ZŁOTA KULA NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1962 Ilustrowała WANDA ROMEYKO Okladlcą projektował ZDZISŁAW WITWICKI To, co trzeba wiedzieć, zanim zacznie się czytać naprawdę W- tej książce najwięcej się będzie mówić o dwóch chłopcach i o jednej dziewczynce, o pluszowym psie i o złotej kuli, która wcale nie była złota, tylko zupełnie inna. Jeden chłopiec nazywa się Bronek, a drugi Paweł. Obaj mieszkają w tym samym domu. Bronek mieszka na parterze od frontu, ale okno od kuchni wychodzi na podwórko. Paweł mieszka w prawej oficynie na pierwszym piętrze. I Bronek, i Paweł znają się już bardzo dawno, jeszcze z przedszkola. A teraz są w trzeciej klasie, którą niedługo skończą, bo zaraz ^zaczynają się wakacje. Od jesieni obaj będą uczniami czwartej klasy. Paweł jest chudy i trochę wyższy od Bronka. Ale Bronek jeslt za to trochę grubszy. A jak się próbują, który z nich jest mocniejszy, to raz zwycięża Bronek, . a drugi raz Paweł, więc chyba każdy się zgodzi, że są jednakowo silni. Paweł jest brunetem, to znaczy, że ma czarne włosy, ale tylko w zimie, bo kiedy robi się ciepło, to ojciec go strzyże ma zero, do samej skóry. Wtedy głowa Pawła wygląda, jakby była wymyta w farbce — taki ma niebieski odcień. Pewnie już domyśliliście się, że ojciec Pawła ma własną maszynkę do strzyżenia. Ma także i brzytwę, ale brzytwa nie jest jeszcze Pawłowi potrzebna i nie wolno jej ruszać. Leży wysoko na brzegu szafy. Bronek ma włosy bardzo jasne i miękkie. Nosi grzywkę, bo jego mama tak lubi. Z prawej strony nad okiem ma szramę. Dwa lata temu spadł ze schodów i rozciął sobie czoło. Zagoiło się, ale ślad został. Paweł ma dużego brata, który w tym roku przejdzie do jedenastej klasy i nigdy nie ma czasu nawet porozmawiać z młodszym bratem. A Bronek ma małą siostrę, Zulkę. Zulka jest jeszcze dzieckiem, chodzi do przedszkola i jest w grupie starszaków. Od jesieni dopiero Zulka pójdzie do pierwszej klasy. Trochę się boi, bo Bronek często ją straszy i mówi: — Wszystko ci się urwie, jak zaczniesz chodzić do szkoły. Zobaczysz: urwie ci się. Zulka zupełnie nie rozumie, co jej się ma urwać. Może warkocze? Podobno w szkole chłopcy ciągną dziewczynki Za warkocze. Kiedy Zulka o tym pomyśli, to chwyta się za swoje dwa ładne warkoczyki. Ona też ma takie niebieskie oczy i ta-asne, miękkie włosy jak brat. I ¦ nosi grzywkę. A warkocze | codziennie zaplatać manie potrafi. Potrafi ile dłużej mieć czyste ce niż Bronek. Bro-bo już nie ma rady. Że każdy chłopak musi mieć brudne paznokcie, bo nie jest żadna niunia. A co do chustek do nosa, które Bronek bardzo często gubi, a jak nie zgubi, to są ,,jak święta ziemia", to też Bronek nie czuje się winny, bo u Pawła jest akurat tak samo. O psie muszę powiedzieć, że należy do Zulki, nazywa się Srokacz, ale to jest jego nowe imię. Na początku nazywał się Białas, co jest o wiele stosowniej sze dla psa. Był wtedy śliczny, puszysty i biały, a oczy miał z czerwonych i błyszczących szkiełek. Zulka rosła i zmieniała się po troszku. Za to Białas zmieniał się bardzo szybko. Najpierw zgubiło się jedno oko. Zastąpiono je czarnym guziczkiem od pantofla. Potem drugie — zielonym paciorkiem. Pluszowy biały puszek wycierał się coraz bardziej. Aż zmienił kolor na popielatobury. Pewnego dnia, kiedy Białas siedział z Zulką na ławce w parku, rzucił się na niego jakiś wielki pies. Rozhanatał mu zębami oba boki. Mama przyszyła wtedy Białasowi dwie brązowe, flanelowe łatki. W jakiejś innej złej przy- gadzie Białas stracił ogon. Zastąpiono go czarnym, uszytym z kawałka aksamitu. I któregoś dnia Bronek powiedział: — Jaki to Białas? Przecież na nim nie ma ani jednego białego miejsca. Od dziś będzie miał na imię Srokacz. Żebyś pamiętała o tym, bo inaczej go spuszczę z siódmego piętra! Bronek nie mógłby spełnić swojej groźby. Ani na tej ulicy, ani nigdzie w pobliżu nie było kamienicy o siedmiu piętrach. Ale Zulka o tym nie wiedziała. Nie umiała wtedy dobrze policzyć nawet do dziesięciu. Chodziła jeszcze do przedszkola. Ale ogromnie kochała swojego pluszowego pieska. Wolała go od innych zabawek. Nawet od lalek, które dągle chorowały na nogralbo na głowy i leżały w dolnej uf ladzie maminej szafki. Zgodziła się więc na zmianę lmi«nia. I tylko po cichu, kiedy miała jakieś zmartwienie, Bronek dokuczał jej i nazywał cielakiem, szła ze , .ni w kąt między łóżkiem a szafą. Tam do ucha .' 11 i mu w największej tajemnicy: |eate6 Srokacz, ja wiem. Ty nie jesteś Srokacz, leni cielak. O podwórku też trzeba parę słów powiedzieć. Jest raczej wąskie i długie. Z trzech stron wychodzą na nie okna domu, który stoi od frontu, i dwu oficyn. A z czwartej strony znajdują się niskie, drewniane komórki na drwa i rupiecie. Przed tymi komórkami stoi duży ruchomy trzepak, który nie jest chyba zupełnie zwyczajny. Kiedy chłopcy staną koło niego, to ręce same im się wyciągają, żeby przesunąć go w zupełnie inne miejsce albo chociaż trochę popchnąć. Dozorca, pan Kubiak, bardzo się o to gniewa. Dzieci z całego podwórka wiedzą o tym dobrze, pana Kubiaka szanują, bo to jest „złoto, a nie dozorca", jak mówią ich rodzice. A jednak... a jednak,"chociaż okna mieszkania pana Kubiaka są najbliżej, to rano rzadko kiedy trzepak stoi na swoim miejscu. Nic na to poradzić nie można... Mniej więcej w połowie podwórka rosną trzy brzozy. Ta w środku duża, a te po bobach mniejsze. Wyglądają zupełnie jak matka z dwojgiem dzieci. Brzozy do niedawna były jedyną ozdobą podwórka. Co prawda, w oficynie wisi w oknie klatka z kanarkiem, ale ten kanarek jest stary i kiedy śpiewa, to słychać wyraźnie, że jest zachrypnięty. Więc chyba już się nie liczy. Za to tej wiosny przybyła na podwórku jeszcze jedna przyjemna rzecz: mały klombik w rogu lewej oficyny. Zaczyna się zaraz za Bronkowym oknem, a kończy tuż pod oknem babci Zajączkowskiej. Kiedy ktoś wejdzie z bramy na podwórko i spojrzy na lewo w ten kąt między oknami, to aż oczy musi zmrużyć. Taki blask bije od kwitnących tam ślicznych nagietków. — Można by pomyśleć, że tam ktoś całą balię złota wysypał — mówi pan Kubiak i kiedy polewa ulicę, to nigdy nie zapomni podlać i „babcinego ogródka". Bo to babcia Zajączkowska zrobiła ten klombik. Dawniej babcia pracowała w fabryce. A zimą „odjęło jej nogi". Chorowała ciężko. Teraz chodzi bardzo powoli. Najlepiej lubi usiąść w słońcu na stołeczku pod swoim oknem, na którym wygrzewa się stary kot Łazęga. Kocisko myje boki, babcia miga szydełkiem, a koło niej sterczy zawsze kilkoro mniejszych dzieci i patrzy, jak spod palców babci wychodzi okrągła, cieniutka jak pajęczyna serwetka. Co piątek babcia, która zawsze nosi szeroki, niebieski jak niebo fartuch, idzie powolutku ze swoim stołeczkiem i serwetkami na pobliski targ. Zachwala je niegłośno, ale ładnie: Kobietki, kobietki, kupujcie serwetki z cieniuteńkiej koronki, co ją tkały pająki. I każdy, co babcinego zawodzenia słucha, przystanie, spojrzy na babci niebieski fartuch, w babci niebieskie jak i fartuch oczy — i musi się uśmiechnąć. A jak się uśmiechnie, to często i serwetkę kupi. Wszystkie małe dzieci, te, co jeszcze nie chodzą do szkoły, przepadają za babcią. A te szkolne mówią: „Jak trwoga,, to do babcinego proga". I zobaczycie, że mają rację. W prawej oficynie na dole mieszka szewc, pan Pieracki. Robi buty „nie do zdarcia", na szczęście tylko dla dorosłych. — Jakby mi pan Pierackf zrobił takie pantofle „nie do zdarcia", to już by mi mamusia nigdy nie kupiła nowych — opowiadała raz Zulka Srokaczowi. — To dobrze, że on nie potrafi zrobić bucików dla dzieci. Niedługo będzie o złotej kuli. Ale jeszcze zanim znajdzie się złota kula, trzeba powiedzieć, że ulica, przy której mieszkają Bronek, Paweł i Zulka — nazywa się Akacjowa. A bardzo blisko od tej ulicy jest park. Teraz już wiecie wszystko, co trzeba, i opowieść można zacząć naprawdę. O podwórku i o babci Zajączkowskiej. Zul-ka i jej koleżanki dowiadują się o cygańskiej królewnie JDabcia Zajączkowska siedziała na swoim składanym stołeczku obok złotych nagietek. Za jej plecami na parapecie otwartego okna leżał, rozciągnięty jak długi, bury, pręgo-wany Łazęga. W ciepłych promieniach słońca spanie widocznie było bardzo przyjemne, bo od czasu do czasu aż mruczał przez sen. Srebrne szydełko w babcinych rękach migoce szybko. O kilka kroków bawią się dziewczynki, wśród których Zulka Wiśniewska jest najstarsza. Młodsze dziewczynki stoją rządkiem. Hece mają złożone jak do modlitwy. Mówią chórem: — Zga-duj, zgadula, gdzie złota kula. Zulka z poważną miną, z dłońmi złożonymi podobnie, idzie od jednej do drugiej, wsuwa swoje ręce między ich palce i odpowiada z namaszczeniem: — Ęnce pence — ence pence jest w tej race. Zgadywanie jest trudne. Już kilka razy Zulka ukazywała dłonie, w których powinna być złota kula. I zawsze rozwarte — okazywały się puste. 10 Nareszcie! W rozłożonych rękach Joasi, tej z kokardą na czubku głowy, leży „złota kula" — mały czarny zatrzask. — Ee... oo to za złota kula — mówi zniechęcona Zulka. — Babciu, prawda, że zatrzask nie może być złotą kulą? Gromadka oblega babcię Zajączkowska, przysiadając na kilku cegłach pod oknem. Srebrne szydełko na chwilę przestaje migać. — A pewno, pewno, że to za małe. Weźcie chociaż mój srebrny naparstek. — Babcia szpera pó kieszeniach niebieskiego fartucha, ale naparstek gdzieś się zapodział. Zaczyna więc znowu migać szydełkiem i zagaduje od niechcenia: — A wiecie wy, moje panny, że kiedy ja byłam taka mała jak wy, to słyszałam o prawdziwej złotej kuli, i do tego cza-ro-dziejskiej? — Czarodziejskiej? — powtarza chór olśnionych głosów. — Widziała babcia, i co? — pyta Zulka. — E, to musiałabym chyba zacząć od samego początku — mówi z namysłem babcia, Dziewczynki zwartym kołem otaczają babcię Zajączkow-ską. Ach, wszystkie zabawy można oddać za jedno opowiadanie babci. — Od samego, od samusieńkiego — proszą gorąco. — No więc — babcia wygodniej poprawia się na stołeczku i zdejmuje okulary — jakem była taka mała jak wy, to w tym miejscu, gdzie jest teraz park — wcale go nie było. — Nie było parku? Naszego parku? A gdzie on był? — Nie było go. Nigdzie. A na tym miejscu zieleniły się pola, pastwiska, łęgi, a za nimi stał las, — Czarny las? — spytała Zulka. — Z daleka to może był i czarny, a z bliska zielony, jak to las. A grzyby w nim były! Ale, zaraz, o czym to ja mówiłam? Aha, o tej złotej kuli. No, więc pod tym lasem na brzegu co roku zatrzymywali się obozem Cyganie. — Ja się boję — powiedziała nagle Joasia, przysuwając się do Zulki. — Oni pewnie babcię ukradli. — Skądże znowu! Cyganie swoich własnych dzieci mieli dosyć. A czarne to było! A kędzierzawe! — No i co, babciu? No i co? — No i ci Cyganie rozstawiali swoje budy pod lasem, a bonie puszczali na pastwisko. Wszystkie budy były z białego płótna. Tylko jedna była żółta. Taka żółta jak te nagietki. A w tej żółtej budzie mieszkał cygański król ze swoją córką. — Król? — zapytał czyjś zdumiony szept. — I koronę nosił? 12 — E, nie nosił i na króla nawet nie wyglądał. Tylko ta córka, jak warkocze na głowie upięła, jak kwiatów w nie nawtykała, a ustroiła się w rozmaite świecidełka — to wyglądała jak prawdziwa królewna. — A klipsy miała? — zapytała Joasia. — Miała takie złote obręcze w uszach, to się wtedy nazywało: kolczyki. — No i co? - — No i ten król, i ta córka mieli wszystko co najlepsze. Najlepszy wóz był ich. Najpiękniejsze konie — ich, największa żółta buda — ich. I wszystko im się wiodło. I co tylko zamyślili, to im się sprawdzało i do rąk szło. A to wszystko przez czary. Ta cygańska królewna miała taką kulę, złotą podobno, i jak tylko ją do rąk wzięła a zamyśliła coś... — Zulka! Zulka, na obiad! — rozległo się wołanie i przez okno blisko dziewczynek wychyliła się~ pani Wiśniewska. — Zaraz, już, mamusiu — błagała Zulka — tylko babcia Zajączkowska dokończy. Babciu, niech babcia beze mnie nie opowiada! — A z czego była ta złota kula? —^ Ą bo ja wiem? Ze złota czy ze słońca... — Jak to może być: kula ze słońca? — dziwiła się Joasia. — Bo podobno w dzień odbijało się w niej sto słońc, a w nocy księżyc i wszystkie gwiazdy. Ale nie widziałam jej nigdy na oczy. Ludzie tylko mówili. Podobno kiedyś przyjechał do tej Cyganki jakiś wielki pan. Dawał jej cały kufer złota za tę jedną złotą kulę. Ale ona nie chciała. - No i co było potem? — - A nic. Obóz zwinęli. Pojechali gdzieś we światy. I słuch o nich zaginął. I już. 13\ __ I już nic więcej? — dopytywała Zulka. Zobaczywszy przytakujący ruch głowy babci zawołała z żalem: — Oj, to szkoda! — i pobiegła do domu. __ A psik! — krzyknęła babcia na kota, który zeskoczył z parapetu prosto na jej ramię. Zabawa w parku. Kto znalazł złotą kulę i do kogo ona będzie należała HH 1 i. ego dnia Bronek trochę wcześniiej wrócił ze szkoły i rzucając swój czarny ceratowy tornister na kanapę powiedział: — Przed samymi wakacjami to w szkole jest okropnie byczo. Ciągle chodzimy na spacery, a jutro od samego rana idziemy z czwartą klasą na wycieczkę. — A czy macie bardzo dużo zadane? — zapytała Zulka, która często słyszała od brata, że ma „strasznie dużo zadane". — O, naturalnie — odpowiedział Bronek. — Mamy zadane, mamy zadane... — przypominał sobie — dwa kawałki chleba z masłem i butelkę z czymś do picia. Bronek wygłosił to z najpoważniejszą miną, ale widząc, jak Zulce zaokrągliły się oczy, nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Mama, która stawiała właśnie na stole talerz zupy dla Bronka, powiedziała: — Już ja za ciebie te lekcje odrobię. A ty zaraz, po obiedzie zabieraj Zulkę do parku. Szkoda dziecka marynować w domu na taką pogodę. — „Dziecko, dziecko" — przedrzeźniał pod nosem Bronek — a jak jest coś dobrego, to dostaje taki sam kawałek jak ja. Nie chcę iść z Zulką — powiedział głośniej — umó- 25 wiłem się z, Pawłem, a ona do niczego nam nie jest potrzebna. — Przyda się, przyda — odpowiedziała mama. — Jak pójdziecie we trójkę, to przynajmniej nie polecicie tam, gdzie nie trzeba. Bronek westchnął. To była prawda. Z Zulką nie można było pobiec „na dziesiątą ulicę", to znaczy gdzieś dalej, ani tym bardziej na Piaskowe Doły — ulubione, ale zakazane miejsce. Znika zaraz wypaplałaby wszystko i koniec był z góry wiadomy. Zulka wiedziała, że Bronek nie lubi zabierać jej z sobą. Nie rozumiała dlaczego. Przecież zawsze chętnie robiła wszystko, co jej brat kazał. I teraz, widząc jego niezadowoloną minę, powiedziała pospiesznie: — Bronek, zobaczysz, ja się przydam. Będę niosła piłkę... — Phi! Trafiłaś kulą w płot. Żadnej piłki -dziś nie bierzemy. Paweł wymyślił coś wspaniałego. Idziemy pod „cegielnię". Zbudujemy z desek namiot. — To ja będę nosić deski — wyrażała swą chętną pomoc Zulka. — Tak. Deska ci na głowę zleci i padniesz trupem, a potem wszystko będzie na mnie. — Nie padnę trupem, zobaczysz, nie padnę trupem — zapewniała gorąco Zulka, chociaż nie bardzo rozumiała, co to znaczy. Bronek tymczasem pałaszował leniwe pierogi, a ponieważ była to jego ulubiona potrawa — humor mu się najwidoczniej poprawił. Miał właśnie ostatnią kluskę na widelcu, kiedy przed otwartym oknem od kuchni stanął Paweł. — No, Bronek, idziemy? — zapytał Paweł. — Ale ty się grzebiesz z tym jedzeniem! — Już! Zaraz idę — odpowiedział niewyraźnie Bronek, L łykając kluskę. I wskazując głową w stronę Zulki dodał ponuro: — Idziemy we trójkę. — We czwórkę — poprawiła nieśmiało Zulka, która już stała gotowa do wyjścia, trzymając w jednej ręce koszyczek z zawiniętymi w papier przez mamę kawałkami chleba, a drugą przyciskając do boku ukochanego Srokacza. — Co? — zaczął groźnie Bronek i Zulka przestraszyła się, że brat zaprotestuje przeciw czwartemu uczestnikowi wycieczki, ale sytuację uratował Paweł. — Dobrze. Srokacz też się przyda. Będzie z nami chodził na poławianie. A w nocy będzie stał na warcie koło naszego domu. — Tak, tak, on będzie stał na warcie — zapewniała Zulka. -^ On się woale nie boi. Ale przecież na noc musimy 16 2 Złota kula 17- wrócić do domu? — zapytała z nadzieją w głosie zwracając się do mamy. — Tak — odpowiedziała krótko mama. — Możecie się w parku bawić do wieczora. Idę do magla i zamknę drzwi na klucz, Zulka odetchnęła z ulgą. Nigdy jeszcze nie była w parku w nocy. I nie zostawiłaby tam za nic Srokacza samego. On też na pewno nie lubi ciemności. „Cegielnią" chłopcy nazywali to miejsce w parku, gdzie stał ogromny sześcian ułożony z cegieł. Stał tam już od dawna-Obok niego leżała sterta desek posiwiałych od kolejnych deszczów i śniegów. Prawdopodobnie cegły i deski przywieziono tu kiedyś do jakiejś budowy. Obok cegieł wysypano parę wozów piasku. Było to ulubione miejsce zalfaw chłopców w wieku Bronka i Pawła. Dozorca parkowy patrzył na to przez palce, wymagając jedynie, aby przy końcu zabawy „wszystko było na swoim miejscu". Dziś chłopcy mieli polować w puszczy. Z dwóch desek opartych o konar drzewa powstał namiot. Z kilku cegieł zrobiono ognisko — postawiony na nim koszyczek był kotłem z zupą gotowaną na mięsie niedźwiedzia. Oto przed chwilą dzielni myśliwi powrócili z udanego polowania. Srokacz był właśnie tym niedźwiedziem. Ale do kotła Zulka nie pozwoliła go włożyć. I tak dosyć bolało ją serce, kiedy uwiązanego do kija nieśli głową w dół. Zresztą były przecież kanapki z masłem i rzodkiewką. Można je było jeść naprawdę: Po uczcie myśliwym należał się wypoczynek. Tym bardziej że zdaniem Pawła zapadła już noc. Myśliwi ułożyli się w namiocie. Zulka usadowiła tam również i Srokacza. Czyż nie namęczył się także szukając i wypłaszając z nory niedźwiedzia, zanim sam został ofiarą polowania? Ale Bronek zaprotestował kategorycznie: — Nie będę z nim spał w namiocie. Przecież on ma straszne pchły. Niech pilnuje z, tobą ogniska. Jeżeli ognisko zgaśnie, to dzikie zwierzęta nas rozszarpią. Myśliwi zaczęli chrapać, a Zulka wygrzebała mały dołek obok namiotu,- aby Srokacz miał jaką taką kryjówkę, gdyby dzikie zwierzęta napadły na osadę. Rankiem, który nadszedł w kilka minut po zapadnięciu nocy, myśliwi zerwali się szybko z posłania i postanowili natychmiast zapolować na tygrysa. Tygrysem ukrywającym się w dżungli, czyli w krzakach jaśminu, miał być, oczywiście, Srokacz. Właśnie go Bronek podnosił z wygrzebanego płytkiego dołka, kiedy Zulka pokazując dołek zawołała: 19 — O! Bronek również powiedział: — Co to? A Paweł w tej samej chwili schylił się i podniósł błyszczący przedmiot. Wszystko to działo się tak jednocześnie, że nigdy już nie można było ustalić, kto był pierwszy i do kogo powinno należeć to, co wtedy znaleziono. Na próżno Zulka mówiła, że to ona wygrzebała swoją łopatką dołek, że to jej Srokacz siedział na tym całą noc. Chłopcy woale nie chcieli wziąć tego pod uwagę. — Zawołałaś tylko ,,O!", a to nic nie znaczy i wcale się nie liczy. Co innego my. Ja zawołałem pierwszy: „Co to?" — A ja podniosłem tę złotą kulę — powiedział Paweł. Tak właśnie nazwał podniesiony przedmiot, Trzymał go w ręku i wycierał wyciągniętą z kieszeni chustką, która, naturalnie, była „jak święta ziemia". Na jej ciemnym tle złociście odbijała żółta, przezroczysta kulka, wielkości sporego kasztana. — Pokaż — powiedział Bromek i wyjąwszy kulkę z rąk Pawła oglądał ją starannie. — .0, tu jest dziurka — zauważył w pewnej chwili — zapchana ziemią. Co to może być? — Może ito taki duży paciorek do nawlekania? — zapytała Zulka. — Nie, dziurka jest tylko z jednej strony •— odpowiedział Paweł, który znowu wyjął kulkę z rąk Bronka. — Ja już wiem, co to jest. To jest złota kula, która przynosi szczęście temu, kto ją ma — a widząc pełne podziwu oczy Bronka i Zulki dorzucił: — Zaczarowana, rozumiecie? Czy mówiło się już o tym, że nikt nie umiał wymyślać 20 takich rzeczy jak Paweł? Tak, był to chłopiec o dużej fantazji. Trzy pary oczu wpatrywały się przez chwilę w złotą kulę na wyprostowanej dłoni Pawła. Przeświecały przez nią promienie słoneczne i lśniła naprawdę jak złota. — A może to* kula tej cygańskiej królewny? Bo skąd się tu wzięła? — dopytywała Zulka. Chłopcy słyszeli opowiadanie babci, ale nie traktowali go poważnie. — E tam! Może tu już leży ze sto lat — powiedział Bronek. — Albo tysiąc. Nikt nam tego nie powie — dokończył Paweł. — Babcia Zajączkowisika powie — stwierdziła z przekonaniem Zulka. *— Albo tatuś. Pokażemy złotą kulę tatusiowi i na pewno nam powie, co to jest, Chłopcy spojrzeli szybko na siebie. Jaka ta Zulka jeszcze głupia! Czyż nie wie, że dorośli potrafią zepsuć każdą zabawę? — Nie, lepiej nic nie mówić — powiedział powoli Paweł. Bronek wolał się zabezpieczyć. — Zulka, ani słowa o złotej kuli! Rozumiesz? A jeżeli coś piśniesz, to pamiętaj, że Srokacz będzie zakopany żywcem i nigdy go już na oczy nie zobaczysz. — Nie pisnę — odpowiedziała ponuro Zulka, szukając w myślach jakiejś zemsty na okrutnym bracie. Nic jej do głowy nie przychodziło, więc zapytała: — A czyja będzie ta zaczarowana kula? Bronek spojrzał na Pawła, Paweł zacisnął palce i blask złotej kuli skrył się w jego opalonej dłoni. Podniósł przy tym głowę i z góry spojrzał na Bronka. 