CHRISTINE FALKENLAND Mój cień Tytuł oryginału: Min skugga (tłum. ze szwedzkiego Paweł Pollak) 2004 1. Kiedy miałam piętnaście lat, spadłam z tego okazałego drzewa na rozstaju dróg. Moje ciało nosi wspomnienie lekkomyślności dzieciństwa. Ponownie miałam sen. Śniłam, że spadam, spadałam bardzo wolno. Nic nie mąciło moich myśli. Czułam, jak gałęzie rozorywują mi twarz. Tak naprawdę nie pamiętam, jaka byłam przed upadkiem z tego potężnego, niewiarygodnie sękatego dębu, lecz nie ulega najmniejszej wątpliwości, że potem się zmieniłam. Jakby zerwano mi z oczu zasłonę. Zdawało mi się, że widzę wszystko jaśniej, czy raczej powinnam powiedzieć: objaśnionym. Rzeczy w ostrzejszym świetle, wyraźniejsze zarysy. Może w pewnej odległości, ale dokładnie i ze szczegółami jak przez dobrą lornetkę. Leżałam na plecach w trawie między polem a gościńcem, z podwiniętą lewą nogą. Nie było to nieprzyjemne. W bezruchu obserwowałam chmury wędrujące po niebie, ich ostro zarysowane sylwetki i słyszałam, jak ktoś krzyczy „Rachela! Rachela!” W pewien sposób upadek stał się dla mnie drugimi narodzinami. Moje życie zmieniło kierunek. Cezar, jeden z naszych dogów niemieckich, szczekał zaciekle koło domu. Raptem uświadomiłam sobie, że zziajany Major stoi nade mną nieruchomo. Z pyska zwisały mu przez chwilę krople śliny, po czym spadły mi na twarz. Ogromny mięsisty język wysuwał się z mordy. Gdy spojrzałam psu w oczy, zaczął skomleć. Położył na mnie swoją krzepką, ciepłą łapę. Nagle przypomniałam sobie, jak kiedyś Major bez ostrzeżenia zagryzł brązowego miniaturowego pudla. Znalazł mnie syn ekonoma. Śledził mnie jak zawsze na swój natrętny, a zarazem nieśmiały sposób. Pochylił się nade mną. Duże, wystraszone oczy. Dotknął moich włosów. Wydało mi się, że jego palce śmierdzą obornikiem. Gdybym wskutek wypadku nie okulała, z pewnością mogłabym znaleźć lepszą partię. Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Jako dziecko byłam bezmyślna niczym zwierzę. Żyłam w swoim ciele tak samo, jak żyje zwierzę. Byłam tylko ciałem. Biegałam bez opamiętania, zadeptując wiosenne zasiewy, nigdy nie patrzyłam, gdzie stawiam nogi. Po wypadku zostałam oczywiście na długo przykuta do łóżka. Spełniano wszystkie moje zachcianki. Doktor zapewniał, że kręgosłup wciąż rośnie prosto, a noga „nada się do użytku”, jeśli będę cierpliwa i pozwolę, by dobrze się zrosła. Nie mogłam się powstrzymać od drapania zabliźniającej się rany na twarzy. Czasami z nudów zachęcałam psy, by jadły mi z ręki pralinki nadziane białym pieprzem. Zabawnie było patrzeć, jak ogłupiałe prychają. Były takie łatwowierne. Dawały się nabierać raz po raz. Siedzę we wnęce, przy oknie. Przez szybę widzę Paula z profilu. Stoi na nabrzeżu koło rampy przeładunkowej i rozmawia z innymi młodymi mężczyznami. Jednego z nich rozpoznaję ze zdjęcia z konfirmacji. Nie lubię, kiedy zadaje się z tymi młodzikami. Znam ten typ. Są ordynarni, mimo że młodzi. Ich gesty są albo obcesowe, albo niezgrabne. Nie wiem, z czego się śmieją. Paul też się śmieje, z otwartymi ustami, odsłaniając zęby. Zgaduję, że rozmawiają o dziewczynach. Poruszająca się z trudem stara Molly, ruda suczka-pekińczyk, sunie do mnie, wskakuje na poduszki i domaga się słodyczy. Wie doskonale, że zawsze coś dla niej mam w bombonierze. Myślę, że Paul się zmienił. Widzę jego kark pokryty jasnym meszkiem. Mosiężna lornetka jest moim bystrym okiem. Na plecach powinien czuć moje spojrzenie, ale się nie odwraca. Nie wytrzymuje w domu dłuższej chwili. Jakby przytłaczała go panująca w nim atmosfera. Twierdzi, że potrzeba mu świeżego powietrza. Krok po kroku oddala się ode mnie. Pamiętam, jak Paul był mały. Bawił się klockami u moich stóp. Nagle spostrzegłam, że dywan pod nim ciemnieje. Mokra plama rozszerzała się. Poprosiłam go, by wstał. Spodnie miał zmoczone na przodzie i wzdłuż nogawki. Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu. Paul wyglądał jak piesek, który nie rozumie, dlaczego się z niego śmieją. Mam przywarę polegającą na załamywaniu moich zasuszonych rąk. Wiem, że powstaje przy tym nieprzyjemny dźwięk, który irytuje i drażni Paula, ale nie umiem się powstrzymać. Obracam pierścionkami na palcach. Szeroka ślubna obrączka jest tak ciepła jak skóra, jakby stanowiła część mego ciała. Georga Vebera spotkałam podczas pobytu w nadmorskim sanatorium tamtego pięknego lata przed wojną. W tym czasie porzuciłam już nadzieję, że kiedyś wyjdę za mąż. Poza blizną przecinającą czoło nie wyglądałam wcale źle, ale kulenie sprawiło, że byłam zrzędliwa i nieufna. Wroga. Nienawidziłam życia w przymusowym bezruchu, a wrodzona niecierpliwość nie poprawiała bynajmniej sytuacji. Nie miałam do nikogo zaufania. Wiedziałam, jak szybko pierwsze wrażenie może ulec zmianie. W sumie podobała mi się ta wyspa na skraju szkierów. Morskie wiatry i kąpiele wodorostowe chyba dobrze mi zrobiły. Lecz najczęściej byłam w złym nastroju. Ciągle pamiętałam o swoich ograniczeniach. Czułam się okradziona z mojego prawdziwego ja. Miałam kłopoty z chodzeniem po wzniesieniach i skałach i drażnili mnie goście, którzy wróciwszy po spacerze do hotelu z zachwytem opowiadali o widokach. To bolało. Nie byłam w życiu aktorem, lecz tylko widzem. Tak naprawdę nie byłam zainteresowana mężczyznami. Zdecydowałam się odwrócić do świata plecami, zanim świat to uczynił wobec mnie. Powodował mną czysty instynkt samozachowawczy. Stąd nie od razu dotarło do mnie, że korpulentny starszy pan, który przedstawił się jako eksporter Veber, jakoś szczególnie się mną interesuje. Dopiero kiedy znajoma z rozbawieniem podpowiedziała mi, że pan Veber najwyraźniej się we mnie zadurzył, zaczęłam wypatrywać oznak. Właściwie nie robiłam nic, żeby podtrzymać zainteresowanie Georga. Myślałam, że osłabnie, kiedy Georg zobaczy, że kuleję. Lecz najwyraźniej zasięgnął o mnie języka. A może spostrzegł moją laskę? W każdym razie nigdy nie prosił mnie do tańca. Któregoś razu, gdy musiałam odejść od stołu, specjalnie zwróciłam uwagę, czy wygląda na zdziwionego lub zawiedzionego. Nie sprawiał takiego wrażenia. Georg od dawna był wdowcem. Mieszkał z dorastającą córką Cornelią i wierną służącą Oline. Szukałam odpowiedzi na pytanie, dlaczego zawrócił sobie mną głowę. Może pociągała go moja bezradność? Wiem, że mogłam nauczyć się go kochać, gdyby tylko dane mi było spróbować. Przypuszczam, że moje szanowane nazwisko rozstrzygnęło sprawę. Georg dorobił się małej fortuny na handlu rybami i małżami, ale brakowało mu dobrego pochodzenia. Pamiętam, jak spontanicznie wykrzyknął: „Mogłaby pani tak wiele nauczyć moją córkę! Jest w tym wieku, że ja już niczego nie mogę jej nauczyć. Ona potrzebuje kobiecej ręki.” Pamiętam jego stalowoszare, zdecydowane oczy. Georg, popijając bursztynowy grog z koniaku, opowiadał mi o interesach. Kiedy na niego patrzyłam, bezwiednie dotykał krawata. Lubiłam zapach jego Half Crown. Myślę, że te wynurzenia odprężały go. Mnie było wszystko jedno, o czym rozmawiamy. Z hotelowego tarasu zachód słońca wyglądał wspaniale. Ciepły wiatr nadlatywał niczym pozdrowienie z lądu. Georg pokazywał na formacje chmur i przepowiadał pogodę. Wiklinowe krzesło skrzypiało, gdy się poruszał. Skupisko ciemniejszych chmur na horyzoncie wieszczyło pogorszenie pogody. Stado mew zerwało się nagle ze skał. Nazwisko Georg Veber było znane na wyspie. Firmę odziedziczył po ojcu. Można chyba powiedzieć, że Georg miał pewne wpływy. Dostrzegałam to po sposobie, w jaki go pozdrawiano w czasie naszych krótkich spacerów. Robiło to na mnie wrażenie. Władza mnie fascynowała, może dlatego, że nigdy jej nie miałam. Nie miałam władzy nawet nad własnym ciałem. Niebo było pełne gwiazd. Georg pokazywał mi gwiazdozbiory. Rozmowa często schodziła na Violę, jego zmarłą żonę. Szybko zrozumiałam, że nadal ją kocha. W jego świadomości wciąż żyła. Opowiadał, że potrafi obudzić się