MARCIN WOLSKI TAKIE BUTY Było to przed laty. W mieścinie tak małej, że będącej właściwie wsią, rozłożył się na zimowe leże oddział dragonów jego cesarskiej mości. Dowodził nim rotmistrz Rudolf, człowiek butny i tak nadzwyczajnie tępy, że powiedzenie o nim „głupi jak but” byłoby straszliwą obelgą rzuconą eleganckim oficerkom rotmistrza. Buty bowiem, w przeciwieństwie do ich właściciela, emanowały wręcz wewnętrzną inteligencją. Miejscowy szewc włożył w nie całą duszę niedocenianego artysty i chyba nie wyjął, bowiem nawet postronny obserwator dostrzegał coś rozumnego w lśniących noskach, jakaś ironia kryła się w sprzączkach, a ostrogi dzwoniły niewątpliwą kokieterią. Przy dokładniejszym wsłuchaniu się w stuk żabek o koci bruk, usłyszeć mogłeś: „Oto idziemy my, super–buty, a wraz z nami nasz pożałowania godny hegemon. Gdyby nie lojalność i dyscyplina, dawno byśmy uciekły, gdzie pieprz rośnie… Powodem nadzwyczajnego starania szewca była okoliczność, że obuwie zwykł szyć dosyć rzadko, albowiem miejscowa ludność preferowała chodzenie boso przez oszczędność. Parę miesięcy trwało małżeństwo z rozsądku rotmistrza i oficerek, z korzyścią dla obojga. Buty wyprowadzały swego pana z szynku na moment przed krańcowym zamroczeniem. Tańczyły jak złoto podczas balów u burmistrza, a w czasie potyczek z chłopstwem pod Diablą Górą, zawsze w porę wycofywały dzielnego żołnierza na z góry upatrzone pozycje. Rudolf zresztą nie był niewdzięcznikiem. Codziennie jego ordynans Fritz pokrywał obuwie brązowym mazidłem, a nocą wychylał z bucików zdrowie swego przełożonego. Siwuchą! Nieszczęście zdarzyło się wiosną. Najpierw Fritza pokąsał wściekły pies, dotąd pilnujący cyrkułu, a potem ten — urągając ile wlezie dragonii i monarchii — pogryzł skórzaną cholewkę, goniąc za nieszczęsnymi oficerkami po całej kwaterze. No i buty się wściekły. Najpierw zerwały z serwilizmem. Godzinami potrafiły przeglądać się w kałuży, mimo że zdenerwowany rotmistrz przestępował z nogi na nogę. Łasiły się do każdych napotkanych damskich szpilek i usuwały w tłoku przed ludowymi chodakami. Rotmistrz ani zauważył, jak znalazł się zupełnie pod pantoflem. Daremnie szpicrutą zachęcał obuwie do wyjścia podczas ulewy, bezskutecznie kokietował je importowanymi pastami i wyborną irchą. Były coraz bardziej niezależne. Chodziły własnymi drogami, wzbraniały się przed kontaktem z używanymi onucami. Pewnej nocy Rudolf zdybał je na flircie z pantoflami gospodyni, która — jak się okazało — pracowała dla obcego wywiadu. Sąd skazał buty na rozstrzelanie. Zaocznie, ponieważ udało im się zbiec, porywając rotmistrza ze sobą. Jeżeli spotkacie gdziekolwiek siwego jak gołąb staruszka w niemodnym obuwiu, który pozornie z własnej woli biegnie gdzieś bez celu, nie podstawiajcie mu nogi. I tak ma ciężkie życie. Tym bardziej, że przekorny duch obuwia z latami przerzucił się także na spodnie, kalesony, a ostatnio chyba nawet i na kamizelkę.