21 ? ;:if;if iifiiififiłli Branek groźnie zmarszczył brwi i zacisnął pięści. — Ja pierwszy zobaczyłem — warknął przez zęby. — Ja ją pierwszy podniosłem — odpowiedział tym samym tomem Paweł. Zulłoa najpierw z goryczą pomyślała, że udział jej i Srokacza w znalezieniu skarbu został całkowicie pominięty-. Ale piotem, widząc, na co się zanosi, nie mogła powstrzymać pełnego złośliwej uciechy okrzyku: — Aha! Teraz się pobijcie i mama o wszystkim się dowie! Mama zawsze wie, ile razy Bronek się bije. Oliwa sprawiedliwa! I powiem mamie, że kopałam dołek swoją łopatką i żeby nie ten dołek... i mama na pewno wam każe tę kulę oddać mnie. To rozładowało burzę. Paweł odwrócił się szybko do dziewczynki i powiedział: __ Talk? A może ta złota kula jest naprawdę zaczarowana? I zaraz ją wezmę i potrę o to miejsce, gdzie stuka serce, i pawiem: — Złota kulko, % zamień Zulkę w... Paweł obejrzał się naokoło i dokończył: — w klonowy pień! Zulka oniemiała z przerażenia, Zdawało jej się, że nie może ruszyć się z miejsca, że nogi jej puszczają korzenie, a włosy zaczynają się podnosić jak zielone gałęzie. — Złota kulko, zamień Zulkę... — znęcał się grobowym głosem Bronek. 22 ¦— Mamusiu! — wybuchnęła krzykiem Zulka i dwie strugi łez trysnęły jej z oczu. Dróżki koło „cegielni" były mało uczęszczane i akurat w pobliżu nie było nikogo, ale Zulka wolała tak rozdzierającym głosem, że słychać ją było na pewno w całym parku. Zaraz zlecą się tu ludzie... — Zułko, Zuleczko, przecież ja tylko żartowałem — uspokajał ją najsłodszym głosem Paweł. — No masz, potrzymaj złotą kulę, spróbuj mnie zaczarować, zobaczysz, że to tylko żarty. Zulka pełnymi jeszcze łez oczami oglądała z pewnym niedowierzaniem złotą kulę, którą jej wcisnął do ręki Paweł. Wreszcie pochlipując powiedziała: — Bo... bo wy zawsze... na mnie... i na Srokacza... — Nic podobnego — zaprzeczył żywo Paweł — Srokacz jest naprawdę najpirzyzwoiitszym psem, jakiego znam. I w ogóle on ma tak miłą mordę, że trudno go nie lubić. Prawda, Bronek? Bronek odmruknął coś niewyraźnie. Przy dobrej woli można było to uznać za przytaknięcie. Udobruchana Zulka wycierała już oczy. — I bić się nie będziemy — zapewniał Paweł. — Po co mamy siię bić? Razem znaleźliśmy złotą kulę. i to będzie n a s z a złota kula. — A kto ją będzie nosił? — zapytał lubiący wyraźne sytuacje Bromek. — Po> kolei. Tydzień ja, a drugi tydzień ty. — A kto zacznie? — Niech o- tym zadecyduje ślepy los — przy tych słowach Paweł podał swoją chustkę doi nosa Zulce. Zulka zrozumiała, że to ona ma być tym ślepym losem, i nawet zamknęła oczy, ale okazało się, że to niepotrzebne. 23 Paweł zawiązał na jednym rogu chustki supeł, a Zulka miała tylko schować.go w swojej garści razem z, drugim rogiem, bez supła. Chłopcy pociągnęli za wystające rogi. Supeł wyciągnął Bronek. Pawłowi arzedła trochę mina, ale postąpił uczci wie — wyjął z, ręki Zulki złotą kulę i podał ją Bromkowi. — Masz, Co to dzisiaj, środa? No więc w przyszłą środę oddasz ją mnie. — A potem znowu ty — mnie, tak? — wolał się upewnić Bronek. — No tak. Układ zawarty. Świadków było dwóch: Zulka i Srokacz. Wracamy! Srokacz siedział w opustoszałym po kanapkach koszyku. 24 Chłopcy milczeli. Milczała i Zulka. Z pewną podejrzliwością spoglądała na Bronka, który co chwila otwierał dłoń i przyglądał się kuli. A może to jednak jest kula cygańskiej królewny? A może naprawdę jest zaczarowana i przy jej pomocy można zrobić, oo się tylko zechce? Zulka nie uspokoi się, dopóki sama tego nie sp'rawdzi. W nocy, po ciemku, chociaż wszyscy wiedzą, że Zulka nie lubi ciemności, a to znaczy po prostu, że się ich boi — Zulka wstaje. Cichutko podchodzi do kozetki, na której sypia Bronek. Szuka rękami po omacku krzesła. Tam wisi kurtka Bronka. Wyjmuje z kieszeni kulę i wraca do swego łóżeczka, w którego nogach zawsze sypia wierny Srokacz. Jedną ręką przyciska Srokacza do siebie, drugą ręką wyszukuje to miejisce, gdzie stuka jej serce. Łatwo je odnaleźć, bo w tej chwili stuka bardzo mocno. Mówi cichutko pocierając kulką to miejsce: — Złota kulko, zamień Srokacza w żywego psa. Nasłuchuje ostrożnie. Czuje, że Srokacz staje się ciepły, cieplejszy. Robi się jej gorąco. Wypuszcza z prawej ręki złotą kulę, chwyta nią pluszowego pieska. Nie. To tylko złudzenie. Pies rozgrzał się od jej własnego ciała. Srokacz pozostał pluszowym, wypchanym trocinami pieskiem. Złota kula przynosi Bromkowi szczęście. Paweł nie ma pieniędzy na bilet. Pożyczka. Babcia Zajączkowska znajduje dobrą radę Ł ymczasem złota kula, chociaż nie mogła spełniać życzeń, przynosiła naprawdę szczęście. Okazał© się to zaraz, następnego dnia, biedy Bronek wróciwszy z, wycieczki do domu zastał wujka Franciszka, brata mamy, a swojego chrzestnego ojca. Wujek Franciszek mieszkał na wsi, gdzie miał swoje gospodarstwo!. O wujku mówiło się zawsze, że jest „honorowy, bo nigdy nie przyjdzie z, próżnymi rękami". Tak było i tym razem. Już po zapachu w kuchni Bronek poczuł, że będzie lepszy obiad, co wcale nie było przy Bronkowym apetycie do pogardzenia. A po obiedzie Bronek dostał od chrzestinegoi pięć złotych. — Masz, na cukierki albo na cyrk. Widziałem wozy na placu — powiedział chrzestny. — E, na cynk to on jeszcze za mały — odezwała się mama, która wcale nie wiedziała, że Bronek już raz na wiosnę był w cyrku. Bronek tak się zaczerwienił z radości, że ledwo wykrztusił podziękowanie. A potem- to już tylko czekał na odpowiedni moment, żeby wyprysnąć na podwórko. Paweł też nie wiedział, że przyjechał do miasta cyrk. Pobiegli zaraz sprawdzić. Cyrk zatrzymywał się zawsze na placu za parkiem. 26 Z daleka zobaczyli zielone wozy ustawione w półkole po obydwóch stronach wielkiego namiotu, kolorowe afisze zapowiadały nadzwyczajne rzeczy: tańczące konie, jadące na rowerach psy, kobietę cudem trzymającą się na wierzchołku wysokiej tyczki, opartej na czole człowieka leżącego na arenie. Najniższa cena za wejście wynosiła pięć złotych. — Musimy to zobaczyć — stanowczym głosem oświadczył Bnonek. — Ty możesz — powiedział niewesoto Paweł. — Ja nie mam na bilet. — A gdybyś poprosił brata? — podsuwał Bronek. — Może by ci dał? — Nie, mój brat nigdy mi nic nie daje, mój brat jest taki mądry, że jeszcze gdyby wiedział, że ja coś mam, toby mi odebrał. On mówi, że ja jestem dziecko, że mnie nic nie potrzeba — oświadczył z goryczą Paweł. — A mama nie dałaby ci? — Mama dzisiaj wróci bardzo późno. Poszła prać do babci. Bronek bardzo chciał iść do cyrku, i to zaraz, dzisiaj. Miał jakieś niejasne przeczucie, że jeżeli tę sprawę odłoży do jutra, t» jego pięciozłotówką zainteresuje się mama i nie wiadomo, co z tego wyniknie. Najlepiej wydać ją dzisiaj. Ale co zrobić, żeby iść razem z Pawłem? Chłopcy przecisnęli się między wozami i zaczęli okrążać namiot, starannie przyglądając się, czy nie ma gdzieś szpary, którą można by się wcisnąć wieczorem. Przegnał ich jakiś mężczyzna wołając: — No, no! Amatorzy kwaśnych jabłek! Zjeżdżajcie stąd! Żebym was tu więcej nie widział! Czy nie wiecie, że każ- 27 dy, kto wejdzie bez biletu, musi przenocować w klatce z lwem? Spłoszeni, z nosami na kwintę, wracali przez park do domu. — Bałbyś się, co? Całą noc! — zapytał Bronek, a Paweł natychmiast odpowiedział: — Ja? Wcale nie! Mógłbym się nasmarować czymś, czego lew nie lubi, i wtedy nawet nie ruszyłby mnie. Tylko nie pamiętam czym. Nie wiesz? Bronek nie wiedział, wobec tego lepiej było nie ryzykować. — A może mógłbyś u kogo pożyczyć? — proponował Bronek. — Pożyczyć to można tylko u takiego, co ma pieniądze, no na przykład u babci. Może by mi pożyczyła, ale to daleko. Aha, już wiem! — wykrzyknął nagle Paweł. - Pożyczę sobie u mamy. — A mówiłeś, że mamy nie ma w domu? — zdziwił się Bronek. — Mamy nie ma, ale wiem, gdzie leżą pieniądze — oświadczył Paweł. — I nie bałbyś się wziąć bez, pozwolenia? — zapytał niepewnie Bronek. — Przecież ja nie wezmę, tylko pożyczę. Ja wiem, jak to się robi. Słyszałem, jak tatuś pożyczał, kiedy kupowaliśmy nową szafę. Po chwili obaj chłopcy siedzieli przy stole w kuchni u Pawła. Paweł wydarł z zeszytu czystą stronicę i napisał na niej starannie: Pożyczam od mamy cale pięć złotych na cyrk. Potem odsunął od siebie kartkę i gryząc koniec, obsadki przyjrzał się jej krytycznym okiem. — Chyba dobrze, co? — Może się zapytaj brata? — doradził Bronek. — E, lepiej nie — powątpiewał Paweł. — Aha, jeszcze mi się coś przypomniało. I Paweł znowu powoli i starannie dopisał: Oddam mamie zaraz, jak tylko będę miał. Teraz trzeba się było podpisać. Paweł nie wiedział, czy w takich wypadkach wymagane jest samo imię, czy z nazwiskiem. Więc podpisał się tak jak na laurce w dniu imienin: Kochający syn Paweł. Kartka została równo złożona we czworo, Paweł przystawił do kuchennej szafki krzesło i z górnej półki wyjął blaszaną puszkę po kakao. W niej były pieniądze. Kartka została zamieniona na pięć złotych i uradowani chłopcy pędem puścili się przez park. Już niedługo rozpocznie się pierwszy seans w cyrku! 28 29 — Wiesz, to świetny pomysł — mówił po drodze Bronek do Pawła. — Ja też tak zrobię, jak mi trzeba będzie pieniędzy na coś ważnego. W cyrku widzieli różne sztuki, które wyprawiali i ludzie, i zwierzęta. Lwa nie było. Ten mężczyzna widocznie zakpił z nich, ale i o tym, co widzieli, można by opowiadać chyba ze dwa tygodnie. Późnym wieczorem, już po kolacji, Bronek wyskoczył na podwórko i zadarł głowę do góry.^W oficynie u Pawła świeciło się w kuchni. Bronek wsadził palce do ust i gwizdnął dwa razy. Ale na umówiony znak nikt się nie pokazał w otwartym oknie. Bronek już chciał gwizdnąć po raz drugi, wtem doleciał go surowy głos Pawiowego- ojca, a potem krzykliwe, zagniewane słowa Pawłowej matki. Coś stuknęło jakby przewrócone krzesło, trzasnęły drzwi i nagle tupot zadudnił po schodach. Na podwórko wypadł Paweł. Przerażony obejrzał się bezradnie wokoło, spostrzegł Bronka. Ledwie zdążył powiedzieć: — Mama... o te pieniądze... Ojciec... że lanie... że popamiętam... O rany! Gdzie tu się schować? Na piętrze otworzyły się i zamknęły drzwi. Ktoś schodził. — Do babci Zajączkowskiej! Prędzej! — zakomenderował Bronek. Ledwie Paweł zdążył ukryć się w sionce prowadzącej do mieszkania babci Zajączkowskiej, na podwórko' wyszedł pan Wieczorek. Od razu zwrócił się do Bronka: — Gdzie Paweł? — zapytał ostro. Bronek milczał. Truchlał z obawy, że pan, Wieczorek domyślił się, gdzie mógł się schować Paweł. A może widział 30 przez okno z klatki schodowej, jak Paweł biegł do lewej oficyny. — Gdzie Paweł? — głos pana Wieczorka był coraz gniewniiejszy. Bronek milczał. Milczał zapytany po raz trzeci i czwarty. Nie było siły, która by go zmusiła do zdrady przyjaciela. — No, ja go i tak znajdę — Pawiowy ojciec poprawił gruby, rzemienny pasek na spodniach i ciężkim krokiem wyszedł przez bramę na ulicę. Bronek odetchnął. Rozejrzał się wokoło-. Podwórko było puste. Po chwili i on pukał do drzwi babci Zajączkowskiej. W pierwszej chwili zdumiony wodził oczami po meblach i kątach. Pawła tu nie było. Babcia spokojnie siedziała przy stole pod lampą. Grubą igłą cerowała wełniane pończochy. — Czy... czy Pawła tu nie ma? — zapytał Bronek ściszonym głosem, chociaż oprócz niego i babci nie było' w pokoju nikogo. — Jest — odpowiedziała spokojnie babcia Zajączkowska. — Jestem — odezwał się Paweł wyłażąc spod stołu przykrytego długą serwetą. — Myślałem, że to mój ojciec stuka. — Twój ojciec poszedł na ulicę — poinformował Bronek. — Nie znajdzie mnie tam — stwierdził z pirzekomainiem Paweł. — Ale jak mnie tam nie znajdzie, ta może przyjdzie tutaj? — z niepokojem spojrzał na okno zasłonięte kre-tonową firanką. Obaj chłopcy utkwili pytające oczy w twarzy babci. W takich ciężkich, można powiedzieć, tragicznych chwilach tylko babcia Zajączkowska umiała znaleźć radę. Wszystkie dzieci wiedziały o tym dobrze. Babcia zsunęła okulary na nos i odłożyła igłę. Zbierając strzępki wełny ze swojego niebieskiego fartucha, milczała chwilę. Wreszcie powiedziała poważnie: 31 — Niedobrze zrobiłeś, Pawełku. Całkiem źle. Nie trzeba ruszać cudzych pieniędzy. — Nie cudze przecież — zaprotestował Paweł — ma- musine. f — Jak nie twoje — to. cudze. — Ale ja tylko pożyczyłem — tłumaczył się coraz niepewnie j Paweł — i kwit nawet na to zostawiłem. — A kiedy oddasz? Bo kto uczciwie pożycza, to wie, kiedy odda. — Ja nie wiem — westchnął Paweł i opuścił głowę całkiem już strapiony — nie wiem. Myślałem... myślałem, że mi może coś ktoś da... albo co... — Coś albo ktoś... — powtórzyła babcia — na nic takie liczenie. A teraz masz kłopot i nie ma innej rady, tylko te pieniądze jak najprędzej oddać. Ale skąd je wziąć... — A gdyby pożyczyć u kogoś?... A gdyby babcia... — zaczął niepewnie Bronek, ale babcia przerwała mu zaraz: — Co to — to nie. Najgorsza rzecz: z jednej pożyczki wpadać w drugą. Nie, tego ja nie zrobię. Paweł musi swoją pożyczkę uczciwie oddać. Nie z cudzych pieniędzy, lecz ze swoich. Zapracowanych. — Ale jak? — w głosie Pawła słychać było zdziwienie i nadzieję. — Poradzę ci. Poradzę i pomogę. W naszej spółdzielni, słyszałam dziś, mają kłopot: kobieta, która, rano roznosi mleko, nie będzie mogła przyjść przez, dwa dni. Jedzie na ślub syna. Pomówię z kierownikiem, zastąpisz ją. Zarobisz i pieniądze oddasz matce. Rzetelnie będzie, ale niełatwo. Podejmiesz się? — Ja ci pomogę — zawołał Bronek. — Bo; babciu... to wszystko to trochę i przeze mnie. Mogłem przecież z tym cyrkiem zaczekać. — A ja ci, Pawełku, budzika pożyczę, bo u was w domu nie mają, a wstać trzeba raniutko. Nie zaspać. Zaręczę za ciebie, ale mi wstydu nie zrób. Z. twarzy Pawła znikało przygnębienie, jakby je ktoś gumką wycierał. Jeszcze tylko trochę niepokoju czaiło się w oczach, kiedy pytał: — A... a czy babcia pójdzie do nas, do mamusi i... — Pójdę, pójdę tam zaraz. Chociaż to na moje nogi ciężko. Co mam robić? Gałgany jesteście, zawsze coś zmajstrujecie, a potem: „Babciu, niech babcia ratuje". Przedtem mnie o radę nie pytacie. Gałgany... A poprawicie się chociaż? Babcia Zajączfcowska znowu zsunęła okulary na sam czubek nosa i badaiwiczo' przyglądała się skruszonym winowajcom. — Poprawimy się już! Poprawimy! Zobaczy babcia! — przyrzekali obaj gorąco. I [cyrk 32 Bronek i Paweł przechodzą do czwartej klasy. Zvlka dowiaduje się o bardzo ważnej rzeczy. Sól pomaga ronek był ogromnie dumny ze swojej dobrej cenzury i promocji do czwartej klasy. — Czwarta klasa jest bardzo ważna — tłumaczył Zul-ce. — O wiele ważniejsza niż pierwsza, a nawet niż trzecia. — Ale pierwsza klasa jest ważniejsza od przedszkola, prawda? — Zulka czekała z niepokojem na odpowiedź brata. — No, tak... od przedszkola tak — przyznawał niedbale Bronek. — Ale musisz wiedzieć, że pierwsza klasa jest w ogóle najmniej ważna w szkole. I musisz mnie we wszystkim słuchać. Bo ja już bardzo dawno chodzę do szkoły i wszystko lepiej wiem od ciebie, rozumiesz? — Dlaczego? — „Dlaczego, dlaczego" — przedrzeźnia Bronek — dlatego, że ja jestem w czwartej klasie, a ty dopiero w pierwszej. Właściwie nawet nie jesteś, ale będziesz. Po wakacjach. I o szkole nawet zielonego pojęcia nie masz. Siedmioletnia Zulka nie chciała ustąpić. — Ja też będę w czwartej klasie. — Phi! Kiedy ty będziesz w czwartej klasie, to ja będę już w siódmej, a może w ósmej. Jeden chłopak u nas prze- 34 skoczył dwie klasy. Jakbym chciał, to też mógłbym przeskoczyć. Zulka zastanowiła się głęboko. Umiała skakać na jednej nodze. Umiała skakać przez sznur. W grze w klasy też skakało się do tego miejsca, na które upadło szkiełko. Ale jak przeskakuje się przez taką klasę w szkole? Nie chciała się pytać. Bronek najczęściej wyśmiewał ją. Ale co do skakania, na pewno skakała lepiej, więc oświadczyła: -— Toi ja przeskoczę trzy klasy. — To ci się nie uda nigdy a nigdy w świecie — powiedział Bronek z taką pewnością w głosie, że Zulka nie próbowała już mu przeczyć. Widocznie to coś zupełnie innego niż ze skakanką czy szkiełkiem. W tej właśnie chwili wpadł Paweł i chciał, żeby Bronek zaraz, natychmiast, leciał z nim na ulicę Dworkową. Rozkopują tam jezdnię. Można zobaczyć ciekawe rzeczy. Mamusi w domu nie było. Wyszła kupić jeszcze parę drobiazgów przed jutrzejszym wyjazdem na wakacje. — Bronek nigdzie nie pójdzie — ¦powiedziała Zulka. — Mamusia mu kazała, żeby mnie pilnował. — A czy ciebie kto ukradnie? Przecież cię Srokacz nie da ruszyć — zagadywał Paweł, ale Zulka czuła swoją przewagę. — Bronek nie może lecieć — upierała się. — Przecież nie jesteś małe dziecko — próbował jeszcze Paweł — chyba że się boisz? — Nie, wcale się nie boję, ale po co mam zostać sama? — Zulka, to całkiem blisko — prosił Bronek. — My tylko skoczymy, i już. — Już ja wiem, jak wy „tylko skoczycie" — nie ustępo- wała Zulka i na wszystkie prośby chłopców odpowiadała przeczącym kręceniem głowy. — Ona się boa. Ja ci mówię, że ona po prostu się boi — z pogardą stwierdził Bronek. — Wszystkie dziewczyny się boją. Żadna dziewczyna nie mogłaby być generałem. — Jakby chciała;, toby mogła -— broniła dziewczyn Zulka. — Żeby nie wiem jak chciała, toby nie mogła — popierał Bronka Paweł. — Generał na wojnie idzie w pierwszyni szeregu. Armaty strzelają. Pociski lecą z jednej i z drugiej stromy. A on nic, tylko idzie i idzie, i pnowlaidzi swoich dzielnych żołnierzy. A ty? Jakby tylko pierwszy raz wystrzeliło — uciekłabyś z płaczem do mamy. — Nie chcę żadnego strzelania. Wojny nie ma i nikt nie potrzebuje waszych generałów. Teraz obaj chłopcy zaczęli krzyczeć o tym, jacy ważni są generałowie nawet wtedy, kiedy nie ma wojny. Zulka, i tak niewiele z tego rozumiała. Wiedziała tylko jedno: Bronek musi zostać w domu, dopóki nie wróci maimusiia. — A jeżeli my ci powiemy jedną bardzo ważną rziecz? — wpadł na pomysł Paweł. — Jaką rzecz? — Taką szkolną. Taką tajemnicę, o której ten, kto nie chodzi do szkoły, nic nie wie. — Tajemnicę? — Zulka nadstawiła uszu. — Mhm, tajemnicę — przytaknął Paweł. — No to powiedz tę tajemnicę — zgodziła się zaciekawiona Zulka. — Ale posiedzisz sama, zanim Bronek nie wróci? — I nie naskarżysz mamusi? — dodawał Bronek. — Jeżeli nie chcesz, to możesz się nie zgodzić, ale wtedy o tej tajemnicy dowiesz, się dopiero za całe dwa-a-a mie- 36 I -sią-ce— Paweł rozciągnął te dwa miesiące w taki sposób, jakby miały trwać co najmniej dwa lata. Niepotrzebnie. Zulka lubiła tajemnice. Nie chciałaby czekać nawet dwóch dni. Ustalono więc dokładnie warunki. Po pierwsze: Zulka zostanie sama w domu. Po drugie: gdyby w tym czasie mama wróciła z miasta, to powie, że Bronek przed chwilką wyskoczył na moment. Po trzecie: o tym, czego się dowie, nie piśnie nikomu ani słowa. Zulka zgodziła się na wszystko. — A więc słuchaj — zaczął tajemniczo Paweł — w szkole... w pierwszej klasie... — Trzeba być zawsze bardzo grzecznym — dokończył Bronek. — To nie jest żadna tajemnica — oburzyła się Zulka — to już wiem z przedszkola. — Przedszkole się nie liczy — oświadczył Paweł — w przedszkolu nie ma lekcji i wszystko wolno. A w szkole to musi być tak cicho, tak cicho, że po prostu... — Po prostu wcale nie wolno oddychać — dopomógł Bronek. — Właśnie. Zupełnie nie wolno. Kto tylko odetchnie, to mu pani daje łapę, wiesz? Zulka nie wiedziała o tym. — A ta łapa to tak boli, tak boli, jakby kto przyłożył do ręki rozpalone żelazo. Jeżeli nie wierzysz, to możemy ci pokazać... Zulka wierzyła, tylko trochę przybladła i zapytała, czy oni wiele takich łap doistają. Wtedy znowu okazało się, że łapy są tylko w pierwszej klasie. W drugie] klasie wolno już więcej oddychać, a w trzeciej to każdy oddycha tyle, ile chce. Bo na przykład 37 I 111 w trzeciej klasie są takie trudne rzeczy do nauki, że bez oddychania nikt by nie zrozumiał. Chłopcy poradzili Zulce, żeby po trochu wprawiała się w sztukę nieoddychania. Pokazawszy jej, jak to można robić, wybiegli z mieszkania. Na schodach wybuchnęli śmiechem. y — A to się nam udało! — wołał zadowolony Paweł. Bronek przytakiwał, ale sumienie go trochę gryzło. Ciągle widział przerażoną, przybladłą twarzyczkę siostry z zamkniętymi ustami, na próżno usiłującą powstrzymać się od oddychania. Na Dworkowej nic nie było rozkopane. Paweł i Bronek przebiegli ją do sarniego końca. Spotkany znajomy chłopiec powiedział, że kopać zaczną pewnie jutro, bo przywieziono już wózek z narzędziami. Zaprowadził ich w to miejsce, gdzie go postawiono. Wózek był niewielki i pomalowany ciemnozieloną farbą olejną. Na wierzchu miał dwie pokrywy zamknięte na solidną kłódkę. Stał tuż przy