ze snu i wodzić ręką po jej stronie łóżka, by z przerażeniem odkryć, że jest tam zimno i pusto. „Czasami zapominam, że jej już nie ma. W snach przecież żyje, wtedy przebudzenia są straszliwe.” Nagły wyraz czułości przesunął się niczym chmura po szorstkiej twarzy. To mnie poruszyło. Zapragnęłam, aby ktoś tęsknił za mną po mojej śmierci. „Nie chce ani też nie mogę nikogo porównywać z Violą” - powiedział i spojrzał mi zdecydowanie, wręcz surowo w oczy. „Jest mi wystarczająco ciężko obserwować córkę. Z każdym dniem staje się coraz podobniejsza do matki. Tembr głosu, gesty sprawiają, że przypominam sobie Violę jako młodą dziewczynę, jak patrzyłem na nią z daleka, potajemnie zakochany.” „Proszę mi opowiedzieć” - zachęcałam. „Zrozumiem.” Takie były nasze początki. Raz po raz odkładałam wyjazd. Nie chciałam, żeby lato dobiegło końca. Nie zapomnę jego zapachu. Przez aromat płynu do włosów i cygar przenikał, wprawdzie bardzo słaby, ale wyraźnie wyczuwalny, odór surowych śledzi. Nigdy na dobre nie opuszczał jego ubrań, skóry czy włosów. Pojechałam do domu, żeby zabrać pieski i swoje rzeczy. Nie pytałam nikogo o pozwolenie. Byłam wystarczająco dorosła, aby sama podejmować decyzje. Georg zapewnił, że nie ma nic przeciwko moim psom. Zdawał sobie sprawę, że muszę mieć jakieś zajęcie. Wielokrotnie podkreślał, że jest człowiekiem obowiązku, dużo pracuje, więc często będę zostawała sama. Później przestrzegł mnie przed puszczaniem psów wolno. Nie były mile widziane na wyspie, tradycyjnie nie trzymano tu psów. Pamiętam nasz pierwszy pocałunek. Nie udał się. Podniosłam głowę i czekałam na jego usta. Cień rzucany przez mój kapelusz. Poczułam już oddech Georga i woń Half Crown, ale zawahał się i ciepłymi, lekko wilgotnymi wargami dotknął tylko mojego czoła. Cygara ze starych zapasów Georga nie nadają się już do palenia, są suche i skruszałe. Sypią się przy dotknięciu. Mimo to czasami jedno wyciągam, zapalam i czekam, aż się wypali oparte o brzeg porcelanowej popielniczki zdobionej motywami marynistycznymi, którą Georg tak lubił. Niebieskawy dym sumatr snujący się po pokoju pachnie mężczyzną. Paul nie pali. Zresztą nie pasuje to do jego fizjonomii. Ma zbyt kobiece usta. Cygaro wyglądałoby w nich nieprzyzwoicie. Moja suknia ślubna była czarna, zgodnie ze zwyczajem na wyspie. Prosta ceremonia zaślubin odbyła się bez gości, wyłączywszy dwóch członków rady parafialnej, którzy pełnili rolę świadków. Nigdy nie zapytałam, czy Cornelia sama podjęła decyzję o nieprzyjściu na ślub. Pamiętam, że czekaliśmy w kościelnej ławce. Drzwi do zakrystii były uchylone. Przez szparę widziałam, jak proboszcz pluje w dłonie i przeciąga nimi po głowie, żeby przygładzić zaczesane do tyłu włosy. Kościół był nieogrzany. Po ślubie poszliśmy wolnym krokiem do portu. Popłynęliśmy na wyspę „Zentą”. Morze lśniło szarością. Wsparłam się na ramieniu Georga. Mewy krążyły nisko, zawodząc - wróżyło to nadejście złej pogody. Niżu. Georg poprosił mnie, bym przypomniała mu o sprawdzeniu barometru. Wzrok miał nieobecny, skierowany ku linii horyzontu. Psy - przywiezione wcześniej - przywitały nas w korytarzu. Ujadały, machały ogonami i obwąchiwały nas z ciekawością. Z początku nie zauważyłam Cornelii. Stała całkowicie bez ruchu. W końcu oderwała się od cieni, podeszła i wyciągnęła rękę. Ujęłam ją. Uścisk jej dłoni był miękki. Cornelia miała blond włosy i jasne oczy. Była młoda. Poczułam ukłucie zazdrości, kiedy przypomniałam sobie, jak Georg mówił, że Cornelia jest niemal sobowtórem matki. Gdy weszliśmy do salonu, gdzie na okrągłym stole przy oknie czekały już kawa i tort, zobaczyłam, że Cornelia jest dość blada. Pewnie nie było jej łatwo przyjmować nową żonę ojca w rodzinnym domu. Oline czekała przygotowana z dzbanuszkiem śmietanki w ręce. Usiedliśmy. Ojciec i córka wymienili szybki, nieśmiały uśmiech. Porozumienie. Czarna suknia uwierała w biuście. W noc poślubną miałam sen: Znajdowałam się w piwnicy jakiegoś domu. Było ciemno, żadnego oświetlenia. Jedynie słaba zielonawa poświata sączyła się z oddali przez zarośnięte okienka. Szłam korytarzem wzdłuż szeregu komórek. Drzwi były zdjęte. Ściany lśniły wilgocią. Mech porastał wilgotne prążkowane tapety. Podłogę pokrywała gęsta, puszysta pleśń niczym miękka, biała trawa. Georg wymieniał moje imię tylko podczas tego nagłego, krótkiego zbliżenia, prawie że mimowolnie, w nagłym odsapnięciu: „Rachela!” Leżałam w łóżku Violi. Jej cień spoczywał nade mną jak pled. W sypialni było ciemno. Delikatne, regularne tykanie Georgowej cebuli, która leżała z otwartą kopertą na lustrzanym blacie nocnego stolika. Chrapanie Georga nie pozwalało mi zasnąć. Od czasu do czasu przewracał się na bok i cichł. Niekiedy wydawało mi się, że przestał oddychać, ale w końcu następowało głębokie westchnienie i usta, otwarte jak pyszczek plamiaka, chwytały powietrze. Odgłos morza. Westchnienia fal mieszały się z oddechem Georga. W salaterce koło łóżka trzymałam prażone migdały albo kandyzowane owoce, po które sięgałam ukradkiem i wkładałam do ust. Słodycz dotrzymywała mi towarzystwa w bezsenne noce. Bez porcelanowych zębów, które są zbyt równe, wypolerowane i białe, wyglądam pewnie jak starucha. Pamiętam, że budziły mnie mewy. O świcie zbierały się na dachu. Ich wrzask można nazwać piekielnym. Georg wstawał wcześnie. Ja udawałam, że śpię, on nie sprawdzał tego zbyt dokładnie. Nie miałam po co wstawać, dlaczego więc nie miałabym się powylegiwać? Z początku Georg sprzeciwiał się, bym pozwalała psom wchodzić do łóżka i kazał zamykać drzwi. Z czasem nieustanne drapanie tak mu przeszkadzało, że zgodził się wpuścić psy. Spały u mnie w łóżku, w nogach, u wezgłowia albo w moich ramionach. Karmiłam je słodyczami i kostkami cukru. Mitzi, Mitsou i Maxime. Teraz mam tylko Molly. Po jakimś czasie przeniosłam się do własnej sypialni. Tej z najlepszym widokiem na port. Naprawdę nie sądzę, żeby Georg bardzo się tym przejął. Siedzę we wnęce, przy oknie. Teraz już nie widzę Paula. Znikł za rogiem. Musiał pójść na rynek razem ze swoimi przyjaciółmi. Ani razu nie przyprowadził choćby jednego z nich, żeby mi go przedstawić. W głębi ducha musi więc przyznawać, że nie jest to dla niego właściwe towarzystwo. Dom był pełen wspomnień. Od śmierci Violi nic nie zmieniono. Viola robiła na szydełku okropne serwetki, które nadal przykrywały każdą kanapę i każde wyściełane krzesło, chroniąc je przed pomadą. Georg podziwiał te szkaradne robótki, a ja nie miałam serca ich usunąć. W przylegającej do sypialni wąskiej garderobie wisiały w schludnych rzędach ubrania Violi. Gdy miałam rozpakowywać swoje kufry, Georga nie było w domu i nie mogłam go spytać, co zrobić z jej rzeczami. Włożyłam więc pantofle i trzewiki do kartonu, a płaszcze, suknie, bluzki, spódnice, halki i lejbiki poskładałam i kazałam Oline wynieść na strych. W rogu garderoby stał pięknie rzeźbiony marynarski kufer. A może był to kufer panny młodej? Przeciągnęłam dłonią po błyszczącym drewnie. Ani śladu kurzu. Przekręciłam raz klucz i spróbowałam otworzyć skrzynię. Wieko unosiło się opornie, ciężko, jakby ktoś trzymał je od środka. W końcu puściło, uderzając o moją pierś. Skrzynia była pusta nie licząc leżących przy ściance dwóch poplamionych od wilgoci fotografii, oczyszczonego pióra mewy i kilku zasuszonych bratków. Wspomnienie jakiegoś szczególnego spaceru? Pierwsza fotografia przedstawiała młodego Georga, druga była zdjęciem ślubnym. Natychmiast je odłożyłam, wizerunkiem do dołu, opuściłam wieko i zamknęłam skrzynię kluczem, który schowałam do kieszeni sukni. Te sztuczne zęby w ogóle nie nadają się do gryzienia. Rozmiękczam kostkę cukru w kapce herbaty i czekam, aż rozpuści się na języku. Słodycz napełnia mnie jak zawsze spokojem. Molly leży mi na brzuchu i patrzy z nadzieją wyłupiastymi, ciepłoczarnymi oczami. Pozwalam, by oblizała mi palce. Oczywiście