Czesław Chruszczewski LALANDA Słońce wzeszło tego dnia o godzinie czwartej z minutami, niebo i ziemia pożółkły, jak gdyby najweselszy z błaznów rozbił milion mendli jaj i posmarował żółtkami cały świat. Po kilku westchnieniach niekiedy czas mierzy się ilością westchnień — żółte chmury, żółte pola i żółte kamienie pokraśniały, wszędzie zakwitły purpurowe kwiaty, nawet na najbledszych twarzach. Dwie kostki lodu zanurzone w szklance, wypełnionej różowym płynem, błysnęły purpurowym ogniem jak rubiny lub jak przekrwione ślepia minotaura. — Wspaniały wschód słońca — powiedział Człowiek, Który Wyznaczał Godzinę Startu. — Okrążysz Ziemię w ciągu sześćdziesięciu minut. Pamiętaj o włączeniu magnetofonu. — Po dziesięciu okrążeniach zmienisz orbitę powiedział Człowiek, Który Czuwał Nad Trasami Lotu. — Następnie włączysz plazmotron. Nie zapomnij o magnetofonie. To wszystko. Człowiek, Który Ustalał Godzinę Lądowania, otworzył drzwiczki windy mówiąc: — Powodzenia, Karolino. Jesteś piekielnie uparta. Dlatego wrócisz na Ziemię. O piątej ognisty słup podniósł rakietę ponad srebrzyste kopuły bunkrów. Pole startowe pokryły kłęby białego dymu. Odetchnęła głębiej. Nad skrzynką magnetofonu zamrugała czerwona lampka, tuż pod nią zajaśniał napis: „Włącz mnie, na co czekasz”. Uderzyła palcem w klawisz. — Dwie sekundy opóźnienia — zabrzmiał głos. W przyszłości unikaj opóźnień. Nie wolno marnotrawić najdrobniejszej okruszyny czasu. Paskudne to przeciążenie, ale można wytrzymać, wszystko w najlepszym porządku, puls nieco przyspieszony, zrozumiałe, jeszcze tylko pół minuty. Teraz lepiej, wchodzimy na pierwszą orbitę, co za ulga, prawda? Nic nie ważysz. Anioł, przepraszam, anielica, raz jeszcze przepraszam, takie porównanie może zirytować, a jednak fruwasz po niebie. Myśl głośno, nagramy wszystkie twoje myśli. Wyłącz mnie! — Dobrze, będę głośno myślała. Okrążam Ziemię na wysokości ośmiuset kilometrów. Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć, że prowadzę statek kosmiczny, instrukcje nagrano na taśmę magnetofonową, w wyjątkowej sytuacji włączam radio, Człowiek, Który Opracował Trasę Lotu powiedział: „Bądź przygotowana na wszystko”. Jestem przygotowana, jeśli zginę, może ocaleje ta taśma z moimi głośnymi myślami, przy okazji powiem, co myślę o Katarzynie. Loty kosmiczne to nie rewia mody, cynobrowy kombinezon, wybacz, Katarzyno, oślepiłaś trzy tysiące mężczyzn pracujących w naszym ośrodku… Światło nad magnetofonem i napis: „Włącz mnie”. — Dobry wieczór. Słuchaj uważnie, za chwilę zmienisz trasę lotu. Tak, tego nie przewidywał program, rozkaz potwierdzi komunikat radiowy, pierwszy i ostatni. Po uruchomieniu plazmotronu osiągniesz szybkość stu tysięcy kilometrów na sekundę. Opuścisz nasz układ słoneczny, kierując gwiazdolot ku Lalandzie 21185. Przypominam dane dotyczące tej gwiazdy. Odległość od Ziemi 8,2 lat świetlnych, masa satelitów krążących dookoła Lalandy — 1750. Odległość gwiazda–satelita w porównaniu z odległością Ziemia–Słońce — 0,13, odległość gwiazda–satelita w porównaniu z odległością Ziemia–Jowisz 0,025, okres obrotu w latach — nieco ponad rok. Uwaga, przygotuj skafander oznaczony literą Q. Odbierz komunikat radiowy. Włączyła wszystkie mikrofony i głośniki. — Tu Ziemia, tu Ziemia — usłyszała głos Człowieka, Który Był Odpowiedzialny Za Jej Życie potwierdzam instrukcje magnetofonu. Interesują nas planety Lalandy. W ekspedycji uczestniczy jedenaście pojazdów kosmicznych, wyprzedziłaś nieco eskadrę, jeśli zechcesz, natychmiast nawiążą z tobą łączność i pospieszą ci z pomocą. Możesz zrezygnować i wrócić. Czekam na odpowiedź. — Powiedziałeś: interesują nas planety Lalandy, mnie również. Nie zrezygnuję. — Pragniemy, abyś to zadanie wykonała samodzielnie. — Postaram się. — Zapominając o eskorcie, którą możesz wezwać tylko w wyjątkowym wypadku. — Dobrze, zapomnę. — Pamiętaj o magnetofonie. Do zobaczenia. — Do — mruknęła Karolina zniecierpliwiona przedłużającym się dialogiem. Plazmotron to silnik oznaczony literą P. Włączyła magnetofon. — Mag–ne–to–fon — myślała głośno Karolina — dzia–ła na zwol–nio–nych o–bro–tach. Mój u–mysł rów–nież… Gwia–zdo–lot o–siąg–nął szyb–kość dwu–stu ty–się–cy ki–lo–me– trów na se–kun–dę… „Sztuczne, sztuczne, sztuczne… co sztuczne… pole… pola elizejskie, Champs Elysees, na polach elizejskich pasą się bociany, po polach elizejskich maszerują drabiny, na drabinach kirasjerzy… grawitacyjne… pole… sztuczne pole grawi–tacyj–ne”. Karolina przesunęła dźwignię. — Dobrze — pochwalił magnetofon. — Pozwolisz, że zacytuję H. Poincarego: „Posuwając się daleko w przestrzeń lub daleko w czasie, możemy spodziewać się, że zasady, do których przywykliśmy, okażą się zupełnie obalone. Te wielkie przewroty pomogą nam lepiej dostrzec lub lepiej zrozumieć małe zmiany, których dokonuje się bliżej nas, w niewielkim wycinku świata, w którym żyjemy i działamy”. Koniec cytatu. Sztuczne pole grawitacyjne funkcjonuje bez zarzutu. Twoje samopoczucie powinno ulec znacznej poprawie. — Czuję się dobrze. — Dźwięk twojego głosu sprawia, że magnetofon włącza się automatycznie. Myśl głośno. — To bardzo przykre uczucie, gdy człowiek nie panuje nad swoim umysłem, nad zmysłami, przez kilkanaście sekund nie rozróżniałam kolorów, kabinę wypełniło światło podobne do księżycowego, przygasły lampy, myślałam o wielu sprawach jednocześnie, wyjątkowo intensywnie odczuwałam rzeczywistość, swoje trwanie, na próżno usiłując zrozumieć jego sens, mimo wielkiego, nieomal bolesnego wysiłku woli, nie mogłam dociec, dlaczego siedzę w fotelu dentystycznym, kto sprawił mi suknię ze srebrnej lamy, komu zawdzięczam wizję bezkresnej przestrzeni, szarej pod stopami, ciemniejącej ku horyzontowi, który umykał przed moim spojrzeniem coraz dalej, coraz szybciej, stałam na dnie rozpadliny nad rzeką, nad stawem, nad morzem, ktoś pisał palcem po wodzie, kursywą, „sztuczne pola grawitacyjne”, wtedy przesunęłam dźwignię i wizja zniknęła. Gwiazdolot z szybkością światła mknie przez bezkresny Kosmos. Przekroczyłam granice układu Lalandy. Światło nad magnetofonem. Artur prosi o głos. — Osiągnęłaś maksymalną szybkość, dwieście osiemdziesiąt jeden i osiem dziesiątych tysięcy kilometrów na sekundę. Wyłącz wszystkie silniki. Dalszy lot odbywać się będzie ruchem bezwładnym. — Wyłączam. Wspaniała cisza, mówię półgłosem, teraz szeptem, dzieje się ze mną coś dziwnego, wzruszenie, radość, przeczucie przeżycia czasu poza czasem, tam, za najbliższym progiem, na skraju mgławicy Andromedy poznam nowy ruch, który ożywia planety Lalandy. Karolina umilkła, usłyszała delikatne pukanie. W podobny sposób na Ziemi gość puka do drzwi domu, do którego pragnie wejść, ale tutaj, w Kosmosie, to delikatne pukanie zdumiewa i trochę niepokoi. — Proszę wejść — powiedziała zdając sobie sprawę, że ulega idiotycznej iluzji. — Proszę otworzyć — usłyszała uprzejmy głos. — Te drzwi otwierają się od wewnątrz. Dla wyjaśnienia muszę dodać, że wylądowała pani szczęśliwie na Pierwszej Planecie. Oto, do czego prowadzi automatyzacja pojazdów kosmicznych — myślała, mocując się z drzwiami. — Gwiazdolot wylądował bez udziału mojej woli, co gorsza, wiele wskazuje na to, iż przedwczesne lądowanie nastąpiło wbrew woli moich przełożonych. Karolina ostrożnie wysunęła