie,nie myśląc jak amisz,bo jestem amiszem i nikim innym. A gdybym komuś nie potrafiłprzebaczyć, to nie ten ktoś miałby problem, tylko ja, ponieważ toby znaczyło, że nie potrafię żyć jak prawdziwy chrześcijanin, Wtym konkretnym wypadku przebaczyłeś Katie. -Tak. - A przed chwiląpowiedziałeś, że jeśli się komuś coś przebaczy, oznaczato, żeten ktoś przyznał się wcześniejdo grzechu. -No.. ja. - Zatem skoro przebaczyłeś Katie, to znaczy, że zrobiła ona cośzłego, a przecieżpięć minut temu oświadczyłeś, że niczego złego nie zrobiła. Samuel milczał przez chwilę. Wstrzymałam oddech w oczekiwaniu, aż Georgezada ostatecznycios. I wtedy młody amisz uniósł wzrok. - Ja nie mam lotnego umysłu, panieCallahan. Studiównie kończyłem, w przeciwieństwiedo pana. Nie wiem,o co tak naprawdę mnie pan teraz pyta. Tak, wybaczyłem Katie, alenie chodziło przecież o morderstwo nowo narodzonego dziecka. Miałemjej do wybaczenia tylkoto, że złamała mi serce. - Urwał na chwilę, wahając się. -A za coś takiego nawet wy, Anglicy, nie wsadzacie ludzi do więzienia. Owen Zeigler sprawiał wrażenie uczulonegona salę sądową. W ciągu pierwszych sześciu minut zdążył sześć razy kichnąć, zasłaniając nos chustką w kwiecisteorientalne wzory. -Przepraszam. To te Dermatophagoides pteronyssinus. - Co proszę? - zapytała sędzina Ledbetter. - Roztocza żyjące wkurzu. Małe paskudy. Pełno ich na poduszkach, materacach. i tutaj, na dywanach, pewnie też. -Pociągnąłnosem. - Żywią się drobinkami ^łuszczonej ludzkiej skóry, a ichprodukty przemianymaterii wywołują uczulenie. Gdyby ktoś pilnował wilgotności nasali, można by zapanować nad tą zarazą. - Zakładam,że ma panna myśli roztocza, anie prawników - powiedziała oschle sędzina. Owen łypnąłpodejrzliwie w górę, na wyloty przewodów klimatyzacyjnych. - Z zarodnikami pleśni też chyba przydałoby się cośzrobić. -Wysoki sądzie,ja również jestemalergikiem - wtrącił George - a warunki w tejsali znoszę bardzo dobrze. Owen zrobiłminę pokrzywdzonego. - Nic nie poradzę, że mam taki czuły organizm. 385. - Doktorze Zeigler - zapytała sędzina - czy wytrzyma pan tutaj dostatecznie długo, aby złożyć zeznanie? A może mam postaraćsię o inną salę rozpraw? - A może o komorę aseptyczną -mruknął George. Owen kichnął jeszcze raz. - Spróbuję. Sędzina pomasowała sobie skronie. - Może pani kontynuować,mecenas Hathaway. -Paniedoktorze - zaczęłam - czyprzeprowadził pan badaniapróbektkanek pobranych z ciałanoworodka "Fisher S"? - Tak. Był to wcześniak płci męskiej, żywourodzony, bezstwierdzonych wad wrodzonych. Badanie wykazałoobjawy ostregozapalenia błonpłodowych oraz zakażenia płodu. Przyczynąśmierci była asfiksja okołoporodowa. - A zatem pańskieustalenia są zgodne z orzeczeniem lekarzasądowego? Owen uśmiechnął się. - Zgadzamy się w kwestii przyczyny śmierci. Jednak jeśli chodzi o okoliczności pośrednie, czyli czynniki, które doprowadziły do asfiksji, w naszychanalizach pojawiają się już znaczne rozbieżności. - Czyli? -Lekarz sądowystwierdził, że noworodek zostałumyślnie pozbawiony życia, ja zaś uważam, że asfiksja nastąpiła z przyczynnaturalnych. Dałam ławnikom chwilę, aby oswoili sięz tą nową informacją. - Z przyczyn naturalnych? Jak pan to rozumie? - Wedługmoich ustaleń panna Fishernie przyłożyła ręki dośmierci swojegodziecka. Ono samo przestało oddychać. - Proszę nam powiedzieć, co udało siępanu ustalić. -Największą zagadką byłamartwica wątroby. - Czy możnaprosić obliższe wyjaśnienie? Owen skinął głową. - Martwica to inaczej śmierć komórek. W czystejpostaci jestona zazwyczaj spowodowana wrodzonymi wadami serca, którychjednaku tego noworodka nie stwierdzono, lub też infekcją. Kiedylekarz sądowy wykrył martwicę, uznał, że musiała spowodowaćjąasfiksja, ale wątroba ma podwójne unaczynienie, skutkiemczegojest mniej podatna na niedokrwienie niż inne narządy, - Niedokrwienie? -Niedotlenienie tkankowe, czyli wywołane właśnie tym niedoborem tlenu we krwi. Jednakowoż taka zmiana wtkancewątroby należy dorzadkości, a jeśli jeszcze dodaćdo tego zapalenie 386 błon płodowych. Słowem, zacząłem się zastanawiać, czynie była to jednak wina jakiegoś czynnika zakaźnego. - Dlaczego lekarzsądowy przeoczył coś takiego? Z kilku przyczyn - odparł Owen. -Po pierwsze: w wątrobienie wykryto leukocytów wielojądrzastych, czyli białychkrwinek, które stanowią reakcję organizmu na zakażenie bakteryjne, z tym że we wczesnym stadium zakażenia nie byłoby jeszczeodpowiedzi leukocytarnej. Lekarz sądowywykluczył równieżzakażenie, ponieważ nie znalazł śladów stanu zapalnego. Tymczasem kiedy następuje śmierć komórek, może upłynąć kilkagodzin, zanim organizm zareagujestanem zapalnym -a ja właśnie sądzę, że noworodek umarł, zanim do tego doszło. Po drugiezaś, posiewy, które wykonał lekarz sądowy, nie wykazały obecności żadnegoorganizmu, którymógłby być odpowiedzialny zainfekcję. - Co pan zrobił? -Zdobyłem bloczki parafiny z zatopionymi próbkami tkaneki wykonałem barwienie metodą Grama próbek tkanki wątrobowej. Okazało się wtedy, że w ciele noworodkaznajdowało się sporo bakterii z gromady laseczek. Patologzaliczył jedo zanieczyszczeń i uznał, że były to maczugowce błonicy, które są pałeczkami. Laseczki często myli się z innymi bakteriami:albo z pałeczkami- na przykład z maczugowcami błonicy - albo z ziarenkowcami,doktórych należą gronkowce i paciorkowce. Tych organizmóww ciele noworodkanamnożyło się tyle, że zacząłem się zastanawiać, czy to możliwe, żeby tonie były zwykłe zanieczyszczenia,ale na przykład czynniki infekcji. Z pomocą mikrobiologa udałomi się je zidentyfikować. Była to Listeria monocytogenes, zdolnado ruchu, wielopostaciowalaseczka Gram-dodatnia. Ławnicy patrzyli na niego zaszklonymi oczami; widać było, żecale to fachowe nazewnictwo mocno zamieszało im w głowach. - A teraz niech panspróbuje to powtórzyć - zażartowałam. Owen błysnął uśmiechem. - Krótko można powiedzieć, że wdała się listerioza. Tak się nazywainfekcja, którąwywołują te bakterie. - Czy może nam pan ją nieco przybliżyć? -Bywaona przyczyną, często nierozpoznaną, przedwczesnegoporodu orazśmierci w okresie okołoporodowym - powiedziałOwen. - Zakażenie, jeślidojdziedo niego w drugim lub trzecimtrymestrze, zazwyczajkończy się urodzeniem martwego dzieckaalbo przedwczesnym porodem,po którym wywiązuje się zapaleniepłuc i posocznica. - Chwileczkę - wtrąciłam. - Chce pan powiedzieć, że Katie za387. raziła się jakąś chorobą, która była potencjalnym zagrożeniemdla życia jej dziecka jeszcze w łonie matki? - To właśnie chcę powiedzieć. Ponadto, tęchorobę niezwykletrudno jest zdiagnozować na tyle wcześnie, aby mieć czas na rozpoczęcie leczenia. Kiedy u matki występują objawy, podobnezresztą do objawów grypy, czyligorączka,bóle mięśni i inne łagodne bóle, zazwyczaj już kilka godzin później dochodzi doprzedwczesnego porodu. - A cosię wtedy dzieje zdzieckiem? -Następuje zamartwica okołoporodowa, gorączka oraztrudności z oddychaniem. - Przerwał na chwilę. -Studia przypadkówpodają, że śmiertelność noworodków poddanych leczeniu wahasię w granicach trzydziestu-pięćdziesięciu procent. - Noworodek zarażony listerią, nawet leczony, ma tylko pięćdziesiąt procent szans na to, że uda mu się przeżyć? -Zgadza się. - W jaki sposób dochodzi do zakażenia? - zapytałam. - W przypadkach, o których czytałem, listerienajczęściejprzenosiły się za pomocą skażonej żywności, a zwłaszcza niepasteryzowanego mleka i serów z takiego mleka. -Niepasteryzowanego - powtórzyłam. - Tak. A szczególnie narażeni byli ludzie przebywający na codzień ze zwierzętami. Położyłam dłońna ramieniu Katie. - Doktorze Zeigler, gdybym dała panu do przeczytania protokół z autopsji dzieckaKatie Fisher, a potempoinformowała pana,że dziewczyna podczas ciąży mieszkała na farmie mleczarskiej,codziennie piła niepasteryzowane mleko, a rano i wieczorem pomagała czynnie przy udoju - to jaki byłby pański wniosek? -Wziąwszy pod uwagęwarunkijej życia i potencjalne narażenie na kontakt zbakteriami Listeria monocytogenes, powiedziałbym, że do zakażenia doszło podczas ciąży. - Czy noworodek "Fisher S" wykazywał objawy listeriozy? -Tak. Urodził się przedwcześniei cierpiałna zaburzenia oddychania. Wykrytou niego ogniska ziarniakowe oraz martwicęwątroby i zapalenie płuc. - Czy mogło to doprowadzić do śmierci? -Bezwzględnie. Zgon nastąpiłby albo w wyniku okołoporodowej asfiksji albo po prostu na skutek zakażenia. - Jaka, pańskim zdaniem, była przyczyna śmierci noworodka"Fisher S"? - zapytałam. - Asfiksja na skutek przedwczesnego porodu wywołanego zapaleniembłon płodowych będącego konsekwencją listeriozy. - 388 Uśmiechną! się pod nosem. - Wiem,że wyszedł ztego tasiemiec,ale chodzi właśnieo to, aby pokazać, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych w wyniku całego łańcucha wydarzeń. Ten noworodek zaczął umierać, kiedy tylko się urodził. - Czy pańskim zdaniemKatie Fisher była odpowiedzialna zaśmierćswojego dziecka? -Formalnie rzecz biorąc, tak - odparł Owen. - Jakkolwiek bypatrzeć,to jejciało przekazało płodowi bakterie Listeria monocytogenes. Niemniej to chyba raczej oczywiste, że zakażenie nie było umyślne. Nie można obwiniać za nie panny Fisher, tak samojak nie można winić matki, która nieświadomie przekazała swojemu dziecku wirusa HIV. - Spojrzał na Katie, siedzącą zopuszczoną głową za stołem. -To nie było zabójstwo. To był po prostubardzo smutnyprzypadek. Ku mojej wielkiej radości, George wyglądałna wyraźnie wytrąconego z równowagi. Szczerze mówiąc,na to właśnie liczyłam: żaden prokurator nie pomyślałby o czymś takim jak listerioza,a już jemu na pewno nie przyszłoby do głowy zapytać o to podczas przesłuchania. George wstał, wygładził krawati zbliżył siędo mojego świadka. - Listerie - powiedział. - Czy te bakterie są pospolite? - W rzeczy samej są dość powszechne - potwierdził Owen. - Wszędzie ich pełno. - Dlaczego więc ludzie nie padają od nich jak muchy? -Bakterie są pospolite, ale choroba dość rzadka. U kobietspodziewających się dziecka zdarza się raz na dwadzieściatysięcy ciąż. - Raz na dwadzieścia tysięcy. A u oskarżonej ta choroba miała takostry przebieg ze względu na to, że piła onaczęsto niepasteryzowane mleko. - Tak właśnie przypuszczam. -Czy jest panstuprocentowo pewny, że oskarżona pita niepasteryzowanemleko? - Nie pytałem jej o to osobiście,aleprzecież mieszka na farmie mleczarskiej. George potrząsnąłgłową. - To niczego nie dowodzi, doktorze Zeigler. Ja też mógłbymmieszkać na kurzej fermie, a mieć uczulenie na jaja. Czy mapanabsolutną pewność, że za każdymrazem, kiedy oskarżona sięgałaprzy posiłku podzbanek, było w nim właśnie mleko, a nie sok pomarańczowy, woda albo coca-cola? - Nie, nie mam takiej pewności. 389. - Czy któryś z jej domowników chorował na listeriozę? -Nie proszono mnieo zbadanie próbek tkanek domowników - odparł Owen. - Nie mogę odpowiedzieć z całą pewnością. - Proszę więc pozwolić, żepanu pomogę. Otóż nie, żaden z domowników na to nie chorował. Niktoprócz oskarżonej nie miał objawówtej tajemniczej choroby. Czy to niedziwne, że całarodzinapiła to samo skażone mleko, a bakteriom uległa tylko jedna osoba? - Nie ma w tym nicdziwnego. Ciąża to okres immunosupresji,a listerioza atakuje właśnie pacjentów o obniżonej odporności. Gdyby w rodzinie był ktoś chory na raka, naAIDS, bądź też bardzo stary lub bardzomiody - czyli posiadający nie w pełni sprawny system immunologiczny - mogłaby wywiązać się choroba podobna do tej, którą podejrzewam u panny Fisher. - Podejrzewa pan- podchwycił George. - Czy chce pan powiedzieć, doktorze, żeoskarżona wcale nie musiała zapaśćna tę chorobę? - Nie,z całą pewnością zachorowała. Zakażone były łożyskoi płód, które kontakt z bakteriami mogły miećtylko i wyłączniepoprzez organizm matki. - Czy można w jakiś sposób dowieść ponad wszelką wątpliwość, że dziecko chorowało na listeriozę? Owen zastanowił się. - Wiemy, że było zarażone listeriami, botaki wynik dało badanieimmunoenzymatyczne. -Czy można dowieść, że przyczyną śmierci były powikłaniaw następstwie łisteriozy? - Listeriesą zabójcze - odparł Owen. - Wywołują zakażeniew wątrobie, płucach, mózgu, wszędzie. Wzależności od schematuprzebiegu choroby, chorzy umierają z powodu niewydolności różnych organów. Noworodek "Fisher S" umarł na skutek zaburzeńprocesu oddychania. - Dziecko umarło wnastępstwie zaburzeń oddychania? -Tak - potwierdził Owen. - Zaburzeń procesu oddychaniaspowodowanych infekcją układu oddechowego. - Ale infekcja układu oddechowego nie jest chyba jedynąprzyczyną zaburzeń procesuoddychania? -Nie. - Czy podobnych zaburzeń nie możewywołać równieżduszenie? -Może. - Czy więc nie jest możliwe,że dziecko faktycznie zaraziło sięlisteriami,które potem wykryto w płucach i całymciele, aleumarłojednak na skutek uduszenia przezmatkę? 390 Owen zmarszczył brwi. - Jest to możliwe, nie można tego jednak stwierdzić z całą pewnością. Nie mam więcej pytań. Wstałam z miejsca i zwróciłam sięponownie do świadka,zanim jeszcze George zdążył dojść do swojego stołu. - Doktorze Zeigler,gdyby dziecko Katie nie umarło tamtejnocy na skutek zaburzeń procesu oddychania, to co by się z nim stało? - Cóż, zakładając, że potym domowym porodzie nie zabrano by go na sygnale prosto do szpitala, gdzie by jezdiagnozowanoi przepisano właściwe leczenie, to można byćpewnym,żezakażenie postępowałoby dalej. Dzieckoumarłobydwa albo trzy dni poporodzie na zapalenie płuc. A gdyby nawet nie,to nazapalenieopon mózgowychkilka tygodni później. Zapalenie opon mózgowych jest śmiertelne nawet kiedy już podejmie się leczenie. - Zatem gdyby dziecka niezabrano do szpitala naoddział noworodków,to najprawdopodobniej w krótkim czasie i tak by umarło? - Zgadza się. -Dziękuję, doktorze. Ledwie zdążyłam usiąść, George już stał z powrotem. - Chciałbym jeszcze o coś spytać, wysoki sądzie. Doktorze Zeigler, powiedział pan, że w przypadku łisteriozy wskaźnik śmiertelności jest wysoki, nawet pomimo podjętego leczenia? - Tak, nasto noworodków pięćdziesiąt umiera na skutek powikłań. -A pantak poprostu założył, że gdybynoworodek "FisherS"nie umarł zaraz po porodzie,to nie przeżyłby nawet kilku tygodni? -Tak. George uniósł brwi. - A skąd pan wie, parne doktorze, że to nie był przypadek z tej drugiej pięćdziesiątki? Nie mogłam zrozumieć dlaczego, ale zkażdym kolejnym słowem,które padało zust Owena, Katiecoraz bardziej ibardziej zamykała się w sobie. A przecież właśnie powinna być zadowolona,tak jak ja. Bo nawet ta szpila, którą George wbił swoim ostatnimpytaniem, nie mogła w niczym umniejszyć wagi faktu, że w organizmie noworodka wykryto te zabójcze bakterie. Ławnicy dostali teraz powód, abyżywićuzasadnioną wątpliwość i tobyło jużwszystko, czego nam było potrzebadoułaskawienia. - Katie - przysunęłam się do niej - dobrze się czujesz? 