NINA KIRIKI HOFFMAN ZBIÓR OPOWIADAŃ Bogowie życzeń - NIE, PRUDENCE - powiedziała Maggie do sześcioletniej dziewczynki. - Nie wchodź do fontanny. Wczesne poranne słońce rozgrzewało piaskowego koloru płyty na zócalo i odbijało się błyskami w wodzie starej fontanny. Krótkie włosy Prudence lśniły złotem, a jej ubranko - żółta koszulka, różowe szorty, odblaskowozielone plastikowe, przezroczyste sandałki - było tak jaskrawe, że aż raziło wzrok. Maggie zmrużyła oczy w szparki. - Ale, Maggie... - zaprotestowała Prudence. Pokazała palcem monety, które połyskiwały srebrnymi iskierkami na ciemnym mozaikowym dnie dolnego basenu fontanny. Z górnej misy kapała woda. Krople tworzyły zachodzące na siebie kręgi, które marszczyły powierzchnię wody. Maggie poczuła przypływ zaprawionej zniecierpliwieniem miłości do prawie siostry, prawie córki. - Nie możesz wziąć tych monet. Ludzie zostawili je dla bogów życzeń. - Gorąco - rzekła Prudence. Nic dodać, nic ująć. Maggie otarła czoło krótkim rękawem koszulki i zapragnęła, żeby gdzieś blisko mogły kupić coś zimnego do picia. Placyk był opustoszały. W jasnych kamiennych murach kościoła naprzeciw motelu wszystkie drzwi i małe okienka były zamknięte. Obejrzała się na hotelową werandę, krytą strzechą z palmowych liści. Pod ścianą stały wyplatane fotele i niewielkie kanapy, pomiędzy nimi stoliki ze szklanymi blatami. Gęsty cień kusił. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby tam posiedzieć, ale Prudence chciała rozejrzeć się po okolicy. Dziewczynka zawsze budziła się razem ze słońcem, a ponieważ na tej wycieczce mieszkały w jednym pokoju, Maggie także wstawała wcześnie. Wyślizgnęły się z hotelu, nawet nie zapukawszy do drzwi łączących ich pokój z pokojem rodziców małej. Niech Tom i Laura jeszcze sobie śpią, pomyślała Maggie, czy też robią to, na co mają ochotę w taki poranek. Przyda im się trochę czasu spędzonego sam na sam, a o wakacjach w Baja mówili już od siedmiu lat. Maggie jako nastolatka została poniekąd adoptowana przez Toma i Laurę. Kiedy urodziła się Prudence, Maggie została jej opiekunką. Praca ta cieszyła ją i nie sprawiała trudności. W wieku dwudziestu trzech lat dziewczyna podjęła już postanowienie, że wyspecjalizuje się w opiece nad dziećmi. Być może nad szczególnymi dziećmi - każdy dorosły członek rodziny Prudence, którego poznała Maggie, władał szczególnego rodzaju umiejętnościami. Dziewczyna spodziewała się, że Prudence w wieku dojrzewania również rozwinie w sobie jeden lub więcej talentów. Maggie nie była pewna, co się stanie, gdy przebudzą się zdolności Prudence. Ona sama nie miała żadnych, poza miłością, umiejętnością perswazji i nawiązywania ścisłego kontaktu właśnie teraz, kiedy dziewczynka była jeszcze zbyt mała, żeby się sprzeciwiać. - Usiądźmy w cieniu - zaproponowała Maggie. Miała w torebce talię kart. Ostatnio uczyła Prudence grać w kasyno. Przed wyjściem z pokoju wysmarowała grubo siebie i małą kremem z filtrem numer piętnaście, ale nie była pewna efektu. - Muszę wejść do wody - oznajmiła dziewczynka i przechyliła się przez krawędź. - Nie. Woda prawdopodobnie krążyła w fontannie latami. Kto wie, co w niej pływa? Maggie skierowała się ku werandzie. Spodziewała się, że Prudence pójdzie za nią. Mała wskoczyła do fontanny. Woda wzbiła się i plusnęła na płyty koloru lwiej skóry. Maggie zawróciła pędem. Co wstąpiło w Prudence? Nigdy nic nie robiła na przekór. Zwykle była idealnym dzieckiem, posłusznym i dobrze wychowanym. Opiekunka zaniepokoiła się. - Prudence! Dziewczynka zanurzyła się całkowicie pod wodę. Przecież może się utopić. Maggie wskoczyła za nią i chwyciła ją za ramię. A wtedy wszystko wokół się zmieniło. Czy było mokro? Zimno? Gorąco? Nie umiała tego stwierdzić. Wszystko pociemniało. Czuła ciarki na skórze. Nie miała uczucia, że jest pod wodą ani w jakimś innym określonym miejscu. Grunt usunął jej się spod nóg i zaczęła spadać, nie puszczając Prudence. Pasma barwnego światła i cienia wirowały jakby w łagodnym cyklonie, a one tkwiły w samym oku. Runęła lawina szeptów, po hiszpańsku, angielsku, w innych językach. Maggie skupiła się na tych, które była w stanie zrozumieć. „Życzę sobie wygrać na loterii”. „Niech on mnie zawsze kocha”. „Chcę awansu”. „Ten srebrny; życzę sobie, żeby tatuś mi go kupił”. „Życzę sobie, żeby rak mamy zniknął”. „Rany, gdybym mógł mieć wszystko na świecie, jakiś naprawdę fajny samochód - może ferrari? Albo alfa romeo! To by było moje życzenie. No!” „Życzę sobie, żeby ona tak na niego nie patrzyła”. „Proszę, czy mógłbym mieć kucyka?” „Nowy rower terenowy”. „Chcę, żeby te wakacje nigdy się nie skończyły”. „Tę Barbie w skafandrze kosmicznym!” „Chociaż jedną randkę z facetem, który nie jest głupkiem. Proszę, proszę!” „Życzę sobie, żeby ona dała mi cały dzień”. „Jednego całusa”. „Chcę się pieprzyć!” „Chcę odzyskać moją córeczkę”. Wirujące światła i przemieszane, czasem płaczliwe, rozmaicie brzmiące głosy rozpłynęły się. Ostatnie życzenie powtarzało się. Głos był kobiecy, cichy i smutny. Świat przemieścił się na nowo, a powietrze zajaśniało. Maggie mocniej przytrzymała ramię Prudence. Pod ich stopami pojawiła się podłoga z czerwonawych terakotowych płytek. Popołudniowe słońce przesiewało się przez koronkowe firanki. Z prawej stały szafki i wyłożony kafelkami kuchenny blat, miodowego koloru kuchenka i lodówka. Pachniało kawą i przypaloną grzanką. Cicho grała muzyka. Coś klasycznego, uznała Maggie. Nie bardzo znała się na muzyce poważnej, poznawała ją po dużej liczbie instrumentów i braku perkusji, a śpiewanie irytowało ją. To czyjaś elegancka kuchnia, pomyślała dziewczyna. Nie wiedziała, jak obie z Prudence znalazły się tam i dlaczego. Rozejrzała się i zobaczyła ciemnowłosą kobietę, która siedziała przy stole z jasnego drewna. Stół ustawiono pod oknem wychodzącym na ogród pełen kwiatów. Kobieta opierała policzki na dłoniach, palcami zakrywała oczy. Przed nią stał duży kubek do kawy w kolorze brzoskwini. Pociągnęła nosem i otarła łzę. Prudence stała nieruchomo. Maggie spojrzała na nią i głośno wciągnęła powietrze. Zniknął jasnowłosy skrzacik w koszulce, różowych szortach i zielonych sandałkach. Pojawiła się ciemnowłosa dziewczynka w niebieskiej sukience do kolan, z białą falbanką u dołu. Obca twarzyczka spoglądała poważnie spod starannej fryzurki. Maggie mocniej ścisnęła ją za ramię. - Prudence! Co się stało? Co robisz? Dziecko spojrzało w górę. Oczy piaskowego koloru zmieniły się w ciemnoniebieskie, opalona buzia nabrała odcienia kości słoniowej. Co to za magia? Prudence nie powinna przejawiać żadnych talentów aż do wieku dojrzewania. Czy sama się odmieniła? Jak? Coś było nie w porządku! - Mamo - odezwała się Prudence. Kto to powiedział? Głos był niższy niż u Prudence. Kobieta przy stole spojrzała przez palce i otworzyła usta. - Jennifer! Jennifer... Och, coś mi się zwiduje! Otarła oczy. Prudence postąpiła ku niej trzy kroki. Wysunęła się spod dłoni Maggie. Dziewczyna poczuła przypływ dezorientacji. Poszybowała w stronę sufitu. Sięgnęła w dół i chwyciła pasmo ciemnych teraz, długich i wijących się włosów Prudence. Zakotwiczyła się na tyle, by opaść stopami na podłogę. - Jennifer... - wyszeptała kobieta przy stole. - Mamo. Dziewczynka - czy to była Prudence? jeśli nie, kim w takim razie jest i jak to w ogóle możliwe? - postąpiła jeszcze dwa kroki do przodu. Kobieta zerwała się z krzesła i uklękła przed Prudence. Przed Jennifer. Dziewczynka wyciągnęła ramiona. Kobieta uniosła rękę i dotknęła jej policzka, potem wybuchnęła płaczem i ukryła twarz w dłoniach. - Ale... takie rzeczy... myślałam, że nie zdarzają się naprawdę - wyszeptała, kiedy trochę się uspokoiła. Dziecko podeszło bliżej i uściskało ją. Maggie poczuła się zagubiona w smutku tej kobiety, w jej pełnej niewiary radości. Zagubiona w tajemnicy przemiany Prudence. To musiało być życzenie z fontanny. To ono przekształciło dziecko. Ale co będzie dalej? Kobieta życzyła sobie odzyskać córeczkę. Teraz córka Toma i Laury, Prudence, zniknęła, a Maggie zgubiła się gdzieś pomiędzy fontanną a życzeniem. Nie znajdowała się w domu tej obcej kobiety w dostatecznym stopniu, żeby tamta mogła ją zobaczyć lub usłyszeć, a nawet niewystarczająco w środku samej siebie, żeby podlegać prawom grawitacji. Gdzie jest jej reszta? Czy kiedykolwiek będzie znowu miała masę? Co stanie się, myślała, jeśli puszczę małą; pofrunę do sufitu? A może polecę do skraju nicości? Czy stanę się znowu sobą w fontannie? A może po prostu rozpadnę się na milion kawałków i już nigdy się nie pozbieram? Po co o tym myśleć? Za nic nie mogła zostawić Prudence, bez względu na to, w kogo się przemieniła. Powierzono jej przecież opiekę nad małą od samego początku. Zacisnęła palce na pasemku włosów dziewczynki i usiłowała stać w miarę pewnie na podłodze. - Mamo! - Dziecko zarzuciło ręce na szyję kobiety. - Jenny... Och, Jenny! Tak za tobą tęskniłam! Nigdy już mnie nie opuszczaj! Dziecko przycisnęło buzię do ramienia matki. - Prudence - szepnęła Maggie. - Czy musimy tu zostać aż do końca twojego życia? Mała pokręciła przecząco głową. Nie odrywała buzi od ramienia kobiety. Dziewczyna odetchnęła i postanowiła poczekać, co będzie dalej. Maggie? Gdzie jesteś?- zapytał głos w jej głowie. Tom! Uff. Poczuła się bezpieczniejsza. Niezbyt często odzywał się do niej w ten sposób, ale teraz znakomicie wybrał moment. Dobrze, że mógł jej w ten sposób dosięgnąć. I tylko on był w stanie wydobyć ją i małą z tej dziwnej sytuacji, tylko on. Nie wiem, pomyślała. Jestem z Prudence. Coś dziwnego się tu dzieje. Co? Nic wam nie jest? Chyba nie. Trudno powiedzieć. Nie wydaje mi się, żeby nam coś bezpośrednio groziło. Zabiorę was stamtąd. Nie! Nie. Jeszcze nie. Nie wiem, co by się stało, gdybyś to zrobił. Kobieta ucałowała buzię Prudence, uściskała ją mocno i pocałowała jeszcze raz, z wyrazem niebiańskiej błogości na twarzy. - Moja maleńka - mruczała i ściskała dziewczynkę jeszcze mocniej. - Mamo... - powiedziała Prudence drżącym głosikiem. Co się dzieje? - żądał odpowiedzi Tom. Poczekaj. Proszę cię, poczekaj jeszcze chwilę. - O co chodzi, kochanie? - zapytała kobieta. Ujęła małą za ramiona i odsunęła się trochę tak, żeby móc jej zajrzeć w twarz. - Mamo, nie przyszłam tu, żeby zostać. - Co?! - Zabrzmiało to tak, jakby podłoga usunęła jej się nagle spod nóg. - Życzyłaś sobie, żebym wróciła, no i wróciłam. Ale nie mogę długo zostać. - Nie odchodź - poprosiła matka. - Nie mogę cię znowu stracić. - Nie mogę długo zostać - powtórzyło dziecko. - Przyszłam tylko po to, żeby się pożegnać. - Nie. Nie! - Przycisnęła znów małą do siebie. - Nie pozwolę ci odejść! Cichy głosik powiedział: - Czy tak chcesz mnie zapamiętać? Chcesz, żebym ja ciebie zapamiętała w ten sposób, mamo? Czy takie są ostatnie słowa, które chcesz mi powiedzieć? Aż dreszcz przechodzi, pomyślała Maggie. Prudence zwykle tak nie mówiła. Kiedy w ogóle się odzywała. No tak, ale to nawet nie był głos Prudence. - Nie, maleńka. Och, nie. Dlaczego musisz odejść? - Bo ja umarłam, mamo. Maggie zadrżała. Patrzyła, jak tamta kobieta siada i patrzy na dziecko szeroko rozwartymi oczami. Buzia Prudence/Jennifer sprawiała wrażenie spokojnej i smutnej. Dziewczynka uśmiechnęła się lekko i dotykając piersi powiedziała: - To jest córeczka kogoś innego, ona musi wrócić do swojej mamy i tatusia. Martwią się o nią teraz. - Co? - Kobieta wyglądała na zagubioną i smutną. - Mamo, muszę zaraz iść. Ja tylko chciałam tym razem naprawdę się pożegnać. - Och, kochanie! Czy powiesz mi jedną rzecz? - Po to tu jestem. - Czy on cię bardzo skrzywdził, ten człowiek, który cię porwał? Dziecko zesztywniało. - Zapytaj o coś innego, mamo. Łzy płynęły po twarzy kobiety. - Czy teraz już nic ci nie jest, maleńka? - Nie. Jestem szczęśliwa i nie jestem sama. Dobrze było w końcu umrzeć. Wszystko w porządku, mamo. - Tak mi przykro. Tak mi okropnie przykro. - To nie twoja wina. - Moja. - Ukryła oczy w zgięciu łokcia. - Gdybyśmy tylko nie poszły do tego parku... gdybym patrzyła na ciebie przez cały czas... gdybym zabrała psa... - To nie twoja wina, mamo. Stało się to, czego nie możemy zmienić, a teraz już wszystko w porządku. Naprawdę, mamo. Matka uściskała ją i znowu pocałowała w policzek. - Och, Jenny. Kocham cię. Zawsze cię będę kochać. - Ja też cię kocham, mamo. - Dziecko pogłaskało matkę po policzku. - Pamiętaj, już nic mi nie jest. Już nie musisz się o mnie martwić. - Dobrze, Jenny. - Pociągnęła nosem i siedziała cichutko, przyglądając się małej. Maggie pochyliła się do przodu i zajrzała w twarz Jennifer. Dziewczynka uśmiechnęła się i uniosła rękę. - Cześć, mamo. Zobaczymy się kiedyś. - Do zobaczenia, Jenny. Pokój wokół nich zniknął. Maggie i Prudence znalazły się w mrocznym miejscu bez ścian. Jennifer rozpłynęła się, pozostawiając Prudence - jasnowłosego, piaskowookiego skrzata w jaskrawym ubranku. Objęła Maggie za kolana i płakała, dopóki dziewczyna nie nachyliła się i nie wzięła jej na ręce. Tom, zabierz nas teraz, poprosiła Maggie. Wokół nich zmaterializował się pokój hotelowy. Okna były szeroko otwarte, białe koronkowe firanki falowały na wietrze, pachniało egzotycznymi kwiatami i zielenią. Podłogę zaściełały rattanowe maty, a tapety były jasnozielone. Tom, w białym płaszczu kąpielowym, jakie przydzielano gościom razem z ręcznikami, siedział na brzegu wielkiego rozścielonego łóżka. Laura, przykryta kołdrą i jeszcze rozczochrana po nocy, odgarnęła z czoła jasne włosy i usiadła. Prudence szlochała w ramionach Maggie. Dziewczyna postąpiła w stronę łóżka i usiadła zwrócona w stronę Toma, który położył rękę na plecach córeczki. Laura wsunęła się między nich i też dotknęła małej. - Co się stało? - zapytał Tom. - Coś ci jest? - próbowała dowiedzieć się Laura. - Jest przestraszona - powiedziała Maggie. - Och, mamo! - zawołała Prudence. Nie puszczając Maggie, objęła matkę za szyję. - To, co stało się z tamtą dziewczynką, było takie okropne! - Widziałaś to, Pru? - spytała Maggie. - Ona nie chciała o tym myśleć, ale kiedy jej mama o to zapytała, to musiała pomyśleć. To było straszliwe! Zupełnie okropne! Ludzie nie mogą... - Popatrzyła w twarz Maggie, a jej płowe oczy rozszerzyły się. - Ludzie robią takie rzeczy innym ludziom? Dziewczyna poczuła, że serce jej się ściska. Prudence była za mała, żeby dowiadywać się o takich sprawach. Maggie, sama nie będąc o wiele starsza, widziała straszne rzeczy, jakie zdarzyły się z jej matką, lecz wolałaby tego nie widzieć i nie wiedzieć. Mocniej przytuliła dziewczynkę. - Co się stało? - powtórzył Tom. Jego głos brzmiał lodowato. Maggie ogarnął lęk, zimny jak warstwa śniegu. Miała pod opieką to dziecko, które kochała jak nikogo na świecie, i pozwoliła mu znaleźć się w niebezpieczeństwie. Gdyby Tom zabrał je obie od razu, kiedy tylko chciał to zrobić, może Prudence nie zobaczyłaby tych okropnych obrazów. Dlaczego mu nie pozwoliłam? - pomyślała. - Wskoczyłam do wody - oznajmiła Prudence, patrząc na ojca. Powoli puściła Laurę i oburącz objęła Maggie. Przytuliła buzię do jej szyi, wciąż patrząc na rodziców. - Maggie mówiła mi, żebym tego nie robiła, ale ja i tak wskoczyłam. Laura dotknęła ramienia Toma. Patrzył na nią przez chwilę, aż opuściło go napięcie. - Co się stało? - zapytał po raz trzeci, tym razem już zwyczajnie. - W wodzie były pieniążki i wołały do mnie - powiedziała Prudence. - Co? - spytał Tom. - Pieniążki miały na sobie uczucia. Niektóre były bardzo mocne. - To była studnia życzeń - rzekła Maggie. - To znaczy, właściwie fontanna życzeń. Tam, na placu. Prudence potarła oczy. - Tam było mnóstwo kolorów. I trochę smaków. Mnóstwo melodyjek wołało do mnie. Chciałam wejść do tej fontanny tak, jak czasem chce mi się lodów. - Widzisz, Prudence... - włączyła się Laura. - Nie powinnaś... nie powinnaś umieć odczuwać, jak rzeczy myślą. Jesteś jeszcze za mała. - Ja też tak myślałam - powiedziała Maggie. Mała popatrzyła na Toma. - Maggie mówiła mi, żebym tam nie wchodziła, tatusiu. Trzy razy mówiła. Ale te uczucia przyciągały mnie, więc wskoczyłam. - A ja wskoczyłam za nią - dodała Maggie. - Nie natrafiłyśmy na dno. - Wpadłyśmy w takie miejsce z głosami. - To były życzenia. Te wszystkie życzenia, które ludzie wypowiadają, kiedy wrzucają monety do wody - wyjaśniła Maggie. Tom zaintrygowany zmarszczył brwi. Zerknął na równie zdziwioną Laurę. - Ludzie mówili, czego chcą. Samochodów. Pieniędzy. Całusa. Wszystkiego. A potem jedna pani powiedziała... - Prudence pociągnęła nosem. - Chciała mieć z powrotem swoją córeczkę, a potem my... ja... - Mała spojrzała wyczekująco na Maggie. - Życzenie ją zabrało - uzupełniła dziewczyna. - Porwało Prudence, zmieniło ją w inną małą dziewczynkę i wysłało nas do jej matki. Właściwie wysłało ją. Ja tylko zabrałam się z nią. - Nigdy nie słyszałam o czymś takim - odezwała się Laura. Tom pokręcił głową. - Ani ja. Nie wydawał się już rozgniewany, tylko zdumiony i zaniepokojony. Maggie głaskała plecy Prudence. Dziecko odprężyło się wyraźnie, a dziewczyna zdała sobie sprawę, jak sztywno siedziało do tej pory. Może też się martwiła, myślała Maggie. Nigdy dotąd nie widziała, żeby Tom gniewał się na mnie. Próbowała mi pomóc. Bronić mnie. Pocałowała małą w czubek głowy. - Prudence zmieniła się w kogoś innego... - powiedziała powoli Laura. - A co tobie się zdarzyło? - Stałam się duchem - odparła Maggie. - Matka nie widziała mnie. Kiedy puściłam Prudence, zaczęło mnie znosić nie wiadomo gdzie. - Obie przemieniłyście się, bo wskoczyłyście do fontanny? Nie podoba mi się to. - Tom zmarszczył brwi. - A co było potem? - Laura odgarnęła włosy z czoła małej i spojrzała jej uważnie w oczy. - Tamta dziewczynka była we mnie. Miałam na sobie jej sukienkę. Miałam jej włosy. Byłam nawet wyższa! Jej mamusia siedziała przy stole i płakała, a dziewczynka we mnie mówiła do niej. Jej mama ściskała mnie tak mocno, że aż bolało. - Pewnie się bałaś, co? - Tom dotknął głowy córki. - Można się przestraszyć, kiedy ktoś mówi za ciebie. - Nie wiem... - Prudence zawahała się, uniosła brwi. - Nie bałam się jej. Była całkiem miła. I powiedziała, że wróciła tylko na chwilę, żeby pożegnać się ze swoją mamusią, bo ona sama umarła. Ale potem było to okropne. Maggie głaskała ją po plecach. Prudence pociągała nosem. Tom obserwował wyraz twarzy Maggie. - Matka zapytała małą - mruknęła dziewczyna - czy... czy ten człowiek, który ją porwał i zabił, bardzo ją skrzywdził. - Jenny nie chciała powiedzieć - szepnęła Prudence - ale pomyślała o tym i zobaczyła to znowu. Robił jej okropne rzeczy, mamo. Jak człowiek może coś takiego zrobić? Jenny nigdy nie zrobiła mu nic złego! - Och, moja malutka... - Laura wyciągnęła ramiona. Prudence drżąc odchyliła się trochę od Maggie, żeby matka mogła ją objąć. - Nie wiedziałam, że to się stanie. - Maggie cały czas trzymała małą za ramię. - Bo inaczej od razu poprosiłabym, żebyś nas wyciągnął. Nie wiedziałam! - Skąd miałaś wiedzieć? - Wydawał się wstrząśnięty, ale już przynajmniej nie przeszywał jej wzrokiem. - Nie zna się pytania, dopóki nie zostanie zadane. Maggie pokręciła głową. - Jennifer rozmawiała z mamą. Żegnała się z nią. Myślałam, że możemy poczekać, aż to zrobi, zanim poprosimy cię o pomoc. Jennifer zniknęła z parku, gdzie była z mamą. Matka nie widziała jej więcej aż do chwili, kiedy Prudence wskoczyła do fontanny. - Życzenie pocieszyło rozpaczającą kobietę - rzekł Tom. - Tak. - Rozumiem to, Mag. - Ale teraz Prudence ma te okropne obrazy w głowie. Tom pogłaskał jasną główkę córki. - Powiedziała, że już teraz nic jej nie jest - szepnęła mała, kołysana i głaskana. - Po prostu nie żyje. Tom westchnął, przyjrzał się jej z przechyloną głową, a potem zerknął na Maggie. - Dziękuję, że byłaś z nią - rzekł cicho. - Kocham ją z całego serca. Westchnął znowu. Dzieci są porywane, myślała Maggie. Nie można nic na to poradzić. Porywają je życzenia albo mężczyźni, kobiety albo inne dzieci. Nie mogłam jej powstrzymać. Nawet żebym najbardziej w świecie chciała, nie mogłam. Matka Jennifer też nie mogła jej upilnować. - Nigdy nie puścić - wyszeptała. Tom położył ciepłą rękę na jej kolanie. - Wcześniej czy później trzeba. - Lepiej później. - Później - powtórzył jak echo. Laura przestała tulić Prudence i mała spojrzała jej w twarz. - Widziałaś wszystko, co się zdarzyło? - spytała matka. Prudence zarumieniła się gwałtownie. - Widziałaś, jak ten człowiek podszedł do Jennifer i słyszałaś, jak namówił ją, żeby z nim poszła? - Lody - szepnęła dziewczynka. - Powiedział jej, że zabierze ją na lody. - Nieważne, jak przyjemnie coś brzmi i jak miły jest ten ktoś, kto ci to proponuje; jeśli to ktoś obcy, nie bierz - powiedziała Laura. - Zawołaj mnie, tatusia, Maggie albo panią wychowawczynię. Nie idź z nikim innym. - Nie będę. Nie będę! Laura pocałowała jasną główkę. - Jesteś głodna? Mała przestała wyglądać na zapatrzoną w coś straszliwego w środku własnego umysłu. - Okropnie głodna! - zawołała. - No to dobrze. Oboje z tatusiem zaraz się ubierzemy i wszyscy będziemy mogli zejść na dół na śniadanie. MAGGIE I PRUDENCE przeszły do swojego pokoju, żeby poczekać. - Powinno się wiedzieć - oznajmiła dziewczynka. Siedziała na łóżku, a Maggie szczotkowała jej włosy. - Co wiedzieć? - Kiedy ktoś chce cię skrzywdzić. Powinno się wiedzieć. Tacy muszą mieć w sobie coś, po czym można poznać. Wzięła od Maggie szczotkę. Dziewczyna usiadła i mała zaczęła ją z kolei szczotkować. - Może mają. Ale większość z nas nie umie tego zauważyć. Pomyślała o ludziach w jej życiu, którzy niezbyt dobrze jej życzyli. Obce ręce wyciągały się do niej, żeby pomóc. Wiele ją krzywdziło. Za każdym razem myślała, że zostanie uratowana. W końcu wybrała Toma, a on naprawdę ją uratował. Miała nadzieję, ale nie wiedziała na pewno, że on tak postąpi. - Gdybym miała sobie czegoś życzyć, to właśnie tego - mówiła Prudence. - Żebym zawsze mogła wiedzieć, kiedy ktoś obcy chce mnie skrzywdzić. Maggie wyprostowała się. Fontanna życzeń znajdowała się na placu i była coś winna Prudence. Choć czy dla fontanny miało to znaczenie, Maggie nie wiedziała. Czy jest jakieś poczucie sprawiedliwości u fontanny życzeń? Ale co szkodzi spróbować? - Poczekaj chwilę. - Sięgnęła po torebkę i wyszukała ćwierćdolarówkę. - Zróbmy to. - Postukała w drzwi pomiędzy pokojami. - Schodzimy na zócalo! - krzyknęła do Toma i Laury, po czym chwyciła Prudence za rękę. Znów stały przy fontannie i patrzyły, jak krople spadające z górnej misy marszczą powierzchnię wody w dolnej. Monety połyskiwały na mrocznym dnie. Dziewczyna trzymała mocno Prudence. - Czy życzenia dalej wołają do ciebie? - zapytała. Mała przełknęła ślinę. Kiwnęła głową. Pochyliła się do przodu i zapatrzyła na srebrzyste błyski. Maggie wręczyła jej ciepłą i wilgotną monetę. - Powiedz życzenie. Prudence wzięła pieniążek. - Chciałabym móc poznać, kiedy ludzie chcą mnie skrzywdzić, żebym mogła trzymać się od nich z daleka - wyrecytowała i upuściła monetę do wody. Ćwierćdolarówka kołysała się z boku na bok, opadając na dno, a potem zniknęła. - O! - Dziewczynka przycisnęła rękę do piersi. Popatrzyła na Maggie wielkimi oczami. - Czy to bolało? - spytała z uśmiechem tamta. - Nie. To było, jakby dotknął mnie tu ciepły palec. Tom i Laura podeszli do nich. Laura nachyliła się i zanurzyła palec w wodzie. - Coś tu jest - powiedziała. Tom zmarszczył brwi i pochylił się również, aż prawie dotknął twarzą wody. - Coś dziwnego - oznajmił. - Dziękuję za spełnienie życzenia - Prudence zanurzyła rękę. Po wodzie pobiegły kręgi, aż napotkały inne i rozbiły się o nie. - Ja też dziękuję - szepnęła Maggie. Jeśli życzenie miało się sprawdzić, byłaby to najlepsza rzecz, jakiej mogła sobie życzyć dla Prudence. Mała przez dłuższą chwilę wpatrywała się w srebrzyste iskierki na dnie fontanny. - Żadne z nich nie chciało mnie skrzywdzić - oznajmiła. - Te życzenia. Nie chciały zrobić nic złego. - Teraz to już nie ma znaczenia. - Maggie mocniej zacisnęła palce na jej ramieniu. - Jenny też nie chciała dla ciebie nic złego. Chodźmy na śniadanie. Dziewczynka wolną ręką sięgnęła w stronę wody. Laura ujęła jej palce. Wszyscy troje odwrócili się od fontanny i poszli w kierunku hotelowej kawiarni. Przełożyła Izabela Miksza Od autorki Kiedy pracowałam nad tym opowiadaniem, przeczytałam cztery czy pięć książek o przesądach, a potem nagle przypomniałam sobie, że przecież całkiem niedawno napisałam już opowiadanie, w którym pojawiła się studnia życzeń. Na nowo sprawdziłam materiały źródłowe. W żadnej książce nie pisze się dużo o studniach życzeń, ale widuję je wszędzie, i tak się zastanawiam: czyje to łaski usiłujemy kupić? Moja historia akurat nie odpowiada na to pytanie... Drzewa wiecznie senne (Trees Perpetual of Sleep) Zapuściły się za daleko w las, za daleko od ludzi jak na gust Matt. Dopóki Matt miała wolny wybór, nazywała domem cały świat, ale zwykle trzymała się tych części świata, gdzie były drogi, samochody, domy i ludzie, rzeczy, z którymi mogła rozmawiać. Wolałaby nigdy nie spotkać panny Terry Dane, nastolatki w niemodnych ciuchach i czarownicy. Granie świerszczy i szmer strumyka wypełniały dźwiękiem leśne powietrze. Ostatnie promienie słońca właśnie gasły na wierzchołkach drzew wokół polany, a intensywny błękit letniego nieba powoli przechodził w noc. Wszędzie pachniało zielenią i wilgocią. Bagnisty grunt mlaskał pod wojskowymi butami Matt. Terry ułożyła krąg czerwonych róż na poczerniałym od ognia kamiennym ołtarzu pośrodku polany i otwarła plecak. Szepcząc jakieś słowa, wyjmowała z plecaka rozmaite dziwaczne przedmioty. Każdą rzecz starannie układała na kamieniu, błogosławiła i przygotowywała do użytku. Matt żałowała, że nie ma na czym usiąść. Gdyby usiadła na trawie, przemoczyłaby sobie dżinsy. Cholerna Terry z tą swoją ceremonią Pełni Lata. Szepczące drzewo po drugiej stronie kamienia, jedyne drzewo na polanie, miało wielkie korzenie, niektóre wystające z ziemi, grube i sękate. Matt obeszła dookoła wielki szary kamień i przysiadła na łuku wygiętego korzenia. Terry otworzyła wielką, nadgryzioną przez czas księgę i umieściła ją w widocznym miejscu, jak książkę