głowę. Dźwig podsunął ruchomą platformę pokrytą pluszowym dywanem, oplecioną girlandami białych kwiatów. — Skąd ja to znam — mruczała kosmonautka — kwiaty, dywany, podekscytowany tłum i Człowiek, Który Wita z Urzędu. A może spadłam z powrotem na Ziemię? — Nie, wylądowała pani na Pierwszej Planecie krążącej dokoła Lalandy. Moje nazwisko Piotr Pomponazzi. — Pańskie nazwisko również nie jest mi obce. — W szesnastym wieku miałem zaszczyt wykładać filozofię w Padwie. — W Padwie? — Ziemia, Europa, Italia. Pani rodzinna planeta słynie w Kosmosie jako wylęgarnia intellectus possibilis. — Czy mogę prosić o szklankę zimnej wody? Pomponazzi załamał dłonie. — Jak mogłem zapomnieć, jak mogłem! — wołał nie ukrywając zawstydzenia. — Woda! Podajcie Karolinie szklankę zimnej wody! Do platformy podbiegło kilkunastu mężczyzn, wzruszonych, zafrasowanych, nikt nie pomyślał o wodzie, o szklankach, program powitania opracowano w najdrobniejszych szczegółach, poszczególne punkty zostały przekonsultowane z wybitnymi specjalistami, woda jednak uszła uwadze organizatorów. Kłopotliwe milczenie przerwał najstarszy z obecnych. — Czy szampan zastąpi wodę — zapytał półgłosem — szampan prosto z lodu? — O Williamie! — przemówił uradowany Pomponazzi. — Twój geniusz nigdy cię nie opuszcza, pani pozwoli. William Szekspir. — Potomek sławnego Szekspira? — Nie. On sam. — Słusznie — powiedziała Karolina, opróżniwszy puchar — znakomity szampan, panowie są nad wyraz uprzejmi. Gdzie mogłabym poprawić fryzurę? Niewinne to pytanie wywołało panikę. Zapomniano nie tylko o wodzie. Mężczyźni rozbiegli się na wszystkie strony. Pozostał zrozpaczony Pomponazzi. — Błagam o wybaczenie. Jesteśmy nieco oderwani od waszych ziemskich spraw. William zorganizuje, co trzeba. Wznieśliśmy specjalnie dla pani luksusowy hotel, ale zapomnieliśmy, że zamieszka w nim istota płci pięknej. Kobiety znamy jedynie z legend. — Wylądowałam zatem na męskiej planecie. — Wybitnie męskiej. — Interesujące, a jak dajecie sobie radę z przyrostem naturalnym? — Z czym, proszę? — W jaki sposób rozmnażacie się? Czyżby przez podział komórki? — Ach — Pomponazzi uśmiechnął się z pobłażaniem — pani rozumuje ziemskimi kategoriami. W układzie Lalandy ten problem nie istnieje. Egzystujemy jak kamienie, nie umieramy, nie rodzimy się, to wszystko mamy już poza sobą. Może jeszcze kieliszek szampana? William przygotowuje miejsce, gdzie będzie pani mogła poprawić fryzurę, a ja przez ten czas wyjaśnię strukturę naszego świata, to nie potrwa długo. Pierwszą Planetę nazwałbym Poligonem Nieśmiertelnych Niegdyś Żyjących Na Ziemi. Pech sprawił, że rozważania filozoficzne, które ongiś snułem dla zabicia czasu, unieśmiertelniły mnie, mój intelekt został skierowany do układu wyższego stopnia, otrzymałem wierną kopię swego ziemskiego kształtu i rozpocząłem egzystencję absolutnie intelektualną, forma na Pierwszej Planecie nie ma żadnego znaczenia, nieśmiertelny intelekt Pomponazziego obleczono w kształt, będący jego fizyczną podobizną, z przyczyn natury technicznej, przede wszystkim po to, by moich najoryginalniejszych myśli nie mylić z równie oryginalnymi myślami Arystotelesa, tak, droga pani, myśli bywają często bliźniaczo podobne do siebie, mimo iż stanowią produkt dwóch odrębnych umysłów. Myślicieli daleko łatwiej można rozpoznać po wyglądzie zewnętrznym. Pierwsza Planeta błyszczy w promieniach Lalandy jak dostojna czaszka Sokratesa, jak kolano nieśmiertelnego Karola Bovillusa, autora epokowego stwierdzenia, iż człowiek jest duszą świata — homo mundi anima, a świat ciałem człowieka. Jak zapewne była pani uprzejma zauważyć, otacza nas