391. - Ellie, proszę cię, możemy już jechać do domu? Patrzyłana mniejak zbity pies. - Niedobrze ci? -Proszę. Rzuciłam okiem na zegarek. Dochodziło wpół do czwartej,więc byłojeszcze trochę za wcześnie na wieczorny udój, ale przecież sędzina Ledbetter nie mogła tego wiedzieć. - Wysoki sądzie - powiedziałam, wstając zza stołu - jeżeli wysoki sąd nie ma nic przeciwko, chcielibyśmyprosić o zamknięcieposiedzenia w dniu dzisiejszym. Sędzina zerknęła na mnie znad okularów. - No tak. Krowy czekają. - Odszukała wzrokiem Owena Zeiglera, któryzszedłjuż z miejsca dla świadka izasiadł w ławce. -Na waszym miejscu myłabymporządnie ręce po takiej robocie. Panie Callahan, czyma pan coś przeciwko wcześniejszemu zamknięciu posiedzenia? - Nie, wysoki sądzie. Kury już na mnie czekająi oszaleją z radości na mój widok. A, prawda. - Wzruszył ramionami. -Nie hoduję kur. Sędzina zmarszczyła brwi. - Nie ma potrzeby snobowaćsię na kosmopolityzm, panie prokuratorze. Dobrze więc. Spotykamy się jutro o godzinie dziesiątejrano. Sąd zamyka posiedzenieDookoła nas nagle wyrósł mur ludzi: Leda, Coop, Jacob, SamueliAdam Sinclair. Coop objąłmnie w talii i szepnął do ucha: - Mamnadzieję, żepomyślunek będzie miała po tobie. Nie odpowiedziałam. Przyglądałam się, jak Jacob próbuje rozweselić siostrę jakimiś żartami, patrzyłam na Samuela, który stałsztywno, wyprężony jak struna, uważając, żeby tylko nie otrzećsię ramieniem o Adama. Natomiast Katie usiłowała się uśmiechać, ale uśmiech na jej ustach wyglądał jak za mocno naciągnięte prześcieradło. Czyżby nikt oprócz mnie nie zauważył, żetadziewczynajest naskraju załamanianerwowego? - Katie- Adam zbliżył się doniej - niechciałabyś się przejść? -Nie - odpowiedział Samuel. - Niechciałaby. Adam odwrócił się, zdziwiony. - Ona chyba może mówić za siebie? Katieprzycisnęłapalce do skroni. - Dziękuję ci, Adamie, ale umówiłam się już z Ellie. Pierwsze słyszę, pomyślałam, ale nawidok jej błagalnej minyod razuskinęłam głową. - Musimyomówić jej zeznanie - wyjaśniłam, chociaż jeśliwszystko poszłoby po mojej myśli, nie trzeba by powoływać Katie 392 na świadka. -Leda odwiezie nas do domu. Coop,zabierzesz pozostałych? Wyszliśmy sposobem wypróbowanym już w piątek: Leda podjechała pod rampę dlaobsługi gastronomicznej na tyłach gmachu sądu, apotem wyjechałyśmy bramą główną, od frontu, mijając po drodze tłumek dziennikarzy, cierpliwie wyczekujących, aż Katie pojawi się na schodach. - Kotku - odezwała się kilka minut później Leda. -Ten doktor,którego wzięłaśna świadka, był nie doprzebicia. Wycierałam sobie właśnie ciemne kółka makijażu spod oczu,przeglądając się w lusterku na daszku przeciwsłonecznym. Katie, siedzącaza mną, na tylnym siedzeniu, odwróciła się do okna. Owen to porządny facet. I jeszcze porządniejszy patolog. - A to o tych bakteriach. toprawda? Uśmiechnęłam się do niej. - Świadkowi nie wolno zmyślać. To by byłokrzywoprzysięstwo. - Wiesz co, mnie się wydaje, że wystarczy cito jedno zeznanie imasz wygraną w kieszeni. Zerknęłam jeszcze raz w lusterko, próbując przyciągnąć spojrzenie Katie. - Słyszałaś? - zapytałam znaczącym tonem. Zacisnęła wargi - i tobył jedyny znak, że w ogóle słucha, co sięmówi. Dalej siedziała z policzkiem przyciśniętymdo szyby i wyglądała przez okno. Nagle otworzyła drzwi. Leda, widząc, co się dzieje,gwałtowniezjechała na pobocze i zahamowała z piskiem opon. - No nie, proszę cię! - zawołała. -Katie, kotku drogi, tego niewolno robić, kiedy samochód jedzie! - Przepraszam. Ciociu, pójdę dalej z Ellie na piechotę, dobrze? - Przecież to jeszcze z pięćkilometrów drogi! -Muszę sięprzewietrzyć. I porozmawiać z Ellie. -Po twarzyKatieprzesunął się ulotny uśmiech. - Nic nam się nie stanie. Leda spojrzałana mnie, czekając, czysię zgodzę. Na nogach miałam dziśczarne pantofle na płaskim obcasie;fakt, że nie były toszpilki, ale na piesze wędrówki wkładam raczej inneobuwie. TymczasemKatie zdążyła już wysiąść iczekała na mnie na zewnątrz. - No dobrze, niech będzie -burknęłam, rzucając na siedzenieswój neseser. - Podrzucisz to do nas? Możesz zostawićw skrzynce na listy. Odprowadziłyśmy wzrokiem oddalający się samochód,a kiedyczerwone tylne światła zniknęły woddali, odwróciłam się do Katie, zakładając ręce na piersi. 393. - O co chodzi? Katie ruszyła przed siebie. - Chciałam pobyć trochę sama. -Nie zostawię cię samej. - Sama z tobą. - Pobocze porastały wysokie krzewy paproci. Katie przystanęła, żeby zerwać jeden długi, poskręcany liść. - Z nimi nie mogę już wytrzymać. Wszyscy chcą mieć mnie po trochu dla siebie. - To dlatego,że bardzo ichobchodzisz - powiedziałam, patrząc, jak Katie daje nura pod drutem otaczającym pastwisko pełne jałówek; takie druty, jak wiedziałam, były podnapięciem. - Hej! Przecież to czyjeś pole! - StaregoJohna Lappa. Możemy pójść tędy na skróty, jemu tonie przeszkadza. Ruszyłam za nią, lawirując pomiędzy krowimi plackami i przyglądając się, jakzwierzętakołysząogonami i mrugają sennie naludzi, którzy władowali się na ich teren. Katie pochyliłasię, zrywając białekulki dmuchawców i suche strąki trojeści. - Powinnaś wyjść za Coopa - oznajmiła. Wybuchnęłam śmiechem. -i dlatego chciałaś ze mną porozmawiać na osobności? Mampropozycję: na razie będziemy martwićsię o ciebie, a moimi problemami zajmiemy się po procesie. - Musisz to zrobić. Musisz i już. - Katie, czy wyjdę za mąż czy nie, to i tak urodzę to dziecko. Żachnęłasię. - Nie o to chodzi. -A o co? - O to, żekiedy go już nie będzie - powiedziała cicho- to nigdy nie będziesz go mogła odzyskać. Awięc to ją takgryzło. Myślałao Adamie. Przez jakiś czasszłyśmy wmilczeniu, aż pastwisko się skończyłoi znów trzebabyło prześlizgnąć się poddrutem elektrycznego pastucha. - Będziesz mogła jeszczeułożyć sobiewspólne życiez Adamem. Twoi rodzice tojuż nie są ci sami ludzie co sześćlat temu,kiedyJacobodszedł z domu. Wszystko może się zmienić. - Nic sięnie zmieni - powiedziała Katie iurwała z wahaniem,szukając słów wyjaśnienia. - Kiedy kogoś kochasz, to jeszcze nieznaczy, że Bóg ma w swoich planach, żebyście byli razem. -Zatrzymałyśmy się znienacka i w tym momencie zauważyłamdwierzeczy: po pierwsze, że Katie przyprowadziła mnie na ten niewielki cmentarz amiszów, który miałam już okazję poznać, a po drugie, że jej gorące emocje w żaden sposób nie dotyczą Adama. 394 Wzrok miała utkwiony w maleńkim, obłupanym kamieniu nagrobnym, pod którym spoczywałojej dziecko, a dłoniekurczowozaciśnięte na słupkach niskiego parkanu. - Wszyscy ludzie, których kocham- szepnęła. - Zawszecoś mi ich odbiera. Rozpłakała się bezgłośnie, obejmując się ramionami wpół,a potem zgarbiła się i zaczęła zawodzić. Odkąd ją poznałam, anirazu jeszcze nie słyszałam z jej ust takich dźwięków:ani wtedy,gdy oskarżono ją o morderstwo, ani napogrzebie jej dziecka, anikiedy wspólnota odsunęła ją odsiebie. - Przepraszam - załkała. - Przepraszam. - Nie musisz przepraszać, Katie. - Delikatnie dotknęłam jejramienia, a ona rzuciła mi się wobjęcia. Stałyśmy tam,na tej cmentarnej ścieżce, kołysząc się w przódi tył, splecione uściskiem. Gładziłam ją po plecach, próbując pocieszyć, uspokoić. Dzikie rośliny,które Katie zebrała po drodze,leżały rozrzucone wokół naszych stóp niczymofiara. - Przepraszam - powtórzyła Katie, agłos uwiązł jej wgardle. -Ja nie chciałam. Przeszedł mnie nagły zimnydreszcz, ścinając krew wżyłach,zatrzymując dłonie wędrujące po jej plecach. - Czego nie chciałaś? Katie uniosła głowę. - Niechciałamgo zabić. Rozdział siedemnasty Kiedy Katie dobiegła na podwórze, ściskając się za kłuty kolką bok, mężczyźni zaczęli już wieczorny udój. Usłyszawszy, zew oborze coś się dzieje, skierowała się w stronę, skąd dochodziłydźwięki. Przez szerokie drzwi dostrzegła, jak Levi popycha przedsobą taczkę, aSamuel pochyla się, żeby nałożyć krowom na wymiona końcówki przewodów od dojarki. Lekkie szarpnięcie, cichy mlask - i rurkiwypełniły się białym płynem, zlewając go doblaszanki. Katie zakryła usta dłonią i popędziła za węgieł obory. Tamupadła nakolana i zaczęła wymiotować, dopóki miała czym. Dobiegło ją wołanieEllIie, kuśtykającej popodjeździe. Adwokatka nie mogła nadążyć za Katie,a dziewczyna bezlitośniewykorzystała swoją przewagę i po prostu jej uciekła. Przemknęłasię pod ścianą obory i pognała na nierówne, wyboiste rżysko. Nie można tam już było szukaćkryjówki, aleuciecprzedEllie - jak najbardziej. Zebrała wdłonie spódnicę i pomknęła nad staw, gdzie schowała się za wielkim dębem. Wyciągnęła przedsiebie dłoń, przyglądając się uważnie palcom i nadgarstkowi. I gdzie teraz one są,te bakterie? Zostałoichw niej chociaż trochę, czy wszystkie oddała swojemudziecku? Zamknęła oczy, przed którymi ukazał się jej nowo narodzonysyn; leżał na sianie pomiędzy jejudami i płakałna całe gardło. Od razu wiedziała, że coś jest nie tak,jak powinno być. Nie chciała powiedzieć sobie tegogłośno, ale przecież widziała, widziała,jak cała jegopierś i brzuszek pracują z wielkim wysiłkiem nadkażdym wdechem. Ale nie mogła nic na toporadzić, tak samojak nie mogłauratować Hannah pogrążającejsię pod lodem, ani Jacoba wypędzonego zdomu, ani Adama wyruszającego w podróż. 396 Katie uniosłagłowę ispojrzała w niebo, porysowane ostrymkonturem nagich gałęzi dębu. I zrozumiała. Zrozumiała, że tymciągłym tragediom wjej życiu kres położyć może tylkowyznaniewiny. Ellie broniła już ludzi ewidentnie winnych, miała nawet kilkutakich klientów, którzy kłamali w żywe oczy, ajednak nie potrafiła sobie przypomnieć, abykiedyś czuła, że ktoś ją zdradził, dotknął do żywego. Gotując się z wściekłości, szybkim krokiemprzecięła podwórze, zła na Katie za to, że tak jąoszukała, na Ledę, żewysadziła je pięć kilometrów od domu, na siebie, żew obecnym opłakanym stanie nie może biegać i dostaje zadyszki po kilkumetrach. Tylko nie bierz tego do siebie, upomniała się. To jest sprawa czysto zawodowa. Znalazła Katie nad stawem. - Zechcesz mi wyjaśnić, co to miało znaczyć? - zapytała, zginając się wpół i dysząc ciężko. - Przecież słyszałaś - odparłaKatie obrażonym tonem. -Powiedz mi, dlaczego zabiłaś to dziecko, Katie. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Nie będęjuż dłużej szukać wymówek. Chcętylko powiedzieć ławnikom to, co powiedziałam tobie i żeby już było po wszystkim. - Powiedzieć ławnikom? - wycedziłaEllie. -Po moim trupie. - Nie. - Katie zbladła. -Musiszmi pozwolić. - Wybij sobie z głowy, że powołam cięna świadka i dam cioświadczyć przedsądem,że zabiłaś swoje dziecko. -Przedtem niezabraniałaś mi zeznawać! - Przedtem, wyobraź sobie, mówiłaś co innego. Przypomnę; chciałaś powiedziećprawdę,a prawdamiała być według ciebietaka, że nie popełniłaśmorderstwa. Mogłabym wezwać cię do złożenia zeznań, gdyby niemiały one przekreślić całej linii obrony,którą do tej pory prowadziłam. Ale ty chcesz popełnićsamobójstwo przedsądem,a to już zupełnie inna sprawa. - Ellie- w głosie Katie zabrzmiałytony desperacji - jamuszę wyznać swoją winę. - To nie jest twój kościół! - krzyknęła adwokatka. -Ile razymam ci jeszcze to powtórzyć? Tutaj w grę niewchodzi sześć tygodni zawieszeniaw prawach. Twój wyrok będzie się liczyłw latach. Możesz nawet dostać dożywocie. W więzieniu. -Opanowała sięi wzięła głęboki oddech. - Wszystkobyło inaczej, dopókimyślałam, że tylko pokażesz się ławnikom, opowiesz oswoim żalu, za397. pewnisz o niewinności. Ale to, co teraz mi powiedziałaś. -Zamilkła,odwróciławzrok. - Powołanie cię na świadka to byłaby poprostu zawodowa nieodpowiedzialność. - Przecież itak im się pokażę i opowiem o swoim żalu. -Jasne. A to wszystko zdasię psu na budę, kiedy zapytam cię,czy zabiłaś to dziecko. - To mnie o tonie pytaj. -Jeśli jacię nie zapytam,zrobi to George. A kiedy jużzaczniesz składać zeznania, to nie wolno ci kłamać. -Ellie westchnęła. - Nie możesz kłamać,ale nie możesz teżpowiedziećwprost, że zabiłaśto dziecko, bo podpiszesz na siebie wyrok. Katie wbiła wzrok w czubki butów. - Jacob mi mówił,żejeśli zdecyduję się zeznawać, to nie możesz mnie powstrzymać. -Dam radę cię wybronić bez twojegozeznania. Dostaniemyułaskawienie. Proszę cię, Katie. Nie rób sobie takiej krzywdy. Katie spojrzała na nią i oświadczyła z absolutnym spokojem: - Jutro złożę zeznanie. Może ci się to nie podobać, ale tegowłaśnie chcę. - Chcesz, żeby ci przebaczyli? - wybuchnęła EUie. -Kto? Ławnicy? Sędzia? Nie przebaczą ci. Będą widzieć w tobie potwora. - Onimoże tak, ale tynie, prawda? Ellie potrząsnęła głową. Słowa nie chciały przejść jej przezgardło. - Co się stało? - dopytywała się Katie. -Powiedz mi,co otymmyślisz. - Oszukaćswojego adwokata to jedno, ale skłamać przyjacielowi - to już zupełnie co innego. - Ellie wstała,otrzepując spódnicę. - Przygotuję oświadczenie o zrzeczeniu się odpowiedzialności,a ty je podpiszesz. Będzie to oficjalny dokument potwierdzający,że odradzałam ci podjęcie takiej decyzji - zakończyła chłodnymtonem i poszła sobie, zostawiając Katie samą. - Nie mogęw to uwierzyć - powiedział Coop, składając roginarzuty, którą razemz Ellie zdejmowali zesznura. Jej wzór przedstawiał obrączkę ślubną; ironiczna wymowa tego zbiegu okoliczności nie umknęła jego uwagi. Dookoła nich, na sznurach do suszenia bielizny rozciągniętych pomiędzy drzewami,trzepotałojeszczekilka narzut, barwiąc ciemniejące niebo wzorami kolorowymi jak olbrzymie kalejdoskopy. Ellie zbliżyłasię, wkładając mu do rąkprzeciwległe końce narzuty. - Uwierz - powiedziała krótko. 