kucharską. Wykonała kilka płynnych gestów i wypowiedziała kilka słów. Zapaliła czerwone świece, a potem pomachała zapaloną pałeczką kadzidła, za którą ciągnęły się w powietrzu cienkie smużki rzadkiego dymu i zapach odległej wsi. Spiętrzyła na kamieniu trójkątny stosik drewna wewnątrz różanego kręgu, po czym strzeliła palcami. Drewno zapłonęło jasnym płomieniem. Niezła sztuczka. Matt podciągnęła kolana do piersi i oparła się o pień drzewa. Szorstka kora zaczepiała o jej krótko obcięte włosy. Matt nie wiedziała, co to za gatunek drzewa, ale pachniało bardzo przyjemnie, trochę jak nowe ołówki na początku roku szkolnego. Terry cichym głosem czytała z książki, dotykając przedmiotów, które ułożyła na ołtarzu. Podnosiła po kolei wodę, kryształ, kadzidło, sól i nóż. Zacisnąwszy nóż w prawej dłoni, stała przez chwilę nieruchomo, z oczami wzniesionymi do ciemniejącego nieba. Potem zrobiła ukośne nacięcie na lewej dłoni i krople krwi zaczęły kapać w płomienie. - Poświęcenie - powiedziało drzewo za plecami Matt. - Uhmm - mruknęła Matt. Nauczyła się siedzieć cicho, kiedy Terry była zajęta. Pewnego razu gadała w trakcie rzucania czaru, na skutek czego mały wiaterek, który wywołała Terry, wymknął się spod kontroli i dręczył je obie przez trzy dni. - Ja też to miałem. Prawie. - Cii - syknęła Matt. Złoto-pomarańczowe światło otaczało głowę i ręce Terry. Młoda czarownica uniosła dłonie do nieba i wymówiła jeszcze kilka słów, a światło wokół niej pojaśniało. Terry na chwilę zacisnęła dłonie. Potem je otwarła i złoto-pomarańczowe światło popłynęło z jej palców, połowa do nieba, połowa na ziemię. Złożyła razem dłonie i stała w milczeniu, a światło stopniowo przygasło. Wszędzie zapadła cisza. Terry głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je powoli. Zmieniła pozycję, rozluźniła ramiona. Pobłogosławiła wszystkie przybory i schowała je z powrotem do plecaka. Na koniec przesunęła ręce przez płomienie, które strzeliły wysoko i zgasły. - Dyscyplina - powiedziało drzewo. - Ciii! - powtórzyła Matt. - Ona już skończyła. - Cii? - zapytała Terry. Potrząsnęła rękami i uśmiechnęła się do Matt. Rozcięcie na lewej dłoni już się zagoiło. - Nie mówiłam do ciebie - wyjaśniła Matt. - Rozmawiałam z tym drzewem... z drzewem? - Chociaż zwykle nie rozmawiasz z drzewami. - Nigdy - szepnęła Matt. - Ja też kiedyś wykazywałem taką dyscyplinę i poświęcenie - odezwało się ponownie drzewo. - No, może nie do tego stopnia. - Mówiłaś, że rozmawiasz tylko z ludzkimi rzeczami - zauważyła Terry. - Co to znaczy? Poklepała swój plecak, wzleciała w górę i usadowiła się na najwyższej części kamienia, ponad miejscem, gdzie odprawiała ceremonię. - Mogę rozmawiać z rzeczami, przy których ludzie majstrowali. Znam to uczucie, dlatego jesteśmy pokrewni. - Hmm - mruknęła Terry. Otworzyła zewnętrzną kieszeń plecaka, wyłowiła dwa batoniki granola i rzuciła jeden do Matt. - Ale teraz rozmawiasz z tym drzewem. Matt przekręciła się na korzeniu i spojrzała na pień drzewa. Kora była grubo pofałdowana, poprzecinana pionowymi szczelinami. Matt przyłożyła dłoń do pnia i poczuła szorstką powierzchnię, bez żadnych pęknięć. - Jak mogę z tobą rozmawiać? - zapytała. - Nic nie wiem o naturze. - Nie jestem naturalny - odparło drzewo. - Och - powiedziała Matt. Pomyślała, czy nie powinna wstać. Wolała jednak siedzieć na nienaturalnym drzewie niż wspinać się na skałę Terry. - Kiedyś byłem czarownikiem - powiedziało drzewo. - Teraz tylko patrzę, jak czarownice przychodzą tutaj, do Kamienia Bramy. Czasami budzi mnie rozlew mocy. - I co ono mówi? - zainteresowała się Terry. - Co ci się stało? - zapytała Matt. - Nie uważałem przy czarowaniu i zaklęcie obróciło się przeciwko mnie. - Jej - westchnęła Matt i zastanowiła się, czy coś takiego może przydarzyć się Terry i czy tego jej życzy. - Możecie mnie stąd wypuścić? - Co? - Myślałem nad tym od wieków. Opracowałem zaklęcie, które powinno mnie uwolnić, ale potrzebuję pomocy. - Matt - odezwała się Terry. - Mów do mnie. - Użyła rozkazującego tonu. - On był czarownikiem, dopóki nie spartolił zaklęcia i został uwięziony w drzewie - wyjaśniła Matt, teraz już całkiem przekonana, że drzewo jest rodzaju męskiego. W stosunkach z Terry najbardziej nie znosiła tego, że Terry mogła jej po prostu coś rozkazać, a Matt wypełniała polecenie, zanim jeszcze zdążyła pomyśleć. Terry nie robiła tego często - inaczej Matt znalazłaby jakiś sposób, żeby rozerwać wiążące zaklęcie, nawet za cenę życia. - Opracował zaklęcie, żeby się uwolnić. Potrzebuje naszej pomocy. - Ona cię zniewala? - zapytało drzewo. - Zaklęcie wiążące - mruknęła Matt. - Moje kondolencje - powiedziało drzewo. - Jak to się stało? - Hm. - Nie powinna była się zatrzymywać przy zepsutym samochodzie Terry. Samochód ostrzegł Matt, że Terry jest czarownicą, ale ona nie zrozumiała tego dosłownie, dopóki nie było za późno. Pomimo wiążącego zaklęcia Matt lubiła mieszkać z Terry i jej mamą, przynajmniej na początku. Ostatnio coś zaczęło zgrzytać. - Och. Racja. Trudno ci wyjaśnić, kiedy ona słucha - zreflektowało się drzewo. - Hmm. Ty mnie słyszysz, a ona nie? - Uhum. - Jesteś czarownicą? - Nie. - Nie jesteś? Chwileczkę. Jak to możliwe? - Jestem tylko sobą, Matt. - Matt - odezwała się Terry. Zabębniła palcami w kolano. - Co? Terry zmarszczyła brwi. - No i? - Chcesz mu pomóc z tym zaklęciem? - zapytała Matt. - Czy ona jest dobrą czarownicą? - zastanowiło się drzewo. - Nie, nie odpowiadaj. Widziałem ją przy robocie i jest jedną z najlepszych. - Wyciągnij od niego to zaklęcie. - Terry rozsunęła zamek błyskawiczny plecaka, wyjęłą starą księgę i otwarła ją na czystej kartce, blisko końca. Z zewnętrznej kieszeni plecaka wyciągnęła ołówek. - Pomyślę nad tym. - Ona jest dobrą czarownicą, ale czy ona jest dobrą czarownicą? - mamrotało do siebie drzewo. - Dowód: samotnie odprawia ceremonię przesilenia. Aspołeczna czarownica. Wyrzutek czy samotna z wyboru? Dowód: przywiązuje do siebie inną osobę. Hmm. Hmm. Czy mówiła ci, dlaczego cię przywiązała? Zrobiłaś jej coś? - Tak. Nie - odpowiedziała Matt. - Czy on w końcu chce naszej pomocy? - burknęła Terry. Zmarszczyła brwi. Matt wiedziała z doświadczenia, że irytacja u Terry zwykle zapowiadała poważne kłopoty dla wszystkich dookoła. Drzewo powiedziało: - Przez wolę i rozum spętałem siebie. Przez czary i moce spętałem siebie. Przez drewno i wodę spętałem siebie. Przez jedno w drugie spętałem siebie. Teraz jestem gotów się uwolnić. Teraz jestem gotów pokonać swój strach. Teraz jestem gotów pójść na wojnę. Przez drewno i wodę uwalniam siebie. Przez czary i moce uwalniam siebie. Przez rozum i wolę uwalniam siebie. - Matt - powtórzyła Terry. - Zaczekaj chwilę - poprosiła Matt. Położyła dłonie na pniu. Drzewo drżało. - Woda - szepnęło. Matt pobiegła do strumienia, zaczerpnęła wody w złożone dłonie, przyniosła z powrotem i wylała na pień. - Drewno. Matt rozejrzała się, zobaczyła nadpalony patyk w resztkach ogniska na kamiennym ołtarzu, podniosła go i dotknęła końcem pnia. - Wola - szepnęło drzewo. Matt położyła dłonie na pniu i pomyślała o uwięzieniu. Terry chyba nie umiała zdobywać przyjaciół, więc musiała ich tworzyć. Miała siostrę bliźniaczkę, która wyruszyła na jakąś magiczną wyprawę, co doprowadzało Terry do szału, chociaż Matt wiedziała o tym wyłącznie dlatego, że mieszkała w pokoju należącym dawniej do bliźniaczej siostry, oddzielonym tylko szafą od pokoju Terry, i w nocy słyszała, jak Terry krzyczy i szlocha przez sen. Terry miała również byłego chłopca i nauczycielkę-czarownicę, która nie chciała z nią więcej rozmawiać. Tyle dowiedziała się Matt z ukradkowych rozmów z rzeczami w pokoju Terry. Nic dziwnego, że ona czuje się samotna, pomyślała Matt; ale czy to znaczy, że musiała mnie do siebie przywiązać? Mogłam nawet ją polubić, gdyby dała mi szansę. - Chcę odzyskać wolność, chcę odzyskać wolność, chcę odzyskać wolność - wyrecytowała Matt, opierając dłonie na pniu. Mówiła za niego i za siebie. Drzewo wydawało się ciepłe i wciąż dygotało pod jej palcami. - Matt! - krzyknęła Terry. Drzewo zadrżało mocniej, rozwarło się z głośnym trzaskiem i wypluło bladego chłopca. - Ale nie wiemy, kto to jest ani... - zaczęła Terry. Drzewo zamknęło paszczę. Kora zrosła się z powrotem. Matt poklepała pień, odsunęła się od drzewa i spojrzała na chłopca, który leżał w wilgotnej trawie, wstrząsany drgawkami. Był nagi, chudy jak patyk, włosy miał długie, ciemne i zmierzwione, kilka kosmyków jeszcze zaczepiało się o korę drzewa. Powieki mu zatrzepotały. Zakaszlał. - ...czy jest dobrą osobą - dokończyła Terry. Matt pochyliła się nad chłopcem. - Zimno ci? - zapytała. Ściągnęła kraciastą flanelową koszulę i okryła go. Sama została w czarnej podkoszulce. - Pić - szepnął. Matt podeszła do skały. - Daj mi butelkę z wodą. Terry uniosła brwi, ale otworzyła plecak, wygrzebała butelkę i podała przyjaciółce. Matt przyklękła na trawie, lekceważąc przemoczone kolana, oparła głowę chłopca na swoim udzie i przechyliła butelkę tak, żeby woda ciurkała mu do ust. Na mgnienie znalazła się z powrotem w zaułku, pomagała swojemu przyjacielowi Denzelowi napić się z butelki w brązowej papierowej torbie, próbowała zachęcić kulę w jego wnętrznościach do wyjścia, próbowała nakłonić krew do pozostania w ciele, próbowała namówić ubranie do zatamowania krwotoku z rany, próbowała nawet mówić do zarazków, chociaż nigdy przedtem tego nie robiła. To okropne, kiedy mówienie do niczego nie prowadzi. Obejmowała bladą głowę chłopca, poiła go po trochu wodą i czekała, aż przełknie, głaskała jego splątane włosy. Oczy miał zielone i pachniał jak drzewo. Po chwili wyciągnął rękę i odebrał jej butelkę. Usiadł z wysiłkem, po czym wypił resztę wody. - Dziękuję - powiedział. - Tyle lat na szlaku czarownic i dopiero ty, nie- czarownica, dopiero ty mi pomogłaś. Pomogła mu... Tak samo wpakowała się w kłopoty z Terry. Kiedy Terry rzuciła na nią wiążące zaklęcie, Matt przyrzekła sobie, że na przyszłość zostawi czarownice w spokoju. Zazwyczaj dotrzymywała takich obietnic. - Jak się nazywasz? - zapytała. - Lewis - odpowiedział. Przeciągnął się, najpierw jedna ręka do nieba, potem druga. Podrapał się po nosie i uśmiechnął się do niej, pokazując dołek w lewym policzku. - Matt - powiedziała, wyciągając rękę. - Miło mi poznać. - Uścisnął jej dłoń. - A to jest Terry - oznajmiła Matt. - Cześć - powiedział Lewis, uśmiechając się do Terry. Kiwnęła głową bez uśmiechu, wsparłszy dłonie na kolanach. - Jak się dostałeś do tego drzewa? - zapytała Matt po krótkiej chwili niezręcznego milczenia. - Co chciałeś zrobić? - Przyszedłem tutaj, żeby uciec od wojny. Wszyscy mężczyźni i chłopcy wyjeżdżali za morze, oprócz tych, którzy mieli jakąś wymówkę albo byli za starzy. Pomyślałem, że jeśli się zmienię, mogę zostać w domu. Ale nie określiłem wystarczająco dokładnie, w co chcę się zmienić. - A w co chciałeś się zmienić? - zapytała Terry. - No - odparł - na pewno nie w drzewo. - Podniósł się, oparł plecy o pień i przycisnął dłonie płasko do kory. - To ciągle ja. Tylko tyle urosłem. Przechylił głowę do tyłu i zapatrzył się w gałęzie. Potem zamknął oczy. Żaby odezwały się chórem w strumieniu, kiedy najdłuższy dzień w roku ustąpił miejsca najkrótszej nocy. - Jeszcze jest wojna? - wyszeptał. - Pewnie tak - odparła Terry. - Zawsze gdzieś jest jakaś wojna. Ale ludzie już nie muszą walczyć wbrew swojej woli. Jesteś czarownikiem i nie potrafiłeś wymyślić lepszego sposobu, żeby uniknąć poboru? W gęstniejącej ciemności Matt nie widziała wyraźnie, ale zdawało jej się, że Lewis nabiera ciała, traci swój zagłodzony wygląd, kiedy tak opierał się o pień drzewa. Liście nad jego głową zaszumiały, chociaż nie było wiatru. Z góry spadł grad suchych gałązek. Matt chwyciła jedną. Gałązka wydawała się uschnięta; pod naciskiem palców rozsypała się, pozostawiając po sobie ulotny zapach zieleni. Terry wyjęła trzy świece z plecaka i zapaliła je dotknięciem palców. Nakapała wosku i przylepiła świece na kamieniu obok siebie. Płomyki paliły się równo i spokojnie. - Miałem lepszy plan - powiedział wreszcie Lewis. Głos mu się pogłębił, nabrał barwy. - Po prostu nie wyszło. Odsunął się od drzewa. Był wyraźnie masywniejszy. Uniósł jedną stopę nad ziemią, potem drugą. - Och - mruknął, dotykając podeszwy. - Jakie to dziwne. Przyłożył dłoń do piersi, potem dotknął kory drzewa. - Czuję się taki nagi. Nic dziwnego, że ludzie noszą ubrania. - Podniósł porzuconą koszulę Matt i narzucił ją bez zapinania. Rękawy były o wiele za krótkie. - Nie całkiem pasuje, ale lepsze to niż nic. Podszedł do Matt, chwycił ją z tyłu za łokcie i postawił na nogi. Ręce miał ciepłe i silne. W pierwszym odruchu chciała kopnąć go i wyrwać się, ale powściągnęła tę chęć. Lewis zwrócił się do Terry: - Pewnie wymyśliłaś już jakiś sprytny plan, żeby przywiązać tego chłopca? Terry uniosła brwi. Po chwili potrząsnęła głową. - Nie mam żadnego planu - zaprzeczyła. - Odkryłam, że czasami różne rzeczy pojawiają się w moim życiu, kiedy ich potrzebuję... dary duchów... i potrzebowałam Matt. - Do czego? - zapytali chórem Matt i Lewis. Terry spuściła głowę i wbiła wzrok we własne dłonie, splecione na podołku. - No wiesz - powiedziała. Podniosła głowę i spojrzała w oczy Matt. Jej oczy zalśniły w blasku świec, bursztynowe światło opromieniło połowę twarzy. - Och, jesteś taka dziecinna! - zawołała Matt. Terry odgarnęła włosy z czoła i odpowiedziała przelotnym uśmiechem. Lewis puścił łokcie Matt, dotknął jej ramienia. - Ty ją rozumiesz? - Ona ma świra na punkcie władzy - odparła Matt, kiedy już spróbowała ułożyć sobie w głowie to, co zrozumiała. - Cooo? - warknęła Terry. - Co to znaczy? - zdziwił się Lewis. - Ty nie... ty uciekasz od... nie poświęcasz czasu, żeby zdobyć... idziesz na skróty. - Sfrustrowana Matt uniosła zaciśnięte pięści. - Żeby poznać ludzi, trzeba czasu. To niełatwe. Czasami ludzie cię krzywdzą i ty ich krzywdzisz. Ale ty, ty nie musisz czekać. Masz tę moc. Używasz jej, żeby dostać, czego potrzebujesz, bo samo czekanie z nadzieją, że ktoś ci pomoże, trwa zbyt długo i nie zawsze skutkuje. Możesz stworzyć... stworzyć przyjaźń, nawet nie słuchając drugiej osoby. Nigdy nie musisz ryzykować, że ktoś cię zrani. Ty po prostu... wymuszasz to siłą... i nic na to nie można poradzić. - Nie - powiedziała Terry, potrząsając głową. - To nieprawda. - Wiem, że to robisz, bo straciłaś ich wszystkich - mówiła Matt. - Wszyscy inni odeszli, oprócz twojej mamy, a ona boi się ciebie. Ciągle oszukujesz. - Nie, do cholery - krzyknęła Terry i uderzyła otwartą dłonią w udo. - Nie. Zamknij się. Ale nie użyła rozkazującego głosu, więc Matt ciągnęła: - Nigdy mnie nie pytałaś. Skąd wiesz, że bym odmówiła? - Wszyscy, których ostatnio pytałam, odmówili. - Mnie nie pytałaś. Terry mocno splotła dłonie. Czubkiem języka dotknęła górnej wargi. - Czy zostaniesz moją przyjaciółką? - Zdejmij wiążące zaklęcie. Przez długą chwilę Terry siedziała z pochyloną głową. Wreszcie otworzyła zamek błyskawiczny plecaka, wydobyła mały czarny woreczek, a z woreczka wyjęła coś wielkości orzecha. Wymruczała kilka słów i potrzymała niewielki przedmiot nad płomieniem świecy. Spalił się szybko, pozostawiając po sobie zapach jakby zwęglonych włosów. Matt poczuła rozluźnienie ucisku gdzieś w okolicach żołądka. Terry otrzepała ręce. - Okay - powiedziała Matt. - Tak. - I nie odejdziesz? - Odejdę. To nie znaczy, że przestanę być twoją przyjaciółką. Ale musisz traktować mnie z szacunkiem albo przez wzgląd na samą siebie będę musiała z tobą zerwać. Terry zawahała się i wreszcie powiedziała: - Nie bardzo wiem, jak mam postępować. Pomożesz mi? - Jasne. - No, pięknie - odezwał się Lewis. Od tyłu oplótł Matt ramionami. - Teraz, kiedy jesteś wolna... - Przestań - syknęła Matt, szarpiąc go za ramiona. Nawet nie drgnęły. On rzeczywiście się rozrósł, odkąd drzewo go wypluło. - Nie zrobię ci krzywdy - zapewnił. - Więc puść. Nie słuchałeś? Nie wolno nikogo zmuszać. To boli. Uścisnął ją i opuścił ramiona. - Brakowało mi kontaktu z ludźmi. Brakowało mi zwyczajnego chodzenia. - Wyciągnął obie ręce do nieba, obrócił głowę w prawo i w lewo, opuścił ręce i wykręcił górną połowę ciała. Pochylił się, dotknął palców u nóg. Odszedł od drzewa najpierw spacerowym krokiem, potem zwolnił, kiedy dotarł do krańca łąki. Obejrzał się na drzewo. - Ciągle nie mogę uwierzyć... Matt przysunęła się do skały, a Terry chwyciła ją za rękę i wciągnęła na wierzchołek, może z niewielką pomocą usłużnego powietrza albo tych sił, dzięki którym pozostawała czysta i sucha nawet wśród błota i brudu. - ...że mogę po prostu odejść. Od lat nie oglądałem tej łąki z innej strony. - Głos przycichł, kiedy chłopiec odszedł dalej. - Czujesz się bezpieczna w lesie nocą? - szepnęła Matt do Terry. - Raczej tak - odszepnęła Terry. - Szanuję duchy drzew i strumieni, a one wiedzą, że je szanuję, i nie próbujemy zaszkodzić sobie nawzajem. Tylko ludzie mnie przerażają. - Spojrzała w stronę, gdzie znikł Lewis. - A wielkie zwierzęta, które zjadają ludzi? - Tutaj takich nie ma. - Nie ma kuguarów ani niedźwiedzi? Skąd wiesz? Terry zaśmiała się cicho w ciemnościach. Świece stały po drugiej stronie i z punktu widzenia Matt oświetlały tylko trochę trawy oraz połowę drzewa, z którego wyszedł Lewis. - Jeśli napotkamy jakieś wielkie, groźne zwierzę, znam bardzo szybki czar mylący, który powinien je odgonić. - Wypróbowałaś go już? A jeśli nie podziała? Terry sięgnęła do tyłu po plecak i przyciągnęła go na kolana. - Jeśli chcesz, mogę cię szybko osłonić czarem odstraszającym zło - szepnęła. - Czy to podziała na ludzi? - Nie wiem. Kolejna rzecz, której nie sprawdzałam. - Zaczynam tracić zaufanie do Lewisa - wyznała Matt. - Ja od początku mu nie ufałam. - Dlaczego? - zdziwiła się Matt. Czy Terry odkryła jakiś pozazmysłowy powód? - Bo mam podejrzliwą naturę. Z ciemności odezwał się głos Lewisa: - Wiecie, na co mam ochotę? Na porządny gruby stek. I może piwo. Lodowato zimne. Taak. Jest taka restauracja, Przystań Morleya, gdzie można przycumować łodzie i kajaki i jeść tuż obok Młynówki, pięknie tam jest w letnią noc... znacie to miejsce? - O jakim mieście mówisz? - zapytała Terry. - Nasienny Bród. - W Nasiennym Brodzie nie ma żadnej Młynówki - oświadczyła. - Co? - Nie ma żadnej Młynówki ani Przystani Morleya. - Jak to możliwe? Och. Czas. - W jego głosie zabrzmiał smutek. - Czy... czy zabierzecie mnie do miasta i pomożecie mi odnaleźć jakieś punkty orientacyjne? Terry podniosła jedną świecę. Matt obserwowała, jak linia dzieląca światło od mroku przesuwa się po twarzy przyjaciółki. - No, ja już złożyłam ofiary - powiedziała Terry po chwili. Światło zaledwie musnęło sylwetkę Lewisa. Stał na skraju lasu niczym niewyraźny cień boga. - Mogę wracać. Matt? - Mogę wracać w każdej chwili. - W nocy robiło się chłodno, a ona oddała zapasową koszulę. Podrapała ukąszenie komara na ramieniu. - Zeskocz, to dam ci świecę. Matt ześliznęła się z głazu. Terry wymówiła zaklęcie nad świecą i podała ją Matt. - Będzie się paliła stałym płomieniem, ale niczego nie podpali - oznajmiła. - Lewis? Chcesz światło? - Nie. Terry zgasiła palcami drugą świecę i zaczarowała trzecią, po czym spakowała wszystko oprócz zapalonej świecy, róż i popiołu. Zarzuciła plecak na ramię i sfrunęła z kamienia ze świecą w ręku. Ucałowała kamień, zanim odeszła przez łąkę. Świeca w dłoni Matt była miękka i ciepła, zapach rozgrzanego wosku uspokajał, jakby stanowił esencję bezpieczeństwa. Matt popatrzyła na ciemną łąkę i niebo usiane gwiazdami, po czym ruszyła za Terry, tym razem z własnej woli. Jej buty cmokały głośno na rozmokłym gruncie; Terry maszerowała bezgłośnie. A Lewis, kiedy zrównał się z Matt, również nie robił żadnego hałasu. Słyszała tylko jego cichy oddech. Zjeżyły się jej włosy na karku. Łatwiej się szło po ścieżce. Matt słuchała ścieżki: „Odchodzisz ode mnie przychodzisz do mnie chodzisz po mnie niszczysz mnie i tworzysz mnie”. Ta piosenka podobała jej się bardziej od niezrozumiałych pomruków lasu, głośniejszych teraz w nocy. Droga powrotna do samochodu trwała krócej niż marsz w tamtą stronę. Gałęzie również nie czepiały się ramion jak przedtem. Może las chciał się jej pozbyć. Matt wgramoliła się na tylne siedzenie białego fiata Terry. Pogłaskała oparcie, dotknęła okna i tapicerki, z ulgą witając na powrót znajomy świat. - Kto to? - zapytał samochód, kiedy Lewis wsiadł do środka. - Smakuje jak zmiana. - Nie wiem - mruknęła Matt. - Chyba nie lubię go mieć w środku. Terry rzuciła plecak na tylne siedzenie, wsiadła, uruchomiła silnik i odjechała. - Coś jest nie tak - oświadczył Lewis. - Co? - zainteresowała się Terry. - Nie tylko ten samochód wygląda cudacznie, tablica rozdzielcza przypomina fragment rakiety, a silnik robi dwa razy mniej hałasu, niż powinien, ale sama ta... zmiana miejsca... wydaje się niesłuszna. - Chcesz, żebym cię zawiozła z powrotem? Jechali krętą górską drogą w ciemności. Matt sennie wtuliła się w oparcie, które utworzyło wygodną kołyskę. Przymknęła oczy i czekała na odpowiedź Lewisa. - Częściowo tak - przyznał po chwili. - Zakorzenienie wydawało się... właściwe. Przez ten cały ruch tracę orientację. A jednak od wieków nie pragnąłem niczego prócz wolności. - Pojedziemy do doliny i rozejrzysz się. Jak ci się nie spodoba, odwiozę cię z powrotem. - Jesteś bardzo miła. - Wcale nie - odparła Terry, zerkając na niego. Matt dostrzegła błysk jej zębów, odsłoniętych w uśmiechu. W milczeniu dojechali na miejsce. - Po pierwsze - powiedziała Terry, kiedy zatrzymali się przed domem, który dzieliła z matką i ostatnio z Matt - potrzebujesz nowego ubrania. Mam jeszcze trochę rzeczy po tacie. Weźmiesz prysznic? Chociaż właściwie nie pachniesz jak facet, który siedział zamknięty w drzewie przez całe lata. - Prysznic bardzo się przyda - powiedział Lewis. - Jeszcze nie całkiem wróciłem. To znaczy... - Wiem. Po zmianie postaci trudno się przyzwyczaić tak od razu - przyznała Terry. - Robiłaś to? - No pewnie. Moja siostra Tasha i ja urządzałyśmy bitwy na czary. Zmieniałam ją dużo częściej niż ona mnie; nie uczyła się za dobrze. Ale w jednym zaklęciu była naprawdę świetna. Lubiła zmieniać ludzi w pekińczyki. To znaczy, dopóki nie zrobiła się religijna. Więc wiem, jak to jest. Zanim wysiądziesz z samochodu, owiń się czymś w pasie. Sąsiedzi ciągle obserwują nasz dom. Widzieli już dosyć dziwnych rzeczy. Lewis poruszył się w ciemności, zdjął koszulę otrzymaną od Matt, zrobił coś z nią. - Lepiej nie potrafię - oznajmił. - Jest dosyć ciemno - powiedziała Terry. Strzeliła palcami i światło nad frontowymi drzwiami zgasło. - Okay, drzwi są otwarte. Ruszaj. Lewis przemknął przez trawnik i zdołał otworzyć frontowe drzwi, nie upuszczając koszuli. Zanurkował do środka. Matt i Terry poruszały się bardziej statecznie, przynajmniej dopóki matka Terry nie wrzasnęła. Światła zabłysły w sąsiednim domu i po drugiej stronie ulicy. - Cholera! - warknęła Terry. Strzeliła palcami. - Linie telefoniczne... Mamo, zaraz wyjaśnię... We frontowym holu Lewis stał pod ścianą, z wytrzeszczonymi oczami, jedną ręką zakrywając usta, drugą genitalia. Rebecca, matka Terry, stała oparta o sofę, obiema rękami zakrywając usta, z oczami otwartymi równie szeroko jak Lewis. - Wszystko wyjaśnię - powtórzyła Terry, po czym wybuchnęła śmiechem. Mama Terry znowu zaczęła oddychać. Opuściła ręce. - Lepiej się postaraj - zagroziła. Terry z wysiłkiem stłumiła śmiech. - No, pojechałyśmy do lasu. Wiesz, dlaczego. I tam znalazłyśmy tego chłopca, Lewisa, i on nie miał ubrania, więc pomyślałam, że może coś po tacie zostało w piwnicy, i zaprosiłam go do domu. - Nie wystarczy - oświadczyła Rebecca. - Co on tam robił nago w lesie? - Rzucono na niego zły czar. Policzki Rebeki straciły kolor. - Terry... nie przepadam za takimi dowcipami. Nie lubię... nie podoba mi się, że sprowadzasz obcych do mojego domu. - Wyprowadzę go, jak tylko weźmie prysznic i znajdzie jakieś ubranie, mamo. I to nie był dowcip. I myślałam, że to jest także mój dom. - Jej chodzi o mnie - wtrąciła Matt. - Och, skądże, Matt - zaprzeczyla Rebecca z irytacją. - Cieszę się, że tu mieszkasz, i mam nadzieję, że zostaniesz tak długo, jak zechcesz. - Chcę zostać, dopóki nie przeszkadzam - oświadczyła Matt. - Nie przeszkadzasz, do cholery. Matt westchnęła. - Pani Dane, to jest mój przyjaciel Lewis. Lewis, to jest pani Rebecca Dane. - Miło mi panią poznać, pani Dane - bąknął zaczerwieniony Lewis. Nie wyciągnął ręki. - Przepraszam za moje zachowanie, panie Lewis - powiedziała Rebecca. - Rozumiem panią. Trudno zachować spokój, kiedy obcy golas wbiega przez frontowe drzwi. Nie wiedziałem, że ktoś jest w domu. - No cóż - mruknęła Rebecca. - No cóż... witam w moim domu. Zaprowadzę pana pod prysznic. I może pan opuścić ręce. Nie ma pan nic, czego już nie widziałam, a jeśli czegoś jeszcze nie widziałam, to tego nie rozpoznam, jak mówiła moja babcia. Dziewczyny pewnie już się napatrzyły. - Poszukam jakichś ubrań - oznajmiła Terry, kiedy Lewis ruszył za Rebeccą korytarzem w lewo. - Co to był za czar? - zapytała Rebecca. - Byłem uwięziony w drzewie przez jakieś pięćdziesiąt lat - odparł cichnący głos Lewisa. Kiedy Terry szperała w piwnicy, Matt poszła do kuchni. Umierała z głodu po kilku godzinach na świeżym powietrzu. Surowa dyscyplina Terry regulowała między innymi rodzaj i pory posiłków, a dopóki Matt była związana z Terry, przestrzegała również jej diety - pożywnej, lecz niezbyt smacznej. Teraz wyciągnęła ramiona do kuchennych szafek i zawołała: - Odezwij się, jedzonko! Drzwiczki kredensu otwarły się i paczka precelków wpadła jej prosto w ręce. - Och, dziękuję! - powiedziała Matt, usiadła przy stole i zabrała się do jedzenia. Lewis bardzo długo tkwił pod prysznicem. Trzy kobiety siedziały w kuchni, słuchały szumu wody w rurach i rozmawiały półgłosem. Rebecca i Matt dzieliły się precelkami, a Terry popijała oszczędnymi łyczkami zwykły jogurt. Wreszcie Terry rzuciła: - Matt, co on tam robi, do cholery? Matt zapytała domu. - Oho - mruknęła, kiedy usłyszała odpowiedź. - Co się dzieje? - zaniepokoiła się Rebecca. - On zapuszcza