MAREK ORAMUS REWOLUCJA Z DOSTAWĄ NA MIEJ/CE SPIS TREŚCI: KRÓL ANTYLOP 7 UKRYTY W GWIAZDACH 41 MIEJSCE NA ZIEMI 69 NOCNE WYŚCIGI W GŁĄB ANNY 109 ZIMA W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM 139 REWOLUCJA Z DOSTAWANA MIEJSCE 181 MIAUR 209 UKLEJNA 269 KRÓL ANTYLOP A przez czas trwania tego wcielenia, a niekiedy był to rok, a innym razem sześć miesięcy, a winnych wypadkach krócej, czcili go i modlili się do niego, jak gdyby był prawdziwym bożkiem. A przez cały ten czas jadł, pił i bawił się. (...) Gdy nadchodziło święto, zabijali go. James George Frazer, „Złota gałąź" Światła Światła, światła. Te jupitery dają jednak straszliwie po oczach. Jak to jest: wszelka technika gna do przodu, tylko pod tym względem od stu lat nic się nie zmieniło. - Mistrzu, według opinii fachowców uchodzi pan za zdecydowanego faworyta. Czy i tym razem pan wygra? - Mam taki zamiar. - Kogo uważa pan za najgroźniejszego konkurenta? Podobno Swinging Ishias 9991 zamierza panu pokrzyżować szyki? - Nigdy nie należy być powściągliwym w marzeniach - odpowiada King. Zna parę standardowych odzywek tego typu, przygotowanych przez sztab reklamowy. Nie zawsze ściśle pasują one do pytań; ripostom mistrza nadaje to sporadycznie wrażenie głębi. Reporter ma już na ustach kolejną kwestię, lecz Mulhavy bezceremonialnie odsuwa go na bok. Maszerują całym orszakiem z Kin- giem pośrodku, a tłum po obu stronach pada na twarz i sypie sobie piasek do ust. Tak po prawdzie King nie zawsze rozumie, co Mul-havy chce przez co powiedzieć. Mętniak Wielkie dni Kinga Sundervalla, dwukrotnego byłego mistrza świata w biegu na czterysta metrów, zaczęły się od kontuzji. Żadna poprzednia nie przygnębiła go bardziej. Na pozór nie było się czym przejmować: zabiegi przynosiły efekt, zajmowali się nim wybitni specjaliści - a jednak rankami budził się z przeświadczeniem, że coś jest mocno nie w porządku. Psycholog z Instytutu zapewnił go, że w ten sposób objawia się szok, wywoła- ny przerwą w startach. Wypadłeś z koleiny, King, wyjaśniał zza biurka blady mężczyzna, który nie wiadomo czemu starał się sprawiać wrażenie nieziemsko zapracowanego. Z początku w ogóle nie chciał Kinga przyjąć; dopiero interwencja Mulhavy'ego pomogła sforosować drzwi gabinetu. Dawniej - przed kontuzją - coś takiego byłoby nie do pomyślenia. - Przywykłeś do ostrego reżimu, napiętego rozkładu każdego dnia - mówił utkwiwszy wzrok w szklanym blacie. - Treningi, wyjazdy, starty, wywiady... teraz to się urwało. Zanadto przyzwyczaiłeś się do zagęszczonego, że tak powiem, trybu życia, no i stąd trudności. Czujesz się zawieszony w próżni. Ale - dodał z uśmiechem - kiedy staniesz na bieżni, twoja głowa momentalnie wróci do normy. Mówił dalej o podświadomym strachu, nękającym każdego wyczynowca, którego gnębią kontuzje. Ten strach miał podłoże pierwotne. Kontuzja sportowca odpowiada zranieniu łowcy. Było to zawsze związane z obniżeniem pozycji w hierarchii plemienia: łowca, zamiast jak dotąd dostarczać żywności, sam wymagał opieki. Utrata prestiżu, nawet okresowa, musi prowadzić do sil- nego stresu, zwłaszcza gdy towarzyszy jej obawa, czy w przyszłości uda się zagrożoną pozycję odzyskać. Jeśli rana jest ciężka, łowca może już nigdy nie będzie zdolny tropić i zabijać zwierzyny. I spojrzał znad biurka z jakąś obłudną satysfakcją. - Co takiego? - wzdrygnął się King. - Coś powiedział? - Na szczęście - rozpromienił się bladolicy - znajdujesz się pod doskonałą opieką medyczną. Twój niepokój bierze się z urojenia: nic takiego ci przecież nie grozi. Wywody psychologa nie trafiły Kingowi do przekonania. Uznał, że w jego sytuacji nie mają one zastosowania. Co innego spędzało mu sen z powiek: odkąd uległ kontuzji, trener jakby zapadł się pod ziemię. King spodziewał się telefonu od niego - daremnie. Stan zdrowia Kinga, to, jak goi się noga, przestały trenera zajmować. Tak jakby zapomniał, od czego zależy forsa, którą zgarniali obydwaj. To właśnie było niepokojące. Może trener miał wypadek? A może rozglądał się za nowymi podopiecznymi? Wszak znano go jako niestrudzonego łowcę talentów... King zdecydował się na połączenie z jego apartamentem. Nikt nie odbierał. Wyparowali również menager, spec od kariery Kinga, ustalający kalendarz startów, oraz pijarowiec, za którym dawniej nie zamykały się drzwi. Dziwne. King zachodził w głowę, jak to wytłumaczyć. Może źle zrobił zatajając te wysoce zagadkowe fakty przed bladym znawcą dusz ludzkich? Wykidajło Późnym popołudniem King Sundervall dochodzi do baru „Pod Dzidą". Przepycha się przez ciżbę, napierającą na niewzruszonego bramkarza, który w tym czasie zastanawia się, czy go dostrzec. Wreszcie, o sekundę za późno, macha potężnym łapskiem. - Tutaj, panie Sundervall, tutaj! Kingowi zdaje się, że słyszy wokół jakby pomruk -nareszcie rozpoznali. Wciskając się do środka mierzy bramkarza uważnym spojrzeniem. Pratchawiec Wewnątrz ścisk jak diabli, pełno dymu, rwetes. Pcha się w stronę baru, zdziwiony, że nikt nie schodzi mu z drogi. - Cześć, King, co się z tobą działo? - wrzeszczy jakaś gęba. Parę głów jak na komendę zwraca się w stronę mistrza, czyjeś ręce klepią go po plecach, słyszy jak kilkanaście głosów wykrzykuje jego nazwisko oraz sportową ksywę. Tworzy się przed nim wąska ścieżka do samego baru. Kroczy nią, lekko tylko podekscytowany, odpowiada na pozdrowienia, ściska dłonie, łagodnie odsuwa ręce ze szklankami. Czuje się jak dawny King, gromiący rywali bóg w ludzkim ciele, i nawet specjalnie przedłuża wędrówkę do baru, żeby wchłonąć jak najwięcej wiwatów. - Siemasz, King, dawnoś do nas nie zaglądał - wita go zza kontuaru barman zwany Pratchawcem. Uśmiecha się nieznacznie, po swojemu. Psiakrew, człowiek nigdy nie wie, czy ten uśmiech to oznaka sympatii, czy lekceważenia. - Golniesz szklaneczkę na koszt firmy? - N-nie... raczej przygotuj mi to. Z tyłu jest przepis. - Co to za szajs? - Barman przygląda się paczuszce podejrzliwie. - Odżywka. Wiesz, kuracja, te sprawy... - King wzdy- cha, ale zaraz odzyskuje rezon. - Pamiętają tu o mnie, co? Widziałeś? Pratchawiec kiwa bez przekonania głową, uśmiechając się na swój sposób. Spogląda w bok, gdzie zwrócone są także oczy pozostałych bywalców lokalu. Nagle Sundervall uświadamia sobie, że to wcale nie on jest ośrodkiem powszechnego zainteresowania, tylko jarzący się pod sufitem omniwizor. - Głośniej! - rozlegają się wołania. - Daj trochę głośniej, Prat - wstawia się za pospólstwem Sundervall. Omniwizor - W Heayy Metal Sanctuary w Genewie dobiegają końca mistrzostwa świata w podnoszeniu ciężarów. Bo haterem wczorajszego dnia okazał się nikomu dotąd nie znany Burcean VII, występujący pod znakiem firmy Hy- drodynamics Co. W wadze do stu kilogramów praktycz nie nie znalazł godnych konkurentów, dźwigając ponad trzy i pół tony w dwuboju i bijąc tym samym wszelkie rekordy. Znawcy upatrywali w nim także faworyta w wadze do sto dziesięciu kilogramów, pod warunkiem odpowiedniego doposażenia, rzecz jasna. Zwykłe wspo maganie hydrauliczne nie jest już w tej wadze niczym rewelacyjnym, nowinkę techniczną stanowią tak zwane ąuasi-serwomechanizmy. Na przykład zawodnik firmy Schweerschrottwaage Gmbh z Busen-Busen dyspono wał miniaturowym busterem, aby - jak bez osłonek oświadczył jego menager - w decydującym momencie „przypalić" i tym samym wytrącić zwycięstwo z rąk ry wali. King Sundervall przerwał łyżkowanie odżywki i nie przestając żuć włóknistej masy wlepił gały w omniwizor. - Właśnie agregat z Busen-Busen sięgnął w tej wadze po palmę pierwszeństwa, natomiast faworyzowany Burcean spalił wszystkie podejścia. Już przy śmiesznym dla tej kategorii ciężarze 2,2 tony w podrzucie pękł mu wewnętrzny pęk hydrauliki barkowej, eliminując go ze zmagań. Technicy nie zdołali opanować awarii i do końca zawodów Burcean VII nie pojawił się już na pomoście. Oto zwycięzca wagi do stu dziesięciu kilogramów. Prawda, że jest na co popatrzeć? - Cholera - mówi Sundervall, bo mu włókno wlazło między zęby i paskudnie przeszkadza w jedzeniu. W tym momencie z zaplecza wyłania się zwalista postać wła- ściciela. Pratchawiec zdaje się nie zwracać na niego uwagi. Trze do blasku kieliszek. - Serwus, King. Jakiś facet dobijał się do ciebie. Mówi, żebyś zaraz się odezwał. - Przedstawił się? - Mulhavy... czy coś w tym guście. Sundervall przełyka ślinę. - Mogę z gabinetu? Właściciel przygląda mu się przez dłuższą chwilę. - Wiesz co, sypnij z automatu - mówi w końcu spo- kojnie. Też wydaje się zainteresowany transmisją. Prat- chawiec ogląda uważnie kieliszek pod bijące od omniwi- zora światło. - Nie wygłupiaj się, Stavar - prostestuje King. - Ja mam się nie wygłupiać? Chyba się przesłyszałem. Posłuchaj tylko: jednym swoim startem wycycka-łeś mnie z połowy szmalu, na jaki pracowałem przez lata. I teraz słyszę, że mam się nie wygłupiać. - To nie była moja wina. - Nie twoja? A czyja? Pewnie moja? No jasne - wali się otwartą dłonią w czoło, wydając klaszczący odgłos - mogłem przecie stawiać na De Vangera, nie na ciebie. I niech mnie kule, jeśli następnym razem tak nie zrobię. - Jeszcze się odegrasz, Stavar. Cierpliwości. Właściciel wzrusza ramionami, ale cała jego postawa zdra- dza rezerwę wobec zapewnień Kinga. Sięga pod kontuar, gdzie Prat odkłada tipy, jego ręka wyłania się stamtąd z monetą, po czym kładzie ją z hałasem obok tacki z odżywką. King siedzi parę sekund bez ruchu, trawiąc upokorzenie. Wreszcie od- chodzi z tacką, nie tykając monety. Mulhavy ma pięćdziesiąt lat, łeb porośnięty krótką siwiejącą szczeciną i hyzia; srebrny drut na wydatnym nosie podtrzymuje kwadratowe szkła. - Zamiast bez przerwy żreć to świństwo - oznajmia surowo - lepiej byś poszukał sobie jakiegoś zajęcia. A propos: jest tu robótka dla ciebie - zanosi się koźlim chichotem. - Trzeba pocieszyć antylopę pod trójką. - Znowu? - A co, sprzykrzyło ci się? Tylko nie zapomnij skropić się wodą toaletową, elegancie. Pijacy Wychodząc z kabiny szuka przez chwilę pojemnika na odpadki, żeby pozbyć się pustej tacki. Dostrzega dwóch chwiejących się na nogach osobników, których transmisja nie obchodzi nic a nic. Z tej strony sali jest luźniej, więc Sundervall zamierza ich ominąć, ale tamci ani myślą zejść mu z drogi. - Kiedy znowu startujesz, King? - rozpoczyna pogawędkę niższy. Rzut oka wystarcza by stwierdzić, że facet niewiele kojarzy. King miałby ochotę zapytać go, kiedy ostatnio zdarzyło mu się mieć nieurwany film, ale nie dostrzega kibiców, którzy by docenili tyle inwencji. - Przepraszam. - Odsuwa intruza, dziwiąc się jego lekkości. Nic prócz skóry, kości i wypitej wódy nie składa się na to ciało. - Jak na faceta, który ma gdzieś startować, stanowczo za dużo czasu spędzasz w barze. Wyższy z pijaków wtrąca swoje trzy grosze mentorskim tonem i na tyle donośnie, że kilku widzów rezygnuje ze śledzenia transmisji. King czuje ich uwagę skupioną na sobie. - Co chcesz przez to powiedzieć, gnojku? Jestem tu pierwszy raz od miesiąca! - Nic. Po prostu myślę, że ty już nigdy nie będziesz wygrywał. Pora spojrzeć prawdzie w oczy: skończyłeś się, King. Dochodzi do szamotaniny. Spoza baru wypada Pratchawiec z krótką skórzaną pałką w ręku. Grzmoci nią na oślep, a jednak skutecznie: obaj łapserdacy zostają powaleni na ziemię, nad nimi bulgocze śmiech, krzyżują się epitety. Wpada wykidajło, ujmuje pijaczków za kołnierze i prawie wynosi z lokalu. Zainteresowanie incydentem stopniowo wygasa. - ...stosowanie zakazanego do niedawna preparatu CAX stało się tajemnicą poliszynela. Jak wiadomo pre parat ten służy do uderzeniowego odbarczenia mózgu zawodnika z krwi, zablokowanej tam wskutek wielkiego wysiłku. Dłuższa zwłoka w tym względzie prowadzić może do jednostronnego paraliżu ciała bądź wodogłowia. W przeszłości kto zdołał się wykpić ślepotą, mógł mó wić o sporym szczęściu - informuje omniwizor na po żegnanie. Antylopa Nazywała się Stella albo Diana, nie pamięta dokładnie. Leżała na boku, dłonie złożone jak do modlitwy wsunęła pod policzek. Nie zareagowała na jego wejście. Wielkie wilgotne oczy wpatrzone były gdzieś poza przestrzeń boksu. - No co jest? - powiedział siadając obok niej na łóż ku. Pogłaskał Stellę-Dianę po głowie. Przekręciła się na plecy, zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do sie bie z niespodziewaną siłą. Mogliby robić je ładniejsze, co im szkodzi, pomyślał z twarzą zanurzoną w jej wło sach. Prawie nie miała biustu. Szczupły tors został skrócony w stosunku do reszty ciała, żeby zaoszczędzić na masie. Za to nogi, nieproporcjonalnie długie i umięśnione, sprawiały wrażenie doczepionych od innej lalki. Biodra zaczynały się jej tuż pod żebrami, jak gdyby konstruktorzy nie mogli się zdecydować na całkowitą likwidację brzucha. Pierwszą antylopę w życiu zobaczył w autokarze odjeżdżającym ze stadionu, zupełnie pustym. Zdziwił go sposób, w jaki trzymała nogi: jakby nie mogła ich pomieścić przed siedzeniem. Kolana tych monstrualnych odnóży sięgały jej niemal pod szyję. W hotelu długo nie mógł przestać o tym myśleć. Wzgórek łonowy Stelli-Diany był gładki jak u dziew- czynki. Z trudem udało mu się przyzwyczaić do tych innowacji; był chyba wychowany nazbyt tradycyjnie. Przesunął ręką po jej zdeformowanym ciele i dopiero wtedy poczuł drzemiące pod skórą mięśnie. - Zaciągnij kotarę - powiedziała, gdy zdejmował ko szulę. Prośba zaskoczyła go, ale ją spełnił. W sąsiednich boksach nie zauważył nikogo. Gdzieś, może o cztery nu mery dalej, gderał włączony na pół fula omniwizor. Od tamtego wieczornego szoku egzotyka spotkań z antylopami zdążyła Kingowi spowszednieć. Obserwował je na bieżni, jak z gracją połykały średnie dystanse, ani na moment nie gubiąc ani nie rwąc rytmu. Dopiero na mecie można się było przekonać, ile je to kosztowało. Z czasem przywykł do myśli, że w konkurencjach biegowych pojawiła się nowa generacja zawodników, z którymi zwykli śmiertelnicy mogli skutecznie rywalizować tylko w sprintach. Jeszcze miesiąc wcześniej King nie przypuszczałby, że jego wiedza zwłaszcza na temat kobiet-antylop przekroczy kiedykolwiek poziom potoczności. Owszem, wśród zawodników plotkowano na ten temat, niektórzy chwalili się nawet podbojami wśród dryblasek, ale w gruncie rzeczy mało kto wiedział o nich coś konkretnego. Ale miesiąc wcześniej los sprawił Kingowi figla. Akurat wypadł mityng w obsadzie mieszanej, w finale biegło pię- ciu „normalnych" oraz trzy męskie antylopy, z których najgroźniejszy wydawał się De Vanger. Po trzech setkach King szedł jak burza i prowadził. Mały błąd, złe wejście w wiraż, skręcenie stawu, wydawało się, że dojdzie samym impetem, uczucie jakby lewa noga skamieniała w protezę, plecy De Vangera, meta. Szukał wzrokiem Mulhavy'ego, blady, zrozpaczony; flesze reporterów, ale większość na De Vangera; De Vanger rozpoczynający rundę honorową; bagatelizujący ton Mulhavy'ego, nic, nic, nic się nie stało, i nagle żelazne imadło bólu, supertan bieżni, nosze. De Vanger przerywa rundę, przy- staje, patrzy - schodzi na zieloną murawę. Nie cieszy go takie zwycięstwo. Po paru dniach pierwsze ostrożne stąpnięcia. Po dwóch tygodniach werdykt: można chodzić. Starty wykluczone. Wezwanie do Mulhavy'ego. Nie chciałbyś przydać się firmie w trochę, hm, innym charakterze niż dotychczas? Na czas leczenia, oczywiście, które swoje przecież kosztuje. Nie biegasz - nie zarabiasz. Trzeba pocieszyć trójkę i siódemkę. Jak to - pocieszyć? No, zwyczajnie, jak mężczyzna kobietę. Poza wszystkim są przecież kobietami. Nie wiedziałeś? Pod wieczór pierwsza wizyta. W trakcie następnych stopniowe odkrywanie nowej rasy - człekokształtnych pajęczyc. O nic nie śmiał pytać, lokował się po prostu między tymi niepokojącymi nogami i robił swoje. Boha- terowie debilnych komiksów, które czytywał, naraz stali mu się bliżsi - przez to, że kopulowali z połową galaktycznej fauny. Teraz, gdy jako jeden z niewielu ludzi coś mógłby na ten temat powiedzieć, wyssane z palca historyjki nie wydawały mu się takie głupie. I znacznie mniej abstrakcyjne. Zmieniając pozycje miłosne stwierdził, że przemiana kobiety w antylopę dokonała się kosztem mężczyzny, ośmieszając go i degradując. Monstrualne odnóża ani na chwilę nie pozwalały o sobie zapomnieć. Jak na konserwatywny gust Kinga było ich w łóżku stanowczo za dużo; on sam natomiast oraz te nieszczęsne kadłubki, z trudem pozorujące klejnoty damskiej płci, stanowili do nich tylko niezbędny chwilowo dodatek. Antylopy rzadko miewały orgazmy. Niektóre pró- bowały coś fingować, zaciskając uda aż trzeszczały mu żebra. Wydawały się naprawdę silne. Wierzył, że gdyby na macie pozwolił sobie założyć taki uścisk, w dalszej walce byłby bez szans. Zwykle brały dłuższy wdech i wypuszczały powietrze ni to z jękiem, ni to z pomrukiem, które brał za skwitowanie swoich starań. Może naprawdę tak to przeżywały, a może nie znały łóżkowego savoir vivre'u. Nigdy nie mówił z żadną na ten temat. Impotent Próbował obrócić to w żart: - Głupio zabrzmi, ale nie mogę. Chyba jestem przemęczony. Ten Mulhavy straszliwie mnie eksploatuje. - Zastanowił się i dodał: - A może to ty za mało się starasz? Spojrzała uważnie. - Nie myślisz chyba, że zrobię to za ciebie, co? - Westchnęła. - Zanadto cię nafaszerowa-li, koguciku. To się zdarza. Rozluźnij się, nie bądź taki ambitny. Mamy mnóstwo czasu. Jej ręka wyciągnięta w stronę wysięgnika z omniwi- zorem. Rzecznik - ...generalny problem człowieczeństwa atletów. Ge newa udowodniła jaskrawię niedostatek dotychczaso wych kryteriów w tej mierze. Zwłaszcza wiele kontro wersji wzbudził przypadek tryumfatora kategorii do 67,5 kilograma, niejakiego Gedeona 3B. Ten właśnie zawod nik - pełna nazwa Gedeon Black Panther Ready To Fi- ght - należący do firmy Uszaruk Inc., uważany był po wszechnie za wzór olimpijskiej skromności. Na konfe rencjach prasowych zbywał pytających wyniosłym mil czeniem. Odpowiadał za niego głównie rzecznik praso wy firmy, którego udało się nam zaciągnąć przed nasze kamery. Słowom gadającego zawzięcie spikera towarzyszyły migawki filmowe z życia Gedeona 3B, przedstawiające go wraz z innymi zawodnikami, podczas prezentacji ogólnej, na pomoście, wreszcie - w zwolnionym tempie - podczas decydujących bojów. - Wcale się tak bardzo nie opierałem - stwierdził hardo rzecznik, zażywny jegomość w kapeluszu. - Gdybym nie chciał wyjaśnić paru rzeczy waszym omniwi-dzom, moglibyście pocałować mnie w dupę. - Zobaczymy, zobaczymy... Na razie niech pan jeszcze powściągnie swój plugawy język i pozwoli mi przy- pomnieć, o co biega. Tom Stomach z „Evening Standard Magazine", sforsowawszy po zawodach kordon dzielący go od Gedeona 3B stwierdził z przerażeniem, że mistrz nie jest w stanie wykrztusić słowa z powodu braku otworu gębowego, zamarkowanego tylko przez zdolnego plastyka. Zapanowała konsternacja, pozostałe ekipy solidarnie złożyły protest w tej sprawie. Komisja sędziowska, jak pamiętamy, zdecydowała jednak pozostawić złoty medal na mocarnych barach Gedeona. Zacytujmy co celniejsze odzywki z dyskusji nad tą kwestią. „Komu szkodzi olimpijskie milczenie mistrza?", pytał Fred Bauchman bodajże, Giną Sempiterni dowodziła, iż "nader rozumne błyskanie białkami oczu" świadczy naj- lepiej o przynależności mistrza do rodzaju ludzkiego. Panie rzeczniku, mówi się, że wymieniona para, uważana bez przesady za kwiat naszego dziennikarstwa sportowego, otrzymała solidne subwencje w zamian za głoszenie podobnych opinii. - Nie będę odpowiadał na insynuacje. - Szkoda, bardzo by nas to ciekawiło. Ale nie odmówi pan chyba kilku słów komentarza na temat takiej filozofii sportu i osaczonego nim człowieka. - Rozumiem, że jak nie odpowiem, to i tak nie prze- stanie mi pan wiercić dziury w brzuchu. W takim razie dobrze. Uważam cały problem za dęcie w zbyt wielkie trąby. Rzeczą zawodnika jest uzyskiwanie godnych uwagi rezultatów, od filozofowania są filozofowie. Gdyby wynik Gedeona został osiągnięty przez atletę cierpiącego na ten przykład na stulejkę, nikt by z tego nie robił rabanu. Człowiek nie staje się człowiekiem przez to tylko, że ma jedenaście metrów flaków i ani cala więcej. - Korci mnie aby spytać: przez co - według pana - człowiek staje się człowiekiem? - To nie moja sprawa. No dobra, ty pijawko... Moim skromnym zdaniem człowieczeństwo to sprawa wnętrza, wszelako lewoskrętność jelita cienkiego, skład osocza czy sposób usuwania wydalin niewiele tu mają do rzeczy. Tak samo kształt - przyjęło się sądzić, że człowiek to dwie ręce, dwie nogi i głowa. A jeśli komuś przytrafi się trzecia ręka albo garb, co? - nie jest już człowiekiem? Zanim potępicie do końca Gedeona 3B, a wraz z nim firmę Uszaruk Inc., spróbujcie określić precyzyjnie kryterium człowieczeństwa. Zadecydujcie, kto jeszcze jest człowiekiem, a kto być nim przestał. Gdzie się człowiek zaczyna, a gdzie kończy. Opracujcie, jeśli łaska, tabele, przeliczniki, wzory porównawcze, oznaczcie, najlepiej w procentach, ile ma być na zawodniku ludzkiego ciała, a ile dopuszcza się aparatury wspomagającej jego żądzę osiągnięcia wyniku na światowym poziomie. Jaki kształt sportowca uznamy jeszcze za ludzki, a która wystająca rurka eliminuje go z jaśnie wielmożnej ludzkości. Proszę - rzecznik rozłożył ręce - niech się zbierają szacowne gremia - i do roboty! - Próby takie oczywiście podjęto, proszę państwa, ponieważ nie ma dziś takiego szaleństwa na Ziemi i wokół niej, do którego nie zaprzęgałyby się dobrowolnie ludzkie mózgi. Od pomysłu do przemysłu tylko krok, jak to mówią, a w sporcie, gdzie awangarda myśli spotyka się z awangardą woli - tylko pół kroku. Na razie dziękujemy panu rzecznikowi. - Combo idiotów - stwierdziła Stella-Diana, zmieniając od niechcenia kanał. King zapatrzył się w pląsające girlaski. Wyznania Jeszcze mu migotały przed oczami uda, biodra i biusty. Obraz zerwał się z ekranu, wyparty przez przekaz z toru wewnętrznego. Mulhavy przyglądał się Kingowi i antylopie niemal z ojcowską czułością. - No, jak wam idzie, gołąbeczki? - zagaił. Stella-Diana zignorowała to powitanie. Sięgnęła po koci bez pośpiechu okryła nim nagość swoją i kochanka. King napotkał jej spokojny wzrok utkwiony w swojej twarzy. - Szefie - powiedział - nie mógłby pan darować nam tej odrobiny intymności? Ile razy jestem w takiej sytuacji, tyle razy węszy wokół mnie wredne ryło, podobne do pańskiego jak dwie krople wody. Kupię panu pornosa, co? Wydawało się, że przemowa rozbawiła Mulha-vy'ego. - Intymność - powtórzył mlaskając językiem - nie, chyba się przesłyszałem. Słuchaj, King, może ci się to wydać dziwne, ale to, co wspólnie robimy - wy tam, ja tutaj - dalekie jest od zabawy. Muszę was doglądać: zbyt często zachowujecie się jak dzieci. A teraz chętnie usłyszę odpowiedź na moje pytanie. - Nic pan nie mówił, że mam się śpieszyć. - Nie - przyznał Mulhavy - ale w głowie by mi nie postało, że zaczniesz czerpać z tego satysfakcję. - I zanim King zdążył zareagować, girlaski znowu wywijały nogami w rytm muzyczki. - Wyjątkowy kawał skurwysyna - zaklęła Stella-Dia-na. - Traktuje nas jak parę świnek morskich. - Spod poduszki wyjęła papierosy i zapalniczkę. - Ty palisz? - A coś myślał? Wiem, co chcesz powiedzieć: palenie odbija się na formie, tak? Tere-fere. To znaczy owszem... tylko że mnie to już przestało dotyczyć. - O czym ty... - Przyjrzyj mi się dobrze -jednym ruchem odrzuciła koc. - To ciało ma dziewiętnaście lat biologicznych, ale fizycznie jest wyeksploatowane jak czterdziestolatka. Bez przerwy coś w nim stuka, rzęzi, zacina się, buntuje. - Pociągnęła dymu. - Mulhavy'emu, czy temu, kto był przed nim, oddała mnie moja mamusia, a raczej - nosicielka. Sprzedała za 1500 dolców prawo do eksperymentowania na mnie, zanim jeszcze zostałam poczęta. Nie patrz tak, widziałam kontrakt. Wyobrażasz sobie? Byłam jedną z pierwszych antylop, tworem nie całkiem udanym, ale i tak ogrywałam jak chciałam zwyczajne dziewczyny. - Zamyśliła się nad siną nitką dymu. - Dni chwały... Kiedyś miałam pieniądze, King. Jakoś się mnie nie trzymały, nie wiem, dlaczego. Myślałam - zakrztusi-ła się dymem od śmiechu - że tak będzie zawsze. - Wzięło cię na zwierzenia? - Nie tylko. Jak ci się wydaje: co my tutaj właściwie robimy, King? - No... leżymy w łóżku. - W łóżku. Wspaniale. Bystrzak jesteś. I sądzisz, że Muł wysłał cię do mnie po to, żebyś poleżał sobie ze mną w łóżku. - Myślę, że Muł wysłał mnie po to, żebym cię przeleciał. - Rozmowa zaczynała go drażnić. Nie wiedział, do czego ta kosmitka zmierza. Jeśli chodzi o ścisłość, nie bardzo też lubił rozmowy w łóżku. Czy jakiekolwiek rozmowy. - Robiłeś to już przedtem... z innymi antylopami? - A jak ci się zdaje? Że jesteś moją pierwszą? Samymi końcami palców dotknęła jego piersi. - Nie denerwuj się. Może nie powinnam cię uświadamiać, ale wolę, żebyś wiedział. A może chcę się przed kimś wyga- dać? Po co, twoim zdaniem, masz mnie przelecieć? Prze- cież nie dla przyjemności twojej czy mojej? - No... nie - przyznał King z niechęcią. - Po mojemu chodzi o stymulację. Słyszałem - wyjaśniał widząc jej okrągłe ze zdumienia oczy - że gdy się przeleci zawod- niczkę w przeddzień ważnych zawodów, to taka rzecz robi jej dobrze na psychikę. - Czyja wiem - zastanawiała się - mnie to do niczego nie stymuluje. Może powinno? Może ja jestem feler-na, co, King? Z drugiej strony nie ma co sobie wmawiać, że jest się normalną kobietą. Nie z taką dechą - klepnęła się w mostek. - Miałem trochę normalnych dziewczyn - powiedział King chełpliwie. - W porównaniu z nimi jesteś jakby... twardsza. To nawet lepiej, wiesz? Brak ci wprawdzie biustu, ale te nogi... są nawet ekscytujące... - Może przekwalifikuję się w panienkę dla znawców, co? Płaciłbyś, żeby mnie mieć? - Słuchaj - powiedział King obejmując ostrożnie jej dziecięcy torsik. - Jeśli wydaje ci się, że wiesz, o co biega w tym wszystkim, to mów. Albo nie mów, jak wolisz. Tylko po co w takim razie zaczynasz całą kwestię? Sielanka Później, kiedy zastanawiał się nad mechanizmami, którym podlega ludzkie życie, często wspominał ten tak brzemienny w skutki wieczór. Antylopa przyglądała mu się ze smętnym uśmiechem, on zaś ni to obejmował ją, ni to opierał się o nią. Cztery boksy dalej gderał omniwi-zor, za wzgórzem dogorywało miasto, ktoś zacierał ręce, bo mu się w ciągu dnia powiodło, a kto inny właśnie przykładał rewolwer do skroni. Życie po prostu biegło swoim torem, układając się w niepojęte sekwencje. Co go potem zafrapowało: siedzieli niemalże bez ruchu, jak zatopieni w bryle lodu, nie wiał wicher, nie było błyskawic ani gromów - i w tej sennej atmosferze dojrzewało przeznaczenie ich obojga. Gdyby zdobył się na minimum wysiłku i koncentracji, które pozwoliłyby mu je ogarnąć... - Nawijaj, honey - powiedział. - Na co czekasz? Winowajca Podniosła z podłogi but, zgasiła niedopałek o pode- szwę. - Stymulacja nie wchodzi w grę. Widzisz, ja nie startuję ani jutro, ani pojutrze, ani nawet za tydzień. - Milczała trochę, jakby chciała się oswoić z tą konsta tacją. - Już ci mówiłam, że wypadam z obiegu. Słysza łeś o dopingu ciążowym? - Coś mi się obiło o uszy. Ale niewiele. - Jeśli się zapłodni zawodniczkę, jej wydolność fi- zyczna rośnie do trzeciego miesiąca ciąży. Ściśle mówiąc do momentu, w którym zacznie przybierać na wadze. Nie jest to wielki przyrost - rzędu kilku procent - ale w sytuacji znacznego wyrównania szans często de cydujący o zwycięstwie. Wyobraź sobie osiem finalistek, mogą być biegaczki, a jeszcze lepiej dyskobolki, oszczep- niczki lub kulomiotaczki. Tego typu doping lepiej działa w konkurencjach siłowych. Tych osiem panienek ma do kładnie takie same warunki fizyczne, tak samo są wy- trenowane, tak samo nafaszerowane anabolami i tak dalej. Jedna z nich dodatkowo zastosowała doping cią- żowy. Co się dzieje? - Rzecz jasna wygra. - Przynajmniej powinna. A co będzie, jeśli wszystkie zastosują doping ciążowy? King wzruszył ramionami. - Wtedy wygrać może każda - kontynuowała Stella- Diana - jeśli zaś jedna z finalistek zapomni w odpowied nim czasie przespać się z trenerem, oczywiście przepa dła. Przyjdzie ostatnia. Wniosek stąd, że nawet tego ro dzaju zabiegi nie dają, jak kiedyś, pewności sukcesu. Natomiast uchylenie się od nich oznacza niemal auto matyczną gwarancję klęski. Nie ma wyjścia: trzeba się do nich uciekać po prostu w imię równości szans. - Za śmiała się gardłowo. - Prawdopodobnie pierwsze próby stosowania tego typu dopingu miały miejsce w latach pięćdziesiątych XX wieku. Na Olimpiadzie w Melbourne wiele zawodniczek startowało w ciąży - bynajmniej nie przypadkowo. Po trzecim miesiącu panience aplikuje się skrobankę - i do następnego razu. - Zaraz, zaraz - powiedział King - nie takie to chyba proste. Flama mojego kumpla raz przerwała ciążę i sta ła się bezpłodna. On to wykorzystał, żeby ją rzucić. - Nie bądź naiwny, King. Całe sztaby fachow ców kombinują, jak przechytrzyć matkę naturę. Mają do dyspozycji chemię, hormony, skalpele, wy ciągi, odżywki... grzebią w człowieku jak w motocy klu. Jak ci się zdaje, ile razy byłam do tej pory w ciąży? Dwadzieścia dwa razy, King. Kuglowanie natury nie zna granic. Doprowadzili do tego, że niby zachodzi się w ciążę, ale właściwie nie zachodzi, to znaczy objawy są takie same jak przy prawdziwej ciąży, a po starcie wystarczy łyknąć miksturkę i płód ewakuuje się sam, jak na zawołanie. Bezproblemo wo, prawie bezboleśnie. Potem parę dni kaca, pole do popisu dla psychologów - i już. Po sprawie. Co najważniejsze, za parę tygodni można zaczynać od nowa. - Wspaniale - powiedział King - właściwie domyśla łem się czegoś takiego. Tylko dlaczego myślisz, że mnie to interesuje? Stella-Diana siedziała nieruchomo, podwinąwszy pod siebie monstrualne szczudła. Jej wzrok, spokojny jak u sędziego, śledził reakcję Sundervalla. - Bo ciebie też to dotyczy - odparła wreszcie. Weterani Usiłował obrócić to w żart: - Sama nie wiesz, co mó- wisz. Co ja mam wspólnego z tym, że ty nie możesz mieć dzieci? Przyglądała mu się z kamienną twarzą. - Nigdy nie mogłam mieć dzieci. - Ale zachodziłaś w ciążę. - Zachodziłam. Rosły we mnie jakieś potworki, po- dobne do normalnego płodu tylko z grubsza, na pewno niezdolne do samodzielnego życia. Nie ma się co oszuki- wać: mój system hormonalny był już wtedy kompletnie rozregulowany. - Podziękuj za to różnym docentom od medycyny. - Jak Mulhavy? Nie omieszkam. - Wzięła następnego papierosa. - Nigdy nie miałam dość odwagi, żeby patrzeć, jak to wyjmowali. Zakładali końcówkę do pompy, naciskali guzik, a podciśnienie załatwiało resztę. To takie odczucie, jakby coś odrywało się w człowieku, czekasz, spodziewasz się, że zaraz stanie się coś strasznego, a tu rumiany rzeźnik w białym fartuchu mówi ci z uśmiechem: poszło. W ręku, w gumowej rękawicy trzyma krwawą kulkę, białawe strzępki ociekające krwawym sosem - tyle. I oczywiście nie sposób się domyślić, co to było ani jak wyglądało. - Mówiłaś, że nie patrzyłaś. - Raz widziałam, wystarczy. Potem starałam się od- wracać głowę. Zastanawiające - przypaliła papierosa - dlaczego tak skwapliwie podtykali mi to pod nos. Zwyczaj zawodowy? Bo gdyby oprawiał mnie tylko jeden, mogłabym pomyśleć: ten akurat ma taki nawyk. Ale to dotyczyło wszystkich, rozumiesz? - Może robili tak z zemsty? - podsunął Sundervall. - Że niby cierp, głupia babo, skoro się puszczałaś? Nie, chyba nie. Przecież dobrze wiedzieli, skąd mi się to wzięło. Myślisz, że tylko mnie jedną mieli w kolejce? Wprost nie mogli się opędzić od roboty. Jedna z nas... jak jej było? Chyba Czeslava - przez parę miesięcy biegałyśmy razem w sztafecie. Więc ta Czeslava powtórzyła mi kiedyś rozmowę ze swoim oprawcą, który stwierdził, że płody „dopingowe" tylko pobieżnie przypominają ludzkie. To znaczy mają coś w rodzaju głowy, cztery kończyny i tułów, ale na tym wyczerpuje się podobieństwo. Ona mówiła, że im więcej czasu upływa od zapłodnienia, tym bardziej płód rozregulowuje się. Te ich środki, rozumiesz. Po trzecim miesiącu staje się tylko kupą chaotycznie narastających komórek... jak rak. Rak, do którego wy- wołania trzeba mężczyzny. - Zachłysnęła się dymem. - Boże, jaka natura jest naiwna. Jak łatwo wyprowadzić ją w pole. Głupie cielsko - klepnęła się w biodro - ani się domyśla, że rośnie w nim coś na kształt głowy ko nia, tylko zachowuje się tak samo, jakby to był nowy Einstein. - Głowa konia? - wzdrygnął się Sundervall. - Skąd ci to przyszło na myśl? - Tak się wyraziła Czeslava... czy jak jej tam było. Ten facet nastraszył ją, że mają im wszczepiać zarodki krowie i końskie, niby żeby się przekonać, czy w ten sposób nie uda się podciągnąć jeszcze jakiegoś wskaźnika. Skoro ktoś ma urodzić konia, to sam musi być silny jak koń, nie? Myślisz, że to prawdopodobne? King Sundervall zastanawiał się przepastnie. - Moim zdaniem - kontynuowała - rzeźnicy chcieli się przekonać, jaka natura jest głupia. Że jest głupia - wiedzieli, chcieli tylko sprawdzić, do jakiego stopnia. A może temu jednemu chodziło tylko o to, żeby nastra szyć Czeslavę? Powiedział jej, że jedyną gwarancję, że nie dostanie końskiego zarodka, uzyska wtedy, jak po zwoli mu się zapładniać osobiście. - I co? - w głosie Kinga zabrzmiało zainteresowanie. -Zgodziła się, rzecz jasna. Potem jakoś straciłam ją z oczu. - Spoza sinawej zasłony dymu przyglądała się Kingowi uważnie. - Nadal jesteś ciekaw, dlaczego cię to dotyczy? - Wprost nie mogę się doczekać wyjaśnienia. - Bo przecież i wy żarliście anabole aż miło. I was faszerowali nandrolonem, hormonem wzrostu i tak da lej. Wcinaliście w paszy wszystko, co wam podsuwali. Myślisz, że nie wiem, że trzeba za wami wozić na zawo dy po cztery lafiryndy, tak się wam chce pieprzyć? Tu, w środku - puknęła palcem w nagą pierś Kinga -jesteś nie gorzej zdemolowany ode mnie. Wątpię, czy mógłbyś jeszcze mieć zdrowe dzieci. Na was także dopuszczali się grubszych rzeczy. Nie mogliście zachodzić w ciążę, to jasne, ale musiało być coś na podobnym poziomie wta jemniczenia. - Do czego zmierzasz? - warknął King. - A do tego - rzekła uśmiechając się rozkosznie - że w twoim towarzystwie przestaję czuć się samotnie. Jesteśmy z tej samej gliny i tak samo się sypiemy, King. Prawdopodobnie od dawna jesteś bezpłodny... a teraz mimo odżywek i stymulatorów raz po raz trafia ci się brak brykania - spojrzała wymownie na leżący odłogiem penis Sundervalla. - Powiem ci, dlaczego tu z tobą jestem: bo mi za to płacą. Prawdopodobnie nie bardzo wiedzą, co ze mną począć, a potrzebowali pretekstu dla stałej zapomogi. Ale płacą mi wyłącznie za udany numer. Bierz się do roboty, kochany. Taksówkarz Kiedy King Sundervall opuszcza barak antylop, na podjeździe przed Instytutem stoi samotny krążownik. Kiedy opuszcza gmach Instytutu, ten sam samochód wciąż jeszcze czeka. King rozgląda się, choć jest więcej niż pewne, że o tej porze raczej nie znajdzie nikogo, kto by go podrzucił do centrum. Przez chwilę rozważa pomysł zejścia do podziemnego parkingu dla personelu - w tylu oknach jeszcze pali się światło - ale nogi same niosą w stronę prowokującego samotnika. - Siemasz, Gruby - mówi - czekasz na kogoś? Gruby nie reaguje. Rozparł się w półmroku, rozpra- szanym tylko przez zielonkawą poświatę, idącą od wskaź- ników i skali włączonego radia. Muzyczka brzęczy Gru- bemu do ucha, zamszowe kanapy dźwigają z rozkoszą jego cielsko, między obrzmiałymi wargami jarzy się papieros. Gruby może tak trwać na stanowisku przez pół nocy. - Dam ci pięćdziesiąt dolców, jak mnie podrzucisz w jedno miejsce. Gruby nie rusza się, nie wiadomo, czy dosłyszał. Tylko papieros rozjarza się rubinowo, jak gdyby szofer brał głębszy wdech. Po drugiej stronie maski szczęka odblokowany zamek - nie wiadomo, kiedy Gruby go zwol- nił. Drzwi lakierowanej fortecy uchylają się. - Gramol się, King - ponagla Gruby. Jak od nie chcenia zapuszcza motor. - Tylko proszę cię, nie mów nic o wdzięczności. Więc King tylko podaje mu zmiętą pięćdziesiątkę. - Powiem ci, gdzie chcesz jechać - Gruby nie zwraca uwagi na banknot. - Szukałeś Mulhavy'ego, prawda? - Skąd wiesz? - Jest w domu. Mam cię tam dostarczyć. - Wyrzuca niedopałek, który błyskawicznie odlatuje w ciemność. Posługując się jedną ręką wyjął i przypalił sobie następnego papierosa. - Stary Muł przewidział, że będziesz go szukał. Przeprawa Miasto otwiera się w cielsku nocy olbrzymią świetlistą raną. O tej porze mrowie ludzkie zaczyna szykować się do zagospodarowania wieczoru i spędzenia nocy. Kończy się pora względnie bezpiecznego buszowania po zaułkach, nastaje pora zaryglowanych drzwi. Od noża, wybuchu, od kuli zginie dziś kolejna setka delikwentów. Jeśli wieczór okaże się udany - dwie setki. Ręka Grubego wykonuje pełny obrót kierownicą. Karoserie aut tańczą przed przednią szybą, plątanina zjazdów osacza samochód, jeden z nich wsysa go łagodnie - wpadają w tunel jak w studnię, prowadzeni strzałkami sufitowych świetlówek. Druga ręka Grubego stuka kod na pulpicie, moment - i niewielki ukośny ekranik jarzy się zielonym zapisem. Potem litery pierzchają, wybłyskuje schemat z wyrysowaną trasą, na której blady pulsujący punkt wyznacza aktualne położenie samochodu. Przeciskają się przez miasto. King czuje się bezbronny wobec czterdziestomilionowego molocha, w którym odnaleźć kogoś wydaje się niepodobieństwem. Patrzy po zatłoczonych chodnikach, gdzie grupy przechodniów przysiadły w kucki, jakby zamierzając wytchnąć przed dalszą drogą, ale King wie dobrze, że ci ludzie to ko- czownicy. Nikt nie ma pojęcia, na mocy jakich prawideł pewne miejsca w mieście nie pustoszeją nigdy, bez względu na pogodę, porę dnia i akcje policyjne. Nie wiadomo też, czym żyje ta stugębna masa, w każdym razie normalny mieszkaniec miasta nigdy nie zaryzykuje spotkania z nią. W plamach przyczajonej czerni kryje się groźba; stugłowe ludzkie ameby tylko ostatkiem sił utrzymują się na brzegu trotuaru, by w następnej chwili nieodwołalnie runąć na jezdnie, zalać i pochłonąć te wszystkie błyszczące pojazdy razem z zawartością. King Sundervall myśli, jak mało wie o mieście, w którym spędził więcej niż pół życia, i o świecie, do którego to miasto należy. Uświadamia sobie, jak krucha bariera dzieli go od wchłonięcia przez nabrzmiałą czerń. Tylko burta cudzego samochodu. Wreszcie miasto zostaje z tyłu. Wyjeżdżają na ob- wodnicę prowadzącą ku południowym suburbiom. Wtaczają się z impetem między parterowe domki zgrabnie osadzone w zieleni, o czym przekonują się dzięki rzęsistemu oświetleniu większości posesji. Ale miejsce, gdzie się zatrzymują, tonie niemal w zupełnej ciemności. Brama jest otwarta, przed garażem stoi wóz Mulhavy'ego. King mija go, sunie wzdłuż białawego muru, przy wejściu czeka oglądając się na podjazd. Samochód Grubego zasypia. Lśniące czarne szyby przeczą obecności człowieka w środku. Umowa Teraz, kiedy jest już po wszystkim, wspominanie za- szłości wydaje się bez sensu. A jednak mózg niezmordo- wanie atakuje sam siebie seriami słów i obrazów. King przegląda je, przesłuchuje bez żalu, bez pretensji - prawie bez emocji. Presji wewnętrznego mechanizmu, którego opanować nie sposób, ulega tylko po to, by zasłużyć na spokój. Daremnie: po pewnym czasie mechanizm uaktywnia się znowu, powtarza te same sceny, rozmowy, sytuacje. King rozumie, że jakaś jego część nie może pogodzić się z tym, co nastąpiło; sam jest przekonany, że pogodził się dawno, więc dziwią go te oznaki wewnętrznego buntu. Mulhavy na jego widok nie odezwał się słowem. Spoj- rzał tylko spode łba, domknął drzwi i defilując przed Kingiem poprowadził go dalej. Miał na obie kraciastą koszulę i spodnie treningowe od dresu, jak mieszczuch pochłonięty walką z własnym tyciem. Ten nietypowy jak na Muła strój - w Instytucie preferował nieśmiertelny garnitur lub lekarski kitel - sprawił, że King poczuł się zdezorientowany. - Nie wiedziałem, że nie jest pan żonaty - powiedział. - Skąd ta pewność? - rzekł Mulhayy szorstko. Za- trzymał się, myśląc zupełnie o czym innym. - Kiedyś byłem - burknął gmerając przy barku. Dotknął czegoś i z niewidzialnych głośników zaczęła się sączyć muzyka. Zgasił ją. Przygotował koktajle i jakby stracił dla gościa zainteresowanie: ręce wbił w kieszenie, stojąc naprzeciw otwartego barku przeglądał się w lustrze, gdzie nad lasem butelek jego twarz odbijała się niby wschodzący księżyc. Popijali ze szklanek, pogadując o niczym, a King zbie- rał się w sobie, żeby wygarnąć, co mu leży na wątrobie. I kiedy już prawie był gotów, Muł powiedział nagle: - Na stole leży umowa. Przeczytaj ją uważnie i pod pisz. Odstawił szklankę na stolik. Wyszedł z pokoju szybkim krokiem. Historia Prawie wybiegł, myśli King. Tak to wyglądało, jakby uciekał. King skoczył do stołu z werwą, spodziewając się no- wego lukratywnego kontraktu reklamowego lub czegoś w tym guście. Te kilka kartek - umowa była wyjątkowo obszerna - kończyło okres niepewności w jego życiu. Ale zaledwie zaczął czytać, uśmiech spełzł z jego twarzy. Pod- sunął sobie krzesło, usiadł. Kończył czytać, przekładał papiery i zaczynał od nowa. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. W stanie tęgiego zaszokowania przesiedział przy stole dobrą godzinę, gdy do pokoju wsunął się Mulhavy. Bez słowa usiadł obok, ponury, naburmuszony. Westchnął ciężko i ukrył twarz w dłoniach. - Nie podpiszę tego - powiedział cicho King. - Co to w ogóle jest? Co to znaczy? - wychrypiał. - Uspokój się, wszystko ci wytłumaczę... - Mulhavy odważył się położyć na jego ramieniu dłoń, którą King strząsnął natychmiast. - Co tu jest do tłumaczenia? Dziwię się, że pan jeszcze ma czelność spojrzeć mi w oczy! Dopiero wtedy zaczęli naprawdę rozmawiać. Muł za- czął od przypomnienia swego udziału w Kingowej karierze. Podkreślił z naciskiem, że gdy po raz pierwszy pokazano mu Kinga, trochę się przeraził. - Ty, przyszły czempion, byłeś chudy i wątły. Skóra i kość. To ja zrobiłem z ciebie zawodnika. Beznamiętnym głosem mówił, jak do tego doszło. Dianaboliki: trzy tygodnie brania, trzy tygodnie przerwy, następnie cały cykl od nowa. Potem stanozolol, źle znoszony przez Kinga - furazabol, hormon wzrostu HGH, zamazywacze... - Jedno musisz zrozumieć - perorował. Czuł, że opa nował sytuację, jego ton nabrał pewności. - Dziś sport na poziomie wyczynowym jest transakcją. Coś za coś. Czy słyszałeś ode mnie kiedykolwiek, że tego typu za biegi uchodzą bezkarnie? Że ingerencje w żywy orga nizm nie pociągają za sobą skutków ubocznych? - Po kręcił głową. - Wprost przeciwnie. Dobrze wiedziałeś, na co się decydujesz. Pamiętasz Haszczaka? - był okres, kiedy nijak nie mogłeś go ograć. Sam mnie wtedy nama wiałeś, żebym ci nie żałował. Dziś facet leży sparaliżo wany, modląc się o śmierć. Mogłeś wyglądać tak samo, gdybyś mnie nie słuchał. A może wyleciały ci z pamięci haremy, które woziliśmy za tobą? - Napił się koktajlu z łapczywością zmachanego drwala. Twarz mu lśniła od potu. - Do mnie nie możesz mieć pretensji, że zacząłeś się sypać. Jeśli chcesz jeszcze kiedykolwiek wystarto wać, podpisuj zgodę na operację. Statystyka - Ludzkość liczy dziś całe piętnaście miliardów. Ba dania psycho- i socjologiczne wykazały ponad wszelką wątpliwość: nie trzeba było aż tylu, by formy domino wania, wyróżniania się, stale wśród ludzi obecne, przy brały formy patologiczne. Wierz mi, sam załamuję nad tym ręce, ale fakt pozostaje faktem: im więcej dwuno- gów na świecie, tym mniej znaczy pojedynczy człowiek. Każdego można w każdej chwili zastąpić kim innym. - Mulhayy spojrzał uważnie na Kinga, który tkwił nadal nad nieszczęsną umową. - Oczywiście nic prostszego jak pogniewać się na ten stan rzeczy, wycofać ze sportu, wyrzec się profitów i popularności... ale coś mi się zdaje, że zasmakowaliśmy w takim życiu i nie chcemy, nie wyobrażamy sobie żadnego innego. - Znowu przerwał, jakby spodziewał się zaprzeczenia, lecz King nie zare- agował. - Sport od tysiącleci był metodą awansu spo- łecznego. Kto chce się wybić, pokosztować sławy i splen- dorów niedostępnych zwykłym śmiertelnikom, a czuje się dość mocny, by rzucić wyzwanie mistrzom - wybiera sport. Z chwilą jednak przystąpienia do gry zaczyna podlegać jej regułom - i rychło spostrzega, że się przeliczył. Ani nie jest tak mocny, ani tak wytrwały, jak sobie roił, musi więc w sztuczny sposób windować swoje szanse. Tu spostrzeżenie: oszukują tylko słabi, a w każdym razie słabsi. W dowolnej dziedzinie tacy się znajdą. Muszą przecież jakoś sobie pomóc w imię równości szans, nie? - zaśmiał się po koziemu. Zaczynał wracać do swego zwykłego, cyniczno-do- brodusznego tonu, i zmiana ta zaniepokoiła Sunde-rvalla. - Kwestia polega na tym, jak daleko można się po sunąć w realizacji tej szczytnej idei. Wyrównać szanse - a może jeszcze trochę przebić, tak na wszelki wypadek? Pozwolisz, że coś ci przeczytam? - Wyjął z kieszeni zagryzmolony świstek i jął odczytywać: - „Otrzyma pan - pani środek, którego zażycie poprawi pańskie wyniki tak, że stanie się pan zwycięzcą olimpijskim. Ten środek ma jednak nieodwracalne, zgubne skutki uboczne. Po roku pan - pani umrze. Czy chciałby pan - pani zażyć ten środek na tych warunkach?" - Co to za dokument? - zainteresował się Sunde-rvall. - Fragment testu, jakiemu poddano grupę czołowych lekkoatletów w osiemdziesiątych latach zeszłego stulecia. Ciekawe, nieprawdaż? Jaki procent ankietowanych, twoim zdaniem, udzielił wtedy twierdzącej odpowiedzi? - King wzruszył ramionami. - Pięćdziesiąt dwa. Ponad połowa badanych zgodziła się zapłacić życiem za laur olimpijski. - I co z tego? Co mnie mogą obchodzić badania sprzed prawie czterdziestu lat? - Zaczekaj. Te badania zostały niedawno powtórzone. Tym razem procent odpowiedzi twierdzących podskoczył do dziewięćdziesięciu sześciu. Co to oznacza? Ano to, że konkurencja uległa zaostrzeniu: prawie wszyscy ankietowani gotowi są poświęcić życie za największe sportowe laury. Byle choćby na krótko wyłonić się z tłumu. - Spacerował wokół stołu, założywszy ręce na plecy. - Nasuwa się też drugi ważny wniosek: ponieważ naj- wyższych laurów w sporcie jest za mało, by obdzielić wszystkich, przeto większość tych, co się łudzą, odda życie za nic. Padną ofiarą oszustwa - ze strony trenerów, kibiców, doradców, samych siebie. Tobie, King, do tej pory się udawało; należałeś do wąskiej elity wygranych. Chyba nie muszę ci mówić, że taki stan nie trwa wiecznie. Proste rezerwy twego organizmu są na wyczerpaniu, przestajesz zwyciężać, zaczynasz przegrywać, znalazłeś się w sytuacji, kiedy słabszy - to właśnie ty. Ta kontuzja wcale nie była taka przypadkowa, jak ci się zdaje. Masz wybite stawy, przedwcześnie wyeksploatowane wewnętrzne organy, przede wszystkim nerki i wątrobę, stwierdzono u ciebie początki skoliozy, wysokie ciśnienie, zwyrodnienie rzepek kolanowych oraz mięśnia sercowego. Zaczynasz cierpieć na zaburzenia potencji... T Podglądał mnie pan z antylopami! 33 - Dla twojego dobra, nie z pustej ciekawości. - Skrzywił się: - Średnio podniecające, prawdę mówiąc. Widzisz, że zebrała się spora lista. Z pewnością szokuje cię moja szczerość, ale dłużej zwlekać oznaczało oszustwo. Jaki byłem, taki byłem, ale zawsze starałem się grać z tobą uczciwie. King milczał. Wobec rewelacji Mulhavy'ego jego wła- sne pretensje wydały mu się nagle bez znaczenia. Pogładził palcami arkusze umowy, układając je w równy stosik, tak by spod pierwszej kartki nie było widać następnych. Etnologia MULHAW: - Wśród starożytnych Azteków utrzymy- wał się ciekawy obyczaj. Spośród pojmanych w bitwie jeń- ców wybierano najpiękniejszego - młodzieńca bez skazy fizycznej, prostego jak trzcina. Nakładano mu ozdoby bożka i nadawano jego imię; od tej chwili, utożsamiony z bó- stwem, które reprezentował, odbierał cześć boską. Do roli tej był z góry przygotowywany, uczono go wymowy i odpo- wiedniego zachowania. Poza sprawami reprezentacyjnymi innych obowiązków nie miał. Mieszkał w pałacu lub świą- tyni, gdzie znoszono mu wykwintne jedzenie, mięso, napoje, a także dary: kwiaty, wspaniałe stroje. Na jego skinienie czekały najpiękniejsze dziewczęta. Od czasu do czasu w otoczeniu licznego orszaku wyruszał na miasto. Piękny, młody, strojny w złote bransolety wysadzane turkusami, w złotych dzwonkach na nogach, naszyjniku z muszelek, przepasany bogatym pasem - pospólstwu przypominał boga. Tłum składał mu hołd, padając na twarz i sypiąc sobie do ust proch spod jego stóp. Szczęśliwy człowiek, można by powiedzieć - gdyby nie pewien szkopuł: w dzień i w nocy nie odstępował go oddział specjalnych strażników, by wybić mu z głowy wszelką myśl o ucieczce. Ceną bowiem za dni chwały była śmierć rytualna na ołtarzu ofiarnym. SUNDERYALL (po namyśle): - I to ja mam być tym kandydatem na stos? MULHAW: - Jest nim każdy z wielkich mistrzów sportu. Póki wygrywa, ustanawia rekordy - znajduje się na ustach wszystkich, tłum wielbi go i uznaje za idola. Kiedy znajdą się lepsi od niego, bezzwłocznie zajmują jego miejsce, a on sam przestaje obchodzić kogokolwiek. Nie ma żałośniej szego zjawiska niż zdegradowany czem-pion. Dla ludzi, dla świata człowiek ten jakby nie istniał. Decyzja Doping: środek do takiego przemodelowania organi- zmu, które potęguje jego możliwości. Zwiększa wydolność, refleks, wytrzymałość, szybkość. Dodaje pewności siebie i wzmacnia wolę. Na krótko stwarza doskonalszego czło- wieka. Znany od starożytności. Żadna epoka, żadna dzie- dzina działalności człowieka nie obyła się bez tego typu zabiegów. Wódka podana żołnierzowi przed atakiem za- mienia go w herosa. A w sztuce? Przypomnijmy sobie ka- stratów, których męskość poświęcano dla belcanta. Nie- którzy aktorzy grają bosko dopiero gdy się nabuzują. Ist- nieją pisarze, którzy nie sklecą zdania bez alkoholu i ma- larze, którzy są niczym bez peyotlu. A jednak w sporcie pole do popisu pod tym względem jest największe, a trud zwraca się najszybciej i najprościej, gdyż rzecz sprowadza się tu do przebudowy ciała. Mulhayy wychodzi ze skóry, żeby wyperswadować swoje racje. King słuchając go trąca brzeżek umowy, bo kartki znowu się rozeszły. Nowoczesne niewolnictwo po- lega na tym, że w zamian za nagie obietnice trzeba po- wierzyć się w całości, wyrzec prawa stanowienia o sobie. Szkoda, że zrozumiał to tak późno. Starcie King wlecze swego dobroczyńcę na lince, a właściwie na kablu telefonicznym. Kabel został wcześniej wyrwany z gniazdka i owinięty wokół szyi Mulhavy'ego. Twarz Muła - czerwona, nabrzmiała; Muł charczy, ści- ska obydwiema rękami kabel, jakby chciał się na nim podciągnąć; jego nogi kopią i fałdują dywan w poszukiwaniu oparcia. Stół, potrącony podczas walki, wali się na podłogę, karty umowy zawisają w powietrzu i dostojnie, motylim ruchem osiadają na kwiecistych wzorach. Mulhavy, gdy już się rozpędził, wystąpił nieoczekiwanie w roli piewcy nadchodzącej rewolucji. Hasła, hasła. Kres ery klasycznych zawodników staje się faktem. Chcemy czy nie, musimy iść z postępem. Podejmiemy wyzwanie świata. Przyszłość należy do antylop, takich jak De Vanger, tłumaczył spokojniejszym tonem. W Instytucie podjęliśmy pierwsze działania: specjalnie spreparowane embriony wszczepi się nosicielkom, które za psi pieniądz wydadzą na świat generację geniuszy bieżni, stadionu, maty. Życie tych fenomenów od narodzin potoczy się z góry określonym torem - jak potomków monarchów. - Sam się do tego przyczyniłeś - chichocze Muł. - Te seanse z antylopami - dodaje widząc zdumiony wzrok gościa. - Dzielne dziewczyny. Pomogły pobrać od ciebie nieco nasionek, które posłużą do zapłodnienia in vitro i po odpowiedniej obróbce zamienią się w przyszłych królów bieżni. King nie bardzo wiedział, co się dalej stało. Uświadomił sobie, że ma pod sobą wierzgające cielsko Muła. Z całej siły zaciskał palce na jego zwiotczałym gardle. Podczas szamotaniny ze stolika spadł telefon; King namacał kabel, szarpnął i użył go jako linki. Holował Mulhavy'ego w stronę okna, ze szczerym zamiarem przywiązania linki do kaloryfera i wyrzucenia ciała na zewnątrz. Olśniło go, gdy był prawie u celu: przecież nie znajdowali się w Instytucie, w gabinecie na siódmym piętrze, tylko w parterowej willi. Gdy wyrzuci Muła, ciało bezpiecznie opadnie na trawnik zamiast zadyndać na lince. Zdeprymowało go to odkrycie. Właśnie zastanawiał się, co począć, gdy cios czymś ogromnie twardym i kanciastym powalił go odbierając przytomność. Leżał pogrążony w płytkim śnie, było mu błogo i radośnie. Po tej stronie troski nie imały się ludzi zupełnie. Usłyszał, jak Mulhavy, kaszląc i rzężąc, wzywa Grubego przez radiotelefon. Chrzęst szkła pod butami, zdławiony okrzyk zdziwienia. Stanęli nad nim - Muł wciąż sapał jak rozjuszony byk. - Przyjrzyj się - rzekł wreszcie głosem rozklekota nym i ochrypłym -jeszcze jeden, któremu wydawało się, że bez nas byłby kimś. - Chwila przerwy. - Powołuję cię na świadka tej afery. -Jasne, szefie. Widziałem wszystko dokładnie. Przecież to ja palnąłem go w łeb, gdy na pana napadł. Zawody Światła, światła i ból. Twarze. Białe kitle. Zielone. Koszmarne miesiące. Ale, trzeba przyznać, medycy spi sali się na medal. Rekonwalescencja, odkrywanie moż liwości własnego organizmu na nowo. Poprawki. Dieta. Miesiące. Narastające poczucie siły. Treningi, pierwsze starty. Pierwsze zwycięstwo. Smak sukcesu odbierany na nowo. Wiwaty tłumów. v A jednak, gdyby jeszcze raz miał przemierzyć to piekło sterylnych sal, błyszczących narzędzi chirurgicznych i zapachu eteru, cofnąłby się tego przeklętego dnia, kiedy składał podpis na trzech egzemplarzach umowy. Spiker przystępuje właśnie do prezentacji zawodników. King taksuje ich wzrokiem, stara się przeniknąć możliwości każdego po kolei. Niektórych widzi po raz pierwszy. - Burcean XI! - woła spiker. - Prawdziwy tytan z generacji słynnych mistrzów firmowanych przez Hy- drodynamics Co.! Burcean XI! - Imię to wybłyskuje na świetlnej ścianie, gaśnie - tak na przemian, póki nie staje się to nudne. Wtedy świetlisty napis zaczyna pły nąć: BURCEAN XI BURCEAN XI BURCEAN XI. Kibice wiwatują na cześć mistrza. King Sundervall występuje przed szereg zawodników. Światła, światła. Kłania się, niedbałym ruchem pozdrawia publiczność. Tłum wiwatuje. Ponownie się kłania. W omniwizji musi to wyglądać imponująco. Hala Iron Maiden, która tym razem ma być świadkiem jego tryumfu, zapiera dech w piersiach swym ogromem i wyposażeniem. Trochę szmalu wsiąkło w te dźwigary, kopułę, urządzenia techniczne, wystrój. Prospekt reklamowy zawodów głosi, że ze względu na wyrównany poziom zawodników pomiary dźwiganych ciężarów będą dokonywane z dokładnością do dzie- więciu miejsc po przecinku, z uwzględnieniem aktualnych poprawek na sytuację astronomiczną. Chodzi o to, by zbliżające się albo oddalające komety, a także zmienny układ planet nie wypaczyły zasady idealnie równych szans dla każdego. Z tego samego powodu sterowana elektronicznie kopuła Iron Maiden gwarantuje utrzymanie wewnątrz stałej temperatury, ciśnienia, wilgotności, składu powietrza i tak dalej. W pamięciach komputerów zakodowane zostały zmodyfikowane tablice Sinclaira do przeliczania wydźwi-gniętych ciężarów na krotność wagi ciała. Na pomoście pyszni się sztanga - ostatni krzyk techniki. Dla ułatwienia konkurencji ma sztucznie przesunięty środek ciężkości. Jeszcze sezon i zostanie wycofana jako przeżytek; mówi się już o rychłym wprowadzeniu modeli żyroskopowych. Przeciwko zaklętemu w żelazo, milczącemu przeciwnikowi King Sundervall wychodzi na pomost zbrojny w metalizowany kręgosłup, który wytrzymuje nie marne półtorej tony nacisku, ale sześć razy więcej. Idzie trochę śmiesznie - góra mięsa na kaczych nóżkach. Jego golenie zostały skrócone w celu obniżenia środka ciężkości ciała, by ułatwić wchodzenie pod gryf. Jego genitalia wraz z pięknym penisem, do którego czuł się naprawdę przywiązany, mistrz sztuki chirurgicznej odjął mu jednym cięciem w szalone operacyjne popołudnie. Pewnie, że żal tabunów kobiet, które tym samym znalazły się poza zasięgiem, ale w zamian udało się zmniejszyć ciężar ciała; tabele Sinclaira tego nie przegapią. Z brzucha wywleczono mu dobre pięć metrów flaków, całkiem już do szczęścia niepotrzebnych. Teraz trzeba co prawda zatrudniać ekipę, któ- ou ra wkłuwaniem specjalnych końcówek umożliwia Kingowi usuwanie produktów przemiany materii, ale i to oznacza mały kroczek do zwycięstwa. Znane są perypetie Burce-ana XI, gdy jego serwis zapodział gdzieś magiczną walizkę z oprzyrządowaniem - zdjęcia twarzy mistrza, wykrzywionej paroksyzmem cierpienia, obiegły okładki czołowych ma- gazynów świata. Poza tym Burcean XI dysponuje wspomaganiem hydraulicznym, boosterem, dozownikiem transu, sztuczną równowagą i tak dalej. Tym, czego nie znają rywale, jest synchronizator, rodzaj wewnętrznego zegara, do którego zainstalowania przyczyniła się koronkowa robota neurologów. Synchronizator to jest to: jego zadaniem jest zgrać optimum wydolności fizycznej z terminami startów (w skali makro) i z momentami konkretnych podejść do ciężarów (w skali mikro). „Korzystaj z dnia: wszak z tłumuś powstał i w tłum się obrócisz", powtarza jak zaklęcie sentencję Mulhavy'ego, v skradzioną jakiemuś poecie. Staje u miski z kalafonią, cier- pliwie smaruje dłonie pokryte naskórkiem o zwiększonej przyczepności, palce wzmocnione na zacisk, poduchy mięśni barkowych. Rzuca spojrzenie sztandze, której cierpliwość można stawiać za wzór. Bój Swinging Ishias 9991, który startował przed nim, bój spalił. King koncentruje się: wsłuchany w synchronizator śledzi z zapartym tchem upływające sekundy. Podchodzi do sztangi, zaciska na gryfie najpierw palce lewej ręki, a kiedy chwyt wydaje się pewny, to samo chce uczynić z prawą. Wtedy następuje coś, co napełnia go zdumieniem: oto widzi na przeciwległej prostej swoje antylopy, biegnące swobodnie i z gracją przepływające nad płotkami. Puszcza gryf. Widownia wydaje przeciągły jęk, który zaraz cichnie. Rozlega się brzęczyk, który wskazuje, że do ukończenia boju pozostała minuta. Publiczność wstrzymuje oddech. Sprawozdawcy omni- wizji przestają gadać. Iron Maiden zamiera, a wraz z nią pół cywilizowanego świata. Burecean XI już założył uchwyt; teraz, trzymając gryf, balansuje lekko na piętach, jakby zaraz miał zamiar wyszarpnąć tę górę żelaza, przy której wygląda krucho i niepozornie. Czeka, aż synchronizator da sygnał. Czuje, że właściwy moment tuż-tuż: organizm zamienia się w dobrze wyregulowany silnik, który wchodzi na coraz to wyższe obroty. Trzeba wyczekać do maksimum, spiąć się i dać z siebie wszystko, do ostatniego erga rezerwy. Sztuka polega na tym, by nie bać się pociągnąć do granicy życia i śmierci, wejść nawet na tę granicę. Aparatura sama załatwi resztę. Naprawdę, to bardzo proste być mistrzem. I bardzo przyjemne: konstruktorzy zadbali, by gigantyczny wydatek energii wynagrodzić organizmowi swego rodzaju orgazmem, który gasnąc omywa mózg melodią najprzyjemniejszych wspomnień i skojarzeń. Burcean XI przestaje się kolebać, mięśnie na jego barach nabrzmiewają, twarz wykrzywia się w paroksyzmie nadludzkiego wysiłku, z ust dobywa się ryk dzikiego zwierzęcia - sztanga gładko leci do góry. Kiedy zawisa w martwym punkcie, gdy wystarczy tylko wsunąć się pod nią jak pod kołdrę i utrzymać, opanować, uspokoić potworny ból w dole kręgosłupa przyprawia Kinga o ślepotę. Nie wie, czy to krzyczy on sam, jego ciało, czy te tabuny ludzi w hali. Ma tyle przytomności, by odepchnąć sztangę, sam wali się w drugą stronę, lecz łoskot, który towarzyszy obu upadkom, już doń nie dociera. Leży na pomoście, nieprzytomny ze szczęścia. Uśmie- cha się - mimo obsuwy synchronizator raczy go sekwencją orgazmową w pełnym wymiarze. Ach, jak dobrze - jak w raju. Widzi antylopy na przeciwległej prostej, jak miarowo połykają dystans, jak w ptasi sposób, bez wysiłku, przelatują nad płotkami. - Dzieci moje - szepce. Wyciąga mocarne ręce, chcąc je pochwycić, przycisnąć do serca - za późno. Wchłania je ciemność, którą zaraz rozświetlają upiornie jaskrawe światła. Światła Światła, światła. czerwiec 1989 UKRYTY W GWIAZDACH Tego dnia, kiedy w telewizji pojawiła się pierwsza wzmianka o Stalowym Ptaku, ojciec długo w nocy chodził po swoim gabinecie. Zanim zasnąłem, słyszałem przez ścianę, jak łapał zagraniczne radiostacje. Zawsze to robił, kiedy na świecie działo się coś niezwykłego. Tym razem jednak poszedł na całość: następnego dnia zwolnił się z pracy. - Mamy trochę oszczędności - tłumaczył matce, któ ra jak zwykle zarzucała mu lekkomyślność. - Chwila jest epokowa, a ja mam chodzić do biura. Jeżeli to obca son da kosmiczna, to za miesiąc świat zostanie wywrócony do góry nogami. Chyba jej nie przekonał, bo słyszałem, jak wieczorami często wracali do tego tematu. Ja natomiast postanowiłem być sprytny. - Tato - powiedziałem - chwila jest epokowa, a ja muszę chodzić do szkoły. Ojciec podrapał się po głowie, niby to z zakłopotaniem. Uśmiechnął się do mnie, jak zawsze kiedy obmyślił jakiś żart. -1 co proponujesz? - spytał dla formalności, bo oczywiście już wiedział. - No... mógłbym przestać, nie? Zmora to w ogóle położył lagę na stopnie. Demonstruje pełny zwis i szamański luz. - Szamański? - upewnił się ojciec. - Jego brat mówi, że w szkole uczą nas samych bzdur, bo ta sonda unieważni całą naukę ziemską. - Hm - mruknął ojciec poważniejąc - unieważni albo nie unieważni. Myślisz, że brat Zmory dostał jakiś przeciek? - Ale przecież oni wszystko nam dadzą. Gotowe maszyny i w ogóle. - Dadzą albo nie dadzą - odparł ojciec z niezmąconym spokojem. - A nawet jeśli dadzą, ktoś powinien sprawdzić, co to za prezenty. Najmądrzejsi z nas muszą je obejrzeć. Ludzkość nie może zachowywać się jak debil. - Te ich