chodniku, pod dużym kasztanem i wyglądał tak, jakby koń uciekł od niego przed chwilą. Dyszel oparty o ziemię aż kusił, żeby się do niego zaprząc. Chłopcy natychmiast spróbowali zastąpić konie, ale wóz ani drgnął. Za to jakiś mężczyzna zaczął nia nich krzyczeć, aż przestraszeni uciekli. Bronek zdyszany wpadł do mieszkania. Na szczęście mama jeszcze nie wróciła. Zulka siedziała spuchnięta od płaczu. Oświadczyła Bronkowi, że nie pójdzie do tej szkoły za nic na świecie. Jak tylko mama wróci, to zaraz jej o tym powie. Niech ją mama odda do innej pani. Tam gdzie wolno oddychać. Ona inaczej nie może. Próbowała. Starała się. Nie potrafi, i już. 38 Bronek przestraszył się. Kłamstwo zaraz się wyda. I nie o Zul-kę mu ehodzito, ale o własną skórę. Znał przecież dobrze, umiał na pamięć mamine powiedzenie: „Wszystko lubię, ale kłamstwa nienawidzę". Mama takich żartów nie lubiła. — Zulka, posłuchaj no, przestań — próbował uspokoić siostrę — sama widzisz, czy tobie można coś poważnego powiedzieć? Nie można. Dziecko jesteś, i już. Powiedzieliśmy ci to z, litości, żebyś wiedziała, czego się spodziewać w szkole. Jak człowiek wie, co go czeka, to mu lżej. Ale Zulce wcale nie było lżej. Owszem, płakała coraz głośniej. Bronek wychylił się więc przez okno i zawołał Pawła. Paweł był, jak już się rzekło, w pomysłach niewyczerpany. — Wiesz, Bronek — powiedział od razu — żal mi Zul-ki, niech tam, musimy jej powiedzieć o drugiej tajemnicy. Zulka zaczęła płakać trochę ciszej. — Musimy jej powiedzieć o tym sposobie na łapy. Zulka już tylko chlipała. — Więc to jest tak, słuchaj, Zulka, ale uspokój się zupełnie (Zulka uspokoiła się zupełnie); to jest tajemnica, o której wie tylko kilku chłopców z naszej klasy. I gdyby oni dowiedzieli się, że my ci o tym powiedzieliśmy, toby nas zbili na kwaśne jabłko, rozumiesz? (Zulka kiwnęła głową na znak, że rozumie). A tobie nie daliby w ogóle przez 39 I ulicę przejść, rozumiesz? (Zulka znowu kiwnęła głową). Więc to jest tak: w kieszeni, w fartuszku musisz mieć zawsze trochę soli. I jeżeli ci pani będzie chciała dać łapę, to ty na rękę posyp trochę soli i nie będzie cię nic a nic bolało. Rozumiesz? — A na którą rękę? — Zulce już łzy obeschły. — Na obydwie — szybko odpowiedział Paweł — naturalnie, że na obydwie, na wszelki wypadek, bo przecież nigdy nic nie wiadomo. — Aha, nigdy nic nie wiadomo — powtórzył Bronek, ale takim dziwnym głosem, jakby mu się chciało śmiać. To zaniepokoiło Zulkę. — A może to wcale nieprawda? — powiedziała i widać było, że za chwilę znowu zacznie płakać. — Jak to: nieprawda! — oburzył się Paweł. — Chcesz, to zaraz wypróbujemy: Bronek natrze rękę solą, a ja mu z całej siły przyłożę łapę — i zobaczysz, że ani poczuje. — Albo jeżeli chcesz — dorzucił szybko Bronek — to Paweł natrze rękę solą, a ja mu z całej siły przyłożę —'¦ i zobaczysz. — Albo najlepiej i ja, i Bronek ¦natrzemy rękę solą, a ty nam przyłożysz tak mocno, jak tylko będziesz chciała. Nie wiadomo, czym skończyłoby się wszystko, gdyby nie głos matki Pawła, wzywający go na kolację. Paweł pospieszył na wezwanie, jakby się paliło. 40 Wieczorem Zulka była już zupełnie spokojna, ale jakaś osowiała. Nie ucieszyła jej przyniesiona przez mamę czerwona w białe kropki chusteczka na głowę ani nowe skarpetki, ani nawet różowe, pachnące mydełko. Prędzej niż zwykle położyła się spać i dopiero w łóżeczku zaczęła pochlipywać. Brat ze strachu dał jej potrzymać złotą kulę. Usnęła w końcu. Bromek odetchnął z ulgą i rozbierając się do snu pomyślał: „Upiekło się jakoś". Już leżał, kiedy coś stuknęło i potoczyło się. To chyba z łóżeczka Zulki spadła złota kula. „Może to przez nią — przemknęło B rankowi przez głowę. I już przed samym zaśnięciem: — Jutro trzeba ją oddać Pawłowi. Szkoda..." Nieudane wakacje. Prawdziwy bursztyn. Zulka nie chce iść do szkoły. Mama sią gniewa. Niedobre miejsce w klasie JL egoroezne wakacje Bronek określił jednym powiedzeniem: „do niczego". Nie dosyć, że pogoda była paskudna, to jeszcze kłopotów i przykrości spadło na Bronka tyle, jak w żadnym roku. Mama była tylko kilka dni, a potem wróciła do miasta. Bronek nawet początkowo z tego się cieszył. Myślał, że będzie miał więcej swobody, ale bardzo się zawiódł. Mama pojechała, ale zostawiła Zulkę na jego głowie. Wszyscy od niego ciągle czegoś chcieli. Mówili przy tym: „Jesteś już taki duży". Dawniej Bronek myślał, że to bardzo przyjemnie być dużym. Teraz przekonał się, że lepiej być dzieckiem tak jak Zulka, a jeszcze chyba lepiej takim jak Franuś, w kołysce. To „przez Bronka" kura w izbie okno wybiła, przez niego prosięta „spyskały" rozesłane do bielenia płótno, przez niego wpadł do koryta z wodą mały indorek i zdechł, przez niego to i tamto, ciągle przez niego. A największe zmartwienie było wtedy, gdy Zulka zapodziała się w lesie, też, oczywiście, przez niego. Bronek postanowił sobie, że jeżeli Zulka się nie znajdzie, to utopi się w strumieniu albo pójdzie sobie w świat, A jeżeli się znajdzie, to już nigdy, nigdy nie będzie dokuczał ani jej, ani Srokaczowi. 42 A kiedy Zulka się znalazła, to zaraz na drugi dzień o wszystkim zapomniał i Srokacza rzucił na chlewik. Wujek Franciszek musiał po niego po drabinie włazić, bo płacz Zulki słychać było chyba aż w drugiej wsi. Bronek miał po same uszy takich wakacji. Nigdy się tak nie cieszył z powrotu do domu jak w tym roku. Paweł stał przed bramą i ledwo wóz się zatrzymał, już biegł do kolegi. Ale Bronek nie zaraz był wolny. Trzeba było poiprzenosić różne rzeczy z wozu do mieszkania i piwnicy. Paweł pomagał. Kiedy dźwiganie skończyło się, Bronek udał, że nie słyszy wołania mamy. „Prysnął" z Pawłem przed bramę. — A złota kula gdzie? Masz ją? — zapytał szybko. — Niee — odpowiedział powoli Paweł. — Nie masz jej? — przestraszył się Bronek. — Zgubiłeś? — Dlaczego miałem zgubić? Schowałem. — Gdzie? 43 — W dobrym miejscu. Jutro tam pójdziemy. Zobaczysz sam. — A dzisiaj nie możemy? — Ciemno już, to w parku. Co ci się tak spieszy? — Teraz, ja ją będę miał. Moja kolej. — Nie. Mnie się należy jeszcze cztery dni. Ja ją wtedy przed wakacjami miałem tylko trzy dni i też zaraz wyjechałem, a po przyjeździe zapomniałem o niej zupełnie. — A dlaczego nie wziąłeś jej z sobą na wakacje? — Byłem tego dnia w parku i schowałem ją między deskami, a potem zapomniałem. To znaczy, zapomniałem Wtedy, gdy byłem w parku. A potem to nie było już czasu, żeby po nią biec. Nawet żałowałem, że jej z sobą nie wziąłem. — Paweł — powiedział, przyciszonym głosem Bronek — a może ona jest naprawdę zaczarowana? — E — powiedział z powątpiewaniem Paweł — dlaczego? — A pamiętasz, jak ją miałem przy sobie, to dostałem od wujka pięć złotych. Jeszcze nigdy tak dużo wujek mi nie podarował. A potem, bez niej, to miałem tyle zmartwień. — Więc myślisz, że to amulet? — Co to jest amulet? — Amulet to taka rzecz, którą trzeba nosić przy sobie na szczęście. Słyszałem, mój brat o tym czytał. Dawniej ludzie nosili amulety. Wierzyli, że im to pomaga. Ale mój brat mówił, że to bujda. — Szkoda — westchnął Bronek — dobrze byłoby mieć coś takiego. — Pewnie że dobrze — przytaknął Paweł. Schowanko wybrane przez Pawła okazało się dobrym. Złota kula leżała sobie tam spokojnie przez ciałe wakacje. Straciła tylko trochę na blasku. Przyprószył ją sypiący się /. desek i niesiony wiatrem z zamiatanych alejek parku pył. W domu Paweł postanowił ją oczyścić, a nawet umyć mydłem, aby odzyskała swój dawny wygląd i błyszczała /.nowii jak klejnot,. Leżała teraz na stole, a chłopcy w milczeniu obserwowali światło lampy przenikające ją na wskroś. Wyglądała jaik napełniania gęsitym, złotym miodem. Pawłowi wydało' się, że dostrzegł simugę wilgoci. Starannie wytarł kulę oi wełniany sweter, który miał na sobie. — Daj, daj mnie potrzymać — wyciągnął rękę Bronek. — Poczekaj, popatrzmy, jak ładnie przebija przez nią światło. Mówiąc to Paweł położył kulę na jasnej serwecie. I nagle chłopcom dech zaparło: leżące na serwecie dwa skrawki papierowej serwetki drgnęły nagle jak żywe i do-skoczyły do kulki. Przylgnęły do niej prawie jednocześnie. — Bursztyn! — szepnął Paweł w zachwycie. — Prawdziwy! — dorzucił uszczęśliwiony Bronek. Zrobiło im się gorąco. Zaróżowione policzki, błyszczące oczy mówiły o wrażeniu, jakie wywarło na nich to odkrycie. — Skarb! ¦— rzucił Bronek. — A ja myślałem, że to zwyczajne szkiełko — przyznał się Paweł. — „Zwyczajne, zwyczajne" — oburzył się Bronek — ja od razu myślałem, że to coś jest. — Może naprawdę amulet? — zastanawiał się Paweł. Po kolei brali kulkę do ręki, pocierali i przyciągali skrawki papieru, których nadarli więcej i rozrzucili na stole. — Chłopaki będą zazdrościć, jak zobaczą — powiedział w pewnej chwili Paweł. 44 45 Bronek zastanowił się; zobaczą i zapytają: czyja ona właściwie jest. Kiedy zobaczą? Kto im złotą kulę pokaże? Paweł czy on? Na wszelki wypadek powiedział: — Nie... nie pokazujmy złotej kuli wszystkim. Po co? Jeszcze ją nam kto zabierze. "* — Rozumie się, że nie wszystkim, tylko> takim swoim. A oo do zabrania, to pamiętaj: ten, u którego jest kula, odpowiada. I niechby tylko co — to uważaj. — Sam uważaj — burknął Bronek. — A moja kolej pojutrze. Może wolisz oddać mi ją jutro wieczorem? — Nie. Jak pojutrze, to pojutrze. — Ale z samego rana? — Mogę z samego rana — bąknął niechętnie Paweł. Widać było, że teraz, kiedy kulka okazała się prawdziwym bursztynem, trudno będzie mu się z nią rozstać. W środę rozpoczynał się rok szkolny. Bronek, doświadczony bywalec, wiedział, że to będzie przyjemny dzień. Spotkanie z kolegami, opowiadanie o wakacjach, nauczyciel najwyżej podyktuje plan lekcji na jutro. Umyty, uczesany jak na święto, z zadowoleniem chłonął uroczysty nastrój tego dnia. Popsuła wszystko Zulka. Już od wczoraj była jakaś nieswoja. Wieczorem, w łóżku, długo> grymasiła. Ciągle wołała Bronka, a kiedy podchodził do niej, okazywało się, że nic mu nie ma do powiedzenia. Ofuknął ją wreszcie ostro. Rano nie można było jej dobudzić. Aż się mama rozgniewała. Tyle roboty z czyszczeniem, prasowaniem, szykowaniem, a tu jeszcze Zulka marudzi. Czy chce iść pierwszy raz do szkoły z nie zaplecionymi warkoczami? 46 Zulka wstała z płaczem. I mazała się coraz więcej. Przy rzesaniu zaczęła szlochać na cały głos. Zaniepokojona mama dopytywała się, co jej jest. Wreszcie Zulka wykrztusiła: — Ja nie chcę iść do szkoły! Bronka w tej chwili coś tknęło. Zaraz też okazał siostrze wiele zainteresowania. — Zuika, pójdziemy razem. Pokażę ci, gdzie będzie wasza klasa. I gdzie jest sala gimnastyczna. I którędy schodzimy do szatni. Wszystko będziesz wiedziała, zobaczysz — mówił z wielkim ożywieniem. — Nie chcę! Nie potrzebuję! Nie pójdę do szkoły! Nie chcę do takiej szkoły! Nie chcę! — darła się na cały głos Zulka. — Co to znaczy? — zapytała mama. Brwi miała mocno ściągnięte i spoglądała kolejno na Zulkę i Bronka. — Co to wszystko znaczy? Mówcie mi zaraz! Na Bromku ścierpła skóra. Teraz się zacznie! I rzeczywiście — Zulka nie wytrzymała. Jeszcze raz dała dowód, że nie nadaje się do „trzymania języka za zębami". Wśród głośnych łkań wyznała mamie, że boi się iść do takiej szkoły, gdzie dają łapy. A sól przy kuchni za wysoko wisi. Wczoraj weszła na stołek, żeby sięgnąć do kredensu po małą solniczkę, ale stołek się przewrócił i solniczka się stłukła. Mama nic nie wie, bo skorupki Zulka wyrzuciła do śmietnika... Mama aż za głowę się wzięła. — Ja tu z wami zwariuję! Co ma sól do szkoły? Więc Zulka opowiedziała, po co jej była potrzebna sól, a Bronek raptem zrozumiał, co to znaczy, jak piszą w książce: „czuł się jak zwierz w potrzasku" — właśnie on tak się wtedy czuł. Nie mógł myśleć o ucieczce, bo na drodze do drzwi stała mama. Może skoczyć przez okno? Rzucił oczami 47 w stronę parapetu i otwartego, pełnego słońca okna. słonił je w tej chwili cień i oto Paweł wyciągając zaciśniętą garść powiedział wesoło: — Dzień dobry! Bronek, trzymaj! I chodź prędzej. Chłopaki spod piątego już poszli. Bronek jednym skokiem znalazł się przy oknie. Złapał kulę, ścisnął ją w garści i schował do kieszeni. Ach, gdybyż ona mogła mu pomóc! Paweł miał również wygląd uroczysty i minę słoneczną jak pogodny dzień. Nie wiedział, że przed chwilą padło z ust mamy Bronka groźne pytanie: — Mów mi zaraz, kto wymyślił te wszystkie bzdury? Zulka nie była aż tak zapłakana, żeby nie zobaczyć Pawła za oknem. Zaraz też wyciągnęła w jego stronę palec. — To on. On powiedział, że to tajemnica. Że tylko chłopaki to wiedzą... żebym nikomu nie mówiła... bo jak powiem, to mi nie dadzą przejść... — No! — powiedziała mama i podeszła do okna. — No — powtórzyła •— już ja z tym zrobię porządek! Ostatnich słów mamy ani Bronek, ani Paweł nie słyszeli. Bronek skorzystał z wolnej drogi do drzwi. Paweł, zdumiony w pierwszej chwili, przy słowie „tajemnica" zrozumiał wszystko i nie czekał na ciąg dalszy. Stali teraz w bezpiecznej odległości od bramy i spoglądali w milczeniu w jej kierunku. Bronek nie mógł iść sam. Musiał zaczekać na Zulkę. ¦ Wyszła nareszcie. W świeżo umytej twarzy zaczerwienione oczy trochę przypominały o niedawnej rozpaczy. Głowę niosła wysoko, a kiedy podeszła do chłopców, powiedziała: — Jesteście... jesteście... — chciała znaleźć jakieś dotkliwie obraźliwe określenie, aż przypomniała sobie: — Jesteście kozuchy-kłamczuchy! Bronek spojrzał na Pawła. Paweł spojrzał na Bronka. Obaj jednocześnie wydęli pogardliwie usta. Nie warto było odpowiadać. Tylko już przed samą bramą szkolną Bronek warknął: „Jeszcze pożałujesz!" — takim tonem, że biednej Zulce ścisnęło się serce. Zaraz też pomyślała sobie o Srokaczu, który tak żałośnie patrzył na nią spod pieca swym zielonym okiem, kiedy wychodziła z domu. Za bramą szkoły zapomina się jednak o wszystkim, szczególnie jeżeli ktoś przekracza ją w charakterze uczennicy pierwszej klasy. Wszystko tu było oszałamiające. I duża sala obstawiona dziwnymi drabinami przy ścianach. I długi stół, za którym siedzieli nauczyciele i nauczycielki. I pian kierownik, który o czymś długo mówił. Zulka niewiele rozumiała — jedno usłyszała na pewno: pierwsza klasa jest najważniejsza. Postanowiła sobie to dobrze zapamiętać. Potem uczniowie ze starszych klas, a było ich niezliczone mnóstwo, przychodzili do dzieci z pierwszej klasy, bawili się w różne gry, tańczyli i śpiewali. W końcu był kolorowy film bardzo chyba śmieszny, bo często wszyscy wybuchali śmiechem. Zulka też się wtedy śmiała. Ze szkoły miała wracać z.Bronkiem. Tak kazała jej mama. Stała więc na schodach przy wejściu, czekając na brata i ściskając w ręku drewniany piórnik, który dziś dostała w prezencie. Oglądała po raz niewiadomo' który wysuwane wieczko z namalowanymi ma nim dwoma kogutkami, kiedy obok niej wyrósł jak spod ziemi Bronek. — Chodź prędzej! Czego się guzdrasz! Zulka pokazała bratu piórnik. Nie raczył nawet rzucić okiem. Zagadywała o dziewczynce, z którą siedzi w ławce. Nazywa się Zosia, mieszka niedaleko1, naprzeciwko parku. Bronek miał taką minę, jakby nic nie słyszał. Nagle zapytał: — Gdzie siedzisz? 48 4 Ziota kula 49 Zulka nie rozumiała. Zdziwiona odpowiedziała, że w ławce. Bronek wtedy stwierdził, że takiej głupiej dziewczyny jeszcze nie było na świecie, i wytłumaczył, o co mu chodzi. Okazało się, że Zulka siedzi w pierwszej ławce obok okna. Na to Bronek z zadowoleniem stwierdził: — Dobrze ci tak, wpadłaś. Przecież to najgorsze miejsce na świecie! Zulka patrzyła na niego podejrzliwie. — Wcale nie najgorsze. Bardzo dobrze wszystko widać. Pani stolik stoi blisko. I do drzwi niedaleko. Bardzo wygodne miejsce. Bronek roześmiał się szatańsko. — No właśnie: do drzwi blisko. I musisz zawsze prosto siedzieć, i nie gadać do tej swojej Zośki, i w ogóle, bo jak pan kierownik zajrzy przez dziurkę od klucza, to cię widzi i niech tylko coś zauważy, to ci da pieprzu! Zobaczysz. Zulka aż przystanęła na chodniku. — Pan kierownik przez dziurkę od klucza na pewno nie zagląda. Przecież to nieładnie! — „Nieładnie, nieładnie" — przedrzeźniał Bronek. — Panu kierownikowi wszystko wolno, wiesz! Jak zechce przez 50 dziurkę od klucza zajrzeć, to kto mu zabroni, może ty? Co, może ty zabronisz? Zulka nie myślała nawet o tym, aby panu kierownikowi czegokolwiek zabronić. Minę miała całkowicie zgnębioną, zapytała tylko: — Jakiego pieprzu? — Aha, już się spieszę ci powiedzieć! Długo teraz poczekasz, zanim ci co powiem. Ty paplo! — A ja poproszę jutro i pani mnie przesadzi — powiedziała z nadzieją w głosie. — Nigdy — powiedział z mocą Bronek — jakby wasza pani zgadzała się na takie ciągłe zmiany, to musiałaby zwariować jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Gdzieś z bocznej ulicy wybiegł Paweł i dołączył się do nich. Poszeptał chwilę z Bronkiem i naraz zatrzymali się. Kazali Zulce iść przodem o równe siedem kroków przed nimi. — Przy takiej skarżypycie nie można o niczym mówić — powiedział głośno' i pogardliwie Bronek. Biedna mała Zulka w poczuciu własnej winy szła z opuszczoną głową. Niewesoło zaczynał się dla niej ten rok szkolny! 1S? w 'M ,'• m> II sil II > Czy złota kula obroniła Pawła? Z latawcami do parku. Jak to było z rydzami. Powrót rodziców od babci. Co się stało ze złotą kulą? nowej klasie każdy siedział, jak chciał i z kim chciał. Bronek z Pawłem wybrali wspólną ławkę. Związała ich złota kula, która, bądź co bądź, miała jakieś niezwykłe właściwości. Były na to, zdaniem Bronka, niezbite dowody. — No bo< jak to można wytłumaczyć? — mówił Bronek do Pawła. — Wczoraj myślałem, że mi się nie wiem jak dostanie za Zulkę, a tymczasem, ledwo wziąłem do ręki naszą złotą kulę, to od razu udało mi się uciec. A potem, jak wróciłem, to mama już zupełnie głowy nie miała. Przyszedł list od ciotki, że babcia bardzo chora, i takie różne rzeczy. — No, ale ja miałem za swoje — opowiadał Paweł. — Twoja mama zaraz z rana była u mojej mamy. Nagadała na mnie niestworzoinych historii. Że jestem kłamozuch, że małe dzieci straszę, że jak tak dalej pójdzie, to co ze mnie wyrośnie. Mama chciała mnie zaraz lać. — No widzisz — przerwał Bronek — 'oddałeś złotą kulę mnie i nic już nie mogło cię obronić. — A właśnie że obroniło. Przyszła sąsiadka, powiedziała, że w spółdzielni jest mąka kartoflana. Więc musiałem zaraz po tę kartoflaną mąkę pędzić. A potem to już mamie przeszło. 52 Bronek zamilkł niezadowoilony. Wolałby, żeby wypadki potwierdzały cudowną moc złotej kuli. — Wiesz, Paweł, ty to jesteś taki... taki dziwny. Najpierw coś wymyślisz, a potem sam w to nie wierzysz. — Człowieku! — powiedział Paweł, tak jak mówił jego ojciec, kiedy się czemuś bardzo 'dziwił. — Człowieku, coś ty? Gdybym ja wierzył w to wszystko, co zmyślę, tobym chyba rozum stracił! Przecież.ja stale coś zmyślam. Ja tak lubię. W niedzielę mama i ojciec pojechali od rana doi babci. Obiad został w kredensie. Był to tak zwany przez dzieci ,,krótki obiad" — kawałek kiełbasy, chleb, smalec i parę jabłek. Jeżeli rodzice wrócą wcześniej, to mama coś dłuższego ugotuje. Dzień zapowiadał się pięknie. Bronek z Pawłem mieli mnóstwo projektów. Ojciec, co prawda, polecił Bronkowi, żeby nie odchodził od domu, bo złodziei nie brak. Żeby się bawił najwyżej na podwórku i żeby pilnował Zulki. Dopóki rodzice byli w domu, Bronkowi wydawały się te wszystkie warunki do przyjęcia. Ale jak tylko ojciec zamknął za sobą drzwi, jak tylko oboje przeszli pod oknem od ulicy, którego dziś nie wolno było otwierać — Bronek poczuł nagle, że nie może ani minuty dłużej zwlekać z tym, co ma do powiedzenia Pawłowi. — Zulka, ja tylko na chwilkę, na malutką chwileczkę! — zawołał i nim Zulka zdążyła zaprotestować, już go nie było. Trzeba przyznać uczciwie, że początkowo' Bronek z Pawłem rozważali możliwości puszczania latawców na podwórzu. Możliwości te przedstawiały się jednak mizernie. Latawcowi groziło zaplątanie w anteny albo w gałęzie stojących na środku podwórka trzech brzóz, O pozostawieniu Zulki w mieszkaniu nie było mowy. Ry- czałaby tak głośno, że cały dom miałby co rodzicom opowiadać. Trzeba było zabrać ją do parku. Co do złodziei, to chłopcy zdecydowali, że rodzice powiedzieli to tylko na postrach. Złodzieje też ludzie i w niedzielę chcą odpocząć albo iść do parku, albo na mecz. A zresztą panią Jabłońską, tę z drugiego piętra, okradli, jak była w domu. Siedziała w pokoju, a z przedpokoju zginęły dwie prawie nowe jesionki. Złodzieje, wiadomo, mają różne swoje sposoby. Mogą nawet proszku usypiającego przez dziurkę od klucza nadmuchać. — No, toby dopiero było! — puścił wodze fantazji Paweł. -- Twoi rodzice przyjeżdżają, stukają do drzwi, nikt im nie otwiera. Zaglądają do okna, widzą: ty na podłodze leżysz, Zulka też. „Jezus Maria! — krzyczy twoja mama. — Moje dzieci! Co się z nimi stało!" Wołają ślusarza — albo nie, to za długO' — wybijają okno, wpadają, a wy jesteście żywi, ale nie możecie się obudzić. A tu szafa otwarta — pusta. 