uderzyła mnie myśl, że psy były dla mnie jakby dziećmi. Dzieci. Georg i ja dyskutowaliśmy o tym przed ślubem. Georg postawił sprawę jasno. Powiedział, że jest za stary na krzyki niemowlęcia. Mnie również nie pociągała myśl, żeby narzucać sobie dodatkowe ograniczenie. W sumie byłam chyba z natury wygodna. Potem zmieniłam zdanie, ale było już za późno. Słyszałam, jak powiedział do Cornelii: „Rachela kocha swoje psy jak dzieci.” Kiedy miałam dwadzieścia lat, byłam zakochana. Przedmiotem mojego milczącego uwielbienia był niejaki pan Arnold, skrzypek estradowy. Grał w kapeli hotelowej w Bad Waltersdorf. Byłam zbyt nieśmiała, żeby flirtować, nie wiedziałam, jak się to robi. Pamiętam, że uważałam go za niebezpiecznie pięknego. W jego sposobie grania dopatrywałam się demonizmu. Moje towarzystwo twierdziło, że skrzypek Arnold ma „sypialniane oczy” i zmysłowe usta. Raz podszedł do naszego stolika i zagrał nam. Zostało to odebrane po części jako coś pochlebiającego, po części jako obraźliwe. Moja niemczyzna była kiepska, ledwie odważyłam się mu podziękować. Kiedy się czerwieniłam, blizna wyraźnie odcinała się bielą od skóry. Któregoś ranka zobaczyłam pana Arnolda wychodzącego z pokoju w naszym korytarzu. Dama, która w nim mieszkała, farbowała włosy henną i malowała usta. Twierdziła oczywiście, że jest aktorką. Według mnie wyglądała wyzywająco. Moje towarzystwo uważało natomiast, że jest ładna, tylko zbytnio pewna siebie. Pierwszego wspólnego lata zobaczyliśmy w samym środku kanikuły drzewo z więdnącymi liśćmi. „Obraz wyniszczającej pasji” - zażartował Georg. Czasami, kiedy Georg przeglądał papiery w gabinecie, czułam się taka samotna. Znośniej sza była jego nieobecność, wtedy mogłam oddychać. Dom należał wówczas niejako do mnie. Lecz kiedy Georg znajdował się w domu, a zarazem gdzieś indziej, było mi ciężko. Oczekiwałam, że wyjdzie z gabinetu, ale czego spodziewałam się po nim, gdyby wyszedł, samej sobie nie umiałam wytłumaczyć. Owo czekanie! Jakbym nie była zdolna do życia bez czyjejś energii. Niczym wampir potrzebujący krwi innych. Samotność wampira. Zniżyłam się do podglądania Georga w gabinecie przez dziurkę do klucza. Siedział w fotelu, przewracał kartki, notował i skubał brodę. Z cygarem tkwiącym jak zwykle w prawym kąciku ust. Od czasu do czasu wyglądał przez okno wychodzące na port. Coś przykuwało na chwilę jego uwagę. Pociągał za szelki. Sprawiał wrażenie, że nikogo nie potrzebuje, sam sobie wystarczał. Pamiętam, że uważałam, iż tutejsze kobiety są surowe. Były jednocześnie otępiałe i ostre. Twarde jak skała. Do swoich małpio głośnych dzieci zwracały się szorstkim, podniesionym tonem. Nie miały chyba wiele powodów do radości. Ich mężowie byli albo na morzu, albo w kamieniołomach na Hol-men. Chłód, wilgoć, zapach ryb przenikały wszystko co żywe. Georg pilnował, żebyśmy w niedzielę chodzili do kościoła. Kobiety w czarnych chustach świdrowały nas wzrokiem. Bałam się ich. Oczy, wszędzie oczy. Ich mężowie i synowie z niewiarygodnie spracowanymi dłońmi wiercili się niespokojnie w ławkach. Myślę, że mieli respekt dla Georga Vebera, był wpływowym człowiekiem. Nie chcę przez to powiedzieć, że go lubili. W ich spojrzeniach było coś wasalnego, co mnie przerażało. Wydawało mi się, że widzę w ich oczach bunt. Śmierdziało wilgotnymi skarpetami w złych butach. Po sumie jedna z kobiet zapytała, czy nie mam ochoty przyjść na wspólne szycie. Przypuszczam, że zaprosiła mnie z uprzejmości. Odparłam, że nie zajmuję się robótkami ręcznymi. Może zabrzmiało to z wyższością, wydało mi się, że ściągnęła usta. Ale co miałabym tam robić? Dlaczego miałam udawać, że jestem jedną z nich? Posprzeczaliśmy się potem z Georgiem. Czynił mi wyrzuty. Zależało mu, żebym na mieszkańcach wyspy zrobiła dobre wrażenie. Ja twierdziłam, że konieczne było utrzymanie pewnego dystansu, nie mógł wystawiać na szwank swojego autorytetu. Nie sądzę, żeby tak do