398 - Katie jest niezdolnado zabójstwa. Wzięła od niego podłużnyprostokąt materiału i energiczniezłożyła go jeszcze na dwa, w gruby kwadrat. - Wychodzi na to, że się mylisz. -Przecież ja ją znam, Ellie. Leczę jąi wiem, co mówię. - A jaz nią mieszkam w jednym pokoju. I co? Coop zdjął klamerki dobielizny z następnej narzuty. - Jak to zrobiła? -Nie pytałam. Tym go zaskoczyła. - Nie zapytałaś? Ellieprzesunęła palcami po brzuchu. - Nie mogłam - wyznała,odwracając się szybko. Coop poczuł,żew tej chwili najchętniej wziąłby ją w ramionai przytulił. - Można to wytłumaczyć tylko w jeden sposób - powiedział. -Katiekłamie. - Nie słuchałeś, co mówiłam narozprawie? - Ellie skrzywiławargi. -Amiszenie kłamią. Coop puściłtę uwagę mimo uszu. - Kłamie, żeby otrzymać karę. Ma taką psychologicznąpotrzebę, mniejsza jużo to, z jakiegopowodu. - Jasne. A dożywocie za kratkami to terapia akurat w sam razdla jej potrzeb. -EUie szarpnęła swój koniec narzuty. - Onaniekłamie,Coop. Wmojej pracy miałam już pewnie do czynieniaz tyloma kłamcami co ty w twojej. Katie spojrzała mi prostow oczy ipowiedziała, że zabiła swoje dziecko. Mówiła poważnie. -Gwałtownym ruchemwyrwała mu złożoną narzutę z rąk i rzuciłają na tę pierwszą. - Katie Fisher idzie na dno i pociągnie naswszystkich za sobą. - Jeśli podpisała oświadczenieo zrzeczeniu się odpowiedzialności, to nikt nie będzie mógł ci nic zarzucić. -Ależ nie, oczywiście, że nie. To tylko moje nazwisko iwiarygodność wylądująw błocie. - Jakoś mi sięnie wydaje, niezależnieod tego, jak Katie rozumuje w tym momencie, żeby robiłato akurat na złość tobie. -Wszystko jedno, dlaczegoto robi, Coop. Ona chcedokonaćpublicznej spowiedzi, a ławnicy nie będą jej pytaćo powody, bomają tow nosie. Uznają ją za winną, zanimzdąży powiedzieć: "Przyznajęsię". - Wściekasz się, bo przegrasz przez nią sprawę,czy dlatego, żenie udało ci się tego przewidzieć? -Wcale się nie wściekam. Jeśliona chcezmarnować sobieży399. cię, to proszę bardzo, jej problem- - Ellie wyrwała Coopowi z rąknastępną narzutę, ale tak niezręcznie, że wyprana kapa wylądowała na brudnej ziemi. - Cholera! Wiesz, ile czasu to się pierze? Maszpojęcie? - Opadła na kolana,a skotłowana kolorowa płachta skłębiła się za nią niczym chmura. Ellie ukryła twarz wdłoniach. Coop spojrzałna nią; wydało mu się niepojęte, że ta kobieta,wiotka niczym wierzba, może udźwignąć na barkach ciężar czyjegoś ocalenia. Usiadł obok niej naziemi iprzygarnął ją do siebie,czując, jak zaciska palce na jego koszuli. - Mogłam ją uratować - szepnęła. -Wiem, kochana. Ale może ona chce zrobić to sama. - Świetnie się do tego zabrała. -Znowu myśliszjakprawnik, - Coop postukat jaw skroń. - Cosię robi, kiedy człowiek zaczyna siębać,że wszyscy gozostawią? - Trzebasię postarać, żeby zostali. -A jeśli toniemożliwealbo nie umie się tego zrobić? Ellie wzruszyła ramionami. - Niewiem. -Wiesz. I sama też jużto kiedyś zrobiłaś. Należyich uprzedzići samemu uciec - powiedział Coop - żeby nie trzebabyło patrzeć,jak odchodzą. Kiedy Katie była małądziewczynką, uwielbiała deszcz. Biegała wtedy na sam koniec podjazdu, gdziezbierały się kałużeoblepione tęczowymi plamami benzyny. Identycznie wtejchwili wyglądało niebo: rozległa kopuław kolorze monarszej purpuryżyłkowanej odcieniami czerwieni,srebra i bursztynu niczym suknia królowej z bajki. Stały pod nią wszystkie farmy prostego ludu; nadkażdym polem biegły smugi przepysznych barw,ciągnącsię jakby w nieskończoność. Otulona mrokiem, stanęłana ganku, wyczekując. Kiedy od zachodu dawał się słyszeć warkot silnika samochodu,serce podchodziło jej do gardła, a wszystkie mięśnie prężyły się, gdy wypatrywała oczy, myśląc,żemoże skręca w ich stronę. Ale za każdymrazem jużpo kilku sekundach pomiędzydrzewami migotały czerwone wstążki tylnych świateł. - Onnieprzyjedzie. Katie odwróciła siębłyskawicznie, kiedy zabrzmiał ten głos,do wtóruciężkich kroków na schodkach ganku. - Kto? - zapytała. Samuel przełknął z wysiłkiem. - Ach,Katie. Czy chcesz mniezmusić, żebym jeszcze ija wypowiedział to imię? - Katie objęła się wpót i znów odwróciławzrok 400 w kierunku szosy. - On pojechał do Filadelfii. Wróci jutro, na rozprawę. - Po to przyszedłeś? Żeby mi o tym powiedzieć? - Nie- odparł. - Przyszedłem zabrać cię na spacer. Opuściła głowę. - Nieszczególnie nadaję się w tej chwili do towarzystwa, Samuel wzruszył ramionami. - Dobrze. Ja w każdym razie idę się przejść. - Zszedł z ganku. - Zaczekaj! - zawołała i pobiegłaza nim, równając krok. Poszli, a wtle brzmiała symfonia: wiatr grał, uganiając sięwśród drzew, ptaki nuciły,siadając na gałęziach, sowy śpiewnymzawodzeniem nawoływały myszy, rosa szeptała, srebrząc pajęczesieci. Samuelstawiałwielkie kroki, a Katie, żeby zanim nadążyć, musiała niemalże biec. - Dokądidziemy? - zapytała po kilku minutach,kiedy mijali niewielki sad,w którym rosły jabłonie. Samuel stanął jak wryty, rozejrzał się dookoła. Nie mam pojęcia. Katie uśmiechnęła się szeroko i onteż błysnął zębamiw uśmiechu, a po chwili śmiali się już oboje. Samuel usiadł, opierając lokcie na kolanach;Katie opadła na ziemię obok niego,a jej spódnica zaszeleściła na opadłych z drzew liściach. Jabłkaempire, jasne jak rubiny,ocierały się o czepek Katie i o kapeluszSamuela,któremu nagleprzypomniało się, jak onakiedyś, naobiedzie przy stawianiu stodoły, obrała cale jabłko nie przecinając skórki i rzuciła tę długą, czerwoną wstęgę przez ramię; była tokobieca wróżba, mająca przepowiedzieć, za kogo wyjdzie dziewczyna. Cała rodzina bardzosię śmiała, kiedy skórkaspadła naziemię, układając się w kształt litery S. A w następnejchwili głuche milczenie zaczęło mu nieznośnie ciążyć. - Sporo jabłek zbierzecie w tym roku- odezwał się, zdejmując kapelusz. - Będzie mnóstwo słoikówz musem jabłkowym. - Mama będzie miała co robić, już to widzę. -A ty? -zażartował. - Chyba będziesz nam pomagaćw oborze? - Nie wiem, gdziebędę. - Katie odchrząknęła, spoglądając naniego. -Samuelu, muszę ci coś powiedzieć. Przyłożył palec do jej ust, do tych miękkich warg i przez chwilę pozwolił sobie uwierzyć, że to mógł być pocałunek. - Nic niemów. Katieskinęła głowąi opuściła wzrok. - Listopad za pasem. U Mary Esch obrodziły selery - odezwał się Samuel. 401. Katie zasmuciła się. Tegobyło już dla niej zbyt wiele - rozmawiać o listopadzie, miesiącu ślubów i o selerach, które były składnikiem większości tradycyjnych dań na weselnym obiedzie. Wiedziała, że Samuel całował się z Mary, ale od tamtego czasunieusłyszałajuż o tym nic więcej od nikogo. W sumie to byłasprawaSamuela, który miał święteprawo sam kierować swoim życiem. I ożenićsięw przyszłym miesiącu. Z Mary Esch. - Mary wyjdzie za Owena Kinga, jak amen wpacierzu - mówiłdalej Samuel. Katie spojrzała na niego zdziwiona. - A nie za ciebie? -Nie sądzę, żeby to się spodobało dziewczynie, z którą chciałbym się ożenić. - Samuel zaczerwienił się i wbiłwzrok w ziemię. - Nie spodobałoby ci się to,prawda? Przezchwilę Katiewyobraziła sobie, że jej życie wygląda taksamo jak życie wszystkich dziewczyn zrodzin amiszów, że nie stanęło na głowie,że ta cudowna propozycja nie może wydawać sięnie do pomyślenia. - Samuelu -powiedziała rwącym się głosem. - Nie mogę ci teraz niczego obiecać. Potrząsnął głową, ale nie uniósł wzroku. - Jeśli nawet nieteraz, wlistopadzie, to za rok. Albo za dwa. - Jeśli mnie zabiorą, to już nie wrócę. -Nigdy nie wiadomo. Spójrz namnie, na ten przykład. - Samuel przesunął palcem po rondzie kapelusza, idealnie kształtnym czarnym okręgu. -Byłem absolutnie pewien,że już do ciebienie wrócę. A okazało się, żeprzez całyczaskierowałem się prosto do punktu wyjścia. -Wziął jąza rękę, uścisnął. - Zastanowiszsię nad tym? - Tak - odpowiedziałaKatie. - Zastanowię się. Było już po północy, gdy Ellie weszła bezszelestnie po schodachwiodących na piętro, do pokoju. Katie spała, leżąc na boku; wstęgaksiężycowego światła przecinałajej sylwetkę na pół, jakasystentkę iluzjonisty. Ellie po cichu zebrała kołdrę z łóżka iwróciła na palcach do drzwi. - Co ty robisz? Odwróciła się, spoglądając Katieprostow oczy. - Idę spać na kanapie. Katieusiadła w pościeli, akołdra opadłaz jej ramion, odsłaniając prostą, białą koszulęnocną. - Nie musisztego robić. -Wiem. 402 - To będzie źle dla dziecka. Ellie poczuła, jak na szyi twardnieje jej jakiś mięsień, dławiąc gardło ciasnymuściskiem. - Nie będziesz mi mówić, co jest złe dla mojegodziecka -powiedziała. - Nie masz prawa. Odwróciła się na pięcie i wyszłana schody, przyciskając pościel do piersi jak tarczę, jakby wciąż jeszcze nie byłoza późno,abyosłonić swojeserce przedciosemElliewodziła wzrokiem po gabinecie sędziny Ledbetter, odczytując tytuły prawniczych rozpraw na pólkach, podziwiając drewniane meble i ozdoby, przyglądając się puszystemu dywanowi napodłodze - słowem, robiła wszystko, żeby nie musieć patrzeć nasamą sędzinę, która właśnie czytała wręczone jej przed sekundą oświadczenie. - Pani Hathaway - odezwała się sędzina Ledbetter po chwili - co tu się dzieje? - Moja klientka nalega, aby pozwolono jej zeznawać,pomimo że jejto odradzałam. Sędzina wbiła wzrok w Ellie, jakby z jej nic niemówiącego wyrazu twarzy potrafiła odczytać wszystko o zamieszaniu, do którego doszło poprzedniego wieczoru. - Czy odradzała jejpani zeznania zjakiegoś konkretnego powodu? -Sądzę, że wszelkie powody wyjaśnią się same - odparłaEllie. George wyprostował się lekko; na jego twarzymalował się adekwatny do sytuacji zachwyt. - Dobrze więc - westchnęła sędzina. - Miejmy to już za sobą. Nie możnabyćamiszemi nie wiedzieć od najmłodszych lat, żeludzkiespojrzenie posiada własny ciężar, że oczy innych ludzimogą nas dotykać, że czasami można je poczuć niczym oddech naramieniu, akiedy indziej - jakharpun prosto w plecy. Jednakżetutaj, w Lancaster, spojrzenia najczęściej godziły prosto, en face - turysta wyciągał szyję, żeby się przyjrzeć, stojące obok w kolejce wsklepie spożywczym dziecko gapiło się, mrugając oczami. Zabalustradą otaczającą krzesło dla świadka Katie siedziałajaksparaliżowana wbitymi w nią spojrzeniami. Patrzyła na nią setkaludzi - i trzeba przyznać, że mieli powód. Nie co dzień amisz przyznajesię do morderstwa. Otarła spocone dłonie o fartuch,niemogąc się doczekać, kiedy Ellie zacznie jej zadawaćpytania. Liczyła na pomoc adwokatki, kiedy już to się zacznie - miała nadzieję, żemożenawet uda 403. jej się poczuć tak, jakby rozmawiały sobie tylko we dwie na ławce nad stawem. Ale Ellie nieodezwała się dziś do niej ani słowem. Rano wymiotowała w łazience, potem wypiła filiżankę herbaty rumiankowej, a po śniadaniu, nie patrząc nawet na Katie,powiedziała, że już czas jechać do sądu. Nie,z jej stronypróżnobyło dziś wyglądać zmiłowania. Ellie zapięła guziki marynarki iwstała. - Katie - powiedziała łagodnie- czy wiesz, dlaczego dziś tutajjesteś? Katie zamrugała oczami, zaskoczona wrażliwością i współczuciem, które zabrzmiały w tym pytaniu, w głosie Ellie. Spłynęła naniąulga takwielka, że zaczęła już sięuśmiechać - i wtedy spojrzała woczy adwokatki,tak samo twarde i wściekłe jak poprzedniego dnia. To współczucie było częścią gry,kreacji zawodowej. Nawet jeszcze wtym momencie,Ellie wciąż próbowała wywalczyć dla niejułaskawienie. Katiewzięła głęboki oddech. - Ludzie myślą, że zabiłam swoje dziecko. -I jak się z tym czujesz? Znów przedoczamiKatie ukazało się tamto ciałko, maleńkie jak przecinek nakreślony pomiędzyjej udami, śliskie od jej własnej krwi. - Źle - szepnęła. -Zdajesz sobie sprawę z tego, że przedstawiono przeciwko tobie mocne dowody. Katie skinęła głową, zerkającw stronę ławy przysięgłych. - Starałam się rozumieć wszystko, co było tutaj mówione. Niejestempewna, czy misię to do końca udało. - Czego konkretnie nie mogłaśzrozumieć? -Wy, Anglicy, robicie różne rzeczy zupełnie inaczej. Niejestem przyzwyczajona do takiego postępowania. - Do czegodokładnie? Katie zastanowiła się przez długą chwilę. Wyznanie winy - tak,tu niebyło różnicy, inaczej nie siedziałaby teraz na tym krześle. Ale Anglicy sądzili człowieka po to, abygo odepchnąć. Amisze odprawiali sąd, abypotem móc przyjąćosądzonych z powrotempomiędzy siebie. - Tam, skąd pochodzę - odpowiedziała - kiedy kogoś oskarżysię o grzech, to nie po to, żeby inni mogli obarczaćgowiną, alepoto, żeby ten człowiek mógł się poprawić i żyć dalej. -Czy zgrzeszyłaś, poczynając dziecko? Katie instynktownie przyjęłapostawę pokory. -Tak. 404 - Dlaczego? -Nie miałam męża. - Kochałaś ojca swojego dziecka? Spod niskoopuszczonych rzęs Katie przebiegławzrokiem poławachdla publiczności,szukając Adama. Siedział na samymbrzegu siedzenia ze spuszczoną głową, tak jakby on także odprawiał spowiedź. - Bardzo - wyszeptała. -Czy twojawspólnota oskarżyła cię o grzech? - Tak. Diakon i biskup przyszli do mniei poprosili, abym wyspowiadała się na klęczkach po nabożeństwie. - Co się stało, kiedy przyznałaś się do poczęcia nieślubnegodziecka? -Otrzymałam bann, na pewien czas, żebymmogła przemyślećswój czyn. Po sześciutygodniach wróciłam i złożyłam obietnicę,że pozostanę w zgodzie z kościołem. - Katie uśmiechnęła się. -Przyjęli mnie z powrotem. - Katie, czy diakon i pastor prosili, abyś przyznała się, że zabiłaś swojedziecko? -Nie. - Dlaczego? Katie złożyła dłonie na kolanach. - O to mnie nie oskarżono. -A zatem członkowie twojej własnej wspólnoty nie chcieliuznać, że jesteś winna grzechu zabójstwa? Katie wzruszyła ramionami. - Muszę usłyszeć twoją odpowiedź -powiedziała Ellie, -Nie, nie chcieli. Elliewróciła do stołu dla obrony, postukując obcasami na parkiecie. - Czy pamiętasz, co się działo tej nocy, kiedy urodziłaśdziecko, Katie? -Tylko fragmenty. Co jakiś czas coś sobie przypominam, - Dlaczego taksię dzieje? -Doktor Cooper mówi, że mój umysł nie zniósłbywszystkiegonaraz. - Katie potarła dolną wargę. -Kiedy to się stało, ja jakbyzamknęłam się w sobie. - Kiedyco się stało? -Kiedy urodziło się dziecko. Ellie skinęła głową. - Opowiadało nam o tym już kilka osób, ale sądzę, że państwoławnicy chętnie usłyszą odciebie, co się stało tamtej nocy. Czywiedziałaś, żejesteś wciąży? 