2 komody szuflady po wywalane... — U nas ni'e ma komody — sprostował Bronek. — To nic, to z czegoi innego. Twoja mama krzyczy: ,,Doktora! Pogotowie!" Twój ojciec woła: „Milicja!" i takie inne rzeczy. Ale by fajnie było, co? Bronek z podziwem patrzył na kolegę. — Wiesz, Paweł, jak ty opowiadasz, to tak jakby w kinie. — Tak opowiadam, jak widzę —- odpowiedział skromnie Paweł — a ty jak opowiadasz, to nie widzisz? Bronek zamyślił się. — Też widzę, ale ja opowiadam takie rzeczy, które już widziałem, no, takie, które już były. A ty... —; Phi, to nic ciekawego. Ja lubię tylko takie, których jeszcze nie było. 54 Zulka bardzo chętnie wybrała się do parku. Z przyjemnością biegała z chłopcami po placu, a potem podążyła z nimi na ugór za parkiem. Zziajani, zmordowani wrócili późnym popołudniem do domu. Paweł szedł ze strachem. Zapomniał na śmierć, że miał wrócić wcześnie, bo u nich w niedzielę obiad zawsze był o dwunastej. — Żebym miał zegarek, tobym wiedział — tłumaczył się nie wiadomo przed kim. — A jak nie mam zegarka, a słońce świeci, to skąd mam wiedzieć? — A jakby nie świeciło, tobyś wiedział? — zapytał zainteresowany Bronek. — Jakby nie świeciło, tobym wiedział, że już noc, i koniec. Bronek z niepokojem otwierał drzwi do mieszkania. Palta w przedpokoju wisiały na miejscu, szafa miała drzwi zamknięte. Wyciągnął z kredensu jedzenie, przygotował kanapki i poszedł, jak było umówione, po gorącą wodę na herbatę do babci Zajączkowskiej. 55 Wrócił z imbrykiem i koszykiem pełnym ślicznych, czerwonych rydzów. — Wujenka tu była, zostawiła dla nas rydze. Chcesz, upieczemy sobie na blasze? — Nie lubię na blasze — skrzywiła się Zulka. — Już wolę, jak mamusia: usmaży. — Go ty tam wiesz! Najlepsze są na blasze. Spieraliby się jeszcze dłużej o to, co lepsze, gdyby nie nadszedł Paweł. W domu u niego — spokój. Ojciec wyszedł, mama śpi. Brat tylko mu naurągał. Obiad był w piecyku. Co do rydzów podzielał zdanie Bronka. Szkoda, że pod blachą nie ma ognia, można by spróbować upiec. — To rozpalmy, czy to sztuka? — Pewnie że nie sztuka — przytaknął Paweł. — Drzewo masz? Zabrali się do 'rozpalania, ale nie było to takie łatwe. Wypalili drzewo na rozpałkę leżące przy kuchni. Dwa razy im zgasło. Bronek pobiegł do piwnicy, przyniósł sporą wiązkę, narąbali tasakiem drobnych szczypek, nałożyli na to grubszych — wreszcie się rozpaliło. Rydze pieczone na blasze były pyszne. Układało się je ogonkiem do góry i trochę soliło. Puszczały sok, który kropelkami zbierał się na ciemniejących pod wpływem żaru kapeluszach. Początkowo mieli sobie upiec tylko po dwa rydze. Wybrali największe. Potem skuszona zapachem Zulka przyłączyła się do trzeciej porcji. Potem mówiło się za każdym razem: — Jeszcze tylko ten raz! — Aż w koszyku ukazało się dno. Za oknami stał już ciemny wieczór, chociaż godzina nie była taka późna. Przy buzującym ogniu przyjemnie było 56 siedzieć bez lampy i słuchać Pawła opowiadającego różności, jakich, oczywiście, nikt nigdy jeszcze nie widział. Wreszcie Zulka zaczęła ziewać i zasnęła zwinięta w kłębek na kanapie. Paweł poszedł do domu. Bronek podsypał jeszcze węgla pod blachę, postawił wodę w czajniku. Może rodzice niedługo wrócą? Mama będzie zadowolona, że ogień rozpalony. I w tej właśnie chwili, kiedy Bronek tak myślał, usłyszał stukanie do drzwi. Pobiegł otworzyć uradowany. Już mu było jakoś nieswojo w tym cichym i jakby pustym mieszkaniu. — Go z babcią? -— zapytał patrząc na mamę i czekając na odpowiedź. Mama dopiero po chwili, kiedy zdjęła palto i złożyła szalik, odpowiedziała jednym tylko słowem: — Lepiej. Bronek widział po twarzach rodziców, że są jacyś źli, zagniewani. Tak wyglądali, kiedy się czasami pokłócili. Ale kłócili się przeważnie koło pierwszego, kiedy nie chciało starczyć pieniędzy. A teraz do pierwszego było jeszcze daleko. Rozmyślania Bronka przerwał głos matki: — Co tu tak grzybami pachnie, pitrasiliście coś? — Rydze, mamusiu, rydze smażyliśmy sobie na blasze— opowiadał prędko Bronek — bo wujenka ze wsi była i zostawiła rydze dla nas. — Gdzie te rydze? — spytała mama oglądając się po kuchni. — Te rydze... te rydze... — bąkał Bronek -— nie ma ich, bo... zjedliśmy. — Jak to? Wszystkie? — zapytała mama. — Wszystkie? — I zobaczywszy stojący pod kuchnią koszyczek podniosła go> do góry. — Tylko ogonki zostały. No, ja wam tu zaraz dam frykasy-ananasy! — mama powiedziała to nie- 57 dobrym, podniesionym głosem i drżącymi rękami zaczęła szukać na kredensie, tam gdzie leżała zwykle rózga. — Genia — odezwał się ojciec — daj spokój. Głodni byli, to i zjedli. Szkoda twoich nerwów. Nie wiedzieli przecież. • —¦ Jak to: nie wiedzieli? — uniosła się matka. — Wacka musiała im powiedzieć, że to na marynowanie. Prosiłam ją specjalnie o rydze. Mam jej za to rękawy do swetra dorobić. A te gałgany wszystko zjadły! Jeszcze ich bronisz! 58 — Nie musiało tego być dużo, jeżeli Bronek sam zjadł. Zulka przecież za grzybami nie przepada. Jeszicze ci Wacka rydzów przywiezie. Bronek, a co wujenka mówiła? Na to pytanie Bronek nie był przygotowany. Toteż zaczął się plątać. — Wujenka... wujenka tylko... że te rydze... dla nas. I nic więcej, tylko, rydze... i w ogóle nic... Strzygł przy tym uszami i oczami w stronę Zulki, obawiając się, że ona zaraz powie, jak to było z rydzami. Zulka jednak miała zamknięte oczy. Ale niebezpieczeńsitwa tego wieczoru nie skończyły się jeszcze. Oto ojciec chcąc widocznie udobruchać mamę powiedział: — Chodź, Bronek, przyniesiemy mamie na jutro węgla i kartofli z piwnicy. Bierz kluczyk. W tej chwili Bronek przypomniał sobie, że piwnicy nie zamknął. Klucz musiał do tej pory tkwić w kłódce. Gdzie on miał głowę idąc z drzewem na górę! Ojciec zdjął marynarkę i wieszał do szafy. Bronek już był za drzwiami. — Klucz wziąłeś? — usłyszał jeszcze wołanie matki za sobą. — Tak! — odkrzyknął i już był na schodach prowadzących do piwnicy. Nie lubił tu przychodzić po ciemku. Stara pani Krokocka z lewej oficyny często opowiadała, że od czasu kiedy jej mąż umarł, zawsze coś chodzi za nią po ciemnych schodach. Ojciec mówił, że to nieprawda, że starym ludziom często się coś zdaje. Bronek wierzył ojcu. Ojciec był mądry, ojciec wszystko wiedział, ale... gdyby to było w innych okolicznościach, Bronek wolałby do piwnicy nie iść. Dziś zapomniał o nieżyjącym panu Krokockim, 59 a strach, który odczuwał, spowodowany był myślą: „A jeżeli piwnicę okradli?" Namacał szybko drzwi. U skobla zwisała kłódka z kluczem! Błysnęło; światło latarki elektrycznej, to szedł ojciec. Coz ty tak na złamanie karku po ciemku pędzisz? Matki się boisz? Już jej przeszło — u babki z, siostrami przemówiła się. Tylko nic nie mów. Bronek i o- złodziejach zapomniał z dumy, że ojciec tak z^nim rozmawia. Aż powietrza chciał pełne płuca nabrać, ale się stęchlizną zakrztusił. Nakładając w koszyk kartofli rozejrzał się po bokach. Kapusta leżała w rogu, na półce jabłka, po cóż tu złodziej miałby przyjść — po tę trochę węgla? Jeszcze było na dworze ciepło. Już leżąc w łóżku Bronek pomyślał: „Upaekło mi się. Dwa razy. Miałem szczęście". Prawie z czułością pomyślał o bursztynowej kulce. Niech sobie tam Paweł mówi, co chce, a jednak... Wyciągnął rękę w strome krzesła z marynarką. Chciał położyć złotą kulę pod poduszkę. Lewa kieszeń była pusta. Czyżby włożył ją do prawej? Przecież pamiętał, że prawa była dziurawa. Sięgnął jednak i do prawej. Złotej kuli nie byto. Niepowodzenie Bronka na lekcji historii. Znalazła się! Bliźniaki. Paweł lubi nowości. Na co może się przydać trucizna? Co zrobił Mucjusz Scevola? M t inął poniedziałek i wtorek, Bronek chodził zasępiony. Na chwilę nie przestawała dręczyć go myśl o tym, co powie Pawłowi w środę rano, kiedy ten upomni się o złotą kulę. Do tego Bronek zinomu miał dowód, że bez złotej kuli powodzi mu się gorzej. Wczoraj tak się zamyślił przypominając sobie, kiedy ostatni raz miał złotą kulę w ręku, że nie słyszał wcale, jak go pani, dwa razy wołała do tablicy. Pani rozgniewała się i powiedziała, że mu zmniejszy stopień ze sprawowania. I gdyby tylko powiedziała! Bronek wiedział z doświadczenia, że w takich wypadkach pani często zapomina. Gorzej, jeżeli zapisywała w notesie — a właśnie tak stało się teraz. Na dzisiaj Bronek zapomniał na śmierć o historii. Pani spytała go, co wie o Piastach. Bronek chciał sobie coś przypomnieć, ale właśnie w tym miejscu pamięci zrobiła mu się po prostu „czarna dziura" — nic a nic nie pamiętał. Rzucał rozpaczliwe spojrzenia na prawo i lewo. Ale pani akurat stała blisko. Paweł zdążył mu tylko .szepnąć -— „piersi". Bronek nie bardzo wiedział, o jakie piersi chodzi. Na wszelki wypadek powiedział pewnym głosem: 61 __ Piastowie mieli ogromnie mocne piersi i tymi piersiami zasłaniali Polskę przed wrogami... bo czołgów wtedy jeszcze nie było — dodał, żeby było dłużej. Bronek widział, że to zrobiło w klasie wrażenie. Pani jednak nie była z Bronka zadowolona i zapytała tylko, skąd ma takie wiadomości. Na to pytanie Bronek naturalnie nie mógł odpowiedzieć. Na inne, dotyczące Piastów — też nie. I znowu dostał dwójkę. - Paweł niby mu współczuł, ale na przerwie powiedział: __ Bronek, coś ty historii ani razu nawet nie przeczytał? A może na złotą kulę liczysz? To już były prawdziwe drwiny, Paweł wyraźnie śmiał się przy tym. Ale co miał robić Bronek? Powiedzieć, że złotej kuli już nie ma, że ją zgubił w niedzielę po południu, kiedy biegali z latawcami? Wolał to wyznanie odwlec tak długo, jak się tylko da. W środę rano nie czekał, aż Paweł po niego przyjdzie. Wybiegł do szkoły prędzej niż zwykle. Na nic się to jednak nie zdało. Nadeszła chwila, kiedy Paweł powiedział: — Oddaj. Bronek udał, że właśnie sobie przypomniał, że to środa, i zaczął szukać po kieszeniach. Najpierw w prawej. Przestraszył się, niby to dopiero w tej chwili zauważył, że jest dziurawa. Potem sięgnął do lewej... i... wyjął z niej bursztynową kulkę. Sam własnym oczom nie wierzył. Przecież w poniedziałek rano nie było jej na pewno. Nie mógł jej nie zauważyć. Nie ziarnko przecież, i nie szpilka. Paweł nie spostrzegł jego osłupienia. Wziął kulę z rąk Bronka i schował do swojej kieszeni. Zainteresował się zaraz 62 wiecznym piórem, które Heniek przyniósł pierwszy raz do szkoły, chociaż opowiadał o nim już od kilku dni. W klasie miała miejsce jeszcze jedna niespodzianka. Przybyło dwóch nowych uczniów. Byli to bracia bliźniaki. Jeden nazywał się Bolek, a drugi Olek. Nazwisko mieli krótkie: Szwarc. Byli bardzo do siebie podobni. I do tego jednakowo ubrani. Paweł chodził koło nich przez całą pierwszą pauzę. I ciągle chciał znaleźć coś, po czym można by ich było odróżnić. Aż znalazł: Bolek miał na nogach półbuty, a Olek sandały. Rzeczywiście, Paweł pierwszy to spostrzegł. Bronkowi nie podobało się, że Paweł był taki zainteresowany bliźniakami. Całą dużą przerwę z nimi przegadał. Powiedział im, że mogą się świetnie urządzić z lekcjami. Że mogą się uczyć po połowie lekcji, a nauczyciel i tak nie pozna, który z nich odpowiada. Przecież nie będzie zaglądał pod ławkę, żeby spojrzeć na nogi. — To tylko na początku — mówił jeden z bliźniaków. — Potem nas odróżniają. Nasza mama też nas zawsze odróżnia. — To naprawdę trudne — mówili inni chłopcy. — Jesteście podobni jak dwie krople wody. — Tak — odpowiedział ten w sandałach — w domu odróżniają nas po* piegach. Ja mam na nosie pięć piegów, a mój brat siedem. 63 uli , \ li la i s W i i i i i p. i 1 1 f | i i) i i k 1 1 i u << i 11! ilf j P i i Wszystkim to się bardzo podobało, a Pawłowi najwięcej. Zaraz chciał liczyć te piegi. Dla Bronka nie było to wcale zabawne. Sam nie wiedział, dlaczego chciał zrobić albo powiedzieć coś, żeby te bliźniaki przestały być takie ważne, żeby Paweł nie wytrzesizczał tak ma nich oczu. Przypomniało mu się nagle słowo, jakiego ojciec użył mówiąc o kimś z pogardą. Bronek nie bardzo rozumiał, co ono znaczy. Domyślał się, że na pewno nie było pochlebne. Zawołał: — Szwarccharakter! Bliźniaki odwróciły się błyskawicznie. Ten w sandałach przyskoczył do Bronka. — Coś powiedział? — Co mi się podobało. — Powtórz jeszcze raz! — Jak mi się spodoba, to powtórzę jeszcze dziesięć razy i co mi zrobisz? — Jak się nogami nakryjesz, to zrozumiesz. — Ja? — krzyknął Bronek. — Ja? Nogami? No, spróbuj! Bliźniak w sandałach już zacisnął pięści. Pobladł przy tym na twarzy tak, że piegi na nosie można by teraz, policzyć z łatwością. Już miał uderzyć w bohatersko wypiętą pierś Bronka, kiedy bliźniak w półbutach złapał go za ramię i powiedział: — Bolek, nowa marynarka — daj spokój pętakowi. Teraz rzucił się Bronek: — Ja ci dam „pętakowi"! Bolka otrzeźwił głos brata. Rzeczywiście, przyszli dziś do szkoły w świątecznych ubraniach. Rozległ się dzwonek wzywający do klas. Odwrócił się więc do Bronka plecami i podążył za gromadą kolegów. Bronek rzucał za nim: — Tchórz! Tchórz! — na co bliźniaki odwróciły się i jak na komendę pokazały języki. Paweł był bardzo niezadowolony. Już siedząc w ławce powiedział do Bronka: — Po co z nimi zaczynasz? Zdaje się, że to będą fajne chłopaki. Bronek był całkiem innego zdania. Nie powiedział tego na głos, tylko tak pomyślał. I jeszcze, że Paweł lubi nowości, ,,świeże sitko na kołek", jak mówiła Bronkowa matka. To była prawda. Cóż z tego, że Paweł chodził do tej szkoły razem z Bronkiem już od pierwszej klasy, cóż z tego, że mieli razem złotą kulę, że siedzieli na jednej ławce? 64 Ziota kula 65 Wszystkie przerwy Paweł spędzał z bliźniakami. Przed lekcjami też miał im zawsze coś do powiedzenia. Po lekcjach wychodził niby z Bromkiem, ale przyłączał się zaraz do bliźniaków, które szły w tę sarną stronę. A że Bronek nie chciał iść razem, wlókł się zawsze parę kroków za nimi, chociaż Paweł wybuchał co jakiś czas śmiechem i odwracając się do Bronka, wołał: — Bronek, chodź prędzej, posłuchaj tylko! To było nie do zniesienia! Czyż Paweł nic nie widział? Nie domyślał się, że Bronek bliźniaków nienawidzi? Po kilku dniach cała klasa już dobrze odróżniała braci, i to nie tylko po obuwiu. Bolek był bardzo żywy, gadatliwy, ciągle coś mówił do śmiechu, wymyślał różne rzeczy, wcale nie gorzej od Pawła. Ojciec bliźniaków był nauczycielem historii w jedenastolatce. Obaj chłopcy znali sporo książek i mieli dużo wiadomości z historii. Ale tylko Bolek opowiadał o ścianach zastawionych w ich mieszkaniu półkami książek. O drabince, po której trzeba niektóre książki zdejmować, bo półki są wysokie, do sufitu, o tarczy, która wisi nad biurkiem ojca. Nie byle jaka to tarcza. Pod Grunwaldem zasłaniał się nią Witold, brat samego Jagiełły. 66 Na biurku ojca stała amfora, z której pijał jakiś rzymski cezar. Kiedy bliźniak w sandałach, to znaczy Bolek, zaczynał o tym wszystkim opowiadać, a robił to z wyraźnym poczuciem wyższości nad kolegami, Olek, bliźniak w półbutach, był wyraźnie niezadowolony. Przerywał bratu pod byle pretekstem. Albo wprost mówił: — Daj spokój! Przestań! Nie był gadatliwy. Nie rwał się o byle co do bójki, za to 0 wiele lepiej przygotowywał lekcje. Zeszyty miał „na medal", czego nie można było powiedzieć o zeszytach Bolka. Tylko blok rysunkowy Bolka zdobiły same piątki. U Olka przeważały w tym przedmiocie trójki. Bronek nie lubił obu bliźniaków, ale Bolka więcej. Nie mógł po prostu ścierpieć, że Paweł tak się nim interesuje. A Pawła aż skręcało z chęci zobaczenia na własne oczy 1 Witoldowej tarczy, i amfory rzymskiej, i złotego guzika od paradnego munduru samego Napoleona. Bliźniaki jednak nie zapraszały nikogo do mieszkania. Ojciec ich, po powrocie ze szkoły, pisał książki — w domu musiał być spokój. Odwiedziny kolegów były „absolutnie wykluczone". To było też wyrażenie, którego za przykładem bliźniaków zaczęła używać cała klasa. Również dotychczasowe zaklinanie się: „jak babcię kocham", a nawet u niektórych, ,,jak Boga kocham" — zmieniło się w zawołanie „na kręconą brodę faraona" albo „na święty miecz Rolanda". Bronek- wystrzegał się tych powiedzeń jak ognia i aż się przestraszył, kiedy któregoś dnia na prośbę Zulki, żeby iść z nią do parku, odpowiedział: — Absolutnie wykluczone! 67 I A więc i on uległ zarazie! Wyrażenia „szwarccharakter" już nie używał głośno. Paweł zaraz tego pierwszego dnia zapytał brata i dowiedział się że „szwarc" znaczy po niemiecku „czarny". Obaj bracia byli raczej biali. Jasne włosy zaczesane do góry, prawie białe rzęsy, bardzo jasna cera — wyraźnie przeczyły nazwisku. — 'wygłupiłeś się — powiedział Paweł do Bronka. — C6ż to znaczy czarny charakter? Przecież wcale nie wiesz, jaki Bolek ma charakter. __ Nie wiem, ale mam przeczucie — upierał się Bronek. __. w przeczucia wierzą tylko dziewczyny — odparł Paweł tonem, w którym nie było śladu szacunku dla dziew-__ To bzdura. Jak u mojej ciotki spadło lustro ze Cl" Y* -i i r ściany, to zaraz, miała przeczucie, że będzie wojna albo cos się stanie. __Ale mówiłeś, że wam potem dziadek umarł. __ Dopiero w trzy miesiące, a zresztą mój brat nie wierzy w przeczucia. __Twój brat to w ogóle w nic nie wierzy — powiedział e złością Bronek. — Słyszałem, jak twoja mama opowiadała mojej mamie. __ No to co? On jest już w jedenastej klasie, to mu wolno. _— A twoje bliźniaki też na lekcje religii nie chodzą. Sam powiedz, czy to ładnie? W czwartej klasie? __- To nie ich grzech. Bolek mi mówił, że on by chodził, ale nie może... pewnie boi się ojca. __ Ojca się boi, a pana Boga się nie boi! Ale co mnie to obchodzi, niech się smażą w piekle. Będą mieli za swoje. __ Piekło to dopiero po śmierci, a ojciec zaraz wziąłby pasa. Ja Bolka rozumiem. __ Pewnie, ty dla Bolka tofoyś nie wiem co. Kolegę byś sprzedał. Wszystko. 68 — Jeszcze nic nie sprzedałem — powoli obrażony Paweł. — A tobie zazdrość. — Mnie? Zazdrość? — Tak! Tobie! Zazdrość! — A czego ja takiemu pętakowi będę zazdrościł? — wybuchnął Bronek. — „Czego, czego". Sam wiesz czego. Bolek wie mnóstwo rzeczy. Obiecał mi dać przepis na piorunującą truciznę. — Jeszcze coś nowego! — powiedział zjadliwie Bronek, ale sam był ciekawy. — Piorunująca? Strzela? — Nie-e — odpowiedział z wyższością Paweł — piorunująca, to znaczy, że działa jak piorun, rozumiesz? Tak prędko jak piorun. I wystarczy tyle, co na koniec szpilki. Rozumiesz? — Tak — Bronek był wyraźnie zainteresowany. — A na co taka trucizna? — Jak to: na co? Zawsze się może przydać. No, na przykład, jestem jakąś ważną osobistością, rozumiesz? I znam ważne tajemnice państwowe. Raptem pewnego dnia porywają mnie wrogowie. Chcą wydrzeć mi tę tajemnicę. A ja nic, ani słowa, milczę jak grób. Wtedy grożą mi torturami, żebym się ugiął, rozumiesz? Ja się nie uginam. Wtedy przychodzą strażnicy i chcą mnie wziąć na tortury. Ja wtedy mówię: „Panowie! Jedną chwileczkę" — odwracam się, wyciągam z klapy szpilkę, o tak: — Paweł naprawdę wyciągnął spod kołnierzyka szpilkę i ukłuł się nią w rękę. — A szpilka zatruta, rozumiesz? I ja natychmiast padam trupem. I tajemnica zabrana do grobu. Rozumiesz? Bronek słuchał jak urzeczony. Widział tę scenę własnymi oczami. Widział! — Tak — powoli powiedział Bronek i westchnął przy tym, — Twój Bolek też wymyśla takie historie jak ty 69 i dlatego, dlatego... — Bronek chciał powiedzieć: „Wolisz go ode mnie", ale nie chciało mu to przejść przez gardło. Paweł na co innego zwrócił uwagę. — Jaki tam „mój". Opowiada przecież dla wszystkich. To tylko ty uparłeś się, żeby go nie słuchać. Głupi jesteś, wiesz! Bolek dziś taką fajną rzecz opowiadał. Jak oni się bawili w wakacje. Pycha! — Znowu pewnie jakieś głupoty — mruknął Bronek. — Wcale nie głupoty. Bawili się w Mucjusza Scevolę, wiesz? — A skąd mam wiedzieć?! — rozzłościł się Bronek. — Byłem przy tym czy co? Mądrala! -— No, nie złość się — mitygował kolegę Paweł — ja też przecież przedtem nie wiedziałem. Więc ten Mucjusz to był wojownik rzymski, wiesz,, i jakiś król napadł na Rzym, a ten Mucjusz chciał tego króla zabić. Ale, niestety, złapała go warta i postawiła przed tym królem. I wtedy Mucjusz powiedział temu królowi w oczy, co o nim myśli, i że żaden Rzymianin niczego się nie boi, A jak ten król nie chciał wierzyć, to Mucjusz mówi: „Nie wierzysz, królu? To patrz!" i wsadził rękę w ogień. Bo było zimno i przed namiotem króla palił się stos. — No i co? — No i trzymał tę /rękę, aż się zaczęła smażyć. I ten król, jak to zobaczył, że Rzymianie są tacy dzielni, przestraszył się i uciekł z wojskiem do swojego kraju! — A ten Mucjusz? — A ten Mucjusz to rękę miał tak spaloną, że już do końca życia wszystko musiał robić lewą, i dlatego został po rzymisku nazwany Scevola. — To znaczy po polsku — mańkut? — No tak, ale Scevola — ładniej. 