końca mnie zrozumiał. Pod pewnymi względami był dość prostym człowiekiem. Pamiętam, że trzymał kciuk na ostrzu noża, kiedy jadł z kopiastego talerza. Został rygorystycznie wychowany. Jego motto brzmiało: kiedy nie śpisz, pracuj. Ja nie byłam człowiekiem pracy jak inni. Nie wynikało to tylko z mojego kalectwa. Nigdy nie potrafiłam zmusić się do zajęć, które uważałam za nudne lub bezcelowe. Georg nienawidził tej leniwej, niezaradnej strony mojej osobowości, ale myślę, że kładł to na karb kalekiej nogi. Niekiedy skłonna jestem przyznać mu rację. Właściwie jestem bezwartościowym człowiekiem. Nic przecież nie umiem. Tu na wyspie, w wilgotnym, surowym wietrze, nadlatującym długimi tchnieniami od morza, noga boli mnie niemal bez przerwy. Najgorzej jest jesienią. Wtedy wilgoć praktycznie nie ustępuje. Okna trzeba ciągle przecierać, inaczej szyby robią się tłuste i słone od wiatru. Wiatr zmienia każdy metal, pokrywa go śniedzią i rdzą. 2. Jesień: pamiętam sad owocowy w domu. Soczyście słodkie, niebieskie śliwki o oszronionych skórkach. Tęskniłam za zielonymi salami lasu. Pamiętam, jak Paul był mały. Był taki bojaźliwy. Bał się psów. To mnie złościło. Czego tu się bać? Moich piesków? Zamykałam go razem z nimi, żeby się przyzwyczaił, ale kwilił i płakał, chciał wyjść. Psy stawały się oczywiście niespokojne i wyły. Nie wiem, czy to Paul, czy któryś z psów drapał cały czas w drzwi. Ten dźwięk działał mi na nerwy. Nakrywałam głowę poduszką, żeby go nie słyszeć. Siedzę w oknie. Czasami wydaje mi się, że za drzwiami znowu słyszę miękkie, ostrożne kroki Oline. Pamiętam, jak wahała się z pukaniem, a jednak musiała zapukać, skoro po nią zadzwoniłam. Nie przeszkadzało mi, że mnie nie lubi, dopóki się mnie bała. Myślę, że w jej opinii w moim pokoju brzydko pachniało. Oddychała przez usta. Powietrze było duszne jak w cieplarni. Czasami, kiedy posłałam po Oline, leżałam pod prześcieradłem nago. Nie mogła tego zobaczyć, ale może się domyślała. W przeciwnym razie po co podciągałabym prześcieradło aż pod brodę? Psy tarzały się w pachnącej piżmem pościeli. Pamiętam, że zabawiałam się rzucaniem cieni na ścianę, kiedy świecił księżyc. Bezsenność może doprowadzić człowieka do szaleństwa. Tajemnicze morze w bladej poświacie księżyca. Niebo jest niskie, obmurowane ulicznym brukiem. Nie mogę dopuścić, żeby ta infantylna, ruda dziewczyna, z którą Paul się po kryjomu spotyka, grzebała w mojej biżuterii, kiedy umrę. Wolałabym ją przetopić. Zimno jest. Czy ta zima nigdy się nie skończy? Pamiętam, jak kiedyś lód skuł port i trzeba było ciąć go piłami, żeby wyprowadzić kutry na otwartą wodę. Po lodzie biegali chłopcy, bawili się i wiercili dziury. Paul siedział u mnie na kolanach i patrzył na nich przez kwiaty mrozu na szybie. Pamiętam, że ciągle marzłam. Prosiłam Oline, by paliła w piecu. Uważała, że jestem rozpieszczona. Musiała przynosić na górę dzbany z gorącą wodą. Wilgotna pościel sprawiała, że bolała mnie noga. Strzykało w niej i rwało. Jakby chora stopa nie chciała się rozgrzać, jakby brakowało w niej krwi. Kiedy jej dotknęłam, była jak stopa zmarłego: twarda i zimna. Pamiętam, kiedy zmienił się wiatr i nadeszła odwilż. W ciągu jednej tylko nocy lód ustąpił. Gdy człowiek doszedł do miejsca, z którego droga powrotna jest dłuższa niż ta, która mu pozostała do przejścia, musi iść dalej. Nie mam przyszłości. Dni mnie pochłonęły. Mam swoje wspomnienia. Lecz wspomnienia to tylko cienie przeszłych zdarzeń. Szczątki. Żyję w świecie cieni, za szybą okienną, schowana przed prawdziwym światem jak coś wstydliwego. Czas mógłby stanąć. Niebo jest bezczasowe. Koloru morza. Nigdy nie miałam planu, tajemnej mapy czy kompasu, które wskazywałyby mi drogę. Chwyciłam się szansy, która wydawała mi się początkiem nowego, lepszego życia. Rozumowałam tak: wybierz jedną z dwóch dróg, nie stój w miejscu. Georg. Liczyłam, że będzie moim lekarstwem. Dałam się nabrać na poczucie