korzenie. Terry zapukała do drzwi łazienki. - Lewis? Wyjmij palce z odpływu, bo cię zmienię w jeżozwierza! - Co-o-o-o? - odpowiedział powoli, sennym głosem. - Zakręć wodę i wyłaź z kanalizacji. - Co? Och... chwileczkę. Matt oparła się o ścianę i słuchała, co dom miał jej do powiedzenia. Przestraszyła go inwazja obcego przybysza w jego systemy i ucieszył się, że obcy zabiera swoje części, które dotarły tam, gdzie ludzkie części nie powinny docierać. - Mam dla ciebie ubranie - powiedziała Terry już łagodniejszym tonem. - Jak tylko będziesz gotowy. Drzwi uchyliły się odrobinę, z łazienki wypłynął kłąb pary, pachnącej mydłem, szamponem i... zielenią? - Przepraszam. Nie wiem, co mnie naszło - wyznał Lewis. Terry podała mu ubranie i drzwi znowu się zamknęły. - Ciekawi mnie raczej, co z niego wyszło - szepnęła Terry do Matt. Kelnerka przyniosła parujący stek na półmisku i postawiła przed Lewisem. Ustawiła na stole kurczaka w ziołach z cytryną dla Terry oraz krewetki z czosnkiem dla Rebeki, po czym podała Matt hamburgera. Matt sięgnęła po frytkę. Przyjemnie było wreszcie zamawiać to, na co miała ochotę, zamiast niewolniczo naśladować Terry albo wybierać coś podobnego, co pozostałoby w żołądku, nawet gdyby zanadto oddaliła się od Terry i zwymiotowała. Stek Lewisa ładnie pachniał. Matt pożałowała, że też tego nie zamówiła. Lewis podniósł nóż i widelec, odciął kawałek steku. Czerwony sok popłynął spod noża, mięso było różowe w środku, niedosmażone, zgodnie z zamówieniem. Lewis przez chwilę wpatrywał się w swój talerz. Podniósł widelec z kawałkiem steku i obejrzał go. Zwilżył językiem górną wargę. Zamrugał kilkakrotnie. Zbladł. Pokręcił głową. - Nie mogę tego zjeść - oznajmił, odkładając widelec. Przełknął ślinę. - Nie mogę... nie mogę nawet tu zostać. Przepraszam. Zerwał się z krzesła, rzucił serwetkę na pełny półmisek i wybiegł z restauracji. - Świr - skwitowała Terry. Matt chwyciła hamburgera. Skoro wychodzili, nie zamierzała go zostawiać. - Może sprawdzisz, jak on się czuje, czy zaczeka, aż zjemy? - zwróciła się Terry do Matt. Matt westchnęła i odłożyła hamburgera na talerz. - Dlaczego sama nie sprawdzisz? - odezwała się nagle Rebecca. - Skąd ten jaśniepański ton? Naprawdę działasz mi na nerwy. Matt nie jest twoją służącą. - Co? - zdumiała się Terry. - Potrafisz zmienić ludzi w żołędzie, ale to nie znaczy, że masz prawo pomiatać innymi, jakby byli mniej ważni od ciebie. - Mamo, co cię napadło? - Nic mnie nie napadło. Po prostu nie chcę tego dłużej dusić w sobie. Kocham cię i zawsze będę cię kochała; ale to nie znaczy, że pochwalam wszystko, co robisz. I tak, żądam cholernej nietykalności, jeśli chodzi o twoje moce. Terry przez chwilę wpatrywała się w matkę, potem odłożyła serwetkę, wstała i wyszła. - Nie za ostro ją potraktowałam? - zwróciła się Rebecca do Matt. Matt potrząsnęła głową. Nigdy przedtem nie rozmawiała w cztery oczy z Rebeccą i czuła się onieśmielona. - Jeśli się z kimś mieszka, chyba trzeba ustalić jakieś reguły - powiedziała. - Zwykle się wyprowadzam, zanim dojdzie do tego etapu. - Ona ci włazi na głowę. - Ludzie czasami tak robią. Zwykle odchodzę, kiedy zaczynają, ale Terry mnie nie puściła. Rebecca zamrugała. - Och. Wcale mi się to nie podoba. - Dzisiaj ją namówiłam, żeby mnie uwolniła. - Ale nie odeszłaś. Matt przytaknęła. - Powiedziałaś, że nie przeszkadzam. Chyba ponoszę odpowiedzialność za Lewisa, skoro to ja go wypuściłam z drzewa. - Ty go wypuściłaś? - Aha. Nie jestem czarownicą, ale rozmawiam z rzeczami. - Ach. Tak. Zauważyłam. Matt uśmiechnęła się. - Powiedział, że ludzie od lat przychodzili do tego kamienia, gdzie Terry odprawiała ceremonię, ale nikt go nie zauważył. Nie znam nikogo innego, kto potrafi rozmawiać z rzeczami jak ja. Kiedy był w drzewie, słyszałam go, ale Terry nie słyszała. - Hmmm - mruknęła Rebecca. Zjadła krewetkę. - Obserwowałam działalność Terry, odkąd odkryłam, że ona jest czarownicą, i przyszło mi do głowy, że bardzo trudno byłoby zrezygnować z rozmaitych korzyści, jakie dają te wyjątkowe uzdolnienia. Czy zdarza się, że nie rozmawiasz z rzeczami? - Bardzo często - odparła Matt. - Zwykle pytam tylko wtedy, kiedy czuję, że coś mi grozi. Kiedy potrzebuję pomocy albo informacji, żeby przeżyć. Nie wiem nic o tobie, naprawdę. Rebecca otarła wargi serwetką i uśmiechnęła się. - Dziękuję, Matt. - Nie ma za co. - Matt ugryzła hamburgera. - Ja też niewiele wiem o tobie. - Możemy o tym pogadać - zaproponowała Matt. Rebecca znowu się uśmiechnęła. - Po pierwsze, dużo podróżowalam - zaczęła Matt. Wrócił Terry, poskromiony. - Z nim okay? - spytała Matt. - On chce wracać. Cała czwórka siedziała na trawniku za domem Terry i Rebeki, popijając lemoniadę i spoglądając w gwiazdy przyćmione łuną miasta. Ktoś w sąsiedztwie podlewał trawnik; powietrze wypełniał szmer sztucznego deszczu i zapach mokrej trawy. - Wszystko - mówił Lewis - wszystko jest inne. Nie mogę jeść tego jedzenia i skręcam się z głodu. Muzyka jest inna. Budynki są inne. Ludzie inaczej się ubierają i używają wielu bezsensownych słów. Ceny w karcie mnie przeraziły! Mogłem wynająć pokój na dwa tygodnie za tyle, ile kosztował ten stek, którego nawet nie zjadłem. Skąd taka drożyzna? Nie mam pojęcia, jak działają różne urządzenia w waszym domu, i nie chcę wiedzieć. Przez te wszystkie lata czarownice pozostały takie same; ale wszystko inne się zmieniło. - Więc chcesz uciec i ukryć się? - zapytała Matt. - Jak mam tutaj przeżyć? Przecież nie mogę po prostu pasożytować na Terry i Rebece. Ale jak mam znaleźć pracę? Nie rozumiem niczego w tym nowym świecie. Matt pomyślała o pasożytowaniu na Terry i Rebece. Sama nie chciała tego dłużej robić, odkąd miała wybór. Coś w niej, jakaś włóczęgowska cząstka pragnęła wyjechać, strząsnąć z siebie teraźniejszość i zacząć od nowa w jakimś obcym miejscu, bez zobowiązań, bez komplikacji. Przeżywała swoje życie w krótkich, jaskrawych rozbłyskach od tylu lat, że nawet nie potrafiła ich zliczyć. Droga zapewniała wystarczającą ciągłość. - I wcale nie jesteś ciekawy? - zagadnęła. - Nawet nie chcesz wiedzieć? Długo czekała na odpowiedź. - Może. W pewnym sensie. - Dawniej byłeś Majstrem - odezwała się Terry. - Co się stało z twoim pragnieniem kształtowania rzeczy? - Hmm - mruknął. - Chyba... z czasem... nauczyłem się, czego pragnąć. Słońca. Deszczu. Śniegu. Martwej organicznej materii. I wolności, i żeby z kimś porozmawiać. Może kształtowałem tyle, ile umiałem. Albo może po prostu pogodziłem się z losem. To mi prawie wystarczało. - Przecież my jemy głównie martwą organiczną materię - stwierdziła Terry w zamyśleniu. - Z lemoniadą sobie radzisz, prawda? - Umm. - Lewis zajrzał do kubka. - Smakuje mi. - Jakim drzewem jesteś, kiedy stajesz się drzewem? - zagadnęła Rebecca. - Czymś miejscowym. Chyba cedrem. Nie pamiętam dokładnie. - Możesz zapuścić korzenie - powiedziała powoli Rebecca. - I możesz je wyciągnąć. - Nie wiem - wyznał Lewis. - Zostawiłem moje drzewo. - Zacząłeś się zakorzeniać w domu. - Uhum. Tak. - Przydałoby się nam więcej cienia na tylnym podwórzu - zauważyła Rebecca. - Możesz po prostu... zostać tutaj na jakiś czas i nauczyć się więcej o współczesności. - Możesz zostać tutaj na jakiś czas, a potem przenieść się gdzie indziej - wtrąciła Matt. - Ciągle uczyć się nowych rzeczy, poznawać nowe miejsca. Zakorzeniać się i wykorzeniać. Ja tak żyję. Co jakiś czas próbuję w innym miejscu. Możesz pojechać ze mną. Nauczę cię. - Po tych słowach zakryła ręką usta. Samotność była dla niej regułą: zawsze zdobywać przyjaciół, ale nigdy nie zabierać ich ze sobą w podróż do nowego fragmentu życia. Co ją napadło? - Matt, nie odchodź - poprosiła Terry. - Co ja tu robię? - zaprotestowała Matt. - Muszę odejść. - Nauczę cię zapuszczać korzenie - obiecał Lewis. Przykrył dłonią jej rękę spoczywającą na trawie. Jego palce zagłębiły się w glebę, uwięziły jej palce. - Nie! - zawołała Matt i szarpnęła, ale jej dłoń przyrosła do Ziemi. - Spokojnie - powiedział Lewis. - Nie! - Zaraz cię wypuszczę. Spokojnie. Mięśnie Matt skręciły się w ciasny węzeł. Wszystkie lekcje, jakich nauczyła się wcześnie w życiu, nakazywały jej uciekać, zanim Zło ją odnajdzie, a teraz Matt wpadła w pułapkę. Głęboko wciągała powietrze i wypuszczała je powoli, próbując się uspokoić. Wreszcie zapytała ubranie Lewisa, czy mogłoby go udusić, a ono odpowiedziało, że tak, jeśli Matt sobie życzy. Odetchnęła i poczuła... Palce kierują się w dół, rozgarniają grunt, sięgają głębiej niż ich długość, szukają i znajdują głęboką, chłodną ulgę; i język tak powolny, że wypowiedzenie jednego słowa trwa przez całe życie, ale warto zaczekać; i rzeczy przenikające w nią poprzez palce, rzeczy, które smakują jak parujące tłuczone ziemniaki polane masłem, gorący jabłecznik i lody czekoladowe; i poczucie siły, nieskończonej, należącej do niej, jeśli tylko zostanie. Ciepło. Wygoda. Wieczność. Kołyska. Nacisk na jej rękę ustał. Dłoń powróciła do dawnego kształtu i Matt znowu siedziała na trawniku, wyrwana z ciepła, pozbawiona kontaktu, wyrzucona daleko poza odwieczną komunię. Ramiona jej zadygotały, dreszcz przeszył całe ciało. - Co ci jest? - zapytała Terry, chwytając jej ramię. Matt trzęsła się jeszcze przez chwilę. Ciepło dłoni Terry pomogło. Kiedy drżenie ustało, Matt poklepała Terry po ręku i powiedziała: - Nie rób mi tego bez pytania, Lewis. Nigdy. - Odmówiłabyś. A ja nie potrafię tego opisać. - Nie rób mi tego więcej. Zawahał się i wreszcie przyrzekł: - Nie będę. Matt łyknęła lemoniady. Połowa wylała się ze szklanki podczas ataku trzęsionki. - Spróbuję jutro jeszcze raz - obiecała - jeśli pojedziesz do miasta ze mną i z Terry. - Dobrze - zgodził się. - Dzisiejszą noc chciałbym spędzić tutaj, na dworze. - Wybierz miejsce daleko od domu i nie pod drutami elektrycznymi - ostrzegła Rebecca. - Dobrze. Dziękuję wam wszystkim, za wszystko. Matt myła zęby, a Terry nacierała twarz tonikiem. - Zapamiętaj swoje sny dziś w nocy - poradziła. - To czas zapylania. Zawiązuje się nasienie. - Nie chcę żadnych snów - odparła Matt, ale usta miała pełne pasty i słowa zabrzmiały niewyraźnie. Śniła o Domu. Przełożyła Danuta Górska Jasne aleje powietrza W wojnie na słowa moja najlepsza przyjaciółka Jessamine ma ogromną przewagę. Mówi szybciej niż ja i z większym przekonaniem. Stawiam przed nią na kuchennym stole herbatę w kubku w bratki, a sama siadam naprzeciw. Promienie zachodzącego słońca wpadają przez okno i trafiają w misę z pomarańczami, wydobywając prawdziwy kolor tak, jak nie potrafi tego żadne inne oświetlenie. Rozsrebrzają również pajęczyny pod sufitem. Nie zdawałam sobie sprawy, że upłynęło już tyle czasu od ostatniego sprzątania. Nie jestem świetną gospodynią. Ale zawsze mam pod ręką ciasteczka. Talerz z czekoladowymi ciasteczkami stoi między nami na żółtym blacie stołu. Upiekłam je dziś rano. Uwielbiam zapach pieczonego ciasta. Otaczam dłońmi kubek z herbatą, jest rozkosznie ciepły. Dla siebie wybrałam herbatę czarną i dymną, z ostrzejszą nutą. Jessamine jak zwykle pije rumianek. Sięgam do kieszeni po skamieniałe zaklęcie, które niedawno znalazłam wśród wzgórz. Jednocześnie Jessamine wyciąga z torebki palmtopa, ustawia go na stole koło kubka z herbatą, otwiera pokrywę i wpatruje się w maleńki ekran. Elektroniczne światło barwy fosforu pada na jej twarz. - Poczekaj, aż je usłyszysz, Ellowyn - powiada. - Moje najlepsze jak dotąd. I... Kładę moje zaklęcie na stole. Nie wygląda zbyt imponująco. Przeważnie tak z nimi jest. Zwykły kawałek piaskowca, wyokrąglony przez prąd rzeki na kształt jajka, drobnoziarnisty, burawy, choć końce palców swędzą mnie od zawartych w nim iskierek możliwości. - Nie uwierzysz, co można nim zdziałać - mówi Jessamine. Nie należy się spodziewać, że przejmie się moim znaleziskiem. Nigdy tego nie robi. Nie interesuje się przeszłością. Jej ulubionym słowem jest upgrade. - Co to jest tym razem? - pytam. - Formuła kurcząca zaparkowane samochody, żeby więcej się zmieściło w miejscu parkingowym? Zaklęcie powodujące, że każdy zegarek chodzi z taką szybkością, by jego właściciel przybywał wszędzie na czas? Coś, co sprawi, że twój magnetowid rozpozna najwłaściwszy moment rozpoczęcia i zakończenia nagrywania, żeby nigdy nie tracić pierwszych paru sekund programu? - Coś lepszego - odpowiada. - Odpluskwiłaś Internet? Przygryza wargę. No dobrze, może nie powinnam sugerować czegoś tak potężnego. - Jest mniej globalne. - Ale twoje zaklęcia zawsze są globalne. - Zrobiłam je specjalnie na twój użytek. Pociąga łyk herbaty. Ciarki podejrzenia przebiegają mi po kręgosłupie. Nie lubię, kiedy bodaj przemyśliwuje nad zaklęciami specjalnie dopasowanymi do mnie. Jesteśmy przyjaciółkami od wieków - od czasów brukowanych ulic i wozów zaprzężonych w konie, kiedy ludzie dostarczali ci do domu lód i mleko. Patrzyłyśmy przez te wszystkie lata, jak ta druga dokonuje wyborów. Każda miała własne myśli. Spotykamy się przy herbatce co tydzień. Jessamine wypuszcza swoje zaklęcia w świat, a ja swoje. Czasami wydaje nam się, że robimy to samo, ale próbujemy nie blokować się przy tym nawzajem. Nie zawsze podoba mi się to, co ona robi, i wiem, że nie bardzo ją obchodzą moje obawy. Jednak nigdy nie wypowiadamy głośno swoich wątpliwości. Nie cenzurujemy się nawzajem. - No i mam nowy system przekazywania. - Jessamine uśmiecha się do swojego komputerka. - Transfer danych na podczerwieni. Wyraża się w języku, którego nie mam ochoty poznawać. Stuka w ekran małym czarnym pisakiem i przekręca komputer w moją stronę. W oczy uderza mnie pulsujące czerwone światło. To boli. Mruganie nic nie pomaga. Widzę światło nawet przez powieki. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuję się stara, przezroczysta jak kartka papieru. Czym ona mnie zaczarowuje? Naprawdę chce mnie skrzywdzić? Osłabić? Zabić? Tylko dlatego, że nie jestem pewna, czy podobają mi się wynalazki tego stulecia, rozwijającego się w całej swojej chwale? Odchylam się na oparcie krzesła, czując się jak marionetka, której przecięto sznurki. Pulsujący ból od czerwonego światła ustaje. Przez chwilę czuję tylko niezliczoną ilość pobolewań uskarżających się mięśni, które nie odzywały się od wielu lat. Umysł otwiera mi się szeroko jak kwiat, który na przyspieszonym filmie jest zmuszany do gwałtownego rozkwitnięcia. Wtedy zaczyna się właściwy atak ze strony Jessamine. Jak warstwa śniegu opada na mnie struktura przyczyn jej postępowania, napór jej wpływu, chemia wyborów. Mój umysł nieruchomieje na czas, gdy wciskają się weń przekonania i impulsy. Rozumiem wszystko, co nią kieruje. Czuję zachwyt i lęk, kiedy po raz kolejny napotyka coś nowego. Lśniącą ciekawość, która pragnie wtykać wszędzie miedziane palce. Niecierpliwość z powodu wszystkiego, co jest wolniejsze od niej. Głęboko ukryty lęk, że jeżeli dostatecznie długo pozostanie w bezruchu, tak wiele różnych rzeczy przegoni ją. Uchylam powieki, patrzę na nią przez stół i staję się nią, moją przyjaciółką. Pragnienia Jessamine kształtują mnie i ograniczają, przenikają mnie jej radości, nieznane dotąd lęki ściskają moje serce. Opadające złote i czerwone listki pamięci krążą na seledynowym tle jej świadomości. Mogę dotknąć któregoś z tych listków i wpaść w któryś z naszych minionych dni. Biorę jeden, kładę na dłoni. Spoczywa płasko na skórze jak wilgotny jedwabisty pocałunek. Sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat temu. Jestem z powrotem na Brooklynie w środku upalnego lata. Jessamine i ja siedzimy obok siebie na stopniach przed domem, trzymamy rożki z lodami - moje są truskawkowe, a jej czekoladowe. Tyle że pamiętam również tę chwilę sama z siebie, i to ja miałam wtedy czekoladowe. Lody topnieją szybciej, niż da się je zlizać, spływają nam po palcach, chłodne i lepkie. W tamtym momencie jesteśmy tylko dziewczynkami, nie myślimy za wiele, zatracamy się w rozkosznym smaku, pocimy się i lepimy i nic nam to nie przeszkadza, podajemy sobie nawzajem lody do spróbowania. To chwila najpodobniejsza do obecnej, tak blisko siebie czujemy się wtedy i teraz. Mrugnięcie i jestem z powrotem we własnej głowie. Jednak cała tkanina myśli i motywów postępowania Jessamine wciąż przeplata się przez mój umysł. Zmusza mnie do przesiewania się przez nią. Nie potrafię określić, gdzie ona się zaczyna, a ja kończę. Czuję się beznadziejnie zdezorientowana. Jessamine obeszła stół i stoi nade mną. - Dobrze się czujesz? - pyta, a jej bursztynowe oczy wpatrują się w moje. Pochyla się do przodu i przyciska dłoń do mojego czoła. - Ellowyn? Dobrze się czujesz? Przechodzi mnie długi, gwałtowny dreszcz. Pajęczyny obcych uczuć osnuwają moje myśli, uczuć nie moich, przymuszających mnie do przeżywania. Myśli, których nie chcę, przelatują przez moją głowę. Gapię się na moją kuchnię i z przeraźliwą wyrazistością widzę plamy na drzwiczkach kredensu, kłaki kurzu pod szafkami, pajęczyny w kątach, porysowaną glazurę talerzy, wszystkie te niedociągnięcia, na które nie zwracam uwagi, bo w domu nie noszę okularów. W pomieszczeniu unosi się zapach pomarańczowych skórek, które gniją w torbie pod zlewem. Nigdy nie zauważam takich rzeczy. Nie przeszkadza mi pleśń, te różne rzeczy robią tylko to, co mają robić, wszystko przekształca się z upływem czasu w coś innego. Ale teraz odór mnie razi. Jessamine chwyta mnie za ramię. - Ell? To zaklęcie nie miało ci zrobić nic złego! Ell! Usiłuję odeprzeć inwazję na mój umysł, ale obca tkanka jest zbyt ciasno spleciona i splątana. Walczę, by odzyskać siebie. Wszędzie wewnątrz mnie walają się odłamki kogoś innego. Czuję swój wiek. Oddycham głęboko i przestaję się opierać. Wszystko, co jest Jessamine, wpada we mnie. Czuję się... pełna werwy. Wyprostowuję się na krześle. Pociągam łyk herbaty. Jej dymny aromat już mnie nie zadowala, ale wiem, że i na rumianek nie mam ochoty. - Dobrze się czujesz? - pyta chyba po raz pięćdziesiąty Jessamine. Po co miałabym zwracać na nią uwagę, skoro i tak znalazła się we mnie? - Zostaw mnie w spokoju - mówię. Wstaję i podchodzę do kredensu, znajduję miętową herbatę, którą zwykle pijam z sąsiadem, Jamesem, kiedy w niedzielne wieczory gramy w remika i oglądamy w telewizji „60 minut”. Może być. Wrzucam torebeczkę do nowego kubka. Stawiam czajnik na kuchence i włączam palnik. (Gdzie mikrofalówka? Ach. Nie mam. Jutro kupię.) Puszczam wodę do zlewu, dopóki nie stanie się gorąca. Wrzucam mydło i gąbki, zaczynam szorować. To dziwne. Używam okularów do patrzenia na odległość, a Jessamine nie. Nie wiedziałam, co ona widzi, kiedy rozgląda się po moim domu, a sama nigdy jej nie mówię, co myślę o tych meblach z chromowanych rurek i szkła, o jej upodobaniu do sztucznych tkanin. Gość nie krytykuje domu gospodyni, niezależnie od tego, jak długo się znają. - Ell?! - Jessamine potrząsa mnie za ramię. - Przestań. Co robisz? Wszędzie kurz. Prowadzenie domu nigdy nie było moją mocną stroną. Zeskrobuję z linoleum warstewkę zaschniętych kocich rzygowin i walczę ze sobą. Przejmować się tym czy nie? No cóż, mówi w mojej głowie Jessamine, najprościej będzie usunąć je zaklęciem, a wtedy obie będziemy mieć to z głowy. Przysiadam na piętach, upuszczam gąbkę na podłogę. Moje ręce szybko wykonują serię mudr. Czuję, jak kurz i brud usuwają się dokądś, gdzie mogą sobie spokojnie zalegać, a mój dom staje się osobliwą, uświęconą przestrzenią istniejącą poza normalnym światem, której nic nie pokala. Jessamine jest tu szczęśliwa. Ja, Ellowyn, czuję się tak, jakbym odcięła się od własnych korzeni. W saloniku rozlega się wrzask trzech kocich gardełek. Zrywam się, biegnę tam i widzę, że kanapa, na której zwykle leży potrójny futrzasty kłębek, odpycha zwierzaki. Wspinają się w powietrzu, usiłując przefrunąć w bezpieczne miejsce, ale stół też je odpycha, tak samo dywan. Z wysuniętymi pazurami unoszą się parę centymetrów nad podłogą. Ich wrzaski robią się coraz bardziej rozpaczliwe. - Co ja zrobiłam?! - wołam i chwytam moje przerażone koty, a one czepiają się mnie pazurami i krzyczą. - Do licha, zapomniałam o kotach. Teraz to jest dom tylko dla ludzi - powiada moimi ustami Jessamine mieszkająca wewnątrz mnie. - No to powstrzymaj to! Odwróć zaklęcie! Zatrzymaj je! - polecam sama sobie. - Będziesz musiała oswobodzić ręce. Mój drugi głos przypomina głos Jessamine, jest wyższy i bardziej stanowczy niż mój własny. Prawą dłonią podtrzymuję tylne nogi Chochlika. Chyżka czepia się moich barków, a Dobro stoi na lewym przedramieniu, objąwszy ramię łapkami. Cała trójka zawodzi przeciągle; niesamowity, wznoszący się jęk przywodzi na myśl koniec świata. - Co się stało? - pyta stojąca za mną Jessamine cienkim z przestrachu głosem. Odwracam się, wpycham jej w ramiona Chochlika i Chyżkę. - To twoje głupie zaklęcie - mówię własnym głosem - twoje całkiem durne zaklęcie, które przepędza kurz, przegania szkodniki, wszystko odplamia. Zmieniło mój dom w grobowiec. Dłonie mam już wolne, więc znowu wykonuję mudry, tym razem w odwrotnej kolejności. Wszystko wychodzi mi trochę niepewnie, to nie jest mój zwykły sposób rzucania zaklęć. Nakładka Jessamine na mój umysł podpowiada mi, jak to robić i wzdycha przez cały czas. Całą duszą pragnie czystości, wręcz obsesyjnie, a ja już teraz dogłębnie wiem dlaczego. Pamiętam mieszkanie, gdzie musiała żyć, zanim się poznałyśmy, cały ten brud, karaluchy, gnijące resztki jedzenia. Starsza siostra jej matki siała wszędzie wokół zgniliznę i chaos, a Jessamine dopiero znacznie później dowiedziała się, że robiła to za pomocą magii. Oto plamy, które głęboko wżarły się we wspomnienia z dzieciństwa Jassamine. Przymus ich usuwania stał się obsesją. Układam dłonie w końcową mudrę, moje korzenie odrastają. Dom znowu jest częścią otaczającego świata. Koty, wciąż pojękując, zeskakują na podłogę i znikają w najgłębszych kryjówkach. Jessamine płacze. Idziemy do łazienki, tam smarujemy neosporyną krwawiące zadrapania i nakładamy zaklęcia uzdrawiające. - Ellowyn, co się stało? - pyta Jessamine. - Sama powinnaś wiedzieć - mówię. - To twoje zaklęcie. - Nie tak miało zadziałać! - A co sobie wyobrażałaś? Teraz, kiedy obejrzałam już jej umysł od środka, wiem, jakie to było zaklęcie: czar totalnego zrozumienia. Potrafię nawet wyodrębnić tok myślenia Jessamine i powody, dla których wynalazła owo zaklęcie: czuje się osamotniona w swoich pragnieniach i chciała tylko, bym dogłębniej je rozumiała. Zżywałyśmy się przez wiele lat. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. A jednak była między nami cieniutka przegroda: w niektórych kwestiach trzymałyśmy się oddzielnie, żeby uniknąć tarć. Jej frustracja z powodu osamotnienia w tych zakątkach duszy narastała, aż osiągnęła punkt, w którym potrzebowała wyzwolenia. No i na ten swój Jessaminowy, bezpośredni sposób, jaki czasem wręcz mnie przeraża, wymyśliła najlepsze z jej punktu widzenia rozwiązanie. Zmusiła mnie do zrozumienia. - Myślałam, że wreszcie mnie wysłuchasz - powiada. Gapię się na szczególnie długie zadrapanie od kocich pazurów i wsłuchuję się w spór we wnętrzu głowy. Moje ciało potrzebuje ochrony. Nabieram na wskazujący palec trochę maści z antybiotykiem i oglądam zaczerwienione brzegi ranki. Ja/Ellowyn żywię współczucie dla mikroorganizmów, które znalazły sobie drogę do raju we krwi. Właśnie mam je zabić. Ja/Jessamine jestem oburzona, że w ogóle mogę się wahać. Wcieram maść w zadrapanie i wzdycham. - Jak mam teraz ciebie słuchać? - pytam. - Głowa puchnie mi od głosów. Nos Jessamine jest zaróżowiony od wstrzymywanych łez. - Cofnę zaklęcie. Przepraszam cię. Nie wiedziałam, że tak to wyjdzie. - Nie możesz - mówię, bo wiem, jak starannie skonstruowała zaklęcie i które jego części są trwałe. Patrzę w lustro na własną twarz. Dwie osoby wyzierają z moich oczu. Obawiam się, że jeśli Jessamine wewnątrz mnie będzie miała dosyć czasu, by rozejrzeć się i zorientować, zacznie stopniowo usypiać coraz więcej części prawdziwej mnie, aż wreszcie tylko ona stanie się świadoma tam w środku. To okropna myśl. Ale nigdy nie umiałam walczyć o siebie. Wyjmuję z szafki plastry z opatrunkiem i z niezwykłą u mnie determinacją przylepiam je na skórze swojej i Jessamine tam, gdzie najbardziej są potrzebne. Gdy to robię, zaklęciami wypływa ze mnie patologiczna nienawiść Jessamine do infekcji. Nawet nie myśląc wymawiam stosowne słowa. Wiem, że używała ich jak mantry przez wiele lat. Koty, myśli część mnie z obrzydzeniem. Okropne, bez przerwy brudzące stworzenia. Nigdy więcej! Musimy się ich pozbyć! Kłębi się we mnie przerażenie. Koty są moimi towarzyszami, przyjaciółmi. Witają mnie, gdy wracam do domu. Żyjemy w tej samej przestrzeni, ale każde swoim własnym życiem. Spotykamy się w niej dla karesów. Kocham je. Wewnątrz mojej głowy Jessamine przeprasza za tę myśl, ale wiem, że wciąż ją podsyca. Wreszcie zrozumiałam, czemu koty nigdy nie wchodzą do kuchni, gdy Jessamine przychodzi w odwiedziny. Nosi na sobie zaklęcie odstręczające zwierzęta. Nie może pozbyć się przekonania, że wszystkie roznoszą choroby. Nie. Nie mogę tak żyć. Kierujemy się z powrotem do kuchni. Robię sobie kolejną herbatę, tym razem English Breakfast, pełną kofeiny. Kiedy woda się grzeje, biorę komputerek Jessamine, pukam w ekran pisakiem, żeby odnaleźć program przetwarzania czarów, przewijam po ekranie zaklęcie, które zbudowała. Jest właśnie takie, jakiego się spodziewałam: dokładne, eleganckie, a wszystkie części są tak ciasno spojone, że nie można by nawet wsunąć między nie paznokcia. A co z błędami transmisji? Sprawdzam listę przesyłania danych, kończy ją SENT OK. Ze zmarszczonymi brwiami odstawiam komputer na stół i spostrzegam, że Jessamine, pobladła, wpatruje się we mnie. - Co? - pytam. - Umiesz się nim posługiwać - mruczy. Czuję w sobie coś w rodzaju echa, Jessamine w mojej głowie jest oburzona, że ktokolwiek dotyka komputera, jej ukochanego przyjaciela i bez pytania o pozwolenie zmusza go do wykonywania sztuczek. - Och, jakie to męczące - mówię. Robię sobie herbatę, po czym z trzaskiem odstawiam czajnik na kuchenkę, aż obijam jego brzeg. Wypełnia mnie gniew i wyczerpanie walką z „ja”, które mi wepchnięto na siłę. Siadam. Widzę zaklęcie w kształcie jajka, złociste jak ziemia, które znalazłam na wzgórzach. Czuję słodycz na języku. Zanim moja wewnętrzna Jessamine zdoła mnie powstrzymać, zamykam zaklęcie w dłoniach. Nie miałam pojęcia, że ona przez cały czas ma dreszcze, zdradza wieczne zaniepokojenie, że powierzchnie nie są czyste, że nie jest bezpiecznie ich dotykać. Mnie samą ogarnia ciepło. Historia tego zaklęcia nie jest mi do końca znana. Wiem tylko, że ktoś ukształtował je bardzo dawno temu, i że działało bardzo pięknie; tak bardzo, że sama ziemia sięgnęła po nie i przetworzyła w skarb ku pamięci jego mocy. Żadne zaklęcie, które może kogokolwiek skrzywdzić, nie stanie się taką perłą. Część mnie chce odrzucić ów brzydki, brudny przedmiot, wyrzucić go z domu. Ale druga część obraca zaklęcie i kreśli glif powitania na ziarnistej, piaskowcowej powierzchni. W odpowiedzi pod opuszkiem palca budzi się ciepło. Zaklęcie cieszy się własną mocą. Otaczam je dłońmi, smakuję i czekam, aż przekaże mi, do czego służy. Soczyste źdźbła trawy, cynamon, kłosy pszenicy, zielone winogrona: to jakieś zaklęcie żniwne. Żniwa. Co bym zasadziła? Co zbiorę? Doświadczenie posiadania w sobie kogoś innego. Już zasadzone. Wyrosło i zakwitło. Owoc, który jest nie do zniesienia. Czy mogę go teraz zerwać i odłożyć na bok? Gładzę zaklęcie, kreślę glify zapytania. Jessamine w mojej głowie przygląda się temu, milczy, nie protestuje. Mojemu dotknięciu odpowiada czerwone ciepło wina. Zaklęcie Jessamine przyjmuje wprowadzone przeze mnie zmiany. - Odejdziesz spokojnie? - pytam. - Och, tak - odpowiada moimi ustami. Poza wszystkimi jej lękami i zmartwieniami czuję przypływ ogromnej miłości do mnie; wdzięczność, irytację, dławiącą radość i tęsknotę; liście tak wielu wspólnych wspomnień; śmiech, światło gwiazd i zdumienie; chwile, kiedy jedna drugą odpychała, ale zawsze wracałyśmy; chwile, kiedy zadawałyśmy sobie trudne pytania i przyjmowałyśmy trudne odpowiedzi; chwile, gdy zaskakiwałyśmy jedna drugą. Przez moment wydaje mi się, że mogłabym żyć z tym wszystkim. A potem ona powiada: - Daj spokój, Ell. Nie możesz żyć ze mną. Ty to wiesz i ja to wiem. To jej dłoń wewnątrz mojej dłoni podnosi kamień do moich ust, jej wargi w moich wargach wciskają glif otwierający skórę zaklęcia. Kamień topnieje. Zaklęcie otwiera się. Migotliwe złotozielone światło wije się wokół mnie. Widzę sady rozkwitające w wiosennym deszczu, pokrywające się zielonym listowiem w letnim słońcu, rozrośnięte i mocne od ziemi, powietrza, wody i słonecznego ognia; wszystko to jest wymieszane z indywidualną sygnaturą każdego owocu. Jessamine we mnie robi się silna i dojrzała. Przez krótką chwilę obawiam się, że to ja zostanę wypchnięta do dziedziny snów, a Jessamine sama zostanie w mojej głowie. Ona zaś rośnie dalej, pławi się w świetle, jest już zbyt duża. Krzyczę głośno, gdy przenika mnie ból i zaraz potem Jessamine zostaje wydarta ze mnie. Kiedy znów widzę wyraźnie, okazuje się, że trzymam w dłoniach idealnie ukształtowaną czarną śliwkę, a Jessamine nie ma już w mojej głowie. Wpatruje się we mnie przez stół. - Co się stało? - szepcze, blada i przestraszona. - Wszystko w porządku - mówię. Zaklęcie odeszło, posyłam za nim moją wdzięczność. Kładę śliwkę na stole. Patrzę na talerz z ciasteczkami i wzdycham uszczęśliwiona. Błogosławiony stan pojedynczości. - Nigdy więcej tego nie rób. Przysuwa do siebie komputer, obraca tak, że mogę widzieć zaklęcie wyświetlone na ekranie. Podświetla całą zawartość dokumentu i naciska klawisz DELETE. Zaklęcie znika. - Usuń je też ze schowka - powiadam. Otwiera szeroko oczy, ale czyści schowek. To nie ma znaczenia. Gdyby naprawdę chciała, potrafiłaby odtworzyć całe zaklęcie od początku. Wiem teraz o wiele lepiej, jak działa jej umysł. Wszystko, nad czym spędziła tak wiele czasu, pozostaje utrwalone w jej mózgu. - Kocham cię - mówię. - Ale nie chcę być tobą. Kręci głową. - Rozumiem to. - Nie rozumiesz. Nie chcesz rozumieć. - Popycham śliwkę, która toczy się po stole, aż wreszcie zatrzymuje przed nią. - Ale jeśli chcesz wiedzieć, jak to jest być tobą wewnątrz mnie, spróbuj tej śliwki. Podejmuje owoc i wpatruje się we mnie. Pamiętam dwie dziewczynki, które siedziały na stopniach przed domem w Brooklynie. Pamiętam, jak w mglisty wieczór spacerowałyśmy ulicą biegnącą brzegiem morza, wszystko srebrzyło się od światła latarni i kropelek wilgoci, a jedyne ciepło płynęło od jej dłoni spoczywającej w mojej. Czasami chciałabym nie widzieć jej już nigdy więcej. Czasami jestem na nią tak wściekła, że chciałabym wrzeszczeć. Jest moją najbliższą na świecie przyjaciółką. Podnosi śliwkę do ust i odgryza kawałek. Przełożyła Izabela Miksza My, wędrowcy (We Are the Pilgrims) Matt spotkała Człowieka z Mchu w Wigilię Bożego Narodzenia. Siedziała na kamiennej ławce na cmentarzu pionierów, za plecami mając ceglany mur opleciony powojem, a obok siebie brązową papierową torbę pełną przeterminowanych kanapek, zawiniętych w celofan. Chłodne światło dnia już znikało, w niżej położonych miejscach rodziła się i gęstniała mgła. Wilgotne powietrze pachniało zimą, martwymi liśćmi, lodowatą wodą, chłodem i brakiem pociechy. Matt była bardzo zadowolona, że ma swoją grubą, wojskową kurtkę w kolorze khaki. Podobały jej się omszałe nagrobki - niektóre przechylone, a niektóre połamane, jednak wszystkie nieme na tle mokrej trawy i znikającego horyzontu. Ludzie, którzy przychodzili tu do swoich zmarłych, też już wszyscy odeszli; żadne świeże sny nie zakłócały spokoju. Takie właśnie bratanie się z naturą lubiła - oswojona głusza oddalona tylko o krótki spacer od miasta, gdzie po zjedzeniu kolacji mogła wrócić, by znaleźć ciepło i wygodę. Rozwinęła jedną z kanapek i powąchała ją. Rostbef z żółtym serem. Zapach był w porządku. Ugryzła kawałek na próbę, poczekała, by sprawdzić, czy żołądek coś jej powie, potem zjadła resztę. Chleb nieco zeschnięty, a brzegi sera twarde, ale i tak było to lepsze od wielu rzeczy, które zdarzyło jej się jadać. Żołądek podziękował jej. Rozwinęła kolejną kanapkę, z szynką i szwajcarskim serem, znowu najpierw spróbowała, a potem zjadła. Siedziała i rozkoszowała się wygodą, gdy nagle zauważyła na lewo od siebie jakiś sen - cichy wir liściastych kształtów wyłaniający się z wielowarstwowego powoju na murze. Zastanawiała się, czy może widzi sen rośliny. Nigdy przedtem nie widziała, by jakaś roślina śniła. To był dość dziwny moment, by coś takiego zobaczyć. Odwróciła się, by mieć lepszy widok na sen, a on się zmienił. Liście splotły się razem w zieloną skórę, skóra wygładziła się i uformowała w człowieka, zaś potem całkowicie zielony mężczyzna odsunął się od muru, potrząsając głową. Coś w dźwięku i zapachu powiedziało Matt, że to nie jest żaden sen. Chwyciła celofan leżący na ławce i spytała go, czy zakryje twarz mężczyzny, jeśli nim rzuci. Odpowiedział, że tak. Gdyby ją zaatakował... dotknęła ławki, na której siedziała. Była już za stara i zbyt senna, by się ruszyć. Matt opuściła stopy na ziemię i spięła się, gotowa do biegu. Mężczyzna zamrugał. Jego twarz przypominała twarz manekina, a nie żywego człowieka - bez wyrazu, całkiem nieruchoma, rysy o wypolerowanej i nierealnej doskonałości. Odwrócił się i zagapił na nią. - Kto ty jesteś? - spytała, gdy cisza się przeciągała. - Edmund - odpowiedział. - Czego chcesz? - Niczego - odpowiedział. - Niczego? To czemu się poruszyłeś, jeśli niczego nie chcesz? Mogłeś po prostu zostać w murze. - Nigdy nie spotkała człowieka, który by niczego nie chciał. Zastanawiała się, czy nie kłamie. - Przyszedł czas, by się ruszyć - stwierdził. W niknącym świetle coś się działo z jego skórą, zieleń zanikała, przechodząc w opaleniznę. Tylko jego ubranie i kręcone włosy pozostały zielone. Nie zauważyła tego ubrania, póki reszta ciała się nie zmieniła. Podkoszulka, dżinsy - zielone, jakby zrobione z mchu; nagie ramiona i twarz, dłonie i stopy. Było okropnie zimno, jednak wydawało się, że on tego nie czuje. - Chcesz kanapkę? - spytała. Przeciągnął się i ziewnął. Podszedł bliżej. Przedtem myślała, że jego twarz jest jak wyrzeźbiona z drewna, teraz jednak wydała jej się raczej zamrożona... ale zaczynał już tajać. Mrugnął. W końcu się uśmiechnął. To zupełnie zmieniło wyobrażenie Matt o nim - teraz wydawał się przyjacielski, prawie zwariowany. Na wszelki wypadek, ściskając wciąż w dłoni celofan, posunęła się, robiąc mu miejsce na ławce. Usiadł. Zajrzała do brązowej papierowej torby. - Zdaje się, że mam jeszcze z tuńczykiem albo z szynką i z serem. Z tuńczykiem może być niedobra. Ryby psują się szybciej niż mięso. - Spróbuję z szynką i z serem - odpowiedział. - Dziękuję. Podała mu kanapkę. Przez chwilę męczył się z celofanem. Zabrała kanapkę i odwinęła mu. - A właściwie to jak długo byłeś częścią muru? - Nie wiem - odparł. - Ciekaw jestem, czy mój samochód zapali. - Ugryzł kanapkę i przeżuł, skupiony, jakby wsłuchiwał się w swoje usta. - Hmmm. - Jest Wigilia - powiedziała Matt, gdy skończył już jeść i przyglądał się jej ze słabym uśmiechem. - Aha. To pewnie byłem w murze parę miesięcy. Nie jestem pewien. Zerknęła na jego myślowy krajobraz. Polana w lesie, z samotnym drzewem na środku i słońcem, głaszczącym z jednej strony jego pień. Powiał wiatr, a drzewo pochyliło się, jakby kora była skórą, a wnętrze giętkie. Niegroźny, ale też trudno było go rozgryźć. - Co robiłeś w murze? - Stałem. - Jak to? - Tak mnie poprowadził duch. - Co? Wzruszył ramionami. - Wędruję sobie, póki coś nie każe mi działać. Zatrzymałem się tu jakiś czas temu i mur do mnie przemówił. Matt poczuła, jak coś w niej drgnęło. Rozmawiała z wytworami ludzkich rąk od lat. Nigdy nie spotkała nikogo innego, kto umiałby z nimi rozmawiać. - Co powiedział? -”Chodź tutaj”. Zerknęła na mur ukryty pod płaszczem powoju. - Powiedziałeś”Chodź tutaj” do tego faceta? - zapytała go. - Tak - odpowiedział mur. - Dlaczego? - Chciałem go. Nic chyba nigdy nie chciało Matt, mimo że wiele rzeczy cieszyło się ze spotkania z nią, a większość była dla niej miła. - Dlaczego? - To taki specjalny rodzaj cegły. Jest ciepły. Sprawia, że wszystko lepiej pasuje. Matt spojrzała na Edmunda. Miał uniesione brwi. - Jesteś cegłą? - zapytała. - Cegłą - powtórzył pytająco. - Mur mówi, że jesteś cegłą. Ciepłą cegłą. - Co? - spojrzał na mur. Wyciągnął rękę i przyłożył do niego płaską dłoń. Chyba jednak nie słyszał rozmowy. Matt poczuła się lepiej. Rozmawiała ze wszystkim już od dawna, a inni ludzie jej nie słyszeli. Nie była pewna, czy spodobałoby się jej, że ktoś jednak słyszy. Ramię mężczyzny pokryło się ceglastymi plamami. - Co on robi? - spytała Matt muru. - Łączy się - odpowiedział mur. - Czy mówisz do mnie? - jego głos lekko się zmienił. - Mówię? - Matt spojrzała na Edmunda. Jego usta otworzyły się lekko, a brwi pozostały uniesione. - Tak - powiedział mur. - Tak - powiedział Edmund. Matt przełknęła ślinę. - To takie dziwne. - Tak. Powoli odsunął rękę od muru. Jego skóra znowu była zwykłą opaloną skórą. Wyciągnął rękę do Matt. Patrzyła na nią, nie dotykając. - Czego chcesz? - zapytał ją. - Czego potrzebujesz? - Ja? Niczego nie potrzebuję - odpowiedziała. - Jestem tu dla ciebie. - Co takiego? Opuścił rękę na udo. - Idę tak, jak duch mnie prowadzi - powiedział. - Zaprowadził mnie do ciebie. Daj mi znać, jak już zrozumiesz, czego chcesz. - Sama się sobą zajmuję - powiedziała. - Tak - odparł. - Niczego mi nie potrzeba. - W porządku. - Czego ty chcesz? - zapytała go znowu. Uśmiechnął się szeroko. - Niczego - odpowiedział znowu. - Chyba do siebie pasujemy. - Ja nie zamieniam się w cegły - stwierdziła spokojnie Matt. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wysoko ceniła sobie fakt, że jest inna i wyjątkowa, nawet jeśli nikt oprócz niej nie wiedział, jak bardzo wyjątkowa. Ona wiedziała i to wystarczało, aż do teraz. Nie chciała, żeby ten mężczyzna był taki sam jak ona. - Chciałabyś być cegłą? - zapytał. - Mnie się to podoba. Miło jest być częścią czegoś tak trwałego. - Nie - Matt pokręciła głową. - Nie, nie. - Okay - powiedział. Podciągnął nogi, przyciągając kolana do piersi i chwytając dłońmi stopy. Obserwowała go przez chwilę. Jego stopy i dłonie zaczęły robić się szare, takie jak kamienna ławka, a potem było już za ciemno, by rozróżnić szczegóły. - Och - powiedziała. - Wracam teraz do miasta. Miło było cię poznać. - Pójdę z tobą. - Wolałabym nie. - Dobra. Dziękuję za kanapkę. - Nie ma za co. - Wstała i szybko odeszła, goniąc mgłę, ile sił w nogach. Znalazła w budce telefonicznej gazetę, przejrzała stronę z nabożeństwami w kościołach i wybrała najważniejsze. Lubiła kościoły w Wigilię, całą tę pompę, kolędy, świece i zieleń, ciepło, zapach gorącego wosku i sosny, i kadzideł, i perfum, i nawet naftaliny z wymyślnych ubrań, które niektórzy mieli na sobie. Podobał jej się pomysł, że dziecko narodzone w szopie może być tak ważne. Usadowiła się w jednej z ostatnich ławek i obserwowała wszystko z zainteresowaniem. Dzieci myślały o prezentach, tych otwartych i tych wciąż czekających, pełnych obietnic. Niektórzy z dorosłych też o nich myśleli. Pewni ludzie myśleli o mszy, a inni o spaniu. Niektórzy wspominali kolację. Niektórzy byli zmartwieni, bo nie skończyli pakować prezentów albo nie znaleźli odpowiednich, a inni cieszyli się, gdyż zrobili wszystko, co w ich mocy. Kobieta przed Matt wciąż myślała o umyciu góry naczyń. Wzdychała i zaczynała w myślach wszystko od początku, naczynie po naczyniu, każda łyżeczka, widelec i nóż; a potem westchnienie i wszystko od nowa. Matt wyłączyła ją i skoncentrowała się na dziecku, które patrzyło na świece i słuchało śpiewu, myślało o słowach pieśni i sprawiało, że płomienie świec były raz ostre, raz nieostre, płomienie, płaskie dyski światła. Inne dziecko wypatrywało każdego kawałka czerwonej odzieży w nadziei, że dostrzeże Świętego Mikołaja. Jakiś mężczyzna kołysał śpiące dziecko. Kiedy na nie spojrzał, zobaczył, że ma ramiona pełne złotego światła. Jeszcze inne dziecko patrzyło na księdza i widziało za nim anioły. Matt zastanawiała się, czy anioły są tam naprawdę. Miały piękne uśmiechy i łagodne oczy. Kościół był wypełniony ludźmi. Żył i oddychał, wielki organizm składający się z różnych komórek i tkanek, połączonych ze sobą. Matt wypatrywała mężczyzny z mchu. Czego on od niej chciał? Nie był normalnym człowiekiem. Nie wiedziała, czy lada chwila skądś nie wyskoczy. Nie zobaczyła go, póki nie wyszła z kościoła. Wędrowała przez cichą dzielnicę, rozmawiając z mijanymi domami, pytając, czy któryś z nich miałby dziś ochotę na dodatkowe towarzystwo, słuchając, jak opowiadają o uroczystościach celebrowanych w ich wnętrzach, o ukrytych tam oświetlonych drzewkach, o tym, jak ludzie ubierali je w biżuterię ze świateł. Nagle stara, pordzewiała półciężarówka zatrzymała się obok niej - silnik pracował zadziwiająco cicho, jeśli wzięło się pod uwagę wygląd samochodu - a Edmund przechylił się z fotela kierowcy i zapytał przez otwarte okno od strony pasażera: - Podwieźć cię? - Co? - zapytała. - Chcesz, żeby cię podwieźć? - Nie - odpowiedziała, zastanawiając się, czy nie powinna uciec. Zaparkował przy krawężniku i wyłączył silnik. - A towarzystwa nie potrzebujesz? - zapytał wysiadając. Teraz miał buty i płaszcz. - Co jest z tym facetem? - zapytała samochodu. - Nie zrobi ci krzywdy - odpowiedział samochód. Jego głos był ciepły, łagodny i w jakiś sposób kobiecy. - A czy ty wiesz, co może skrzywdzić? - Tak - odpowiedział samochód. - Przynajmniej wiem o niektórych rzeczach, które mogą skrzywdzić ludzi. Edmund cię nie skrzywdzi. - Czego chcesz? - zapytała Matt Edmunda po raz trzeci. Obszedł samochód od przodu i stanął blisko niej. - Chcę się z tobą przejść. Chcę cię potrzymać za rękę. Chcę mieć pewność, że dziś wieczorem jest ci dość ciepło i że jesteś bezpieczna. - Dlaczego? - Bo tak mnie prowadzi duch. Wyciągnęła swoją okrytą rękawiczką dłoń, a on ją ujął. Jego ręka była ciepła, nawet przez rękawiczkę, a uścisk silny, jednak nie groźny. - Dziękuję - powiedział. - Nie rozumiem. - Wszystko w porządku. - Stanął obok niej, wciąż trzymając ją za rękę. - Chcesz się przejść? - Dobrze. Przez chwilę szli nie odzywając się. Matt patrzyła, jak ich oddechy zamieniają się w mgłę i jak prawdziwa mgła zbiera się wokół pomarańczowych lamp, jakby lampy unosiły się w powietrzu albo jakby małe, niezgrabne gwiazdy opuściły się tak nisko. Edmund wydawał się przy niej wysoki, jego dłoń była ciepła, a kroki prawie bezgłośne. Trochę potrwało, zanim się uspokoiła, a potem dostrzegła, że przyjemnie jest iść z innym człowiekiem. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz robiła coś takiego - jeśli robiła to kiedykolwiek. - Czasami czuję się tak, że mógłbym po prostu odfrunąć - powiedział. - Mam siostrę. Niekiedy ją odwiedzam. To mi pomaga stanąć nogami na ziemi. - Ja widziałam swoją siostrę zeszłej wiosny. - Matt rozmawiała z siostrą w zeszłe Boże Narodzenie, po raz pierwszy od wielu lat. Wiosną przejechała autostopem przez pół kraju, z Ohio do Seattle. Czasami podwozili ją ludzie, a czasami po prostu przyjazne ciężarówki otwierały jej na parkingach tylne drzwi, a wypuszczały ją na innych parkingach, gdy miały zjechać z jej trasy. Wizyta u Pam była dziwna i trudna. Matt i jej siostra wyszły z jednego miejsca i rozeszły się w tak różnych kierunkach, że nie zostało im prawie nic wspólnego. Pam i jej mąż zaproponowali Matt pokój, w którym mogłaby zamieszkać i pomoc w znalezieniu pracy. Matt naprawiła zepsutą zmywarkę do naczyń, niechętny odkurzacz i zmęczoną suszarkę do odzieży, a potem uściskała Pam i wyjechała. - Zazwyczaj po prostu włóczę się, gdzie mnie oczy poniosą - powiedział Edmund. - Czekam, aż będę do czegoś potrzebny, a potem staram się dojść, co to jest. Matt też się włóczyła, zawsze oglądając rzeczy. Czasami pomagała ludziom, ale nie szukała specjalnie potrzebujących. - A ty czego właściwie chcesz? - Nie wiem - odpowiedział. Szli dalej. - Kiedyś robiłem to, co chciałem, póki nie zacząłem robić się niedobry i chcieć rzeczy, które były ważne dla innych. Przestraszyłem się. Nie chciałem być kimś takim. Postanowiłem więc spróbować na odwrót. - I rzeczy chcą ciebie? Skinął głową. - Czasami to nic pilnego. Na przykład mur cmentarny rozpadał się na kawałki od wieków i mógł się rozpadać dalej, nie zakłócając integralności lokalnego czasoprzestrzennego kontinuum. - Uśmiechnął się, gdy na niego spojrzała. - Wiem, sam nie wierzę, że potrafię tak mówić. Zwłaszcza że w ogóle nie jestem przyzwyczajony do mówienia. Ale mur chciał tylko pozbierać się do kupy. Nie miałem żadnych innych pilnych zajęć, więc tak jakby wtopiłem się w niego i pomogłem mu się pozbierać i wzmocnić więzi ze swymi kawałkami. A jak tylko skończyłem, ty się pojawiłaś. - Dlaczego myślisz, że jestem twoim następnym zadaniem? - Tak chyba duch zazwyczaj działa. Kończę jedno zadanie i pojawia się drugie. - A co masz zrobić w mojej sprawie? Pokręcił głową i uśmiechnął się. - Może nic. Wiem, że nie potrzebujesz mnie ani nikogo. Zatrzymała się w ciemności między lampami i patrzyła na drugą stronę ulicy, na dom obwieszony kolorowymi, mrugającymi światełkami. Zrozumiała, że światełka są tak rozmazane, bo jej oczy wypełniły łzy. Coś w niej drżało, najpierw leciutko, potem coraz mocniej. - Co się stało? - wymamrotał. - Ja... - mocniej ścisnęła jego dłoń. Stał obok niej, a ona drżała. Potem przysunął się i objął ją ramionami. Przywarła do niego, przycisnęła twarz do jego piersi, poczuła ten dziwny zapach drzewnego dymu i wiosennego nieba i zrozumiała, że zanosi się łkaniem, które zbierało się w jej gardle. Próbowała je zwalczyć, nie chciała płakać przy tym obcym człowieku, w ramionach tego obcego człowieka ani w ogóle w pobliżu tego obcego człowieka. Wszystko zatrzymywała w środku. Nie płakała od tysiąca lat. Zwłaszcza jeśli ktoś mógł to usłyszeć. Gładził ją po plecach, jego dłoń delikatnie poruszała się w górę i w dół po jej łopatkach. Był ciepły i pachniał dymem. - Co? Co ty ze mną robisz? - krzyknęła bezgłośnie. - Czekam - odpowiedział. - Przestań! - wrzasnęła. Stał cicho, wciąż ją obejmując. Wiedziała, że mogłaby się uwolnić, robiąc tylko krok w tył. Nie poruszał się, jeśli nie liczyć powolnych wdechów i wydechów, które czuła i słyszała nad policzkiem i uchem, i słabego bicia serca. - Tylko czekam - powiedział. Coś naciskało. Coś wewnątrz niej. Pchało się z piersi do gardła. I bolało! Jej głowa zdawała się być gorąca, jakby miała gorączkę. Potem wyrwało się z niej łkanie, a potem następne i następne, wyrywały się fala za falą, a to gorące, ciężkie pchanie zelżało. Drżała i płakała, głośno przełykając zawstydzające łzy, z nosa jej leciało, gardło otwierało się i zamykało, a on stał cicho i po prostu ją obejmował. Kiedy już przestała powstrzymywać płacz, poczuła się dużo lepiej; po prostu pozwoliła, by łkania wydobywały się, jak chciały. Zajęta płakaniem, zapomniała o wszystkim innym, kolejny luksus, którego nie czuła przez te ostatnie lata hiperwrażliwości na wszystko, co ją otaczało. Martwiła się, bo nie wiedziała, jak przestać płakać, ale w jakiś sposób pozwoliła, by to zmartwienie uniosło się i znikło tak samo jak pozostałe. Kiedy potrzeba płaczu odeszła, nie mogła zrozumieć, gdzie właściwie jest. Było jej całkiem ciepło, leżała na czymś twardym, ale nie płaskim, raczej nierównym i opadającym na bokach. Czuła się rozmiękła jak rozgotowana kluska. Podniosła głowę. Nie było zbyt wiele światła, ale mogła dostrzec twarz poniżej siebie, spokojną, śpiącą, gładką jak twarz posągu. Otaczające ją ramiona. Koc? Tego nie była pewna. Było jej ciepło. Wsłuchiwała się w ich oddechy i zrozumiała, że są w jakimś ciasnym miejscu. Ręce miała wyciągnięte wzdłuż boków. Ostrożnie podciągnęła je do góry, aż mogła się odpechnąć od tego, na czym leżała. Otaczające ją ramiona opadły. Spojrzała na twarz i zrozumiała, że to ten facet, Edmund, zrozumiała, że tak, leży na nim, na facecie, coś, co nie zdarzało jej się od bilionów lat. Otworzył oczy. Spojrzał na nią, jego twarz pozostała spokojna. - Wszystko w porządku? - zapytał. Potarła nos rękawem. - Nie wiem. Co się stało? Gdzie jesteśmy? - Rozejrzała się. Znajdowali się w małym, zamkniętym obszarze, ale teraz dostrzegała okna. Samochodowe, całe zaparowane. - Jesteśmy w moim samochodzie. Z tyłu jest materac, czasami tu sypiam. Wydawało mi się, że to będzie lepsze miejsce do płaczu niż środek chodnika w taki mróz. - Wypuść mnie. - Zsunęła się z niego i podczołgała się do jednych ze drzwi, gorączkowo poszukując klamki, znajdując ją, naciskając, ciągnąc, kręcąc. Pułapka. Wszystko w niej krzyczało w panice. Był obok. Wsunął swoją dłoń pod jej dłoń i otworzył drzwi, a ona wypadła na ulicę. Zerwała się i pobiegła. Ulica. Skręciła za róg. Rozejrzała się za kryjówką, dostrzegła niski płot i gęste drzewo, przeskoczyła przez płot i schowała się w cieniu rzucanym przez gałęzie drzewa. Uspokoiła oddech i próbowała się pozbierać. Nikt jej nie gonił. Zazwyczaj szukała schronienia na noc w czymś zbudowanym przez ludzi, co by ją chętnie przywitało, ale dzisiaj zwinęła się w kłębek na chłodnej, wilgotnej ziemi w cieniu drzewa, uspokoiła swój umysł i poszukała snu. Długo leżała, przyciskając kolana do piersi, z wełnianą czapką naciągniętą na uszy. Było jej zimno w szyję, a ucho, które od ziemi oddzielała tylko jedna warstwa materiału, zupełnie zlodowaciało. Zimne powietrze wczołgiwało się w jej spodnie, za grube skarpetki. Zazwyczaj była w stanie wyłączyć te uczucia jedno po drugim, czuć się wygodnie i bezpiecznie, a potem zasnąć. Dzisiaj czuła się dziwnie. Kręciło jej się w głowie. Cała była lekka, jakby zażyła jakiś nieznany narkotyk. Zimno, nie aż takie - jak podpowiadało jej bogate doświadczenie - by ją zabić, uporczywie dokuczało. Przykryła szyję rękami w rękawiczkach. Gładka zewnętrzna strona rękawiczek zdawała się chłodna przy jej nagiej skórze i rozbudziła ją jeszcze bardziej niż zimne powietrze. Westchnęła i usiadła. Starała się, jak mogła, by dobrze o siebie zadbać. Kochała swoje życie, mimo że czasami było trudne. Chciała, żeby było jej ciepło. Przypomniała sobie, jak ciepło było w samochodzie Edmunda i jakie dziwne było to ciepło. Otaczające ją ramiona, nie zaciśnięte mocno, ale dość, by wiedziała, że jest obejmowana. Pomyślała, że ma być jego zadaniem i nie spodobała jej się ta myśl. Kim był ten jego duch, skoro uzuropował sobie prawo, by zadecydować, że Edmund ma pracować nad nią? Wiedziała, że wszystko ma swego ducha - rozmawiała z duchami skrytymi w wielu rzeczach - ale nigdy nie czuła, żeby duch jej rozkazywał, podejmował za nią decyzje. Może Edmund się mylił. Może jego duch zwracał się tylko do niego. Nawet jeśli się mylił, to i tak był dla niej miły. Przeciągnęła się i wysunęła spod okrywających ją gałęzi. Przeszła przez trawnik, przeskoczyła płot i uklękła na chodniku. Zdjęła rękawiczkę i dotknęła zimnego cementu. - Edmund? - zapytała go. - Człowiek z Mchu? - Nie - odpowiedział chodnik. - Znasz tego, o którym mówię? Wiesz, gdzie jest? - Zapytam. Nitka pytania zafalowała wokół niej. Usiadła, czekając, podczas gdy zimno przedostawało się przez siedzenie jej dżinsów. Już wcześniej zadawała pytania na odległość i dostawała na nie odpowiedzi. Nie była jednak pewna, jak chodnik rozpozna Edmunda, gdy go znajdzie. Mgła sprawiała, że noc wydawała się cicha, prawie martwa. Lampy nad drzwiami, choinki i latarnie uliczne całkiem blisko niej wydawały się rozmazane. Wyciągnęła rękę i dotknęła płotu obok siebie, by upewnić się, że wciąż tam jest. Nie usłyszała nawet jego kroków, ale zobaczyła, jak wyłania się z mgły. Uklęknął przed nią i uśmiechnął się łagodnie. - Cześć. Wyciągnęła ramiona, a on przysunął się, wziął ją na ręce i podniósł się. Szedł jakiś czas, niosąc ją. Tuliła się do niego, przez chwilę usiłując sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni ktoś ją niósł, kiedy wyciągnęła ręce do tego, kto ją niósł, tuliła się do niego i czuła się tak ciepło i dziwnie. Jej umysł był całkiem pusty. Wcale nie musiała tego wiedzieć. Zatrzymał się i uwolnił jedno