70 — I może to właśnie Bolek był tym Mucjuszem, co? — zapytał drwiąco Bronek. — Tak. On się nie bał włożyć ręki w ogień. —¦ Łże! A ty we wszystko, co on powie, wierzysz. Przecież pisze prawą ręką. — No coś ty chciał, żeby naprawdę rękę spalił? Przecież to była zabawa. — A ja w ogóle nie wierzę, żeby on chociaż jednym palcem dotknął ognia. Wiesz? To tchórz! Jak się chciałem z nim bić — to tylko język na mnie wywalił. Tchórz!... Bliźniaki są obrażone. Przygotowania do pojedynku. Bronek godzi się na wszystko N ie wiadomo, jakim sposobem bliźniaki dowiedziały się, że Bronek ma ich za tchórzy. Nie było to, co prawda, trudne. Branek każdemu, kto tylko chciał słuchać, mówił: — Te Szwarce honoru nie mają. Jak do bitki przychodzi, to marynarką się zasłaniają, że nowa. A przecież każdy wie, że do uczciwego bicia marynarkę się zdejmuje. Tchórze są, i tyle. A ten, co ma mniej piegów, to łże, aż się za nim kurzy. Któregoś dnia Paweł oddając bursztynową kulkę powiedział Bronko wi: — Słuchaj, był u mnie wczoraj wieczorem Bolek... Bronek pomyślał: „Oho, już do mieszkania do niego przychodzi". — Był i mówił — ciągnął Paweł — że tak o nich wygadujesz, że oni mają tego dość. — No i co? — nastroszył się Bronek. — No i oni chcą, żebyś się z nimi spotkał i żeby zrobić sąd. — Sąd? Mam w nasię ich sąd. — Bronek, słuchaj, tak nie można. Najpierw gadasz o tym honorze i gadasz, a jak co do czego, to... Co ja mam oczami za ciebie świecić. — A co... ty...? — No przecież wiedzą, że ja z tobą... że ty jesteś mój najlepszy kolega. — Phi! — Bronek pogardliwie wydął wargi. — Phi nie phi — ciągnął Paweł — a ja nie chcę, żebyś ty tak... niehonorowo... — Ja? Niehonorowo? — skoczył Bronek. — Kto tak mówi? — Nikt nie mówi, ale tak wyjdzie. No, bo jeżeli oni chcą zrobić sąd, żeby się przekonać, kto mówi prawdę, a kto łże, to dlaczego ty nie chcesz? — Jeszcze nie powiedziałem, że nie chcę — ustępował po trochu Bronek. — Cóż to za sąd? — To dopiero trzeba ustalić. Bolek powiedział, że to ma być coś w rodzaju pojedynku. — Na pistolety? — przestraszył się Bronek. — Nie. Nie na pistolety — stwierdził ze smutkiem Paweł. — Bo skąd wziąć? Bolka ojciec ma podobno "jakąś dwururkę, ale ona nie strzela. Głos Pawła aż ociekał żalem z tego powodu. Bronek nie pokazał nawet po sobie, że go ta wiadomość raczej cieszy. — Na szable to ja się nie zgodzę — powiedział — tego się trzeba nauczyć. To nie to, co pociągnąć za cyngiel. — Szabli też nie braliśmy pod uwagę. W ogóle sposób ma być jeszcze omówiony i uzgodniony przez sekundantów — mówił Paweł. — Przez sekundantów? — powtórzył Bronek. — No dobrze, to mi się podoba. Naturalnie że tylko przez sekundantów. — Jeślibyś chciał, to ja mogę być twoim sekundantem — powiedział szybko Paweł. Nie patrzył w oczy Bronkowi. Nie chciał, żeby Bronek poznał, jak wielką ma na to ochotę. 72 73 — Pewnie że ty. Przecież sam mówisz, że jesteś mój... — coś jakby wstyd przeszkodził Bromkowi dokończyć. — A kto będzie sekundantem tego... piegowatego? — Sekundantem Bolka może być Olek. Czy masz, co przeciwko temu? Bo jeżeli ta propozycja ci nie odpowiada... Bronek nie od razu odpowiedział. Zamyślił się. „Jak to ten Paweł mówi? Propozycja nie odpowiada? To dlatego, że ciągle chodzi z tamtymi. A niech tam... jeszcze zobaczy" — westchnął nieznacznie i dostosował się do sposobu mówienia Pawła. — Nie, dlaczego? Proszę bardzo. Nie mam nic przeciwko temu. Przecież Bolek nie ma bliższego kolegi w klasie, chyba że ty wolałbyś... — Co: ja? —¦ Chyba, że ty... ale nie... nic takiego... — plątał się Bronek. — No więc ja, jako twój sekundant, pójdę dziś do sekundanta Bolka i omówimy warunki. — Dobrze — powiedział lekko Bronek, jak gdyby taka sprawa zdarzała mu się przynajmniej dwa razy na tydzień. Po wyjściu Pawła ogarnął go jednak niepokój. Przypominał sobie wszystkie przeczytane historie o pojedynkach. Przeważnie „siekli się" szablami. O pistoletach było mało. To Pawła brat opowiadał. Ale jedno i drugie nie wchodziło w rachubę. Przypominało mu się, jak ojciec z gazety czytał zabawną historię o pojedynku na jajka. Dwóch ludzi założyło się, który z nich zje więcej jajek. To musiało być śmieszne. A ile kosztowało! Bronek wzdycha raz po raz. Cóż to za życie takie jak jego! W grudniu skończy jedenaście lat, i co z tego? Ani pieniędzy na nic nie ma, ani pozwolenia na broń mu nie dadzą... Żeby 74 te lata jakoś prędzej szły. Żeby je można było tak jtak klasę przeskoczyć! Pokazałby wtedy, co potrafi... Był tego dnia bardzo roztargniony. Na gimnastyce ciągle się mylił i wykonywał ćwiczenia z opóźnieniem. Pan zapisał go w notesie. Nie pomogła złota kula w kieszeni. Po lekcjach nie czekał na Pawła. Wybiegł ze szkoły sam. Gnało go coś do domu. Zaraz po obiedzie wziął się do nauki, aż się mama podejrzliwie przyglądała tej gorliwości. Jeszcze się nie ściemniło na dobre, kiedy go Paweł wywołał na podwórko. Bronek wyszedł i ze zdziwieniem zobaczył obok Pawła —-Olka. Zaczynał mżyć deszcz, więc chłopcy usadowili się ną półpiętrze w Pawiowej oficynie. Paweł był bardzo prze- jęty- — Wiesz, Bronek— mówił — być sekundantem to wcale niełatwa rzecz. I do tego przy takich trudnościach. Szable — nie, pistolety — nie. Myśleliśmy o kijach, ale skąd wziąć hełmy na głowę? A bez hełmów to znowu nie pasuje, tak jakoś jak łobuzy, i głowę można rozciąć. Same nieprzyjemności potem. Więc Bolek podsunął myśl, żeby zrobić próbę ognia, to znaczy przechodzenie przez płonący stos. Bronek początkowo obiecywał sobie, że o nic nie będzie pytał, żeby się nie zdradzić brakiem tych wiadomości, jakimi bliźniaki imponowały nie tylko Pawłowi. W tym jednak miejscu nie wytrzymał. ¦— Przez płonący? — zapytał czując, że mu skóra trochę cierpnie. — Tak — ciągnął dalej Paweł — układa się taki stos na wysokość człowieka i kiedy już wszystko się dobrze pali, tak, wiesz, aż szumi jak przy pożarze... Jak to dobrze, że zapadał zmierzch i nie było widać twarzy Bronka! 75 iiIiiIIINiiii|h.J|^ liii I." . V 11 filii i — ...to wtedy już można przechodzić. — A... — Bronek przełknął ślinę — a ubranie? Jak się zapiali? — Aha — drwiąco powiedział Olek — okazuje się, że kawaler też o ubranie się troszczy? — Daj spokój — machnął ręką Paweł — nieważne, bo nic z tego. Skąd wziąć tyle drzewa? — to raz, Gdzie ustawić ten stos? —¦ to dwa. Drzewo jeszcze można by ściągnąć. Musiałaby się do tego zebrać cała klasa. Już ja bym to zorganizował, nie bójcie się. Ale miejsce! Miejsce! Prze-cieżby zaraz zlecieli się dorośli i pierwsza rzecz — ja dostałbym lanie. Dorośli to absolutnie, ale to ab-so-lut-nie nie rozumieją się na takich hecach. — Tak, to prawda — obłudnie wzdychając przyznał Bronek — więc... — Więc powtórzmy Mucjusza Scevolę — powiedział Paweł w ten sposób, jakby to na szkolnej scenie miał być odegrany raz jeszcze „Czerwony Kapturek". — Chyba że ci to nie dogadza? — spytał z podejrzaną troskliwością Olek. — Nie... dlaczego? Owszem... bardzo... bardzo... — zapewniał Bronek takim tonem, jak gdyby kładzenie ręki w ogień sprawiało mu nadzwyczajną przyjemność. — Jeżeli chodzi o szczegóły, to już wszystko omówiliśmy — zapewniał Paweł. — Zrobimy to we wtorek, zaraz po czterech lekcjach, żeby jeszcze w piwnicy było widno. — Aha, to będzie w piwnicy — domyślił się Bronek. — Tak. W naszej piwnicy. Tam jest dużo miejsca i widno, bo okno wybite, tatuś jeszcze szyby nie założył. Do wtorku naściągamy paliwa. Najłatwiej liści z parku, To już należy do nas, sekundantów — Paweł oznajmił to z dumą. — Świadków będzie czterech. My z Olkiem i jeszcze dwóch. — Po co? — wyrwało się Bronkowi. — Jak to: pio co? Żeby wszystko odbyło się rzetelnie. To będzie komisja. Komisja musi dobrze uważać, kto z was pierwszy nie wytrzyma, bo kto nie wytrzyma, to ten jest tchórz, Bronek nie wypytywał się, o jakie to wytrzymanie chodzi. Wiedział. — Musimy ci powiedzieć — zwrócił się do niego Olek — że gdybyś zmienił zdanie i nie chciał pojedynku, to ja mogę się zgodzić w imieniu obrażonego, ale pod warunkiem, że wszystko, coś o nas mówił, odszezekasz. Bronek milczał. Myślał z goryczą o tym, że on nie potrafi tak po dorosłemu mówić: „zmienił zdanie" i „w imieniu obrażonego"... Mruknął tylko: — Nie odsziczekam. Paweł klepnął go w ramię i powiedział z uciechą: — Wiedziałem, że nie zechcesz. Mówiłem ci, Olek, że on nie taki. Zresztą przecież szkoda byłoby. Taka fajna zabawa, no nie? 76 Straszny wtorek. Pan Pieracki łapie Bronka na gorącym uczynku. Mama załatwia sprawą „od raki" torek nadszedł niespodziewanie szybko. Przez.te wszystkie dni Bronek był bardzo milczący, chociaż sto pytań cisnęło mu się na usta. Ale kogo miał pytać? Na pauzach Paweł z Olkiem ciągle jeszcze „omawiali szczegóły". Po lekcjach Bronek widział parę razy, jak obaj sekundanci ta-chali do piwnicy wory liści. Bronek aż się dziwił, że nikt się tym nie zainteresował. W ogóle, co ten dozorca robi? Za co pieniądze bierze? We wtorek Bronek był przygotowany na wszystko. I wątpliwości nie miał już żadnych. Czy wytrzyma dłużej niż Bolek? Wytrzyma. Ściśnie zęby i wytrzyma. Choćby mu miała ręka odpaść aż do ramienia! Trudno! Nie poniży się przed „przybłędami1' — za nic. Czy to uda się ukryć przed rodzicami? Na pewno -nie. Ręka będzie poparzona. Na pewno dostanie lanie. Ale i zyska coś: przez jakiś czas nie będzie przygotowywał piśmiennych lekcji. Pocieszał się, że i bliźniaki dostaną lanie. Ich rodzice na pewno też się dowiedzą. A żadni rodzice takich rzeczy nie przepuszczają. Dobre i to! Paweł od rana przyglądał się Bronkowi jakoś inaczej niż zwykle. W pewnej chwili szepnął: — Masz, pietra? — E... też coś — odpowiedział nadrabiając miną Bronek. — No, pewnie! Tak tylko pytam. Przecież to nie naprawdę. Bronek zastanowił się. A może to będzie tylko takie udawanie? Tak czy inaczej, nie pokaże się po nim, żeby miał stchórzyć przed bliźniakami. Podobnymi myślami podnosił się na duchu, ściskając złotą kulę w kieszeni. Wszystkie przygotowania w piwnicy wskazywały na to, że ta zabawa będzie jednak „naprawdę". Liści był stos niemały. Paweł z dumą pokazywał, że w środku jest trochę gałęzi. Bolek wystąpił z propozycją, żeby kłaść w ogień lewą rękę. Łatwiej ukryć przed rodzicami. Skwapliwie przytaknęli świadkowie, których było bardzo wielu. Piwnica była pełna. Sekundanci i teraz, okazali się na wysokości zadania. Obaj wyciągnęli z kieszeni pudełka zapałek. Obaj zaczęli zapalać stos. Słaby ogieniek pełzał niechętnie po brzegu jakiegoś listka i gasł co chwila. Liście były jeszcze wilgotne. Gałęzie zupełnie mokre. Więcej z, tego paliwa było dymu niż ognia. Tak się złożyło, że tego wtorku mama Bronka miała bardzo dużo domowej roboty. Toteż nie można się dziwić, że raz i drugi ofuknęła naprzykrzającą się Zulkę i oglądała się za Bronkiem. . — Gdzie on się podział? — Na pewno jest na podwórku, mamusiu. Widziałam go-przed chwilą z Pawłem — mówiła Zulka. — Idź go zaraz zawołaj, bo potrzebny. Zulka z chęcią wybiegła na podwórko. Bronka nie było •,vidać. Chciała zapytać babcię Zajączka wską, ale i jej już ¦78 nie było. Wyjrzała przed bramę — ani śladu. Może poszedł do Pawła? Na własną odpowiedzialność zastukała do mieszkania w oficynie. Dygnęła grzecznie i zapytała o Bronka. — Nie, nie ma go tu — odpowiedziała mama Pawła wycierając mokre ręce ścierką — myślałam, że są u was obaj, bo Pawła też nie ma. Zulka dygnęła znowu i powoli zaczęła schodzić ze schodów. Gdzież mogą być te chłopaki? Czyżby polecieli do parku? Bez niej? Oh, jaki ten Bronek jest! Zawsze aby tylko uciec od niej albo dokuczyć. Szkoda, że Zulka nie ma siostry. Jak dobrze byłoby mieć siostrę taką jak Zosia. A może mamusia pozwoli jej iść teraz do Zosi? Chyba nie, bo będzie się gniewała, że Bronka nie ma. Zulka już wychodziła z klatki schodowej. Nagle poczuła jakiś swąd. To ze schodów do piwnicy niósł się zapach spalenizny. Co to mogło być? Wyszła przed sień i oto zobaczyła białe kłęby dymu wydobywającego się z prawego ¦okienka piwnicy. Zulka struchlała. Ale czyż nie była rozsądną dziewczynką, i do tego uczennicą pierwszej klasy? Rozejrzała się. Podwórko było puste. Najbliżej było naprzeciwko, do dozorcy. Jednym iskokiem dopadła zamkniętego okna. Zabębniła piąstkami po ramie. — Pali się! — wołała. — Pali się! Pan Kubrak wybiegł na podwórko. Od razu dojrzał dym. Złapał za gumowego węża jeszcze nie zwiniętego po niedawnym polewaniu trawników na ulicy i puścił strumień wody wprost w dymiące piwniczne okienko. Na piętrach otwierały się okna. Kanarek ćwierkał jak najęty. Kuśtykała o kiju babcia Zajączkowslka. Zaalarmowani lokatorzy wybiegli na podwórko. Zulka ze zdumieniem 80 zobaczyła, że z klatki schodowej, w której mieszkał Paweł, wybiegło kilku kolegów Bronka. Nie wiadomo skąd raptem wziął się na podwórku i Paweł... A oto z sieni Pawła wychodzi szewc, pan Pieracki z parteru, i prowadzi za kołnierz opierającego się Bronka. Ale co się z tym Bronkiem stało? Dlaczego kapie mu z włosów woda? Dlaczego całe ubranie wygląda, jakby Bronek wyszedł przed chwilą z rzeki? — Panie Pieracki — zawołał dozorca — skocz pan do piwnic. Może po sitraż zadzwonić? — Nie trzeba! Już nie trzeba. Zagaszone w samą porę. Ale te gałgany puszczą nas kiedy z dymem, jak Bóg na niebie! — denerwował się pan Pieracki. — Na rzezimieszków to wszystko wyrośnie! Na podpalaczy! I to akurat pod moim mieszkaniem! Żeby tak w nocy, toby mnie upiekli jak ulę-gałkę! C ZJota kula Na próżno w kościstych rękach szewca Bronek skręcał się i rozkręcał. Nie mógł się od nich uwolnić. Kiedy pan Pieracki wprowadził go w bramę, a potem skręcił w stronę ich mieszkania, Bronek zrezygnował z walki. W otwartych drzwiach oczekiwała go mama. Z miny jej było widać, że wie już o wszystkim, a może tak tylko się Bronkowi zdawało? — Pani Wiśnie wska — wołał szewc — jak pani nie zrobi porządku z, tym gagatkiem, to na milicję pójdę. Jak Bóg na niebie — na milicję. Spalić mnie chciał! Niech pani idzie i zajrzy do tej piwnicy pod moim mieszkaniem — czego tam nie przy wlekli na podpałkę. Całe szczęście, całe szczęście, że dozorca sikawkę złapał. A może pani pomóc? — zapytał nagle. — Nie trzeba panie Pieracki. Nie trzeba, dam sobie radę — powiedziała mama takim głosem, że szewc puścił ramię Bronka i prędko wyszedł z sieni. Bronek milczał. Wokoło niego na podłodze rosła kałuża wody. Zulka płakała głośno. Mama takie rzeczy załatwiała „od ręki" w dosłownym znaczeniu. Używany w poważnych wypadkach pas od brzytwy wisiał zawsze na swoim miejscu. Bronek nie wydał głosu. Zwijał się tylko z bólu. Za to Zulka krzyczała na całe gardło i czepiała się mamy rąk, błagając, by mu darowano. Na próżno. Kiedy ojciec wrócił do domu późnym wieczorem — było już po wszystkim. Bronek od dawna leżał w łóżku — nie miał się w co przebrać. Ubranie suszyło się na sznurku nad kuchnią. Przy wieszaniu marynarki wypadła z kieszeni bursztynowa kulka. Bronek nie schylił się po nią. Podniosła ją Zulka i podała mu. Z jej rąk też nie chciał wziąć kuli. Obojętnie, po cichu powiedział: 82 — Oddaj ją Pawłowi — a widząc zdziwione spojrzenie siostry dodał krótko: — Jego kolejka. Zulka nie chciała pytać brata, kiedy to ma zrobić — zaraz? Chyba zaraz, bo jutro rano Bronek sam mógłby oddać. Ale wyjść teraz Zulka obawiała się. Spoglądała ukradkiem na mamę. Mama płakała. Kończyła przeipierkę, płukała i wyżymała „kawałki", a łzy spadały prosto w balijkę. Mamie pewno było żal, że tak mocno zbiła Bronka. Bardzo mocno. Zulka widziała sine pręgi na plecach i rękach brata. Boże! Boże! Po co ten Bronek chciał spalić pana Pierac-kiego? Przecież to straszne! Zulka nie może patrzeć na łzy, które tak cicho płyną po maminej twarzy. I jej własne oczy znowu napełniają się łzami. Och, jakie to straszne: w domu tak cicho, jakby nikogo nie było, a przecież trzy osoby płaczą, bo chyba Bronek też płacze? Nie, Bronek nie płacze. Odwrócony twarzą do ściany oczy ma suche i szeroko otwarte. Mieszkanie było odnowione na wiosnę, a Bronek dopiero w tej chwili zauważył, że deseń „w kółka" ma pięć różnej wielkości kółek. Białe, wyraźnie 83 odbite na kremowej ścianie, jedne mają brzeg ząbkowiany, inne — gładki... ...Mucjusz Scevola był bardzo wytrzymały... też go piekło... cierpiał, ale wiedział, za co... A za co on? Teraz w cichym mieszkaniu płaczą trzy osoby. Paweł nie postępuje tak, jak powinien. Bliźniaki przygotowują „alibi". Szachraj-stwo nie udaje się L aweł widział, jak ociekającego wodą Bronka prowadził pan Pieracki. Widziały to też oba bliźniaki. We trójkę szli za nim w bezpiecznej odległości. Słyszeli, oo mówił szewc, co odpowiedziała pani Wiśniewska. W pewnej chwil: Paweł zrobił ruch, jakby chciał iść za Bromkiem do mieszkania. Bolek powstrzymał go za ramię. Przeczekali, aż pan Pieracki poszedł do swojej oficyny. Dopiero wtedy Bolek zapytał: — Gdzie chciałeś biec, do Bronka? — Tak. Pójdę tam — mówił Paweł. — Pójdę i powiem, że Bronek nic nie winien, że to nie on wymyślił, że to my razem... Może jego mama nie będzie taka zła. A zresztą, w ogóle, przecież to... — Głupiś — powiedział Bolek — myśl teraz o swojej skórze. Jemu i tak nie pomożesz. Już go pewnie matka łoi. Nastawili ucha. Przez podwójne drzwi dochodził rozpaczliwy krzyk Zulki. — Tej małej też się dostało. Nawet nie wiem za co — stwierdził Olek i zwrócił się do Pawła: — Twoja mama wie? — Skąd znowu! Moja mama dzisiaj sprząta w kredensie. A jak mama bierze się za kredens, to już może się palić i walić — nie odejdzie, zanim nie skończy. 85 li tlili:? I* — A jak zejdzie do piwnicy? — Nie zejdzie. Widzieliście przecież: nasza piwnica jeszcze pusta. Zresztą na wszelki wypadek wymyśliłem sobie, że te liście to naumyślnie zniesione. Jak je spalić — to na tym popiele świetnie kwiaty rosną. Moja mama lubi kwiaty. , — No, ja bym ci jednak radził mieć alibi — powiedział Bolek. — Alibi? — zapytał Paweł. — Co to jest? Skąd ja mam wziąć jakieś ali-bi? — Alibi to znaczy wytłumaczenie, że wtedy, kiedy w waszej piwnicy ktoś coś palił, to ciebie, po pierwsze, wcale tam nie by to, a po drugie, w ogóle nie wiesz, co się tam działo. Naturalnie, do alibi potrzeba świadków. Paweł wzruszył ramionami. — A skąd ja wezmę takich świadków? Na odwrót: i Bronek, i wy, i inni chłopcy mogą zaświadczyć, że byłem w piwnicy i... Bolek i Olek spojrzeli najpierw na siebie, a potem na Pawła. — No' więc my zaświadczymy, że byłeś u nas — powiedział ten w sandałach. — Chodźmy. Paweł nie bardzo rozumiał, na co takie szachrajstwo. Bliźniaki wyczytały to po jego minie i Bolek powiedział: — Zielony jesteś. Doświadczenia jeszcze nie masz. Kiedy będziesz miał dwanaście lat, jak my... Paweł dopiero teraz dowiedział się, że bliźniaki są o rok starsze. A do czwartej klasy chodzą dlatego, że w dzieciństwie bardzo ciężko chorowali i zaczęli naukę o rok później. Szli w stronę mieszkania Szwarców i Paweł był pewien, że dzisiaj zaproszą go do siebie. Niestety, kiedy doszli do 86 bramy, bliźniaki zrobiły w tył zwrot, Paweł musiał zrobić to samo i pomaszerowali znowu w stronę domu Pawła, Spacer ten powtórzyli cztery razy. — No, dosyć! Teraz odprowadzimy cię do samych drzwi. Kiedy ktoś ci otworzy, ty musisz powiedzieć: „Dziękuję wam". Paweł wcale nie wiedział, za co ma im dziękować, ale gdy brat otworzył mu drzwi — zrobił, jak mu bliźniaki kazały. Na to Bolek szybko odpowiedział: — Ach, to my ci dziękujemy. Przy zabawie czas tak przyjemnie przeleciał. Jutro znowu musisz przyjść do nas całe popołudnie. Brat Pawła słuchał tego wszystkiego z dziwnym spokojem, a kiedy zamknął drzwi, pokiwał nad Pawłem głową, stuknął się w czoło i poszedł do swoich lekcji. Cóż to miało znaczyć? Na wszelki wypadek Paweł pewnym krokiem wszedł do kuchni. W trzcinowym fotelu za stołem siedział ojciec. Zobaczy wsizy Pawła wstał powoli. Fotel trzeszczał zło wieszczo. — Gdzieś ty był? — Ja? Ja byłem u kolegów. U bliźniaków. Nazywają się... już to tatusiowi mówiłem — trzepał prędko Paweł, ale mina ojca nie wróżyła nic dobrego. — Calutki czas u nich byłem. Calutki! Odprowadzili mnie pod same drzwi. Józek widział. — Ca-lut-ki? — powtórzył ojciec. — A w piwnicy kto był? — W piwnicy? — udawał zdziwienie Paweł. — W jakiej piwnicy? — W naszej piwnicy. Kto tam palił ogień? A więc rodzice wiedzieli. Pawła opanował strach. Nie przychodził mu do głowy żaden, ale to żaden pomysł. 