zewsząd pustynia, stąd trudności z wodą, zawsze łatwiej o butelkę szampana; kształty, w których przebywa intelekt Nieśmiertelnych, to atrapy, dekoracje, nic nie rozprasza naszych myśli. Nasze generalne zadanie: kontynuować badania, rozważania rozpoczęte na Ziemi i nie dokończone z tych, czy innych względów. Myślimy kolektywnie w większych lub mniejszych zespołach, przeciętnie około pięćdziesiąt tysięcy filozofów rozwiązuje jeden problem, trzeba powiedzieć samokrytycznie, iż to gigantyczne myślenie, jak do tej pory, nie przyniosło specjalnie rewelacyjnych wyników, lecz cóż począć, nieśmiertelność zobowiązuje. Dzięki bezpośrednim kontaktom filozofów i naukowców, artystów reprezentujących wszystkie dotychczasowe epoki ziemskie oraz konfrontacji wszelkich idei, zdołaliśmy poznać konstrukcję intelektu, jego budowa przypomina strukturę cukrów prostych, glukozy i fruktozy. Lecz oto William sygnalizuje: „Gotowe”. Pomponazzi klasnął w dłonie i stalowy żuraw przeniósł platformę pod sam hotel. Kilku filozofów z wczesnego średniowiecza rozpylało perfumy w zacisznym hallu. — Uzupełniłem braki — szepnął William — doprowadziliśmy do hotelu wodę, a w apartamencie wiszą lustra, Einstein wspólnie z Newtonem z wątku własnych myśli wysnuli kilka kolorowych nitek, z których utkali wstążki do włosów. — Chcę do łóżka — powiedziała Karolina i ziewnęła. — Łóżko — jęknął Pomponazzi — jak mogliśmy zapomnieć o łóżku. — Wystarczy kanapa, tapczan, cokolwiek do leżenia, jestem piekielnie zmęczona. Głęboki fotel, puszysty dywan. — Głęboki fotel! — ucieszył się William. W salonie, na pierwszym piętrze, czeka na panią głęboki fotel. Salon zdumiewał swoim ogromem, sufit niknął gdzieś w górze, przypominając strop nieba, kilkutysięczny tłum mężczyzn szerokim półkolem otaczał gotycki tron, inkrustowany ametystami. — Oto fotel — rzekł Pomponazzi i podprowadził Karolinę do tronu. Usiadła z westchnieniem ulgi. — Panowie wybaczą — szepnęła — na chwilę pozostawię was samych. — Usnęła — stwierdził William. — Nie będziemy zakłócać jej snu. Proponuję zespołowe przestudiowanie pojazdu, którym przybyła do naszego układu. Propozycję aprobowano. Tłum podekscytowanych myślicieli opuścił pospiesznie hotel. — Śmiertelnicy — rzekł Pomponazzi; szedł w pierwszym szeregu — śmiertelnicy znają smak rzeczy, a gdybyśmy tak skoczyli na kolacyjkę do jakiejś ziemskiej restauracyjki. Wrócimy przed północą? — Przednia myśl — odparł chórem kilkutysięczny tłum Nieśmiertelnych. — Przednia i zacna. — Wszyscy nie wejdą do rakiety — powiedział ktoś. — Losujmy — zawołał William — losujmy, Nieśmiertelni! Tak też uczynili. Wkrótce jedenastu uszczęśliwionych myślicieli zajęło miejsca w gwiazdolocie. Pomponazzi włączył silniki. Karolinę obudziło ciche brzęczenie. Otworzyła oczy. Pod czerwoną lampką magnetofonu jaśniał napis: „Włącz mnie, włącz mnie!” Nacisnęła klawisz. — Dzień dobry — zabrzmiał głos Artura — spałaś dwie godziny, zgodnie z programem. Za piętnaście minut zobaczysz Pierwszą Planetę Układu Lalandy. Przygotuj pojazd do lądowania. Usłyszała za plecami ciche chrząknięcie. — To ja — powiedział zażenowany William wyjąłem z rakiety magnetofon i przyniosłem do hotelu. Tylko to pozostało z gwiazdolotu. Pomponazzi zatęsknił do śmiertelnych i porwał rakietę. — Wystartował? — On i dziesięciu kolegów. Przed godziną pomknęli ku Ziemi. — Zginą. — Będą bardzo szczęśliwi, jeśli zdołają wyrwać się ze strefy nieśmiertelności. W tej chwili tłumy otaczają hotel, setki tysięcy mędrców, przybyli ze wszystkich stron planety. Proszę zdradzić nam tajemnicę — jak wy to robicie? — Co? — Że możecie umrzeć, raz na zawsze.