Janina Soczyńska W krainie słonych wiatrów Podania baśnie legendy Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1989 m npiv[ Opracowanie graficzne Adam Kur/owicz Słowo wstępne Jerzy Samp Redaktor Maria Urbanowie z Redaktor techniczny Joanna Rosiek UL W ® Te\t copyright by Janina Soszyńska. Gdańsk 1989 1 lllustrations copyright by Adam Kurłowicz. Gdańsk 1989 ISBN 83-215-9854-4 i9 SŁOWO WSTĘPNE Wystarczy zdobyć klucz do sezamu bajek pomorskich, by ulec olśnieniu. Jest w nich bowiem głęboka mądrość ludowa i bogactwo wizji fantastycznych. Są tam obrazy czasów dawno minionych i takich, które nigdy nie nadejdą, przestrzenie bliskie i dalekie, postacie dobrze już znane i nie spotykane nigdzie indziej. Tę prawdę rozumieli doskonale ci, którym przyszło w minionym stuleciu po raz pierwszy spisywać zasłyszane z ust ludu przekazy baśniowe i legendy. Jedni czynili to z myślą o utrwaleniu tych skarbów ulotnych, inni dla ukazania specyfiki mowy ludu zamieszkującego nadmorskie regiony. Jednych i drugich zdumiewało bogactwo tej, doskonale utrwalonej w pamięci informatorów, literatury ustnej. Oczarowani rozmaitością wariantów baśni i podań dziewiętnastowieczni ludoznawcy mieli świadomość, iż zarejestrowane przez nich przekazy stanowią ledwie cząsteczkę tego, co można było wówczas na Pomorzu zapisać. Ale i tak materiał, jaki udało im się zgromadzić, okazał się, już w naszym stuleciu, zbiorem imponującym, żywą księgą tradycji, zapisem, którego będą nam zazdrościć inne regiony kraju. Wśród olśnionych folklorem Kaszub i Pomorza byli nie tylko Polacy. Przybywali tu bowiem Rosjanie i Łużyczanie, Czesi i Finowie, nie mówiąc o Niemcach. Spośród naszych badaczy, ową szczególną, odziedziczoną po Kazimierzu Władysławie Wójcickim pasją zbieracką odznaczyli się zarówno ludzie z głębi kraju, że wspomnę tu choćby Oskara Kolberga, Stefana Ramułta czy Grzegorza Smólskiego. jak i synowie ziemi nadmorskiej. Wśród nich zaś głównie twórca regionalizmu kaszubskiego — Florian Ceynowa, później Izydor Gulgowski, Jan Patock i wielu innych. Oni to właśnie, podobnie zresztą jak nie wymienieni z nazwisk autorzy niektórych słowników gwarowych i prac lingwistycznych, odnotowali łącznie grubo ponad półtora tysiąca rozmaitych wariantów bajkowych, m.in. również z ziemi Słowińców. W ten sposób powstał rozproszony w rozmaitych publikacjach, studiach, słownikach i czasopismach skarbiec motywów i wątków, jakże charakterystycznych dla tego regionu kraju. Niebawem z tego źródła czerpać będą pomysły i inspiracje do swoich dzieł wybitni pisarze i poeci. Przykładem choćby Wiatr od I *¦»*«_ SŁOWO WSTĘPNE Wystarczy zdobyć klucz do sezamu bajek pomorskich, by ulec olśnieniu. Jest w nich bowiem głęboka mądrość ludowa i bogactwo wizji fantastycznych. Są tam obrazy czasów dawno minionych i takich, które nigdy nie nadejdą, przestrzenie bliskie i dalekie, postacie dobrze już znane i nie spotykane nigdzie indziej. Tę prawdę rozumieli doskonale ci, którym przyszło w minionym stuleciu po raz pierwszy spisywać zasłyszane z ust ludu przekazy baśniowe i legendy. Jedni czynili to z myślą o utrwaleniu tych skarbów ulotnych, inni dla ukazania specyfiki mowy ludu zamieszkującego nadmorskie regiony. Jednych i drugich zdumiewało bogactwo tej, doskonale utrwalonej w pamięci informatorów, literatury ustnej. Oczarowani rozmaitością wariantów baśni i podań dziewiętnastowieczni ludoznawcy mieli świadomość, iż zarejestrowane przez nich przekazy stanowią ledwie cząsteczkę tego, co można było wówczas na Pomorzu zapisać. Ale i tak materiał, jaki udało im się zgromadzić, okazał się, już w naszym stuleciu, zbiorem imponującym, żywą księgą tradycji, zapisem, którego będą nam zazdrościć inne regiony kraju. Wśród olśnionych folklorem Kaszub i Pomorza byli nie tylko Polacy. Przybywali tu bowiem Rosjanie i Łużyczanie, Czesi i Finowie, nie mówiąc o Niemcach. Spośród naszych badaczy, ową szczególną, odziedziczoną po Kazimierzu Władysławie Wójcickim pasją zbieracką odznaczyli się zarówno ludzie z głębi kraju, że wspomnę tu choćby Oskara Kolberga, Stefana Ramułta czy Grzegorza Smólskiego, jak i synowie ziemi nadmorskiej. Wśród nich zaś głównie twórca regionalizmu kaszubskiego — Florian Ceynowa, później Izydor Gulgowski, Jan Patock i wielu innych. Oni to właśnie, podobnie zresztą jak nie wymienieni z nazwisk autorzy niektórych słowników gwarowych i prac lingwistycznych, odnotowali łącznie grubo ponad półtora tysiąca rozmaitych wariantów bajkowych, m.in. również z ziemi Słowińców. W ten sposób powstał rozproszony w rozmaitych publikacjach, studiach, słownikach i czasopismach skarbiec motywów i wątków, jakże charakterystycznych dla tego regionu kraju. Niebawem z tego źródła czerpać będą pomysły i inspiracje do swoich dzieł wybitni pisarze i poeci. Przykładem choćby Wiulr od morza Stefana Żeromskiego. Już bowiem w okresie dwudziestolecia międzywojennego owe oryginalne przekazy folklorystyczne zaczęto poddawać rozmaitym procesom adaptacyjnym, tworząc z surowej jeszcze w swych formach ludowej klechdy dojrzałą pod względem artystycznym baśń literacką. Tak postępowali również i autorzy niemieccy, dostarczając w rozmaitych, masowo wydawanych na Pomorzu ,,Sagenschatzach" lektury młodzieżowej, i tak też, choć na wiele mniejszą skalę czynili autorzy polscy, m.in. Zuzanna Rabska, która w roku 1925 wydała swe Baśnie kaszubskie. Warto przypomnieć w tym miejscu, iż na gruncie kaszubszczyzny literackiej podobną próbę podjął w roku 1931 ks. Leon Heyke, wydając pod pseudonimem Stanisław Czernicki swój cenny zbiór zatytułowany Podania kaszubskie. Prawdziwy jednak renesans przeżywa interesujący nas nurt piśmiennictwa dopiero po II wojnie światowej. Niewątpliwie najbardziej znaczące i trwałe dokonania w dziedzinie baśni regionalnej zawdzięczamy autorom takim, jak: Franciszek Sędzicki, Irena Krzyżanowska, Władysław Łęga, Tymoteusz Kar-powicz, Augustyn Necel, Hanna Zdzitowiecka, Gracjan Bojar-Fijałkowski, Stanisław Świrko, Józef Ceynowa czy Edmund Puzdrowski. Każdy z nich przyczynił się własną twórczością do tego, że sezamowe wrota, za którymi mieści się wspomniany skarbiec pełen pomorskich baśni, rozwierają się coraz to szerzej. Sprawił zarazem, iż przekazywane niegdyś z pokolenia na pokolenie i z ust do ust wątki i motywy znajdują teraz setki tysięcy odbiorców w całym kraju. Ich książki przyczyniają się tym samym do popularyzacji tego, co w kulturze lokalnej i w tradycyjnym folklorze nadmorskim zdaje się najbardziej swoiste i najoryginalniejsze. Rozmaite techniki artystycznej ..obróbki" materiału źródłowego, różnorodne koncepcje, sprawiają, że i efekty okazują się przeróżne. Jedni, chcąc jak najwierniej oddać nastrój, stylizują, swoje teksty, by przypominały one np. staro-skandynawskie sagi, pieśń rycerską, facecję. Inni z kolei, miast archaizacji wprowadzają gwarowe dialogi lub też tworzą teksty w dialekcie. Jeszcze inni, zdając się zmierzać do pogodzenia epok minionych z dzisiejszą rzeczywistością tworzą niejako pomost między dawnymi i nowymi czasy. Są pisarze, którym zależy na celu dydaktycznym i są tacy. którzy pouczając dyskretnie, starają się swego czytelnika raczej zabawiać. W gruncie rzeczy jednak wszystkim autorom chodzi o to, by ich książki okazały się właśnie wspomnianym na wstępie kluczem do baśniowego sezamu. Sporo już napisano na temat rozlicznych funkcji przypisywanych baśniom regionalnym. Był czas, gdy eksponowano przede wszystkim fakt, iż szeroka znajomość i popularność wśród młodego i najmłodszego pokolenia tekstów stworzonych niegdyś przez określoną grupę etniczną, lub opartych na charakterystycznych dla niej motywach, ma znaczenie integracyjne. Dawno też doceniono należycie tkwiące w tych utworach walory poznawcze. Nie bez znaczenia jest bowiem zawarta w nich spora porcja wiedzy o osobliwościach kulturowych, historycznych, geograficznych i obyczajowych danego regionu naszego kraju. Współcześni zaś krytycy coraz częściej podnoszą problem tzw. ..małej" i „wielkiej" ojczyzny. Do umiłowania tej tfrugicj najprostsza i najbardziej naturalna droga wiodła zawsze przez wcześniejsze poznanie i ukochanie okolicy serca tftf/rj/rżs/ej', czyn'ziemi', na której wyrośliśmy. W tym też sensie baśń regionalna spełnia powierzoną jej przez pisarzy rolę najlepiej i bodaj najpełniej oddziaływa na kształtującą się osobowość młodego człowieka. Pozostaje wreszcie sprawa przekazu, utrwalania i kultywowania w formie literackiej tego, co decyduje o tożsamości etnicznej poszczególnych regionów. Swoistość świata przedstawionego, charakterystyczne typy bohaterów baśniowych i podaniowych, bogata sfera obrzędowości, demonologii i magii, to przecież wartości, którym wobec postępującego nieuchronnie procesu unifikacji kulturowej już tylko literatura zapewnić może coś na kształt azylu. Dobrze więc się dzieje, że interesujący nas nurt twórczości literackiej znajduje wciąż nowych i twórczych sukcesorów. A właśnie Janina Soszyńska swą książką W krainie słonych wiatrów dołącza do grona twórców olśnionych — jakby to określił Aleksander Majkowski — pomorskim baśniokręgiem. Wśród kilkudziesięciu utworów składających się na ten imponujący zbiór wiele jest tekstów, które w tej bądź innej postaci już zostały utrwalone w literaturze. Wiadomo jednak wszystkim miłośnikom tego typu literatury, że faktyczny rodowód wielu baśni, podań i legend, liczących sobie nierzadko wiele setek lat, jest po prostu niemożliwy do ustalenia. Owe więc wędrowne motywy spotykane w kulturach wielu regionów i narodów są jak kameleony. Opowiadane wciąż na nowo pozostają jakby te same. a jednak nieco inne. Wszystko tu zależy od inwencji twórczej lub kultury literackiej opowiadającego czy pisarza. I w tym chyba przede wszystkim zawiera się tajemnica ich wiecznej młodości. Szczególna pasja, z jaką Janina Soszyńska przez wiele lat skrzętnie gromadziła tematy do swoich utworów, zaowocowała w tej książce bardzo dobrze. A zbierała autorka materiały do swych baśni i legend nie tylko penetrując źródła pisane. Tworząc tę książkę wiele czasu poświęciła poznaniu zarówno ziemi kaszubskiej, jak i Pomorza Zachodniego. Zapisywała też zasłyszane wśród ludu opowieści i klechdy, bajki i podania. Taki to surowiec wzbogacony refleksją historyczną stał się pod piórem obdarzonej talentem literackim nauczycielki artystyczną baśnią, pouczającą i pożyteczną, która niewiele tracąc ze swego pra-wzoru dalej spełniać będzie jej odwieczne funkcje. O ile w typowej baśni natrafiamy na przestrzeń nieokreśloną (,,za górami, za lasami"), a wydarzenia dzieją się jakby poza czasem historycznym („dawno, dawno temu"), to baśń regionalna rządzi się innymi zgoła prawami. Dowodzą tego w całej pełni prezentowane w tej książce utwory. Treść większości z nich ujawnia konkretne miejscowości, dzięki czemu czytelnik bez trudu wyodrębni utwory dotyczące Pomorza Zachodniego, przede wszystkim zaś wyspy Wolin (O złotej Winecic, Źrenica Światowida, O piracie Sine) od pozostałych tekstów obejmujących swoją treścią głównie Kaszuby, choć także Pomorze Środkowe, Kociewie i okolice Mierzei Wiślanej po trosze. Nierzadko też prócz zlokalizowanej geograficznie przestrzeni znajdziemy także w tych utworach „uhistorycz-niony" czas, bądź też aluzje do konkretnych wydarzeń z dziejów Pomorza (np. do misji Ottona z Bamberga). Zawsze jednak nadrzędne baśniowe uniwersum sprawia, że kreowani prze/1 autorkę bohaterowie pozostają piękni, czasem nieśmiertelni, że dobro z reguły zwycięża nad złem, sprawiedliwość nad nikcze-mnością. a niegodziwe występki zostają przykładnie ukarane. Baśnie z krainy słonych wiatrów przenoszą nas często w czasy pogańskie. Przywołują dawne postacie kultowe: Światowida, Perkuna. Trzygława, tajemnicze święte głazy, gaje i drzewa, którym oddawano cześć boską. Rekonstruując w tych podaniach pewne wątki mitologiczne i wierzenia wczesnośredniowiecznych gospodarzy wyspy Wolin i Pomorza Szczecińskiego, pisarka wskazuje zarazem na prasłowiański rodowód tych ziem. Często powraca też w nich do czasów panowania Piastów. Mamy również kilka interesujących tekstów, w których czytelnik pozna postacie mitopodobne w rodzaju Wdzydzany, Swelini, Bałty, Dziwnej oraz Gostka. Nie są to z całą pewnością istoty z panteonu bóstw słowiańskich. Zrodziły się dawno temu w świadomości ludu, który ich imiona utworzył od nazw własnych, po to głównie, by służyły na użytek jego bajecznej, mito-magicznej etymologii i toponimii. W przypadku zaś słowiańskiego odpowiednika Neptuna, który nosi tu imię Gostk (zob. Kapłanka boga Gostka) niemałą rolę odegrali literaci z Franciszkiem Fenikowskim na czele. Dzięki nim postać ta. podobnie zresztą jak niegdyś Smętek, wtórnie zadomowiła się wśród ludu. W odróżnieniu od wielu podobnych zbiorów baśni, w książce Soszyńskiej znalazło się stosunkowo dużo legend lub też podań o wątkach sakralnych czy hagiograficznych. Tutaj wiążą się one przede wszystkim ze.znanymi na Pomorzu sanktuariami maryjnymi: Swarzewo, Sianowo, Piaseczno, lub też nawiązują do tradycyjnych kaszubskich motywów profetycznych (bryła bursztynu w kartuskim Jeziorze Klasztornym). Nie sposób wyobrazić sobie zbioru baśni regionalnych bez czarownic, diabłów i rozmaitych postaci demonologicznych oraz istot o nadprzyrodzonych mocach. Oczywiście nie brak ich i w tej książce, oboK opowieści o skarbach. Łysej Górze. Borucie i Twardowskim. Są tu więc zarówno kaszubskie demony (dio-cheł. Smętek. Purtk i Smolok), jak i czarownice z Wolina. Są historyjki o Stole-mach, rusałkach i upersonifikowanych wiatrach, ale są też osnute, przynajmniej częściowo, na autentycznych faktach podania o piratach czy też o dziejach słynnej ofiary wiedźmomanii — Sydonii von Borke — postaci, która zdobyła już w literaturze poczesne miejsce. Baśń to elementarz napisany językiem obrazów - powiadają teoretycy tego gatunku. Janina Soszyńska proponuje zaś swemu odbiorcy zestaw niezwykle malowniczy i sugestywny. Sposób narracji, piękny poetycki język, doskonała — jak przystało na pedagoga — znajomość psychiki dziecka, wszystko to miejmy nadzieję sprawi, iż utwory te wyzwalać będą związki emocjonalne młodego czytelnika z jego ..małą ojczyzną" Gdyńska pisarka, znana dotąd jako autorka trzech tomików poetyckich, pracowała nad niniejszym zbiorem przez wiele lat, korzystając m.in. ze stypendium Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku odwiedziła w tym celu ziemię wolińską. Gromadzenie materiałów do tej książki rozpoczęła wszakże od gruntownego poznania prastarej kultury kaszubskiej, mowy tego ludu, jego zwyczajów i tradycji. Jako osobie przybyłej tu po wojnie z odległego Podlasia poznawanie Pomorza i kaszubszczyzny nie przychodziło jej wcale łatwo. Czyniła to jednak, jak sama powiada — z potrzeby serca, gdyż ziemię tę uznała za swój nowy dom. Odkąd świat nie znanego jej dotąd ludu stał się jej własnym światem, pragnęła też znaleźć sposób podziękowania mu za to, że zechciał ją przyjąć do swojej społeczności, a sposobem tym okazać się miała jej twórczość literacka. Inspirujący wpływ Bałtyku, dziejów pomorskich i kaszubszczyzny zaważył na charakterze tej książki w sposób istotny. Składające się na nią teksty zawierają sporą dawkę folkloru, odzwierciedlają życie dawnych mieszkańców regionu z ich charakterystycznymi zajęciami, ukazują cząstkę dziejów zarówno prawdziwych, jak i bajecznych. Posiadają zatem funkcje zarówno poznawcze, jak i kształcące i estetyczne. Niewątpliwie książka ta oddać może spore przysługi w procesie ożywiania świadomości regionalnej. Zapewne też prezentowany tutaj zbiór okaże się wdzięczną lekturą dla dorosłych, bo przecież — jak powiada Sokrates — »dziecięcość trwa w najmądrzejszej części naszego ,,ja"«. Dostarczy ona wzruszeń wszystkim wędrowcom, którzy z książką w ręku wyruszają na turystyczne szlaki w krainę słonych wiatrów. I tego też wypada nam życzyć wszystkim Czytelnikom tej lektury. Jerzy Samp Piękna Balta N ikt już zapewne nie pamięta, kiedy na ziemi kaszubskiej żyła piękna, ale swawolna i często nawet złośliwa księżniczka Bałta. Ziemię pokrywały wtedy bory groźne, mroczne, pełne dzikiego zwierza, grząskich mokradeł, jezior, a na wzgórzach mieszkały złe moce: czarownice i różnego rodzaju ,,diochły" — paskudniki, pie-kielniki, kaduki. Każdy miał inną postać — a więc był Purtk, Smętek, Leceper, Latawiec, Skamźoch i wielu, wielu innych. W głębi ogromnej puszczy nad pięknym dużym jeziorem mieszkała wówczas we wspaniałym zamku księżniczka Bałta. Ojciec jej Bałtyk umarł, gdy była jeszcze bardzo maleńka, nie miała ani siostry, ani brata. Była jedynaczką. Matka — Hanica jej było na imię — a i krewni rozpieszczali dziewczynkę. Wszystko czego zapragnęła, wnet było jej przyniesione. Toteż wzrastała w samowoli, krnąbrności, lekceważąc wszystko i wszystkich dookoła. Nikt nie odważył się jej przeciwstawić. Bałta miała starą piastunkę Bietkę. Ta, nie bacząc na kaprysy małej, strofowała ją często. — Księżniczko — mówiTa — byłaś dzisiaj niegrzeczna. Idź i p^zepYoś matkę. D\aczego byłaś taka niedobra dla Cilki, która ciebie czesała? Uderzyłaś ją w twarz. To boli. Nie rób tego więcej. Bywało, że Bałta rzeczywiście przepraszała, dawała służbie podarunki, chcąc wynagrodzić uczynioną krzywdę, ale najczęściej odpowiadała piastunce: — Bietko, ty naprawdę jesteś dobra, ale nie będę ciebie słuchała. Wszystkim pomagasz, wszystkich żałujesz, a choć jesteś stara, pracujesz ciężko od rana do nocy. I co z tego masz? Nic. Ja nie robię nic i mam wszystko. — Ależ, księżniczko, całe swoje bogactwo zawdzięczasz ojcu i 10 matce. A co będzie, gdy zostaniesz sama i w dodatku bez przyjaciół? Pomyśl o tym. Ale Bałta nie chciała myśleć. Kiedy ukończyła piętnaście lat, zaczęła urządzać przyjęcia i uczty. Wypraszała lub wymuszała na nie zgodę matki. Zjeżdżali się więc rycerze z czterech stron świata. Piękni i brzydcy, dumni i pokorni, nieśmiali i hardzi, bogaci i biedni. Księżniczka, rozkazała ogłosić, że każdego dnia odbywać się będą na zamku turnieje, a brać w nich udział mogą wszyscy rycerze, którzy tylko zechcą. Cały zamek wrzał wówczas życiem. Księżna matka opadała z sił. Służba ledwo nadążała zjadłem i napitkiem. A Bałta? Pełna zalotności zwodziła rycerzy obietnicami, żądała przeróżnych dowodów miłości, karciła surowo. A wszystkich wypytywała, czy który z nich nie widział ,,wody bez brzegów". Kazała im jeździć po całym kraju i szukać takiej,,wielkiej wody'1. Ale nikt jej nie mógł znaleźć. Takiej wody nie było! Wreszcie szeregi zalotników zaczęły się przerzedzać. Matka i dworki załamywały ręce. Jak się to wszystko skończy? — Bałto, córeczko moja — prosiła księżna — opamiętaj się! Jeszcze sprowadzisz na siebie i na dwór cały jakieś nieszczęście! Pożałuj tych młodych rycerzy. Nie dręcz ich. Wybierz jednego, przyjmij swaty, a urządzimy ci piękne wesele. — Nie chcę być brutką* ani białka*. Wolną chcę być. I mieć nie jednego, ale wszystkich u swoich stóp. Muszę zobaczyć wielką wodę, „wodę bez brzegów". Pokiwała głową Hanica, westchnęła smutnie, otarła łzę ukradkiem i odeszła do swojej komnaty. Ale złe bezmyślne czyny rodzą złą sławę. Wielu zakochanych a odrzuconych rycerzy odbierało sobie życie. Przyjeżdżali pod zamek i topili się w jeziorze. Oburzenie rosło w okolicznych grodach. Rodziny nieszczęsnych radziły, jak ukarać złą księżniczkę. Wieści te doszły do zamku i do samej Bałty. Początkowo zatrwożyła się, ale później próbowała pokumać się ze złymi mocami. Posłała nocą zaufanego sługę do czarownic na Łysą Górę. Ale ten zabłądził. Krążył wokół jeziora, a rankiem znaleziono jego ciało w pobliskim bagnie. Księżniczka rozgniewała się. — Co to za wstrętna okolica! Same lasy i bajora! Nie ma żadnej prawdziwie wielkiej wody. Gdybym mieszkała na takiej wiel- brutka — narzeczona 'białka, białogłowa — kobieta 11 kiej wodzie, nikt nie dostałby się do zamku bez mego pozwolenia. A teraz ta hołota idzie na zamek! Głupcy! Diochły* na nich naślę! W tym momencie zjawiła się przed nią dziwna postać. Była to wysoka jasnowłosa pani, cała spowita w błękitną zwiewną szatę. — Przybywam w samą porę, księżniczko — rzekła. — Jeszcze chwila, a duszę twoją porwałby właśnie ,,diocheł", którego przyzywasz. Jestem boginią Wielkiej Wody i dam ci jej tyle, ile tylko zapragniesz. Ale musisz odbyć pokutę. Staniesz się Wielką Wodą. Będziesz klęczała i modliła się o odpuszczenie ci grzechów, aż się bogowie ulitują nad tobą i zabiorą cię do swego świętego gaju. Oniemiała Bałta nie zdążyła zrobić najmniejszego ruchu, a już przybyła rozpostarła swoją błękitną szatę i cała ziemia stała się wielką wodą, którą później ludzie na pamiątkę dobrego księcia Bałtyka, ojca Bałty, nazwali Bałtykiem. W ten sposób powstało nowe morze, które ma kształt klęczącej kobiety. To pokutuje księżniczka Bałta. Klęczy twarzą na wschód: jej ręce złożone do modlitwy — to Zatoka Fińska, a głowa i szyja — Zatoka Botnicka. Zatoka Gdańska — kolana, a stopy — Skagerrak. Raz w roku w noc sylwestrową robi Bałta rachunek sumienia z całego swego życia. Modli się za krzywdę, jaką wyrządziła matce i swoim najbliższym, za dusze rycerzy, którzy przez nią odebrali sobie życie, za załogi wszystkich kutrów, statków i okrętów, które zatopiły szalejące morskie wichry, i prosi o przebaczenie. Wtedy morze na przemian burzy się niespokojnie, wyrzuca ku niebu olbrzymie masy wody, albo otula się gęstą nieprzeniknioną mgłą... Nieprzeniknioną jak ludzki los... diocheł — diabeł — Kaduk, Piekielnik, Paskudnik, Latawiec, Leceper, Purtek, Skamżoch, Smętek, Smolok — to różne nazwy diabłów łożył jednak do rana i wrócił do szałasu, nie mówiąc o nim nikomu, nawet nocnym strażom. Nazajutrz po posiłku książę opowiedział towarzyszom o tym, co widział w nocy. — Nie odjadę stąd, zanim się nie przekonam, co kryje ta wyspa. Kto pojedzie ze mną? — Wszyscy z tobą! — zawołali i skierowali swe konie w spokojny nurt jeziorka. Nie było głębokie, a i odległość niewielka. Wylądowali na dość płaskim brzegu, chociaż wyspa była stroma i z innych stron niedostępna. Zachwyciła wszystkich. Miała kształt garnka odwróconego do góry dnem, porośnięta sosnowym lasem, przetykanym bujnymi trawami i kolorowym kwieciem. — Panie — powiedział stary Jopa — czyż nie jest to ziemski raj? I ryb tu mnóstwo, pływają tuż pod powierzchnią wody, a jakie ogromne! — Jakie wonne i świeże powietrze — dodał inny. — Macie rację — odparł książę — ostanę tutaj, ale pierwej muszę wrócić do ojców, by im oznajmić swoje postanowienie i przywieźć trochę zapasów żywności, skór i różnego sprzętu. Ciebie, Jopa, zostawię na wyspie jako swojego zastępcę. Dobierz sobie kilku wojów i pachołków i postawcie choćby najmniejszą checz*. Jak powrócę, zbudujemy gród. Książę odjechał. Teraz Jopa i jego towarzysze nie mieli czasu na podziwianie uroków wyspy. Całymi dniami rąbali las i stawiali długą checz na wybranej przez siebie polance. Szło im dość opornie, bo mieli tylko topory. Musieli też narządzić łodzie, aby przedostawać się do boru po drugiej stronie jeziora. Łowili ryby, polowali na dzikiego zwierza, zbierali jagody i grzyby. Zapasy zostawione przez księcia już się prawie skończyły, zostało zaledwie kilka garści krup. Najbardziej odczuwali brak soli. Potrzebowali jej również do robienia zapasów: solenia mięsa i ryb. Zmęczeni byli ciągłą pracą. Z niepokojem wypatrywali powrotu księcia. Wreszcie powrócił. Wiódł ze sobą niezbyt liczną drużynę, ale mieli sporo wozów ładownych wszelakim dobrem. Natychmiast Jopa i jego towarzysze spuścili na wodę łodzie i popłynęli na drugi brzeg. — O, panie mój - zawołał Jopa - wyglądamy ciebie jak słońca! 'checz — chata, dom 14 Książę zeskoczył z konia i serdecznie uściskał starego druha. — Teraz się wywczasujesz. Mamy trochę ludzi, a i dobra wszelakiego na długo nam starczy. Później obaczym, co czynić. Zaraz też zaczęli przewozić zapasy na wyspę. Checz podobała się panu, dla pachołków sklecono naprędce szałasy. Po odpoczynku pan zabrał się gorliwie do wznoszenia gródka, w którym zamieszkaliby wszyscy przybyli. Zamyślał nawet o budowie zamku dla siebie. Tak przeszło lato, jesień i zima. Gródek stanął niewielki, ale mocny. Z żywnością nie mieli kłopotu. Żywił ich bór i jezioro. Wykarczowali kawał lasu pod uprawę zboża. Tylko żadnej białki wśród nich nie było. Markotno było wojom, markotno pachołkom, a nawet i samemu księciu. W ciągłej pracy Sorka zapomniał o dziwnych ognikach, które widział na wyspie. Pewnego razu, a było to już wiosną, kiedy ziemia budziła się do życia po długim śnie zimowym, powietrze napełniała woń kwiatów i ptasi świergot, wybrał się łodzią na jezioro, aby odpocząć i nacieszyć się pięknem ukochanej wyspy. Gdy tak płynął objęty czarem otaczającego go świata, nagle posłyszał głośny plusk. Po chwili obok łodzi ujrzał wynurzającą się postać pięknej dziewczyny. — Proszę cię, panie — przemówiła nieznajoma — weź mnie do łodzi. Moja zatonęła. Jestem przemoknięta i głodna. Nie pożałujesz tego. Zdumiony książę po chwili wahania spełnił jej prośbę. Teraz zobaczył, że była bardzo piękna, ale jakaś dziwnie wiotka. Rysy miała delikatne. Spowijała ją nie biała, ale zwiewna błękitna szata. — Co robisz tutaj sama? — zapytał. — Chciałam ciebie zobaczyć — odparła z prostotą — bo ty wtargnąłeś do mojego królestwa. Jestem panią tej wyspy i wody. Chciałam się przekonać, jaki jesteś: piękny czy brzydki, dobry czy zły? — A jaki jestem? — Taki, jaki jesteś — powiedziała zagadkowo. — A twoje imię? — Sorka — odparł. — Moje Wdzydzana. — Uśmiechnęła się i dotknęła jego ręki. Książę drgnął. — O, Wdzydzano, jesteś taka cudna! Tym dotknięciem zabrałaś mi serce. Kocham cię. Zostań moją żoną. — A przecież nawet nie wiesz, kim jestem. Może rusałką? Może czarownicą, która przybrała ludzką postać? 