ramię, by sięgnąć do tylnych drzwi samochodu. Otworzyły się bezszelestnie. Edmund pochylił się i posadził ją na materacu. W środku samochodu pachniało górską sosną i pustynną bylicą. Było ciepło. Wczołgała się w tę cienistą norę, a on za nią, zamykając drzwi. Przesunęła się do przodu samochodu i oparła o tył fotela pasażera, upchnęła czapkę i rękawiczki po kieszeniach i czekała, aż ciepło pozwoli jej odtajać. - Chcesz pić? - zapytał po jakimś czasie. - Chyba tak. Otworzył coś, co wyglądało jak ciemne pudełko i wyciągnął coś podłużnego, co bulgotało, a potem przysunął się do niej i podał jej to coś. - Co to jest? - Woda. Wyciągnęła rękę. Jej dłoń dotknęła jego. - Jesteś taki ciepły - szepnęła. - Dlaczego zawsze jesteś ciepły? - Duch - odpowiedział. Trzymał butelkę, póki jej nie wzięła. Odkręciła nakrętkę i łyknęła świeżej, chłodnej wody. - Dziękuję. - Nie ma za co. Cieszę się, że dałaś znać. - Dlaczego? - Wypiła jeszcze trochę wody, zakręciła butelkę i oddała mu. - Chciałem cię znów zobaczyć. - Dlaczego? - Nie wiem. - Wydawał się sfrustrowany. - Nie wiem. Potrzebuję... sam nie wiem, czego, ale czegoś potrzebuję. - Potrzebujesz czegoś ode mnie? Myślałam, że duch daje ci wszystko. - Ja też tak myślałem, póki nie odeszłaś. - Milczał przez chwilę. - Teraz pojawił się we mnie jakiś ból, którego wcześniej nie było. - Och, nie. Nie. - Przypomniała sobie pustkę, jaka czasem otwierała się w niej, kiedy opuszczała ludzi, których polubiła. Często zapraszali ją, żeby została. Pokazywali jej, jak mogłaby żyć i być z nimi. Znajdowała wygodę i przyjaźń, i ciepło, i przyszłość, żyzną ziemię na zapuszczenie korzeni. Jednak gdy tylko pomyślała, że miałaby zostać w jednym miejscu dłużej niż cztery czy pięć tygodni, panika ściskała ją za gardło. Podeszwy stóp swędziały, póki nie ruszyła dalej. Odległe drogi wołały ją do siebie i zabierały ją. Kiedy miała już za sobą całe kilometry, przypominała sobie, jak mili byli ludzie i miejsca. Tęskniła za nimi. Opłakiwała stracone chwile, pomarańczową marmoladę na angielskich bułeczkach w czyimś ogródku w letni poranek, starego człowieka recytującego poezje Roberta Service’a przy trzeszczącym ogniu późno w którąś zimową noc, poczucie więzi z grupą dzikich, brudnych dzieciaków, kiedy wszyscy razem chowali się na stryszku stodoły i patrzyli, jak zmieszani dorośli biegają na dole, siedzenie samotnie na trawie i obserwowanie ludzkich snów w czasie koncertu muzyki klasycznej w parku, ognie sztuczne z parą starszych ludzi w święto czwartego lipca. Rozstania sprawiały jej ból. Ale nigdy nie zawróciła. - Mówisz nie, ale ból pozostaje - mruknął Edmund. - Przykro mi. - Sięgnęła po jego dłoń. Ujęła ją. Jego palce były ciepłe i oddały uścisk. - Czujesz to. - Tak - szepnęła. - Ale nie wiem, co z tym zrobić. Przysunął się bliżej, puścił jej dłoń i objął ją za ramiona. Poczuła się dziwnie, oparła się o jego pierś. Wsunęła dłoń między materac a ściankę samochodu. - Czego on chce? Czego potrzebuje? - zapytała samochód, skoro Edmund nigdy nie dał jej prostej odpowiedzi. - Potrzebuje czterech przebitych opon i żadnej zapasowej - odpowiedział samochód. - Co! - wyrwał jej się śmiech. - Co? - zapytał Edmund. - Samochód mówi, że potrzeba ci czterech przebitych opon i żadnej zapasowej. Przez chwilę nic nie odpowiedział. - Może tego właśnie mi trzeba - stwierdził w końcu. - Czy nigdy ci się nie wydaje, że tego potrzeba tobie? - Nie. - Pokręciła głową. - Nie. Zwariowałabym, gdybym była uwiązana do jednego miejsca. - Jesteś pewna? Tak. - Nie. - Sam nie wiem - powiedział. - Może już czas, żebym przestał iść za duchem. On i tak jest wszędzie. Może zostanę na trochę tutaj. - Tutaj? W małym, trzysylabowym mieście na końcu świata? - Skoro tak uważasz, to po co tu przyjeżdżałaś? - Bo wszędzie, gdzie idę, jest coś nowego i ciekawego. - Tak - odparł. - Tutaj jest rezerwat przyrody, któremu przydałaby się pomoc. Widziałem go wieczorem, kiedyśmy się rozstali. Ziemia potrzebuje odnowy, woda oczyszczenia, rośliny zachęty, a zwierzęta lepszych kryjówek i więcej jedzenia. Mógłbym nad tym popracować. - Przerwał, a potem powiedział: - Może mi pomożesz? - Nie robię takich rzeczy. - W takim krajobrazie nie miałaby z kim rozmawiać, może z wyjątkiem Edmunda. Dobrze jej szło z budynkami i maszynami, jednak rośliny i zwierzęta stanowiły absolutną tajemnicę. - A co TY chcesz robić? - W tej chwili czy jutro? - W tej chwili. - Chyba spać. Roześmiał się, poczuła to i usłyszała. - Wesołych Świąt - powiedział. Chwycił ją lekko za ramiona i przesunął, a potem opuścił na materac tak, że leżała na plecach. Pozwoliła mu na to. Przechylił się i sięgnął po coś na tył samochodu, naciągnął to coś na nich - to był koc - i sam położył się obok niej. - Wesołych Świąt - szepnęła. Przez niezliczone lata dosyć często budziła się obok obcych facetów, z ciężkim kacem, z ciałem poznaczonym siniakami, o których nie wiedziała, skąd się wzięły, z psychiką poobijaną i obdrapaną, z bólem, który utopiłaby w alkoholu przed zapadnięciem następnego wieczora. To było, zanim rzeczy zaczęły do niej przemawiać. Wtedy nawet jeśli ludzie do niej mówili, zazwyczaj nie obchodziło jej to lub nie rozumiała, o czym mówią. Najważniejsze było znaleźć się tak blisko kompletnego zatonięcia, jak tylko to możliwe, bo tam leżało zapomnienie. Wszystko inne sprawiało zbyt wielki ból. To był pierwszy raz od niezliczonych lat, kiedy rano otworzyła oczy i spojrzała w twarz mężczyzny, znajdującą się tak blisko jej własnej. Miał zamknięte oczy. Jego oddech był powolny, głęboki i pachniał miętą. Także po raz pierwszy naprawdę przyjrzała się jego twarzy. Wydawał się... piękny. Prawie wszystko wydaje się piękne, jeśli wpatruje się w to dość długo, ale on był piękny na pierwszy rzut oka: czysta, opalona skóra na gładkich płaszczyznach policzka i szczęki, prosty, wąski nos, ciężkie powieki okolone ciemnymi rzęsami, gładkie, wygięte brwi, wysokie, gładkie czoło, brązowe włosy z przebłyskami złota. Jego usta uśmiechały się przez sen. Jedno oko otworzyło się, drugie pozostało zamknięte. Było zielone. - Cześć. - Cześć - odpowiedziała i odwróciła wzrok. Był ciepły, leżał blisko niej, ale nie dotykał jej. - Śniło ci się coś? - Nie pamiętam. A tobie? - Tak. Śniło mi się, jak kiedyś byłem dzieckiem. - Inne życie - powiedziała Matt. Jej matka zabrała ją na zakupy przed szkolnym balem promocyjnym.”Przymierz tę, Matyldo”. - Matt przymierzyła mnóstwo sukienek, a każda z nich tworzyła w lustrze obcą osobę, młodą kobietę z falistymi włosami do ramion, ogolonymi nogami i pachami. Patrzyła na siebie i zastanawiała się, jaka będzie przyszłość. Czy zjawi się jakiś książę? Czy zdobędzie wspaniałą pracę? Co ją czeka? Studia? Przyjęcia? Przygody? Nigdy przez milion lat nie zdołałaby sobie wyobrazić takiej przyszłości. - Tak. Skąd wiedziałaś? - Edmund usiadł i przeciągnął się, rozpłaszczając ręce o dach samochodu. Matt też się podniosła, przekręciła się i usiadła po turecku, twarzą do niego. - Zanim to mi się przydarzyło i musiałem zdecydować, co z tym zrobić, miałem trzech przyjaciół - powiedział. - Robiliśmy różne rzeczy każdego popołudnia po szkole, głupoty, takie jak pójście do kogoś do domu i oglądanie kreskówek, jedzenie płatków prosto z pudełka albo zjeżdżanie na rowerze z górek jak idioci, tylko po to, żeby sprawdzić, czy zdołamy zahamować, zanim zderzymy się z czymś na dole. Spędzaliśmy całe popołudnia na sklejaniu samolotów z małych plastykowych części. Ciekawe, kim stali się moi przyjaciele. Nie myślałem o nich od bardzo dawna. - Pewnie byś ich teraz nie poznał. Uśmiechnął się. - Myślę, że bym poznał. Byliśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi. - A oni by cię poznali? - Matt przypomniała sobie, jak zapukała do drzwi swojej siostry w Seattle i otworzył jej mężczyzna. Od razu się skrzywił. Matt zrozumiała to. Między nią a pralnią, w której ostatni raz była, leżały już trzy stany, za to tylko kilka mil dzieliło ją od fryzjera, u którego ogoliła sobie głowę; ostatnio jechała w ciężarówce z cebulą. Na ramieniu miała czarną torbę na śmieci, zawierającą cały jej dobytek. Jej wojskowa kurtka była mapą spotkań z różnymi rodzajami brudu i smaru. W butach miała dziury. - O co chodzi? - zapytał mężczyzna głosem prawie miłym. - Czy Pam jest w domu? - Chwileczkę. - Zamknął drzwi. Otworzyły się kilka minut później, by odsłonić ciężką, długowłosą kobietę w okularach o niebieskich oprawkach i długiej, zielonej sukni, w której wyglądała prawie jak królowa. - Pam? - odezwała się Matt. - Mattie? Czy to ty? Och, Mattie! - Siostra chwyciła ją w ciepłe objęcia... tak jak Edmund objął ją wczoraj w nocy. Ciepło, wygoda, bezpieczeństwo. U Pammy szybko to minęło. Potem było zbyt wiele pytań. - Nie wiem, czyby mnie poznali - powiedział Edmund. Jego uśmiech się poszerzył. - Mogłoby być zabawnie to sprawdzić. - A co z twoim rezerwatem? - Może już czas na przerwę w pracy z duchem. - W chwilę po tym, gdy to powiedział, jego oczy się rozszerzyły, rozejrzał się po swoim samochodzie, popatrzył na nią, na sufit, jakby czekając na sygnał lub cios. Nic się nie stało. - Ciężko byłoby przestać być księdzem, a potem zostać nim znowu - stwierdziła Matt. - Prawda? - Nie chcę przestawać. - Siedział przez chwilę bez ruchu, patrząc przez jej ramię, marszcząc brwi z niepokojem. - Spróbowałbym pozostać w takim stanie, kiedy jestem wrażliwy na oznaki tego, co trzeba albo należy zrobić. Ale dla odmiany wybierałbym własną drogę zamiast dryfowania. Zadawałbym pytania, bo chciałbym poznać odpowiedzi, a nie tylko dowiedzieć się, co mam dalej robić. Czy to w porządku? Spojrzał na dach, na zaparowane i pokryte szronem okna, na przód samochodu. - Matt też tam spojrzała i zobaczyła, że na tablicy rozdzielczej leżą suche liście, drewienka, pióra, mech, żołędzie i nasiona, muszle, skorupki jaj dzikich ptaków, pogniecione sreberko od gumy do żucia, medalik, kamyki gładkie i kostropate, zrzucona skóra węża... Skóra węża uniosła się w powietrze. Matt objęła się ramionami. Skóra przeleciała nad przednimi siedzeniami i owinęła się wokół nadgarstka Edmunda, trzymała się tam przez chwilę, po czym spadła. - Dziękuję - powiedział, podnosząc skórę i przyciskając do policzka. - Czy to znaczy”tak”? - spytała Matt. Uśmiechnął się. - Zmiana i wzrost. Wesołych Świąt. - Czyli odszukasz swoich przyjaciół? - Tak. A co będzie, jeśli ich znajdzie, a oni go nie poznają albo zapomnieli o nim? Lub jeśli ich znajdzie i nie spodobają mu się? Albo jeśli zmienił się tak bardzo, że będą się go bali? Kiedy spojrzała na niego i przypomniała sobie, jak wyszedł z muru, trudno jej było połączyć go z chłopcem, który oglądał kreskówki i jadł płatki. Co, jeśli on i jego przyjaciele nie mają już ze sobą nic wspólnego? Jeśli czekało go rozczarowanie, w jasny zimowy poranek? Był dorosłym mężczyzną i czarodziejem albo kimś w tym rodzaju. Radził sobie sam od wielu lat tak jak ona. Umiał się sobą zająć. Pomyślała o tym, jak płacz wyrwał się z niej zeszłego wieczora, zaginiona rzeka gdzieś ze środka, zatamowana od tak dawna, i jak Edmund przeczekał ten wodospad, nie zadając pytań, nie stawiając żądań, nic nie mówiąc, nie osądzając ani nic w tym rodzaju. A jeśli on też miał w środku taką rzekę? Czy kiedykolwiek miał kogoś, kto byłby przy nim, gdyby pozwolił jej się wyrwać? Może jego duch zajmował się takimi rzeczami, ale może i nie. Duch, który przysyła ci skórę węża, to nie to samo, co czyjeś ramiona obejmujące cię, kiedy jest ci zimno i smutno. - Czy ja też mogę pojechać? - zapytała. Jego uśmiech się poszerzył. - To byłoby wspaniale. To byłoby wariactwo. Nigdy przedtem nie zadała takiego pytania. Co ona sobie myślała? Że może mu pomóc? Może mogła. Przełożyła Anna Dorota Kamińska Obłoczki oddechu Wydawało się, że tylko ja jedna ją widzę. Była pierwsza sobota zimowych ferii, tuż przed Bożym Narodzeniem. Siedziałam na ławce w parku i obserwowałam ludzi, którzy uganiając się za świątecznymi zakupami brnęli w rozmiękłym śniegu przed Domem Towarowym Arlingtona. Wszystkim unosiły się z ust obłoczki oddechu, jakby cały świat dymił. Powietrze pachniało zimnem i wilgocią. Nos mi pomału zamarzał. W uszy było mi niemal ciepło pod włóczkową czapką. Myślałam o tym, co kupiłabym na Gwiazdkę Rogerowi, mojemu młodszemu bratu, gdyby jeszcze żył. Miał dwanaście lat i łatwo było wybierać dla niego prezenty. Podobały mu się właściwie wszystkie figurki z komiksów Marvela. Wypuszczali wciąż nowych Spidermanów. Ale Rogera już nie było. Musiałam tylko znaleźć coś dla mamy i Billa, mojego ojczyma. Mamie kupiłam szalik. Billowi nie miałam ochoty robić prezentów. Wiedziałam, że mama złościłaby się, gdybym nic dla niego nie kupiła. Już i tak atmosfera w domu była dostatecznie napięta. Roger umarł zaraz po Święcie Dziękczynienia. Nie chciałam denerwować mamy, jeśli tylko mogłam tego uniknąć. Tylko że po prostu nie potrafiłam zmusić się do wejścia do sklepu i szukania czegoś dla Billa. Więc siedziałam tak w parku i czekałam, aż dostatecznie zmarznę, żeby chcieć już tylko wejść do środka i ogrzać się. Wtedy kupię pierwszą rzecz za pięć dolarów, która będzie nadawała się dla mężczyzny. Taki miałam zamiar, dopóki nie zobaczyłam kobiety w czerwieni. Ludzie w pośpiechu, sapiąc, biegali po chodnikach. W objęciach nieśli pełno toreb z zakupami. Tylko dwie kobiety ubrane jak urzędniczki siedziały na ławce niedaleko ode mnie. Piły coś parującego z kubeczków od termosu i rozmawiały. Tuż za ich ławką stała pani ubrana zupełnie nieodpowiednio na mróz. Miała na sobie suknię ze szkarłatnego aksamitu, która okrywała ją od szyi po nadgarstki i w dół aż do stóp, oraz białe rękawiczki. W prawej dłoni trzymała czerwoną torebkę(sakiewkę z aksamitu. Jej twarz była biała jak opłatek. Włosy miała jak anioł; falujące brązowe kędziory z jaśniejszymi pasmami spływały jej aż do talii. Głowę kobiety okrywała miękka czapka, też ze szkarłatnego aksamitu, taka, co to opada na bok po jednej stronie głowy. Podczas gdy urzędniczki rozmawiały sobie, dama w czerwieni nachyliła się między nimi. Obserwowała obłoczki oddechu unoszące się z ich ust. Co pewien czas wysuwała lewą dłoń i chwytała taki obłoczek. Potem wsuwała ją do torebki. No właśnie. Nachylała się między nimi, a one patrzyły przez nią i rozmawiały sobie dalej, podczas gdy ona zgarniała im oddech sprzed ust. Byłam całkowicie pewna, że jej nie widzą. To wydawało się wręcz niesamowite. Jakie jest prawdopodobieństwo, żeby ktoś taki jak ja, Tracy Kirby, przeciętna czternastoletnia dziewczyna, był w stanie zobaczyć coś, czego inni nie widzą? Kobiety skończyły pić, pozbierały swoje rzeczy i poszły sobie. Ja zostałam na miejscu. Obserwowałam damę w czerwonej sukni, a kiedy skierowała się w stronę chodnika, powędrowałam za nią. Wślizgiwała się między idących ludzi. Przystawała obok wystaw lub przy wejściach. Ludzie mijali ją i nikt nie odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. Coś przedziwnego. Dla mnie wyglądała jak płomień wśród popiołów; wszyscy inni wydawali się nieciekawi, skłopotani i zmęczeni, a ona przypominała wielką orchideę. Ignorowała ludzi, którzy mijali ją samotnie, ze spuszczonymi głowami, za to wyprostowywała się, gdy przechodziło rozmawiając dwoje lub więcej. Czasem szła za nimi. Sięgała po obłoczki ich oddechów, chwytała w dłoń pobielałe od pary powietrze, a potem wsuwała rękę do torebki. Przez jakiś czas stałam oparta o latarnię i obserwowałam dziwną kobietę. Ulokowała się za dwoma sprzedawcami, którzy wyszli sobie na papierosa. Łapała obłoczki ich oddechów i wąchała je. Czasem otwierała dłoń i pozwalała się ulotnić obłoczkowi. Unosiły się wtedy okrągłe i zwarte jak białawe bąbelki. Gdy sprzedawcy wrócili do wnętrza sklepu, podeszłam do niej. Nawet na mnie nie spojrzała; byłam sama, a jej nie interesowali ludzie, którzy nic nie mówili. - Przepraszam, co pani robi? - zapytałam. Wtedy mnie zauważyła. Jej oczy były bladofiołkowe na tle bardzo białej twarzy. Wargi też miała blade. Sprawiała wrażenie wygłodzonej. Przyjrzała mi się. Gdybym była mądra, odwróciłabym się wtedy i odeszła, udała, że nic do niej nie mówiłam. Nikt inny jej nie widział. A ona pojedynczych ludzi zostawiała w spokoju. Ale mnie nie chciało się wracać do domu. Nie miałam ochoty robić zakupów. Nie chciałam robić nic, dzięki czemu ten dzień byłby taki sam jak inne. Miałam dosyć zwyczajnych dni. - Co pani robi? - zapytałam znowu. Przechyliła głowę i przypatrywała mi się w milczeniu. Może była niemową. - Halo? - spróbowałam. Mogła przecież chociaż kiwnąć głową, no nie? Wysunęła rękę i chwyciła obłoczek mojego oddechu. Poczułam, jak odrobinę ścisnęło mnie w gardle. Wsunęła dłoń do swojej czerwonej torebki. Zakaszlałam i poczułam, że przenika mnie zimno. Uśmiechnęła się do mnie bardzo bladymi wargami, odwróciła się i powędrowała dalej. Cała dygocząc weszłam do sklepu. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, która nadawała się dla mężczyzny i kosztowała pięć dolarów, był szeroki czarny krawat w żółte śmieszki. Kupiłam go, chociaż wiedziałam, że Billowi będzie się bardzo, ale to bardzo nie podobał. W domu zupełnie nie mogłam się rozgrzać. Na obiad były paluszki rybne i nieco przypalone ziemniaczane Tater Tots. Przy stole nikt się nie odzywał. Mama i Bill nawet nie rozmawiali o tym, jak upłynął im dzień. Zachowywali się tak już dawniej, zanim umarł Roger. Gdyby tu pojawiła się dama w czerwonej sukni, nie zgarnęłaby wielu słów do swojej torebki. Następnego dnia była niedziela, drugi dzień ferii. Nie miałam nic do roboty. Nie chciałam siedzieć w domu, chociaż mama i Bill wyszli. Żadne pomieszczenie nie zachęcało do zaszycia się w nim. Wciąż myślałam o Rogerze, jak to zawsze zajmował swoje ulubione miejsce na kanapie. Ja musiałam siadać pośrodku - on umiejscawiał się przy jednym bocznym oparciu, mama przy drugim, a Bill miał cały wyściełany fotel bujany dla siebie. I chociaż Rogera już nie było, nie chciałam siadać na jego miejscu, mimo że zawsze miałam ochotę je zająć, zwłaszcza wtedy gdy on tu jeszcze był. Poszłam do śródmieścia i chodziłam sobie, szukając damy w czerwonej sukni. Zobaczyłam ją wreszcie, tym razem niedaleko kiosku z pieczonymi kasztanami. Dzień znowu był zimny, z kiosku unosiła się para i zapach gorących kasztanów. Żałowałam, że nie mam ze dwóch dolarów, żeby kupić sobie kilka, ale wydałam wszystkie pieniądze na oba prezenty. Więc tylko patrzyłam, jak inni ludzie kupują kasztany i jedzą je, i udawałam, że ja też to robię. Wtedy spostrzegłam damę w czerwonej sukni. Nadal krążyła wokół rozmawiających ludzi. I wciąż chwytała obłoczki ich oddechów. Tym razem nie była już tak bardzo blada. Policzki miała odrobinę zaróżowione, a wargi nieco ciemniejsze. Rozmowa pomiędzy młodym chłopakiem i dziewczyną zatrzymała ją na dłużej. Dużo łapała do torebki. Pewnie podoba jej się to, co mówią, pomyślałam. I przypomniałam sobie, jak zimno i dziwnie poczułam się, kiedy poprzedniego dnia złapała jedno moje słowo. Czy oni też tak to odczuwają? Czy marzną bardziej z każdym zdaniem? Jeżeli tak było, to nie widząc jej nawet nie domyślali się, czemu czują się coraz gorzej. Podkradłam się bliżej. Tamtych dwoje rozmawiało z ożywieniem. Odeszli już od kiosku i jedli razem kasztany z papierowej tutki. Dama w czerwonej sukni po cichu wędrowała za nimi. Wydawało się, że nie czują, jak łapie obłoczki ich oddechów. Dlaczego ze mną było inaczej? Szłam za tą trójką, aż chłopak i dziewczyna weszli do budynku mieszkalnego, a dama w czerwieni została na ulicy. Aksamitna torebka spęczniała, a ona uśmiechała się szeroko, dopóki nie odwróciła się i nie zobaczyła mnie. Pobiegłam z powrotem. Nie chciałam, żeby odbierała mi oddech, tak jak poprzedniego dnia. Pędziłam chodnikiem wymijając ludzi i skręciłam w najbliższy zaułek. Tam schowałam się za pojemnikiem na śmieci. Dyszałam ciężko. Para unosiła mi się z ust, chociaż zakryłam je dłońmi w rękawiczkach. Czułam się, jakbym nadawała dymne sygnały. Ale i tak wszystko na nic, bo kiedy odwróciłam się, ona stała za mną. Nie słyszałam, jak się zbliżała. Nie wiem, w jaki sposób udało jej się tak szybko mnie dogonić. Stałam tam i gapiłam się na nią. Sapałam ze świstem, a ona wpatrywała się we mnie. Nie chciałam nic mówić, żeby nie dać jej szansy porwania mojego oddechu. Kim ona jest, jakimś oddechowym wampirem? Fuj. Czekała, aż przestanę dyszeć i uspokoję się trochę. Po prostu stała i wpatrywała się we mnie. Zapędziła mnie w miejsce bez wyjścia. Żeby się wydostać z tego kąta, musiałabym ją zmusić do odejścia na bok. Była wysoka i bałam się jej. Pomyślałam, że może jeśli poczekam, to ona sobie pójdzie. Czekałyśmy tak obie. Było mi coraz zimniej. Kiedy spojrzałam w jej fiołkowe oczy, poczułam się, jakbym w nie wpadała, więc odwróciłam wzrok. Zerknęłam na zegarek. Była dopiero druga po południu. Nikt by nie zauważył mojej nieobecności. Nikt by mnie nie szukał. Mogłabym tu sobie zamarznąć na śmierć i przez wiele godzin nikt by o tym nie wiedział. - Przepraszam - powiedziałam wreszcie, ruszając ku niej. Pozwoliła tym słowom ulecieć. Nawet nie próbowała ich łapać. Ale kiedy zbliżyłam się do niej, nie zeszła mi z drogi. Dotknęła mojego gardła. Miała dziwny wyraz twarzy, jak ktoś, kto skupia się nad trudnym zadaniem matematycznym. Odrobinę zmarszczyła brwi, jej spojrzenie na chwilę straciło wyrazistość, usta zaś zacisnęła w prostą linię z małą zmarszczką po jednej stronie. Dotknięcie palców kobiety na moim gardle parzyło mrozem. Przez chwilę czułam się, jakbym wskoczyła do stawu i odkryła, że zamiast wody jest w nim tylko lód. Byłam wstrząśnięta i gwałtownie chwytałam powietrze. Próbowałam odepchnąć ją, ale nie mogłam się ruszyć. Wtedy puściła mnie i odstąpiła na bok. Uciekłam bardzo szybko. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mi zrobiła, aż do obiadu wieczorem (mielonka z puszki i odmrożona zielona fasolka). Mama powiedziała coś na temat świątecznych zakupów i chciałam zakomunikować, że ja już swoje zrobiłam. Otworzyłam usta i nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Czułam, jak moje wargi poruszają się, dotykają jedna drugiej i zębów, jak język muska podniebienie, a powietrze wydobywa się. Ale bez dźwięku. Próbowałam powiedzieć coś innego. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Wpadłam w panikę. Próbowałam krzyczeć. Nic z tego nie wyszło. Moje gardło nadawało się do oddychania, ale nie było w nim głosu. Postanowiłam machać rękami, żeby przyciągnąć uwagę mamy i Billa. Chciałam pobiec po bloczek papieru leżący koło telefonu i napisać im kartkę, żeby zabrali mnie do doktora. Musiałam coś z tym zrobić! Wtedy zauważyłam, że chociaż otwieram i zamykam usta i kręcę głową, mama i Bill w ogóle nie patrzą na mnie. Patrzą tylko na siebie nawzajem. Takie to było dziwne. I dziwne było też, że nigdy tego nie zauważyłam, dopóki nie straciłam głosu, i dziwne, że oni oboje rozmawiali sobie, jakby nic się nie stało. Nie zauważali mnie. Kiedy jedno odzywało się, drugie mu odpowiadało. Siedziałam tak w przymusowym milczeniu. Uprzytomniłam sobie, że od dłuższego czasu prawie nie zabierałam głosu w dyskusjach podczas obiadów. Nawet kiedy Roger jeszcze żył. Roger przy obiedzie zwykle opowiadał, kto go bije w szkole i czego dokonał w sporcie. Bill udzielał mu głupawych rad, jak nie dawać się zabijakom i gratulował mu bezsensownych osiągnięć sportowych. Ja wtedy siedziałam i gapiłam się ponuro w talerz. Nigdy nie lubiłam Billa. Mieszkał z nami już od dwóch lat. Roger nauczył się żyć z nim pod jednym dachem, ale ja nadal go nienawidziłam. Nie odzywałam się do niego, jeśli tylko mogłam. W ogóle nie zwracałam na niego uwagi. Starannie ignorowałam jego obecność, jak tylko się dało. Tak samo, jak on i mama ignorowali mnie. No cóż, teraz sprawę mieli ułatwioną. Kto zresztą potrzebował wydawać z siebie głos w tym domu? Skończyłam jeść, a kiedy oni też skończyli, sprzątnęłam naczynia ze stołu i pozmywałam je. Cały czas myślałam o tym, że nie mogę mówić. Czy będzie to dla mnie duży problem? W szkole zwykle siedziałam w samym środku klasy i nie odzywałam się wiele, chyba że na początku albo pod koniec lekcji szeptałam coś do siedzących blisko mnie. Podawałam dalej kartki, ale przy tym nie potrzeba nic mówić. Wiedziałam, że jest kilkoro takich w mojej ósmej klasie, którzy na wszystkich lekcjach siedzą na końcu klasy i w ogóle się nie odzywają. Czasami nauczyciele wzywali ich do odpowiedzi tylko po to, żeby upewnić się, że nie śpią. Wtedy musieli coś powiedzieć. Z tym mogłabym mieć problem. Jednak nie musiałam martwić się o szkołę aż do Nowego Roku, czyli przez najbliższe dwa tygodnie. Nieco później tego wieczoru oglądaliśmy telewizję. Mój ulubiony program dawali na kanale ósmym, ale mama nastawiła telewizor na siódemkę. Pociągnęłam ją za rękaw i wyciągnęłam rękę po pilota. - Oglądamy to - powiedziała. Leciał program przyrodniczy o społeczeństwach owadów. Zerknęłam na Billa. Półleżał w swoim fotelisku. Uniósł brwi i wzruszył ramionami. Przez chwilę naprawdę chciałam oglądać swój program, pragnęłam tego jak niczego innego na świecie. Byłam przekonana, że na tamtym kanale dzieje się coś naprawdę ważnego i jeśli tego nie zobaczę, będę głupia już do końca życia. Omal nie podeszłam do telewizora i nie zmieniłam kanału ręcznie. Ale wtedy uprzytomniłam sobie, że to nic nie da. Mama trzymała pilota. Po prostu zmieniłaby kanał na poprzedni. Nie mogłam nawet kłócić się z nią o to. Więc opadłam z powrotem na kanapę i siedziałam tak przez jakiś czas, patrząc na ten program przyrodniczy i wcale go nie widząc. Potem poszłam na górę, wlazłam do łóżka w ubraniu i zasnęłam. Minęły dwa dni, zanim znowu poszłam szukać kobiety w czerwonej sukni. Najpierw próbowałam eksperymentować. Jak długo to potrwa, zanim mama i Bill zauważą, że nic nie mówię? Rezultat: nikt nic nie zauważył. Wniosek: mogłabym tak czekać bardzo długo i nie doczekać się zadowalającego efektu. Okazało się, że mogę robić praktycznie wszystko jak zawsze i w ogóle się nie odzywać. Robiłam zakupy w sklepie spożywczym, uśmiechałam się do kasjerki, kiedy pytała mnie, jak tam w domu, i to jej chyba wystarczało. Robiłam pranie w pralni w bloku i czytałam przy tym książkę. Nikt nie próbował zagadać do mnie. Włóczyłam się po ulicach, patrzyłam na ludzi. Stwierdziłam, że nie rozmawiam z nikim podczas takich wędrówek. Poszłam w stronę szkoły i patrzyłam na inne dzieciaki bawiące się na boisku. Nie potrzebowałam słów, żeby im cokolwiek powiedzieć. Nigdy nie zauważały mnie, kiedy jeszcze miałam głos, i teraz z pewnością nie zamierzały się zmienić. Nie było Rogera. To jemu opowiadałam o wszystkim, ale on już nie wróci. Ze dwa razy naprawdę chciałam się o coś kłócić. Mama powiedziała, że kiedy ona i Bill będą w pracy jutro rano, mam odkurzyć całe mieszkanie. Normalnie wrzeszczałabym, wykłócała się i jęczała. I tak bym musiała odwalić tę robotę, ale przynajmniej mama wiedziałaby, jaka jestem z tego powodu nieszczęśliwa. Otworzyłam usta, chociaż wiedziałam, że nie wydobędzie się z nich żaden dźwięk. Mama patrzyła ze znużeniem, ale spodziewała się, że coś powiem. Zamknęłam usta i odwróciłam się. Następnego ranka siedziałam dłuższą chwilę na kanapie i zastanawiałam się, czy wziąć się za odkurzanie. Nie znosiłam tego całego kurzu, jaki się wtedy wzbijał. Kaszlałam od niego. Jeśli nie odwalę tej roboty, mama mnie uziemi. Co za różnica? Właściwie i tak nie miałam lepszego zajęcia. Więc odkurzyłam. Nie przesuwałam mebli i omijałam kąty, które były czymś zagrodzone. Ale przeszłam się z odkurzaczem po wszystkich pomieszczeniach z wyjątkiem kuchni, gdzie podłoga jest wyłożona linoleum. Tą drugą rzeczą, o którą naprawdę chciałam się sprzeczać, był film w telewizji. O dziewczynce, która wypowiedziała życzenie i dostała na Gwiazdkę jedyny prezent, na jakim jej zależało. Mama nie pozwoliła mi go oglądać. Nie chciała oddać mi pilota. Tym razem wstałam i przełączyłam kanał na swój, ale mama z powrotem go zmieniła. A nawet nie oglądała niczego ważnego. Powiedziała po prostu: - Święty Mikołaj będzie wiedział, że jesteś niegrzeczna. I wróciła do powtórki programu, który już widzieliśmy. Mając głos, mogłabym się z nią kłócić i może nakłoniłabym ją do zmiany zdania. Czasami to się zdarzało. Ale ja tylko siedziałam sobie pośrodku kanapy, obok pustego miejsca po Rogerze, i gapiłam się w telewizor. Gniew, frustracja i smutek zbierały się we mnie, aż miałam ochotę wrzeszczeć. Ale nie mogłam. Tylko po twarzy spłynęła mi łza. Zanim ją otarłam, mama chyba ją zobaczyła, bo zmieniła kanał. Opuściłyśmy pierwsze piętnaście minut filmu, a tam właśnie dzieje się zwykle mnóstwo ważnych rzeczy, ale i tak domyśliłam się wszystkiego z ciągu dalszego. Naprawdę z przyjemnością to oglądałam. Nie byłam pewna, czy w ogóle potrzebuję głosu do czegokolwiek. Przyzwyczajałam się już do obywania się bez głosu, ale brakowało mi go. Czasami, nie mogąc się odezwać, czułam się jak idiotka. Bill mówił rzeczy bez sensu i ponieważ nie mogłam zaprzeczyć, uważał, że zgadzam się z nim. Byłam wściekła! Doszło do tego, że miałam nawet ochotę pogadać na głupie tematy. Na przykład o tenisówkach, które widziałam na drzewie, kiedy wędrowałam po mieście. Jak się tam znalazły i dlaczego? Nie mogłam opowiedzieć nawet o tym. Postanowiłam, że muszę odzyskać głos. Następnego ranka była Wigilia Bożego Narodzenia. Znowu było mroźno. Doszłam do wniosku, że dama w czerwonej sukni będzie chodziła i zbierała obłoczki oddechu rozmaitych ludzi. Zastanawiałam się, co mogłabym zrobić, żeby oddała mi głos. Nie mogłam błagać i prosić. Nie miałam czym. Może wymyślę coś, kiedy już ją znajdę. Jeżeli mi się uda. Nie było to trudne. Udałam się do śródmiejskiego pasażu handlowego. Tłumy ludzi robiły jeszcze zakupy w ostatniej chwili. Wielu wyglądało na wściekłych i sfrustrowanych, zabieganych i zdeterminowanych. Ale tuż obok fontanny, którą wyłączono z powodu mrozu, stała gromada ludzi ubranych jak na świątecznej pocztówce: mężczyźni nosili wysokie kapelusze i staromodne ubrania z marynarkami o szerokich klapach i spodniami w paseczki, kobiety miały czepki i suknie o rozłożystych spódnicach. Śpiewali kolędy. Dama w czerwieni była wśród nich. Uśmiechała się radośnie i zgarniała obłoczki oddechu tak szybko, jak tylko kolędnicy nadążali śpiewać. Śpiewający nie wyglądali na zmęczonych i nie przestawali kolędować, chociaż dama w czerwonej sukni kradła im całe chmury oddechu. Nie mogłam zrozumieć, czemu mnie szkodziła, a innym nie. Czy tylko dlatego, że ją widziałam? Nie wydawało się to sprawiedliwe ani nawet logiczne. Wreszcie kolęda się skończyła, ludzie dookoła zaczęli klaskać, a kolędnicy uśmiechali się. Ruszyli zaraz dalej, wszyscy razem, zupełnie jakby to było ich ulubione zajęcie. Patrzyłam, czy dama w czerwonej sukni pójdzie za nimi. Jej aksamitna torebka tak była wydęta kradzionymi obłoczkami oddechu, że wyglądała jak plażowa piłka. Dama uśmiechnęła się i poszła ulicą oddalając się od śpiewaków. Poszłam za nią. Nie oglądała się w ogóle za siebie. Może bez głosu stałam się niezauważalna! Przez ostatnie dwa dni rzeczywiście czułam się jak najbardziej niewidzialna. A gdyby tak...? Jedyne, co przyszło mi do głowy, to drobne kradzieże w sklepach. Nie byłam zachwycona tym pomysłem. Najpierw muszę spróbować odzyskać głos. Dopiero potem, jeśli okaże się, że jestem niewidzialna i nic nie da się na to poradzić, zobaczymy, co mogłabym zdziałać. Dama w czerwonej sukni sunęła chodnikiem. Nie potrafiłam określić, czy jej stopy, jeżeli je ma, dotykają w ogóle ziemi. Ledwie za nią nadążałam, ale nie sposób było zgubić ją w tłumie, tak bardzo odznaczała się wszystkimi odcieniami czerwieni. Ostatecznie weszła w jakieś drzwi. Pobiegłam z nadzieją, że zamek się nie zatrzaśnie, zanim do nich dotrę. Okazało się, że nie są zamknięte na klucz. W ich górnej części znajdowało się spore okienko, przez które zajrzałam do środka. Nie widziałam mojej damy, więc weszłam. Trafiłam wprost na zatęchłe wyziębione schody, gdzie pachniało tanim kadzidłem. Na ścianie po lewej wisiały trzy skrzynki na listy. Stałam tam przez chwilę i przyglądałam im się. Na wszystkich były guziczki od dzwonka i ręcznie wypisane nalepki z nazwiskami. Gaffney - mieszkanie numer jeden. Driscoll - numer dwa. Parole - numer trzy. Parole brzmiało jak zwolnienie z więzienia. Postanowiłam spróbować właśnie tam. Nie nacisnęłam dzwonka, tylko pobiegłam prosto na górę. U szczytu schodów podłoga była z drewna pomalowanego na czarno. Po lewej miałam czarne drzwi z umieszczoną na nich srebrną jedynką, przed sobą - zielone ze srebrną dwójką. Po prawej brązowe drzwi z witrażowym okienkiem były oznaczone złotą trójką. Witraż przedstawiał odległy zamek na zielonym wzgórzu, z drzewem na pierwszym planie z prawej strony, składającym się wyłącznie z czarnych konarów bez liści. Podeszłam do drzwi oznaczonych trójką i zapukałam. Co tam, gdyby otworzył ktoś inny, zawsze mogę po prostu odejść. Otworzyła dama w czerwonej sukni. Spojrzała na mnie z góry. Przechyliła głowę na bok, jakby pytała o coś i uśmiechnęła się blado. I co teraz? Nie miałam nawet ołówka ani papieru, żeby coś napisać. Chciałam powiedzieć: - Proszę oddać mi głos! Ale przecież nie miałam jak. Zmarszczyłam brwi i położyłam rękę na gardle. Uniosła brwi i otworzyła usta. Wtedy ocknęła się we mnie cała uzbierana wściekłość. Jak mogła, jak ktokolwiek mógł tak po prostu ukraść mi głos? A później nawet mnie nie poznać? To było nie w porządku, tak jak śmierć Rogera była nie w porządku, a ja miałam już dosyć rzeczy, które mnie spotykały bez żadnej winy z mojej strony. Chwyciłam ją za ramię i potrząsnęłam, nawet nie myśląc o tym, że to ona wtedy dotknęła mnie i ukradła mi głos, a teraz może dotknąć mnie gdziekolwiek indziej i ukraść coś jeszcze. Ramię kobiety zesztywniało pod moją ręką. Chociaż szarpałam je z całej siły, nie mogłam go poruszyć. - Wejdź - odezwała się. Głos miała niski, gładki jak ciepłe mleko. Usłyszawszy ją nie pragnęłam już niczego innego, jak tylko wejść tam. Więc tak zrobiłam. W salonie ujrzałam mnóstwo roślin. Miały długie pędy, które wiły się po suficie i zarastały okna. Światło było tam zielonkawe, przesączone przez ich liście. Pod ścianami stało kilka wiklinowych mebli. Oparcia niektórych krzeseł porastał bluszcz. Pachniało ziemią. Zastanawiałam się, czy gospodyni siada czasem na tych krzesłach. Pociągnęłam ją za ramię i poklepałam palcami swoje gardło. - Być może - powiedziała. Jej głos miał piękne brzmienie, słodkie jak dojrzały melon. Nadal uśmiechała się tym swoim bladym, roztargnionym uśmiechem, jakby próbowała ułagodzić idiotę lub małe dziecko. Miałam ochotę ją uderzyć. - Ale najpierw musisz mi obiecać, że pierwsze słowa, jakie wydostaną się z twoich ust, będą należeć do mnie - oznajmiła. Wreszcie skupiła na mnie uwagę. Ile ma być tych słów? Co chce, żebym powiedziała? Czy będzie boleć, kiedy je zabierze, tak jak bolało, gdy pochwyciła moje „halo”? Żałowałam, że nie uważałam bardziej, gdy nasza profesorka od nauk społecznych, pani Winterberry, przyprowadziła raz panią, która przez całe popołudnie uczyła naszą klasę języka migowego. Miałam mnóstwo pytań. - Obiecujesz? - spytała dama w czerwonym aksamicie. Uniosłam wolną rękę i pomachałam palcami. Ile ma być tych słów? Przynajmniej tyle musiałam wiedzieć. Bo co, jeśli będzie zabierać mi wszystkie słowa aż do końca mojego życia? Czy nie byłoby to tak, jakbym nadal nie miała głosu? - Możesz po prostu odejść. - Wysunęła się z mojego chwytu i odwróciła ode mnie. Mogłam odejść bez głosu lub zostać i stracić coś innego. No cóż. Chciałam dostać z powrotem swój głos. Ostatnio nie za często go potrzebowałam, ale nie podobało mi się życie bez niego. Znów pociągnęłam ją za rękaw. Aksamit okazał się jeszcze bardziej miękki, niż na to wyglądał. Była taka wysoka. Spoglądała na mnie z góry. Anielskie włosy, fiołkowe oczy, blada cera bez najmniejszej skazy. Może jest aniołem. Choć z pewnością nie zachowuje się jak anioł. - Obiecujesz? - zapytała ponownie wibrującym głosem. Kiwnęłam głową. Ujęła moją dłoń w swoją, bladą i długopalcą, i pociągnęła mnie w stronę drzwi, na pół ukrytych pod pędami pnączy. Drzwi wyglądały na stare i były rzeźbione w różne rzeczy, ale nie zdążyłam zorientować się w jakie, bo otworzyła je i pociągnęła mnie przez próg do całkiem innego pomieszczenia. Kąty były tam mroczne. W samym środku stał okrągły stół, przykryty ciemnym aksamitem, a wokół niego ustawiono parę krzeseł. Pośrodku stołu umieszczono kulę z przejrzystego szkła czy może raczej kuliste akwarium. Rozkwitały w nim i gasły kwiaty z wielobarwnego światła. Błyski tańczyły po aksamicie, przemykały po półkach, którymi zapełnione były ściany. Nie spostrzegłam ani jednego okna, ale w tym dziwnym migotliwym świetle widziałam mnóstwo buteleczek, skrzyneczek i rzeczy poowijanych w papier. Drzwi zamknęły się za nami. Czułam się, jakby zwyczajny świat całkiem zniknął. Powietrze pachniało kurzem i przyprawami. Dama w czerwieni pociągnęła mnie w stronę krzesła stojącego przy okrągłym stole i przycisnęła moje ramię, żebym usiadła. Podeszła do półki, wybrała z niej małą okrągłą buteleczkę o długiej wąskiej szyjce. Coś lśniło złociście przez zielone szkło, migocząc przy potrząśnięciu. Dama uśmiechnęła się i wróciła do mnie. Włożyła mi buteleczkę do ręki. Szkło było chłodne i nierówne, nie takie gładkie jak kupowane w sklepie. W szyjce tkwił korek, zakończony szklaną gałką. Przez chłodną powierzchnię buteleczki wyczuwałam coś ciepłego. Uniosłam naczynko i zapatrzyłam się w wirujący, migoczący złociście obłoczek. - Kiedy wyjmę korek, musisz szybko wypić zawartość, bo inaczej nigdy nie odzyskasz głosu - usłyszałam. Wypić? Te złote błyski? O czym ona mówi? Czy to coś miało atest Państwowej Komisji Leków? A może próbuje mnie otruć? Albo może to narkotyk? Co ja właściwie robię sama w mieszkaniu obcej osoby? Dlaczego słucham poleceń pozbawionych sensu? Pociągnęła uchwyt korka, a ja przechyliłam buteleczkę i wypiłam złociste błyski. A może właśnie popełniałam samobójstwo? Od niewidzialności do śmierci nie tak chyba znowu daleko? Cokolwiek to było, spłynęło mi po języku jak ciepła lemoniada, sycząc cichutko, kiedy przechodziło przez gardło. Ale nie dotarło do żołądka. Zakaszlałam. - Co... Trzymała rękę w pogotowiu. Pochwyciła moje „co”, zanim skończyłam zdanie. Ale zaczęłam je. Odzyskałam głos. Dłoń miała wciąż zamkniętą wokół tego, co pochwyciła. Podeszła do innej półki i zdjęła z niej drewnianą ośmiokątną, rzeźbioną skrzyneczkę. Wróciła i postawiła ją na stole, po czym usiadła na drugim krześle, dokładnie naprzeciwko mnie. Uchyliła wieko, wsunęła dłoń do skrzyneczki i zaraz wyjęła z powrotem. - Ile słów? - zapytałam. Jej dłonie poruszały się błyskawicznie, chwytając powietrze przed moimi ustami, ale nie dawało się dostrzec obłoczków oddechu. Pokój był chłodny, ale niewystarczająco zimny. - Aż powiem, że dość - odparła. Wepchnęła coś do skrzyneczki i zatrzasnęła pokrywkę, zanim mogło umknąć. - Co pani z nimi robi? Ojej, mój własny głos, wychodzący z mojego własnego gardła. Czułam się dziwnie, jakby to było coś całkiem nowego. Nigdy nie zwracałam uwagi, jak od dźwięku wibruje mi skóra, ale teraz dotknęłam szyi i czułam każde słowo, gdy przechodziło przeze mnie. Tym razem dwoma palcami, kciukiem i palcem wskazującym, zdjęła z powietrza całe zdanie. Mogłam niemal zobaczyć coś w rodzaju błękitnozielonego skręcającego się robaka. Jego ogon zwijał się, kiedy kobieta trzymała robala w palcach. Wrzuciła go do skrzyneczki. - Buduję różne rzeczy - odpowiedziała. - Jakie rzeczy? - Cokolwiek zechcę, jak tylko zdobędę właściwe składniki. Jak się nazywasz? Prawie jej odpowiedziałam, tak jak zwykle odpowiada się na to pytanie, bez zastanowienia. Ale wtedy pomyślałam sobie: powiem swoje imię i nazwisko, a wtedy staną się własnością tej kobiety. I co będzie ze mną? Nie potrafiłam sobie tego nawet wyobrazić. Więc powiedziałam: - Jenny Adams. Było to nazwisko dziewczyny z lekcji francuskiego, której nie lubiłam. Dama w czerwieni pochwyciła je z powietrza, potrzymała na otwartej dłoni i przyjrzała mu się uważnie. Nic nie widziałam, ale ona najwyraźniej tak. - Kłamstwo! - stwierdziła. Zamknęła dłoń wokół tego czegoś i wpuściła je do zielonej buteleczki, którą zakorkowała. - Może się przyda. A teraz podaj mi swoje imię. - Nie. - Podaj je - powiedziała łapiąc moje „nie”. - Mmm! Nie mogłam wydobyć z siebie drugiego „nie”. Moje usta nie chciały go uformować. Schwytała też „mmm”. Skrzywiła wargi. - Co pani robi? - szepnęłam, a ona złapała całe pytanie i wsunęła moje słowa do skrzyneczki. Co będzie, jeśli nigdy już nie zdołam zadać pytań, tych które ona dopadnie? Czy będę mogła jeszcze kiedykolwiek powiedzieć „nie”? - Imię - zażądała cichym, władczym głosem, który naparł na moją twarz. Pokręciłam głową. - Gdybyś mogła sobie czegoś życzyć, co by to było? Powiedz prawdę. To pytanie wydawało się aż nazbyt łatwe; próbowałam być ostrożna, ale wypaliłam: - Roger! Mój głos nie był aż tak donośny, ale w dziwnej ciszy przytłumionego mrocznego pokoju usłyszałam, jak imię wydobywa się ze mnie niby dźwięk wielkiego dzwonu, jak wydmuchiwana bańka mydlana, która rośnie tak długo, aż przestaje się wierzyć, że jeszcze dotąd nie pękła. Wyciągnęła obie ręce. Pochwyciła nimi coś tak szerokiego, jak moje ramiona, a jej oczy rozbłysły od wewnątrz srebrzystym blaskiem. - Nie może pani dostać Rogera! - krzyknęłam. - Nie może pani! - Co byś mi dała, żeby mieć go z powrotem? Mogłam prawie zobaczyć pomiędzy szczupłymi białymi dłońmi jego ramiona, ponad nimi ciemną głowę z włosami wygolonymi z jednej strony, szczupłą twarz odwracającą się, by na mnie spojrzeć. Było tak, jakby tamten samochód nigdy nie pędził naszą ulicą właśnie w chwili, gdy Roger wybiegł za piłką do koszykówki. Ponad dłońmi damy w czerwieni zabłysnął w powietrzu lekki, trochę krzywy uśmieszek. Roger. - Nie mam nic. - Ledwie stłumiłam płacz. - Twoje imię - szepnęła. Znów pokręciłam głową. Nie wiedziałam, co może się stać, gdybym powiedziała jej, jak się nazywam. Nie wiedziałam nawet, co miała zamiar zrobić z Rogerem. Jeśli włoży go do jakiejś skrzyneczki, czy wtedy zapomnę, że kiedykolwiek go znałam? Moje wspomnienia o nim stopnieją? Czy też po prostu będę żyła jak dotąd, czując w piersi bolesną pustkę, kiedy tylko pomyślę o nim i o tym, że już nigdy nie wróci. - Podaj mi swoje imię, a ja oddam ci Rogera. Nie potrafiłaby czegoś takiego dokonać. Zdusiłam w sobie to marzenie, zanim zaczęłam nim żyć. - Roger umarł. - Mogłabyś go odbudować. Nauczę cię tego. - Nnn - wydusiłam z siebie. Nie poruszyła się. Zadałam sobie pytanie, czy gdyby zabrała moją odpowiedź, straciłabym umiejętność wymawiania „en”. - Czego pani ode mnie chce? - zapytałam. Gorący lęk i żal ulokowały się w moim gardle tuż pod obojczykiem. - Jeszcze nie całkiem zdecydowałam. Patrzyłam na cień, który prawie był Rogerem, jak stoi spokojnie pomiędzy jej dłońmi. Narastała we mnie tęsknota, uczucie w głębi gardła podobne do palonego karmelu, kłucie pod powiekami. - Tracy - powiedziałam. Puściła Rogera i chwyciła moje imię. Było jak zakrzywiona złota rurka długości jakichś trzydziestu centymetrów; trzepotały wokół niego fioletowe, różowe, błękitne, zielone, czerwone i szare wstążki. - Gdzie reszta? - zapytała. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. Wyglądała na jeszcze bardziej uszczęśliwioną, niż kiedy porywała kolędy śpiewającym przy fontannie. - Tracy - powtórzyłam zaskoczona, że mogę wymówić coś, co ona już zabrała - Parole. - Ach! Ten okrzyk wyrwał jej się, gdy sięgnęła drugą ręką i podłożyła dłoń pod migotliwy bąbel, srebrzysty z tęczowymi smugami. Był wielkości ludzkiej głowy. W środku znajdował się szary wirujący obłok. - Ooo! - Otworzyła szeroko oczy. Odchyliła się do tyłu na krześle. W jednej ręce trzymała złotą rurkę, w drugiej bąbel. Czy tak wygląda kłamstwo? Tamto na temat Jenny Adams było o wiele mniejsze. Po dłuższej chwili, podczas której jedynym dźwiękiem rozlegającym się w pokoju były nasze nieco przyspieszone oddechy, uniosła złotą rurkę i dotknęła nią srebrzystego bąbla. Coś chwyciło mój kręgosłup, wyprostowało go gwałtownie, a potem wyrzuciło mnie z krzesła i ciskało mną po podłodze, jakby wszędzie wyrastały ze mnie sprężyny. Bolało i bałam się, ale nic nie mogłam na to poradzić. Przebijały mnie kolce z ognia i lodu, paliły mnie i zmrażały. Szczękały mi zęby. Słyszałam i czułam uderzenia, kiedy rzucało mną po podłodze. Moja głowa waliła w drewno. Pomyślałam, że mogę umrzeć. Po chwili drgawki zwolniły tempo i ustały. Leżałam tak, przytłoczona zmęczeniem, usta miałam jak wypełnione watą i pełno siniaków w rozmaitych miejscach. Dama w czerwonej sukni odeszła na chwilę i zaraz wróciła. Pomogła mi usiąść i podała kubek z czymś ciepłym, ale nie za gorącym. Smakowało tak, jak pachnie jaśmin, i pomogło mi się uspokoić. - Co się stało? - szepnęłam. Nie złapała tego pytania. Może zabrała już wystarczająco dużo moich słów. Taką miałam nadzieję. Odgarnęła mi włosy z twarzy i popatrzyła na mnie łagodnie. - Powiedziałaś coś, co mogło być prawdziwe, więc zrobiłam z tego prawdę - powiedziała. - Teraz jesteś moja. Och, nie. Nie! Co to miało znaczyć? Pocałowała mnie w czoło. Jej wargi były ciepłe i miękkie. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz. Delikatnie pomogła mi wrócić na krzesło. Wpatrując się we mnie dotknęła mojego policzka, a potem ramienia, jakby nie mogła uwierzyć, że jestem tu naprawdę. Palce miała ciepłe. Pachniała cynamonem. Co będzie, jeśli ona chce ode mnie tych rzeczy, przed którymi ostrzegano nas w szkole? Będzie mnie „molestować”? „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi”. Myślałam, że to przed obcymi mężczyznami trzeba się pilnować. Wiedziałam, że cokolwiek ona zechce ze mną zrobić, nie będę mogła jej powstrzymać. Zabrała mi głos, a potem go oddała. Zmusiła mnie do padnięcia na podłogę w jakimś ataku. Teraz do niej należałam i nie mogłam temu zaradzić: sama się w to wpakowałam. - Tracy Parole - odezwała się swoim niskim, wibrującym głosem. Czułam się tak, jakbym miała dziurkę od klucza w klatce piersiowej, a te słowa stanowiły klucz, który otworzył... coś. Co? Czekałam i zastanawiałam się, czy znowu upadnę na podłogę i dostanę drgawek, ale nic takiego się nie stało. Co właściwie otworzył ten klucz? Co? - Pomyślałam, że to może ty. - Jej ciepła dłoń uniosła mój podbródek tak, że patrzyłyśmy sobie w oczy. - Dotąd nikt inny nigdy mnie nie widział, kiedy byłam zasłonięta. - Opuściła rękę i wyprostowała się. Westchnęła. - Teraz dotrzymam obietnicy. - Ujęła moje palce. - Roger - powiedziała. Roger! Cień, który widziałam wcześniej, stał przed nami; miał dokładnie ten sam wzrost i sylwetkę, co mój brat. Pogłaskała kciukiem wierzch mojej dłoni. - Mów o nim - nakazała. Zaczęłam go opisywać. Z moich ust wydobywały się słowa i formowały go przed nami. Czarne włosy, wygolone nad prawym uchem, a wszędzie indziej długie. Trochę krzywy uśmiech, błękitne oczy, wytarte na kolanach dżinsy popisane długopisem, czarny T-shirt z czaszką ozdobioną wielkimi rogami i długimi kłami. Poczucie humoru, serdeczność, przekomarzanie się, czerwone buty z posupłanymi sznurowadłami. Nawet zapach jego potu. Był tam, dokładnie taki, jakim go pamiętałam. Wyszarpnęłam jej rękę i poszłam uściskać braciszka. Przez może sekundę też mnie obejmował, a później rozwiał się w nicość. - Hej! - wrzasnęłam i popatrzyłam ze złością na damę w czerwonej sukni. - To twój pierwszy raz. - Uśmiechnęła się. - Nauczysz się robić to lepiej. Pokażę ci jak. A potem odesłała mnie do domu. Tego wieczoru po wigilijnej wieczerzy, na którą złożyły się wymyślne dania zamawiane przez telefon, siedziałam na swoim miejscu na kanapie, a w telewizji nadawano coś, na co nie zwracałam uwagi. Myślałam już tylko o tym, jak obejmowałam Rogera. Jak stał tuż przede mną. Było słodko i szybko przestało być. To nie był prawdziwy Roger. Obok mnie mama wyszywała krzyżykami obrazek przedstawiający wazon z kwiatami. Bill pociągał piwo z puszki, patrzył w telewizor i ziewał. Puste miejsce Rogera znajdowało się obok mnie. - Roger - wyszeptałam i zobaczyłam jego cień między mną a lampą stojącą na stole. Odwrócił się w moją stronę. Mogłam zbudować go ze słów. Odtworzyć go dokładnie takim, jakim był dawniej. Gdybym wzięła fotografię, mogłabym uczynić go realniejszym. Ale to wszystko w środku - to nie byłby Roger, prawda? Sięgnęłam w stronę jego cienia, a on też wyciągnął do mnie rękę. Dłoń cienia dotknęła mojej. Zniknął. Nie był realny, ale lepsze to niż nic. A te wszystkie skrzyneczki i buteleczki, które dama w czerwonej sukni trzyma na półkach w pokoju, gdzie światło rozkwita w wielkiej kuli. Wszystkie te słowa, które porywała. Co mogła z nich zbudować? Nawet jeśli tylko obrazy, zawsze to coś. Zdaje się, że i ja teraz potrafię to samo. Drugiego dnia świąt zapukałam do drzwi z witrażowym okienkiem. Dama w czerwonym aksamicie uśmiechnęła się i zaprosiła mnie do środka. Przełożyła Izabela Miksza Sensytywi Nigdy nie wiadomo, jaką historię opowie ci smak, zanim nie włożysz danego przedmiotu do ust. A wtedy nie można się wycofać; już się w niej jest. Jako maluch spędzałem mnóstwo czasu na ssaniu jednocentówek, co doprowadzało mamę do szału. „Art! Nie jedz tego! Nie wiesz, gdzie się walało!” „Art! Nie jedz tego! Chcesz zatruć się miedzią?” „Art! Nie jedz tego, bo urośnie ci w brzuchu i będziesz miał tam w środku cały miedziany las - taki ciężki, że nie będziesz mógł prosto stanąć”. W ogóle nie rozumiała w czym rzecz. Nie chodziło o łykanie centów, ale o wysysanie z nich historii. Nie wiem, jaka była pierwsza historia, którą znalazłem. Miałem nawyk brania centów do ust, odkąd pamiętam. Wujek Jonah dał mi centa, kiedy mama robiła kanapki w kuchni na tyłach domu. Śmiał się widząc, jak czteroletni malec wpycha monetę do buzi. Mój język już znał wielkość, wagę, uczucie obecności centa, pierwszy napływ smaku brudnego metalu. To było niemiłe. Ale sekundę później otaczały mnie obrazy; byłem centem, który czyjaś ręka wrzuca do wiklinowego koszyka. Leżałem tam wraz z ćwierćdolarówkami, dziesięciocentówkami, niklowanymi pięciocentówkami, innymi jednocentowymi miedziakami, pogniecionymi dolarowymi banknotami. Nade mną czyjś głos grzmiał tak, że powietrze drżało. Czułem ciepło ludzi, kołysanie koszyka, który przechodził z rąk do rąk. Drobniaki brzęczały zderzając się ze mną i ze sobą nawzajem, coraz więcej ich spadało z góry, ludzie wołali śpiewnie: „Amen!” „Amen!” „O tak, Jezu!” Emocje były gorące, radosne, pełne podniecenia odrobinę zaprawionego lękiem. Falowały jak gruby koc, zawieszone nad tłumem kołyszącym się do taktu słów kaznodziei. - Art? Art! Co masz w buzi? Znałem już dobrze i to odwieczne pytanie mamy. Kciukiem nacisnęła mój podbródek tak, że musiałem otworzyć usta, a potem klepnęła mnie w tył głowy. Moneta wyskoczyła. Nie szkodzi. Wziąłem już z niej nowe wspomnienie. Wiedziałem już, że wystarczy mi jedna historia z jednego centa. Kiedyś przedtem, pamiętałem to nad wyraz mgliście, ssałem centa dostatecznie długo, by wydobyć z niego więcej historii niż tylko tę, co była na wierzchu. Zrobiłem tak tylko raz. - Jonah, co ty sobie wyobrażasz, po co dajesz mu te centy? Ile razy mam ci mówić, żebyś tego nie robił?! Wiesz co, lepiej tu nie przychodź! - zdenerwowała się mama. Jonah obiecał, że więcej nie będzie. Pamiętam, że robił to jednak za każdym razem. Mama zabrała centa i wróciła do kuchni. - Chodź no tu, Art. - Wujek poklepał się po udzie. Podszedłem, a on podniósł mnie i posadził sobie na kolanach. Obrócił mnie twarzą do siebie. Trzymał mnie nie za mocno, tak, żebym wiedział, że nie spadnę, ale jednocześnie bym nie czuł się przytrzymany na siłę. Ręce miał silne, ale delikatne. Bruzdy po bokach wąskich ust pogłębiły się, formując unoszący policzki uśmiech. Powieki do połowy zasłoniły ciemne oczy. Tak się to zwykle odbywało. - Co widziałeś? - szepnął. - Ludzi - odszepnąłem. - Wołali. - Co wołali? - „Amen”. - Nie wiedziałem, co to znaczy, nie znałem znaczenia większości słyszanych słów. - Było