405. Katie nagle wydało się, że jej myśli cofają się, biegną w tył, ażznów poczuła pod dłonią małą, twardą krągłość, która była dzieckiem ukrytym w jej ciele. - Niemogłamw to uwierzyć -powiedziała cicho. -i nie wierzyłam, dopóki nie musiałam przesunąćszpilekdospinania fartucha. - Powiedziałaś komuś o tym? -Nie. Wyrzuciłam toz głowy i skupiłam myślina innych rzeczach. - Dlaczego? -Bałam się. Nie chciałam, żeby rodzice się dowiedzieli. -Wzięła głęboki oddech. - Modliłam się,żeby wyszłona to, że może się tylko pomyliłam. - Czy pamiętasz sam poród? Katieoplotła brzuchramionami,na nowoprzeżywając bólprzepalający ją na wskroś,od pleców do brzucha. - Niektóre rzeczy pamiętam - odpowiedziała. - Ból, kłującesiano, na którym leżałam. Ale pewne fragmenty czasu są zupełnie puste. - Jak się wtedy czułaś? -Bałam się - szepnęła. - Naprawdę się bałam. - Czy pamiętaszdziecko? - zapytała Ellie. Ten obraz pamiętała tak wyraźnie, jakby był odciśnięty podjej powiekami. Maleńkie, cudowne ciałko, niewiele większeodjej własnej dłoni, mały chłopczyk kopiącynóżkami, zanoszący siękaszlem, wyciągający do niej rączki. - Był śliczny. Wzięłam go na ręce. Przytuliłam. Pomasowałamplecki. Miał takie. drobniutkie kosteczki. Czułam, jakpod moją dłonią bije jego serce. - Co zamierzałaś z nim zrobić? -Niewiem. Myślę, że zabrałabym go do mamy, zawinęła w coś,żeby było mu ciepło. Ale zasnęłam, zanim zdążyłam cośzrobić. - Straciłaś przytomność. -Ja. - Dziecko miałaś wciąż w ramionach? -Och, tak- odpowiedziałaKatie. - Co się stało potem? -Obudziłam się, a jego już nie było. Ellie uniosła brew. - Niebyło? I co sobie wtedy pomyślałaś? Katiesplotła palce. - Że to był tylko sen - wyznała. -Czycośmogło świadczyć o tym, że było inaczej? - Widziałam krew na koszuli nocnej i niedużą plamę nasianie. 406 - I co zrobiłaś? -Umyłam się w sadzawce - odpowiedziała Katie- a potem wróciłam doswojego pokoju. - Dlaczego nikogo nie obudziłaś, nie poszłaś dolekarza ani nie próbowałaśznaleźćdziecka? Oczy Katie rozjarzyły się łzami. - Nie wiem. Trzeba było. Teraz wiem, że było trzeba. - Co się stało,kiedyobudziłaś się następnegodnia? Przetarła oczy dłonią. - Było tak, jakby w ogóle nicsię nie zmieniło - powiedziała łamiącym się głosem. - Gdyby wszyscy w domu wyglądali chociażodrobinę inaczej niż zwykle, gdybym źle się czuła, tomoże bymnie. -Urwała, odwracając wzrok. - Pomyślałam, że może towszystkomi się zdawało, ie nic się nie stało. Chciałam w touwierzyć, bo wtedy nie musiałam się zastanawiać, gdzie jest dziecko. - A wiedziałaś, gdzie ono jest? -Nie. - Czy przypominasz sobie,żebyś dokądś je zabrała? -Nie. - Czy przypominaszsobie, żebyśsię budziła, choćby na chwilę, zdzieckiem w ramionach? - Nie. Kiedy sięobudziłam, jego już niebyło. Ellie skinęła głową. - Czyplanowałaś, jak można bypozbyć się tego dziecka? -Nie. - Czy chciałaś się go pozbyć? -Kiedy tylko je zobaczyłam, to wiedziałam, że nie - odpowiedziała Katie cicho. Ellie stała teraz na wyciągnięcie ręki od niej. Katie czekała na jej pytanie, czekała, kiedy będzie mogła powiedziećna głos to,z czym tutaj przyszła. Ale Ellie odwróciła się odniej, niemalżeniedostrzegalnie potrząsnąwszy głową. - Dziękuję- powiedziała,patrząc na ławę przysięgłych. - Nie mam więcej pytań. Szczerze mówiąc, George nie bardzowiedział, co ma myśleć. Szykowałsię na to, że EllieHathaway, przesłuchując własnąklientkę, postara się błysnąć czymś efektownym, ale ona niezrobiła nic,co odbiegałoby od normy. Co zaś ważniejsze, jej świadekteż się niczym nie popisał. Katie Fisher powiedziała dokładnie to,co wszyscyspodziewali się od niej usłyszeć. Obie te rzeczy miałysię nijak do oświadczenia, które Ellie złożyłarano sędzinie. Uśmiechnął się do Katie. 407. - Dzień dobry, panno Fisher. -Proszęmi mówić Katie. - Niech będzie Katie. Podejmijmy opowieść w miejscu, gdziepanie przerwały. Zasnęłaś zdzieckiemw ramionach, a kiedy sięobudziłaś, jego już nie było. Jesteś jedynym naocznym świadkiem tego, co się stało tamtej nocy. Powiedznam zatem:co stało sięz dzieckiem? Katie zacisnęła powieki. Z kącika oka pociekła łza. - Zabiłamje. George stanąłjak wryty. Na sali wybuchłgwar skonsternowanych głosów; sędzina grzmotnęła młotkiem, uciszając wrzawę. George odwrócił się do Ellie, unoszącdłonie wgeście niemegozapytania. Kiedyjednak jązobaczył, siedzącą przy stole dla obrony z miną niemalże znudzoną, zrozumiał, że ona jedna na tej salinie jest zaskoczona wyznaniem Katie. Spojrzała mu w oczyi wzruszyła ramionami. - Zabiłaś swojedziecko? - powtórzył. - Tak - odszepnęła Katie. Prokurator nie mógł oderwać oczu od tej dziewczyny za balustradą, zmożonej przez własne cierpienie,wyglądającej tak, jakby chciała zapaść się pod ziemię. - Jak to zrobiłaś? Katiepotrząsnęła głową. - Musisz odpowiedzieć na pytanie. Objęła się ramionami w talii, mocno, kurczowo. - Ja chcę tylko naprawić swoją winę. -Zaczekaj. Przed chwilą przyznałaśsię, że zabiłaś swojedziecko. Proszę cię więc, żebyś powiedziała nam, jak to zrobiłaś. - Przykro mi - wykrztusiła zdławionym głosem. - Nie mogę. Georgeodwróciłsię do stołusędziowskiego. - Możemy podejść? Sędzina skinęła głową, a Ellie dołączyła do prokuratora. - Co tusię wyprawia, do diabła? - George zażądał wyjaśnień. - Pani mecenas? - dołączyła się sędzina. Ellie uniosła brew. - Słyszałeś może kiedyś o piątej poprawce do konstytucji,George? -Oskarżona właśnie samasię obciążyła - zauważył prokurator. - Nie sądzisz, żetroszkę już na to zapóźno? - Niekoniecznie- odpowiedziała spokojnie, chociaż wiedziałarówniedobrze jak on, że to jest kłamstwo w żywe oczy. -Panie Callahan,nie muszę panuchyba przypominać, że świadek może skorzystaćz piątej poprawki, kiedytylko zechce - po408 wiedziała sędzina idodała, zwracając się do Ellie: - Jednakże musi osobiścieto ogłosić i wymienić ustawęz nazwy. Ellie rzuciła spojrzenie na Katie. - Onanie wie,jak się nazywata ustawa, wysoki sądzie. Onawie tylko, że nie chce mówić już niczegowięcej na ten temat. - Wysoki sądzie, mecenas Hathaway nie może wystąpić terazw imieniuswojej klientki. Jeśli nie usłyszę, że oskarżona zgodniez procedurąprosi oprawo do skorzystania z piątejpoprawki dokonstytucji, to bardzo mi przykro, aleja tego nie kupuję. Ellie przewróciła oczami. - Czymogę prosić o chwilę rozmowy ze swoją klientką? Podeszła do balustrady. Katie trzęsła się jak liść na wietrze; Ellie poczuła nagle jak ogarnia ją wstyd, i to niemały, bo zrozumiała, że częściowo sama jest zato odpowiedzialna,bo dziewczyna po prostu boi się, że usłyszy od niej tyradę. - Katie - powiedziała adwokatka. - Jeśli nie chcesz opowiadać, jakdoszło dozbrodni, to wystarczy, że powiesz po angielsku; "Korzystam zpiątej poprawki". - A co to znaczy? -Piątapoprawka to jest ustęp konstytucji, który mówi, żemasz prawo zachować milczenie, nawet zeznając pod przysięgą,aby twoich słów nie możnabyio użyć przeciwkotobie. Zrozumiałaś? Katie skinęła głową, aEllie wróciła do stołu dla obrony i usiadła na swoim miejscu. - Opowiedz nam, proszę, jakzabiłaś swoje dziecko- powtórzyłGeorge. Katie strzeliłaoczami wstronę Ellie. - Korzystam z piątej poprawki- powiedziała niepewnie. -A to mnie zaskoczyłaś - mruknął George. -W porządku. Cofnijmy się do samych początków. Żeby mócodwiedzać brata nastudiach, okłamywałaś swojego ojca. Zaczęło się to, kiedy miałaśdwanaście lat? -Tak. - Teraz maszosiemnaście. -Zgadzasię. - Czy przez tych sześć lat twój ojciecodkrył, żejeździszdobrata? -Nie. - I gdyby dalej o niczym nie wiedział, to ty dalej byś go okłamywała? -Tonie było kłamstwo - odpowiedziała Katie. - Nigdy mnieo to nie pytał. 409. - Przez sześć lat ani razu nie zapytał, jak ci minął weekendu cioci? -Ojciecnie pyta ociocię ani o niej nie rozmawia, - Czyli miałaś szczęście. Dalej:czy okłamałaś swojego bratapo tym, jak poszłaś do łóżka z jego współlokatorem? -Nigdy. - Zaczekaj, sam zgadnę. Nigdy cię o tonie pytał, zgadza się? Katie zdezorientowana, skinęła głową. - Tak, zgadza się. -Nigdynie powiedziałaśAdamowi Sinclairowi, żezostał ojcem twojego dziecka? - Przecież on wyjechał za granicę. -Nigdy niepowiedziałaśswojej matce, że jesteś w ciąży? Aninikomu innemu? -Nie. - A kiedy rano, po twoim nocnym porodzie, zjawiła się policja, skłamałaś po raz kolejny. -Nie miałam pewności, czy to naprawdę sięwydarzyło - odpowiedziała prawie szeptem. - Daj spokój. Maszprzecież osiemnaścielat. Odbyłaś stosunek. Wiedziałaś, że zaszłaś w ciążę, nawet jeśli nie chciałaś przyjąć tego doświadomości. Widziałaś niejedną kobietę ze swojejwspólnoty wciąży, a także niejeden poród. Chcesz miteraz powiedzieć,że nie wiedziałaś, co się ztobą stało tamtejnocy? Katie znów zaczęła cicho płakać. - Niepotrafię wyjaśnić, co się wtedy działo zmoją głową,wiem tylko, że nie pracowała normalnie. Nie wiedziałam, co jestnaprawdę, a co mi się wydaje. Niechciałam wierzyć, że to wszystko mógłnie być tylko sen. - Skręciła rąbek fartucha w zaciśniętych pięściach. -Wiem, że zrobiłam coś złego i wiem, że przyszedłczas, żebyprzyjąćodpowiedzialność za to, co się stało. George nachylił siędo Katie, tak blisko,że jego słowa opadały na jej kolana. - Powiedz nam wtakim razie, jak to zrobiłaś. -Nie mogęo tym mówić. - Aha. No tak. Tak samo kiedy byłaś w ciąży, wymyśliłaś sobie, żejeśli nie będziesz o niej mówić,to ona zniknie. I tak samo niepowiedziałaś nikomu o tym,że zamordowałaśswoje dziecko, zakładając,że jeśli nie powiesz, to nikt się nigdy nie dowie. Ale to niejest tak,prawda,Katie? Nawet jeśli nam nie powiesz, jak zabiłaś swojegosyna, to jużi tak nicnie zmieni faktu, żeon nie żyje, mamrację? - Sprzeciw! - zawołała Ellie. -Prokurator wywierapresję naświadka. 410 Katie skuliła się na krześle, nie kryjąc już łez. George spojrzał na nią tylkoraz,przelotnie,a potem odwrócił się zlekceważeniem. - Wycofuję pytanie. Skończyłem ze świadkiem. Sędzina Ledbetter westchnęła. - Zróbmy sobie kwadrans przerwy. Pani Hathaway, czy możepani zabrać stąd swoją klientkę, abymogła dojść do siebie? - Oczywiście - odpowiedziałaEllie, zastanawiając się jednocześnie, jak ma pomóc Katie się pozbierać, skoro sama jest w totalnej rozsypce. Sala konferencyjna była ciemna i obskurna, świetlówki podsufitem, zamiastdziałać, tylko parskały i syczały, nieemitującświatła w żadnym widocznym paśmie. Ellie usiadła za brzydkimdrewnianym stołem, obrysowując palcem kontur plamy z kawy,która, co byłobardzo prawdopodobne, mogła mieć więcej lat niżKatie. Jej klientka stała przy tablicy zawieszonejna jednej ześcian itrzęsłasię odpłaczu. - Chętnie bymokazała ci trochę współczucia, Katie, ale samasię o to prosiłaś. - Ellie odwróciła się do niejtyłem, mając nadzieję, że jeśli nie będzie patrzeć na Katie,to jej szloch trochęprzycichnie. Albo stanie się mniejprzejmujący. - Chciałam, żebyjuż było po wszystkim - wyjąkała Katie,unosząc opuchniętą, czerwonątwarz - ale nie spodziewałam się czegoś takiego. -Och, naprawdę? A czego się spodziewałaś? Sądowejtelenoweli, w której wszyscy przysięgli wybuchną zgodnym płaczem,kiedy ty zaczniesz spazmować podczas składania zeznań? - Chciałam tylko, abymi przebaczyli. -No, terazmasz nato marne widoki. Pożegnałaś się właśniez wolnością, kotku. Zapomnij oprzebaczeniu swojego kościoła. Zapomnij o kontakcie z rodzicami i o związku z Adamem. - Samuelpoprosił mnie,żebym za niegowyszła -szepnęła Katie żałośnie. Ellie parsknęła. - To może mu powiesz, że trudno załatwić wizyty małżeńskiew stanowym zakładzieresocjalizacyjnym. -Niechcę żadnych wizyt małżeńskich. I nie chcę już mieć więcej dzieci. Bo cobędzie, jeśli. - Katie urwała w pół zdania, odwracającwzrok. - Jeśli co? - wybuchła Ellie. -Jeśli udusisz je w chwili słabości? - Nie! Oczy Katie ponowniewezbrały łzami. - Mówię o tej 411. chorobie, o tych bakteriach. A jeśli jeszczewe mnie siedząi przejdą na wszystkie moje dzieci? Świetlówka nad głową Ellie syknęła i zatrzaskała. Adwokatkapowoli objęła wzrokiem postać Katie, rejestrując różne szczegóły. Widać było, że dziewczyna odczuwa głęboką skruchę. Kurczowozaciskała palce na grubej tkaninie sukienki na piersi, jak gdybytę chorobę można było z siebie zetrzeć, zdrapać. Ellie przypomniała sobie, jak Katie powiedziała jejkiedyś, że kiedy diakonraz o coś oskarży, toczłowiek przyznaje się do wszystkiego. Postawiła się w roli dziewczyny nawykłej do tego, że to inni mówią jej,jakie grzechy popełniła. I zrozumiała,żektoś taki może poczuć się odpowiedzialny za zdarzenie, które patolog uznał za nieszczęśliwy wypadek. Spojrzała na Katiei nagle sposóbjej myślenia stał się dla niejjasny iklarowny. Przeszła przez salękonferencyjną i chwyciła dziewczynę zaramiona. - Mów - rozkazała. - Powiedz mi teraz, jak zabiłaśswoje dziecko. - Wysoki sądzie - zaczęła Ellie - proszę o pozwolenie ponownego zwrócenia się do świadka. Czuła nasobie spojrzenie George'a, a w nimwyraźne pytanie: odbiło ci? Nie dziwiło jej to zresztą ani trochę; w momencie, gdy w protokole rozprawy zapisano przyznanie się oskarżonej dowiny, Ellienie mogła już naprawić wyrządzonej szkody praktycznie w żadensposób. Odprowadziła wzrokiem Katie nakrzesło dla świadka,gdziejej klientka usiadła, wiercącsię niespokojnie, roztrzęsiona i blada. - Kiedy oskarżyciel zapytał cię, czy zabiłaś swoje dziecko,odpowiedziałaś; tak. -Zgadzasię - przytaknęła Katie. - A kiedy poprosił, żebyś wyjaśniła,w jaki sposób popełniłaśzabójstwo, niechciałaś o tymmówić. -Nie chciałam. - Japytam cię teraz: czy udusiłaś swoje dziecko? -Nie - wyszeptała Katie,a jej głos załamał się natej jednejkrótkiej sylabie. - Czy celowo spowodowałaśśmierć swojego dziecka? -Nie. Nigdy bym tego nie zrobiła. - W jaki sposóbzabiłaś swojego syna, Katie? Dziewczyna wzięła głęboki, rzężący oddech. - Słyszałaś zeznanie doktora. Powiedział, że zabiłam go, przekazując mu to zakażenie. Gdybym to nie ja była jegomatką, tożyłby dalej. 