15 — Wszystko mi jedno — odparł. — Kimkolwiek jesteś, kocham cię. A moja miłość odczaruje ciebie, odpędzi od nas wszelkie złe moce, Wdzydzano! Ta zaśmiała się tylko i nagle znikła. Z cichej wodnej toni wzbił się ku niebu potężny strumień wody i złocistym pyłem rozsypał się przed oczyma zdumionego księcia. Teraz książę dniem i nocą myślał tylko o pięknej zagadkowej dziewczynie. A przecież musiał dbać o grodek, o swoich ludzi, którym obiecał, że jeśli sam pojmie żonę, będą mogli uczynić to inni. Tylko stary Jopa śmiał się rubasznie i zagadywał: — Miłościwy panie, ja jeden to już pozostanę bez białki. Chyba mi na to pozwolicie? Wystarczy mi, że będę służyć wam i przyszłej księżnej. Książę roześmiał się. — Przecież wiecie dobrze, że nikomu nie bronię ani nakazuję, tylko wiem, że łacniej się żyje we dwoje niż w pojedynkę. A i milej jest w checzy, gdy wiemy, że imię i dobro nasze dzieciom swoim ostawim. Przez całe lato książę ani na wyspie, ani na jeziorze nie spotkał Wdzydzany. Czasem tylko błyskały dziwne ogniki w borze — niby robaczki w sobótkową noc. Zbliżała się jesień. Złoto liści drzew i krzewów przetkało ciemność sosnowych lasów. Liliowiały wrzosowiska, a wiatr rozsnuwał w powietrzu srebrzyste nici pajęcze. Księcia ogarnął smutek. Ma piękny zamek, wszelki dostatek, wiernych towarzyszy i sługi, ale serce krwawi rozdarte nieprzewidzianą i tak nagłą miłością. Co robić? Odejść z tej wyspy? Pozwolić wojom, by go opuścili? Wiedział, że wszystkim mężom na wyspie też było ciężko. Kiedy tak rozmyślał siedząc o zmierzchu przy kominku, na którym płonęły pachnące jałowce, ujrzał nagle Wdzydzanę. Był tak zaskoczony i ucieszony, że nie zastanowił się nad tym, w jaki sposób tutaj przybyła. — O czym myślisz, książę? — zapytała Wdzydzana. — O tobie, ukochana, zawsze tylko o tobie. — Czyżbyś naprawdę miłował mnie tak bardzo? — Nad życie! — Jak dowiedziesz mi, że to co mówisz, jest prawdą? — Wszystko zrobię, cokolwiek rozkażesz. — Nawet umrzesz dla mnie? — Tak! Nawet umrę! Wtedy objęła go i delikatnie pocałowała w same usta. 16 — Nie jestem taka okrutna. Nie potrafię żądać twojej śmierci. Ale jak się domyślasz, nie jestem zwykłą dziewczyną. Twoja miłość może mnie odczarować. Ale nie będzie to łatwe. Musisz wybierać: mnie albo swoją drużynę. Już chciał otworzyć usta, aby o coś zapytać, ale Wdzydzana szybko położyła na nich swoją drobną dłoń. — Nic nie mów! Wybieraj! Wtedy klasnął w ręce i zjawił się stary Jopa. — Oto twoja pani — rzekł książę. — Zwołaj wszystkich na dziedziniec. Kiedy się wszyscy zebrali, książę oznajmił: — Możecie odjechać w swoje strony, by pojąć drogie sercu waszemu dziewki za żony. Zabierzcie ze sobą tyle wszelakiego dobra, ile kto zechce. Tylko nigdy już nie powracajcie na tę wyspę. Kto złamie ten rozkaz, spotka go nieszczęście. Pamiętajcie! — A wy, panie? — rozległy się głosy. — Ja zostaję. — I ja — ozwała się Wdzydzana, która nagle zjawiła się u boku księcia. — Nie kłopoczcie się o swego pana. Nie pozwolę go ukrzywdzić. — A ja, panie? — odezwał się nieśmiało Jopa. — Nie mam rodziny, a i lata nie po temu, aby wędrować... — Wy - zapewniła. Wdzydzana - ostaniecie z nami. TiiKKLTiłĆTiTiikfa. smj na ńżiećiżihcu zamkowym. Nie bacząc na nocną porę wszyscy zaczęli się szykować do drogi. Jopa miał ręce pełne roboty, wydając zapasy żywności, skóry i wiele najprzeróżniejszych przedmiotów potrzebnych młodym do zagospodarowania się. Rankiem zamek opustoszał zupełnie. Posmutniał książę. Oto przez kilka lat miał przy sobie tych ludzi, dzielił z nimi radości i troski i tak nagle opuścili go wszyscy prócz starego Jopy. Ale Wdzydzana szybko odgadła, co się dzieje w jego sercu. — Najdroższy — szepnęła — takie jest życie. Ptak wije swoje gniazdo, a pisklęta z niego wyfruwają w szeroki świat. Każdy zwierz chowa małe, a ostaje sam. Z ludźmi jest tak samo. Zostali tylko w trójkę w obszernym zamku na maleńkiej wysepce, wśród przychylnego im świata borów, jezior i tajemnicy nowego życia, które rozpoczynali. Jakie były dalsze losy księcia i pięknej Wdzydzany? Żyli na zamku długo i szczęśliwie. Wdzydzana powiła mężowi czterech synów — bliźniaków. Martwiła się tylko, że ani wysepka, choć z tak ;\ ukoi 110 wyżi wspaniałym zamkiem, ani małe jeziorko nie stanowią dostatecznego wiana dla młodych książąt na dalszą drogę życia. Kiedy chłopcy ukończyli po szesnaście lat, wezwała ich do siebie i wobec męża oraz Jopy rzekła: — Synowie moi, wiem, że niedługo umrę. Rozkazuję wam, abyście dokładnie wypełnili moje polecenie. Ta wyspa i to jeziorko nie wyżywią was i waszych rodzin, gdy je założycie. Każdy zatem niech kopie od jeziora wielki rów w inną stronę świata. Z mego rozkazu napełnią je wody, i tak każdy z was będzie miał własne jezioro i własną ziemię. Od was tylko zależy, czy będziecie bogaci, czy biedni. My z ojcem i Jopą zostaniemy na tej małej wysepce. Wystarczy nam ona. Nazajutrz młodzieńcy ochoczo zabrali się do pracy. Kopali według poleceń matki. I tak powstało ogromne jezioro o niezwykłym kształcie krzyża. Na wschód — powstało obecne ramię jego — Gołuń, na zachód — Radolne, na północ — Jelenie, na południe Wielka Woda. I tak jak bracia mieli różne charaktery — różne są jeziora, nad którymi pobudowali swoje grody. Gołuń — pogodny, o brzegach polnych, pokrytych niewielkimi laskami, otwarty — jak otwarte i szczere serce oczekujące przybycia każdego gościa. Radolne — rozlało się koliście, szeroko, ukryło przed okiem ludzkim w wysokich trzcinach, przyjmując w siebie wody uchodzącej do niego rzeczki Wdy. Ciągle pragnące więcej i więcej... Jelenie — wąskie, kręte, o porośniętych lasem stromych brzegach, zazdrośnie broni dostępu do szczęścia swego pana. Wielka Woda — olbrzymie, szeroko rozlane jezioro, o brzegach różnorodnych, pełne wysp i wysepek, jakby ten, który je tworzył, posiadał niespożytą siłę oraz wielką fantazję. Kiedy młodzi zagospodarowali się na swoich ziemiach i wodach, umarli Wdzydzana, książę i wierny ich sługa Jopa. Wdzięczni synowie nazwali teraz całe olbrzymie jezioro na pamiątkę matki — Wdzydze, a wysepkę, na której ojciec wzniósł zamek — Sorka. Nazwy zachowały się do dnia dzisiejszego. Jezioro i jego okolice urzekają turystów urodą, mądrością swoich legend, podań i opowieści oraz pracowitością i uczciwością żyjących tu ludzi. Tajemnica Jeziora Czartówko aleńkie Skarszewy rozłożyły się nad malowniczą rzeczką Wietcisą. Stara to osada, o czym świadczą wykopaliska, noszące ślady pradawnej kultury pomorskich Słowian. Dookoła miasteczka, które niby maleńka perełka ukryło się w zieleni rozśpiewanych lasów, pogański bóg Perkun rozsypał mnóstwo błękitnych gwiazdek — jezior i osnuł je tajemnicą wielu starych opowieści. Jedno z niewielkich jeziorek nosi groźną, strach budzącą nazwę Czartówko. Ludzie wierzą, że to miejsce było niegdyś zamieszkane przez złe moce. Przebywał tu i diocheł Smolok i inne czarty oraz czarownice. A wszyscy oni czyhali tylko na ludzką zgubę. Diabła wyobrażano sobie pod postacią szpetnego mężczyzny, z rogami, ogonem i widłami, a czatował on zwykle na ludzkie dusze... Czarownice to zawsze kobiety, choć pod różnymi postaciami. Mogły nimi być stare paskudne baby, piękne dziewczęta, cyganki lub nawet same księżniczki i królewny. Rzucały na ludzi uroki, odbierały krowom mleko, sprowadzały choroby, suszci gradobicia. O czary można było posądzić każdą, do której się czuło złość, zawiść lub zazdrość. Oskarżoną czekała śmierć w strasznych męczarniach. Opodal jeziorka Czartówko dawnymi czasy stała skromna checz bartnika. Przycupnęła na małej polance, z daleka od siedzib ludzkich a nawet dróg wiodących do nich. Mieszkał w niej stary Bart z żoną Cecą i jedyną córką, która zwała się Disa. Dlaczego żyli samotnie w tej leśnej głuszy? Może wymagało tego zajęcie Bar-ta? Może lękali się spotkania z ludźmi, od których doznali jakowej krzywdy? Nikt nie wiedział. Bart chodził do boru na poszukiwanie barci, zastawiając po drodze sidła na ptaki i drobną zwierzynę. Ceca z Disą zbierały jagody, grzyby, orzechy, dzikie owoce i różne zioła potrzebne w domowym gospodarstwie. Disa nie znała smaku rumianego podpłomyka z ziaren żyta, 20 jęczmienia czy pszenicy. Żywili się tylko darami boru. Okrycia sporządzali ze skóry, obuwie z łyka lipowego, sitowia albo korzeni sosnowych. Bór ich żywił, bór ich przyodziewał. Było im dobrze, bo o czym się nie chce pamiętać lub czego się nie zna, do tego się nie tęskni. A mała Disa urodziła się w borze i on był jej całym światem. Pięknym, cichym, który pokochała miłością równą miłości do swoich rodzicieli. Była wesoła, świergotliwa jak ptaszki w lesie, beztroska, szczęśliwa. Bogowie obdarowali ją niezwykłą urodą, ale o tym nie wiedziała, bo nikt jej nigdy tego nie rzekł. Rodzice Disy rozmyślali często nad tym, co się stanie z córką po ich śmierci. Jest taka piękna! Jak ją uchronić od złego losu? — Matko — mawiał stary Bart — nie mówcie jej ani o naszej przeszłości, ani o jej przyszłości. Jeszcze się w życiu napłacze i nacierpi dość. — Oj, to prawda, mój mężu — wzdychała Ceca. — Za co bogowie nas pokarali? Serca mamy czyste. I tak ciężko pracujemy. Żyjemy w borze samotni, tyle że na razie oczy nasze raduje to jedyne umiłowane dziecko. Tak upływały lata. Z Disy wyrosła śliczna dziewczyna, smukła jak młoda sosenka, miała oczy czarne, a migotały w nich ogniki jako leśne światełka w noc sobótkową. Czarne włosy sięgały kolan. Wyglądała niby boginka leśna albo zaklęta królewna. Rodziciele dziewczyny coraz bardziej pochylali się ku ziemi. Lata troski i pracy posrebrzyły ich włosy i wyżłobiły bruzdy na twarzach. Pewnego letniego popołudnia, gdy siedzieli przed checzą zajęci wyplataniem chodaków z lipowego łyka, a Disa tkaniem maty z zielonego sitowia, posłyszeli nagle tętent koni i granie myśliwskich rogów. Zerwali się, by uciekać, ale było już za późno. Na polankę wpadła gromada myśliwych zbrojnych w topory, łuki i oszczepy. Na widok checzy przystanęli zdumieni. Nie spodziewali się spotkać kogokolwiek w tej leśnej głuszy. — Hej, stary — zawołał jadący na czele — wspomóżcie nas jadłem i napitkiem, zabłądziliśmy polując w tych borach. Bart pokłonił się nisko, nie patrząc w twarz mówiącego. Białki pokłoniły się również. — Panie — wyrzekł z trudem — prócz lichego mięsiwa i odrobiny miodu nie mamy nic więcej. Sami już dawno zapomnieliśmy smaku podpłomyków czy chleba... Nie dokończył, bo przybyły nagle zeskoczył z konia, a mimo iż nie był młody, szybkimi krokami zbliżył się do całej trójki. — Może i nie masz nic do jedzenia — zaśmiał się nieprzyje- I 21 mnie, ale córkę masz za to urodziwą, jak leśną boginkę — i podniósł pochyloną główkę Disy. — Na Perkuna! — zawołał — kim jesteś? Kubek w kubek jak Ceca! I zaczął pilnie wpatrywać się w twarze starych, którzy stali przed nim zmieszani i drżący. — To twoja córka — rzekł do białki. — Ma po tobie urodę, ale ty już jesteś stara i brzydka. A to Bart? Bez tej dziewczyny nie poznałbym was. Nie żałujesz, Ceco, żeś ode mnie uciekła? Łzy i troski zabrały ci urodę. Jam jeszcze krzepki i ciągle potrzebuję młodych dziewek do posługi w zamku. Na te słowa Bart i Ceca z płaczem upadli przed nim na kolana. Tylko Disa stała nieruchoma, nie rozumiejąc, co to wszystko znaczy. Wielmoża spojrzał na klęczących i odwrócił się od nich pogardliwie. — Podejdź tu bliżej — powiedział do dziewczyny. — Przecie cię nie zjem. To twoi ojcowie? — Disa kiwnęła głową. — Jak ci na imię? — Disa, panie — wyszeptała. — Pojedziesz ze mną na zamek — zaśmiał się wielmoża. — Ubiorę cię pięknie, zamieszkasz we wspaniałych komnatach, jakich nigdy nie widziałaś w swoim życiu... Szykować ognisko i wieczerzę! — zawołał jeszcze do swojej drużyny — a o „przyprawy" i napitek zatroszczy się Ceca. — Panie — wyjąkała struchlała białka — poniechaj swego zamiaru, daruj nam nasze winy, przeciemnie nie miłowałeś, a ja byłam poślubiona Bartowi. — Ha, ha! — zaśmiał się złośliwie. — Teraz poślubię Disę i nasze rachunki się wyrównają. Bywaj! — krzyknął na pachołka — przywiąż tę dziewkę do drzewa, bo gotowa uciec albo gryźć jak dzikie zwierzę, w borze przecie chowana. Rosły barczysty pachołek wypełnił rozkaz pana. Nie broniła się, tylko ciężkie łzy toczyły się po jej pobladłych policzkach. Poniektórzy z drużyny pana, zarówno starzy jak i młodzi, w głębi serca żałowali pięknej dziewczyny, ale pomóc jej nie mogli. Cecę i Barta zmuszono do wydobycia ich skromnych zapasów: suszonych owoców i grzybów oraz garnków ze złocistym miodem. Ręce im się trzęsły, a serca biły trwogą na myśl o losie, jaki czeka ich córkę w rękach Justa, bo takie było imię przybyłego. Zapadła noc, umilkły śpiewy ptaków, zapach rozgrzanych słońcem ziół i kwiatów napełnił powietrze, zza czerni boru zaczęła wypływać olbrzymia płonąca czerwonym światłem misa księżyca. 22 Przy rozpalonych ogniskach drużyna Justa zasiadła do wieczerzy. Barta i Cecę związano i pozostawiono w checzy. Disa płakała, choć niezbyt dobrze rozumiała, jaki los ją czeka. Przeczuwała tylko, że pan jest człowiekiem złym, odebrał ją rodzicom i nic nie wiedziała, co się z nimi stało. Wkrótce zemdlała. Just, obserwując ciągle dziewczynę, zobaczył to, rozkazał rozwiązać i posadzić nieszczęsną przy ognisku pod strażą dwóch pachołków. Nagle zerwał się silny wiatr. Zaskrzypiały konary starych sosen. Z wierzchołka sfrunął dziwny czarny ptak i usiadł na gałęzi. Zdumieli się wszyscy. A kiedy rozgniewany Just zerwał się, aby przepędzić ]ntruzrdr ten na oczach wszystkich przemienił się w Purtka. — Hola, jasny panie — zarechotał — to moje królestwo, nie twoje — i urągliwie uchylił czapy, ukazując dwa koślawe rogi sterczące w potarganych kudłach. — Do usług, ale za twoją duszę, bo przecież zemrzesz kiedyś, no nie? — Dziewka jest moja! — wrzasnął Just i aż poczerwieniał ze złości. — Precz! bo ci wszystkie kosteczki każę porachować. — Nie po nią tu przybyłem — zaśmiał się diabeł — ale po twoją duszę, która już dawno należy do piekła. Zapomniałeś o naszej umowie? Sypnął garść ziela na ognisko. Czarny dym buchnął w niebo wzbudzając przerażenie w drużynie Justa. Disa, korzystając z ogólnego zamieszania, zerwała się i pobiegła do checzy ojców. Szybko przecięła więzy krępujące ręce i nogi rodziców i rzekła: — Uciekajcie do boru tajemnym przejściem. Nikt go nie odkryje. — O, ja nieszczęsna — biadała Ceca — to wszystko przeze mnie. — Prędzej, matko — nagliła dziewczyna. — To nie wasza wina, żeście mieli wielką krasę i kochaliście ojca. Przeżyliście wiele lat radości. To ino wyrozumiałam, że Just was nie miłował nigdy. Nie postąpiłby teraz tak niegodziwie. Nie litujcie się nade mną. Bogowie nam pomogą. Uciekłam, bo chciałam wam powiedzieć, że dla dobra nas wszystkich pojadę dobrowolnie z Justem. A może lepiej ostańcie w checzy, ino dajcie mi tego wonnego ziela, co je tak skrzętnie chowacie zawsze przede mną. I przez dziewięć dni palcie święty ogień przed naszym starym dębem, składając dary Perku-nowi. Słońcu, Wodzie i Matce Ziemi. Po upływie tego czasu spotkamy się. A może i prędzej. Nagle pojawił się sam Just. Był wściekły i spoglądał na nich groźnie. 23 — Rozchmurzcie się, panie — rzekła siląc się na wesołość Disa. — Przyszłam ino pożegnać rodziców. Pojadę z wami z dobrawoli, ino ojców moich poniechajcie. Starzy są. Dacie mi na to słowo wielmoży? Just aż otworzył ze zdziwienia usta. Cóż za bezcze/na dziewka! Juści, będzie mu posłuszna, potrafi ją zmusić do tego. — Po co mi te dwa staruchy? — mruknął. — Ciebie potrzebuję nie ich. Masz moje słowo. Chodź! Disa objęła ojca i matkę i gorąco ucałowała ich spracowane ręce. — Pobłogosławcie mi — poprosiła. Ceca wzięła ze ściany pęk ziół, cisnęła je na tlące się na środku izby ognisko. Wyjęła z niego jedną gałązkę i okadziła postać dziewczyny, wymawiając przy tym sobie tylko znane zaklęcia. Disa ze swoim prześladowcą opuściła izbę. Just zaraz kazał Siodłać konie. Noc była cicha i ciepła. Ruszyli. Disa wskazywała drogę, jako że rzeczywiście pobłądzili. Jechali tak całą noc. Droga była zła, bagnista, aż wreszcie wydostali się na 'suchsze miejsce. Tu Just kazał zatrzymać się, rozpalić ogniska i przygotować posiłek. Choć nie ujechali wiele, byli bardzo zmęczeni. Disa ofiarowała się pomóc. Z pobliskiego źródełka przyniosła wodę, zagotowała na ogniu i wrzuciła doń garstkę otrzymanego od matki ziela. Zaraz też przyjemna woń rozeszła się dookoła, a tymczasem zjawił się sam Just. — Pokrzepcie się, panie — rzekła dziewczyna i podała mu spory garnuszek przyrządzonego przez siebie napoju. — A ty — zapytał podejrzliwie — nie napijesz się ze mną? — Boicie się, panie, że to trucizna? Baczcie, że i ja mam kubek, tedy zamieńcie się. Chcecie to? — I zamieniła garnuszki. Wypili do dna, bo napój nie tylko był wonny, ale i smaczny. W chwilę później oboje nie żyli. Przerażeni towarzysze Justa początkowo nie wiedzieli, co czynić. Wkrótce ktoś wydał rozkaz pachołkom, aby ciała wraz z garnuszkami wrzucili do pobliskiego źródełka. Gdy to uczynili, woda w nim wzburzyła się nagle i rozlała szeroko. Jedni zdążyli uciec, inni potonęli. A ku zdumieniu żyjących po jeziorku pływał piękny biały łabędź i dwa szczerozłote garnuszki. Wszystkich teraz ogarnęło pragnienie wyłowienia tych złotych naczyń. Taki skarb! Ale nie było to takie łatwe, jak im się wydawało. Kolejno wskakiwali do wody, ale którykolwiek z nich dotknął złotego naczynia, tonął natychmiast. Na brzegu pozostał juz tylko 24 jeden z drużyny Justa. Ale ten się wahał. Wtedy zjawił się diochel. — Ty głupcze — zawołał — oddaj mi swoją duszę, a ja ci przyniosę oba garnuszki. Będą tylko twoje. Wzbogacisz się. — Zgoda — mruknął pachołek. Wtedy diabeł kawałkiem krzemienia zaciął go w palec serdeczny i krwawiący przyłożył do pergaminu, który wydobył z czeluści swego okrycia. Natychmiast oba naczyńka przypłynęły do brzegu, a pachoł pochwycił je chciwie. Diabeł zaśmiał się, splunął, przydeptał kopytem ziemię tuż przy pachołku, a oba kubki zamieniły się w zwykłe gliniaki. Pachoł wrzasnął dziko i ruszył na czarta. Ten zaczął cofać się ku wodzie i wkrótce obaj znaleźli się w falach jeziora. Pachoł utonął, a diabeł wyskoczył w górę i już go nie było. Po chwili biały łabędź zakwilił żałośnie, poderwał się do lotu i poszybował w stronę checzy Barta i Cecy. Od tej pory jeziorko otrzymało nazwę Czartówko. Kto je tak nazwał — nie wiadomo. Czy diabeł ma tam jeszcze i dziś swoją siedzibę? Czy straszą w nim duchy okrutnego Justa i jego drużyny? Jedni twierdzą, że tak, inni, że nie. Ale nazwa jeziora przywodzi na myśl dawne pogańskie czasy i wiarę w diabły i czarownice... I Kapłanka boga Gostka miejscu, które dzisiaj zwiemy Polanką Redłowską, w zamierzchłych czasach stała świątynia słowiańskiego boga Gostka. Wznosiła się w niewielkim dębowym gaju, odcięta od siedzib ludzkich ogromnym tajemniczym bukowym borem. Jedyna dostępna ścieżka prowadziła do niej od strony morza. Trzeba było wspinać się wysokim klifem porośniętym gęstymi i ostrymi krzewami rokit-nika i krzepko rozrośniętymi przysadzistymi sosnami, następnie iść puszczą bukową. Znali tę drogę rybacy i pobożni pątnicy. Szukali tu schronienia lub wróżby. Dziwna to była świątynia. Zarządzana i obsługiwana przez same kapłanki-wróżbitki, które zwano widunkami. Były wszystkie nad podziw urodziwe. Chramem* kierowała przybyła nie wiadomo skąd kapłanka Krasna. Przywiódł ją tutaj wiekowy starzec z brodą koloru najczystszego śniegu. Zapalił pierwszy ogień i odszedł. Świątynia była stara. Jej drewniane ściany przez długie lata siekły deszcze, chłostały ostre słone wiatry morskie, paliło niemiłosiernie słońce. Znać ktoś odprawiał w niej wróżby przed przybyciem Krasnej, bo stał tu posąg boga o twarzy groźnej, budzącej trwogę. Jego złe i surowe oczy zdawały się żądać kary. Nie było w nich najmniejszej iskierki radości czy życzliwości. Krasna, choć lękała się tej twarzy, została w świątyni posłuszna wyrokom bogów. Nie upłynęło wiele czasu, gdy przybyły następne kapłanki. Zebrało się ich około dwudziestu. Krasna rozdzieliła pomiędzy nie pracę: na zmianę łowiły ryby, zbierały owoce, jagody, grzyby i różne zioła, warzyły strawę, przygotowywały chrust i drewno, pilnowały świętego ognia. Początkowo wróżyła tylko Krasna — później i inne. "chram — świątynia Nie opodal świątyni stała opuszczona chatka, którą widunki naprawiły same. Umiały posługiwać się toporem, oszczepem i łukiem nie gorzej od mężczyzn. Niecodzienna ta świątynia wzbudzała ciekawość wśród ludzi, gdyż gęślarze* wędrując od osady do osady śpiewali o niej dziwne pieśni. Od czasu do czasu trafiali tu zabłąkani rybacy, których rozgniewane morze wyrzuciło na brzeg, lub ci, którzy przed wypłynięciem na połów zasięgali rady bogów. W zamian za dobrą wróżbę dostarczali ryb do świątyni, czasem kawał mięsiwa lub parę podpłomyków. Widunki nie musiały już trudzić się zastawianiem sieci. Czasem przybywali bogaci książęta. Teraz nie brakowało widun-kom strawy ani przyodziewku. Ale skarbów nie gromadziły. I tak upływał im czas na modłach, wróżbach i pracy. Rankami słońce wychylało się z dna morza, biegło ochoczo po niebie, słodkie, radosne, ogrzewając całą ziemię swoimi promieniami. Czasem kapryśnie bawiło się ,,w chowanego" z chmurami, które rozsypywały deszczowy pył lub rozgniewane mroczyły cały świat. Wieczorami chowało się do nieznanej tajemniczej krainy, by odpocząć przed następnym rankiem. Czasem nie pokazywało się przez kilka dni. Wtedy uważano, że ludzie obrazili bogów, popełnili złe czyny i muszą za nie odpokutować. Pewnej jesiennej nocy rozszalały się wichry, tłukły falami o nadmorski klif, łamały drzewa w puszczy. Chmury wyrzucały z siebie krwawe jęzory ognia. Pioruny biły jeden po drugim. Nagle siedząca przy świętym ogniu Krasna posłyszała trzask łamanych gałęzi i gwar ludzkich głosów. Nie zdążyła rozbudzić śpiących kapłanek, gdy z mroku wychynęła grupka zbrojnych. Po stroju poznała, że to obcy. Prowadził ich wędrowny gęślarz. Zatrzymali się nie opodal świątyni i rozglądali dookoła. Krasna powoli wstała od ognia, zrobiła kilka kroków w stronę gęślarza, gdyż domyśliła się, że to on przyprowdził obcych, i zapytała: — Skąd przybywacie i czego chcecie? Mówcie! — Okażcie im łaskę — odpowiedział starzec. — Burza rozbiła ich statek. Przypadkiem spotkałem tych ludzi. Byli bezradni. Znam ich mowę i kraj. Spędziłem tam wiele lat życia. Ten — tu wskazał na pięknego i bogato ubranego młodzieńca — to książę Sygurt, syn króla Ottara z dalekiej Uppsali. Nie mają złych zamiarów. Są głodni i zziębnięci. Potrzebują pomocy. gęślarz — wędrowny śpiewak 28 — Wejdźcie pod nasz dach — odparła kapłanka. — Osuszcie się przy ognisku. My przygotujemy wieczerzę. W zwyczaju Słowian jest wspomagać każdego w potrzebie. Gęślarz powtórzył słowa Krasnej. Przybysze podeszli do ognia i usiedli. Rozbudzone widunki zajęły się warzeniem strawy, a oni z ciekawością rozglądali się po świątyni. Tylko Sygurt uporczywie wpatrywał się w Krasną. Zachwyciła go od pierwszego wejrzenia. Jego serce biło niespokojnie. Czyżby dziewczyna rzuciła jakieś czary? Przywołał gęślarza i długo ze sobą szeptali. Wreszcie starzec ociągając się podszedł do Krasnej. — Wiem, że mnie nie przystoi mówić, a wam słuchać tego, co powiem. Książę zakochał się i chce was pojąć za żonę. Co mam rzec? — A ty sam nie wiesz? Jestem przecież kapłanką. Przysięgałam bogom dziewictwo i dla nikogo nie złamię przysięgi. To moja odpowiedź. A teraz, proszę was, zanocujcie w naszej chacie. Skromna jest, ale dzielimy się nią z wami z całego serca, wedle naszego obyczaju. My zostaniemy w świątyni. Wszyscy udali się na spoczynek, tylko Krasna smutna i zadumana pozostała pilnując świętego ognia. Ranek wstał cudny — cichy i spokojny. Niebo było przejrzyste. Najmniejszy wietrzyk nie marszczył wód zatoki. Widunki przygotowały poranny posiłek. Krasna poleciła gęślarzowi zaprowadzić przybyszów do najbliższej osady, gdzie otrzymaliby pomoc. Gęślarz w imieniu obcych podziękował za gościnę. Położył przed posągiem boga dwa złote krążki i rzekł do Krasnej: — Niedobrzy to byli goście, widunko. Uważajcie na siebie i na chram. Sygurt zakochał się w was i postanowił tu powrócić. — Nie martwię się tym ani stracham — odparła. — Stanie się to, co bogowie postanowili. Nic więcej. Zresztą, czy naprawdę powróci? Kraj mają daleko, za morzem. Zapewne urodnych dziewek tam też nie braknie. Król nie pozwoli synowi pojąć za żonę obcej. Idźcie tedy spokojnie. Po odejściu drużyny Sygurta życie w świętym gaju potoczyło się dawnym codziennym trybem. Rybacy zjawiali się, by zasięgnąć porady, kiedy najlepiej wyruszać na połów, inni po wróżby lub tylko z błagalną ofiarą. Tak upływały dnie i miesiące. Sygurt powrócił szczęśliwie do swego ojca, króla Ottara w dalekiej Uppsali. Natychmiast opowiedział mu przygodę, jaka go 29 spotkała na ziemi Słowian. Wyjawił też zamiar powrotu tam i poślubienia kapłanki. — Synu mój — stary król załamał ręce — póki ja żyję, nie pozwolę ci tam pojechać. Ta niewiasta jest z obcego narodu. Służy bogom. Z bogami nie prowadzi się wojny. Nie wolno łamać raz danej przysięgi — obojętnie, czy to są nasi, czy obcy bogowie. Nie wolno czynić gwałtu bezkarnie. Opamiętaj się. Raz ją widziałeś. Czyż ci brakuje tutaj pięknych i bogatych księżniczek? Otrzymasz po mnie królestwo i możesz pojąć za żonę każdą, której zapragniesz. — Ojcze mój i panie, pragnę tylko tej jednej. Jest taka piękna. Urzekła mnie. Nie żyć mi bez niej... Zrozpaczony Ottar posłał po kapłanów, by odprawili wróżby. — O panie i królu nasz — oznajmili. — W lustrze wody najgłębszej studni ujrzeliśmy śmierć. Zaczerpnięta z niej woda miała kolor krwi. Ottar zwołał radę możnych, by wspólnie zastanowić się, co czynić dalej. Wszak wyjazd Sygurta z kraju oznaczał dla niego śmierć. Postanowiono urządzać wielkie łowy, wspaniałe uczty, by w ten sposób dostarczyć księciu miłej rozrywki. Do drużyny Sygurta przydano kilku zaufanych wojów, aby bacznie podpatrywali poczynania swego pana. Książę chętnie wyjeżdżał na łowy, bawił się na ucztach. Wydawało się wszystkim, że zapomniał o Krasnej. Nikt nie domyślał się, że po cichu szykuje wyprawę na drugą stronę Bałtyku. Pewnej nocy, gdy pierwsze mgły zaczęły rozsnuwać się w powietrzu, trzy uzbrojone nawy*, strojne w przepyszne grona jarzębin, chyłkiem odbiły od brzegu, kierując się na południe. Sygurt płynął z zamiarem porwania pięknej widunki, która jawiła mu się w snach każdej nocy. Wiatr był pomyślny. Wkrótce ujrzeli potężny klif, u podnóża którego rozbili się rok temu w złą czy też dobrą dla nich noc. Zatrzymali się czekając zmierzchu. Sygurt miał drużynę wierną, odważną i gotową na wszystko. Przeciw nim stały tylko bezbronne widunki. Sygurtowi woje pewni szczęśliwego zakończenia wyprawy, cieszyli się już z przyobiecanej przez pana sutej nagrody. Zachowywali się cicho. Gdy zmierzch zapadł, jak duchy zaczęli wspinać się znaną już sobie ścieżką. Na znak zwycięstwa każdy zatknął za kołpak kiść czerwonej jarzębiny. Gdy wyłonili się z ciemności zaledwie kilka kroków od świątyni, pilnująca świętego og- nawa — statek 30 nia Krasna posłyszała szelest i odwróciła się. Poznała obcych. Przypomniała sobie słowa gęślarza. Zerwała się. Sygurt zostawił drużynę i zaczął zbliżać się do niej. Uśmiechnął się przyjaźnie i wyciągnął obie ręce. Krasna cofnęła się. Wydała dziwny okrzyk i schwyciła topór leżący przy ognisku. Rozbudzone widunki przybiegły z oszczepami w rękach i wszystkie stanęły obok Krasnej. Sygurt i jego towarzysze wybuchnęli głośnym śmiechem. Zaczęli przybliżać się i otaczać kapłanki ze wszystkich stron. Zaatakowali. Ku ich zdziwieniu pierwszy atak został odparty. Ogarnęła ich wściekłość. Nie pomni słów księcia, aby brać żywcem — poczęli nacierać bezlitośnie. Krwawa, nierówna walka trwała krótko. Wszystkie wróżbitki poległy. Została tylko Krasna, a tę Sygurt chciał dostać żywą za wszelką cenę. Wreszcie topór wypadł z mdlejących rąk kapłanki. Bez namysłu wskoczyła w płomienie świętego ognia. Książę za nią. W tej chwili rozległ się przerażający grzmot... Piorun uderzył w chram. Buchnął ogień i objął wszystko — świątynię, martwych i żywych ludzi. Nazajutrz wschodzące słońce patrzyło ze zdziwieniem na dopalające się zgliszcza i na grona jarzębin, które pozostały nie tknięte przez ogień — niby krople świętej krwi... Od tego czasu minęło wiele wieków. Mało kto dziś pamięta o Krasnej, Sygurcie i zemście bogów. Tylko jesienią w parku nadmorskim czerwienią się grona jarzębiny, zwanej dzisiaj szwedzką. One zachowały pamięć dawnych czasów. A w księżycowe jesienne noce fale morskie szumią pieśń o nieszczęśliwej miłości młodego księcia i okrutnym losie dzielnych kapłanek... Rusałka i Jaszink okolicach Mirachowa, Sianowa i Kamienicy Królewskiej rozciągają się tak zwane Mirachowskie Lasy. Kryją one w sobie niedostępne torfowe uroczyska, wśród których spotkać można małe a urocze jeziorka, zwane „leśnymi oczkami". W cieniu borów mrugają one figlarnie ku słońcu, odbijając w sobie błękit nieba i zieleń otaczających je drzew i krzewów. Wiele tu jezior, ale najpiękniejsze z nich to jezioro Kamienne, nazwane przez znanego przyrodnika Adama Wodiczkę ,,Świtezią Kaszubską". Ze względu na rzadko spotykaną roślinność wodną jest ono rezerwatem. Nad tym maleńkim, ale przepięknym jeziorem znajduje się jeden z wielkich głazów narzutowych, zwany przez miejscową ludność „diabelskim". Opowieść o nim jest tak stara, że powoli odchodzi w niepamięć razem ze Stolemami*, czarownicami i Purtka-mi... W jeziorze tym, o którym nie wiemy, jak się nazywało dawniej, mieszkał król kaszubskich jezior. Upodobał je sobie, bo było piękne, ciche, nie nawiedzane przez ludzi. Wokół szumiała puszcza pełna świergotliwego ptactwa, pachnących ziół i krzewów. Na dnie kryształowej toni zbudował zamek, w którym zamieszkał razem ze swoją córką, rusałką Swietą. Każdego ranka o wschodzie słońca rusałka wypływała na powierzchnię jeziora i szła do lasu. by zbierać krople rosy, z których robiła lekarstwo dla swego chorego ojca. Do tego leku potrzebowała słodkiego nektaru, który zbierała w samo południe z kielichów kwiatów rozgrzanych promieniami słońca. Swieta odkryła w borze prastary dąb. Przed nim codziennie odprawiała modły. — O święty, wieczny dębie! Ty, który wziąłeś moc od bogów Stolemy — olbrzymy posiadające moc czarnoksięski! 