87 — W piwnicy to... zdaje się Bronek Wiśniewski... coś mi się o uszy obiło... tak. Słyszałem, jak się umawiali, że tam... coś tam... ale nie pamiętam już. — Boże! Jak to dziecko kłamie! — zawołała mama załamując ręce. — Jak z nut! Zupełnie jak z nut! Podeszła szybko do Pawła i wyciągnęła z jego kieszeni pudełko zapałek. — O, złapał mi zapałki spod ręki i przepadł jak kamfora, I patrz: tylko parę zapałek na dnie. A przecież po obiedzie wyjęłam nowe zapałki. Aritoś, weź się za niego, bo mnie już ręce opadają. Ojciec wyciągnął rękę, ale Paweł schylił się i umknął w drzwi do pokoju. Rzucił się w kąt między sitolik a łóżko brata i jęczał: — Józek! Nie daj mnie! Józek! — A jakże! Jeszcze ojcu pomogę. Bierz, coś zarobił. Czy tato wie, że on fałszywych świadków pod drzwi przyprowadził? Takie szczeniaki, a na to rozum mają. Wyłaź z kąta! Nie było' znikąd ratunku... Idąc rano do szkoły Paweł najpierw wyjrzał z, sieni, czy podwórko jest puste. Potem przesadził je kilkoma susami i biegł do szkoły, jakby.go kto gonił. A przecież nie było jeszcze-późno. Przy bramie szkolnej obejrzał się. Z daleka na ulicy zobaczył szafirowy paltocik Zulki. Szła sama. Może Bronek jest już w szkole? W szatni opadły Pawła bliźniaki. — No, co? Udało ci się wczoraj? — Świetnie ¦— odpowiedział Paweł schylając się, aby poprawić sznurowadło. — Świetnie! Alibi... i tego, w ogóle. — No widzisz — klepnął go w pochylone plecy Bolek. — Nie mówiłem ci? Alibi najważniejsze. Słuchaj tylko nas! Źle nie wyjdziesz! Paweł nie miał czasu zastanowić się nad słusznością słów Bolka, bo właśnie w tej chwili podeszła do niego1 Zulka i powiedziała: — Bronek kazał... Bronek kazał, żeby ci to oddać. — Wcisnęła mu w garść bursztynową kulkę. Paweł machinalnie zacisnął pięść. — A co z Bromkiem? Gdzie on jest? — zapytał nie patrząc Zulce w oczy. — Bronek się zaziębił... ma gorączkę... Mamusia go nie puściła. Bliźniaki stały obok. Słyszały każde słowo. — A jakże! — zawołał z drwiną w głosie Bolek. — Wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę! Gorączka! Wiemy, co to za gorączka! Ojciec mu tak wsypał, że usiąść nie może! 89 — Nieprawda! Nieprawda! — wołała zaczerwieniona ze wstydu i gniewu Zulka. — Tatuś go nawet nie ruszył. — Nie, naturalnie że nie. Tatuś go po główce pogładził i powiedział „cacy" — naśmiewał się Bolek. — A ty czego się darłaś? Słyszeliśmy dobrze. — Ja... ja... płakałam, bo... bo się oparzyłam, i bardzo bolało — Zulka pokazała spory bąbel na lewej ręce. Bliźniaki spojrzały na oparzenie z powątpiewaniem, ale bąbel był prawdziwy. — Co ona ci dała? — zapytał Bolek. — Pokaż. Pawłowi było bardzo nieprzyjemnie. Jaki ten Bolek jest! Po prostu trzeba się za niego wstydzić. Niby tyle wie i umie, ia nie rozumie, że są rzeczy, o których się nie mówi. Niechętnie otworzył rękę. Na dłoni błysnęła miodowym złotem kula. — O, bursztyn! — zawołał Olek. — Prawdziwy? — Najprawdziwszy — powiedział z dumą Paweł. — Możesz sprawdzić. — Bursztyn, phi! Nic wielkiego— Bolek wydął wargi. — Moja mama to ma taki duży sznur bursztynów, że go sobie okręca trzy razy naokoło szyi i jeszcze wiszą aż do brzucha. — Bolek, daj spokój — ofuknął brata Olek. 90 — A bo co? Cóż to, nie mogę o tym opowiadać? I żebyś nie myślał, Paweł, że to są zwyczajne bursztyny. W jednym z nich jest taka mała muszka. A tatuś powiada, że ta muszka ma sto tysięcy lat. — E... — powątpiewał Paweł — czy mucha może żyć sto tysięcy lat? — Przecież ona nie żyje. Tylko skamieniała w bursztynie. Dostępu powietrza nie ma, rozumiesz? No na przykład, gdybyś wieloryba wsadził do lodówki... — Całe nieszczęście, że takich lodówek nie ma — roześmiał się pan Kluczyk, woźny szkolny, który właśnie szedł do dzwonka, aby zadzwonić na lekcje. Mi .JlBii. 'lii f ; Bronek choruje. Niesprawiedliwość Przykre nowiny przyniesione przez Zulkę. Paweł nie odwiedza przyjaciela B ranek rzeczywiście był chory. W nocy rzucał się niespokojnie, mamrotał coś przez sen i ciężko oddychał. Mama wstawała, zapalała światło, dawała mu pić. Rano okazało się, że miał gorączkę. Ojciec pytał mamy, czy nie zawołać lekarza, ale mama powiedziała, że to zaziębienie — nic więcej. Przecież w poniedziałek Bronek miał zupełnie przemoczone buty. Nie przyznał się, chodził w nich parę godzin — dopiero mama zauważyła. — I to są skutki. Żeby tylko anginy nie było, to dam sobie radę. Mama mówiła szorstkim, obcym głosem, ale rzucała raz i drugi na Bronka zaniepokojone spojrzenie. O, to było tak, jakby kto miodem smarował. Bronkowi nic a nic nie było- mamy żal. Cieszył się nawet, że mama się martwi. Dobrze mamie tak! Za tę wczorajszą niesprawiedliwość! Bo go najwięcej bolała niesprawiedliwość. Za co, za co, go to wszystko spotkało? Ile to razy ojciec go uczył, aby bitki z chłopakami niej zaczynał, ale jak go kto ruszy, to żeby pokazał, że tchórzem, nie jest i swój honor ma. Ile to razy matka przypominała, 92 że chociaż nie są bogaci, ale honor mają — przed nikim „na twarz nie upadną" i zawsze honorowo postępują. A teraz, kiedy on bronił swego honoru — to tak z nim postąpi ono?... I żeby chociaż mama zapytała, co, jak, żeby się dowiedziała od samego Bronka o całej historii. Nie. Mamie wystarczy to, że obcy, obcy człowiek przyszedł, nazwał Bronka podpalaczem i mama we wszystko uwierzyła. „Podpalacz"! A Bronek nawet zapałek w ręku nie miał. Stał wtedy przy kupie liści, dym gryzł go w oczy, aż zachodziły łziaimi. Paweł i Olek próbowali ciągle podsycać ogień i nagle ten strumień zimnej wody trafił 'wprost na Bronka, bo stał naprzeciw okienka. Inni chłopcy od razu uciekli. On, oślepiony wodą, nie rozumiał, co się stało, a kiedy zrozumiał i rzucił się na schody, to go właśnie pan Pieraidki złapał. Prowadził go przez podwórko, a ludzie patrzyli na niego jak na zbrodniarza. A gdzie byli inni? Bronek leży w spokojnym, cichym mieszkaniu. Wypił dużo herbaty z malinami. Przykryty jest maminą pierzyną. Gorąco mu, zaczyna się pocić. Wydaje mu się, że jest coraz bardziej chory. Bardzo dobrze. Niech nawet umrze mamie na złość. Dopiero mama będzie żałowała! A wczoraj przez nie domknięte drzwi Bronek słyszał, jak mama ojcu opowiadała. Ojciec się nawet dopytywał o szczegóły. Powiedział, że to niemożliwe, żeby Bronek sam jeden wpadł na taki pomysł. Ale mama znowu mówiła swoje, przykazywała, żeby nie odzywał się do Bronka, a kiedy ojciec się sprzeciwił, to powiedziała, że w ogóle żyć już nie chce, zabierze się, pójdzie na zawsize „w cały świat". 93 Ojciec westchnął, ustąpił. Co miał robić? Bronek ojca rozumie. Kiedy mama raz wyjechała na tydzień do babci — to w domu naprawdę było bardzo źle — ledwie wytrzymali. To był tylko tydzień, a cóż dopiero: na zawsze! Dziś rano ojciec podszedł do łóżka, popatrzył na Bronka, ale o doktorze odezwał się do mamy. Do Bronka ani słowa. Ech, Bromkowi też się żyć nie chce... Usypia, a kiedy się budzi, zegar bije dwunastą- Niedługo Zulka wróci ze szkoły. Paweł też zajrzy... Paweł... Nie było go w pobliżu, kiedy pan Pieracki złapał Bronka. Ani bliźniaków też nie było widać. Uciekły. Tchórze! Czyż nie powinni byli wszyscy rzucić się na szewca i odbić Bronka z jego rąk? Ale nie, woleli, żeby Bronek sam jeden padł ofiarą. I Paweł... A wtedy z tą „pożyczką"... Bronek Pawła nie wydał, chociaż jego ojciec tak krzyczał. Gdyby to Pawła złapano, gdyby to na Pawła wołano, że chciał podpalić i usmażyć pana Pierackiego na ulęgałkę, to Bronek by inaczej postąpił. — Panie Pieracki — powiedziałby — wcale nie chcieliśmy pana upiec. To jest absolutnie wykluczone. Bardzo przepraszamy. Niech się pan nie gniewa. To wszystko przez tego rzymskiego mańkuta, Pan Pieracki lubi czytać książki. Najlepiej historyczne. Może słyszał o Mucjuszu Scevoli? A jeżeli nie słyszał, to na pewno chciałby usłyszeć. I wszystko skończyłoby się inaczej. A może Paweł wymyśliłby jeszcze inną historię. Pawłowi przecież pomysłów nie brak. Słychać, jak do kuchni wchodzi Zulka. Bronek aż drży z niecierpliwości, żeby się dowiedzieć, co powiedział Paweł. Razem z Zulką wchodzi do pokoju mama. Chce obejrzeć Bronkowi gardło. Strasznie to nieprzyjemna operacja. Trzo- nek łyżeczki łaskocze. Bronek mówi ,,a' nie wymiotuje. Potem mama woła Zulkę do kuchni na obiad. Bronkowi przynosi zupę na talerzu do łóżka. Ale Bronek odmawia. Jeszcze rano postanowił sobie, że r&e będzie nic jadł. Niech schudnie. Niech zzielenieje. Będzie ledwo nogami powłóczył. Aż zemdleje na ulicy i przyniosą go do domu „białego jak chusta" i bez życia. Dopiero maroa zobaczy! Więc odmawia zupy. Nie może tykać. „Brzydzi go".^Ma-karonu z sosem też nie może, „bo S° ściska w środku . Mama bez słowa odnosi zupę, potem makaron. Na krzesełku koło łóżka stawia garnuszek żurawinowego kisielu. Bronek raz i drugi patrzy na kisiel. Próbują łyżeczkę, drugą, trzecią. Ostatecznie postanawia kisiel zjesc. Trochę pokarmu trzeba przyjmować. Inaczej nie będzie nawet mógł wyjść na ulicę i tam zemdleć. Kisiel znika z dużą szybkością. Wchodzi Zulka. — No, oddałaś? — Oddałam. — I co? — Nic. — Jak to: nic? Nie pytał się? — Pytał się, gdzie jesteś. — No i co? — Powiedziałam, że jesteś chory i że nie przyjdziesz: do szkoły. — A on co mówił? — Nic. — Nic? Gdzie to było, w klasie? — Nie. W szatni, rano. — A kto był przy tym? — Było dwóch takich podobnych do siebie. 94 — Aha, to bliźniaki. Słyszeli, że jestem chory? — Tak. Słyszeli. — I co mówili? — Niic... niic... tylko o czymś rozmawiali z Pawłem. — O czym? — O takim... o taikim... kiedy zapomniałam, jak on się nazywa, — Och, już z, tobą to naprawdę — zaczął irytować się Bromek — no pomyśl, pomyśl tak mocno, z, całej siły, to ci się przypomni. Zulka myślała z całej siły. — To jest ten... ten z tej bajki, którą czytaliśmy już dawno. — O rany! Ile ja bajek czytałem! Z jakiej bajki? — Z tej, co ich było tak dużo, tych rozbójników, i stukali do skały, i skała otwierała się. .96 — ,,Ali-Baba i czterdziestu rozbój nikó w''. — Tak, tak. Teraz przypomniałam sobie! Rozmawiali 0 Ali-Babie. — O Ali-Babie? Nie przekręciłaś? — Nie. Na pewno o, Ali-Babie. — A co o Ali-Babie? — Tego: już nie pamiętam, bo zaraz był dzwonek na lekcję. Tylko jeszcze bliźniaki powiedziały: „Trzymaj się tylko nas". — A Paweł? — Paweł powiedział, że dobrze. I pokazał im kulę. — Pokazał naszą złotą kulę?! — Bronek aż krzyknął z oburzenia i usiadł na łóżku. — Zulka, słuchaj, proszę cię, idź zaraz do Pawła i powiedz mu, żeby... żeby... — Bronek milknie i Zulka dłuższą chwilę czeka na ciąg dalszy. Wreszcie Bronek kończy: — Nie trzeba. Nic już nie trzeba. Opada na poduszkę i naciąga pierzynę po sam nos. Zulka stoi niezdecydowana. Może się jeszcze Bronkowi odmieni? Owszem, może do Pawła iść. Ale brat już się nie odzywa. Pogrążony w milczeniu przeżywa gorycz przynieśli ornych przez Zulkę nowin. „...Trzymaj się tylko nas". Tylko! To znaczy: nie trzymaj się Bronka,. A Paweł powiedział „dobrze"— a więc Bronek nie będzie już jego najlepszym kolegą, tylko te wstrętne bliźniaki. A o tym Ali-Babie to pewnie jakaś nowa zabawa. Oczywiście Ali-Babą będzie Bolek. Ale skąd weźmie 40 rozbójników? W klasie jest tylko 32 uczniów, z których jeszcze 1 Bronek odpadnie. Kiedy Paweł tu przyleci, Bronek mu zaraz powie, że nie potrzebuje, i w ogóle, że jeżeli Paweł woli trzymać się bliźniaków, to proszę bardzo. Tak mu powie... 7 Złota kula 97 Ale Paweł nie przychodzi ani tego dnia, ani następnego. Nawet nie zajrzy. O, gdyby wiedział, co Bronek o nim myśli!... Paweł miał zamiar przyjść zaraz, kiedy dowiedział się od Zulki, że Bronek jest chory. W to, o czym mówiły bliźniaki, nie wierzył ani na chwilę. Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi, i Paweł też wiedział, że u Bronka „rozprawiała się" zawsze z, dziećmi matka, a lanie od matki to, jak mówi Józek, „krajką przez pierzynę". Paweł bardzo: by chciał, żeby u niego też zawsze z mamą była sprawa. Niestety! U nich było inaczej. Kiedy jednak wstał od obiadu i już miał iść do Bronka, przypomniało mu się, że koniec z n i e trzeba wyczyścić klatkę kanarkowi. Potem zapytał mamę, czy podlać kwiatki, i podlał. Potem obłożył książkę do historii. Potem przeczytał jeszcze raz odcinek powieści w „Płomyczku", a kiedy już mu się nic więcej nie przypominało', to zapytał mamę, czy może iść do Bronka. Mama spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nigdy o to nie pytał. Wzięła to za dobry skutek wczorajszego „przetrzepania skóry" — ojciec Pawła sięgał po takie lekarstwo tylko, przy poważnych wykroczeniach i zwykle przez kilka dni później Paweł chodził skruszony i grzeczniejszy niż zwykle. Szkoda, że tylko kilka dni, Ale tym razem Paweł nie ze skruchy pytał. I ucieszyłby się na pewno, gdyby mama zabroniła mu iść do Bronka. Było mu po prostu wstyd za wczorajsze. Posłuchał bliźniaków, to prawda. Ale czuł, że nie postąpił dobrze. Co tu dużo mówić: niehonorowo. Kolegę powinno się w tarapatach ratować. A on uciekł. Jak tchórz,! Bronek też tak o nim myśli chyba. To się da poznać po minie. Paweł powoli, jakby niósł ciężką walizkę, schodzi na podwórko, idzie do sieni Bronka, stuka. — Czego chcesz? — pyta opryskliwie pani Wiśniew-ska. — Bronek chory, może to angina. Nie trzeba choroby rozwłóczyć — i zamyka Pawłowi drzwi przed nosem. Bronek śpi po nowej porcji herbaty z malinami. Nie wie o odwiedzinach kolegi i nikt mu o nich nie wspomina. Ma do Pawła żal. 98 Poiorót Bronka do zdrowia i szkoły. Paweł z Bronkiem przygotowują trucizną. Gdzie najlepiej ukryć buteleczkę? A, .nginy nie było i Bramkowa mama dała sobie radę bez doktora. Drugiego dnia gorączka spadła, a trzeciego Bronek poszedł do szkoły. Kiedy wszedł do klasy, Heniek, który go' pierwszy spostrzegł, zawołał: — O, Bronek przyszedł — ale Bronek wcale na niego nie spojrzał, tylko szedł prosto do swojej ławki, na której obok Pawła siedział... Bolek. — Bronek! Serwus! — zawołał Paweł i wyskoczył z, ławki. Paweł był wyraźnie uradowany, ale i trochę speszony. Za, to Bolek nawet nie krył swojego niezadowolenia. Nie ruszył się z, Bromkowego miejsca, tylko, patrząc na Pawła, zapytał: — Może lepiej niech Bronek usiądzie na, moim dawnym miejscu? Przecież to wszystko jedno. * Bronek nie czekał na odpowiedź Pawła. — Wynocha na swoje miejsce — powiedział — tu ja siedzę. — Tak, Bronek, naturalnie, Bolek tu siedział tylko, jak ciebie nie było — spieszył wyjaśnić Paweł, kiedy Bolek jak niepyszny wyjmował spod ławki swoje książki i tornister. 100 Na pierwszej lekcji był polski. Pani bardzo się zdziwiła, że Bronek ma nie odrobione lekcje. — Jak to — powiedziała — Paweł mieszka z tobą w jednym podwórku i nie powiedział ci, co zadane? Zanim Bromek zdążył odpowiedzieć — skoczył z, miejsca Paweł. ; — Proszę pani, ja chodziłem, ja chciałem mu powiedzieć, ale jego mamusia gniewała się, że mogę się zarazić anginą, i nie puściła mnie nawet do przedpokoju. Teraz pani dopytuje się o tę anginę. Bronek wyjaśnia, ale prawie nie wie, co mówić, bo w głowie brzęczy jedna myśl: ,,A Wiięc Paweł był, był, a więc jednak był!" Na pauzach bliźniaki trzymają się z daleka. Bolek jest wyraźnie jakby obrażony. Po lekcjach, w szatni, do Pawła podchodzi tylko Olek i coś tam szepczą. Do domu Paweł wnaca razem z Bronkiem. Jest ładny jesienny dzień i Bronek proponuje Pawłowi, żeby po obiedzie poszli puszczać latawce. — Nie, dziś nie mogę — odpowiada szybko Paweł. — Umówiłem się z Bolkiem... Bronka aż coś ukłuło. — A może ty wolisz z nim siedzieć? To powiedz tylko — wybucha magle — żebyś nie myślał... — Bromek, coś ty? Siedzę z tobą i wcale nie chcę z nim siedzieć. Tylko... no, powiem ci, chociaż to' ma być wielki sekret, dziś dokończymy tej trucizny. — Jakiej trucizny? — pyta Bronek i nagle przypomina sobie. — Aha, tej piorunującej. Jak to: dokończycie? — No, bo wczoraj zaczęliśmy. Mamy już tłuczone szkło, siatkę z zapałek i esencję octową. Dzisiaj dodamy tylko pokrzywy. — Pokrzywy? 101 — Tak. Trzeba posiekać i tylko sok z nich dolać. Z tych dużych, co tak parzą. Mówię ci, to będzie straszna trucizna. Bronek milcząco wydął wargi. Paweł w poczuciu jakiejś winy ciągnie dalej: — Nie myśl, że ja, tylko dla siebie. Przygotuj flaszeczkę. Równą połowę oddam ci wieczorem. Tylko żeby flaszeczka była ze szklanym korkiem, pamiętaj! O taką buteleczkę wcale nie jest łatwo. Jedną Bronek widział w apteczce. Mama trzyma w niej jodynę. Druga stoi w kredensie, ale to jest właściwie karafka do wódki. O obydwóch nie może być mowy. I nagle Bronek przypomina sobie: małą buteleczkę ze szklanym korkiem miała Zulka. Była to pusta buteleczka po perfurnach, jeszcze trochę pachniała. Zulka dostała ją w prezencie od nowej przyjaciółki, Zosi. Chwaliła się tym prezentem bratu. Dawała nawet powąchać. Jak by tu ją wycyganić? Po prostu zabrać! Nie, tego Bronek nie może zrobić. Jeszcze pamięta, jak Zulka chciała go wybronić przed gniewem mamy. W domu zastał Zulkę siedzącą przy stole i zeszywającą coś z gałganków. 102 — Zulka! — A co? — Zulka, pokaż tę szklaną buteleczkę. — A na co ci? — Tak, na nic. Pokaż, czy jeszcze pachnie. — Pachnie. Prawda, że to śliczny zapach? Tak pachną fiołki. — Uhm. Rzeczywiście. A mogłabyś mi dać tę buteleczkę? — Buteleczkę? Dać? — Zulka jest zupełnie przerażona. -*- Za nic na świecie! Dostałam ją na pamiątkę. Pamiątek się nie oddaje. — No tak... pamiątek nie... ale możesz mi ją pożyczyć... — Pożyczyć też nie chcę. Pożyczyłeś ode mnie złotówkę. I nie oddałeś. A to było przed wakacjami. — To prawda. Kupiłem za tę złotówkę lodów i zjadłem. A ta buteleczka będzie u nas w domu w mojej skrzynce pod łóżkiem. Będzie w niej jedna bardzo ważna rzecz, o której wie tylko Paweł i ja. Jeżeli pożyczysz mi buteleczkę, to powiem i tobie. — A co to będzie? — Zulkia jest bardzo ciekawa. — Nie, teraz nie mogę — kręci przecząco Bronek głową. — Jeżeli mi pożyczysz,, to wieczorem ci pokażę. Zulka waha się jeszcze. — I tak przecież nic w niej nie masz. Leży pusta w pudełku. — No... dobrze... weź ją. Ale pamiętaj, że nie daję ci jej na zawsze, tylko pożyczam. Słyszysz? — Tak, tak. To się wie. Jak mi już nie będzie potrzebna, to ci oddam — mówi uradowany Bronek — i tę złotówkę też ci oddam, zobaczysiz. Zulka wzdycha. Wcale tego nie jest pewna, Ale nie po- - 103 trafi sprzeciwić się bratu. Zawsze od niej wyłudzi to, co mu się podoba. Paweł dotrzymał słowa. Przelewali w kuchni u Bronka — bo akurat nikogo nie było. Robota nie była łatwa. Trzeba ją było wykonać z, zachowaniem wszelkiej ostrożności. I ciągle przelewało się samo rzadkie — a ©kruchy szkła i siarki zostawały na dnie. Wreszcie za pomocą lejka trucizna znalazła się w obydwu buteleczkach. Nawet zdawało się, jakby w Bronkowej było trochę więcej. Przed zakorkowaniem Bronek przytknął buteleczkę do nosa. Po zapachu fiołków nie zostało ani śladu. Zieloinobura ciecz śmierdziała esencją octową, aż kręciło w nosie. Bromek się otrząsnął, a Paweł powiedział z przekonaniem: — Piorunująca! Miał już przygotowane według wskazówek Bolka karteczki z rysunkiem trupiej czaszki, złożonymi na krzyż piszczelami i napisem „Śmlerdź wrogom". Śmierdziało faktycznie tak, że chłopcy zdecydowali owinąć dodatkowo korek szmatką. Teraz trucizna powinna być dobrze schowiana. Paweł swoją włożył do pudełka, w którym trzymał różne drobne przedmioty. Jakieś zakrętki, kawałki wypisanych ołówków i kredek, stare gumki, gwoździe, pinezki i kilka żołędzi. Przysypał tym po prostu ułożoną na dnie flaszeczkę. Nie było jej widać. — A ty gdzie schowasz? — pytał Bronka. — Nie wiem jeszcze. Znajdę jakieś dobre miejsce — powiedział Bronek i dorzucił: — Dziękuję ci. — Teraz to jest trochę tak, jakbyśmy mieli broń, prawda? I zezwolenia nie trzeba. Widzisz, moja sztama z bliźniakami przydała się. A ty zawsze coś do nich masz — mówił Paweł. 