im gorąco i cieszyli się. Jonah uściskał mnie. Jego pierś była ciepła i twarda. Miękka flanelowa koszula miło pachniała dymem marlboro, potem, popcornem sprzedawanym w kinie, gdzie pracował jako portier i bileter. - Stuprocentowe trafienie, Art. Trafiasz na sto procent. Zawsze tak mówił. Czułem się wtedy świetnie. Wiedziałem, że Jonah kocha mnie i jest ze mnie zadowolony. Za każdym razem miał dla mnie centy ze wspomnieniami. Saul, mój najlepszy przyjaciel w ósmej klasie, odkrył kiedyś, co robię z centami. Zwykle mówiłem ludziom o starym przesądzie, że znaleziony cent przynosi szczęście na cały dzień. W ten sposób wyjaśniałem, dlaczego rzucam się na każdego, którego zobaczę. I tak nic już nie można było za nie kupić. Przeważnie nie smakowałem centów, kiedy ktoś był w pobliżu. Mama oduczyła mnie robienia tego przy ludziach, ale co do wykorzenienia samego nawyku... cóż, w końcu z westchnieniem dała spokój. Kupowała w banku całe rulony jednocentówek, wygotowywała je i wydzielała mi po sztuce, kiedy chciała mnie uspokoić. Dopóki tylko nie smakowałem ich przy kimś, pozwalała mi to robić. Nigdy nie pytała, co z nich wysysam, a ja nic jej nie mówiłem. Kieszeń mężczyzny udającego się do burdelu, spocona dłoń nerwowo pobrzękująca monetami; miedziak wypadł na podłogę w momencie, gdy zdejmował spodnie, zbyt podniecony, by zwracać uwagę na rozsypane drobniaki. Kieszeń dziewczyny wchodzącej do apteki po pierwsze w życiu podpaski. Kurczowo zaciśnięte na monetach i pogniecionych banknotach palce. Drewniane pudełko, wyłożone zielonym papierem fotograficznym, gdzie mała dziewczynka trzymała największe skarby. Specjalnego centa z kłosami pszenicy na rewersie, wybitego w roku urodzenia jej ojca. Otrzymała go od dziadka. Moneta spoczywała w ciemności wraz z malutkim tęczowym piórkiem pawia z zoo, zasuszonym kwiatkiem od przyjaciółki, która się przeprowadziła, i srebrną jednodolarówką od drugiego dziadka. Był to cent z dwiema historiami. Ta o dziewczynce była najsilniejsza, bo mała długo przechowywała monetę, wyjmowała i przyglądała się jej, przekładała z innymi skarbami, aż ojciec znalazł pudełko i ukradł centa wraz ze srebrnym dolarem, żeby kupić sobie piwa. Centa z torów kolejowych znalazłem pewnego piątku, kiedy wracałem z Saulem ze szkoły do domu. - Art, czasami okropny z ciebie dziwak - powiedział Saul. Była późna jesień, rześki dzień i błękitne niebo. Odcinek torów pomiędzy szkołą i moim domem biegł przez niewielki iglasty lasek. Inne drzewa, rosnące z rzadka pomiędzy daglezjami, miały już poczerwieniałe i pożółkłe od nocnych przymrozków liście. Stąpaliśmy po szynach, chwiejąc się i łapiąc równowagę, wymachując rękami i nogami jak akrobaci w cyrku. Przepatrywałem granitowy żwir między szynami. Nigdy nie wiadomo, co się gdzie znajdzie. Zawsze patrzyłem pod nogi. - Co zrobiłem tym razem? - Stopa ześlizgnęła mi się ze srebrzystej szyny. Westchnienie przebiega tłum! Piękna partnerka akrobaty, mieniąca się od czerwonych i srebrnych cekinów Prześliczna Lindalina, wydaje zdławiony okrzyk! Krew bryzga wokół, gdy linoskoczek Arturo Wspaniały spada w objęcia śmierci! - Po co powiedziałeś Lindzie to o jej mamie? Wskoczyłem z powrotem na szynę. Saul nigdy się nie poślizgnął. Był chudy, silny i miał lepszy zmysł równowagi. - Wyglądała na zmartwioną. - Na zmartwioną! Każdy jest ciągle zmartwiony! Ale do nikogo poza nią nie podchodzisz i nie mówisz, że mamie nic nie będzie. Odstąpiłem Lindzie jeden batonik za dwadzieścia sześć centów. Mogła go dostać za centa, ale już dawno zauważyłem, że ludzie nam nie ufają, jeśli domagamy się tylko centa. Nie spotkałem nikogo, kto by tyle miał z pojedynczych centów co ja. Trzeba żądać więcej, bo inaczej podejrzewają oszustwo. Linda zresztą mogła dostać batonik za darmo, i tak byłem pewien, że będzie podejrzliwa. No więc dała mi ćwierćdolarówkę i centa, a chwilę później posmakowałem centa. Nie dowiedziałem się, jaką książkę właśnie przeczytała, z kim rozmawiała przez telefon ani jakiego koloru ma bieliznę; nie mogłem liczyć na dokładne szczegóły, chociaż czasem udawało mi się je znaleźć. Cent Lindy powiedział mi więcej. Była tam szpitalna poczekalnia, a Linda podrzucała monetę raz za razem i czasem upuszczała. Jej tata siedział naprzeciwko ze zwieszoną głową. Słychać było komunikaty z głośnika. Pojawił się doktor. - Ma lekki wstrząs mózgu. Zatrzymamy ją przez noc na obserwację, ale tylko na wszelki wypadek. Więc tak naprawdę wcale nie wiedziałem, że mamie Lindy nic nie będzie. Czasami mówi się takie różne rzeczy i ma się nadzieję, że to komuś pomoże się pozbierać. Uśmiechnęła się, ale z jej twarzy nie do końca znikło zmartwienie, więc może to był błąd z mojej strony. Wśród żwiru pomiędzy szynami błysnął miedziak. Dałem po niego nura. Saul zachwiał się od mojego gwałtownego ruchu. - Co jest, Art? No co? - Czasami dzieciaki kładą centy na szynach. Najczęściej podmuch przelatującego pociągu zdmuchuje monety, zanim zostaną rozpłaszczone. - Smakowałem już rozjechane centy. Wszystkie historie zostały z nich wyduszone. - Spryciarze przyklejają centy taśmą, żeby na pewno pociąg je rozjechał. Ale ten... Ten cent był zupełnie nowiutki i błyszczący, prosto z mennicy. Prawdopodobnie nie miał na sobie jakiejś wyraźnej historii, był zbyt nowy. Ale nigdy nie wiadomo. Otarłem dokładnie monetę o dżinsy i wrzuciłem do ust. - Jezu, Art! Co robisz? Nie do wiary, że zapomniałem o obecności Saula! Kiedy ostatni raz mi się to zdarzyło? Mama i wujek Jonah nauczyli mnie, żebym się krył ze swoją namiętnością do centów, kiedy miałem pięć, góra sześć lat! Przecież wiedziałem, że on jest przy mnie, rozmawiałem z nim. Co się ze mną działo? Zaraz zapomniałem o Saulu. Pochwyciła mnie wizja. Wylatuję z czubków czyichś palców, lecę łukiem ponad rozwrzeszczanym tłumem jak wystrzelony z armaty. Szeroko otwarte usta, jaskrawe kostiumy, ciemne okulary, zwariowane nakrycia głowy, sznury jaskrawych paciorków na szyjach, szalejący zgiełk, powietrze gęste od podniecenia i na poły pijanej radości. Starszy facet łapie mnie w powietrzu i macha pięścią, w której mnie zaciska. Przypływ gorzkosłodkich odczuć: „Mam skarb! Ale jest taki mały. Za moich czasów można było dostać za to bułkę, ale teraz wszystko robi się coraz mniejsze i coraz mniej warte. Złapałem skarb! Przynajmniej błyszczy. Łapie się co się da...” Wypuściłem powietrze. Wypchnąłem centa językiem z ust, wypadł mi do ręki - zawsze tak robiłem. - Mardi Gras - powiedziałem. Czułem się zalany nowymi informacjami. Zawsze tak było po odebraniu wizji z monety. Dowiadywałem się mnóstwa nowych rzeczy i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, aż później zdarzało się, że przypominałem sobie coś, czego nie miałem prawa wiedzieć sam z siebie. Co to u licha jest Mardi Gras? Była parada, mnóstwo ludzi rozrzucających rozmaite przedmioty, barwne kostiumy i ogromne platformy na kołach, tańce i muzyka, zgrzane i rozbawione tłumy. Zapachy piwa, wina, ostro przyprawionych potraw, potu, moczu, egzotycznych perfum, papierosowego dymu, wymiocin i rzeki. Luizjana. Nowy Orlean. Kolejne miejsce, w którym nigdy nie byłem. Uzbierałem już mnóstwo wspomnień o miejscach, gdzie nigdy nie byłem. Zdarzały się niespodzianki, kiedy widziałem w czyichś wspomnieniach znajome otoczenie. Tak, jak to zdarzyło się ze szpitalem i nawet tą samą poczekalnią, w której siedzieli Linda i jej tata. Kiedy miałem osiem lat, wujek Jonah spadł z drabiny i czekałem tam z mamą, żeby nam powiedziano, jak z nim jest. - Art! - wrzasnął Saul. Zaskoczył mnie tak, że aż znowu zleciałem z szyny. I tak nie do wiary, że utrzymałem się na niej podczas wizji. Ostatnią rzeczą, którą pamiętałem wyraźnie, było to, jak prostuję się z centem w dłoni i właśnie mam go posmakować. - Co?! - odwrzasnąłem. - Co ty, u licha, wyprawiasz? Spróbowałem sposobu, którego nauczyła mnie mama: odwracania kota ogonem. - A co, nigdy nie jadłeś monet? - Odkąd skończyłem pięć lat, to nigdy! - Zszedł z szyny i stał na drewnianym podkładzie. - No już, wyjaśnij mi. Widziałem, jak to robisz. Co to ma być? Dlaczego masz przy tym takie nieprzytomne oczy? Robisz się naćpany od drobniaków? - Widziałeś, jak to robię? - Zeszłego roku na jarmarku. Wydało mi się, że zwariowałem. Pomyślałem, że nie może być, żeby mój najlepszy przyjaciel Art pakował do ust jakiegoś brudnego, podniesionego z ziemi miedziaka. Musiał mieć w ręku cukierka. Niemożliwe, żeby stał tam jak idiota ze szklistym spojrzeniem, podczas kiedy inni wpadają na niego i śmieją się z niego. A może jednak. Może dostał jakiegoś ataku czy coś w tym rodzaju. Może powinienem zawołać kogoś na pomoc. Ale wtedy ty się ocknąłeś i zrobiłeś się zupełnie normalny, a potem zapomniałem o wszystkim. Wcisnąłem centa z Mardi Gras do kieszeni. Szedłem obok Saula. Czułem się zbyt wstrząśnięty, żeby iść po szynie bez spadania co chwilę, więc tylko przeskakiwałem po podkładach. Leżały trochę za gęsto, żeby można było wygodnie po nich chodzić. - Art - odezwał się idący za mną Saul. - No powiedz. To jakaś choroba? Choroba? Czy to może być wyjaśnienie mojego dziwnego przywiązania do małych metalowych krążków? Szedłem dalej. Żwir chrzęścił pod jego butami tuż za mną. - A ten cent, który znalazłeś na dnie stawu w zeszłym tygodniu. Też widziałem, jak go zjadłeś. - Kopnął podkład. - Au! I co to jest, że zawsze odsprzedajesz rozmaite rzeczy i za każdym razem dostajesz między innymi centa? Co się dzieje? O co tu chodzi? - Jakbym ci powiedział, tobyś nie uwierzył. - Spróbuj. Co, może ci nie uwierzyłem, jak opowiadałeś o tym wysysającym krew z kóz wampirowatym stworze? Przynajmniej na jeden dzień uwierzyłem. Ależ miałem potem koszmary. Masz coś jeszcze bardziej niesamowitego? Szliśmy tak przez jakiś czas, ja przodem, a on z tyłu, aż wyszliśmy z lasu między płoty. Przy pierwszym przejeździe porzuciłem tory i ruszyłem w stronę domu, gdzie mieszkałem z mamą. Saul szedł za mną aż do ganku. Padliśmy obaj na starą zakurzoną kanapę i gapiliśmy się na ulicę. - Chodzi o coś jak program w telewizji - powiedziałem. To nie była prawda. Ale jak miałem opisać swoje wrażenia? - Dotykam językiem centa i już jest inny świat. - Coś jak obca planeta? Łypnąłem na niego zwężonymi oczami. Chciał się wygłupiać czy słuchać? Mogliśmy zaraz przerwać tę rozmowę. - Daj spokój. Po prostu nie łapię. - Possał dolną wargę. - To nie obca planeta. To jest... nagromadzona pamięć. Moneta ma na sobie uzbierane wspomnienia, a ja tak jakbym wpadał w nie na chwilę. - Co było na tym cencie z torów? - Parada z okazji Mardi Gras. - Zamknąłem na sekundę oczy. - Ludzie przebrani za bajkowe stwory, jadący na wielkich ruchomych platformach, naszyjniki z paciorków i nieprawdziwe monety latające w powietrzu, rozmaite dziwności. Kobieta stojąca na balkonie zdjęła bluzkę... - Oho. Nie zauważyłem przedtem tego kawałka wspomnienia, ale teraz nie myślałem już o niczym innym. - Wrzaski, śmiech, muzyka; rozmaite melodie zderzające się ze sobą. - Łau! Czekałem, czy nie zacznie naśmiewać się ze mnie. Pokręcił głową. Podrapał się w nos. - Nigdy nie wiem, co znajdę - ciągnąłem - ale czasami bywa to coś naprawdę fajnego, tak jak teraz. Na cencie Lindy było o... Zdaje się, że jej mama wczoraj poszła do szpitala. - Wzruszyłem ramionami. - I powiedziałeś, że jej mamie nic nie będzie. Skąd wiedziałeś? - Wcale nie wiedziałem. Odchylił się do tyłu, pogrzebał w kieszeni i wyjął usmarowanego centa. Podał mi go. - Chyba nie mam ochoty. - Kładziesz do ust rzeczy podniesione z ziemi! A tego nie? - Nie o to chodzi. - Nie obrażę się, jeśli go umyjesz. Mycie nie zaszkodzi? Wzruszyłem ramionami. - A co, jeśli znajdę na nim coś, co nie chcesz, żebym wiedział? - Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Co mam przed tobą ukrywać? Pomyślałem o wizjach z miedziaków, które znajdywałem wcześniej. Była tam masa rzeczy, których lepiej nie wiedzieć. Niektóre dotąd prześladowały mnie w snach albo powodowały, że ze strachu nie mogłem zasnąć. Czasami widziałem, jak ludzie robili coś okropnego, a najgorsze, że nie umieliby wyobrazić sobie, że mogłoby to kogoś wyprowadzić z równowagi. Zawsze wstrząsało mną, że ludzie tak często robią koszmarne rzeczy i nawet nie zdają sobie sprawy, jak bardzo są one potworne. Ale jak niby miałem wykorzystać informację zebraną z centów? Zawsze otrzymywałem ją po fakcie, najczęściej kiedy moneta przeszła już do trzeciego lub czwartego kolejnego człowieka. Nic bezpośrednio; żadnego sposobu, żeby cokolwiek zdziałać. Jedyne, co mogłem zrobić z wiedzą zebraną z miedziaków, to gromadzić ją. Wstałem, wszedłem do domu, powędrowałem korytarzem do kuchni. Saul poszedł za mną. Umyłem jego centa nad kuchennym zlewem, chociaż miałem wrażenie, że to nietaktowne. Miał rację, brałem do ust rzeczy podniesione z ziemi. Tyle że wiedziałem, co on trzyma w kieszeniach. Czasami bywały to zdechłe zwierzątka. Osuszyłem centa o dżinsy i włożyłem go do ust. Brzdęk! Coś roztrzaskało się o ścianę. Brzęk sypiących się okruchów potłuczonego szkła. Saul kulił się w ciemnym kącie za kanapą. Cent leżał obok na zakurzonej podłodze. - W ogóle nie słuchasz! - krzyczała matka mojego przyjaciela. - Gdybyś mówiła coś do rzeczy, tobym słuchał! - ryczał jego ojciec. Matka wrzasnęła z gniewu i frustracji. Coś jeszcze poleciało z trzaskiem. Saul skulił się bardziej i zakrył uszy dłońmi. Wykasłałem tę wizję. Cent wypadł mi z ust na podłogę. - Co widziałeś? - Saul patrzył mi uważnie w twarz. - Skąd wziąłeś tego centa? - Nie wiem. - Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął więcej drobniaków, kilka pojedynczych centów i ze dwie ćwierćdolarówki. - Skąd się bierze monety? Pewnie ktoś wydał mi nim resztę. - Leżał na podłodze za kanapą w waszym pokoju dziennym, wtedy, kiedy twoja mama i tata tak się pokłócili - powiedziałem. - Może odruchowo go podniosłeś. - O. - Wziął krzesło i opadł na nie. - O. - Tym razem był to szept. Twarz mu poczerwieniała, a potem zbladła. - Boże, Art. Wiesz, co to znaczy? - Nie - odparłem. - Rozwód? Czy może zawsze tak się kłócą? Przykro mi. - Hm? Nie, tamto... - Zagryzł wargę i zmarszczył brwi. - Nie o to chodzi. To znaczy, że naprawdę potrafisz dowiadywać się różnych rzeczy z centów. - Aha. I co? - Chyba dla ciebie to nic nowego. Ale to strasznie fajne! Działa tak samo z innymi rzeczami? Ćwierćdolarówkami? Pięciocentówkami? Kapslami od butelek? - Nie całkiem tak samo. Kiedy skończyłem jedenaście lat, mama pozwoliła mi pomagać w pracy wujkowi Jonahowi. Mogłem co tydzień oglądać filmy za darmo, jeść tyle popcornu, ile zmieszczę, dostawałem dostatecznie dużą pensję, żeby kupować komiksy, a po zamknięciu kina i posprzątaniu Jonah i ja szliśmy do jego pokoju w piwnicy, a tam eksperymentowaliśmy na różne sposoby. Wypróbowywaliśmy najrozmaitsze monety, jakie tylko udało nam się znaleźć. Zagraniczne miedziaki przynosiły mi wizje, których nie byłem w stanie zrozumieć - po pierwsze, język był obcy, a poza tym ludzie zachowywali się jeszcze dziwniej niż ci z moich wizji z centów. - To musi być coś przynajmniej częściowo miedzianego. Tyle udało mi się stwierdzić. - Próbowałeś z drutem? - Aha. Niewiele z niego pożytku. Przeważnie jest pokryty izolacją i nie może zebrać wspomnień. - A miedziana biżuteria? Wzruszyłem ramionami. - Działa. Ale nie lepiej niż centy, a trudniej ją dostać i jest droga. I raz skaleczyłem się w język broszką. Saul wstał i zaczął chodzić po kuchni. - Ale można by... - nie dokończył. Spacerował od drzwi na korytarz do zlewu i z powrotem. W pewnej chwili zmęczyło mnie obserwowanie go. Wyjąłem colę, jakieś herbatniki i usiadłem przy stole. Bąbelki zmyły mi z języka posmak kłótni rodziców Saula. Wujek Jonah cały czas uważał, że musi być jakiś sposób spożytkowania mojego talentu. Przynosił mi miedziaki z torów wyścigowych, z kasyn, z banków. Obaj mieliśmy nadzieję, że natknę się na coś użytecznego, a wtedy on wymyśli, jak zarobić na tym pieniądze dla nas. Nigdy się to nie udało. - Ale moglibyśmy... - zaczął znowu Saul. Spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Ręce zacisnął w pięści. Pokręciłem głową. - Nigdy nie wiem, co znajdę. Czasami to coś pożytecznego, ale na ogół tylko... taki szum informacyjny. To nie była do końca prawda. Nigdy długo nie słuchałem radiowego szumu, ale wizji z centów zawsze pragnąłem jak najwięcej - tak na wszelki wypadek. Czasami były okropne i wyrzucałem monety, zanim poznałem całą historię, a i tak zostawał mi na języku paskudny posmak. Czasem widziałem koszmary, a czasami najpiękniejsze sny. Zawsze mi się wydawało, że następnym razem może przytrafić się coś takiego... jak Mardi Gras. - Beznadzieja - orzekł Saul. Dopiero sześć lat później znalazłem to, czego szukałem. Saul i ja wynajmowaliśmy razem pokój. W dzień chodziliśmy do państwowego koledżu, wieczorami pracowaliśmy w pizzerii. On chciał zdobyć uprawnienia pedagogiczne, a ja - cóż, mnie pchało na antropologię. Pod ziemią, w prywatnych kolekcjach i w muzeach znajdowało się tyle artefaktów z epoki brązu - z miedzi, brązu, mosiądzu. Eksperymentowałem trochę; parę razy udało mi się polizać różne przedmioty w muzeum, a wtedy smakowałem historię. Przeważnie nie udawało mi się nic zrozumieć, ale studiowałem języki i kultury. Pewnego dnia moje wizje i wiadomości z wykładów uzupełnią się nawzajem. Przynajmniej taką miałem nadzieję. - Zgadnij, skąd go mam - powiedział Saul, kiedy już zamknęliśmy pizzerię i przygotowaliśmy składniki do pizzy na następny dzień. Podał mi kolejnego centa. Opłukałem monetę pod strumieniem gorącej wody i włożyłem do ust. Tak bywało na koniec większości dni roboczych, że Saul prezentował mi kolejną zagadkę. - Mmm - odezwałem się po chwili. - Był pod wodą. - Jasne. Może bardziej szczegółowo? Sama moneta nie wytwarzała wspomnień, to kontakt z człowiekiem zostawiał na niej plamę z pamięci. Czemu odebrałem obraz samej wody, a żadnej osoby? Ten cent zachowywał swoje sekrety dla siebie. Miał dziwny, niemal elektryczny posmak. Przycisnąłem go językiem do podniebienia. Wizja trzymającej go ręki, szmer głosu, potem cent spada, przebija powierzchnię ciemnej wody, wiruje opadając na pokryte mchem dno - nie bardzo głęboko - i ląduje wśród innych monet. Przycisnąłem go mocniej, żeby powtórzyć wszystko od początku. Co powiedziała upuszczając mnie? Ręka. Palce z odciskami na opuszkach. Szmer głosu. „Chciałabym go odnaleźć”. A potem z jej palców spłynął na mnie ten osobliwy prąd i upuszczony do wody opadłem na dno. Wypchnąłem centa z ust i złapałem go. - I co? - spytał Saul. - Studnia życzeń. Uśmiechnął się i pokręcił głową. - Jesteś pewien, że nie chcesz zająć się wróżeniem? Nagabywał mnie na ten temat już od dłuższego czasu, odkąd dowiedział się o moich wizjach z monet. Po prostu nie miałem do tego przekonania. Zawsze mogłem wydobyć coś z centa, ale nie miało to nic wspólnego z przepowiadaniem ludziom przyszłości. Często nawet nie miało nic wspólnego z tym, kto wręczał mi centa. Moneta musiała pochodzić od kogoś, kto intensywnie coś przeżył trzymając ją jednocześnie w ręku. Mogła od tamtej pory przejść i przez sześćdziesiąt par rąk. - Która to studnia życzeń? - zapytałem. Nie mogłem sobie przypomnieć żadnej położonej odpowiednio niedaleko. - Ta w parku Skyview. - Ha. Naprawdę ukradłeś centa ze studni życzeń? Zaczerwienił się odrobinę. - Wrzuciłem innego na podmiankę. Sobota była znów słoneczna, więc poszedłem do parku. Położony był na wzniesieniu za miastem. Jego część stanowiła duża łąka, gdzie osoby z psami mogły spuszczać je ze smyczy. Znajdowała się tam również stara studzienka życzeń otoczona kręgiem kamiennych płyt, a także piknikowe stoliki i ławki. Na obrzeżu łąki rosły drzewa, a między nimi wiły się ścieżki do spacerów. Usiadłem w cieniu na ławce i obserwowałem studnię życzeń. Przyszła starsza kobieta ze złocistym spanielem, spuściła go ze smyczy, a on biegał z zapałem po łące. Dwoje dzieci rzucało do siebie krążkiem frisby. Mała dziewczynka wędrowała po skraju lasu z siatką na motyle, przeczesywała nią krzaki i pokrzykiwała, gdy motyle umykały. Nie byłem pewien, czy rzeczywiście chce je łapać. Żadnego nie zdołała schwytać. Kilkoro młodych uczyło się na trawie. Jedna para przyszła z koszem piknikowym i ulokowała się niedaleko od miejsca, gdzie siedziałem. Około południa, gdy już zgłodniałem i zaczynałem się zastanawiać, dlaczego nie zabrałem ze sobą kanapek, u szczytu schodów prowadzących od stóp wzgórza pojawiła się dziewczyna o rozwichrzonych jasnoblond włosach. Miała buty nadające się do długiego chodzenia, spodnie khaki i zwykłego białego T-shirta. Twarz, oprószona drobnymi piegami, była zarumieniona. Z torebki na biodrze wyjęła butelkę z wodą i napiła się porządnie. Poczułem na języku coś jakby bąbelki. Dziewczyna rozejrzała się. Otarła czoło wierzchem dłoni. Podeszła do studzienki i zajrzała do środka. Wydłubałem z kieszeni centa z życzeniem i podszedłem bliżej. - Ty go wrzuciłaś? - spytałem. Wyprostowała się i przyjrzała mi. - Hm? No tak, moje pytanie zabrzmiało jak zwykły podryw. Poczułem się okropnie głupio. Czego się spodziewałem? Co mi kazało wierzyć, że zażyczyła sobie... mnie? - Zobaczmy. - Wyciągnęła dłoń, a ja upuściłem na nią centa. W mojej dłoni coś zasyczało jak pękające bąbelki piany. Potarła centa między palcem wskazującym a kciukiem. Między brwiami pojawiła się jej delikatna zmarszczka. - Ależ tak. - Kiwnęła głową. - To chyba mój. Co... pizza? Po kręgosłupie przebiegł mi zimny dreszcz. Rzęsy miała jasne, rudozłotawe na koniuszkach. Oczy, teraz szeroko otwarte, były zielonożółte. Przełknąłem ślinę i sięgnąłem znów do kieszeni. - Spróbuj z tym - rzekłem. Wsunęła swojego centa do torby i wyciągnęła rękę. Upuściłem w nią swoją monetę. Dziewczyna potarła centa między palcami, a potem przycisnęła go do policzka. Zamknęła oczy. - Mardi Gras? - spytała. - Tory kolejowe. Patrzyliśmy na siebie bez ruchu przez tak długi czas, że wyglądało to jak godzina. - Serena - powiedziałem. - Art. - Uśmiechnęła się i oddała mi centa. Po sekundzie wrzuciłem go do studni. Przełożyła Izabela Miksza Zastępy niebieskie No, ale nawet w podstawówce nigdy nie wypowiadałem formuły ślubowania. Po prostu stałem z ręką na sercu, poruszałem wargami, a reszta recytowała głośno. Nie lubię brać w czymś udziału tylko dlatego, że inni to robią. Obcy są jak wampiry. Nie wchodzą, dopóki się ich nie zaprosi. Nie jestem pewien, czy ludzie wiedzieli, kogo zapraszają. Myślę, że mieli całkiem odmienne wyobrażenie o tym, co robią. Ale większość z nich i tak otworzyła drzwi. W zeszłym tygodniu miasteczko Bethlehem w stanie Oregon zmieniło się nie do poznania. Zacznijmy jednak od początku. Nazywam się Ira Silver. Mieszkam w jednym z trzech mieszkań, na które Lowellowie podzielili stary, dwukondygnacyjny dom w stylu wiktoriańskim, stojący przy Maple Street. Zajmuję połowę piętra i mam własne schody na zewnątrz budynku. Gdy wyglądam przez okno znajdujące się od frontu, widzę Pierwszy Kościół Chrześcijański stojący o półtorej przecznicy dalej. Kiedy patrzę w przeciwną stronę, oglądam „Shook’s Market” i pralnię „Laundry Queen”. First Inland Bank zajmuje niewielką kwadratową przestrzeń na parkingu obok „Shook’sa”. Dalej jest stacja benzynowa, sklep i wypożyczalnia wideo, skład z paszą, wypożyczalnia sprzętu rolniczego, jeszcze parę innych punktów handlowo- usługowych i maleńka poczta. Biblioteka publiczna, w której pracuję, znajduje się jeszcze o przecznicę dalej i nie widać jej z tego okna. To kolejny mały budynek w miasteczku pełnym małych budynków. „Tawerna Doca” również jest niewidoczna, kiedy wyglądam od siebie. W niektóre wieczory grywam tam w strzałki i bilard. Nie piję już nic mocniejszego. Chodzę tam po prostu, żeby być wśród ludzi. Urządziłem tu sobie skromne życie, trochę ograniczone pod niektórymi względami, ale właśnie czegoś takiego szukałem, gdy wyjeżdżałem z Seattle. Proste życie, pełne opowiadania o pszenicy, śniegu, zimowym słońcu, ale nie o krwi. Jestem z niego zadowolony. Przeważnie. Po drugiej stronie ściany na moim piętrze w domu Lowellów mieszka Clyde Pressler, też kawaler i straszliwie irytujący typ. Ma paskudny gust muzyczny i wredny zwyczaj puszczania muzyki zbyt głośno. Kiedy proszę go, by przyciszył, podkręca dźwięk na maksimum. Na dole mieszka Maudie Lowell, która przekroczyła osiemdziesiątkę i jest ostatnią z długiej linii Lowellów. Dzieli swój apartament z trzema kotami i parą papug. Nie mam pojęcia, co ona robi, że zwierzaki żyją zgodnie ze sobą, ale podziwiam ją za to. Maudie nosi aparat słuchowy, który może wyłączyć, więc muzyka puszczana przez Clyde’a nie przeszkadza jej. A to daje do myślenia: niekiedy złe rzeczy miewają swoje dobre strony. No więc mamy Wigilię Bożego Narodzenia i większość mieszkańców miasteczka odbyła już w poszukiwaniu prezentów długodystansowe pielgrzymki do mekki domów handlowych i sklepów przyfabrycznych w Bend, znajdującym się o godzinę jazdy na zachód. Jest jednak pewna grupa zdesperowanych zakupowiczów, którzy w ostatniej chwili przeszukują jeszcze „Shook’sa”, drogerię, sklep z paszą i stację benzynową. Wszyscy są ciepło okutani z powodu mroźnego wiatru. Widać im tylko oczy, lśniące jak u zaszczutych zwierząt. Nie obchodzę Bożego Narodzenia, a chociaż mam w Bethelehem wielu znajomych, to jednak mieszkam tu dopiero niecały rok i nie znam nikogo na tyle dobrze, by przekraczać granice kulturowe i kupować komuś prezenty. Siedzę sobie tak przy frontowym oknie biblioteki. Przerzucam dzisiejsze pisma i obserwuję wędrujące, zdesperowane duszyczki. Wypełnia mnie rozbawienie i odrobina współczucia. Cieszę się, że grzejnik w bibliotece działa jak należy. Lepiej siedzieć tutaj wygodnie w cieple niż biegać, mając tak trudne zadanie do wykonania. Na tyłach budynku biblioteki słychać coś jakby brzęczenie stu tysięcy pszczół - budzący niepokój letni dźwięk w samym środku zimy. Znajduje się tam tylko parking i kilka pojemników na śmiecie. Może jakiś smarkacz zrobił coś z silnikiem, żeby brzmiał jak rój pszczół, ale chyba nikt by nie chciał, żeby jego samochód wydawał taki