maszyny będą robić wszystko, co się pomyśli. Każdy będzie mógł im rozkazywać - wypaliłem z entuzjazmem. Chyba przeholowałem, ojciec zmarszczył brwi. - Posłuchaj - powiedział - masz bombę atomową i masz małpę. Dałbyś małpie bombę atomową? - No... nie dałbym. - Coś się zrobił taki skąpy? Daj jej. Bomb masz pod dostatkiem, a ta małpa wygląda sympatycznie. Bomba się jej przyda. - Ale ona może niechcący wysadzić się w powietrze - oświadczyłem z przekonaniem. - I jeszcze innym zrobi krzywdę. - No popatrz, nie pomyślałem o tym. Ty dajesz jej bombę, a ona myśli, że to banan. A wiesz, dlaczego tak myśli? Bo nie chodziła do szkoły. - Zagarnął mnie wielkim łapskiem i przyciągnął do siebie tak, że jego głos dobiegał zza moich pleców. - Pochodź jeszcze trochę, co ci szkodzi. Nie bądź tą małpą. Informacje o Stalowym Ptaku nadchodziły skąpo. Na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy nawet, skąd poszła jego nazwa. Pojawiał się koło Ziemi, to tu, to tam, raz daleko, raz bliżej. Na podstawie tych manewrów uczeni wnioskowali przebiegle, że musi mieć własne źródło napędu. Latał sobie wokół nas, ani nie eksponując się specjalnie, ani nie starając się ukryć. Było mu zdaje się obojętne, co sobie o nim myślimy. Może o nas nie wiedział? Oczywiście zrobiono mu trochę zdjęć z satelitów, ale wszystkie ze zbyt wielkich odle- głości, żeby było widać jakieś szczegóły. Moim zdaniem przypominał raczej kapelusz niż ptaka. Przez ten pierwszy tydzień ojciec zachowywał się dzi- wacznie: wychodził gdzieś bardzo wcześnie rano, wracał wieczorem, zawsze z torbą na ramieniu, raz wypchaną, a raz prawie pustą. Coś zbierał? Był maj, na grzyby stanowczo za wcześnie. Zaproponowałem kiedyś, że z nim pójdę, ale odmówił. To nie byłoby dla ciebie ciekawe, powiedział. Wieczorami dłubał w piwnicy, słyszałem dzwonienie rurek czy prętów, raz wycie jakby generatora. Co to było, nie dowiedziałem się, bo drzwi zamykał na klucz, a okno szczelnie zasłaniał firanką. Denerwowały mnie te tajemnice. Z dnia na dzień ojciec zaprzestał wycieczek, za to zajął się troskliwie domem. Właził w najbardziej niedostępne zakamarki, coś tam skrobał, piłował, cementował. Moją ofertę pomocy odrzucił dość opryskliwie. Doszedłem do wniosku, że wiem, dlaczego tak się upierał przy szkole: wolał, żebym mu nie wchodził w paradę. Raz po obiedzie zagadnąłem mamę o sprawy ojca. - Naprawia dach - powiedziała oschle. - Połowa dachówek przecieka. Najwyższy czas, żeby ktoś się nimi zajął. - Mógłbym mu trochę pomóc - bąknąłem. - Lepiej pomyśl o szkole. Stopnie masz nie najlepsze. Znowu ta szkoła. Trudno było zmylić czujność ojca, nie budząc zarazem podejrzeń matki, ale w końcu udało mi się to. Wylazłem pod sam dach, otworzyłem klapę i zdębiałem: pod krokwiami, na których były osadzone dachówki, ktoś zawiesił wiązki suszonych ziół, mnóstwo jakichś drutów, cynfolii, bibułki i podobnych szpejów. Wyglądało to jak skład ozdób choinkowych, przeznaczonych dla jakiejś sekty. Jedno było pewne: dachówki zupełnie ojca nie in- teresowały. Z łatwością dostrzegłem jedną, która pękła, rysa światła świadczyła o tym wyraźnie. Czyżby te wstążeczki, druciki, pręty i cynfolie miały odpędzać deszcz? Z przykrością pomyślałem, że mój ojciec zwariował. Niestety, wrażenie to potwierdzały wyczyny ojca w ogrodzie. Mieliśmy koło domu kawałek ziemi, na której rosło trochę warzyw. Ojciec zasadził też parę drzew owocowych, ale nie dbał o nie zanadto. Teraz każdą chwilę spędzał poza domem: rył jakieś rowy, układał kamienie, znosił nieustannie dziwne rośliny i sadził je w pośpiechu, ale nie na grządkach, jak uczciwy ogrodnik, tylko w rzędach monstrualnej długości, które przerzynały cały ogród tworząc dziwaczny labirynt. Matka zrzędziła, że trawa wyrosła za wysoko, ale ojciec ani myślał imać się kosiarki. I ani słowem nie wtajemniczał mnie w swoje plany, choć na otwartej przestrzeni o wiele trudniej było mnie spławić. Wreszcie przystał z niechęcią na moje towarzystwo i bywało, że pracowaliśmy obok siebie w milczeniu, wykonując całą tę absurdalną robotę, która zdawała się nie mieć końca. Doszło wreszcie do tego, do czego dojść musiało: krążący tam i sam Stalowy Ptak lekko się wszystkim znudził. Mogło minąć z dziesięć dni, odkąd się pokazał. Dni te, wbrew zapowiedziom ojca, w najmniejszej mierze nie wstrząsnęły światem. Oglądaliśmy we troje piekielnie rozwlekły program telewizyjny, w którym przedstawiciele różnych sił politycznych wypowiadali się ze swadą, co też należy począć, jeśli Stalowy Ptak wyląduje. Kiedy prowadzący program zadał mordercze pytanie, jak wygląda struktura parlamentu tam, skąd Ptak przybył, ojciec poruszył się groźnie, ale powstrzymał się od komentarza. Byliśmy obaj nieludzko uznojeni po całym popołudniu spędzonym w ogrodzie, nasz labirynt przybierał imponujące rozmiary. Powiedziałem, że chce mi się spać i wymknąłem się z pokoju. Oczy istotnie zdrowo mi się kleiły, ale przed snem chciałem przekartkować świerszczyk, pożyczony od Zmory. Właśnie kończyłem przeglądać go drugi raz, analizując na spokojnie niektóre szczegóły, kiedy zza uchylonych drzwi dobiegły mnie podniesione głosy. Dopadłem bezszelestnie szpary i wypełzłem na korytarz. Ojciec z matką nadal tkwili przed telewizorerri, którego poświata obrysowała miękko ich sylwetki. Już mia- łem wrócić do świerszczyka, gdy matka rozpoczęła natarcie. - Arnoldzie - powiedziała dobitnie i uroczyście - pal sześć twoją pracę, choć była niezła i dobrze ci tam płaci li. Jak wiesz, obiecaliśmy sobie wzajemną tolerancję w sprawach naszych dziwactw. Starałam się ze wszyst kich sił tej umowy dotrzymać i byłoby mi się to udało, ale traf chciał, że wyszłam dziś rano do ogrodu. Właści wie to sąsiadka zadzwoniła, co my tam szykujemy. - Prze rwała, lecz ojciec nie zareagował. - Arnoldzie, muszę ci wyrazić mój najgłębszy niepokój. Ojciec wydawał się bez reszty skoncentrowany na telewizorze. - Czy możesz mi powiedzieć, co ty do diabła wypra wiasz z tym Bogu ducha winnym, bezbronnym kawał kiem ziemi? Ojciec nie reagował. Miał chyba stalowe nerwy. - Kiedy przeryłeś transzejami teren pod drzewami, myślałam: niech tam. Choć oczywiście powinieneś wie dzieć, że drzewa z podciętymi korzeniami po pewnym czasie usychają. - Dała ojcu czas na ogarnięcie bezmia ru zbrodni, jakiej się dopuścił. - Kiedy zacząłeś sadzić te łodygi, myślałam: niech sadzi. W jesieni się wykopie i fertig. Nota bene kto to widział przesadzać takie rozwi nięte rośliny. Czy zauważyłeś, że niektóre zaczynały już prawie kwitnąć? Nie dziwota, że ci wszystkie uschły. - Nie wszystkie. - Ale większość - głos matki był surowy i pewien swoich racji. - Kiedy zacząłeś znosić te kamienie i układać z nich jakieś spirale, pomyślałam: tylko spokój, Alicjo. Chłop musi mieć zajęcie, chyba nie wolałabyś, żeby pił wódkę. Nie ma się czym przejmować. To, że inni pozbywają się kamieni ze swojej ziemi, zbierają je i wywożą jak najdalej, o niczym przecież nie świadczy. Ścierpiała-bym to w milczeniu, ścierpiałabym wszystko, gdybyś nie angażował do tych absurdów Artura. Cóż ci zawiniło to biedne dziecko? - Sam przyszedł i chciał pomagać. Miałem go prze pędzić? Nie była to do końca prawda. Przyszedłem zobaczyć, o co ojcu chodzi z tym ogródkiem. Po prostu chciałem się czegoś dowiedzieć. Ale ojciec nie zdobył się na żadne wyjaśnienie, tylko powiedział: - Podaj mi tamte kamienie. - Ale i Artura bym przebolała, w końcu to także twój syn. Oboje za mało się nim zajmujemy. Czy wiesz, że on znosi do domu pisma z nagimi kobietami? Zrobiło mi się gorąco. Na szczęście ojciec stanął na wysokości zadania. - No i dobrze - powiedział - martwiłbym się, gdyby tego nie robił. Przynajmniej w noc poślubną nie przerazi się tych waszych urządzeń, jak to mnie się zdarzyło. - Nie zmieniaj tematu - skarciła go matka. - Dobrze pamiętam, że nie byłeś żadnym niewiniątkiem. Więc pomyślałam sobie: w porządku, niech Artur pobędzie przy ojcu. Niczego się wprawdzie nie nauczy, ale łyknie przynajmniej świeżego powietrza. Nic tylko w kółko ten komputer, gry i inne brednie. - Mówiłaś przecież, że pisma - ojciec odzyskiwał rezon. Jeśli matka chciała pobudzić go do skruchy, musiała się jeszcze solidnie napracować. - Nie zarzucisz mi po tym wszystkim, że byłam mało tolerancyjna. Ale kiedy wdarłeś się ze swoimi sadzonkami na grządki, które z takim trudem urządziliśmy, zrozumiałam, że miarka się przebrała. Rzodkiewka prawie już wschodziła! - krzyknęła boleśnie. - Nie wahałeś się ani przez chwilę, by przeorać koperek, pietruszkę i marchewkę. Dla wątpliwej zabawy poświęciłeś efekty naszej wspólnej pracy. - Wahałem się - rzekł ponuro ojciec - ale naprawdę nie widziałem innego wyjścia. - Dalie i mieczyki udały się w zeszłym roku nadzwyczajnie. Miałam prawo sądzić, że i teraz będzie podobnie. Zaczęły kwitnąć tulipany, ale ciebie oczywiście nic to nie obchodzi, wjechałeś ze swymi wiechciami na najpiękniejsze rabatki. Pytałeś mnie chociaż o zgodę? - Nie było czasu. - Czasu było aż nadto. - Dobrze, powiem ci - zdecydował się ojciec. - Stara łem się urządzić ogród w tajemnicy przed tobą, bo wie działem, że cię nie przekonam. Matkę aż zamurowało. - Urządzić. Coś takiego. Nie sądziłeś chyba, że tak szeroko zakrojone roboty ziemne ujdą mojej uwagi. Bądź-że poważny, Arnoldzie. Wprawdzie jestem osobą zajętą... - Alicjo, w tym cały szkopuł, że nie wiedziałem, za co się biorę. Z początku zapowiadało się to skromnie, dopiero w trakcie nabrało rozmachu. Z powodu tulipanów jest mi naprawdę łyso, ale nie byłem w stanie bardziej zacieśnić spirali. Teren dwa razy większy od naszego nie zdołałby wszystkiego pomieścić. Uwierz mi na słowo: ta spirala to naprawdę majstersztyk miniaturyzacji. - Myślę, Arnoldzie - powiedziała uroczyście matka - że czas, abyśmy sobie wyraźnie powiedzieli, czemu ma służyć twoja ostatnia działalność. Wykroczyła ona znacz nie poza to, co przyjęło się określać jako niewinne hob by. Po co zawiesiłeś te bibeloty pod dachem? Po co to wszystko? - Szkopuł w tym - oświadczył prostolinijnie ojciec - że nie wiem. Matka usiłowała ochłonąć po tym uderzeniu. - Wiesz co, Arnoldzie? Wolałabym chyba, żebyś skłamał. Kompletnie przestałeś się ze mną liczyć, jeśli już nawet nie chce ci się obmyślić głupiego kłamstwa. Oboje zamilkli, pochłonięci jakimś ciekawszym fragmentem. - Po co miałbym kłamać? - odezwał się ojciec. - Pamiętasz taki film archiwalny... „Bliskie spotkania trzeciego stopnia", jeśli się nie mylę. Puszczali go ze trzy miesiące temu. Pewien facet wrzucał tam ziemię przez okno do swojego pokoju, a potem uformował z niej wzgórze. - Zachowywał się dokładnie tak jak ty. - Do tego zmierzam. Pod wpływem jakiegoś potężnego impulsu zaczął robić coś, co przedtem nawet nie przy-szłoby mu do głowy. Odczuwał po prostu wewnętrzny przymus. Nie miał pojęcia, dlaczego to robi, wiedział tylko, że tak musi. Od pewnego czasu myślę o tym bez przerwy. - Arnoldzie, to bardziej przerażające niż sądziłam. Przyznajesz oto, że jesteś automatem sterowanym przez tego tam... - Nie wykorzystuj mojej szczerości przeciwko mnie. Nic takiego nie powiedziałem. - Ale dałeś do zrozumienia. - Nie. Posłuchaj, nie zaprzeczam, że ostatnio moje posunięcia są trochę... niekonwencjonalne. Zdaję sobie sprawę, że coś dziwnego się ze mną dzieje, ale jednocześnie mam przekonanie, że pozostaję przy zdrowych zmysłach. To żaden dowód, wiem. Usiłuję zrozumieć, co mnie opętało - i nie widzę innej drogi niż brnąć w to dalej. Jest jedna ciekawostka: budowanie spirali dostarcza mi niewytłumaczalnej satysfakcji, jakiegoś spełnienia, zaspokojenia... słuchasz, co do ciebie mówię? Chyba zasnąłem, bo obudziło mnie, jak ojciec zbierał mnie z podłogi i zanosił do łóżka. Byłem skostniały, z przyjemnością zapadłem pod kołdrę. Ojciec usiadł obok, poczułem, że głaszcze mnie po głowie i usłyszałem dziwne słowa: - Nie staraj się być dorosły. Masz czas. W ciągu następnych kilku dni dokończyliśmy budowę czegoś, co ojciec nazywał Spiralą - kiedy o tym mówił, duże S narzucało się samo przez się - ja zaś Labiryntem. Powiedziałem o tym ojcu; rozpromienił się i nie spuszczając wzroku z pobojowiska, w jakie zamieniliśmy nasz ogród, przygarnął mnie brudną ręką. - Każdy z nas widzi w tym co innego - skwitował. - Ja linię ułożoną z kamieni i roślin, ty - pas ziemi między jej zwojami. Ale bez wątpienia mamy na myśli tę samą rzecz. Entuzjazm ojca - czy jego szaleństwo - udzielił mi się bez reszty. Nie pytałem już, po co kładziemy pod kamienie rozłożyste i kłujące kępy, z których dopiero w przyszłości miały wystrzelić łodygi. Wyglądało to tak, jakbyśmy kamienne bochenki układali na zielonych serwetkach. Ochoczo podawałem ojcu jego druciki i sko- rupki, które upychał obok kamieni zgodnie z niepojętą dla mnie instrukcją. Gdzieniegdzie sadził wiecheć rośliny, której nazwy sam nie znał, przy czym nie sprawiało ,, mu żadnej różnicy, czy był on kompletnie suchy, czy też między zeszłorocznymi źdźbłami przebijały zielonkawe kiełki. Całość obsypywał ziemią - i tak wędrowaliśmy po ziarnach tego niesamowitego różańca. Uporaliśmy się z Labiryntem pod wieczór, zostawiając całe sprzątanie na następny dzień. Wykąpany, obciąłem sobie zbite o kamienie paznokcie i w radosnym poczuciu, że oto dobiegł końca kawał zbędnego trudu, położyłem się do łóżka. Coś mnie zbudziło w nocy. Wstałem; przez otwarte drzwi wlewał się do pokoju potok księżycowej poświaty. Była pełnia, a kwitnące drzewa pachniały jak oszalałe. Wyszedłem na balkon, żeby przyjrzeć się tej niecodziennej scenerii; blada tarcza księżyca zanurkowała właśnie między rzadkie obłoczki jak w dym dalekiego ogniska. Pod drzewami, gdzie rozciągał wężowe sploty nasz Labirynt, coś się poruszyło. Zamarłem i wycofałem się ku drzwiom, a potem przylgnąłem do chłodnej posadzki. Było cicho i jakby uroczyście, białe płatki opadały z drzew bezgłośnie jak śnieg. Ojciec, w płaszczu kąpielowym narzuconym na piżamę, przemieszczał się wzdłuż Labiryntu, przystając na długie momenty kontemplacji. Niekiedy rozkładał ręce i sunął tak, podobny do ptaka, potrącając gałęzie, siejąc za sobą białymi płatkami. To znikał w cieniu i wtedy jego kształt ledwo bielał w półmroku, to wyłaniał się w plamie bladego światła jak zjawa. Nie śmiałem głębiej odetchnąć, śledziłem jego wędrówkę po zacieśniających się łukach, aż dotarł do środka Labiryntu i gałęzie drzew skryły go przede mną. Potem na krótko zapatrzyłem się we wzory, jakie poświata księżyca wyczarowywuje na obłokach. Ktoś wołał mnie półgłosem spod balkonu. Doszedłem do wniosku, że leżenie na zimnej płycie znudziło mi się i wyjrzałem przez barierkę. Ojciec stał na trawniku z rękami w kieszeniach płaszcza. Z zafrasowaniem przyglądał się swoim kapciom, całym w rosie i w błocie. Ale w jego głosie dźwięczało zadowolenie i jakby odprężenie, kiedy zawołał: - Idź spać, Artur. I zamknij drzwi, robi się zimno. Sąsiedzi, rzecz jasna, interesowali się Labiryntem, ale ich ciekawość wydawała się ojcu zbyt daleko posunięta. Dociekali głośno, czemu nasze dziwactwo ma służyć, a ojciec odpowiadał, że tworzymy właśnie system orientacyjny dla wędrownych ptaków. Nie, nie orientacyjny, tylko irygacyjny, i nie dla ptaków, tylko dla kretów, poprawiał się. Krety, stworzenia jak wiadomo niezmiernie pożyteczne, lada dzień znajdą się w fazie rozrodu. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić, by woda zalała im nory z młodymi. - Dlatego tak się śpieszymy - dodawał z kamiennym wyrazem twarzy. - Odłożyliśmy na bok wszelkie inne prace. Bywało, że ojciec wychodził na jeden albo dwa kufle piwa, posłuchać głosu ludu, jak mówił. Celem tych pe- regrynacji, w których nieodmiennie mu towarzyszyłem, była restauracja „Parkowa". Zasiadaliśmy przy białych blaszanych stolikach wśród białych pni brzóz, ja piłem piwo karmelowe z małego kufla, zaś ojciec zatapiał się w myślach nad kuflami jasnego. Wbrew zapowiedziom nie lgnęliśmy do ludzi, nawet sami do siebie mało się wtedy odzywaliśmy, ceniąc sobie atmosferę tych rzadkich posiedzeń. Ale tego dnia - czy to pod wpływem Stalowego Ptaka, czy też trafiliśmy na dzień wypłaty - „Parkowa" pękała w szwach. Zaraz po wejściu wpadliśmy na brata Zmory, który dzierżył w obu dłoniach po kuflu i rozglądał się za wolnym miejscem. Cudem znaleźliśmy stolik. Czekając na kelnera ojciec pił piwo Zmory, interesując się kurtuazyjnie jego studencką karierą. - Niedługo sesja, co? - zagadnął. - Roboty naukowej pewnie pod dostatkiem? Brat Zmory nastroszył się lekko, ale odparł z godnością, że od pojawienia się Stalowego Ptaka inne sprawy pochłaniają ludzi nauki. Ptak wywołał ferment w środo- wisku i podzielił kadrę. W tych warunkach obiboki, do których należał starszy Zmora, korzystali na całego z osłabienia dyscypliny. - A czy świat nauki powziął już jakieś ustalenia co do Stalowego Ptaka? Czym jest, skąd przybył, po co... Zmora zasępił się. - Hm - powiedział - krążą pewne pomysły. Część hipotez zna pan pewnie z telewizji. - Drogi panie Zmora - ojciec wyprostował się w krze śle - to, co nadaje telewizja, przeznaczone jest dla po spólstwa i dociekliwy umysł nie tam powinien kierować się w poszukiwaniu prawdy. Nadszedł kelner. Ojciec oddał piwo Zmorze i postawił przede mną kufel jasnego z wianuszkiem piany. - Pijesz tylko do połowy - zastrzegł, ale i tak czułem się pasowany na mężczyznę. Zerknąłem, czy Zmora to zauważył, ale był zbyt rozkojarzony. - Jakieś dziesięć lat temu nagrodę Nobla z fizyki otrzy- mał profesor Alfred Testa za zmatematyzowanie i zmo- dyfikowanie starszej już hipotezy nie jego autorstwa. Według Testy Wszechświat jest areną i zarazem wynikiem gry, jaką toczą ze sobą od miliardów łat najstarsze cywili- zacje. W efekcie tej gry powstała znana nam materia, prawa i stałe fizyczne... to wszystko, co składa się na swoistość naszego Wszechświata. - Zmora upił piwa. - Testa jednak przyjął pewne założenie... czy też był to jeden z jego wniosków - wie pan, znam jego pracę z omówień, człowiek nie ma czasu czytać wszystkiego w oryginale - że gra przebiega niejako korespondencyjnie. Cywilizacje nie kontaktują się ze sobą bezpośrednio, fizycznie - uniemoż- liwia to bezmiar rozdzielających je przestrzeni. Do kolizji dochodzi - czy raczej dochodziło - na granicach kontrolo- wanych przez nie stref. Strefy te oznaczały obszary obo- wiązywania konkretnej fizyki. W wyniku kolizji gracze modyfikowali parametry i warunki gry, aż cały kosmos został doprowadzony do dzisiejszego stanu. Tego faceta zauważyłem już wcześniej, jak zaczepiał kelnera, a potem z zakłopotaniem rozglądał się w poszu- kiwaniu wolnego stolika. Wiedziałem, że w końcu podej- dzie do nas. Był wielki i gruby, w białej koszulce z krótkimi rękawami i płóciennych jasnych spodniach, nalany na twarzy. Usiadł jakoś bokiem, jak gdyby jeszcze nie stracił nadziei na znalezienie innego miejsca. Ojciec obrzucił przybysza przelotnym spojrzeniem. - I oczywiście z chwilą pojawienia się Stalowego Ptaka cała ta koncepcja wzięła w łeb. - No, może nie cała, ale założenie, że każda cywilizacja sobie rzepkę skrobie - na pewno. Do tej pory Testa miał komfortową sytuację: jego hipoteza była matematycznie niesprzeczna i kto by chciał ją podważyć, musiałby grzebać się w aparacie opisowym, bo w dziedzinie faktów nie było większych konkretów. A w matematyce Testa niestety był mocny. - Czyli fizycy mają swoją zagwozdkę. - No, nie tylko oni. Stalowy Ptak namieszał nie tylko naukowcom. Niech pan weźmie na przykład kwestie religijne. Dlaczego Kościół tak ostentacyjnie ignoruje obecność Stalowego Ptaka? No bo jeśli to jest pojazd międzygwiezdny, to ktoś go musiał zbudować. Ktoś go musiał pilotować albo zaprogramować. Ktoś go musiał tu wysłać. Stoi za nim, krótko mówiąc, jakiś rozum, nie-ziem-ski i nie-ludzki. Zaś uznanie tego faktu otwiera całe wachlarze nieprzyjemnych problemów teologicznych. - Zmora odgiął od pięści palec i zaczął wyliczać: - Jeśli na innych planetach są istoty rozumne, czy dokonało się tam również odkupienie? Czy ziemskie Ewangelie mają tam zastosowanie? Czy wobec tych istot - które prawie na pewno są poganami - uprawniona jest działalność misjonarska? I tak dalej. - No dobrze - powiedział ojciec - a co na to sam Testa? - Profesor Testa nie żyje - odezwał się grubas w koszulce. - Pół roku temu zginął w katastrofie lotniczej. Można się włączyć do rozmowy? - Przedstawiając się wymruczał jakieś nazwisko, które utonęło w ogólnym gwarze. Znałem tego jegomościa - tylko nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Z telewizji? Gdzieś go już widziałem albo słyszałem jego tubalny głos. Zauważyłem, że także ojciec wpatrywał się w niego z uwagą. - Pomysł Testy jest godny pożałowania. - Grubas tylko tyle zdążył powiedzieć, gdyż właśnie zawisła przed nim taca pełna kufli z piwem. Zgarnął je zręcznie na blat, wcisnął kelnerowi banknot o wysokim nominale, ruchem ręki wygasił niemrawe przygotowania do wydania reszty. Spojrzał na nas przepraszająco, sięgnął po kufel i po prostu wylał sobie zawartość do paszczy, a jego brzucho zafalowało. Z mniejszą już łapczywością opróżnił do połowy drugi kufel, westchnął przeciągle, po czym niechętnie wrócił do spraw przyziemnych. - Częstujcie się, panowie, bez żenady - wskazał kufle - jak kto ma ochotę. - Pan tutejszy? - zapytał ojciec z powątpiewaniem. - Nie, przejazdem. Tam stoi mój samochód - machnął ręką w stronę parkingu. - I zamierza pan prowadzić po alkoholu? - E... - stropił się grubas. - Piwo to nie alkohol. - Nie certolił się zbytnio; drugi kufel pokazał dno. W dłoni grubasa wyglądał jak kubek. - Żona będzie prowadzić - oznajmił tonem odkrywcy. Brat Zmory bez żenady poczęstował się z jego puli. - Pan jest fizykiem? - Nie, skądże. Jeszcze by tego brakowało. Ale po amatorsku interesuję się tym i owym. Panowie, profesor Testa nie miał racji. Bardzo szanuję jego dokonania, ale wiele hipotez można przedstawić w sposób matematycznie niesprzeczny. Sam taki opis niczego jeszcze nie dowodzi. Możliwe, że we Wszechświecie toczyła się albo toczy jakaś gra. Tylko że ktoś najpierw musiał puścić to wszystko w ruch, zaprogramować całą maszynerię. Ktoś wyprodukował materię, powołał graczy, ustalił reguły - i powiedział: start. - Jest pan duchownym - wtrącił bez przekonania brat Zmory. - Z takimi nawykami? - zagrzmiał brzuchacz. Przyłożył następny kufel do ust; poziom piwa w naczyniu obniżał się piorunem. - Jestem inżynierem. Budowlanym, jeśli chce pan wiedzieć. - Ale obecność Boga w pana wywodach narzuca się sama przez się - ojciec pośpieszył Zmorze w sukurs. - Dlaczego od razu Boga? Po co ciągać do wszystkiego tego znużonego starca? - Grubas wydawał się rozsierdzony, ale po chwili spuścił z tonu. - Widzi pan, Bóg zawsze był sytuowany poza granicami ludzkiej wiedzy. Najpierw jego rezydencją były niebiosa, potem jakieś nieokreślone miejsce poza Ziemią. W miarę coraz to nowszych ustaleń nauki Boga eksmitowano wciąż dalej i dalej. O ile się nie mylę, dziś Bóg przebywa poza czasem, gdzieś poza granicami widzialnego Wszechświata. - Chce pan powiedzieć, że Boga nie ma? - nastroszył się brat Zmory. Znać było po nim wypite piwo. - Bynajmniej, młodzieńcze. Ale pogląd, że Bóg pierz- cha pod naporem reflektora myśli ludzkiej, wydaje mi się okropnie wulgarny. Że kryje się przed nami tam, gdzie już nie jesteśmy w stanie go dopaść. Bóg, młody kolego, jest wszędzie. Przenika wszystko i wszystkiemu jest winien. Uczestniczy we wszystkim jako siła sprawcza. Ale też w niczym mu nie przeszkadza, że jacyś gracze próbują przestawić klocek w jego gospodarstwie. Mnie osobiście denerwuje natomiast, że każdą lukę w wiedzy, każdą elementarną ignorancję próbuje się wypełniać ingerencją Boga. On nie ma na to czasu. Jego to nie interesuje. - A jak się to ma do tezy profesora Testy? - zaintere- sował się ojciec. - Można? - sięgnął po jeden z kufli za- mówionych przez gościa. - Właśnie do tego zmierzam. Jeśli określiłem jego ideę mianem godnej pożałowania, to tylko ze względu na zakres, jakim Testa się posługuje. Czemuż jego gracze mieliby gustować w lokalnych przeróbkach, podczas gdy do dyspozycji stoi mrowie innych wszechświatów? Przy- jąwszy, że każdy wszechświat to taki niewielki bąbel, na ich inwencję czeka cała piana złożona z tych bąbli. Z pewnością w poszczególnych wszechświatach upłynęło wystarczająco wiele czasu, by przynajmniej kilka cywilizacji wyrwało się poza ich granice i zaczęło najpierw dokonywać penetracji, a potem modyfikacji owej gąbki, pumeksu czy piany - jak zwał tak zwał - na skalę naprawdę godną uwagi. - Pochłonął następne piwo. - Sami panowie widzą, że do tłumaczenia takich prostych rzeczy nie ma co angażować Boga. - O ile dobrze rozumiem - podjął ojciec - nie odmawia pan racji profesorowi Teście, ale pod warunkiem zmiany skali. Gra toczy się, ale szczebel wyżej. - Tak jest. A przynajmniej mogłaby się toczyć. Zechce pan sobie wyobrazić nieskończenie rozległy plaster miodu. Jakąś taką monstrualną budowlę sporządzoną z materiału o strukturze plastra miodu. Każdej komórce tego plastra odpowiada jeden wszechświat, podobny z grubsza do tego tutaj - powiódł ręką nad głową. - Cywilizacje, które wydostały się ze swych komórek, prowadzą w ich bezpośredniej bliskości swoje prace. O innych sobie podobnych ani wiedzą, ani chcą wiedzieć, gdyż kontakt na takie odległości w międzyprzestrzeni przewyższa już wszystko co możliwe. Niektóre cywilizacje wnioskują jednak o istnieniu pobratymców na podstawie zmian, jakim ulega plaster. W tym właśnie sensie gra opisana przez profesora Testę trwa w najlepsze. - Pszczoły w plastrze miodu - westchnął ojciec. - Właśnie, dobrze pan to określił: pszczoły, nie cywi- lizacje. Nie należy sobie wyobrażać pod tym pojęciem zbiorowości podobnych do naszej, raczej są to jednorodne twory zajmujące względnie mało miejsca, które mogą dowolnie się dzielić i przybierać dowolne postacie. Ale te pszczoły są bardzo samotne: gdyby nawet każda z nich poświęciła się wyłącznie poszukiwaniu innych, prawdo- podobieństwo spotkania należy uznać za znikome - z powodu chociażby mamucich rozmiarów plastra. Przy- puśćmy, że pewna pszczoła operuje tu, na Ziemi, a naj- bliższa w okolicy Procjona. Jaka jest szansa, że na siebie trafią? - Mimo to mogłyby teoretycznie zaistnieć gniazda takich pszczół. Plaster nie ma przecież cech jednorodności, więc nie jest powiedziane, że dokładnie z jednej komórki na miliard uwolni się pszczoła. W pewnych sektorach plastra pszczół będzie więcej, a w pewnych mniej. - Na pewno. - Zatem nie da się wykluczyć powstawania koalicji pszczół - oczywiście niezmiernie rzadko, przy zaistnieniu mnóstwa sprzyjających czynników. Te pszczoły mogą wtedy omijać zakaz Testy i kontaktować się ze sobą bez- pośrednio w celu - bo ja wiem - ustalania wspólnych reguł gry czy wspólnej strategii wobec plastra. - Nawet jeśli ma pan rację - rzekł oschle tłuścioch - to takich gniazd naliczy pan nawyżej cztery, pięć na cały plaster. Rozważmy jednak bliżej pańską sugestię. Nawet wśród tak zaawansowanych speców jak te pszczoły nie obejdzie się bez konfliktów. Nic nie wiemy wprawdzie o ich moralności, lecz konflikty z góry można uznać za interkosmiczną stałą. Ktoś spośród graczy może kwestionować niekorzystne dla siebie wyniki gry, próbować zmieniać reguły, zalegać z wypłatą tym, co z nim wygrali, albo się od niej uchylać. Co wtedy? - Ja na jego miejscu bym uciekł - powiedziałem. Grubas spojrzał na mnie z uznaniem. - Ja także bym nie czekał, aż mnie obedrą ze skóry. Próbowałbym ukryć się w jednej z komórek plastra albo wręcz wybudować nową. Przy technice, jaką dysponują te pszczoły, jest to w pełni realne. Oczywiście, gra pszczół to nie żaden kosmiczny poker, w którym stawką są określone obiekty materialne. Już prędzej rozgrywka idzie o to, kto zdominuje gniazdo, a kto się będzie musiał podporządkować. Kto narzuci swoje koncepcje czy metody, a kto ograniczy się do realizacji. - Wracając do takiego kontestatora gry: zastanawiam się, po co miałby ponosić dodatkowe nakłady i ryzyko, budując nowy bąbel, skoro inne pszczoły mają mapy tej okolicy i nowy element nie ujdzie ich uwagi. Gdybym ja chciał się schować, korzystałbym z gotowych komórek - oznajmił Zmora. - Brawo, młodzieńcze. Tylko że wybierając konkretną komórkę skazujesz się na panujące w niej warunki, niewykluczone więc, że ewentualna ekspedycja karna może cię łatwo dopaść idąc po twoich śladach. Bąbel, w którym się ukryłeś, jest znany twoim prześladowcom nie gorzej niż tobie. Tworząc nowy bąbel pszczoła-ucie-kinier wskazuje, co prawda, od razu miejsce swego schronienia, lecz w środku prawie wszystko zależy od jej inwencji, o ile ma dość czasu i sposobności, by należycie rzecz przygotować. Panowie - wzniósł uroczyście kufel - myślę nad tym zagadnieniem nie od dziś i doszedłem do wniosku, że nasz bąbel, nasz Wszechświat, został skon struowany specjalnie z myślą o tym, aby kogoś ukryć. Wykorzystując zaabsorbowanie ojca dyskusją opróżniłem mój kufel i debatowałem, czy chwycić za następny, zanim nienasycony grubas pochłonie całą baterię. Kręciło mi się w głowie, ale w miarę: treningi z młodszym Zmorą nie poszły na marne. Z wywodów grubasa niewiele rozumiałem. Padały sformułowania: mur Plancka, era Plancka, teorie inflacyjne, zasada antropiczna... - Inflacja Wszechświata nie pozwala na przykład ustalić żadnych konkretnych danych przed momentem, od któ rego nastąpiła - grzmiał ten wielbiciel piwa i kosmosu. - Służy zatem zamazywaniu jego historii. Pokażcie mi lepszy sposób na zacieranie śladów! Z kolei zasada antropiczna, która - jestem o tym przekonany - nie w każdym bąblu obowiązuje, przyczynia się do wytworzenia masy różnych pod-cywilizacji, co nie pozwala ścigającym w krótkim czasie przeskanować całości bąbla, tylko zmusza ich do męczących i czasochłonnych podróży od gwiazdy do gwiazdy, galaktyka po galaktyce. Komu się będzie chciało w to bawić? - Miłosnym ruchem przytulił kufel do twarzy. - Tak, nasz uciekinier chytrze to sobie wykoncypował. - Chwila moment - wpadł mu w słowo Zmora - za sada antropiczna oraz inflacja Wszechświata są to idee w pewnym sensie przeciwbieżne. Pierwsza domaga się nałożenia precyzyjnych parametrów od samego Big Ban- gu, druga zaś polega na ich rozchwianiu, na zamazywa niu historii, jak pan to słusznie określił. Grubas uśmiechnął się z wyrozumiałością. - Chodzi panu o to, czy nie wykluczają się wzajemnie? Tak się wydaje nam. Naszym uczonym, naszej nauce. Na wyższym poziomie z pewnością jest to do pogodzenia. Zdawało mi się, że ojciec pobladł. - Sądzi pan więc, że Stalowy Ptak... - Ja nic nie sądzę - wzruszył ramionami gruby jegomość. - Jestem tylko inżynierem budowlanym. - Kilkoma ruchami ustawił na swoim brzegu stolika piramidę o podstawie z czterech pustych kufli. Dopił ostatnie piwo i zwieńczył budowlę. - Jeśli myśli pan, że Stalowy Ptak kogoś tu poszukuje, to dał się pan schwytać w pułapkę własnej fantazji. No, na mnie czas. Przyjemnie się z pa- nami gawędziło. - Ale przecież... - Powtarzam panu: jego pojawienie się tutaj to czysty przypadek. Czymkolwiek jest, brakuje mu programu albo rozeznania - inaczej by się tak nie kręcił. Zresztą, czy mamy pewność, że Ptak naprawdę istnieje? - Odprowadzimy pana - postanowił ojciec. - Lepiej nie... zbędna fatyga - wymruczał piwożłop. Ruszyliśmy jednak pospołu ku wyjściu, Zmora z jednej, ja z ojcem z drugiej strony. - Wie pan, co Jung napisał o UFO? „Widuje się coś, ale nie wiadomo co" - i potraktował latające talerze jako rodzaj pogłoski wizyjnej. Ludzkość tak się otumaniła, proszę pana, że być może zaczęła produkować takie projekcje na własny użytek. Wyszliśmy za bramę i skierowaliśmy się ku parkingowi. Ojciec perorował coś o obiektywizmie kamer i teleskopów. - Proszę nas kiedyś odwiedzić - uciął te wywody inżynier. Wydobył z kieszeni notes i nagryzmolił w nim coś szybkimi ruchami długopisu. Wsunął ojcu do ręki złożoną wpół karteczkę. - Dziękuję za towarzystwo. Zawsze mówię: czas spędzony przy piwie nigdy nie jest stracony. Uścisnął nam ręce i oddalił się do czerwonego mer-kurego o wypolerowanej karoserii. Na całym parkingu nie było drugiego takiego samochodu. Jego przednia szyba wydawała się prawie czarna, odbijając niebo, ciemne korony drzew. Dostrzegłem jednak w głębi jakby blady owal twarzy otoczony chmurą jasnych włosów. Inżynier wsiadł, nachylił się ku żonie, coś do niej zagadał. Poma- chała nam ręką. Cofnęła wóz do wyjazdu, merkury wydostał się na szosę i zniknął nam z oczu. Ojciec rozwinął kartkę, wpatrując się w nią z niedo- wierzaniem. Zajrzałem obok jego ramienia: skrawek papieru był zupełnie czysty. Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy po rozdzie- rającym serce pożegnaniu z czerwonym merkurym, była toaleta. Czułem, jak wraca mi jasność myślenia. - A ten facet po tylu piwach wcale nie myślał o WC - zauważyłem. - Musi mieć pęcherz jak wielbłąd. - Może woli to robić w plenerze - odparł ojciec zdawkowo. W domu matka czekała już z kolacją. - Wyobraźcie sobie - oznajmiła, kiedyśmy jedli - że ktoś obcy kręcił się tu niedawno białym merkurym. - Jak wyglądał? - Biały, lśniący - jak prosto z myjni. Albo z fabryki. - Facet, nie samochód. - Gruby, łysy, w białej koszulce. Typ buldoga. - Rękawy? - Krótkie. Wiem, bo prowadził z łokciem wystawionym przez okno. Przejechał wolno, potem cofnął, jakby kogoś szukał. Chyba zatrzymał się naprzeciwko waszych wykopalisk. Potem ruszył i odjechał. - Sam prowadził? Nie było z nim kobiety? - Raczej nie. Rzuciłaby mi się w oczy. Mogła co najwyżej siedzieć z tyłu. Szyby miał chyba metalizowane, nic nie było widać. Spojrzeliśmy z ojcem na siebie. - A ten merkury - wtrąciłem - nie był przypadkiem czerwony? - Masz mnie za daltonistkę? Jak mówię biały, to biały. - Kobietę mógł gdzieś wysadzić - zastanawiał się ojciec - ale o karoseriach zmieniających kolor na zawołanie jeszcze nie słyszałem. Wypił też niemało: dziesięć piw, i to w jakim tempie. Słoń by się obalił. - Moglibyście jaśniej? - zniecierpliwiła się matka. Ojciec odchrząknął, wyraźnie zabierając się do rela cji. Odszedłem do swoich spraw. Zasiadłem przy komputerze i połączyłem się z informacją naukową. Zażądałem danych o Wszechświecie: teorii, liczb. Krótko mówiąc, zamierzałem rozważyć parę modeli bąbla, w których najłatwiej byłoby się ukryć. Jednak zaraz na wstępie ogarnęły mnie wątpliwości, czy podołam ogromowi zadania. Budowanie wszechświatów na skalę przemysłową tylko w relacji inżyniera wydawało się proste. Ot, powyjmować z pudła mgławice, galaktyki, czarne dziury, pozawieszać w przestrzeni, zakręcić tym jak należy, spowodować ekspansję - nic trudnego, prawda? Albo wziąć kulkę i detonować ją - wcześniej zakodowawszy w niej swoisty program genetyczny, aby bąbel rozwijał się sam z siebie. Krótki kurs konstruowania wszechświatów. Niestety, dwie godziny to za mało, żeby dostatecznie wprawić się w tym zawodzie, a choćby pokusić o zamknięcie całego zagadnienia w algorytm. Wyobrażałem to sobie dość naiwnie: ustalę kilkanaście najważniejszych parametrów, będę je modyfikował i obserwował, co z tego wyniknie. Z komputerem wszystko wydaje się łatwe. W końcu musiałem przyznać, że wyprodukowanie programu do modelowania wszechświatów jest ponad moje siły. Pocieszałem się, że nawet gdybym miał taki program - od starszego Zmory na przykład - mój komputer z pewnością okazałby się dla niego za ciasny. Siedziałem więc przed pustym ekranem, ubolewając w głębi duszy, że nic mnie już nie uchroni od zajęcia się lekcjami. Rozległo się pukanie, skrzypnęły drzwi. Ojciec. - Stalowy Ptak zniknął. Podali w wiadomościach. Stał w progu, wspierając się barkiem o futrynę. Sprawiał wrażenie, jakby chciał wspólnie ze mną zastanowić się nad tym. - Jak to zniknął? - powiedziałem. - Odleciał? - Nie, znikł. Był - i w jednej chwili zgasł jak wyłączona lampa. Tak mówią. - I co teraz zrobisz? Wzruszył ramionami. - Idę posłuchać Labiryntu. Leżałem już w łóżku, kiedy wrócił. - Jeszcze nie śpisz? Późno już. - Co powiedział Labirynt? - Och, Artur - ojciec ni to zaśmiał się, ni to żachnął - ty naprawdę wyobrażasz sobie, że Labirynt służy do śledzenia Stalowego Ptaka? Że to taki radioteleskop domowej roboty? Przecież wycelowany jest ciągle w ten sam sektor nieba, a Ptak latał sobie, gdzie popadło. - Więc po co go budowaliśmy? Po co po nim chodzisz i czego słuchasz? - Sam nie wiem - odparł równie prostodusznie jak kiedyś matce. - Sprawdzam, czy wszystko jest w porządku. - Zaczął spacerować po pokoju z rękami założonymi do tyłu. - Co do Ptaka, to moim zdaniem zastosował kamuflaż. Czy tak trudno odciąć promieniowanie, które się emituje? Wystarczy postawić jakieś ekrany albo włączyć pochłanianie, a potem przenieść się w zupełnie inny sektor sfery niebieskiej. O ile przy okazji nie zakryje się żadnej większej gwiazdy, rzecz jest praktycznie nie do wytropienia. - Czemu więc nie uczynił tego na samym początku? - Pewnie nie przypuszczał, że są tutaj ludzie. A może prowadził jakieś badania i nie mógł się izolować optycznie? Tak czy owak chyba nadal czai się gdzieś w okolicy. W telewizji pełny kociokwik. Dobranoc, Artur. -Tato... Zatrzymał się w progu. - Zastanawiałem się nad tym wszystkim... no wiesz. Przyszło mi do głowy, że gdybym był tym graczem z opowiadania o pszczołach, który przegrał, ale nie chce pogodzić się z klęską... - Wiem, uciekłbyś. - Nie całkiem. Czy zwróciłeś uwagę, że te pszczoły mogą dowolnie się dzielić? Więc ja bym się podzielił na dwie części: większą i mniejszą. Większą zostawiłbym na miejscu dla niepoznaki, a mniejszą częścią bym uciekł i szukał sposobu, jak to odkręcić. - Sprytny pomysł, Artur. Naprawdę. - Piwo wzmaga predyspozycje umysłowe - stwierdziłem prowokacyjnie. Nawet się nie uśmiechnął. - Na pewno. Dobranoc. Śnił mi się Stalowy Ptak. Wisiał nad naszym ogrodem. Między inkrustowaną światłami podstawą pojazdu a Labiryntem przebiegały roje kolorowych robaczków świętojańskich. - Wsysa nasz Labirynt! - krzyknąłem. - Nie stójmy przy oknie, jeszcze nas zauważy - powiedział ojciec. Ptak jakby go usłyszał. Strumień świetlików zrzedł i znikł. Powoli, majestatycznie srebrny kapelusz położył się na jedną stronę, jakby zamierzał wbić się blaszanym rondem w ziemię. Zamiast tego zaczął okrążać nasz dom, nie czyniąc najmniejszej krzywdy drzewom. Dopiero po chwili zrozumiałem, jak tego dokonał: Stalowy Ptak zmalał. Nadal był jednak na tyle duży, że przelatując za oknami przesłaniał je w całości. Wiedziałem, jak taki efekt osiąga się w kinie, dzięki czemu do mieszkań w wieżowcach zaglądają rozmaite potwory. Mimo całej teatralności taniec Ptaka, widziany od wewnątrz, był fascynujący. Uciekaliśmy z pokoju do pokoju, a on jakby zgadywał, w którym oknie ma się pokazać. - Do piwnicy - zaproponowała matka. Zbiegaliśmy po schodach. Coś zawirowało w powietrzu, stopnie nadęły się i urosły, osiągając wysokość parkanu. Żeby sforsować kilka ostatnich, musiałem opuszczać się na rękach. Z dołu piwnica wyglądała jak wielki, ciemny loch - nawet gdybyśmy chcieli włączyć światło, kontakt był wysoko, poza zasięgiem. Posadzka była chropowata, zagracona i pełna kurzu. - Tam - ojciec wskazał uchylone drzwi. Naparliśmy na nie; po nieskończenie długiej chwili udało się sku tecznie zwiększyć prześwit. Od stołu, pod którym zamie rzaliśmy się ukryć, dzielił nas niewielki odcinek, lecz nie zdążyliśmy go przebiec. Wielka szyba w oknie wygięła się pod naporem i pękła, a szkło spłynęło bezgłośnie po pan cerzu Stalowego Ptaka. Jak mogłem widzieć w nim ka pelusz? Był teraz wielkości sporego gołębia, miał dziób, deltowate skrzydła i bardzo jasne talerzyki oczu. Dalsza ucieczka nie miała sensu. Usiadłem na kupce czegoś, co wyglądało jak zwęglony kapeć. Czekałem z rezygnacją. Czułem, że Ptak stoi obok i przygląda się nam swoim jasnym wzrokiem. Wbrew oczekiwaniom najpierw zwrócił się do mnie. - To wszystko, co ze mnie zostało w ostatnim rozda niu - powiedział wskazując kapeć. Wstałem i dokładnie przyjrzałem się kupce materii. Przypominała raczej mi niaturową wiązkę chrustu albo powiększone monstrual nie wąsy Charlie Chaplina. Ojciec poruszył się, a Ptak momentalnie wycelował w niego swój stalowy dziób. - Przegrałeś, Rrayven - powiedział budząc powszech ne zdumienie, bo dla wszystkich było to od dawna jasne. - Zostawiam wam Ptaka, Prawa Jasności i Rejestr Dłu gów. Zaczynajcie od nowa. Patrzyliśmy na siebie; z Ptaka jakby uszło życie. Nadal tkwił w tym samym miejscu - poręczna zabawka do postawienia na półce - ale jego duch gdzieś się zwyczajnie ulotnił. W powietrzu dogasał jego głos -jak dzwonienie krysz- tałowego dzwonka. - Nie narzekaj, Rrayven... nie wyszedłeś na tym naj gorzej. Ptak jest w dobrym stanie, a Rejestr Długów krótki. Ty wpakowałeś mnie w gorsze tarapaty. Obraz piwnicy z wybitym oknem i Stalowym Ptakiem na środku posadzki zaczął nagle marszczyć się, pękać, dzielić na podłużne pasemka. Ktoś znajdujący się po drugiej stronie rozgarnął je rękami jak kurtynę. Do mojego snu wkroczyli ojciec z matką - lecz jakże odmienieni! Ledwo ich poznałem. On we fraku, z muszką na białym gorsie, ona w eleganckiej czarnej sukni i perłach, oboje uśmiechnięci, urodziwi niczym bohaterowie seriali telewizyjnych. Wyglądali olśniewająco: jak młodsze i lepsze wcielenia samych siebie. Emanowało od nich wewnętrzne światło, z którego dotąd nie zdawałem sobie sprawy. - Namnożyło się tych postaci - zakomunikował oj ciec. - Namnożyło się tych postaci. - A wszystko to ty, a wszystko to ty - zawtórowała mu matka. - Obudź się, będziemy mieli gościa. I oczywiście natychmiast zbudziłem się. Ojciec z matką stali przede mną tacy sami jak we śnie, tak samo piękni i dystyngowani. Poczułem coś w rodzaju onieśmielenia. - Środek nocy - burknąłem. - W sam raz pora na wizyty. Zanim wyszli, matka wskazała mi strój, który wprawił mnie w zdumienie. Mnóstwo błyskotek, szwów, zamków, kieszeni, jasna tkanina w srebrne nitki, na plecach ni to płomień z wszystkich odcieni błękitu, ni to ogon pawi... Spodnie normalne, ciemne, trochę obcisłe, za to butów z tyloma bajerami jeszcze nie spotkałem. Brakowało przy nich tylko łyżew, bo cały kostium nadawał się raczej dla łyżwiarza figurowego niż dla mnie. Ale dla świętego spokoju odziałem się w to dziwactwo, a kiedy skoń- czyłem, aż westchnąłem do lustra: noc przemieniła pucołowatego przeciętniaka w królewicza z bajki. W salonie stół był nakryty do uroczystej kolacji, najlepsza zastawa i sztućce. Na dwóch lichtarzach paliły się świece. Na mój widok matka podbiegła krokiem baleriny i jęła wygładzać urojone zmarszczki. Punktualnie o drugiej Stalowy Ptak sforsował ciemne szyby w oknie z taką łatwością, jak gdyby to była zdublowana powierzchnia wody. Nie towarzyszył temu żaden hałas; najmniejszy okruch szkła nie spadł na podłogę. Widziałem w zwolnionym tempie, że szyby omywają srebrzyste boki Ptaka jak obrys skanującego lasera. Ptak oderwał się lekko od szklanej tafli, która zasklepiła się natychmiast. Przez moment ciągnął za sobą nitkę szkła, która cieniała, aż pękła, cofnęła się sprężyście, przywarła do tafli i wtopiła się w nią. Byłem dziwnie pewien, że na szybie nie pozostała skaza. Srebrny pojazd wylądował precyzyjnie na stole, między dzbankiem z kawą a cukiernicą. Płomienie świec nawet się nie poruszyły. Jego skrzydła złożyły się bez pośpiechu; oczy miał żółtobiałe, głębokie. Po sekundzie na grzbiecie Ptaka odsunęła się klapka, coś wydobywa- jąc się stamtąd zawirowało kolorowo i tubalny głos w głębi pokoju powiedział: - Zechcą mi państwo wybaczyć, że nie korzystałem z bardziej konwencjonalnych sposobów, ale chciałem zro bić przyjemność Arturowi. Ptak należy do ciebie, mój chłopcze. Jegomość z „Parkowej" w zamkniętym pomieszczeniu wydawał się jeszcze większy i bardziej otyły, ale nadzwyczajna godność rozpromieniała jego oblicze. Bez wątpienia należał do tego samego gatunku ludzi, co ojciec z matką. Pękatą figurę opinał dobrze skrojony smoking, a biel jego koszuli raziła w oczy nie gorzej niż pancerz Ptaka. - A gdzież to zostawił pan żonę? - zainteresowała się matka. - Mieliśmy nadzieję ją poznać. - Droga pani, muszę się wytłumaczyć. Byłem i jestem tu sam. Słabo znam tutejsze zwyczaje, więc kiedy mąż pani zwrócił mi uwagę na naganność siadania za kierownicą po paru piwach, ratowałem się podstępem. Wywołałem fantom kobiety, nieszczególnie udany, bo bez torsu i nóg. Dziś wiem, jaki to okropny czyn. Wstydząc się go już wtedy, ustawiłem samochód pod światło. Nie byłem pewny efektu, więc dodatkowo przyciemniłem szyby. Najusilniej proszę o wybaczenie. Wśród podobnych ceregieli siedliśmy do stołu. Po- dziękowałem za Stalowego Ptaka i wypowiedziałem grzecz- nościową uwagę, że niebywale przypomina swój pierwowzór - choć wcale tak nie uważałem. - Ależ, mój chłopcze - obruszył się inżynier - nie było żadnego pierwowzoru! Chcąc was odnaleźć musia łem nadać umówiony sygnał, a potem utrzymać go wy starczająco długo, aby mieć pewność, że nie zostanie prze oczony. Jednocześnie mój pojazd, który w niczym oczy wiście Ptaka nie przypomina, okrążał Ziemię na różnych wysokościach w dzień i w nocy. Srebrzysty Ptak był roz ległym, niskoenergetycznym fantomem, widocznym głów nie od strony Ziemi. Musiałem wykonać pomiary szybko i solidnie, powtórzyć je na wszelki wypadek, a także przyj rzeć się pewnej liczbie niejasnych miejsc. Samo przeana- lizowanie dziewięciu miliardów łańcuchów reinkarnacyj-nych to nie w kij dmuchał. Nawet kiedy już was zidentyfikowałem, nękały mnie rozmaite wątpliwości. Żeby je rozwiać, wybrałem się na piwo do „Parkowej". - Nie obawiałeś się, że w ślad za tobą mogą tu nadciągnąć jednostki Yirs-Gidrisa? - Z takim niebezpieczeństwem zawsze należy się liczyć. Ale też moja wyprawa odbywa się z zachowaniem najwyższych środków ostrożności. Dysponowałem nawet własną eskortą, która z chwilą mojego zagłębienia się w bąbel wytworzyła fałszywy duplikat mojego pojazdu - że niby nadal jesteśmy w komplecie. W bąblu rozsiewałem uśpione czujniki, trudniejsze do wykrycia niż pył kosmiczny, które w jednej chwili dałyby mi znać, gdyby ktoś posuwał się za mną. Kluczyłem i robiłem postoje. Bardziej już obawiałem się, że was nie odnajdę, że nie rozpoznam, że mimo wszystkich znaków i pełnomocnictw nie pozyskam waszego zaufania. - Przybyłeś za wcześnie - stwierdził ojciec. - Bo mamy sytuację nie cierpiącą zwłoki. Odkąd Quand- Esqual utracił Reguły na rzecz Yirs-Gidrisa, nasze położenie dalekie jest od komfortowego. Yirs-Gidris nie zawaha się przed zmianą Reguł, to jasne. Twierdzisz, że przybyłem za wcześnie. O ile? - o pięćdziesiąt, sto, dwieście lat? Jestem pełen uznania dla waszej roboty tutaj, ale sami chyba zdajecie sobie sprawę, że mniej niż dwa wieki mogą doprowadzić tutejszą ludzkość do pie- kła samounicestwienia. Gdybym zjawił się nieco później, pozostałyby mi wielce romantyczne spacery po zgliszczach. - To nie nasza wina - odezwała się matka. - Okazuje się, że tworząc sprzyjające warunki do powstawania cywilizacji traci się na jakości. Cywilizacje rodzą się wprawdzie masowo, ale żyją krótko. Z pewnych ukrytych cech materii ciągle nie dość dobrze zdajemy sobie sprawę. Inżynier z „Parkowej" pokiwał ze smutkiem głową. - Nic nie wiemy, nic nie umiemy - westchnął. Dopił kawę. - O tej porze wasze rozwiązanie powinno już dotrzeć, specjaliści Rrayven badają jego przydatność. Tym samym moje zadanie dobiegło końca. Żegnał się z nami z autentycznym smutkiem. - Byłbym zapomniał - rzekł sięgając do wewnętrznej kieszeni - wyprodukowałem to na żądanie pewnego poli cjanta. - Położył na stole prawo jazdy z dowodem reje stracyjnym. - W tym świecie bez umiejętności czynienia cudów ani rusz. Mrugnął łobuzersko okiem i rozpłynął się w powietrzu z perlistym plim! - jak czarodziej na filmach Disneya. Dwa dni później molestowałem ojca, w jaki sposób pojazdy Rrayven poruszają się w międzyprzestrzeni. Przecież tam nic nie ma? - Wytwarzają kanał przestrzenny wokół siebie i przed sobą. Podobnie postępują zbliżając się do bąbla. Bąble nie mają żadnych fizycznych granic, ich peryferie stopniowo przechodzą w międzyprzestrzeń. Krótko po takim przelocie utrzymuje się ślad przestrzenny. - Myślisz, że nasze rozwiązanie powstrzyma Yirs-Gi-drisa? A co będzie, jeśli on już zmienił Reguły? - Rozwiązanie jest wystarczająco ogólne, aby to uwzględnić. Reguły mogą być takie lub inne, ale nie mogą być żadne. Rozmawialiśmy w ogrodzie, spacerując pod drzewami w miejscu, gdzie rozciągał się nasz Labirynt, zanim napotkany w „Parkowej" potężny wysłannik Formacji Rrayven nie wyekspediował go poza granice bąbla. Teraz mieliśmy pod nogami względnie równy trawnik bez śladu kamieni i posadzonych roślin. Drzewa przekwitły, na gałęziach pokazały się pierwsze zawiązki owoców. - Będzie mi żal tego wszystkiego - wyznał ojciec nie spodziewanie. - Domu, drzew, nieba... tej bezcelowej ce lowości. Był to nasz ostatni dzień na Ziemi. Wieczorem zapa- kowaliśmy się do czerwonego merkurego. Wyjechaliśmy polną drogą w odludne miejsce, noc była pogodna, naszpikowana gwiazdami. Zatrzymaliśmy się. Pachniało wilgotną, świeżą zielenią, gdzieś daleko rechotały żaby. - Jak cicho - powiedziała matka. Powtórnie zagrał silnik. Dach nakrył nas stanowczym, nieodwołalnym ruchem. Prawie równocześnie merkury oderwał się od drogi. Zostawialiśmy za sobą świat, który stworzyliśmy i który potem nas stworzył, przyjął i gościł. Jeszcze po godzinie, gdy Ziemia zmalała do rozmiarów piłki, jej kontury rozmazywały mi się w oczach. Zrobiliśmy więcej niż ćwierć obrotu wokół Księ- życa; na nasze przyjęcie otwarł się świetlisty lej po niewidocznej stronie. Merkury, w niczym już nie przypominający czerwonego samochodu, zaczął opadać prosto w złociste gardło. - Jeszcze parę lat i dowierciliby się prawdy - mruk nął ojciec do swoich myśli. - Od dawna coś podejrzewali. W środku czekało potwierdzenie o przejęciu Labiryntu przez Formację Rrayven, gratulacje i podziękowania. Towarzyszyła im informacja o poczynaniach Yirs-Gidri-sa zmierzających do skorygowania Reguł. Było oczywiste, że zmiana ograniczy obowiązywanie Praw Jasności oraz wpłynie niekorzystnie na Rejestry Długów. Dyskusyjny był jedynie zakres tych zmian. Sześć dni zajęła nam analiza otrzymanych danych i ustalenie sposobu, w jaki Labirynt rozproszkuje dzieło Yirs-Gidrisa. Siódmego dnia ojciec zwinął Wszechświat. luty 1992 MIEJSCE NA ZIEMI Stanisławowi Lemowi Nie miałem żadnej rzeczy, nawet płaszcza, kiedy mnie brali. Trzech postawnych byczków w tych pedal-skich garniturkach z cekinami, wszyscy ledwie o pół głowy niżsi ode mnie. Umknęło mej uwadze, kiedy weszli, bo coś pisałem przy biurku, odwrócony plecami do drzwi. - Hal Bregg? - zapytał środkowy, kiedy już do woli naoglądali się pokoju, ze szczególnym uwzględnieniem ścian, jakbym kogo tam chował. Dwaj koncentrowali się na mojej osobie, trzeci zaś demonstracyjnie mnie igno rował, z cierpliwością automatu lustrując otoczenie. Może zresztą i był automatem? Milczałem. Wstałem tylko od biurka i oparty o blat końcami palców przyglądałem im się bez słowa. Gdyby rozstawili się inaczej, atakując znienacka mógłbym zachować jakieś szanse. Ale to pewnie chłopaki specjalnie ćwiczone do tego fachu. Cóż, nie zaszkodziłoby ich sprawdzić. Jednak bez względu na to, czy udałoby mi się ich pobić, czy odwrotnie, w ten sposób niczego bym się nie dowiedział. Kłamałbym mówiąc, że nie spodziewałem się takiej wizyty. Trochę nawet dziwne, że nastąpiła tak późno. - Niech pan nic nie kombinuje, Bregg. Tak będzie lepiej dla pana - oznajmił ten, który widać miał polecenie wypowiadać się w imieniu całej trójki. - Pójdzie pan z nami. - Dokąd? - Coś pan taki ciekawy? Ma pan ident? Miałem i nawet wiedziałem, gdzie go szukać. Ale z przekory powiedziałem, że nie wiem. - Bo poszukamy sami - ostrzegł. - A wtedy może pan nie poznać swojego domostwa. - Wszystko mi jedno - wzruszyłem ramionami. - Mam wrażenie, że nieprędko tu wrócę. Wyglądali na zaskoczonych, błyskawicznie porozu- mieli się wzrokiem. Tego nie było w planie. - To jak będzie? - zapytał miękko ten od interloku- torskich zadań. Puściłem krawędź biurka, takiego zwyczajnego, z dębiny, i przeciąłem pokój po skosie. Ident - zatopiona w plastiku kartka ze zdjęciem i danymi osobowymi - leżał na półce, tam gdzie go zostawiłem zaraz po ode braniu. Nie potrzebowałem go ani razu. - Tylko spokojnie - ostrzegł, kiedy miałem wycią gnąć rękę. Uprzedził mnie, przez chwilę oglądał ident, po czym umieścił go sobie w kieszeni na piersiach. * Chciałem wyjść jako pierwszy, ale przed drzwiami znowu przytrzymał mnie ten ważny, żeby wcześniej prze- puścić jednego z byczków. Nim gestem polecił mi ruszać, jeszcze raz zlustrował pomieszczenie i dałbym głowę, że jego wzrok na moment zatrzymał się na wielkim portrecie Eri na jednej ze ścian. Ale nie miałem pewności, czyją rozpoznał. Minąłem bramkę wejścia nie oglądając się za siebie ani nie dając się tym wszystkim sentymentom, związanym z opuszczaniem domostwa, do którego zdążyło się przylgnąć i przywyknąć. Zakładaliśmy je z Eri, tu przyszła na świat nasza córka, tu mieliśmy pławić się w szczęściu rodzinnym... stare dzieje. Nawet nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić, czy zamknęli drzwi. Dwóch czekało na nas na zewnątrz i jeszcze jeden w gliderze, tak że kiedyśmy się w nim upakowali, znowu według ustalonej procedury, przez moment zacząłem się obawiać, czy starczy miejsca. Nie padło ani jedno słowo, jakby wszystko już zostało powiedziane. Glider był zwy- czajny, bez oznakowań, wyposażony standardowo i przez głowę przeszła mi zawstydzająca myśl, że może źle oceniam sytuację, godząc się z góry na wszystko. Należało być może stawić pro forma opór, nie iść jak baran na rzeź. A jeśli to jacyś popaprańcy uprowadzają mnie dla własnych niegodziwych celów, ja zaś swym brakiem sprzeciwu daję im niejako przyzwolenie, by wyrywali mnie z domowych pieleszy i wieźli dokąd mają ochotę, bez słowa wyjaśnienia? Może nie rozpoznałem jeszcze do końca tutejszych obyczajów, ale wydawało mi się, że typowi zjadacze ozotu i hermy nie zabawialiby się w ten sposób. Betryzacja by ich nie puściła, ot co. Jechaliśmy więc. Zapadłem głębiej w sweter, ten sam, który jeszcze pamiętał „Prometeusza" i już prawie rozlatywał się ze zużycia oraz starości, ale łatałem go i reperowałem troskliwie - tę moją relikwię. To, że teraz miałem go na grzbiecie, dodawało mi otuchy. Próbowałem identyfikować ulice, żeby śledzić drogę glidera, lecz musieli to spostrzec: ściany maszyny zalazły błyskawicznie na granatowo i nie widziałem nic. - Siódmy stopień tajności - powiedziałem ni to do nich, ni do siebie. Nikt nie podjął tematu. A gdybym tak rzucił się do drzwi, żeby ich trochę pobudzić? Byłem pewien, że żaden nawet nie ruszyłby się z miejsca, tak ufali swoim mechanizmom. Mniej więcej po kwadransie glider dotarł do celu. Wyczułem to po zmianie nastawienia moich strażników, bo żadnych oznak hamowania oczywiście nie było. Ściany znowu pojaśniały i jeszcze nim znalazłem się na zewnątrz w wyniku szalenie skomplikowanej procedury wysiadania, zobaczyłem, że nie stanęliśmy pod żadnym igłow-cem ani kielichowcem, tylko na zwyczajnym podwórcu paropiętrowego gmaszyska o dość ponurym wyglądzie. Musieli objąć go specjalną ochroną jako zabytek, skoro nie dopadły go ekipy odnawiające, które z radością ugar-nirowałyby te mury swym równie radosnym co głupawym graffiti. - Idziemy, Bregg - powiedział szef ekipy, teraz pię cioosobowej, i może mi się zdawało, ale w jego głosie usłyszałem ulgę. Widocznie spodziewali się po mnie cu- dów waleczności i sprytu, ja zaś kompletnie zawiodłem pod tym względem. - Dokąd? - Ręce wbiłem w kieszenie i rozglądałem się demonstracyjnie. - Niedługo pan się dowie. Jechaliśmy przypominającą kryształową konchę windą, szliśmy napaćkanymi na perłowo korytarzami, aż zacząłem żałować, że tak niewiele z posępnego wystroju fasady przeniknęło do wnętrza. Mijaliśmy kolejne drzwi, zastanawiałem się, które okażą się tymi właściwymi - i ciągle ekipa nie mogła się zdecydować. Wreszcie szyk załamał się, dwóch bysiów z przodu raptem wytraciło pęd i ustawiło się tak, jakby mnie okrążali albo próbowali gdzieś zaganiać. Uświadomiłem sobie, że po drodze nie spotkaliśmy żywej duszy, człowieka ani automatu. - Niech pan tu zaczeka, Bregg - rzekł z podejrza nym pośpiechem głównodowodzący operacji, otwierając niczym nie wyróżniające się drzwi. Pchnął mnie łagod nie w ich kierunku. Było tam dosyć ciemno, lecz już mrok pierzchał służalczo pod naporem perłowej poświaty mżącej ze ścian, a kiedy tam wchodziłem, niepewny, czy dobrze robię, bo nagle cała eskorta zdecydowała się mnie porzucić, z powietrza zaczęła się sączyć ta ichnia bezpł ciowa muzyka, mająca zapewne wywrzeć na mnie koją cy wpływ. Postąpiłem naprzód, pewien że ściana zaraz ustąpi i stanę przed tymi, których rozkaz mnie tu przywiódł, a których od łat chciałem poznać i zadać im tysiąc pytań - lecz na nic takiego się nie zanosiło. Dotknąłem ręką: żadnych iluzji, solidny, pozbawiony finezji mur. Odwróciłem się: pomieszczenie było owalne, a po wejściu, którym tu miałem zaszczyt wniknąć, nie została choćby rysa na ścianie, o klamce nie wspominając. - I tak to królewna dostała się do wieży - mrukną łem. Która mogła być godzina? Kiedy zjawili się z nie spodziewaną wizytą, było jeszcze przed południem. Może potrzymają mnie tu i wypuszczą, chcą po prostu prze czesać dom i tyle. A może ktoś, kogo miałem spotkać, nie stawił się z powodu nadmiaru obowiązków? W końcu wybrałem całkiem optymistyczną ewentualność, że przymknięto mnie, żebym skruszał. Bijąc się z myślami, rozpaczając z powodu bezprawnego ograniczenia wolności osobistej łacno dojdę do wniosku, że lepiej poniewierać się po ulicach, niechby i z różowymi palmami, niż dokonać żywota w ciemnicy. No, tak ciemno tutaj nie było. Właściwie znośnie. Muzyczka też mi specjalnie nie wadziła. Ci biedacy zapomnieli, że w swoim czasie odbywaliśmy do znudzenia specjalne treningi - po tylu latach głupie ciało ciągle jeszcze tkwiło w starych nawykach. Co można zrobić, gdy już literalnie nic nie można? Dla spokoju sumienia obszedłem całe pomieszczenie, postukując w ścianę kostkami palców. Nic. Lity mur. Wobec tego wymacałem stopą fragment wykładziny, który wydał mi się szczególnie miękki; ułożywszy się na nim zapadłem rychło w sen, którego nigdy dość - ani na statku kosmicznym, ani tu, przy trybie życia, jaki od pewnego czasu wiodłem. Sny rzadko bywają tak wyraziste jak ten. Śniło mi się, że Eri pojawiła się niespodziewanie, jakby zmaterializowana nagle i bezgłośnie na środku pokoju. Śledziłem jej przybycie sprzed biurka, niepewny jeszcze, czy to ona, czy tylko jej fantom obchodzi pokój dookoła, dotyka sprzętów, namyśla się, jak ma do mnie zagadać po tak długiej rozłące. I raptem, zarzuciwszy bezsensowne czynności, znalazła się o krok przede mną, widziałem jej piękną twarz rozjaśnioną półuśmiechem, jakby ba- wiło ją moje skonfudowanie. A ja bałem się odetchnąć głębiej, żeby nie spłoszyć jej wizerunku, wypełniała mnie bezbrzeżna, ostateczna radość, że wszystko się ułożyło i teraz będziemy już tylko napawać się rodzinnym szczęściem, które tak krótko gościło pod naszym dachem. Więc wróciłaś, powiedziałem, a ona odpowiedziała: wróciłam i już cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak sobie wyznawaliśmy przez dłuższą chwilę nasze oczywiste plany wobec siebie, we śnie, który nie wie, co to logika ani upływ czasu, aż coś mnie, starego lisa, zaniepokoiło w tej sielance. A gdzie Kaja? Ledwo o to spytałem, Eri zaraz znalazła się na dystans, jakbym naruszył jakieś tabu. Kaja? Ach, ma się dobrze, nie masz pojęcia jak wyrosła; upierałem się, że chcę ją zobaczyć i na tym tle doszło bodaj do różnicy zdań. Musiałem odebrać sugestię, że czeka w sąsiednim pokoju i przebiegłem je wszystkie w pośpiechu, za każdym razem odnosząc wrażenie, że tuż przed moim wejściem ktoś się stamtąd ulotnił, bo jeszcze w powietrzu wisiała smuga czy- jejś dyskretnej obecności. Nigdzie jej nie było i prawie już pewien, że coś tu nie gra, chciałem się zwrócić do Eri po wyjaśnienia, ale Eri również zniknęła w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiła, ja zaś znalazłem się na „Prometeuszu", pamiętając tylko, że właśnie mam coś pilnego do wykonania. Chodziło zdaje się o namierzanie jak co dzień Bety Krzyża Południa, żeby się przekonać, czy trzymamy kurs. Eri - skąd w ogóle to imię? Skąd mi przyszło do głowy? Ktoś szarpał mnie za ramię. Już wstaję, Olaf, chciałem powiedzieć, przecież widzisz, że nie śpię - kiedy w jednej chwili przypomniałem sobie, gdzie jestem. Jeden z goryli pochylał się nade mną, a pozostali stali w stosownej odległości, łypiąc z zaciekawieniem. Nie byłem w stanie rozsądzić, czy to ci sami, którzy mnie tu wsadzili, czy przyszła już nowa zmiana, zdawało mi się nawet, że się uśmiechali. W tym tkwił szkopuł: wszystko tu było niewyraźne, niepoważne, zakamuflowane; wiele razy sądziłem, że już się w tym rozeznaję - i prędzej czy później dochodziło do sytuacji, kiedy musiałem w to zwątpić. Więc i teraz nie za bardzo wiedziałem, czy mam się zerwać, rzucić na nich z pięściami i mocno niektórych poturbować, zanim mnie obezwładnią znaną ze skuteczności bronią parastatyczną, czy też udawać, że nic szczególnego nie zaszło, bo takie traktowanie to u mnie rzecz normalna i nie ma się o co dąsać. W rzeczy samej przywykłem sypiać w różnych miejscach i o różnych porach dnia i nocy - ale oni nie musieli o tym wiedzieć. - Niech