104 — Bo ten Bolek łże, ja ci to mówię. —¦ Nie, zdaje cii się. Już ja bym się na tym poznał. Może tylko trochę przesadza. Oni są obaj trochę tacy, jakby stuknięci, ja też czasem nie rozumiem, o czym oni mówią. No, ale może to dlatego, że to bracia syjamscy. — Syjamscy? — Tak, to się tak mówi na takie bliźniaki, które się rodzą zrośnięte. Kiedyś takie bliźniaki urodziły się w Syjamie, to gdzieś bardzo daleko, koło Wietnamu. A Bolek i Olek też urodzili się zrośnięci za nogę i trzeba ich było rozciąć. — To pewnie znak został w tym miejscu? — Ja też tak myślałem, ale Bolek mówi, że w tak młodym wieku operacja nie zostawia śladów. Ale to heca? Gdyby ich nie rozcięli, to musieliby wszędzie chodzić razem. Mogliby nawet w cyrku występować jako fenomen świata, oo? Szkoda!... Wbrew przypuszczeniom Bronka Zulka nie zapomniała 0 obietnicy. — No, masz już? Pokaż — mówi patrząc na spęczniała prawą kieszeń Bronka. Więc Bronek pokazuje buteleczkę z odstraszającą nalepką 1 opowiada po> cichu o jej zawartości. — Tylko żebyś nikomu, ale to nikomu nie pisnęła, słyszysz. I dotykać tego nie wolno', rozumiesz? Najlepiej w ogóle nie patrz w tę stronę, gdzie będzie leżała. To też może zaszkodzić, ja ci mówię. Ale Zulka nie ufała mu już tak bezkrytycznie jak kiedyś. — E, może to nieprawda, może znowu z Pawłem tak tylko wymyśliliście? — Jak ci mówię, że prawda, to prawda, — Jeżeli prawda, to trzeba posmarować tą trucizną kawałek bułki i położyć obok mysiej dziury. Ja się tak boję tych myszy — w głosie Zulki była gorąca prośba, ale Bronek nie wzruszył się tym wcale. — Żebyś się nie ważyła! Słyszysz? — syczał. — To jest niebezpieczne i nikt o tym nie ma wiedzieć. — Nawet myszy — zadrwiła Zulka, — A buteleczka jest moja i wcale mi się nie podoba, że nakleiłeś na tamtym ¦obrazku jakiegoś kościotrupa. I kiedy ciebie nie będzie... — zaczęła nagle i urwała odwróciwszy oczy od Bronka. Ale Bronek domyślił się od razu, tylko nie dał po sobie poznać. Długo po kolacji odrabiał lekcje. Potem sprawdził, czy Zulka już na dobre zasnęła. Wtedy rozejrzał się po pokoju, gdzie by można schować tę straszną trucizną. Musiał ją schować tak, żeby jej nikt nie mógł znaleźć. Nie tylko dlatego, że nie lubił, aby mu gospodarowano w jego rzeczach, ale przede wszystkim ze względu na bezpieczeństwo', A nuż Zulka rozlałaby truciznę? A gdyby dotknęła jej skaleczoną ręką? Bronek dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, co za straszne możliwości zawiera malutka flaszeczka po fiołkowych perfumach. — Na piecu? — nie. W sienniku? — nie. Za szafą, w skrzyni od węgla, w kredensie? Wszystko nie nadawało się. Flaszeczkę mogła znaleźć mama i też, pomimo ostrzegawczego napisu, postąpić z nią nieostrożnie. Co za kłopot! Może wziąć truciznę jutro do szkoły? Może ją w ogóle nosić zawsze przy sobie? Też niedobrze. W czasie bójki chłopaki przewrócą, flaszeczka się zbije, odłamek jej może skaleczyć — ależ to zmartwienie! Od kilku chwil oczy Bronka bezmyślnie wpatrują się w siedzącego pod łóżkiem Zulki Srokacza. Pluszowy pies 106 ma smętną minę. Brązowią łata przyszyta na prawym boku pruje się z lekka. Jeżeli nitka puści dalej — posypią się ze Srokacza trociny. Schudnie, trzeba go będzie dopychać. Bronek podnosi Srokacza, ogląda troskliwie, sam wypruwa ostrożnie nitkę. W dostatecznie duży otwór starannie wpycha buteleczkę z trucizną, dopycha na wierzch trochę kłaków i mocno, mocno gęstym ściegiem zaszywa. To Bronek umie. Ile razy urwie mu się guzik albo odpruje podszewka — radzi sobie sam, bez maminej pomocy. Dobrze jest umieć takie rzeczy samemu! Teraz Zulka może pękać, a nie znajdzie swojej flaszeczki. Bronek uśmiecha się z zadowoleniem. Złota kula jest w rękach bliźniaków. Bronek już więcej nie zniesie. Nieznajoma pani i jej pies Robbi. Pomysł Bronka W szatni Bronkowi wywlokło się sznurowadło z buta i guzdrał się dość długo. Paweł czekał na niego przed szkołą. Oba bliźniaki ubierały się obok. Kiedy Bronek zawiązał już sznurowadło I podniósł głowę, zobaczył w rękach Bolka... złotą kulę. Krew uciekła mu z twarzy. Chciał się rzucić i wyrwać kulę z rąk Szwarca. Ale nim się na to zdobył, bliźniaki, niczego nie zauważywszy, wyszły z szatni. Bronek wrócił do równowagi. Chyba mu się zwidziało. Na pewno, bo! skąd Bolek miałby złotą kulę? Chyba Paweł nie mógł mu jej dać. Przecież to nie tylko jego własność! Idą ulicą Akacjową. Paweł jakimś patykiem „gra" na. mijanych sztachet ach. Nie spodziewa się tego pytania, które nagle rzuca mu Bronek. — Masz, złotą kulę? — Złotą kulę? Mam... Paweł przełyka ślinę — naturalnie że mam, a bo co? — Pokaż. — Mam, tylko nie przy sobie----tłumaczy tsię Paweł, ale minę ma tak niewyraźną, że Bronek już wie wszystko. — Ach, nie przy sobie, to znaczy w Bolkowej kieszeni — rzuca złośliwie. 108 — No to co? Co cię to obchodzi? — Paweł odzyskuje pewność siebie. — Tobie mam oddać kulę pojutrze. Nie bój się, dostaniesz ją. — Wcale się nie boję. Spróbowałbyś nie oddać — powiedział Bronek głosem, któremu starał się nadać groźne brzmienie. — Nie o to chodzi. Ja nikomu naszej kuli nie daję. Za nic. A gdybym chciał oddać — to przynajmniej powiedziałbym ci. Zobaczysz, że ta kula już będzie zapeszona. Zobaczysz! Te Szwarce takie nieżyczliwe. — Zaraz, zaraz. Nie dawałbyś naszej kuli nikomu? A Zulka dwa dni ją nosiła. Pokazywała każdemu, kto tylko chciał. Aż się dziwiłem, że jej nie zgubiła, — Zulka? Kiedy? Całe dwa dni? Niemożliwe! — Możliwe, bo widziałem na własne oczy. A jeżeli ty o tym nawet nie wiesz, to jeszcze gorzej. To znaczy, że złotej kuli, nasz e j kuli wcale nie pilnujesz. To raz. A po drugie, czego ty chcesz ciągle od tych Szwarców? Właśnie że są życzliwi. Dałem Bolkowi do' potrzymania tę kulkę, a, on mi za to wkręci w nią klubkę z kółeczkiem. Przez to kółeczko można przesunąć tasiemkę albo sznurek i przynajmniej nie zgubi się, n© nie? Bromek milczał ¦nadęty. Już przy domu, Paweł dodał: — Oni mają dostać od ciotki kota. Ale nie takiego zwyczajnego — tylko syjamskiego. Obiecali przynieść go do mnie, żebym zobaczył. Zawołam wtedy ciebie. Taki kot... — Nie potrzebuję — przerwał mu ostro Bronek — nie potrzebuję i mam ich w nosie razem z tym nadzwyczajnym, kotem. Wiesz? — I przy tych słowach Bronek gwałtownie skręcił w swoją sień, zostawiając Pawła samego. 109 Tak, tego już było za wiele. Bronek czuł, że jeżeli przy najbliższej okazji Paweł powie: ,,Wiesz, że Bolek"... albo „te bliźniaki", albo nawet ,,u Szwarców" — to Bronek nie wytrzyma i rzuci się na niego z pięściami. Po co, po co oni zapisali się akurat do tej szkoły? A już jeżeli tu im jest najbliżej, to po co mają tyle cudownych rzeczy do opowiadania, że Paweł o niczym innym nie mówi? Co to znowu za syjamski kot? Zrośnięty z innym kotem, tak jak ci syjamscy bracia, czy może odcięty już od tego drugiego kota? I po co Bolek przyczepił się do Pawła? Czy mu nie wystarcza własny brat? Przeważnie bracia są albo młodsi,, wtedy nie warto się z nimi bawić, bo są słabsi i głupsi, albo są starsi i wtedy już się nie chcą bawić z młodszymi — tak jak Józek z Pawłem. Ale taki jednakowy brat, w sam raz, i do tego z tej samej klasy, to wymarzona rzecz. Każdy by chciał mieć takiego. Więc po> co Bolkowi Paweł? A Pawłowi po co ten Bolek? Przecież z Bronkiem znają się tak dawno i mieszkają w jednym domu, i w ogóle... Bronek ma żal, wielki żal. Miał dzisiaj pokazać coś ciekawego Pawłowi. Coś, czego jeszcze Paweł nie widział. Nawet nic o tym nie wie, ale kiedy Paweł jest taki, to figa! Codziennie przed wieczorem Bronek biegnie z bańką po mleko do spółdzielni. Od kilku dni o tej samej porze przychodzi tam jedna pani z psem na smyczy. Psa nie wolno wprowadzać do sklepu i pani przywiązuje go zawsze do mosiężnej antaby przed wystawą. Ten pies jest strasznie mądry. Siada grzecznie i czeka, aż jego pani wyjdzie, i potem grzecznie idzie za nią. Pies nazywa się Robbi i wygląda strasznie śmiesznie. Ma pełno długich kudłów. Spadają mu one na oczy, na nos. Gdyby nie czerwony wywieszony jęzor — można by tylko domyślać się w tym miejscu pyska. Na łbie sterczą mu kosmate uszy. Śmieszny pies, Bronek tak 110 mu się przyglądał, że omal o mleku nie zapomniał. Na drugi dzień pies poznał go. Na trzeci byli już dobrymi znajomymi. Właścicielka psa pierwsza odezwała się do Bronka. To ona powiedziała mu, jak pies się nazywa. Bronek pytał się, czy można mu przynieść skórki i dlaczego mu te włosy na oczy spadają. Odprowadził tę panią aż do bramy, na samym końcu Akacjowej. Dowiedział się, że włosów obcinać psu nie można, bo to już taka rasa. Skórki przynieść można, ale najlepiej rano. Okazało się, że ta pani przychodzi do spółdzielni codziennie rano po pieczywo. Naturalnie z psem. Teraz mama nie musi namawiać Bronka, żeby biegł po bułki. Nawet kiedyś go do ojca chwaliła, że się zrobił lepszy. Bron-kowi było trochę wstyd, ale co miał powiedzieć? Dziś rano zaniósł skórki od pasztetowej. Robbi zjadł z wielkim apetytem. Tak śmiesznie schylał i podnosił głowę, tak mu fruwały te długie włosy. Pawłowi Robbi na pewno podobałby się. Gdyby Paweł zobaczył Robbiego, wolałby go od dziesięciu syjamskich kotów. A jakby wyglądały bliźniaki ze wszystkimi swoimi cudami, których nie można zobaczyć?... — Robbi! Robbi! — mruczy sobie Bronek to psie imię i nagle... Tak. Już wie, co zrobić. Robbi w klasie wszystkim się podoba. Katastrofa. Bronek nie wraca do domu JtYobbi w klasie wywołał powszechny zachwyt. Wszyscy chcieli go dokładnie obejrzeć i pogłaskać. Koło ławki Bronka zrobił się niesamowity tłok. Paweł, który od razu poczuł się kimś „z rodziny", odpychał, jak mógł, kolegów. — Odsuńcie się! Mówię, odsuńcie się. Przecież nasz Robbi nie ma czym oddychać. Udusi się. On jest nie przyzwyczajony, żeby mu tyle osób siedziało na głowie. Poczekajcie, nie widzicie, że Robbi drży ze strachu? Przecież to delikatny rasowy pies. Rasa czysta jak szkło. Robbi rzeczywiście drżał na całym ciele. Łeb ze spiczastymi uszami wtulił Bromkowi pod pachę, a na tym, co było widać, trzęsły mu się popielate, posklejane w długie kosmyki włosy. Może go przerażał gwar, może obcość miejsca? Może rozmowa tuż nad jego głową? Bliźniakom oczy wychodziły na wierzch. Taki pies! — Co to za oiasa? — zapytał udając obojętność Bolek. — Australijska — palnął nie namyślając się wiele Bronek. Nie był przygotowany na to pytanie, ale chyba to nie gorszie niż ten Syjam. — Przez okazję z Australii przysłany — uzupełniał szybko Paweł. — Po Olimpiadzie na pewno jeszcze ktoś takiego pisa przywiezie. To bardzo rasowa rasa. — Phi — dmuchnął Bolek — po Olimpiadzie to takich 112 psów będzie po prostu jak psów. Gdybym chciał, to mógłbym mieć ich tyle, co palców u rąk i nóg, ale ja wolę syjamskiego kota. — Wolisz,, bo takiego psa nie masz i nie będziesz, miał — powiedział triumfująco Bronek. — Takiego psa? Taką szczotkę do zamiatania podłogi? Żeby mi kto nawet dopłacał, tobym nie wziął! — wołał Bolek. Ta „szczotka do zamiatania" bardzo Bronka dotknęła. Ale w tej właśnie chwili wszedł nauczyciel i na jego widok chłopcy rozbiegli się — klasa uspokoiła się. Bronek czym prędzej posadził Robbiego między sobą i Pawłem. Paweł głaskał psa i lekko go^ drapał za uszami. Robbi przyjmował te pieszczoty z przyjemnością. Teraz był zupełnie spokojny. — Skąd go masz? — spytał Paweł. Bronek w odpowiedzi położył palec na ustach i oczami pokazał pana. Lekcja płynęła jak zwykle. Zdawało się, że minie bez żadnych zakłóceń. Już pan skończył pytać, zadał na następną lekcję i podszedł do tablicy, aby zapisać na niej krótkie ćwiczenie do przerobienia w domu. Raptem Robbi nastroszył się i w jednej sekundzie zeskoczył pod ławkę. Bronek i Paweł błyskawicznie schylili się, aby go chwycić. Stuknęli się głowami boleśnie i mocno, aż im się pokazały gwiazdy przed oczami. I wypadki od tego momentu następowały poi sobie błyskawicznie. Robbi toczył się pod ławkami i trącał coraz to inne nogi, bo coraz to w innym miejscu słychać było rzucane szeptem jego imię. — Robbi! Robbi! Robbi! — biegło po klasie wyraźnie, wciąż coraz bliżej tablicy. 8 Złota kula 113 Nauczyciel, odwrócony plecami do klasy, nie wiedział jeszcze o niczym. Obecność psa w klasie na pewno nie wzbudziłaby jego zachwytu, Bronek modlił się w myśli, prosząc Boga, aby Robbi nie pobiegł w stronę tablicy. A właśnie zanosiło się na to. Już był przed ławkami i zamiatając popielatymi kudłami sunął wprost do brązowych półbucików nauczyciela. Bronek wychyliwszy się z ławki widział to doskonale. Zawołał niegłośno, lecz rozpaczliwie: — Robbi! Robbi! — Już zrobił — powiedział na cały głos ktoś z pierwszej ławki. Nauczyciel z kredą w ręce urwał w pół słowa i odwrócił się rozgniewany do klasy. — Co to znaczy? Kto i co zrobił? Odpowiedzi nie usłyszał. Nie była ona zresztą potrzebna. O krok od niego stał mały, śmieszny, kudłaty psiak, za któ- 114 rym rozpływała się okrągła spora kałuża wiadomego pochodzenia. Widok był tak komiczny, że kilku chłopców z pierwszych ławek parsknęło śmiechem. Nauczyciel, widać to było, z trudem utrzymywał powagę na twarzy. Wtem ktoś zapukał, drzwi otworzyły się i stanęła w nich — Bronek cały struchlał — właścicielka Rabbiego. Za jej plecami stał pan kierownik, Robbi nie skoczył, ale po prostu frunął do swojej pani. Już był na jej rękach. Szczekał radośnie i oblizywał językiem jej twarz. — Robunia moja! Robulka! Znalazł się mój Robbi, znalazł — pani tuliła psa jak ukochane dziecko, a twarz jej jaśniała radością. Pan kierownik nie uśmiechał się. Oczami poszukał wśród ławek tej, na której isiiedział Bronek. Spojrzał na niego. Chłopiec natychmiast spuścił głowę. Stojące w ławkach dzieci i nauczyciel, ciągle jeszcze z kredą w ręce, nie rozumieli, o co chodzi. — Przepraszam pana za przerwanie lekcji — powiedział pan kierownik — ale stała się bardzo przykra rzecz. Wierzyć nie chciałem — a jednak dowody są oczywiste. Uczeń tej klasy, uczeń nasz, e j szkoły, przywłaszczył sobie cudzego psa. Tego właśnie psa, Czy pan pozwoli wyjść Wiśniewskiemu teraz z nami? — Proszę bardzo, proszę bardzo — powiedział prędko nauczyciel i widać było, że sam jest zdumiony słowami pana kierownika. Bronek wychodząc z ławki pochwycił 'przerażone spojrzenie Pawła, który zdążył mu tylko szepnąć: „Trzymaj się". — Może to jakieś nieporozumienie? — powiedział jeszcze nauczyciel i było widać, że jest mu bardzo przykro. 115 — Tak, mnie się też zdaje, że to się wyjaśni. Zaraz sdę wyjaśni — dodała szybko pani, ale w jej głosie nie było pewności. Bronek szedł jak na ścięcie. Łatwo było w klasie mówić „trzymaj się". Za drzwiami klasy wydawało się to już znacznie trudniejsze, a w gabinecie pana kierownika odwaga opuszczała człowieka ab-so-lut-nie. Wszystko tu było bardzo duże: i sam pokój, i meble, i zaścielaj ący podłogę dywan, o który trudno się było nie potknąć. Fotel za biurkiem miał dziwnie wysokie oparcie. Pożyczano go zawsze do przedstawień 'szkolnych, jeżeli potrzebny był tron, Stało się tu przed ogromnym biurkiem na wprost światła padającego z trzech dużych okien. Wszystko to onieśmielało. — Bromku — powiedziała pani — opowiedz nam, jak to się wszystko stało? Nie dziwcie się, że pani nazwała Bronka po imieniu. Odprowadzał ją kilka razy do domu, pytał o Robbiego, więc i ona zainteresowała się, kim on jest. Wiedziała również, gdzie mieszka i do której chodzi klasy. Bronek już nabrał tchu w płuca, już miał powiedzieć, że on wcale nie miał zamiaru „przywłaszczyć sobie" — jak to określił pan kierownik — psa. Chciał go tylko pożyczyć, pokazać w klasie — po lekcjach odprowadziłby go do mieszkania. Przecież zostawił kartkę. Dlaczego ta pani nie mówi o kartce? Ale w tym momencie pan kierownik znowu powiedział z wyrzutem: — Taki wstyd! Taki wstyd! Co sobie pani redaktor pomyśli o naszej szkole. Bronek spojrzał na pana kierownika i wyczytał z jego oczu, z jego miny tak wyraźnie, jakby pan kierownik powiedział to na cały głos: „ukradłeś". 116 Krew uderzyła mu do głowy. Zrobiło mu się gorąco, końce uszu zaczęły tak piec, jakby się paliły. Zacisnął zęby. Nie. Jeżeli to tak wygląda, to nie powie ani słowa, ani jednego słowa, żeby go^ nawet torturowali. Gdyby to jeszcze ta pani posądziła go o taką rzecz. Byłoby też przykro, ale przecież ta pani prawie nic o nim nie wie. A pan kierownik zna go dawno. Wie doskonale, że on nigdy, nigdy nikomu niczego nie wziął. W szkole, owszem, zdarzały się różne rzeczy. I w starszych, i w młodszych klasach. Ale pan kierownik wiedział, że Bronek jest z porządnej rodziny. Jego mama zawsze mówiła: „Gdyby moje dziecko wyciągnęło ręce po cudze — odrąbałabym te ręce". I jeszcze: „Umarłabym ze wstydu". Bronek wierzył w to święcie. Nigdy niczego nie ukradł. I teraz też chciał wziąć Robbiego tylko na parę godzin. Pokazać bliźniakom, bo oni z tym kotem... Nic by się Robbiemu nie stało. Bronek pilnowałby go tak jak Zulki albo jeszcze więcej, bo Zulka może powiedzieć, czego chce, czy ją co boli, a pies — nie. Ale jeżeli ktoś myśli, że Bronek mógłby postąpić jak złodziej... niech będzie co chce. Słowa z niego nie wydobędą. Na próżno pani redaktor zagaduje o czym innym. Grozi palcem Robbiemu, że się tak brzydko zachował w klasie, tłumaczy panu kierownikowi, że Robbi jest zawsze bardzo porządny, że takie wypadki zdarzają mu się tylko w chwilach wyjątkowego wzruszenia, że widocznie na nim takie wrażenie zrobiła klasa pełna dzieci. Pan kierownik słucha, a potem zwraca się do Bronka: — No, czy możesz, nam jakoś wytłumaczyć to, co się stało? „To, co się stało, to, co się stało" dzwoni w uszach Bron-kowi i bardzo go złości. Odpowiada sam sobie „nic się nie stało" i mówi na głos: 117 —¦ Nic się nie stało! Pan kierownik jest rozgniewany. Ze złą miną kiwa głową w stronę Bronka. Pani jest wyraźnie zmartwiona. -— Wracaj do klasy — mówi ostro pan kierownik, — Muszę pomówić z twoimi rodzicami. Bronek wychodzi z, gabinetu. Jest już po pauzie. Korytarze puste i tafcie jakieś ponure. Do klasy? Nie, do klasy Bronek nie wróci za nic na świecie. W kilka sekund po wyjściu niespodziewanych gości z klasy zadźwięczał dzwonek na pauzę. Nauczyciel, bardzo z czegoś niezadowolony, ostrym głosem polecił dyżurnemu sprzątnąć podłogę i opuścił klasę. Dyżurnym tego dnia był Paweł. Nie kwapiłby się ze zrobieniem porządku, gdyby to chodziło o kogo innego. Ale to przecież zrobił Bronka pies, pies, którego Bronek przyniósł do klasy. Pies, z którym była, jak się okazuje, związana jakaś nieprzyjemna sprawa. Biedny Bronek! Na wspomnienie miny, z jaką przyjaciel opuszczał klasę, Pawłowi zrobiło się bardzo smutno. Pobiegł po ścierkę do woźnego, a kiedy z nią wracał do klasy, już w progu usłyszał pełen drwin głos Bolka: — Australijski pies! Australijski! Olimpijski! Przez okazję... ukradziony! Złodziejski pies! Paweł zapłonął oburzeniem. Podbiegł do Bolka, zamierzył się na niego trzymaną w ręku ścierką i wrzasnął: ----Złodziejski? Ukradziony? Powtórz jeszcze raz! — Dziesięć razy mogę ci jeszcze powiedzieć. Nie słyszałeś, co mówił pan kierownik? — Słyszałem lepiej niż ty. Nie powiedział „ukradziony". — Powiedział, powiedział, tylko widocznie jesteś głuchy 118 na oba uszy. Ale chyba widziałeś, jak ta pani ucieszyła się, że jej pies się znalazł, chyba widziałeś, że to jej pies? — No to co, że jej? Mógł się do Bronka przyczepić. Mógł się zabłąkać i przyjść do szkoły za Bromkiem, bo psy czują dobrego człowieka, a Bronek... — No, nie chciałbym być na miejscu Bronka — powiedział znacząco Olek. — My tę panią znamy. Ona Bronka opisze. — Opisze? Dlaczego? Kto ona jest? — zainteresowało1 się kilku uczniów. — Ta pani pisze książki. Przyjechała do naszego miasta, żeby coś znaleźć w Muzeum. Była u nas. Nasz tatuś ma jej pomóc. — ,A jak pisze książki — przerwał Bolek — to i do gazety może napisać. Przecież w gazetach piszą o złodziejach. — I wtedy Bronka wsadzą do takiego domu poprawczego— kończył Olek —dla młodych złodziei, bo do więzienia to wsadzają tylko starych złodziei. —. Ale Bronek nie jest złodziejem, słyszysz? — wołał wściekły już Paweł. — Nie ukradł tego psa, słyszysz? Sam widziałem, jak pies za nim leciał. Leciał i leciał. Bronek wołał: „A pódziesz! Wont!" A ten nic,, tylko za nim prosto do szkoły. — Prościutko, prościuteńko — przedrzeźniał Bolek — zaraz twój Bronek wróci, to sam zobaczysz. Paweł niepokoi się. Narada w „cegielni". Zulka mówi, co było w domu. Pomysł Pawła Jt> ranek do klasy nie wrócił. Minęła jednia godzina i druga. W czasie dużej przerwy Paweł kręcił się koło gabinetu pana kierownika. Po co Bronka tam tak długo trzymają? Drugie śniadanie leży w ławce, przecież Bronkowi jeść się chce. Na ostatniej godzinie Paweł postanowił iść do pana kierownika i zapytać, czy Bronkowi można przynieść obiad. Jeżeli za karę ma tam siedzieć, to niech chociaż coś zje. Jakież jednak było jego zdziwienie, kiedy zobaczył drzwi od gabinetu szeroko otwarte, a wewnątrz sprzątającego pokój woźnego. — Pana kierownika nie ma? — zapytał. — Już dawno. Pojechał zaraz rano na konferencję. ¦ — I... i nikogo tu nie zostawił? — Paweł odważnie przekroczył próg i rozejrzał się po obszernym pokoju. — A kogóż by tu miał zostawić? — zapytał zdziwiony woźny i spojrzał na Pawła podejrzliwie. Teraz Paweł zaniepokoił się naprawdę. Co się stało z Bronkiem? Dlaczego' nie wrócił do klasy? Zadając to pytanie Paweł zaraz sobie na nie odpowiedział. Miał przecież dosyć fantazji, aby wyobrazić sobie słowa bliźniaków, aby widzieć spojrzenia innych kolegów. Tak. On sam też nie spieszyłby się. Ale iść do domu bez tornistra, bez książek? 