412 - Zabiłaś je, przekazując mu listerie ze swojego organizmu? -Tak. - I to miałaśna myśli, mówiąc panu Callahanowi, że zabiłaśswoje dziecko? -Tak. - Opowiadałaś nam wcześniej, że w twoim kościele ten, kto popełni grzech, musi go potem wyznać przed całym zgromadzeniem. -Ja- Jak to wygląda? Katie przełknęła z wysiłkiem. - Jest strasznie. Po prostu strasznie. Najpierw odbywa się całe niedzielne nabożeństwo. Kończy się kazanie,śpiewamy hymni wszyscy, którzy nie sąjeszcze członkami kościoła, wychodzą. Biskupwywołuje cię po nazwisku, aty musiszwstać, podejść, usiąśćprzed grupą duchownych i odpowiadaćna ichpytania, tak głośno, żeby całe zgromadzenie słyszało. Wszyscy na ciebie patrzą,a serce wali ci tak, żez ledwością możesz zrozumieć, co biskup dociebie mówi. - A jeśli nie ma się żadnego grzechu na sumieniu? Katie uniosłagłowę. - Jakto? -Jeśli człowiek jestniewinny? - Ellie wróciła myślą do rozmowy, którą odbyły przed kilkoma miesiącami, modląc się, żebyKatie też sobie ją przypomniała. -Jeśli diakon mówi, że kąpałaśsięnago wstawie,a ty nigdy w życiu tego nie robiłaś? Katie zmarszczyła brwi. - To i tak trzebasię przyznać. -Nawetjeśli się niczego nie zrobiło? - Tak. Kiedy nie okaże się skruchy i żalu, kiedy szukasięwymówek,to jest jeszczegorzej. Dość już się człowiek naje wstydu, kiedy musi stanąć przed duchownymi, a cała rodzina i wszyscy znajomi patrzą. Chcesię to mieć jak najszybciej zasobą iprzyjąć karę,żeby potem otrzymaćprzebaczenie i móc wrócić do wspólnoty. - To znaczy, że. w twoim kościele, zanim otrzymasię przebaczenie, trzeba wyznać grzech. Nawet jeżeli się go niepopełniło? - Przecież nie zarzuca się ludziom grzechu tak bez powodu. Większość oskarżonych faktycznie ma coś nasumieniu- Nawet jeślicoś tam się nie zgadza, to oni naprawdę popełnili jakiś złyuczynek. A po wyznaniu można dostąpić uzdrowienia. - Odpowiedz napytanie, Katie - upomniała ją Ellie, uśmiechając sięzaciśniętymiwargami. - Gdyby twój diakon przyszedłdo ciebie i powiedział, że zgrzeszyłaś, to i tak byś się dotegoprzyznała, chociaż wcale nie zgrzeszyłaś? 413. -Tak. - Rozumiem. A teraz powiedz, dlaczego chciałaś zeznawaćprzed sądem? Katie uniosła wzrok. - Żeby przyznać się do grzechu, o który mnie oskarżono. -Ale ten grzechto jestmorderstwo - przypomniała jej Ellie. - Morderstwo oznacza, że z rozmysłem zabiłaś swoje dziecko, żechciałaś, aby umarło. Czy tak właśnie było? - Nie - wyszeptała Katie. -Musiałaś zdawać sobie sprawę, że stając dzisiaj przed sądemi przyznając się do zabicia swojego dziecka, przekonasz ławnikówo tym, że jesteś winna. Dlaczegochciałaś to zrobić, Katie? - Dziecko umarło przeze mnie. Nie ma znaczenia, czy je udusiłam, czy nie - nie żyje, bo jazrobiłam coś, co spowodowało jegośmierć. Zasłużyłam na karę. - Otarła oczyrąbkiem fartucha. -Chciałam, żeby wszyscy zobaczyli,że bardzo żałuję. Chciałam wyznaćmój grzech - dodała cichym głosem - bo tylko wtedy mogęliczyćna przebaczenie. Ellie oparła się o balustradę, zasłaniającKatie na momentprzed wszystkimi. - Ja ci przebaczę - szepnęła łagodnie, tak aby tylko ona jąusłyszała. - Jeżeli ty przebaczysz mnie. -Wyprostowała się, spojrzała na sędzinę. - Nie mam więcej pytań. - No dobrze, widzę, że odwracamykota ogonem - powiedziałGeorge. - Zabiłaś dziecko,alego nie zamordowałaś. Chcesz zostać ukarana, żebyprzebaczono ci coś, co zrobiłaś, ale nieumyślnie. - Tak. - Katie skinęła głową. George milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał, a potemzmarszczył brwi. - W takim razie co stało sięz dzieckiem? -Zaraziłam je chorobą i umarło. - Przypominamci, co zeznał patolog: dziecko rzeczywiście było zarażone, ale to była tylko jedna z kilku możliwych przyczynjego śmierci. Czy widziałaś, jakprzestało oddychać? - Nie. Spałam wtedy. Pamiętam dopiero to, co widziałam poprzebudzeniu. - Ale po przebudzeniuniewidziałaś już dziecka ani razu? -Zniknęło - powiedziała Katie. - A my mamyuwierzyć, żenie miałaśnic wspólnego z jegozniknięciem? - George natarł na nią bez pardonu. -Czy to ty zawinęłaś dziecko w koc i ukryłaś? 414 -Nie. - Aha. A nie mówiłaś przypadkiem, że nie pamiętasz niczego odchwili, kiedy zasnęłaś? - Bo nie pamiętam! -W takimrazie, teoretycznie, nie możesz powiedzieć z całą pewnością, że to nie ty ukryłaś dziecko. - Chyba nie -odpowiedziała Katie, zdezorientowana. Na twarz George'a wypełzł szeroki, wilczy uśmiech. - Czyli teoretycznie nie możesz też z całą pewnościąpowiedzieć, że go nie udusiłaś. -Sprzeciw! - Wycofuję pytanie -powiedział prokurator. - Zakończyłem przesłuchanie świadka. Ellie zaklęłabezgłośnie. Niedwuznaczny przycinek George^ miał pozostać ostatnim zdaniemzeznania usłyszanym przez ławę przysięgłych. - Obrona kończy postępowanie dowodowe, wysoki sądzie - oznajmiła, patrząc, jak Katie otwiera furtkę w balustradzie otaczającejkrzesło dla świadka i wraca na miejsce, ostrożnie stawiając każdykrok, jakby teraz już rozumiała, że ziemia pod stopami, niewzruszona i stabilna, może w każdej chwili zmienić się w stromy stok. -Coś państwu powiem - zwróciła się Ellie do ławników. - Bardzo żałuję, alenie dowiedzą się państwo ode mnie, co dokładniezaszłowe wczesnych godzinach porannych dziesiątego lipca bieżącego roku w oborze na farmie państwa Fisherów. Nie opowiempaństwu o tym, ponieważ mnie tam nie było, podobnie jak panaCallahana i każdego bez wyjątku biegłego spośród tych, którzyprzewinęli się przez tę salę rozpraw w ciągu ostatnich kilku dni i zeznawali przed państwem. Była tam tylko jedna osoba. Jejzeznania także państwo wysłuchali. Tą osobą jest Katie Fisher, dziewczyna urodzonai wychowana w rodzinie amiszów. Katie nie pamięta dokładnie, co się wtedy stało. Stanęła przed państwem dręczonawstydem i wyrzutamisumienia, święcie przekonana, żeprzypadkowe wewnątrzmaciczne zakażenie czyni ją odpowiedzialną za śmierć jej dziecka. Jesttakzrozpaczona tym, że je straciła, że choć jest niewinną, to uważa, że zasługuje na karę. Pragnie, aby wybaczono jejczyn, który popełniłacałkowicie nieumyślnie. Ellie przesunęła dłonią po balustradzie otaczającej ławę przysięgłych. - I właśnie na nieumyślność tego czynu,panie i panowie, warto zwrócić uwagę. Dlaczego? Ponieważ aby uznali państwo Katie 415. winną zabójstwa pierwszego stopnia, oskarżyciel musi dowieśćponad wszelką uzasadnioną wątpliwość, że zabiła ona swojedziecko umyślnie, zamierzenie i z premedytacją. Co to oznacza? Po pierwsze, że zaplanowała to morderstwo - a przecież słyszelipaństwo, że żaden amisz nigdy nie posunie się dotakiej brutalności, niepopełni czynu,który oznacza przedłożenie pychy ponadpokorę i własnej woli ponad zasady, którymi rządzi się wspólnota. Po drugie, oznacza to, że Katie chciała,aby jej dziecko umarło. Widzieli państwo jednak, jak patrzyła na ojca tego dziecka,spotkanego po raz pierwszypo długiejrozłące,usłyszeli państwood niej, że go kocha. Po trzecie, oznacza to, że Katie celowouśmierciła swoje dziecko. Przedstawiono jednak państwu dowodyna to, że bardzo prawdopodobną przyczyną zgonu mogłabyć infekcja przekazana dziecku podczas ciąży -a zatem wypadek. Tragiczny w skutkach, ale jednak wypadek. Oskarżyciel będzie przekonywał państwa, że dziecko Katie Fisher zostało zabite. Taką ma pracę. Mojazaśpraca polega na tym,aby unaocznić państwu,że morderstwopierwszego stopnia niejest jedynym wytłumaczeniem, że istnieją inne możliwości. Jeżeli więc można na tę sprawęspojrzeć inaczej, jeżeli w państwaumysłachzrodziłasię choćby najmniejsza wątpliwość -nie mająpaństwo innego wyjścia, jak tylko uniewinnić. Ellie podeszła do Katie i stanęła za nią. - Bardzo żałuję, że niemogę opowiedzieć państwu dokładnie,co zaszło, a co nie zaszłowczesnym rankiem dziesiątego lipcawoborze na farmie Fisherów - powtórzyła. -A skoro ja niemogęmieć żadnej pewności, to czy państwo mogą? - Fani Hathaway ma rację, ale tylko pod jednym względem. Katie Fisher nie wie dokładnie, co wydarzyło się tej nocy, kiedyurodziła dziecko. - George powiódł uważnym wzrokiempo twarzach sędziów przysięgłych. -Nie wiei przyznała się do tego, żenie wie. Przyznałasię także do zabicia swojego dziecka. Wstał, zakładając ręceza plecami. - Niemniej jednakdo odtworzenia prawdyosobiste wspomnienia oskarżonej sąnam zbędne, ponieważw tym wypadkufakty mówią same za siebie. Wiemy, żeKatie Fisher przez wielelat okłamywała swoją rodzinę, potajemnie utrzymując kontaktyze światem zewnętrznym. Wiemy,że zataiła ciążę, urodziła w odosobnieniu, zamaskowała plamy krwi, które zostały na sianiei ukryła ciało noworodka. Możemy przejrzećprotokół autopsji,gdzie jest mowa o tym, że dookoła ust dziecka były siniaki powstałe przy duszeniu, że głęboko w jegogardle znaleziono baweł416 niane włókna, możemy przeczytać orzeczenie lekarzasądowego,który stwierdził zabójstwo. Możemy zapoznać sięz wynikami ekspertyzy sądowej - testy DNA wykazują, że na miejscu zbrodniniebyło nikogooprócz oskarżonej. Możemywskazać motyw psychologiczny; panna Fisherobawiałasię,że jeśli urodzi nieślubnedziecko, rodzina odsunie się od niej na zawsze, tak, jak spotkałoto jej brata. Możemy nawet odtworzyć protokół z posiedzenia sądu i posłuchać, jak oskarżona sama przyznaje się do zabicia swojego dziecka. Zrobiła to zwłasnej woli, choć obrona po fakcie usiłowała na wszelki sposób obrócić to wyznanie na swoją korzyść. George spojrzał na Ellie. - PaniHathaway chciałaby przekonać państwa, iż zracji tego,żejej klientka jest amiszką,zbrodnia tego rodzaju jest nie do pomyślenia. Niemniej religia amiszów jest to wyznanie,niezaś alibi. Widywałem już, jak skazywano gorliwych katolików, pobożnych żydów i wiernych muzułmanów oskarżonycho różne ohydnezbrodnie. Fani Hathaway chciałaby państwa również przekonać,że ten noworodek umarł z przyczyn naturalnych. Ale skoro takbyło, to dlaczego zawinięto go w koszulę i ukryto podderkami? Toprzecież sugeruje próbę zatuszowania faktów. Obrona niepotrafi tego wyjaśnić, może tylko mydlić oczy, powołując się na jakąśinfekcję bakteryjną, o której nikt nie słyszał, a która podobnomogła doprowadzić do zaburzeń oddychania u noworodka. Powtarzam: mogła. Bo wcale nie musiała. Możliwe,że jest to tylko przykrywka, pod którą ma się schować prawda, taka mianowicie, żedziesiątego lipca nad ranem Katie Fisher w oborze swoich rodziców umyślnie, zamierzenie i z premedytacją udusiładziecko, które urodziła. Rzucił okiem na Katie i ponownie zwrócił się doławników: - PaniHathaway chciałaby państwaprzekonać o czymś jeszcze. Oto mają państwo myśleć, że jedynym świadkiem zdarzeńtamtego dnia była Katie Fisher. To nieprawda. Było tam też dziecko, którego nie ma dzisiaj pomiędzy nami. Nie stanie tutaj, a mynie usłyszymy jego zeznania, ponieważ zostało uciszonena zawsze przez własną matkę. - Powiódł wzrokiem po dwunastu twarzach mężczyzn ikobiet przypatrujących mu się z uwagą. -Niechpaństwo będągłosem w jego obronie. Ojciec George'a Callahana, człowiek, który czteryrazy z rzęduwygrał wybory na urząd prokuratora okręgowego w hrabstwieBucks(dobrych kilka dekad wstecz), zawsze powtarzał swojemusynowi, że każdy prawnik ma w swojej karierze jedną taką sprawę, na której może jechać aż do końca życia. Sprawę, którą już za417. wsze wymienia się jednym tchem z jego nazwiskiem, kiedy tylkozrobi coś godnego powszechnej uwagi. DlaWallace'aCallahanabył to proces trzech białych uczniów coHege'u, których wsadzi} zakratki za zgwałcenie i zamordowanie matej czarnej dziewczynkiw czasach szalejących protestów na rzecz praw obywatelskich. Dla George'a miała to byćKatie Fisher. Przeczuwał to, taksamo jak potrafił wyczućnadchodzącyśniegna dzień przed śnieżycą: dawały mu o tym znać naprężające się mięśnie. Ławnicy orzekną, że jest winna. Do diabła! Samaprzecież uważa się za winną. George pomyślał, że wcalesię nie zdziwi,jeśli werdyktzostanie ogłoszony tego samego dnia, jeszcze przed kolacją. Narzucił na ramiona swój trencz, wziąłneseser i pchnął drzwi,wychodzącz sali sądowej na korytarz. Momentalnie osaczyła gociżba dziennikarzy i kamerzystów z lokalnych sieci oraz z filiistacji ogólnokrajowych. George wyszczerzył zęby w uśmiechu, zwracając się lepszymprofilem tam, skąd mierzyło najwięcej kameri pochylił siędo pęku mikrofonów podsuniętych mupod nos. - Możnaprosić o komentarz na temat sprawy? -Jaki werdyktławy przysięgłych panprzewiduje? George uśmiechnąłsię i gładko wyrzucił z siebie wyćwiczonąkwestię: - Z całą pewnością sprawa zakończy sięzwycięstwem oskarżenia. -Nie mamcienia wątpliwości, że wygra obrona - oznajmiła Ellie niewielkiej grupce reporterów,którzy przycupnęli na parkingu sąduokręgowego. - Czynie uważa pani, że teraz, gdy Katie przyznała siędo winy, ławnicy mogą mieć trudności z podjęciemdecyzji oułaskawieniu? - wrzasnął jeden z dziennikarzy, - Absolutnie nie - uśmiechnęła się Ellie. - Przyznanie się Katie do winy miało mniej konsekwencjiprawnych, niż może się wydawać. Było podyktowaneprzedewszystkim moralnymi wymogami jej religii. Coop stał obok i czekał, a kiedyta zorganizowana napoczekaniu konferencja prasowa dobiegłakońca, ruszył wraz z Elliew stronę niebieskiego sedana Ledy. - Może lepiej zostanę tutaj - zastanowiła się adwokatka. - Jest szansa, że ława przysięgłych wróci na salę rozpraw, zanimskończymy jeść. - Jeśli tutaj zostaniesz, to Katie nie będzie miała chwili spokoju. Przecież niezamkniesz jej wjakiejś pustej salce. 