32 Słońca, Ziemi i Wody — dopomóż mi! Wyjednaj łaskę uzdrowienia ojca. On musi żyć! Nie mam już matki, przeto los mój niepewny. — I ulewała trochę płynu na ofiarę. — Daj mu moc uzdrawiania — modliła się gorąco. — Nie wiję ci wieńców z kwiatów, by nie odbierać im życia. Z tego samego powodu nie składam ci ofiary z ptaków i ryb. Ty wiesz, o potężny, że czynią to tylko złe i bezmyślne istoty. I dlatego opuściliśmy z ojcem te strony, w których żyją niegodziwi ludzie, niszczący bezmyślnie królestwo Matki Ziemi. — Pokrzepiona modlitwą wracała do zamku. Król w chwilach, kiedy czuł się lepiej, odwiedzał wszystkie swoje jeziora i sprawdzał rządy swoich zastępców, troszczył się o los poddanych. Nie zabierał ze sobą córki. Była bardzo piękna i bał się, aby nie spotkało ją ze strony ludzi coś złego. Sam czuł się coraz bardziej stary i zastanawiał się, komu powierzyć swoje królestwo. — Tylko źli lub głupi ludzie, żądni bogactwa lub sławy, sprawują władzę do ostatnich dni swego żywota — mawiał do córki. — Pamiętaj, Swieta, w naszym królewskim rodzie panujemy dotąd, dopóki nasze rządy dają szczęście naszym poddanym. W przeciwnym razie zrzekamy się panowania. To jest Sprawiedliwość i Mądrość. — Wiem, mój ojcze i panie — mówiła rusałka — i dlatego choć mi będzie bardzo smutno, nie zatrzymuję cię i nie przeszkadzam w wypełnianiu twoich obowiązków. Gdy wyjechał, nie nudziła się wcale. Każdego ranka wypływała na powierzchnię wody i biegła do lasu zbierać krople rosy lub porozmawiać ze starym i świętym dębem. — O, dzięki ci mój ukochany, mój święty! Ojciec wyjechał, czyli czuje się lepiej. Miej nad nim pieczę! Proszę cię! Jakie piękne jest życie! Cicho tu i spokojnie! Jestem szczęśliwa! Mam ciebie, powiernika i przyjaciela. — Obejmowała pień dębu i całowała go ze czcią. Niekiedy w słoneczne południe łowiła w swoje różane palce promienie słońca i przenosiła je w głąb jeziora, aby rozświetlić panujący tam mrok, sprawić radość wszystkiemu, co żyje. Pewnego razu zapragnęła ujrzeć niebo haftowane błyszczącymi gwiazdami i wielką dobroduszną twarz Księżyca, o którym słyszała, że jest bogiem zakochanych. Ale Swieta nie znała dotąd innej miłości prócz rodzicielskiej. Wieczór był cichy, pachnący rozgrzanym leśnym powietrzem. Przez czerń boru przebijały świetliste pasemka układającego się do snu słońca, a na niebo powoli wytaczała się seledynowa olbrzymia kula. - .,W krainie słonvch... — Więc to jest księżyc — pomyślała — taki chłodny? Jak on może przynosić miłość? Nagle tuż za nią trzasnęła gałązka. Zerwała się zaniepokojona. Przed nią stał wysoki, krzepko rozrośnięty młodzian z łukiem na plecach i kołczanem pełnym strzał. Zrozumiała. To był człowiek. Zły człowiek, który zabija łagodne aksamitnookie sarenki, łowi ptaki w sidła i wybiera jaja z ich gniazd. — Skąd się tu wziął? — zastanawiała się. Młodzian był tak samo zaskoczony jak i Swieta. — Skąd w tym pustkowiu taka cudna dziewczyna? — Postąpił krok ku niej i rzekł: — Pozdrawiam cię, piękna, skąd się tutaj wzięłaś? Ja nazywam się Jaszink i zabłądziłem w lesie. Czy możesz mi pomóc? Jestem głodny. Rusałka otrząsnęła się z przerażenia i rzekła: — Poczekaj. Wpierw musisz mi złożyć przysięgę, że nikomu o mnie nie powiesz i nigdy więcej tu nie wrócisz. Nie będziesz bezmyślnie niszczył darów boga Słońca i Matki Ziemi. I zawiodła go do starego dębu. Kazała złożyć przysięgę i ucałować pień drzewa. Jaszink wykonał wszystko, co mu rozkazała. Później zaprowadziła do podwodnego zamku, nakarmiła cudownym nektarem i ułożyła na spoczynek. O świcie wskazała mu drogę powrotną, przypominając o złożonej przysiędze. Ale Jaszink nie zamierzał dotrzymać słowa. Wracając znaczył drzewa, aby w ten sposób móc odnaleźć ukryte wśród borów piękne jeziorko, w nim rusałkę. Minęło wiele dni. Powrócił stary król, ale znowu poczuł się gorzej. Zmęczyła go ta podróż, zdenerwowały nieporządki panujące w królestwie. — Córko moja — rzekł — nie czuję się już na siłach rządzić tak wielkim państwem. Poddani na tym cierpią. Gdy odpocznę trochę, pojadę, by zwołać wiec i przekazać władzę młodszemu. Tak być powinno. A my — tu objął córkę ramieniem — zostaniemy już na zawsze razem szczęśliwi w naszym błękitnym jeziorze. — Mądry i sprawiedliwy jesteś, ojcze, bogowie pobłogosławią twojej pracy. Czemuż ludzie tak nie postępują? Jaki wtedy byłby piękny i radosny ten świat! Po wyjeździe ojca wieczorami wypływała na powierzchnię jeziora i patrzyła w zadumie na księżyc wędrujący po niebie. W sercu czuła dziwny smutek, jakiego dawniej nie znała. Czy Jaszink po- 34 trafi dochować przysięgi? Toteż gdy po raz drugi stanął przed nią, zapytała go z wielkim żalem w głosie? — Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego podeptałeś najświętszą przysięgę złożoną przed starym dębem? Dlaczego... — Bo cię kocham — odparł — i nie mogę zapomnieć. — Zła to miłość, co łamie przysięgi. Jestem rusałką, a ty człowiekiem. — Zabiorę cię do swoich. Nikt cię nie skrzywdzi. — Nie zrobisz tego. Nie kocham ciebie. Nie umiem kochać złych ludzi. A mój chory ojciec? A twoja przysięga? — Przysięga? — zaśmiał się Jaszink. — Jestem w zmowie z Purtkiem. On zasypie jezioro i nie będziesz mogła doń wrócić, a wtedy staniesz się zwykłą dziewczyną i pojmę cię za żonę. — Nie! — krzyknęła przerażona. — Ojcze, ratuj! O bogowie! Mój stary i święty dębie, mój przyjacielu, broń mnie! — Nuże, Purtek, do roboty! — zakrzyknął Jaszink. Nagle zaszumiał bór. Pociemniało niebo. Nadleciał wielki nietoperz z rogami na głowie. W szponach trzymał olbrzymi głaz. Cisnął go z rozmachem w cichą toń jeziora, ale chybił. Głaz upadł wprost na złego Jaszinka, który do dziś leży zrośnięty z nim, nad brzegiem tego jeziorka. Zemsta Pevkuna d dawien dawna prowadził przez ziemię polską handlowy szlak zwany ,,bursztynowym". W pierwszych wiekach naszej ery przybywali tu kupcy rzymscy po bursztyn, zwany wówczas jantarem, który często ceniony był wyżej niż złoto. Jeszcze przed panowaniem księcia Mieszka I i jego syna króla Bolesława Chrobrego zaczęli przyjeżdżać kupcy z Dalekiego Wschodu. Od XV w. zasłynęły w ówczesnym świecie gdańskie wyroby z bursztynu. Przez długie wieki wspomagał on rybaków w latach „chudych", kiedy sieci bywały puste, a szalejące wichry zalewały brzegi, niszcząc łodzie i sieci, a czasem i niejedną rybacką checz. Zbierane wtedy okruchy tego złocistego morskiego kamienia, wyrzucanego przez fale z dna Bałtyku, znajdowały chętnych nabywców, jednych bogacąc, ratując innych od widma głodu. Ale ludność nie wiedziała, skąd się ,,to cudo" bierze. Wierzono, że dzieje się to za sprawą walki dobrych duchów ze złymi. I tak powstała baśń o pięknej Juracie i zemście boga Perkuna. Na dnie Bałtyku, w okolicach dzisiejszego Półwyspu Helskiego, miała swój piękny złocisty pałac królowa boginek morskich Jurata. Była to dobra królowa. Nie pozwalała boginkom swawolnymi psotami wyrządzać żadnej szkody rybakom. Choć pracowali ciężko, byli biedni, połowy mieli skromne i głód często zaglądał do ich checzy. A były one nędzne, bez okien, okopcone dymem wydobywającym się przez dziurę w dachu z tlącego się dzień i noc ogniska. Pewnego razu królowa zapragnęła pokazać swoim dworkom ciężką pracę rybaków. Opuściła więc swój wspaniały zamek i ukryła się z nimi w kępie nadmorskich krzewów w pobliżu miejsca, skąd zwykle wyruszali na połów. — Spójrzcie — rzekła — przed rozpoczęciem połowu składają bogom ofiarę. Sami nie są syci. a jednak każdy z nich choć po naj- 37 mniejszym kawałeczku podpłomyka rzuca do morza na przebłaganie bogów za popełnione winy i z prośbą o obfity połów. Czyż nie są to dobrzy ludzie? — To może im pomożemy? — zapytała najmłodsza boginka. — Ależ tak, tak — zakrzyknęły pozostałe. — Trzeba im pomóc. Ty, o pani — zwróciły się do Juraty — jesteś królową, masz moc czarnoksięską, spełnimy wszystkie twoje rozkazy. Uśmiechnęła się piękna Jurata i rzekła: — Zaczarujemy bezmyślne wichry, które burzą toń morza i zatapiają łodzie. Każda z was wypłynie na powierzchnię wody i będzie śpiewać pieśni o miłości. Wichry, wsłuchując się w nie, polecą za wami, a wy popłyniecie daleko od miejsca, w którym rybacy będą łowić ryby. Dziwili się później rybacy, że złagodniały fale, nie szarpią już i nie wywracają ich skromnych maleńkich łodzi, sieci są ciężkie od ryb i nikt już nie wraca z pustymi rękami do checzy. Co silniejsi i młodsi łowili nawet we dnie i w nocy. A kobiety płatały dorsze, śledzie i flądry, suszyły je w słońcu, wędziły lub soliły na zapas w przepaścistych i do tej pory pustych beczkach. — Posłuchajcie mnie, ojcowie — powiedział jednego razu najmłodszy, ale mądry i pracowity rybak zwany Tosiem. — To nie są zwyczajne połowy, ktoś nam pomaga. Ale kto? — Rację ma — odrzekli starsi — może to rusałki, a może jakieś dobre bóstwo Morza? — Boginek i rusałek się wam zachciało — zajazgotały białki — my już wam nie wystarczamy, co? — Głupie — ofuknął je stary Ksander. — Macie syte brzuchy, to się już wam w tych owczych łbach poprzewracało. Trzeba coś postanowić... Rozpalmy święty ogień na brzegu przy pełni księżyca, a jako ofiarę nieznanym mocom niechaj każdy rzuci nań naj-tłuściejszą rybę z ostatniego połowu. Jeśli ofiara zostanie przyjęta, ogień buchnie ku niebu, przecie ktoś się pojawi. Ino się nie strachajcie. Będziemy śpiewali stare święte pieśni — nie stanie się nam krzywda. Drzewiej, za moich dziecinnych lat, taki był zwyczaj. Rybacy zrobili dokładnie tak, jak poradził im stary Ksander. Kiedy ogromny rumiany słoneczny podpłomyk pogrążył się w falach morza, a na jego miejsce powoli wytaczał się pyzaty roześmiany księżyc, rozpalili przygotowane ognisko. I choć ufali starcowi, serca ich biły niespokojnie. A nuż się dobre bóstwo obrazi? Z wielką żarliwością, wzbudzając w sobie wiarę i nadzieję, rozpoczęli błagalne śpiewy. 38 W pewnej chwili rozwarły się fale morza i wynurzyła się z nich młoda, nadzwyczajnej urody dziewczyna. Zamilkli, trochę zdziwieni, trochę przestraszeni. Stali niepewni, nie wiedząc, co teraz będzie z nimi. — Nie lękajcie się — ozwała się ona melodyjnym głosem. — Jestem królową tej wody. Na jej dnie mam pałac i wiele wiernych boginek. Odkąd tu zamieszkałam, poznałam waszą ciężką pracę i mizerne życie. Przekonałam się, że jesteście ludem uczciwym. I dlatego postanowiłam wam pomóc. Niczego w zamian nie żądam. Dookoła ogniska przez dłuższą chwilę panowała cisza. Nagle z tłumu wysunął się młody piękny rybak Toś i patrząc śmiało na królową postąpił ku niej kilka kroków. Pokłonił się nisko i rzekł: — Miłościwa pani, nawet nie znamy waszego imienia, a chciałbym ułożyć pieśń na waszą cześć. Jako podziękowanie będziemy ją śpiewać przed każdym wypłynięciem na połów. Podobała się królowej odwaga rybaka, odparła więc łaskawie: — Zwą mnie Jurata albo Bursztynka. Tobie zaś dziękuję za dobre chęci. Z przyjemnością będę słuchała tej pieśni — i uśmiechnęła się" tak słodko, że aż rybakowi zabiło gwałtownie serce. Połowy nadal były obfite, a rybacy składali królowej swoje skromne dary i śpiewali pieśń, którą ułożył młody rybak. Wnet zrozumieli, że zakochał się w niej bez pamięci. Ale nie bali się o jego los, bo wiedzieli, że Jurata ma dobre serce. Bądź pozdrowiona Piękna Jurato Królowo morza I naszych serc Bo w każdej checzy Mieszka dziś szczęście Niech Twoje imię Pozna cały świat. Rybacy nie spodziewali się, że pieśń tę usłyszy nie tylko Jurata, ale i Perkun, potężny bóg Morza i Ziemi. Postanowił on przekonać się, czy rzeczywiście Jurata jest tak piękna, jak śpiewają rybacy. Kiedy przybył do podwodnego pałacu, zakochał się w Juracie od pierwszego wejrzenia. — Jurato! — zawołał — jak to się stało, że do tej pory ciebie nie widziałem? Nie spotkałem nigdzie? 39 — Nie interesowałeś się, panie, biednymi — odrzekła śmiało królowa. — Gdybyś postąpił tak jak ja, śpiewaliby i o tobie. — Nie potrzebuję ich śpiewu — odparł dumnie. — Pragnę ciebie. Jestem bogiem i mam władzę nad całą ziemią. — Właśnie — odparła — żądza władzy przesłoniła ci dobro tego ludu. Ale ja — nie pokocham ciebie, panie. Moje serce należy do młodego rybaka i tylko jego poślubię. — Szalona! — krzyknął rozgniewany Perkun. — Zastanów się! Daję ci pięć dni do namysłu. Jeśli odmówisz, moja zemsta spadnie na ciebie, na rybaka i jego ziomków. — To powiedziawszy odpłynął wśród wzburzonych fal. Młody rybak także pokochał gorąco królową, ale nie śmiał jej wyznać swego uczucia, zresztą od owego wieczoru nigdy już jej nie spotkał, chociaż codziennie śpiewał swoją pieśń, pełną miłości i tęsknoty. Ale oto pewnego razu, wracając samotnie z połowu, ujrzał Juratę siedzącą przy dogasającym ognisku na morskim brzegu. Serce zabiło mu gwałtownie i nie mógł opanować drżenia rąk, gdy wyciągał łódkę na piasek. — Czego się lękasz? — zapytała królowa — miłości? To najpiękniejsze uczucie. Ja też cię pokochałam od pierwszego spotkania. Czy poszedłbyś ze mną do pałacu? A może masz rodzinę? Żonę? Matkę? — Nie, pani — wyjąkał Toś — jestem samotny, całkiem samotny... — Nie jesteś już samotny, masz mnie. Ale śpieszmy się! Zostaw sieci i łódź na brzegu. Bóg Perkun dał mi tylko pięć dni do namysłu. Czy zechcesz je spędzić ze mną? — O, moja ukochana królowo! Tak! Tak! — zawołał rybak. — Ale pamiętaj, że po upływie tego czasu oboje zginiemy. — Niech się tak stanie! Wtedy Jurata objęła go za szyję i pierwsza złożyła pocałunek na jego ustach. I popłynęli do cudownego jantarowego pałacu na dnie Bałtyku. Królowa opowiedziała boginkom o rozmowie z bogiem Perku-nem i o swoim postanowieniu. Każda z nich, gdy zechce, może opuścić pałac, te, które pozostaną — zginą wraz z nią. Zdecydowały, że zostaną wszystkie. Perkun po upływie pięciu dni dowiedział się całej prawdy o królowej i młodym rybaku i wówczas uderzył potężnym piorunem w podwodny pałac Juraty. Zginęła Jurata, zginął młody rybak i wszystkie boginki morskie. Cały pałac, zbudowany ze złocistego 40 kamienia, rozsypał się w gruzy. Woda wzburzona wściekłością Perkuna wyrzucała jego okruchy na morski brzeg. Zdziwieni i przerażeni rybacy nieprędko odkryli prawdę. A kiedy zrozumieli, że oto ich ukochana opiekunka i mądry młody rybak zginęli, aby swoją śmiercią zapewnić im życie - z wdzięczności nazwali swoją osadę -¦ Jurata, a złocisty kamień - bursztynem. L IV |[ jbiui iuiiiu/{zjq[o uj^uoiuoouin op 9iu uh>[osAm ozpjBq i fesoj ir>[sjoui uj^ i uio|pm>foui x\ą ouiojjs {BpEdo Xjoj^ 'mfozjq -po {Bisnui ŻCuojjs fsj po i BZ3ZjqXM znjpzM iuXDfeu§9iq M o.^^isjj JOJS' BU AZJOJ>[ 'MO)[BqA\l A*JBq3 3lS A"j9U§Bp [ f9zi[qfBU r fgziufBu y *9izpoj§ bu BUBd ogguzoui n i>pido a*zd prujBZ q3XofefB>[nzs izpnf q;wvKwc« . ------- _____-y^ dcjs n ' -ZOJ IUIB^3IM BUI0[9IM 'BUIO[9IAV pS^^u /\J1[U^(O }9UpnO I9J M ' f9I5fSMO{p9^ 90UB[OJ f9ZSf9ISIZp BU 9[S JBMOpfBUZ 'UI9I^JSO{) niU9U -bmz nuigi^suBiMojs n§oq nui9uz9jod ŻCuoogiMsod 'A\ouiBjqo qoi?{ -BJ Z U3P3f UDPiTrPTrr-. ».-/•.*---- A ^BMlSn^Sn BJ9Z0AV9IZQ Z9IZpO J/CZJBM 'OUtlJ 9US3[ /CjBJ9iqZ Xj9iq ___,.„^.lM o.u^iLUK^j BiuBdo>f i npoiui o§9i}fpojs pjBq z BIUBM/{qop 'UBAVO[Od 'qXj BIU9IM0{ 'I[OJ /{/WBjdn Z 1[XZ 9IUBIM0{S •>f9uXzoods bu jbuiAzjjbz 3is 9izpg 'ui9qoBp pod oiu 9IU IMOSOJM J9MBN -MO3oq UI9MBid UjXj9IAVS O{Xq pSOU ' OMBJJ f9USB|M 9IUOjqO M 3Z BqAqO 'U9fOM B|IZpBMOJ(J 3IJSJ Bjqop i bjz 'pj9iuis r BpXz — AvoSoq npjM ejerjY 'Aunsoid 13ouo^s 'ugiSo Bfpzo T9i>[suBrps9Zjqo Ajbim azozsgfBpuz 9iu psoupnq bzj -9imz oSgi^rzp gupd gzozsnd 9uuioj§o X|soj qoi>|SUBiAvo{s uoiuu9[d qDBIUI3IZ BU ^p9I^ 'nUI3J OUMBp OZpJBq 'OUMBp OJ ŚIS OfBIZ zaokrąglonego w narożach. Wysoka wieża służyła nie tylko do przechowywania zapasów i jako ostateczne schronienie, ale również do pilnego baczenia, czy kto nie zbliża się do grodu. Prawdopodobnie osada nazywała się niegdyś Sapote, co oznaczało tereny bagniste, pełne mokradeł. W grodzie w owym czasie panował potężny, groźny i okrutny książę Ziemysł. Miał on jedyną ukochaną córkę Swelinię. Bogowie nie dali mu syna, mimo że nieraz składał błagalne dary w chramie potężnego słowiańskiego boga Gostka. Na domiar złego umarła mu żona, osierocając malutką Swelinię. Owdowiały Ziemysł zapiekł się w bólu. Stal się ponury. Ludzie mówili, że właśnie od tego czasu jest taki okrutny, jakby wstąpiły w niego złe duchy. Książę był dumny, chciwy bogactw i sławy, a bolał skrycie, że tylko ta kruszynka — białogłowa po nim ostanie. Drużynę miał nieliczną, ale dobrze wyćwiczoną i uzbrojoną. Chłop w chłopa - jak dęby. Każdy potrafił niedźwiedzia ubić, a i w zapasach mało kto im sprostał. Zabudowania grodowe dzieliły się na część męską, niewieścią i obronną. Pierwszą zajmował książę Ziemysł i jego drużyna. Część niewieścia dzieliła się na wiele izb i izdebek. Największą zajmowała Swelinia ze swoją piastunką Ludka, drugą Jaga, która zastępowała zmarłą księżnę w zarządzaniu kobiecym gospodarstwem. W innych — dworki, służebne i dziewki kuchenne. Kuchnia była obszerna, czarna od dymu, z dużym paleniskiem, na którym ogień nigdy nie wygasał. Do kuchni przylegała komora, gdzie przechowywano zapasy żywności, pęki ziół leczniczych i wiele innych rzeczy potrzebnych w kobiecym gospodarstwie. Póki Swelinia była mała, wolno jej było biegać wszędzie w towarzystwie Ludki. Chodziła więc na obszerny majdan* grodziszcza, przyglądała się ćwiczeniom wojów, strażom na wałach obronnych i przy zwodzonym moście, dziwowała się wysokiej wieży, na której jak na bocianim gnieździe stało czterech wojów wpatrujących się czujnie w cztery strony świata. Niekiedy zachodziła do kuchni, gdzie mały Sambor o bursztynowych oczach i spalonej przez słońce twarzy przynosił jeszcze żywe, miotające się w plecionkach ryby. Był od niej o kilka lat starszy, ale bardzo nieśmiały. Nie mówił nic, jeno wpatrywał się w księżniczkę wielkimi, pełnymi księżycowego blasku oczyma. Kiedy księżniczka ukończyła dwanaście lat, ojciec zakazał jej majdan — plac, rynek 43 wychodzenia z Ludka bez zgody Jagi, która była ciotką zmarłej żony Ziemysła i książę szanował ją wielce. — Matko Jago — poprosiła pewnego razu Swelinia — jeszcze nigdy nie byłam nad morzem. Pozwól mi tam pójść z Ludka. Surowa Jaga bardzo kochała małą sierotkę. Była przecież jej jedyną krewną. Ale i ona sama musiała pytać o pozwolenie pana tego grodziszcza. Wybierała tedy chwile, kiedy książę był w dobrym humorze — wracał z udanych łowów lub otrzymał bogatą daninę. — Książę mój i panie — prosiła Jaga — oto córka twoja rośnie i czas pomyśleć o mężu dla niej, ale jest drobna i blada. Musi się wzmocnić. Przydałyby się jej codzienne spacery nad morze. Ziemysł zawezwał córkę wielce rad, że Jaga tak dba o jego jedynaczkę i myśli o jej losie. Księżniczka weszła nieśmiało i skłoniła się nisko, całując podaną sobie dłoń. — Muszę o tobie pomówić z Jagą — rzekł książę. — Niedługo wyszukamy ci męża, a tymczasem pozwalam ci chodzić nad morze i spacerować po złocistym piasku, ale tylko pod opieką Ludki, a gdy zajdzie potrzeba i wojów — po czym pochwycił Swelinię w ramiona, uniósł wysoko i dodał: - Moja ty malutka księżno! Przyrzekam ci, że będziesz wielką, wielką panią, będziesz rządziła wieloma grodami, wieloma tysiącami ludzi — i że nigdy nie przestanę cię kochać. Po wyjściu małej książę posłał sługę po Jagę. Nad czym radzili, Swelinia miała dowiedzieć się o wiele później. Dziś była bardzo szczęśliwa. Ale życie jej od tego czasu zmieniło się. Ubierano ją pięknie. Nosiła białe długie szaty, obszyte błękitną, czerwoną lub złocistą taśmą. Dziewczynka była zachwycona. Wyprosiła sobie tylko, aby zamiast złotej, niewygodnej opaski na włosy, wkładać wianek, który sama sobie wiła z leśnych ziół i kwiatów. Pewnego razu przechadzając się brzegiem morza spotkała rybaka Sambora, który rozwieszał sieci. — Ludko — szepnęła — to przecież Sambor. Piastunka kiwnęła głową na znak, że i ona go poznała. Był to wysoki, zgrabny i piękny chłopak. Słońce ozłociło jego twar*, %*-której pod gęstymi brwiami świeciły wielkie bursztynowe oczy. — Sambor! - zawołała. - Sambor, czy poznajesz mnie? To ja, Swelinia. Młody rybak podbiegł, ukląkł i ucałował kraj jej szaty. — Jakżebym mógł cię zapomnieć, księżniczko - wyszeptał. — Ale nie przychodzisz już z rybami - poskarżyła się. — Nie mogę. księżniczko, jestem już prawie dorosły, powmie- 44 nem i ojca ( oi ¦AJJIJ X fe- nem pracować. Zimą utonął mój ojciec. Muszę wyżywić matkę i młodsze rodzeństwo. — Nie mów wciąż do mnie „księżniczko" — skarciła go. — Powiedz ,,Swelinia", jak dawniej. Bardzo cię polubiłam i poproszę ojca o pomoc dla twojej matki. — Nie! Księżniczko, nie... — W oczach młodzieńca ukazał się przestrach. Bał się, że surowy książę zabroni jej przychodzenia tu, nad morze, gdzie znajdował się jego sprzęt rybacki. — Książę jest bardzo dobry — powiedziała — i kocha mnie naprawdę. Nie wierzysz? Książę zrobi wszystko, o co tylko poproszę. — Żegnaj, księżniczko — powiedział młody rybak — muszę przygotować sieci do połowu, wypływam dzisiaj w morze, ale proszę cię, weź ten kawałek bursztynu, który rzeźbiłem z myślą o tobie. — I podał na dłoni pozłociste serce z bursztynowego kamienia. Księżniczka zmieszała się, a między brwiami Ludki ukazała się pionowa zmarszczka. Westchnęła tylko, aie nic nie powiedziała. Od tego czasu księżniczka, gdy tylko pogoda była ładna, odbywała długie spacery po miękkim rozsłonecznionym morskim piasku i spotykała się z młodym rybakiem. Dotrzymała słowa. Sam-bor otrzymał od księcia zwolnienie od składania daniny z ryb i wolny wstęp do grodu. Jeżeli miał obfity połów — a starał się o to usilnie — dobrowolnie przynosił księciu w podarku jego ulubione złociste węgorze. W sercach obojga młodych zaczęły kiełkować pierwsze ziarna prawdziwej miłości. Bardzo się tym Ludka zmartwiła. — Biedna księżniczka! Czemuż spotkała tego pięknego, dobrego, ale biednego rybaka, a w dodatku poddanego jej ojca! Czas mijał. Pewnego razu stara Jaga została wezwana do księcia. Ziemysł oznajmił jej, że Swelinia kończy właśnie tej wiosny czternaście lat, należy więc sposobić ją do małżeństwa i rozejrzeć się za odpowiednim kandydatem np. męża. Dniem ogłoszenia tak ważnej nowiny miało być święto boga Słońca, boga życia i miłości — Kupałowe święto. Rozjechali się gońcy w trzy strony świata. Po trzech kandydatów. I oto przed obliczem księcia i siedzącej obok niego Swelini, strojnej w białe szaty z zawieszonym na szyi złotym łańcuchem i sercem z bursztynu, zaczął się przesuwać orszak wojów w otoczeniu licznej świty. Pierwszy, jako najstarszy wiekiem, podjechał książę Prusów Ej-gajło. Rosły, barczysty, o obliczu pociętym wieloma bliznami, surowych oczach i dumnej postawie. 45 — O kneziu wielki i łaskawy — przemówił — składam ci te dary na dowód przyjaźni i uszanowania i proszę o rękę księżniczki. — Skinął na pachołków. Przyprowadzili wnet dwa piękne rumaki, złoż^U p^k\ pusz^sV}c\\ %Vvói \ &Vttgve sznury bursztynow^cYy UoraW. K.s\ążę podziękować i poprosił Ejgajię, aby zajął miejsce u jego bo-ku. Drugim był wysoki, smukły, o jasnych włosach i oczach koloru spłowiałego nieba — Sygurt. Trzeci — Bumir — był sąsiadem Zie-mysła, synem jego przyjaciela, oksywskiego knezia. Po otrzymaniu hojnych durów, złożonych przez wszystkich trzech rycerzy, książę wstał, podniósł rękę — na znak, że pragnie przemówić. Na majdanie zapanowała cisza. — Przyjaciele i sąsiedzi moi, wierni poddani! Dziękuję wam za tak hojne dary. Zaprosiłem was, ponieważ jak wiecie, nie mam dziedzica. Nadszedł więc czas, aby ta oto jedyna córka moja obrała sobie za moim przyzwoleniem męża i pana. Całe dziedzictwo jej zostawię. Jestem utrudzon wielce i chciałbym już odpocząć. Teraz proszę was, drodzy goście, i wojów waszych na ucztę. O innych sprawach porozmawiamy nazajutrz. Zaraz też ruch się począł wielki na majdanie. W trzech jego rogach czekały zastawione stoły dla przybyłych drużyn. Swełinię z dostojną Jagą i Ludka odesłano do izb niewieścich. — Ludko — szepnęła przerażona księżniczka — ja nie chcę żadnego męża. To ludzie obcy i tacy starzy. Ty wiesz, że kocham młodego rybaka i nikogo innego nie pośiubię. Raczej pójdę do chramu. — O nieszczęsna księżniczko - załamała ręce piastunka. -W&kt afcsjżst mrńf dogów. Tu. me ryrtćo o cieóie chodzi, dziecko, ale i o gród, ziemie, całe ojcowe dziedzictwo. Lasy i morze — to ogromne bogactwo, Swelinio, kneziowie toczą o nie krwawe wojny, bacz byś takowej nie sprowadziła na ziemię ojca swego. — Więc co mam czynić, nieszczęsna, powiedz! — Może zwrócimy się o radę do Jagi aibo po wróżbę do chramu boga Gostka? Tak też zrobiły. Ale i Jagę przeraziła ta wiadomość. Ona jedynaczka, bogata i piękna księżniczka, on — prosty i biedny rybak... Ziemysł się nigdy nie zgodzi! Taki wstyd i hańba dla całego książęcego rodu.' Po wyjeździe .eości ksiyże rozkasai wezwać óo s}L>b}[isA'zsM ouejomz *SB[ A\ I[ZSOd 9IU ofefpz iuibs 3i qoi eqsojd 9Z 'osouM9d zbjo oj iuisn z qoiu eu B f feuoissiupod psi[ 'pojqop q z qoiu eu B^zjj^d psi[ Xui -gj bu ui9i>[jfep9izQ z gpezs f9jspo|z m fgzog f^jBjĄf ś^jj i[Xzocqoz 9id9?f f9MOZ09i m 'O3fsr[q oz z 'i[oa\oj fe f i m O3fsr[q ozpji?q znf op 9ts i[HZfiqz iu9i?[ś[ z ' 9IS OJ I[9Z9f '9IS /Cofezsoun >[ST?[q BZSOg d jmujsi feznp zozsoqojd gzom — 9ZOUJOd q f[ ^OAVJSU9[OAVZ9Z OB^Sj ezsog B|Bjd9zs — foui Ajiui '5lS I[BZpBJt?U OfepJ '9pAz 9U[9IZp ofezoodzoj A"qe 'MC5{j9p qoAupBZ iprui 9iu Z9j ruiBS 'u oq 'f sfod qgoui 9ij\[ omjsu9Z{ qoi q f zpoa 1 izpo|iu ozpjeq gzozsgf X f -9M O{Aq 9tu ui\ d -id f [q qo oąop i\zs fezsog z zsojuy o U r iiBAvrj[n ooqo 9iu [{OMBU r iiBAvrj[nqoj 9[9im o\&ą njfs n>[/Czj>} "90SOiM qoi m fgjuuifBuAzjd 'jzbjbuz 9iu 9^a?5 j3apMM aeutfopztrpotp "pojded nj^rM^f o§9UA\opno m 9is9f od óis i[§9iqzoj AosAzsm Aboiifod ojojfo 01 dts — dou fe "I[9S9Mn a\ 03 1 og -9J ^[ UI9JOIZ9f pBU I[I[^dZ0J 0M iiu isjbjs j9mfu b 'zgizpoflu 'n>[9iM AIX n^jfezo p OZpjBq 'OUMBp '/(OOU f9MO>[JO f § ISAY od cu 'nui pq OUMBp /(OOU f9MO>[JOqOS f9I?[Bl f9UM9d OJO J jpsmd qn[ 9iu9iiubj{ m 9is X{biu9iujbz ApgjM zApg ' ujrzano promieniującą światłem figurkę. Ponieważ znaleźli ją młodzi, Antosz i Bosza, oni to w otoczeniu mieszkańców całej wsi odnieśli figurkę do sianowskiego kościółka i oddali proboszczowi. Figurkę umieszczono w głównym ołtarzu. Pierwszy ślub przed Matką Boską Sianowską wzięli podobno Antosz z Boszą, gdyż rodzice wzruszeni tym, co się wydarzyło, udzielili im swego błogosławieństwa. To była „pierwsza łaska", jaką wyprosili młodzi. Tak uważała cała wieś i tak samo myślał proboszcz. A kiedy po kilku latach drewniany kościółek spłonął doszczętnie, a figurka ocalała, uznano to za cud i odtąd sława jej rozeszła się po całej okolicy. W trudnych czasach odegrała wielką rolę w utrzymaniu polskości na tych ziemiach, co sprawiło, że Sianowską Madonnę nazwano Królową Kaszub. Swarzewska legenda N a bezleśnej wysoczyźnie zwanej Kępą Swarzewska, nad Zatoką Pucką, rozsiadła się dostojnie gbursko-rybacka wieś Swarze-wo. Słynie ona z cudownej figurki Matki Boskiej z XV wieku, zwanej Swarzewska. W miejscowym kościele obok figurki znajduje się też niezwykły obraz nieznanego malarza z XVII wieku, przypominający mapę okolic Swarzewa. U dołu obrazu Puck z jego farą i kościół swarzewski, nieco wyżej Zatoka z całą flotyllą statków i łodzi rybackich. Nad nią Półwysep Helski z domkami takich miejscowości, jak Chałupy, Kuźnica, Jastarnia, Bór i Hel, gdzie obok dwóch kościołów wznosi się latarnia morska, zwana w tutejszej gwarze blizą. Za Półwyspem — pełne wzburzone morze, a na nim okręty z poszarpanymi żaglami i rozpaczająca załoga w holenderskich strojach. Idąc w Swarzewie od kościółka w dół ku morzu, znaleźć można cudowną studzienkę z okrągłą murowaną kaplicz-ką. Matka Boska Swarzewska, otoczona szczególnym kultem przez miejscową i okoliczną ludność, jest patronką rybaków. Legenda mówi, że niegdyś figurka ta znajdowała się w kościele na Helu. Niestety, ludność helska przyjęła „nowinki" Reformacji — protestantyzm. Kościół opustoszał. Na próżno Madonna z Dzieciątkiem patrzyła smutnymi oczyma na zmniejszającą się z dnia na dzień gromadkę wiernych, na próżno uzdrawiała chorych. Odwróciły się od Niej niewdzięczne serca mieszkańców. Pewnego dnia do opuszczonego kościoła weszła mała dziewczynka, córka najbiedniejszego helskiego rybaka. Uklękła przed ołtarzem i wpatrywała się z ufnością w twarz Najświętszej Panienki, a usta jej poruszały się żarliwą modlitwą. W domu była wielka bieda. Od wielu dni ojciec nie ułowił najmniejszej rybki. — Słodka Panienko — prosiło dziecko. — Ty wszystko mo- 85 żesz, też masz Synaczka, to wiesz, jak cierpią ubogie i głodne dzieci. Daj ojcu dobry połów, a my Cię będziemy bronić. Z całych sił. 1 — I zapłakała gorzko. Nagle wydało się jej, że Matka Boska uśmiechnęła się, a dokoła figurki ukazała się światłość. I usłyszała słowa: — Nie płacz, moje dziecko. Już nigdy nie będziesz głodna. Dziewczynka z radością ucałowała stopień ołtarza i w podskokach wybiegła z kościoła. W domu zastała matkę zajętą przygotowaniem ryby na południowy posiłek. Ojciec miał obfity połów. Będą nawet mogli uwędzić trochę na zapas. Opowiedziała matce o rozmowie z cudowną Panienką. Kobieta zadumała się, ale nie rze-kła nic, tylko pogładziła małą po rozwichrzonej czuprynce. Wieczorem powiedziała o tym mężowi. Rybak pomyślał chwilę i rzekł: — Masz rację, matko, ten połów zawdzięczamy naszej Panience. Musimy Jej pomóc, ale jak? — Ojcze — zawołała mała Bietka — trzeba, aby Panienka opuściła to niedobre miasto. I my też. Udajmy się do wsi Swarze-wo. Mówiłeś kiedyś, że mieszkają tam dobrzy ludzie. — Ale jak przenieść tam cudowną figurkę. — Nam nie wolno tego uczynić. — Tyle tu miłych i dobrych ptaszków — wykrzyknęła Bietka. — Są silne i odważne, przeniosą Ją. My też nieraz pomagaliśmy im przetrwać zimę. Teraz one pomogą nam. — I nie czekając na odpowiedź ojca pobiegła nad morze. Nazajutrz rybak spakowawszy swój nędzny dobytek powędrował z rodziną do Swarzewa. Srebrzyste mewy uniosły cudowną figurkę z niegościnnego i niewdzięcznego Helu i umieściły nad brzegiem morza koło wsi Swarzewo. Kiedy rybak szedł zarzucić sieci, ujrzał dobrze sobie znaną figurkę, a obok kamienia, na którym się znajdowała — bijące źródełko. Przystanął wielce zdumiony. Po chwili namysłu zawrócił i pobiegł do wsi. Rozpowiedział sąsiadom o cudownym wydarzeniu, którego świadkiem była jego rodzina. Wdzięczni rybacy zbudowali małą kapliczkę, a źródełko obmurowali. Wkrótce sami się przekonali, że woda z niego jest cudowna, gdyż ktokolwiek się jej napił lub obmył nią chore miejsce, został uzdrowiony. Wieść o tych wydarzeniach rozeszła się szybko po całej okolicy. Rybacy marzyli o budowie kościoła, ale byli zbyt biedni, aby tego dokonać. Upłynęło kilka lat. Pewnego razu nad Swarzewem rozpętała się 86 burza. Morze biło o brzegi złymi, ciężkimi falami, nikt nie mógł wypłynąć na połów. Nagle rybacy posłyszeli jakieś krzyki i wołanie o pomoc. Mieszkańcy wsi mimo złej pogody pobiegli nad morze. I oto co ujrzeli — jakiś obcy statek zmagał się z przerażającym żywiołem. Jeszcze chwila a wraz z załogą legnie na dnie morza. Bez wahania pospieszyli tonącym z pomocą. Wprawdzie statek zatonął, ale uratowali całą załogę. Byli to marynarze z bogatego kraju zwanego Holandią. Z wdzięczności za uratowanie życia wybudowali oni w Swarzewie kościółek, do którego z radością i dumą w dniu 8 września — dniu urodzin Najświętszej Marii Panny — swa-rzewianie przenieśli cudowną figurkę i umieścili ją w głównym ołtarzu. Tyle mówi legenda. A jaka jest prawda? Mijały wieki. Cudowna figurka pełniła nie tylko bardzo ważną funkcję religijną, ale i społeczno-narodową. W latach niewoli i germańskiego ucisku skupiała wokół Siebie rodziny rybaków, krzepiąc ich serca, podtrzymując w nich płomień wiary i polskości. A Swarzewo otrzymało nazwę „kaszubskiej Częstochowy". Jeden ze znanych, związanych z Wybrzeżem poetów, Franciszek Fenikowski poświęcił Jej przepiękny wiersz: Swarzewska Panna Szła Panna Swarzewska przez pobojowisko, skołataną głowę pochylała nisko; tędy do ataku na bagnety biegli, tu padli, tu leżą wśród wrzosów polegli, nie oparł się bagnet stu pancernym wozom, oczy martwych patrzą w niebiosa ze zgrozą. Czyś zdrzemnął się Boże, w bezchmurnym lazurze, kiedyśmy żelazną odpierali burzę, kiedyśmy w krwawiącym konali oporze gołymi piersiami zasłaniając morze, morze, które chorał po polsku Ci śpiewa od wieków u Gdyni, Rozewia, Swarzewa? Kiry dymów rosły nad Kępą Oksywską, szła Panna Swarzewska przez pobojowisko... 