bezpieczeństwa, które wzbudzał, a tymczasem była to tylko zadufana w sobie obojętność. Nie dysponowałam narzędziami, by ją przejrzeć. Gdybym nie była przekonana, że naprawdę tkwił w nieświadomości, a na dodatek nie potrafił postępować inaczej, uznałabym, że prowadził ze mną jakąś okrutną grę: zaoferował mi ognisko domowe i bezpieczne objęcia, a tymczasem był to tylko budynek i nieobecny małżonek. Przypuszczam, że chciałam oszukać samą siebie. Kiedy analizuję jego słowa z naszego pierwszego lata, muszę przyznać, że był szczery. Na co się skarżę? Nie jestem pierwszą kobietą, której wydawało się, /.c ma tyle mocy, by zmienić mężczyznę. I nie pierwszą, której się nie udało. ‘ l Nie pamiętam, kiedy zaniechałam prób zdobycia jego miłości. Nie pamiętam, kiedy zaprzestałam tych żałosnych, nocnych wizyt. Noc i zima. „Śpisz, Georg? Śpisz?” Nieokreślona tęsknota. Boję się spoglądać w lustro. Kazałam je wynieść z pokoju. Obraz twarzy o więdnących ustach i zgasłych oczach bez rzęs z pewnością nie jest odbiciem mojej. Melancholijne oblicze. Nie wiem, gdzie znajduje się teraz kobieta, którą niegdyś byłam. Blizna nadal wygląda na świeżą. Moje ciało od tak dawna jest mi wrogiem, że nie pamiętam, aby kiedyś było inaczej. Nie pamiętam, jak to jest, kiedy się biega. Co się wtedy czuje? Skąd inni biorą siły? Zastanawiam się, jak dają radę wieść swe bezwartościowe, podobne do cienia życie. Jak innym udaje się nadawać sens dniom i bezcelowym zajęciom? Cały ten znój jedynie po to, by móc oddychać jeszcze przez następny dzień. Ów mroczny instynkt, który pcha nas naprzód. Jest coś przerażającego w życiu na tej wyspie, gdzie nic się nie zmienia, gdzie wszystko zachowuje dawny wygląd. Gdybym tylko potrafiła przemóc się do pracy rąk i zaznać tego odpoczynku, który następuje po ciężkim, fizycznym wysiłku. Głód też uśmierza bezsens: odpowiedzią na wszystkie pytania jest sytość. Ja żyłam nasycona wszystkim. Draperie zaciągnięte przed zimnem i szarością dnia. Lecz mimo to odczuwam ten gryzący niepokój. Horror uacui. Tak, miałam przecież czas, żeby myśleć o takich rzeczach. Ten wieczny ból narodzin. Molly, mój ostatni pies, śpi na moich nogach ciężkim, bezgłośnym snem. Jestem chyba podobna do tych piesków: spłodzona i nieprzydatna. Pamiętam odgłos wybuchów z kamieniołomu na Holmen. Oline służyła u rodziny Georga od bardzo dawna. Wziął ją ze sobą od rodziców, kiedy się ożenił. Oline wychowywała Cornelię najlepiej, jak potrafiła. Ubóstwiała Violę, którą opiekowała się w czasie ostatniej choroby jak matka. Pamiętam jej zimne, badawcze spojrzenie. Przy pierwszym spotkaniu podała mi rękę i dygnęła - grzeczności, do których obie się zmuszałyśmy. Moim zdaniem sprawiała wrażenie niewolniczej natury. Jeszcze zanim się wprowadziłam, Oline poskarżyła się u Georga. Martwiła się kłopotami, jakie przysporzą moje psy. Był to oczywiście tylko pretekst. Nie chciała, żeby w domu pojawiła się nowa pani. Byłam zdumiona, że Georg pozwala służbie na skargi. Tłumaczył się, że postrzega Oline jako członka rodziny. Była w niej od zawsze. Georg miał nadzieję, że się polubimy. Poza tym, jak powiedział, granica między służbą a domownikami nie była na wyspie ostro zarysowana. Po prostu tak naprawdę nigdy nie było tu klasy wyższej. Jedno czy dwa pokolenia temu wszyscy byli tak samo biedni i nie-wykształceni. Georg był dumny ze swojej pozycji, ale zarazem bał się wywyższać. Pokorę wobec współmieszkańców uznawał za cnotę. Bał się, że ktoś mógłby źle o nim mówić. Rodzina Georga była spokrewniona z wieloma rodzinami na wyspie. Nie chciał być źle postrzegany. Marzyła mu się żona, która podniosłaby jego pozycję, a jednocześnie ciągle trzymał mnie w cieniu, w obawie, że mój sposób bycia - w jego oczach wyniosły - wzbudzałby zgorszenie. Nie widziałam powodu, żeby podejmować próby przebicia muru, którym otoczyli się tutejsi ludzie. Nie szukałam bratnich dusz. Nigdy nie lubiłam innych