120 Tu przyszło Pawłowi do głowy, że w ogóle w takiej sytuacji powrót do domu też nie przedstawiał się specjalnie przyjemnie. Chyba że wszystko się wyjaśniło, ale jeżeli się wyjaśniło, to dlaczego Bronek znikł? Paweł zrozumiał nagle, że musi Bronkowi pomóc. Musi go odnaleźć i zrobić wszystko, co tylko będzie mógł. Przede wszystkim tornister Bronka trzeba dobrze schować. Do domu nie odnosić, zanim się nie zbada, co tam wiedzą. Zulka w tym dopomoże. Potem znaleźć Bronka i dowiedzieć się, jak było naprawdę z tym psem, wstrętnym psem. Paweł nie może teraz zrozumieć, jak Bronkowi mógł się chociaż przez chwilę podobać taki obskurny pies! Wcale do psa niepodobny, raczej naprawdę do szczotki. I zlał się na środku klasy! I do tego tyle kłopotów! Paweł myśli o tym wszystkim idąc szybkim krokiem do parku. Jest tam skrytka zrobiona w stosie cegieł, o której wiedzą tylko on i Bronek. Tam schowa tornister. Dochodząc do „cegielni" Paweł słyszy jakieś podejrzane szelesty. Skrada się na palcach, zagląda zza węgła i widzi... Bronka, który siedząc na kilku cegłach trzyma w ręku kawał jakiejś suchej gałęzi i machinalnie przerzuca nią w prawo i w lewo kupę zeschłych liści. — Bronek! Co ty tu robisz?! — woła zduszonym głosem Paweł. — Nic — odpowiada przestraszony Bronek zerwawszy się na nogi. — Dawno tu jesteś? — Dawno — Bronek odbiera pospiesznie z rąk Pawła swój tornister i zagląda do środka, Po chwili spore kromki chleba ze smalcem szybko maleją w jego ustach. Bronek jest bardzo głodny. 121 V rmi — Bronek — zaczyna powoli Paweł — co z tym psem, no, wiesz, co'było u pana kierownika? Bronek między jednym kęsem a drugim rzuca pojedyncze słowa. Psa pożyczył. Miał go odprowadzić zaraz, po lekcjach. Zostawił przy smyczy kartkę, na której napisał: „Przepraszam. Odprowadzę po szkole". — Osioł jesteś. Kartka pewnie poleciała. Nie mogłeś poprosić sam? — A jakby ta pani nie chciała? — No i co, piowiedziałes to wszystko u pana kierownika? — Nie. — A tylko co? — Nic nie odpowiedziałem... nie mogłem, bo mnie tu ścisnęło —- Bronek pokazuje na gardło. — I pan kierownik powiedział, że porozmawia z mamą... A ta pani... nic nie powiedziała. — Tak, nic nie powiedziała, ale... Paweł wzdycha. Teraz on opowiada o niebezpieczeństwach grożących Bromkowi. Ogłoszenie w gazecie... Dom poprawczy... Bronek odwraca w bok głowę. Niech Paweł nie widzi, jak bohatersko walczy ze łzami. Całe miasto dowie się z gazety. Ojca będą palcami wytykali: „To ten, którego syn siedzi w więzieniu!" — Mama umrze ze wstydu — mówi półgłosem. — Tak, twoja mama strasznie wpada w nerwy. To wszyscy wiedzą — przytakuje Paweł. Obaj wzdychają ciężko. Co robić? Co robić? — Mam plan — mówi Paweł po dłuższej chwili milczenia. — Słuchaj: najważniejsza rzecz to, żeby pan kierownik nie przyszedł do was przed tym, jak się wszystko wyjaśni, i żeby ta pani do gazety nie podała. Bo jak twoja 122 mama umrze ze wstydu, to już będzie za późno. Ale pan kierownik najpierw chyba obiad zje. A potem musi być w po-południówce. Więc teraz chodźmy do tej pani. Jeżeli ciebie znowu ściśnie, to ja wszystko powiem. A jaka ona: więcej dobra czy więcej zła? — Chyba dobra — odpowiada Bronek — rozmawiała ze mną i dała mi prowadzić Robbiego... — Idziemy — decyduje Paweł. Zostawiają tornistry w skrytce. Wychodzą z parku i nagle widzą biegnącą naprzeciwko Zulkę. Zdyszana dopada do nich. — Oj, Bronek, ja cię tak szukam i szukam. Już miałam iść do „cegielni", bo nigdzie cię nie ma... — A bo co? — pyta niby obojętnie Paweł. — Bo mama się dziwi, że jeszcze ze szkoły nie wróciłeś. Ale ja pobiegłam do Pawła i zobaczyłam, że jego jeszcze nie ma, i powiedziałam mamie. I mama... i była u nas jedna pani — zakończyła niespodziewanie Zulka. — Jaka pani? — zapytali chłopcy jednocześnie. — Nieznajoma. Wysoka. Miała taką śliczną torebkę. I bardzo śmiesznego psa. I chciała się widzieć z Bronkiem w ważnej sprawie. Chłopcy spojrzeli po sobie. — I co mówiła? — Nie wiem. Ja właśnie przyszłam do domu, jak ta pani wychodziła, i tylko widziałam torebkę, i tego pisa, i tę panią... — A mama co? — Mama?... Nic... tylko wyjrzała przez okno* czy nie idziesz. — To jesizcze gorzej — powiedział Bronek beznadziejnym głosem. — To jeszcze gorzej. Bo jak mama zaraz nic J.7.7 wpadnie w nerwy, tylko niby jest spokojna i czeka, aż przyjdzie ojciec, to już jest najgorsze, co może być. Teraz Bronek widzi, że już wszystko przepadło, że nie ma innej rady, tylko to, co wymyślił, kiedy tyle czasu siedział na cegłach. — A coi wymyśliłeś? — pyta Paweł, a Zulka słucha z otwartymi ustami, przestraszona, nierozumiejąca, co się stało. -— Pójdę w świat — mówił Bronek. — W taką podróż dookoła świata jak ten, co o nim pisali w gazetach. To trzeba iść bardzo długo. Wrócę za cztery lata. Przez ten czas mamie złość przejdzie. 124 Jak się okazało, Bronek najbardziej bał się mamy. Więzienie to nic. Do więzienia nie idzie się bez sądu, a na sądzie wydałoby się, że Bronek nie jest złodziejem. W gazecie ta pani nie opisze. Bronek prosi Pawła, żeby dziś jeszcze do niej poszedł i powiedział. A jutro panu kierownikowi też. Bronek nie chciałby, żeby pan kierownik myślał o nim źle. To wszystko da się załatwić. Ale z, mamą?... Mama człowiekowi nie daje się wytłumaczyć. Bronek nigdy nie zdąży dojść do słowa. A niesprawiedliwości dłużej znieść nie może. — Chodźmy — mówi do Pawła — po drodze pokażę ci dom, gdzie mieszka Robbi. A tornister niech będzie dla Zul-ki... Złotej kuli pilnuj. Jeżeli nie wrócę, to będzie pamiątka. Zulka płacze na głos. Paweł z podziwem spogląda na przyjaciela. To odwaga! Iść z domu na całe cztery lata! Paweł bałby się ojca. Chociaż jego ojciec „nie wpada w nerwy". — A szkoła? Bronek! Przecież za cztery lata będziesz miał piętnaście lat. I wrócisz do czwartej klasy! Bo przecież w drodze nie możesz chodzić do szkoły. Jak ty będziesz wyglądał? Jeszcze gorzej niż bliźniaki. — Trudno — mówi Bronek — nie mam innego wyjścia. Wolę mieć piętnaście lat i być w czwartej klasie niż teraz pokazać się mamie na oczy. — Bronek! Nie idź — z płaczem błagała brata Zulka — nie idź! Ja mamę uproszę, ja powiem, że będę chora, że umrę, mama się przestraszy i daruje ci, zobaczysz. Albo babcię Zajączkowską tu przyprowadzę. Tylko nie idź. — Zaraz, zaraz. Uspokójcie się. Ja też mam pomysł. Mnie się też nie podoba twoja podróż naokoło świata. Z kim ja będę siedział przez ten cały czas w ławce? Gdybyśmy poszli razem, to co innego. I wiesz, Bronek, poszlibyśmy prosto przed siebie do takiego kraju, gdzie trzeba pomóc w wal- 125 — ©e... Zajechalibyśmy tam bardzo prędko, bo każdy chętnie podwiózłby nas po- drodze, jakby się dowiedział, że idziemy walczyć za wolność. I pewinego dnia, słuchaj: siedzą nasi rodzice przy głośniku, a tu nagle: „Dziś w bohaterskim boju odznaczyli się Polacy: Bronisław Wiśniewski i Paweł Wieczorek. Oddali swoje młode życie — Paweł aż nosem pociągnął ze wzruszenia — swoje bardzo młode życie..." Ech, Bronek!... Jak urośniemy, to pójdziemy razem. Teraz ja nie mogę iść. Ty się boisz mamy, a ja ojca. Ale wpadłem na pomysł. Nie musisz nigdzie daleko iść. Zulka, przestań, słyszysz? — Sły... słyszę. — I uważaj: pójdziesz teraz do domu. Nie mów nic, że widziałaś Bronka, rozumiesz? Możesz tylko powiedzieć, że słyszałaś, że chłopaki wybrali się na Piaskowe Doły. — Ja nie chcę kłamać — mówi Zulka. — A kto ci każe kłamać? Bronek, wybieramy się na Piaskowe Doły, dobra? No więc: słyszałaś czy nie? — Słyszałam ¦— mówi podejrzliwie Zulka — ale tam nie wolno. — Nie wolno, ale gdzie Bronek ma iść? W cały świat czy na Piaskowe Doły? Przecież się boi mamy, tak? No, więc gdzie lepiej? — W cały świat to bardzo daleko— wzdycha Zulka. — No widzisz, więc zrób wszystko, jak ci mówię, dobrze? No to zawracaj. — Zulka!... zatrzymuje siostrę Bronek. — A... a co było na obiad? — Placki kartoflane. — O mój Boże — wzdycha głodny Bronek i zwraca się do Pawła: — Czy ja... tego... na wieczór wrócę? Paweł potakuje głową. 126 •— To, Zulka, żeby dla mnie placki były schowane w piecyku. Pamiętaj! Zulka zawraca do domu, a chłopcy przysiadają na murku okalającym park i Paweł wtajemnicza Bronka w swój plan. Bronkowi plan się podoba. Jedno tylko „nie odpowiada mu": potrzebna jest pomoc chłopców, sprytnych chłopców, najlepiej bliźniaków. — Oni chętnie pomogą ¦—- przekonuje Paweł — oni lubią hece, ja ci mówię. — Ja do nich nie pójdę! — stanowczo oświadcza Bronek. — Dobrze. Ja pójdę — zgadza się Paweł — ale najpierw lecę do domu, bo już nie wytrzymam z głodu. Chłopcy jeszcze raz biegną do „cegielni" po tornister Pawła. Bronek zostaje. Będzie tu czekać na przyjaciela. Może Pawłowi uda się przynieść coś do zjedzenia? Paweł w mieszkaniu bliźniaków. Zulka pomaga. Chłopaków zasypało! Biedny Srokacz IZ ¦ JTYiedy Paweł dzwoni do drzwi Szwanców, czuje się trochę niepewnie. A jeżeli ich ojciec, który w domu pisze książki, będzie krzyczał, że ktoś przyszedł do jego synów i przeszkadza mu w pracy? Paweł postanawia wcale nie wchodzić do mieszkania, tylko wywołać Olka albo Bolka na schody. Drzwi otwiera mu jakiś starszy pan z brodą. Może to dziadek bliźniaków? Paweł szasta nogą i pyta: — Czy mogę... czy Olek... albo Bolek może wyjść na chwilę? — Może — mówi pan otwierając szeroko drzwi i zapraszając gestem do środka. — Czy jesteś ich kolegą? Jak się nazywasz? Paweł mówi swoje imię i nazwisko, a pan podaje mu rękę. Wprowadza go do pokoju i prosi, żeby usiadł. Musi chwilkę zaczekać, bo chłopcy pobiegli odprowadzić matkę do autobusu. Za chwilę powinni już być. Może Paweł chce przejrzeć gazetę? I pan z brodą podaje mu „Dookoła świata" — które tak trudno kupić w budce z gazetami. Paweł czuje się zupełnie jak dorosły. Przegląda kolorowy tygodnik, ale jednocześnie rzuca oczami po pokoju. Ciekawy jest tych cudów, o których bracia opowiadają w szkole. Książek, rzeczywiście, dużo. Na jednej ścianie są same półki z książkami. Ale nie do sufitu. I drabinki nie ma, tylko takie dwa schodki do sięgania, jak w sklepie z walizkami. Biurko duże, piękne. Amfory na biurku nie widać, tylko gliniany, malowany wazonik. Na wystawie w „Cepelii" stoi takich kilka. A nad biurkiem miała wisieć tarcza. Wisi, ale okrągła, w jakieś wzory i taka mała. Paweł przypomina sobie księcia Witolda z ryciny wiszącej w korytarzu szkolnym. Tarcza stoi obok księcia, Wyrysowany jest na niej koń z jeźdźcem. I kształt ma inny. Gdyby w tę tu blachę uderzył krzyżacki miecz... — Co, podoba ci się ten miedziany talerz? — zapytuje uprzejmie pan z brodą. — Deseń wytrawiony kwasami. Moja robota. Lubię to robić w wolnych chwilach. ,,Talerz!" Paweł nabiera odwagi i zapytuje: — A ten... guzik? — A co, chłopcy zdążyli już opowiedzieć wam o moim zbiorze? — uśmiechnął się pan z brodą i podniósłszy się zza stołu, przy którym zajęty był jakimiś wycinkami z gazet, wyciągnął jedną z ogromnych szuflad biurka z wieloma przegródkami, w których leżały guziki. — Pooglądaj, jeżeli cię to interesuje, to guziki od mundurów wojska polskiego. O, ten tutaj — to współczesny, poznajesz? Te — to legionowe. A takie — nosiła piechota za Kościuszki. A ten — to z munduru sławnych czwartaków, a te... — A który Napoleona? — Z czasów Księstwa Warszawskiego? O te i te. A kto was uczy historii? — zapytał nagle. — Pan od historii. — Pan od historii? Aha, pan od historii, prawda, w czwartej klasie dopiero zaczynacie. No, moje chłopaki umieją już dużo więcej. 128 9 Złota kula 129 li4t ! ' } 1 ( fl W tej właśnie chwili do pokoju weszli obaj bracia. Widać było, jak są zaskoczeni niespodziewaną wizytą. Szczególnie Bolek był wyraźnie niezadowolony. Paweł prosił, żeby wyskoczyli z nim na chwilę. Zgodzili się chętnie, Bolek po prostu się spieszył. Paweł grzecznie ukłonił się panu z brodą, który znowu podał mu rękę. Już wychodząc z pokoju Paweł spojrzał na „tarczę Witolda" i powiedział z udanym zachwytem: — Bardzo ładny talerz. Bardzo!... Jak było umówione, Zulka w odpowiedniej chwili, kiedy mama po raz nie wiadomo który wyglądała przez okno, gniewając się, że Bronka jeszcze nie ma — powiedziała: — A może oni na Piaskowe Doły poszli? Słyszałam, jak Paweł mówił do Bronka o Piaskowych Dołach. — Mówić mógł, ale pójść na pewno nie poszli. Już Bronek wie, co by za to dostał — powiedziała mama — a i Paweł też. Jednak niepokój mamy wzrósł. Biedna Zulka teraz dopiero zobaczyła, w jaką dała się wciągnąć pułapkę. Żal jej było Bronka, nie chciała, żeby poszedł „w daleki świat", i to aż na cztery lata, ale serce jej się krajało, gdy widziała, że mama niepokoi się coraz więcej. Piaskowe Doły to było miejsce niedalekie, ale zakazane. Leżało za ostatnimi domkami, za ugorem, na którym się pasły kozy, i było niebezpieczne. Jeżdżono tam po piasek. Dorośli wiedzieli, w którym miejscu należało go wybierać, i robili to ostrożnie. Dzieci dawniej lubiły tam biegać, bo mniejsze i większe jaskinie i doły były świetnym miejscem do zabawy. Niestety, zeszłego roku zasypało tam małego chłopca. Został 130 uratowany tylko dzięki przypadkowej obecności dorosłych. Od tej pory Piaskowe Doły zostały z miejsca zabaw wykreślone, a nawet wypisane, jak się ktoś wyraził, rózgą na grzbiecie. Nie trzeba zresztą było rózgi. Wypadek, który o mało nie zakończył się tragicznie, był dobrze znany w całym mieście i opowiadany wielekroć ze wstrząsającymi szczegółami. Dzieci bały się tam chodzić. Przypominając sobie to wszystko pani Wiśniewska pocieszała się, zagniatając ciasto na zacierki na kolację. Nagle pod oknami od pokoju wychodzącymi na ulicę ktoś przeleciał wołając: — Zasypało! Chłopaków zasypało na Piaskowych Dołach! Pani Wiśniewskiej stanęło serce. Z umączonymi rękami wybiegła na podwórko. Matka Pawła stała tam właśnie przy otwartym oknie babci Zajączkowskiej i rozmawiała z nią. — Czy Paweł jest w domu? — Nie, bo co? — Matko Boska! Jakichś chłopaków na Dołach zasypało! Pani Wieczorkowa zbladła i też chwyciła się za serce. Obie kobiety, nie umawiając się, wybiegły przed bramę. Ile tchu w piersiach spieszyły w stronę ulicy, która prowadziła na Piaskowe Doły. Zulka też słyszała okrzyk: „Chłopaków zasypało!" Coś jej się takiego zrobiło, że nie mogła ani głosu wydobyć, ani kroku postawić. Stała przy oknie w kuchni. Widziała, jak mama podbiegła do pani Wieczorkowej, jak obie rzuciły się do bramy. 232 Kiedy odzyskała możność poruszania się — i ona wybiegła na ulicę. Mama i pani Wieczorkowa były już za spółdzielnią. Zulka namyślała się, czy biec za nimi, czy pilnować nie zamkniętego mieszkania, kiedy zauważyła, że z bramy sąsiedniego domu wyskoczyło dwóch chłopców. Stali do niej plecami, nie widziała ich twarzy, ale słyszała dobrze, jak mówili: — Ale nam się udało! Pycha! — Patrz,, jak pędzą, mało nóg nie połamią. A to kawał! Krzyknąłem tylko raz, a ty? — Ja też raz, ale w samo okno. Zulce zaczęło się przejaśniać w głowie. — To wy! To wy tak krzyczeliście! — zawołała. — Tak robią tylko łobuzy! Ja powiem! Ja powiem to, zobaczycie! Chłopcy odwrócili się gwałtownie. Teraz poznała ich: to były bliźniaki. Jeden z nich podrzucał złotą kulę. Drugi podszedł do niej z zaciśniętymi pięściami. Zrobił okropnego zeza, żeby ją przestraszyć, i syknął: — Powiesz? Komu powiesz? Zulka przeraziła się krzywych oczu i zaciśniętych, mocnych pięści. Coinęła się w tył i zasłoniła Srokaczem. Chłopak podskoczył — wyrwał jej z rąk pluszowego pieska i zapytał: — Powiesz? No gadaj, powiesz? — Nie powiem, nie powiem — powtarzała drżącymi wargami Zulka. — Tylko oddaj zaraz mojego psa. Oddaj mi go, proszę cię, ja już muszę iść do domu. — No, pamiętaj, bo będzie z tobą źle — nienaturalnie grubym głosem powiedział chłopak. — A to łaciate cielę możesz sobie wziąć. — Przy tych słowach cisnął z całych sił Srokaczem w Zulkę. Nie trafił. Srokacz uderzył w mur, odbił się i upadł na ziemię. Brzęknęło coś, jakby szklany dzwoneczek zadzwonił, jakby ktoś stuknął łyżeczką o brzeg szklanki. Zulkę ogarnia żal. Biedny, nieszczęsny Srokacz. Może mu serce pękło? Każdy go lekceważy, każdy poniewiera. Zulka podnosi ulubieńca, tuli do piersi, niby płaczące, skrzywdzone dziecko, i w bramie wpada ze szlochem w niebieski fiartuch sunącej o kijku babci Zajączkowskiej. Dwie zrozpaczone matki biegną ulicą, jakby im skrzydła urosły. — Jezu mój! Jezu! Żeby zdążyć, żeby jakich mężczyzn po drodze spotkać! — wyrzuca z trudem słowa pani Wieczorkowa. 132 133 — Do telefonu daleko. Można by straż pożarną zawiadomić — mówi ledwo łapiąc oddech pani Wiśniewska. —¦ Matko Boża, pomóż nam dzieci uratować! I nagle, kiedy obie mają już skręcić w ulicę Piaskową, która prowadzi na Piaskowe Doły — o parę kroków przed nimi, tylko przez szerokość ulicy — z bramy parku wychodzą spokojnie... Bronek i Paweł. Matki rzucają się do nich. Pawła matka obmacuje od stóp do głów. Chwyta go za głowę, ramiona, barki — jakby nie wierzyła, że Paweł stoi przed nią żywy i cały. Bronkowa mama — płacze. Złapała syna, zamknęła go w swoich ramionach, przytuliła z całej siły i powtarza przez łzy: „Synku mój, Bronusiu, Bronusiu, syneczku!"... Gość. Rozmowa dorosłych. Paweł chce wszystko wytłumaczyć. Co się stało Srokaczowi? Mama nie może zasnąć domu goście: pani redaktor i pies. Mama jest trochę skrępowana — teraz dopiero zobaczyła ciasto na stolnicy i swoje umączone ręce. Robi wyrzuty ojcu, dlaczego trzyma gości w kuchni, ojciec chce się tłumaczyć, ale nie dopuszcza go do głosu pani redaktor: — Owszem, pan Wiśniewski prosił mnie do pokoju, ale wolałam zostać tutaj. Niech pani pozwoli, żebym posiedziała z wami. Nie uważajcie mnie państwo za oficjalnego gościa, Wpadłam na pogawędkę, prawie po sąsiedzku — przecież ja tu niedaleko mieszkam. — Dobrze — mówi mama — ale niech się pani nie gniewa, że ja zacierki dokończę. Mąż z pracy wrócił głodny i pewnie zły, że kolacji nie ma. Ale co ja tu przeżyłam! I mama opowiada krótko o całej historii, Bronek aż się dziwi, że mama nie gniewa się na niego, nie dopytuje: a co, a dlaczego— tak jakby te wszystkie sprawy nie były ważne. Jakby najważniejsze było to, że Bronek tu, z mamą jest. Bronek zawsze myślał, że mama najwięcej kocha Zulkę, bo Zulka jest mała i — dziewczyna, i z Zulką nie ma tyle kłopotów. Ale dziś zobaczył, że chyba jego też. Pani redaktor opowiada tymczasem o sprawie, w jakiej przyszła. Przyszła wyjaśnić i przeprosić Bronka, że nie- 135 "W chcący była przyczyną nieprzyjemności w szkole. Dopiero kiedy po- powrocie do domu zakładała Robbiemu smycz — spostrzegła założoną pod pasek kartkę. Zrozumiała, że Bronek nie chciał nic złego, ot, po prostu, może to był nie najlepszy pomysł — ale cała sprawa niewarta była takiego rozgłosu. Pani redaktor opowiedziała to wszystko w jakiś bardzo wesoły sposób. Kiedy mówiła na przykład o Robbim, który tak się popisał na środku klasy, a potem skoczył do niej, jakby miał sprężynę w środku, to wszyscy musieli się śmiać. A Robbi zupełnie jakby rozumiał, bo kręcił ogonem i poszczekiwał wesoło. Bronek też panią redaktor przeprosił. Teraz, wieczorem, chociaż minęło zaledwie kilkanaście godzin, wydawało mu się, że to było bardzo dawno, że był wtedy ¦ o wiele młodszy, i zrozumieć po prostu nie mógł, jak taki niemądry pomysł wpadł mu do głowy. Zacierka była już gotowa i pani redaktor wstała, aby się pożegnać, ale mama Bronka powiedziała, że trudno, jak tu jest po sąsiedzku, to już niech z nimi i kolację zje. Pani redaktor nie kazała się długo prosić, razem z Zulką nakryła stół obrusem i pomogła nosić talerze z zacierką. Bronek przyglądał się i nadziwić się nie mógł, jak to jest: przyjdzie ktoś pierwszy raz do domu, a wygląda, jakby od dawna był dobrze znajomy. Pani redaktor opowiedziała o swojej pracy w takim tygodniku, który się nazywa „Dookoła świata". Bronek i Bronka koledzy znają go, a najwięcej podobają im się kolorowe ilustracje. W czasie tej pogawędka zapukał ktoś energicznie do drzwi i weszła pani Wieczorkowa z Pawłem. Wszyscy od razu spostrzegli, że to jakaś mniej przyjemna historia, bo pani 136 Wieczorkowa była wyraźnie rozgniewana, a Paweł wprowadzony był... za kołnierz. — Czy pani wie? — zwróciła się pani Wieczorkowa do mamy Bronka — czy pani wie, że ten gałgan wszystko sam wymyślił i urządził? Ludzie, ludzie na świecie, do czego to dojdzie? Dzieci rodzoną matkę do trumny wpychają!... — Mamusia to zawsze tak... trochę przesadza — tłumaczył Paweł prostując kark w oswobodzonym kołnierzu — przecież ja to wszystko wymyśliłem po to, żeby właśnie Bronka mamę ratować. Bo Bronek mówił, że jego mama tego wstydu nie przeżyje, kiedy on będzie w poprawczaku siedział i kiedy o nim w gazecie napiszą, więc ja to tak urządziłem, żeby jego mamusia nie myślała o tamtym, tylko żeby się rozerwała czym innym. — Oj, dzieci, dzieci — powiedziała ze smutkiem pani Wiśniewska. A mama Pawła znowu się rozgniewała; — Rozerwała! Słyszycie, państwo? — rozerwała! Mnie o mało płuca nie pękły, na pani już całkiem „twarzy nie było", a dla Pawła, dla Bronka to — rozrywka! — Mamusiu — po Pawle widać było, że jest bardzo nieszczęśliwy — mamusiu, przecież ja wcale tego nie chciałem. Skąd ja mogłem wiedzieć? Ja chciałem Bronkowi pomóc, bo mi było przykro, że on pójdzie na całe cztery lata w świat, a... —¦ Zaraz, zaraz — powiedział spokojnie pan Wiśniewski — pleciesz tu, Pawle, trzy po trzy o gazecie, o poprawczaku, o wędrówce Bronka w świat — nic z tego nie rozumiem i matka, widzę, też. — Mnie już się w głowie mąci — powiedziała mama Bronka i przesunęła ręką po czole. 237 liiiP!