pan wstanie, Bregg - powiedział jeden z grup ki; po głosie poznałem, że to ten sam wodzirej co przed tem. Poczułem się, jakbym znowu spotkał starego zna jomego. Skoczyłem z pozycji leżącej na równe nogi, od notowując z satysfakcją, że zesztywnieli i spięli się w sobie, a potem pozwolili łagodnie spłynąć napięciu. Bali się mnie? Mimo tych wunderwaffe poupychanych po kieszeniach? Rozbawiło mnie to spostrzeżenie. Zauważyłem wcześniej, że dostali się tym razem od drugiej strony, nie od korytarza; wnęka, z której skorzystali, ciągle ziała zapraszająco. Po ich rozstawieniu poznałem, że mam iść; za wnęką był pokój, urządzony w typowym stylu, to znaczy na złoto z białawoszarymi szamerowaniami, na jego środku rozkraczyło się wielkie ciemne biurko ze złotymi zakrętasami na froncie. Za biur- kiem rozsiadł się naburmuszony typulo w średnim wieku. Moja obstawa zatrzymała się u wejścia; typulo zaś zachęcił mnie, bym zajął miejsce naprzeciwko. Stało tam zwyczajne krzesło, na którym siadłem w całkowitym milczeniu. - Hal Bregg... - powiedział, obserwując bacznie swoje splecione palce. - A więc w końcu trafił pan do nas. Przeciągał dziwnie zgłoski, jakby własne słowa sprawiały mu niepojętą przyjemność i pragnął się nimi napawać jak najdłużej. - Do was - to znaczy gdzie? - zapytałem, starając się nie ujawniać eskcytacji. - I po co? - Tu ja zadaję pytania. Niech pan to sobie zapamięta. - Odczekał, jakby spodziewał się sprzeciwu, ale go nie okazałem. - Spodziewam się, że będzie pan rozsądny. - To znaczy? - To znaczy, że będzie pan mówił. - Oczywiście. Co mam mówić? Wyglądało, jakby moje słowa go zasmuciły. W końcu ci z tyłu wszystko słyszeli. Ale kiedy się tam obróciłem, nie ujrzałem nikogo. Także wnęka wtopiła się bezszelestnie w mur. - Moim zdaniem, panie Bregg, ma pan fałszywe po jęcie o naszej rzeczywistości. Wydaje się panu, że two- rżymy społeczeństwo miękkich i słabawych na umyśle bab, w którym pan jako tytan ciała i ducha zajmuje pozycję uprzywilejowaną. Uwierzył pan, że niby więcej panu wolno jako nadczłowiekowi, który zstąpił na ten nędzny padół z gwiazd, więc pan z tego statusu korzysta bez najmniejszych skrupułów. Tymczasem najwyższa pora przyjąć, iż stał się pan zwyczajnym członkiem tego społeczeństwa ze wszystkimi konsekwencjami, jakie stąd wynikają. Musi do pana wreszcie dotrzeć, że to nie spo- łeczeństwo będzie się dostosowywać do pana widzimisię, tylko odwrotnie. Jeśli pan to pojmie i zaakceptuje, pójdzie nam dużo szybciej. - Pojmę - zapewniłem - ale nie wiem, czy zaakceptuję. Wie pan co? Poszłoby nam dużo szybciej, gdyby zamiast ględzić i kołować zaczął pan mówić wprost, o co chodzi. - Skoro pan sobie życzy... - podniósł głowę i ze zdumieniem przekonałem się, że nie okazuje śladu irytacji. - W skrócie chodziłoby o to, że interesuje nas bardzo kwestia tajnej organizacji, którą utworzył pan wraz z kilkoma towarzyszami z dawnego „Prometeusza" i „Ulissesa". Proszę podać cele tej organizacji, środki, jakimi dysponuje, schemat organizacyjny i kanary przerzutowe ludzi oraz sprzętu. Jak pan to wszystko wyjawi, może puścimy pana wolno. - A jak nie ujawnię? - Panie Bregg, sprawa wygląda zbyt poważnie, byśmy mieli się przekomarzać. Dysponuję środkami, żeby pana zmusić do współpracy. Takie duże, solidne ciało będzie musiało sporo wycierpieć, nim uda się panu skonać. Potrząsnąłem głową, bo wydało mi się, że się przesłyszałem. - A nie pomyślał pan, że od nieboszczyka niezwykle trudno wyciągnąć cokolwiek? Nie mówiąc już o tym, że na dużej powierzchni synapsy bólowe rozmieszczone są rzadziej... Nie wiedziałem, czy to prawda, ale postanowiłem wprawić go w zakłopotanie. Słabo się tym przejął. Nie wiedział? Kupił to - a może zastanawiał się, czy nie kpię? - Czy to aresztowanie? Mówiąc między nami spo- dziewałem się czegoś podobnego... choć może nie aż w tak podłym guście... jestem więc poniekąd przygotowany. Właściwie dziwi mnie, że tak długo z tym zwlekaliście. Nie było jednomyślności, co? - Zaczynałem się unosić, więc osłabiłem tempo i dalej mówiłem już spokojniej: - Nie chciałbym być niedyskretny, ale jak właściwie radzicie sobie z mokrą robotą, którą mnie pan tu straszy? Znaleźliście szczeliny w tej całej betryzacji? Czy też pijecie na zapleczu to swoje mleczko... perto czy jak mu tam... wpadacie, spuszczacie delikwentowi błyskawiczne cięgi, żeby zdążyć, zanim specyfik przestanie działać - i znowu na zaplecze, żeby dać w rurę? Toż to prawdziwa mordęga, a nie przesłuchanie w starym, dobrym, totalitarnym stylu... Wie pan co? Nie żebym się bał fizycznego bólu... widziałem i doświadczyłem takich rzeczy, o jakich się panu nie śniło. Nie wszystkie były przyjemne. Mógłbym też przez pewien czas starać się nie dopuścić pańskich ludzi do siebie, choć zdaję sobie sprawę, że byłby to raczej czas ograniczony. - Niech pan nie szarżuje, Bregg. Jeśli chodzi o ból, może pan z grubsza wytrzymać tyle, co zwyczajny człowiek i ani krzty więcej. Stwierdziwszy to wyglądał na zadowolonego, jakby to ustalenie było kwintesencją naszego spotkania. Po- stanowiłem zmienić taktykę. - Mniejsza o to, jak oceniam własną odporność na ból. O tym życzy pan sobie rozmawiać? Na samym wstę pie chciałbym jednak pana zapewnić, że jeśli ktokolwiek we wrogim zamiarze dotknie mnie tu palcem, nie dowie się pan ode mnie nawet tego, jaki mam numer butów, mówiąc słowami klasyka. Zrobił ruch, jakby chciał się wychylić przez biurko i obejrzeć sobie te moje buty, ale powstrzymał się. - Całkiem zgrabne przemówienie - ocenił pogodnie. - Jedno przynajmniej mnie cieszy: że nie zaparł się pan i nie zamierza rezygnować z elokwencji. - A czemu miałbym rezygnować z czegokolwiek? Wi- dzę przecie, że to wszystko na niby. Taka zabawa, nie? - Ha! - prychnął. - Z czego pan to wnosi? - Z tego choćby, że zachowujecie się jak półprofesjo- naliści. Nawet nie zadaliście sobie trudu, żeby mnie prze- szukać - utyskiwałem. - Nie było takiej potrzeby. Dobrze wiem, co pan ma przy sobie. - No? Ciekawym bardzo. - W prawej kieszeni spodni ścinek ołówka za pół ita, w kieszeni tylnej zwiniętą we czworo kartkę z jakimiś liczbami. Gdzie pan się nauczył takich archaicznych metod pracy? Jakbyśmy chcieli, przy odrobinie starań dowiedzielibyśmy się i tego, jakie to liczby. - Ale tego, co oznaczają, już nie. Z tym mielibyście lekkie trudności. Przemilczał. - Bregg, przeskanowaliśmy pana dwukrotnie, jak pan tu wchodził. Wiem, gdzie ma pan plomby i jakie, a gdzie ubytki trwałe. W klatce piersiowej ma pan odłamek blachy metalizowanej - to stamtąd? - Dostałem z pistoletu gazowego. Przez skafander. - Nieźle się tam zabawialiście za pieniądze podatników, co? I co - bolało? - Jak cholera. - Nie chciałby pan tego przeżywać po raz drugi, praw- da? A łatwo moglibyśmy zafundować panu przeżycie tej kategorii. Parę kabelków do tej blaszki, trochę prądu... wytrzymałby pan bez wycia? Zaczynałem powoli mieć dość rozmowy w tym stylu. Niech będzie co ma być. - Pozuje pan na sukinsyna czy też naprawdę pan nim jest? - syknąłem. - Niech pan zatem wpuszcza tych swoich zbirów, czas nieco rozprostować koń czyny na człekopodobnych obiektach betryzowanych. Te ściany zobaczą niestety trochę jatek... ma pan na zapleczu szlauch, żeby spłukać krew? Co, mdli pana? Niedobrze panu? A gdzie perto w podręcznym termosie? Oczywiście do żadnej bitki nie doszło, facet za biur- kiem zbladł i rozkaszlał się, jakby chwytały go torsje. Mli- mli. Tak to określił Olaf? Mli-mli. Spoglądałem bez cienia współczucia na jego męczarnie, niepewny, czy jednak nie powinienem udzielić mu pierwszej pomocy i może nawet bym się zdecydował, bo odruchy samarytańskie zawsze silnie we mnie buzowały, ale nie wiedziałem, co miałbym robić. Głaskać go po łysinie? Nim jednak zdążyłem cokolwiek postanowić, z zaplecza wypadł wyraźnie zaniepokojony osobnik, dużo młodszy, ale dokładnie tak samo odziany, wcisnął weń bladą pigułkę i długo poił go z flaszy, którą dzierżył w drugiej ręce. Bysie dopadli „mojego majora" - tak go sobie nazwałem - i, wyraźnie roztrzęsionego, wyprowadzili z pokoju. Świeżo przybyły spojrzał na mnie z wyrzutem i zajął jego miejsce. - No i widzi pan, do czego pan doprowadził swoim uporem? Będzie musiał to odchorować. - To niech zmieni pracę, skoro taki delikatny. A mój stan zdrowia pana nie interesuje? - zakpiłem. - Ja też czuję się nieszczególnie. - Pan jest kawałem zdrowego cynika, któremu nic nie będzie. Jak panu nie wstyd? Taki wrażliwy śledczy jak Arvin... nieprędko się z tego podźwignie. Co panu szkodziło współpracować od samego początku dla dobra społeczeństwa, z którego gościnności pan bez żenady korzysta? - Współpracowałbym - zapewniłem - ale ten pan straszył mnie torturami i śmiercią. Spojrzał na mnie tak, jakbym powiedział coś nad- zwyczaj niestosownego. - Panie Bregg - rzekł tonem, jakiego się używa do rozkapryszonego dziecka - na żartach się pan nie zna? - Wydawało mi się, że trochę się znam. Aż do dzisiaj. - Odkryłem, że nuży mnie to wszystko i że wcale nie mam ochoty dłużej tutaj siedzieć. - Mam propozycję: powie mi pan, o co wam chodzi, ja postaram się wam pomóc na tyle, na ile w mojej mocy, a potem stąd wyjdę, wezmę glider i pojadę prosto do domu. Co? A pan też uda się do żony, zwolni tę dzielną załogę i wszyscy będą zadowoleni. Aż pojaśniał na twarzy. - No widzi pan, panie Bregg, jak pan chce, to pan działa konstruktywnie! Trzeba było tak od razu! - Zatem zaczynajmy. Niech pan mówi, co tu jest grane. - Śledczy... to jest Arvin tego panu nie powiedział? Nie sądziłem, że z niego taki tajemniczy gość. Na mnie zawsze co prawda sprawiał wrażenie otwartego, ale może mu się ostatnio odmieniło... może stąd ta nagła niedyspozycja... - Przejdźmy do rzeczy, panie... - Zorg. To skrót od Zorgass, koniecznie przez dwa s na końcu. Tak jak u pana przez dwa g. Dogadamy się, jestem pewien, nie tylko w tym jesteśmy do siebie podobni. Więc jak pan mówi? że Arvin o nic pana nie pytał? - Pytać pytał... - Więc czemu pan skąpił mu odpowiedzi? Należy ludziom odpowiadać, kiedy pytają o to, co pan wie. - W tym właśnie szkopuł, że nie wiem. Pytał o takie rzeczy, że poważnie zastanawiałem się, czy ktoś tu nie zwariował. - No jakże tak można, panie Bregg - aż odsunął się od krawędzi biurka, wyraźnie zdegustowany. Przez chwilę świdrował mnie wzrokiem. - Sugeruje pan, że w naszej instytucji, która takie zasługi oddaje społeczeństwu, pracują ludzie niespełna rozumu? Oj, miałem lepsze mniemanie o pańskiej legendarnej inteligencji... - Panie Zorgass - powiedziałem - starczy tego pustosłowia. Mój czas jest cenny. Mówmy wreszcie o rzeczach istotnych. - Pański czas należy do nas, Bregg. Niech pan o tym pamięta. W jednym na pewno się zgadzamy: jest także moim skrytym pragnieniem, abyśmy jak najszybciej przeszli do spraw istotnych. Tylko od pana to zależy, zapewniam. No? Cały zamieniam się w słuch. Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. - Niech pan sprecyzuje, co pana interesuje. Niech pan zadaje jakieś pytania. - Zrobiło mi się głupio, że sam domagam się oto, żeby mnie przesłuchiwano. - Interesuje mnie dokładnie to, co mego kolegę. Już pan zapomniał, co to było? - Właśnie. Zapomniałem. Promienny uśmiech na jego facjacie zamarł i stopniowo zgasł. - Ejże, ma pan kłopoty z pamięcią? Interesuje mnie, panie Bregg, kwestia tajnej organizacji, którą pan założyłeś wespół z kolegami po fachu, astronautami w stanie spoczynku ze statków „Prometeusz" oraz „Ulisses". Podaj mi pan, kto do niej należał, jakeście werbowali członków, o czym mówiło się na zebraniach, a także jakeście zamierzali podkopać podwaliny panującego tu szczęśliwie od stu lat ustroju społecznego. Powie mi pan to wszystko, ja to nagram, zadam panu kilka pytań uściślających - i może pan iść do domu. No? - To jakaś paranoja. Nie było i nie ma żadnej tajnej organizacji. Nie zbieraliśmy się od czasu narady po tym, jak wyszło na jaw, że cała ta wyprawa, którą obiecaliście Gimmie, Thurberowi i innym to jeden wielki blef. Żeście tylko chcieli w ten sposób skanalizować nasze frustracje po tym, cośmy tu zastali. - Chyba wymagacie od nas zbyt wiele, panie Bregg. Pan sobie zdaje sprawę, ile taka wyprawa kosztuje? Tyle się na ten temat dyskutowało w pańskich czasach... Niech więc mi pan powie, w imię czego ludzkość miałaby oddawać lwią część swego potencjału dla realizacji kaprysu garstki takich jak pan, Gimma czy Thurber? - Ja nie zamierzałem lecieć. Miałem dosyć kosmosu. - Raz pan miał dosyć, a innym razem nie. Liczne pana opowieści, którymi pan szafował aż nadto hojnie, świadczyłyby o czymś wręcz przeciwnym - o chorobliwej nostalgii za gwiazdkami. Zaprzeczy pan? Tu pan deklaruje chęć pozostania na Ziemi, a kiedy indziej wzdycha do tamtych wspaniałych chwil, kiedy pan lazł po Ardera albo latał nad Arkturem. Jak pan wytłumaczy tę dwudzielność? - Normalnie. Człowiek jest pełen sprzeczności. - Dobrze, wrócimy jeszcze do tego. A co się stało z pańską żoną Eri i waszym dzieckiem... - Sam chciałbym wiedzieć. - Nie ma pan z nimi kontaktu? - Nie. Eri opuściła mnie krótko po narodzinach Kai. Doszło między nami do zadrażnień... różniliśmy się ra- dykalnie w poglądach na betryzację. - I człowiek taki jak pan, pełen zasad, rozkochany w Eri do tego stopnia, że zabrał ją pan innemu mężczyźnie, bez sprzeciwu zezwolił na to odejście? Miałem lepsze mniemanie o historyjkach, jakie pan powymyśla na tę okoliczność. - Nie bez sprzeciwu. Sprzeciwiałem się, dopóki mo- głem. Ale kobieta, jak pan może wie, zawsze postawi na swoim. I sto diabłów jej nie zatrzyma, jeśli postanowi odejść. - Pan ją ciągle kocha, co? - Owszem. To znaczy, tak mi się zdaje. - Nie próbował pan szukać ich na własną rękę? - Próbowałem. Bez rezultatu. To duża planeta. - Słabną coś pańskie zdolności poszukiwawcze - za- uważył sarkastycznie. - Niech panu będzie. Teraz na- mawiam pana na mały eksperyment myślowy. Rozważmy wspólnie hipotetyczny przypadek kogoś, kto nie życzy sobie z całego serca, żeby jego dziecko zostało betry-zowane. W tym celu fabrykuje zaświadczenie lekarskie, o co nie tak trudno, zwłaszcza jeśli dziecko jest dziewczynką. Jak pan zapewne wie, betryzacja nie jest bezbłędna i około dwóch procent przypadków kończy się niepomyślnie. Przy tak skomplikowanej metodzie biologicznej to niewiele, taki proces można uznać za prawie doskonały. Tyle że populacja widzi tylko te zastępy kalek, które przy braku ingerencji medycznej byłyby normalnymi ludźmi. Najpierw tych wadliwie zbetryzowanych zamykano w specjalnych obozach, skąd uciekali gromadnie, siejąc spustoszenie i zamęt w spokojnym świecie. Oczywiście w oficjalnych materiałach historycznych nie przeczyta pan o tym słowa. Potem coraz częściej w ta- kich wątpliwych przypadkach odstępowano od betryza-cji, zastępując ją chemią i specjalnie opracowanym wychowaniem. - Dosyć drakońskim, jak sądzę. Dostaliśmy po po wrocie w Adapcie takie aparaty... hipnagogi. Ja z tego nie korzystałem, ale Olaf Staave wysłuchał na jawie, co tam było nagrane, choć instrukcja tego zabraniała. Te hipnagogi służą do indoktrynacji podczas snu, a poziom tego jest żenujący. Normalnie myślący człowiek wstydzi się do końca życia, że jego bliźni imają się takich sposo bów. Słuchał mnie z wyraźną niechęcią, podkreślając odsunięciem się od biurka, jak bardzo się ze mną nie zgadza. Ale mi nie przerywał. - Co się tyczy owego hipotetycznego przypadku, o którym pan wspomniał: popieram tego ojca czy też oboje rodziców z całego serca. Sam bym tak postąpił, gdyby nie kryształowa uczciwość, która mi nie pozwala na żadne machinacje. Na szczęście Eri uwolniła mnie od wyboru swoją samodzielną decyzją. - Tak? - uśmiechnął się prawie sympatycznie. - To niech pan posłucha dalej. Matka zniknęła wraz z dzieckiem, ojciec zaś pozostał, by tak rzec, na widoku. Ukar-towali to w tajemnicy przed władzami i chyba wydawali się sobie sprytni. Oczywiście kontaktowali się ze sobą potajemnie, co wkrótce naprowadziło naszych agentów na ślad. - I co się z nimi stało? - zapytałem, starając się o normalny ton głosu. - Jako rodzice nieodpowiedzialni utracili oczywiście prawa do dziecka, które zostało im odebrane. Na betry-zację było oczywiście za późno, na reedukację - na szczęście jeszcze nie. - Po co mi pan to mówi? - Żeby zainicjować u pana odpowiednie procesy myślowe. Z pańskiego punktu widzenia to dość pouczająca historia. A propos betryzacji... w obliczu potrzeb cywilizacji te dwa procent bardzo się przydają, panie Bregg. Rzekłbym nawet, że są wręcz nieodzow- ne. Cywilizacji potrzeba ludzi do rozmaitych służb, utrzymujących status quo, ludzi nie dotkniętych powszechnymi ograniczeniami... bo betryzacja to jednak ograniczenie, co się będziemy czarować. Nie myślę o śmiałych penetratorach głębin morskich czy otchłani kosmosu... do tego świetnie nadają się automaty. Ot, nie sięgając daleko: w tym oto miejscu tacy ludzie sprawdzają się nadzwyczajnie. Odetchnął i uśmiech spełzł z jego twarzy. Zastąpiła go twardość, nieustępliwość, których wcześniej ani bym podejrzewał. - Dlatego niech mi pan tu nie pieprzy, Bregg, o jakimś piciu perto na zapleczu, bo przeraża nas krew czy rachowanie kości. Może tacy jak Arvin mają z tym kłopoty, ale my, młodsi, nie wykazujemy takich słabości. Rozumiemy się? - Co tu jest do rozumienia? - wzruszyłem ramionami. - Wyraził się pan jasno. Zastanawiam się tylko, po co mi pan powtarza w inny sposób to, co już zdążył oznajmić pana poprzednik? - Żeby do pana dotarło, że to nie zabawa. Zdaje mi się, że ciągle ma pan trudności z zaakceptowaniem tej oczywistej prawdy. - Czyli stosujecie panowie stary manewr z dobrym śledczym i złym śledczym, którzy udają antagonistów, podczas gdy naprawdę obaj zmierzają do tego samego. Znam to z literatury, jakby się pan pytał. Było nawet ciekawie obserwować, jak się wywiązujecie ze swoich zadań aktorskich. - Nie krępując się rozłożyłem ramiona i przeciągnąłem solidnie, aż zatrzeszczały kości. Tyle czasu bez ruchu... - Mogę skorzystać z toalety? Niechętnie, ale zezwolił. Toaleta mieściła się oczywiście w owalnym pomieszczeniu, w którym poprzednio kazano mi czekać. Także i tym razem rozświetliło się na perłowo i pomyślałem, że chyba będę musiał się do tego koloru przyzwyczaić. W jednym końcu pomieszczenia wyrósł sedes, pisuar i zlew. Zbliżyłem się do nich i jeszcze niczego nie zdążyłem zacząć, bo coś mnie tknęło: oświetlenie się zmieniło czy jak? Odwróciłem się: to po prostu wnęka zarosła bezszelestnie. Znowu byłem uwięziony i sam. Gdy przystępowałem do tych wszystkich czynności, jakich człowiek ima się zwykle w okolicy sedesu i zlewu, przyszło mi do głowy, że niewidoczne kamery transmitują mój obraz na zaplecze, gdzie Arvin i Zorgass wraz z gromadką odpasionych aktywistów wydziwiają nad moim zachowaniem. Nie zważając na to wykonałem, com sobie uplanował, absolutnie nie czując wstydu - bo kto latał, ten go bezwzględnie utracił w zetknięciu z romantyką tak zwanych podróży kosmicznych. Następnie jąłem debatować, jak mam zagospodarować kolejny wolny odcinek czasu, ale że było to zagadnienie, z jakim ustawicznie styka się ktoś, kto pół życia marnuje na kosmicznej nudzie, więc i tu zaraz sobie poradziłem. Czułem przemożną potrzebę ruchu, a że w porównaniu z ciasnotą kosmicznych apartamentów moja cela miała wręcz rozmiary hangaru, więc po prostu rozpędzałem się z jednego końca, wbiegałem po ścianie mniej więcej do połowy wysokości, odbijałem się i po wykręceniu salta spadałem na nogi. Zaraz po powrocie z Fomalhauta, czyli siedem lat temu -jak ten czas leci - przychodziłoby mi to bez trudu, teraz musiałem się trochę napocić. Próbowałem raz i drugi sięgnąć stopą sufitu, gdzie domyślałem się owych utajnionych kamer, ale o mało nie zgruchotałem sobie przy tym karku, więc dałem spokój. Powtarzałem ćwiczenie dopóki porządnie nie dałem sobie w kość, opryskałem się przy zlewie, wytarłem z grubsza koszulą, bo żadnych ręczników nie było - i prawie szczęśliwy ułożyłem się na dawnym miejscu. Chytry manewr ze spaniem ma to do siebie, że trzeba go stosować z umiarem. Znałem wprawdzie takich, co mogli spać bez przerwy, aleja nigdy do nich nie należałem. W takim przypadku należało oddać się rozmyślaniom - z otwartymi bądź zamkniętymi oczami, zależnie od upodobania. Ponieważ wersja z obserwacjami ka- merowymi przypadła mi do gustu, postanowiłem grać dla nich śpiącego - zawsze to jakaś forma zmylenia prze- ciwnika, a i ukrycia się. Oczywiście Zorgass miał rację, gdy sugerował, żeśmy z Eri wszystko ukartowali. Trudno mija było przekonać, ale wolałem nie mieć dziecka w ogóle niż zanieść je do betryzatorni. Z tego powodu dość długo -rok albo i dwa - nie decydowaliśmy się na potomstwo, choć co pewien czas w rozmowach zatrącało się o ten temat. Druga rzecz, która mnie mierziła, to konieczność zdawania egzaminów „rodzicielskich", poprzedzająca wydanie zezwolenia na poczęcie. Podejrzewałem, że sedno tego procederu wcale nie w badaniu predyspozycji rodzicielskich - choć żywiłem daleko idące wątpliwości, czy wszyscy je mają - tylko w stworzeniu w miarę szczelnego systemu ewidencji nowo- rodków, dzięki któremu tylko nieliczne jednostki mogłyby się wymknąć betryzacji. Niedopełnienie tych obowiązków nie było obwarowane horrendalnymi karami, raczej apelowano do poczucia odpowiedzialności (sama betryzacja była rzekomo dobrowolna), ale i tak człowieka nachodziło zdumienie, iż ktoś przejawia jeszcze zamiłowanie do rodzicielskich powinności. Władze zresztą musiały sobie zdawać sprawę z hamujących rozrodczość cech systemu, bo przyrost naturalny od dawna był ujemny, społeczeństwo sta- rzało się wyraźnie, to zaś, że nie widziało się tego na ulicach, zawdzięczali wysokiemu poziomowi kosmetyki i częstemu stosowaniu kuracji odmładzających. Rozmawialiśmy przeważnie w łóżku. Do niczego łóżko nie nadaje się tak dobrze jak do rozmowy z kobietą. Zawsze można tam do czegoś doprowadzić - w najgorszym przypadku do orgazmu. Kiedy słyszę, że są takie, które nie doceniają wielce terapeutycznej dla życia małżeńskiego roli tego mebla, ogarnia mnie zniechęcenie; za nic bym się nie zadał z żadną z tych sufrażystek. I właśnie podczas jednej z takich sesji, świadomie i dobrowolnie, bez żadnych zezwoleń ani egzaminów, po- częliśmy nasze dziecko. Leżeliśmy potem w milczeniu, wiedząc dobrze, co to oznacza - że trzeba będzie wreszcie wystąpić z otwartą przyłbicą przeciw porządkowi, którego się nie zaakceptowało, zrezygnować z wygodnego, beztroskiego życia, może nawet zebrać manatki i uciekać? Myślałem, czy to się opłaca, choć z drugiej strony dobrze wiedziałem, że ta sfera życia słabo poddaje się kalkulacjom. Ale oboje chcieliśmy dziecka i zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli będziemy w nieskończoność odkładać tę konfrontację, w końcu się zestarzejemy i w miejsce miłości pojawią się obopólne wyrzuty, kto bardziej zawinił. Dlatego nie ruszałem się, pełen rozkosznej rezygnacji: a więc postanowione. Wkroczyliśmy na wojenną ścieżkę. - Hal - powiedziała półgłosem Eri - możemy cofnąć ten ruch. Jeżeli nie chcesz... Wiedziałem, co ma na myśli. Pigułki działające z dobowym opóźnieniem uniemożliwią wczepienie się zarodka w ściankę macicy i jego dalszy rozwój. - Nie - objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. - Co ma być to będzie. - A potem dodałem: - Nie możemy przecież wiecznie się kryć. -Hal? - Tak? - Muszę ci coś wyznać. strasznie powoli się do tego zbierała, bo żadnej kobiecie wyznania nie przychodzą łatwo. Wobec tego powiedziałem: - Jak mus to mus. - Pamiętasz jak wtedy przyjechałeś do Klavestry? Przerzucili nas tam najwyżej godzinę przed tobą. Ledwo zdążyliśmy się zainstalować. Tak to zostało zaaranżowane, że pojawiłeś się podczas naszej nieobecności, a my udawaliśmy, że wracamy z miasta. - Kto was przerzucił? - No... agencja. Marger nie był moim mężem ani nawet znajomym. Mieliśmy tylko udawać młode małżeństwo, a cały praktycznie czas spędzaliśmy na obserwacji... najpierw ciebie, a potem jeszcze i Olafa. - Słyszałem, jak odsapnęła z ulgą. - Gniewasz się? Zerwałem się do siadu, a potem bardzo powoli ułożyłem z powrotem. - Dlaczego dopiero teraz mi o tyjm mówisz? - Nie powiedziałabym ci nawet do samej śmierci. Wydawało mi się, że nie zniosłabym* tego, co byś sobie o mnie pomyślał. Ale teraz... jest insaczej. Nie mogę już niczego przed tobą ukrywać. Milczałem. A więc to tak. Właściwie mogłem się tego domyślać. Jak mogłem sądzić, że ci z Adaptu tak łatwo wypuszczą mnie samiuteńkiego w ten skomplikowany świat, bez żadnego nadzortu ani ochrony - bo przecież równie łatwo mogłem konruś zrobić krzywdę, jak krzywdy doznać. Więc to zgubienie na terminalu to nie był przypadek? Chcieli przetestować, jak sobie poradzę - czy też ciekawiło ich, na co mnie stać? Badali nie mnie, tylko nieobliczalność takich jak ja? Więc te osoby na mej trasie, Nais, Aen- Aenis i jej fagas, potem doktor Juffon, u którego przeszedłem badania, młoda pani psycholog z Adaptu, któ»ra odwiedziła mnie w hotelu „Alcaron", sędziwy Roemeir... wszyscy oni byli agentami? Nie, to przecież absurd. Ale niektórzy z nich... ha, to całkiem prawdopodobne. Więc kiedy zachciało mi się wczasów z basenem i garścią tego szklanego prosa w kieszeni, w które zamieniły się książki, cóż bardziej oczywistego, j ak podsunąć lokalizację wraz ze współlokatorami? Ot, tak na wszelki wypadek warto mieć na niego oko. Czy podobnie postępowali z pozostałymi? Z Olafem , Thurberem, Gim-mą... z Vabachem? - Do tej pory było inaczej - mówiła Eri. - Mogłeś się mną znudzić i powiedzieć, żebym odeszła. Ale teraz... mamy dziecko. Jesteśmy ze sobą n;a dobre i złe. Teraz nie możesz mnie tak... zostawić. - Nie zostawiłbym cię, Eri. Ale, na wszystkie nieba czarne i niebieskie, czemu nie powiedziałaś mi wcześniej? Mogłem przecież wszystkiego się domyślić... i pomyśleć, że zostałaś ze'mną dlatego, bo wciąż wykonujesz tamto zlecenie! Jak to się fachowo nazywa? Obserwacja uczestnicząca? - Hal, nie chciałabym, żebyś pomyślał, że zakochałam się w tobie... i poszłam z tobą do łóżka, żeby cię lepiej szpiegować. To było takie... spontaniczne. - Wiem, Eri, wiem. Byłem przy tym. - Zaraz potem, jak wzięliśmy ślub... pamiętasz? - zakomunikowałam im, że zakochałam się w tobie bez pamięci i rezygnuję z zadania, które mi wyznaczyli. Nie jestem w stanie dalej go wypełniać. Musiałam wybierać pomiędzy lojalnością wobec nich i wobec ciebie: -1 co - natychmiast się zgodzili? Dobrze, powiedzieli, byłaś świetną agentką, Eri, ale teraz żegnaj. Przechodzisz w stan spoczynku. Pewnie jeszcze życzyli ci szczęścia na nowej drodze życia i pogłaskali po główce? - Nie kpij sobie ze mnie, to wcale nie było łatwe. Oczywiście, że nawet nie chcieli słyszeć o żadnej rezy- gnacji. Ustąpili dopiero wtedy, jak zagroziłam, że ci o wszystkim opowiem. Taką umowę zawarliśmy: zwalniają mnie, ale za to ani mru-mru. - Ale i tak od czasu do czasu próbowali cię nagabywać, co? - Skąd wiesz? - Trochę wiem, reszty się domyślam. Pamiętasz tego faceta, którego zrzuciłem ze schodów? Wtedy byłem świę- cie przekonany, że to jakiś lowelas, a to był wywiadowca! - Mocno im na tobie zależało, Hal. - Aż tak mocno? To czemu nie przyszli porozmawiać jak człowiek rozumny z człowiekiem rozumnym, panie Bregg, chodzi nam o to i to, może byłby pan łaskaw wy- tłumaczyć - tylko bawili się w jakieś podchody? Bo taka to już natura tej organizacji - kryć się ustawicznie w cieniu? Bo nic nie da się załatwić po prostu, tylko trzeba kręcić, kluczyć, motać? - A nie pomyślałeś, że oni nie wiedzą, czego od was chcieć? Bali się was, nie wiedzieli, do czego jesteście zdolni. W ich mniemaniu byliście nieobliczalni, gotowi do wszystkiego - więc chcieli was najpierw rozpoznać, zanim postanowią o waszym losie. To wcale nie było takie pewne, że pozwolą wam wmieszać się pomiędzy ludzi, a nie zamkną w ośrodkach odosobnienia, jak więźniów! - Wiesz coś na ten temat? - Tyle co posłyszałam w przelocie. Wiesz, wszyscy o was gadali i nawet byłam dumna, że to mnie wybrali do inwigilowania takiego niebezpiecznego typa. Żebym ja wtedy wiedziała, jak to się dla mnie skończy! Spała u mego boku, a ja ciągłe deliberowałem nad rewelacjami, które mi objawiła. Przed oczami maszerował mi długi szpaler osób, z którymi się zetknąłem, począwszy od księżycowego Adaptu, skończywszy na facecie, który robił mi swetry. Jakiś ty prostolinijny, wyrzucałem sobie, ze świecą takiego szukać. Przecież to jasne jak słońce, że jeżeli do świata betryzowanych wprowadzi się zakłócenie w postaci dwudziestki zdrowych, nie-betryzowanych mężczyzn w pełni sił, w dodatku porządnie wyposzczonych seksualnie, to ich szlak życiowy znaczyć będą obficie konflikty wszelkiej maści! Taka dwudziestka chłopa to potencjalne zagrożenie porządku społecznego na nieznaną skalę - z ostrożności trzeba by zakładać wszystko co najgorsze. A skoro tak, nic dziwnego, że nas wzięli na muszkę, dziwniejsze byłoby tylko to, gdyby wszystko puścili na żywioł. Porządek, stabilność społeczeństwa to u nich świętość. Naczelne kryterium. Do diabła, musiałem przyznać, że sam bym na ich miejscu postąpił nie inaczej. Jakże więc mogłem mieć do nich pretensje? Przez pierwsze miesiące, kiedy ciąża jest jeszcze nie- widoczna, oddałem się gorączkowym przygotowaniom. Rozmaitymi sposobami, przez ludzi i instytucje, dowie- działem się więcej o systemie betryzowania. Był niemal stuprocentowo szczelny - ale każdy system, gdzie coś zależy od ludzi, ma swoje luki. Pół roku zabrało mi znalezienie lekarza, który za pieniądze - mowa była o dwudziestu tysiącach itów - wystawi świadectwo, że w przypadku naszego dziecka betryzacja jest niebezpieczna dla zdrowia. Na tym jednak kwestia się nie kończyła, gdyż po takim werdykcie ożywiały się liczne komisje weryfikacyjne i z braku zajęcia rzucały się do skrupulatnego badania, co i jak. Na opłacenie tego wszystkiego brakłoby mi środków, nawet przy założeniu, że byłoby to technicznie do przeprowadzenia. Postanowiłem zatem powrócić do kariery realisty i zadzwoniłem do Aen Aenis, z którą wcześniej zrealizowaliśmy dwa spektakle. Obydwa były średnio udane, lecz przyniosły mi fortunę; w kręgach zwolenników tego rodzaju sztuki zaczynałem nawet stawać się głośny. Z rozrzewnieniem wspominałem dwadzieścia sześć tysięcy itów, jakie stanowiła wypłata za dziesięć lat pokładowych plus ponad stuletnie odsetki (niewielkie, bo inflacja praktycznie nie istniała), podczas gdy dwa spektakle dla realu przyniosły mi grubo ponad dwieście tysięcy z transmisji bezpośrednich i odtworzeń. Gdyby mi się udało dorzucić jeszcze setkę, czułbym się jednak pewniej. Zdawałem sobie przy tym sprawę, że moja gwiazda realisty blaknie, nim zdołała zajaśnieć pełnym blaskiem - po prostu sprzedawała się przede wszystkim moja egzotyka, tors nabity mięśniami i fizyczna sprawność, a nie umiejętności aktorskie, które były żadne. Choć przy Aen Aenis i w tej dziedzinie poczyniłem postępy. Druga obsesyjna myśl z tamtego okresu polegała na spostrzeżeniu, jakich zbrojeń wymaga tu wydanie na świat dziecka i uchronienie go przed okaleczeniem, które wszyscy dookoła traktowali jako najwyższe dobro i konieczność. Przeciętny mieszkaniec Ziemi nie miał ani pół szansy w porównaniu ze mną na wyjście cało w konfrontacji z systemem. Może dlatego jej nie podejmowali, a może nawet nie postało im to w głowach. Czas leciał, a ja nie miałem żadnej rozsądnej koncepcji, jak postąpić. W końcu kiedyś po próbie popiliśmy sobie z Aen i w przypływie słabości zwierzyłem się jej ze swoich kłopotów. Potem włos mi się podnosił na głowie, co mogło się stać, gdybym trafił na agentkę - ale Aen była w tym społeczeństwie na specjalnych prawach i w trakcie dalszej rozmowy wyznała mi nawet, że sama uniknęła betryzacji dzięki wpływowym rodzicom, perto zaś podczas naszego pierwszego spotkania piła dlatego, gdyż tego typu tajemnic osobistych lepiej nie zdradzać byle komu. I to Aenis poradziła mi, żeby zorganizować dla Eri i małej lewe poświadczenie o betryzacji (już wie- dzieliśmy, że będzie dziewczynka), a potem wysłać obie w odludne miejsce, ot, do takiej Klavestry, gdzie nie będzie się nimi interesował pies z kulawą nogą. Od tego momentu gra toczyć się będzie już tylko o to, aby sprawa nie wyszła na jaw i aby dziecko nie zostało nam odebrane w celu poddania długotrwałej i morderczej reedukacji, która kompletnie zwichnie jego osobowość. Poród odebrał poczciwy doktor Juffon, którego wta- jemniczyłem w spisek. Nie wziął żadnych pieniędzy, przeto złożyłem mu uroczystą obietnicę, że gdyby coś poszło nie tak, będę się zapierał, że sam wystąpiłem w roli aku-szera; aby to uprawdopodobnić, Juffon poddał mnie stosownemu przeszkoleniu. Lewe dokumenty i wpisanie dziecka do rejestru wzięła na siebie Aen; kosztowało to tyle, że mój kalster dostał jakby rozwolnienia. Aby i to nie wzbudziło podejrzeń w Omniloxie, od pewnego czasu deponowałem drobniejsze sumy na innych kalste-rach, co dla człowieka z moimi dochodami było w tym społeczeństwie rzeczą normalną. Jak to przeważnie bywa, rygorystyczne prawo istniało dla plebsu, zaś elita znajdowała tysiąc wykrętów, by się do przepisów nie stosować. O swojej roli i pozycji w tej grze myślałem z melancholią, nieraz przed lustrem gadałem do siebie: no i gdzie twoje zasady, chłopie - ale naprawdę nie widziałem innej drogi. I może nasz chytry plan by się powiódł, gdyby Kai nie poniósł temperament. Jeździłem do Klavestry regularnie, czasem Eri wpadała na krótko z małą; zważywszy na ogrom zbrodni, jakiej się dopuściliśmy, można było wytrzymać. Pech chciał, że podczas zabawy w piaskownicy nasze krewkie niebetryzowane dziecko wymierzyło rówieśnikowi cios łopatką, przecinając skórę i nabijając siniaka. Eri próbowała załagodzić konflikt, ale opiekunkę smarkacza coś tknęło: postanowiła sprawdzić, skąd tyle agresji w naszym potworze, skoro betry-zacja takie popędy bezboleśnie likwiduje. Krótko mówiąc pewnego wieczora zjawiła się u mnie podekscyto- wana Aen, kazała brać co pod ręką i jechać, a po drodze wyjawiła, w czym rzecz. Uruchomiony drobnym incy- dentem mechanizm przebudził się i gorliwość kontrolerów przechodziła samą siebie. Ten sam glider zabrał Eri i Kaję; pamiętam mokrą twarz mojej żony i wielkie, ciemne o zmroku oczy córki, która ni w ząb nie rozumiała, czemu nagle zabiera się ją na wycieczkę. Nie mogłem im towarzyszyć, bo w ten sposób wytro- piliby nas już na najbliższym postoju. Eri miała zmienić image; kalstery, skomplikowane sposoby komunikacji, kontakty były na taką ewentualność od dawna przygo- towane. Nie wierzyłem, że cały ten literacki scenariusz właśnie się spełnia; w gruncie rzeczy byłem marzycielem, który chętnie się buntuje, ale konsekwencje martwią go i zaskakują. A może zanadto przywykłem do konwencji realonu? I tak to trwało już drugi rok. Czasem otrzymywałem zakamuflowaną wiadomość, że wszystko w porządku; po nocach miewałem wyrzuty sumienia, że skazałem kruchą Eri na poniewierkę, życie w drodze, wiecznie w roli ściganego zwierzęcia. Władze, o dziwo, nie czepiały się mnie; może to sprawiła magia bohatera widowisk realo- nowych, a może zadziałały koneksje Aen... Podejrzewałem, że daleko w ten sposób nie zajadę, ale trudno mi było wpaść na szczęśliwsze rozwiązanie. Prowizorka jak zwykle okazywała się najtrwalsza. Aż do chwili, kiedy jednak uznali za stosowne złożyć mi wizytę. Zdaje się, że podczas tych deliberacji przytrafiła mi się drzemka, bo spałem, gdy ktoś mnie szarpnął za ramię. - Niech pan wstanie, panie Bregg - oznajmiło kolejne wcielenie wymuskanego bawidamka z cekinami. - To nie hotel. - Nie? - zapytałem. - A ja sądziłem, że co najmniej jakiś pięciogwiazdkowiec. W pokoju przesłuchań za biurkiem tkwił tym razem zły śledczy, ten który straszył mnie torturami. Po co im były te przerwy? Relaksowali się wtedy na kanapie - czy też ustalali taktykę, jak mnie łamać? - Nie było żadnej tajnej organizacji - powiedziałem na wstępie. - Ani planów wywołania rewolucji. - Co? - zapytał jakby nie całkiem przytomny. - Niech się pan nie odzywa nie pytany. Nikogo nie obchodzi, co pan myśli. Manewrował przyciskami przy biurku i w szybie okna, za którą zapadł już rzadki mrok, zobaczyłem, że ściana za moimi plecami rozjarzyła się. Oho, będą wyświetlać film. - Zechce pan łaskawie rzucić okiem - zapropono wał. Musiałem się odsunąć z krzesłem, żeby to ogarnąć. Obraz przedstawiał kobietę siedzącą ni to bokiem, ni tyłem do kamery, skuloną, jakby chciała się schować. Na głowie miała beret albo czepek, szkarłatny; gdy zastanawiałem się, co to jest, obraz ruszył, kamera podjechała do przodu, jakby chcąc zajrzeć od dołu kobiecie w oczy, ale okazało się to trudne - trzymała twarz w dłoniach. - Pani Bregg - powiedział z wyrzutem męski głos spoza kadru - proszę się opanować. Ramiona kobiety poruszyły się, a ręce opadły na kolana. Zwolna obróciła się do kamery i zobaczyłem jej twarz, mokrą od łez, mocno uszminkowaną, oczy wręcz utopione w tuszu. Wyglądała jak napuchnięta od płaczu - godny politowania kawałek nieszczęścia - i dopiero wtedy do mnie dotarło, że to miała być Eri. - Hal - przemówiła łamiącym się głosem - to już koniec. Złapali mnie. Kaję zabrali do obozu... będę ją mogła odwiedzać raz na tydzień. Wszystko przepadło. Tak mi przykro, że cię zawiodłam... nie jestem taka sil na jak ty... Głos całkiem odmówił jej posłuszeństwa i znowu wstrząsnęły nią spazmy. Zanosiła się szlochem jak ktoś, kto utracił wszystko co miał i sięgnął dna rozpaczy. W kadrze pojawiła się męska dłoń i spoczęła na ramieniu kobiety. - Pani Bregg - powiedział właściciel dłoni - proszę mówić to, co zostało ustalone. Nie od razu posłuchała. Widać było, że zmuszenie się do jakiegokolwiek kontrolowanego działania kosztowało ją masę wysiłku. W końcu jednak przemogła się i znów spojrzała w kamerę. - Hal, wszyscy mi tu mówią, że to nie tylko moja wina. To pod twoim wpływem zrobiłam to wszystko. Oszukałeś mnie i wykorzystałeś, przez ciebie i twoje głu pie fobie doznałam tych wszystkich upokorzeń. Dlate go... dlatego wyrzekam się ciebie, nie uważaj mnie wię cej za swoją żonę. Najlepiej zapomnij o mnie. Więcej się nie zobaczymy. Obraz mignął i zgasł. To Arvin go wyłączył. - Dalej nic nie ma. No, jak panu w dzióbku? Chyba nawet nie słyszałem jego pytania. To miała być Eri? Prawda, nie widziałem jej ładny kawał czasu, prawda, musiała zmieniać wygląd, stosować rozmaite zabiegi maskujące, do głosu także znalazłoby się trochę zastrzeżeń... lecz efekt obcości łatwo dało się wytłumaczyć długim brakiem kontaktu. Nawet bardzo bliskie osoby wydają się nam trochę inne po długim niewidzeniu i dopiero wspólnie spędzone chwile przywracają je naszej ułomnej pamięci. - Mógłby pan to jeszcze raz puścić? - Panie Bregg, to nie telerekording, a pan nie jest tu dla przyjemności. - Westchnął przeciągle, jakby był au- tentycznie zmartwiony. - Widzi pan, jak to się kończy. Zbałamucił pan porządną dziewczynę, zawrócił jej pan w głowie, zniszczył dobrze rokujący związek - a wszystko w imię własnych egoistycznych celów. Na szczęście w porę się zreflektowała. - Sfingowaliście to - powiedziałem bez przekonania. - Niestety, nie. Proponowaliśmy jej konfrontację z panem, ale odmówiła. Nie chce już mieć z panem nic wspólnego. - Ty betryzowana pokrako! - ryknąłem porywając się z krzesła. Dopadłem go jednym skokiem, rękę miał już pod biurkiem i z wielkim pośpiechem nią manipulował, wyrwałem go oburącz z gniazdka, które tam sobie uwił, ale już z zaplecza biegli na jego wezwanie ci w ce- kinach, więc tylko odrzuciłem go z całej siły, łomotnął w blat tłustymi plecami, rycząc z przerażenia. Nim opadł na podłogę z drugiej strony, przejechał po wystającym przełączniku i od tego momentu jego drogę po jasnej powierzchni znaczyła smuga krwi. W za ciasnym do walki pomieszczeniu tamci runęli na mnie hurmem, jednego poczęstowałem ciosem w skroń, drugiego zaprawiłem w szczękę i prawie usłyszałem odgłos gruchotanej kości, trzeciemu złamałem nogę potężnym kopniakiem w udo, kolejnego pięknie skontrowałem na czoło - świetne miejsce, nie rani się knykci - lecz napierało ich zbyt wielu. I napierali zbyt szybko. Nie było gdzie się cofnąć ani uskoczyć, w dodatku niektórzy obiegli biurko i miałem ich za plecami, na ścianie znowu zaczęła się wyświetlać sekwencja z panią Bregg w roli głównej, ej, Eri, pozazdrościłaś mi sukcesów w realonie, gdybyś miała jeszcze trochę cierpliwości, to i z ciebie zrobilibyśmy gwiazdę, a teraz już wszystko stracone - stracone - stracone. Cios zadany z tyłu słynną bronią parastatyczną odebrał mi świadomość; rozłożyłem ramiona i jak pikujący bolid zwaliłem się w ciemną czeluść, która się pode mną usłużnie otworzyła, a zanim się zamknęła, zoba- czyłem wszystkie nieba czarne i niebieskie. Przeznaczeniem człowieka jest samotność. Ocknąłem się oczywiście w mojej klitce, mżącej na perłowo, lecz teraz na wykładzinie położono materac, nakryty białym prześcieradłem. Na prześcieradle spo- czywałem ja sam, rozebrany do naga, natarty maściami, od których cuchnęło powietrze. Prześcieradła, to górne i to dolne, lepiły mi się do ciała przez te maści, tak że gdym się próbował obrócić, czyniłem to wraz z nimi i w końcu znalazłem się jakby w kokonie z tkaniny, uwięziony w niej jak jedwabnik. Moje ubranie leżało nie opodal, pieczołowicie poskładane w kostkę, ale kiedym po nie sięgał, odezwały się chórem uśpione stłuczenia i oblał mnie pot. Cała czaszka z tyłu i dobry kawał pleców były jedną wielką strefą bólu, poruszając się musiałem ciągle o tym pamiętać. Zacząłem zatem od ewidencji; siniaki zaczynały już być widoczne, ale poza stłuczeniami na całym ciele i zadrapaniami na kostkach dłoni niewiele ucierpiałem. Lekarz z Adaptu na Lunie mówił, że kości mam jak u byka. Ale byłem sam. Zostałem sam na sam ze sobą, jak tylekroć dotąd, bo tak naprawdę człowiek przez całe życie gra solówkę. Nikt go w tym marszu nie wyręczy. W miłości, w chorobie i umieraniu, w cierpieniu, w najważniejszych bitwach życiowych, jeśli je masz - nikt cię nie zastąpi. Nie tylko w obliczu zagrożenia, w płomieniach Arktura, w dziurze na Kerenei, ale w każdej sytu- acji życiowej zdany jesteś wyłącznie na siebie. Inni to tylko mniej albo bardziej życzliwi obserwatorzy. Wszystko, co można od nich uzyskać, to słowo otuchy, dotknięcie ręki, odruch współczucia lub solidarności - ale to ty musisz osobiście umrzeć, ty ulegasz chorobie, ty na własnej skórze doświadczasz ukąszeń życia. Ach, jak cudownie byłoby czasem wysiąść z własnego ciała i prze- czekać na uboczu niektóre jego przygody i doświadczenia. Nic z tego. Już się zaczął poranek - powoli traciłem poczucie czasu - już idą po ciebie twoi prześladowcy. Kosmos to fraszka, tam ma się do czynienia z galerią ślepych fenomenów, które stawiają opór bez złośliwości, prześladują cię niejako mimowiednie, bez specjalnej intencji. Ludzie to co innego. Ludzie wyjdą ze skóry, żeby ci dopiec, i uczynią to w pełni dobrodusznej bezinteresowności. Cóż dopiero mówić o tych, którzy znajdą albo wymyślą sobie jakiś powód. Świat jest krwiożerczą bestią, a ludzie jej emisariuszami, sforą spuszczaną w potrzebie z smyczy - i cóż dziwnego w tym, że ktoś wpadł na pomysł, żeby tę sforę betryzowaniem okiełznać i pozbawić uzębienia? Była jeszcze Eri. Na wspomnienie tego imienia igła bólu przewierciła mnie na wskroś, jeśli tak się można wyrazić poetycko. Nic tak nie boli jak zdrada ukochanej kobiety, jak nagłe i niespodziewane porzucenie przez tą, którą się wywindowało na piedestał i mianowało naj- bliższą z żyjących istot. Z którą zawarło się umowę na wspólne pokonywanie porohów egzystencji i dla której warto by skoczyć w ogień, gdyby to coś dało. Związek z kobietą wtedy dopiero ma sens, gdy razem tworzycie strukturę w piątym albo siedemnastym wymiarze, podpartą solidnie z obu stron i przez to stabilniejszą niż każde z was pojedynczo. Dopiero wtedy to się opłaca. Lecz i odwrotnie: wycofanie którejkolwiek z podpór sprawia, że wasza mała budowla natychmiast idzie w gruzy i tak jak przedtem dwoje znaczyło więcej niż jeden plus jeden, tak teraz jeden znaczy mniej niż dwoje minus jeden. Przez długi czas nie mogłem pojąć tej prostej arytmetyki, ja, chowany na Starcku, Cantorze, Hilbercie, Ferrecie, analizie metagenów, topologii nadprzestrzeni i ciągach nieliniowych. A kiedy zdołałem ją pojąć, mój związek z Eri się rozleciał. A jeśli nagranie zostało w samej rzeczy spreparowane? Uczepiłem się tej myśli jak straceniec. Co ja widziałem? Powiększony monstrualnie obraz na ścianie, co odebrało mu ostrość, na nim rozhisteryzowaną kobietę ucharakteryzowaną na Eri, która odegrała dla mnie te trzy minuty spektaklu - tyle. Przecież nie tak trudno znaleźć piętnastorzędną aktorkę z realonu, podmalować, nafaszerować prochami i po tysiącu prób, gdy już naprawdę doprowadziło się ją na skraj histerii, wypreparować z materiału trzyminutowe jądro, owoc, który zaproponuje się na tacy niejakiemu Breeggowi do spożycia. On zaś, niby to troglodyta, ale w gruncie rzeczy wraż-liwiec nieprzeciętny, łyknie ten pasztet, bo oczy momentalnie zajdą mu łzami i nawet dokładnie nie będzie widział, co i jak. Nawet nie będzie tego potrzebował, bo w mig wspomoże go usłużna wyobraźnia. Wasze niedo-czekanie! Może złapali Eri, a może nie - ja musiałem wierzyć, że jej nie mają i że to, co obejrzałem na ekranie i o co się wczoraj pobiłem, to tylko prowokacja i mistyfikacja. Ta myśl dodała mi otuchy. Usiadłem ostrożnie i zdołałem się podnieść. W kąciku sanitarnym przybył prysznic, więc zmyłem z siebie maść i poty bitewne, skorzy- stałem z włochatego ręcznika, który też tam umieścili moi sekretni wielbiciele, i przyodziałem się w moje stare ciuchy. Akurat kończyłem te zabiegi - łoże boleści tymczasem zniknęło, wessane w ścianę - gdy otworzyła się wnęka i stanął w niej jeden z cekiniastych, w ciemnych okularach, spod których wystawał bezwstydnie okrągły opatrunek. Broń w prawej ręce trzymał lufą do podłogi i nie kwapił się dalej. Śledczy Zorgass minął go, ale też nie wykazywał specjalnej gorliwości, by się ze mną spo-ufalać. - Dzień dobry panom - powitałem ich wylewnie. -To co, druga runda? - Niech pan nie błaznuje, Bregg - rzekł oschle Zorgass, do którego byłem podobny dwiema literami na końcu nazwiska. - Dosyć pan narozrabiał. - No tak - powiedziałem głosem pełnym skruchy. - Narozrabiało się po pijaku. Siedemnastu zabitych, trzy tysiące rannych. Trzy tysiące i jeden - podniosłem palec do góry. - Byłbym zapomniał o sobie. Ładna kobieta, którą widziałem pierwszy raz, wniosła na tacy śniadanie; tacę postawiła na niskim stoliku, który dostarczył następny z goryli. Ha, nie udało się wybić wszystkich. Poczułem nieziemski głód i bez dalszych ceregieli wymiotłem wszystko do czysta. Zorgass dał znak i ta sama kobieta zabrała tacę z naczyniami, a ten sam goryl zadbał o usunięcie stolika. Raptem moje małe królestwo zaroiło się od cekiniastych; pojąłem z właściwą sobie przenikliwością, że coś się szykuje. Śledczy Zorgass zbliżył się z tajemniczą miną i stwierdził: - Panie Bregg, niestety muszę panu założyć kaj danki. Spojrzałem na tego z bronią, który stanął tak, żeby mieć wolne pole do ostrzału. Lufa pistoletu nieznacznie podniosła się w górę. Wyciągnąłem ręce, a Zorgass zapiął mi na nich obrączki. - Są z tytanu - poinformował - mówi to coś panu? - A jakże. - Tytanowe bywają elementy rakiet i rozmaite części, narażone na działanie skrajnych warun- ków i wysokich naprężeń. Oznaczało to, że mam się nie starać ich złamać. Tym razem wnęka otwarła się na korytarz i przemierzyliśmy dokładnie odwrotną trasę niż wczoraj. Gli-der stał na podwórzu, jakby czekał na nas przez cały czas. Zapatrzyłem się w niebo. Nie sądziłem, że po jednym dniu można tak do niego zatęsknić. - Dokąd jedziemy? - spytałem, ale zbyli me zainteresowanie milczeniem. Ruszyliśmy; jak zwykle ściany glidera ściemniały, żeby mi nie psuć niespodzianki. Nudziłem się; daliby chociaż poczytać gazetę. Ach, przecież gazet od dawna już nie ma. Czysty papier był na wagę złota. Jechaliśmy więcej niż kwadrans, z czego wynikał przy- gnębiający wniosek, że na pewno nie odwożą mnie do domu, choć i te kajdanki wcześniej dobrze nie rokowały. Przyglądałem się znudzonym twarzom mojej eskorty, z którą miałem wczoraj mały zatarg, ale zdawali się puścić to w niepamięć. Pociągnąłem nosem - coś było nie w porządku z powietrzem. Zrobiłem wydech i wytrzymałem tak dobrą minutę. Oni też coś zauważyli, w oczach ich pojawił się cień niepokoju, któryś zamierzał wygłosić komentarz, a może ostrzeżenie, ale już osuwali się z ławki pokotem. Ścisnąłem palcami nos, Zorgass patrzył na mnie z wyrzutem, lecąc bokiem na żłobkowane tworzywo, po chwili jego zeszklony wzrok ostentacyjnie wbił się w sufit. Znowu wszystko będzie na mnie, pomyślałem sennie, dziwna rzecz, przecież niedawno spałem, ale było ponad moje siły przeciwić się mocom, które domagały się, bym zasnął znowu, co u diabła, czy to jakieś zawody, czas byłoby zachowywać się stosownie do powagi sytuacji. Nie brakowało mi tchu, bo nos wyzwolił się i ostentacyjnie chłonął truciznę. Starałem się jak najdłużej utrzymać w pionie, ale spostrzegłem, że pozostali dawno spasowali i wobec tego ja jestem bezdyskusyjnym zwycięzcą, więc też dałem za wygraną; moje bezwładne ciało przyjęło tę decyzję z ulgą i radośnie dołączyło do grona braci śpiących. Pamiętam, że było mi niewygodnie. Odzyskałem świadomość siedząc na fotelu, ciągle z kajdankami na rękach, a naprzeciwko mnie, też w fotelu, rozgościł się facet w moim z grubsza wieku biologicznym, sądząc po wyglądzie. Jego dobroduszna twarz emanowała życzliwością, właśnie wracał na nią wyraz powagi i z niesmakiem zorientowałem się, że musiałem od pewnego czasu opowiadać coś, co go rozśmieszyło. Pokój był ciemny, jakby przygaszenie świateł sprzyjało zachowaniu konspiracji. Z najbliższego mebla spoglądał na mnie beznamiętnie rudy kot, wielkimi zielonymi ślepiami, jakby ciągle zastanawiał się, czy nie warto na mnie zapolować. Czułem w głowie znużenie, jakbym napracował się nad Starckiem albo innym specem od matematycznych zawiłości. Cekiniaści gdzieś poznikali. Przypomniałem sobie, jak się kładli w gliderze pod wpływem gazu usypiającego czy co tam to było - więc zostałem porwany? - Widzę, że wraca pan do formy - powiedział mężczyzna. Głos jego brzmiał sympatycznie i na razie nie widziałem powodu, żeby go nie lubić. - Moje nazwisko nic panu nie powie, podobnie jak i mój wygląd: dla potrzeb tego spotkania moja twarz została poddana zabiegom deformującym. To na wszelki wypadek, gdyż sądzę, że spotykamy się po raz pierwszy i ostatni. - Kim pan jest? Co to za miejsce? Po co te zastrzeżenia? - Gaz w gliderze służył temu, byśmy mogli z panem pokonferować i nie musieli nikogo prosić o zgodę. To, że uprowadziliśmy pana akurat w taki sposób, zostało podyktowane troską o pańską eskortę. Nie zaszkodzi, jeśli umocnią się w przekonaniu, że wszędzie czai się zagrożenie i w związku z tym nieodzowna jest czujność. Oczywiście teraz zostanie wdrożone długotrwałe śledztwo, które nic nie da. - Tyle zachodu dla jednego spotkania - westchnąłem. Przejaśniało mi się pod kopułką. - Źle jest rządzone państwo, w którym trzeba aż takich zabiegów, żeby dwóch ludzi mogło swobodnie wymienić opinie. Nie zraziła go ta uszczypliwość. - Panie Bregg - powiedział - wiem, że wszystko wydaje się panu dziwne, ale to dlatego, że pan nie zna ani nie rozumie uwarunkowań. Z pozycji outsidera kpi się komfortowo. - Od wczoraj o nic nie proszę, tylko żeby mnie oświecić - burknąłem. - Czy właśnie nadeszła ta chwila? Znowu się uśmiechnął. Pasowały mu moje odzywki. - Gaz zastosowany w gliderze ma taką właściwość, że kiedy przestaje działać, człowiek budzi się w stanie jakby hipnotycznym. Przez krótki czas rozumnie odpowiada na pytania, wyjawiając kwestie, które normalnie chętnie by zataił. - I czego się pan ode mnie dowiedział? - Że nic pan nie wie o ukryciu mikrofilmów z „Prometeusza" i „Ulissesa". - Z wynikami naukowymi wyprawy? Przekazaliśmy je zaraz po wylądowaniu. - Chodzi o zawartość bibliotek obu statków. Ktoś gorliwy zażądał wydania zapisów książek, obrazów, nagrań -jako zbyt „krwawych" i „zbrodniczych", a przez to sprzecznych z kanonami obowiązującej ideologii. Uznano, że ich rozpowszechnianie mogłoby zakłócić kruchą równowagę tego społeczeństwa. Wie pan, taki Wagner przy tej dzisiejszej muzyczce to prawdziwy dynamit. Albo „Zbrodnia i kara". Pańscy koledzy zwęszyli, w czym rzecz, i potajemnie ukryli gdzieś parę skrzyń mikrofilmów. Władze szaleją nie dlatego, że to tyle warte, tylko że sytuacja wymyka się im spod kontroli. - Co ja mam z tym wspólnego? - Pan nic, ale ci co decydowali o zapuszkowaniu pana, wyznają spiskową wizję rzeczywistości. Z ostrożności, z głupoty - mniejsza o to. Skoro był pan na „Prometeuszu", musiał pan w tym maczać palce albo przynajmniej coś o sprawie wiedzieć. Ich zdaniem, oczywiście. Czemuż więc nie nacisnąć delikwenta, a nuż sypnie konkretami? Niestety, zabrali się do rzeczy od nie- właściwego końca. Indagowali pana o tajną organizację, pan jej istnieniu zaprzeczał - tym sposobem nawet nie zatrąciliście o sprawę główną. - Nie najwybitniejsi z nich fachowcy. - Dziwi to pana? Przez tyle lat nie mieli nawet na horyzoncie tego typu problemów. Nie znają ich z praktyki, więc to poniekąd normalne, że brak im wprawy. A pan im roboty nie ułatwiał, bo niby czemu, prawda? Z panem - zaśmiał się - nawet wybitni fachowcy z systemów totalitarnych mieliby zgryz. - Przecenia mnie pan. Wyznaję pogląd, że z człowieka wszystko można wycisnąć, zależy to tylko od przyłożonych sił. - Czemuż więc pan nie uległ? - Bo przykładali za małe siły w niewłaściwych miejscach. Pewnie ciekawi pana, co by się stało, gdyby postarali się bardziej? - Pozwoliłem sobie na uśmiech. - Ja też. Moja metoda jest nader prymitywna: trzeba wytrzymać więcej niż gotów jest znieść własny organizm. Innymi słowy trzeba z góry zaakceptować, że badanie materiału przybierze charakter niszczący. Fachowcy z systemów totalitarnych, jak pan ich nazwał, komplet nie się nie przejmowali taką możliwością, człowiek w tych systemach jest tani. W porównaniu na przykład z siepa czami Stalina wasi goryle to pielęgniarze w pensjonacie. Ale, ale - skąd pan zna tak dobrze przebieg tego, pożal się Boże, śledztwa? Też z mojej relacji pod wpływem gazu? - Nie. Mamy inne sposoby. - I nie powie mi pan, kogo pan reprezentuje. - Nie. Tak będzie lepiej dla pana. Ale łatwo się pan domyśli. - Nie lubię się domyślać. Lubię wiedzieć. - Każdy by tak chciał. - Chwilę się zastanawiał, jak zawrócić naszą rozmowę na główny tor. - Panie Bregg, jestem tu w określonym celu... którego nie będę ukrywał. Gremia rządzące, jak pan pewnie zdaje sobie sprawę, są w kwestii wracających astronautów podzielone. Jedni widzą w was zagrożenie dla dotychczasowego ładu - tych jest na razie niestety większość, drudzy - szansę. Co symptomatyczne, obie strony mają świadomość, że cywilizacja zabrnęła betryzacją w ślepy zaułek i należa łoby się z tego rakiem wycofać. Rozbieżności dotyczą spo- sobów i terminów. Chciałbym z panem podyskutować na ten temat. To urządzenie - wskazał kota - nagrywa nasz dialog. Mam nadzieję, że nic pan nie ma przeciwko temu? - Nie. Ale może coś dałoby się zrobić z tym? - wycią gnąłem ku niemu ręce. - Ciężko mi się skupić. Uśmiechał się życzliwie, ale pokręcił głową. - To - pokazał na kajdanki - musi na razie pozostać na swo im miejscu. Otwierają się na hasło. Nie przewidzieliśmy nożyc do cięcia metalu. Akurat, pomyślałem. Boisz się, i tyle. - Jak odwrócić betryzację? Po prostu niech wybierają, kto chce mieć dzieci betryzowane, a kto nie. - Tylko niech pan nie zapomina, że potem jedni i drudzy będą musieli żyć w tym samym społeczeństwie. Jedni potulni jak baranki, drudzy agresywni jak wilki - da pan głowę, że ci drudzy nie zjedzą pierwszych? Poza tym sam pan widzi, Bregg, że oni są niezdolni do wybo ru. Pójdą tam, gdzie się ich popędzi, zrobią tylko to, co im się każe. - Samiście temu winni. Rządzi się nimi tak łatwo, że przestaliście wreszcie doceniać zalety takiego stanu rzeczy i ujrzeliście wady? A może ktoś was oświecił, że społeczeństwo takie nie utrzyma się długo na powierzch ni historii? - Dałem mu czas na odpowiedź, ale milczał. - Wie pan, co się stało sto lat temu? Został wprawdzie osiągnięty komfort władzy, ale kosztem zablokowania potencji jednostek i społeczeństwa. Twierdzicie oficjal nie, że rozwój zdolności osobniczych, twórcze możliwo ści człowieka nie zostały ograniczone - tylko że telefon komórkowy musiał wam zrobić Thurber, choć wszystkie elementy - radio, anteny, telefon - mieliście gotowe, wy starczyło je tylko połączyć. Tak, tak, ten sam, Thurber, który pełnił rolę kierownika naukowego wyprawy i któ ry teraz pije na umór, bo nie znajduje dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. Chcieliście, mój panie, zapew nić sobie społeczeństwo aniołów i raj na Ziemi, a otrzy maliście społeczeństwo wałachów, żyjące w świecie, w którym występuje dość sporo elementów z piekła ro- dem. Tak się kończą tego rodzaju zabawy. Zawsze. Najpierw zacne intencje, wprowadzane na siłę świetlane idee, pierwsze nadużycia i pierwsze ofiary, bo rzeczywistość nie chce się naginać do odgórnych koncepcji. Po zwałach trupów, po górach kłamstwa, przez morze cierpienia przeprowadza się to wreszcie - a na końcu się okazuje, że nie warto było. Ale już sprawa zaczyna być usankcjonowana historycznie, już ludzie - ten najbardziej plastyczny z materiałów - nagięli karki i umysły do wymogów idei, przyjęli jej szczepy i uznali za swoje... Jakże tu raptem, po zaledwie setce lat, odginać ich w drugą stronę? Znowu podniesie się lament, bo system obrósł już swymi beneficjentami, którzy przywarli z wielką siłą do żłobu, znowu da o sobie znać opór męczonego tworzywa, tym razem na pewno w imię najsłuszniejszej pod słońcem racji... Pobielał na twarzy. - Surowo nas pan sądzi, panie Bregg. - A niby czemu miałbym stosować taryfy ulgowe? Rozmawiamy poważnie, prawda? - Wziąłem głębszy oddech. - Pomówmy o mnie, będzie konkretniej. Wróciłem z gwiazd i zastałem swoją planetę odmienioną w jakąś parodię świata, w którym nie daje się żyć. W którym folgowanie i nadskakiwanie głupocie oraz niskim instynktom jest na porządku dziennym, mało tego, stało się kanonem oficjalnej ideologii. W którym względy ra- cjonalne, tak jak je pojmuję, trafiły do lamusa nie wiedzieć na jak długo. W którym szczytowe osiągnięcia techniki zostały zastosowane do transmisji strumienia gówna, bo jak inaczej nazwać to, co oferuje telewizja satelitarna. Przybyłem do świata, który za swe główne zamierzenie przyjął schlebianie gustom większości, a ta, jak pan może wie, prawie nigdy nie ma racji. - Przerwałem, żeby się trochę uspokoić. - Ale powiedziałem sobie: Bregg, w tym świecie da się żyć. Można się od niego oddzielić murem wspomnień, zainteresowań, przyjaciółmi, rodziną. Można na uboczu owczego pędu społeczeństwa zbudować swoją enklawę i strzec jej pilnie przed intruzami, pokochać jakąś kobietę, mieć z nią dzieci i starać się wychować je na ludzi. Krótko mówiąc chciałem znaleźć tu swoje miejsce na Ziemi, dożyć do śmierci nie wadząc ani nie wchodząc w drogę nikomu... Nawet na tyle mi nie pozwoliliście. Z faceta o duszy konformisty zrobiliście buntownika, bo wszystko ma być pod jeden stry-chulec i nikt, nawet taki relikt jak ja, nie ma prawa się wyłamywać. - Chyba widzi pan to zbyt czarno. - Tak? Kpi pan sobie ze mnie? Uwięziliście mnie, pojmaliście moją żonę, bo chciała żyć po swojemu, odebraliście mi córkę... co jeszcze mógłbym utracić? Życie? - To blaga, że złapali pana żonę. Dzielna kobieta, bez dwóch zdań... I nie tak osamotniona, jak pan myśli. Pewne siły jej pomagają. Spojrzałem na niego uważnie. - Jedni mówią tak, inni owak. Nie wiadomo, komu wierzyć. Wracając do tematu: czy to norma, że ci, którzy uniknęli betryzacji, są zazwyczaj wybitni w swoich branżach? Prawda, obracam się głównie w sferach naukowo- artystycznych, ale tam to najlepiej widać. Zacząłem wręcz podejrzewać, że kto wyrasta ponad przeciętność, zawdzięcza to nie tyle talentowi, ile temu, że nie został okaleczony u samego zarania. Takie niewinne obrzezanie mózgu. - Niestety, trafna uwaga, panie Bregg. Bolesna, ale trafna. - Ale to wnioskowanie ma dalszy ciąg. Co by pan powiedział na taką hipotezę: uboczne skutki betryzacji były znane dość dobrze przed jej wprowadzeniem. Wiedziano, czym to grozi - a jednak zaaplikowano ją ludzkości, zwłaszcza że wobec szalejącej przestępczości łatwo było to uzasadnić publicznym dobrem. Nie mniej istotnym powodem - zawiesiłem głos - był interes elit politycznych. Tak było wtedy i tak bodaj pozostało do dziś: wąska niebetryzowana elita rządzi z ukrycia betry-zowanym ludzkim bydłem. Przekraczający wszystko plan ubezwłasnowolnienia mas dokonał się wyłącznie w interesie sprawujących władzę. Obcięcie agresji, niskie wymogi - byle pasza była w obfitości - to w gruncie rzeczy kwestie drugorzędne. Wie pan, czego naprawdę się bo- icie? Dwóch rzeczy: ujawnienia prawdy - i konsekwencji. Ktoś przecież, ukryty czy nie, ponosi odpowiedzialność za ten stan rzeczy. Już się zbierał do repliki, ale pisk komórkowca za- absorbował jego uwagę bez reszty. Wyszarpnął aparat z kieszeni i w miarę jak wiadomości wpływały do jego ucha, twarz mego gospodarza tężała. - Namierzyli? Jesteś pewien? Ale przecież Skover miał ich trzymać na dystans... Tak. Jasne. Zwinął