418 Ellie przytaknęła i otworzyła drzwisamochodu. Leda, Katiei Samuel na pewnojuż dotarli do wejściadla personelu sądowego i czekają na nich. - No cóż - powiedział Coop. - Moje gratulacje. Ellie prychnęła pod nosem. - Na to jeszczeza wcześnie. -Przecież sama przed chwilą powiedziałaś, że wygracie. Potrząsnęła głową. - Tak powiedziałam -przyznała - ale prawda, Coop, jest taka,że nie mam pojęcia, jakto się skończy. Rozdział osiemnasty ELLIE Dwadzieścia cztery godziny później ławnicy wciąż jeszcze nieogłosili werdyktu. Ponieważ tam;, gdzie mieszkałam, nie miałam telefonu, sędzinaLedbetter wydała polecenie, żeby George pożyczył mi swój pager. Miała mnie wezwać, kiedy ławnicy skończą obrady. Tymczasem mogliśmywrócićdo domu i zająć się swoimi sprawami. Przeżyłam już kiedyś takie sytuacje, kiedy ława przysięgłychutknęła w miejscu. Było to nieprzyjemne nie tylko z tego powodu, iż należało się wtedy spodziewać rozpoczęcia kolejnego procesu, ale również dlatego, że dopóki przysięgli nie ogłosili werdyktu, ja chodziłam po ścianach i rozkładałam swoją obronę naczynniki pierwsze. Do tej pory, kiedy obrady ławyprzysięgłychzaczynały się prze dłużąc, radziłam sobie tak, że na przykład zmuszałamsię do myślenia oinnych sprawach, nad którymi pracowałam. Szłam do klutu fitness i katowałam się na stepie tak długo,dopóki mogłam ruszać nogami; głowy nie trzymały się już wtedyżadne myśli. Siadałamze Stephenem, a on krok pokroku analizował ze mną cały proces i patrzyliśmy, comogłamzrobić inaczej. A teraz otaczała mnie rodzina Fisherów; każdego z nichwerdykt ławy przysięgłych musiał obchodzić, tymczasem jakoś niktchyba nie zauważył,ie wciąż jeszcze go nie ogłoszono. Katie wróciła do swoich domowych obowiązków. Ja miałam pomagać Sarzew kuchni,pokazywać się w oborze na wypadek, gdyby Aaronpotrzebował dodatkowej pary rąk dopracy - żyć dalej jak gdyby nigdy nic, nie zważając na to, że wszyscy czekamy na ogłoszenie takistotnej decyzji. Dwadzieścia osiem godzin po opuszczeniu sądu Katie i jamyłyśmy oknau Annie King, która miała wypadek:spadła z wysoko420 ści i pękł jej staw biodrowy. Przyglądałam się przez moment Katie, która raz zarazem zanurzała ścierkę w wiadrze z roztworemalkoholu i tarła szyby niezmordowanie, jak automat;nie mogłamzrozumieć, skądonabierze siły, żeby jeszcze komuś pomagać, kiedy z całąpewnością muszą nią targać potężne emocje. - Jak ty możesz to wytrzymać? - zapytałam w końcu. - Plecy? - odpowiedziała pytaniem. -Ja, trochę bolą. Ciebieteż? Odpocznij sobie przez chwilę. - Nie mówię o plecach,tylko o tym, żecały czas nie wiadomo,jak skończy się proces. Katiewrzuciłaścierkę do wiadra i przysiadła napiętach. - To, że będę się martwiła, niczego nie przyspieszy. -A janiemogę przestać o tymmyśleć -przyznałam jej się. -Chyba bym nie potrafiła myć komuś okien, gdybymwiedziała, żemogę pójść do więzieniaza morderstwo. Katie odwróciłasię do mnie, ajej oczy błyszczały takim czystym, niezmąconymspokojem, żewprost nie mogłam oderwać odnich wzroku. - Dzisiaj Annie potrzebuje pomocy. -A jutro może przyjść twoja kolej. Wyjrzałaprzezrozmigotaną szybę. Na podwórku grupka kobiet wyciągała właśnie ze swoichbryczek torby wypchane środkami czystości. - Jeśli tak się stanie, tojutro oni wszyscy niezostawią mniewpotrzebie. Nie wypowiedziałam na głos swoich wątpliwości; dla własnegodobra Katie byłoby lepiej,gdyby miała rację. Wstałam, zostawiającścierkę wiszącą na ściance wiadra. - Zaraz wracam. Katie odwróciła głowę, kryjąc uśmiech. Ostatnio zaczęłam biegać do łazienki tak często, że stało się to obiegowym żartem. Alekiedyjuż tam dotarłami usiadłam na sedesie, wesoły nastrójprysł w jednej chwili, bo zobaczyłam krew. Sara zawiozła mnie bryczkądo szpitala rejonowego, tegosamego, dokądpogotowiezabrało Katie tego dnia, kiedy urodziła dziecko. Ja jechałam z tyłu, obijając się o ściany i powtarzając sobie razpo raz; że wszystko idzie zgodnie z naturą, a takie rzeczy to w ciąży absolutna normalka- Jechałam, przyciskając pięści do brzucha,w którymwyraźnie czułamjuż ukłucia skurczów, a Katie i jej matkasiedziały na koźle, szepcząc do siebie w swoim dialekcie. Zabrali mnienaizbę przyjęć, gdzienamoją głowę posypał sięgrad pytań:czy jestem w ciąży? Czy wiem, który to tydzień? Prze421. -jyrsiĄSO omie pielęgniarka odwróciła się, spoglądając na Katiei Sarę, wyglądające niepewnie zza parawanu. - Panie zrodziny? - zapytała- Nie, znajome -odpowiedziała Katie. - Proszę w takim razie poczekać na zewnątrz. Sara, zanim odeszła, pochwyciłamoje spojrzenie. - Nicci niebędzie - powiedziała. -Sprowadźcie tu Coopa - szepnęłam. - Proszę. Lekarz miał dłonie pianisty, o długich białych palcach, tak delikatnych, że ich dotyk był niczymmuśnięcie kwietnych płatków. - Zrobimy badanie krwi, bo trzeba się upewnić,że jest pani wciąży - poinformował mnie- a potem pojedzie pani na USGi zobaczymy, co tamsię dzieje. Uniosłamsię na łokciach. - Co mi jest? - zapytałam rozkazującym tonem, chociaż samasiebie nie podejrzewałam otyle siły. -Musicie już coś wiedzieć. - Cóż, krwawieniejest dość obfite. Z podanej przez panią daty ostatniej miesiączki wynika, że jest paninajprawdopodobniejw dziesiątym tygodniu cięży. Niewykluczone, że to ciążapozamaciczna, bardzo niebezpieczna. Jeżeli nie, możliwe jest też, że pani organizm samorzutnieprzerywa ciążę. - Uniósł głowę, spoglądającna mnie. -Zaczęłapani ronić - wyjaśnił. - Musicie to zatrzymać - oznajmiłam spokojnym tonem. -Nie możemy. Jeśli krwawienie ustanie lub osłabnie samoz siebie, będzie to dobry znak. Jeślinie. no cóż. - Wzruszył ramionami i zawiesił stetoskop na szyi. -Niedługo będziemy jużconieco wiedzieli. Proszę spróbować trochę odpocząć. Skinęłam głową, układając się z powrotem ize wszystkich siłpowstrzymując łzy. Płacz nie mógłmi w niczym pomóc. Leżałam bez najmniejszegoruchu, oddychając płytko i powtarzającsobie,że nie mogęstracić tego dziecka. Nie mogę. Cooppatrzył ze zbielałątwarzą, jakoperator ultrasonografusmaruje mibrzuch bezbarwnymżelem i przyciska do skóry urządzonko przypominające mikrofon. Na monitorze komputera wypełniony mgiełkązakłóceń wycinek koła pokrył się bąblami, któreprzelewały się z miejsca na miejsce, nieustannie zmieniająckształty. - Tutaj. - Operator wskazał strzałkami maleńki okrąg. - No, dobrze. Płódnie jest w jajowodzie - powiedział lekarz. -Powiększ. Zaznaczony obszar urósł. To, co pokazywałobraz, nie przypominało dziecka ani w ogóle niczego; wyglądało jakkłębuszek 422 ziarnistej bieli z czarną plamką na samym środku. Spojrzałam nalekarza i na operatora USG,ale oni milczeli, wpatrując się bezsłowa w monitor, na którym było chybawidać coś bardzo, bardzonieprawidłowego. Operator docisnął emiter, jeżdżąc nim tam i z powrotem pomoim brzuchu, - Aha - odezwał się wreszcie,Czarna plamka pulsowała rytmicznie. -Serce bije - objaśnił nam lekarz. Coop ścisnął mnie za rękę. - Tochyba dobrze,prawda? To znaczy, że wszystko w porządku? - Blisko jednatrzecia ciąż kończy się poronieniem wewczesnym stadium, doktorze Cooper, ale my nie wiemy, coje wywołuje. Zazwyczaj dzieje siętak dlatego,że płód nie jestzdolny do życia, więc to jestw sumie najlepsze rozwiązanie. Pańska żonawciążmocno krwawi. W tej chwili możemy tylko odesłać ją dodomui mieć nadzieję, że za kilka godzinwszystko wróci do normy. - Odesłać? Tak po prostu zwolnić do domu? - Tak. Nie powinna pani wstawaćz łóżka. Jeżeli do rana krwawienienie ustaniealbo jeśli skurcze się nasilą, proszę do nasprzyjechać. Nie odrywałam wzroku od monitora, od tegomaleńkiego białegokręgu. - Ale jest przecież puls. - Coop nie dawał się zbyć. -To dobryznak. - Owszem. Niestety, jest też zły znak. Krwawienie. Lekarz i operator USG wyszli z pokoju. Coop opadł na krzesło obok stołu do badań i położył rozwartą dłoń na moimbrzuchu, a janakryłam ją swoją. -Nie pozwolęodejść temu dziecku - oświadczyłamtwardo. A potem przestałamwalczyć z łzami. CooP chciał mnie zabrać do siebie, ale to było za daleko. Z kolei Sara bardzo nalegała, żebyśmywszystkie wróciły na farmę,tłumacząc, że tam będzie mogła się mną opiekować. - pan, oczywiście, pojedzie z nami - powiedziała Coopowi,ajego to przekonało iprzestał robić trudności. Zaniósł mnie na rękach do pokoju, który Katie dzieliła ze mnąiostrożnie położył na łóżku. - proszę - powiedział,podkładającmi poduszki pod głowę. -Może być? - W porządku. - Spojrzałam na niego, usiłując się uśmiechnąć. Coop usiadł na skraju łóżka i splótł palce z moimi. 423. - Może to nic takiego. Skinęłam przytakująco głową, przyglądając się, jak szarpie brzegkołdry, jak ucieka wzrokiem, wodzi oczami od szafki nocnej do okna,błądzi nimi po podłodze - byle tylko nie patrzeć w moją stronę. - Coop -poprosiłam - zrób coś dla mnie. -Co tylko chcesz. - Zadzwońdo sędziny Ledbetter. Poinformujją, co się dzieje,tak na wszelki wypadek. - Na miłość boską, Ellie, nie powinnaś teraz nawet o tym myśleć. -Alemyślę. I potrzebuję, żebyś zrobił to dla mnie. Coop potrząsnął głową. - Nie zostawię cię samej. Dotknęłam dłonią jego ramienia. - W niczym mi nie pomożesz - szepnęłam, a były to dokładniete słowa, których ani on, ani ja nie chcieliśmy słyszeć. Odwróciłamgłowę. Po chwili usłyszałam odgłosjego kroków. Wyszedł, ale drzwi niemalże natychmiast otworzyłysię znowu. Otworzyłam oczy, myśląc, żeto Coop - i zobaczyłam Sarę, nalewającą wodę do szklanki z trzymanego w rękach dzbanka. - O - powiedziałam. - Dziękuję. Wzruszyła ramionami. - Bardzo mi żal, że cię to spotkało,Ellie. Podziękowałam jej skinieniem głowy. Nieistotne, co sobie myślała, mając znów pod swoim dachem matkę oczekującą nieślubnego dziecka - współczucie z jej stronyw takim momencie byłoznakiem prawdziwejżyczliwości. - Po Katie straciłam trójkę dzieci, zanimurodziła się Hannah -poinformowała mnie Sara rzeczowym tonem. - Nigdy nie potrafiłam zrozumieć,dlaczego po angielsku mówi się"stracić dziecko", tak jakby się mówiło "stracić z oczu". Przecież wiesz, gdzieono jest. I oddałabyś wszystko, żeby tylko tam zostało. Nie mogłam oderwać oczu od tej kobiety, która potrafiłazrozumieć, co czuje ktoś skazany na łaskęi niełaskę własnego organizmu, kto nie posiada żadnej kontroli nad swoimi ułomnościami. Takjak powiedziałaKatie: nieważne, czy to byłwypadek czy nie,wyrzutysumienia sątakie same. - Ona już dla mnie istnieje - szepnęłam. -Nic dziwnego- przytaknęła Sara. -i już teraz poruszyłabyśdla niej niebo i ziemię. Zakrzątnęła się po pokoju. - Gdybyś czegośpotrzebowała, wystarczy zawołać, słyszysz? -Zaczekaj. Sara przystanęła w progu. 424 - Jak. ? - Reszta pytania nie przeszła mi przez gardło, ale onazrozumiała mnie i tak. - Taka jestwola Pana - odpowiedziała cicho. - Można jąznieść. Nie można tylko przeboleć. Chyba musiałam zasnąć, bo wydawało mi się, że zaraz potemsłońce chyliło się już ku zachodowi, a pod drugą ścianą, na łóżkuKatie, leżałwyciągnięty Coop. Kiedy tylko drgnęłam,wstał, podszedłi ukląkłobok mnie, - Jak się czujesz? -W porządku. Nie mam już skurczów. Spojrzeliśmypo sobie, zdjęcinagłym strachem, bo nie wiedzieliśmy, co tomożeoznaczać. - Zadzwoniłem do sędziny - powiedział szybkoCoop, żebyzmienić temat. - Powiedziała, że ławnicywciąż jeszcze obradują,a ona, jeślibędzie trzeba, przetrzyma ich, dopóki nie staniesz nanogach. -Odchrząknął. - Mówiła też, że modli się za nas. - Świetnie - odparłam spokojnym tonem. - Przyda nam siękażda pomoc. - Mogę cię o coś zapytać? - Coop wyciągnął nitkę z kołdry. -Wiem,że nie pora na to i że w ogóle obiecałem tego nie robić, alei tak cito powiem: chcę,żebyś za mnie wyszła. Z nas dwojgatonieja jestem prawnikiem, nie powymyślam żadnych argumentów, żeby cię przekonać. Ale musisz coś wiedzieć: kiedy Katie zadzwoniła dziś do mnie i powiedziała, żejesteś w szpitalu, ze strachu nie mogłem prawie oddychać. Bałem się,że miałaś wypadek. A kiedy już się dowiedziałem, że chodzi o dziecko, miałem w głowie tylko jedną myśl: dzięki Bogu. DziękiBogu, żeto nie Ellie. I teraz mam przezto straszne wyrzuty sumienia. Wciąż się zastanawiam, czy w ogóle zasłużyłem na to szczęście, które mnie spotkało,skoro takie myśli przychodząmi do głowy. Zacząłem sobiewyobrażać, jakbym się czuł, gdybymstracił to dziecko, ten dar odlosu, którego absolutnie się nie spodziewałem. I wiem, że bardzobym cierpiał, ale to jednak byłoby nicw porównaniuz tym, cobym przeszedł, gdyby zabrakło mi ciebie. Tego. - głos załamałmu sięnagle - . tego bym nie przeżył. Uniósł moją dłoń do ust i zaczął całować kostki palców. - Jeszcze będziemy mieli dzieci. Może nieteraz, może kiedyś. I to będą naszedzieci. Możemy mieć ich nawet dziesiątkę, po jednym nakażdy pokój w naszym wielkim domu. - Coopuniósł głowę. -Tylko powiedz mi, żetego chcesz. Już razod niegoodeszłam; zrobiłam to dlatego, że chciałamsprawdzić,czy potrafię dojść na sam szczyt, chodzić po świecie 425. własnymi ścieżkami. Tymczasem te miesiące, które przeżyłamu Fisherdw, ukazały mi, że warto, naprawdę warto mieć kogoś, na kogo zawsze można Uczyć, gdyby człowiek na tej swojej własnejścieżce nagle się potknął. Za drugim razem odtrąciłam go ze strachu. Bałam się, że jeślipowiemmu "tak", to zrobię to tylko ze względu nadziecko, że będzie mną kierowaćwyłącznie poczucie odpowiedzialności. Ale teraz - teraz już nie było wiadomo, czy to dziecko wogóle przyjdzie na świat. Pozostaliśmy sami: ja, Coop i ten straszliwy ból, którytylko on jeden potrafiłzrozumieć. De razy jeszcze muszę to odrzucić,zanim zrozumiem,że właśnie tego szukałam od samego początku? - Dwanaście - odpowiedziałam mu. -Co dwanaście? - Dzieci. Planuję mieć dwunastkę. W dużymdomu. Oczy mu zabłysły. - W olbrzymiej