87 Mała, zapłakana, przygarbiona biedą klękła przy żołnierzu, co leżał nad Redą, klękła przy obrońcy wiernej, czarnej rzeki i białą mu dłonią zamknęła powieki. ,«PR Legenda o Jeziorze Klasztornym kolice Kartuz są jednym z piękniejszych miejsc wypoczynkowych na Pojezierzu Kaszubskim. Najstarsze ślady osadnictwa pochodzą z młodszej epoki kamienia. Można tu zwiedzić Muzeum, Park Etnograficzny i ciekawe, choć nieliczne zabytki. Legenda o Jeziorze Klasztornym wiąże się ze sprowadzeniem i osadzeniem tutaj przez rycerza Jana z Rusocina zakonu kartuzów. Zakonnicy okazali się niewdzięcznikami wobec swego dobrodzieja i gościnnej ziemi słowiańskiej. Z biegiem lat obdarowywani licznymi wsiami, lasami, wzrastali w pychę, a usadowiwszy się bezpiecznie i zapewniwszy sobie wielki dostatek, rozpoczęli stopniowo działalność germanizacyjną wśród miejscowej ludności. Z chwilą powstania klasztoru kartuzów nadeszły dla okolicznej ludności ciężkie czasy. Mnisi, nie bacząc na surową regułę zakonu, która nakazywała im ubóstwo i pokorę, bezlitośnie wyciskali z poddanych „dziesięcinę", żądali posług rozmaitych. A to przy budowie kościoła, eremów*, murów obronnych, zabudowań gospodarczych. Kazali łowić dla siebie ryby, wybierać z barci złocisty miód, przynosić do klasztoru ubitą zwierzynę. Dodatkową uciążliwością było to, że mnisi zabraniali mowy kaszubskiej — jednych srogo karali, innych starali się przekupić, obiecując im zbawienie duszy i królestwo niebieskie. A przy tym nie skąpili sobie jadła ni dobrego napitku, co ubogich Kaszubów najbardziej oburzało. Na wszelkie ich prośby o jakiekolwiek ulgi, odpowiadali: — A juści, sam Pan Jezus rzekł, że biedny pierwej wejdzie do królestwa niebieskiego niźli bogaty. Cieszcie się i radujcie. Pierwej od nas będziecie w raju. erem — pustelnia, klasztor zakonników żyjących w odosobnieniu 89 Ludzie nie mieli odwagi rzec mnichom prawdy w oczy. Bali się klątwy, kary, piekielnej smoły i madejowego łoża. Próbowały sprawę łagodzić białki. Nic nie wskórały. Sam przeor kazał je przepędzić, mówiąc: — Zali Ewa nie zgrzeszyła pierwsza? Przez nią cierpicie. A białkom na teren klasztoru wstęp wzbroniony. Kto wie? Może między wami znajduje się jakowa czarownica? — Odeszły więc z głośnym płaczem i lamentem. Narzekali ludzie okrutnie, ale wiadomo, z samego tylko biadolenia nic nie wyniknie. Zaczęli więc radzić. Najstarszy w okolicy Rugan (podobno pochodził z rodu Stolemów) taką oto dał im radę: — Nie chodźmy do kościoła. Nie odbywajmy żadnej posługi. A gdy nam głód dokuczy, łowić będziemy w jeziorach mnichów i polować w ich lasach. Przecie nas jest więcej, a ich mniej. Przytaknęli mu chłopy, podrapali się w kudłate łby i rozeszli do domów. Nazajutrz akurat wypadła niedziela. Baby podniosły jazgot w całej wsi. Że boją się piekła. Że taka jest wola Boża, więc trzeba cierpieć. I poszły. Część z nich przymusiła nawet swoich mężów. Wieś została skłócona. Baby przy spowiedzi wygadały wszystko. Kajały się i obiecywały „nawrócić" resztę chłopów. We wsi zapanował istny sądny dzień. A mnisi cieszyli się i zacierali ręce. — Iście to zakute łby pogańskie — mruczeli — ale się setnie na-strachali. Spokornieją. A właśnie przeor był niedawno ogłosił, że potrzebuje wielkiej bryły bursztynu na wyrzeźbienie nowych ozdób do wielkiego ołtarza.1 Było to wierutne kłamstwo. Chciał ją ukryć głęboko na dnie klasztornego skarbca, aby móc przy okazji wymienić na wonne i słodkie wino ze słonecznej Italii. Radzi nieradzi ludziska rozpoczęli poszukiwania onego bursztynu. Aż znaleźli. I to właśnie Rugan. Nie opuściła go jeszcze siła ni odwaga, ani czarnoksięskie moce, choć ród Stolemów, z którego pochodził, ginął już powoli. — Juści, będziesz to miał z niego pożytek — uśmiechał się krzywo. — Teraz pierwszy powędrujesz do raju, ino ci po drodze piekło z Lucyferem wprzódzi wypadnie. Do przeora szybko doszła wieść o znalezionym bursztynie, że wielki ci był jak trzy albo i cztery głowy chłopa. Kazał zatem prędko zaprząc konie i wybrał się po ową bryłę w towarzystwie dwóch zakonnych braciszków. W jeziorze niedaleko od brzegu stał po 90 pas w wodzie olbrzymi Rugan i trzymał w łapach owo mieniące się w promieniach słońca złote cudo. Przeor pokraśniał z zadowolenia i rozkazał: — Nieś tu, ino ostrożnie, bacz, byś nie upuścił, bo kruche. Otrzymasz srogą karę, jeśli uszkodzisz. — Wasza Wielebność raczy przysłać braciszków, sam nie uradzę. Płycizna tutaj. Ale przeor nie ufając nikomu sam wszedł do wody. Rzeczywiście była płytka. Już, już wyciągał ręce, by uchwycić koniec sieci, w której tkwiła wyłowiona bryła, czego wpierw nie zauważył, gdy nagle coś go szarpnęło. Woda zakotłowała się i przeor wraz z ową drogocenną bryłą bursztynu poszedł na dno jeziora. Chłopi i zakonnicy oniemieli z przerażenia. Nim zdążyli oprzytomnieć, z wody wypłynęła przecudnej urody dziewczyna i rzekła do zgromadzonych: — Patrzcie, jako już i na tym świecie nieprawość zostaje ukarana. Ta bryła bursztynu nie zginie. Jeszcze ludzi kiedyś zratuje, wypływając na powierzchnię wody. Ale wy tego nie dożyjecie. Ani wasze dzieci, ni wnuki. Więc powtarzajcie im, aby wieść o tym nie zaginęła. Przyjdą na świat złe czasy. Czasy nienawiści i wojen. Będą ginęli winni i niewinni. Starce, białki i dzieci. Przyjdą zarazy i pioruny. Wody zaleją miasta i wsie. Wyginą wszyscy źli ludzie. Pozostaną tylko dobrzy. A tych będzie mało. Ziemia nasiąknięta krwią nie zechce rodzić, zapanuje głód i niedostatek. Wtedy na powierzchnię tego jeziora wypłynie owa bryła bursztynu. I odmienia się ludzkie losy. Zapanuje pokój, braterstwo i dostatek. Nim się zasłuchani spostrzegli — zniknęła. Długo jeszcze stali zamyśleni nad ową przepowiednią i dziwnym ludzkim losem... A przepowiednia przechodzi z pokolenia w pokolenie. Legenda o Królowej Pomorza sąsiedztwie Pojezierza Kaszubskiego na Kociewiu leży wieś Piaseczno, gdzie w małym zabytkowym kościółku zbudowanym w stylu gotyckim znajduje się figurka Matki Bożej z Dzieciątkiem, wyrzeźbiona w topolowym drewnie przez nieznanego artystę prawdopodobnie w drugiej połowie XIV wieku. Z kultem tej świętej figurki wiąże się bardzo stara, bo przeszło sześćset lat licząca legenda, która uległa może pewnym zmianom, jednak zachowała się w pamięci ludzkiej do dnia dzisiejszego. Choć Polska już od czasów Mieszka I była państwem chrześcijańskim, wiara w jedynego Boga przez długi jeszcze czas mieszała się na Pomorzu z wiarą w złe moce i czarownice, w uroki i czary. Ziemie pokrywały tysiącletnie puszcze rozświetlane błękitnymi taflami jezior i rozległymi polanami, na których zakładano osady. Było ich podówczas mało. Wszystkie należały do księcia, Kościoła lub klasztoru. Aby oddać nakazaną daninę i wyżywić swoją rodzinę, chłopi musieli ciężko pracować od świtu do nocy. Jedni uprawiali ziemię, inni trudnili się połowem ryb w jeziorach, których tu nie brakowało, a jeszcze inni wybierali pachnący miód z barci leśnych lub warzyli smołę. Najgorzej ze wszystkich wiodło się ubogiemu smolarzowi Ber-natkowi, który miał tylko jednego syna Jefkę i na dodatek „tkniętego złą mocą". Chłopiec w wieku lat dziesięciu dostał paraliżu nóg i nie mógł pomagać ojcu ani w lesie, ani w domowym gospodarstwie. A trzeba go było wyżywić. Nie pomagały pacierze szeptane codziennie przez nieszczęsną matkę ani odczynianie uroków, sypanie ziół na ogień, okadzanie pachnącym jałowcem, spalanie szarosrebrzystych kul toczonych z delikatnych włókien lnu. Choroba nie ustępowała. Wtedy cała wioska zgodnie orzekła, że jest to kara Boża i Bernatk musi cierpieć w pokorze, bo prawdopodobnie 92 ciężko zawinił. Nikt jednak nie wiedział, co by też mógł on uczynić złego, jako że był to człek spokojny, nikomu nie wadzący i nigdy nie sięgający po cudze dobro. Pewnego razu Bernatk wiózł smołę aż do klasztoru w Gniewie. Wziął ze sobą syna, aby ten się choć trochę ,,uweselił", no i w czasie podróży spojrzał na konia i wóz, kiedy on sam będzie zajęty w klasztorze. Wprawdzie syn był mu wielkim ciężarem, kochał go przecie i bolał nad jego niedolą. Czasem rozmyślał: Co też się stanie z Jefką, kiedy oboje z żoną się zestarzeją i sami będą potrzebowali pomocy? Dzień był gorący. Słońce prażyło niemiłosiernie, zalewając oczy potem. Droga daleka. Jechali już tak od wczesnego ranka. — Słuchaj, synu — powiedział do chłopca — zatrzymajmy się tu na skraju lasu, posilmy się i odpocznijmy. Na wieczór dojedziemy na miejsce. — Dobrze, ojcze — odpowiedział kaleka. Tedy się zatrzymali. Bernatk przywiązał swoją nędzną szkapinę do drzewa, rzucił jej wiązkę trawy, wyjął z kobiałki kawałek placka, suszoną rybę i z pobliskiego źródełka przyniósł dzbanek chłodnej orzeźwiającej wody. To był cały ich posiłek. Lekki wietrzyk przynosił zapach rozgrzanego słońcem igliwia sosen i świerków i błogim lenistwem rozlewał po utrudzonym ciele. — Spocznijcie krzynę, ojcze — odezwał się Jefka. — Strudzeni jesteście. Ja zostanę na wozie, ino mi przynieście parę tych pięknych szyszek, które leżą pod tą wielgaśną sosną. Może cosi z nich zmajstruję na podarek dla matki, bo przecie nic nie kupimy. Smolarz spełnił jego prośbę, potem rzucił na trawę ciemną zgrzebną płachtę, ułożył się na niej i wkrótce zmorzył go sen. Chłopak zabrał się do majstrowania, bo miał od urodzenia wielce sposobną ku temu rękę, a i nożyk zawsze nosił przy sobie. Po pewnym czasie odłożył robotę — była skończona — i spojrzał w niebo, by się upewnić, czy nie czas obudzić ojca. W tej chwili zobaczył wysoką piękną panią z maluśkim dzieciątkiem na ręku. Ubrana była w kolorowe szaty, jakich chłopiec nigdy w życiu nie widział. Pani uśmiechnęła się i rzekła: — Podejdź do mnie, chcę ci coś podarować. Kaleka z wrażenia nie mógł nawet otworzyć ust. — No, chodź — zachęcała pani — nie lękaj się. Jak ci na imię? — O, jasna pani — wyjąkał wreszcie — na imię mi Jefka, ale ja nie mogę przyjść do ciebie. Ty nie wiesz, że ,,złe" odjęło mi moc 93 w nogach? Już dwa lata leżę i nie mogę się ani bawić, ani pracować jako inne dzieci. Jeśli ty, pani, przyjdziesz do mnie, podaruję twemu synaczkowi tę oto uczynioną przeze mnie zabawkę, bo nic więcej nie mam. — I wyciągnął na dłoni zrobionego z szyszek śmiesznego małego ptaszka. — Dziękuję ci, Jefka — powiedziała pani — dziękuję za dobroć twojego serca. A teraz ty przyjdź do mnie, przynieś sam tę zabawkę i przyjmij ode mnie podarek, bo jak ci już mówiłam, mam i ja coś dla ciebie, z czego się bardzo ucieszysz. Oczy chłopca zaszły gorzkimi łzami bólu... — Pani, przecie mówiłem, że nie mogę... nie mogę... — i ukrył twarz w dłoniach. — Możesz — powiedziała pani. — Uwierz mi i wstań. Wstań i chodź. Chłopiec uwierzył. Bez żadnych trudności zeskoczył z fury i pobiegł do pięknej pani. Nagle zrozumiał, że już jest zdrowy, że będzie mógł biegać jak inne dzieci i pomagać w pracy rodzicom. Ukląkł u jej stóp i zapłakał. Były to łzy radości i wdzięczności za odzyskane zdrowie. Sam nie wiedział, dlaczego zaczął odmawiać pacierz, a kiedy skończył go i wstał, piękna pani zniknęła. Jak wielkie było wzruszenie ojca, gdy po przebudzeniu się ujrzał syna szykującego furmankę do dalszej drogi. Wieść o tym wydarzeniu rozeszła się szybko po całej okolicy. Wszyscy znali rodzinę ubogiego smolarza i wiedzieli o nieszczęściu, jakie go spotkało, kiedy „złe moce" uczyniły kaleką jego syna. Teraz chłopiec wracał zdrowy i cała wioska mogła się o tym przekonać. Opowiedział, jak wyglądała „Piękna Pani", a miejscowy proboszcz orzekł, że była to sama Najświętsza Panienka, a uleczenie Jefki uznał za prawdziwy cud. I »wac |twe- pię- KSZ- waw- O Dziwnej i ukrył ¦Wstań i ¦ujrzał yspa Wolin, największa z czterdziestu czterech polskich wysp, położonych u ujścia Odry do Bałtyku, nie była dawniej wyspą. Stało się to za sprawą pewnej dziewczyny. Na dzisiejszym Półwyspie Rów stał na wysokim wzgórzu wśród bagien i trzęsawisk mały warowny grodek. Zbudował go możny pan, do którego należał niemały szmat ziemi. Pan gródka nazywał się Jano i żył z uprawy ziemi, łowów, hodowli zwierząt domowych, połowu ryb i wypraw morskich. Miał liczną rodzinę: czterech synów i cztery córki. Najmłodszą, jasnowłosą, zwano Dziwną. Różniła się od swego rodzeństwa. Była wyższa nawet od braci. Nie lubiła kobiecego gospodarstwa. Miała męskie upodobania. Kochała łowy, dobrze jeździła konno, strzelała z łuku i rzucała oszczepem. Najbardziej kochała ojca. Ukochała go za to, że nie bronił jej męskiego rzemiosła, nie przymuszał do robót domowych. Stara matka dąsała się trochę, ale nie chcąc narażać się mężowi, machnęła ręką na ,,kaprysy" najmłodszej. — Mam jeszcze trzy córki — mawiała — wychowam je na prawdziwe białogłowy. Zastąpią mnie kiedyś. Niech tam! I tak upływały dnie, miesiące i lata. Synowie żenili się i odchodzili, budując własne grody, córki wychodziły za mąż. Matka byłaby rada wyprawić gody i najmłodszej, ale Dziwna śmiała się tylko i mówiła: — Mam czas, matko. Czy to wam źle ze mną? Domem zarządza Ina — wam to pomoc, mnie — żadna ujma. A i zbytnio chyba nikomu nie przeszkadzam, nawet się przydaję. Zwierza ubiję do kuchni, owoców leśnych z boru przyniosę, miodu z barci, ryb na-łowię. A kiedy zatęsknię za kądzielą, powiem wam. Pewnego razu, kiedy czekała na brzegu morskim na powrót ojca z narady w świętym gaju, posłyszała dziwny szelest. Jak zwierzę 95 czujna ukryła się w kępie traw i rokitnika. Bezpieczna — zaczęła teraz rozglądać się pilnie dookoła. I oto co zobaczyła: z nadbrzeżnego lasu wychyliło się pięciu zbrojnych ludzi. Po ubiorze poznała, że obcy. Mieli długie miecze i dzidy, na głowach skórzane kołpaki, na ramionach ciężkie opończe. Znieruchomieli na chwilę, rozejrzeli się po horyzoncie, zatrzymując wzrok na zbliżającym się punkcie, który — jak słusznie pomyślała — okazał się łodzią z czteroosobową załogą. Obcy cofnęli się. Nie chcieli być zauważeni. Zrozumiała. Oczekują na swoją łódź. Upewniwszy się, że jej nie spostrzegli — powoli, aby nie zdradzić się szelestem, zaczęła cofać się coraz bardziej w głąb lasu w kierunku świętego gaju. Po kilku chwilach już biegła szybko na spotkanie z ojcem, niosąc mu niedobrą nowinę. Serce jej biło niespokojnie. Wiedziała dobrze, co oznaczało przybycie obcych. Kiedy ujrzała ojca prowadzącego dwa konie, podniosła rękę sygnali-J żując niebezpieczeństwo. Stary Jano zatrzymał się i zaczął zwalniać uzdę jej konia. Niel mówił przy tym nic. Kiedy wskoczyła lekko i zgrabnie jak chlo-l pak, uśmiech rozjaśnił jego surowe oblicze, pofałdowane wieloma I bruzdami, osmalone słońcem i osmagane morskimi wiatrami, z I bliznami po otrzymanych ranach. Dziwna patrząc z niepokojem w twarz ojca rzekła: — Ojcze, czekając na ciebie chciałam uzbierać trochę owoców i I kamienia słonecznego. Zobaczyłam pięciu ludzi wychodzących z lasu. To na pewno obcy. Ich strój świadczył o tym. Czekali na swoją łódź. Bali się, by ich nikt nie zobaczył i z powrotem ukryli j się w lesie. To wrogowie. — Tak, Dziwno, to wrogowie. Zapewne przybyli tu, aby dokładnie zbadać okolicę przed planowanym napadem. Przybędą z północy lub zachodu. To zła wróżba. Kapłani, składając dzisiaj ofiary, ujrzeli grożące nam niebezpieczeństwo. W dymach snuty się zbrojne postacie, a w trzasku ognia słyszeli odgłosy walki, płacz kobiet i dzieci. Wkrótce spadnie na nas wielkie nieszczęście. Ale jak się przed nim uchronić, skoro bogowie nas nie obronią? To prawda, ojcze - po wiedziała. Dziwna. - Przeciw bogom nie znaczymy nic. Ale może oni żądają od nas pomocy, tak jak żądają składania ofiar? Możemy posłać po waszych synów i po mężów córek. Naradzić się w świętym gaju z kapłanami. Dać specjalną ofiarę. — Mądra jesteś, Dziwno, choć tylko białogłowa. Nie żadna to ujma posłuchać twojej rady. Tak też zrobimy. 96 I- zaczęła mdbrzeż-5poznała, : kołpaki, lilc, rozejrzę -¦ się punk-Azczteroo-ażeni. Zro- I nie zdra->lasu w ybko na wiło nie-¦ch. Kie-fsygnali- lia. Nie kk chło-¦ieloma Itrami, z ¦OCOW 1 pcych z na [ukryli i to Po powrocie na grodek Jano zwołał radę starszych, powiedział o przepowiedni kapłanów i nie wydając „sekretu" córki, przedstawił plan działania. Uznano go za słuszny. Po wieczerzy woje wyszli na majdan, by dopilnować wykonania wydanych rozkazów. Sprawdzili straże, umocnienia wałów obronnych, most zwodzony, zapasy żywności, liczbę toporów i łuków, zapasy smolnego łuczywa, tłuszczu i wosku na wypadek, gdyby przyszło bronić gródka. — O bogowie — modlił się w duchu Jano — oddalcie od nas tę straszną karę. Mamy białogłowy i dzieci, jesteśmy ludem spokojnym, dzielimy się chlebem i domem z każdym podróżnym, składamy ofiary i szanujemy prawa. O bogowie, bogowie! Od obcych nie chcemy niczego. Nie opuszczajcie nas! Tymczasem Dziwna — dla siostry Iny rzecz wprost niezrozumiała — po raz pierwszy zajęła się kobiecym gospodarstwem. Pytała ją i matkę o zapasy żywności w spiżarniach, o liczbę kobiet w grodzie, o ludzi z podgrodzia. Wszyscy dziwowali się wielce tej przemianie. Rozradowana matka posłała w ofierze bogom dzban złocistego miodu i śmieszne czarne prosiątko. Na naradzie w świętym gaju rozpatrzono plan Jano. Przewidywano, że wrogowie wylądują w okolicach dzisiejszego Zagórza. Postanowiono, że tam drużyna Jano urządzi zasadzkę i pierwsza rozpocznie walkę. Po zachodniej stronie gródka rozciągały się niebezpieczne bagna i trzęsawiska, w których bić się trudno, a zginąć łatwo. Ale i grodki zabezpieczono przed napadem wroga, pozostawiając w nich niewielkie załogi. Każdy miecz, dzida czy topór liczyły się w mającej nastąpić walce. A kiedy rozpoczęto przygotowania obronne, Jano zmuszony był powiedzieć żonie i starszej córce o grożącym niebezpieczeństwie. Kobiety podniosły lament. Tylko Dziwna była całkowicie spokojna, nawet uśmiechała się. Miała wziąć udział w tej bitwie. Na razie pod jej okiem zgrzytały żarna, zabijano owce i świnie, susząc lub soląc zapasy mięsiwa, wędzono ryby. Przygotowywano w grodzie miejsce dla ludzi z podgrodzia, na spęd żywizny, zakopywano skarby w wielkich glinianych dzbanach. Gródek uspokajał się powoli, tylko Dziwna chodziła poważna i zamyślona. Jej przeczucia nie były dobre. Nie wierzyła w przebłaganie bogów. Nie o siebie się lękała, ale o matkę i siostry. Wreszcie nadszedł dzień, który według zebranych wieści miał być dniem najazdu obcych na ziemie ludu Vinety. Dziwna z kilkoma wojami pełniła straż niedaleko miejsca zasadzki, przy ścieżce prowadzącej do gródka. Przypuszczano, że 7 — ..W krainie słonych... 97 wróg wyląduje nocą, a uderzy nazajutrz rankiem. Była przebrana po męsku, pod sobą miała najlepszego konia z ojcowego stada. Nie różniła się niczym od swoich towarzyszy. Gdy tak od kilku godzin wyczekiwali, usłyszała trzask łamanych gałęzi i jakieś po- I dejrzane ściszone głosy. Zrozumiała, jak mądry był jej ojciec, jak ' przewidujący i pełen poświęcenia, że wbrew radzie postawił ją tu- ; taj na czatach. Trzask i głosy słychać było coraz bliżej. Szła spora^ gromada ludzi. Czy chcieli uderzyć na grodek? Czy zostali wysłani na zwiady? Postanowiła działać. Wysłała kilku swoich ludzi, by spróbowali zatopić lub podpalić łodzie wroga. A nuż się im to uda? Aie i obcy byli czujni. Kiedy koń towarzyszącego Dziwnej Prze-mysła niespokojnie zachrapat, g,t[ SBZO [ nzjoui m Bjśuojn av aiu f i uiamnzs z M ffHppO M p po ui9i>[jT?}so |BiuinzoJ2 '9MO{3 fesofMOjojz o>[ B|izp^d oofezsojd i ai uop O złotej Winecie Z *^$f achowało się wiele podań ludowych o Wolinie, czyli dawnej Winecie. Jedno z nich mówi, że nazwa miasta pochodzi od imienia pięknej córki pewnego księcia, tak przez niego kochanej, że postanowił w miejscu dzisiejszego Wolina zbudować gród i nazwać go jej imieniem — Wineta. Mała osada istniała tu z dawien dawna. Początki jej giną w pomroce dziejów, ale dopiero od chwili, gdy zamieszkał w niej książę, zaczęła nabierać znaczenia. Książę miał liczną drużynę, a i wielu chętnych, znęconych możliwościami szybkiego wzbogacenia się, przybywało nawet ze stron odległych i osiedlało się w grodzie. Wielu wojów ciekawych urody Winę ty, wysławianej przez wędrownych gęślarzy, przybywało i ... zostawało. Dziewczyna była nadzwyczajnej urody. Wysmukła jak topola. Miała długie, wspaniałe włosy koloru bursztynu. W jej oczach odbijał się błękit nieba, zasnuty srebrzystą mgiełką rozmarzenia. Spoglądały łagodnie, urzekająco. Usta miała koloru leśnych poziomek, uśmiechnięte i bezbronne jak usta dziecka. Lica przypominały najbielsze śniegi. Kto na nią spojrzał, nie potrafił jej nigdy zapomnieć. Książę poświęcił córkę bogom na kapłankę i wieszczkę. Ciągnęły więc do świętego gaju tłumy możnych z bogatymi darami nie tylko po wróżby i modły. Chciano choć raz w życiu zobaczyć sławną Winetę. Bogatsi wracali wiele razy, zostawiając ogromne skarby na ofiarę bogom. Z tych darów książę kazał odlać złoty posąg boga Trzygława. Gród stawał się coraz ludniejszy, bogatszy. Budowano coraz piękniejsze domy, ulice wykładano drewnem; w porcie szkutnicy wyciosywali mocne a sprawne statki, stawiano mosty, podwyższano wały obronne. Obcy kupcy przywozili nieznane dotąd towary — pajęczo cienkie połyskliwe jedwabie, mi- 101 sterne wyroby ze złota, piękne naczynia i wiele innych przedmiotów. Lata biegły szybko. Jesienie smuciły deszczem, otrząsały złote liście, wiosny cieszyły zielenią i śpiewem ptaków, ciepłem boga Słońca i darami Matki Ziemi. Przeminęło panowanie księcia, przyszły nowe wróżbitki do świętych gajów. Nowi panowie zasiadali w radach. Miasto Wineta bogaciło się i potężniejąc stało się sławne w całym ówczesnym świecie. Uważano, że był to gród największy, najbogatszy i najpiękniejszy na całym wschodnim i północnym wybrzeżu Bałtyku. Kupcy i podróżnicy opowiadali o nim niewiarygodne historie. Ale bogactwo rodziło dumę, pychę, rozpustę. Nie wystarczały już możnym godziwe zyski z handlu, roli i rzemiosła. Urządzali zbrojne wyprawy, grabili obce statki, sprowadzali niewolników lub zamieniali w nich dawnych swoich poddanych. Zaczęli lekceważyć kapłanów. Nie zwoływali wieców. Rządzili państwem, jak chcieli, pospólstwo mając w pogardzie. Ubierali się w miękkie jedwabne szaty, nosili wytworne obuwie nabijane złotymi guzami. Nie smakowało im zwykłe piwo, obyczajem przodków warzone z chmielu. Sprowadzali słodkie wina, nieznane złociste owoce z krajów, gdzie słońce grzało mocniej, a śniegu nie znano wcale. Już nie zadowalały ich domy drewniane czy budowane z szarego kamienia. Sprowadzali lśniący biały marmur, a dachy kryli złotą blachą. W okna wprawiali „przezroczyste tafle lodowe, których nawet słońce stopić nie potrafiło". Marmurem wykładano też ulice, które pachołkowie czyścili co dnia przed wschodem słońca. Ogrom bogactw i przepychu odmienił serca możnych. Nie składali już ofiar bogom, trwonili czas na ucztach i bezbożnych hulankach. Porywali najpiękniejsze wróżbitki ze świętych gajów Trzy-gława. Lekceważyli przepowiednie i groźby kapłanów, zapowiadające koniec Winety i śmierć Wszystkiego, co żywe. Jedynie prosty lud zanosił do bogów gorące modły o odwrócenie nieszczęścia. Tylko on zachował jeszcze dawne obyczaje, oddawał cześć bóstwom Słońca, Matki Ziemi, Trzygława. I znowu upłynęło lat kilka, a że nie wydarzyło się nic złego, poszły w niepamięć przepowiednie kapłanów. Lecz... Zbliżała sję noc listopadowa i rozkazano wczmńnimi zamknąć bramy miasta. Możni panowie i bogaci kupcy szykowali się na wielką ucztę, na którą po raz pierwszy miano przyprowadzić por- "«¦ i 102 mo- I złote I boga siecią, Izasia- ) się flnaj-[fpół-lonim aaly ¦udzali iltów wane z obcego statku niewiasty i dziewice. Panowało ogólne podniecenie. Nikt nie zwrócił uwagi, że słońce tego dnia zachodziło krwawo, inaczej niż zwykle, a spoza horyzontu poczęła wypływać kosmata ciemność chmury. Możni śpieszyli na ucztę. Wyobraźnia podsuwała im rozkosze rozpusty. Wiedziano, że porwane białogłowy są niezwykłej urody. Miasto tonęło w księżycowej poświacie. W pałacach jarzyły się światła przełamując swój blask w kryształowych taflach okien. Humor dopisywał wszystkim, od panów po służbę. Nagle i niespodziewanie zerwała się wichura, zakołysała konarami drzew, pogasiła na ulicach pochodnie, zakręciła cichą toń wody i jak wielki kielich poderwała z dna morskiego ku niebu. Wtedy u jednej z bram, a było ich dwanaście, pojawiła się grupka rybaków z rozbitej łodzi, którą morze z wściekłością cisnęło do stóp miasta. Wyglądali strasznie. Pokaleczeni, w poszarpanej o-dzieży, błagali o łaskę ocalenia — wpuszczenie ich do grodu. . Strażnik uczynił to bez wahania. Jakie niebezpieczeństwo mogło zagrażać miastu ze strony tych na wpół żywych obszarpańców? Ale ku swemu zdumieniu w jednym z rybaków rozpoznał dziewczynę. Była nad podziw urodziwa. Zakłopotał się tym i zmartwił wielce. — Ludzie — zawołał — zali nie wiecie, w jakim to mieście jesteście? I co grozi tu każdej pięknej białogłowie? — Wiemy — odrzekła za rybaków dziewczyna — ale nam — dodała z naciskiem — nic nie grozi. Bogowie są sprawiedliwi. — Jeśli tak, to idźcie do pałacu księcia, tam odbywa się uczta, nakarmią was i napoją, bo ja tu nic nie mam. I wstawcie się za mną, gdyż może mnie spotkać surowa kara za złamanie zakazu otwierania bramy po zachodzie słońca. Ociekający wodą rozbitkowie powlekli się do najbliższego pałacu. Służba bała się wpuścić obcych do środka. Dano im po kawale mięsiwa i słodkiego placka i kazano iść precz. Ale hałas na dziedzińcu wywołał zarządcę pałacu. Ten szybko wyłowił oczyma cudną dziewczynę, której jedynym ubiorem były skórznie* rybackie i płaszcz pozłocistych włosów rozsypanych dookoła ramion. Aż zaniemówił z zachwytu. Nagle zaświtała mu szatańska myśl: — A gdyby tak osuszyć ich i do pana na pokoje? Nagroda z pewnością mnie nie minie. I kiedy na sali ucztowano, wprowadził rybaków i „księżycową" skór/nie — buty z cholewami 103 11 dziewczynę. Przybysze stanęli pokornie u progu, pokłonili się nisko na znak szacunku i powitania. Panom już dobrze szumiało w głowach, a niewiasty na wpół rozebrane w pośpiechu okrywały swoją nagość. Gospodarz tej uczty podniósł się ze swego łoża, bo ucztowali na sposób rzymski, i podszedł do rozbitków. — Prawo morskie — przemówił — daje mi was na własność i mogę z wami uczynić, co zechcę. Pozwolę wam jednak nadal ryba-czyć, oczywiście dla mego dworu. Ty — tu wskazał palcem na „złotowłosą" — pójdziesz najpierw ze mną do łożnicy, później pobawią się z tobą moi druhowie. — Panie miłościwy — prosili rybacy wyciągając błagalnie ręce — tę dziewczynę wyłowiliśmy z morza. Jest sama i bez rodziny. Wypuść ją wolno. Raczej nam odbierz życie. Jest taka młoda, prawie dziecko. Oszczędź ją, panie! Ale książę zaśmiał się dziko i kopnął najbliżej stojącego rybaka, a był to wiekowy starzec z długą białą brodą. W tej chwili rozległ się przeraźliwy grzmot. Przez lodową taflę okna wpadła złocista rozżarzona kula i zapaliła ogień na kominku. Ucztujący zamarli z przerażenia. W sali miast obdartych rybaków stało dziewięciu kapłanów, a wśród nich smukła i piękna, strojna w bogate szaty dziewczyna, w której rozpoznano legendarną Winetę, pierwszą kapłankę boga Trzygława. Stary rybak okazał