maszynerię i jego ruchy nabrały przyspieszenia. - Panie Bregg, nastąpiły niespodziewane komplikacje. Muszę się zmywać. Myślę, że innym razem dokończymy naszą rozmowę. - Oby nie - skwitowałem. Spojrzał na mnie przelotnie, jakby już stracił dla mnie zainteresowanie. Zdjął z oparcia fotela kurtkę, sprzed drzwi zawrócił i porwał pod pachę kota. Odprowadzałem go znudzonym wzrokiem. Myśląc o tym, jakie jeszcze warianty przyjmie gra w złego i dobrego śledczego, zanim wydostanę się z trybów tutejszej machiny utrzymywania porządku, znalazłem telefon i wezwałem glider. Bez przeszkód dojechałem do domu, sforsowałem wejście - nie zabezpieczyli go w żaden dodatkowy sposób. Za pomocą nożyc do metalu po solidnych zmaganiach pozbyłem się kajdanków. Potem przejrzałem pocztę, wysłałem kilka wiadomości i zasiadłem do biurka w celu dokończenia wczorajszych notatek. Był późny wieczór, kiedy się po mnie zjawili. Chłodne powietrze przyjemnie uderzyło w twarz. Gwiazdy jaśniały nad głową. Znów zapomniałem płaszcza. maj 1999 NOCNE WYŚCIGI W GŁĄB ANNY Może to była łąka, a może tylko leżące odłogiem pole uprawne, jak tyle podobnych w okolicy. Z boku snuła się wątła rzeczka, porośnięta po jednej stronie olchami, dalej przechodzącymi w zagajnik. Nigdzie w zasięgu nie rejestrowałem Tutejszych, choć zwykle wszędzie się od nich roiło. Jakimś cudem zniosło nas na takie manowce, gdzie zwykle nie mieliśmy nic do roboty, ale fakt był faktem: szybowaliśmy nad tą niby łąką w szyku półro-zwiniętym, jakby nawet ostatnia porażka nie zdołała nas wyzwolić z okowów dyscypliny. Harbona jako najstarszy trzymał się w przodzie, Karkas niedaleko za nim, a ja z Zeterem bardziej z tyłu i po bokach, trochę dla podkreślenia dystansu. Z braku lepszego zajęcia przyglądałem się okolicy. Teoretycznie nic tu nie powinno nas dziwić, a jednak przy byle okazji przystawałem i śledziłem a to strużkę potu na skroni robotnika, szeroką jak rzeka, a to pola-tującą w powietrzu ważkę, wielką jak helikopter, aż zirytowany Harbona zawracał i w starannie odmierzonych inwektywach łajał mnie za gapiostwo. Nie dyskutowałem z nim, bo uważałem, że kiepska passa rozregulowu-je nas psychicznie. Jego i mnie. Inni nie okazywali aż tyle wyrozumiałości. Taki Karkas na przykład przy każdej okazji odsądzał Harbonę od czci i wiary i lżył jego posunięcia. Teraz unosił się do- słownie tuż za nim, jakby chciał spaść na niego i za-tłamsić fizycznie. Ale Harbona, lekceważąc zagrożenie, spokojnie sunął przez ciemniejący przestwór. Burza wybuchła nagle, mimo że przeczuwaliśmy ją wcześniej po zmianie warunków elektrostatycznych. Z miejsca poszliśmy w rozsypkę, bo gdyby ktoś nas nie lubił, trudno o lepszy moment do ataku, ale rozpoznawszy, że chodzi wyłącznie o fenomen pochodzenia naturalnego, z powrotem zbiliśmy się w grupkę. Dryfowaliśmy z grubsza wciąż w tym samym kierunku. Było na co popatrzeć: strugi wody, z których każda mogłaby zatopić nasz Zespół, siekły ukośnie, spadając ku ziemi; trawy i gałęzie uginały się pod razami deszczu, ujawniając drugą, skrywaną na co dzień naturę, wszystko było pobudzone, gwałtowne. Przyroda bez żenady demonstrowała swą dzikość. Wkrótce ziemia zniknęła w szarawym woalu; wśród błysków i grzmotów przestałem widzieć wyraźnie, ciągle czując partnerów obok. Nade mną z ciemnego nieba, na pozór z jednego punktu, leciały jasne smugi deszczu; nie od razu zorientowałem się, że przestaliśmy się przemieszczać, gdyż wewnątrz grupy rozgorzała kolejna scysja. - To twoja wina! - krzyczał rozsierdzony Karkas. - Gonimy w kółko bez żadnych efektów! - Tak ci się zdaje? - Harbona usiłował zachować spokój. - To może mi powiesz, co konkretnie masz mi do zarzucenia? Wycie wiatru, szum ulewy pasjonowały mnie bardziej, więc dyskusji Harbony z Karkasem poświęcałem jedynie minimum uwagi. - Nie chodzi tylko o złe decyzje - podniecił się Karkas i aż pobielał ze wzburzenia. Przez ścianę wody widziałem go niewyraźnie -jak widmo. - A o co? - Sam dobrze wiesz, o co. Dobrzy dowódcy mają fart, marni przynoszą pecha. Czego się chwycisz, to spartolisz. Wisi nad tobą fatum. Będziemy się tak z tobą męczyć, póki nie opuści cię zły omen albo dopóki ktoś nas od ciebie nie wyzwoli! - Lepiej odejdź - hamując złość zaproponował Har- bona. Karkas na moment zaniemówił, zbyt zacietrzewiony, żeby się wycofać. - Ty sam odejdź! Ciekawym, jakie sukcesy odnosiłeś przed przyłączeniem się do nas. Takie same, czyli żadne! - ryknął z tryumfem. - Jesteś przeklęty, a my razem z tobą! - Nie przyłączyłem się do was - sprostował Harbo-na. - Ja was utworzyłem. Od kiedy operowałem z Harboną, widziałem go w akcji tylko raz, ale to wystarczyło. Karkas doszedł później, więc nie miał się na baczności. Zainkasował cios spoza Puklerza, ale zdążył osłonić się swoim i zbierał się do odpowiedzi, gdy wszystkich nas ogarnął zamęt. Zawirowaliśmy w energetycznym uścisku, zamienieni w kłąb, w którym każdy rozdawał razy na ślepo i coś po drodze obrywał, aż Zeter i ja wyhamowaliśmy, odrzuceni przez Puklerz Harbony. To była jego rozgrywka; wyprowadził decydujące uderzenie, poszło trochę residu-alnej energii na zakresie kompletnie nie rejestrowalnym przez Tutejszych - i już. W sumie było tej energii tyle, że nikt by nie dostrzegł, zwłaszcza podczas burzy; już miejscowy potwór, zwany świetlikiem, emitował więcej. Na Karkasa jednak wystarczyło; znieruchomiał i zwinął się w sobie. Cios Harbony załatwił go na cacy. - No? - powiedział Harbona. - Ktoś jeszcze? Nikt się nie kwapił. W tej samej chwili wyczułem w pobliżu czyjąś nadprogramową obecność; przybysz wyłonił się z półmroku i nadał sygnał powitania. Musiał świadkować bijatyce, która nie przynosiła chwały żadnemu z nas. Gdyby chciał teraz zaatakować, mielibyśmy spore kłopoty. Wszyscy byliśmy wyczerpani, a pokiereszowany Karkas wydatnie zmniejszał manewrowość oddziału. Nikt kto ma olej w głowie nie postępuje w ten sposób. - Nazywam się Mehuman - przedstawił się przybysz. - Widzę, że zaprowadzenie w tej grupie jakże pożądanej dyscypliny natrafia niekiedy na trudności. - Do rzeczy - warknął Harbona, zły że daliśmy się podejść. - Chciałbym do was dołączyć jako jednostka wspomagająca. Harbona nic nie odrzekł; cofnął się taksując nowego. - Nie potrzebujemy wsparcia, ale zostań, jeśli chcesz. A nuż się przydasz. O jednym chcę cię uprzedzić: ja tu rządzę i bez względu na to, jak się nam wiedzie, nie zniosę fatalistycznego pobekiwania. Dołącz do szyku. Bez dalszych ceregieli Mehuman włączył się w obwód pomiędzy Ze tera i mnie. Pozwoliliśmy mu na to. Nie mieliśmy siły, żeby się z nim przepychać. Burza szalała w najlepsze. Stary Mitręga miał 62 lata, amputowaną nogę i rentę w wysokości przekraczającej nieco połowę średniej krajowej. Nogę stracił w wypadku na kopalni, kiedy w wyniku tąpnięcia osunął się na niego skalny strop i przywalił go całkowicie. Z tej katastrofy Mitręga uszedł z życiem, bo zwał, idąc z góry i trochę bokiem, obalił się na kombajn, który tak się ustawił, że na murze pogiętego żelastwa wsparły się dziesiątki ton kamienia. W ten sposób powstało coś w rodzaju wnęki, gdzie dochodziło powietrze i gdzie Mitręga dekował się przez caluśkie trzy dni, jak się po odkopaniu dowiedział na powierzchni. Spoczywając w całkowitych ciemnościach, na nierównym i ma się rozumieć twardym podłożu, czuł jednak coś w rodzaju satysfakcji, ale nie z tego powodu, że się wywinął kostusze, tylko dlatego, że zaliczają mu kolejne płatne szychty, a on tu sobie leży jak gdyby nigdy nic i poleży jeszcze, oj, poleży w szpitalu, tak że kopalnia będzie mu dłuższy czas becalować za friko. Nadzieje związane ze szpitalem nie były bezpodstawne, gdyż lewa noga Mitręgi ugrzęzła w zawale i coś ją tam zaciekle trzymało jak w imadle. Mitręga przekonywał się o tym, ilekroć przystępował do oddawania moczu. Była to operacja skomplikowana i bolesna, gdyż nie chcąc lać na ani pod siebie starał się obrócić i wtedy jego komfort ulegał za- kłóceniu. Ale poza tym uszło mu właściwie płazem: wy- ciągnęli go, dali pić, bo taki pobyt pod ziemią bez wody nieźle człowieka wysusza, oraz poinformowali, że i tak mu się upiekło, bo Romanowskiemu z Budziaszkiem nie pozostało nic innego jak zastukać do bram świętego Piotra. Dopiero potem wyszło na jaw, jak to jest naprawdę ze szczęściem Mitręgi. Nogę odjął chirurg, z kopalni zwolnili, a rentę przyznali nie za wysoką, bo Mitręga nie miał na łapówki dla komisji lekarskiej. Przypominał poniekąd żołnierza zastrzelonego w ostatniej godzinie wojny: stracił kulasa akurat wtedy, gdy całe polskie górnictwo konało i wkrótce potem wyzionęło ducha. Choć działo się to prawie dwadzieścia lat temu, Mitręga lubił wracać do tamtych wydarzeń, bo to była ostatnia ekscytująca rzecz, o której mógł opowiadać. Potem w jego życiu nic ciekawego już nie zaszło. Żona go opuściła, bo pieniędzy Mitręga nie miał, a dorobić nijak nie mógł i nawet stosownie do swej trudnej sytuacji trochę się rozpił. Dzieci pokończyły szkoły i rozjechały się po Polsce; dla ćwiczenia pamięci Mitręga oddawał się niekiedy rozważaniom, które z nich widział ostatnio i w jakich okolicznościach. Noga pobolewała regularnie, ale czy miało to związek z pogodą, trudno dociec, bo pogoda wyglądała teraz niewyraźnie - ni to, ni sio. Mitręga przesiadywał więc w domu - na szczęście miał gdzie mieszkać - kultywując swój status odludka, póki w jego życiu nie pojawiła się Ludmiła. Panna Ludmiła, smutnawa dwudziestoczteroletnia siostra PCK, dwukrotnie w tygodniu odwiedzała weterana pracy w ramach obowiązków, które ktoś tam na nią nałożył. Od początku Mitręga zapatrywał się na te wizyty entuzjastycznie, chociaż nie uważał się za osobnika do cna niedołężnego. Potrafił na przykład mimo protezy wyjść do sklepu po piwo, a i do kościoła, gdyby poczuł taką potrzebę, pewnie by trafił. Panna Ludmiła, która rzeczywiście była miła, młoda i miała ten dodatkowy walor, że nazywała się po ludzku, nie Świetlana, Wiera czy Eryka, wniosła w jego życie promyk, który je rozświetlił. Czekał niecierpliwie na każde jej odwiedziny, a dni jej przyjścia miał zaznaczone w kalendarzu na czerwono. Wcześniej golił się, żeby wyglądać pociągająco i w ogóle starał się sprawiać dziarskie wrażenie. Raz, gdy panna Ludmiła zwierzyła się, że na party nikt z nią nie chciał iść w tany, Mitrędze wyrwało się, że gdyby nie kulas, już on by z nią zatańczył. Coś w jej spojrzeniu migiem powstrzymało entuzjazm exgórnika. Dzwonek do drzwi - i Mitręga wystartował z krzesła, które okupował od dwóch godzin, ustawionego blisko do zamka, żeby Ludmiłka nie musiała czekać. Weszła jak zwykle zamaszyście, roztaczając wokół siebie szpitalną woń, co świadczyło, że nawiedza Mitręgę bezpośrednio po pracy na oddziale ogólnym. - No i co tam nowego, panie Karolu - zagadywała standardowo, zbierając machinalnie rzeczy, które Mi tręga specjalnie dla niej porozrzucał. Potem wyrówyw- nała stos gazet sportowych, od miesięcy tych samych, i zabierała się do prasowania. Gdy naciskała na żelaz ko, bluzka na jej piersiach rozchylała się apetycznie. Lecz Mitręga najbardziej lubił, gdy zasiadała naprzeciw ko przy herbacie, jak teraz, i zakładała nogę na nogę. A nogi miała, o Matko Boska! Na samą myśl Mitrędze ciemniało przed oczami. Wezwany do relacjonowania nowości roztaczał przed nią czar najświeższych wiadomości z radia i netu: że dolar już po dwadzieścia siedem złotych, więc wszyscy wolą euro, że liczba nielegalnych imigrantów ze wschodu przekroczyła milion, że bezrobocie w miastach, i tak wysokie po napływie zredukowanych zgodnie z zaleceniami Unii rolników, jeszcze wzrosło, że akcyza na benzynę zrównała się z ceną litra w hurcie i inne takie tam. Słuchała z niejakim znudzeniem, bo to samo tłukło przez cały dzień radio w kanciapie pielęgniarek. - Rząd nie ma pieniędzy na emerytury, niektórym grupom zalegają po pół roku. Podobno system świad czeń społecznych się rozkraczył. Lecz Ludmiła jako osoba młoda nie przywiązywała wagi do takich kwestii. Zaczęła nucić pod nosem. - Mówią, że wybuchły walki na pograniczu chińsko- syberyjskim. Chińczycy wdarli się na sto kilometrów. - Co pan zmyśla, panie Karolu - patrzyła na niego spod zmrużonych rzęs. - Niech pan lepiej opowie, jak było tam, na dole. Wierzył pan, że pana uwolnią? Ja chyba bym się załamała. - E tam - rzekł bohatersko Mitręga. - Nie myślałem o tym. Najpierw postanowiłem się wyspać. Potem myślałem o seksie. Na końcu chciało mi się tylko pić. - I nie bał się pan? - Czego? - No... że skała się poruszy i pogrzebie pana do reszty? - Nie. Nic by to nie dało. Zresztą słyszałem grzebaninę za obwałem, wsadzili rurę i wołali, że idą. Więc co mogłem zrobić? I tak sobie gadali. Rzecz jasna byliśmy także i tam, obserwowowaliśmy ich przekomarzania, ale ta sytuacja nie rokowała wielkich nadziei, choć z rozpoznania wiedzieliśmy, że panna Ludmiła nie ma stałego absztyfi-kanta. Ale ponieważ znajdowała się w wieku rozrodczym, lepiej było mieć ją pod kontrolą. Prowadziliśmy Annę Strąk skrajem chodnika, koślawego, zaśmieconego co się zowie i bez względu na porę roku wilgotnego. Wcześniej przed budynkiem szkoły grono koleżanek rozpierzchło się we wszystkie strony, a ona poszła samotnie, jak zawsze, minęła halę dworcową, przecisnęła się tunelem pod torami, gdzie było ciemno i wionęło chłodem kazamat, wydostała się na plac załadunkowy. Tu zwykle przyśpieszała kroku, ponieważ robotnicy, polegujący malowniczo między pustymi bęb- nami po kablach, gwizdali na nią i wykrzykiwali sprośne uwagi. Przed sklepem na rogu zwalniała, a czasem nawet wstępowała, jeśli miała parę euro, ale najczęściej omijała go, bo w środku rezydowali kumple tych z placu, raczący się piwem i dobrze skumani ze sprzedaw- czynią. W ten sposób dochodziła do Rozdroża, jak sobie nazwaliśmy ten punkt: miejsce, skąd powyginany chodnik z łatami kostki wiódł pod górę, do domu, albo gdzie należało przeciąć drogę przed skrzyżowaniem i skręcić ku kopalni. Gdy była młodsza, bardziej lekkomyślna, bo nie wiedziała o świecie tyle co teraz, decydowała się na skrót: przed placem załadunkowym skręcała w poprzek bocznicy, czego kategorycznie zakazywały odrapane tabliczki. Przekraczała cierpliwie dziesiątki wyślizganych szyn, a następnie drapała się pod stromą górkę, łapiąc się brzózek, które tam rosły i które w zimie okazywały się jedyną pomocą na oblodzonej ścieżce. Pewnego razu zaskoczyła przy tej okazji jednego z robociarzy, pewnie z tych, którzy po piwie rozleźli się szukać miejsc do swobodnego oddania moczu. Ten folgował sobie aż tutaj, o dobry rzut beretem od sklepu; na odgłos kroków obrócił się ku niej trzymając w ręku olbrzymi białawy przedmiot i gapiąc się na nią z niedowierzaniem, póki nie dotarło doń, z kim ma do czynienia. Zrobił wtedy rzecz dziwaczną, nad którą później wielokrotnie debatowała - poruszając ręką zaczął wywijać owym przedmiotem we wszystkie strony, skupiony na jej reakcji. Uciekała słysząc za sobą jego urągliwy rechot. O wszystkim tym wiedzieliśmy dzięki rozpoznaniu, do którego zobowiązany jest każdy Zespół. Wiedzieliśmy też o wielu innych sprawach, znaliśmy jej krótkie życie, jej myśli bodaj lepiej niż znała je sama. Porządne rozpoznanie jest nieodzowne, jeśli chce się osiągnąć Sukces. Wyczerpująca wiedza o Obiekcie pozwala nie tylko osaczyć go jak należy i usidlić, ale w optymalnie krótkim czasie doprowadzić do jakże pożądanego finału. Tak ją nazywaliśmy zgodnie z obowiązującymi zwyczajami: Obiekt, ale zaręczam, że wszyscy myśleliśmy o niej ze swego rodzaju czułością. Miała prawie osiemnaście lat, ale wyglądała na więcej - są takie dziewczyny i wiedzieliśmy, że po kilku marnych Obiektach trafiła nam się prawdziwa gratka. Każdy z nas o niej marzył na swój sposób, choć nie przy- znawaliśmy się do tego przed sobą. Przyglądałem się im ukradkiem, skupionym na Zadaniu: zatroskany Harbo-na, najstarszy z nas, którego już trzykroć w mojej przytomności ominęła Nagroda, zaraz obok niego Mehuman, operujący z nami od niedawna, i Karkas, który starał się sprawiać wrażenie, jakby mu na niczym nie zależało. Oni stanowili centrum akcji, polatując przed naszą Anią na wysokości jej oczu, może trochę wyżej. Zeter i ja obsadziliśmy flanki, które tak paskudnie zawodziły poprzednio. - Skupcie się, kochani - powiedział Harbona bła- galnym głosem, w którym dawało się wyczuć emocję. Rozumiałem go: jeśli w najbliższym czasie znów nam się nie powiedzie, tylko cud uchroni Zespół przed rozpro- szeniem. Wtedy każdy z nas trafi do innych Zespołów, zajmując tam najbardziej poślednią pozycję i otrzymując najbardziej wyczerpujące zadania. Niby nie wolno było w ten sposób dyskryminować nowych, ale każdy wiedział, jak jest. Nie wyobrażam sobie, żeby na przykład Mehuman miał jakieś szanse w ostatecznej rozgrywce, gdyby dziś do niej doszło. Teoretycznie powinien zwyciężyć Harbona, należało mu się to jak nikomu innemu, ale Nagroda nie przypada temu, kto najdłużej czeka w kolejce. Nic bym nie miał przeciwko temu, gdyby udało mi się go przechytrzyć w finale. Zeter też by nie miał, o ile go znam. Spojrzałem na niego przelotnie; uśmiechał się. Obiekt - w takich chwilach, kiedy coś się decy- dowało, wolałem o niej myśleć w ten sposób, bezosobowo - zbliżał się do Rozdroża i musieliśmy się postarać, żeby skręcił we właściwą stronę, to znaczy ku kopalni. Polegało to na umiejętnym podsunięciu myśli: nie do domu, w domu ludzie umierają, tak się mawiało u niej w szkole. Kiedy stanęła na brzegu chodnika, skoncentrowaliśmy się maksymalnie, żeby wywrzeć na nią decydujący wpływ. Jeżeli pójdzie do domu, wszystko ulegnie opóźnieniu. Stojąc na brzegu chodnika wahała się, poprawiając na ramieniu pasek plecaka z książkami. Wyglą- dało to tak, jaki szybowała myślami niezmiernie daleko, a teraz nie potrafiła sobie przypomnieć, jak tu się znalazła. Poczekała, aż przejadą samochody, po czym - o radości! - wstąpiła na wyznaczony przez nas szlak. Teraz krążyliśmy nad nią z tyłu jak niewidoczny pół-pierścień zagradzający jej drogę odwrotu. Widziałem jej płaszczyk z wyprzedaży, zgrabne nogi migające w rytm kroków i botki, też już nie pierwszej nowości. Myślałem o tym, że gdybym mógł, gdybym miał większy i nie tak selektywny wpływ na ten świat, to z pewnością coś bym dla niej zrobił. Ale to były tylko myśli, o których zaraz się zapominało - ileż spośród Obiektów, z którymi mieliśmy do czynienia, budziło nasze zainteresowanie, gdy wszystko było już definitywnie rozstrzygnięte? Do ilu wpadliśmy potem z wizytą, dla zaspokojenia ciekawości, jak im się dalej wiedzie? Dobrze znałem odpowiedź na to pytanie. Ania przeszła przez ulicę, ale zamiast skierować się ku kopalnianemu osiedlu, ruszyła przeciwległym chodnikiem w górę, czyli do domu. Zakręciliśmy się wokół jej głowy w panicznym tańcu, a gdy i to nic nie dało, wniknęliśmy do jej mózgu. Nigdy nie lubiłem taplać się w tym szlamie, bo choć swobodnie przenikaliśmy przez materię tego świata, mózg Tutejszego wydawał mi się podobny do więzienia. Te gleje, te neurony obkurczające się wolno w rytm chemiczno-elek- trycznych poleceń, wydawanych wedle nieznanego kodu, te uruchamiane bez żadnej zapowiedzi pozornie uśpione fragmenty - wszystko to działało na mnie przygnębiająco. Zgodnie z naznaczoną procedurą robiłem co w mocy, starając się wpływać na podległy mi sektor. Brak wiary czy brak wprawy był powodem, że szło nam jak z kija? Jeśli każdy czuł się jak ja, przytłoczony tym ogromem, jego komplikacją, nikłością naszych przypominających widmowe rozwielitki organizmów, próbujących zatrzymać albo poruszyć te góry mięsiwa, sterować nimi jak wierzchowcami - to nie ma się co dziwić, że z każdej takiej konfrontacji wychodziliśmy pobici. No i naraz znaleźliśmy się na zewnątrz, wypluci przez niepojęte, a zarazem wyrafinowane działanie białkowej mózgownicy Tutejszej. Było jasne, że wsparcie Mehu-mana na nic się nie zdało. Patrzyliśmy ze zgrozą na oddalający się Obiekt. - Kurwa mać - powiedział złamanym głosem Har- bona. - Znowu klapa. Od samych drzwi, skąd panna Ludmiłka wniosła do domostwa Mitręgi powiew szpitalnej świeżości, czuły na zmiany rytuału odwiedzin weteran pracy wyczuł, że coś jest nie w porządku. To straszne podejrzenie Ludmiła potwierdziła w całej rozciągłości swoim zachowaniem. Zamiast jak zwykle rzucić się do prasowania albo zmywania talerzy czy innego sprzątania, przysiadła w fotelu ledwo rozpinając płaszcz. Koszule i gacie, precyzyjnie rozmieszczone po domostwie, nie wzbudziły tym razem jej najmniejszego zainteresowania. Rękę z torebką opuściła na podłogę gestem człowieka prawdziwie zrezygnowanego i cała zapadła się w sobie. Oczy miała zaczerwienione jak od płaczu. - Panno Ludmiłko, co pani? - Mitręga zasiadł na przeciwko z zatroskanym wyrazem twarzy. - Co się stało? Pielęgniarka wydała z siebie krótki szloch na sucho, jakby uznając, że dalsze lanie łez nie zda się na nic. - Ach, panie Karolu - rzekła z westchnieniem, a była tak śliczna w swym bezbrzeżnym smutku, że Mitrędze po prostu dech zaparło - co ja będę panu mówić. Lubiłam przychodzić do pana, bo zawsze był u pana wzorowy porządek i umiał pan tak ciekawie opowiadać o tym, jak pana przywalił węgiel... - Co to znaczy: lubiłam, Ludmiłko? To już pani nie lubi? Przestała pani? Czym ja się pani naraziłem? - W jego głosie rozbrzmiała autentyczna trwoga. - Nie, niczym, pan niczemu nie winien. Pamięta pan, jak pan mówił o wojnie Chin z Syberią? Miał pan rację. A ja, głupia, myślałam wtedy, że pan zmyśla. - No nie - rozpromienił się Mitręga, rad że może się znów wykazać. - Jakże bym mógł oszukać panią dla taniego efektu? Przecież ma pani radio, zagląda do netu, czytuje gazety... Co by sobie pani o mnie pomyślała? Nabiera mnie stary nudziarz... - W tym rzecz, że wolałabym już to nabieranie. Zrobię herbaty, dobrze? Popijali herbatę, a panna Ludmiłka kontynuowała zwierzenia. Nikt nie zna tajemnic duszy kobiety i nie wie, kiedy, jak i przed kim dusza ta wykazuje skłonności do otwierania się, międlił w głowie Mitręga wyczytane gdzieś zdanie, zbulwersowany jego głębią. - Czy mówiłam panu o doktorze Skrobaczu? To nasz szpitalny uwodziciel. Bierze przeważnie nocki, żeby po- dokazywać z dziewczynami, jak pacjenci się pośpią. Raz kazał mi przyjść do siebie i dawał do picia wino, choć to w szpitalu zakazane. Myślał, że rozbiorę się jak inne i będę mu dogadzać do rana. Pracowała u nas taka Roksana z Charkowa... ta to nie miała żadnych skrupułów. Jak tylko kończył się wieczorny obchód, ściągała wszystko i zostawała w fartuchu na gołe ciało, żeby było szybciej. - Nie rozumiem - przyznał Mitręga, półprzytomny z podekscytowania. - Oj, panie Karolu, gdzie pan żyje? Czy za pana czasów ludzie nie kładli się ze sobą do łóżka? - Kładli, kładli, i to jeszcze jak - pospiesznie zapewnił Mitręga. - Ja sam, nie przymierzając... - No właśnie. Widzi pan. Więc ta Roksana szła do Skrobacza i gzili się do rana. Czasem w nocy dzwoni pacjent, jednemu trzeba tego, drugiemu owego, trzeciego potrzymać za rękę... - zachichotała bezgłośnie. - Uda- wałyśmy, że śpimy albo że nas nie ma, a ta Roksana migiem narzucała fartuch, zapinała się na dwa guziki i już była na oddziale. Skończyła z pacjentem - buch do Skrobacza. Rano w koszu pełno było zużytej ligniny. Wie pan, czasami szczerze ją podziwiałyśmy za bezczelność. Nic sobie z niczego nie robiła. Wyszła podobno za bogatego biznesmena, a nieutulony w żalu Skrobacz przerzucił się na inne. - Ale pani nie dotknął? - kłapnął z nadzieją Mitręga. - Panie Karolu, co pan? Ja nie idę z byle łachudrą, co to dziś ta, jutro inna. Powiedziałam mu w oczy: panie doktorze, gdzie pana etyka zawodowa? Za ścianą ludzie umierają. - I co on na to? - Powiedział, że dziś nikt nie umarł. Ale dał mi spokój. - Ale co dalej z tym Skrobaczem? Przestał się przystawiać czy dalej pannę Ludmiłkę molestuje? Bo pójdę i wygrzmocę go lagą! Pogłaskała go po świeżo ogolonym i nawet nie bardzo pozacinanym policzku. - Pan zawsze był dla mnie taki dobry... A dziś Skro-bacz przyszedł na oddział i oznajmił, że wie z pewnego źródła, że wszyscy zostaniemy zmobilizowani, cały szpital. NATO weszło do wojny, a Polska ma organizować szpitale w Mandżurii. Myśli pan, że tak tylko straszył? - No, wojna cały czas się rozszerza, ale atomów na razie nie ruszają. Podobno ONZ rozpoczyna rokowania pokojowe. - Potem dopadł mnie samą w korytarzu, zapewniając, że to nie są puste groźby. Wie pan, przy przyjmowaniu do pracy podpisywałyśmy taki papierek o mobilizacji... wtedy nie zwróciłam uwagi, kto by tam myślał o jakiej wojnie. - Wyjęła z torebki papierosy. - Panna Ludmiłka pali? - Tylko jak jestem zdenerwowana. A chyba pan Karol przyzna, że trudno się nie denerwować, jak człowieka wysyłają do Mandżurii. Zostawić mamę, tatę... - ...narzeczonego - poddał ostrożnie Mitręga. - Na szczęście nie mam. Wolał taką jak ta Roksana. - Zadumała się nad przedziwnymi kolejami losu. - Ale co mi jeszcze powiedział ten bezwstydnik Skrobacz. Tylko niech pan obieca, panie Karolu, że nikomu pan nie powtórzy. Słowo honoru? Mitręga uroczyście poświadczył. Kręciło mu się we łbie. - Powiedział, że nie chciałam dać jemu, to teraz będę dawać w Mandżurii Japońcom, Ukraińcom, Mongołom, Chińczykom, jak szpital wpadnie im w łapy, i kogo tam jeszcze przywieje. On myśli, że pielęgniarki to takie pogotowie seksualne. - Myli się - oświadczył z mocą Mitręga. - Czy ja wiem? Albo to wiadomo co pewnego o tej Mandżurii? Aha, powiedział też: wie pani, skąd się wzięła ta wojna? - parodiowała Skrobacza sposobem wyćwiczonym podczas szpitalnych pogaduszek. - Chińczycy mogą mieć tylko jedno dziecko, więc jak się rodziły dziewczynki, to je zabijali. W ten sposób powstała tam generacja niewyżytych samców, którym wystarczy włożyć karabin do ręki i wskazać kierunek. Myśli pan, że to prawda? - Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami Mitręga. - Nigdy nie byłem w Chinach. - Wydało mu się, że zbyt oschle podchodzi do dramatu panny Ludmiłki, więc na tychmiast dodał: - Kobiety mają jednak zbawienny wpływ na nas, mężczyzn. Źle postępowali... z tymi dziewczyn kami. - Będzie mi pana brakowało w Mandżurii - znowu pogłaskała go po policzku. Jej wielkie oczy, podobne do znanych Mitrędze z dzieciństwa chabrów, zaszkliły się. - Pan zawsze był dla mnie taki czuły... - E tam - krygował się Mitręga. - Przesadza panna Ludmiłka. - I dlatego - powiedziała patrząc w dal z determinacją, z piąstką zaciśniętą pod szyją na guziku bluzki - dam panu coś na pamiątkę. Żeby pan myślał o mnie, jak będę w Mandżurii. Coś - westchnęła zdumiona wła sną śmiałością - czego nie dostał nawet doktor Skro- bacz. - Panno Ludmiłko, co pani... - Nie chce pan? Kiedy miał pan ostatni raz kobietę? Przecież widzę, jak pan na mnie patrzy... Wstała energicznie, odwieszając płaszcz na oparcie krzesła. Ruchem ręki strąciła z kapy na łóżku inekspry-mable weterana pracy pod ziemią i z zadziwiającą siłą pochwyciła rękę Mitręgi. Ten zamarł jak posąg, porażony samą możliwością. Ucałowała pracowicie wyszlifowa-ny golidłem Gilette, acz nieco obwisły policzek. - Pan Karol będzie tylko leżeć... ja wszystko zrobię. Niech pan się nie boi, to nie zastrzyk. I stało się to, o czym Mitręga nie marzył w najbardziej wyuzdanych snach. Piękne ciało panny Ludmiłki kołysało się nad nim jak egzotyczny kwiat nie z tej planety, mógł jej dotykać wszędzie rozedrganymi łapami, znane mu ze słyszenia oraz z odległej przeszłości orgazmy skręcały mu wnętrzności w powrósła, a serce balansowało ustawicznie na krawędzi zawału. Aż panna Ludmiłka, gorąca i zmierzwiona, opuściła późnym wieczorem gościnne domostwo, a Mitręga, zostawszy sam ze swoim odjętym kulasem, starością i brakiem perspektyw zapłakał rzewnymi łzami, że już jej nigdy nie zobaczy. Czuł się najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem na świecie. Rzecz jasna i tę melodramatyczną scenę obserwo- waliśmy w całej rozciągłości, acz bez specjalnych emocji, gdyż zaraz na początku panna Ludmiłka zainstalowała panu Karolowi model europejski kondoma w rozmiarze średnim, niwecząc w zarodku nasze nadzieje. Ale że wnikliwe obserwowanie zwyczajów prokreacyjnych Tutejszych jest i ciekawe, i zajmujące, i pouczające, wytrwaliśmy do ostatniego spazmu, ostatniego skurczu i ostatniego pocałunku w policzek, i nareszcie nikt, nawet Karkas, nie miał żadnych pretensji do pozostałych. Na miejsce narady wybraliśmy wnętrze kropli wody zwisającej z liścia. Mogliśmy zdecydować się na dowolną inną lokalizację: płomienie ogniska, plwocina gruźlika, pył pod nogami przechodniów albo flaki komara, innego miejscowego potwora. Ale komar, o ile nie śpi, jest wiecznie w ruchu, więc musielibyśmy albo za nim nadążać, albo opuścić jego potężne jestestwo. W obu przypadkach nie sprzyjałoby to koncentracji Zespołu, a chcieliśmy się skupić na kwestiach o znaczeniu zasadniczym. Kropla porannej rosy - dla nas zbiornik porównywalny z oceanem - stwarzała ku temu odpowiednie warunki. Ranek był piękny, światło tęczowało na wodzie, nagrze- wając kroplę i wywołując w niej groźne wiry, dla których na szczęście pozostawaliśmy niedosiężni. - Słuchajcie - zagaił obrady Harbona - chcemy, jak to wszyscy wcześniej zadeklarowali, porozmawiać o tym, co się dzieje. Czemu jest tak a nie inaczej. Dlaczego nic, za co się bierzemy, nie udaje się nam w stopniu satys- fakcjonującym. - W żadnym stopniu - przerwał mu Karkas. - Nic się nam nie udaje. Nazywajmy rzeczy po imieniu. - W porządku - Harbona nie dał się zbić z pantały-ku. Jego sytuacja była niegodna pozazdroszczenia, ale pozostawał nieugięty. - Nic się nam nie udaje. Nie odno- siliśmy spodziewanych sukcesów i dalej nie będziemy odnosili, jeśli ta narada zakończy się niczym. A tak się zakończy, jeśli będziemy sobie tylko dogryzali i koncen- trowali się na szukaniu kozłów ofiarnych. - Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem - bąknął Zeter. Harbona przyglądał mu się przez chwilę, po czym rzekł: - Czy ktoś ma jakieś pomysły poza tym jednym oczy- wistym, że zawiodło dowodzenie? - A nie zawiodło? - spytał jadowicie Karkas. - Być może. O ile nie znajdziemy innych czynników, ustąpię z funkcji lidera Zespołu i przejmie ją jeden z was. Na razie spróbujmy poszukać mniej ewidentnych przyczyn sprawczych niż tępota czy opieszałość Harbo-ny- - Intryguje mnie - odezwał się Mehuman - kolejność dochodzenia do grupy. Kto w niej był od samego początku i jak wtedy wyglądał jej skład? Jeśli mieliśmy poprzedników, to co się z nimi stało? To mi się wydaje interesujące. - Ja jestem najstarszy - powiedział Harbona. Odczekał, jakby dając czas oponentom, ale nikt się nie kwapił. - Najpierw byłem sam. Nigdy przedtem nie należałem do żadnego zespołu. - Ha, to prawdziwa nowość! Ukrywałeś to przed nami! - tryumfował Karkas. - I tak, i nie. Nie pytaliście, więc i ja się nie zwie rzałem. Zastanawiałem się wprawdzie od czasu do czasu: skąd przychodzę, kim jestem, dokąd zmierzam, jakie jest moje przeznaczenie. - Pomilczał, jakby na dal rozpatrując tę kwestię. - Potem dołączył Birta - wskazał na mnie - i przez pewien czas działaliśmy we dwóch. Po nim... - Jak długo to trwało? - Z grubsza tyle, ile dojście kolejnych. Po Bircie do- łączył Ze ter... Nie, Karkas. Po Karkasie dopiero Ze ter. No i Mehuman. - Co robiliście z Birtą? Próbowaliście wnikania? - Nie. Ani razu. Nie mieliśmy o wnikaniu pojęcia. Dziś wiem, że byliśmy za słabi... za mało liczni. Uczyliśmy się. Natknęliśmy się na inne zespoły, i częściowo z rozmów, a częściowo z obserwacji, z przebiegu różnych incydentów dowiadywaliśmy się, o co w tym wszystkim chodzi. - Z jakich incydentów? Z użyciem siły? - Pytania stawiał Mehuman i musiałem przyznać, że jak dotąd z grubsza pytał o to, co trzeba. - Cóż to, Mehuman, śledztwo? - nasrożył się Har-bona, ale raczej żartobliwie, bez wpadania w złość. - Raz zostaliśmy zaskoczeni podczas obserwacji Obiek tu. Tamci myśleli chyba, że szykujemy się do wnikania, ponieważ rzucili się na nas i mimo Puklerzy solidnie nas poturbowali. Potem przyglądaliśmy się ich wnikaniu. - Pozwolili wam? - Straszliwie się przepychali i handryczyli, więc na ten czas zapomnieli o naszej obecności. Może uznali, że im nie zagrażamy. Po wniknięciu uszedł z nich cały wigor. - Nie próbowaliście przyłączyć się do tych, co zostali? - Jakoś nie - powiedziałem. - Czemu? - Byli liczni. A my chyba w szoku - spojrzałem na Harbonę, szukając jego aprobaty. - Musieliśmy to prze- trawić. - Moim zdaniem nie widzieliśmy dla siebie miejsca w takim zespole... tak bezwzględnym w rywalizacji. Gdy dochodziło do wnikania, pryskały wszelkie konwenanse i górę brał chaos - dodał Harbona. - Żadnej dyscypliny, żadnego porządku. Dopiero potem przekonaliśmy się, że ten amok to norma, nie wyjątek. Powiem wam coś, bo może w tym tkwi szkopuł: czułem się tam obcy. Nieprzystosowany. Być może wszyscy jesteśmy w mniejszym lub większym stopniu nieprzystosowani. Inni. Odmieńcy. Tak naprawdę brakuje nam przekonania, że warto się przepychać... w taki sposób, jak tamci. Nie chce nam się. - Mnie się chce - zrzędził Karkas - tylko nie mam okazji. - W porządku - powiedział Mehuman lekceważąc jego uwagę. - Teraz Birta. W jaki sposób dołączyłeś do Harbony? - No... zobaczyłem go, zbliżyłem się i spytałem, czy nie cierpi na brak towarzystwa. Zgodził się szybko. - Pytam o to, czy natknąłeś się na niego przypadkiem, czy z premedytacją szukałeś kogoś takiego jak on? Zastanowiłem się. - Chyba nie. To znaczy nie szu- kałem. Wpadłem na niego dość niespodziewanie. Tak, określiłbym to jako przypadek. - Dobrze. Następny. - Ja? - upewnił się Karkas. - Też chyba znalazłem się z nimi za sprawą przypadku. Żałuję tego do dziś. Ale nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz. - Cierpliwości. Zaraz się dowiesz. Czemu nie próbo- wałeś odejść? - Próbowałem, nawet kilka razy! To właśnie jest naj- gorsze! - Strach cię oblatywał? - Niech będzie - Karkas podjął decyzję - powiem wam. Strach nie. Może obawa. Niepewność. Nigdy nie byłem w żadnym innym zespole, to raz. A dwa: ile razy chciałem się oddalić, tylekroć doświadczałem przemożnego uczucia, że wykonuję błędne posunięcie, że moje miejsce jest jednak w Zespole - i wracałem. Męczyłem się z wami, ale bez was jeszcze bardziej. Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć. - Jednak lepiej ze starym Harboną niż sam na sam z Karkasem - tym razem Harbona nie zdołał się powstrzymać od szyderstwa. - Błędy w taktyce, w wykonaniu są faktem. Tu nie ustąpię. Jedno nie wyklucza drugiego. - Teraz ty, Zeter. Jak było z tobą? - Też przypadek. Natknąłem się na nich trzech, a że byłem sam, zaproponowałem, że się przyłączę. No i jestem. - I także dla ciebie jest to pierwszy zespół? - Owszem, jeśli mnie pamięć nie myli. Ale co to ma... - Może ma, może nie ma. Posłuchajcie teraz mnie. Otóż ja o was wiedziałem - nie mam pojęcia, skąd, i szukałem was. Bez świadomości, kogo i czego szukam, lecz gdy kierowałem się we właściwą stronę, odczuwałem zadowolenie, gdy zaś błądziłem, nękało mnie poczucie dyskomfortu. Dalej już sami wiecie. Aha, także i dla mnie jesteście pierwszą grupą, do której trafiłem. - Czyli jakby stowarzyszenie żółtodziobów - podsu- mował Harbona. - Czy też wolicie nazwę legion dziewic? - Za mało nas na legion - sprostowałem. - Może będzie nas więcej? - zastanowił się Mehu-man. - No, mili moi, pora na wnioski. Wygląda na to, że na tle podobnych do nas istot, działających w tym świecie w zbliżony do naszego sposób, jesteśmy formacją obcą. W zbliżony oznacza niestety: w odmienny. Ta odmienność jest na tyle znaczna, że nas dyskwalifikuje, a w każdym razie zaczyna przesądzać o niepowodzeniach we wszystkim, do czego się zabierzemy. Jesteśmy jakby mutacją, która na każdym kroku zbiera cięgi w konfrontacji z większością populacji, gdyż nie została odpowiednio wyposażona do rywalizacji. - Jakże to? - zdumiał się Karkas - mamy przecie Puklerze... - Puklerz słabo nadaje się do wnikania - skontrował go Mehuman. - Jeśli więc jesteśmy odmieńcami, których przypadek albo ślepa siła zegnały do kupy, widzę przed nami dwa wyjścia: albo opanować reguły obowiązujące w tym świecie i nauczyć się zwyciężać w ry- 128 walizacji z innymi zespołami, albo znaleźć dla siebie niszę, w której się urządzimy i w której to my będziemy najlepsi. Tam my będziemy dyktować warunki. Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko dalsze poszukiwanie własnego przeznaczenia i własnej roli w tej rzeczywistości. - Ba, ale jak to zrobić? - spytał z powątpiewaniem Zeter. - Ja na razie nie mam żadnego pomysłu - przyznał Mehuman. - Może wy macie. Albo będziecie mieli. Dopóki czegoś nie wymyślimy, starajmy się robić to co dotąd, ale bez wzajemnych pretensji i niesnasek. Zmiana dowódcy moim zdaniem nic nie da. Karkas spojrzał na niego z powątpiewaniem. - A nie da dlatego - potwierdził Mehuman - że do wodzić skutecznie można tam, gdzie z grubsza znane są reguły. To w oparciu o tę znajomość podejmuje się decy zje. Ale tam, gdzie... Urwał, bo kropla nagle znikła, pozostawiając nas w przejrzystym powietrzu. Zalało nas jaskrawe światło. Obserwowaliśmy, unosząc się nad wilgotnym liściem, jak nasza kropla wali się w dół i znika w trawie. - Ktoś nadchodzi - ostrzegł Harbona. Uruchomiliśmy Puklerze; na zajęcie optymalnych pozycji nie starczyło już czasu. Na szczęście niepokoił nas pojedynczy osobnik, nie przejawiający wrogich zamiarów. Zaraz po ujawnieniu się nadał sygnał powitania, rozpoznając lidera chyba piętnastym zmysłem. Harbona nie zareagował. - Nazywam się Af - powiedział nowo przybyły. W życiu Anny Strąk tyle się przez ostatnie dni wy- darzyło, że chodziła jak w transie, nie mogąc uwierzyć, że los się do niej nareszcie uśmiechnął. Ustalenie, komu zawdzięcza tę odmianę, nie wymagało specjalnych deli- beracji: gdyby nie Jolly Gatz, po dawnemu łaziłaby do szkoły w szarej beznadziei. Choć poznały się na ulicy, co podobno źle wróży znajomości, to jednak nadzwyczaj- nie przypadły sobie do gustu i dziś, po ledwie czterech dniach zażyłości, Jolly była jej najlepszą Freundin. Także Jolly wydawała się Anią zachwycona. Jedna tylko rzecz nie budziła jej akceptacji: imię. - Zmień je jak najszybciej - poradziła. - Ono do ciebie nie pasuje. Z wyglądu niby dorzeczna dziewczyna - na te słowa Ania okryła się lekkim pąsem - a tu takie prowincjonalne, nieeuropejskie Name. Żywcem z dziewiętnastego wieku. - Mama mówiła, że to imię biblijne. I królowych angielskich. - Pod wpływem kpiącego spojrzenia Jolly Ania do reszty straciła rezon. - A przynajmniej księżniczek. - Biblijne - prychnęła Jolly. - Szkoda, że nie Nabu- chodonozor. Wiesz co, będę ci mówiła Shannon. Musisz się prezentować światowo i europejsko, nie jak polska prowincjonalna gęś. Światowość i europejskość Shannon miała się potwierdzić w najbliższy weekend. Jolly jak gdyby nigdy nic zaprosiła ją na orgiette. - Wiesz, moi znajomi organizują właśnie orgiette w barze „Mnemo". Musisz być koniecznie. Opowiadałam o tobie kilku ludziom, bardzo chcą cię poznać. - I nie dość że poradziła Shannon, w co się ma ubrać, to jesz cze przyjechała po nią samochodem. Idąc za radami Jolly Shannon założyła przezroczystą bluzkę, którą od niej dostała, bo sama taką nie dysponowała. Pod nią miała ciemną koszulkę bez stanika; będzie ją łatwo zdjąć w toalecie, gdy zabawa się rozkręci, powiedziała Jolly. Słowo orgiette nie powinno budzić przerażenia Shannon, nikt tam nie będzie biegać nago, używa się go dla hecy, picu i szpanu, żeby było fajnie i po europejsku. Zresztą sama się przekona. Jolly przy- obiecała żarliwie, że przez cały czas będzie się trzymać blisko i nie pozwoli, by Shannon wpadła w tarapaty. Bar „Mnemo" okazał się wykwintnym lokalem za miastem, gdzie gromadziła się zamożna młodzież z suburbiów. Urządzono go z europejskim przepychem; w barze wskutek tego obowiązywał stosowny poziom cen: szklanka najtańszego energeryzera kosztowała pięć euro. Jolly miała w torebce dziesiątkę, wycyganioną od matki, która spoglądała na wyjście córki powłóczystym i wil- gotnym spojrzeniem, mamrotając bezcenne rady. Jej uwagi tylko Shannon zirytowały. - To było dobre w piętnastym wieku, mamo! - wy krzyknęła i już jej nie było. Poza szumną nazwą orgiette w barze „Mnemo" dość przypominała zwyczajne party ożenione z nieśmiertelnym disco: kto chciał, oddawał się konwersacji albo pochłanianiu trunków, a kto nie, szedł huśtać się na parkiet. Przy ogłuszającej muzyce, która wypełniła ją całą, Shannon rychło zapomniała o codziennych troskach i wątpliwościach, tym bardziej, że adoratorów jej nie brakowało. Była w tym miejscu nowa, dysponowała olśniewająco spreparowaną na ten wieczór urodą, więc każdy pragnął zawrzeć z nią znajomość. Przed północą obie z Jolly zrzuciły w toalecie koszulki, zostając tylko w przezroczystych bluzkach. Shannon nigdy nie czuła się tak naga, ale stopniowo rozluźniła się, widząc że jej goły biust nie budzi żadnej sensacji, a inne dziewczyny są jeszcze bardziej roznegliżowane. Siedziała właśnie z niejakim Ramonem, jego kochankiem Timothym i chudą jak szczapa lafiryndą o imieniu bodajże Mary, która została w bluzce z tafty, bo w ogóle nie miała biustu, więc nikt tego nie żałował, kiedy przypadła do niej rozgrzana zabawą Jolly. Oczy jej błyszczały i w ogóle wydała się nienaturalnie ożywiona. Musiała coś wypić, zadecydowała Shannon - lecz alkoholu od niej nie poczuła. - No, Shannon, coś taka markotna - walnęła ją łokciem w bok. - Chodź, dam ci coś, co cię trochę rozrusza. Najnowszy specyfik kanadyjski. - Co to jest? - Shannon obracała w palcach niewielką pigułkę. - Narkotyk? Nie zaszkodzi aby? - Nie bardziej niż aspiryna. Nazywa się euphory. Bierz, głupia, bo czas leci. Musiałabyś zjeść tego kilo, żeby przez kwadrans zabolała cię głowa. No, łykaj, bo pretty boys czekają. Cycków nie chowaj tak między ramionami, nie masz się czego wstydzić. Łopatki razem - ściągnęła ramiona Shannon do tyłu, co okropnie wyeksponowało jej piersi. No i Shannon łyknęła, popijając resztką energety-zera. Z początku nie poczuła żadnego efektu i w wirze zabawy zupełnie zapomniała o euphory. Pląsała właśnie po parkiecie z osobnikiem o imieniu Vinton czy Harry, gdy przestrzeń wokół niej łagodnie wygięła się i zafalowała. Spomiędzy głów ludzkich, zdeformowanych i jakby zadziwionych, zaczęły napływać kolorowe pasma, a łomot muzyki, zyskując na ornamentacji, zsynchronizował się z biciem serca Shannon. Nie rozumiała tego efektu, nie spodziewała się go; ależ jasne, to nie muzyka grała, to jej własne wibracje aparatura transmitowała na salę i wszyscy wpadali w takie konwulsje, jakie im dyktowały wewnętrzne rytmy Shannon. Pewna para ko-pulowała zajadle przy ścianie, przy czym kobieta stała przodem do tancerzy, lekko pochylona i naga, osłonięta jedynie wątłą szmatką na biodrach, jej biust kołysał się sprężyście, jak nasmarowany rtęcią, skakały po nim światła i pełzały świetliste stworzenia, nie, nie pełzały, krążyły wokół jej głowy jak złote bąki, tworząc cienką aureolę niczym na starych i niemodnych wizerunkach świętych. Shannon uważnie wpatrzyła się w powietrze i natychmiast ze zdumieniem dostrzegła, że pełno tam latającego robactwa, przechodzącego dalej w złotawy kurz, jakby ktoś rozpylił wizualny środek wziewny, o którym ostatnio uczyli się w szkole. Coś do niej wołano, wzywano ją z daleka, ona odpowiadała jak na drugi kontynent, ktoś gmerał wokół jej majtek w kroku, ale w ogóle ją to nie gniewało, przeciwnie, czuła się wolna i szczęśliwa, obłapiając cudze karki i jeżdżąc biustem po twarzach nie ustępujących pod względem szlachetności rysów starożytnym posągom greckim. Ktoś trzymał ją za rękę, gdzieś prowadził, zagłębili się w labirynt lochów, biegła za nim ochoczo, pokrzykując z ekscytacji, a jej kryształowy głos wznosił się ponad ogólny tumult jak skowronek. W pomieszczeniu, do którego trafi- li, znajdowało się kilku ludzi przebranych za arlekiny, magów i cyrkowców, ale w strojach w znacznej mierze LOA zdekompletowanych, złote muszki polatywały tu i tam, były ich całe roje, uwijały się ochoczo nie wydając żadnego dźwięku, ale na pewno był to taniec i Shannon wydało się nietrudne dojście do tego, w rytm jakiej muzyki się odbywał. Kładąc się na biurku, którego blat opalizował perłowo, dostrzegła Jolly w stroju kolombiny i wesoło pomachała jej ręką. Z sufitu natychmiast jął się na nią sypać deszcz konfetti, a może zimnych ogni, nie miała czasu się przyjrzeć. - Podłóż jej koc pod plecy - poradził jeden z przebie- rańców. Na oku miał przepaskę pirata. - Powinien być gdzieś tutaj. - Nie trzeba - rzekł ten, który ją przyprowadził. - Zdejmij to już, kochanie. - Rozpiął jej bluzkę, zmiął w garści i odrzucił za siebie. Wśród przebierańców wy buchła krótka walka o to trofeum. - Jak się lekko spoci, nie będzie mi jeździć po blacie. Przyjęła jego oświadczenie wybuchem śmiechu. Ten, który chciał szukać koca, cofnął się w ciemność, gdzie światło lampy nie sięgało. Ten zaś, który ją przyprowadził, zaszedł ją od rogu biurka, rozpiął i opuścił pludry - teraz odkryła, że był szlachcicem weneckim. Shannon rozumiała, do czego zmierza, więc postanowiła mu po móc; uniosła pupę i pozbyła się majtek, zakręciła nimi na palcu i puściła je w ciemność, na pastwę kolekcjone rów. Powodowana impulsem zarzuciła szlachcicowi nogi na ramiona. Przyglądała się tym nogom, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu, urzeczona ich nieziemską doskonałością, przekonana, że tego manekina postawio no przed nią tylko dla ich należytej ekspozycji. Poruszał się w niej spokojnie i pewnie, jak badacz. Potem coś mu się odmieniło, zdjął sobie nogi Shannon z barków i ujął je pod kolanami, rozchylając na boki. Miał teraz o wiele lepszy dostęp, a na jego skupionej, białej, jakby gipsowej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Za to Shannon była wniebowzięta: orgazmy przetaczały się po niej jak czołgi, tam i z powrotem, jeden ruch odpowiadał teraz godzinie dawnych zmagań o podobnym charakterze, czuła się zjednoczona z całym kosmosem, ba! czuła się jego królową, w nagłym przebłysku pojęła sens całej tej monstrualnej maszynerii, te gwiazdy, mgławice i galaktyki puszczono tam w ruch z myślą o niej, żeby dla płochej uciechy coś jej migotało nad głową. Krzyknęła uradowana tym odkryciem, a może ich widokiem, bo zobaczyła je właśnie, ich dostojny i nieskończenie celowy ruch, ich porażające piękno, aż gwiazdy zaczęły sypać się na nią i sypały się wciąż i wciąż, bez końca. Lecz to nie były gwiazdy, a owe polatujące niespokojnie żuczki, tak, te same, unosiły się nad jej ciałem złotawym obłoczkiem, smugami wytwarzanymi przez ich zapobiegliwą krzątaninę. Czy to elektrony? - zastanowiła się przelotnie. Chyba nie, elektrony powinny być mniejsze, a te są wielkie jak smoki. - Widzę was! - zakrzyknęła z entuzjazmem. Ten, któ ry ją przyprowadził, na moment przestał się gibać, ale zaraz wznowił swoją działalność charytatywną. - Jeste ście mikroskopijni, ale ja was powiększam. Macie ogrom ne oczy i białe włosy, i nie macie skrzydeł. To jak lata cie? Jakim cudem świecicie na złoty kolor? - Bądź cicho, Shannon - powiedział łagodnie ten, który ją przyprowadził. - Ależ nie - sprzeciwiła się. Jej plecy przywarły do gładkiej płyty i ten, który ją przyprowadził nie musiał co chwilę ciągnąć jej ku sobie. - Zdaje mi się, że wy ich nie widzicie... a to takie miłe stworki. Wszędzie ich pełno... a jakie niespokojne! Jak się czają... O, są i inne! Mój Boże - westchnęła, gdyż szlachcic wenecki wystrzelił z ociąganiem swój ładunek i jęknął na znak, że jego wy- stęp dobiegł końca. Skulił się w sobie, jakby chciał rozplatać w swoim ciele jakiś węzeł bólu, odetchnął głęboko i znowu się uśmiechnął. Nogi Shannon, które trzymał, odłożył na biurko jak zbędne przedmioty. - Teraz chyba ty, Śrubarz - zadysponował. Ten, co wspomniał o kocu, już bez przepaski na oku, nadszedł w pełni gotowy. Przypasował sterczące, nabrzmiałe prącie do instrumentu Shannon i płynnym ruchem znalazł się w środku, podejmując dzieło poprzed- lot nika dokładnie w tym miejscu, w którym tamten je za- kończył. Shannon nie posiadała się z zachwytu. Zaśmiewała się do łez, to znowu łkała ze szczęścia, jakie się jej nie- spodziewanie przytrafiło. Gdy fala egzaltacji z lekka ustą- piła, rozejrzała się wokół z autentycznym niepokojem. - A gdzież to moje milutkie chrząszczyki? - aż się uniosła na łokciach. - Nigdzie ich nie ma. Poznikały. - Wpatrywała się z uwagą, jak gruby fallus Śrubarza wyłania się i niknie w jej ciele. - A, tu się chowacie, zbereźniki! Słuchajcie, urządziły sobie we mnie wyścigi! Pownikały do plemników i prują przed siebie ile sił! Kto pierwszy, ten dostanie Nagrodę! Ale co to? Spadają na nie inne, wypędzają tamte i zajmują ich miejsca! I teraz one się ścigają, który pierwszy dobiegnie do mety! Och - westchnęła, bo pod wpływem euphory oraz solidnego wykonawstwa Śrubarza nadchodziła kolejna fala uniesień. - Mamy teraz trochę czasu. To wyścig długodystansowy, gdzie prowadzenie zmienia się ustawicznie. Obiecuję, że powiem wam, który wygrał. - Oszalała - bąknął ktoś półgłosem. - Nieźle nawija - skwitował inny. - Nigdy jeszcze nie byliśmy tak blisko - powiedział markotnie Harbona. - Prawieśmy ją mieli. Nikt się nie odezwał. - Początkowo myślałem, że to wasza wina. Powinni śmy trzymać się ściśle tego, co było ustalone i na co wszyscy się zgodzili. A ustalone było tak: wchodzę ja, natomiast pozostali z Puklerzy budują mi osłonę. Mając pewność, że nikt mi nie siedzi na karku przesiadam się na kolejne mobile i do samej fazy finalnej kontroluję sy tuację. Ale z wami jak z dziećmi: ustala się jedno, robi zaś co innego. Czyżbyście myśleli, że uda nam się spo wodować sześcioraczki? - zakpił. - Pozbawieni osłony daliśmy się podejść jak nowicjusze i wyprzeć z Obiektu. Takim to sposobem znowu znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, zajęci biadoleniem. - Tyle roboty na marne - załkał Zeter. - To Karkas zaczął! - nie wytrzymałem. - Dzierżyliśmy osłonę, póki się nie wyłamał! A jak już zrobił przerwę w osłonie, poszliśmy w rozsypkę. Ogarnął nas jakiś amok - dodałem spokojniej. - Przecież tłumaczyliśmy sobie tyle razy: wszyscy pracujemy na sukces jednego i przesuwamy się w kolejce zgodnie z chronologią dołączania do grupy. Gdyby się powiodło, byłbyś, Karkas, drugi w kolejności. To, co zrobiłeś, to nawet nie brak lojalności - to zdrada. Powinienem cię zdegradować na ostatnie miejsce w hierarchii. Jeśli taka jest również wola pozostałych, nakazuję ci odejść. Nikt ci nie stanie na drodze. - Zostaję - upierał się Karkas. - Coś mnie tu trzyma, nawet teraz. - Niestety, miarka się przebrała. Skazuję cię na banicję. Nikt się za tobą nie ujął. Wynocha. Przyglądaliśmy się smętnie, jak Karkas zbiera się z ociąganiem. Przedefilował przed każdym z nas, jakby się żegnał, a potem zaczął odpływać, aż zniknął. - Cóż, musimy chyba wrócić do naszej narady o kolejności dołączania do grupy - kontynuował Harbona. - Pamiętacie może, iż pojawił się tam wątek niedostosowania... nierozeznania własnych możliwości i własnego przeznaczenia. Innymi słowy ciągle bierzemy się za nie swoje powinności. - Zasępił się. - Myśl ta nie przestaje mnie nurtować, bo jeśli coś jest na rzeczy, trajektorie naszego błądzenia pozostają kwestią drugorzędną. Dla kogoś, kto się zagubił i nie umie odnaleźć swej drogi, istotny jest sam fakt mylenia się, bo błądzenie jest wielką, permanentną pomyłką. To, gdzie się myli, w jaki sposób, w jakich okolicznościach, posiada znaczenie marginalne. - Sprowadza się to do nierozpoznania własnej tożsamości - zauważył Mehuman. - Tak. Ciągle nie wiemy, kim jesteśmy i co tu robimy. Dlatego nie wiem, czy dobrze uczyniłem wypędzając Karkasa. Wracając do owej feralnej nocy: właściwie powinienem mu podziękować, że tamci nas wykolego- ItJW wali. Ich lider nie cieszył się długo wcieleniem, gdyż na- stępnego dnia Shannon zażyła środek wczesnoporonny i płód został wyeksmitowany, ma się rozumieć razem z chwilowym zwycięzcą, zanim osiągnął fazę szesnastu komórek, a więc piorunem. Ale to sami wiecie najlepiej. A jakże, wiedzieliśmy. Następnego dnia po orgiette w barze „Mnemo" Shannon rozmawiała z Jolly i z chłopakami, którzy ją przelecieli w nocy. Było trochę kontrowersji, polało się kilka łez, ale w końcu obie strony doszły do porozumienia. Oskarżenie o gwałt miało słabe podstawy, bo istniał dokument video, na którym zarejestrowano, że Shannon nie czyniła kolejnym fatygantom żadnych wstrętów, a przeciwnie, przyjmowała ich z entuzjazmem, miejscami nawet nadmiernym. Ponieważ obyło się bez konsekwencji, czy to w postaci ciąży, czy HIV-a, gdyż boys jak jeden przedstawili zaraz świeże certyfikaty zdrowia, postanowiono przejść nad incydentem do porządku dziennego i spędzić winę na ową feralną tabletkę kanadyjską. - Ostrzegałam cię przecież, że to nowy specyfik - przypomniała Jolly. - A w głowie cię przecież nie łupie. - W głowie nie - skwitowała Shannon. Sprawę ostatecznie załagodziła pewna suma, którą po krótkich targach zebrali winowajcy, oraz obietnica zorganizowania dla Shannon wyjazdu do pracy na Za- chodzie w charakterze kelnerki. Wiedzieliśmy, jak się takie wyjazdy kończą: tureckim burdelem w Niemczech albo w Holandii, ale ostatecznie cóż nas to obchodziło. - Pozostaje kwestia dalszego postępowania. Moja propozycja jest taka: trzeba się trzymać ustalonej stra tegii, która wydaje się najbardziej obiecująca. To znaczy kontrolować miejsca takie jak „Mnemo" i obiekty takie jak Shannon, które są w wieku rozrodczym i okresowo popadają w ruję, nazywaną przez Tutejszych elegancko dniami płodnymi. Musimy staranniej wybierać okazje, bo Tutejsi mają bzika na punkcie antykoncepcji, a te ich środki wczesnoporonne to doprawdy istny horror. Sytuacja robi się coraz trudniejsza, bo napływają bez przerwy nowe ekipy z Afryki, gdzie AIDS i wojny koszą ludzi jak zboże, a w perspektywie mamy całe zastępy nowych dusz z wojny chińsko-syberyjskiej. Napływ nowych z tamtej strony przybrał już zauważalne rozmiary. No i nie zapominajmy, że Tutejsi po dawnemu abortują co najmniej tyle, ile jest urodzeń. Ponieważ liczba tych ostatnich ciągle spada, aborty zaczynają nawet dominować. Prawda jest taka, koledzy, że teatr działań za- czyna puchnąć od konkurentów, grozi nam bezrobocie, zaczynamy się dusić i kto zdoła się wcielić, ten może mówić o olbrzymim szczęściu. No, Birta, nie bądźże taki markotny! Tym razem obradowaliśmy bez żadnej fizycznej osłony, bo kto by tam dybał na nasze marne życie. Gorzej już i tak być nie mogło. Dlatego kolejny sygnał, że ktoś się kręci w pobliżu, odebraliśmy z zaskoczeniem. - Dwóch - wyczuł Mehuman. - Jeden to Karkas. - Szyk obronny - zakomenderował Harbona. - Puklerze. Żądła na maksa. Nowo przybyły także miał włączony Puklerz, ale po nadaniu powitania zlikwidował go. Karkas, który wlókł się za nim, wyglądał jak ostatnie nieszczęście. Nie chciało mu się nawet postawić żądła. - Nazywam się Kolazonta - oświadczył nowo przy były. - Poszukiwałem was wytrwale i cieszę się, że osią gnąłem cel. Chwila jest doprawdy ostatnia. Czuliśmy dziewiętnastym zmysłem, że nie tylko ostatnia, ale i wyjątkowa. Ogarnął nas podniosły nastrój. Coś miało nastąpić, i to lada chwila. Na wezwanie Harbony Kolazonta dołączył do szeregu; stanął z wyboru tuż obok Afa. - A więc dokonało się - rzekł uroczyście Harbona. - Karkas, do szeregu, nie damy sobie rady bez ciebie. - Odczekał w ciszy, aż Karkas, blady z wdzięczności, znajdzie się na swoim miejscu, po czym wypowiedział Słowo. Przeistoczenie ogarnęło nas jak ogień. Rośliśmy w oczach - z nędznych półprzezroczystych rozwielitek, którymi z łatwością mogłyby pomiatać wichry tego świata, gdyby tutejsza materia nie była dla nas doskonale przenikalna, do postaci gigantów sięgających nieba, wznoszących się wyżej od najwyższych drzew. Już doty- kaliśmy głowami chmur, już poczułem na twarzy ich wil- goć, co oznaczało, że i nasz status fizyczny radykalnie się odmienił i oto doznaliśmy prawdziwego Wcielenia -innym, niepojętym, dostępnym tylko dla wybrańców sposobem. Spoglądałem z dumą na braci gigantów: oto Har-bona - Zagłada, Mehuman - Zamęt, Zeter - Obserwator Występku, oto Af - Gniew, i Kolazonta - Karciciel. Czterech aniołów zamętu i dwóch aniołów zagłady. Ja, Bir-ta, Burzyciel Domów, byłem siódmy. Nawet Karkas - Kołaczący, teraz milczący olbrzym, pozbył się dawnej małostkowości i wyglądał równie straszliwie jak pozostali. Płynęliśmy nad ziemią, głowami dotykając chmur, a nogi nasze wlokły się ponad kominami najwyższych budynków. Panowała noc, ale miało się ku świtaniu. Za- czepiłem stopą o dach ubogiego domostwa na wzgórzu i dla płochej rozrywki zerwałem go jednym ruchem, odrzucając dwa tysiące forsangów dalej. Przemieszczający się obok Af skwitował tę akcję śmiechem, który zahuczał w powietrzu jak grzmot. Spojrzałem za siebie; z pozbawionej dachu chałupy wychynęła właśnie czereda lamentujących ludzików, małych jak gronkowce. Śmiech Afa huczał nad nimi urągliwie; jego cielsko, wysokie na pięćset forsangów, wydawało się zbudowane ze słupów czarnego i czerwonego ognia. Podążaliśmy na wschód, z grubsza w tym samym kierunku, w którym udawała się także panna Ludmił-ka. Wschodzące słońce już nas witało swym krwawym obliczem. styczeń 2001 ZIMA W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM i Później mówiono, że człowiek ten nadjechał od Placu Konstytucji tramwajem numer piętnaście. Stał na końcu drugiego wagonu, nie trzymając się niczego, balansem ciała amortyzując chybotanie podłogi. Wzrostu przeciętnego, trzymał się prosto, patrząc gdzieś ponad głowami pasażerów, którzy z nieznanego bliżej powodu - chodziło bodaj o ciepło, bo tramwaj był niedogrzany - zbici w gromadkę trzymali się przeciwległego krańca wagonu. Egzotycznego pasażera traktowali z wyniosłą obojętnością, a jednak co i raz posyłali ku niemu zaciekawione spojrzenia. - Ty, aktor - zagaił podchmielony osobnik w średnim wieku. Choć rozpierała go pijacka elokwencja, naraz zapomniał języka w gębie. Egzotyczny tylko przez moment zahaczył go wzrokiem, ale to wystarczyło, by pijaczek przestał rwać się do komitywy. Odwrócił się do okna i pilnie śledził ciemniejącą tam przestrzeń. Na przystanku przed Placem Zbawiciela dziwny pasażer wysiadł. Nikt z tego wagonu nie poczuł chęci, by dotrzymać mu towarzystwa, tkwił więc samotnie na na opustoszałym chodniku, zastanawiając się, w którą stronę skierować swe kroki. Pokręcił się niezdecydowanie: spytać nie było kogo. Krótko przed dziesiątą w nocy Warszawa schodzi z ulic i szykuje się do snu, zwłaszcza pod itu koniec listopada, gdy następuje atak zimy, co o tej porze roku wskutek znanych anomalii klimatycznych zdążyło stać się regułą. Ale obcy mógł o tym nie wiedzieć. Tupnął butami, żeby strząsnąć z nich mokry śnieg, i ruszył przed siebie. Odziany był w kaftan skórzany sznurowany rzemieniem, ze stawianym kołnierzem. Na to narzucił płaszcz z trudnej do zidentyfikowania materii, która owijała się jak zaprogramowana wokół jego postaci. Nad ramieniem sterczał mu ukośnie krzyż rękojeści miecza, i coś w ułożeniu oręża, błysk światła na żłobieniach uchwytu nakazywały przypuszczać, że jest to autentyk, nie zaś rekwizyt z planu filmowego. Z gołą głową, z rozpuszczonymi czarnymi włosami do ramion, w skórzanych pludrach wpuszczonych w buty, nad którymi znowu można by podebatować, wyglądał na istotę z innego świata. Na Placu Zbawiciela skręcił w prawo, oddalając się od szyn; przed chwilą umknął nimi tramwaj, który go przywiózł. Podążył za nim wzrokiem, jakby żałował, że pochopnie porzucił tak bezpieczne schronienie. Za rogiem przystanął: klangor dochodzący z pobliskiego baru „Corso" spowodował, że przyjezdny poniechał zamiaru pieszej wędrówki po mieście i zapragnął towarzystwa biesiadników. Pchnął wątłe odrzwia i znalazł się w środku. Klangor najpierw spotęgował się odpowiednio, gdyż nic go już nie tłumiło, a potem w jednej chwili ścichł. Wszyscy patrzyli na cudaka, co nagle zmaterializował się pomiędzy wejściem a barem. Kelnerki zamarły w pół kroku z tacami piw. Gwiazdki śniegu topniały na włosach i płaszczu przybysza. - Następny od Maruchy - powiedział znużonym tonem El Zipacho, potężny osobnik przy barze, zwracając się do drugiego, nie tak okazałego fizycznie, ale o obliczu poróżowiałym od hołdowania rozmaitym uciechom życia. Zagadnięty kiwnął pospiesznie głową na znak, że się zgadza. Nie zwlekając ani nie koncentrując się dłużej na osobie przebierańca wrócili do picia. Ten zaś stał bezradnie, nie wiedząc co począć. Śnieg na jego butach tajał powoli, nabrzmiewając w niewielką kałużę. Wyszedł z niej i dwoma krokami, jakby tańczył, znalazł się przy barze. - Piwa - zażądał nad ramionami siedzących. Barman, pan Ryszard, ani drgnął. Przybysz nie tylko wyglądał obco, ale i głos miał obcy, nie do podrobienia przez najsprawniejszego aktora. Mówił niby po polsku, czysto i bez akcentu, a jednak chrapliwie i niewprawnie, jak ktoś, kto przez całe życie przebywał w Mongolii - albo jeszcze dalej. - Nalej pan człowiekowi piwa - powiedział Bogdan do barmana. - Niech się napije, jak go suszy. Ja płacę. - Dzięki wam, panie - skwitował obcy ten szlachetny gest, acz w jego głosie nie znać było wdzięczności. Ujął podany kufel, przyjrzał się zawartości, jakby widział piwo pierwszy raz w życiu, przyłożył do ust i opróżnił duszkiem. - To rozumiem - rzekł z uznaniem El Zipacho. Stał przed nim litrowy kufel zwany wiadrem, opróżniony do połowy. - Panie