rezydencji - obiecał, całując mnie w usta. -Boże, jak jacię kocham. - Ja też cię kocham. - Parsknęłam śmiechem, kiedy zacząłgramolićsię na łóżko, żeby położyć sięobok mnie. -A jeśli pomożeszmi dojść dołazienki, pokochamcięjeszczemocniej. Błysnął zębami w uśmiechu i po chwili poczułam, jak jego ramiona oplatają mniei dźwigają w górę. - Poradzisz sobie? - zapytał,niosąc mnie korytarzem. - Robię to od trzydziestu siedmiu lat. Mam wprawę. - Wiesz, że nie o to pytam - powiedział łagodnie. -Wiem. - Przezchwilę patrzyliśmysobie w oczy,aż wreszcie musiałam odwrócić wzrok, nie mogąc znieśćsmutku w jego spojrzeniu. - Dam radę, Coop. Zamknęłam zasobą drzwi ipodciągnęłam koszulę nocną, szykując się na widokkolejnej ciemnej,napęcznialej podpaski. Spojrzałam w dółi zaczęłam płakać nagłos. Coop natychmiast wpadł do środka,trzaskając drzwiamio ścianę. W oczach miał dziki strach. - Co jest? Co się stało? Łzypłynęły po moich policzkach niepowstrzymanym, wszechogarniającymstrumieniem. - Niech będzie trzynaścioro - powiedziałam, a namojej twarzy zakwitł słoneczny uśmiech. - Tegoteż sięchyba doczekamy,mimo wszystko. Rozdział dziewiętnasty Dopiero kiedy w butelce zantaku, preparatu nawrzody, byłojużwidać dno, George Callahan zrozumiał, że sprawa Katie Pisher wykańcza go psychicznie, dosłownie pożera żywcem. Ta łatwizna,ten jego pewniak, okazał się bardziej powikłany, niżmożnabyło przypuszczać. George zachodził w głowę, który z ławnikówblokujepozostałych. Może ten facet zceltyckimtatuażemw kształcie pierścienia claddagh? Możetamta kobieta, która maczwórkędzieci? Potem prokurator zaczął się zastanawiać, czyzdąży po lunchu skoczyć do apteki - czy może telefonodezwie siędokładnie w momencie,kiedy zjedzie naautostradę. I czyEllieHathaway, takjak on, przez ostatnie trzy noce niezmrużyłaoka. - No, no - odezwała się Lizzie Munro,odsuwającod siebie talerz - pierwszy raz zdarzyło misię zjeść więcej od ciebie. George skrzywił się. - Wychodzi na to, że mam delikatniejszy żołądek,niż mi sięwydawało. -Nie chcę ci zarzucać opieszałości zawodowej, ale gdyby tylkochciało ci się mnie spytać, to dowiedziałbyśsię, że u nas każda ława przysięgłychbędzie miała opory przed skazaniem amisza. - Czemu? Lizzie wzruszyła ramieniem. - Na amiszów patrzy się tutaj jak na aniołów,którzy zstąpiliz nieba. Ktopowie głośno, że amisz oskarżonyo morderstwo jestwinny, zburzy całyporządek świata, zrobi piekło na ziemi. - Tak szybko jej teżnie uniewinnią. - George otarł usta serwetką. -Słyszałem od Ledbetter, że ławnicy poprosili oprotokoły przesłuchań obu psychiatrów. - To faktycznie ciekawe. Są niezgodni wkwestii stanuumysłuoskarżonej. To by wskazywało na to, że podejrzewają ją o coś z(ego. George prychnąl. 427. - Ellie Hathaway ujęłaby to zupełnie inaczej, zapewniam cię. -Ellie Hathaway na razieniebędzie niczego ujmować. Niesłyszałeś? - O czym? -Leży w szpitalu. - Lizzie wzruszyła ramionami. -Krążą plotki, że podobno chodzio komplikacje ciążowe. - EllieHathawayw ciąży? - Prokurator pokręcił głową. -Boże! Ona ma tyle instynktumacierzyńskiego co czarna wdowa. - Tak. - powiedziała Lizzie w zamyśleniu. -Wszędzie ichpełno, tych czarnych wdów. Ellie dostała awans:z łóżka w pokoju Katie na kanapę w dużym pokoju na dole. Pozwolono jej też wstać, aletylko raz - kiedy miałapojechaćz Coopem na badanie. Położnik stwierdził coprawda, że jej stan jest dobry, ale widać było, że nie jest zachwycony. Coop, nie odstępujący Ellje nawet nakrok,zostawił ją podczujną opiekąSary, asam musiał wracać do pracy, gdzie czekałna niego pacjent o skłonnościach samobójczych. Gdy matkaKatie wyszłapo kurczaka na obiad, Ellie po raz pierwszy ucieszyłasię, że nie jest w pełni sił. Zamknęła oczy, ale nie chciała spać;była pewna, że jeśliprześpi jeszcze choćby jedną godzinę,to zapadnie w śpiączkę. Zaczęłaprzerzucaćw myślach różne argumenty, starając się wybraćten najskuteczniejszy, który miał przekonać Coopa, że powinnamimo wszystko siedzieć, a nie leżeć. Po namyśle na czele listyznalazło się krążenie krwi płodu, a tuż za nim odleżyny - i w tymmomencie do drzwi pokoju podkradła sięna palcach Katie, starając się bardzo, żeby nikt jej nie widział. - Nawet mi tego nie próbuj. Wracajtutaj natychmiast - rozkazała Ellie. Dziewczyna przestąpiła próg. - Chcesz czegoś ode mnie? -Tak. Pomóż mi wyjśćna dwór. Katie otworzyła szeroko oczy. - Aledoktor Cooper. -...nie ma zielonego pojęcia, jak się czuje człowiek, któryprzez dwadni musiał leżeć plackiem. - Ellie sięgnęła porękę Katie i pociągnęłają, tak żedziewczyna usiadłana kanapie obokniej. -Nie chcę zdobywać Eyerestu -powiedziała błagalnym tonem. -Tylko krótki spacer. - Katie obejrzała się w stronę kuchni. - Twoja mama poszła dokurnika. Proszęcię. Katie skinęła głowąi pomogła Ellie wstać. - Na pewno dobrze się czujesz? 428 - Nic mi nie jest. Naprawdę. Możesz zadzwonić do mojego lekarza i zapytać. - Ellie wyszczerzyła zęby. -Gdybyśtylko miałatelefon. Dziewczyna objęł ją w pasie i razem ruszyły niepewnym krokiem do kuchni,a stamtąd tylnymi drzwiamina zewnątrz. Obokgrządki z warzywami Ellieprzyspieszyła kroku, przestępując nadpędami dyni rozpostartymi niczym ramiona ośmiornicy, a kiedydotarły nad staw, opadła na ławkę pod dębem. Na jej policzkachpłonąłrumieniec, a oczy błyszczały jasno; dawno nie czuła się takdobrze. - Możemy już wracać? - zapytała Katie zbolałym głosem. - Dopiero co tutaj przyszłam. Nie wolisz,żebym trochę odpoczęła? Do domu jest daleko. Katie obejrzała się w tamtą stronę. - Wolałabym, żebyś wróciła,zanim ktoś zauważy, że cię niema. -Nie bój się. Jeżeli ty się niewygadasz, to ja teżnie. - Nikomu ani słowa - powiedziała Katie. Ellie odchyliła głowę w tył i zamknęła oczy, wystawiając twarzi szyjęna promienie słońca. - No proszę - odezwała się pochwili. -i tak połączył nas jedengrzech. - Grzech - zabrzmiałjak echo cichy głos Katie. Jego drżący, smutny tonotrzeźwił adwokatkę w jednej chwili. - Och, Katie, nie chciałam. Katie uniosłarękę, uciszając ją syknięciem. Wstała powoliz ławki, nie odrywając oczu odstawu. Stado kaczek karolinekukrytych w kępach porastającej brzeg uschłej trawy moczarowej, nagle czymś spłoszone, zerwało się do lotu, skrzydłami rozpylającmgiełkę, która rozjaśniła lustro wody. Przebiły ją na tęczowo promieniezachodzącego słońca i przez jedną ulotnąchwilę w samym środku tego obłoku Katie dostrzegłaswoją siostrę, wirującą w piruecie, hologramową balerinę nieświadomą tego, że ma publiczność. Zrozumiała, że za tym właśnie będzie tęsknić,jeśli trafi dowięzienia. Za domem, za stawem,za tą bliskością. Hannah zakręciła. Na rękach trzymała niewielkie zawiniątko,Jeszcze pół obrotu, zawiniątko przekrzywiło się. i z powijakówwysunęła się maleńka, różowa rączka. Mgiełka opadła, a nosowe głosy kaczek z wolna milkły w oddali. Katie usiadła obok Ellie, która ni stąd, ni zowąd mocno pobladła. - Proszę cię -szepnęła dziewczyna -nie daj mnie stąd zabrać. 429. Przez szacunek dla Aarona Jacob zostawił swój samochód prawie cały kilometr od ojcowskiego gospodarstwa. Znalwielu chłopaków, którzy kupowali sobie samochody,kiedy weszliw zielonelata; chowali je za szopami na tytoń, a ich ojcowie udawali, że nico tym nie wiedzą. On jednaknigdy nie miał samochodu - dopókinie wyprowadzi} się na dobre. Dziwnie się z tym czuł itak samo dziwnie było iść pieszo tądrogą. Potarłw zamyśleniu podbródek, na którymnosiłbliznę poupadku na rolkach; przewrócił się tutaj,na tym chodniku, trafiwszy kółkiem w szczelinę pomiędzy płytami. Spojrzał: wciąż jeszcze tam była, tak samo, mógłbyprzysiąc,jaki jego rolki, upchnięte gdzieś nastrychu razem z resztką starych ubrań i kapeluszy,których nie oddano młodszym krewnym. Kiedy stanął przed drzwiami do obory, serce waliło mu takmocno, że ażecho grzmiało mu w uszach; musiał się zatrzymaći zrobić kilka głębokich wdechów, żeby odważyć się iść dalej. Całyproblempolegał na tym,że stał się Sod już takdawno temu, żez coraz większym trudemprzychodziło mumyśleć jak prosty człowiek. Dopiero proces Katie - na którym powołanogo wcharakterze eksperta od spraw amiszów, jakby już nie było nikogo lepszego- uświadomił mu, że prosty człowiekżył w nim przez cały tenczas. Jacob należał teraz doinnego świata, ale oglądał go oczamikogoś, ktowychował się poza nim, w odosobnieniu; oceniał go według systemu wartości zaszczepionychmudawno, dawno temu. Jedną z pierwszych prawd, których uczył się młodyamisz, była ta, że czyny mówią głośniej niż słowa. W świecie Anglikówludzie składalisobie kondolencje, wymieniali e-maile i wysyłali walentynki. Wśród amiszów o współczuciumówiły odwiedziny, miłość zawierała się w zadowolonymspojrzeniu rzuconym przy stole, naktórym stał obiad,pomocy udzielałosię własnymi rękami. Jacobprzez tylelat czekał, aż ojciec go przeprosi -tymczasem Aaron używał zupełnie innych środkówwyrazu. Odsunął ciężkie skrzydło drzwi i wszedł dośrodka. W powietrzu wirowały drobinkikurzu, a zapach siana i słodkiego ziarnabył tak mocny i tak znajomy, że Jacob przez chwilę po prostustał bez ruchu, zamknąwszy oczy, pogrążony we wspomnieniach. Krowy uwiązane do słupków poruszyły się, wyczuwającobecność człowieka i zakołysały ciężkimi łbami,odwracając je wjegostronę. Tak jak to sobie zaplanował, zjawiłsię akurat w porze udoju. Stanąwszy w głównym przejściu pomiędzyzagrodamidla krów,Jacob zobaczył Leviego; chłopak ładował łopatą nawózna taczki 430 i widać było, że nie jest tymzachwycony. Dalej,pod samą ścianą,przy rynnie od silosa z paszą, stał Samuel, czekając, ażzacznie sięsypać. Wśród krów uwijali się Elam i Aaron,wspólnie sprawdzając pompy i przecierając wymionakrowom ustawionym w kolejce do dojenia. I to Elam pierwszy zobaczył Jacoba. Wyprostował się powoli,niezdejmując z niego wzroku, a jego twarzz wolna rozjaśniła sięuśmiechem. Jacob skinął mugłową, sięgnął do wiadra, które dziadek trzymał w rękachi wyrwał jedną kartkę ze starejksiążki telefonicznej. Potemwyjął mu z dłonibutelkę ze spryskiwaczemijuż się zabierałdoprzemycia dójkinajbliższej krowy, gdy naglezza jej szerokiego zadu wychynął jegoojciec. Aaron Fisher stanął jak wryty, sztywno, jakby połknął kij. Potężne mięśnie jego przedramion prężyły siępod skórą. SamueliLeyi przyglądali się w milczeniu;nawet krowy jakby ucichły,czekając, co będzie dalej. Elam położyłdłoń na ramieniusyna. - Esist nix - powiedział mu. To nic. Niemówiąc anisłowa, Jacob pochylił się i zabrał do pracy,przesuwając dłońmi po miękkimpodbrzuszu krowy. W chwilępóźniej poczuł obok siebie ojcowskie ramię. Ręce, które nauczyły go prawie wszystkiego, łagodnie odsunęły jego dłonie,zakładając końcówkę dojarki. Jacob wyprostował się, stając pierś w pierś ze swoim ojcem. Aaronniespiesznieskinął głową, wskazując następną krowę. - Proszę - powiedział po angielsku. - Czekam. George wszedł na ganek Fisherów i tam się zatrzymał. Niewiedział za bardzo, czego ma się tutaj spodziewać. Coś mu podpowiadało, że ludzie,którzy żyją w tak bezpośredniej bliskości Boga, bez problemu mogą załatwić, żeby w kogoś takiego jak onstrzelił grom z jasnego nieba, kiedy tylko zdąży wysiąść z samochodu, ale cóż, na razie przecież jakoś mu szło. Poprawił na sobiemarynarkę, wyrównał krawat i śmiało zapukał do drzwi. Otworzyłaje oskarżona. W pierwszej chwili miała natwarzyprzyjazny uśmiech, który momentalnie przybladł, apotem zgasłzupełnie. - Tak? - zapytała. - Chciałbym. zobaczyć się z Ellie. Katie skrzyżowała ramionana piersi. - Ellie nie przyjmuje terazgości. -Nieprawda! - rozległ się krzyk z głębi domu. -Przyjmę każdego! Kto to? Kurier zprzesyłką? Dawaj go tu! 431. George uniósł pytająco brwi. Katieotworzyła zewnętrzne drzwiopięte siatką przeciw owadom i wpuściła go do środka. Ellie leżała na kanapie wdużym pokoju, a jejnogi okrywał wzorzysty afgan. - No, no - mruknął George. - W piżamie wyglądasz zupełnieinaczej. Łagodniej. Ellie zaśmiała się głośno. - Dlatego rzadko kiedy pokazuję się tak na rozprawie. Wpadłeś z towarzyską wizytą? - Niezupełnie. - George łypnął znacząco w stronę Katie, któraspojrzała na Ellie, a potem wyszła do drugiego pokoju. -Chcę sięz tobądogadać. - No, to mnie zaskoczyłeś- zakpiła. - Zaczynamy się bać, coteż ławnicy wykombinują? - Prawdę mówiąc,nie. Po prostu domyśliłemsię, że ty jużpanikujesz i poczułemrycerską potrzebę. - Prawdziwy Lancelot z Jeziora. No dobrze,słucham. - Oskarżona przyznaje się do winy - wyrecytowałGeorge -i umawiamy się na cztery do siedmiu lat. -Nie ma mowy. - Ellie zjeźyła się odruchowo, alepotem przypomniałasobie prośbęKatie nad stawem. -Mogę się zgodzić nanolo i cztery do pięciu lat maksimum,jeśli pozwolisz mi się ubiegać omniej. Georgeodwrócił siędo okna. Bardzo mu zależało na wygraniutejsprawy, było to dla niego najważniejszena świecie, bo dziękiwygranej miał szansę w nadchodzących wyborach. Jednakże nieuśmiechało mu się zbytnio pakowaćKatie Fisher za kratki naresztę życia,tymbardziej, że z tego,co usłyszał od Lizzie, wynikało, że nie zostanie to najlepiej odebrane przez lokalną społeczność. Oświadczenie nolo contendre, które zaproponowała Ellie,polegało na tym, że oskarżony akceptowałwyroksądu bezprzyznawaniasię do winy. Zasadniczo znaczyło to tyle,że chociażtwierdził on, że nie popełnił danegoczynu, to godził się z faktem,że na podstawie istniejących dowodów można go skazać i przyjmował wydanywerdykt. Katie dzięki temu mogłazachowaćtwarz - i jednocześnieotrzymać karę, tak jak chciała. Elliekorzystała na tym w taki sposób, żez protokołu znikałonieoczekiwane przyznanie się jejklientki do winy. George zaś miałdoprowadzić doskazaniaoskarżonej, naczymbardzo mu zależało. Podszedł zpowrotem do kanapy, na której leżała Ellie. - Muszę się zastanowić. Jeśli ją skażą, to na długo. Dostaniecholernie wysoki wyrok. 