się samym Trzygławem. — Oto dałem wam ostatnią szansę ocalenia — przemówił. — Nie skorzystaliście z niej. Niech się zatem dopełni przepowiednia. Niechaj złe i ciemne moce ogarną to miasto, pokryją je wody morza. Zginą ludzie z całym swoim dostatkiem i przepychem. Na przestrogę pokoleniom, które po was przyjdą. Pogasły światła. Noc połączyła niebo z ziemią i wodą. Sztorm szalał do rana. Biły pioruny. Na próżno ludzie uciekali na dachy, do piwnic. Woda dosięgała ich wszędzie... A kiedy rano wstało słońce, miasta nie było na powierzchni ziemi. Na wodzie unosiła się skromna łódka strażnika z dwunastej bramy ze złotym posągiem Trzygława. Tak rozgniewani bogowie każą nieposłuszeństwo, pychę i zbrodnie. Przeminęły setki, a może tysiące lat? Na miejscu pysznej Winety wyrosło skromne dzisiaj miasteczko Wolin. Mieszkają w nim lu- 104 dzie spokojni, pracowici, ale też ciekawi przeszłości swojej ziemi. Niektórzy mówią, że czasem, choć zdarza się to bardzo rzadko, gdy noc zapadnie jasna, przy pełni księżyca można wpatrując się w wody Dziwny zobaczyć marmurem wykładane ulice miasta, złociste dachy domów... Jedyny raz w roku, w listopadowe Święto Zmarłych, wynurza się zatopiona Wineta. Wiatr niesie ciche lękliwe głosy spóźnionych modłów... Ale zobaczyć to miasto i usłyszeć jego żale może jedynie człowiek, przybysz z kraju porwanych niewiast, sprawiedliwy, z sercem nie splamionym grzechem. Musi odszukać zaginiony posąg Trzygława i ustawić go nad brzegiem Dziwny, morze bowiem zasypało piaskiem to miasto, zostawiając jedynie strumień i resztki portowych umocnień. O Dziewiczym Głazie Iza nie N a trasie Drawno — Dobiegniew, w pobliżu brzegów rzeki Drawy Jeży mała osada Niemienica. Przed tysiącem lat rozciągała się tu wspaniała Puszcza Drawska, łącząca się z Puszczą Notecką i Puszczą Barlinecką. Te olbrzymie bory stanowiły trudną do przebycia granicę między słowiańskimi plemionami Pomorza Zachodniego a resztą plemion aż po Wisłę. A jednak puszcze te przebyli pierwsi Piastowie i przyłączyli ziemie zachodnich Słowian do Polski. Dzisiaj droga do osady Niemicniua biegnie przez reSZtKi — jaK> że piękne — tej puszczy wzdłuż brzegów Drawy. Są tu urocze jeziora i wiele rezerwatów z rzadkimi pomnikami przyrody. A w wodach rzeki, przy jej wschodnim brzegu, leży ogromny głaz zwący się Dziewiczym Głazem. Łączy się z nim pewna stara, prawie już zapomniana opowieść. Otóż niedaleko dzisiejszej Niemienicy ukryła się w ostępach leśnych niewielka osada bartników. Żyli ,,z boru". Wyszukiwali miodne barcie, czasem zapolowali na dzikiego zwierza. Kobiety zbierały owoce, orzechy, jagody i grzyby. Dla własnych potrzeb trzymali trochę inwentarza — parę krów, parę owiec, pola nie uprawiali. Rzeka dostarczała ryb. Od czasu do czasu wyprawiali się do sąsiadów „na wymianę". Za suszone ryby, miód i wosk otrzy- mywali ziarno na podpłomyki, krupy i lniane płótno. Sami wyprawiali skóry na zimowy przyodziewek i s^yli buty. ISie cłlOtizM DO- so. Ich obuwie szyte było z jednego, najwyżej dwóch kawałków skóry — od płytkich kierpców po wysokie botki - a tak starannie, ścieg od ściegu o jeden milimetr, że i dzisiaj zadziwiają swą precyzją mistrzów dratwy. Zdarzało się, ale nieczęsto, że jakaś drużyna zbłąkała się w te 107 strony i zatrzymała na nocleg. Obcy niezbyt interesowali się osadą. Nie była zasobna. Chaty miała ciasne, okopcone dymem paleniska. Nocować trzeba było pod gołym niebem lub klecić naprędce szałasy. Mieszkańcy przyjmowali obcych „jako dopust bogów", albowiem cokolwiek mieli zapasów zostawało przez nich doszczętnie wyjedzone. Kiedy przyjeżdżali owi niezbyt chętnie widziani goście — w osadzie zastawali tylko ludzi starych i małe dzieci, żadnej młódki ani zdolnego do pracy chłopa. Osadą rządził wiekowy Sobek i czuwał nad jej bezpieczeństwem. Kolejno wyznaczani mężczyźni obserwowali puszczę. Jeżeli usłyszeli podejrzane hałasy, zwiastowane przez popłoch wśród dzikiego zwierza, tętent koni lub echo grania rogów, wtedy młodzi uciekali do niedostępnej, ukrytej wśród bagien kryjówki. A była w osadzie przepiękna dziewczyna, zwana Weliną. O nią bał się stary Sobek najwięcej. Przeznaczono ją na kapłankę do świętego gaju boga Prówe. Welina ukończyła piętnastą wiosnę i za rok miała opuścić osadę ku zadowoleniu dziada, a nie ukrywanemu żalowi młodych bartników. Rodziców jej pochłonęły fale rzeki w czasie połowu ryb. Pewnego wrześniowego popołudnia gromada myśliwych przybyła do osady. Tym razem Welina opóźniła swój powrót z boru, gdzie zbierała lecznicze zioła. Obcy ujrzeli ją. Zawrócili konie w stronę dziewczyny. Jej niezwykła uroda wzbudziła pożądanie. Przerażona zaczęła cofać się ku rzece. Zbielałymi wargami szeptała słowa modlitwy do boga Słońca i Wody. — O, bogowie! Wszechmocni! Wszechpotężni! Nie uczyniłam nic złego. Raczej śmierć niż hańba w niewoli! Uczyńcie cud! Błagam was! Nagle zerwał się silny wiatr. Fale rzeki wzburzyły się groźnie. Chlusnęły z wściekłością występując z brzegów. Gromada obcych cofnęła się w popłochu. Po chwili, kiedy woje opamiętali się, dziewczyna znikła. W miejscu, gdzie stała, leżał ogromny głaz. Długo milczeli, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Wreszcie dowódca dał znak i cała drużyna zawróciła w głąb puszczy, nie zatrzymując się w osadzie. Od tamtego dnia żadna obca drużyna nie nawiedziła bartników. Prawdopodobnie wieść o tajemniczym wydarzeniu obiegła okolice i wzbudziła zabobonny strach. Śmierć Weliny, ofiara złożona bogom, zapewniła bezpieczeństwo osadzie... Przeminęły wieki. Przerzedziła się tysiącletnia puszcza. Z osady 108 osa-pale- t bo-nich l»osa-lkiani feuwał iobser-vane ania Iba- rOnia pkę do Wiza pane- [ rzeki Iptzy-iboru. feme. :pta- bartników nie zostało nawet śladu. Legenda o pięknej Welinie też odchodzi powoli w niepamięć. Jedynie Dziewiczy Głaz, leżący w przybrzeżnych wodach Drawy przypomina, że w tym miejscu przed wiekami rozegrał się niezwykły dramat. Tajemnica Jeziora Turkusowego rzeź Woliriski Park Narodowy — w kierunku osady Wapnica — prowadzi ciekawa krajobrazowo trasa. Osada położona jest między zalesionymi wzniesieniami, u stóp Lelowej Góry (stara nazwa słowiańska). W środku wsi rośnie liczący przeszło sześćset lat dąb, zwany „Prastarym". Na jej skraju rozciąga się urzekające swoim pięknem Jezioro Turkusowe, o bardzo wysokich i stromych brzegach, porośniętych krzewami rokitnika. Jesienią, gdy dojrzewają jego owoce, jezioro tonie w płomieniach. Lelowa Góra była świętą górą pogańskich plemion zachodnich Słowian. Stała na niej skromna, niewielka świątynia. Nie kryła w sobie bogatych skarbów, nie posiadała sławnych wróżbitów. Kapłani, a było ich niewielu, zajmowali się odprawianiem modłów, wróżbami, a przede wszystkim leczeniem chorych. Nie było tu świętego czarnego konia, tylko wyrzezany w drewnie posąg boga Trzygława. Kiedy pierwsi kapłani przybyli na Lelową Górę, a było to bardzo dawno, zaczęli sadzić święte dęby, dookoła bowiem rozciągały się tylko bukowe bory. Z biegiem czasu rozrosła się wokół góry wielka dąbrowa, z której do dziś przetrwał jedynie dąb „Prastary" — zwany też przez niektórych „Słowianinem". Czas mijał, przemijali kapłani, ubywało i przybywało ludzi w maleńkiej osadzie, która przycupnęła u stóp świętej góry. Posąg Trzygława trwał i służył wielu pokoleniom. Nie dochodziły tu wieści z dalekiego świata, nie przybywali obcy ludzie zbrojni w łuki i miecze, by szerzyć gwałt i pożogę. Pewnego razu przywędrowała w te strony dziwna białogłowa z dwiema towarzyszkami, prawdopodobnie szukając tutaj schronienia. Widać było, że jest z wysokiego rodu, a obie kobiety opiekują się nią i jej służą. Długą znać odbyły drogę, bo odzież miały starga- 110 nąi zwano Białoj tych m sko. Po s moc' Ran) toporyj domo dziea Siana lodoi chodl M dafl mi im rai, i 1 i ¦ Wap- |ołożona f (stara eśćset tające i stronią, gdy dnich Naw VKap-itów, tu oga aby- ną i osypaną kurzem. Za nimi dreptał oswojony „mieszko" — tak zwano wtedy niedźwiedzie. Białogłowy prowadził stary, choć krzepki jeszcze guślarz* o białych włosach i spalonej słońcem pomarszczonej twarzy, w której dziwnym ogniem paliły się czarne smoliste oczy. Ominęli bokiem osadę i weszli w las. Sklecili naprędce lichy szałas i rozpalili ognisko. Po skromnej wieczerzy guślarz zostawił białogłowy pod opieką misia i udał się do świątyni na Lelowej Górze, zapewne po pomoc. Na szczęście dla przybyłych noc była ciepła, w ognisku wesoło trzaskały gałęzie, miś pomrukując ułożył się przed szałasem — mogły zdrożone odpocząć i ogrzać się. Tak minęła noc. Rankiem z guślarzem przybyła grupka ludzi. Przynieśli ze sobą topory oraz inne narzędzia potrzebne do wyrębu lasu i budowy domostwa. W sakwach r dzbanach trochę żywności. Odtąd codziennie rozlegał się stukot toporów i łoskot padających drzew. Starsze kobiety chodziły do lasu zbierać, co w nim jeszcze pozostało do zebrania, albowiem lato miało się ku końcowi. Guślarz wychodził z szałasu ze wschodem słońca, a wracał o zachodzie. Zawsze przynosił coś w sakwach od dobrych ludzi: a to świeży pachnący podpłomyk, rybę suszoną czy kawał mięsa. Zdarzało się, że i słodki złocisty plaster miodu. Z tego i z własnych zbiorów oraz datków ze świątyni kobiety warzyły strawę dla wszystkich. Czasami drwale upolowali sarnę lub jelenia — wtedy guślarz zostawał i „oprawiał" zwierzynę. Widać kobiety nie były przyzwyczajone do takiej pracy. Piękna Juno na razie nie robiła nic. Była drobna, blada, delikatna, snąć wychowana w dostatkach, a w dodatku nie czuła się najlepiej. Godzinami leżała na zbitej naprędce ławie, wysłanej skórami. Czasem szła z misiem do boru, zbierała różne zioła i trawy. Wiązała w pęczki, a kobiety zawieszały je na drzewach, by korzystając z pięknej pogody wysuszyć jak najprędzej. Obie — Zene i Ruwe — były dużo starsze od swojej pani i czule się nią opiekowa- ty. Nareszcie po upływie kilku tygodni dom był gotowy. Starym obyczajem założono wianek z wikliny, a w kąty nasypano orzechów leśnych — bogom na ofiarę. Niech czuwają i bronią od złych mocy. Domostwo zbudowano z bali uszczelniając łączenia mchem zmieszanym z gliną. W dachu zostawiono otwór wprost nad pale- guślarz — wędrowny śpiewak i wróżbita 111 niskiem znajdującym się w środku izby. Chata była dwuizbowa z przybudówką. Podłoga wyłożona drewnem, tylko ognisko otoczono kamieniami. Drzwi też były starannie zrobione. Zamiast okien — maleńkie otwory w ścianach, które później zasłaniano skórami. Pracą kierował guślarz, widać bywały po świecie, gdyż chata różniła się od wszystkich innych w tej okolicy. Zanim zapłonął w nowym palenisku pierwszy ogień, guślarz sprowadził kapłanów, którzy odprawili święte modły, położyli żagiew przyniesioną ze świątyni, sypnęli garść kadzidła i ulali trochę miodu bogom na ofiarę. Teraz, kiedy kobiety miały własny dach nad głową, dookoła usypano wał ziemny, niewysoki co prawda, ale wzmocniony drewnianymi palami dla ochrony przed dzikim zwierzem. We wnętrzu ustawiono stoły i ławy. Postarano się o więcej naczyń i garnków do warzenia strawy. Powoli ludzie z osady przyzwyczaili się do obcych. Zdarzało się, że czyjaś ręka położyła podpłomyk, garnek krup lub mąki, kawałek mięsiwa lub szmat płótna. A kiedy ziemię ścisnęły mrozy, a słońce tylko na krótko ukazywało się na niebie, pewnym późnym popołudniem zajechał na Lelową Górę ładowny wóz, zaprzężony w dwa rogate woły. Ludziom nie zdało się to dziwne. Ktoś mógł przysłać dary do świątyni. Tymczasem wozem przyjechał guślarz i dwaj obcy. Odjechali nocą. Od tej chwili białogłowy poweselały. Przybyło skór miękkich, ciepłych szat, żywności i wiele innych niezbędnych do prowadzenia gospodarstwa domowego drobiazgów. Guślarz częściej przebywał w domostwie wygrzewając przy ognisku swoje stare kości. Do świątyni chodził tylko wtedy, gdy kapłani sami go wzywali. Najczęściej zanosił im zioła uzbierane latem przez Juno, były to zioła lecznicze i kadzidła do wróżby. Tak minęła szczęśliwie niezbyt zresztą ostra i długa zima. Las rozszumiał się wiosną. Miękkie wiatry niosły jej zapach potężniejący z dnia na dzień. Wystrzeliły w górę trawy i leśne paprocie. Gałęzie drzew pokryła delikatna zieleń. Rozśpiewały się ptaki. Leśna chatka utonęła w borze, ukryła w wiosennej zieloności, że i trudno ją było odszukać. Tak w osadzie, jak i chacie przybyszów życie toczyło się jednostajnie, spokojnie. Pewnego razu przerażająca wieść spadła na osadę, jak stado kruków rozszarpując spokój jej mieszkańców. Oto nagle, na krótki czas przed sobótkowym świętem, wyschło źródełko na Lelowej Górze przed posągiem boga Trzygława. Kapłani upatrywali w tym jakowychś czarów czy kary bogów. Cóż mówić o innych? 112 Dzień w dzień palono święte ognie, składano ofiary, odprawiano modły. Źródło pozostało nadal martwe. Zrodził się zły szept i jak robactwo rozpełznął się wśród mieszkańców osady. To obcy... To z winy obcych z leśnej chaty, nad którymi ciąży klątwa. To ich wina... Rozgorączkowany tłum zgromadził się wokół świątyni i szukał rady u kapłanów. — Uspokójcie się — mówili kapłani — co te białogłowy mają wspólnego z naszym źródełkiem? Same doznały wielu krzywd od ludzi, a jak wiecie, żyją bogobojnie, nikomu krzywdy nie czyniąc. Wadzą to wam w czym? Powiedzcie! Zamilkli na chwilę. Ale wnet z tłumu wysunął się starzec i rzekł: — Żądamy, aby je sprowadzić tutaj na świętą górę. Niech przysięgną na bogów, że nie mają nic wspólnego ze złymi mocami. W przeciwnym razie należy je ukarać. Kapłani próbowali przeciwstawić się tym żądaniom. Nagle, nie zauważony dotąd przez nikogo, guślarz przepchnął się przez tłum i stanął przed kapłanami. — Niechaj się stanie, jako rzekli — powiedział — chociaż przysięgam na wszystkich bogów, że nie one są winne, ale wy, co w sercach chowacie podejrzliwość, złość i chciwość. Oto idą. Rzeczywiście trzy białogłowy zbliżały się powoli do świątyni. Tłum zamarł ze zdumienia. Juno szła pierwsza, ubrana w skromną, bez żadnych ozdób białą szatę, z rozpuszczonymi włosami i wiankiem dzicwniŁyni na gfowie. Pokłonifa się nisko kapłanom, rzuciła garść ziela na ognisko i rzekła: — Chcieliście od nas zaklęć, że to nie z naszej winy wyschło źródełko. Cóż znaczą przysięgi, skoro w sercach waszych krzewi się niewiara? Skoro nikomu nie ufacie i nie szukacie winy w sobie, jeno w drugich? Ale bogowie są łaskawi. Umieją przebaczać. W noc sobótkową wytryśnie wam źródło. Będzie ono tak duże i piękne., Że sława jegp rozejdzie «.v<^ fiaL%9i v^ i-ya-W^^j Gó rze będzie odwiedzana przez wielu pątników. Wielu ludzi przeminie, dąbrowa przeminie, a źródło wasze pozostanie. — Kobiety skłoniły się nisko i odeszły. Razem z nimi powlókł się guślarz. Kapłani stali w wielkim zdumieniu. Tłum powoli opuszczał święty gaj. Kobiety i guśfarz wraca/i w milczeniu. Kiedy weszli do leśnej chaty, pierwsza ozwała się Juno: — lYaafeszfh w moim życiu ważna chwila. Muszę spełnić daną 8 — .,W krainie słonych... 113 I obietnicę, a bogowie mi w tym pomogą. Jeśli chcecie, możecie tu pozostać. Ja opuszczę to miejsce, takie bowiem jest moje przeznaczenie. Zene i Pruwe milczały, pogrążone w smutku, natomiast guślarz odezwał się w te słowa: — Bogowie i kapłani powierzyli mi opiekę nad tobą, albowiem byłaś wielką kapłanką. Nie chciałaś oddać swego dziewiczego wianka najmożniejszemu z możnych, nie chciałaś złamać ślubów danych Trzygławowi. Zatem odejdźmy stąd wszyscy. Kobiety przytaknęły w milczeniu. — Do sobótkowej nocy — powiedziała Juno. Nadeszła oczekiwana noc. Kiedy kapłani rozpalili pierwsze ognie, a tłum otoczył świątynię, nagle u stóp Lelowej Góry wytrysnął strumyk wody i szybko zaczął rozlewać się daleko aż ku osadzie. Na oczach zebranego ludu powstało nie małe źródełko, ale duże, urocze jezioro. Woda w nim była koloru turkusowego. Takiego koloru oczy miała tajemnicza Juno, która dopełniła swej obietnicy. Na jej pamiątkę kapłani nazwali jezioro Turkusowym. Uradowani ludzie pobiegli do leśnej chaty, aby podziękować za ,,cud". Ale chata była pusta. Wszyscy jej mieszkańcy odeszli. Pozostawili sprzęty i odzież. Wszystko, co posiadali. możecie tu )je przezna- iast guślarz , albowiem ziewiczego lać ślubów erwsze og-wytrysnał 'loudzie. Mt duże, i Takiego bietni- vaćza fei.Po- O piracie Sine odania ludowe związane z Wolinem są zarazem poetyczne i pełne dramatyzmu, i jak to podania zawierają zawsze jakieś ziarno prawdy. Gród ten, sławny swoim bogactwem, był wielokrotnie najeżdżany przez wrogów i niszczony, ale też szybko go odbudowywano. Wolinianie byli przedsiębiorczy, odważni i bitni. Potrafili wziąć krwawy odwet za poniesione straty. Mając dużą i sprawną flotę, urządzali morskie wyprawy, by zaciekle tropić piratów panoszących się wówczas na wodach Bałtyku. Bano się ich na całym wybrzeżu i posądzano o rozbój. Korsarzami jednąJc nie byli, chociaż zdarzało się, że różni awanturnicy szukali schronienia u wybrzeży wyspy i jedynym ich zajęciem było piractwo. Napadali na zasobne we wszelakie dobra statki, ograbiali je i uprowadzali, mordując załogę. Jednym z nich był sławny z odwagi, ale i z okrucieństwa Sine. Jakiego t>ył pockc.dz.enia? Jakich bogów wyznawał — słowiań-skich c/y obcych nic wiadomo. Miał swoje statki, wypróbowanych ludzi. Zjawiał się nagle tam, gdzie się go wcale nie spodziewano. Czy przystań miał w jednym sobie tylko znanym miejscu -czy w wielu - nikt nie wiedział. Jako miejsce składania ofiar, a były to ofiary krwawe, obcinane głowy ludzi ze wszystkich obrabowanych statków, wybrał górę, dziś zwaną Gosań, niedaleko brzegu morskiego. Gdy mu się wyprawy nie wiodły, potrafił napadać na małe osady, wycinać w pień całą ludność, aby dostarczyć krwiożerczym bogom ofiar na przebłaganie losu. Wkrótce stał się postrachem dla osad i statków handlowych na morzu. W rozbojach na Bałtyku, a czasem i dalej, dopisywało mu szczęście, bogacił się coraz bardziej. Skarby - wyroby ze złota i srebra - zakopywał lub zatapiał w 115 ° Piracie Situ U odania ludowe związane z Wolinem są zarazem poetyczne i pełne dramatyzmu, i jak to podania zawierają zawsze jakieś ziarno prawdy. Gród ten, sławny swoim bogactwem, był wielokrotnie najeżdżany przez wrogów i niszczony, ale też szybko go odbudowywano Wolinianie byli przedsiębiorczy, odważni i bitni. Potrafili wziąć krwawy odwet za poniesione straty. Mając dużą i sprawną flotę urządzali morskie wyprawy, by zaciekle tropić piratów panoszących się wówczas na wodach Bałtyku. Bano się ich na całym wybrzeżu i posądzano o rozbój. Korsarzami jednak nie byli, chociaż zdarzało się, ze różni awanturnicy szukali schronienia u wybrzeży wyspy i jedynym ich zajęciem było piractwo. Napadali na zasobne we wszelakie dobra statki, ograbiali je i uprowadzali, mordując załogę. J^ JCÓnym Z niCłl był Sławny z odwagi, a/e i z okrucieństwa Sine. JakiegO był pochodzenia? Jakich bogów wyznawał - słowiańskich czy obcych - nie wiadomo. Miał swoje statki, wypróbowanych ludzi. Zjawiał się nagle tam, gdzie się go wcale nie spodziewano. Czy przystań miał w jednym sobie tylko znanym miejscu — czy w wielu — nikt nie wiedział. Jako miejsce składania ofiar, a były to ofiary krwawe, obcinane głowy ludzi ze wszystkich obrabowanych statków, wybrał górę, dziś zwaną Gosań, niedaleko brzegu morskiego. Gdy mu się wyprawy nie wiodły, potrafił napadać na małe osady, wycinać w pień całą ludność, aby dostarczyć krwiożerczym bogom ofiar na przebłaganie lasu. Wkrótce stał się postrachem dla osad i statków handlowych na morzu. W rozbojach na Bałtyku, a czasem i dalej, dopisywało mu szczęście, bogacił się coraz bardziej. Skarby - wyroby ze złota i srebra - zakopywał lub zatapiał w 15 nie znanych nikomu jeziorach. Rodziny ani bliskich krewnych nie miał. Wiele razy porywał białogłowy, ale te nie mogły znieść jego okrucieństw i odbierały sobie życie, pijąc napar z trujących ziół, albo ginęły z jego ręki. Im większą odczuwał samotność, tym bardziej stawał się okrutny. Góra czaszek rosła, a ziemia nasiąkała krwią nieszczęśliwych. Kiedy zdarzały się lata posuchy, góra Go-sań pozostawała wilgotna od krwi, a trawa, która na niej rosła, miała kolor czerwony. Nawet kapłani ze świętych gajów bali się go upominać, aby zaprzestał zbrodni. Pewnego razu, a było to w noc sobótkową — noc świętą, noc radości i modłów ku czci boga Słońca, przebrała się miara niecnych uczynków Sine. Pirat powracał właśnie z jednej z wypraw, gdy wzburzyły się fale morza i wyszła zeń bogini ze srebrzystym mieczem w dłoni — i kiedy Sine dotknął stopą lądu, ścięła mu głowę. Rzuciła przy tym klątwę, by nigdy nie zaznał spokoju, a ciało jego nie mogło powędrować do krainy wiecznej szczęśliwości. — Przeklinam cię, Sine! Przez boga Ognia i Błyskawicy, boga Słońca i Wody, przez Światowida i Trzygława, Gierowita i Prówe — i wszystkich bogów świata! Bądź przeklęty! Ty i twoje skarby. Odtąd będziesz wiecznie się błąkał do skończenia świata. Ciało twoje pożrą morskie drapieżniki, głowę unosić będą fale z miejsca na miejsce, a nocą wyrzucać na coraz to inny brzeg. Tylko w każdą sobótkową noc — znajdzie się ona opodal góry Gosań. Będzie krzyczeć i wołać o łaskę przebaczenia, ale nikt jej nie usłyszy i nikt ci nie przebaczy... Źrenica Światowida iedaleko od brzegu morza, wśród lasów bukowych Woliń-skiego Parku Narodowego, jak przebogaty klejnot ukryte przed okiem ludzkim, znajduje się jezioro Gardno, jedno z najpiękniejszych wolińskich jezior — w kształcie siedmioramiennej gwiazdy. Przed wieloma wiekami na małej wysepce znajdującej się na jeziorze stała świątynia boga Światowida, a jezioro nosiło nazwę „Źrenicy Światowida". Świątynia miała specjalne znaczenie. Zbudowano ją z prawdziwym uczuciem i artyzmem. Wewnątrz i z zewnątrz ściany zdobione były wspaniałymi rzeźbami: ludzi, dzikich zwierząt i ptaków. Wszystko „jak żywe". Do malowania rzeźb użyto farb o nie znanych nam dzisiaj składnikach. Świątynia trwała długie lata, ale ani skwar słońca, ani deszcze i siekące solą wściekłe morskie wiatry nie zdołały zmyć pięknych barw. Na środku świątyni stał ogromny posąg pogańskiego boga Światowida. Otóż właśnie! dlaczego nie Trzygława, skoro właśnie on czczony był w Winecie, a Światowid w Arkonie? Zapewne była po temu przyczyna, której nie znamy. Bogowie mieli czasem trzy, a czasem cztery głowy i nosili różne nazwy. Prówe w Stargardzie, Gierowit w Wołogoszczy, a byli i inni... Przed posągiem leżał wielki kamień ofiarny. W krąg ustawiono kamienie dla kapłanów, ławy i stoły. Tu odbywały się ważniejsze narady, tajne zgromadzenia. Tu odbywały się uczty i przyjęcia „możnych tego świata". Przed świątynią rósł ogromny dąb. Obok tryskało święte źródełko. Kapłani wróżyli z wody, z dymu składanych ofiar. Zwykle rzucali na ognisko odurzające zioła, a wydobywający się z nich dym wprawiał wróżbitę w stan mistycznego tran- su. Na brzegu każdego z siedmiu ramion jeziora stała również maleńka świątynia ze świętym drzewem i źródełkiem oraz małym po- 118 sążkiem boga. W świątyniach tych przebywały po cztery kapłan-ki-wróżbitki, które spełniały wszystkie posługi, łącznie z leczeniem chorych. Ale najważniejsze sanktuarium znajdowało się na wyspie i służyło nie tylko jako miejsce kultu — było skarbcem możnych oraz gromadziło drogocenne dary ofiarne. Do świątyni znoszono jedną dziesiątą zdobyczy z walk morskich i lądowych, w tym również broń, dzbany złote i srebrne, rogi oprawne w złoto. Naczynia służyły do obrządku ofiarnego oraz przy ważnych ucztach. Kapłani, ściśle związani z możnymi, posiadający nieprzebrane bogactwo, faktycznie sprawowali rządy nad pogańskimi plemionami. Świątynia na jeziorze cieszyła się wielką sławą z powodu kap-łanki-wróżbitki, którą zwano Źrenicą Światowida — stąd nazwa jeziora. Jakie było jej prawdziwe imię, zostanie tajemnicą. Była to bardzo dziwna dziewczyna. Miała niezwykły dar jasnowidzenia. Jej przepowiednie sprawdzały się zawsze. Obdarzona urzekającą urodą ściągała tłumy możnych, a bogate dary płynęły nieprzerwaną strugą na wyspę. Kapłani strzegli jej bardziej nawet niż posągu boga. Ona tylko wróżyła i przyrządzała kadzidła, inne kapłanki usługiwały jej i spełniały posługi w świątyni. Kiedy okrągły i rumiany jak świeży podpłomyk księżyc wędrował po niebie, na siedmiu ramionach jeziora zamigotały święte ognie, a swawolny wietrzyk marszczył twarz wody w drobniutką łuskę, Światowid samotnie dumał o losach swojej ziemi... Coraz częściej przychodzili na nią zbrojni obcy, wycinali święte gaje, bezcześcili posągi bogów, a nawet całe osady puszczali z dymem, zamieniając wolnych ludzi w niewolników. Już stopniowo zaniechano trzymania przy świątyniach świętych czarnych koni. Łatwiej było kapłanom ukryć się z posągiem boga, niż z żywym choć świętym koniem. Lecz pomimo przeciwności, Wineta trwała przy swoich bogach. Pewnej nocy kapłani spali utrudzeni całodzienną krzątaniną i załatwianiem różnych spraw, tylko jeden — najstarszy, z rozłożystą brodą, okryty czarną długą szatą, pilnował świętego ognia. Widział i przeżył wiele. Trwożyły go nowe czasy, obce zwyczaje i obca wiara, którą poprzedzały ogień i miecz. W sercu jego zamieszkał niepokój i zwiększał się z dnia na dzień. Oto otrzymał wieści, że wśród obcych szeptano już o kryształowym jeziorze, Źrenicy Światowida. Kto mógł zdradzić? Czy chodzi o narzucenie nowej wiary, czy tylko o zdobycie skarbów? Jak zapobiec nieszczęściu? Kiedy na świątynię upadły pierwsze promienie słońca, wszyscy kapłani przybyli do źródełka na modły. Starzec wyjawił im zasły- 119 szane wieści. Zatroskali się bardzo. Straży na wyspie nie było. Wo-linianie byli ludem spokojnym i pracowitym. Mieli wśród obcych opinię uczciwych. Nie było między nimi złodziei ani oszustów. Domostwa nie były chronione, a drzwi przed każdym stały otworem. Dnia tego modły kapłanów były długie i gorące. — O, bogowie! Chrońcie naszą wyspę! Czuwajcie nad swoim ludem, nie dozwólcie ukrzywdzić go obcym — błagali. Tak mijały dni i tygodnie. Pewnego razu do Źrenicy Światowida przyjechał młody kneź aż z samej Winety. Przybył z nieliczną drużyną, ale konie objuczone były ciężkimi sakwami. Gdy na brzegu zapłonęły trzy pochodnie — był to znak, że ktoś prosi o przyjęcie i wróżby. Wnet przypłynęła łódź i zabrała knezia, ale drużyna pozostała na brzegu, gdzie rozłożyła się obozem. Gość włożył do łodzi trzy największe sakwy i odpłynęli. Kapłani, jak się okazało, znali jego ojca. Ale stary kneź dawno nie żył. Poległ w walce z chciwymi plemionami germańskimi. Do-bromir — bo takie było imię młodego — pokłonił się nisko i zaczął wyjmować przywiezione dary. A były to złote misy i dzbany, sznury bursztynowych i szklanych paciorków, zwój cieniuchnego białego płótna, mięsiwo, a w mieszku sycony miód. Resztę darów zostawił na brzegu, gdyż do jednej łodzi nie mógł wszystkiego pomieścić. Wnet zaproszono go na wieczerzę, a po pozostawione dary kapłani posłali jeszcze dwie łodzie. Po wieczerzy Dobromir poprosił o wróżbę: jako że słyszał, iż ta — ze Źrenicy Światowida — bywa zawsze prawdziwa. — Przybyłem tutaj z daleka. Nie ciekawość mnie do was przywiodła, ale ważne sprawy, które muszę rozstrzygać, a sam nie potrafię. Pragnę poradzić się bogów. Pomóżcie mi na pamięć ojca mego. — Synu mój — odpowiedział najstarszy z kapłanów — otrzymasz to, czego żądasz. Uchylono zasłonę i oczy knezia wypatrzyły w półmroku ogniska postać wróżbitki. Weszła wysoka, smukła dziewczyna w długiej białej szacie obszytej paciorkami bursztynu, z rozpuszczonymi do kolan włosami. Głowę jej zdobił dziewiczy wianek. Szyję otaczały sznury szklanych paciorków i gruby złoty łańcuch. Usiadła przy ogniu, jej oczy bystro wpatrywały się w młodzieńca. Poczuł dreszcz w całym ciele i ogarnął go lęk. Dwaj kapłani stojący po obu stronach wróżbitki zaczęli kolejno ciskać garstki suchego ziela 120 I e. icie nad swoim ęah; W Światowida nieliczną dru- }dy na brzegu s\ p przyjęcie i :neź dawno iskimi. Do-jLtL>> zaczął sznu-\nego bia-farów zo-dego po- ary kap- Sil to s przy-nie po-:ć ojca otrzy- tonymi fcota-psiadła wczuł jpy po p ziela na płonące ognisko. Kłęby odurzającego dymu napełniły świątynię i przesłoniły postać kapłanki. . - Daleka droga... daleka... W złą stronę prowadzi. Krew... Uciekaj... - Nagte dziewczyna przerwała wrozby i osunęła się ze-móAona, a z posągu Światowida wydobył się głuchy jęk... Zaraz przybiegli kapłani i unieśli nieprzytomną. Zasłona zapadła. Dobromir stał nieruchomo zatopiony w myślach. Pierwszy przemówił kap/an: - No cóż, synu, czy zamiary twoje są niecne, czy tez wrogowie czyhają na ciebie, wiedzą tylko bogowie i ty. Niezupełnie otrzymałeś to, o co prosiłeś, ale odejdź w pokoju. Niech cię strzegą Źrenice Światowida. — I odwieziono go /?L ł?fZCg, g(j[Z(6 6&ozoxvaht^*&>*> drużyna. Minęła noc. Po rannym posiłku pogaszono ognie. Obóz zwinięto. Po nocnych gościach nie zostało śladu. Życie na wyspie toczyło się nadal spokojnym jednostajnym rytmem. Nadeszła jesień, a wiadomo, że jesienią j wiosną złe moce uwięzione przez boga Słońca na dnie morza urządzają szałone harce. Zwołują wszystkie wichry z czterech stron świata, burzą morskie fale, rozbijają statki kupieckie, buszują w nadmorskich lasach, łamią gałęzie i wyrywają drzewa z korzeniami. Wyszarpują z ciała wyspy Wolin kawały ziemi, jakby chciały ukarać ją i zemścić się za długie siedzenie na dnie morza. W taką porę, gdy smolista ciemność przykryła okolice ogromną nieprzeniknioną cząga, &QGy. kilka fedś jje^ehrrcło db hrjs^Jw mj5-«Ą"-- -Ai^wriwz; tcupmni podnieśli okrutny /ament. Wprawdzie przed posągiem boga znaleziono dwanaście dzbanów napełnionych drogocennymi darami, ale znikła urodziwa wróżbitka. Zdarzało się, choć bardzo rzadko, że możni odważali się porywać kapłanki za tak hojną opłatą, że choć zwyczaj ten był „naganny" — uchodziło to im bezkarnie. Czy dziewczynę porwał Dobromir, czy kto inny - tego się nie dowiemy. Od tej pory jezioro zmieniło nazwę na Gardno. Kapłani kazali wybudować gród warowny, by strzec swego boga, kapłanek \ skarbów. A słowo „gard" - znaczy tyle, co „gród". Ale nadszedł taki czas, że kapłani musieli uciekać z wyspy. Czy zabrali ze sobą posąg Światowida i skarby, czy zatopili w wodach jeziora i okolicznych bagnach — też nie wiadomo. Wielu ludzi szukało tych skarbów, ale nikt ich nie odnalazł. I zapewne nigdy nie odnajdzie. Słowiańscy bogowie zazdrośnie strzegą swojej tajemnicy... 