Ryszardzie, następne dla tego zawodnika, tylko ciut większe. Bardzoście, widać, spragnieni, dobry człowieku - rzekł w kierunku przybysza. - Wieki nie piłem - skwitował tamten niedbale, uznając chyba, że należy coś rzec, ale nie wiadomo, czy warto. - Przedni to specjał - dodał po namyśle. Z podanego mu wiadra odpił natychmiast połowę i z ociąganiem odstawił naczynie na ladę. Można by pomyśleć, że cierpi na obsesję, by mieć ręce wolne. - Hej, cudaku - dobiegło z tyłu. - Podkasz no ten manteł i machnij dla nas parę prysiudów, bo nudno. Nu, dawaj! - Propozycji towarzyszył wybuch śmiechu większego towarzystwa. Przybysz odwrócił się płynnym ruchem, akurat by zobaczyć spadającego mu pod nogi piątaka. Nie czekając aż moneta zatrzyma się przed nim, odkopnął ją pod stoliki. Zagrzechotała jak kulka bilardowa, obijając się w plątaninie metalowych nóżek. Właściciel monety, dość pijany, nabity w barach rumiany osobnik w dresie, z łbem wygolonym na glanc, wciąż zajęty był ryczeniem ze śmiechu, kiedy dotarło wz doń, że propozycja została ostentacyjnie zlekceważona. W „Corso" zrobiło się cicho jak makiem zasiał. - Łachu ludzki - powiedział przybysz tonem łagodnego zdziwienia, a może zatroskania, jakby naprawdę się zmartwił - życie ci obrzydło? - Nie chce piątaka - zdumiał się dresiarz. - To może dziesiątak cię przekona? - Sięgnął za pazuchę kamizelki bez rękawów. Przebieraniec zrobił ruch w stronę rozdokazywa-nego towarzystwa, ale dresiarz był szybszy: trzymał wycelowany przed siebie pistolet, a jego ciosana jak z buraka gęba przybrała wyraz tryumfu. Trwało to krótko, gdyż przybysz nie okazał przestrachu; w jego ręku niewiadomym sposobem zmaterializował się miecz, nieproporcjonalnie wielki jak na tak kameralne pomieszczenie. Pistolet plunął dwa razy ołowiem, a huk w ograniczonej przestrzeni zlał się z krzykami klientów baru. Jednocześnie miecz wykonał dwa rozpaczliwe zygzaki, niewidoczne dla postronnych. Pierwsza kula, odbita, walnęła rykoszetem w ścianę pod sufitem, ale druga przedarła się przez mało szczelną zasłonę, trafiając przybysza prosto w pierś na wysokości przebiegającego w tym miejscu ukośnego pasa. Przybysz zachwiał się, pobladł, ale utrzymał się na nogach. Dresiarz, zapomniawszy o pistolecie, gapił się w dziurę w kaftanie ze szczerym niedowierzaniem. Nie opuszczając gardy rycerz sięgnął wolną ręką pod koszulę, wydobywając stamtąd spłaszczony metalowy okruch. Nie było na nim śladu krwi. Przyjrzał mu się z zainteresowaniem, po czym rzucił ołowiem w twarz dresiarzowi. - Powinienem zwalić ci z karku ten głupi łeb - oświadczył. Odczekał, jakby zastanawiając się nad de cyzją. - Matka by płakała. Powrócił do baru i w kompletnej ciszy pociągnął sąż- niście z kufla. Śledził spode łba kompanów dresiarza, których opuścił dobry humor. Miecz ciągle trzymał w gotowości. - Nie za wesoło wam tutaj? - rzekł stając na nowo przed grupą. Składało się na nią kilka person o podob nej urodzie i analogicznym ubiorze. Warianty żeńskie, wypacykowane krzykliwie, taksowały przybysza z nachal nym zainteresowaniem spoza zapaćkanych tuszem rzęs. - Już was tu nie widzę! - zakomenderował nie za gło śno, lecz wystarczająco wyraźnie. - Hajda na mróz! I nie zapomnieć zapłacić szynkarzowi, bo się wam przejadę po grzbietach! Duchem! Tupnął nogą, a tamci wylecieli przez odrzwia jak ptaki, mamrocząc przekleństwa. Pan Ryszard pochwycił pomarańczowy banknot i przyjrzał mu się podejrzliwie, zanim umieścił go w kasie. Po tej scysji przybysz schował miecz, dopił piwo i zwracając się do Bogdana i Zipasa powiedział: - Prowadźcie do grododzierżcy, wielmożni panowie. II Grododzierżca, jak na tak ważne stanowisko, mieszkał średnio wykwintnie; przynajmniej takie wrażenie można było odnieść w bramie, oświetlonej u góry żółtawym mdłym światłem. O dawnej świetności budowli, cudem ocalałej z powstania, świadczyła oblazła sztukateria, trzymająca się powały ostatkiem sił. Olbrzym, który w „Corso" pił z wiadra, nacisnął niepozorną płytkę obok drzwi; czekając na wpuszczenie nowo przybyły rozglądał się niespokojnie, strząsając z płaszcza śnieg. Za ich plecami, w przestworze bramy, szalała zadymka. Rycerz przyglądał się właśnie naściennej kapliczce, poświęconej wizerunkowi lokalnego bóstwa, gdy rozległ się brzęczyk, El Zipacho pchnął drzwi - wyglądały solidniej niż te w „Corso" - wstąpili na schody. Kiedyś budynek ten wydałby się wytworny i bogato zdobiony, obecnie zniszczony, zapuszczony i brudny, pozostawał tylko odległym echem przedwojennej chwały. Minęli dwie kon- dygnacje zatrzymując się przed drzwiami z niebieską ta- 1*MŁ bliczką; bez pukania czy innego dzwonienia wdepnęli do środka. Grododzierżca miał ponure wejrzenie, a na jego na- brzmiałym, czerwonym od alkoholu licu odmalowało się zaskoczenie. Siedział przy zawalonym papierami biurku, trzymając na każdym kolanie po młodej praktykant-ce. Obejmował je skwapliwie krótkimi łapami, jakby w trosce o to, żeby nie spadły na podłogę, raz po raz zawadzając o dobrze wyeksponowane biusty; wejście delegacji nic mu w tych czynnościach nie przeszkodziło. Obie podopieczne, nachylone nad biurkiem, ściboliły coś pilnie na karteluszkach, tak pochłonięte swym zajęciem, że ani zareagowały na przybyłych. Grododzierżca zamrugał śmiesznie i nieznacznym ruchem przerwał proces twórczy. - No, gołąbeczki - zabulgotał - dosyć się już napra cowałyście. Dokończycie w domu. Pisanie recenzji jest to żmudne, wymagające namysłu zajęcie, zapamiętajcie to sobie. Przerwawszy w pół słowa swoje gryzmolenie dziew- czątka podniosły główki, uśmiechając się uprzejmie. Wstały, bez żenady dopięły guziki dekoltów i powędrowały do wieszaka, gdzie znajdowały się ich zimowe jakie w beżowo-czarnych tonacjach. - No - zagadnął niewesoło grododzierżca - co was sprowadza o tak nieciekawej porze? I kogóż to ze sobą prowadzicie? Rycerz postąpił do przodu i powiedział: - Nazywam się Psihuj, dostojny panie, z Psihujów wertynberskich. Ci oto szlachetni mężowie ugościli mnie w szynkwasie piwem, a gdy znalazłem się w opresji, przy- wiedli przed wasze oblicze. - Aha - skwitował grododzierżca. Gdzieś spośród zwałów ksiąg wydostał nadpity kufel; rozgarnąwszy nim owłosienie w dolnej części twarzy raczył się powoli, jakby z namysłem. - Psihuj, powiadacie? A skądże Bóg prowadzi, jeśli to nie tajemnica? - Przybywam z Zelżynoru. - Gdzie to jest? - Nie opodal Stonavy. Brodaty zadumał się. - Siadajcie - zadysponował. Stękając z trudu podniósł się z krzesła i odszedł w mroczny korytarz, skąd powrócił niebawem, niosąc butelki z zielonymi nalepkami w jednej i trzy kufle za ucha w drugiej ręce. - Stonava, Stonava, z cesarskimi sprawa... - zanucił fałszywie. Mamrotał coś w zadumie, podczas gdy konsumenci z baru „Corso" zajęli się odszpuntowywaniem i nalewaniem. - Czy to przypadkiem nie ta koksownia za czeską granicą, co podobno truje pół Śląska? - Nie wiem, panie, co to koksownia. - Dobrze, spróbujmy z innej beczki. Skąd się wzięliście w mieście o tej porze? Ktoś was przywiózł? - Nikt, panie. Powiedziałbym, ale boję się, że mi nie uwierzycie. - To zostawcie mnie. Mówcie, tylko prawdę. - Cały kłopot w tym, że nie wiem. W jednej chwili byłem w Zelżynorze, gdzie o tej porze wichr jesienny targa łagodnie krzewami hosturcji, a w drugiej zamrugało mi przed oczami, zamigotało jak po razie grzecznie włożonym morgensternem. W trzeciej chwili dech mi zaparło tutejsze zimno. Jak odzyskałem przytomność i zdolność widzenia, znikły gdzieś blanki Zelżynoru i już byłem tu. Co to za świat? - No, Zelżynor na pewno to nie jest. - To sam widzę - rzekł Psihuj, cokolwiek poirytowany. - Nosi jakąś nazwę? - No... Europa, Polska. - Miejsce, gdzie waszmość wylądowałeś, zwie się Trójkątem Bermudzkim. Jeden wierzchołek znajduje się tutaj, drugi w barze „Corso", a trzeci tu, gdzie aktualnie przebywamy - wtrącił El Zipacho. - Czyli w tej chwili nie jest to trójkąt, a właściwie odcinek. - Przez chwilę popadł w zadumę nad tą osobliwością geometryczną. - Znane jest z dziwnych wydarzeń - dodał z powagą . - Aha. Psubratów tu więcej niż uczciwych? - O wiele więcej - zapewnił Bogdan. - Nadmiar. X~T\J - Niedobrze - skwitował smętnie rycerz i pociągnął piwa. - Zle moce mnie tu przygnały. Ktoś wielce potężny, komu nie na rękę był Psihuj w Zelżynorze, musiał to sprawić. - Uspokójcie się, panie - powiedział grododzierżca. - Jesteście wśród przyjaciół i coś w waszej sprawie wspólnie postanowimy. Piwo się kończy - zwrócił się do kamratów - trza by do nocnego. Targowali się krótko, kto ma iść, a kto płacić. O ile Psihuj dobrze usłyszał, była też mowa o żywności, co go niepomiernie uradowało, gdyż głód na dobre zaczynał dowiercać mu się do kiszek. - Jak się już, hm, ocknęliście - indagował dalej gro dodzierżca - to coście zobaczyli? - No... ludzi, cudacznie odzianych, posuwających się w śniegu przed siebie. Niektórzy czekali na zimnie pod takimi okrągłymi daszkami, aż nadjadą po nich wielkie karoce bez koni. Noc była, ale widno, pełno świateł... a z Zelżynoru zapamiętałem prawie samo południe. Ci ludzie dziwnie na mnie popatrywali. - Nie dziwcie się im. Od razu, na pierwszy rzut oka widać, żeście przybyli skąd inąd. Nie z tego świata. - A z jakiego? - To sami powinniście wiedzieć lepiej. Z Zelżynoru, nie? Widzicie, wydaje się, że ze światami jest tak: tu stoi nasz, tam dalej Irdylla, jeszcze dalej Mordor czy inny Hades. A pomiędzy nimi wasz Zelżynor. Teoretycznie pomiędzy tymi światami otwierają sję przejścia, ale jak, kiedy - nikt nie wie. Mówicie do mnie rzeczy, w które nikt by wam nie uwierzył. - Ale wy wierzycie? - spytał ostrożnie Psihuj. - Wa- szym słowom też trudno dać wiarę. - Wiem. Ja wam wierzę. Robię w pewnej dziedzinie, której prawidła zakładają, że wszystko jest możliwe. No, prawie wszystko. - Zamilkł i spojrzał z nostalgią w stronę pustego kufla. - Bardzoście znużeni? - Niespecjalnie. Mówię przecie, że złe duchy mnie porwały prawie w samo południe. Do nocy mieliśmy tam szmat czasu. - A czemuście przybyli w tym oto rynsztunku? - bro daty wskazał w stronę przybysza niekonkretnym ruchem ręki. - Na wyprawę się szykowaliście czy jak? Psihuj smętnie przyjrzał się mieczowi, który trzymał między kolanami. Odłożył oręż i oparł o biurko. - Na wyprawę - nie. U nas każdy przy mieczu. Zwłaszcza jeśli w drodze. - A czym to podróżowaliście, jeśli można wiedzieć? Jeżdżą samochody w Zelżynorze? - Te warczące i plujące smoczym wyziewem trumny? O, nie. Mam... miałem - konia. O, luby Rozencwale, gdzie ja teraz znajdę takiego drugiego? - Opanowanym obliczem rycerza targnął grymas żalu. - Nie rozpaczajcie - powiedział pojednawczo brodaty - może się jeszcze odnajdzie. Szkoda, żeście nie siedzieli na nim, kiedy was wzięło. - Właśnie że siedziałem! Snadź zagubił się gdzieś po drodze. Poczciwe to konisko... już nieraz mnie znaj dowało, gdy los nas rozdzielał. - W tym jedyna nadzieja - rzekł brodacz. Podebato- wał nad czymś wytrwale. - A Grzmicha, Strychulec... mówią wam co te nazwy? Psihuj poruszył się w krześle jak dziabnięty prądem. - Grzmicha! A jakże! Strychulec! - powtarzał z dziwnym upodobaniem, jak imię przyjaciela. - Mam tam pannę nadobną... Żeświetkę... - Ale co to, ta Grzmicha i Strychulec? Miasta? Krainy? - Krainy, ma się rozumieć, że krainy. Miasta zwą się inaczej: Skalan, Romuzga, Skopce, Świerzbno... - Bo nie dalej jak trzy tygodnie temu zameldował się tu ktoś z Grzmichy. - Tak? - Psihuj aż podniósł się z krzesła. - Nie gadajcie. Jak wyglądał? Jak się nazywał? - Kobieta. Nawet niebrzydka. Nie dokończył, bo oto wpadli z poszumem zimna wysłani po piwo zawodnicy. El Zipacho potrząsał gniewnie pustą sakwą. - Nic żeśmy nie przynieśli. Wszystko obstawione przez milicję. Obie drogi do Śniadeckich zatkane, „Cor- lto so" obstawione, „Carino" obstawione, ledwieśmy prze- mknęli. Grododzierżca nic nie rzekł, tylko wziął za telefon i wydzwonił numer nocnych taksówek. Psihuj z satysfakcją słuchał, jak zamawiał piwo, kiełbasę, chleb, musztardę. - A teraz mówcie po kolei, co się zdarzyło. - Jakiś menel z bandy Salcesona, tej co obraduje bez przerwy na galerii, zastrzelił naszego miłościwego gościa - relacjonował Bogdan. - Cudem tylko go nie zabił. - Jak to - zastrzelił? Przecie widzę, że żyw i zdrów. - Dwakroć szurnął do mnie z samopału. Raz udało mi się odbić kulę, ale druga przeszła. Szczęśliwie miałem pod kaftanem ryngraf z wizerunkiem świętej Tekli, który wziął uderzenie. Inaczej cieniej bym śpiewał. - A potem jak archanioł Michał wyjechał na nich z „Corsa" - uzupełnił z entuzjazmem El Zipacho. - Dla samego widoku warto było tego dnia moczyć mordę. - Podobnie jak każdego innego - wdał się w polemikę Bogdan. - No dobra. Ludzie Salcesona nie zasadzili się na was na zewnątrz? To do nich niepodobne. - Nie. Moim zdaniem postąpili rozsądnie. Rozumiesz, strzelano w lokalu, zostały ślady... pan Ryszard zaraz zadzwonił po mentownię. - Musieli uchodzić, i to żywo - uzupełnił Psihuj. - Nie wiem jak tu, ale w Zelżynorze strażnicy nie żartują w takich razach. - To pewnie zaraz tu będą - zaniepokoił się grodo- dzierżca. - E tam. Przykazaliśmy panu Ryszardowi nie puszczać pary z gęby. - A świadkowie? Jak zwykle piło tam trochę luda. - Nie pisną słowa. Jeszcze im życie miłe. Dużo będą gadać i z podziwem, jak to się Psihuj a kule nie imają. Ci od Salcesona chyba uwierzyli, że to jakiś nowy Nieśmiertelny. - Coś mi się zdaje, że nie wszystko nam mówicie - zwrócił się do rycerza grododzierżca. - Ledwoście się znaleźli w bramach miasta, a już scysja i konflikt. Szybko znajdujecie sobie wrogów. - To oni znajdują mnie. - Nieważne. Powiedzcie mi jeszcze jedno: skąd znacie tutejszy język? - Jak mi wytłumaczycie, dowiemy się wszyscy. - Psi- huj po raz pierwszy uśmiechnął się pod nosem. - Też bym chciał wiedzieć. Po prostu umiem, i już. Złe siły, które mnie tu przygnały, sprawiły ten dziw. - To my już się ewakuujemy - postanowili nagle El Zipacho z Bogdanem. - Musimy robić film o Pomarań- czowej Alternatywie. - Piwo zaraz będzie. - Mamy zapasik w lodówce. - Milicja obstawiła przejścia. - Jakoś przemkniemy. - No, dobra - powiedział grododzierżca z rezygna cją. Gdy znikali za drzwiami, krzyknął za nimi, żeby zaj rzeli jutro. Wstał ociężale, żeby zaciągnąć rygle. III Dochodziło południe, a grododzierżca wciąż spał bez przytomności. Raz czy dwa zadzwonił telefon, ale nie był w stanie przerwać ni zakłócić mu zasłużonego odpoczynku. Podłoga, której powierzył swój wyczerpany organizm, została swego czasu oklejona szarą wykładziną typu len-tex. Udając się na spoczynek grododzierżca ściągał z pawlacza potrójny zwój, który został po tych robotach, rozciągał go nie opodal biurka sekretarza redakcji, takim sposobem, by u wezgłowia został mu jeszcze spory rulon. Na tak przygotowane posłanie kładł derkę, pozostawioną przez Wojtulewicza, któremu wypadło nocować tu przez parę dni, na to jeszcze dwie grube zasłony okien- 150 ne w kolorze krwistowrzosowym, przeznaczone do prania, i dopiero po tych skomplikowanych zabiegach przychodziła kolej na prześcieradło, niegdyś soczyście zielone, oraz koc, który wyglądał jak rękodzieło Indian Ara-paho. Na wezgłowiu umieszczał gruby wełniany sweter - i w tych komfortowych warunkach gotów był jednać się z Morfeuszem. Teraz jednak grododzierżca wyciągnął się bez zbędnych ceregieli na gołej podłodze, nie pogardziwszy jednakże kocem. Wykręconą kacem twarz wtulił w ów niezastąpiony sweter. Zimno mu nie doskwierało, gdyż przebiegle nie potrudził się ściąganiem ubrania, tylko zaległ w opa- kowaniu, co w jego przypadku zdarzało się doprawdy nie po raz pierwszy. Ale sen miał twardy i sądząc po determinacji, z jaką przywarł do podłogi, znaczniejszych niewygód by trzeba, żeby go wtrącić w dyskomfort. - Marucha - powiedział Parówkarz tarmosząc go za ramię - co to wszystko, kurwa, znaczy? Grododzierżca z najwyższym trudem otworzył jedno oko. - Czołem - odezwał się uprzejmie, acz trochę niewy- raźnie. - Co ty tu robisz? - Dobre pytanie. - Jest sobota, no nie? Redakcja nie pracuje. - Ale ja pracuję, piątek czy świątek - oznajmił na- czelnik, wkurzony ile wlezie. Żona dziwnie patrzyła na niego, gdy wyjeżdżał, ale nie zaprotestowała ani też jednym słowem nie wyprowadziła go z błędu. - Dni ci się popieprzyły? - zgadywał z podłogi wczoraj- szy biesiadnik. - Jezu! - złapał się za czerep. - Nic tam nie zostało? - zawył, łypiąc bezsilnie w stronę blatu. - Głównie pobojowisko. Nieźleście pobalangowali, co? Stały zespół? Grododzierżca kiwnął głową ostrożnie, jakby bojąc się pobudzić gwałtowniejszym ruchem dzwony, które tam się kołysały. - No jak, otrzeźwiałeś nieco? - spytał z przesadną troską Parówkarz. - To może mi wyjaśnisz, co tam robi ten koń? Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że zapytany nie dosłyszał. W następnej gramolił się już z oporami na równe nogi, przepychał do sekretariatu. - Jaki koń? - chciał zapytać, ale widok, który się przed nim roztoczył, odebrał mu ochotę do żartów. Na podłodze, nie opodal biurka sekretarki Małgosi, grzbietem zwrócony ku szafie pancernej, spoczywał na boku olbrzymi siwy ogier. Nogi o zabłoconych kopytach wyciągnął sztywno przed siebie, a potężne płuca pracowały miarowo. Powieki o długich, jakby dziewczęcych rzęsach miał szczelnie zamknięte, grzywę rozwichrzoną - też najwyraźniej pogrążony był we śnie. O ile grododzierżca znał się na koniach, ogólnym wyrazem pyska poświadczał o ukontentowaniu. Nieco dalej zwalone na kupę rzeczy, ciemniejące szaro przy zaciągniętych zasłonach, pozwalały domyślać się siodła, uprzęży i juków. - Nie mogę nawet dostać się do gabinetu, bo tego bydlęcia nie sposób obejść! - marudził Parówkarz, ale grododzierżca tylko syknął, żeby był cicho. Wciągnął go do pokoju z kocem i zamknął ostrożnie drzwi. - O Jezu! - zaskomlał powtórnie, tym razem na widok butelek i kufli, zalegających biurka. Między nimi poniewierały się niedogryzione kawałki chleba, skóry po kiełbasie, porządnie zeschnięte, talerze zasmaro-wane musztardą oraz inne typowe relikty nocnego gastronomicznego pobojowiska. Ktoś wbił widelec w masło i tak zostawił. W jednym z kufli bełtała się resztka zwietrzałego piwa; grododzierżca przypiął się do niej jak do najdroższego eliksiru i pochłonął jednym haustem. - Obrzydlistwo - skwitował, krzywiąc się okropnie. - Chętnie się dowiem, co się tu działo. Skąd ten koń? - A bo ja wiem? Może Zipas przyprowadził. - Do poniedziałku ma mi tu być porządek. Jeszcze-ście z klubem jeździeckim nie pili! - Parówkarz wzdrygnął się z odrazą. - Widziałeś się w lustrze? Gęba cała w siniakach i zadrapaniach. Biliście się z nudów czy dla rozrywki? Portki potargane... i skąd tu tyle gliny? - Pewnikiem koń naniósł. Myśmy nie ruszali się z miejsca. . Urwał, bo zobaczył swoje dłonie, całe czarne, jakDy przez pół nocy wykonywał dorywcze prace rolne. Spodnie z kolei sprawiały wrażenie ostro testowanych na zasiekach z drutu kolczastego. Grube grudy błota poniewierały się gdzie bądź, tak iż mimochodem człowiek rozglądał się za radłem albo innym kultywatorem. - No, muszę uciekać, czas nagli. Posprzątajcie tu trochę. - Ludzkie panisko - rzekł grododzierżca, modląc się w duchu, żeby naczelnik nie zapragnął jednak wtargnąć do gabinetu. Pal sześć, że mógłby obudzić Rozencwała, ale natknąłby się tam niechybnie na Psihuja, który - pamiętał to jak przez mgłę - wyokręcał się w jakieś katany, lecz przed zaśnięciem otworzył na oścież okno. Wizja śnieżynek polatujących nad biurkiem zwierzchni ka, zasypujących drogocenne teksty, wirujących w kon- densującym od mrozu powietrzu, pełnym cennych ini cjatyw - była ponad jego siły. - A jak tam na dole? - zagadnął. - Milicji dużo? - Nie. A co -jednak coś przeskrobaliście? No, lecę. Potem tu wywietrzcie. Smród jak wszyscy diabli. Zamiast sprzątać czy w ogóle przejmować się czym- kolwiek grododzierżca poszukał butów, chcąc udać się do toalety. Znalazł je pod biurkiem, oblepione gliną do tego stopnia, że przypominały kule błota. - Co tu się, kurwa, działo - mamrotał drepcząc w samych skarpetach. Pytanie było na tyle trudne, ze nie znalazł na nie odpowiedzi. Powróciwszy, ponownie zaległ i natychmiast z konsekwencją kamienia oddalił się od doczesności. Obudziło go ni to pchnięcie, ni szarpnięcie, ale dziwne jakieś, nietypowe. Potem ktoś zaczął z niego zbierać koc. Właśnie zbierać, nie zrywać; grododzierżca ocknął się i ujrzał nad sobą poczciwy pysk Rozencwała z kocem w zębach. Dla człowieka obeznanego od dzieciństwa z filmami, w których konie zachowują się jak ludzie, a niektóre na^wet mówią ludzkim głosem, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu mądre zwierzę nie widząc innego wyjścia postanowiło działać zdecydowanie. Człowiek zamierzał przemówić do kopytnego przyjaciela, który swą aktywnością właściwie czynił mu przysługę, wyrywając z gęstwy koszmarów, ale nie zdołał przemóc suchości gardła. Wyminąwszy Rozencwała udał się więc do kuchni, mimo że w przepastnym wnętrzu lodówki nie spodziewał się znaleźć nic oprócz starych sosów i lodu. Za to z kranu płynęła tam niezrównana warszawska woda, wyjątkowo chłodna o każdej porze roku, jeśli odkręciło się właściwy kurek. Przemył nią rozpalone oblicze i pił, na szczęście zupełnie nie czując smaku. Coś znowu trąciło go w plecy, miękko acz zdecydowanie. Rozencwał stał w drzwiach, w których ledwo się mieścił, spoglądając niemal że z wyrzutem. Grododzierżca poklepał go uspokajająco po ciemnej strzałce między oczami. Znalazłszy nie bez trudu gumowy korek zatkał nim odpływ i odkręcił kurek na maksa. Następnie odsunął się na bok, dając zwierzęciu dostęp do wodopoju. Rozencwał nieufnie zbliżył się do huczącej w zlewie kipieli, rozszerzając nozdrza z niedowierzaniem. Zastrzygł uszami niespokojnie i spojrzał z dezaprobatą na grododzierżcę. Ten rozłożył ręce na tyle, na ile po- zwalała ciasnota pomieszczenia. - Nie ma innej wody, Rozencwał - rzekł usprawie- dliwiającym tonem. - Nie chcesz to nie pij. Lecz Rozencwał nie był wybredny, a może czekał tylko, aż zlew wypełni się wodą. Wsunął do niej pysk i dwoma długimi łykami łatwo osiągnął dno. Powtórzywszy tę czynność parokrotnie zerknął ciekawie w stronę, gdzie na blacie pysznił się bochenek chleba, pozostały z wczorajszej rozpusty. Grododzierżca pojął aluzję - wyciągnął chleb w stronę Rozencwała, z czego ten odciął od razu połowę. Żuł w zamyśleniu, dla lepszej oceny smaku przymknąwszy piękne oczy o niepokojących rzęsach. Omal nie odgryzając grododzierżcy dłoni w nadgarstku podjął drugą połówkę. Akurat kończył to zaimprowizowane śniadanie, gdy z głębi korytarza, dokąd można się było przedostać się lot tylko pod końskim brzuchem, dobiegł cichy gwizd. Ko- nisko zastrzygło uszami i momentalnie rozpoczęło wy- cofywanie. Zad jednak zablokowały mu ułożone pod ścianą korytarza paczki z archiwalnymi numerami gazety, o którą nie wiedzieć czemu nie pobili się czytelnicy pod kioskami, więc utknęło w drzwiach, usiłując zwróconymi w tył oczami dojrzeć przyczynę kłopotów. Psihuj jeszcze raz gwizdnął-świsnął, klepnął konia i wydał jakąś dyspozycję w swoim narzeczu. Koń skręcił tułowiem na tyle, na ile pozwalała wąska gardziel korytarza, a jego głowa z czupryną grzywy prawie dotknęła górnej framugi drzwi, nim znikła. Moment - i w kuchni zjawił się rycerz z Zelżynoru. - Witaj, panie, w ten piękny rześki poranek. Nie wspominałeś, że masz tu urocze małe źródełko. - Korzystajże, waszmość - zachęcił grododzierżca szerokim gestem. - Można tu nawet dokonać ablucji... to znaczy umyć się z grubsza. Psihuj był goły do pasa, jedynie w swych skórzanych spodniach i butach, jakby w ogóle nie zdejmował ich na noc. Smagły, dobrze umięśniony, raczej szczupły. Ścięgnisty, ocenił grododzierżca. Z odrazą pomyślał o własnych mięśniach ogarniętych atrofią i utopionych w zwałach sadła. Stosunkowo najbardziej imponująco przedstawiał się wśród nich mięsień piwny. - Zrobię herbaty - zaproponował. - Tego napoju, co piliśmy wczoraj nad ranem, jak już zabrakło piwa - do dał tonem wyjaśnienia. Minęło jednak dobre pół godziny, zanim zasiedli nad parującymi kubkami, ponieważ Psihuj próbował umyć olbrzymiego Rozencwała. Moczył obficie ręcznik zdjęty z haka i wycierał z troską końskie boki. Rozencwał poddawał się tym zabiegom cierpliwie, zamknąwszy z rozkoszy oczy. - Zmordowało się setnie konisko - mruczał Psihuj - nie co dzień zdarza się nam podawać tyły... A i cała wyprawa na darmo... rozpoznanie kiepskie... Nie dziwo ta to, skoro działamy na obcym terenie... - Coś powiedział? - zaniepokoił się grododzierżca. - Jaka wyprawa? - W nocy. - Psihuj nie przerywał operacji ręczni kiem. Z uwagą obejrzał Rozencwałowe kopyta, nożem oskrobał z nich błoto do kosza. - Byliśmy w nocy na wyprawie. Niedługo potem, jak Rozencwał cudem się od nalazł. Samiście nalegali. Nic nie pamiętacie? Grododzierżca zamierzał zaprzeczyć, ale coś mu nagle zaświtało. Człapanie końskich kopyt o mokry asfalt, trąbiące samochody, wiejska okolica ze wzgórzem, na którym stał jakby zamek... nie znają umiaru ci nowobogaccy. Wiry zamieci w huczącym od wystrzałów powietrzu. Na końcu wrażenie ogromnego pędu, kiedy gnali z wiatrem na wyścigi i ziemia pomieszana ze śniegiem pryskała spod nóg Rozencwała. - Gdzieśmy się wyprawiali? - Uwolnić księżniczkę Matyvildę. - Psihuj zakończył mycie, wykręcał ręcznik, który wyglądał jak ścierka. Elektryczny czajnik szczęknął termostatem. - I to wyście, panie, parli do konfliktu. Ja chciałem posiedzieć w domu. Z niejasnych powodów Psihuj obnoszący się z nagim torsem przypominał grododzierżcy Indianina. Gdy się skupił, wiedział już nawet, jak Indianin miał na imię: Winnetou. A gdy się przebywa w towarzystwie Indianina, syna wodza, trzeba zadbać o odpowiednie zachowanie. Toteż grododzierżca powściągnął palącą ciekawość, która przystoi jedynie kobietom i dzieciom. Skoncentrował się na herbacie. - Wy nie jesteście, panie, żadnym grododzierżcą - powiedział Psihuj ni stąd, ni zowąd. - Ano nie - przyznał zagadnięty. Czy wypada się przy znać, że właściwie jest Old Shatterhandem? - Nie chcia łem prostować, skoroś tak uznał. Nic by to nie dało - westchnął. - Ale i ty nie powiedziałeś mi całej prawdy. Psihuj poruszył się niespokojnie. - No bo jakże? Mówiłeś, że kula odbiła ci się o ryn graf świętej Tekli, o ile dobrze pamiętam. Powinien zo stać ślad w miejscu uderzenia... jakiś siniak czy coś. lOO Kule biją jednak z pewną siłą. Zwykle zabijają, jeśli w locie natkną się na człowieka. Rycerz odstawił herbatę i z zakłopotaniem przyjrzał się swojej gładkiej piersi, nie zeszpeconej żadną kontuzją. - Nie było żadnego ryngrafu, prawda? - poddał cicho grododzierżca. - Ano, nie. - W głosie potomka Psihujów wertynber- skich zabrzmiała ulga. Z powrotem zajął się herbatą. - Zatem Zipas z Bogdanem Złotnikiem łgali? Nikt do ciebie nie strzelał? - A jakże. Strzelał. Jakiś młodzik dwakroć wygarnął z małego samopału. Mówiłem przecie. - I nie trafił? - Tego nie można powiedzieć. Blisko było, więc trafił. - A zatem - nastawał bezlitośnie grododzierżca - po- winieneś już nie żyć od dobrych paru godzin. - Powinienem - nadspodziewanie łatwo zgodził się Psihuj. - Ale żyję. - Pił herbatę, uporczywie nad czymś debatując. Grododzierżca nie naciskał go, naśladując maniery dżentelmenów prerii. Wreszcie Winnetou z Zelżynoru uporał się z kłopo- tliwym zagadnieniem, a może tylko skończył herbatę. Podniósł głowę i obrzucił grododzierżcę uważnym spoj- rzeniem. - Problem w tym, że mnie nie można zabić. IV - Większość życia spędziłem jako zwykły śmiertel nik, jak inni podatny na uszkodzenia - rozpoczął Psihuj swą opowieść. Świeża herbata entuzjastycznie dymiła w kubkach. - Wciąż napawa mnie zdumieniem, a i po niekąd przerażeniem, że nie mogę odnieść rany ani kon tuzji, nie mówiąc o pomniejszym szwanku. Z tego mo żesz wywnioskować, panie, że właściwością taką dyspo nuję od niedawna. Według waszej miary czasu, którą znam nie wiedzieć skąd, jest to nie dłużej niż miesiąc. Zadajecie sobie pewnie pytanie, czy jestem człowiekiem szczęśliwym - mam przecie to, o czym marzyły i marzą pokolenia. Odpowiedź brzmi: nie. A jeśli już bywam, to nie z tego powodu. - Jak to - nie? Każdy byłby zachwycony, gdyby nie mógł na schodach zwichnąć nogi, nóż rzezimieszka by się na nim tępił, a pociski karabinowe odskakiwały od niego jak żaby. Czy to oznacza również odporność na choroby i dolegliwości? - zapytał grododzierżca, a otrzymawszy potwierdzenie skinieniem głowy kontynuował z emfazą: - To chyba dobrze, że gruźlica, HIV, malaria, syf nie mają do człowieka dostępu? Nie łamie go w kościach, nie rwie w wątrobie, nie telepie w nerkach, a zaćma nie kala mu wzroku! Toż to prawdziwie rajski przywilej, mój Psihuju, dar, którego ludzie bez przerwy pożądali od tak zwanego zarania! Jesteś dzieckiem fortuny, mości rycerzu werrynberski, rezydentem edenu sprzed grzechu pierworodnego, kiedy człowiek władał licznymi do- brodziejstwami, które potem tak głupio utracił. - Jakże mylicie się, panie! - przerwał ze zniecierpli- wieniem rycerz. - I ja dawnymi czasy skłonny byłem mniemać podobnie. Teraz jednak, kiedy przywileje owe dostały mi się na własność szczególnym zrządzeniem losu, inną sobie wyrobiłem na ten temat opinię. Wystawcie sobie, że kontuzje i biedy, które mogą was spotkać, są dla was pożyteczne, prawie że niezbędne. Starając się ich unikać rezygnujecie nieraz z zamiarów, które z pewnością by wam nie wyszły na zdrowie. Tak tedy groźba odniesienia szwanku sprzyja trosce o całość jestestwa, bo zabrania pchać się tam, gdzie czeka uszczerbek albo wręcz unicestwienie. U was zwą to instynktem samozachowawczym - znów nie pytajcie, skąd znam to sformułowanie. Otóż wystawcie sobie osobnika, który dysponował instynktem samozachowawczym nie gorszym od dzikiego zwierza, a teraz ów instynkt stopniowo wietrzeje z niego jak smak i alkohol z otwartego piwa. Boję się utracić go ostatecznie, gdyż nie wiem, kim się stanę bez tego zabezpieczenia. Innymi słowy strach mnie ogarnia, choć tchórzem nie jestem, kiedy sobie uzmy- lOO słowie, w kogo przemienię się wkrótce i kim może juz po części jestem, jak niewiele oprócz wyglądu i zwyczajów będzie mnie łączyło z rodzajem ludzkim. Sprawdzać tego nie chcę - bo jak? Rzucić się w otchłań z wysokiej wieży? A może wystarczy obcinać paznokcie? Kto tym rządzi, kto ocenia zagrożenie, jakiemu podlegam i decyduje: paznokcie obcinać można, zaś jeździć ostrzem po grdyce - absolutnie. Ale przeraża mnie również i to, że gdzieś jest kraina zaludniona osobnikami mojego pokroju. Tam moc moja i umiejętności wystarczą na tyle, by ledwo odwlec smutny koniec. A jeśli przedostali się tutaj? Skoro mnie się udało, to i dla innych nie jest to wykluczone. Być może tego typu rozmyślania sprawiły, że uznałem, iż nadeszła chwila, by komuś o tym opowiedzieć. - No dobrze - powiedział lekko grododdzierzca. W jego głowie ciągle nie chciał się pojawić dramatyczny efekt; wciąż mu się zdawało, że czyta jedną z tandetnych opowiastek fantasy. - Lecz co zostało nabyte, to samo można utracić. Skoro przywilej stał się dla ciebie aż takim brzemieniem, pozbądź się go i przestań narzekać. - Przyjacielu - rzekł łagodnie Psihuj - to że ci zrzędzę o dolegliwościach mego bieżącego stanu nie świadczy o tym, że pragnę powrotu do marności i udręki, jakimi przepojony jest ludzki żywot na tym padole. Kto został wyniesiony centymetr ponad pospólstwo, ten nie zejdzie z powrotem w motłoch, kierując wzrok raczej wzwyż niż pod nogi. Tak i ze mną; nie miej pretensji, ze utyskuję na ten mój stan - lecz i nie wymagaj, bym rezygnował z beneficjów, jakie dzięki niemu osiągam. Są na tyle znaczne i cudowne, że o żadnym rezygnowaniu nie może być mowy. - Miasto złotych ludzi - bąknął pod nosem grodo- dzierżca. - Nie rozumiem. - Jest w tutejszym świecie powieść... o dwóch małych wędrownikach, którzy trafili do Złotego Miasta. Mieszkańcy nagminnie uskarżali się im na nudę, wynikłą z bytowania wśród samych klejnotów; gdy jednemu z nich zaproponowali, by podzielił się grudą złota, wpadł w histerię. Psihuj uśmiechnął się pod nosem. - Może tylko oni władni byli utrzymywać złoto w jego formie? Może gdyby kto inny nim zawładnął, zamieniłoby się w kamień albo w gówno, bo czar przestałby działać? Tak jest niestety w moim nieszczęsnym przypadku - westchnął smutno. - Z nikim nie jestem w stanie się dzielić, bo dar przypisany jest bez reszty konkretnej osobie, czyli mnie. Otaczając mnie jednak niewidzialną osłoną chroni siłą rzeczy także i tych, co przestrzennie przebywają blisko mnie. Pewnie nie pamiętasz, panie, jak uchodziliśmy nad ranem przed wrażą nawałą, a kule świstały wokół jak rój cykad w rui - a jednak żadna nie sięgła ciebie ani mnie, a nawet poczciwego Rozencwała, który przebierał kopytami jak mógł, by nas wydobyć z opresji. - I cośmy wskórali? - Nic - rzekł niechętnie rycerz. - Rozpoznaliśmy oko- licę. Po paru piwach uparłeś, się, panie, by wyzwolić księżniczkę Matyvildę, która miała być więziona przez siepaczy Salcesona. Ponieważ dosyć słabo orientuję się w waszej rzeczywistości, przystałem na to pochopnie, kierując się zasadą, że porządna księżniczka nie powinna przebywać w łapach zbirów ani sekundę dłużej niż to konieczne. Wsiadłeś, panie, za mną na Rozencwała, a właściwie musiałem cię na niego wciągnąć, po czym okazało się, że nie znasz drogi. Tak więc staliśmy na środku traktu, tamując ruch i wzbudzając żywe emocje wśród lokatorów skrzynek na kołach. Szczęściem Ro-zencwał jak zwykle wyczuł kierunek i rączo ruszyliśmy Matyvildzie na ratunek. - Wspomnij, mości Psihuju, jeśli to nie tajemnica, jakim sposobem wszedłeś w posiadanie cennych przy- miotów, wśród których, jeśli dobrze wnioskuję, jest bodaj i nieśmiertelność? Psihuj przekrzywił głowę, jakby i on chciał się nad tym zastanowić. - W Zelżynorze - podjął - obficie rozsiane legendy o magicznych miejscach i ukrytych tam równie magicz- 1UU nych przedmiotach ustawicznie działają na wyobraźnię rzeszy śmiałków, którzy rwą się, by te skarby posiąść. Należałem do tej gromady - westchnął - której roi się po gorących łbach, jakich szczytów i zaszczytów dostąpią z chwilą zawładnięcia rym oprzyrządowaniem wraz z jego mocą. Po nocach wymyślałem, jak to dobro spożytkuję dla siebie i dla świata. Ale głównie dla siebie. Upił herbaty i wpatrzony w przestrzeń kontynuował: - Drużyna nasza liczyła dziewięciu jezdnych. Każdy - i każda, gdyż były z nami kobiety - prezentował nieliche umiejętności; drugich takich rębajłów, specjalistek od szukania wskazówek po ludziach, po księgach potem nie spotkałem. Przewędrowaliśmy szmat świata, deszczowy Grombelard i wyspowy Gont, i nawet Rivię, gdzie jakiś półgłówek wybił wszystko co żywe. Minęliśmy setki kraini miast, bogatych i nędznych, kwitnących i upadłych, zniszczonych pożogą wojny, hulankami władców utracjuszy, aż trafiliśmy tam, gdzie kierowała nas legenda. Oszczędzę ci relacji o tarapatach, w któreśmy po drodze popadli, o krwi przelanej słusznie - i pochopnie. Na miejsce dotarliśmy w piątkę, ale dążąc ostatnim labiryntem utraciliśmy Melko Gestorcha, a zaraz po nim Krassandrę Veyn. Wiedzieliśmy z góry, że dwoje z nas musi zginąć, by stało się zadość przepowiedni, i nazwij mnie nikczemnikiem, skoro zaraz obok żalu po druhach chowałem na dnie duszy podłą satysfakcję, że nie na mnie padło. - A jakież to magiczne artefakty wydobyliście z lo- chów? - zainteresował się grododzierżca. - Pierścienie, kolie, miecze, puklerze? Czy też - uśmiechnął się jadowicie - ryngrafy świętej Tekli? - Nie szydź, panie, bo nie ma z czego - odezwał się Psihuj poważnym tonem. - Choć może i jest. Istotnie, zwykle znajdowano coś z biżuterii albo z oręża, ewentualnie przyrządy do alarmu, jak dzwonki oraz rogi. Wiedz zatem, że to, co przypadło mnie, nosi nazwę kalesonów. Gaci. Magicznych co się zowie. Odkąd je noszę, nie tylko nie cierpię chłodu ani reumatyzmu, częstej przypadłości wśród spędzających większość czasu na wolnym powietrzu. Nie można mnie nawet drasnąć. Gdybyś zamierzył się na mnie nożem, panie, stal zamieniłaby się w masło albo ostrze skręciłoby się w rulon, albo rozsypało w pył i ugodzić byś mnie nie zdołał. - Etykosfera - wyszeptał z nabożną czcią grododzierżca. - Jak mówisz? Nie imają się mnie parchy ani pasożyty, których nie brak na mokrym podłożu, nie czuję w nogach zmęczenia, choćbym biegł pod obciążeniem kilometrami. Nie najgorszym walorem tego przyodziewku - zdobył się na wątły uśmiech -jest i to, że nie myję się miesiącami, a wcale nie obrastam brudem. I pachnę wykwintnie, nie capem czy kozłem. Gdy się całe życie spędza w siodle, śpi byle gdzie i z byle kim, żre byle co - trudno utrzymać higienę. Słynni wirtuozi miecza prze ważnie cuchną jak psy. - A jak wobec takiego wyposażenia sprawy męsko-damskie? - Wiedziałem, że zapytasz. Wybornie. Cóż, i dawniej nie wiedziałem, co to impotencja, ale teraz muszę dziewkom zatykać buzie, żeby się nie darły wniebogłosy. Tuzin obrobić przez noc albo i jednocześnie to dla mnie pestka. Nie chwalę się - mojej zasługi w tym tyle co nic. No i brzydkich chorób nie łapię. - Zacny to amulet - rozmarzył się grododzierżca. - A czym owładnęli pozostali? - Matyvildzie, o ile wiem, dostał się magiczny biustonosz. Zwróciłeś uwagę na jej melony? Twarde niczym z granitu. Sam widziałem, jak wraży miecz odbił się od nich i pękł na dwoje. - A ten trzeci? - Czarodziej Bebbenstreit. Zawsze był skryty. Nie wiem, co jemu przypadło. Mam swoje typy, ale nie chcę się nimi dzielić. - A jak zamierzasz... - rozpoczął zdanie grododzierżca, lecz nie zdołał dobrnąć do finału, gdyż coś jak wichura rozparło drzwi i do lokalu, wionąc zimnem i wilgocią, wtargnęli Bogdan z Zipasem. Oblicza mieli rozjaśnione zapałem. W olbrzymiej torbie, którą przydźwiga- li, coś pobrzękiwało zachęcająco. Na widok Rozencwała stanęli jak wryci. - Co tak stoicie jakby wam huje poodpadały? - zacytował klasyka polskiej literatury grododzierżca, zdając sobie sprawę poniewczasie z ryzykowności dowcipu. Rzucił kontrolne spojrzenie w stronę właściciela magicznych kaleson, lecz ten wzorem Apaczy zachował kamienny spokój. I przybyli, i gospodarz rzucili się do sprzątania - rychło biurka uwolniono od bagażu smętnego wczoraj, robiąc miejsce na ponętne dziś. Rychło też pomieszczenie wypełniło się podniesionymi z emocji głosami. Przepijano często i zaciekle, jakby świat miał się rozlecieć najpóźniej za godzinę. - Wyjaśniła się sprawa masowego zgromadzenia sił milicyjnych w okolicy - perorował El Zipacho. - Ktoś tu niedaleko udusił dziecko. - Duże? - Co? - To dziecko. - Podobno cztery lata. Dziewczynka. Piszą w gazecie. - A strzelanina w „Corso"? - Jaka strzelanina? - zdumiał się Bogdan. - Nikt nic nie wie. Tylko ludzi Salcesona wywiało z galerii. Piwo lało się strumieniami; nawet Rozencwał, który uważnie śledził przebieg dyskusji, strzygąc uszami, dostał swoją porcję w plastikowym wiadrze. Wkrótce też popłynęły słowa potężnej pieśni: Stonava, Stonava Z cesarskimi sprawa Nie chodź tam, milusi Zostań przy mamusi To krwawa zabawa Stojący na chodniku postawny mężczyzna o całkiem łysej głowie wpatrywał się w rozświetlone okno. Śnieżynki spadały mu na łysinę jak na lotnisko, ale nie zważał na to. - Zaś bankietują, psiekrwie - zamruczał do siebie gniewnie, przestępując z nogi na nogę. Podniósł kołnierz czarnego skórzanego płaszcza, raz jeszcze spojrzał w rozśpiewane okno, za którym hałas nie ścichł nawet o pół decybela - i odszedł szybkim krokiem. V Sny grododzierżcy wodziły go wytrwale po manowcach, zanim wyrzuciły go w końcu niczym bezwartościowy łach na brzeg jawy. Zobaczył nad sobą plafon w kształcie rozety, zdobiony wieńcami łodyg i liści tłoczonymi w gipsie. Gdzieś w dwóch trzecich średnicy rozeta ginęła w przepierzeniu z dykty, zainstalowanym tu od dawna i pomalowanym na biało, jak cała reszta pomieszczenia. Grododzierżca niespiesznie rozmyślał o ludziach, którzy tu niegdyś zamieszkiwali, chodzili po tych podło- gach, otwierali i zamykali drzwi o rzeźbionych futrynach, a spod gipsowych girlandów przyświecały im kryształowe żyrandole, po których teraz pozostały tylko haki. Potem, gdy wichry wojny wymiotły te pomieszczenia, miejsca dawnych właścicieli zajęli osobnicy przaśni i razowi, którym do szczęścia zbędne były kandelabry i duży metraż, do tego stopnia, że postanowili zwalczać te przeżytki jak najgorszego wroga. Można by pomyśleć, że zbyt wiele przestrzeni budziło w nich nieokreślony strach, więc robili wszystko, by zachować komfort zapyziałych dusz. Dając się nieść tym niezobowiązującym refleksjom grododzierżca posłyszał nagle spoza własnego zmęczonego oddechu jakiś odgłos. Szelest kartki? Uniósł się na łokciach. Na krześle ustawionym w nogach jego zaimprowizowanego posłania siedziała kobieta. Wydała się grododzierżcy znajoma. Miała na sobie workowaty sweter i takież spodnie. Włosy, spięte po obu stronach głowy, nadawały jej wygląd poważny i oficjalny. - Jak pani tu weszła? - zainteresował się grododzierżca. Dałby głowę, że osobiście barykadował drzwi. - Nie było zamknięte - powiedziała łagodnie kobieta. Złożyła książkę, zaznaczając palcem wskazującym miejsce, gdzie przerwała lekturę. Grododzierżcę bardzo J.UT ciekawił jej tytuł, rozejrzał się za okularami, ale nie znalazł i spasował. Wysiłek go zmęczył. Patrzyli na siebie bez pośpiechu. Kobieta sięgnęła ku bocznej szafce; miała tam herbatę. Kiedy obróciła się półprofilem, grododzierżcy wróciła pamięć. - To ryzyko wchodzić do komnaty samotnego męż- czyzny - puścił dowcip. Tego ranka wydawało mu się, że tak trzeba zaczynać rozmowę z samotną kobietą. - Przyszłam się pożegnać - powiedziała. - Nie musi pan wstawać ani ubierać się. Zaraz pójdę. - Jestem ubrany - stwierdził grododzierżca. Była to połowiczna prawda. Miał na sobie sweter, ale nie spodnie. Dojrzał je właśnie, zmięte w kulę i porzucone nie opodal. - Wyjeżdża pani? - Wprost przeciwnie. Zostaję na stałe. Grododzierżca znalazł okulary - miał je na twarzy - i po skomplikowanych manewrach zdołał odczytać napis na okładce książki. Święta Teresa z Lisieux. - Dziwne rzeczy pani czyta. - Tak? Dlaczego? - Kobieta taka jak pani... - Nie jestem taka jak pan myśli. Jaką pan przelotnie poznał. Już nie. Zmieniłam się ostatnio. - No tak. Kobieta zmienną jest. - Pamięta pan ostatnią naszą rozmowę? O tym, co stanowi powołanie człowieka i jak je odnaleźć? Otóż wy- daje mi się, że ja znalazłam swoje powołanie. Tu, nie wiadomo ile mil od Zelżynoru. - Tego dystansu nie mierzy się w milach. - O, udało się panu powiedzieć coś do rzeczy. Długo się nie pokazywałam... wbrew obietnicy - ale też dużo się wydarzyło w moim życiu. - Mówiła spokojnym tonem i grododzierżca pomyślał mimo woli, że kiedy ją widział ostatnio, nie wydawała się tak spokojna. - Niech pani opowiada. Mamy czas. - Działo się dużo, lecz do opowiadania mam mało. Zaraz pierwszego dnia, po wizycie u pana, weszłam do kościoła... tu niedaleko, na placu. Do tego białego. - Na Placu Zbawiciela. - Tak. Intrygowało mnie, co się tam odbywa, czemu ludzie tam wchodzą i wychodzą. Te posągi przed wejściem, dzwony... Więc weszłam. Sądziłam, że najwyżej mnie stamtąd wyrzucą... pamięta pan mój strój? Ale nikt mnie nawet nie zatrzymał. Odprawiał się jakiś ceremoniał, więc zasiadłam w ławach, żeby popatrzeć. Świeciły się światła, dzwoniły dzwonki, ludzie zawodzili smętne pieśni. Potem mężczyzna zwrócił się do zebranych - teraz wiem, że to był ksiądz - i zaczął mówić właśnie o powołaniu. Doznałam niesamowitego uczucia, że kieruje te słowa wyłącznie do mnie, że po to tu przybyłam, by go wysłuchać. Kiedy msza się skończyła, poszłam tam gdzie zniknął. - Do zachrystii. Musiał być nieźle zaskoczony. - W rzeczy samej. Wyglądał na zaszokowanego, pamięta pan przecież mój strój i miecze. Zdjął szaty liturgiczne i przebrał się, a potem zaprowadził mnie na plebanię. Tam opowiedziałam mu wszystko. - Wszystko to znaczy co? - Z grubsza to co i panu. Trochę więcej nawet. Dlaczego nie powiedział mi pan, że macie tu Boga, religię, kościoły? To zmienia całą sytuację. - Nie przyszło mi to do głowy. W dobie poprawności poli- tycznej nawracanie pogan nie jest mile widziane - stwierdził grododzierżca. A propos głowy: łupało go w niej miarowo, acz nie tragicznie. Można było wytrzymać. - Dał mi do czytania Pismo święte i kazał przyjść nazajutrz. Spytał, czy mam gdzie spać. Powiedziałam, że nie, więc dał mi adres do sióstr, które prowadzą schronisko dla bezdomnych. Było tam skromnie, ale czysto. Wiem, co pan sobie myśli: skoro przywykłam do pałaców, mogło mnie razić ubóstwo tego miejsca. Zapomina pan, że nie jestem już delikatną panienką. Ostatnie lata spędziłam w plenerze z czeredą chłopów, którzy nie zawsze się myją, a ich maniery pozostawiają czasem wiele do życzenia. - Siostry nie wydziwiały nad panią? - Nie. Ksiądz dał mi list, który przeczytały. Dostałam ciepłe jedzenie, czystą koszulę nocną, a rano używane rzeczy do ubrania. - A miecze? - Zostały u księdza. Teraz dopiero widzę, na co się narażałam, chodząc w pełnym rynsztunku po mieście. Dziw, że mnie nie próbowali aresztować. - Uśmiechnęła się z pobłażaniem, jak do niesłychanie odległych wspomnień. - Chodziłam do księdza przez cały tydzień. Czytałam, zastanawiałam się, pytałam, rozmawialiśmy. Dużo mi tłumaczył. Pewnego razu spytałam, czy mógłby mnie ochrzcić. - A niech mnie - rzekł grododzierżca. - Musiał być zbudowany tak szybkimi postępami. - Był zaskoczony. Nalegał, żebym się zastanowiła. Powiedziałam, że nie mam czasu, że pragnę radykalnie odmienić swoje życie i to mi się wydaje najlepszą drogą. - Wobec tego... - Wobec tego jestem ochrzczona, panie grododzierżco. - Od kiedy? - Od wczoraj. - Mogła pani przynajmniej zaprosić na uroczystość. Chętnie bym został pani chrzestnym. - Byłam tu pod drziami, ale dobiegły mnie wrzaski i nieprzystojne pienia, więc wolałam nie wchodzić. Mój stan ducha był na to zbyt uroczysty i podniosły. - Nie wątpię. U neofitów tak powinno być. - Pan kpi? - Skądże. Nie mam na to siły. - Pan też powinien zmienić tryb życia. Idzie pan po złej drodze. - Wiem. Ale mówmy o pani. - Nie było łatwo doprowadzić do ceremonii. Ksiądz miał obiekcje... zasięgał opinii egzorcysty. Egzorcysta ze mną rozmawiał, ale uznał, że nie owładnęły mną duchy nieczyste. Krótko mówiąc od wczoraj jestem siostrą Ve-leradą. - O Boże - westchnął grododzierżca. Zrobiło mu się całkiem słabo. - Zapomniałam panu wspomnieć, że postanowiłam pójść do klasztoru. Do zakonu. Tam widzę moje miejsce. Siostry się namyślały, zasięgały opinii, matka prze- łożona odbyła ze mną długą naradę. Podobno oparło się nawet o biskupa. Ale wszystko ułożyło się dobrze. Od poniedziałku zaczynam nowicjat, a dzisiejszy dzień dostałam na pożegnanie się z tym światem. Grododzierżca poczuł przypływ wigoru. Poderwał się na posłaniu. - Matyvildo, niech się pani opamięta! Jeszcze się tu pani dobrze nie rozeznała. Niech pani nie decyduje pochopnie! Kobieta taka jak pani... - Odwodzi mnie pan nadaremnie, popełniając przy okazji grzech zniechęcania do służby Bożej. To pan się musi opamiętać. Niech pan nie walczy z Bogiem, bo pan przegra. - Nie mogę w to uwierzyć - zakwilił grododzierżca. - Wszystko, tylko nie to. Przecież nie tak dawno zarzekała się pani, jak to zamierza walczyć ze złem tego świata! - Owszem. Zamierzam nadal. Pod tym względem nic się nie zmieniło. - Będzie pani walczyć zza klasztornych murów? - Właśnie. - Pani, która tyle istnień ma na sumieniu, zostanie mniszką? Świat staje na głowie! - Nigdy nie zabijałam bez potrzeby. Tych, których pozbawiłam życia przez pomyłkę albo z głupoty, szczerze żałowałam. Więcej zabijać nie będę. Ten świat ma dość zabójców i machin do zadawania śmierci, można odnieść wrażenie, że dostaliśmy się do środka jednej wielkiej rzeźni. Poradzą sobie beze mnie. - Ale przeszłości pani nie unieważni! - W jakim sensie? - No... - zaczął grododzierżca. - Czyżby nie wiedział pan, że chrzest kasuje wszystkie niecne uczynki w życiu człowieka? Wszystkie grzechy, co do jednego, popełnione w przeszłości, zostają zgładzone i człowiek rodzi się na nowo, czysty jak śnieg. - Ale nie ma świętej Velerady! - wykrzyknął z rozpaczą grododzierżca. - Jak pani mogła przybrać to imię! - To będzie. Z imieniem było trochę zabiegów, ale w końcu zezwolili. Chcę zostać świętą - oznajmiła - i zostanę. - Ale co z pani obietnicami? - nie dawał za wygraną leżący na podłodze zewłok. - Kto panią zastąpi w zmaganiach ze złem tego świata? Sama pani mówiła... - Czy pan nie rozumie - zaczęła - że to prowokacja? Cała ta nasza wyprawa po magiczne dobra, cała nasza fantastyczna moc... Szatan mówi: oto macie władzę nad doczesnym światem, możecie go ugniatać w palcach jak plastelinę, te oto magiczne rekwizyty dają wam niedostępne dla śmiertelnika możliwości, od was i tylko od was zależy, jak tę szansę spożytkujecie. Ale to pułapka: bo jakże zaprowadzić porządek? Wedle czyjego rozeznania? I bezboleśnie? Prostowanie ścieżek ludzkości nie obejdzie się bez ofiar, przelewania krwi niewinnych ludzi, jak to po wielokroć udowodniono tu i na Zelżynorze. Chcąc wymierzać sprawiedliwość światu i ludziom, kierować ich na jakieś nowe tory dokonujemy uzurpacji, porywamy się na zamiar, który nie może się udać, bo nas przerasta. Kto owładnął potężnymi mocami, których zamierza użyć do poprawy doli bliźnich, ten najpierw musi wykonać olbrzymie dzieło sądzenia świata - a to może tylko Bóg. Nikt bowiem nie wie tyle o podsądnych, by mógł ferować sprawiedliwe wyroki. Tak więc zdobycie magicznych artefaktów niczego nie kończy, nie zwieńcza, a dopiero rozpoczyna niemożliwe. Nie na ludzkie to siły. - I dlatego lepiej się wycofać. - Ja się tego zadania nie podejmę. Przynajmniej nie teraz. Coś tu nie gra. Nie widzi pan analogii pomiędzy sytuacją moją, Psihuja czy Bebbenstreita a Chrystusem kuszonym na górze: jeśli upadłszy oddasz mi pokłon, to wszystko będzie twoje. Z tym, że Chrystus był jednak w lepszym położeniu: świat do niego należał, więc szatan nie mógł mu go oferować. Jaką grę z nim toczył, próbując daremnie go kusić? Czemu Chrystus w ogóle go słuchał? - Potrząsnęła głową. - My nie jesteśmy w tak komfortowej sytuacji. Otrzymaliśmy moc, która działa - nawet tutaj. Lecz nie chce mi się wierzyć, że otrzymaliśmy ją za darmo, na piękne oczy, bo jesteśmy wyjątkowi, więc możemy się nią posługiwać dowolnie i bezkarnie. Nie wierzę w darmochę. Ktoś prędzej czy później wystawi nam rachunek. - Więc rezygnuje pani z magicznej zdobyczy? - Nie. Odkładam ją, żeby się zastanowić. Niech pan rzeczowo pomyśli: te nadprzyrodzone pantalony, gorsety, krawaty czy pierścienie - to przecież kuriozalne! Te znaki, zaklęcia, układanie palców od nóg w określone wzory, żeby coś wywołać - Rozencwał by się uśmiał! Jest wysoce niepokojące, na jakiej zasadzie to działa. Ja, rycerz Psihuj, czarodziej Bebben-streit - zostaliśmy poddani próbie. Jak skorzystamy z daru, który dostał się nam tak niespodziewanie? Każde musi rozwiązać ten dylemat na swój sposób. A jeśli wytypowano nas, byśmy zadławili ten świat własnymi rękami? Ja postanowiłam zatem zbliżyć się do Boga, służyć mu modlitwą i medytacją. Może kiedyś uda mi się poznać jego opinię na ten temat. Wstała, zamknęła książkę i schowała do sakwy. Gro- dodzierżca zapamiętał tę sakwę jeszcze z pierwszego spo- tkania. Chciał nadal protestować, zapytać, czy aby Ma- tyvilda nie zechce scedować na kogoś magicznych mocy - lecz uczuł nagłą falę zniechęcenia. Znów chciało mu się tylko spać. - A co na to Psihuj? Moglibyście przynajmniej odbyć konsultacje. - Nie ma go. Wyjechał przed świtem na Rozencwale. Planował zabić samego Salcesona. - Zastanowiła się. - Właściwie już go zabił. On uważa, że należy elimino wać nikczemników wszelkiej maści, wtedy na świecie pozostaną wyłącznie dobrzy, sprawiedliwi i ład zwycię ży. Proste, nie? Żegnaj, grododzierżco. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Ominęła barłóg i przyklękając na jedno kolano - gro- dodzierżca wolał nie myśleć, jak strzeliste miała nogi - musnęła chłodnymi ustami jego rozpalone czoło. - Nie szukajcie mnie - ostrzegła - to nic nie da. Mój udział skończony. Dla tego świata ja już nie ist nieję. Ależ patetycznie, pomyślał grododzierżca. - Żegnaj - powiedział tak cicho, że sam siebie nie usłyszał. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Trzasnęły drzwi. VI Stan katalepsji u grododzierżcy utrzymywał się do popołudnia; drzemiąc rozpamiętywał konsekwencje postanowienia księżniczki Matyvildy, to znowu zastanawiał się, gdzie się podziali Psihuj z Rozencwałem. Zeszli po schodach? Wyskoczyli z balkonu? Wtedy musieliby przejść po jego zwłokach. Po tych rozważaniach, które do niczego nie doprowadziły, rekonwalescent wstał, dosyć obolały, lecz wbrew obawom organizm zniósł ten akt bez oznak buntu. Poruszając się jak mucha w mazi ofiara birbanctwa postanowiła zaryzykować wyjście do sklepu po produkty do podtrzymywania egzystencji, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Przez poszarzały wizjer w ciemnej klatce schodowej widać było tylko zwalistą sylwetkę. Grododzierżca otworzył. Mężczyzna, który dzwonił, mógł mieć po pięćdziesiątce, ale był zupełnie łysy. Twarz miał mięsistą jak rzeźnik, spojrzenie uważne. Kołnierz wielkiego skórzanego płaszcza miał podniesiony, ręce trzymał w kieszeniach. - Mogę wejść? - Błysnął prostokątem legitymacji. - Dziś redakcja nieczynna. - Ale ja do pana. Znam pana, choć pan nie zna mnie. - Proszę. - Grododzierżca przepuścił go bez entu zjazmu. Siedli przy biurkach w sekretariacie, każdy przy swoim, naprzeciwko. Gość rozsiadł się nie rozpinając płaszcza ani nie wyjmując rąk z kieszeni. - Mógłbym dokładniej obejrzeć pańską legitymację? - zapytał gospodarz, a przybysz zademonstrował mu ją, nie wypuszczając z ręki. - Chciałbym zadać panu kilka pytań. - Zadać pan zawsze może. - Od pewnego czasu gromadzą się w tym lokalu podejrzane typy. Jacyś ludzie wchodzą, nie wychodzą, mamy sygnały, że trwają tu nieustanne libacje. Kogo pan tu ukrywa? Czemu pan nic nie mówi? - Bo nie muszę. Ten lokal to redakcja poczytnego miesięcznika literackiego. Zrozumiałe, że ludzie walą tu jak w dym. Dyskusje programowe odbywają się niezmiernie często, w przeciwnym wypadku nie zdołalibyśmy utrzymać wysokiego poziomu publikacji. A jak dyskutujemy, co przy tym pijemy, nikomu nic do tego. - No, no - powiedział czarny płaszcz. - To wolny kraj, proszę pana. W granicach prawa każdy może robić co chce. Nie imponują mi takie tekturki, od kiedy pewien kapitan bezpieki pokazał mi sześć takich legitymacji, każda na inne nazwisko. Mam nadzieję, że zajrzał pan na krótko? Łysy poruszył się niespokojnie na krześle. Paluchami zabębnił krótkie stacatto, jakby coś ważył i zdecydował się. - Źle zacząłem. Wróć. Nie jestem z UOP-u ani z niczego takiego. Nie mam z tymi instytucjami nic wspólnego. Czy nazwisko Bebbenstreit coś panu mówi? - A powinno? - Wiem, że pojawiali się tu Psihuj i Matyvilda. Potrafię wyczuć ich obecność z wielkiej odległości. Nawet tutaj. Po tak długim okresie zażyłości nie jest to specjalnie trudne. - Czego pan chce? - zniecierpliwił się grododzierżca. - Szukam kontaktu z nimi. Chcę się dowiedzieć, co oni kombinują. Jak się tu urządzili, co planują... Sam pan przyzna, że takie przerzucenie z jednej rzeczywistości do drugiej potrafi być deprymujące. - Czemu pan sam ich nie znajdzie, skoro to takie proste? - Ech - parsknął Bebbenstreit - nie wie pan wszystkiego, skoro pan tak mówi. Unikają mnie. Pomiędzy wspólnikami zawsze wytwarzają się samorzutnie jakieś animozje, jednemu zdaje się, że został oszukany, drugiemu że otrzymał za mało - a winien jest zawsze ten trzeci. Musi się znaleźć kozioł ofiarny, żeby było na kogo zwalić winę. - O ile wiem, żadne rewindykacje w waszym przypadku nie są dopuszczalne. - Rewindykacje - nie. Ale pretensje zostają. Chętnie bym się pozbył wrażenia, że moi wspólnicy żywią do mnie niechęć. Nie sądzi pan, że oboje mnie raczej nie lubią? - Nie sądź innych, a sam nie będziesz sądzony - powiedział grododzierżca tajemniczo. - Gada pan zupełnie jak Symeon Dudziarz z Grzmi-chy. Można wykładać tak, można i owak. Nie wiadomo jak. Ja jestem człowiek konkretny. - Nie mogę panu pomóc z prostego powodu - rozpromienił się grododzierżca. - Nikt mnie nie upoważniał do żadnych rokowań. Nie jestem skrzynką adresową ani niczym takim. Owszem, pańskie nazwisko obiło mi się o uszy, ale nic ponadto. Jeśli chce mi pan opowiedzieć o sobie, chętnie posłucham. Czarodziej jakby nastroszył się, ale zaraz odzyskał rezon. Sięgnął za pazuchę, flaszka wódki mignęła krótko w jego ręku i twardo stuknęła o stół. Rozpiął płaszcz; jeśli ktoś spodziewałby się pod spodem szat w gwiazdy i księżyce albo kamizelki kuloodpornej, to by się zawiódł. Tylko zwyczajny garnitur, koszula i krawat. - Trzeba było od razu w ten sposób! - zawołał jo wialnie. - Na Zelżymorze wódka też rozwiązuje języki. Po pół godzinie picia grododzierżca zaczął odczuwać pierwsze skutki działania alkoholu. Nie pamiętał, jakim torem potoczyła się rozmowa, perory gościa szybowały swobodnie w powietrzu, Bebbenstreit ożywił się wyraźnie i sam też zwolna się upijał. Flaszka pokazała dno; grododzierżca udał się do swojego biurka i dostarczył następną. - Pan mi nie mówi, co tamci dostali, więc i ja zacho wam w tajemnicy, czym dysponuję. Ale niech pan nie wierzy, drogi panie, że to ma jakieś niesamowite właści wości. Owszem, można dzięki temu pokazać parę zadzi- wiających sztuczek, lecz niewiele ponadto. Zastanawiam się, czy z tego nie zrezygnować. - Potrafiłby pan? - A cóż to takiego? - rzekł z pijacką chełpliwością Bebbenstreit. - Powiem panu, że jestem już bliski tej decyzji. Na co mi takie obciążenie sumienia? Taka odpowiedzialność? Wyrzeknę się tego, com pochopnie zgodził się przyjąć, odzyskam spokój ducha i znowu stanę się wolnym człowiekiem. - I jakże to pan przeprowadzi? - Drogi panie, nie wiem, co panu mówili moi kompani, ale oni chyba nie zdają sobie sprawy z jednego: czar działa tylko do czasu, aż zabije się kogoś niewinnego. Przez pomyłkę czy z premedytacją - nie ma znaczenia. Liczy się niewinność. Wtedy przestaje pan być magiczny i staje się zwykłym przechodniem z ulicy, którego może poszkodować byle samochodowy zderzak czy nóż chuligana. - A jak pan odróżni niewinnego od całej reszty? Nikt nie ma niewinności wypisanej na czole. - Jest sposób, aby uzyskać całkowitą pewność - zapalił się Bebbenstreit. - Gdybym chciał tym sposobem odzyskać wolność, wybrałbym kogoś, kogo niewinność nie budzi najmniejszych wątpliwości. - No? Ciekawym bardzo. - Dziecko. Małe. Takie, żeby jeszcze nie zdążyło na-broić nic poważnego. Sens słów Bebbenstreita powoli torował sobie drogę do świadomości grododzierżcy. Czteroletnia dziewczynka. Uduszona przez nieznanego sprawcę. Zaczął się podnosić zza biurka, a równocześnie z nim powstawał łysy. Światło lamp blikowało jaskrawo na jego gładkim czerepie. Skurcz gniewu szarpnął jego policzkiem - i nagle grododzierżca poczuł, że wszystkie mięśnie ma jak z galarety. Z jękiem osunął się na krzesło. - Chciałeś rzucić się na mnie, robaku? Na Bebben streita? Wiedz zatem, że mógłbym cię unicestwić w cza sie krótszym niż uderzenie twego zajęczego serca. Ow- szem, zabiłem ją, bo miałem to za czyn dla siebie pożyteczny. Nie chcę się tu babrać, wiem, że nigdy do Zelży-noru nie wrócę, zostałem więźniem tej przepełnionej absurdami krainy i godzę się na to, że tu dokonam żywota. Ale nikt mnie nie zmusi do zbawiania świata, który nigdy nie był mój! Rozumiesz, zdechlaku? Tacy jak ty, ich szczęście, pomyślność i tak dalej nic mnie nie obchodzą! Zostaję przy swoich dawnych umiejętnościach, które nie są małe - to mi wystarczy. Znajdę sobie jakieś spokojne miejsce, kobietę do towarzystwa, jedną albo kilka, stanowisko, wpływy - tyle mi wystarczy. Bebben-streit jest skromny! - ryknął aż zadrżały szyby. - Beb-benstreit się wycofuje! Składa broń! Nie chcę mieć z wami i z waszymi siewnikami dobra nic wspólnego! Okręcił się, a poły monstrualnego płaszcza owinęły się wokół jego zwalistej sylwetki, przyległy do niej szczelnie - i tak wyszedł, a właściwie wybiegł, zostawiając na biurku niedopitą butelkę wódki i nieprzytomnego z nadmiaru emocji grododzierżcę, który z krzesła osunął się na podłogę i dopiero tam poczuł się bezpiecznie i wygodnie. Była noc, kiedy poczuł, że ktoś tarmosi go i przemawia nad nim z niepokojem. Otworzył oczy, chciał zapewnić: nic mi nie jest - lecz zdołał tylko wydać niegodny mężczyzny jęk. Zmobilizował się i w rozmazanych konturach rozpoznał Psihuja, który pochylał się nad nim z troską w ciemnych oczach. Spoza barku wystawał mu poczciwy pysk Rozencwała. - Bebbenstreit - wydukał z trudem grododzierżca. - Był tutaj. Uważajcie na niego. - Leż spokojnie - polecił rycerz zelżynorski. Wziął ze sterty plik gazet i podłożył poszkodowanemu pod głowę. - Postaraj się zasnąć. Rozencwał dotrzyma ci towarzy stwa. Niedługo wrócę. Tylko załatwię pewną sprawę nie cierpiącą zwłoki. Grododzierżca poczuł, że ciążą mu powieki. Jaką sprawę chce załatwić Psihuj? Może wybiera się na plac po piwo? Najwyższy czas. Ale przecież nie ma kasy. Trzeba by zawiadomić o imprezie Zipasa i Bogdana, którzy pewnie pracują właśnie nad słynnym filmem o Pomarańczowej Alternatywie. Tak, trzeba zadzwonić koniecznie. Z tą uspokajającą myślą jego jaźń dokonała samo-wyłączenia. VII - Bebbenstreit to szemrany typ - mówił Psihuj. Znowu siedzieli nad herbatą, przy przyćmionych światłach. Za oknami w najlepsze szalała