dźwięk. Nie jest to potężny ryk, raczej irytujące brzęczenie. Owszem, ciekawy efekt, ale zbyt subtelny dla większości miejscowych chłopaków - według nich im głośniej, tym fajniej. Więc idę wyjrzeć przez okno od tyłu. Nic nie widać. No cóż. Jest co prawda kula światła bryzgająca słabymi iskierkami, ale dochodzę do wniosku, że chodzi o złudzenie optyczne. Nie można na tym czymś skupić wzroku, jest na granicy pola widzenia. To coś hałasuje. Jest niepokojące, i to z kilku różnych powodów. Nie zamierzam tam iść, żeby przyjrzeć się z bliska. Jeśli ta rzecz dalej będzie robiła to co teraz, może zadzwonię do szeryfa. Ale pół minuty później już zniknęła i dźwięk też. Łatwiej pomyśleć, że tylko mi się przywidziała. No bo przecież nic złego nie zrobiła? Tuż przed zamknięciem, wcześniejszym z okazji Wigilii Bożego Narodzenia, wpada moja ulubiona czytelniczka, Sally Hardesty. Ma piętnaście lat, mnóstwo piegów, jest krępa, solidnie zbudowana i pozbawiona wdzięku. Włosy ma rudawoblond, a brwi i rzęsy prawie niewidoczne. - Ira, okropnie potrzebuję jakiejś książki - mówi z trudnością, tak jest zadyszana. - Jaką byś chciała? - pytam. Sally czyta niemal wszystko, a to tylko jedna z wielu rzeczy, jakie w niej lubię. - Coś, co można czytać, kiedy w Wigilię jest się zamkniętym na klucz w swoim pokoju - powiada zduszonym głosem. Poważna sprawa. Nie wiem aż tak dokładnie, co większość ludzi robi w Wigilię, ale z pewnością znaczy to dla nich bardzo wiele. O tej porze roku media są kompletnie zapchane świątecznym bałaganem. Filmy o Bożym Narodzeniu wypierają rozsądne programy w telewizji. Wszystkie sitcomy mają świąteczne odcinki. Wszędzie kolędy - nie da się włączyć radia, żeby nie usłyszeć paru. Clyde, mój sąsiad zza ściany, lubi takie o reniferach, bałwankach śniegowych i terroryście w czerwonym kostiumie, Świętym Mikołaju. Nastawia je bardzo głośno. Załadowuję plecak Sally wybranymi pozycjami. Jest tam jedna science fiction, gruby romans, dwie książki z Calvinem i Hobbesem, kryminał i zwykła powieść - wszystko dobre czytadła. - Zadano ci coś do domu? - pytam. - Teraz są ferie - odpowiada. - A co masz? - Tu jest coś o obserwowaniu przyrody na podwórku za domem. Bierze i tę. - Możliwe, że dużo czasu będę spędzać koło domu... Dzięki, Ira. Muszę lecieć. - Wygląda ostrożnie przez frontowe okno, czy nie widać w okolicy podejrzanych rodzicopodobnych obiektów. - Nie chcę, żeby wiedzieli, że zrobiłam sobie zapasy, bo mi je zabiorą. Wesołych Świąt, Ira. - Dzięki. Tobie też. To jest jak fala powodziowa, która przelewa się przez wszystko. Nie do powstrzymania. Nie lubię tak się automatycznie przyłączać do ogólnej tendencji, ale od czasu do czasu robię jakieś ustępstwo. - Och, w tym roku raczej nie będą wesołe - mówi i zamyka plecak. - Po tym, co zrobiłam... Jeszcze raz wygląda na zewnątrz i wybiega. Mam ogromną nadzieję, że kiedyś mi opowie, przez co popadła w aż takie kłopoty. Kolejna rzecz, jaką lubię u Sally: miewa skomplikowane przygody i chętnie o nich opowiada. Zamykam bibliotekę o trzeciej. Jutro mam wolne. Co zrobię ze sobą? Później, w „Tawernie Doca”, Frank Shepherd pyta, czy przyjdę dziś do kościoła na pasterkę. - Ee, nie myślałem o tym - mówię. Nigdy nie byłem tu w kościele. Kanciasty, brzydki różowy budynek z wąskimi oknami. Nic mnie tam nie ciągnie. - Będzie dużo muzyki - powiada Joe Patton i naciera kredą czubek bilardowego kija. - Całkiem ładnej. - Wszyscy idziecie? - pytam. - Znam ich niemal od roku, ale nigdy przedtem nie rozmawialiśmy na tematy religijne. Teraz też właściwie nie. Ale prawie. Wzruszają ramionami. - Żona będzie chciała. - Do licha, to tylko raz na rok. - Fajne uczucie. - Aha - mówię. - To o której? - O jedenastej wieczorem - powiada Frank. - Dziwne. Zwykle rano chodzicie do kościoła, nie? - Dzisiaj jest Wigilia Bożego Narodzenia. To szczególna okazja - wyjaśnia Joe jak idiocie. Nie jest to dalekie od prawdy. - Każdy może przyjść - mówi Frank. - Przyjdź, Ira. - Spróbuj, spodoba ci się! - Hej, może gdybyś nauczył się modlić, to lepiej byś grał w bilard. Przyglądam się tym facetom, których znam prawie od roku i nagle wyglądają całkiem inaczej. Jak zbiorowy umysł. Można się przestraszyć. Nie chciałbym się narazić takiemu zbiorowemu umysłowi. To nie jest coś, co może przytłoczyć, ale przecież jest obecne tuż pod powierzchnią normalnego życia. Po raz pierwszy dali mi do zrozumienia, że różnię się od nich. - Dobra, dziękuję za zaproszenie. Przemyślę to. Tak naprawdę wcale nie mam ochoty oglądać masy ludzi szalejących z powodu narodzin jakiegoś Żyda, który później i tak zostanie zabity, ale nie ma powodu obrażać ich otwartą odmową. Wracamy do gry. Bar pustoszeje mniej więcej w porze kolacji. Samotnie podążam w stronę domu. „Shook’s Market” jest już zamknięty i ma wywieszkę, że pozostanie tak aż do po Świętach. Zapomniałem zrobić zakupy. To będzie bardzo postne święto. Maudie Lowell wybiega na frontową werandę, zanim zaczynam wchodzić na schody. Opatulona jest rozmaitymi kolorowymi szalami i wygląda jak ruska babuszka. - Ira! Idziesz dziś na pasterkę? - Nie. - Och, proszę cię! - Co? Chciałabyś, żebym koniecznie poszedł? - Boję się iść sama. Ziemia jest taka śliska, a moje kości są kruche. Nie zaprowadziłbyś mnie? Maudie ma przeszło osiemdziesiąt lat. Ulice są dziś oblodzone, a przed jedenastą będzie pewnie jeszcze gorzej. - No, pewnie - powiadam. Mogę przecież odprowadzić ją do kościoła i wrócić po nią później. Zastanawiam się, czy Clyde nie mógłby tego zrobić. Ale nie widać go nigdzie w pobliżu. No więc ostatecznie tak się dzieje, że w Wigilię Bożego Narodzenia idę do kościoła. Maudie Lowell jest chudsza i lżejsza, niż mi się wydawało. Obejmuję ją za ramiona i prawie niosę. I bardzo dobrze, bo kiedy się ślizga, powstrzymuję ją przed upadkiem. Dziękuje mi i mówi, jaki ze mnie miły młodzieniec. Podoba mi się to. Mam czterdzieści pięć lat. Więc zbliżamy się do drzwi różowej budowli. Tłum ludzi wlewa się do środka - wygląda na to, że są tam wszyscy z miasteczka, których znam, i jeszcze paru dodatkowo. Radośnie pozdrawiają się nawzajem. Podtrzymuję Maudie na schodach, chcę ją puścić i uciec, ale jest już przy mnie Frank i wali mnie po plecach. - Dobrze, że przyszedłeś - mówi. - Nie pożałujesz. Zastanawiam się, czy on ma bodaj najmniejsze pojęcie, jak obraźliwe jest takie wciskanie komuś swojej wiary. Taki brak szacunku. Zdawało mi się, że Bethlehem nie jest tego rodzaju miejscowością. Nikt mi się dotąd nie narzucał. Aż do dziś. - Już w porządku? - pytam Maudie. Stoi pewnie na obu nogach i jest już w sieni ze wszystkimi. - Nie idź - mruczy do mnie i bierze mnie za rękę. - Usiądź ze mną. Co mam zrobić? Jest moją gospodynią i lubię ją. Te śpiewy mnie przecież nie zabiją, jak sądzę. Dowiem się może czegoś o swoich sąsiadach. Jestem przekonany, że nie byliby zachwyceni, gdyby wiedzieli, co myślę, ale kicham na to. Wchodzę do kościoła i oglądam całą resztę zdarzeń. Przechodzimy przez sień, a Mary Culpepper wręcza każdemu złożoną kartkę papieru ze zdjęciem ośnieżonych drzew. Jak na budowlę, która przypomina blok lodów truskawkowych zwieńczonych dachem, kościół jest w środku całkiem ładnie wykończony. Po obu stronach przejścia stoją rzędy drewnianych ławek, obwieszonych na brzegach girlandami z gałązek świerku i ostrokrzewu. Stoi też długi rząd wysokich lichtarzy. Po całym kościele nad białymi świecami tańczą płomyczki. Powietrze wypełniają mieszane zapachy stłoczonych razem ludzi, wosku ze świec i świerczyny. Temperatura podnosi się do miłego ciepła. Daleko na przedzie jest wzniesienie otoczone balustradą, a na nim ustawiono duży stół przykryty białym, obrzeżonym koronką obrusem. Stoją na nim srebrne puchary i różne inne parafernalia. Z tyłu na ścianie wisi ogromny czarny krzyż, dostatecznie wielki, żeby można było na nim ukrzyżować olbrzyma. Narzędzie tortur i śmierci. Taka radosna rzecz do rozważania, kiedy się człowiek modli. Maudie prowadzi mnie przez połowę kościoła, a potem wciąga do jednej z ławek, aż jesteśmy mniej więcej w samym środku. Po obu stronach siedzą stłoczeni ludzie, nie ma dla mnie ucieczki. Oglądam kartkę, którą dała mi Mary, i okazuje się, że to program dzisiejszego przedstawienia. Pełno tam tajemniczych liczb i kawałków dialogów. Najwyraźniej udział w nabożeństwie ma być czynny. Ukryte gdzieś organy brzmią głośnym akordem, wokół mnie ludzie wstają i zwracają się ku tylnej części sali. Ja też się podnoszę. Maudie i reszta wyjmują spod pulpitów książki. Maudie sprawdza w programie i otwiera książkę na słowach pieśni. Szturcha mnie i pokazuje: „Do Betlejem, pełni radości”. Ciekawe. Ironia? Wchodzą chłopcy ubrani w białe szaty i niosą wielkie świece. Za nimi wkracza śpiewając ksiądz Paul. A potem chór, też ubrany na biało i ze śpiewem. Wszyscy dookoła mnie śpiewają. Nieszczególnie muzykalnie, ale mimo to całkiem ładnie. Ponieważ wszystko jest mi całkowicie obce, nawet nie staram się markować śpiewu. Jestem tu i równie dobrze mogę się przyjrzeć, jak wygląda cała ta uroczystość. Rozglądam się po ludziach, z którymi na co dzień grywam w bilard, którzy czasem przy mnie zalewają się do nieprzytomności, którzy wypożyczają książki, jakich nigdy bym nie czytał, których spotykam podczas zakupów albo w wypożyczalni wideo. Przeważnie dotąd byli dla mnie całkiem sympatyczni. Wszyscy oni są tutaj i doświadczają czegoś wspólnie. Mogę prawie poczuć, jak pieśń wprawia ich w szczególny nastrój, jak czyni z nich wspólnotę. A potem zauważam, że nie wszystkie płomyki w pomieszczeniu przynależą do świec. Niektóre tak po prostu, same z siebie, unoszą się w powietrzu. I słyszę słowa: Do Betlejemu pełni radości, śpieszmy powitać Jezusa małego; który dziś dla nas cudem miłości zstąpił na ziemię z nieba wysokiego. Śpieszmy więc, śpieszmy, On na nas woła. On na to przyszedł, ażeby nas zbawił. Otoczmy żłóbek Jego dokoła, aby nas rączką swą pobłogosławił. Niechaj z serc naszych znikną ciemności, otwórzmy do serc Jezusowi wrota; niechaj w nich Boskie Dziecię zagości... Nie słyszę, żeby wrota się otwierały, ale jednak otwierają się. Polatujące płomyki zniżają się i lokują po jednym nad każdą kolędującą głową. Ludzie śpiewają i słowami tej dziwnej pieśni zapraszają Kogoś, by połączył się z nimi. Przyglądam się, jak czubki ich głów stają w płomieniach, a potem ogieńki gasną. Zastanawiam się, czy nie jestem chory, czy nie mam halucynacji. Nikt poza mną najwyraźniej nic nie zauważa. Blask siwych włosów Maudie oślepia mnie, a kiedy płomyk wsiąka w jej głowę, powidok sprawia, że włosy wydają się przez chwilę ciemne. Niemożliwe - przecież to nie może zdarzać się za każdym razem, kiedy ci ludzie udają się do kościoła, prawda? Widziałbym to na jakimś filmie. Bing Crosby powiedziałby mi o czymś takim. Rozglądam się dookoła. W końcu spoglądam w górę i widzę płomyk wiszący nad moją własną głową. Ogarnia mnie lęk. Odpędzam go ręką. Odlatuje. Boże w niebiesiech! Dalej jest już zwyczajnie. Śpiewy, czytanie z Biblii, kazanie, modlitwy, jeszcze więcej śpiewania. Maudie pokazuje mi, jak mam według programu orientować się w książce do nabożeństwa i wiedzieć, przy której części nabożeństwa jesteśmy. Nikt nie zasłabł. Ludzie robią swoje, jakby wszystko odbywało się jak należy. Maudie miała płomień na głowie, a jednak czuje się dobrze. Potem odbywa się przyjmowanie komunii. Maudie poklepuje mnie po ręku i mówi, że mam zostać na miejscu. Podchodzi ku przodowi i daje się nakarmić opłatkiem i odrobiną wina. Taki szczątkowo kanibalistyczny i wampiryczny rytuał. „Oto Ciało Boże, oto Krew Chrystusa”. To też stanowi rodzaj wrót. Ludzie otwierają usta i mówią, że przyjmują Pana. Widzę, jak jeszcze parę płomyków opada na głowy, rozbłyska i znika. Może to ci, którzy nie zostali potraktowani nimi podczas śpiewania kolędy. Patrzę w górę. Tym razem nad moją głową nie czeka żaden płomyk. Ale co to takiego? Co to może być? Chyba mi się wydawało. Jeszcze więcej śpiewania, a potem wszyscy wychodzą. Nikt nie wspomina o płomykach. Może mi się przyśniło. Na pewno tak. Taka liczba palących się świec zużyła mnóstwo tlenu, zamroczyło mnie na chwilę i przywidziały mi się dziwne rzeczy. Jakiś cholerny wykwit imaginacji. Dopiero gdzieś po dwóch dniach orientuję się, że nastąpiły radykalne zmiany. Zwraca mi na to uwagę Sally, chociaż kiedy przychodzi pogadać ze mną, już od jakiegoś czasu czuję się nieswojo. Zauważyłem, że moi przyjaciele w barze nie piją już tyle co przedtem, że nie dochodzi do kłótni i bijatyk. Uśmiechają się do siebie o wiele częściej, nikt nie ogląda sprawozdań sportowych na ekranie telewizora umieszczonego w rogu. Nikomu nie zależy na wygranej w strzałki albo w bilard. Frank ostatecznie zgodził się, żebym nauczył go grać w szachy - tęskniłem za partyjką, odkąd tu przyjechałem - ale gra tak nieagresywnie, że aż nudno. Więc kiedy Sally wpada do biblioteki, rzuca parę książek na kontuar i przejmująco woła: „Ira!” przyglądam jej się i mam nadzieję, że ona coś wie. Wydaje się bardziej ożywiona niż ktokolwiek inny, z kim ostatnio rozmawiałem. - Ira, co się wszystkim stało? - pyta. - Też to zauważyłaś? - Rodzice pozwalają mi czytać, ile tylko zechcę! Są tacy spokojni i rozsądni. Boję się ich! - Myślałem, że może coś było w wodzie. Tylko że na mnie nie podziałało. A ty czujesz się inaczej? - Nie! - Przechyla się przez kontuar i szepcze: - To są ludzie wykluci ze strąków! - Ano właśnie! Masz rację! Myślimy o „Inwazji porywaczy ciał”. - Czy próbują zmusić cię do spania? - pytam. Tak naprawdę nie mam przekonania do hipotezy o porywaczach ciał, chociaż na razie nie widzimy lepszej. - Nie. Chyba nie próbują zmieniać mnie na swoją modłę. Ale są tacy nieznośnie dobrzy! - Na nic nie narzekają - mruczę. - Robią wszystko, co trzeba zrobić. - I są tacy mili dla siebie nawzajem. - Porzygać się można! - To nienaturalne! - orzekam. - Pokłóćmy się trochę, tak dla oczyszczenia atmosfery. Grozi mi pięścią, a ja uśmiecham się. Potem myślę: a tak naprawdę to co odróżnia mnie i Sally od reszty? - Naprawdę nie wychodziłaś z domu w Wigilię? - pytam Sally. Nie pamiętam, żeby była wtedy w kościele. Kiwa głową. - Jak tylko wrócili do domu, przeprosili mnie i powiedzieli, że już nie mam szlabanu. - Przez chwilę patrzy nad moim ramieniem na półkę z odłożonymi dla kogoś książkami. Ściąga usta. - Myślę... myślę, że to wtedy wszystko się zmieniło. Przypominam sobie sen o płomyczkach w kościele. I balet świetlnych pszczół na tyłach biblioteki w Wigilijne popołudnie. W dzień wyglądały jak iskierki, ale czy w mroku kościoła oświetlonego tylko świecami nie byłyby płomyczkami? - Widziałem - mówię powoli. - Widziałem. - Co? Co? - dopytuje się Sally natarczywie. Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. - Widziałem, jak to się stało. Zaglądam w przeszłość. Widzę, jak płomyk wsiąka w głowę Maudie Lowell. Co to było? Sally łapie mnie za ramię. - Co się stało? Opowiadam jej. Przysuwa sobie krzesło i opada na nie. Siedzimy tak przez chwilę bez słów, zatopieni w myślach. Do biblioteki wchodzi Edith Archer. - Cześć, Ira, cześć, Sally - mówi. - Ira, masz jakieś dobre książki na temat historii Europy? - Jasne - odpowiadam i prowadzę ją do półki po prawej stronie. Edith jest matką sześciorga dzieci w wieku od dziewięciu do szesnastu lat. Nie przypominam sobie, żebym ją wcześniej widywał w bibliotece i nigdy mnie to nie dziwiło; nie wyobrażam sobie, żeby mogła mieć dużo wolnego czasu. Dzwonek nad drzwiami dźwięczy znowu, odwracam się i widzę Henry’ego Lamotta w kombinezonie, który ma na sobie na stacji benzynowej, kiedy nalewa paliwo. - Powiedz, Ira, masz jakąś książkę o największych religiach świata? - Oczywiście - mówię trochę nerwowo i znajduję mu ją. I zaraz wchodzi Joe Patton. Prosi o książkę kucharską. Sally przez ten czas chowa się za kontuarem. Nie wysuwa nosa aż do chwili, kiedy tamtych troje wybiera książki, podaje do zapisania i wychodzi. - A to niby co? - pyta. - Tak jest od świąt - wyjaśniam. Rozglądam się po bibliotece. Tak wiele książek zostało wypożyczonych, że półki wyglądają na ograbione i opustoszałe. - Te płomyki coś zrobiły - twierdzi Sally. - Wypaliły im mózgi albo coś! - Myślą całkiem nieźle, może nawet lepiej - mówię powoli. - Po prostu inaczej się zachowują. - Patrzę na nią. - Gdybyś była w kościele tamtej nocy, też byś śpiewała tę pieśń? - Pewnie. Uwielbiam śpiewać. - Zastanawiam się, czy teraz też by to jeszcze podziałało. Gdybyś teraz zaśpiewała, przyleciałby płomyk? Wzdryga się. - Nie chcę - oświadcza. - Nie dlatego, żeby to komuś zaszkodziło, nie wygląda na to... Każdy jest mniej więcej taki jak przedtem, tylko znacznie bardziej miły. Ale ja nie chcę przeszczepu osobowości. Ja też nie chcę. Jest wystarczająco dobra taka, jaka jest. - Ale co się stało? - pyta znowu. Tym razem szeptem. Nie do końca wiem, jak można by się tego dowiedzieć. Okazuje się, że wystarczy pójść na herbatkę. Przebijam się przez śnieg na podjeździe, kierując się w stronę swoich schodów, kiedy Maudie pojawia się na frontowej werandzie. - Ira! - woła. - Pijemy herbatę! Chcesz napić się z nami? Kto to jest „my”? - Pewnie - odpowiadam. Wchodzę do saloniku. Wszędzie leżą koronkowe serwetki i bibeloty, których nie mógł wymyślić nikt przy zdrowych zmysłach. Myszy w ubraniach, koty prowadzające psy na smyczy, psy palące fajki, lis przebrany za muszkietera ze szpadą. Ceramiczne figurki poustawiane grupkami. Pokój pachnie lawendą, kocim żwirkiem i troszeczkę pleśnią. Koty przewijają się między nogami stolików i wślizgują do innych pokoi. Na dwóch drążkach ulokowanych koło grzejnika siedzą papugi. Skubią ziarnka słonecznika i rozsypują łuski po dywanie. Na kanapie, z filiżanką i spodkiem na kolanach, siedzi Clyde Pressler i uśmiecha się do mnie. Nigdy nie zdarzyło mi się rozmawiać z tym człowiekiem. Tylko na niego wrzeszczałem, ale to jedynie wzmagało jego upór. Ale od czasu Przemiany w ogóle nie dobiegła z jego mieszkania żadna muzyka. Myślałem, że może wyjechał gdzieś na święta. - Śmietanki? Cukru? - pyta Maudie po tym, jak już wskazała mi miejsce na pękatym fotelu z koronkową serwetką na oparciu. - Chętnie - mówię. Gapię się na Clyde’a. Nigdy przedtem nie miałem okazji, żeby mu się porządnie przyjrzeć. Wygląda na całkiem miłego faceta, jest młody i niemal przyzwoicie się prezentuje. Kto mógł się tego spodziewać. Maudie przynosi mi filiżankę na spodeczku i srebrną pamiątkową łyżeczkę, która ma na rączce malutki kolorowy obrazek przedstawiający światowe targi w Chicago. Dostaję także płócienną serwetkę. Mieszam herbatę. Wypijam łyk. Maudie siada obok Clyde’a rozkładając spódnice. - Jak się miewasz? - pyta mnie i podsuwa herbatniki na talerzu w kwiatki. - Nieźle, całkiem nieźle. A ty? - Ja? Świetnie. Znasz Clyde’a, prawda? Mieszkacie obok siebie już od miesięcy. - Nie wiem, czy znam Clyde’a - mówię. Nawet jeśli znałem go przedtem, nie jestem pewien, czy znam go teraz. Z drugiej strony, na ile mogę to stwierdzić, Maudie nie zmieniła się prawie wcale. Podejmuję decyzję. Sally chce wiedzieć i ja też. Nie wymyśliłem lepszego sposobu, żeby się dowiedzieć. Może wystarczy po prostu zapytać? - Co się właściwie stało? - Przepraszam? - dziwi się Maudie. - W Wigilię na pasterce. Co się stało ze wszystkimi? Maudie mruga kilkakrotnie oczami, potem przechyla głowę i patrzy na mnie uważnie. Spoglądam na Clyde’a. Już sobie przypomniałem: był jednym z tych, którym płomyki osiadły na głowach podczas przyjmowania komunii. - Co się wtedy zdarzyło, Clyde? Wiesz? Ściąga wargi w zamyśleniu. Odstawia filiżankę na stolik i odchyla się do tyłu. - No cóż. Chyba wiem. - Stuka palcem po wargach. - Pytanie tylko, co ty z tym zrobisz, jeśli ci powiem? Wzruszam ramionami. - Co mogę zrobić w sprawie ludzi, którzy doznali przeżycia religijnego? - Powiem ci, jeśli obiecasz, że ta informacja nie wyjdzie poza granice tutejszej społeczności. - Jak mam to rozumieć? Że nie będę mógł opuścić miasta aż do naturalnego końca mojego życia? - To znaczy, że nie zadzwonisz do gazet i nie będziesz o tym opowiadał. - Pewnie, to cały ja, codziennie ucinam sobie pogawędki z reporterami. Oczywiście kiedyś naprawdę tak było - kiedy pracowałem w redakcji gazety w Seattle. Wtedy wyglądało na to, że codziennie ktoś znajduje martwe dziecko, a każdy dzień poddawał próbie moją wiarę, że są rzeczy, których ludzie nie zrobiliby sobie nawzajem. Przyjechałem do Bethlehem, żeby więcej nie rozmawiać z reporterami od wiadomości. - Trzeba, żebyś dał słowo, Ira - mówi Clyde. Jest przy tym bardziej poważny, niż bym się spodziewał. Kładę rękę na sercu, tak jak wtedy, gdy markowałem składanie ślubowania. - Z nikim spoza miasta nie będę rozmawiał o tym, co zamierzacie mi tu powiedzieć - oznajmiam. - Chcę wiedzieć, czy to bolało? A może chcielibyście, żeby to się nie zdarzyło? Czy dalej jesteście tam w środku i czy wszystko z wami w porządku? Mówiąc to patrzę na Maudie, bo nie znam Clyde’a do tego stopnia, żeby mnie szczególnie obchodziło, co się z nim dzieje. - Ze mną wszystko w porządku - stwierdza Maudie. - Czy to ty mówisz, czy to coś, co w ciebie weszło? Przechodzi przez pokój i wyciąga pokrzywioną wiekiem rękę do szarej afrykańskiej papugi siedzącej na drążku. Ptak zeskakuje na jej dłoń. - To ja. Głaszcze łepek papugi. Ale to przecież nie ma sensu. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy ona kłamie, czy nie. Spoglądam na Clyde’a. - W Wigilię stało się tak - powiada - że znaleźliśmy przyjaciół. - Płomyk jest twoim przyjacielem? - One są istotami - wyjaśnia Maudie i siada obok Clyde’a. Wciąż głaszcze papugę. - Rozumnymi istotami z innego świata. Lubią się przyłączać. - Przyłączać się... - Kiedy otwierasz przed nimi serce, wchodzą w ciebie i pomagają ci żyć tak, żebyś był najlepszy, jak tylko możesz. - O rany! Uśmiecha się i przerywa na chwilę głaskanie papugi, żeby poklepać mnie po kolanie. - No, oczywiście niektórzy się boją - stwierdza łagodnie. - Kontrola umysłów! - mówię. - Ani trochę. - Skąd możesz wiedzieć? - Młody człowieku, mam osiemdziesiąt cztery lata i wydaje mi się, że znam swój umysł dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć, czy ktoś nim manipuluje. Brzmi jak dawna Maudie. Chyba nie ma sposobu, żeby się upewnić. No i niewiele mogę zdziałać w tej kwestii. - Więc te płomykowe stwory czekają dookoła, żeby połączyć się z tymi, z którymi nie połączyły się w Wigilię? - pytam. - To nie zdarza się wbrew czyjejś woli - powiada Clyde. - A jeśli śpiewa się tę pieśń? Wyskakują i palą ci się na włosach? - Nie - mówi Maudie. - To zdarza się tylko wtedy, kiedy otworzysz się dla nich. - Ja na przykład wolę pozostać zamknięty - oznajmiam. - Jesteś pewien? - pyta Clyde. - Najzupełniej. Clyde wzrusza ramionami. - Żaden problem. - Nie wślizgną mi się do snów? - Nie. - Nie będzie tak, że zanucę sobie piosenkę, a one zaraz się zjawią i skoczą na mnie? - Nie - powiada Maudie. - Musiałbyś tego chcieć. - Trudno mi uwierzyć, że wszyscy ci ludzie, którzy przyszli wtedy na nabożeństwo, chcieli być... eee... przyłączeni. To znaczy, jak mogli chcieć czegoś, o czym nawet nie wiedzieli, że może się zdarzyć? - Pragnęliśmy tego - powiada Clyde. - Tęskniliśmy i nie wierzyliśmy, że coś takiego może się zdarzyć. Kręcę z niedowierzaniem głową. Ludzie przez cały czas wściekają się, awanturują i kłócą ze sobą. Nie bywa tak, żeby wszyscy jednocześnie zgadzali się co do czegoś. No, z wyjątkiem sportu i Wave. Trudno mi sobie wyobrazić młodego gniewnego Clyde’a, jak tęskni, żeby połączyć się z czymś, co działa jak u Pinokia świerszcz-sumienie. Znowu kręcę głową. Maudie wyprostowuje się. Opuszcza ręce na podołek i układa jedną obok drugiej. Ta poza kojarzy mi się z Egiptem, z postaciami na malowidłach grobowych. Z ust starszej pani wydobywa się głos najzupełniej pozbawiony cech osobowości Maudie, jaką znam: - Na odwiedzanych planetach znajdujemy formy rozmaitych religii. - Głos brzmi spokojnie, cicho i jest niemal zupełnie pozbawiony intonacji. - Sednem większości z nich jest dążenie do doskonałości, pragnienie uzyskania od kogoś z zewnątrz pomocy w stawaniu się lepszym. Możemy stać się kimś takim. Pomagamy realizować to dążenie. Myślę o spotkaniach Anonimowych Alkoholików, na których bywałem; jak mówi się tam o zwróceniu się o pomoc do Wyższej Istoty i jakie historie ludzie tam opowiadają. - Od jak dawna przylatujecie na tę planetę? - pytam. - To nasza pierwsza ekspedycja. - No to co będzie dalej? Poślecie po krewnych? Urządzicie inwazję na całego? Clyde kręci głową. On też składa ręce na podołku i gada jak robot. - Nie mamy żadnego planu. Jesteśmy nasionami roznoszonymi przez podmuchy słonecznego wiatru we wszystkie strony. Lądujemy wtedy, gdy poczujemy pod sobą żyzną glebę. Może przybędzie jeszcze jedna grupa, a może nie. Znaleźliśmy tu domy i tylko to się dla nas liczy. Zastanawiam się, czy już tak zostanie, to znaczy ta... sztucznie wywołana u ludzi dobroć. Nikt nie zamyka drzwi na klucz. Zwracają wszystko, co pożyczyli, a kiedy ktoś planuje jakąś większą pracę - wszyscy mu pomagają. Clyde kupił słuchawki do swojej wieży, bo wie, że hałas mi przeszkadza. Sally i ja wysiadujemy w bibliotece po zamknięciu i rozmawiamy o tym, co przydarzyło się innym ludziom w miasteczku. Oprócz nas asymilacji uniknęły chyba tylko niemowlęta i dzieci za małe, żeby czytać. Być może za trzy lata, kiedy Sally skończy osiemnaście, wyjedziemy z miasta. Ale na razie czujemy się bezpieczni wychodząc w nocy na ulice. Przywykam do poczucia bezpieczeństwa. Jak tak dalej pójdzie i zaaklimatyzujemy się tu, po wyjeździe doznamy szoku kulturowego. Uczę Sally grać w szachy. Czasami nocą, kiedy słucham, jak Clyde wystukuje stopą rytm niesłyszalnej dla mnie muzyki, rozmyślam o otwieraniu drzwi. Jak podczas Sederu, kiedy byłem małym chłopcem, otwierało się drzwi, by mógł wejść prorok Eliasz. Bywa, że na modlitwy przychodzi dziwna odpowiedź. Ciekaw jestem, kto modlił się o coś takiego. Może Clyde ma rację - wszyscy się o to modlili. Może nawet i ja też: to historia zapisana w ogniu na kominku. Przełożyła Izabela Miksza