121 Czarcie Jezioro okolicach Widnieńska — śródleśnej osady — nad rzeką Gowienicą znajduje się jezioro Trzęsacz, zwane też Czarcim Jeziorem. W zamierzchłych czasach nad tym jeziorem istniała zamożna osada rybacka. Okolica była piękna. Wspaniałe ostępy leśne obfitowały w jelenie, sarny, dziki, tchórze, gronostaje, kuny i lisy, w liczne gatunki ptactwa wodnego, w rybne jeziora. Nic też dziwnego, że kto choćby przypadkowo trafił w te strony — ostawał na zawsze. Ludzie zajmowali się przeważnie łowiectwem i rybołówstwem, wymieniając później swoje zapasy na potrzebne im przedmioty lub żywność. Osadą rządziła rada starszych ze starym Dobieszem na czele. Był to człek doświadczony i sprawiedliwy. Dlatego miał wielki mir wśród swoich i obcych. Ale wiadomo, że dostatek i bogactwo psują często charaktery ludzkie. Tak też się stało z rybakami. Prawda, że pracowali ciężko, ale też szybko oddzielili się od myśliwych i zabronili im połowu ryb w okolicznych jeziorach. Próżno Dobiesz przekonywał: — Ludzie, opamiętajcie się. Przecie razem zakładaliśmy osadę. Mamy wspólny święty gaj z kapłanami i wspólnego boga Trzygła-wa. Zastanówcie się. Przecie dotąd żyliśmy wszyscy w zgodzie. Nic nie pomogło. Tedy zrzekł się przywództwa rady, porzucił rybaczenie i przystąpił do myśliwych. Myśliwi po naradzie z Dobieszem przenieśli się dalej w głąb puszczy, bliżej kupieckiego szlaku. Najbogatsze w ryby było jezioro Trzęsacz. Wokół niego skupiły się domy możnych, jakby strzegąc dostępu. Płynęły lata. Osada bogaciła się coraz bardziej. Nowy naczelnik kazał zbudować kamienną wieżę, aby wszyscy mogli trzymać w niej swoje bogactwo. Pewnego razu, kiedy nad brzegiem jeziora I -OQZJ \li\) raf obchodzono wesołe święto boga Słońca, przy ognisku zasiadł nieznany gęślarz i gadkami zabawiał mieszkańców osady. Zanim odszedł, rzekł do zebranych: — To jezioro jest zaklęte. Mieszka w nim wielki czarownik, który strzeże zazdrośnie ukrytych na dnie skarbów i pięknej córki. Kto z was jest śmiałkiem, niech spróbuje szczęścia. Podochoceni rybacy pokpiwali sobie z gęślarza i nie dawali wiary jego bajaniom. Później zapragnęli złowić owo cudo w sieć i zdobyć skarby. Udali się po radę do świętego gaju. Po złożeniu ofiary usłyszeli złą wróżbę. — Porzućcie ten zamiar, bo przyniesie wam nieszczęście. Przepędziliście myśliwych. O bogów nie dbacie. Gromadzicie skarby nie zawsze uczciwą pracą, nie wspomagacie biednych. Opamiętajcie się, póki czas! Kto wie, kim był ów gęślarz? Może demonem, aby was skusić i zgubić? Nie posłuchali. Przeciwnie. Teraz w dzień i w nocy, o świcie i pełni księżyca zarzucali sieci. Każdy z nich płonął żądzą złowienia skarbów i pięknej dziewczyny. Nadeszła wyjątkowo jasna i ciepła noc, słowiki kląskały w krzewach osypanych kwieciem, toń jeziora odbijała w sobie złociste oczy gwiazd, a sieci leżały cicho na wodnej głębinie. Rybacy z natężeniem wpatrywali się w lustro wody. Nagle jezioro się zakołysa-ło. Wszyscy pobiegli do sieci. Rozpoczął się połów. Ale sieci rwały się jedna po drugiej. W ostatniej miotała się śliczna dziewczyna. Najśmielsi weszli do wody. Kilkanaście par rąk wyciągnęło sieć na brzeg. Wtedy zbiegli się wszyscy zobaczyć owo wodne dziwo. Dziewczyna przemówiła prosząco: — Wypuśćcie mnie z powrotem do wody. Tam jest mój pałac, w którym mieszkam razem z ojcem. Czyliż mało dostarczamy wam ryb z tego jeziora? Ale zaślepieni rybacy nie wysłuchali prośby dziewczyny. Powlekli ją do osady, po czym zamknęli w wysokiej wieży. Codziennie przychodzili podziwiać jej urodę. Wszystkie kobiety w osadzie były temu przeciwne, ale nic nie wskórały. Władca jeziora szalał. Woda jeziora wzburzyła się tak, że o łowieniu ryb nie mogło być mowy. Na próżno kapłani nakazywali rybakom wypuścić dziewczynę. Nie usłuchali. Zaczęli nawet po-szeptywać między sobą, że można byłoby pojąć ją za żonę. Dobrze pilnowana nie ucieknie do wody. Zresztą jezioro można zasypać. Zaczęły się waśnie i spory. Aż nadszedł dzki j szalały się w nieba grzmiał clo, Przerażeni rybacy i dy pod uderzeniem} wróciła do jeziora, mi i zmyło z powier Ocaleli tyflćo fa wali Trzęsacz -przetrwała. 124 Isiadl nie-od- Iwnik, (córki. iii wia- ¦ krze- i złociste |C) z na-Izakołysa-f sieci rwały newczyna. hęło sieć na Bne dziwo. nój paląc, starczamy ¦!}r. Powle-odziennie sadzie by- k, że o lo-zywali nawet po-ic. Dobrze .; zasypać. Aż nadszedł dzień, gdy okrutna ciemność spadła na osadę, rozszalały się wichry, padały drzewa, wyrywane z korzeniami. Bóg nieba grzmiał piorunami i otworzył wodne przepaście chmur. Przerażeni rybacy rzucili się do ratowania własnego mienia. I wtedy pod uderzeniem pioruna rozpadła się kamienna wieża. Rusałka wróciła do jeziora, które na rozkaz bogów połączyło się z chmurami i zmyło z powierzchni ziemi całą osadę. Ocaleli tylko kapłani ze świętego gaju, którzy od tej pory nazywali Trzęsacz — Czarcim Jeziorem. I taka nazwa do dziś dnia przetrwała. Dąb Wróżbita H ej, dawne to były czasy! Mroczne, dzikie i niebezpieczne. Nie sprawiedliwość rządziła światem, ale zła moc bogatych i zbrojnych. Ziemie pokrywały lasy pełne zwierza, jezior i dzikiego ptactwa. Zamieszkiwały je plemiona słowiańskie, o czym świadczą resztki wielu prastarych osad. Jedna z nich, obecnie zwana Bienice, znajduje się w okolicy miejscowości Dobra, niedaleko ujścia Odry. Zamieszkiwali ją ludzie już około trzy i pół tysiąca lat temu. We wczesnym średniowieczu istniał tu grodek. Po dawnej jego świetności pozostały dziś tylko ruiny i piękny rozległy park. Znajdują się w nim liczne pomniki przyrody, z którymi wiąże się wiele różnych podań. Gródek nie był zbyt wielki, ale bardzo bogaty. A powstał w dziwny sposób. Pewnego razu, w zasnuty deszczem jesienny dzień, przybyła tu gromada obszarpanych i wygłodzonych wędrowców. Kim byli? Co ich sprowadziło w te bezludne strony? Czy uciekali przed nową wiarą, gniewem bogów, czy okrutnymi rozbójniczymi germańskimi plemionami z zachodu? Dziś się już tego nie dowiemy. Przewodził im jasnowłosy wielkolud, którego zwano Mądrym, choć naprawdę miał na imię Biecz. Przybysze postanowili odpocząć tu chwilę, osuszyć się i posilić. Mężczyźni wzięli się do klecenia szałasów, kobiety do rozpalania ognisk i warzenia nędznego posiłku. Utrudzeni byli wielce, więc cisza szybko zapanowała w tym dziwnym obozowisku. Nazajutrz wstał ciepły, słoneczny wrześniowy dzień. Najmniejsza chmurka nie przesłaniała błękitu nieba. Mężczyźni zaczęli rozglądać się po okolicy, kobiety z dziećmi ruszyły w las na poszukiwanie grzybów i dzikich owoców. Poszczęściło się jednym i dru- jsce było < pieczne. nie Szybko i, ł b w dni wolne od L wały żyznej ziemi] wszyscy jakoś zada teraz swój śwftyjj składania q%, ( W ciągu robi i Biecz otm; koś do te/ja nych wojów -Kiedy powbri) nowłosą niewieścich jak i i mu. Niklów milczeli jak ryk. Z biegiem czasu| całą gębą. Mk rami, a^ siła srebrne i nia, ckmuLkk' wszyscy, Plotka suspihM darami, jak lwa powiia nowlosy, jak: szalał z radości. ZtóL^ kilka dni. Mijary Im. \ panem ludzkim szych zasięga//. postanowił szem wypraw, I spraw handlom 126 ne. broj- Sptac-iadczą lajmmej- ; zaczęli iposzu- ]i dru- gim. Wraz ze słońcem i ciepłem w ich serca wstąpiła nadzieja. Miejsce było ciche, spokojne, oddalone od osad ludzkich, a więc bezpieczne. Mądry zwołał starszych na naradę. Postanowili osiedlić się tu i zbudować osadę. Była jesień, czasu przed zimą mało. Ale nie żałowali trudu swoich rąk — pracowali od świtu do zmroku. Szybko też stanął mały grodek otoczony głęboką fosą i wysokim wałem obronnym. Równocześnie gromadzono na zimę żywność, a w dni wolne od budowy domów rąbano bór, wydzierając mu kawały żyznej ziemi pod zasiew żyta, prosa czy też lnu., A gdy się wszyscy jakoś zadomowili, Mądry sprowadził kapłanów. Mieli już teraz swój święty gaj, posąg boga Trzygława, miejsce modłów i składania ofiar. W ciągu roku w głębokiej puszczy wyrosła obronna osada. Biecz okazał się naprawdę mądrym przywódcą gromady. Do szczęścia brakowało mu ino białogłowy. Wszyscy mieli — on jakoś do tej pory o żonę nie zabiegał. Pewnego razu zwoławszy radę starszych zlecił jej nadzór nad osadą, a sam wziąwszy paru zaufanych wojów — wyruszył na wyprawę. Nie było go dość długo. Kiedy powrócił — dziwom nie było końca. Przywiózł piękną jasnowłosą dziewczynę, słusznej postawy, zręcznej zarówno do prac niewieścich jak i do łuku i włóczni. Po cichu mężczyźni zazdrościli mu. Nikt nie wiedział, skąd wziął tę białogłowe, a ci co wiedzlieli, milczeli jak ryby. Z biegiem czasu Biecz jako naczelnik gromady stawał się panem całą gębą. Mieszkał w pięknych izbach wysłanych miękkimi skórami, a jego białogłowa lwa wyróżniać się poczęła od innych. Nosiła srebrne ozdoby, sznury korali z morskiego złocistego kamienia, cieniutkie szaty latem, wełniane i futrzane zimą. Lubili ją wszyscy, bo była dobra dla ludzi, odwiedzała i leczyła chorych. Plotka szeptała, że była kapłanką, którą Biecz wykupił wysokimi darami, jak to u Słowian we zwyczaju bywało. Po dwóch latach lwa powiła mężowi bliźnięta — dwóch chłopców. Jeden był jasnowłosy, jak matka, drugi ciemniejszy — podobny do ojca. Biecz szalał z radości. Złożył bogom sute ofiary, a lud karmił i poił przez kilka dni. Mijały lata. Osada rozrastała się. Biecz bogacił się, ale pozostał panem ludzkim i sprawiedliwym. Zawsze w sprawach ważniejszych zasięgał rady starszych i kapłanów. Był tak szczęśliwy, że postanowił podzielić się tą radością ze swoim dawnym towarzyszem wypraw, którego przypadkowo spotkał w czasie załatwiania spraw handlowych w okolicy. 127 Przyjechał tedy Swaróg dumnie i szumnie, myśląc, że zaimponuje Bieczowi. Ale się przeliczył. "Wszędzie widać byto dostatek, lad i porządek. A kiedy zobaczył piękną Iwę — poczuł w sercu ukłucie zazdrości i nienawiści do Biecza. Mimo pięknych darów i słodkich słów z oczu Swaroga wyglądała chciwość i okrucieństwo. Gdy wzrok jego spoczął na lwie — serce jej zabiło niespokojnie jakby w przeczuciu, że wydarzy się coś złego. Biecz cieszył się z przybycia gości i szczodrze ich ugaszczał. Nikt nie przewidział zakończenia uczty. Tylko ślepy guślarz, śpiewający przy ognisku na majdanie, od czasu do czasu wtrącał słowa: Strzeżcie się miecza, Krew płynie. Zginie mój pan dziś, zginie. Ale kto by tam zwracał uwagę na starego, kiedy wszyscy tęgo podpili, tak możni jak i pospólstwo. Był jednak ktoś, kto wyłowił te słowa spośród innych. To stara Kumata — pomocnica i powiernica młodej pani — a teraz opiekunka jej synków. Pamiętała ona o poczęstunku dla ślepca, a że i noc zapadła, podrzuciła staremu ciepłą skórę do okrycia się przed chłodem. Zapytała go z cicha kładąc mu rękę na oczach: — O czym to dumacie, Jarosu? — Bo to nie wiecie - usłyszała szept cichszy MŻ powiew WlRtrU w noc letnią. — O gościu? — O gościu... Oj, niedobrze będzie, niedobrze. Widzę krew, krew, dużo krwi... Nagle kobieta odskoczyła, bo ktoś się zbliżał. Stary brząknął w struny żałośnie, jakże żałośnie... Kumata natychmiast odszukała swoją panią. Cóż mogły zrobić dwie białogłowy? Przeciw nieprzyjacielowi ich pana i męża? Nic. Dosłownie nic. Nawet nie śmiały wspomnieć o proroctwie guślarza. Tak upłynęła noc. Rankiem znaleziono Biecza z odrąbaną głową, w kałuży krwi. We własnej komnacie. W grodku podniósł się wielki lament. Wszyscy potracili głowy. Pan nie żył. Pani tego grodu zniknęła wraz z synkami. Drużyna Swaroga zajęła się robieniem nowych porządków. Zwołano na majdan starszyznę, niby w celu naradzenia się, i uwię- ziono ją. Za Iwę iji czystosciach ktoi jakby splecione z dęb kapłani na prośbę 1\ dostać w ręce oktutL rosną do dzisiaj i ^ wierności małżeńskie! Zawiodły rachuby S nie żałował. I tak mi przez to jeszcze ban Wielu towarzyszy [.. Lud gnębiony pracą i świętego gaju.Gna] ich. Ludzie zaczęli i domostwa. Aż wreszcie przeb ły w świętym gaju Ti ogniu, na którym j cach w samo połua się wielki popłoch. - Koniec świat Kiedy znowu z gzi jego hbih je Feudał/óhi Stary guś/arzz no go Wróżbitą. 128 9 - „W krainie stad. , (ad i iiuk/ucie [słodkich ho. Gdy fpkbyw h ftęgo pod-I wyłowił te i powierni-lonao i staremu 11 cicha omen wiatru Vidzę krew, brząknął w it odszukała cm nieprzy-:t nie śmiały luzy krwi. Li lament. > grodu zniknęła -rządków, kr.:.: się, i uwię- ziono ją. Za Iwą i jej synami wysłano pogoń. Zniknął stary guślarz a wraz z nim Kumata. X2lQ,t$ się gwałt i rabunek. Kapłani przygotowywali stos pogrzebowy dla Biecza... Po uroczystościach ktoś zauważył dwa smukłe młode buki zrośnięte — jakby splecione z dębem. Nie było ich wczoraj przed ucztą. To kapłani na prośbę lwy zamienili ją i jej dzieci w drzewa. Bała się dostać w ręce okrutnego Swaroga, bała się o los synów. Drzewa rosną do dzisiaj i są świadectwem wielkiej matczynej miłości i wierności małżeńskiej. Zawiodły rachuby Swaroga. Nie zdobył pięknej lwy. Chłopców nie żałował. I tak wydusiłby ich jak szczenięta. Był wściekły, a przez to jeszcze bardziej okrutny. Kazał stracić całą starszyznę. Wielu towarzyszy Mądrego uciekło. Znali tajne wyjście z grodu. Lud gnębiony pracą nad siły zwracał się o pomoc do kapłanów ze świętego gaju. Ci na próżno upominali nowego pana. Nie słuchał ich. Ludzie zaczęli uciekać nocami, podpalając z rozpaczy swoje domostwa. Aż wreszcie przebrała się miara. Kapłani urządzili wielkie modły w świętym gaju Trzygława, a stary guślarz zasiadł przy świętym ogniu, na którym płonęły odurzające zioła. Po trzech dniach i nocach w samo południe słońce zakryła okrutna ciemność. Uczynił się wielki popłoch. Wszyscy krzyczeli: — Koniec świata, koniec świata! — I padali twarzą na ziemię. Kiedy znowu zaświeciło słońce — ludzie zobaczyli zamiast Swaroga i jego dwóch okrutnych giermków — trzy duże dęby. Nazwano je Feudał i Giermkowie. Stary guślarz z żalu po lwie również zamienił się w dąb. Nazwano go Wróżbitą. Nazwy zachowały się do dnia dzisiejszego. 9 — „W krainie słonych... O okrutnym księciu i chytrym czarowniku ^^ awno, bardzo dawno temu ziemie Słowian zachodnich pokrywały bory rozświetlane jasną źrenicą jezior. Były one królestwem zwierza i rozlicznego ptactwa, nie znanego nam dzisiaj. Leśne polany pokrywały różnobarwne, niezwykłą woń wydające kwiaty. W starych barciach pracowite pszczoły gromadziły plastry słodkiego złocistego miodu. Kto posiadł tę krainę — stawał się wkrótce bogaczem, toteż nęciła ona zarówno swoich, jak i obcych. W tej to krainie, zwanej przez plemiona germańskie ziemią mlekiem i miodem płynącą lub rajem ziemskim, na Chełmie, gdzie obecnie znajduje się latarnia morska, stał ongiś zamek książęcy. Starym obyczajem zbudowany na wysokim wzniesieniu, w niedostępnym sąsiedztwie moczarów, obwiedziony głęboką fosą, otoczony wysokim wałem ziemnym, umocnionym wielkimi głazami. Wał wieńczyła palisada z grubych bierwion. Dopiero za nią ukryty był zamek, ze zwodzonym mostem, bramami i wieżami, zbudowany z kamienia. Żaden wróg nie mógł go zdobyć. Dookoła grodu rozlokował się w lepiankach lub plecionkowych chatach lud prosty a pracowity. Pracowali dla pana tego zamku, starczało im i na wyżywienie swoich rodzin. Książę Bożydar był bogaty, chytry, nigdy nie syt dostatków ni sławy. Chciał być najbogatszy w okolicy i posiadać najbardziej niezwykłe rzeczy. Nie zadowalało go już złoto i srebro, piękne miecze i łuki, bezcenne futra, bryły morskiego kamienia — nawet liczne potomstwo. Miał bowiem aż siedmiu synów i tylko jedną córkę, cudną Żywię, śmigłą jak sosny w jego borach, o oczach koloru najbłękitniejszego nieba i słonecznych włosach. Kiedy je rozczesywała pięknie rzeźbionym rogowym grzebieniem, wydawało się wszystkim, że patrzą na samą boginię Słońca. Cały dwór — od rodziny po służbę, wojów i ostatniego podda- 130 ncgo 2 psó$\; wspomagać ) przebrn. kłodę, aby się owinięcie bardńej nią narzekać. PosyŁ miodu, ręcznie przyrządź skiego i mnianych. Żywią poi go, a Wprawdzie bfh^^t* gdyż Bożydar hńśft kiem w statki. bie ty\ko lał im się żenić/ fo łusznie wyprawy, z których p' cenne klejnoty i ^^H Pewnego razu mięć szyjnik — szturc v&sśc których tkwił jeden (i rozłamywały dar nie zaznał zwykłego kamienia -wręcz niemożliwy do łosic po całej okoficy ten, kto zamieni gon Młodym wojom gc jąć księżniczkę za żot równi gęślarze śpiew; no niektórzy starali i dostatkiem swoich w nić jego żądania. f ihodnich pokuły one króle-Ąo nam dzisiaj. , ih woń wydające yv gromadziły plastry [krainę - stawał się ) swoich, jak i obcych, ańskie ziemią mle-, na Chełmie, gdzie pś zamek książęcy, niesieniu, w niedo-\ głęboką fosą, oto-i wielkimi głazami, piero za nią ukryty ami, zbudowa-»Dookoła grodu alach lud pro-s \m i na [dostatków ni % najbardziej i srebro, piękne amienia - nawet nów i tylko jedną irach, o oczach ko-ach. Kiedy je ro«-Weniem, wydawało i ostatniego podda- nego z podgrodzia, dokąd chodziła w tajemnicy przed ojcem wspomagać i leczyć ziółkami, kochał księżniczkę nie tylko za jej piękność, ale przede wszystkim za wielką dobroć. Każdemu zmarłemu dawała ze swej sakiewki przy pochówkach mały, choćby najskromniejszy pieniążek, aby idąc do państwa umarłych i mając do przebycia rzekę miał czym opłacić prawo przejścia przez most lub kłodę, aby się nie utopił i nie utracił wieczności po drugiej stronie świata. Dawała też rodzinie zmarłego białe całunowe płótno na owinięcie ciała przed złożeniem go do grobu. Tymi czynami najbardziej ujmowała sobie serca ubogich. Ale i bogowie nie mogli na nią narzekać. Posyłała do świątyni Trzygława dzbany pachnącego miodu, mięsiwo, suszone leśne owoce i wędzone ryby oraz własnoręcznie przyrządzane kadzidła z owoców jałowca, okruchów morskiego kamienia i wielu, wielu ziół i traw dziś już zupełnie zapomnianych. Żywią pomagała matce w prowadzeniu gospodarstwa kobiecego, a było ono niemałe, zważywszy że miała jeszcze siedmiu braci. Wprawdzie było też wiele sług, ale i gości nie zbywało na ucztach, gdyż Bożydar lubił się chełpić bogactwem oraz ładem i porządkiem w grodzie. Z biegiem lat stawał się coraz bardziej łasy na dostatki. Wiele złota i srebra zakopywał w garnkach glinianych w sobie tylko wiadomym miejscu. Synów trzymał krótko. Nie pozwalał im się żenić i budować własnych grodów. Wszyscy musieli posłusznie dla niego pracować. Nieraz wyruszali na dalekie morskie wyprawy, z których przywozili zdobyczną nieznaną broń, drogocenne klejnoty i piękne szaty. Pewnego razu między tymi łupami książę zobaczył dziwny naszyjnik — sznur nanizanych czystych jak woda kamieni, pośrodku których tkwił jeden tak duży jak kurze jajo. Odbijały się w nim i rozłamywały kolorami tęczy promienie boga Słońca. Odtąd Bożydar nie zaznał spokoju. Zapragnął posiąść jak najwięcej tego niezwykłego kamienia — zwanego kryształem. Niebawem wpadł na wręcz niemożliwy do spełnienia, iście szatański pomysł. Kazał ogłosić po całej okolicy, że wydaje córkę za mąż. Jej rękę otrzyma ten, kto zamieni górę zamkową w kryształ. Młodym wojom gorąco zabiły serca. Wielu z nich pragnęło pojąć księżniczkę za żonę, gdyż sława \ą urody sięgała daleko. Wędrowni gęśłarze śpiewali pieśni ojej gładkości i dobrym sercu. Próżno niektórzy starali się przekupić księcia bogatymi darami, olśnić dostatkiem swoich włości, był nieubłagany. A nikt nie mógł spełnić jego żądania. 131 Aż pewnego razu, a było to w pełnię księżyca, przybył do zamku czarownik z dalekiej, dziwnej krainy, gdzie woda przez cały rok była twarda, miała wygląd kryształu i lśniły w niej promyki samego lodowego boga Słońca. Daber, bo tak brzmiało imię czarownika, stanął przed księciem i rzekł: — Szlachetny panie! Przybywam z dalekiej ziemi, gdzie wszystko jest tak piękne, jak twój ukochany kryształ. Jest w mojej mocy zadowolić ciebie i otrzymać rękę twojej córki. Muszę ją jednak pierwej zobaczyć. Książę rozkazał wprowadzić Żywię. Kiedy weszła — wszyscy oniemieli z zachwytu. Cała komnata rozświetliła się od jej rozpuszczonych złocistych włosów. Chytry czarownik postanowił: „Muszę mieć jej rękę albo nie dostanie jej żaden śmiertelnik. Moja albo niczyja'1. Księżniczka skłoniła się nisko wszystkim obecnym, objęła wzrokiem komnatę. Jej oczy napotkały wzrok Dabera i różowy obłok opłynął twarz. Gdy Żywią wyszła, ozwał się pan zamku: że świecie. Zanim otrzymasz ją z rąk moich, musisz spełnić znany ci warunek. Masz czas do jutrzejszego zachodu słońca. — I odszedł. Czarownik miał przed sobą nie lada zadanie. W jego kraju, na białej północy, nie byłoby to nic trudnego. Ale tu? Opuścił komnatę i za zgodą naczelnika zamku wszedł na najwyższą wieżę służącą do obserwacji i obrony. Popatrzył na tajemnicze niebo poprzety-kane srebrnymi paciorkami gwiazd, spojrzał na księżyc — podniósł w górę obie ręce i począł wymawiać zaklęcia: — Królowo Północy, Pani Białej Ziemi i Wody, przybądź! Wzywam cię! Aber— kaber— kewe— rewe— wai— wai! Natychmiast nadleciał ostry kłujący wiatr i na uśpioną kwiet-rimwą óo))nę sypną) )DÓDWd\ym piaskiem śniegu. Drzewa %\Ay sAe białe i nieruchome, cała dolina przybrała wygląd srebrzysty, a zamkowa góra zajaśniała jak kryształ. Zadowolowy czarownik -szybko pobiegł do zamku. cafe okohca wokół ciebie jy Oczom księcia i całej jego świty ukazaf się przecudny zaczarowany świat. ACe pan (ego zamća ÓrfzZff^otdtfty tfźęTŚ&ffl7 chciał sprawdzić wiarygodność słów czarownika, przeto rzekł: — Poczekamy do rana. Może to tylko twoja chwilowa sztuczka, bo jeśli tak, to nie tylko nie dostaniesz ręki mojej córki, ale ka- 132 ) zamku ; rok ;i same- piona kwiet-ewa staty się pebrzysty, a I góra. ale i udny zaczaro-\. wiec i teraz Sto rzeki: sztucz-corki. ale ka- żę cię wrzucić do lochu lub utopić w tych oto mokradłach. Dałem ci czas do wieczora i do tego momentu będzie cię strzegła straż. — I wydał rozkaz uwięzienia zalotnika w jednej z izb gościnnych. Tak upłynęła noc. A kiedy rankiem czarownik zobaczył, że śnieg roztajał w bujnych podmuchach morskiego wiatru, tak się przeraził śmierci z rąk księcia, że zamienił całą górę wraz z zamkiem w jedną potężną skałę. Uśmiercił wszystkich z wyjątkiem pięknej Żywi, która do dziś przebywa ukryta głęboko w zaczarowanej skale. Wieść o tym zdarzeniu obiegła sąsiednie grody i grodki, całą ziemię wolińską. Zewsząd zjeżdżali się ludzie podziwiać dziwną skałę, której tu uprzednio nie było. Wędrowni gęślarze śpiewali o niej pieśni po całym państwie Słowian zachodnich, wzruszając serca czułych niewiast i młodych rycerzy. Tym ostatnim mówili, że piękną księżniczkę uratować i odczarować może tylko ten, kto urodził się w sobótkowe święto, jest uczciwy i szlachetny. Góra stoi zaklęta do dziś. Może Żywią nadal czeka na swego wybawcę? Jak mądra I zakolu rzeki ( wsi Łożnica, będącej si gają się ruiny dawnegc do dziś jeszcze dobrze: osiedle to nazwano „Y zwa? Zapewne nikt nu jako że pierwotni Słov znali pisma. Ongiś stał tu olbrzy imię miał Przecław — gactw, urody i wielkiej wali sąsiedzi. Toteż wi przyjaciół, gdy pojął zj ła być jednak ze znacz kim dobrem zjechało r darował jej rodzic. Zrę szego, a i z łuku „szyła lekkiego życia n\evńtśc ło sporo i dworek tak; Młoda pani — zwa$ wzięła się do zarządź wszystkich — chętnie c szy męża była dworna danych, nawiedzała tg skała sobie szacunek Nie nęciły go gładkie li by wziął stał wierny tej na całe życie. straż. - hb gościnnych. k zobaczył, że wiatru, tak się górę wraz z zam- z wyjątkiem pię-ko w zaczarowa- i, cafą zie- viać dziwną ska-; śpiewali o niej wzruszając serca i mówili, że pię-ylko ten, kto uro-etny. I czeka na swego Jak mądra białogłowa uratowała męża zakolu rzeki Gowienicy, na południowy wschód od dużej wsi Łożnica, będącej starym osiedlem Słowian zachodnich, rozciągają się ruiny dawnego grodziszcza z X wieku, do którego wiedzie do dziś jeszcze dobrze zachowana grobla. Ze względu na położenie osiedle to nazwano „Kątorzeczem". Czy taka była pierwotna nazwa? Zapewne nikt nie pamięta i nie odnajdzie w żadnym zapisie, jako że pierwotni Słowianie przed przyjęciem chrześcijaństwa nie znali pisma. Ongiś stał tu olbrzymi warowny zamek. Pan tego zamku — na imię miał Przecław — choć drobnej postaci słynął z męstwa, bogactw, urody i wielkiej roztropności. Bali się go wrogowie, szanowali sąsiedzi. Toteż wielkie było zdziwienie wśród jego drużyny i przyjaciół, gdy pojął za żonę niezbyt urodziwą białogłowe. Musiała być jednak ze znacznego rodu, bo i wozów ładownych wszelakim dobrem zjechało niemało na zamek i wojów spory poczet podarował jej rodzic. Zręcznie umiała dosiąść konia, choćby najdzikszego, a i z łuku „szyła" przednio. Kiwano głowami i nie wróżono lekkiego życia niewieście, bo w sąsiedztwie dziewek urodnych było sporo i dworek także. Młoda pani — zwała się Ina — powolutku, ale żelazną rączką wzięła się do zarządzania zamkiem, a i mąż — ku zgorszeniu wszystkich — chętnie dopuszczał ją do rady. A że wobec towarzyszy męża była dworna w obejściu, łaskawa i sprawiedliwa dla poddanych, nawiedzała nawet biedaków z podgrodzia — rychło zyskała sobie szacunek i miłość na zamku. Mąż kochał ją bardzo. Nie nęciły go gładkie liczka innych, nie uległ złym podszeptom, żeby wziął sobie piękną nałożnicę, choć chętnych było wiele. Pozostał wierny tej jednej, jedynej, którą wybrał na zły lub dobry los, na całe życie. Kiedy udawał się na dalekie wyprawy, był pewny, że 135 po powrocie zastanie ład i porządek w zamku, że Ina potrafi stawić czoło nawet wrogom. I tak upłynęło kilka lat. Zamek „wzrastał w obronność", rozbudowywano go i umacniano wałami, gromadzono zapasy żywności: ziarna, mięsiwa, ryb solonych i wędzonych, topiono tłuszcz, napełniano beczki złocistym i wonnym miodem, suszono owoce i pęki ziół leczniczych. Ze starych pni sosen zbierano żywicę. Gród gotowy był do obrony w każdej chwili. Wewnątrz zamku piękniały sale. Podłogi i ściany wykładano puszystymi drogocennymi skórami. Stoły i ławy rzezane były w piękne wzory. Pracowite prządki wysnuwały z kądzieli cieniutkie niteczki na letnią odzież i tkały miękkie a ciepłe wełny chroniące przed zimnem. Sama pani lubiła piękne stroje: mieniące się naszywane paciorkami jedwabne suknie, sprowadzane morzem z dalekich krain, złote łańcuchy i pierścienie. Obyczajem słowiańskim nosiła na skroniach srebrne kabłączki*. Ubierała się w nie tylko na wielkie uroczystości, przyjęcia ważnych gości. Dbała też o strój męża, aby wyróżniał się nim spośród innych. Na co dzień natomiast ubierała się skromnie. Często osobiście doglądała nie tylko prac w kuchni i spiżarni, tkania, wypieku chleba, ale również wychodziła na dziedziniec, oglądała mury obronne, zwodzony most. Wchodziła na wysoką wieżę, gdzie czterech czujnych strażników pilnie wypatrywało i wsłuchiwało się w każdy dźwięk. Rozmawiała ze spotkanymi ludźmi, czy to byli woje z drużyny jej męża, czy zwykli poddani. Gród bogacił się. Toteż wkrótce zaczęto zazdrościć Przecławowi nie tylko dostatków i miru wśród sąsiadów, ale i mądrej, gospodarnej żony, na którą tak niedawno temu patrzono niechętnie z ledwo tajonym uśmieszkiem. Pewnego dnia stary i ślepy guśłaYZ, którego Ina przywiodła ze sobą do grodu, obwieścił swej pani,, że w gwiazdach i dymie kadzideł palonych dniem i nocą u stóp Trzygława bóg objawił mu losy panów tego zamku. — Miłościwa pani — mruczał stary — ciskając odurzające zioła na ofiarne ognisko. — Czeka was wielkie nieszczęście, ale ty je przezwyciężysz. Ty — nie twój mąż. Bądź tylko nadal dobra dla swego ludu i składaj ofiary w świętych gajach. W spełnieniu przeznaczenia pomoże ci woj, najmłodszy spośród drużyny otrzymanej od ojca. Pamiętaj! Zadrod me sciipćj wala się m{ bii. WIC ta: chce m -} Pr......,a graza. Nt| Ale lr kogoś;:, -lr & - .M«a Itylbu Droższa- Rumie, i - fe Po kil -0,1 zbliża sip i Na tę wili 'kabłączki — srebrne ozdoby słowiańskich kobiet, ozdabiały skronie 136 się p ci, ściagm dziećmi \śŁ najg lr żal zamYu / Przecław sem okazało, ch grodw. fe 10 - „W kran UtlSIil- ¦t- Zadumała się pani srodze. Dziwna to przepowiednia. Jak ma się z tego zwierzyć panu i mężowi swemu, aby nie urazić jego dumy, nie ściągnąć niełaski na guślarza. Jednak po kilku dniach zdecydowała się na rozmowę. — Mężu mój i panie — ozwała się — czy będę mogła wziąć sobie Zbysła, młodego woja z drużyny przysłanej mi przez ojca? Jest wierny, uczciwy, a i na roztropności mu nie zbywa. Potrzebny mi będzie, żeby dopatrzyć połowu ryb, a i do wypadu na łowy, gdyż chcę zrobić nowe zapasy, sprawdzić stare... — Ho! ho! Co też to się roi mojej pani w tej mądrej główce? Przecie zapasów nam nie brak, a i chyba żaden wróg nam nie zagraża. Nie tak dawno stoczyliśmy zwycięską bitwę. Ale Ina potrząsnęła głową: — Bogowie mówią co innego. Wyślij kogoś na zwiady, a choćby onego Zbysła. — Ino! — zawołał porywczo Przecław — ty coś ukrywasz. Nigdy tego nie robiłaś. Mów! — Mój dobry mężu, ludzie zazdroszczą ci wszystkiego. Nawet brzydkiej żony. — Nie mów tak — żachnął się — dla mnie jesteś najpiękniejsza. I tylko ciebie kocham. Wiesz dobrze, że nie mam żadnej nałożnicy. Droższaś mi nad życie. Rumieniec okrasił lica Iny i radosny uśmiech rozchylił jej wargi. — Niech ci bogowie wynagrodzą — szepnęła. Na drugi dzień wysłano Zbysła, by rozejrzał się po okolicy i zasięgnął „języka". Po kilku dniach wrócił wielce zatroskany. — O, panie mój — rzekł na osobności do Przecława — wróg zbliża się do zamku i stanie tu, nim księżyc się odmieni. Na tę wiadomość Przecław zwołał starszych wojów i długo naradzali się w świętym gaju z kapłanami i wróżbitami. Rozpoczęły się przygotowania do obrony. Sprawdzano zapasy oręża, żywności, ściągnięto lud z podgrodzia razem z dobytkiem. Część kobiet z dziećmi uszła w lasy na drugą stronę Gowienicy. Przewidywano najgorsze — na wypadek długiego oblężenia. I rzeczywiście. Nieprzyjaciel nie mogąc zdobyć zamku, przedłużał oblężenie. Tak obrońcy, jak napastnicy walczyli zaciekle. Na zamku zaczęło brakować żywności. Co robić? — zastanawiał się Przecław ze starszyzną. Poddać się czy zginąć z głodu? A tymczasem napastnicy zażądali wydania w ich ręce Przecława, bo jak się okazało, chodziło im nie tyle o skarby, co o uśmiercenie pana tego grodu. Inie pozwolili odejść bezpiecznie, ze względu na ojca. Bali 10 - ..W krainie słonych... 