zadymka, zalepiając szyby plastrami mokrego śniegu. - Kręcił się tu nie z żadnych powodów sentymentalnych, tylko dla przewęsze-nia, jakby nas podejść. - Ale przecież we troje, łącząc siły, moglibyście więcej. Kto by się oparł takiemu triumwiratowi? - wywodził grododzierżca. Dłuższy odpoczynek na gazetach dobrze mu zrobił i teraz błyskawicznie odzyskiwał formę. - Nie z Bebbenstreitem. On zawsze powodował rozłamy, chodził własnymi ścieżkami, forsował własne mgłą podszyte koncepcje. Czasem myślę, że radowało go samo pakowanie kija w szprychy, psucie, przeszkadzanie innym. No ale teraz nikomu już przeszkadzać nie będzie. Rana na piersi Psihuja nie była głęboka, ale krwawiła mocno i sporo się natrudzili, zanim założyli jaki taki opatrunek. Grododzierżca miał jeszcze biurku butelkę śliwowicy, którą zdezynfekowali ranione miejsce. Psihuj pogrzebał w swoich sakwach, przyrządzając okład, wyglądający dokładnie jak krowi placek, mamrotał nad nim swojskie zelżynorskie aforyzmy - lecz teraz wydawał się odprężony i poniekąd zadowolony. - Mówiłeś, że ciebie nie można zranić - rzekł z wyrzutem grododzierżca. - Jak widać można. Zbroja magiczna jest jak forteca: taran wprawdzie nie poradzi, ale mysz się prześlizgnie. Cóż dopiero taki fachura jak Bebbenstreit. Zawsze wynajdzie jakąś szczelinę. - Przedtem nie wyrażałeś się o nim z takim szacunkiem. Psihuj upił herbaty. - Umówmy się: na Zelżynorze Bebbenstreit nie był wśród czarodziejów nikim znacznym. Ot, taki powiatowy poganiacz magicznych mułów. Brak talentu i polotu nadrabiał gorliwością i pracowitością, bez przerwy gdzieś myszkował, zbierał różne rzeczy. W końcu tak się wyposażył, że potrafił być groźny dla każdego. Miał jednak jakąś skazę charakteru, jakiś kompleks, nie stało mu wspaniałomyślności, wyrozumiałości dla spraw tego świata. - Nie miał miłości, był zatem jako miedź brzęcząca - poddał grododzierżca. - I jako cymbał brzmiący. - Właśnie. Na małość ludzką reagował jeszcze dalej posuniętą małością własną, gdy trzeba było, nie wahał się przed nikczemnością. Podejrzewam, że głównym motorem jego działań tutejszych było nie tyle parcie do sojuszu ze mną i z Matyvildą, ile unicestwienie nas po kolei. - Po cóż miałby to robić? Świat jest duży. - Nie dla Bebbenstreita. Na Zelżynorze był tylko jednym z wielu, bezustannie zagrażała mu konkurencja, deptała mu po piętach, plątała szyki. Tu mógł mieć cały świat na wyłączność - gdyby tylko udało mu się wyeliminować jedynych konkurentów. - Partacko się do tego zabierał. - Bo to człowiek pozbawiony finezji. Chcesz wiedzieć, gdzie go dopadłem? Dwie ulice stąd. Zachowywał się jak wilk, który chce ugryźć, nie jest w stanie, ale ciągle się kręci w pobliżu. Nie umie dobrać się do zdobyczy, ale żal mu się od niej oddalać. - Nie są to zbyt wątłe poszlaki, aby go tak osądzać? Na mnie zrobił lepsze wrażenie. - I grododzierżca roześmiał się radośnie, bo w istocie lekko mu było na sercu. Krajobraz wydawał mu się wyczyszczony aż po sam horyzont. - Za mało go poznałeś - skwitował surowo Psihuj. - I ciesz się, że tak mało. Mam poważne podstawy, aby sądzić, że znaleźliśmy się tu wszyscy troje właśnie za przyczyną knowań Bebbenstreita. Chcąc nam odebrać nasze rekwizyty i jednocześnie pozbyć się konkurentów oraz niewygodnych świadków, uciekł się do ryzykownego manewru, stosując coś radykalnego, czego działania albo nie znał, albo nigdy nie wypróbował. Albo coś sfu-szerował - to do niego podobne. Możliwe też, że zbroje magiczne zneutralizowały cios, odbijając nas w bezpieczne miejsce. W konsekwencji przelecieliśmy ileś tam wymiarów, lądując tutaj w trzytygodniowych odstępach. Takie jest moje zdanie na ten temat. Grododzierżca pokręcił się w krześle, zlustrował biurka Szolgini i Kaczorowskiego, gdzie zalegały resztki wiktuałów przyniesionych ze sklepu nocnego na Śniadeckich, powzdychał przeciągłe, a wreszcie zdobył się na ostatnie pytanie, które nie chciało mu przejść przez gardło. - No i co dalej, mości Psihuju? Co zamierzasz? - Czas mi w drogę - odparł rycerz zelżynorski. - Nie podoba ci się w Trójkącie Bermudzkim? Przeczekamy zimę, a na wiosnę kupimy w kilku ranczo na Mazurach, ziemia jest w Polsce tania, bo nikt jej nie chce, będziemy tam uprawiać chmiel albo hodować pszczoły, ty będziesz doglądał interesu, Rozencwał będzie brykał po łące - i wszystkim nam dobrze się będzie działo. Od czasu do czasu napiszemy list z pozdrowieniami dla świątobliwej Velerady, wypijemy po pół szklanki piwa - i tak nam życie zleci. No, co ty na to? - Nie, grododzierżco. Krótko przebywam na waszym świecie, ale to i owo zdążyło się zakonotować. Zła tu nie brakuje, a tęgich żniwiarzy, jak wiadomo od prawieków - mało. Ktoś się musi zabrać za czyszczenie kloaki. Ry cerską jest powinnością nie zamykać oczu na brudy i nędzę tego świata, tylko meliorować i sprzątać. Tym się zamiaruję zająć. I nie odwodź mnie pięknymi wizja mi; to postanowione. A kto jeszcze, jak ja, owładnął po- nadludzkimi możliwościami, na tym ciąży dziesięćkroć więcej obowiązków i odpowiedzialności. Nie zamierzam się od nich uchylać. Dwie śmierci, które musiałem tu zadać, uwolniły mnie od wahań. Pozwól, że ruszę tam, gdzie uznam za stosowne, bo oglądając tu kiedyś ma- giczne puzdro - machnął ręką w stronę niewidocznego za ścianą telewizora - dowiedziałem się przypadkiem, ile mnie czeka roboty. Udamy się więc z Rozencwałem tam, gdzie wojny i rzezie, gdzie mordowanie bezbronnych odchodzi na skalę, o jakiej nie słyszałem w Zelży -norze. Tam, szatkując ile wlezie tych właśnie morderców i gnębicieli mam nikłe szanse, że w ferworze usiekę kogo niewinnego i mój dar mnie opuści. Tam nasze miejsce. Może jeszcze o nas usłyszycie. - Wobec tego weź mnie ze sobą. Przydam ci się. Nie pozwolę, żebyś sam narażał życie w nie swojej sprawie. - Pozwolisz, mości grododzierżco. Nie każdy nadaje się do wojaczki. - No tak. Pierdoły niech lepiej zostaną za biurkami. - Nie żyw urazy, ale tak skonstruowany jest świat. Także i ten. Są ludzie sposobni do miecza, do pługa - i do niczego zgoła. Do rozkazywania i do posłuchu. Tak jest wszędzie tam, gdzie rządzi jeszcze rozum i elementarny rozsądek. Ale u was sprawy dawno już stanęły na głowie. Ci co powinni słuchać, masowo garną się do władzy, którą można tu sprawować bez krzty odpowiedzialności, ponieważ rządzeni na to zezwalają. Gdy jednak próbują okazywać fochy, puszcza się na nich czołgi i policję. - Wiesz to wszystko z radia? - Od ludzi. Słyszy się w przelocie to i owo. - Więc nie jestem godzien wziąć udziału w twojej krucjacie? - Niestety. Nie masz po temu niezbędnych kwalifikacji, nadto zaś nie dysponujesz własnymi magicznymi kalesonami w celu osłonięcia swojego obszernego orga- nizmu. Wiem, że jesteś mężem szlachetnym i odważnym, ale odwaga wstępuje w ciebie głównie pod wpływem alkoholu. Gdy go zabraknie, tracisz ten walor w całej rozciągłości. A tam, gdzie się wybieram, piwa nie podają na tacy. - I tu się mylisz - zaśmiał się grododzierżca. - Ludzie nie potrafią toczyć wojen, niszczyć ni mordować na trzeźwo. Gdziekolwiek toczy się wojna, tam wódka jest równie niezbędnym zaopatrzeniem jak naboje. Może i nie mam odpowiednich umiejętności. Ale kwalifikacji można nabyć. - Nie w twoim wieku. Nie z twoimi nawykami. Wojaczka jest w dużej mierze sprawą instynktu, wyćwiczonych odruchów, odrobinę spóźniona reakcja na źle rozpoznane zagrożenie - i już cię nie ma. Tak czy owak zostałbym sam. A mając cię pod bokiem więcej uwagi poświęcałbym, byś wyniósł tyłek cało, niż mojemu zadaniu. - Zatem tak to wygląda. Kiedy ruszasz? - Nie zwlekając. - Wstał. - Weź chociaż trochę pieniędzy na drogę - grododzierżca jął grzebać po kieszeniach. - Nie wezmę. Magiczne kalesony powodują, że mogę nie jeść i nie pić okrągły rok, a dla Rozencwała zawsze coś się znajdzie. - Przyjmij więc chociaż to - grododzierżca wyjął z szuflady plastikową kartę. - Ważna jeszcze ponad rok. Tu jest wszystko co mam. Dobrzy ludzie powiedzą ci w razie potrzeby, jak z niej korzystać. A tu masz PIN - zapisał coś na skrawku papieru. - Umieść jedno i drugie w oddzielnych kieszeniach, ale korzystaj łącznie. Najlepiej naucz się PIN-u na pamięć, a numer wyrzuć. - To pieniądze? - Tak. - Wezmę na pamiątkę, ale korzystać nie będę. - Jak chcesz. Nie wiadomo, co ci się przydarzy. Uściskali się, grododzierżca poklepał po łbie Rozencwała. Psihuj poprawił miecz na plecach, sprawdził popręg, wziął konia za uzdę i po raz pierwszy zademonstrował, w jaki sposób opuszczali pomieszczenie. Po prostu zniknęli w jednej chwili; tylko lekki zefirek powiał po ich dematerializacji. Po tym pokazie grododzierżca z ciężkim sercem obszedł redakcyjne włości. Zasiadł na krześle, które nie tak dawno jeszcze zajmował Psihuj. Drugie, splugawio-ne przez Bebbenstreita, wyniósł na śmietnik; pewien był, że przed upływem godziny ktoś je sobie przywłaszczy. Wódkę pozostałą po czarodzieju wylał, a obie butelki rozbił, znęcając się zwłaszcza nad tą, która pochodziła zza pazuchy czarnego płaszcza. Ekspediował właśnie stado butelek po piwie do kuchni, gdy drzwi się otworzyły i wpadły dwie rozświergotane panienki. Śnieżynki iskrzyły się im we włosach. - Można? Nie przeszkadzamy? Przyniosłyśmy recenzje. wrzesień 2001 REWOLUCJA Z DOSTAWĄ NA MIEJSCE Lechowi Jęczmykowi i Mirkowi Kowalowi, z którymi wywołaliśmy aksamitną rewolucję w Czechach. Podróż na kraj świata Samolot stratosferyczny firmy „Transfer" zawisł w granatowej przestrzeni, mrucząc mru. Wewnątrz kom- pozytowego cygara, które w rzeczywistości robiło jakieś siedem tysięcy kilometrów na godzinę, objawy lotu były praktycznie niewyczuwalne. Pasażerowie zajmowali się pogawędką i popijaniem piwa, niektórzy ostentacyjnie drzemali. Większość z ponad setki foteli była zajęta; ze ściennych skrytek wystawały płaskie łby ekranów. Do dyspozycji podróżnych stało osiemdziesiąt programów telewizyjnych, gier i pornosów z pokładowej wideoteki, ale tylko nieliczne z monitorów jarzyły się kolorami. Mało kto zwracał na nie uwagę; podróż minęła półmetek i coraz wyraźniejsze podekscytowanie pasażerów dawało o sobie znać brzęczeniem lekko podniesionych głosów. - Biura podróży zwykle nastawiają się na egzotykę - wywodził Mirras K. Mirras, rozlazły, zepsuty powodzeniem facet, wyglądający na trzydzieści pięć lat. W jego bujnej grzywie połyskiwały pierwsze pasemka siwizny, ale nie dbał o to. - Moim zdaniem Italosłowenia albo Albania. Jego sąsiadem był Jerome Barleycorn, sposobiący się właśnie do kolejnych wyborów senatorskich. Miał pięćdziesiąt lat, ale wyglądał znacznie młodziej dzięki karierze sportowca oraz uciążliwym ćwiczeniom fizycznym, którym oddawał się z zapałem godnym lepszej sprawy. - Ciekawy kontynent - orzekł - ta Europa. Kocioł pod parą. Tu wszędzie może wyskoczyć coś niespodziewanego. - Jest tu tych państw jak nasrał - podjął ostatni z trójki, Herram Os Ummar, łysiejący brodacz w okula rach. Wiedział, że wygląda niechlujnie i starał się dopaso wać do tego język swoich wypowiedzi. Ni to siedział, ni leżał, właściwie było mu wszystko jedno, gdzie wylądują. - No, my tu gadu-gadu, a w kuflach pusto, panowie. Ci trzej odbiegali strojami i zachowaniem od pozo stałych pasażerów, ale traf chciał, że należeli do najbo gatszych ludzi na pokładzie. Dlatego przez cały czas znaj dowali się pod dyskretną obserwacją pozostałych pasa żerów, właścicieli największych fortun w Ameryce. Wie dzieli o tym i nie przejmowali się; co najwyżej odrobinę zgrywali się dla tego pospólstwa. Mieli wynajęte na swój wyłączny użytek dwie śliczne hostessy, które od startu zdążyli przelecieć po raziczku, ostrożnie, żeby nie forso wać organizmów, ponieważ nastawiali się poważnie na drążenie miejscowych towarów. - A poza tym człowiek zaspokojony płciowo nie jest w pełni człowiekiem - uzasadniał tę powściągliwość bro daty niechluj i sam się zaśmiewał z wygłoszonej bredni. Skinął na hostessę, dając jej tajny znak; uśmiechnęła się czarownie i odeszła, wywijając biodrami jak cyrków- ka. Trójkątna szmatka, złoty łańcuszek i szpilki stano wiły cały jej strój. Wróciła natychmiast z niewielkim koszyczkiem za- wierającym pół tuzina zielonych, omszałych z chłodu butelek. Postawiła go na stoliku i z wprawą zrywając kapsle lala piwo do opróżnionych kufli. - Velkopopovicky kozel - rozmarzył się brodaty. - Najlepsze piwo świata, produkowane, jak wiadomo, tylko w Oklahomie. Napije się pani? Hostessa wzięła od niego kufel, zanurzyła usta w pianie. Wydawało się to niemożliwe, ale nawet wtedy nie przestała się uśmiechać. - Świetne - powiedziała słodziutkim głosikiem. - Kupiłbym ten „Transfer" - monologował Mirras K. Mirras - ale pewnych rzeczy nie rozumiem. Na przykład skąd oni wiedzą, gdzie akurat zacznie się rewolucja? I kiedy? Zatrudniają jasnowidzów czy co? Owszem, re wolucje i wojny wybuchają teraz często, ale nie codzien nie. Gdyby zdarzyło im się raz wylądować gdzieś, gdzie akurat nie ma rewolucji, wtedy plajta pewna - zaniepo koił się. Nie mógł znieść kolebiących mu się przed ocza mi nagich piersi hostessy; sięgnął wolną ręką i podtrzy mał je, podczas gdy dziewczyna napełniała jego kufel. Kiedy skończyła, wyjął jej z ręki pustą butelkę i upuścił na podłogę, a potem delikatnie pociągnął hostessę na siebie. Przywarła do jego zdeformowanej sylwetki. Mir ras K. Mirras wysunął zza nagiego ramienia misiowatą twarz, łyknął piwa i spojrzał filuternie na kompanów, wyraźnie rad z efektu. Barleycorn, wymachując pustym kuflem, przywołał drugą hostessę. Gładził ją po wypiętym zadku, kiedy mu nalewała. - Wyobraźcie sobie, jakie trzeba mieć rozeznanie, żeby przewidzieć z dokładnością na przykład do jednej doby, że tu właśnie, a nie gdzie indziej, wtedy i wtedy zacznie się ruchawka - przemówił z wysiłkiem Mirras. - Takie przedsiębiorstwo musi mieć potężnie rozbudo wany dział studiów i analiz. - Nie robią tego za darmo - przypomniał brodacz, odrywając z niechęcią paszczękę od wianuszka piany. - W końcu biorą po te marne pięć melonów od łebka, turnus przeciętnie raz na miesiąc. - Tak, mają środki - stwierdził autorytatywnie Barleycorn. Gładził niewymuszonym ruchem, jakby z roztargnieniem, tyłek panienki, która nie miała nic do roboty, lecz ciągle trwała na posterunku. - Rzecz musi się opłacać nie gorzej od handlu bronią. - Skąd wiesz? - Umiem liczyć - wyjaśnił Barleycorn ze znudzeniem. - Piękną masz pupcię, malutka. Chodź - podniósł się, ujął hostessę za rękę. Podążyła za nim z wyrazem szczę ścia na wypacykowanej buzi. Brodaty odprowadził ich przymglonym wzrokiem. - Wracając do tematu - rzekł zbierając myśli - gdy bym ja miał taki biznes, starałbym się intensyfikować reklamę wtedy, gdybym dostał cynk, że coś się szyku je. Inaczej mógłbym nie zebrać kompletu. Ale nie przy pominam sobie, żeby „Transfer" reklamował się zry wami. - Nonsens - mruknął Mirras K. Mirras. - Mają z góry zaklepane komplety i tylko potwierdzają udział. Tak jak było z nami. Jak ktoś nie może jechać, dobiera ją z listy rezerwowej. Interes musi być cały czas pod parą, żeby w ciągu dziesięciu czy dwunastu godzin ogło sić gotowość do startu. Podpisywałeś klauzulę, więc po winieneś wiedzieć. • - Nie ja - powiedział brodaty bez przekonania - moje biuro prawne. Ile już tak lecimy? - Będzie z półtorej godziny. Wrócił Barleycorn, prowadząc hostessę nieco zmierz- wioną, lecz po dawnemu promienną. - Świetna - mlasnął lubieżnie. - Polecam, póki nie wystygła. - Nie potrafię tak na łapu-capu - orzekł z pewnym żalem brodaty. Kultywuję pewien zwyczaj... niekładze-nia się na mniej niż sześć godzin i tyleż orgazmów. - Maksymalista - prychnął Mirras K. Mirras. Lgnące doń dziewczątko zaczynało mu ciążyć. - Ciekawe, ile z tych zacnych planów udaje się zrealizować? Brodaty wzruszył ramionami. - Jakieś dziesięć procent, o ile jestem w formie. W łóżku przynajmniej można się wyciągnąć. Hostessa Barleycorna odczekała moment, po czym zebrała puste butelki i kołysząc wspaniałym biustem oddaliła się. Skórę na pośladkach miała lekko zaczer- wienioną. Jakby smużka zawodu została po niej w po- wietrzu. - Wiem już, gdzie lecimy - powiedział Barleycorn tajemniczo. Skinął głową w ślad za hostessą. - Powiedziała mi. - Wierzysz jej? - skrzywił się brodaty. - Vojvodina i Kosovometohija - podpowiedział Mirras. - Nie. Europa wschodnia. - Ukraina? Carstwo Bułgarów? - Bliżej. Czecho-Słowacja. Zaraz będzie komunikat. Sącząc piwo rozważali tę możliwość. Wybór agencji był jak zwykle wyśmienity, a egzotyka kraju - nie do zakwestionowania. Oczywiście nic nie wiedzieli o tym państewku zabitym dechami, gdzie diabeł komunizmu wciąż mówił dobranoc. - Założę się, że ludzie chodzą tam w skórach! - Tylko ci, którzy nie siedzą na drzewach. - Raz do roku przyjeżdżają eksperci ONZ i trzęsą drzewami. Tych, którzy spadną, zabierają na studia do Harvardu. - Nie, do Eton! Zaśmiewali się do łez. Włączyły się wielkie podsufi- towe holoekrany informujące, że miejscem docelowym jest Czecho-Słowacja. Lądowanie nastąpi we Frankfurcie, a dalej pojadą koleją. Mamy nadzieję, że państwo dobrze się bawią. - Słyszeliście? - zaśmiał się nerwowo Mirras K. Mir ras. - Można się jeszcze wycofać. Ostrava mon amour Wybrali ją tylko dlatego, że nikt inny tam się nie kwapił. Wszyscy podążyli do ciekawszych miejsc: do Bra- tysławy, Brna, Mariańskich Łaźni, Karkwych Varów, Rużomberoka, Koszyc czy Hradec Kralove. Ktoś nawet wyraził chęć odwiedzenia Wielkich Popowie. Główna na- wała pociągnęła jednak na Pilzno, aby obejrzeć to, co zostało z tego miasta po tym, jak w 1997 roku wykupili je Amerykanie i w całości przewieźli do Oklahomy, nie wyłączając ulicznego bruku. Czesi uważali jednak, że zrobili dobry interes: budżet zasilili twardą walutą, a miasto migiem zrekonstruowali, zachowując przecież słynne źródła wody dla browarów; browary odbudowali, instalując w nich nowoczesne niemieckie bebechy. Ponieważ najsłynniejsze piwa, jak Prazdroj, Gambrinus, Kozel, Staropramen i parę innych zostały również wykupione wraz z recepturami, zastąpiły je nowe gatunki: Stepan, Ćeske i Jakeśowe. Ostrava, zabudowana wzorcowo komunistycznymi blokami, rozsiadła się nad rzeką, ale ani widoki nie były tu szczególnie porywające, zwłaszcza w listopadzie, ani specjalnych atrakcji nie należało się spodziewać. Jedyną niespodzianką in plus okazała się Marketa Havran-kova, lat 25, po studiach, która słysząc obcy język zagadała do nich po angielsku. Ummar przekomarzał się z nią krótko, wynajmując dziewczynę jako przewodniczkę wycieczki. Jej entuzjazm wzrósł, gdy okazało się, że turystów zza żelaznej kurtyny nie interesują zabytki ani kościoły, a głównie miejscowe piwo. Dalej na północ rozciągała się Polska Ludowa, ustalili na mapie. Kraj wielkich możliwości, twierdziła Marketa, ale dziwnie niepozbierany i niezdecydowany, po której stronie stanąć. Jednym okiem zezował tęsknie na Zachód, drugim ustawicznie wypatrywał bratniej pomocy ze Wschodu. Po zastrzeleniu papieża na Placu Świętego Piotra w maju 1981 roku, po nieudanym zrywie cztery lata później Sowieci ostatecznie stracili do Polaczków zaufanie i nękali ich już to seriami sojuszniczych manewrów u granic, już to ustawicznymi wizytami partyjnych sekretarzy wysokiego szczebla. Warszawa nieustannie gościła konferencje a to RWPG, a to Paktu Warszawskiego, a to światowe narady ideolo. Nowy sekretarz PZPR Kwaśniewski uchodził za pragmatyka i coś jednak umiał, skoro udało mu się wysadzić z krzesła zasłużonego pogromcę „Solidności" Jaruzelskiego. Lider „Solidności" Wałęsa, zmuszony do emigracji, wybrał Amerykę i tam wkrótce zmarł w zapomnieniu. - Pomogli mu? - domyślił się dystyngowany Jerome. Marketa nie wiedziała. Być może. Szybko zmieniła temat: żyjemy tu w strefie pogranicza. Dziś liczy się pa- triotyzm lokalny i małe ojczyzny. Ona sama na przykład wcale nie uważa się za Czeszkę. - To kim się pani czuje? - wyraził zainteresowanie Ummar. - Severnomoravanką. Czy panowie wiedzą na przykład, że Ostrava kiedyś należała w połowie do Polski? Mówiło się nawet: Ostravica - polska granica. Łazili po mieście, daremnie wypatrując jakichkolwiek oznak rozstroju. Nastroje rewolucyjne zdawały się równie odległe jak na Hawajach. Gdy po raz chyba dziesiąty padła propozycja zatrzymania się w celach konsumpcyjnych, przewodniczka uznała za stosowne zaprotestować. - Mam lepszy pomysł. Chodźmy do mnie, po drodze kupimy piwo i będziemy mogli porozmawiać bez skrępo wania. Tutaj - rzekła rzucając kosę spojrzenia na boki - nie jest całkiem bezpiecznie. Ktoś może nas zobaczyć i będę miała kłopoty w pracy, że zadaję się z cudzoziem cami. Posłuchali więc dobrej rady, tym bardziej, że i im wydawało się od czasu do czasu, że są obiektem dyskretnej obserwacji. Ale może to szkolenie, które im zaaplikowano w pociągu, spowodowało tę fobię. W wielkim supermarkecie „Prior" dokonali stosownych zakupów i wtaszczyli je na czwarte piętro. Drzwi otworzył blondyn spoglądający na gości z niechęcią. - Jifi Havranek, mój mąż - przedstawiła Marketa. - Były, na szczęście. Jesteśmy po rozwodzie. Na takie dictum pan Havranek migiem znikł w swoim pokoju, nie wyrzekłszy słowa. Piękna to była uczta, pozbawiona celebry, spontaniczna. Piwo lało się strumieniami, a w notesie Umma-ra, gdzie zapisywał każdy nowy gatunek, liczba pozycji wzrosła do czternastu. Potem Ummar znikł i długo nie wracał, więc postanowili sprawdzić, co się z nim dzieje. Marketa spoczywała we wdzięcznej pozycji w łóżku, odziana w koszulkę z napisem RUDE PRAVO, zaś Ummar, dyskretnie przysiadłszy na brzeżku, zapoznawał się z walorami jej do- rodnego ciała, ze szczególnym uwzględnieniem biustu. Jego ręka buszowała pod koszulką, konkretnie na wysokości litery A. - Właśnie się oświadczyłem - zakomunikował z po- wagą. - Ale ty już jesteś żonaty - przypomniał Mirras. - Jutro wyślę mail z wiadomością o separacji. Zabieram to dziewczątko do Ameryki. - No, no, szybko działasz - rzekł z szacunkiem Jerome, przyszły senator. Wrócili do kuchni i wznowili konsumpcję piwa, pod- czas gdy z pokoju Markety jęły zaraz dochodzić jakby przy- tłumione szlochy, podługowate sapnięcia, poprzeczne śmi- chy-chichy, nieokiełznane westchnienia. Wszechogarniający piorun kulisty seksu wydobył się przez nieszczelne dni i pękł nad zasłanym butelkami stołem, powodując u obu ucztujących dziwne osłabienie. Objęło ono także pana Havranka, który dołączył do bankietu nie wiedzieć kiedy. Wszyscy zapadli w szybki i ozdrowieńczy sen. - Niepotrzebnie braliśmy hotel - zdążył jeszcze wy mruczeć Mirras K. Mirras. Spokój panuje w Ostravie Z Marketą spotkali się dopiero po południu, rano wychodziła do pracy. Mirras i Jerome, poskręcani po nocnej drzemce na podłodze, wymagali staranniejszej regeneracji, ale i Ummar zasypiał w taksówce, gdy jechali do hotelu. W rezultacie całe pół dnia przespali i oporządziwszy się z grubsza - w Ostravie nie wypadało kusić licha zbytnią elegancją - ruszyli na miasto. Natomiast Marketa prezentowała się kwitnąco, jakby właśnie wróciła z urlopu na Wyspach Kanaryjskich, a nie z ośmiogodzinnej katorgi w służbie gospodarki planowej. Spoglądała powłóczyście na Ummara, który uśmiechał się z zakłopotaniem, debatując nad wyjściem z sytuacji. Był zdania, że stanowczo przesadził wczoraj z obietnicami, ale na razie nic nie postanowił, ufając, że rozwiązanie nasunie się samo. - Macie to, czegoście szukali - powiedziała Marketa z czarownym uśmiechem, biorąc narzeczonego pod ramię. - Strajkują teatry, szkoły wyższe, baza transportowa i kelnerzy. Wieczorem ma być demonstracja. - A propos kelnerów - powiedział Jerome - to może byśmy coś zjedli? Wszyscy z aplauzem przystali na tę propozycję. W knajpie kelnerzy obsługiwali jak co dzień, ale nosili w klapach biało- czerwono-niebieskie kokardki i byli niezwykle uprzejmi. Marketa zreferowała info z internetu: w kopalniach, w wielkich zakładach pracy trwają zebrania załóg i tworzą się komitety strajkowe. W radiu od rana nadają komunikaty o zachwianiu rytmu produkcji i o tym, że spokój panuje w Ostravie. Obywateli wzywa się do nieulegania podszeptom i odpowiedzialnej postawy, godnej każdego Czecha, któremu drogie są ideały socjalizmu. - Gdzie oni takich znajdą? - zaśmiała się perliście. Po drodze do mieszkania Havranków nadłożyli drogi, żeby przejść obok teatru, gdzie na ciemnych dębowych drzwiach zawisł biały pas płótna z napisem STAVKA. PO mieście krążyły granatowe samochody z wielkimi żółtymi literami VB na maskach, ale poza tym nic się nie działo. Sprzątanie po wczorajszej imprezie polegało głównie na wyniesieniu butelek, które tutaj wracały do powtórnego napełnienia. Mirras pochwalił tę roztropność i wraz z Jeromem udali się do „Priora", gdzie cały zapas wymienili na pełne. W kuchni nie zastali nikogo, a na drzwiach sypialni Markety zobaczyli przytwierdzony ukośnie pas papieru z napisem STAVKA. Pod spodem, drobniejszym pismem, umieszczono znane z hoteli hasło „Don't disturb". Wobec tego sami rozsiedli się w kuchni - pan Ha-vranek wyszedł na popołudniową zmianę - i przystąpili do akcji. Po godzince czy dwóch z sypialni wychynął Ummar. Biło od niego ciepło i jakby szczęście małżeńskie. - Cud kobieta, chłopaki, chyba się zakochałem - poinformował. - W moim wieku? Nie myślałem, że coś takiego jeszcze mi się zdarzy. Bardzo był spragniony i lał sobie piwo do organizmu w wielkich ilościach. Badał pod światło klarowność, kładł na pianę dziesięciokoronówkę, debatował nad smakiem i sznureczkami pęcherzyków gazu, rwącymi ku powierzchni. - Radegast. Muszę sprawdzić, czy mam je na liście. - Wczoraj zapisywałeś - zapewnił go Jerome. Pojawiła się Marketa z książką w ręce. Koszulka RUDE PRAVO tego dnia prezentowała się na niej wyjątkowo okazale. - Coś wam przeczytam. Posłuchajcie: Nieszczęsnych aberracji koniec Przy piwie siądźmy całą zgrają Śni mi się, jak z wysokich wieżyc Czerwone gwiazdy w śnieg spadają - Prorok jakiś czy co? - zawołał Ummar, gdy skończyła tłumaczyć. - Co się z nim stało? - Wyjechał do Ameryki i przestał się odzywać. - No tak. Ameryka wciąga. I pochłania ludzi jak worek - rzekł z powagą przyszły senator. -Te nieszczęsne aberracje to oczywiście komunizm? - poddał Mirras. - Tak myślę. Tu ludzie mają go za skażenie ideologiczne. - Ale na pewno nie wszyscy. - Oczywiście, że nie. Zawsze pewna część narodu żyje z systemu. Ci będą się go trzymać do ostatka. Kiedy piwo skończyło się i stół przypominał swą wierną kopię z dnia poprzedniego, Mirras i Jerome zapałali chęcią odwiedzenia najbliższej pivnicy, czyli piwiarni. W materiałach turystycznych zapewniano o swoistej atmosferze tych miejsc. Mieli ochotę zobaczyć, jak rodacy Markety rozbijają beczki wieczorem. Markety to nie zachwyciło i wymówiła się migreną. Drzwi z napisem STAVKA zamknęła jakby trochę mocniej. Wrócili, kompletnie pijani, blisko północy. O drugiej odchodził pociąg do Pragi, gdzie mieli zameldować się następnego dnia. Marketa wyszła z sypialni i z dezaprobatą przyglądała się przerażającej liczbie butelek z piwem, które upychali po bagażach. - Jedź z nami, Marketo - zaproponował Ummar. - Nie mogę. Szef mnie nie puści. - Weź urlop. - Nie da. Są strajki, niepokoje, kto nie przychodzi do pracy, tego zaraz obwołują elementem antysocjalistycznym. I biorą na celownik. - Zadzwonisz z Pragi, że jesteś chora. - Ale ja naprawdę... Urwała, gdyż rozległ się nieziemski łomot. Mirras K. Mirras wybrał się właśnie do łazienki, ale czy krok miał nazbyt rozkołysany, czy zachwiał się pod wpływem złych informacji z głębi organizmu, dość że potrącił metalowy wieszak, który przewrócił się tak nieszczęśliwie, iż wyrżnął w umywalkę, rozbijając ją kompletnie. - Nie będziecie demolować mi domu! - wykrzyknęła Marketa z furią. - Jazda na ulicę! Tam jest miejsce dla takich pijusów jak wy! - I zaniosła się szlochem. - Marketo, wyrzucając moich przyjaciół wyrzucasz i mnie - przestrzegł Os Ummar. - W niczym się od nich nie różnisz! - tupnęła nogą. - Ciekawa jestem, kto zapłaci za szkody? Ummar zaśmiał się sardonicznie. - Zatem szykujcie się do drogi, podróżnicy. Czas nam opuścić te gościnne progi. - Wziął Marketę na bok i od dzielił porcję banknotów z grubego zwitka. Na dworzec dotarli tramwajem, bo w środku nocy taksówka wydawała się nie do zdobycia. Zresztą podobało im się, że żyją jak miejscowa ludność. W wielkiej poczekalni kilkunastu pasażerów podrzemywało na siedząco. - Naprawdę chciałem się zaangażować - wyznał Ummar. - Ale jeśli ktoś mnie ekspediuje na ulicę, nie rokuje to związkowi najlepiej. Z Marketą skończone. Po- wiedziałbym, że odczuwam nawet pewną ulgę. Mirras K. Mirras kiwał głową w rytm jego zeznań z-aprobatą i zrozumieniem. Sięgnął do torby i wydobył dwa piwa, próbując je otworzyć sposobem ,jedno o drugie", którego nauczył go pan Havranek. Brak precyzji w ruchach spowodował, że butelka wysmyknęła mu się z rąk i z hukiem rozwaliła o posadzkę. Senator na ten widok uniósł brew i przesiadł się dalej. - Takie już one są - orzekł Mirras - czy tu, czy gdzie indziej. Choćbyś nie wiadomo jak się starał, wszystko na nic. - Z kolejnym piwem poszło mu lepiej. Wyjął stopy z kałuży pełnej szkła i złożył je w suchym miejscu. - Mógłbym przecie kupić całą tę ruderę wraz z lokatorami, gdyby mi się chciało, a ta robi raban o głupią umywalkę. - Poślemy jej kwiaty z Pragi - postanowił Ummar. - Nie wiadomo, czy tu znają ten zwyczaj. Ale ubaw, co? - Mirras trącił go łokciem. Karbunkuły nocy, wojownicy dnia Pociąg z łoskotem przebijał się przez odmęty nocy, a oni śledzili, jak z ciemności wyłaniają się czerwone gwiazdy na swych podniebnych pozycjach i jak nikną w ciemności niczym ślepia mitycznego potwora, który zawładnął tą krainą. Nie chodziło o symbol, za pomocą którego potwór zmuszał krainę do uległości; chodziło o to, że jego oczu było aż tyle. Przekazywały sobie nocny pociąg do samej Pragi, czujne nawet wtedy, gdy podróżnicy pospali się solidarnie w rozkołysanym wagonie. W Pradze panował zimny ranek, Mirras z Umma-rem szczękali zębami. Kac dobrał się do nich z całą stanowczością i w gruncie rzeczy przedstawiali opłakany widok. Mimo to Jerome, wyglądający nie mniej dystyngowanie niż zwykle, zamiast ich pożałować rozpoczął dzień od stanowczej reprymendy. - Zachowujecie się jak dzieci. Rozumiem, że się pije, że jesteście na wycieczce i chce wam się dokazywać, ale wybijcie sobie z głowy, że wszystko wam tu wolno. Zaczęła się ruchawka rewolucyjna, która charakteryzuje się dużą niepewnością, dopóki jeden ze zmagających się żywiołów nie ulegnie. Do tego czasu wszystko może się zdarzyć. Wyobrażam sobie nawet, jak milicja bierze was za łby i pakuje do pierdla, gdzie spędzacie czas do końca turnusu albo i dłużej. I żaden kierownik grupy, konsul ani ambasador, choćby stawał na głowie, nie będzie w stanie was wyciągnąć. - W cenę biletu jest wliczone ubezpieczenie na wypadek takich incydentów - zauważył Mirras. -Tak, ale odpowiednio obwarowane. „Transfer" zorganizuje pomoc prawną i będzie telepać ambasadora, ale nie wtedy, kiedy sami się napraszacie, żeby was zamknąć. - Ja się nie napraszałem - rzekł Ummar z pretesją w głosie. - Rozbijanie butelek w hali dworca jest tutaj kwalifikowane jako czyn chuligański. Nawet nie wiecie, ile-ście mieli szczęścia, jak wpadła milicja. - Nie widziałem żadnej milicji - powiedział Mirras. - Bo wpadli jak poszliście do sracza. Wyglądało to jak na kiepskiej komedii z filmu niemego: wy wychodzicie z jednej, oni wchodzą z drugiej ustrony. Nie widzicie się wzajemnie. Pytają ludzi, kto rozbił szkło, ale nikt nic nie wie. Zdaje się, że tutejsi obywatele nie pałają miłością do władzy. - Chłód w jego głosie po raz pierwszy ustąpił miejsca rozbawieniu. - Ledwo milicja się wynosi, pojawiacie się wy: rozbawione miśki z butelkami Kozia w łapach. - A ty zamiast trzymać z nami przesiadłeś się między Czechów. - I świetnie zrobiłem. Tylko w ten sposób mogłem organizować pomoc, gdyby was zwinęli. Chyba tylko cud was ocalił. Radziłbym wam, byście mniej wytrwale kusili dziś los. - Przesadzasz - powiedział niepewnie Mirras K. Mirras. Jerome nie zwrócił na niego uwagi. - Musicie wiedzieć, że znaleźliście się na terytorium, gdzie zasadniczo kończy się wszechwładza waszych pieniędzy. Sto razy mówili wam to na szkoleniu. - A ja myślałem, że wszechwładza dolara dopiero się tu zaczyna. Za Lincolna możesz tu kupić panienkę na całą noc albo wynająć na wieczór cygańską orkiestrę. - Milicja może nie akceptować twojego cennika. Jak cię mają pod kluczem i widzą cudzoziemca, wtedy sami szacują twoją wartość i śpiewają cenę. - Nieprzyjemne tony z jego głosu ulotniły się; teraz tłumaczył im sprawy z pewnym znużeniem, jak nauczyciel mało pojętnym urwisom. - Chodźmy się zakwaterować do hotelu. Po południu założyli bazę w knajpie „U Pinkasu" nie opodal Vaclavskego Namesti. Manifestacje szły od dołu rozwrzeszczaną hurmą, podchodziły jak najbliżej do posągu św. Wacława na koniu i robiły miejsce następnym. Ten wybuch gniewu spokojnej zazwyczaj Pragi wywołała poranna wiadomość, że bezpieka pozbawiła życia jednego z opozycyjnych studentów. Barleycorn, Mirras K. Mirras i Ummar z kuflami w rękach obserwowali rozwój sytuacji: najpierw co pół godziny, potem co godzinę wy- skakiwali skontrolować, jak się sprawy mają. Ale działo się wciąż to samo: Czesi szli i szli, jakby chcieli sobie powetować lata spędzone na budowaniu socjalizmu. - Uż dost! - wołały transparenty. - Cesi pojdte s nama! - zachęcały inne. - Oni se nas boji! - wtórowały im gardła. - Povstań Praho! - Na Hrad, na Hrad! - Svobodu! - Ne zabijejte nam deti! Demonstranci, gdy tak krzyczeli chórem albo jeden przez drugiego, sprawiali wrażenie autentycznie rozeźlonych. Dla turysty z Ameryki, przyzwyczajonego do ostrożnego dawkowania swoich emocji w ramach poprawności politycznej, widok wykrzywionych, nabrzmiałych z pasji twarzy był jak powiew innego świata, jak odrzucenie tabu. Rzędy ludzi maszerowały, czasem przystając, gdy powstał zator, i wtedy manifestanci porzucali groźny patos, przypalając papierosy i dowcipkując między sobą. Ale zaledwie czoło pochodu ruszało, bo gdzieś z przodu zrobiło się luźniej, porzucali piknikowy nastrój i raźno brali się do gardłowania. Prawie wszyscy mieli przyczepione na piersiach, sporządzone własnym sumptem rozety lub kokardki biało-czerwono-niebieskie. - Jechał z nami ktoś z Hollywood? - zainteresował się Mirras. - Sporo by się tu nauczyli, choćby na temat technik aktorskich. - Sądzisz, że oni udają? - spytał chłodno kandydat na senatora. - Że to tylko pic i fotomontaż? W takim razie mało rozumiesz, co się tutaj dzieje. Nad tłumem powiewały kolejne napisy: „Kdy padnę vlada?", „Konec vlady jedne strany!", „Mamy prazdne ruce", „Jak budeme dnes demonstrovat, tak budeme zi-tra żit" i inne. Co chwila lokalne grupy skandowały swoje hasła, podejmowały je inne; pomruk tłumu przetaczał się po placu, jakby tłum był jednym wielkim organizmem, zdolnym do generowania dźwięków w dowolnej jego części. Kiedy widowisko zaczynało ich nużyć, wracali do „Pinkasu", gdzie pozostali goście popijali w najlepsze, ani na jotę nie przejmując się historycznymi wydarzeniami o sto metrów dalej. - To są właśnie Czechy - powiedział niewysoki osobnik, który przedstawił się jako Sączysław Częsty i zasiadł wkrótce przy ich stoliku. - W Polsce w takim przypadku natychmiast by zablokowano wyszynk piwa i wprowadzono całkowity zakaz sprzedaży alkoholu, a tu proszę - leją w najlepsze. Nawet w „Koronie" po drugiej stronie placu nie przestali. Można na chwilę wyskoczyć z ordynku do baru, walnąć szybki kufel i wrócić demonstrować. Pivo to je wsechno. Piwo przetrwa tu każdą władzę. - Pan z Polski? - zainteresował się Ummar. - Tak na ten kraj mówiło się dawniej. Obecnie jest to szereg luźno powiązanych regionów. Pochodzę z Wol- nej Republiki Częstochowy, jestem tu dla nauki. Jak wrócę, będziemy demonstrować nie gorzej od Czechów. Mówiąc to Sączysław Częsty uśmiechał się spoza okularków, więc trudno było ocenić, czy grozi serio. Ale znał czeski, a ktoś musiał im tłumaczyć treść transparentów. - Podobno StB opracowała na demonstrantów trzy warianty planu pod kryptonimami „Fala", „Norbert" i „Uderzenie". Władza komunistyczna sika po nogach ze strachu. Tylko patrzeć, jak puszczą wojsko na ulice. Im bliżej wieczora, tym bardziej atmosfera na placu gęstniała. Gęstniał także tłum. Gdzieś daleko ktoś przemawiał przez tubę, echo niosło zniekształcone słowa. Nawet Sączysław Częsty miał kłopoty ze zrozumieniem. - Cały czas domagają się tego samego: ustąpienia Stepana i delegalizacji KSĆ. Partii komunistycznej - wyjaśnił. - I partia tak sobie ustąpi? Po dobroci? - dopytywał się Ummar. - Moim zdaniem nie. Ale przynajmniej jest jakiś ruch w interesie. Z wieczornych godzin pracowitego picia Ummar zapamiętał szczegół gastronomiczny: tlaczenkę, czyli salceson z octem, którym zgodnie z miejscowym obyczajem przegryzali kolejne porcje piwa. Ktoś z podchmielonych biesiadników opowiedział antypaństwowy dowcip, pozostali roześmiali się gromko. Sączysław tłumaczył na bieżąco. - Milicjant zatrzymuje Czecha i mówi: dowodzik, obywatelu. Na to Czech: panie władzo, a ma pan dobre buty? A co pana obchodzą moje buty? Bo będziemy tro chę biegali! Opuścili przytulny lokal gdy mrok okrył ulice, zrobiło się zimno i jakoś wilgotno. Tłum na Vaclavaku zrzedł, ale nie zniknął. Pod samym pomnikiem konnego świętego grupki młodzieży podśpiewywały stare piosenki Dy-lana i Joan Baez, a napisy na obwisłych, jakby zmęczonych transparentach głosiły: „Pivo pro vśechny" i Wrafte nam Plzen". - Aksamitna rewolucja - skwitował Jerome Barley- corn. Kdo budę platit? - A jednak przywieźliśmy tu rewolucję - upierali się Os Ummar z Mirrasem. - W pewnym sensie. - Przyszły senator Jerome spoglądał w dół ku Wełtawie i stacji metra Malostranska. Mieli w nogach parę kilometrów po mieście, zaliczyli katedrę, Stare Miasto, obejrzeli z szacunkiem pałac, w którym sławny astronom Tycho de Brahe skonał na pęknięcie pęcherza, nie odważywszy się wstać od stołu w obecności króla. Za ich plecami wznosił się pałac prezydencki, czyli Hrad, dyskretnie strzeżony przed zakusami demonstrantów, którzy wczoraj zapowiadali zjedzenie tu kolacji. Z tego punktu obserwacyjnego Praga wydawała się spokojna, ale na Manesowym moście, dobrze stąd widocznym, już gromadzili się ludzie. - Jak to: w pewnym sensie? - zatchnął się Mirras. - Przecież to oczywiste: skoro biuro wycieczkowe orga nizuje wyjazd do kraju, w którym wybuchnie rewolucja, to tak jakby ją tu wwiozło. Trudność polega na tym, żeby się dobrze wstrzelić w termin. To, gdzie i co się szykuje, wiadomo od dawna, a prognozy specjalistów pozwolą doprecyzować datę z dokładnością do dwóch tygodni. - Na jakiej podstawie? - No... badają tak zwane nastroje rewolucyjne. Biorą pod uwagę nastawienie ludności, relacje władzy ze społeczeństwem, poziom społecznego niezadowolenia. Do tego symulacje komputerowe... - Co będą symulować? - Rozwój sytuacji. Podobnie jak w grze w cywilizację. Podniesiesz podatki, ograniczysz wpływy do budżetu. Posadzisz opozycję, będziesz miał demonstracje uliczne. Zaczniesz strzelać do ludzi, spadniesz ze stołka. - Nie wierzę w to wszystko - powiedział Barleycorn. - Że to się da pozamykać w kilka prostych reguł. - To sobie nie wierz. Do zbioru przesłanek, symulacji i prognoz dochodzi jeszcze intuicja, jak w każdym biznesie. W każdym razie sztab takiego „Transferu" postanawia pewnego dnia: jedziemy tu i tu, wtedy i wtedy. - Ale przecież muszą mieć sto procent pewności! Nie mogą trzymać ludzi miesiącami po hotelach, każąc im czekać na rewolucję, która zwleka. Za prosto to sobie wyobrażasz. Turysta się śpieszy, musi wracać do biznesu, do swoich spraw, a nie pilnować chwiejących się reżimów. Co można zrobić, żeby wybuch rewolucji wypadł dokładnie wtedy, gdy samolot „Transferu" już jest w stratosferze? No, kto odgadnie? - Po prostu wywołać rewolucję, i cześć - burknął Os Ummar. - Maksymalista - rzekł Mirras. - To by kosztowało nieziemskie pieniądze, tak organizować wszystko od podstaw. Ale może „Transfer" stać, by nieco skatalizować wydarzenia? Tu przyspieszyć, ówdzie zainspirować, troszeczkę podburzyć ludność... Środki są, w końcu te nasze bilety nie były znowu takie tanie. Jeszcze z milion czy dwa i można by startować na orbitę. - Tylko po co? - westchnął Ummar. - Śmierdzi i chce się rzygać. - Czekajcie - powiedział Jerome - to nawet nie jest takie głupie, że „Transfer" macza w tym palce. Rzecz jasna nie bezpośrednio. -A jak? - Widzicie, pod koniec XX wieku świat definitywnie rozpadł się na Pierwszy i Trzeci. To znaczy podzielony był i wcześniej, wtedy zapadły decyzje, że nie będzie żad nego dźwigania zapóźnionych w rozwoju, tylko pozwoli się im tonąć. Afryka, duże połacie Azji i terytoriów laty noskich coraz bardziej zamieniają się w piekło na ziemi. Rosną bariery dzielące biedne, schorowane, przeludnio ne, objęte wojnami i pożogami Południe - i zamożną, tęskniącą do spokoju Północ. Trzeci Świat nadaje się już tylko do testowania wrażliwości zwariowanych wo lontariuszy i do rozprowadzania tak zwanej pomocy hu manitarnej, której gros po drodze rozkradąją urzędnicy organizacji międzynarodowych, a resztę dzielą na miejscu marionetkowe rządy z pyzatymi mordercami na czele. Lokalni watażkowie i mafie, czarny rynek buduje z tej pomocy swoje fortuny i armie. Firmy międzynarodowe są tam stale obecne, eksploatując miejscowe bogactwa i utrzymując przy władzy opłaconych kacyków lub strącając ich w niebyt, gdy staną się niewygodni. Koncerny farmaceutyczne zwożą tam przestarzałe, wycofane z Europy i Ameryki leki, pobierając z tytułu działalności charytatywnej gruby szmal i jeszcze przedstawiając się w glorii dobroczyńców. Instytuty medyczne pod pozorem niesienia pomocy eksperymentują na ludziach, testują narzędzia, metody, leki, a nawet broń bakteriologiczną. Właściciele fortun takich jak wasze mogliby coś o tym wiedzieć, nie? - Co to ma do ruchawki w Pradze? - W utrzymanie status quo Trzeciego Świata zaangażowane są tak potężne siły polityczne i finansowe, żeby zdołać tam przeprowadzić dowolną rewolucję w dowolnym terminie. A jeśli już przeprowadzić, to dlaczego dodatkowo na tym nie zarobić, powołując jako mało znaczący, ale interesujący odprysk - wyspecjalizowane biuro turystyczne, ot, jakiś „Transgres", „HinReisen" czy „Transfer"? - Sugerujesz.więc, że na naszych oczach... - Nie. Europa to co innego. Po utwardzeniu pęknięcia na Świat Pierwszy i Trzeci przyszła pora na podział w łonie Świata Pierwszego, na A i B albo na Główny i Rezerwowy, nazwijcie to sobie jak chcecie. Dystyngowany Świat A nie chce mieć nic wspólnego z Murzynami czy Arabami, eksploatując ich poprzez wyspecjalizowane służby gospodarcze i ekonomiczne. Chce, jak rzekłem, zażywać rozkoszy posiadania i pławić się w ekonomicz- nym raju, do którego tamtym zamknięto drogę na wieki. Ale do pełni szczęścia trzeba jeszcze czegoś: rynków zbytu i miejsc, do których by mogli spokojnie wyjeżdżać, nie buląc za bilet jak za lot na Księżyc. Chcą móc odpocząć w cywilizowanym otoczeniu, pobyć w Pilznie bez przewożenia go za ocean cegła po cegle, pogadać z ludźmi o podobnym wyglądzie i podobnym kolorze skóry... chcą stąd brać najpiękniejsze panienki i robić im dzieci albo się z nimi barłożyć bez obawy, że łapną od razu jakiegoś HIV-a 5. Krótko mówiąc pojawiła się konieczność wyrwania z sowieckich łap zacofanej części Europy i prze-formowania jej w Drugi Świat, w zaplecze i spory rynek zbytu zarazem. Trzeba tym wyzwoleńcom zezwolić na posiadanie tylu pieniędzy, by mieli za co kupować nasze towary, zapewnić im w miarę znośne warunki życia, ale bez perwersji - i nic ponadto. W szczególności zaś musimy pozbawić ich możliwości wytwarzania własnym sumptem czegokolwiek, od serków homogenizowanych po zegarki, bo to nie dla nich. Na Ziemi nie potrzeba ani jednej fabryki więcej; jeśli otworzymy gdzieś nową, gdzie indziej trzeba zamknąć starą, zwolnić tam ludzi i płacić im zasiłki. A na to nas po prostu nie stać, bo nawet Kentucky to nie Bangladesz. - Pachnie mi to dyskryminacją - ozwał się Mirras K. Mirras. - Tak? To każ sobie po powrocie przedstawić rejestry głównych spółek swoich holdingów i przyjrzyj się, z czego naprawdę czerpią dochody. Zaiste, jest istnym darem Bożym pozostawanie w błogiej nieświadomości, skąd ciekną do nas pieniądze. Krasnoludki je produkują, proszę jaśnie pana. Oto nowoczesna bajka dla egzaltowanych, chodzących z głową w chmurach milionerów. - No dobrze - powiedział Ummar - załóżmy, że obracasz się blisko prawdy. Ale wciąż nie wiem, jaki związek z twoim wywodem ma to, co tu widzimy - zatoczył ręką koło. - Obserwowaliśmy wczoraj demonstrację i myśl o tym, że narażają życie, bo ktoś ich podpłacił, byłaby ostatnią, która by mi przyszła do głowy. - Kosztuje to taniej niż ci się zdaje. Zorganizowanie manifestacji, zależnie od jej wielkości, w kraju takim jak Czecho- Słowacja wymaga zaangażowania od trzech do trzydziestu tysięcy dolarów. Z chęcią się tym zajmą różne organizacje, jeśli ich nie zapomnisz wcześniej powołać. W krajach bloku sowieckiego idzie to i trudniej, i łatwiej. Przy zamordyzmie, jaki wprowadził Gorbaczow, partia pil- nuje wszystkiego, ale i ludzie są przez to bardziej niezado- woleni. Gorbaczow nie przyjął do wiadomości, że mocar- stwowa pozycja Kraju Rad należy do przeszłości i Imperium musi się rozlecieć w wyścigu ekonomicznym. Pchał więc sowieckie monstrum drogą wytyczoną przez Breżniewa, aż pojął, że to przepaść. Wtedy stanął goły, wesoły i bez możliwości odwrotu. Zajęliśmy się gorliwie reanimacją, pompując w skorodowany kadłub miliardy dolców, bo Rosja musi stać na nogach dość mocno, by stawić czoła Chinom - ale nie mocniej, lyiko po to jest nam potrzebna. Ale pieniędzy nie daje się za darmo. Krótko mówiąc kraje tak zwanej demokracji ludowej zostały poniekąd wykupione i władcy Czecho-Słowacji, Polski, wschodnich Niemiec i całej reszty dobrze już o tym wiedzą. Ich pohukiwanie nie zda się na nic, lać krwi się boją, bo Sowieci nie ruszą z bratnią pomocą. W ciągu roku poszczególne reżimy będą się kolejno walić jak kostki domina. - Pozostaje opowiedzieć twoją piękną teorię opozycji. - Opozycja już wie, działa tam kilku ludzi rozgar- niętych. Pozostaje natomiast przetłumaczyć szarym oby- watelom, by zechcieli pokrzyczeć na ulicach raz i drugi. I tu niespodzianka: ludziom długo spętanym przez reżim nie trzeba dawać złamanego halerza, wystarczy poluzować więzy, zaświecić w oczy łuną neonów bijącą od Pierwszego Świata i wmówić, że to ich przeznaczenie. Gra na wyobraźni motywuje silniej niż mamona czy namowa. A że za upragnioną wolność zapłacą potem monstrualnym złodziejstwem polityków, korupcją, jakiej świat nie widział, giantycznym bezrobociem, uwikłaniem w wewnętrzne spory, tym że zaraz popadną w nowy typ uzależnienia, subtelniej szy, lecz trzymający z mocą imadła - tego już wiedzieć nie muszą, bo i po co? Zresztą - westchnął - i tak by nie uwierzyli. Hasta la vista komunista - Milicja zastawiła Manesovy most - relacjonował Sączysław Częsty, który właśnie nadszedł z nieodłączną kamerką wideo w ręku. - Jak czołgi ruszą na ludzi, na- robią dżemu, bo tłum nie ma gdzie uciec. Nie można też odjechać metrem, bo stacja zablokowana. - Czyli pat - stwierdził Jerome. - Czemu właściwie ma służyć to zablokowanie? - Chyba tylko temu, żeby pokazać, kto tu rządzi. Ludzie chcą się gdzieś przemieścić, więc władza mówi: nie wolno. No więc zbiera się ich coraz więcej, po jednej i drugiej stronie wzbierają emocje, ktoś w końcu nie wytrzymuje, podnosi kamień. Z głupoty dochodzi do gonitwy i pałowania. Stację wyłączono z ruchu, żeby ograniczyć napływ demonstrantów. A ponieważ ktoś był za bardzo gorliwy, to w drugą stronę pociągi też nie kursują. Biurokracja, gdy wpadnie w panikę, zdolna jest do wielkich rzeczy. - Może chcą zagrodzić drogę na Hrad? - Hrad to tylko symbol. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zamierza go szturmować. - Zejdźmy na dół, obejrzymy to z bliska - zaproponował Mirras K. Mirras. - Ja zostaję - oświadczył przyszły senator. - Boisz się? Wczoraj, ilekroć zbliżaliśmy się do ma- nifestantów, ty cały czas trzymałeś się na dystans. - Jako dalekowidz muszę stać w pewnej odległości, jeśli chcę wszystko ogarnąć - rzekł z godnością Jerome. - Jak chcecie, idźcie sami. Całą długość i szerokość mostu wypełniał tłum, zatamowany na przeciwległym brzegu raczej przez transportery opancerzone, nie czołgi, widoczne z tej odległości jako podłużne, brunatne pudełka utopione w morzu głów. Trwały tam jakieś dyskusje, wymachiwanie rękami - ale sytuacja nie zmieniała się. Bliżej, przed mostem i po jego lewej stronie, skwery wokół wejść do metra także oblepiło ludzkie mrowie. Błyski szyb i hełmów między drzewami wskazywały, gdzie rozlokowują się posiłki milicji; z wysokości muru przed Hradem widać było pierścień, zaciskający się wokół zgromadzenia. Ale do interwencji wciąż nie dochodziło. - To może panowie rzucą okiem na wczorajsze wy stępy? - zaproponował Sączysław. - Mam nagrane, jak pan Ummar krótko przed północą wygłasza u stóp pomnika przemówienie z wyrazami poparcia dla czeskich aspiracji wolnościowych. - No nie - złapał się za serce Ummar. - Nic nie pa- miętam. - Osobiście przetłumaczyłem pańskie słowa. Pańskie wystąpienie wywołało aplauz. Na podglądzie niewielka ciemna figurka gestykulowała u stóp konia z Wacławem w siodle. Słów nie sposób było rozróżnić. Potem kamera pokazała wiwatujących zdawkowo młodych Czechów. - No, no - klepnął go w ramię Jerome. - Brawo. Jak tak dalej pójdzie, zostaniesz czeskim trybunem ludowym. Biwakowanie pod Hradem znudziło im się w końcu. Ktoś przytomnie zwrócił uwagę, że „U Pinkasu" leje się piwo i pora zająć tam stanowiska komentatorskie. Podążyli w dół, ku stacji metra. Tłum porządnie zgęstniał, w paru miejscach pojawiły sie transparenty i rozbrzmiały antyrządowe okrzyki, ale milicja wciąż nie wykazywała animuszu. Jerome, widząc że nic nie poradzi, wlókł się smętnie z tyłu. I nagle, nie wiadomo właściwie jak, znaleźli się w samym centrum wydarzeń. Metro nadal nie kursowało i nikt nie miał pojęcia, czy w ogóle ruszy; niedoszli pasażerowie wyszli stamtąd na powierzchnię, obawiając się gazów. Ummar, Mirras K. Mirras, Sączysław i Jerome przeciskali się między demonstrantami i nawet trochę wspierali ich w okrzykach. Panowała atmosfera ni to podekscytowania, ni to jesiennego pikniku, choć jedzenia nikt nie wyciągał. - Uż dost! - krzyczeli wraz z setką czeskich gardeł. - Povstań, Praho! Oni se nas boji! Dzisiejsze hasła odbiegały nieco od wczorajszych, bogatsze o ton radykalizmu, jak „Odejdete, dokud ne-musite utikat!" Pojawiły się sentencje w typie aforystycz-no- filozoficznym: „Kdo se boji opozice, ten se boji o pozi-ce". Do sekretarza generalnego KPCz kierowano już całkiem mało zakamuflowane wezwania: „Stepane konćime!" oraz „Na Stepana bez Stepana!" Wprawdzie Sączysław Częsty nie wiedział, kiedy przypada święto tego zacnego patrona, ale przypuszczał, że byłemu sekretarzowi praskiej organizacji partyjnej wyznaczono raczej rychły termin. - Olśa na Hrad, Olśa na Hrad! - rozległo się rytmiczne skandowanie. Zdążyli przez moment zobaczyć niesionego nad głowami uśmiechniętego smętnie, szczupłego osobnika, gdy tłum nagle wydał przeciągły jęk, ugiął się jak żywe stworzenie i rzucił do ucieczki. - Uż jsou tady! - biegła wiadomość z ust do ust. Wszystko pogrążyło się w tumulcie. Ummar zdążył tylko dostrzec kątem oka metaliczne błyski za sobą, jego czeski sąsiad stęknął zdzielony pałą i rzutem ciała wyprzedził go na drodze ku wolności. Przez moment ich spojrzenia spotkały się: oczy tamtego, szeroko roz- warte, wypełnione były zaskoczeniem i niedowierzaniem. - Do metra! - zakomenderował Częsty. Pobiegli za nim, za plecami słysząc łomot razów i przekleństwa tych, których dosięgła ręka sprawiedliwości ludowej. - Do „Pinkasu"! - zawył Mirras, którego ciżba znosiła z prawidłowego kursu. - Tam się spotkamy! Opresja zakończyła się tak szybko i niespodziewanie, jak się zaczęła. Milicja, rozproszywszy swe siły na zbyt rozległych terenach łowieckich, odstąpiła w celu przegrupowania szyków. Tłum błyskawicznie odzyskał rezon, znowu wykwitły transparenty pomiędzy drzewami. Pchani przez tłum, znaleźli się na peronie, gdzie podjeżdżał już pierwszy pociąg i hurma ludzka jęła się pa- kować do środka. - Głupio tak rej terować - powiedział Ummar. Przez to, że o mało nie przetrzepano mu kapoty, czuł się pasowany na rewolucjonistę. - Gdzie Jerome? - Jestem - odezwał się senator. Popatrywał wyrozumiale na wymięte i złachane postacie kolegów, sam wymuskany i sterylny, jak gdyby plugastwo życia kompletnie się go nie imało. Ten facet nawet po przepuszczeniu przez maszynkę do mięsa wyszedłby nietknięty, pomyślał z niechęcią Ummar. - Przekonaliśmy się na własnej skórze, jak abstrak cyjne z wyglądu teorie wprowadzane są w czyn. Jeśli o mnie chodzi, na dziś wystarczy. Uź dost. Kierunek: „Pinkas". Choć na Vaclavaku nadal wrzało, „U Pinkasu" nikt nie wylewał za kołnierz. Jakoś zdobyli miejsce. Ummar, przytulony do kufla, poruszony jeszcze zamachem na własną nietykalność, rozmyślał niespiesznie nad bezli- tosnym mechanizmem historii, który zagarnia i podtapia wszystko jak powódź, a kiedy namiętności opadną, kiedy kule i pały przestaną świszczeć w powietrzu, ze zgliszcz starego wyłania się całkiem nowy krajobraz. Można by to nakręcić w Hollywood: kamera cofa się i ujawnia, że był to tylko fragment większego planu, obejmującego kraje, kontynenty, wreszcie całą planetę. Czy możliwe, że świadkowali czemuś, co za miesiąc lub dwa zastygnie w formy idealnie wpasowane w wizję Barley-corna? Czuł się jak człowiek spełniony, który doznał łaski wtajemniczenia i ociężały od tej nowej wiedzy skłonny jest inaczej spoglądać na świat. - Wymyśl do tego chwytliwą nazwę - perorował Je- rome. - Nazwa jest ważna, bo pozwala rzecz spopulary- zować. Ot, jakiś globalizm albo internacjonalizm, coś, co wygodnie ulokuje się w ludzkich głowach - i gotowe. - Demonstrują coraz lepiej - gadał z drugiej strony Sączysław Częsty. - Co dzień nabierają wprawy. Demon- strowania też trzeba się uczyć i obywatele mają żywotny interes w tym, żeby jak najlepiej opanować tę sztukę. -Upił piwa z kufla. - Jeśli tu się uda, Polska będzie następna w kolejce. Ojcowie zwycięstwa Samolot firmy „Transfer" pracowicie przepychał się przez stratosferyczne pustkowia, ale mało kto zważał na mruczenie jego silników. Od samego startu, czyli od godziny na pokładzie trwał nieustający bankiet na cześć zwycięskiej rewolucji. Wzgardzono ofertą wideo i por- nosami, co najwyżej na kilku stanowiskach odbierano serwis światowych stacji telewizyjnych, nieodmiennie roz- poczynający się od doniesień z Pragi. Szampan lał się obficie, i to na koszt organizatora, przeto nawet najwięksi malkontenci i anonimowi alkoholicy przyłączyli się do balangi. Na fali entuzjazmu wszyscy obecni byli święcie przekonani, że w aksamitnej rewolucji mieli swoją cząstkę. Mirras, Ummar i Jerome nie poddawali się wszechobecnej euforii. Po dwóch tygodniach wytrwałego testowania wytrzymałości instalacji przyjęli powrót z pewną ulgą; poza tym nie leżało w ich zwyczaju dzielić z pospólstwem czegokolwiek, nawet nastroju. Ot, tkwili na posterunku z butelkami Czeskiego w rękach; Mirras K. Mirras, jakby podkreślając swe prawa własności do skrzyni w stylu beer art, trzymał na niej nogi. Było to obszerne drewniane pudło z wiekiem, obite od wewnątrz i na zewnątrz blachą z puszek po piwie. Sprzedawca zapewniał, że zużyto ich tysiąc trzysta, z całego świata, ale kto by temu wierzył. Pojemność skrzyni obliczono na dwa transportery. Teraz oczywiście ziała pustką, gdyż piwo podlegało stosownemu schłodzeniu. Dwie nie mające już nic do roboty hostessy nudziły się, popatrując smętnie po pasażerach. Obie dla podkreślenia uroczystego charakteru rejsu wystąpiły w specjalnych stringach; szmatki z przodu nosiły obowiązkowe barwy biało-czerwono- niebieskie. Na każdej z okazałych piersi i na policzkach wymalowały sobie stosowne chorągiewki i tak paradowały po samolocie podczas uświęconego tradycją firmy zbierania datków na rzecz wyzwolonej republiki. Pochylając się w koszyczkiem nad nalanymi obliczami bankierów i biznesmenów, potrafiły sprawić w cudowny sposób, że czeki sypały się jak deszcz. Większym wszelako wzięciem cieszył się odsysacz do kart kredytowych, który wymagał rytmicznego suwania kartą wte i wewte. Gdy zakończyły obchód, pierwszy pilot ogłosił z emfazą, że konto republiki czesko-słowackiej wzbogaciło się o trzy i pół miliona doklarów. - Lepiej zwróćcie im Pilzno - mruknął pod nosem Mirras K. Mirras; ta z hostess, która stała bliżej, uśmiechnęła się dyskretnie. Od rozpoczęcia podróży przelecieli je po raziczku, ostrożnie, by nie forsować organizmów i nie budzić uśpionych pigułkami demonów kaca. Melancholia zawisła nad nimi jak całun. - A jednak piękne to były dwa tygodnie - rozmarzył się Ummar. - Gdyby mi kto jeszcze raz zaproponował coś takiego, zgodziłbym się w ciemno. - Jedź do Polski - poradził Jerome. - A pamiętacie - wyrwał się Mirras - gębę tego Ste-pana, jak pierwszy raz bredził w telewizji, że nic się nie stało? Czytał z kartki i tylko mu oczy latały na boki. Tydzień później już składał rezygnację. - Tak, błyskawicznie to poszło - wygłosił refleksję Jerome. - A pamiętacie - entuzjazmował się nadal Mirras -posąg Stalina, widoczny z mostu Karola? Zamierzaliśmy się tam wybrać, ale tyle było innych rozrywek... Podobno mierzył trzydzieści pięć metrów wysokości... no i rozebrali go w półtora dnia. - Mam w bagażu kamień na pamiątkę - pochwalił się Ummar. - A jak Jerome wydawał instrukcje opozycji? Wpadali do „Pinkasu" i z miejsca do niego: jakie są dla nas instrukcje? Rozkazy? Nie ma żadnych. Rozumiemy, rozumiemy, konspiracja. I buch z powrotem na Plac. Myślałem, że skonam. - Po co instrukcje, jak wszystko idzie dobrze? -stwierdził skromnie Barleycorn. - A te cudne okrzyki! Nie zapomnę ich do końca życia. Uż dost! - wrzasnął, aż wyrwane z apatii hostessy podskoczyły na obcasach. - Ćeśi, pojdte s nama! Podi-vej se, Stepane... A to znacie? Pijme pivo dokud żijem Po smrti se nenapijem! - Dobre. Skąd to masz? - Odpisałem ze ściany. Chyba „U Ćernego volu". - Taak - powiedział przeciągle Ummar - niech żyje rewolucja. Wiecie, wciąż nie mogę się pozbyć przeświadczenia, że walnie przyczyniliśmy się do sukcesu tych dzielnych Czechów. Trzymaliśmy z nimi i popieraliśmy ich jawnie oraz skrycie, raz nawet uczciwie narażaliśmy życie na ulicach. Ale największą naszą zasługą było to, żeśmy sprawowali nad wszystkim pieczę, siedząc „U Pin-kasu" w rytualnym kręgu nad wianuszkiem kufli. Jak ci mędrcy z Śambhali, na których wspiera się cały ciężar świata. Gdyby nie oni, dawno by się to wszystko rozleciało. Tak i my: trzymaliśmy rewolucję w mentalnych ryzach, wspomagając ją życzliwą myślą i z każdym piwem przybliżając jej sukces. Bez nas nie odbyłoby się to ani tak szybko, ani tak aksamitnie. - Piękna interpretacja - westchnął Mirras K. Mir-ras. Stuknęli się butelkami Czeskiego. Hostessy spoglądały na nich z czułością, opiekuńcze i wyrozumiałe jak Hestie u wezgłowia. maj 2002 MIAUR W nocy z wtorku na środę, gdy wiatr zawodził prze- nikliwie w antenach na dachu, Woźniak podjął męską decyzję. Pamiętał dokładnie, jak to przebiegło: w mę- czarniach. Wiercił się w gorącej pościeli, łeb mu huczał jak dworzec kolejowy, a wszystkie troski, zyskawszy swobodny dostęp do Woźniaka, mościły się demonstracyjnie w jego obolałej mózgownicy. Ktoś nie śpi aby spać mógł ktoś, pomyślał z wyrzutem, spoglądając w półmroku na pochrapującą Woźniakową. Od pewnego czasu podejrzewał ją o tę przypadłość, czemu na jawie żywo zaprzeczała- teraz miał dowód. I choć w końcu wyszło na jego, nie doznał spodziewanej satysfakcji. Poruszony do cna własnym poświęceniem, że czuwa, podczas gdy rodzina zażywa wytchnienia, Woźniak wziął się po ciemku za rozpatrywanie domowych problemów. Pieniędzy było jak zwykle za mało, inflacja żarła kieszeń jak wściekły pies, podatki nie pozostawały za nią daleko w tyle, a najdalej w przyszłym roku trzeba by zmienić samochód. Syn kiepsko się uczył, w głowie mu się chędożyły króliki i nic nie zapowiadało, że wyrośnie na wartościową jednostkę. Nie chciało mu się czytać książek. Szczególnie uparcie stronił od tych, które Woźniaka ukształtowały, preferując w to miejsce gry albo inne pierdoły. Woźniak nie mógł się z tym pogodzić, zaś Woź- niakową, widząc jego gniew, jak lwica stawała w obronie nieuka: nie musi być we wszystkim podobny do ciebie, argumentowała. Kryła się w tym zakamuflowana pretensja, że Woźniak nie jest grubą rybą, tylko chodnikowym przeciętniakiem, a nawet nieudacznikiem. Woźniak odpowiadał jej przenikliwym spostrzeżeniem, jakiego się dorobił o kobietach: wszystkie mają genialne dzieci i mężów idiotów. Temu, kto poznał tę prawdę, nietrudno zdobyć się na wyrozumiałość. Wśród nocnej ciszy myśli Woźniaka pobiegły dwutorowo: w lewej półkuli, przepełnionej rozsądkiem, narodził się koncept, by wyjąć z lodówki piwo, zastygnąć w zachwycie nad oszronioną butelką i chyłkiem wytrą-bić zawartość. To by niechybnie pomogło jako ten Ubik, nie przymierzając. Z kolei półkula prawa, gdzie mieszczą się centra artystyczne i słynne poczucie odpowie- dzialności, zdolność do poświęceń oraz inne szlachetne cechy ludzkie, nadal obrabiała nabrzmiałe domowe kwestie. Może zresztą było odwrotnie z tymi półkulami. Woźniak