kobiet. Może im zazdrościłam? Ich krótkiego rozkwitu. Kokieteria młodych dziewcząt jest w oczach kobiety przewidywalna, łatwa do przejrzenia, a jednak robi wrażenie na mężczyznach. Dlaczego nie miałabym pogardzać tą grą? Wydaje im się, że zdobywają jakąś władzę nad mężczyznami, tak jak mnie swego czasu wydawało się, że mogę zdobyć władzę nad Georgiem, tylko dlatego, że byłam kobietą, w miarę młodą i niebrzydką. Wierzcie mi, to na nic. Pamiętam długie siwe włosy Ołine. Pożółkłe na warkoczu, grubo zaczesane na ciemieniu. Poprosiłam Georga, żeby ją odprawił. Instynktownie jej nie lubiłam. Uważałam, że jest za stara, aby poradzić sobie z obowiązkami. Chodziła powoli, z pewnością lunatyka. Ciągle wycierała ręce o fartuch. Jej oczy przypominały mi niewidzący w dzień wzrok nocnych ptaków. „W mojej opinii Oline doskonale wywiązuje się ze swoich obowiązków” - sprzeciwił się Georg. Gmerał palcem za kołnierzykiem, jakby brakowało mu powietrza. „Poza tym tylko ona zna moje przyzwyczajenia. Wyuczenie kogoś nowego wymagałoby zbyt dużo czasu i energii i poszłoby na marne. To nie byłoby to samo.” Zapukałam do gabinetu Georga. Usłyszałam przez drzwi, jak westchnął, zanim odpowiedział „Wejdź!”. Wiedziałam, że przeszkadzam. Nienawidził, kiedy mu przerywano pracę. Podeszłam i pocałowałam go w zarośnięty policzek. Uśmiechnął się z przymusem. Był w samej koszuli. W pokoju było sino od dymu. -Czego chcesz, moja droga? Jego dłonie mechanicznie kontynuowały pracę. Pióro skrobało o papier. - Nic szczególnego. Chciałam cię tylko zobaczyć. Siedziałeś tu tak długo. Popatrz, jak tutaj zadymione! Nie wyjdziesz na trochę? - Obawiam się, że nie mam czasu. Przeciągnęłam ręką po blacie biurka. Zmięłam pierścień cygara w kulkę. - Jestem niespokojna, nie mogę sobie znaleźć miejsca. Nie wiem, dlaczego. - To pogoda, moja droga, nie ma się czym niepokoić. Nagle się podniósł, podszedł do barometru i po-stukał weń. Spojrzał na mnie. - Zobacz sama, barometr spada. To dlatego nie czujesz się dobrze, barometr spada, rozumiesz? Stanął koło mnie i wskazał za okno. - Widzisz, jak nisko latają ptaki. To aż dziwne, że trzymają się tak nisko... - powiedział z namysłem. Splótł i wygiął palce, aż chrupnęło mu w stawach. Przemawiał do mnie, jakbym była gorączkującym dzieckiem, które trzeba ukoić, dzieckiem, które nie chce leżeć spokojnie w łóżku. Lecz moje dolegliwości nie wymagały wypoczynku. Przeciwnie, miałam za mało bodźców. Nic dziwnego, że byłam przewrażliwiona i nadpobudliwa. Afektowana. - No już dobrze, moja droga - pogładził mnie po policzku. - Proszę, pozwól mi jeszcze chwilę po pracować. Zobaczysz, że do obiadu poczujesz się lepiej. Nie martw się. Często kładłam pasjanse. Nie miało znaczenia. czy wychodziły, czy nie. Georg zamawiał dla mnie książki. Pakowane w skrzynie w księgarni Humberta i przywożono „Zentą” na wyspę. Większość pozostała nierozcięta. Nie znosiłam czytania. Dostawałam zawrotów głowy. Nie chciałam myśleć więcej niż to konieczne. Książki powodowały u mnie niepokój i pobudzenie, skłaniały do marzeń. Wywoływały tęsknotę, tylko nie wiem, czy za domem, czy za jakimś odległym miejscem. W gruncie rzeczy jestem rozsądnym człowiekiem, rezygnuję z marzeń, które nie mogą się spełnić. Nie chcę marzyć, skoro wiem - a przecież wiem - że marzenia nie są w stanie nic zmienić. Skłaniam się ku myśli, że popełniłam błąd, nie czyniąc z Oline powiernicy. Przyjęłam złą taktykę. Potrzebowałabym jej wsparcia później. Jednak poniżenie się, otwarcie furtki dla naszej przyjaźni było dla mnie zbyt trudne. Irytował mnie jej najdrobniejszy gest. Uważałam, że śmierdzi zjełczałym masłem. Cień Violi kładł się ostro między mnie a Georga. Czuję wstręt na wspomnienie, ile zrozumienia wykazywałam na początku, w pierwszym okresie. Uważałam, że jego żałoba jest piękna. Uszlachetniała go. Wtedy nie potrafiłam sobie wyobrazić, że któregoś dnia będę zazdrosna o nieżyjącą kobietę, I KI, /,