137 się, że możny pan surowo pomści śmierć córki. Niech weźmie tyle skarbów ze swego posagu, ile zdoła unieść. Może jej towarzyszyć tylko jeden poddany. Kiedy się oddali, wówczas dopiero wkroczą i zajmą gród. Rada starszych przez usta sędziwego guślarza ogłosiła, że zgadza się na wymuszone warunki. Wtedy Ina zawołała Zbysła, by S&S 7&\y[2tĆ OSo\>\sle T7.eczN \ xw\ai.ać w weto J J dó mi j sieć rybacką. Życie na zamku jakby zamarło. Serca wszystkich ogarnął wielki smutek. Nikt nie był pewny losu Iny. O swój — mieszkańcy grodu postanowili walczyć na śmierć lub życie. W niewolę nie pójdą. Zatrąbiono w rogi Spuszczono most. Rozwarły się wrota. Ukazała się Ina w towarzystwie młodego woja — przebranego za sługę. Posuwali się wolno krok za krokiem, zgarbieni pod ciężarem najmilszych jej skarbów. W obu obozach zapanowała śmiertelna cisza. Chwilę później na dziedziniec zamkowy runęła otaczająca go tłuszcza. W zaroślach czekały trzy przygotowane do drogi rumaki. Ina z pomocą Zbysła na jednym z nich umieściła swój skarb. Wskoczyli na konie i ruszyli cwałem uo przygotowanej przeprawy przez Go wienicę. Tu rozwiązali sieć, w której ukryty był Przecław, a piękne .suknie cisnęli w nurt rzeki. Wtedy wyszły z wody zastępy walecznego wojska pod wodzą samego boga Trzygława i ruszyły na zamek... zdłuż pralol osiedli o cidx budząca gro; Na małym mś stał tajemnica t grodu miała h opasywała głęboki ciągało się podgrod rybaków i innych fosą. Od strony błotnego ptacnu.al gdy przykrywaj traw i krzewów. Tak przi' cicielka zamku imieniu - In rzucić urok na rotą, nie mia/a i poddanych, wa, który byli Kochała się w tach, a znajdon bardzo daleko, i Wysoka, o i ru ciemnesw płonących jak. i przepyszne się tylko wt Kstęa i uJi O okrutnej księżniczce Urok zdłuż pradoliny dawnego Jeziora Kapitulnego leży szereg osiedli o ciekawej wielowiekowej przeszłości. O jednym z nich, maleńkim Skalnie na południowym brzegu jeziora Liwia Łuża krąży budząca grozę opowieść. Na małym występie skalnym, w suchym i bezpiecznym miejscu stał tajemniczy warowny zamek. Zwano go Skalnym. Zabudowa grodu miała kształt koła. Otoczona była wysokim wałem. Gród opasywała głęboka fosa napełniona zieloną wodą. Poza fosą rozciągało się podgrodzie — osada zamieszkała przez rzemieślników, rybaków i innych ludzi pracujących dla zamku. Również otoczona fosą. Od strony zachodniej ciągnęły się tereny bagniste, raj dla błotnego ptactwa, ale zdradliwe dla człowieka, szczególnie wiosną, gdy przykrywał je dywan różnokolorowego pachnącego kwiecia, traw i krzewów. Tak przed niepożądanymi przybyszami zabezpieczyła się właścicielka zamku, księżniczka o dziwnym, strach wzbudzającym imieniu — Urok. Ludzie szeptali, że znała się na czarach i mogła rzucić urok na każdego, do kogo poczuła niechęć. Choć była sierotą, nie miała w sercu ani odrobiny litości dla innych. Surowa dla poddanych, zaufaniem darzyła jedynie starego rycerza Dobiegnie-wa, który był niegdyś sługą, powiernikiem i przyjacielem jej ojca. Kochała się w bogatych strojach, pięknie urządzonych komnatach, a znajdowało się ich w zamku dwanaście. Jej włości sięgały bardzo daleko, toteż miała wielu zalotników. Wysoka, o szczupłej wężowej postaci, twarzy latem i zimą koloru ciemnego złota, ogromnych, przepaścistych czarnych oczach, płonących jak dwie żagwie. Dookoła jej głowy wiły się niby węże przepyszne czarne włosy. Usta, koloru dojrzałych malin, śmiały się tylko wtedy, gdy kogoś spotkało nieszczęście. 139 Lubiła urządzać uczty, na które zapraszała młodych rycerzy. Jedynymi kobietami, które czasem pojawiały się przy stole, bywały jej dworki, zresztą wszystkie brzydkie. Najczęściej przebywała w komnatach lub zamkowym parku. Nie lubiła łowów, nigdy nie urządzała ich dla gości. Nie odwiedzała innych zamków ni .grodów, bo albo nie była zapraszana, albo odrzucała zaproszenia. Ubierała się w drogocenne miękkie jedwabie, sprowadzane przez kupców z dalekich krain. Ulubionym jej kolorem był szkarłat. Nie zdobiła zwyczajem słowiańskich kobicl skroni srebrnymi kabłącz-kami. Kochała się tylko w złotych, misternie rzeźbionych wyrobach, które dla niej płynęły na obcych statkach. Pewnego razu znudzona księżniczka rozkazała przywołać Do-biegniewa. — Miłościwa pani. jestem na wasze usługi — rzekł. — Rozgłoś przez specjalnych gońców po okolicy, że wydam ucztę w dniu. kiedy ukaże się młody księżyc na niebie. Zapraszam na nią wszystkich rycerzy, ale tylko młodych. Podjęłam ważną decyzję i chcę ją ogłosić. — Tak jest, księżniczko. Czy mam zawołać ochmistrzynię, byś zechciała rozkazać, jakie jadło i napitek należy przygotować i gdzie umieścić gości? — Zawołaj! — odrzekła Urok. Po chwili zjawiła się kobieta tęga, niemłoda, o twarzy bladej i jasnych oczach. Skłoniła się nisko i czekała w milczeniu na rozkazy. — Dopilnujesz sama, aby nikomu nie zbrakło jadła ni napitku. Pachołków i giermków nakarmisz oddzielnie. Podasz najlepiej warzone piwo i słodkie miody. Rybacy dostarczą ryb świeżych, ale przygotuj i wędzone. Stary Gocław wędzi je przednio. Inni ubiją zwierza na tłuste pieczenie. Z najprzedniejszej mąki upieczesz nie tylko świeży chleb, ale i słodkie miodne kołacze przetykane orzechami. Do kominków w komnatach każ pachołkom przysposobić suche drwa i pachnące jałowce. Dobądź z zapasów wonne kadzidła. — Tak jest, miłościwa pani — odrzekła Dobra. Skłoniła się i opuściła komnatę. Teraz księżniczka przestała się nudzić. Obmyślała nie tylko szczegóły uczty, które ciągle zmieniała, ciesząc się z kłopotu, jaki sprawia tym służbie, ale radowała ją myśl. jak też rycerze przyjmą jej słowa. Wiedziała, że niejeden pragnął jej ręki. bo w rzeczy samej 140 urodziwa óyńi gdzie wszystkie t te. w\ok\ też stano Wreszcie < Od r&nai kami, a każdy; Za o nił, nie zostanie już W najobszerniejs: futrem i drogocenni łatną suknię okrywc szyi miała złoty łańc palcach pierścienie, niami. Głowę zdobił pukle czarnych wło< Dobiegnkw tefec nich po złożeniu óai nim z kolei — Uz^wć bogatszy ze wszyslL — Dziękuję wam den z was daleką odt ty- Przy długim, sute chciał, tylko \>;c>V' którym stanął jej ui trzaskał pachnący ja Wnet wonny dym^ą Na dany zna"k we; cerze nie mag)i -żti-d swoją wole. Wreszcie panowała ciszn^ — Oto, mili sercu jednego z was za mi się złośliwie i musi w pdm mku, w czasie, gdv k cej. Rycerze wstrzyma innym — wach . ie- dywały ':}, W nie gro- . ni a. bladej i arozka- napitku. icj wa-rch, ale Inni ubiją bczesz nie lane orze-ysposobić k kadzid- onila się i nie tylko ipotu. jaki I przyjmą iamej urodziwa była nad podziw, urodą nie spotykaną w tych stronach, gdzie wszystkie białogłowy były jasnookie i jasnowłose. Jej rozległe włości też stanowiły łakomy kąsek dla każdego. Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień. Od rana zaczęli przybywać strojni rycerze z giermkami i pachołkami, a każdy wiózł godny podarek. Rycerzy przybyło trzynastu. Za ostatnim podniósł się zwodzony most, na znak, że kto się spóźnił, nie zostanie już przyjęty. W najobszerniejszej sali, na wysokim podwyższeniu, okrytym futrem i drogocenną materią, zasiadła księżniczka. Długą szkarłatną suknię okrywał złocisty, podbity białym futrem płaszcz. Na szyi miała złoty łańcuch, na obu rękach dzwoniące bransolety, na palcach pierścienie, wysadzane różnokolorowymi drogimi kamieniami. Głowę zdobiła ciężka złota przepaska, spod której spływały pukle czarnych włosów. Dobiegniew kolejno wprowadzał i zapowiadał rycerzy. Każdy z nich po złożeniu darów stawał obok siedzącej pani zamku. Ostatnim z kolei — trzynastym — był rycerz Pełka, najurodziwszy i najbogatszy ze wszystkich. Wtedy księżniczka wstała i rzekła: — Dziękuję wam, zacni rycerze, za przybycie. Zapewne niejeden z was daleką odbył drogę, pójdźmy więc do biesiadnej komnaty. Przy długim, suto zastawionym stole rycerze siadali, jak kto chciał, tylko Urok spoczęła na specjalnym wysokim krześle, za którym stanął jej wierny sługa Dobiegniew. Na kominku wesoło trzaskał pachnący jałowiec. Księżniczka sypnęła garstkę kadzidła. Wnet wonny dym zasnuł komnatę, wywołując przyjemny nastrój. Na dany znak weszła służba i zaczęła usługiwać zebranym. Rycerze nie mogli się doczekać chwili, kiedy księżniczka oznajmi im swoją wolę. Wreszcie dała znak ręką, że chce mówić. Przy stole zapanowała cisza... — Oto, mili sercu mojemu goście, postanowiłam wybrać sobie jednego z was za męża. Ale stawiam warunek — tu uśmiechnęła się złośliwie i spojrzała drwiąco. — Kto chce dostać moją rękę, musi w pełni zbroi, konno, przepłynąć jezioro do stóp mego zamku, w czasie, gdy księżyc bochnem wypłynie na niebie. Nic więcej. Rycerze wstrzymali oddech. Jednym wydało się to możliwe — innym — beznadziejne. Przy stole zapanował gwar, bo to i w głowach już trochę szumiało i gęślarze zaczęli brząkać w struny. Przy- 141 wołano dworki. Księżniczka była w doskonałym humorze, tylko służba i dworacy markotni, przewidywali bowiem jakiś nowy diabelski zamysł swojej pani. Nazajutrz po śniadaniu żegnani przez panią zamku rozjechali się rycerze do swoich włości. Każdy z nadzieją w sercu, że właśnie on zostanie mężem księżniczki. Jeden tylko Pełka wracał z ciężkim sercem. Podobała mu się księżniczka i nie podobała. Piękna, to prawda, ale cóż z tego, skoro serce jej przepełniają pycha i okrucieństwo. Czy taka białogłowa może być dobrą, czułą i wierną żo-iną? Czy nie zdradzi, a może nawet uśmierci niewygodnego jej męża, gdy się nim znudzi? Wieść o niezwykłej propozycji rozeszła się szybko po okolicznych grodach i grodkach. Z ciekawością i niepokojem oczekiwano pełni księżyca. Wreszcie zatrąbiły rogi na znak, że przybyli pierwsi rycerze. Było ich trzech. Wskoczyli odważnie w spienione fale. Stanęli do walki z nie znanym im żywiołem. Ceną była ręka księżniczki, wysoka cena... Ona tymczasem, strojna, stała na wysokiej wieży w otoczeniu swojego dworu i pilnie wpatrywała się w toń jeziora. Od początku konie płynęły z trudem. W pół drogi poczęły tonąć. Na ten widok księżniczka wybuchnęła śmiechem. Im tragiczniej wyglądało zmaganie się jeźdźców z żywiołem, tym głośniej śmiała się i klaskała w ręce. Dworki pobladły i stały w milczeniu ze ściśniętymi sercami. Dął silny wiatr — przeciw płynącym. Tragedia na jeziorze była nieunikniona. Kolejno jeden po drugim tonęli. Honor nie pozwolił im wołać o ratunek. Zresztą — księżniczka wydała zakaz śpieszenia z pomocą. Roześmiana pani urządziła ucztę z tańcami i muzyką dla wszystkich mieszkańców zamku. Była to ponura zabawa. Biedny Dobiegniew! Krwawiło mu serce tak jak innym, ale i on nie miał żadnego wpływu na swoją panią. Zdawało się, że po zatonięciu trzech rycerzy nikt nie ośmieli się podjąć nowej próby. Ale Urok jakby rzeczywiście rzuciła na nich czary. Jak nieprzytomni zjawiali się jeden po drugim i jeden po drugim ginęli ku okrutnej radości księżniczki, która po śmierci każdego rycerza urządzała uczty i pląsy. Na grody i grodki padł strach. Pozostał już tylko jeden — najpiękniejszy i najbogatszy, trzynasty z kolei - Pełka. Księżniczka oczekiwała na swój ostateczny tryumf - śmierć pięknego młodzieńca. Był najmłodszy. Może będzie błagał o ratunek? Nie otrzyma go. A ona będzie miała dobrą zabawę. Ł\ 142 UL- Hol Łzma-kala w Brc&mi. ! była fcwolil limuzy- Yion Pełka długo się wahał, obmyślał plany, wreszcie się zdecydował. Nie chce pojąć za żonę tej okrutnej dziewczyny, która może być czarownicą zaklętą w tak piękną postać. Musi być jednak ukarana za śmierć dwunastu młodzieńców. Za pychę i zło, które szerzyła wokół siebie. Od dawna poszukiwał „konia nad konie", a kiedy go znalazł, wybrał porę, gdy wiatr wiał w kierunku zamku i ułatwiał przepłynięcie jeziora. Przybył z liczną drużyną. Zagrały rogi, a gdy księżniczka ukazała się na wieży, wskoczył w nurty jeziora. Zaczął płynąć. Urok była tak pewna śmierci ostatniego, że nie zwracała uwagi na pogodę, na płynącego jeźdźca, tylko przy dźwiękach gęśli rozpoczęła upiorne tańce śmierci. Pełka wylądował cało i zdrowo. Drużyna jego w tym czasie okrążyła jezioro i znalazła się obok swego pana. Kiedy na rozkaz pę ? Zbiegła z wieży i nie bacząc na nic stanęła po drugiej jego stronie. Policzki jej pałały, oczy ciskały błyskawice. Rycerz pokłonił się nisko i rzekł donośnym głosem: — Oto spełniłem twój warunek pani, ale odrzucam twoją rękę. Jesteś przewrotna i okrutna. Winna śmierci dwunastu rycerzy, którzy cię kochali tak gorąco, że oddali dla ciebie swoje młode życie. Przeklinam cię! Oby fale tego jeziora pochłonęły ciebie i twój zamek. Skinął na swoją drużynę i odjechali. Wściekłość księżniczki była straszna. Oto nie tylko nie mogła cieszyć się śmiercią Pełki, ale podeptano jej honor. Została wzgardzona! Dworzanie ze strachu rozbiegli się w różne strony. Zaczęli nawet uciekać na podgrodzie. Jeden stary Dobiegniew pożałował nieszczęsnej. Otoczył ją ramieniem i mimo oporu odprowadził na zamek. Nagle zerwała się potężna wichura. Wiatr pędził z północy ogromne czarne chmury, rwał je i miotał po niebie. Z chmur wyskakiwały węże błyskawic i biły gromy w zamek. Dzień zamienił się w noc. A kiedy nad wieczorem rozpogodziło się niebo i błysnęło słońce — zamek płonął. Spaliła się w nim zła księżniczka i wraz z nią, niestety, poczciwy stary Dobiegniew. Wypalony, opustoszały zamek powoli rozsypywał się w gruzy. stnieje podanie. szha I. Zdarzyło •. wielkim dębem sadz chęcał do łowów. Tl dalszą podróż Rr rzy udano się i ków zostawiono < dzikie ostępy feśn Przednia to była „i książę ubił dwa. jelenie, dziki lub s waniem. W obozie c jów księcia, ńtjm frasował się okrutni Owszem. wuv błądzW czs: dział nikt. Rankiem tó Na próżno. Wjj ząc ze sobą \ dźwiedzicą oto kom, któny i zginął. ?nekżśi ale zbyt Żałował 1 grodzić. dowal. może być ukarana szerzyła iedy uła- Leśna i Mieszkowice iię. jnie. rękę. :erzy, deży-)ie i twój 1 mogła i wzgar-n. Zaczęli pożałował irowadził na ółnocy [2 chmur wy-cń zamienił >i błysnę-i wraz ). opustosza- I stnieje podanie, że nad Jeziorem Mieszkowickim na Pomorzu Zachodnim powstała ongiś osada słowiańska założona przez Mieszka I. Zdarzyło się w tamtych czasach, że książę, objeżdżając grody nad Odrą, zatrzymał się ze swoją drużyną na odpoczynek pod wielkim dębem nad rzeką. Dookoła szumiał wspaniały bór i aż zachęcał do łowów. Trzeba też było uzupełnić zapasy mięsiwa na dalszą podróż. Rozbito wielkie obozowisko i po skromnej wieczerzy udano się na spoczynek. Rankiem zagrały rogi. Część pachołków zostawiono do pilnowania obozu, reszta drużyny ruszyła w dzikie ostępy leśne, spodziewając się upolować grubego zwierza. Przednia to była ,,zabawa", choć nie wszystkim się powiodło. Sam książę ubił dwa niedźwiedzie, zwane wówczas „mieszkami", inni jelenie, dziki lub sarny. Toteż wracali radośnie, z głośnym pohukiwaniem. W obozie okazało się, że Dobek, jeden z ulubionych wojów księcia, nie powrócił. Nie było też jego pachołka. Książę zafrasował się okrutnie. Zaczęto rozpytywać, czy kto go nie widział. Owszem, widziano go to tu, to tam, ale dlaczego nie wrócił — zabłądził czy zginął rozszarpany przez dzikiego zwierza? — nie wiedział nikt. Rankiem książę wysłał ludzi na poszukiwania. Trąbiono w rogi. Na próżno. Wreszcie przed nocą wrócili ostatni pachołkowie wioząc ze sobą Dobka. Był ciężko ranny. Spotkał się w borze z niedźwiedzicą otoczoną małymi i życie swe zawdzięczał tylko bartnikom, którzy w czas pośpieszyli mu z pomocą. Pachołek Dobka zginął. Przeleżał u bartników całą dobę. Ratowali go, jak mogli, ale zbyt wiele krwi zeń uszło. Żałował książę ulubionego woja i chciał onych bartników nagrodzić. Dobek uśmiechnął się blado i rzekł: — Miłościwy panie, juści się wam w drodze do niczego nie 145 przydam, ino zawadą będę, bo śpieszyć musicie. Pozwólcie mi tu ostać. — Jakże to? — zawołał Mieszko. — W puszczy? Sam? — U bartników, wasza miłość, a będzie komu mieć o mnie staranie, bo okrutnie spodobała mi się córka bartnika — Leśna. — Aaa, tuś mi! — zaśmiał się książę. — Co zaś tu robić będziesz? Bartnikować? — Nie, panie. Zbuduję nową osadę i nazwę ją waszym imieniem. Mam nadzieję — nim pomrę — ród mój tak się rozrośnie, że i wy zechcecie zobaczyć swój nowy grodek. Ta myśl spodobała się księciu. Jeszcze jedna warowna osada przeciw wrażym germańskim plemionom. — Ostań więc i wybierz trochę ludzi z drużyny. Będzie ci raźniej. Tak też się stało. Dobek dotrzymał słowa. Pojął za żonę Leśną, a zazdrościli mu jej wszyscy. Pozostali jego towarzysze pobrali sobie również miejscowe dziewki za żony. Od razu przystąpiono do budowy nowej osady. Czas mijał. Rozrastał się ród Dobka, rozrastały inne. Wkrótce powstał wcale pokaźny warowny grodek. Nową osadę nazwano Mieszkowice, na pamiątkę pobytu w niej księcia polskiego Mieszka I. Z biegiem czasu powstał tam ważny szlak handlowy. Historyczna wzmianka o Mieszkowicach pochodzi z roku 1295, a prawa miejskie otrzymały w 1317 roku. Dziś Mieszkowice mają w herbie dąb i dwa niedźwiedzie — ponoć na pamiątkę postoju drużyny książęcej i upolowania przez księcia dwóch niedźwiedzi. Na środku rynku stoi pomnik Mieszka I, wystawiony w 1957 roku, w tysiączną rocznicę założenia osady. okolicy obea wiańskiego, roztacza' platanów, cisów i ja1 głazy narzutowe, nos; i Balia Czarownic. O tym ostatnim kr? dłuższą noc w roku z i urządzały wielkie pn ło się wielkie zgromac mądrzejszej wiedzmy, Czarownice wolińs wybierano „królową' prania. Nie było to tyj oraz innych przyborć równie, omawiano ic! nie. Komu zaszkodzić wreszcie kogo wysłać ciem było robienie "raf Aż raz znalazł się t< boi się żadnych czaem to zupełnie niepozorn bem mioteł brzozowj dach. Tu otrzymał \yi czę lub nędzną koszul najskromniejszego j)i podśpiewywać se&k * prawdę — nikt nie wi domo, skąd przyszedł >«*.dozwólcie mi tu Balia Czarownic okolicy obecnego Radostowa, bardzo starego osiedla słowiańskiego, roztacza się piękny park krajobrazowy pełen starych platanów, cisów i jaworów. Drugą osobliwością są trzy wielkie głazy narzutowe, noszące dziwne nazwy: Karliński Głaz, Sarkofag i Balia Czarownic. O tym ostatnim krąży wiele podań. Jedno z nich mówi, że w najdłuższą noc w roku z całej wyspy Wolin przybywały tu czarownice i urządzały wielkie pranie. Ale nie tylko o to chodziło. Tu odbywało się wielkie zgromadzenie pod przewodnictwem najstarszej i najmądrzejszej wiedźmy, która utrzymywała stały kontakt z diabłem. Czarownice wolińskie cieszyły się wielkim autorytetem i z nich wybierano „królową", która rządziła, cały rok aż do następnego prania. Nie było to tylko pranie szat, ale mycie i szorowanie mioteł oraz innych przyborów czarnoksięskich. Prano też sumienia czarownic, omawiano ich sprawy i sprawki oraz ludzkie postępowanie. Komu zaszkodzić, a komu tylko spłatać figla, kogo ukarać, a wreszcie kogo wysłać do piekieł — bo wiadomo, że całym ich zajęciem było robienie ludziom na złość i zdobywanie dusz dla piekła. Aż raz znalazł się taki śmiałek, który rozgłaszał wszędzie, że nie boi się żadnych czarownic i sam jeden da sobie z nimi radę. A był to zupełnie niepozorny biedny chłopak, który zajmował się wyrobem mioteł brzozowych do sprzątania izb i podwórców na grodach. Tu otrzymał łyżkę strawy, tam stare chodaki, ówdzie opończę lub nędzną koszulinę. Tylko nigdy nie otrzymał za swoją pracę najskromniejszego pieniążka. Mimo to był wesół, a wędrując podśpiewywał sobie beztrosko. Co myślał o czarownicach naprawdę — nikt nie wiedział i nawet nie śmiał o to pytać. Nie wiadomo, skąd przyszedł i jak się nazywał. Był piegowaty jak perlicze 147 jajo i miał czerwoną czuprynę. Przezwano go Rudym i tak pozostało. Rudy na pozór niczym się nie interesował prócz wiązania mioteł. Ale tak naprawdę pragnął się dowiedzieć, skąd te czarownice biorą swoje miotły, jak odbywają się zebrania itp. Długo nie mógł się niczego dowiedzieć, ludziska bowiem okrutnie się czarownic bali. I wtedy pomyślał o klasztorze... Pewnego razu, w jakiś słotny wieczór, kiedy deszcz siekł niemiłosiernie i zalewał strumieniami oczy, a ciemność wypełniała każdy skrawek powietrza, ktoś zakołatał do furty klasztornej na podgrodziu Winety. Upłynęła długa chwila, nim rozespany głos z wnętrza zapytał: — Kto tam? — I uchyliło się niewielkie okienko we wrotach. — Pochwalony Jezus Chrystus — wyszeptał w otwór podróżny. — Dusza chrześcijańska potrzebuje pomocy. Ale mnich nie ustępował. — A może ty rozbój jaki czy insza plaga szatańska? — Spójrzcie, ojcze, choć krzynę na mnie, to obaczycie. Ojciec Michał spojrzał nieufnie i w świetle łojówki zobaczył nędzną, obszarpaną i okrutnie sponiewieraną ludzką postać. Zazgrzytała zasuwa, otwarły się wrota i podróżny wszedł do środka. Na jego widok mnich przeżegnał się. — W Imię Ojca i Ducha Świętego, a wy skąd? — O, poznaliście mnie, ojcze, to dobrze, bo przecie wyście ten krzyżyk zawieszali mi na szyi. Popatrzcie! — Tu wędrowiec wydobył z łachmanów maleńki krzyżyk z figurką Chrystusa. — Ten ci sam — mruknął mnich — wejdźcie, proszę. — I wpuścił przybysza do środka. Kazał mu się przebrać w suchą o-dzież i ogrzać przy ogniu płonącym na olbrzymim kominku. Później nakarmił go. A że była to niedziela, gość wyłowił z misy krup spory kawał mięsa, a i na rozgrzewkę znalazł się kubek grzanego miodu. Długo tej nocy migotały świeczki w klasztorze to tu, to tam, i długo w noc przeciągała się rozmowa Rudego — on to był bowiem owym podróżnym — ze świątobliwym i mądrym ojcem Michałem. Mijał czas, a Rudy nie pokazywał się w okolicy. Żałowały go baby, bo nie tylko zgrabne miotły wiązał, ale umiał naprawiać różne rzeczy, bajał ciekawe historie i humor miał zaraźliwy, że i nieboszczyka postawiłby na nogi. Aż tu nagle, kiedy świat cały zaczął maić się i rozkwitać, a słowiki koncerty urządzały w krzewach — zjawił się. Widać, że nil chędogą i jak zwykle uśnj jawił, otaczały go babjB o dalekich światach i syn kładnie rozpytywać o stal cały za siebie małe kęski] czarami, bo właśnie tam, równie. Rudy pokręcił się tM mioteł, ponaprawia), fl knął. Teraz szedł już M długa, żmudna, ścieżki w zwierza. Uzbroił się w ł] nóż od ojca Michała. Jaj rżał nie jeden, ale trzy wnet połapał. lały się resztki mioteł, nad nimi zapach sm łem. - Dookoła r ludzkich oczu, się w kudłaty gbwę, splunął tvz\ r&i\ Znowu nie b^\o sio tj dziła najdłuższa woc ^ tem, a drzewa rzucały puszczy, odzierając rt Rudy tym razem pr. wozem, zaprzężonym' rytym sosnowymi gaic Naprędce sklecił szała: drzewo na ognisko, pr: strawę. Wołom rzuci! ¦ sko płonęło wesołym b" i żywiczne sosnowe gd ne krupy. Po wieczerzy boty. Oczyścił plac do< popalił resztki diabels układając wielki stos si garści jakiegoś sucfesą ogrzewany oddechem/ 148 o "Rudym i tak pozo- prócz wiązania mio-ć, skąd te czarownice a itp. Długo nie mógł krutnie się czarownic dy deszcz siekł niemi-mość wypełniała każ-y klasztornej na pod-im rozespany głos z okienko we wrotach. 7tał w otwór podróż-wcy. ttle łojówki zobaczył ną ludzką postać. Za-żny wszedł do środka. skąd'? bo przecie wyście ten Tu wędrowiec wydo-\ Chrystusa. vejdźcie, proszę. — I ; przebrać w suchą o-zymim kominku. Póź-ić wyłowił z misy krup izł się kubek grzanego iztorze to tu, to tam, i 10 - on to był bowiem drym ojcem Michałem, i okolicy. Żałowały go le umiał naprawiać róż-miał zaraźliwy, że i nie-, kiedy świat cały zaczął rządzały w krzewach — zjawił się. Widać, że nie działo mu się źle. Gębę miał tłustą, odzież chędogą i jak zwykle uśmiech od ucha do ucha. Gdzie się tylko pojawił, otaczały go baby i dziewki, a on jak zwykle prawił im dziwy 0 dalekich światach i sypał żartami jak z rękawa. A wszystkich dokładnie rozpytywał o stare osiedle Radostów. Baby spluwały i rzucały za siebie małe kęski chleba - ofiarę bogom na obronę przed czarami, bo właśnie tam, w Radostowie znajdowała się Balia Czarownic. Rudy pokręcił się tu i ówdzie, poprzepytywał, nawiązał trochę mioteł, ponaprawiał, co mu dano do naprawienia, i znowu zniknął. Teraz szedł już prosto do siedziby czarownic. Droga była długa, żmudna, ścieżki wąskie, puszcza wielgachna, pełna dzikiego zwierza. Uzbroił się w łuk i strzały, a za pasem miał poświęcony nóż od ojca Michała. Jakież było jego zdziwienie, gdy wreszcie ujrzał niejeden, ale trzy ogromne głazy. Aż mu dech zaparło! Ale się wnet połapał. Wokół jednego, a musiał to być głaz czarownic, walały się resztki mioteł, garnków i znać było ślady ognisk. Unosił się nad nimi zapach smoty* - Oj, to, to - pomyślał - dobne trałem. — Dookoła rosły olbrzymie drzewa, które chroniły głazy od ludzkich oczu, zresztą w pobliżu żadnej osady nie było. Podrapał się w kudłatą głowę, rozejrzał dobrze dookoła, przeżegnał się, splunął trzy razy za siebie i ruszył z powrotem. Znowu nie było go przez kilka miesięcy. Wrócił, kiedy nadchodziła najdłuższa noc w roku. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, a drzewa rzucały długie cienie. Zimne wietrzyska hulały po puszczy, odzierając resztki liści ze śpiących drzew. Rudy tym razem przyjechał do puszczy w Radostowie wielkim wozem, zaprzężonym w cztery, woły, ładownym wysoko, a przykrytym sosnowymi gałęziami. Zatrzymał się dość daleko od głazu. Naprędce sklecił szałas dla siebie i bydląt. Zaczął zbierać chrust i drzewo na ognisko, przy którym miał zamiar się ogrzać i uwarzyć strawę. Wołom rzucił wiązkę siana. Noc już zapadła, kiedy ognisko płonęło wesołym blaskiem. Trzaskały w nim pachnące jałowce 1 żywiczne sosnowe gałęzie, w garnku bulgotały dobrze omaszczone krupy. Po wieczerzy nie spoczął jednak. Zabrał się do nowej roboty. Oczyścił plac dookoła głazu i, jak mu zalecił ojciec Michał, popalił resztki diabelskich mioteł, poprawił ognisko czarownic, układając wielki stos suchych gałęzi, na które mrucząc rzucił kilka garści jakiegoś suchego ziela. Wreszcie wszedł do szałasu i zasnął ogrzewany oddechem i ciepłem ciał swoich wołów. Spał całą noc i 149 prawie cały dzień, gdyż był wielce utrudzony. Nazajutrz obudził go wielki szum i niepokój zwierząt. Nadeszła najdłuższa noc w roku. Noc zlotu czarownic. Gdy wyjrzał z szałasu, słońce chyliło się ku zachodowi. Ostatnie jego blaski rozlewały się szeroko nad ciemną ścianą boru. Na robienie wieczerzy nie było czasu. Podrzucił wołom siana, a sam wyjął z torby kawałek suchego podpłomyka i zaczął go pogryzać przysłuchując się uważnie temu, co się działo na zewnątrz. Czuł, że zbliża się decydująca chwila. Chyłkiem wysunął się z ukrytego w gęstwinie szałasu i oto co zobaczył — wokół głazu czarownice tańczyły swój diabelski taniec, trzymając się za ręce i tworząc wielkie koło. Wszystkie miotły leżały na ziemi nie opodal ogniska, które podsycała sama „królowa". Panowała wśród nich radość. Szykowały się do corocznej uroczystości. Gdy języki ognia buchnęły w górę, pousiadały wokół ogniska, by się rozgrzać, noc grudniowa bowiem powiała chłodem. Śmiały się i klaskały w ręce. Ale co to? Jakieś dziwne zapachy, ciężkie, słodkie a duszące zaczęły wypełzać z ogniska i osnuwać zgromadzone czarownice. Nie minęło pół godziny, a już wszystkie spały kamiennym snem. Teraz wyskoczył Rudy — i zaczął szybko jedną po drugiej miotły ciskać w ogień, aż do ostatniej. Na ich miejsce położył swoje, które wyjął z wozu. Były zrobione w klasztorze ojca Michała. Teraz czekał, co będzie dalej. Noc była jasna. Na niebie paliły się gwiazdy i jak on ciekawie wytrzeszczały swoje świetliste oczy. Dokładnie o północy obudziły się czarownice z lamentem, krzykiem i hałasem, bo pora była spóźniona, a nie było obrad, wyboru królowej, nie mówiąc już o „praniu". Pobiegły jak szalone do swoich mioteł. Lecz zaledwie która dotknęła nowej miotły — natychmiast zamieniała się w drzewo. Ciało jej sztywniało, z tułowia wyrastały gałęzie, a nogi stając się korzeniami wrastały w ziemię. Chwila i... dookoła głazu szumiał i jęczał las. Zniknęły miotły, ognisko, czarownice... Tylko nadal trwają trzy ogromne głazy, a jeden z nich do dziś nosi nazwę: Balia Czarownic. A co się stało z Rudym? Tak jak nikt nie wiedział, skąd przyszedł, tak nikt nie wiedział, kiedy i dokąd odszedł czy odjechał. I tylko najstarsi domyślali się, że to za jego sprawą zniknęły z Wolina złośliwe czarownice. 7 ^ apytacie, cc beł? Ano mają, a racz diabły, piekło z gorący dawniej, szczególnie v Nad rzeką Pfo łączącego się z du szych osad stawia były zamieszkanej wsi znajdują się ruin wysokich wałów. nazwa słowiańska „ Zarówno jezior '$k na ludność Pomorza długo w tajemnicy swe jaństwo narzi2G2&2$3> no święte gaje, profan niewolę, rabując i pal Książę pomorski W cystersów i osadził w otoczyli osadę mureir feudalnego państwa c gospodarzami. Tereny szyli poziom wody jez reg osad, bo wnet się ; handlowy. Ale ludność była ni dziesięciny, a i posług lasów, żony. Nazajutrz obudził szła najdłuższa noc w ro- 1 zachodowi. Ostatnie ścianą boru. Na ro-1 siana, a sam wy-zacząl go pogryzać i zewnątrz. Czuł, że ; z ukrytego w zarownice tań-Jtworząc wielkie gniska, które ość. Szyko- ¦kół ogniska, lodem. Śmiały iachy, ciężkie, groma-e spały Mnich, ryba i diabeł ,giej miot-jpył swoje, Mchała. Te-¦ie paliły się lliste oczy. imentem, krzy-obrad, wyboru jak szalone do lej miotły - na-Bmiało. z tułowia pastaly w ziemię. Zniknęly miotły. )gromne głazy, a ii. skąd przy-odjechał. I knęły z Woli- apytacie, co mają wspólnego ze sobą mnich, ryba i diabeł? Ano mają, a raczej mieli, gdyż dzisiaj nikt już nie wierzy w diabły, piekło z gorącą smołą i widłami, ani w madejowe łoże. Ale dawniej, szczególnie w średniowieczu — wierzono... Nad rzeką Płonią, wypływającą z maleńkiego jeziora Żelewko, łączącego się z dużym jeziorem Miedwie — leży jedna z najciekawszych osad słowiańskich, duża wieś Kołbacz. Okolice Kołbacza były zamieszkane już dwa i pół tysiąca lat temu. Na południe od wsi znajdują się ruiny dwóch grodzisk z IX i XI wieku, z resztkami wysokich wałów obronnych, fos, majdanu. Naturalną ochroną grodziska były bagna i trzęsawiska wokół jeziora. Miedwie — to nazwa słowiańska od słowa — med — czyli miód. Zarówno jezioro jak i osada przechodziły różne koleje. Pierwotna ludność Pomorza Zachodniego była pogańska, zachowując długo w tajemnicy swoje obrzędy i czcząc swoich bogów. Chrześcijaństwo narzucono jej przemocą, często w sposób okrutny. Rąbano święte gaje, profanowano posągi bogów, a opornych brano w niewolę, rabując i paląc ich domostwa. Książę pomorski Warcisław II w XII wieku sprowadził z Danii cystersów i osadził w Kołbaczu, gdzie pobudowali oni klasztor, otoczyli osadę murem obronnym i uczynili z niej stolicę dużego feudalnego państwa cystersów. Byli ludźmi światłymi i dobrymi gospodarzami. Tereny leśne zamieniali w pola uprawne. Podwyższyli poziom wody jeziora Miedwie, budując młyny. Założyli szereg osad, bo wnet się zorientowali, że tędy prowadzi ważny szlak handlowy. Ale ludność była niechętna panoszącym się mnichom. Żądali dziesięciny, a i posług przeróżnych: przy budowach, karczowaniu lasów, umacnianiu wałów obronnych Kołbacza. Sprowadzali ob- 151 cych, którzy zakładali nowe osady. Nie najlepsze więc panowały stosunki między klasztorem a okolicznymi osadami. Ludność oburzała się na zachłanność zakonników, gromadzenie wszelakich dóbr, dostatnie życie, a nawet zbytek. Mnisi nie żałowali sobie smacznego jadła ani wybornego miodnego napitku. W każdy piątek tygodnia rybacy musieli dostarczać na stół klasztorny ryby i to nie byle jakie, tylko przesławną sieję miedwieńską. W inne dni — przyjmowano każdą rybę. Ale rybacy nie zawsze mogli wypełnić żądania klasztoru. Od pewnego czasu w jeziorze zamieszkał diabeł. Burzył powierzchnię wody, zatapiał łodzie, rwał sieci, jakby chciał jeszcze bardziej skłócić okolicznych mieszkańców z mnichami. Czynił to tylko w piątki. Ludzie szeptali, że to mnisi nie przestrzegają w ten dzień obowiązującego postu — ale za co ich spotyka taka kara? Poszli przeto ze skargą do klasztoru. — Wielebny ojcze — rzekli do przeora — nie możemy ci dostarczać twojej ulubionej siei, albowiem diabeł zamieszkał w jeziorze i broni do niego dostępu. Poratuj nas! — Ha, ha — zaśmiał się przeor — diabeł! Przecie Bóg jest mocniejszy od niego. Widocznie nie modlicie się. Poganie! Zaraz was poświęcę i śmiało jedźcie na potów - tu machnął krika razy kropidłem. — A więc do następnego piątku. Rybacy odeszli, ale troska ich nie opuszczała. Tymczasem przeorowi już ciekła ślinka na myśl o solidnej porcji przepysznej ryby. Był, prawdę mówiąc, wielkim obżartuchem, i od czasu kiedy tej ryby mu zabrakło, śniła mu się po nocach, jawiła się wszędzie przed oczyma, nawet w czasie wspólnych modłów z zakonnikami. W następny piątek rybacy znowu przyszli z pustymi rękami. Przeor wpadł we wściekłość. Wymyślał im od leniów i pogan. — Robicie mi na złość — krzyczał. — Już ja was ukażę przykładnie. Postanowił sam wybrać się z rybakami na połów, aby sprawdzić, co się naprawdę dzieje z jeziorem. A tu rozszalała się wichura, ołowiane fale z wściekłością zalewały brzegi. Wrócili z niczym. Wieczorem, kiedy szedł na modlitwę, spotkał dziwnego człowieka z półmiskiem w ręku. Na półmisku piętrzył się stos pachnących smażonych siei. — A niecnoto — zawołał przeor. — Dawaj mi tu zaraz te ryby, bo cię do loszku wrzucę o chlebie i wodzie. — I wyciągnął obie ręce w stronę dziwnego przybysza. Ale nieznajomy zaśmiał się dziko i zniknął. Przeor osłupiał z wrażenia. — Ani chybił diabeł — po- 152 myślał i przeżegnał się. Ale modlitwa mu nie szła. Na kartach świętej księgi zamiast liter widział pluskające sieje. Mrugały na niego szelmowsko i rozdziawiały diabelskie pyski. Uciekł z kaplicy nie dokończywszy modłów. — To tylko diabeł — pomyślał — ze mną jest Bóg. — I uczynił znak krzyża świętego. Kiedy diabelskie kuszenie nie ustawało, ponownie wezwał rybaków. — Jeśli tym razem nie dostarczycie mi ryb — zagroził — każdego z was wrzucę do lochu. Rybacy upadli na kolana. Błagali, by ich nie karał. Sam przecie był z nimi na jeziorze i widział, że nic nie mogli ułowić. Ale przeor ofuknął ich i kazał przepędzić. Wieczorem, gdy szedł na modlitwę, skierował się do głównego ołtarza, bojąc się spotkania z diabłem, w którego też wierzył. I znowu w korytarzu natknął się na czarta, niosącego półmisek usmażonych na rumiano ulubionych rybek. Zatrzymał się. Nie wiedział, co począć. Tak pragnął tej ryby, aż czuł burczenie w brzuchu i ślina zaczęła mu napływać do ust. Oddałby wszystko za maleńki, choćby najmniejszy kawałek siei. — Chodź — powiedział diabeł — dam ci tę rybę za darmo. — Za darmo? Bez żadnych zobowiązań? — Podpisz tylko własną krwią cyrograf, że gdy umrzesz, zabiorę twoją duszę do piekła. Odtąd będziesz miał codziennie swoje ulubione ryby. Nie tylko w piątek. A po śmierci, to ci już chyba wszystko jedno... — Daj! — zawołał przeor, a ręce mu drżały, kiedy wyciągał je po półmisek. — Hola! — najpierw podpis. Mnich już sięgał ręką po pergamin, nie bacząc, że oddaje duszę na wieczne potępienie, kiedy nagle rozległ się potężny grzmot. Piorun uderzył w klasztorne zabudowania. Wichura wstrząsnęła murami z taką siłą, że wielki drewniany krzyż z rozpiętym na nim Chrystusem spadł ze ściany tuż pod nogi diabłu. Ten zawył przeraźliwie, a przeor upadł bez czucia na kamienną posadzkę. Kiedy odzyskał przytomność, korytarz przepełniała woń siarki, obok na podłodze widniała duża smolista plama. Zabudowania gospodarcze dopalały się... Diabła nie było. Uciekając chciał wrzucić olbrzymi głaz do jeziora Miedwie, aby zatopić okoliczne osady i zniszczyć jezioro. Tymczasem głaz upadł na ląd i leży tam do dzisiaj koło wsi Dębina. Ludzie zwą go Miedwieńskim Głazem. 154 Legenda o z A P* a wysokim skraju Parfcu W< p.n.e. We państwa da mu XI i XII ków, zniszczyły czy zarys wysokich * Działo się to w cz Wolinian przyszli ot szym Lubinie miały | nia. W roku 1124 w z no tu kościół Święte klasztor dla zakonni! ale zbieraniem ziół I wianiem przyklaszto ucząc ich przy tym w nawrócić kilka dusz Szczególną gorliwe nik — brat Tomaszu pogan, cViO&Ti\ 'SSnfl! mógł i głosząc słowo wielu ludzi przys wystrzeliły w ą.01 kwieciem lipki, i - klasztorujużj j mich etazaa: lekarstwa potrzebował słodkiej wody z ziemskiego źródełka. Po nią właśnie co wieczór chodziła Piękna. Biedny mnich! Tym razem przeraził się nie na żarty i postanowił wyznać wszystko opatowi. — Ojcze mój, zgrzeszyłem. Zgrzeszyłem ciężko, ale ta dziewczyna mieszka w morzu. Nic a nic z tego nie rozumiem. — I długo w noc klęczał nagimi kolanami na zimnej kamiennej podłodze. Kajał się i obiecywał poprawę. Próżno Piękna czekała na brzegu przez pięć długich nocy. Nie przyszedł. Poskarżyła się królowi ojcu i poprosiła o radę. Stary król wnet przywołał swoje trzy piękne córki, by je posłać z darami do opata i prośbą, aby ten wypuścił z celi brata Tomasza. Nie chcąc narazić pięknych i młodych dziewczyn na zaczepki mężczyzn, przemienił je w trzy brzydkie staruchy, babki proszalne. Opat nie chciał wpuścić ich do środka, wstęp bowiem białogło-wom był do klasztoru zabroniony. Na usilne naleganie wyszedł na dziedziniec kościelny. Ujrzał tu trzy staruchy z wielkimi worami na plecach. Kobiety pokłoniły się mu nisko, ale nie pozdrowiły imieniem Jezusa, więc od razu poczuł do nich niechęć. Zapytał krótko: — Z czym przybywacie? — Oto — odpowiedziały zgodnym chórem, kładąc na ziemi swoje ciężkie wory — przynosimy ci panie wspaniałe dary. — I wysypały na ziemię ich zawartość. Zdumionym oczom opata ukazały się złote i srebrne naczynia, sznury lśniących paciorków i bryły słonecznego morskiego kamienia. — Chcemy tylko, abyście zaraz wypuścili brata Tomasza, bo inaczej spotka was surowa kara — ciągnęły dalej nie dając mu dojść do słowa. — Jak śmiecie — opat już nie panował nad językiem — stare wiedźmy! Siło nieczysta! Zgiń! Przepadnij! — wołał podnosząc ręce do góry. — Precz z moich oczu! Przeklinam was! W tej chwili wielka plama zasłoniła słońce, a kiedy uszła — przerażony opat zobaczył, że znikły trzy staruchy, a na ich miejscu wystrzeliły w górę trzy młodziutkie, piękne, osypane pachnącym kwieciem lipki. Gdy nieco przyszedł do siebie i zawrócił, by odejść — klasztoru już nie było na wzgórzu. Morze huczało złowrogo i z wściekłością uderzało o brzeg, wyrzucając nań mnóstwo olbrzymich głazów. Tak zemścił się król morza, ojciec rusałki. A brat Tomasz pozo- 157 stał na wieki wraz z ukochaną w kryształowym zamku na dnie Zalewu Szczecińskiego. Po dziś dzień oglądać można na plaży, u podnóża klifu — olbrzymie głazy. Na podwórcu kościoła — zbudowanego na miejscu dawnego kościoła Świętego Mikołaja — rosną trzy olbrzymie bardzo stare lipy. Szumiąc w piękne letnie wieczory, wspominają dawne czasy i swoją szczęśliwą młodość w kryształowym pałacu ojca. T. u prawda mieszał słowiański ród Borkóv| sko na — \onBotiV Zachodnim. Sławny z | grodów, zamków i mą Strzmiele, wejść w drogę Krzyża ich państwa. W óodalk wek. A wiadomo -1 nienawiść. O rodzie Borków na! knej Sydonii. Intrygują znanej starej siowiańsh W tej to osadzie k&x$ roku 1248 klasztor c$ą Stąd nazwa osady. Qq< wy kościół pocNstet&Ńi zabudowań klawtorr nia gotowała kne magnoYie^jGte. pomnik przyrody — i Pierwszą przeorysz Dobrego. kówna. p na całe Pomorze. Nie siła. Miała urodę, bo czekała na prawdziwe go? O, biedna Sydoni Zakochała się z wzaje Dąb Sydonii Borkówny i u prawda miesza się z legendą, a legenda z prawdą. Stary słowiański ród Borków (zniemczył się później, zmieniając nazwisko na — von Bork) był przez kilka wieków sławny na Pomorzu Zachodnim. Sławny z bogactwa i samowoli. Posiadał wiele miast, grodów, zamków i majętności ziemskich. Sławne były Borkowe Strzrniele, Resko, Łobez, Maćkowo i wiele innych. Potrafił też wejść w drogę Krzyżakom i zniszczyć posiłki wojskowe dążące do ich państwa. W dodatku w rodzie tym było wiele urodziwych dziewek. A wiadomo — bogactwo, sława i uroda wzbudzają zazdrość i nienawiść. O rodzie Borków napisano już wiele, na przykład o losach pięknej Sydonii. Intrygująca to historia, a ślad prowadzi do mało dziś znanej starej słowiańskiej wsi Marianowo. W tej to osadzie książę pomorski Barnim I Dobry ufundował w roku 1248 klasztor cysterek imienia Najświętszej Marii Panny. Stąd nazwa osady. Do dziś zachował się tam ceglany jednonawo-wy kościół pocysterski z przełomu XIII i XIV wieku i fragmenty zabudowań klasztornych, w których przed wiekami biedna Sydo-nia gotowała się na śmierć. Na podwórku klasztornym rosną piękne magnolie i pigwy. W ogrodzie przed kościołem — wspaniały pomnik przyrody — stary dąb zwany Dębem Sydonii Borkówny. Pierwszą przeoryszą klasztoru była Barbara, córka Barnima I Dobrego. Jedną z ostatnich, a być może ostatnią — Sydonia Bor-kówna. Córka pomorskiego dostojnika Borka, słynęła z piękności na całe Pomorze. Nie brakło jej kandydatów na męża, ale grymasiła. Miała urodę, bogate stroje i sławę najpiękniejszej. A może czekała na prawdziwe uczucie? Na bicie serca na widok wybranego? O, biedna Sydonio! Jakże gorzko zapłaciłaś za swoją miłość! Zakochała się z wzajemnością w pięknym księciu pomorskim Er- 159 neście Ludwiku i wbrew zakazowi spotykała się z nim ukradkiem. Ale los nie był dla nich łaskawy. Ernesta ożeniono z inną. Mijały lata, Sydonia została przeoryszą klasztoru pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Nie chciała poślubić innego. Nie chciała złamać danej Ernestowi przysięgi. Ale nie znalazła w klasztorze spokojnej przystani. Mimo że była przykładną przeoryszą, oskarżono ją o czary powodujące, że ród władców Pomorza nie mógł doczekać się potomka, że wszystkie nowo narodzone dzieci umierały w niemowlęctwie lub przy porodzie. Jaka była tego przyczyna — któż dziś odgadnie? Intrygowali przeciwko Borkom a także książętom pomorskim Krzyżacy, a i Brandenburgia ostrzyła sobie zęby na piękny spadek. Ale najłatwiej było oskarżyć o czary kobietę, gdy tajemnicza, inna być może trucicielska ręka działała na zamku. Długie były dnie i noce oczekiwania na śmierć skazanej. Na próżno modliła się gorąco i gorzko płakała, zaklinała na Mękę i Ciało Jezu Krysta — że niewinna, niewinna. Nienawiść i ciemnota są straszną bronią w ręku wrogów... Wzięta na okrutne i nieludzkie męki — załamała się. Bezwolnie przyznawała się do wszystkiego, co jej zarzucano i powtarzała, co jej kazano powtarzać: Winna? - tak, tak... Z diabłem w zmowie? — tak, tak... Truła? - tak, tak... Rzucała czary? — tak, tak... Dzień był cudownie złocisty, kiedy prowadzono ją na śmierć, pod topór kata. Okrutny motłoch obrzucał nieszczęśliwą wyzwiskami i kamieniami. Nie reagowała. Tylko zasnutymi mgłą łez oczyma wpatrywała się z wysiłkiem w tłum „możnych", jakby ujrzeć chciała tego, któremu wierną pozostała do śmierci. W ostatniej chwili, gdy kładła głowę pod katowski topór — uczyniła znak krzyża świętego i wyszeptała: Jestem niewinna. Słyszeli to ci, którzy stali blisko. Zaraz też rzucono jej ciało na stos. Podpalono z czterech rogów. Płomienie buchnęły w niebo z sykiem i dziwnym jękiem. Przerażeni ludzie cofnęli się. Z godziny na godzinę ubywało gapiów. A kiedy już tylko zbierano prochy, by je rozrzucić na cztery strony świata, jakaś zakapturzona postać zebrała garstkę do garnuszka i ukryła pod ciemną opończą, wycofując się chyłkiem. Kim była ta postać? — nie wiadomo. Komu i na co potrzebne popioły czarownicy? Nazaijitt/ r go drzewka. Pozoscać sów. Przemijają ludzi kówny, bo tak go nazi która jeśJJ hyb wi kutować hcfiaŁc 160 Nazajutrz przybył na podwórcu klasztornym nowy, młody dąbek. Zauważono go dopiero po procesji, kiedy ksiądz wyświęcał miejsce „pohańbione". Nikt nie odważył się wyrwać poświęconego drzewka. Pozostał. Wyrósł. Postarzał się i trwa do naszych czasów. Przemijają ludzie i wydarzenia. On trwa. Dąb Sydonii Bor-kówny, bo tak go nazwano. — Pamiątka po pięknej dziewczynie, która jeśli była winna — nadal pokutuje zaklęta w to drzewo i pokutować będzie przez wiele, wiele lat, bo dęby są długowieczne. O siedmiu rycerzach i pięknej kasztelance N ad wijącą się między starymi, pełnymi zabytków osadami rzeką Ukleją, wypływającą z jeziora Woświn i wpadającą do Regi, leżą Kulice. Jest to małe, stare słowiańskie osiedle, zbudowane dawniej w formie dziś już zniekształconej owalnicy*. Osada ta przeżyła złe czasy. Wiatry dziejowe przysypały ją pyłem zapomnienia. W osadzie znajduje się pałac z 1844 roku z pięknym parkiem, w którym zwraca uwagę grupa siedmiu dębów, zwanych Siedmioma Rycerzami — tuż obok rośnie równie stary buk Kasztelanka. Dawnymi czasy stał tu piękny zamek. Panem jego był kasztelan Iwo. Człek prawy i szlachetny, szanowany w całej okolicy. Wielką jego troską był brak następcy i dziedzica jego licznych włości. Wszyscy synowie umierali mu w niemowlęctwie. Dopiero u schyłku lat męskich doczekał się córki. Ukochał ją jak źrenicę oka. Mimo iż była rozpieszczaną jedynaczką, piękną nad podziw dziewczyną, odznaczała się skromnością i wielką pobożnością. Zazdrościli mu jej sąsiedzi. Ale kasztelan martwił się o przyszłość córki, szedł w lata i zdrowie mu nie dopisywało. Chciał, jako było we zwyczaju w owych czasach, wybrać jej kandydata na męża. Postanowi wvdac wielką ucztę połączoną 2\\iTTi^-mT^^t%kmY,% tym sposobem zachęcić do przybycia młodzież. Wieść o turnieju pobiegła daleko. Przybyło wielu gości, w tym nawet nieznajomi rycerze. Aż się gospodarz zatroskał, czy aby wszyscy będą mieli odpowiednie wygody, choć jadła i napitku na zamku nie brakło. Nawet obcy rozgłaszali po świecie, że u Słowian stół nigdy nie bywał pusty. Każdego podróżnego przyjmowali pod swój dach, karmili i poili. Panien, w gronie matek i ojców, też przyjechało sporo, wszyst- 'owalnica — zabudowa osady w kształcie owalnym 162 kie strojne n j kasztelankami ca. Przecie meradsi sty. Dzień wstał { Starsi i rycerzepm niuck łanie ta i Śmiechu i gK uciechy. rzy ubranych w j nych, tńkm miu braci j siwy, Dziwowali i\%\ gładkie, a na i Gdy zajmow siadła" hszteh panny i rycerze j rozpoczęty tańca\vKwn Około poimy i się na spoumYl szcze paliły się - Żonoun żasz, że nasza ( - Tego m? -urn dy. Pomyciu Zajęty trap się. utrudzona w śniadaniu gosćd jemnie w oówk prosił kasztelana trzejszeap. i kie strojne a strzelające oczyma za przystojnymi rycerzami. Tylko kasztelanka nie wypatrywała nikogo. Nie tajne jej były zamiary ojca. Przecie nie radowała się z tego. Zaledwie ukończyła rok szesnasty. Dzień wstał pogodny. Wszyscy wyszli na podwórzec zamkowy. Starsi i młódki obsiedli specjalne ławy na podwyższeniu. Młodzi rycerze próbowali swojej siły, zręczności i umiejętności w strzelaniu do celu, potykaniu się na kopie, walki na miecze, która polegała nie na zranieniu przeciwnika, ale tylko na wytrąceniu mu broni. Śmiechu i gwaru było przy tym co niemiara, bo panny piszczały z uciechy, klaskały w ręce. Najdzielniej spisywało się siedmiu rycerzy ubranych w jednakie stroje, kubek w kubek do siebie podobnych, tak że nie można ich było odróżnić od siebie. Było to siedmiu braci przybyłych aż spod Gryfie. Przywiódł ich ojciec, stary, siwy, ale krzepki jeszcze jak dąb Bożydar, pan na wielu włościach. Dziwowali się wszyscy, bo młodzi byli rośli na schwał, gęby mieli gładkie, a na dziedzińcu spisywali się nad podziw. Gdy zajmowano miejsca przy stole, cała siódemka sprytnie „obsiadła" kasztelankę, oddzielając ją od innych, mimo że niektóre panny i rycerze miny z tego powodu mieli kwaśne. Dopiero gdy rozpoczęły się tańce, a szczególnie „odbijany", całe towarzystwo przemieszało się. Bracia zachowywali się dwornie i zapraszali do tańca i inne panny, nie pomijając jednak żadnej okazji, żeby porwać do swego grona kasztelankę. Wszyscy zwrócili na nich uwagę. Około północy zabawę zakończono. Goście i gospodarze udali się na spoczynek. Tylko w komnacie pani kasztelanowej długo jeszcze paliły się świece. — Żono umiłowana — odezwał się kasztelan — czy nie uważasz, że nasza córka upodobała sobie dzisiaj jednego z rycerzy? — Tego nie wiem — odrzekła — ino czuję, że kłopotów nam nie zbraknie, jako że cała siódemka jednako zabiegała o jej względy. Pomyśl, mężu — toż to bracia! — Tak myślisz? — Iwo podrapał się frasobliwie w czuprynę. — Zajęty byłem starszyzną i na młódź mało. zwracałem uwagi. Nie trap się. Może wszystko obróci się na dobre. Odpocznij, jesteś utrudzona wielce. — Serdecznie ucałował żonę w czoło i wyszedł. Ranek wstał jasny, ciepły, pachnący zbliżającą się jesienią. Po śniadaniu goście zaczęli się żegnać i odjeżdżając zapraszali się wzajemnie w odwiedziny. Ociągali się tylko bracia. Stary Bożydar poprosił kasztelana o zezwolenie na pozostanie jeszcze do dnia jutrzejszego, tłumacząc, że przybyli z daleka, nie zdążą powrócić 163 **— przed nocą, a chciałby się / nim naradzić w pewnej ważnej sprawie. Iwo zgodził się chętnie. Kiedy znaleźli się sami, stary rycerz wyznał kasztelanowi: — Nie taję przed wami, że kłopot mam nie lada. Chyba nieszczęście albo zły los kazały mi przybyć z-synami na ten turniej. Wyobraź sobie, kasztelanie, że wszyscy zapłonęli miłością do waszej córki. Oszaleli jeden po drugim. Do ostatniego. A widzę, że ona żadnego z nich nie wyróżnia. Co robić? Radźcie! — Jak mogę wam radzić, panie? Córka moja to młódka. Przyznaję, że chciałem jej wybrać męża. Nic nie mam przeciw waszym synom. Ale zważcie, że niewiasta może mieć ino jednego męża, a nie siedmiu. A jeśli jej się żaden nie spodobał? — Kasztelanie, ja pójdę naradzić się z synami, wy pomówcie z żoną i córką. Później zdecydujecie, co robić. — Niech tak będzie — odparł gospodarz. Po czym obaj rozstali się. Kasztelan poprosił na rozmowę żonę i córkę. — Ojcze i matko, kocham was i nie chciałabym przysporzyć wam kłopotu, ale proszę, nie wydawajcie mnie za mąż. Nie kocham nikogo i nie pokocham. Przysięgłam, że pozostanę w dziewictwie i pójdę do klasztoru. Będę służyć Bogu i biednym. Nie brońcie mi tego. — A co powiemy onym siedmiu rycerzom? — Nie wiem, ojcze. Może najlepiej będzie, jeśli przekażecie im moje słowa. Szanuję ich, są dworni, przystojni, spisywali się dzielnie na dziedzińcu, ale serce moje nie zabiło do żadnego z nich, ani do nikogo z obecnych na turnieju. Co na to poradzę? Nie przymuszajcie mnie. Nie czyńcie nieszczęśliwą na całe życie. Nikomu nie dam prawdziwego szczęścia. Pamiętacie waszą krewną, siostrę Klarę, przeoryszę klasztoru? Zwierzyłam się jej ze swego zamiaru. Uznała, że widać jest taka wola Boża. — Niech tak się stanie — odparł z westchnieniem stary kasztelan. — Pójdę do onych rycerzyków. Nazajutrz po śniadaniu odbyła się szczera choć niewesoła rozmowa między dwiema rodzinami. Kasztelanka, schylając się do nóg starego Bożydara, rzekła: — Chętnie nazwałabym was drugim ojcem, panie, ale ślubowałam Bogu. Nie przystoi mi kłamać, że kocham, ani łamać przysięgi ślubowania. Pobłogosławcie mi na nową drogę życia na znak, że nie chowacie w sercu urazy. Wzruszony rycerz położył ręce na jej głowie, podniósł ją z kolan i ucałował seukrat kę do siedmiu i - Będę was zwafcl jednego tylko mogła Młodzieńcy ot lano i uca/owa&fl - Bądź nam - Atec&r-od pamiątkę naszego dzić drzewa h Rycerze zasadzili buku. Do dziś | rzy, a buk /wie 164 i ucałował serdecznie. Ona zaś zwracając swą zapłakaną twarzyczkę do siedmiu rycerzy rzekła: — Będę was zwać braćmi, bo przecie miłujecie mnie wszyscy, a jednego tylko mogłabym poślubić. Młodzieńcy obyczajem rycerskim uklękli przed nią na jedno kolano i ucałowali kraj jej szaty. — Bądź nam siostrą! — A teraz — odezwała się kasztelanka — na znak przyjaźni, na pamiątkę naszego spotkania i rozstania, chodźmy do parku zasadzić drzewa braterstwa. Rycerze zasadzili siedem dębów, a kasztelanka jedną sadzonkę buku. Do dziś parkowa grupa dębów nosi nazwę Siedmiu Rycerzy, a buk — zwie się Kasztelanka. ISIS s Spis treści Słowo wstępne ........................................................................................... 5 Piękna Bałta .............................................................................................. 10 O pięknej Wdzydzanie .............................................................................. 13 Tajemnica Jeziora Czartówko .................................................................. 20 Kapłanka boga Gostka ............................................................................. 27 Rusałka i Jaszink ...................................................................................... 32 Zemsta Perkuna ........................................................................................ 37 O Swelini ................................................................................................... 42 O kaszubskich wiatrach ............................................................................ 53 Łyska i pięciu śmiałków............................................................................ 60 Sobótkowa noc ......................................................................................... 64 O tym jak Bażul bocianem został ............................................................. 69 O siedmiu dębach...................................................................................... 72 Oksywska legenda ..................................................................................... 78 Sianowska legenda .................................................................................... 82 Swarzewska legenda .................................................................................. 85 Legenda o Jeziorze Klasztornym .............................................................. 89 Legenda o Królowej Pomorza .................................................................. 92 O Dziwnej ................................................................................................. 95 O złotej Winecie ........................................................................................ 101 O Dziewiczym Głazie ................................................................................ 107 Tajemnica Jeziora Turkusowego............................................................... 110 O piracie Sine ............................................................................................ 115 Źrenica Światowida....................................................................'............... 118 Czarcie Jezioro .......................................................................................... 122 Dąb Wróżbita ........................................................................................... 126 O okrutnym księciu i chytrym czarowniku............................................... 130 Jak mądra białogłowa uratowała męża .................................................... 135 O okrutnej księżniczce Urok ..................................................................... 139 Leśna i Mieszkowice................................................................................. 145 Balia Czarownic ........................................................................................ 147 Mnich, ryba i diabeł.................................................................................. 151 Legenda o zakonniku i pięknej rusałce..................................................... 155 Dąb Sydonii Borkówny............................................................................ 159 O siedmiu rycerzach i pięknej kasztelance................................................ 162