nie znał się na tym dokładnie. Utrudzony rozważaniami zasnął; natychmiast dopadły go czyhające u wezgłowia widziadła, nękając ze sporym animuszem. Miotnął się jak ryba i wypadł poza koleinę snu; po równym oddechu Woźniakowej poznał, że udało mu się nie krzyknąć. Pot buchał na niego jak na ciężkim kacu, a serce w piersi szamotało się w beznadziejnym wysiłku, by opuścić Woźniaka i schronić się w spokojniejszym miejscu. - Żeby to chudy byk - wychrypiał prawie że bezgłośnie. Zwlókł się z pościeli poprawiając piżamę, która przylepiła mu się do pleców pod dziwnym kątem. Stojąc na miękkich nogach począł macać po ciemku w poszukiwaniu kapci. Nie znalazłszy powlókł się przez kuchnię do łazienki. Z lustra spoglądała nań blada obrzmiała gęba, mokra od potu. Woźniak zbadał po kolei fragmenty tego obcego na poły wizerunku, zadał sobie trud ob- macania policzków o gumiastej konsystencji, zajrzał też wizerunkowi głęboko w oczy, nie uzyskując odeń żadnej pociechy duchowej. Od zimnych kafelków zziębły mu stopy, więc uznał, że ochłonął. Strużka potu dopiero teraz zdecydowała się spłynąć mu po plecach. Bo wtedy go zobaczył. Kątem oka. W lustrze. Stwór - mężczyzna? - wyglądał jak ciemny cień, wtłoczony w kąt. Przysiadł na brzegu wanny, bokiem, wpatrując się do środka, jakby debatował, czy nie warto tam wsadzić nóg w dziwacznych kamaszach. Na głowę wbił rogaty kaszkiet, a niewidoczną wskutek pochylenia twarz skrywał dodatkowo w jego cieniu. Wyglądał na owłosio- nego: nastroszone kłaki sterczały mu z karku i zakrywały uszy. Odziany był raczej w tonacji pogrzebowej. Ręce tajemniczego gościa nie odbiegały barwą od kubraka, musiał więc wdziać na nie rękawiczki albo - co przyszło Woźniakowi na myśl w ostatniej chwili - cały ubiór był rodzajem kombinezonu. Zdumiewające, jak wiele człowiek jest w stanie spo- strzec w chwili nadzwyczajnego napięcia zmysłów - bo przecież trwało to nie dłużej niż błysk. Woźniak ujrzał szczegóły poniewczasie - gdy się nad tym zastanawiał. Pamiętał, że zdziwiła go obecność podejrzanego indywi- duum w jego łazience w środku nocy. Wyjaśnienie na- suwało się samo: ktoś chwilowo zatrzymał albo i odmienił procesy fizyczne zachodzące w okolicach wanny. Za- mknąwszy oczy, widział przybysza tym wyraźniej: ani się nie ruszał, ani na niego nie patrzył, skoncentrowany bez reszty na pozie, którą przybrał. Trzeba uczciwie przyznać, że owej wizji towarzyszyła również fonia. „No dobra, Woźniak - zagrzechotało mu w głowie jak kamyk w pustym wiadrze. - Rozluźnij się. Nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Nie ma się czego obawiać." „Kto ty jesteś? - pomyślał odważnie Woźniak (im dłu- żej sobie przypominał, tym bardziej był pewien właśnie odwagi). - Co tu robisz? Czemu mnie straszysz po nocy?" „Interesuję się tobą, to wszystko. Odwiedzam różne miejsca. Gdyby mnie przetłumaczyć na twój sposób wi- dzenia, ujrzałbyś właśnie kogoś takiego jak ten na brzegu wanny. Posłuchaj, nie dzieje się nic nadzwyczajnego, choć tobie może wydawać się inaczej. Jeszcze się odezwę do ciebie." Słowa te obiły się o wnętrze Woźniakowej czaszki, gdy w lustrze nie było już nikogo. Sztywność karku ustąpiła, Woźniak rzucił łbem jak koń. Czy możliwe, aby cienie ułożyły się w ten sposób? Postąpił ku wannie i pomacał w miejscu, gdzie tamten siedział. Znajomy szampon przeciwłupieżowy, łagodna wklęsłość wanny zaprzeczały świeżemu świadectwu pamięci. Błogi spokój spłynął na Woźniaka od góry i z boków. Cóż, mnogie halucynacje optyczno-akustyczne to w końcu nic dziwnego przy jego wiecznych kłopotach. Leżąc usiłował zracjonalizować sobie to, czego był świadkiem. Gdy zamknął oczy, film z łazienki przewijał się na nowo, wzbogacony o nowe szczegóły. W miarę brnięcia we wspomnienia przybysz stawał się też coraz bardziej gadatliwy. Z boku znowu pochrapywała Woźniakowa, próbując niemrawo naśladować bezkompromisowe charczenie męża, który lądując w objęciach Morfeusza zupełnie tracił takt. Woźniak pomyślał z czułością o jej próbach dorównania swemu mężczyźnie w łóżku: w jej towarzystwie wracało poczucie realności. To właśnie wtedy, fizycznie rozciągnięty na łożu bo- leści, mentalnie zaś miotając się między zjawą z łazienki a poczuciem obowiązku, podjął brzemienną w następstwa decyzję: jutro załatwi te lewe papiery. Nie będzie dłużej zwlekał. Nie wiedział wprawdzie, na co by mu się przydały, ale dla świętego spokoju będzie je miał. Jak inni. Zamykając oczy poczuł, że postanowienie było słuszne i ulga opanowała jego znękany umysł. Mary senne jak na sygnał pierzchły i wdał się w twardy sen, który go trzymał do rana. - Ktoś wypił w nocy piwo - stwierdziła przy śniada niu Amanda Woźniak, spoglądając surowo na głowę ro dziny. - Było pięć flaszek, a są cztery. Nie rozpłynęło się chyba w powietrzu. „Gazeta Opiniotwórcza" w ręku Woźniaka zadrgała, ale zdołał zmilczeć. Przed chwilą wydrukował sobie wy- brane strony i właśnie doznawał rozkoszy lektury. - Słyszałam, jak wstawałeś po nocy. - Wypiłem, bo mnie suszyło - rzekł Woźniak impul- sywnie. - Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Wy sobie beztrosko śpicie, a ojciec się zamartwia, żeby wam niczego nie brakowało - rzucił kosę spojrzenie ku latorośli, skupionej na grzebaniu w talerzu z owsianką. Benek odłożył łyżkę i odepchnął od siebie talerz gestem podpatrzonym na filmach. - Powiedziałeś: nie brakowało? - zapytał z niedowierzaniem. - Od dwóch lat albo i dłużej dopominam się bezskutecznie o chomika. Wszyscy w klasie dawno mają żywe zwierzątko, tylko ja nie mogę się doprosić. - Wbił spojrzenie w obrus na stole i chlipnął dla podkreślenia efektu. Podejrzewając, że ojciec mógł nie zauważyć tej oznaki dogłębnego bólu, powtórzył chlipnięcie, tym razem ze stosowną przesadą. - Nie wyj mi tu! - podniósł głos Woźniak. - Lepiej byś wziął do ręki książkę. Ja w twoim wieku miałem przeczytany cały kanon młodzieżowy i zabierałem się za Hollanka i Harry'ego Harrisona! - Szedłeś alfabetycznie? - zainteresował się Benek. - Szedłem logicznie. Posłuchaj, żywe zwierzę kosztuje mnóstwo pieniędzy i starań, a są z nim same kłopoty. Myślisz, że postawisz je w kącie i zajmiesz się swoimi głupotami? Trzeba się nim opiekować, karmić je, sprzątać mu klatkę i bawić się z nim, żeby nie było mu nudno. - Jak mam się opiekować, kiedy nie mam kim? - zauważył rezolutnie malec. - Ex nihilo nihil. - Ty mnie tu nie epatuj łaciną - obruszył się Woźniak. - Zbieraj swoje klamoty i jazda do szkoły! Po wyjściu latorośli siedzieli przy stole, dopijając kawę. Woźniak przerzucał gazetę. - A ty co? - zwrócił się do żony. - Znowu macie wolne? - Jak zwykle w środy. - To już drugi dzień w tygodniu. - No tak. Gratuluję spostrzegawczości. - Wożniako-wa zapatrzyła się w kąt, zwrócona do męża półprofilem. W dość odległy sposób przypominała mu tamtą Amandę sprzed lat, w której zadurzył się tak beznadziejnie. Jej rysy rozjaśniał blask idący od okna, a może ostatki młodości, które lada rok zerwą się do definitywnego odlotu. - Przyjęli nową chmarę ludzi z ulicy. Nazywają to rozpraszaniem bezrobocia. - A powinni rozpraszaniem pracy - dobił puentę Woźniak. - Do czego to doprowadzi? Tyle samo pracy dzieli się na coraz to większą liczbę etatów.W ten sposób nikt już nie pracuje naprawdę. - Ano właśnie. - Oprócz nas, prywatnych przedsiębiorców. To my utrzymujemy w formie ten kraj. Posłuchaj, co tu piszą. Jakiś maniak komputerowy w Japonii tropi seryjnego mordercę. Ładuje w komputer wszystko, co wiadomo o ofiarach. Co jadły, jak się ubierały, gdzie i po co łaziły... upodobania artystyczne, seksualne, typ urody. Ustalił tyle - zerknął na Amandę znad płachty - że ofiary to głównie kobiety. - Ciekawe - westchnęła. - Naprawdę ktoś je mordował? - Nie wiadomo, kto. Wyglądało na to, że umierały normalnie. Hercszlaki, wylewy, raki piersi, wypadki dro- gowe - ale jest tego stanowczo za dużo. „Niepokojąca seryjka", napisali tutaj. - Kto umiera dzisiaj na raka piersi? Zwłaszcza w Japonii? W dobie mammografów... - Więc ten komputerowiec tropi niewidzialnego sprawcę. Jego zdaniem nie musi nim być człowiek. - A kto? - Cywilizacja. Tempo, stresy, przechemizowana żyw- ność, warunki życia w tłoku, w zanieczyszczeniach, w hałasie zbierają straszne żniwo. - Tylko wśród kobiet? - Można by powiedzieć: za- myśliła się. Gdyby już nie była zamyślona. - Chyba czy- tałam powieść na ten temat. - I wiesz, co wyszło z przesiewania tego całego szajsu? Że jedynym wspólnym elementem między nimi są drzewka bonsai. - Brednie - osądziła Woźniakowa, ale oderwała się od dalekich myśli. Jej spojrzenie odcumowało z kąta, wędrując jak po sznurku na okienny parapet, gdzie w białej doniczce zieleniło się ich domowe bonsai. Opodal błyskały groźnie niklowe szczypczyki do przycinania; z drugiej strony, oprawny w kolorową okładkę, le- żał instruktaż do zadawania tych tortur. - Wygląda to zatem na spisek drzewek bonsai. Co robi tamtejsza policja, skoro to takie proste? - Może to duch drzew? Jakiś huorn albo król lasu? Wycięli mu dżungle, wypalili, więc plącze się po miastach? - Widzę, że chciałbyś się mnie pozbyć - powiedziała Woź- niakowa. - Przeczytałeś to z jakąś mściwą satysfakcją. - Wcale nie. - Woźniak porzucił „Opiniotwórczą", obszedł krzesło żony i zanurzył od góry twarz w jej wło sach. Pachniały snem i lakierem. - Co ty gadasz - po wiedział. - Miałem ciężką noc. Jutro pójdę załatwić te papiery. Co byśmy zrobili bez ciebie. Czuł ciepło promieniujące z jej głowy. Podobno aż czterdzieści procent ciepła opuszcza organizm tą drogą. Ale tak twierdzą pewnie producenci czapek. - Do kogo pójdziesz, jak nie wiesz, do kogo? - Dowiem się. Popytam ostrożnie wśród pracowników. Albo w barze. Podobno też ogłaszają się w interne-cie. - I policja patrzy na ten proceder przez palce? Baju- baju, będziesz w raju. - Kto ich tam wie? W „Gazecie" nic na ten temat nie stoi. A chwalą się co i rusz, bezwstydnicy: podajemy in- formację kompletną. II Nie wiadomo dlaczego Woźniak wyobrażał sobie, że chcąc spotkać się z człowiekiem, zdolnym zaradzić jego trudnościom, będzie musiał przemykać się nocą podej- rzanymi zaułkami. Nawet gdy decydował, jak się odziać na tę okazję, czy brać gotówkę i ile, nie pozbył się skojarzeń z supertajną operacją szpiegowską. A ponieważ prawie wszystko, co Woźniak robił w życiu do tej pory, było aż do bólu legalne i prawomyślne, więc nie dziwota, że opanował go jaskółczy niepokój. Tymczasem instrukcja, gdy w końcu nadeszła, okazała się banalna: miał zasiąść w parku na ławce jak szukający wytchnienia mieszczuch, wachlując się od niechcenia „Gazetą Opiniotwórczą". Wachlowanie okazało się przydatne z uwagi na panujący gorąc. Liście z drzew opadały, choć był dopiero początek sierpnia. Facet, który się przysiadł, nie zwrócił na Woźniaka najmniejszej uwagi. Wpakował sobie papierosa do gęby i jął grzebać po kieszeniach za zapalniczką. - Palenie szkodzi człowiekowi i naturze - poinfor mował go Woźniak. Tamten znieruchomiał, spuścił wzrok na winietę „Gazety Opiniotwórczej", mruknął zniewagę pod nosem i podniósł tyłek z ławki. Raz czy dwa obejrzał się na Woźniaka, odchodząc szybkim krokiem. Następna była kobieta w wieku produkcyjnym, z tych, co by mogły śmiało podnosić dzietność społeczeństwa. Farbowana blondynka w typie feministki; fakt, że i w nią łakomie jął się już wgryzać ząb czasu. Ale jeszcze wyglądała niczego. Woźniak zastanowił się przelotnie, jak by zareagowała, gdyby zaczął się do niej dostawiać. - Palenie szkodzi - zainaugurował. Spojrzała nań półprzytomnie, więc zamachał „Opi- niotwórczą". - Tak tu piszą. Rak płuc i efekt cieplarniany. Ku- mulacja skutków. Tracimy na tym wszyscy. - Aha - stwierdziła bez zainteresowania. Też podniosła się i zrejterowała. Nie minęło dziesięć sekund, jak jej miejsce zajął ciemnowłosy mężczyzna w zielonej koszuli. - No dobra, Woźniak - rzekł patrząc przed siebie-niech pan już schowa tego szmatławca. Gadaj pan szybko o co chodzi, bo czas nagli. - Palenie szkodzi - rzekł zdecydowanym tonem Woź- niak. - Psiakrew, zapomniałem, co mam odpowiedzieć. Szkodzi jak cholera? - zapytał z nadzieją. -Nie. - Ja nie palę? - Pudło. Wie pan, trudno mieć zaufanie w interesach do kogoś z tak słabą pamięcią. - Albo to pan jeden potrzebuje dokumentów? Mów pan, co to ma być, a ja przypomnę sobie w trakcie. Co by pan chciał? - obrzucił Woźniaka luzackim spojrzeniem światowca, którego to wszystko przy okazji nieźle bawi.- Legitymację Ligi Ochrony Przyrody czy może za- świadczenie ze schroniska? - A co pewniejsze? Tamten wzruszył ramionami. - Jedni biorą to, inni tamto. Zależnie od życzeń i zasobów. Mnie nie szkodzi, bo rzuciłem! Widzi pan? Przypomniałem sobie. - A oprócz legitymacji albo zaświadczenia? Chyba miałem zbyt wygórowane mniemanie na temat pańskiej oferty. Mężczyzna chwilę się zastanawiał. - Mój ojciec mawiał tak: nie pokazuj więcej niż są w stanie kupić. Na cóż panu, drogi panie Woźniak, wiedza o papierach kierownika schroniska albo o wycinkach z gazet, skoro pana na to zwyczajnie nie stać? Ludziom trzeba oszczędzać męczarni duchowych. - Nie interesują mnie wycinki z gazet - oświadczył butnie Woźniak. - Nie zbieram makulatury. - Oj, niesłusznie. Nawet się pan nie domyśla, jaki to solidny dokument. Staroświecki, godny zaufania papier, jeszcze z epoki wielkich drukarń... Nie to co elektronika: dziś jest, jutro skasowane. Przypuśćmy, że ma pan wycinek sprawozdania z procesu, w którym zasiadł pan na ławie oskarżonych. Wygrał pan czy przegrał - rzecz bez znaczenia. Powiedzmy, że proces toczył się o naruszenie nietykalności cielesnej. W relacji jest obowiązkowo krótka wzmianka, o co poszło: otóż obił pan kijem maltretownika bocianów czy bezdomnych świstaków, które wykradały resztki z osiedlowego śmietnika. W oczach każdego, kto zechce się z tym zapoznać, wychodzi pan na bezkompromisowego bojownika o prawa zwierząt, nie wahającego się wystąpić czynnie przeciwko tym, co je naruszają. Ale to nie dla pana, niestety-westchnął. - Nie ma pan kasy. - Kasę zawsze można zebrać. - Panie Woźniak - mężczyzna oderwał wzrok od za- słanych listowiem alejek i spojrzał mu prosto w oczy. - Zajmujemy się organizowaniem dokumentów dla tych, którzy w obliczu znanych faktów poczuli się odrobinę niepewnie. Sądziliśmy, że ludzie, którzy w przeszłości zdrowo narozrabiali, a i tacy, co wykazali się jedynie naganną biernością - mają wewnętrzne poczucie własnych przewin i są w stanie stosownie do nich dobrać środki rekompensujące. - Pokręcił głową z dezaprobatą. - Za każdym razem okazuje się, że trafiamy na niewinne baranki. Nikt nie czuje się winny. Większość próbuje sprawiać wrażenie, że ktoś ich wrobił. Demonstrują głę- bokie poczucie pokrzywdzenia. Panie Woźniak, ja nie zajmuję się psychoterapią. - Zaraz, zaraz - powiedział Woźniak - dlaczego pan sądził, że każdy precyzyjnie oceni sam siebie i potem z tabeli, której mu pan nawet nie pokaże, tylko o niej opowie, dobierze coś na miarę... potrzeb? Skąd niby, do cholery, mam wiedzieć, czy zaświadczenie w mojej sytuacji to już dość, czy jeszcze podeprzeć się legitymacją? - Ostro pan pilnuje, żeby nie przepłacić, co? Wie pan, co mnie uderza w tym wszystkim? Że ludzie ciągłe nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Myślą chyba, że to taka zabawa albo straszenie na niby. - Jeśli wszyscy zostaną wyposażeni w zaświadczenia, jak to uwielbiali zwierzątka, a kotki w szczególności, to kontrolerom może się to wydać dziwne, nie? Wszyscy kochali niedźwiadki, tygryski, rybki, nieba im przychylali - tylko że nagle zostaliśmy na tym padole sami, jeśli nie liczyć much, wron, szczurów, kotów i psów. I jeszcze pcheł oraz karaluchów. Nie wzbudzi to podejrzeń? - Więc co? - mężczyzna wrócił do kontemplowania parkowych dróżek. - Lepiej nic nie trzymać w zanadrzu? Wszyscy będą coś pokazywali na swoją obronę, tylko pan nie wyciągnie niczego? Nie sądziłem, panie Woźniak, że jest pan ryzykantem. - Czy pan nie rozumie... - podniósł głos Woźniak. - Ciszej, z łaski swojej. Nie jestem głuchy. - ...że tam, gdzie rzadkie dobro staje się powszechne, jego wartość automatycznie spada? Jeśli pan rozda każdemu po diamencie, przestaną one budzić pożądanie. - Oczywiście myli się pan. Analogia jest mało ścisła, ale trzymajmy się jej. Są wszak diamenty i diamenty, jedne prawdziwe, inne sztuczne, wielkie i małe, oszlifowane świetnie i kiepsko... - Pan oferuje mi właśnie same podróbki! - Nie do odróżnienia od oryginału. - Z konieczności muszę w to wierzyć. Myślę, że wiem, na czym polega mój problem: nie mam pojęcia, czego potrzebuję. I czy rzeczywiście potrzebuję. Inaczej sobie wyobrażałem to spotkanie. - Tak? Jak? - Sądziłem, że dostanę kwestionariusz do wypełnienia. Że ktoś mnie będzie wypytywał o przeszłość... i w ogóle. - Krótko mówiąc że ktoś spojrzy ze zrozumieniem i życzliwością na to pańskie plugawe życie, pochyli się nad nim wzruszony i w końcu w imieniu tych miliardów stworzeń wyprawionych na łono Abrahama udzieli panu rozgrzeszenia. Panie Woźniak - mówił z wyraźną złością- pan potrzebuje psychiatry albo księdza. Nie jestem żadnym z nich. Nie bardzo widzę, jak mógłbym panu pomóc. Żegnam. - Ale nie ruszał się z miejsca. - Niech pan zaczeka. Może więc małe zaświad- czonko? - Zaświadczenia i legitymacje będą mieli wszyscy. Tudzież zdjęcia samych siebie głaszczących kury, kar- miących gołębie albo czochrających się o lamę w zoo. Trzeba myśleć perspektywicznie. - Co więc pan proponuje? - Może reflektowałby pan na dowód zatrudnienia w schronisku dla psów, które się spaliło? Podpalił je fanatyk o twardym sercu, który nie mógł znieść ich tęsknego szczeku przez całą dobę? - Nie lepiej dla kotów? - Wie pan, jest takie powiedzenie- niech pan się nie obrazi - wyżej sra niż dupę ma. Tych od kotów mogą prześwietlać wte i wewte. Na co to panu? Pies to spokojny, pewny dokument, który w komisji lustracyjnej nie wzbudzi żadnych podejrzeń. Zawsze lepiej skryć się w tłumie, bo tych z psami będzie najwięcej. - Przypuśćmy, że ma pan rację - rzekł Woźniak. - A żona? Jestem żonaty. Co z żoną? - Hm... zdaje mi się, że pańskiej żonie dokument tego typu nie będzie potrzebny. - Jak to? Co pan ma na myśli? - No, nic takiego. Skoro jesteście małżeństwem, ochronią ją pańskie papiery. Gdyby miała na ten temat - mówię o stosunku do zwierząt - radykalnie odmienne poglądy od pańskich, nie wyszłaby przecież za pana. - Mówił gładko, a jednak Woźniak słuchając go odnosił wrażenie, że się wikła. - Oczywiście może pan zamówić dla niej osobny komplet. Tak panu na niej zależy? Długo ze sobą jesteście? - Będzie z dziesięć lat. Benek chodzi już do czwartej klasy. A, byłbym zapomniał: Benek też jest wielkim mi- łośnikiem przyrody. Nie widziałem drugiego takiego. Jak mnie zaczął molestować o chomika, musiałem ulec. - I co się stało z tym chomikiem? - No... zdechł. Słabowity był jakiś. Wybrakowany. Mówię panu, Benek strasznie to przeżył. Prawie odchodził od zmysłów. - Krótko mówiąc wyjątkowa rodzinka, co? - mrugnął okiem mężczyzna, ale na jego obliczu nie było śladu wesołości. - Zróbmy tak: żonę poznał pan właśnie w schronisku. Przyszła po pieska... Przypadła panu do gustu. Umówiliście się, potem bara-bara... ma pan zdjęcia z tego okresu? Woźniak skinął głową. - Oczywiście. Ale schronisko ma być dla kotów. Nie dla psów. Zawsze bardziej lubiliśmy koty. Kiedyś nawet chcieliśmy sobie kupić jednego. Tamten machnął ręką z rezygnacją. - Jak pan woli. Psy byłyby lepsze. Nie tak nachalne. W każdym razie ja pana ostrzegałem. Woźniak kaszlnął. Od pewnego czasu zbierał się do wypowiedzenia najpoważniejszej wątpliwości i uznał, że nastąpiła stosowna pora. - Jest coś, co mnie męczy, panie... nawet nie wiem, jak pan się nazywa. - Nowak. - Panie Nowak. Wdaję się z panem w interesy o wąt- pliwym stopniu legalności. Przyjmuję od pana rady oraz ostrzeżenia. Flirtuję z panem światopoglądowo oraz, by tak rzec, ekonomicznie. - Nie za dobrą literaturę czytał pan ostatnio. Albo oglądał kiepskie filmy. Woźniak puścił tę uwagę mimo uszu. - Zastanawiam się, w imię czego miałbym panu zaufać i iść dalej w ciemno. Skoro Stowarzyszenie na Rzecz Braci Mniejszych działa oficjalnie i nawet umieszcza ogłoszenia w internecie, to czemu spotykamy się w parku, a nie w pańskim biurze? Co mamy do ukrycia? - Biura są duże. Mają stosowne do wielkości uszy. - Ale co pan chce ukryć? I jak? Jeśli dobijemy targu, na pewno założycie mi kartotekę, do której dostęp... - Myli się pan. Pan odbierze swoje dokumenty i znika, a w bebechach komputerowych też niknie po panu wszelki ślad. A jeśli nie dobijemy targu - zawiesił głos-pewnie wolałby pan, żeby nikt wścibski nie dowiedział się, że miał pan niezdrowe zachcianki. Umiejętnie godzimy, panie Woźniak, legalną formę działalności z tym, co lepiej utrzymać w jakim takim sekrecie. - Słabo mnie to przekonuje - wyznał Woźniak. Pomysł z dokumentami naraz wydał mu się idiotyczny. - Po co to wszystko robicie? Z miłości dla zwierząt? Im już nic nie pomoże. Dla pieniędzy? Żeby się zabawić? - Cóż, miewamy intencje, które nam pan przypisuje. Ale istotny powód jest inny: rozpowszechniając te starannie sporządzone dokumenty i akta doznajemy szlachetnego złudzenia, że ludzkość przejrzała na oczy i dąży do ekspiacji. Że żałuje swych krwawych wyczynów z prze- szłości i odwraca się od nich ze wzgardą. A jeszcze nie jest powiedziane, że nikt tych legitymacji nie sprawdzi. - To jakaś paranoja - podsumował Woźniak. - Zgadł pan. Ale ponieważ cały ten świat jest jedną wielką paranoją, więc doskonale mieścimy się w obo- wiązującym paradygmacie. Rozum wobec paranoi jest bezsilny, jak się pan może o tym przekonać codziennie i na każdym kroku. Pobić takiego przeciwnika można jedynie stosując metody z jego arsenału. - Potarł czoło ręką i przejechał po rzednących włosach. - Za bardzo się podniecam tym wszystkim. Co do legalności: wobec władz jesteśmy towarzystwem hobbystów, które dla własnych członków prokuruje owe podwójne życiorysy, potwierdzone zaświadczeniami - lecz póki służy to niewinnej zabawie, wszystko jest OK. Nie demonstrujemy na ulicach i nie rzucamy kamieniami. Władza ma dość poważniejszych problemów. Nie tyka nawet neofaszystów, którzy paradują z pochodniami, głoszą bezwstydne hasła, a w kieszeniach brunatnych koszul noszą niskonu-merowe legitymacje NSDAP. Obrócił się na ławce i bezceremonialnie złapał Woź- niaka za ramiona. - Niech pan się do nas przyłączy, panie Woźniak. Jeszcze niebo jest spokojne i nie słychać grzmotów, ale za horyzontem już czai się apokalipsa. Niech pan żałuje za grzechy i ratuje duszę, skoro ciała już uratować nie sposób! - Pojął w jakimś przebłysku, że przeholował; jego uścisk osłabł. - Wcale niewykluczone, że te niepo zorne papierki, ta dziecinna zabawa w odmienianie prze szłości kiedyś uratują panu życie. Woźniak powoli wyswobodził się z jego uchwytu. III W barze „Zdradliwa Toń" nawet o tej porze - było wczesne popołudnie - panował miły, sprzyjający intymności półmrok. System chytrze rozmieszczonych kurtyn bronił światłu dziennemu dostępu do lic i źrenic gości. Na tle butelek i dozowników kiwał się sennie barman o staroświeckim imieniu Cyryl. Może to wieczne nasycę- nie tutejszej przestrzeni dymem, a może rodzą] bijącej od szkliwa poświaty sprawiały, że Woźniak czuł się tu istotnie jak w toni wodnej. Wątpliwe, by efekt ten został osiągnięty na zamówienie, raczej stworzył się sam niby Majmasz Samosyn - ale kogo dziś, kiedy nikt nic nie czyta, stać na takie skojarzenia? Woźniak sączył piwo z kufla, dumając o różnych życiowych sprawach. - To skandal jakich mało! - zahuczał obok oburzo ny bas. W każdej knajpie na świecie, o każdej porze, jakiś samodzielnie mianowany przedstawiciel opinii pu blicznej bierze na siebie trud wymierzania cięgów wi dzialnemu światu. „Zdradliwa Toń" nie stanowiła wyjąt ku. - W całym kraju nie sposób znaleźć paru tuzinów sędziów do obsadzenia komisji lustracyjnych! Prawni ków mamy więcej niż w Ameryce, a jak trzeba brać się za sądzenie, nie ma chętnych! - Zarechotał rozgłośnie i Woźniak zwróciwszy się w tamtą stronę dostrzegł tylko podrygujące brzuszysko. Kompan krytykanta mruknął coś niewyraźnie, próbując ni to studzić radykalizm jego poglądów, ni to się z nimi zgadzać. - A co tu jest do rozumienia? - wykrzyknął z emfazą brzuchaty. - Sprawa jasna jak słońce. Każdy z nich prażył z dubeltówki do ptactwa i zwierzyny, krew zajęcy i saren ma na rękach oraz na sumieniu - i innych ma sądzić za to samo! - Wydał wzgardliwe prychnięcie, jakby ktoś odetkał spory gar pod ciśnieniem. - Najpierw trzeba zlustrować tych, co mają lustrować innych! - I pan by się do tego wyśmienicie nadał - skomentował kąśliwie Woźniak, bo już nie mógł wytrzymać. Małe oczka, wsadzone jak dwie oliwki w ciasto, prze- kręciły się i spoczęły na nim z wyrzutem. - Patrzcie go! Jeszcze jeden okaz! - wykrzyknął try umfalnie gruby. - Uderz w stół, a nożyce się odezwą! Zało żę się, że gardłuje tak, bo ma w domu fuzję albo wnyki i codziennie łaził z rym do lasu, kiedy jeszcze było tam co mordować! Poznaję takich cwaniaków bez pudła! Jego towarzysz zamamrotał coś pojednawczo, prze- rywając na chwilę tokowanie grubasa. - No to jego ojciec! Albo dziadek! Teść! U takich to rodzinne! Założę się, że powiesił sobie jelenie rogi nad drzwiami! - Słuchaj no, koleś - Woźniak wstał i zbliżył się do impertynenta. - Może ci się zdaje, że wolno ci lżyć mnie i moją rodzinę do dziesiątego pokolenia, chociaż nic o mnie nie wiesz. To, żeś wypił kufel za dużo, nie wydaje mi się dostatecznym usprawiedliwieniem. No to patrz tutaj, o ile gały nie odmówiły ci jeszcze posłuszeństwa- wyszarpnął z kieszeni dokument, po czym rozpostarł go przed zmartwiałą gębą grubasa. - Gdybyś umiał czytać, to byś się stąd dowiedział, że byłem kiedyś kierownikiem schroniska dla zwierząt. Prowadziłem ten interes całe cztery lata, dokładając nieraz z własnej kieszeni, póki jakiś skurwiel nie podłożył mi ognia pod te nędzne szopy! Denerwowały go moje pieski, nie mógł znieść ich tęsknego szczeku! - Pociągnął nosem. - Ze dwieście psów i kotów usmażyło się żywcem, resztę rozjechały samochody na pobliskiej auto- stradzie. Próbowałeś kiedy, koleś, uciekać na oślep w zenicie przerażenia, kiedy nastroszone futro tli ci się na plecach? Nie? To dziękuj Bogu, żeś nie doświadczył tego, co moje zwierzaki. - Złożył dokument i pieczołowicie umieścił go sobie w kieszeni na sercu. - Jak się nie opamiętasz i nie przestaniesz rozpusz czać ryja, każę wezwać policję. Usiadł i ostentacyjnie zajął się piwem. - Najmocniej przepraszam - grubas stał nad nim sapiąc rozgłośnie. Jednocześnie napierał nań nadspodziewanie twardą tuszą; Woźniak chcąc nie chcąc odsunął się trochę. - Tym razem intuicja chyba mnie zawiodła. Rzadko się to zdarza. - Dobra już, koleś, przeszkadzasz mi w piciu - uciął Woźniak. - Na drugi raz porządnie się zastanów, zanim otworzysz japę. Chyba że będziesz chciał nalać sobie do niej piwa. - Zgrabnieś go pan usadził - pochwalił barman. - Ledwo się tu zjawił, zaraz robi rej wach. Takim zawsze coś nie pasuje. Woźniak kiwnął głową, że w pełni się zgadza z tą oceną. - Na jego miejscu najpierw bym trochę schudł. Oprócz rozumu potrzebna mu dieta-cud, ot co. Skaranie boskie, żeby pakować w siebie tyle żarcia. Myśli pan - nachylił się konfidencjonalnie w stronę barmana- że to na korzonkach tak się upasł? To tacy jak on byli stałymi klientami sklepów mięsnych. Na nich właśnie za- rabiali rzeźnicy, regularnie pozbawiający życia miliony sztuk bydła i nierogacizny. Mózg mu zalazł złogami od przeżarcia mięsem, i tyle. - Ma pan całkowitą rację - Cyryl skłonił się z sza cunkiem. - Nie korzonki były podstawą jego menu, co to to nie. Przed knajpą grubas, który tam czekał, zaczepił Woźniaka równie obcesowo. Upodobał go sobie na ofiarę własnych poronionych wywodów? - Panie Woźniak, przepraszam za moje zachowanie tam i tutaj, ale wynikło ono z bezradności. Muszę pana ostrzec. Grozi panu poważne niebezpieczeństwo. - Tłustą łapą ucapił rękaw Woźniakowej kurtki, który tamten daremnie próbował wyszarpnąć. - Niech mnie pan puści. Jakie niebezpieczeństwo? - Jeszcze nie wiem, ale pod żadnym pozorem niech się pan nie zadaje... Miał pan ostatnio niespodziewanych gości? - Może i miałem. Co to pana... Skąd pan zna moje nazwisko? - Z papierów, które mi pan pokazał. To, że pan je ma, świadczy, że orientuje się pan z grubsza, co się tu dzieje, ale z pewnością nie wie pan wszystkiego. Panie Woźniak, zwierzęta były piękne i należy ich żałować, ale teraz niebezpieczeństwo grozi całej planecie. - Mówił pan, że mnie - rzekł Woźniak z niechęcią. - Panu przede wszystkim. Jedno drugiego nie wyklucza. Pracuję, by tak rzec, dla pewnej organizacji pozarządowej i z tego powodu mam dostęp do reglamentowanych informacji. Proszę pana, Ziemia jest pod ustawiczną obserwacją. Kosmici wywołują cały ten ferment. - Jaki ferment? - Woźniak rozglądał się za policjantem. Zastanawiał się, jak postąpić. Wzywać pomocy? Przechodnie wezmą to za szarpaninę pijaczków; z do- świadczenia wiedzą, że najlepiej nie pakować się w cudze scysje. - No bo oni tylko udają, że wam pomagają. Że nieba chcą przychylić. W rzeczywistości chcą sprawować nad wami kontrolę. Ujawnią się panu i będą pana próbować pozyskać do... Do czego go będą pozyskiwać, Woźniak nie dosłyszał, bo oto pochwyciły go mocne ramiona i wepchnęły do bagażowej furgonetki, obok której stali. Ktoś ze środka usłużnie otworzył drzwi, Woźniak zanurkował głową w otwór, padł na podłogę i przetoczył się po niej. Już jechali. Obok gramolił się grubas; przez chwilę widział z bardzo bliska jego oko, wyłupiaste jak u ryby i podobnie pozbawione wyrazu. - Panie Woźniak - jęczał gruby - ja pana błagam... Zdołał się dźwignąć na kolana i unieść do obwisłej gardzieli tłuste ręce; gmerał nimi w pośpiechu, jakby ulegał panice, czy zdąży, ale ruchy jego nie wykazywały logicznej koordynacji, wyglądało to tak, jakby coś odpędzał, ale może gesty plątała mu szaleńcza jazda, bo wciąż rwali przed siebie, a kierowca zbierał zakręty jak wściekły. Woźniak nawet nie zdążył się przestraszyć, tak szybko się to działo, spożyty alkohol też nie pomagał w koordynacji wysiłków, ilekroć usiłował się podnieść, nagły manewr kierownicy powalał go z powrotem. Grubas zaprzestał machania rękami, zdobywając się na słynny wytrzeszcz oczu numer dziewięć, gęba mu się otwarła jak do intonowania hymnu albo jak do ugryzienia niewidzialnego przeciwnika. - Panuueee Woośniaa... Wycie przebijało przez pracujący na wysokich obrotach silnik, sięgając takich nut, że Woźniakowi mimo woli włosy stanęły na głowie. Raptem z okrągłego czoła grubasa wyskoczyła szufladka, w której coś zakręciło się niebieskawo - ptaszek, przemknęła Wożniako- wi niedorzeczna myśl - i wielki tłusty mężczyzna po prostu rozpękł się na dwoje, chlustając i dymiąc na boki. Smród był taki, że wrażliwca Woźniaka momentalnie zemdliło, furgonetka podskoczyła na nierównościach, to kierowca puścił ster i teraz on toczył na fotelu walkę z niewidzialnym przeciwnikiem. Woźniak przydzwonił głową o blaszaną burtę, co przez chwilę podziałało trzeźwiąco, ale mikrobus już leciał w dół po stoku, świat za oknami zakręcił się szpetnie i nagle uleciał strasznie wysoko, a potem bardzo powoli wrócił na swoje miejsce. Woźniakowi wydało się, że trwa to całe wieki, nie chciało mu się otwierać oczu, dopóki nie pojął, że ma je otwarte przez cały czas. Stopniowo wróciła mu zdolność widzenia. Hurgot koziołkującego żelastwa ucichł, zastąpiony świergoleniem w uszach; kiedy po nieskończenie długiej sekwencji ruchów, angażując w to wszystkie siły, zdołał obrócić się na boku, zobaczył o kilkadziesiąt metrów dalej pogięte pudło furgonetki. Od strony silnika lizały je płomienie. Postanowił wstać; po kilku próbach zamiar się powiódł i Woźniak utrzymał się na gumowych nogach. W klatce piersiowej czuł przeszywający ból, ale mógł oddychać. Ręce i nogi miał całe. Coś zaszło, powiedział do siebie. Lazł skosem w stronę najbliższych krzaków, pewien tylko jednego: że musi tam dotrzeć, jeśli chce odpocząć, a odpocząć musi, bo więcej wysiłku go zabije. Coś zaszło, coś zaszło, powtarzał machinalnie jak mantrę. W krzakach długo przychodził do siebie. To znaczy miał wrażenie, że o wiele za długo, podczas gdy nie było przecież czasu do stracenia. Czołgając się, trochę idąc, pochylony bardziej ze względu na ból niż konieczność konspiracji, pokonał spory dystans. Tak mu się wydawało, dopóki wycie policyjnych syren nie wybuchło mu prawie za plecami. Zrobiło mu się wszystko jedno, czy go znajdą, czy nie. Wyprostował się dumnie i nie zważając na nic po prostu poszedł przed siebie. IV Korowód wiódł osobnik słusznego wzrostu i pokaźnej tuszy, odziany w fartuch, niegdyś zapewne białego koloru, teraz umorusany i wymięty. Z trudem opinając baryłkowatą postać, fartuch ten wydawał się toczyć beznadziejną walkę z napierającym nań sadłem. Z tyłu zebrany i związany tasiemkami, z przodu został obficie spostponowany czerwoną farbą. Ktoś szafował nią tak ochoczo, że pomazał nią nalane oblicze tłuściocha, a nawet przypominającą naleśnik czapkę, również umownie białą, która przekrzywiła mu się na głowie. W potężnej garści osobnika połyskiwał monstrualny nóż z tektury, oklejony cynfolią; jej ostrze pedantycznie obryzgano tą samą farbą co fartuch. Byłoby przesadą twierdzenie, że szedł z entuzjazmem, raczej powłóczył nogami, a na jego szerokiej gębie o trzech podbródkach malowało się uczucie poniżenia i upokorzenia. Gdy mijał wciśniętych w szpaler Woźniaka i Benka, naszyjnik z ser- delków zadyndał groźnie na jego szyi.. Za nim kroczyło tyczkowate indywiduum w wysokich butach z gumy, podwiązanych w pachwinie do pasa. Ten przynajmniej próbował okazywać resztki godności: hardo spoglądał spod włóczkowej mycki. W ręku dzierżył długie wędzisko z kołowrotkiem i sznurkiem; na jego końcu, przebita sporym hakiem, dyndała srebrna ryba z tektury i cynfolii. Drugą ręką ujmował podbierak, zarzuciwszy go sobie na ramię; w spływającej mu na plecy siatce plątało się więcej rybiego drobiazgu. Kto by sobie zadał trud dokładniejszego obejrzenia połowu, ten by dostrzegł, że każda z ryb została okrutnie przewiercona oddzielnym haczykiem. Cała wiązka różnej wielkości haków wisiała mu u pasa; największe posłużyć by mogły do łowów na rekiny. Zamiast krawata przypięto mu ogonem do góry objedzony z mięsa rybi szkielet. Obok niego dreptał przygarbiony jegomość w tyrolskim kapelusiku z kitką, w zielonej kurtce i spodniach oraz butach z cholewami. Opasany był ładownicami ni- czym rewolucjonista Pancho Villi - stroszył czarne wą-siska i łypał złym spojrzeniem na boki. U szyi zwisał mu na pasku sztucer myśliwski z lunetą, skręcony w węzeł; gdyby nie fakt, iż była to atrapa, można by zastanowić się, jaki siłacz tego dokonał. Do pasa tego odrażającego indywiduum, które wzbudzało najwięcej negatywnych uczuć u obserwatorów, przytroczono mnóstwo zwierzyny płowej: przepiórek, szmacianych zajęcy, bażantów, chyba nawet lisa, tak że szedł zaplątany w to przeraźli- we bogactwo, wręcz brodził w nim ostentacyjnie. Ani cień skruchy nie kalał jego występnego oblicza. - Tato - powiedział z dołu Benek - ten pan ma taką spódniczkę ze zwierzątek jak Polinezyjczycy. Woźniak chciał uściślić, że Polinezyjczycy noszą spódniczki z sitowia, a i to tylko dla turystów, ale zagłuszył go megafon. Za procesją pędzonych ku uciesze pospólstwa winowajców jechała wolno odkryta półcięża-rówka, a stojący na pace konferansjer wykrzykiwał pod ich adresem do mikrofonu różne obelżywe uwagi. - Przyjrzyjcie im się dobrze! - zawołał. - Defilują przed wami przedstawiciele tych, którzy w decydujący sposób przyczynili się do hańby ludzkości. Oto rzeźnik, który z mordowania zwierząt na mięso uczynił źródło swego do chodu i powołanie życiowe! Żył z zabijania niewinnych stwo rzeń, a jego sumienie, twarde jak stal jego noża, nie napo mniało go ani razu. Niewykluczone, że jeszcze czerpał sa tysfakcję ze swego nikczemnego procederu! Woźniak wyszarpnął Benka, wklinowanego pomiędzy spektatorów, i wypchnął przed siebie; niechże chłopak coś zobaczy na żywo, nie tylko w tej telewizji. - Ten za nim to tak zwany rybak, znajdujący upodo banie w zadawaniu cierpienia i śmierci zwierzętom wod nym. Dla własnej nikczemnej przyjemności nie wahał się płoszyć ich z podwodnych kryjówek i nabijać na haki, od których nie było uwolnienia. Nawet jeśli rybie udało się odczepić i wrócić do rzeki, ginęła w męczarniach albo padała łupem naturalnych wrogów. To tacy jak on oczy ścili akweny śródlądowe z żywych istot! Precz z nim i z innymi łajdakami jego pokroju! - Precz! Precz! Hańba! - odkrzyknął niemrawo tłum. - Och, nie dosłyszałem - zdumiał się konferansjer z paki. - Można by pomyśleć, że sympatyzujecie państwo z tymi wyrzutkami rodzaju ludzkiego. Tak niewielu jest wśród was aktywistów ochrony przyrody? - Precz! - zaryczał tłum na takie dictum. - Na pohybel! Hańba! Woźniak krzyczał razem z innymi, bo czuł, że tak trzeba. Benek oderwał wzrok od tego, co działo się na ulicy i przyglądał mu się z dołu podejrzliwie. - A oto myśliwy, zakała naszych pól, łąk i lasów, wyspecjalizowany w rozstrzeliwaniu bezbronnej zwierzy ny! Największy szkodnik cywilizowanego świata! Dyspo nując sprzętem najnowszej generacji, który właściwie strzelał za niego, on i jemu podobni kładli trupem setki i tysiące leśnych mieszkańców. W trakcie tego odrażają cego zajęcia, a także przed i po, raczyli się obficie alko holem. Spójrzcie na jego czerwony nochal! To właśnie przez takich jak on nasze dzieci nigdy już nie zobaczą żywych tygrysów, słoni ani wilków! Tłum zamruczał groźnie; tym razem oprócz epitetów na przechodzących posypały się mało szlachetne przedmioty. Celnie puszczona butelka z plastiku trafiła rybaka w czoło i odbiła się z łoskotem, wzbudzając salwy śmiechu. Za wymienionymi parł kolejny odrażający obszar-paniec, któremu wokół ciemnej kapoty podrygiwały zwoje drucianych pętli. Jedna z nich, przytroczona do jego nogi, zacisnęła się na kłębie szmat, który ciągnął za sobą po bruku; wprawne oko doświadczonego miłośnika przyrody zidentyfikowałoby w owym tobole sarnę czy inne spore zwierzę, pozbawione ochoty do życia. Spod łachmana wyzierały cztery patyki, pozorujące skoki zwierzęcia; cała ta imitacja, sponiewierana i skręcona, wytytłana w błocie, podrywała się wraz z kolejnym krokiem typa o ciem- nym, zarośniętym obliczu. - Patrz - pokazał Benek, gdy kłusownik mijał ich stanowisko. Woźniak zobaczył, że w but wolnej nogi nie szczęśnika wpiły się stalowe zęby pułapki na niedźwie- dzie, co wyjaśniało ostatecznie nieregularny krok i dziwne postukiwania, jakie przemieszczając się wydawał. - Wnykarz był naznaczony szczególną chytrością i okrucieństwem - rozbrzmiało od półciężarówki. - Wła śnie defiluje przed wami z kulą u nogi, symbolem jego ohydnej działalności. Lękając się stawać oko w oko z potencjalnymi ofiarami zastawiał na nie sidła i żela zne pułapki. Podczas gdy on rezydował w ciepłym do mostwie, oddając się sprośnym przyjemnościom z alko holizmem na czele, schwytane w potrzask zwierzęta da remnie starały się uwolnić. Rano wychodził skacowany na cmentarz, w który wskutek jego działalności zamie nił się las, by pozbierać zdalnie zakatowane trupy. Ktoś, kto ustalał kolejność maszerujących winowajców, największą atrakcję umieścił pod koniec szyku. Był nią niskawy osobnik o pokrytym zarostem obliczu, z le-ninówką nasuniętą na oczy, ubrany w skórzaną kurtkę i workowate spodnie. Ten wlókł za sobą aż dwa przezroczyste worki i siatkę; w jednym worku przesypywały się plastikowe żółwie, w drugim - żaby, jaszczurki i jeszcze inna drobnica. Aplauz obserwatorów, zwłaszcza dzieci, wzbudzała jednak sieć, wlokąca się dla większej przejrzystości całkiem z tyłu; wypełniające ją pierzaste kształty kazały domyślać się ptactwa, głównie papug, gdyż nie pożałowano tam farby. Elektroniczne piszczałki co i raz wydawały przeróżne skrzeki, trele, świergoty, a nawet pohukiwania, co gwarantowało osobnikowi żywe zainteresowanie. - A teraz przyjrzyjcie się przemytnikowi, który pa kował Bogu ducha winne zwierzęta jak przedmioty do wora, przewoził na długie dystanse i tam dopiero sprze dawał. Te, które pozdychały, a była ich większość, bez trosko wyrzucał. Jego szefowie trzymali się od tego zaję cia z daleka, ograniczając się do inkasowania szmalu. Za cierpienia niewinnych zwierząt kupowali sobie dro gie samochody i wille. Zupełnie nie przeszkadzała im świadomość, że każda cegła w ich okazałych domo stwach, każdy dolar na ich pęczniejących kontach ozna czały konkretnego ptaka czy żółwia, zamęczonych zgod- nie z najlepszymi wzorami z Auschwitz. A pluńcież, mili moi, w plugawy ryj tego wszarza, co na wieki okrył nas hańbą! - Uhu-hu! - zawył tłum. - Bydlę! Kanalia! - A pe wien zapalczywy głos zawołał: - Do kotła z nim! - i wszy scy się roześmieli. Jakoż istotnie ciągnięty przez ciężarówkę nadjeżdżał kocioł z rumianym kucharzem w białej wysokiej czapie, z kopyścią czy warząchwią w jednej ręce i tasakiem z tektury oraz cynfolii w drugiej. Spiker lżył go bez pośpiechu, solidnie, szczegółowo - lecz entuzjazm gawiedzi był tym razem stonowany, jako że każdy z wyjątkiem zaprzysięgłych wegetarian miał w życiorysie gastronomiczne epizody z mięsem w roli głównej. Kucharz zresztą uśmiechał się życzliwie i mrugał okiem, mieszając w kotle z dobrze odgrywaną odrazą. Wymierzywszy słowne cięgi ostatnim w szeregu garbarzowi i kuśnierzowi, którzy zdarte ze zwierząt futra i skóry preparowali dla elegantek i elegantów wątpliwej konduity moralnej, przyłożywszy od niechcenia hyclom i modystkom, hodowcom gęsi na tucz i producentom automatycznych dojarek, zadowolony konferansjer pomachał Woźniakowi z Benkiem i półciężarówka potoczyła się dalej. Tam cały spektakl rozegrał się ponownie; Woźniak słyszał, jak te same odzywki wywoływały nowe wybuchy wrzawy. Ludzie schodzili na jezdnię i podążali za widowiskiem. - Tata, co się stanie dalej? - dopytywał się Benek. -Idą tych panów ukrzyżować? - Nie, skądże - zaprzeczył łagodnie Woźniak. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Bo skoro tyle zbrodni popełnili, to zasłużyli na surową karę. Taką, żeby długo popamiętali. - Synu, to wynajęci aktorzy. Oni tylko udają za pieniądze. Taki teatr uliczny... żeby ludziom nie było nudno w niedzielę po południu. Teraz pojechali na plac Johna von Neumanna i tam sobie urządzą piknik. - Skąd wiesz? - Z „Gazety Opiniotwórczej". Będzie piwo bezalko holowe, bigos ekologiczny i gorące parówki syntetyczne z tego kotła, który widzieliśmy. Jadłeś takie, pamiętasz? Benek kiwnął głową i stwierdził, że nie były nad- zwyczajne w smaku. - No, chodźmy, mama na nas czeka - powiedział Woźniak. Jechali długo autobusem i w trakcie jazdy Benek wyraził pogląd, że wyglądało to tak, jakby wszyscy - prze- bierańcy, kibice, konferansjer - naśmiewali się z wymarłych zwierząt oraz zabawiali ich kosztem. Benek odniósł wrażenie, że mało kto autentycznie żałował ich zniknięcia, podczas gdy kwestia zasługuje na poważne potraktowanie. Woźniak zgodził się z tą opinią - takie imprezy to skandal i obraza dla aktywisty ochrony przyrody, właściwie należałoby napisać protest w tej sprawie. Zjednoczeni w surowej ocenie błazeństwa, na jakie zdobywa się świat, poszli od przystanku wąską alejką pośród otumanionych zimojesienią drzew o nagich konarach. Minęli wiecznie zielone krzewy bukszpanu i już byli u celu. W kaplicy paliło się kilkanaście lampek i tylko dwa albo trzy znicze, które ze względu na efekt cieplarniany obłożono wysokim podatkiem. Kosztowały fortunę i nie cieszyły się wzięciem. Kradzieżom zapobiegała krata; miejsce pochówku można było znaleźć w elektronicznym katalogu, który akurat nie działał. Woźniak, ustaliwszy z grubsza rejon wiecznego spoczynku Amandy, włączył lampkę luminescencyjną, która rozjarzyła się blado. W milczeniu umieścił ją w rzędzie równie wątłych ogników. Przez pewien czas przyglądali się światełkom i mrocznemu wnętrzu kaplicy, gdzie przycupnęło parę zgarbionych sylwetek. Poczuł drobną dłoń Benka w swojej ręce. - Pomódl się za mamą - polecił szeptem, nachylając się do syna. - Jak? - wydyszał tamten z dołu. - Nie umiem. Przez chwilę Woźniak trawił w milczeniu chłodną logikę tej odpowiedzi. Cywilizacja, myślał, redukuje nas do kilku typowych rodzajów zachowania w kilku typo- wych sytuacjach; gdy zdarzy się coś niespodziewanego, stoimy bezradni, znikąd nie mogąc spodziewać się pomocy. Pochylił się i powiedział: - Wyobraź sobie, że jest ktoś najpotężniejszy i największy, kto wie i może wszystko. Od niego teraz zależy, co stanie się z mamą. - Pan Bóg? Woźniak kiwnął głową. - Tylko w ten sposób możemy jeszcze jej pomóc. Proś go o to, co twoim zdaniem przydałoby się mamie najbardziej. - Żeby poszła do nieba - wyszeptał malec poważnie. Wracali w grobowym milczeniu. Zmierzch zapadł szybko, przez szyby autobusu blikowały rozmyte światła. W domu, nadal milcząc, zjedli prostą kolację - wykwintne dania skończyły się wraz z odejściem Amandy - po czym rozeszli do swoich zajęć. Woźniak zasiadł przy biurku, wyciągnął faktury, ale nie rozumiał, o co w nich chodzi. Z pokoju Benka przez półotwarte drzwi dobiegały żwawe odgłosy rozprawy z krwiożerczymi najeźdźcami z kosmosu, którzy poczuli chrapkę na naszą przytulną planetę. Nie mogąc nic zdziałać przy biurku Woźniak porzucił papiery firmy i przeniósł się na kanapę, gdzie mógł bez reszty skoncentrować się na swym utrapieniu. Zamknął oczy i próbował wywołać obraz żony, tak jak ją zapamiętał tego ranka, kiedy siedzieli razem, wyprawiwszy Benka do szkoły. Ilekroć przywoływał tę scenę, doświadczał uczucia, że Amanda już wtedy przeczuwała, że gdzieś wysoko zapadł na nią wyrok, on zaś, jej mąż, zakontraktowany na całe dziesięć lat z możliwością obu- stronnego przedłużenia, nie udzielił jej wsparcia duchowego ani żadnego innego. Może trzeba było inaczej do niej podejść, pilnować każdego jej kroku, co tak trudno przychodzi zaganianemu mężczyźnie, więc kiedy zwaliło się nieszczęście, padli przed nim pokotem. Zdaje się, że w trakcie tych rozważań przytrafiła mu się drzemka. Ocknął się bezgranicznie rozżalony na świat; w pokoju Benka kosmiczni najeźdźcy stawiali za- cięty opór. Kiedy podszedł do okna, żeby zaciągnąć firankę, wzrok jego padł na nieszczęsne drzewko, od miesięcy przykrawane do wymyślnej formy. Sosna, jałowiec, może cis, przypomniał sobie, bo iglaste łatwiejsze są w uprawie i odporniejsze na nóż. Tak instruowała Amandę przyjaciółka, od której pochodził prezent. Karłowate gałązki drzewka, które w innych warunkach mogłyby rozrosnąć się w potężne konary, zostały oplecione przez jakieś druty. Wcześniej nie zwrócił na nie uwagi. Wziął poradnik do kształtowania bonsai i jął go bezmyślnie kartkować: wśród docelowych form zaintrygował go styl wietrzny, ale drzewko Amandy nie zdradzało szczególnego podobieństwa do podręcznikowych wzorów. Aluminiowe druty dawały się łatwo odgiąć i Woźniak nie spoczął, póki nie zdjął wszystkich. Podręcznik i wąskie cążki do podcinania wrzucił do szuflady w biurku. Przyniósł z kuchni wody i podlał roślinkę. Utrudzony walką z cieniami przeszłości zaciągnął z ulgą firankę, zamykając w ten sposób symbolicznie domowy teatrzyk, w którym kiepska tragedia wyraźnie nie mogła doczołgać się do puenty. Woźniak potarł zapałkę i odkręcił palnik, ale nie usłyszał znajomego syku gazu. Mimo że palnik był odkręcony, gaz się nie ulatniał. Zapałka także zachowywała się nietypowo: jej brunatny łepek zaróżowił się, rozgorzał, na samym koniuszku zaczął wywiązywać się płomień, ale przestał i Woźniak przyglądał się temu zachwyconym wzrokiem. Kiedyś na zwolnionym filmie widział stadia zapalania się zapałki. Potarcie, zbliżenie na mieszankę. Wypełniająca ekran siarkowo-fosforowa bania pojaśniała w miejscu potarcia - to statecznie wywiązywała się reakcja egzotermiczna - wreszcie wszystkie ziarna substancji palnej zostały zaangażowane w proces i oto powoli buchnął pło- mień, osiągając intensywność, której nic nie zapowia- dało. Dla kontrastu realizator puścił po chwili to samo w czasie rzeczywistym: trzask, prask i po wszystkim. Gdyby Woźniak nie widział tego filmu, nie zastanawiałby się pewnie, dlaczego zapałka strajkuje. Stał obok kuchenki, przez którą bezszelestnie uchodził gaz, gapiąc się z niedowierzaniem na cud zachodzący na jego oczach. Był człowiekiem konkretnym, więc różne możliwości przeleciały mu przez głowę. Zazwyczaj takie stany bywają ulotne, trwają mgnienie oka, ten jednak przedłużał się. Benek, gdyby tu zaszedł, powiedziałby, że ojca zaczarowało. Uświadomił sobie, że hałas towarzyszący rozstrzeliwaniu wrażych patrolowców ucichł. Benek ostatecznie rozprawił się z obcą armadą. - Spokojnie, Woźniak - przemówił uspokajająco głos w jego głowie. - Nie panikuj. Nic ci nie grozi. Mówiłem ci wtedy, w łazience, że jeszcze się spotkamy. Woźniak się nie bał. Powodowała nim raczej ciekawość. - Nie panikuję - odpowiedział spokojnie z wnętrza swojej głowy. - Czemu zawdzięczam wizytę? Miaur się zastanawiał. Woźniak widział go nie odwracając głowy, ciągle skupiony na zapałce. Tamten rozparł się przy kuchennym stole, gdzie od śmierci Amandy jadali z Benkiem posiłki. Miał oblicze rozumnego kota, oczyska wielkie i zielone jak latarnie miejskie; na ich dnie drzemała jakaś dzikość. Tak Woźniak pomyślał: dzikość. Wtedy kot rozwarł pysk jak do ziewania, ukazując straszliwe zębiska. - Dużo robisz, żeby mnie rozbawić - powiedział kot. - Te wasze skojarzenia... - Po pierwsze - rzekł Woźniak - nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Po drugie: jeśli moje skojarzenia ci nie pasują, nie podsłuchuj moich myśli. Po trzecie: jak to jest, że czas stanął w miejscu, a jednak dalej biegnie? - Skąd wiesz, że biegnie? - Bo nasza rozmowa trwa. Jest procesem, który ma już swą historię i daleko bardziej intrygującą przyszłość. Miaur jeszcze debatował. - Zacznę od końca - po- wiedział wreszcie. - Czas istotnie się zatrzymał, ale umysł nie podlega czasowi. Nie wytłumaczę ci, na czym polega ten paradoks, bo nie wiem. Umiem się nim posłużyć, tak jak ty umiesz włączyć telewizor. - W porządku - nadał Woźniak. - Co z podsłuchiwa- niem? - Jeśli przestanę śledzić twoje myśli, nie zdołamy się skomunikować. A paru rzeczy chciałbym się dowiedzieć. - Dlaczego zatem ja nie mogę podsłuchiwać ciebie? - Bo wymaga to pewnej wprawy. Poza tym wprowa- dziłem blokadę. - Uważasz, że to sprawiedliwe? Tak się traktuje part- nera? - A któż tu mówi o partnerstwie? - zdumiał się Miaur; Woźniak poczuł z tamtej strony falę uprzejmego zdziwienia. - Daj kurze grzędę... Myślisz może, że umysł odetkał ci się sam z siebie albo że mędrkujesz mi tu, boś taki zdolny? Jam to sprawił, mój mały bracie, bo tak mi było wygodnie - i skoro tylko zakończymy konwersację, wrócisz do swej klatki. Po prostu przyjmij, że tak być musi. Mamy sprawy do omówienia. - Zrobił przerwę, jakby spodziewał się protestów. - Bardzo dobrze - rzekł w związku nie wiadomo z czym. - Co się tyczy zaproszenia, którego nie wystosowałeś... ja go nie potrzebuję. Przychodzę i odchodzę, kiedy mam ochotę. - Słabo się starasz, żeby pozyskać moją współpracę- zauważył Woźniak. - Bo też niczego pozyskiwać nie muszę. Tak jak ty nie musisz traktować mnie życzliwie. Po prostu mamy sprawę do omówienia. - Do rzeczy zatem - podchwycił Woźniak. - Mów o co chodzi. - W tym właśnie kwestia - rzekł gość i Woźniak wy- czuł jego zakłopotanie. - Zjawiłem się u ciebie, bo z roz- kładu i zagęszczenia grafów prawdopodobieństwa wynika, że odegrasz w tym wszystkim kluczową rolę. W któ- rąkolwiek stronę by podążyć z symulacją, nie da się ciebie z tej historii wyeliminować. - Jeszcze nie ma żadnej historii - zauważył Woźniak. - Przynajmniej nic o tym nie wiem. - Wydało mu się zabawne, że istnieje gra, w której bierze nieświadomy udział. Było mu lekko na duszy, że nie jest w stanie się tym przejąć. - Tak właśnie się zachowujecie: nic was nie rusza- skomentował Miaur. - Niestety, od twojego zaangażowania sporo zależy. Kto wie, może nawet los całej ludzkości? Woźniak milczał. - Nie rozumiem tego - zirytował się przybysz, nie wyjaśniając, czego. Z niezadowoleniem poruszył się na krześle. Dlaczego on mógł się wiercić, a Woźniak nie? To było nie w porządku. - Jak ktoś taki jak ty, osobnik o nader ograniczonych zdolnościach sprawczych, może wywierać aż tak przemożny wpływ na bieg wydarzeń? - Nie wywieram żadnego wpływu. Coś sobie uroiłeś. - Żebym to chociaż był ja - żachnął się Miaur. - Ale grafy prawdopodobieństwa rzadko się mylą. - W tej samej chwili doznał olśnienia i jego oczyska zabłysły. - A więc to tak... Kolejny z licznych cudów, które ustawicznie dzieją się w tej rzeczywistości. Powiedz mi, ale bez owijania w bawełnę: jaki jest twój stosunek do latających talerzy? - Negatywny. Nie wierzę. Jest to wymysł. Pogłoska wizyjna. Mit nowoczesny. Świadectwo obłędu cywilizacji. - Dosyć. Teraz skromne ćwiczenie na wyobraźnię: załóżmy na chwilę, że latające talerze istnieją. Może nie w takiej masie, jak się tu przypuszcza, nie o takim wyglądzie, nie przez odstręczających ufoków pilotowane... Co wtedy? - No... to by zmieniało postać rzeczy. - W jakim stopniu? - Znacznym. Brednie awansowałyby do rangi faktów materialnych. Literatura ufologiczna ze sfery spekulacji i sensacji zostałaby przeniesiona do działu literatury faktu. Pozycja ludzkości we Wszechświecie uległaby natychmiastowej degradacji. - Ludzkości niewiele już zaszkodzi - orzekł Miaur. - Jej pozycja, wbrew temu co uważasz, nie zależy od wykrycia bądź niewykrycia innych cywilizacji w ko smosie. - A od czego? - Od waszego zachowania tutaj! - huknął Miaur, rozsierdzony. Nie podniósł głosu, lecz Woźniak wyczuł jego irytację. - Myślicie, że jak innych cywilizacji nie ma albo zdaje się wam, że nie ma, albo występują rzadko, to wszystko wam wolno, bo jesteście wyjątkiem na kosmiczną skalę? A nos do ula! Lepszym od was nie wolno - tylko że oni o tym wiedzą. - Ma pan na myśli własnych pobratymców? - Ty mnie, Woźniak, nie prowokuj. Weź sobie Boga na pomoc i słuchaj, co ci mówię: zgodnie z rojeniami tak zwanych fantastów Ziemia nie jest jedyną planetą we Wszechświecie, na której powstało życie inteligentne. Wprawdzie rodzaj tej inteligencji, jej poziom, walory mocno są dyskusyjne, niektórzy nawet posuwają się do stwierdzenia, że to ąuasiinteligencja - ale fakt pozostaje faktem: w typowej galaktyce występuje od kilkunastu do kilkuset planet z życiem rozumnym. Większość z nich albo drzemie na dnie studni grawitacyjnych swoich planet, albo coś dłubie na orbicie, albo działa na skalę lokalną. Nieliczne - kilka, kilkanaście - są w stanie operować w pobliskich systemach gwiezdnych. Jedna, dwie terenem eksploracji czynią rodzimą galaktykę. Chwytasz, jak dotąd? - I stąd by się wzięły latające talerze wokół Ziemi? - Właśnie. Z pewnych względów Ziemia stała się obiektem, wokół którego krąży cała innoplanetarna flotylla. Hoam, Fleyowie, Rubbenekowie, Sin-Ho, smoki z Procjona B, wielkie koniki polne z Miradora, Qu-intesencjanie, Brahm-Argolczycy, Euteryjczycy, Cyko-rianie, Drzewianie z Arbora, Hrecy z karła w Hiadach, Stieglanie... Do wyboru, do koloru. A jeszcze miesz- kańcy Tomboli A, Murcji, Luxora II, Onomatopeji, Gwarancji, Normy, Oksymorona... Znakomita większość pochodzi z tej i pobliskich galaktyk, ale trafiają się całkiem odległe. Jest chyba nawet przedstawiciel Formacji Rrayven z jednego z sąsiednich wszechświatów. - Tak? A jak tu trafił? Nie ma dróg pomiędzy wszech światami, chyba że przez wormhole - powiedział z try umfem Woźniak. - Ale wormholami może się przemiesz czać wyłącznie plazma z cząstek elementarnych, a może tylko z kwarków. Żadne obiekty makro. - Woźniak, chyba ci lutnę. Skąd ta wasza skłonność, żeby z wielką pewnością wypowiadać się o sprawach, o których nie macie zielonego pojęcia? Zresztą mniejsza o to. Powiedz mi lepiej, co by się stało, gdyby ujawnić obecność tej licznej armady wokół Ziemi? - Chyba nic szczególnego. Przyzwyczailiśmy się do sensacji. - Ale nie do takich. Nasze symulacje pokazują, że nastąpiłoby jednak duże poruszenie, może nawet coś na kształt rewolucji... Co słabsze umysły, a więc prawie wszystkie, ogarnąłby zamęt. Kultura ziemska w dotychczasowej postaci poszłaby w rozsypkę, powstałoby za to mnóstwo dziwacznych sekt, z których jedne zaczęłyby wysuwać wobec kosmitów żądania, a inne ich wielbić. Nauka by zdechła, bo wszyscy by oczekiwali, że bardziej obeznani z techniką przybysze mają obowiązek podzielić się z zapóźnionymi... Politycy zaraz by zaczęli tak manewrować, żeby ugrać coś dla siebie, ot, wykorzystać kosmitów do umocnienia się przy władzy. Wojskowi swoim zwyczajem wszystko by przerabiali na broń. To już lepiej niech zostanie po staremu. - Lepiej niech tak zostanie - zgodził się Woźniak. - Ech, cóż to musi być za piękny stan ducha, kiedy człowiekowi jest zupełnie wszystko jedno. Powiesz tak-dobrze, powiesz inaczej -jeszcze lepiej. Niewiele się od ciebie dowiedziałem. - Może nie chciałeś się niczego dowiadywać. Może podświadomie wiedziałeś już wcześniej? Kocur spojrzał od stołu przenikliwie. - Woźniak, nie próbuj zażywać z mańki, bo cho wam tu dla ciebie większe niespodzianki. Widzisz, sku pienie w jednym miejscu tylu wielkich statków, tylu różnych istot z obcych planet, różnie do siebie nastawionych, różnie zapatrujących się na te same kwestie powoduje, że raz po raz wybuchają konflikty. Nie ma ich kto uśmierzyć, nie ma kto rozsądzić. Jak na przykład Hoam zaproponują rozjemcę spośród Procjonian, to Sin-Ho i Rubbenekowie na pewno postawią weto. Jak Fleyowie nastąpią na odcisk Quintesencjanom, to tylko patrzeć, jak w użyciu będą działobitnie i antymateria. My, najstarsi, musimy mitygować tych zapaleńców, którzy przebyli czasem wielki szmat drogi po to, by się tu wodzić za łby... czy co im tam wyrasta z szyj. Ale ostatnio pojawił się ciekawy pomysł - za-strzygł uchem, a jego zielone ślepia rozgorzały - żeby obowiązki rozjemcze powierzyć samym Ziemianom. W końcu to ich strefa kontrolowana, nawet jeśli jeszcze kontrolować jej nie potrafią. Oni tu powinni sprawować jurysdykcję. - Wydaje się to logiczne - zgodził się Woźniak. - Jak jadę do Hiszpanii i coś tam przeskrobię, to łapie mnie hiszpańska policja i sądzi hiszpański sąd. - Zapominasz, że nie wszędzie i nie przez wszystkich taka logika bywa akceptowana. Naganny czyn, którego dopuściłeś się w Hiszpanii, gdzie indziej, na przykład w twoim kraju, spokojnie uchodzi płazem. Nadto twój kraj może nie życzyć sobie, aby Hiszpania karała jego obywatela za coś, co według tutejszego prawa jest całkowicie tolerowane. Wśród międzygwiezdnej hałastry, z którą mamy do czynienia, przyjmuje to jeszcze bardziej skomplikowane formy. - Niech zatem sądzą się sami, a my umyjmy ręce. - Jak Piłat, co? - Właśnie. A najlepiej niech się zachowują przyzwoicie. - Tak, tak by było najlepiej - zgodził się Miaur. Dziwny jest to widok, kiedy kot się śmieje, co dopiero taki wielki. - Ale po co ja ci to wszystko opowiadam: otóż pojawił się szalony pomysł, żeby spośród mieszkańców Ziemi wybrać jednego, w tajemnicy przed resztą ludzi, którego wszyscy kosmici zaakceptują w tej roli. Jemu powierzymy obowiązek wyrokowania, kto zawinił w konkretnym incydencie i jaką nałożyć karę. - E, to na nic - skrzywił się Woźniak, skoncentrowany na zapałce. - Nikt go nie będzie słuchał. - Jak podpiszą układ, to będą. Szkopuł w tym, żeby umiał sądzić sprawiedliwie. - Guzik prawda. Owszem, jurysdykcja na Ziemi i wokół niej, powiedzmy do umownie określonych granic Układu Słonecznego, powinna podlegać ludziom. Ale kto nas potraktuje poważnie, skoro ledwo potrafimy dolecieć do Marsa? - Z początku myślałem tak samo. Oddać sądy nad istotami wyższymi - istotom niższym? Wszak to urągający logice paradoks. Ale w tym szaleństwie jest metoda; wszak powiedziano: ostatni będą pierwszymi. Wysoka technologia nie implikuje, niestety, równie wysokiej moralności. To po drugie. A po trzecie, ludzkość też sroce ani innej komecie spod ogona nie wypadła. W końcu z tej samej planety pochodził znany ze sprawiedliwości Salomon, a nawet sam Jezus Chrystus. - Przerwał, oczekując na reakcję Woźniaka. - Nie słyszałeś o nich? - Słyszałem. -I co? - Pomysł istotnie przewrotny. Pewnie forsują go ci, którym się wydaje, że takim sędzią będzie łatwo manipulować. - Tak łatwo lub trudno, jak on na to pozwoli. - OK, a co z egzekwowaniem wyroków? Ktoś uzna, że trybunał go skrzywdził i wyrok odrzuci. Kto go zmusi, żeby się ugiął? - Znajdziemy sposób. Będzie układ. Powołamy egzekutywę, dysponującą odpowiednimi środkami przymusu. - Czyli jedną bijatykę będziemy zamieniać w następną. Tylko większą. Cóż, szukajcie takiego naiwniaka. Nie chciałbym być w jego skórze. Miaur poruszył się niespokojnie, zupełnie po człowieczemu zabębnił palcami po stole. Nastroszył wąsi-ska i wyglądało, jakby coś rozważał. - No tak - powiedział wreszcie - no tak. Mówiłem im, że to nie ma szans. Przekonywałem. Kazali jechać- pojechałem. Kazali gadać - gadałem. Czysta strata energii. - Podniósł głowę i obrzucił Woźniaka pełnym niechęci spojrzeniem. - Dzięki za gościnę i za wysłuchanie, co miałem do powiedzenia. Czasu nie zabrałem ci wiele. Teraz zniknę, więc się nie przestrasz. Ty natomiast z naszej rozmowy nic pamiętać nie będziesz, to ci pozwoli nadal żyć w spokoju i stosownej niefrasobliwości. - Serdeczne dzięki - rzekł Woźniak. Uczuł, jakby do mózgu przeniknął mu chłodny promień i jął z niewiary- godną szybkością omiatać wszystkie kąty. Coś jak ska- nowanie twardego dysku przez program antywirusowy, ucieszył się z analogii. Raptem coś się zacięło i promień zgasł. - O cholera! - zaklął Miaur. I znikł. Zapałka buchnęła płomieniem, do uszu Woźniaka dobiegł uspokajający szmer gazu z palnika. Ręka, działając inercyjnie, zbliżyła doń płomyk i zapaliła go. Druga ręka machinalnie postawiła sagan z wodą na herbatę. Dopiero wtedy Woźniak odwrócił się. Przy stole nie było nikogo. Z pokoju Benka natomiast wciąż dobiegały odgłosy gęstych salw, oddawanych do innoplanetarnych agresorów w obronie matki Ziemi. Po raz pierwszy Woźniak dopatrzył się w tym sensu. VI Zgodnie z zapewnieniem Miaura miał o wszystkim zapomnieć. Ale nie zapomniał. Nie miał nawet czasu dobrze się nad tym zastanowić, bo nowe zjawisko zaabsorbowało opinię publiczną. Oto pewien astronom-amator wykrył na północnym niebie łunę promieniowania, której tam wcześniej na pewno nie było, bo inaczej zarejestrowałyby to satelity, jak choćby COBE lub Chandra. Łuna rozprzestrzeniała się zwolna, zajmując w maksimum ekspansji znaczną część nieboskłonu, w związku z czym błyskawicznie odżyły zapowiedzi rychłego końca świata i media zapełniły się stosownymi publikacjami. Potem pożoga na firmamencie zaczęła słabnąć - i tak ledwo ją było widać gołym okiem - i w niespełna tydzień niebo wróciło do poprzedniego wyglądu. Woźniak wychodził z Benkiem to wieczorami, to nocą, żeby wraz z innymi domorosłymi astronomami obserwować dziwny fenomen. Wyglądało to jak rzadka sfalowana kurtyna, której fałdy nakładały się na siebie i w tych miejscach mgiełka zyskiwała na intensywności. Lornetka na niewiele się przydawała, gdyż przybliżenie rozrzedzało mżący poświatą, utkany z promieniowania sze- rokozakresowego całun, tak że prześwitywały przezeń co jaśniejsze gwiazdy. Wzór, a i kolor poświaty zmieniały się, acz trudno było tego doświadczyć stojąc nawet godzinę czy dwie w mroku poza miastem. Woźniaka zaskakiwało nawet nie to, że coś wybuchło albo się rozpadło względnie blisko Ziemi, ale że efekt okazał się tak mało spektakularny. Zanim wyruszyli z Benkiem na obserwacje, naczytali się i naoglądali na ten temat, i jak zwykle interpretacje okazały się ciekawsze od tego, co je wywołało. Zaalarmowani astronomowie, którzy wrócili z dalekiej podróży w głębiny Wszechświata i zarejestrowali zjawisko w pełnym zakresie promieniowania, wykluczyli od razu możliwość, że coś zafarbowało górne warstwy atmosfery, że to siostra zorzy polarnej stara się ozdobić firmament itd. Pierwsze opinie wskazywały, że coś eksplodowało na wysokości orbity Marsa - ale planeta znajdowała się wtedy po drugiej stronie Słońca, więc Marsjan mimo starań nie udało się w to wplątać. Obłok poświaty rozszerzał się anizotropowo, w stosunku do Ziemi ustawiony bokiem, tak że obserwowano głównie peryferyjne skutki wydarzenia. Od czegóż jednak symulacje komputerowe: przeskanowanie obłoku, nawet w takiej konfiguracji, pozwoliło odtworzyć jego strukturę, zaś pomiary pasm promieniowania - historię. Nałożenie uzy- skanych danych na model, obrócenie go i puszczenie w tył w celu rekonstrukcji ujawniło, że prawie na pewno doszło do eksplozji w sektorze o niewielkich rozmiarach, szacowanych najwyżej na setki metrów, przy czym wskutek nie- jednorodności tego, co wybuchło, produkty eksplozji poszły strumieniami na boki, póki impet wybuchu nie odwalił tego, co blokowało swobodne rozpraszanie się szczątków. Praco- wano głównie w zakresie pierwszej sekundy i jeden z naukow- ców miał powiedzieć, że modelowanie to bardzo przypominało podobne prace nad młodym Wszechświatem, wkrótce po Big Bangu. Co oczywiście nie oznaczało, że na wysokości Marsa doszło do aktu światostwórstwa na małą skalę, jakiegoś Smali Bangu na przykład. Zanim rzecz poddano rygorom tajności, a sprawozdania wyczyszczono gdzie się dało z niewygodnych faktów i opinii, dywagowano jeszcze o zderzeniu komet, ale nie byle jakich, tylko łaciatych, zbudowanych albo ze śniegu pokrytego plamami kosmicznego brudu, albo z wsadu kamiennego wtopionego w lód. Kłopot polegał na tym, że żadnych komet w tym sektorze nieba nie widziano; tak blisko Słońca kometa musi już produkować warkocz, choćby szczątkowy. Gęstość wydzielonego przy okazji krótkiego promieniowania spowodowała od razu rzucenie podejrzeń na obiekt sztucznego pochodzenia, który miałby ulec katastrofie - tym sposobem ożywiło się grono spekulantów umysłowych, którym takie wersje napędzają łatwowiernej klienteli. Co to mogło oznaczać w kontekście wizyty Miau-ra i czy w ogóle miało z nią związek, Woźniak nawet i nie dociekał. Przerastało go to i wiodło w myślowy zamęt; po robocie buszował trochę po necie, po dodatkach naukowych i listach dyskusyjnych, dopóki nieprzezwyciężona senność nie wyganiała go do łóżka. Obszerność posłania działała stresogennie i zdawała się Woźniaka oskarżać, że nie ochronił Amandy, choć przeciw zrządzeniom losu nikt nie ma najmniejszych szans. W tym samym mniej więcej czasie natknął się na Nowaka, tego samego, który zorganizował mu lewe papiery kierownika schroniska dla zwierząt. Fałszerz, znowu w zielonej koszuli, czyhał na Woźniaka pod domem; poznali się natychmiast, zresztą tamten ani próbował udawać, że spotkali się przypadkowo. Woźniak miał do faceta utajone pretensje, więc nie zaprosił go do domu, tylko gadali na chodniku. - Drogi panie Woźniak - zaczął tamten, gdy już upewnił się, że Wożniak go kojarzy - moi mocodawcy upoważnili mnie do złożenia wyrazów najgłębszego ubolewania z powodu tego, co przytrafiło się pańskiej żonie. Gdybym wtedy wiedział, co ją czeka, nie pozwoliłbym sobie na grubiańskie uwagi. - O jakich uwagach pan mówi? - Jak pan nie pamięta, tym lepiej. Chcieliśmy tylko pomóc panu z tymi papierami. Mam nadzieję, że spisują się bez zarzutu? - Tak. Ale nie testowałem ich wystarczająco. Wła- ściwie użyłem ich tylko raz. - Jeśli pan nie jest zadowolony, zwrócimy pieniądze, które wtedy pobraliśmy. Za pana i za syna. - Nie ma takiej potrzeby. - Natomiast zgodnie z zaleceniami moich mocodawców suma wyłożona na zaopatrzenie w dokumenty pańskiej żony podlega natychmiastowej wypłacie w gotówce. Zaszła karygodna i nieprzyjemna pomyłka, która musi być skorygowana. Zechce pan to przyjąć jako częściową rekompensatę i o ile możliwe, zapomnieć o sprawie. Proszę o nas myśleć bez żalu i bez niechęci. Nie my przyczyniliśmy się do śmierci pańskiej żony. Nim Woźniak zdołał otrząsnąć się z oszołomienia, nim wydukał oczywiste w tej sytuacji pytanie: a kto?