432 - Jeśli ją skażą, George. Jeśli. Ławnicy obradująjuż piątydzień. A jeśliwezmą naszą stronę, to Katie coś dostanie, ale napewno nie wysoki wyrok. Wiesz, co dostanie. Nada. Nic. Prokuratorskrzyżował ramiona na piersi. - Nolo i trzy do sześciu maksimum. -Dwa ipół do pięciu i umowa stoi. - Ellie uśmiechnęła się doniego. -Rozumiesz też chyba, że będę musiała spytać o zdanieswoją klientkę. - Odezwij się rzucił George, ruszającdo wyjścia, W proguprzystanął jeszcze. - Ellie - powiedział- współczuję ci z powodutego, co się stało. Adwokatka zacisnęła palce na afganie, którym była przykryta. - Teraz już jest dobrze ibędzie dobrze. -Aha. - George skinąłgłową. -Też taksądzę. Katiesiedziała na ławceprzed gabinetem sędziny Ledbetter,wodząc palcami po gładkichspojeniach desek. Wymyśliła sobiezabawę: kładła dłoń napłask nasiedzeniu, a potem wycierałatomiejsce do czystafartuchem- i od nowa. Dzisiaj atmosfera sądudziałała na nią znacznie mniej przygnębiająco niż kiedy musiałatu przyjeżdżać narozprawy, ale i tak liczyła minuty, nie mogącsię doczekać, kiedy Ellie zabierze ją do domu. - Szukałem cię, Katie uniosła wzrok i zobaczyłaAdama. Usiadł obok niej na ławce. - Jacobpowiedziałmi, że zmieniłyście oświadczenie. -Tak. W końcu będzie po wszystkim - odpowiedziała cicho. I ona i on ważyli teraz słowa,które miały paść, obracali je w myślach niczym kamienie, pod które sięzagląda, gdysię czegoś szuka. - Wracam do Szkocji - odezwał się wreszcie Adami urwał zwahaniem. - Katie, mogłabyś. - Nie - przerwała mu,potrząsając głową. - Nie mogłabym. Przełknął z wysiłkiem, a potem przytaknął. - Chyba od samego początku zdawałem sobie z tegosprawę. -Przesunął palcem po jej policzku. - Ale powiem ci coś jeszcze: kiedy ja byłem daleko, ty byłaś ze mną. - W odpowiedzi na jejzdziwionespojrzenieciągnął dalej: - Czasami, kiedy siębudzę,siedziszna skraju mojego posłania. Wplątaninie rys na ścianiezamku odnajduję twój profil. Bywa, że przy dobrym wietrze słyszę, jakbyś wolała mnie po imieniu. - Wziął ją zarękę, obwiódłpalcami kontur jej dłoni. -Żadnego ducha nigdy nie widziałemwyraźniej od ciebie. 433. Uniósł dłoń Katie do ust, pocałował w sam środek i kolejno pozaginał palce. Zwiniętąpięść ułożył na jej brzuchu,przycisnąłmocno. - Pamiętaj o mnie - powiedział głuchym głosem, a potemwstał i zostawił ją samą, tak jak wtedy. -Miło mi słyszeć,żedoszliście państwo do porozumienia - uśmiechnęła się sędzina Ledbetter. - Jaki wymiar kary proponujecie? George pochylił głowę. - Uzgodniliśmy maksymalną długość wyrokużądaną przezoskarżenie, wysokisądzie: dwa ipół do pięciu lat. Niemniej uważam, że należy pamiętać o jednym:każda decyzja podjęta w tejsprawie będzie stanowićsygnał dla ogółu na temat, jak wymiarsprawiedliwości sądzi zabójców noworodków. - Uzgodniliśmy, że moja klientka złożyoświadczenie nolo contendre -uściśliła Ellie. Panna Fisher nie przyznaje się do popełnienia tego przestępstwa. Podczas rozprawypodkreśliła niejednokrotnie, że nie wie, co się wydarzyło owej nocy, niemniejjednak zróżnych przyczyn jest skłonna przyjąć werdykt stwierdzający owinie. Przypominam wszakże, że niemamy tu do czynieniaz zatwardziałą zbrodniarką. Katie jest szczerze zaangażowana wżycie społeczeństwa, a o recydywie w jej przypadkuniema mowy. Nie powinna odbywaćkary nawet przez jeden dzień,nawet przez jedną godzinę. Osadzenie wzakładzie karnym zrówna ją z pospolitym przestępcą, chociaż jest jasne, że niema tutajabsolutnie żadnego porównania. - Coś mi mówi, pani mecenas,że ma panijuż na myśli gotowerozwiązanie tego problemu. -Owszem. Uważam, że Katie idealnie nadajesię do programunadzoru elektronicznego. Sędzina Ledbetterzsunęła znosa okulary do czytania i przetarła powieki. - PanieCallahan - powiedziała. - Przykład ogółowi już daliśmy. Dość, że tasprawa stanęła na wokandzie, ana sali sądowej zasiedliprzedstawiciele prasy. Nie widzę powodu, aby narażać społecznośćamiszów na dalszy wstyd, osadzając członkinię ich wspólnoty w zakładzie w Muncy. Wystarczył już sam rozgłos medialny, który pociągnęła za sobą ta sprawa. Oskarżona odbędziewyrok - ale w odosobnieniu. W ten sposób, jak sądzę, sprawiedliwości stanie się zadość. - Nabazgrała nieczytelny podpis na leżących przed nią dokumentach. - Wymierzampannie Fisher karę roku noszenia bransoletyelektronicznej - oznajmiła. -Sprawa zamknięta. 434 Plastikowa obręcz opasywała kostkę,odbijającsię pod pończochą; miała tam pozostać przezprawie osiem miesięcy. Byłaszeroka na siedem i pół centymetra, a w środkuznajdowało sięurządzenie lokacyjne. Ellie wytłumaczyła Katie, że gdyby opuściłagranice hrabstwa Lancaster, natychmiast odezwie się sygnał, a kuratorsądowy odszuka ją w przeciągu kilku minut. Mógł ją zresztą znaleźć w dowolnym momencie, gdyby tylkozechciał sprawdzić, czy podopiecznasię pilnuje i nie próbujewykręcić jakiegoś numeru. Oficjalnie Katie była więźniemwładz stanowych, czyli nie przysługiwały jejwłaściwie żadneprawa. Ale jednak,mimo wszystko, mogła zostać u siebiena farmie,żyć tak jak dotąd i robić swoje. Noszenie biżuterii, nawet czegośtak drobnego, było grzechem, ale z całą pewnościąmożna byłoprzymknąć naniego oko, skoro grzesznica tak wiele otrzymywaław zamian. Odgłos kroków Katie i Ellie rozbrzmiewał w cichych,pustychkorytarzach. - Dziękuję - odezwałasię cicho dziewczyna. -Cała przyjemność po mojej stronie - odparła adwokatka. -To był uczciwy układ. - Wiem. -Pomimo tego, żeuznano cięza winną. - Nie przeszkadza mi to. Przecież wiesz. - No, wiem. - Ellie uśmiechnęłasię do niej. -i pewnie nawetjakoś to przyjmę do wiadomości, za jakieś dziesięć lat, mniejwięcej. - Biskup Ephram mówi,że nasza wspólnota na tym skorzysta. -W jaki sposób? - To będzie dla nas lekcja pokory - wyjaśniła Katie. - Zbytwielu Anglików uważa nas za świętych. To im przypomni, że jesteśmy zwykłymi ludźmi. Wyszłyna zewnątrz. Było względnie ciche popołudnie, żadnych dziennikarzy, żadnych gapiów;zanim wieści o rozwiązaniuławyprzysięgłych i niespodziewanymzakończeniu procesu za porozumieniem stron przedostaną się do prasy, upłynie jeszcze kilka godzin. Katie zatrzymała sięna najwyższym stopniu schodów,powiodła wzrokiem dookoła. - Inaczej to sobie wyobrażałam. -Co? - Zakończenie. - Wzruszyła ramionami. -Wydawało mi się, zeto, o czym będziesz mówić na rozprawie, pomoże mi chociaż trochęzrozumieć, co właściwie się stało. 435. - Mój zawód polega na czym innym - uśmiechnęła się Ellie. -Jeśli chcęgo wykonywać jak należy, muszę jak najwięcej namącić. Tasiemki od czepka Katie załopotały, porwane podmuchem wiatru przetykanego lodowatymi igiełkami zapowiadającymi nachodzącą zimę. - Nigdy się nie dowiem, jak naprawdę umarł mój syn, prawda? - zapytaładziewczyna cichym głosem. Ellie wsunęła jej dłoń pod ramię. - Wiesz, jak nie umarł- odpowiedziała. - I to chyba będziemusiało ci wystarczyć. Rozdział dwudziesty ELLIE Zabawne,ile rzeczy można zgromadzić w tak krótkim czasie. Przyjechałam do East Paradise z jednąwalizką, aleteraz, kiedyzaczęłam się pakować, z ledwością udało mi się znaleźć miejscena to wszystko, co miałam stąd zabrać. Nie licząc ubrań, byłam teraz właścicielką kołdry, wykonanej własnoręcznie po razpierwszy i chyba raczej ostatni wżyciu; pewnego dnia oworękodziełomiałoprzyozdobić łóżeczko mojego dziecka. Byłteż słomiany kapelusz z szerokim rondem, kupiony w sklepie u Zimmermamia,rozmiar chłopięcy, ale na mnie w samraz; chronił moją twarzprzed słońcem, kiedy pracowałam w polu. Do tego jeszczedochodziły drobiazgi: idealnie płaski kamyk, znaleziony na dnie strumienia, firmowepudełko zapałek z restauracji, gdzie jadłam tamtąpierwsząkolację z Coopem, gratisowy test ciążowy z podwójnegoopakowania, które kupiłam w aptece. Noi wreszcie zabierałamstąd też takie rzeczy,którychnie pomieściłby żadenbagażnaświecie: ducha tego miejsca, pokorę, spokój, Katie była nadworze. Trzepała chodniki rączką długiej miotły. Pokazała już Sarzebransoletę zapiętą pod pończochą, a jawyjaśniłam jej szczegółowo, jakieograniczenia nakładaona na jejcórkę. W każdej chwili spodziewałam się Coopa,który miał przyjechać samochodem, żeby zabrać mnie do domu, Dodomu. Minie trochę czasu, zanim się dotego przyzwyczaję. Ciekawe, jak długo będę się budzić o wpół do piątej rano i nasłuchiwać cichychkroków mężczyznwychodzących doić krowy. Ilerazyzapomnę nastawić wieczorembudzik,polegając na kogucie,który przecież na pewno zapieje, kiedy wzejdzie słońce, Wyobraziłam teżsobie, jak to będzie znów zasiąść przed telewizorem i skakać sobie po kanałach. Zasypiać co noc w ramio437. nach Coopa, zakotwiczona jak statek w przystani. Ciekawe, kimbędzie mój następny klient i czy często będę wspominać Katie. Ktoś delikatnie zastukał do drzwi. - Proszę. Do pokoju weszła Sara, chowając dłonie pod fartuchem. - Chciałam zapytać, czy nie potrzebujesz, żeby ci w czymśpomóc. - Uśmiechnęła się,przesuwając wzrokiem po pustych kołkach w ścianie. -Ale widzę, że dałaś już sobie radę sama. - Pakowanie to małe piwo. Gorzej będziezabrać się stąd iwyjechać. Sara usiadła na łóżku Katie, wygładzając narzutę jedną dłoniąwyjętą spod fartucha. - Nie chciałam cię w moim domu - przyznała się cichym głosem. - Kiedy Leda,wtedy,w sądzie, poraz pierwszy wspomniałami o tym, powiedziałam, że się nie zgodzę. -Uniosła twarz, wodząc za mną wzrokiem, przyglądając się, jak kończę sprzątaćposobie. -i nie chodziłotylko oAarona. Wydawało mi się, że jesteśtaka sama, jak ci, co zaglądajątu do nas od czasu do czasu i chcąudawać amiszów, bo myślą, że spokój duszy jest czymś, co możnawyćwiczyć, tak jak trenuje się ciało. - Natrafiładłonią na jakąśmałąusterkę w narzucie, skubnęła ją palcami. -Bardzo szybkozdążyłam zauważyć, że niejesteś taka, jak myślałam. I muszęprzyznać, że chyba to my nauczyliśmy się od ciebie więcej, niż tymogłabyś sięnauczyć od nas. Usiadłam obok niej. - To jest kwestia dyskusyjna - uśmiechnęłam się. -Dzięki tobie moja Katie mogłazostać tutaj,ze mną. Nigdynie zapomnę,że zrobiłaś to dlamnie. Słuchająctej cichej,poważnej kobiety, nagle poczułam łączącą nas więź. W tym momencie lepiej niż kiedykolwiek zaczęłamrozumieć, jak ogromnego zawierzenia musiało to od niej wymagać, że powierzyła mi swoją córkę. - Straciłam Jacoba. Straciłam Hannah. Nie mogłam stracićjeszczeKatie. Wiesz, że matka zrobi wszystko, żeby ratować swoje dziecko. Przesunęłam dłonią po brzuchu. - Wiem. - Dotknęłam ramieniaSary. -Dobrze zrobiłaś, pozwalając mibronić Katie. Zawsze o tym pamiętaj, cokolwiek usłyszysz od Aarona, od biskupa czy jeszcze od kogoś innego. Sara skinęła głową, a potem wyciągnęła spodfartucha jakiśniewielki przedmiot zawiniętyw bibułę. - Chciałabym, żebyśtowzięła. -Nie trzeba było, naprawdę. - Zrobiło mi sięwstyd, że nie po438 myślałam ojakimś pożegnalnym prezencie, w rewanżu za ich gościnność. Rozerwałam bibułę. Pod nią były nożyce. Ciężkie,srebrnego koloru. Na jednym ostrzuwyraźny karb. Czyste, ażlśniące, ale krótki kawałek szpagatu przywiązany dojednego ucha był sztywny iczarny od zaschniętej krwi. - Chciałam cię prosić,żebyś to stąd zabrała - powiedziała Sara po prostu. - Nie mogę ich już oddać Aaronowi. Przypomniałam sobie, co zeznał lekarz sądowy,a przed oczamistanęły mi zdjęciaz autopsji, na których oglądałam pępowinęmartwego dziecka. - Och, Saro -szepnęłam. Całą swoją obronę oparłam na założeniu, że kobieta należącado amiszównie jest zdolna zabić człowieka. Tymczasemotoamiszka samawręczyła mi dowód, który obciążał jąwiną za morderstwo. W oborze o drugiej wnocy paliło się światło, ponieważ Sara wiedziała od samego początku, że jej córka jest w ciąży. Poplamione krwią nożyce, którymi przecięto pępowinę, zostały schowane. Dziecko zniknęlo, kiedy Katie spała; nie mogła sobieprzypomnieć, jak zawinęła je w koszulę i ukryła ciało, ponieważ zrobił to ktoś inny. Otworzyłam usta i zamknęłam jez powrotem. Pytanie, które miałam nakońcu języka, nie padło. - Tegoranka słońce wstało bardzo szybko. Musiałam wrócićdodomu, zanim Aaron się obudzi i wyjdzie doić krowy. Myślałam,że później będę mogła jeszczetam zajrzeć, ale wtedymusiałamwracać. Po prostu musiałam. - Łzy błysnęły w jej oczach. -To japosłałamjądo świata Anglików. Widziałam, jak sięzmieniła. Niktopróczmnietego nie zauważył, nawet Samuel, alewiedziałam, cosię stanie, jeśli się wreszcie wyda. Ja tylko chciałam,żebyKatiemogłażyć tak, jak to sobie zawsze wyobrażała - tutaj, z nami. Jacob nie zawinił nawet po części tak jak Katie, a Aaron i tak wypędziłgoz domu. Nie przyjąłby tego dzieckaza nic w świecie. a Katie też musiałaby odejść. - Saraopuściła oczy,zapatrzyła sięna mój brzuch,kryjący w bezpiecznej głębi moje dziecko. -Rozumiesz mnie, prawda, Ellie? Nie mogłamuratować Hannah ani Jacoba. To była moja ostatnia szansa. Tak czy inaczej, kogoś miałamstracić. Musiałam wybierać. Zrobiłamto, co trzeba byłozrobić, żeby zatrzymać przy sobie moją córkę. - Zwiesiła głowę napiersi. -Ale i takniewiele brakowało, a zostałabym bez niej. Zza okna, z podwórka, dobiegł dźwięk samochodowego klaksonu,trzaśniecie drzwiami i głos Coopa mieszający się ze śmiechemKatie. 439. - No dobrze. - Sara otarła oczy, wstała. -Nie pozwolę ci nosićtej walizy. Samają wezmę. - Uniosła mój bagaż na próbęi uśmiechnęła się. -Przywieźmalutką donas, dobrze? Chętnie jązobaczymy. - Postawiła walizkę z powrotem na podłodze i przygarnęła mnie do siebie. Zamarłam. Nie umiałamodwzajemnić jej uścisku. Byłamprzecież adwokatką i powinnam postąpić zgodnie z prawem. Miałam obowiązek zadzwonić na policję, poinformowaćo wszystkimprokuratora okręgowego. Gdybymto zrobiła, Sara stanęłabyprzed sądem, oskarżona o tę samą zbrodnię, za którą skazano jużjej córkę. A jednak,mimo wszystko,moje ręce uniosły się jakby z własnejwoli i przylgnęły do pleców Sary. Pod kciukiempoczułamjedną ze szpilek spinających jej fartuch. - Trzymaj się - szepnęłam,ściskając ją mocno. Apotem zeszłam szybko po schodach- Za drzwiami czekałnamnie całyświat. Koniec.