-Nowak wcisnął mu do ręki grubą kopertę kremowego koloru, bez nadruków ani napisów, po czym oddalił się spiesznie, nie tracąc czasu na zbędne pożegnania. U brzegu chodnika dogoniła go taksówka popularnej korporacji; wsiadł nie oglądając się za siebie, trzasnął drzwiami i tyle go Woźniak widział. Kopertę wypchano banknotami o najwyższym nominale, lekko używanymi, o autentyczności nie budzącej zastrzeżeń. Na wszelki wypadek Woźniak zaniósł jeden z nich do przebadania w banku; zwrócono mu go z zapewnieniem, że wszystko gra. Suma banknotów z koperty dokładnie dziesięciokrotnie przewyższała to, co Woźniak wpłacił za lewe papiery; zastanowiła go ta proporcja. Najpierw zamierzał wrzucić pieniądze na konto, swoje albo Benka, ale po namyśle wynajął skrytkę w banku i w niej złożył cenny depozyt. Coś mu nie pasowało w świętym Mikołaju, który obdarowuje ludzi na ulicy, nie czekając nawet do grudnia. Kto w dzisiejszych czasach wyzbywa się gotówki w ekspresowym tempie, jakby go paliła? To samo przeczucie ostrzegało go, że lepiej pozbyć się też podejrzanej koperty wraz z zawartością, dopóki czas i gruntowny namysł nie pozwolą podjąć wobec nich rozsądnej decyzji. Ale czasu na namysł zaczęło Woźniakowi brakować. Wydarzenia zaczęły toczyć się szybko. VII - Jednostka należąca do smoków z Procjona B - mówił Miaur - zlikwidowała fortecę Drzewian z planety Arbor. Smoki procjońskie uznawane są za fanatycznych katolików, zresztą na ich planecie nigdy nie wystąpiły schizmy, nie dochowali się swoich Henryków VIII, Lutrów, Zwinglich ni Kalwinów, nie przeżyli inkwizycji ani reformacji. Drzewianie z kolei słyną z nastawienia antyreligijnego. Jedni i drudzy zetknęli się dopiero tu- taj, w okolicach Ziemi; wcześniej bodaj ani o sobie nie wiedzieli. Rzecz jasna od razu poczuli do siebie ciężką animozją. Rozmawiali jak poprzednio w kuchni, ale tym razem Woźniak zasiadał z Miaurem przy stole jak równy z równym. Zażądał tego od razu, gdy tylko tamten zwrócił się z propozycją kolejnego spotkania. Ustalili więc, że przebiegnie ono jak poprzednio: Miaur zastosuje swoje sztuczki z czasem, a to ze względu na Benka, który niech lepiej pozostanie w nieświadomości, z kim konferuje jego ojciec. Ale Wożniakowi zbrzydło już stanie z tlącą się zapałką przy kuchence gazowej i stanowczo zażądał rów- nouprawnienia. Z początku w ogóle się nie odzywał, zbyt onieśmielony obecnością kosmicznego cudaka naprzeciwko. Gdy już mu się napatrzył do syta, spuszczonym wzrokiem badał wzory na laminacie stołu; gdy i te postradały dlań wszelkie tajemnice, podnosił wzrok i wpatrywał się w kosmatą kwadratową mordę, w sam raz z bajek dla dzieci, w przepastne oczy, które trzymały go bez przerwy w szachu. W efekcie z tego, o czym Miaur raczył go informować, początkowo niewiele doń dotarło. - Smoki procjońskie uważają, że Drzewianie kręcą się tu nie bez powodu i podejrzewają ich o wszystko co naj gorsze. Kiedy więc w Układzie pojawiła się forteca z Arbo- ra, wielkością i zapewne uzbrojeniem przewyższająca wszystko, co mogli zaakceptować, wezwali ją do odwrotu; gdy i to nie pomogło, wypalili z największych działobitni, jakimi dysponowali. No i chwilowo rozwiązali problem, w ten sposób, że forteca Drzewian przestała istnieć. Brak mimiki był u Miaura najtrudniejszy do zaak- ceptowania. Głos jego, przypominający baryton mężczyzny w średnim wieku, wydawał się Woźniakowi dodany za sprawą chytrego dubbingu, co od razu nasuwało skojarzenia bajkowo-filmowe. Miaur wypowiadał się swobodnie, na luzie, nie stroniąc od figur i żartów, lecz prosty fakt, że niczego nie podkreślał mimiką ni gestykulacją, odbierał mu w oczach Woźniaka wiarygodność i czynił istotą naprawdę obcą. Twarz przybysza natrętnie kojarzyła się z maską, a jego strój - z kostiumem. Wszystkie te elementy, dozowane nachalnie i zbyt szybko, wybijały Woźniaka ze skupienia i powodowały, że czuł się nieswojo. - Ziemia nie jest strefą zdemilitaryzowaną? - odważył się spytać. - Nie. Mnie również wydaje się to niedopatrzeniem, ale dopiero ostatnio postanowiliśmy ująć to w karby konwencji. Łatwo to nie idzie - westchnął. - Powiedz mi, czy inne zamieszkane planety też cie szą się taką popularnością jak Ziemia? -Nie. - To co ściąga tutaj przybyszów z całego Wszechświata? Atrakcje turystyczne? Czy może widzą w nas dziwoląg na kosmiczną skalę? - Wiedziałem, że o to zapytasz; dziwi mnie nawet, że powstrzymywałeś się tak długo. Jesteś religijny? Wierzący? - Nieszczególnie. Chyba wierzę w Boga, ale nie za głęboko. - Coś ci przeszkadza wierzyć... głębiej? - Te absurdy wokół. Bóg nie dba o świat. Pozostawił go własnemu losowi. Zezwala na tyle zła... - Bogu trzeba pomagać. Jeśli sprawy idą źle, być może samiśmy temu winni. Najpierw wymagajmy od siebie, dopiero potem od Boga. Ale znosi nas w stronę dyskusji teologicznych, a nie czas na nie... na razie. - Przerwał, szukając wątku. - Ziemia cieszy się interkosmicz-nym zainteresowaniem z bardzo prostego powodu: jest we Wszechświecie przypadkiem tak bardzo szczególnym, że aż jedynym. Wożniak słuchał z szacunkiem i uwagą, nie wiercił się i rzadko przerywał. - Zażądam teraz od ciebie udziału w nie byle eksperymencie: postaw się w sytuacji samego Boga Ojca, który wbrew twemu przekonaniu o jego bierności postanowił odkupić i zbawić Wszechświat. Lecz jakże to przeprowadzić? Jak technicznie zrealizować taki zamysł? Na Ziemi wiecie najlepiej, jak to przebiegało. Bóg zesłał swego Syna, wcielił go w ludzką postać, zezwolił mu na krótką działalność edukacyjną zakończoną okrutną śmiercią. W ten sposób doprowadził do odkupienia ludzkości. - A co z innymi? - Właśnie. W kosmosie nie brak przecież rozumnych ras. Wystarczy, by było ich więcej niż jedna, a pojawiają się komplikacje. Co zatem robić? Zsyłać do każdej cywilizacji, miłej Boskiemu sercu - ale wszystkie mu są miłe - osobnych mesjaszy, ukształtowanych na obraz i podo- | bieństwo tych, których mają wydźwignąć? Osobno do Drzewian, osobno do ludzi, osobno do smoków procjoń-skich? Na pierwszy rzut oka dopiero wtedy kosmos zostałby zbawiony „porządnie", „szczegółowo", „dokładnie", że sobie pozwolę na lekkie potraktowanie kwestii zasadniczych. Nie są to zresztą moje wątpliwości, tylko teologów. Bóg, chcąc się trzymać strategii zbawiania i odkupienia każdego po kolei, musiałby dysponować legionami mesjaszy, ekspediując ich podług grafika to na tę, to na tamtą planetę, dobierając im rodzaj śmierci stosownie do okoliczności historycznych, właściwości anatomicznych tubylców, ich kultury, obyczajów itp. Swoją siedzibę musiałby zamienić w gigantyczne biuro dystrybucji mesjaszy do ich stacji przeznaczenia, do tego zbudować centrum monitorowania poczynań nieszczęsnych wysłanników, którzy nieraz - jak Chrystus w Ogrojcu - w godzinie ostatniej próby wznosiliby oczy ku miejscowemu niebu i błagali: Ojcze, odsuń ode mnie ten kie- lich. - Ależ to nonsens - wyraził opinię Woźniak. - Prawda? Wizja Boga rozsyłającego mesjaszy po kosmosie jak listy, siejącego nimi jak ziarnem odkupienia, starannie odmierzającego terminy i okoliczności ze-słań, opracowującego albo zlecającego aniołom stosowne scenariusze, dla każdej rasy odmienne - przepotężnie pachnie absurdem. Bóg z istoty wszechmocnej redukuje się do biuralisty, urzędnika w zarękawkach, pilnującego, nadzorującego, przeglądającego rubryki sprawozdawczości, organizującego narady, jak podnieść procent zbawionych... Więc absurd. Tylko w jednym przypadku wizja ta zachowywałaby sens: gdyby w całym wielkim Wszechświecie Ziemia była jedyną planetą obdarzoną życiem rozumnym. - Ale nie jest. - Ale nie jest. Dlatego Boża inwencja poszła inną drogą: wybierzmy jedną jedyną planetę wraz z zamieszkującymi ją istotami, tam jednorazowo ześlemy Zbawiciela i Odkupiciela w jednej osobie, a jego męka wyzwoli od razu symbolicznie cały kosmos. Tych, którzy przemi- nęli, zanim taka decyzja zapadła, którzy trwają i którzy dopiero się narodzą z materii rozpękłych słońc. Kiedy Chrystus umierał na krzyżu na Golgocie, umierał za ludzkość- ale i za całą resztę Wszechświata, za Hreków z Hiad, za Onomatopejczyków, za starożytnych Miau-rów, którzy przetrwali eony, za smoki procjońskie, za Fleyów i nawet za Drzewian, aktywnych w służbie szatana. Ziemia została jak gdyby delegowana do roli sceny, na której to się rozegra - musiał wszak istnieć jakiś czas i miejsce. Wystąpiła w imieniu całego kosmosu. To wielkie wyróżnienie, nikt jej pod tym względem nie doścignie. Ci, co wierzą w tego samego Boga, a nawet w jakichkolwiek bogów, chociaż pochodzą spod różnych gwiazd, przecież myślą podobnie, są ciekawi i pragną nawiedzić miejsce, gdzie dokonał się akt największej miłości Boga wobec stworzonych przezeń istot. Ale i ci nie tak bardzo zaangażowani religijnie, zafascynowani legendą, mocą, fenomenem tego miejsca, usiłują przeniknąć jego tajemnicę, poznać powody, które zadecydowały o Bożym wskazaniu. Co takiego mianowicie kryje się w tej Ziemi, a może w tej ludzkości, jaka specyfika, której nie ma gdzie indziej, na tysiącu innych światów, że Bóg wybrał ten właśnie? I ciągle nie wiedzą, wciąż poszukują odpowiedzi. A jeszcze inni nadciągają tu z ewidentnie złymi zamiarami, najchętniej rozbiliby w pył sanktuarium, które urąga ich wizji Wszechświata i pogrąża ich w potępieniu. Wszystkie te postawy są reprezentowane wśród czeredy, która się do was zwaliła. Są fanatycy, wyznawcy, pątnicy, są chłodni ana- litycy i obserwatorzy - i są ci, którzy zgrzytają zębami na sam widok. Do wyboru, do koloru. - A dlaczego nikt nie poinformował ludzkości o tym stanie rzeczy? Nie mamy prawa wiedzieć? Nie zasłużyliśmy na łut zaufania? Może dzięki tej wiedzy zaczęlibyśmy się zachowywać stosownie do rangi istot, którymi jesteśmy? - Ludzkość. Ach, ludzkość - westchnął z rezygnacją Miaur; latarnie jego oczu przygasły. - To jest dopiero szkopuł. Wyobraź sobie, że dowiedziałeś się o świętym miejscu, którego Bóg osobiście dotykał swą stopą, gdzie jadł, spał i przemawiał. Dowiedziałeś się o nim od swoich proroków, od tych, którzy doznawali objawień i przekazywali ich treść w tej czy innej formie. Wiesz więc, że istnieje legendarna planeta we Wszechświecie, gdzieś na uboczu kosmicznych szlaków, niepozorna, nie rzucająca się w oczy. Lecz skoro jest, można tam dotrzeć, jeśli się umie pokonać te przeraźliwe dystanse. Można na- wiedzić to święte miejsce, odetchnąć jego atmosferą, napawać się jego chwałą. Przez wieki, przez tysiąclecia legenda żyje, bywa kwestionowana, ulega zapomnieniu, pojawiają się nowi wybrańcy, którzy ją wydobywają z niebytu na światło dzienne, aż po wielu eonach oczekiwań, po równie długich poszukiwaniach udaje się odnaleźć ten cud. I oto zdumionym oczom pielgrzyma ukazuje się ten skarb obleziony przez pospolite menelstwo, niegodne przebywania bliżej niż na parsek od sanktuarium. Wielu widząc was, wasze postępowanie, utraciło wiarę, bo trudno o lepszy dowód chybionych zamysłów Boga niż ludzkość i ludzie. Trudno o istoty bardziej odległe od świętości, rozmiłowane w grzechu, wyzwolone od nałożonych przez Boga powinności. Chwilami myślę, że mają rację Drzewianie, kiedy twierdzą, że to ich sank- tuarium, nie wasze czy nasze, wobec czego powinni je objąć w wyłączne posiadanie. Panuje zatem przekonanie, że ludzie nie są godni zawiadywania tak wyjątkowym dobrem. Czy Bóg mógł być tak głupi i nieodpowiedzialny, żeby powierzyć ich pieczy ten klejnot, istny raj, na widok którego mieszkańcy choćby układów podwójnych stają jak wryci? Stabilność warunków fizycznych, życzliwość dla życia, piękne gatunki flory i fauny, wszystkiego pod dostatkiem, wystarczy tylko tego nie psuć, a można by egzystować w szczęściu do kresu kosmosu. Dlaczego tak się nie dzieje? Bo ludzkość to banda wykolejeńców, zdemoralizowanych tą łatwizną, nie będących w stanie docenić dobrodziejstwa losu, oddającego im w pacht takie skarby? Wszak wystarczyłoby trochę tylko zadbać o Boży ogród-lecz te potwory kaleczą go, niszczą, z premedytacją i mi- mowolnie obracają w perzynę święte wody i lądy, podobni raczej do złośliwych małp, z których się wywodzą, niż do kustoszy Bożego dziedzictwa. Nic, żadne apele ni napominania nie są w stanie odmienić ich nikczemnego postępowania, uznają jedynie bogactwo i gołą siłę, jak to u dzikich. Przeto niektórzy z kosmicznych pielgrzymów, zbulwersowani tym, co zastali, tracą cierpliwość, wyszczotkujmy te istoty z powierzchni planety, wołają, niech nie kalają jej urody, z chęcią się tego podejmiemy. Inni mitygują ich zapędy; ludzie, nawet tacy, są częścią tego miejsca, należą do rasy wybrańców, choć w lichy popadli stan, nie wszyscy krzyżowali Chrystusa, muszą istnieć nieznane nam a głębokie powody, że to na nich wskazał palec Boży. Irytacja, niechby i słuszna, jest złym doradcą, zastaliśmy ich w upadku, ale może spróbujmy ich zrozumieć, oznaczyć przyczyny ich klęski, tego że nie udźwignęli brzemienia nałożonego przez Boga. A może nasze postrzeganie, nazbyt uproszczone, czegoś tu nie uwzględnia i coś pomija? Przyglądajmy się im, o ekster- minację najłatwiej, a martwych wskrzesić trudno. Zresztą Pan powiedział wyraźnie: piąte - nie zabijaj. I tak to trwa: jedni przeciwko drugim. Radykałowie i ortodoksi przeciw miłosiernym, nerwowi i zapalczywi przeciw cierpliwym i wyrozumiałym. A pod nimi perła planet, kosmiczna Częstochowa, na niej zaś roją się nieświadomi swej roli, pogrążeni w gnoju dziedzice Chrystusowi i współbohaterowie opowieści o nim. Widzisz tu jakieś wyjście? VIII - Rozwalenie fortecy Drzewian - mówił Maur - przy- spieszyło decyzję o powołaniu rozjemcy z Ziemi. Pamię- tasz, mówiliśmy o tym ostatnio. Utworzony został Trybunał Okołoziemski, do którego wpłynęła już skarga Drzewian na Procjonian. Ci ostatni odpowiedzieli memorandum o naruszeniu przestrzeni zastrzeżonej przez nieuprawnioną jednostkę bojową. - Przestrzeń zastrzeżona? Co to jest? - Strefa sferyczna, obejmująca wnętrze Układu wraz ze Słońcem, sięgająca po orbitę Marsa. Włącznie z samym Marsem. Wprowadzanie dużych jednostek bojowych jest tu zakazane. Procjonianie dobrze się bronią, wskazując na to konkretne ustalenie - kłopot w tym, że Arbor nigdy nie przyjął go do wiadomości. Ale do tej pory trzymali się z daleka. - Naprawdę istniało zagrożenie? - Drzewianie temu przeczą, ale zarazem nie potrafią przekonująco wyjaśnić, po co taki kolos walił ze sporą szybkością w głąb przestrzeni zastrzeżonej. Nawet jeśli nie zlecono mu akcji militarnej wobec Ziemi lub innych jednostek, narażał się na ryzyko wykrycia przez ludzi. Procjon strzelał, bo był najbliżej; gdyby spudłował albo został uprzedzony, salwę oddałby kto inny. My także trzymaliśmy Drzewian na celowniku. - Spojrzał uważ- nie na Woźniaka. - W chwili obecnej najważniejszą rzeczą jest obsadzenie stanowiska Rozjemcy. Padła propozycja, że ty byś się nadał. - Ja? - zapiał cienko Woźniak. - Dlaczego ja? - Uznaliśmy, że trzeba wybrać typowego mieszkańca Ziemi, który ma jako tako poukładane w głowie. Nie aktora ani piosenkarkę, którzy obecnie robią za wyrocznię wobec opinii publicznej; nie polityka, broń Boże, i nie modnego intelektualistę, który zjadł wszystkie rozumy i niczego nie traktuje serio. Nie za- patrzonego w siebie egotyka i nie zawodowca od filantropii; nie osobnika chorobliwie ambitnego i nie cynika, któremu wszystko jedno. Do tego doszło następne ważne kryterium: miał to być ktoś, kto nie wykazuje ani nie wykazywał w przeszłości wielkiego pędu do sprawowania władzy, do przewodzenia ani dominowania innych. Na Ziemi jest z tym prawdziwy problem; nigdzie indziej idioci nie garną się do rządzenia tak masowo. Kto jest świadom odpowiedzialności, która się z tym wiąże, ten od władzy ucieka; lgną do niej ludzie nietęgich zasad i dość wobec siebie bezkrytyczni. Wykluczyliśmy ich z góry. Szukaliśmy kogoś... zakamuflowanego. Myślącego. Z pewnym doświadczeniem życiowym. Padło, niestety, na ciebie. Gdyby w pomieszczenie uderzył piorun, Woźniak mniej by się przestraszył. - Ale ja nie znam się na prawie - wychrypiał błagalnie. Było mu gorąco. - Sądzenie nie polega na znajomości prawa. Tylko na Ziemi panuje taki przesąd; w sądach tutejszych zamiast wymierzania sprawiedliwości toczą się rozgrywki na kruczki prawne, przechodzące w długotrwałe mecze, w których przedmiot sporu znika albo przestaje mieć znaczenie. Mówi się u was przecież: niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość - sprawiedliwość. Czyli jedno sobie, drugie sobie. Jakby nie było między nimi żadnego związku. Pod tym względem też stanowicie niezłe kuriozum. - Nic nie wiem o fortecach Drzewian. Nie znam się na broni użytej przez Procjonian ani na obowiązujących w takich wypadkach procedurach. Nie zrozumiem racji, które powodowały jednymi i drugimi. - Nie? - zdumiał się Miaur. - Ale dobrze rozumiesz racje ludzkości, której krąży nad głowami uzbrojona forteca z nieprzychylnie nastawioną załogą. Co byś wolał: żeby Procjon rozpylił Drzewian, czy żeby Drzewianie rozpylili Ziemię? - Może nie było takiej alternatywy. - A może była? Zaryzykowałbyś, żeby sprawdzić? - W porządku. Powiedzmy, że się zgodzę. Nawet jeśli wydam wyrok, jak zdołam go wyegzekwować? - O to się nie martw. Staniemy za tobą. Jeśli twoje werdykty będą sprawiedliwe, dopilnujemy ich wykonania. - A jeśli ktoś sprzeciwi się mojej kandydaturze? Nic przecież o mnie nie wiedzą. Niczego nie dokonałem. Jakże ich przekonacie? - Jeśli poprą cię najważniejsi i najmocniejsi, reszcie pozostanie tylko akceptacja. - A gdzie pewność, że nie stanę się marionetką w waszym ręku? Tych najmocniejszych? Że nie narzuci- cie mi decyzji, które będą dla was wygodne? Że inni nie powołają swoich rzeczników, nie mianują ich jedynymi przedstawicielami Ziemi i dalejże nimi powodować we własnym interesie? - Słucham cię ze zdziwieniem. Istocie wolnej nikt nie jest w stanie narzucić niczego, nawet za cenę życia. Ale u was matactwa, jak widzę, na porządku dziennym. Według uzgodnień masz być jedynym człowiekiem sprawującym obowiązki sędziego. Następnego możemy powołać wyłącznie po twojej rezygnacji. Na twoim miejscu debatowałbym raczej nad kwestią legitymacji: czy potrafisz tak działać, żeby mieszkańcy Ziemi nie mieli do ciebie zastrzeżeń? Owszem, wyłoniliśmy cię arbitralnie. Mieliśmy może rozpisać wybory? Ponieważ uważamy je za szczyt farsy, postąpiliśmy po swojemu. Z punktu widzenia bezstronności masz wiele zalet; nie jesteś związany z żadnym lobby ziemskim ani pozaziemskim. - Nie byłem nikim ważnym, więc nikt mnie nie na- gabywał - mruknął Woźniak. - Nie ludzi bym się obawiał. Groźniejsze wydają mi się naciski stamtąd - pokazał palcem na sufit. - Drzewianie albo smoki z Procjona na wieść, że mam decydować w ich sporze, mogliby spróbować podchodów. Zastraszyć mnie albo przekupić. Człowiek jest istotą ułomną i oni to wiedzą. - O tym też pomyśleliśmy, i to znacznie wcześniej. Pamiętasz incydent po wyjściu ze „Zdradliwej Toni"? Bóg jeden wie, jakby się to skończyło, gdybyśmy nie inter- weniowali. - Wiedzieli o mnie? Już wtedy? - Cóż - rozłożył łapy Miaur - grafy prawdopodobień- stwa wszystkim z grubsza pokazują to samo. Nie pytaj tylko, kto to był, bo i tak ci nie powiem. Tak, kochany, rozmaite rasy penetrują ludzkość przez podstawionych człekopodobnych agentów, którzy kryją się w waszym rojowisku jak w lesie. To też by należało uregulować. Wracając: od kiedy stanęła twoja kandydatura, monito- rujemy twoje otoczenie i mamy cię na oku. Woźniak, my wiemy wszystko. Wiemy, że próbowano cię nie tylko ostrzec, porwać, ale i przekupić. Że wdałeś się w niepo- trzebną, głupawą i nic nie dającą transakcję z tymi fa- natykami Rubbeneków... - Chodzi o papiery kierownika schroniska? - I na cóż ci to było? Uszczęśliwiły cię? - No... nie. Ale wszyscy mówili, że asekuracja nie zawadzi. - Rubbenekowie rozpuszczają podskórne plotki i starają się wytworzyć atmosferę zagrożenia. Są wśród nich zwariowani ekolodzy, zwolennicy wyczyszczenia Ziemi z ludzi i odrestaurowania na niej dawnych gatunków fauny, łącznie z dinozaurami. Inna frakcja w ich łonie popiera tę opcję, ale bez dinozaurów, bo ich nie było za Chrystusa. Czyli w grę by wchodziło odrestaurowanie tych gatunków, które wybił człowiek współczesny. - Nie takie to całkiem głupie. - Zlikwidowanie ludzkości? Ty to mówisz? Ale upra- wiając propagandę szeptaną, posługując się sugestiami, ulotkami, tworząc tajną strukturę, ukrytą nie wiedzieć przed kim, rozpuszczają sugestie, że pewne koto-podobne stwory maczają w tym palce. A to już przestaje nas bawić. Musiałeś się z nimi zadawać? Musiałeś wziąć udział w słabo zakamuflowanym przekupstwie? Nic cię nie tknęło? - Nic im nie obiecywałem. - Ale kopertę wziąłeś. - Nie wiedziałem, co zawiera. Myślałem: jakieś ma- teriały. Od kogo, po co - nie zastanawiałem się. Wziąłem machinalnie. Nawet gdybym chciał, nie miałbym jej komu oddać. Zdeponowałem... - Wiem. Pewne fakty świadczą na twoją korzyść. - Gotów jestem udostępnić wam tę kopertę do zba- dania. Nic z tych pieniędzy nie wydałem, bo coś mi w tym śmierdziało. Miaur roześmiał się, a śmiech miał rzeczywiście nie z tej ziemi. - Już się tak nie mityguj, o nic cię nie oskarżam. Próbuję ci tylko unaocznić, jak szczegółowo weszliśmy w twoje życie. Przy okazji uświadom sobie, w jak delikatnej sytuacji się znalazłeś i do jakiego stopnia musisz się pilnować przed popełnieniem błędu. Świadczy to o tym, jak bardzo stałeś się ważny dla rozgrywki zachodzącej ponad głowami niczego nie kumającej ludzkości, a także dla przyszłości Ziemi i swoich rodaków. Jak pierwszy raz zobaczyłem, na kogo wskazują grafy i siatka identyfikująca, nie mogłem wprost uwierzyć. - Pochylił się nad stołem. - W tym tkwił palec Boży. Woźniak na krótko pogrążył się w myślach. - Przypuśćmy więc, że się zgodzę. Jak to urządzicie technicznie? - Będziemy cię angażować w środku nocy, kiedy wszyscy śpią. Firmę możesz spieniężyć, środków ci nie zabraknie. Przejdziesz krótkie przeszkolenie. - Chyba przed rozpoczęciem procesu musiałbym każdorazowo zapoznać się z aktami. No, ze szczegółami sprawy. - Nie. To by cię pozbawiło bezstronności, która z chwilą rozpoczęcia przewodu jest twoim w kluczowym atutem. Wszystkiego dowiesz się w trakcie. Co jeszcze? Zachowamy ziemski podział na oskarżyciela, obrońcę i świadków. Oskarżeni mają prawo głosu, ale wyrocznia będzie jednoosobowa. - Nie lepiej sądzić takie przypadki w kilka osób? - Nie. Po co rozmywać odpowiedzialność? Te wasze komisje, gremia, zespoły, prezydia, zebrania, komitety - żachnął się malowniczo, tak że nawet Woźniak odczuł jego odrazę. - Rozmywanie odpowiedzialności to wasza specjalność. Nigdzie nie pleni się tak bujnie jak tu. - Ostatnia wątpliwość - rzekł Woźniak. - Jak długo ludzkość będzie pozostawać w błogiej nieświadomości, co się z nią dzieje? Obcy będą grasować po ulicach, włazić do mieszkań, detonować się nawzajem- a my na to będziemy zezwalać, wpatrzeni w niebo, rozmarzeni, niczego nie pojmujący. Kiedy zdejmiecie embargo informacyjne? - Jak tylko uzyskamy pewność, że wam to nie zaszkodzi. Gdybyście sami odkryli, co się dzieje, nie mielibyśmy wyjścia. Postawilibyście nas przed faktem dokonanym. Ale wam to ani w głowie. Oczywiście nie wolno ci o niczym informować swych ziomków. - A jeśli się nie zgodzę? Mówię o Rozjemcy. Miaur uśmiechnął się doń samymi oczami. - Osobiście byłbym niepocieszony, gdybyś się wyco fał. Nie nalegam, masz jeszcze czas do namysłu. - Omiótł pomieszczenie wzrokiem, jakby chciał zapamiętać każ dy szczegół. - Ale jestem dobrej myśli. Grafy prawdopo- bieństwa rzadko się mylą. IX Pomieszczenie przeznaczone na salę rozpraw, obszerne, o ścianach w tonacji seledynowej, obwieszono znakami zaangażowanych stron. Dzień wcześniej Woźniak został tu wprowadzony, żeby mógł ocenić, czy warunki do godnego, sprawnego i sprawiedliwego sądzenia zostały spełnione. Przed godłami próbował kojarzyć ich graficzne zawiłości z nacjami, których reprezentowały, ale za mało wiedział, żeby je ocenić. Przewodnikiem był mu nieoceniony Miaur; dodatkowo towarzyszył im samojezdny automat rejestrujący, który zapisywał kolejne uwagi. - A gdzie Ziemia? - zapytał Woźniak. - Nie widzę godła Ziemi. - Bo nie dopracowaliście się jeszcze takiego uznanego przez wszystkich znaku. Ludzkość dotychczas go nie potrzebowała - zauważył kąśliwie kot. - Czułbym się o wiele lepiej, mając godło Ziemi za plecami. Nie jest to chyba wygórowane żądanie? - Ależ skąd. Powiedz tylko, co na nim umieścić. To był problem. Co wybrać? Globus? Pięć kół olimpijskich? Orła? Kwiatek? Wodnika lejącego strugę wody z dzbana? Widok Ziemi z Księżyca? W końcu zdecydował się na słonecznik. Dlaczego? Nie wiedział. Myślał też o jaśminie, ale słonecznik wydał mu się bardziej wyrazisty. Wcześniej spotkał się z przedstawicielami głównych ras operujących w pobliżu Ziemi; oddelegowano ich do najbliższej rozprawy. Mieli monitorować jej przebieg i stanowić gremium rozstrzygające na miejscu wątpliwości proceduralne. Wszyscy wystąpili w ludzkich postaciach, podobnie odziani. Twarze ich przypominały zastygłe maski z bardzo zgrubnie odrobionymi rysami i szczątkową mimiką. Także ich głosy brzmiały podobnie. Woźniak czuł się w tym towarzystwie nieswojo i prawie odczuł ulgę, gdy niedługie spotkanie dobiegło końca. Nie mówiono zresztą o niczym ważnym: przedstawiciele kolejno wyrażali radość, że Woźniak w imieniu Ziemi podjął się roli Rozjemcy, podkreślali, jak trudne czeka go zadanie, zapewniali o swym poparciu i przekonaniu, że upora się z nim chlubnie. Woźniak słuchał ich wypowiedzi wypranych z jakiejkolwiek żywszej emocji. - Dlaczego przybrali takie odrażające postacie? - spytał Miaura, gdy już było po wszystkim. O tym, czy nie boją się rozmycia odpowiedzialności, taktownie nie wspomniał. - Taka była umowa. Zgodzono się, że wygląd nie- których z nich mógłby podziałać na Rzecznika depry- mująco. - Cóż to za Rzecznik, który ulega błahym okoliczno- ściom - zrzędził Woźniak, trochę zawiedziony, bo spo- dziewał się co najmniej macek i kaszalotów. Miaur wystąpił oczywiście w całej swej kociej okazałości jako ten, którego Woźniak już widział, jego opiekun i przewodnik, a także jako przedstawiciel strony nie zaangażowanej bezpośrednio w konflikt. - Czekają cię poważniejsze próby - zapewnił. - Wi- docznie postanowiono ci oszczędzić tych mniej znaczących. Może nie chcą powodować dekoncentracji? Podium Rzecznika, ustawione centralnie, przypominało łódź, właśnie uniesioną przez falę; na jej dziobie Rzecznik mógł się rozlokować szybko i wygodnie. Tak to wyglądało od strony sali, od góry natomiast Wożniak widział obszerny blat, zdatny do rozparcia się łokciami, rozłożenia papierów i notatek. Ponieważ nie umiał sprawnie posługiwać się systemem rejestratorów i odtwarzaczy, miał mu być przydzielony pomocnik. W odległości półtora metra od fotela Rzecznika blat opadał łagodną krzywizną ku stanowiskom obrony, oskarżenia i świadków, ale do nich nie dochodził, urywając się w powietrzu, i Woźniak mimo woli pomyślał z rozbawieniem, co by to było, gdyby rozpoczął rozprawę od zjechania na brzuchu po lekko rynnowatej wstędze. Ha, skandal na skalę międzygwiezdną. Z tyłu ustawiono kilkanaście miejsc dla publiczności, lekko wynosząc je w górę, tak że teren służący do wymierzania sprawiedliwości został otoczony półgalerią. - Może być? - zapytał Miaur. - Nie masz żadnych zastrzeżeń? Woźniak zasiadł na swoim miejscu, przemówił nie podnosząc głosu. Akustyka pomieszczenia była doskonała. - Brakuje mi tu kątów - wyznał wreszcie. - Deprymują mnie te zaokrąglenia. Jakbym przebywał na statku. - Będą i kąty - zapewnił Miaur. - W jakim języku odbędzie się rozprawa? - W tym, którym władasz. Przebieg będzie natychmiast tłumaczony i transmitowany. No a teraz już zasiadł na miejscu Rzecznika, odziany w ciemnozielony powłóczysty uniform, podczas gdy obrona i oskarżenie dostały przydział na żółto, a pod-sądni w liczbie dwóch - na pomarańczowo. Na galerii dla publiczności zauważył ledwie kilka skulonych postaci, wtopionych kolorystycznie w tło ściany. W pewnym oddaleniu usadowili się monitorujący przebieg rozprawy delegaci. Pierwsza niespodzianka polegała na tym, że na wokandę weszła zupełnie inna sprawa niż przypuszczał. Zamiast rozpatrywać atak Procjonian na fortecę z Arbo-ra miał się zająć oskarżeniem skierowanym przez Cykor przeciwko Rubbenekom. Pozew ten po prostu wpłynął wcześniej i to było przyczyną zmiany. Cykor zarzucał Rubbenekom ludobójstwo: ni mniej, ni więcej tylko egzekucję stu ośmiu tysięcy hodowców bonzai na Ziemi. - Nie mogę wyrokować we własnej sprawie - zgłosił zastrzeżenie Woźniak. - Przedstawiciele ludzkości do- znali tu szkody, a ja jestem człowiekiem. Poza tym moja nieżyjąca żona hodowała bonzai. Komisja, z którą konferował dnia poprzedniego, nie zwracając ku sobie głów porozumiała się w milczeniu. - Nie znajdujemy przeciwwskazań - orzekł w końcu jeden z identycznych typów. - Będzie panu wprawdzie trochę trudniej, ale warunki zachowania obiektywności zostają utrzymane. Woźniak jeszcze rozważał, co mu przeszkadza zebrać myśli. Kąty w rogach pomieszczenia ledwo zamar-kowano, ale niech im tam. Słonecznik, odrobiony na czarno i przez to obcy, pysznił się na ścianie. Deprymowały go natomiast te puste maski, wzięte żywcem z zakładu manekinów. - Czy osobom biorącym udział w rozprawie nie moż na dać prawdziwych twarzy? Bardzo mnie to dekoncen truje. Chciałbym mieć poczucie obcowania z żywymi isto tami. Przez moment nic się nie działo. Nikt się nie poruszył. Delegaci jakby go nie słyszeli. Pewnie komunikat poleciał do centrum technicznego, gdzie podjęto nad nim debatę. Wreszcie pomocnik sądowy, zwrócony ku niemu z szacunkiem, oznajmił: - Nie mamy możliwości zeskanowania w tak krótkim czasie tylu różnych twarzy. Wymagałoby to dodatkowych zabiegów. - Przerwał i jakby nasłuchiwał. - Brakuje wzorów - uzupełnił. - Wszyscy mogą być wyposażeni w tę samą twarz, byle z mimiką. - Nawet jednej twarzy ludzkiej nie mamy w bezpośrednim zasięgu. Oho, pomyślał Woźniak, tu was boli. Nie jesteście tacy wszechmocni. Albo na zapleczu nie ma żadnych ludzi, albo nie chcą się ujawnić. To znaczy, że jestem tu sam i w razie czego mogę liczyć tylko na Miaura. - Czy wzór mógłby pochodzić z mojej twarzy? Znów krótka narada z niewidocznym zapleczem. - Nie ma przeciwwskazań - oznajmił przedstawiciel delegatów. Woźniak upewnił się, ile potrwa zabieg i o tyle opóźnił rozprawę. Nikt jednak nie okazał zniecierpliwienia. Było to dość oryginalne przeżycie, widzieć wokół siebie tylu Woźniaków w dziwacznych chlamidach, ale - paradoksalnie - ich obecność dodała mu animuszu. Odchrząknął i powiedział: - Otwieram pierwszą rozprawę z udziałem Rzeczni ka Planety Ziemi, z powództwa... - sięgnął po akta i od czytał stosowne informacje. - Punkt pierwszy: przed stawienie szczegółów oskarżenia. Rozprawa rozpoczęła się. X - Spisałeś się wyśmienicie - chwalił Miaur. - Otrzy maliśmy już pierwsze wyrazy uznania i podziękowania, w tym od pobratymców i sojuszników tych, których osą dziłeś. Skazanie ich na dożywotnie opiekowanie się psa mi i kotami w schroniskach dla zwierząt na Ziemi było prawdziwym majstersztykiem. Woźniak tylko uśmiechał się skromnie. -Teraz wracaj. Masz do dyspozycji kilka dni na upo- rządkowanie i pozamykanie swoich spraw ziemskich. Firmę sprzedałeś? Korzystnie? To dobrze. Następne wezwanie będzie to już splendor i gala. Budził się po nocach, niepewny, czy mu się to nie śniło. Ale dni spędzał nadzwyczaj czynnie: przepisywał akty własności, likwidował konta, dokonywał przelewów, regulował długi. Dużo pisał na komputerze i rozsyłał pliki. Raz, kiedy Benek zajęty był pobieraniem nauk, wybrał się do Amandy, żeby pomyśleć przy niej i pogadać. Ale niewiele mu doradziła. Najtrudniejsza okazała się rozmowa z Benkiem, który był już dużym chłopcem i wyjaśnienie mu się należało. - Widzisz, Benek - mówił postawiwszy go przed sobą i trzymając za ramiona. Sam siedział na kanapie. - Je steś już duży i dużo rozumiesz... a resztę zrozumiesz wkrótce. Twój ojciec został uwikłany w rozgrywkę na najwyższym szczeblu. - Z mafią? - spytał rezolutnie chłopak. - Nie, nie z mafią. To coś związanego z polityką... międzynarodową. Stawką jest dobro nas wszystkich. Bądź przygotowany, że za kilka dni zniknę... na pewien czas. Nie na długo. Niestety, jest rzeczą prawdopodobną, że mogę nie wrócić w ogóle. - Zastanowił się. - Ale raczej nie. Gdyby ktoś zamierzał mnie zabić, już bym nie żył. Chłopcu łzy napłynęły do oczu, a usta wykrzywiły się w podkówkę. - Ja się tak nie bawię - zachlipał i na dobre uderzył w płacz. - Najpierw mama, teraz ty. Zostawiliście mnie samego. Woźniak przygarnął malca i gładził jego falujące plecy. - No, jeszcze cię nie zostawiliśmy. I nie zostawimy. Widzisz, jesteś już prawie mężczyzną, a mężczyzna musi czasem w życiu dokonywać wyborów. Czasem są to wy bory trudne i niedobre, bo trzeba poświęcić coś lub ko goś, chociaż bardzo byś nie chciał. Będę z całej siły chciał do ciebie wrócić, ale wiesz, jak to jest - vis maior. Benek kiwnął głową, że rozumie. - Na wszelki wypadek wszystkie pieniądze przepisa łem na ciebie. Bank będzie ci miesiąc w miesiąc wypła cał pieniądze na edukację i utrzymanie. W razie mojej dłuższej nieobecności zajmie się tobą wujek Tomek, już z nim rozmawiałem. Lubisz go przecież. Pamiętaj tylko, że masz się uczyć. Twoja wiedza i zdolności mogą się kiedyś przydać. Mały słuchał go i przestał płakać. Zastanawiał się. - Ale to wszystko mówiłeś tak na niby, nie? Tak na prawdę to wrócisz... chcesz tylko, żebym poczuł się jak dorosły - upewniał się następnego dnia, kiedy wracali z kina czy ze spaceru. Kolejnej nocy nadeszło wezwanie od Miaura. - No, Woźniak, nadszedł czas żęcia, że się tak wyra żę. Twój czas. Nasz. Odziej się stosownie do okoliczno ści. Chwila wygląda na dziejową. Sam był wyfraczony, pod szyją oślepiająco biały gors, a wyraz jego pyska Woźniak określiłby jako uroczysty. Ale tym, co w pierwszym rzędzie przyciągało wzrok, był emblemat na lewej piersi: z początku Woźniak sądził, że to legia honorowa ze wstęgą, ale z bliska rozpoznał spory słonecznik, który na ciemnym tle jaśniał jak małe słonko. Imitacja przedstawiała się tak wiernie, że Woźniak wyciągnął rękę, aby jej dotknąć i dopiero ten gest upewnił go, że ma do czynienia z wyjątkowo udaną aplikacją. Dla Woźniaka Miaur przygotował surdut w jaśniejszej tonacji, a do okrągłego rzepu na piersi kazał mu przypiąć taki sam emblemat. - Twój symbol spodobał się i zyskał pewną popular ność.- Przyklepał aplikację. - No, teraz już nikt nie bę dzie miał wątpliwości, że działamy w jednej drużynie. Stali na środku zwyczajnego ziemskiego salonu, umeblowanego w stylu rokoko. - Mamy trochę czasu? - Na to wygląda - Miaur czegoś nasłuchiwał. - Zatem pozwól, że opowiem ci bajkę, którą wymy- śliłem ostatnio. Wyobraź sobie przepiękną krainę, gdzie wszystkiego jest pod dostatkiem, co prawda nie dla wszystkich. Ale legenda o tym cudzie rozeszła się szeroko, bo zamieszkiwał ją przez pewien czas wielki władca, który potem udał się gdzie indziej, do swoich głównych włości. Imię jego i dokonania są powszechnie znane, przypisuje mu się też znaczną moc opiekuńczą, choć działa z daleka- ze wszystkich stron ściągają zatem do krainy chmary ciekawskich i pielgrzymów. Chcą przynajmniej odetchnąć atmosferą, którą i on oddychał i dotknąć stopami ziemi, której i on dotykał. Początkowo Miaur słuchał go zdawkowo, ale w pewnej chwili zwrócił się ku Woźniakowi i uwięził go w spojrzeniu swych przepastnych źrenic. - Jednakże przybysze - jest ich, jak rzekłem, nie mało- do krainy tej muszą się przekradać pokątnie i w przebraniu, gdyż dostępu bronią zasieki i straże. Pewien potężny i wpływowy możnowładca, w którym z opisu roz poznać można dawnego przeciwnika tego, który się od- dalił, roztoczył nad krainą protektorat i rządzi nią po swojemu. Na apele, na argumenty pozostaje głuchy. Ale i ci, którzy z daleka pielgrzymowali do krainy, nie zasypiają gruszek w popiele. Debatują, spiskują, rośnie wśród nich zastęp opowiadający się za interwencją zbrojną. - I cóż na to nasz możnowładca? - Słabo go to wzrusza. Po dawnemu intryguje, orga- nizuje prowokacje, przez swoich agentów zwalcza wszelkie próby infiltracji krainy. Doszło nawet do tego, że ostatnio rozpylił na fotony dużą jednostkę opancerzoną, która nie respektowała zakreślonych przezeń granic. - Nie wiesz wszystkiego. Nawet się nie domyślasz. To smoki z Procjona ją rozwaliły, nie Miaurowie. - Powiedzmy. Na razie nie ma na to dowodów, tylko zapewnienia. Lada chwila może się okazać, że nie było żadnej jednostki, albo że trafił ją meteoryt, albo uległa anihilacji w wyniku sabotażu wewnętrznego. Ostatni jego pomysł jest tyleż przewrotny, co oczywisty; mieszkańcy krainy w trakcie swej historii wielokrotnie go wypróbowali... żeby wyłonić przedstawiciela albo przedstawicieli tubylców, który go poprze wobec przyjezdnych. Będzie zaświadczał, że kraina akceptuje zwierzchność możnowładcy nad sobą, ba! że wręcz sama prosiła go o roztoczenie nad nią opieki. To ma ukrócić rozgorączkowanie wśród mącicieli z zewnątrz. Gdyby zaś stan niepokoju i knucie utrzymywały się, taka legitymacja zezwoli na użycie radykalniejszych środków. - Jeszcze radykalniejszych? - zdumiał się Miaur. - Dotychczasowe nie są dość radykalne? - Na razie nie tykano samej krainy. Z przychylnością co prawda spoglądano na upadek moralny jej mieszkańców, na ich zdeprawowanie i ubóstwo umysłowe. Część z nich eksterminowano w ramach drobnego eksperymentu, starając się ten czyn przypisać sekciarskie-mu odłamowi pątników. O, właśnie: spośród przyjezdnych, którzy wciąż obozują u granic i nie chcą się wynieść, dopuszczono do działań w krainie jedynie dziwne frakcje, przez nikogo nie uznawane albo nawet wyklęte. Uczyniono tak dla wzmożenia zamętu i zmylenia tego, kto by próbował odkryć, o co idzie gra. - Koniec bajeczki? - spytał Miaur. - Ciekawa, i owszem. Ale jeszcze by trzeba popracować nad tą wersją. Idziemy. Przyszła pora na najważniejsze. - Zatem w imię Boże - rzekł Woźniak. W przeciwieństwie do napakowanego meblami i ozdobami apartamentu korytarz był surowy jak klasztor: tylko światła i gładkie ściany. Idąc nie napotkali nikogo. - Kim ty jesteś, Miaur? - dopytywał się Woźniak. - Kim wy jesteście? - Dotknął aplikacji, żeby upewnić się, że tkwi na swoim miejscu. - Kogoś już uraczyłeś tą swoją bajeczką? - Nie wiesz? A przecież podobno wiecie wszystko? Nie ma dla was tajemnic. - Odetchnął głębiej. - Księdza na spowiedzi. - Byłeś do spowiedzi? - Pierwszy raz od wielu lat. Musiałem zrzucić ten ciężar. Wiesz, co powiedział ksiądz? Z początku nie chciał wierzyć, brał mnie za mitomana, za paranoika. Dał mi rozgrzeszenie, zamknął konfesjonał i wziął na spytki. Do późnego wieczora rozprawialiśmy tylko o tym. Powiedział mi: a gdyby to szatan opanował sanktuarium i nie dopuszczał innych? Miaur się nie odezwał. Wydawało się, że przyśpieszył kroku. - Nie chcesz mi powiedzieć, kim jesteś, czy stano wisz normę swojej cywilizacji, czy też jej wyjątek. W po rządku. Pozostaje równie tajemnicza kwestia, kim je stem ja, który sprzymierzyłem się z tobą. Chlubą miesz kańców krainy, tego motłochu, który najlepiej byłoby wyszczotkować - czy też jej przekleństwem? Marionetką - czy zbawcą? Powiem ci, co mnie tu w dużej mierze przygnało: ciekawość. - ...czyli pierwszy stopień do piekła. - Chcę się przekonać, na czym polega moja rola i mój dramat. Tak, dramat. Bo oprócz ciebie i ciemnej drogi, którą mnie prowadzisz, nie widzę innego sposobu, by wydźwignąć mój naród. By pijaków, wykolejeń- ców, złodziei, oszustów i morderców przerobić na anioły, godne miana lokatorów sanktuarium. Korytarz urywał się nagle, wyszli na rozległą prze- strzeń, zmierzając w kierunku olbrzymich drzwi, widocz- nych już z daleka. - Te drzwi - odezwał się Woźniak - dokąd prowa dzą? Do piekła? Miaur i to pytanie pozostawił bez odpowiedzi. Dopiero kiedy pod nimi stanęli, Woźniak mógł ocenić ich ogrom. Wysokie na wiele pięter, spiżowe, poryte dziwacznymi płaskorzeźbami, wśród których jednak nie dopatrzył się krzyża - może za krótko szukał - wydawały się kpić z każdej próby sforsowania. Miaur podniósł rękę i spojrzał na przegub jak ktoś nawykły do noszenia zegarka. O obecności mamrotającego swoje fantazmaty Woźniaka zdawał się zapomnieć. Założywszy ręce w tył przechadzał się nerwowo od jednej gigantycznej framugi do drugiej. Wreszcie nie wytrzymał i zabębnił w pancerne płyty ciemnymi kułakami - mała, krucha figurka na tle wypolerowanych jak miedź ton metalu. Ale pogłos, który wydały wierzeje, okazał się nadspodziewanie donośny. - Lepiej wracajmy - chciał zaproponować Woźniak, zamierzając podkreślić rzecz dość oczywistą: nikt tu na nich nie czeka, nikt ich tu nie chce ani nie zamierza wpuścić. Lecz już wyczuł, że dokonała się zmiana. Bo oto pancerna płyta pękła wzdłużnie i oba skrzydła jęły odjeżdżać na boki. Drzwi otwierały się. Zielone Świątki 2002 UKLEJNA Dzień za dniem powoli mija Coraz dłuższa życia szyja Wszystko wokół się pierdoli My w niewoli, my w niewoli Tadeusz Konwicki „Mała apokalipsa" Las był w tym miejscu rzadszy, ale podejście strome, w każdym razie jak na ich nadwątlone zdrowie. Ostatkiem sił wdrapali się na zbocze i przypadli do ziemi, rzężąc z wysiłku. Po drugiej stronie wzgórze opadało ku zarośniętej ciemną zielenią dolinie. Zdaje się szemrał tam strumień, którego Antecki w tym miejscu nie pamiętał, może dlatego, że nigdy nie doszedł tak daleko. Po przeciwnej stronie wyrastało kolejne zbocze, jak położone ukosem monstrualne lotnisko, na którym nigdy nic nie wyląduje, gdyż pokrywał je gęsty kożuch lasu, i Antecki mimo woli pomyślał, że to przesada, wszystkie te apele o ochronę narodowej szaty leśnej, narodowego biodziedzictwa i całej reszty narodowych fiu-bździu. Lasy miały tu się nieźle, skonstatował. Całkiem odwrotnie niż ludzie. - Siądźmy tutaj, odpocznijmy. Dłużej nie wytrzymam - sapnął mu za plecami Rozwada, zdecydowanie najgrubszy z całej czwórki, i nie czekając na zgodę opadł na jakiś pień. Pozostali też zgodzili się milcząco, że należy zrobić popas; Napieracz po chwilowym namyśle dołączył do Rozwady. Szperał po kieszeniach za papierosa- mi, choć wiedział, że nic nie znajdzie. Sztajner po prostu rozłożył się na wilgotnym kocu, który cały czas pracowicie taszczył ze sobą, a który w nocy zamókł od rosy. Jakby w oderwaniu od spraw tego świata, zagarniał palcami igliwie i przesypywał je brunatną strużką, przyglądając się temu procesowi z uwagą. Antecki cofnął się kilkanaście kroków, upewnił, że nikt nie depcze im po piętach. Wrócił i przysiadł obok Napieracza z Rozwadą. - Wody nie ma? - zapytał z nadzieją. - Nie. Wszystkośmy wypili. - Trzeba będzie zejść do strumienia. Nikt nie skomentował tego planu, związanego z kolejnym wypruwaniem żył w nogach. Pić im się chciało, i owszem, ale nie do tego stopnia. - Jak już tak siedzimy, pora obrać pseudonimy. Mówiłem, że macie się nad tym zastanowić po drodze. - Chmurny - powiedział Napieracz. - Bo nie ma się z czego cieszyć - uzasadnił. - Odwet - zachrypiał Rozwada. - Trzeba bić skurwysynów za to, co nam zrobili. Sztajner nie wymyślił żadnego pseudonimu. Sprawiał wrażenie, jakby go to nie obchodziło. - Na mnie mówcie od tej pory: Gałązka - oznajmił Antecki. Za kołnierz wpadł mu kawałek kory i drażnił niemiłosiernie, ale w tak uroczystej chwili powstrzymał się od grzebania za koszulą. - Wszyscy myślą tylko o tym, żeby brzmiało groźnie: Mściciel, Podżegacz, Groźny. Sam pseudonim jeszcze nic nie znaczy, znaczenie trzeba mu nadać konkretnym działaniem. - Zadumał się nad surową prawdą tych słów. - Ja postanowiłem wziąć z drugiego końca: Gałązka. Że niby gnie się, gnie, a nigdy nie łamie - objaśnił. - Z gałązek wychodzą dobre miotły - zauważył mi- mochodem Sztajner. - Niech będzie. Wymieciemy ich zatem. - Podżegacz, mówiłeś? - ożywił się Sztajner. - Niezłe. Ale wolę Pogrzebacz. - Będziesz grzebał w popiołach? Na pogorzelisku? - Właśnie. Może trafi się jakie zarzewie do rozniece- nia. Wiecie, jak było w partyzantce za okupacji? Mścicieli i Groźnych było oczywiście najwięcej, ale kto miał olej w głowie, ten obierał miano zawierające jak najwięcej ż, cz i szcz, żeby Niemcy nie mogli tego wymówić ani zapamiętać. Bez względu na to, co przyjdzie rozgrzebać, Pogrzebacz się nadaje. Biorę go. - Mnie się to kojarzy z pogrzebem - rzekł Chmurny. - Zostaję przy swoim. - Ja też - oświadczył Rozwada. Posiedzieli o wiele dłużej niż należało. Dobrze było tak siedzieć. Słonko wzniosło się nad las i siało wszędzie snopami promieni, przeciskającymi się przez gałęzie. Ptasie trele odzywały się to tu, to tam.* - Pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia - rzekł z ociąganiem Antecki. Myślał, jak to było wspaniale, wybrać się w dawnych czasach do lasu, ot, tak bez powodu, z czego nigdy w swej głupocie nie skorzystał. - Trzeba by wybrać dowódcę. - Ano, trzeba - przytaknęli niechętnie. - Podawajcie kandydatury. - Coś ty, Gałązka, to nie zebranie partyjne. Za mało nas, żeby się bawić w wybory. - Rozwada ochłonął i na- tychmiast zaczął rej wodzić. - To jak to chcecie załatwić? - Po prostu. Podyskutujmy. Mimo tego apelu nikt się nie odzywał. - Po mojemu - rzekł niespodziewanie Sztajner - dowódcą powinien zostać ten, kto przedstawi sensowny plan, co mamy robić. I co w ogóle można zrobić. Ten, z którym wszyscy się zgodzą, może sprawować dowództwo. - No tak - zadumał się Antecki - tak to jakoś powinno być. Kto zaczyna? - Ty wywołałeś temat, ty się męcz. - No... - Antecki zaczerpnął tchu - wszystko zależy od tego, czym dysponujemy... i od sytuacji. Wiecie co? Zaczniemy od przeglądu tego, co mamy ze sobą. Sztajner miał koc i plecak z pustymi butelkami po wodzie mineralnej, którą do rana wypili na kaca. Nie chciał ich wyrzucić; myśleli, że to z dbałości o czystość lasu, ale teraz dotarła do nich przebiegłość jego postępowania. Puste butelki można było wszak napełnić w strumieniu. Ponadto znalazł piersiówkę z wódką, la- tarkę i kieszonkowe radio Philipsa, madę in China, które już w nocy odbierało bardzo słabo. Zabrał je machinalnie z półki Anteckiemu, gdy ewakuowali się dobrze po północy. Oprócz tego miał kilka parówek w zatłusz-czonym papierze i ser w folii. Wszyscy oprócz Anteckie-go mieli zegarki. Rozwada miał długopis. Po ser natychmiast wyciągnęły się ręce. Sztajner kroił go na porcje scyzorykiem, ujawniając w ten sposób dodatkowy oręż w gestii oddziału. Antecki był uzbrojony najmocniej, jego straszak można było od biedy uznać za pistolet. Rozwada wyszperał jeszcze z kieszeni zapalniczkę, a Napieracz niespodziewanie ukazał zdumionym oczom oddziału zmiętą paczkę papierosów. Natychmiast zapalili. - W domu mam dubeltówkę - oznajmił Rozwada, rozkoszując się dymem. - Kiedyś należałem do kółka łowieckiego... miałem oddać, jak mnie wyrzucili za nie płacenie składek. Wiadomość o dubeltówce oddział przyjął z należytą powagą, acz bez entuzjazmu: domostwo Rozwady wydawało się teraz jak na Księżycu. Podobnie znikomą przydatność w lesie wykazywały pieniądze, jakie poznajdywali po kieszeniach: ogółem ponad dwieście euro. - Mogę przynieść - zadeklarował się Rozwada. - Za wszeć to broń. Nikt nie podjął tematu. Palili spoglądając to na ścieżkę, która ich tu przywiodła, to w dół, ku strumykowi. - Broń zdobędziemy na wrogach - poddał bez przekonania Antecki. - Tak? Widzisz tu jakichś wrogów? - Tu nie. Ale lada chwila możemy natknąć się na wrogie ugrupowanie. Poza tym radzę ci pamiętać, Od- wet - Antecki pogroził mu palcem - że każde wyjście z lasu grozi dekonspiracją. - Poszedłbym w nocy... - Słuchajcie - odezwał się Napieracz - a gdybyśmy tak zrobili zasadzkę na posterunek policji? W nocy siedzi tam jeden zaspany krawężnik, podejdziemy go i w łeb. Potem bierzemy całą broń i chodu. - A on ściąga przez radio posiłki, wsiadają w samo- chody i mają nas jeszcze przed mostem na Rabie. - W jakie samochody? Jednym samochodem jedziemy my, pozostałe załatwiamy cukrem do baku. Samochód spuszczamy do Raby i wracamy do lasu. - E, to na nic - powiedział Antecki. - Zaraz władza ogłosi, żeśmy zatruli wodę miejską i stracimy poparcie mieszkańców. Partyzantka nic nie znaczy bez wsparcia ludności miejscowej. Poza tym na posterunku tak jak mówisz było w czasie pokoju, a teraz wojna. Na pewno wprowadzili obostrzenia. Spodziewają się takich ataków. - To może akcja na leśniczego? - Napieracz popatrywał na nich kolejno, szukając poparcia. - Leśniczy ma flintę... - Co ci zawinił leśniczy? - Nic, ale teraz to pachołek reżimu, nie warto mu pobłażać... Warto by go rozbroić dla sprawy. Może nawet trzeba by zlikwidować gada. Drzewem handlował podobno... - Nie jesteśmy od wymierzania sprawiedliwości. Mamy walczyć o wolną Polskę, nie? Tak to sobie obieca liśmy. - No tak, no tak - zaszemrali zgodnie. Komunikat o interwencji wojsk Unii Europejskiej zastał ich w trakcie bankietowania, kiedy ostatnia składkowa flaszka pokazywała dno i impreza miała się ku końcowi. Na wieść o narodowym nieszczęściu Antecki przyniósł jeszcze litra, którego rozpili błyskawicznie. Jak przez mgłę pamiętał zapowiedzi spikera i obrzmiałą od kłamstwa gębę jakiegoś generała, który stwierdzał, że świadome powagi sytuacji Wojsko Polskie pozostanie w koszarach. Potem bełkotał jeszcze o historycznej roli czy chwili, lojalności wobec sojuszników i tym podobnej lewiźnie. - Jezu - łapał się za głowę Antecki - nie myślałem, że drugi raz przeżyję stan wojenny. I tak samo jak wte dy - w niedzielę... Pani prezydent w krótkim wystąpieniu wygłoszonym słynnym erotycznym szeptem, który by ożywił chorego konia, apelowała głównie o zachowanie spokoju. Nikt jej nie powiedział, że timbre głosu przeznaczony do wygła- szania pogadanek o raku piersi czy zdrowym trybie życia słabo nadaje się do przemówień politycznych. - Trwaj, farso, jesteś piękna! - wił się w kącie Sztajner. Z dalszych chaotycznych informacji wynikało, że stu- tysięczny korpus Unii zwalił się na Polskę natychmiast po deklaracji premiera o wystąpieniu ze Wspólnoty Eu- ropejskiej. Nawet nie zaczekali, aż delegacja wróci z Bruk- seli. Ponieważ traktat nie przewidywał możliwości wy- stąpienia, niesubordynacja musiała zostać ukrócona. Od interwencji ostentacyjnie odżegnali się Niemcy, nie dając swoich jednostek, ale udostępniając szlaki komunikacyjne, sprzęt i zaplecze logistyczne. Francuzi jak zwykle nie chcieli umierać za Gdańsk, więc wzięli Warszawę. Trzon korpusu stanowili Belgowie, Hiszpanie i Grecy. Nad ranem, kiedy po porywczej dyskusji oddział An-teckiego wychodził do lasu, w Gdańsku zaczęli lądować Szwedzi, a w Krakowie Austriacy. Co się tyczy dyskusji, to Antecki optował za natych- miastowym wymarszem, a Sztajner za pozostaniem przed telewizorem, gdzie jego zdaniem przedstawiano właśnie wyborny program rozrywkowy. Anteckiego wsparł Roz- wada, twierdząc, iż miejsce patriotycznie nastawionej części narodu obecnie jest w lesie, gdzie do świtu zostaną utworzone liczne oddziały partyzanckie do walki z najeźdźcą. Napieracz, naprany co się zowie, pijackim bełkotem opowiadał się to za jedną opcją, to za drugą, acz było więcej niż pewne, że w ogóle nie wie o co chodzi. W końcu górę wzięła frakcja radykalna i rozpoczęto przygotowania do drogi, które polegały głównie na pu- stoszeniu lodówki. Żona Anteckiego próbowała zagrodzić im drogę biustem przelewającym się pod różową koszulą nocną i nawet odniosła do kuchni nóż, którym Antecki wygrażał agresorom. Udało się jej wmówić, że idą się tylko przewietrzyć, może na rynku będzie demonstracja. Żona Anteckiego dała za wygraną i z pilotem w ręku siadła przed telewizorem; Antecki zapamiętał jeszcze, jak gasły kolejne stacje, kiedy się wymykali. Na myśl, że nie pożegnał się z rodziną przed ruszeniem w bój, łza zakręciła mu się w oku. No i w ten sposób znaleźli się nad ranem w masywie Uklejny, miejscowego wzgórza wznoszącego się nad po- ziom morza całe 702 metry. Rozległ się ogłuszający huk i znad drzew wypadła na wolny skrawek nieba eskadra sześciu samolotów o spiczastych nosach. Samymi kanciastymi kształtami zdawały się rzucać wyzwanie przestrzeni. Z sosen sypnęły się suche igły. Patrzyli za samolotami nawet wtedy, gdy odgłos silników ucichł zupełnie i ptaki zaczęły odzywać się nieśmiało. - Na Kraków lecą - bąknął Napieracz. - No. Myślicie, że to nasze? - indagował Rozwada. - E, chyba nie. Nie widziałem znaków, ale jestem więcej niż pewien, że to ichnie. Wraże. Nasi takich nie mają. - Antecki potarł brudną pięścią chropowate czoło. Pod powiekami czuł jakby piasek. - Te, któreśmy kupili dziesięć lat temu, już wtedy były przestarzałe. Nawet jakby nasi lotnicy dostali rozkaz, żeby bić się z tamtymi, to i tak włączyłaby się blokada rakiet i systemów. Te maszyny rozpoznają swoich i nie pozwoliłyby zrobić im krzywdy. Od rana obserwowali kilka samolotów, wszystkie zbyt wysoko, żeby cokolwiek stwierdzić. Płynąc prawie poza zasięgiem wzroku, rysując lazur nieboskłonu białymi kreskami smug kondensacyjnych pogłębiały wrażenie sielskości i bezpieczeństwa. Dopiero te latające diabły, rwące ponad lasem z przerażającym, nieziem- skim impetem, uświadomiły im, jakie moce zostały za- angażowane w konflikt. - Wiecie, tak sobie myślę - podjął ponuro Rozwada - że skoro sztab uznał, że nie ma co się wysilać, to po stąpił najlepiej jak mógł. Po co mieli walczyć? Żeby do stać łupnia w nocy z soboty na niedzielę? Szkoda mar nować żołnierza na beznadziejny opór. W gruncie rzeczy cały czas dysponowaliśmy i dysponujemy fikcyjną ar mią, która nikogo nie broni ani nie obroni. Całe dzisiej sze wojsko nie byłoby w stanie spisać się nawet tak, jak to z trzydziestego dziewiątego. - To z trzydziestego dziewiątego spisało się całkiem dobrze. Rozprawiłoby się z dzisiejszym w dwa tygodnie. Polska opierała się Niemcom dłużej niż Francja. Dopóki Sowieci nie wbili nam noża w plecy... - Patrzcie tam! - przerwał Napieraczowi Rozwada. - A cóż to za dziwoląg? Ktoś puszcza latawca? Na tle ukośnie położonego lotniska poruszał się bez wyraźnego odgłosu niesamowity pojazd powietrzny. W odróżnieniu od samolotów przemieszczał się z północy na południe. Z wyglądu przypominał pas wycięty z obwodu koła o wielkiej średnicy, złożony z kilkunastu segmentów - zupełnie jakby ktoś wziął długi kawałek blachy i powyginał go w równych odstępach, tak że oba końce zawijały się mocno do góry. W miejscach zgięć były przyczepione od dołu jakby stateczniki, a od przodu napędzało to dziwo mnóstwo małych śmigieł. Obiekt poruszał się powoli, a jednak zauważalnie, urągając intuicyjnemu poczuciu, że coś takiego nie ma prawa latać. Ani na statecznikach, ani na skrzydle - bo w istocie wyglądało to jak skrzydło oderwane od większej całości - nie zauważyli żadnych znaków identyfikacyjnych. - Co to ma być, do cholery? - wychrypiał Antecki. Śmigiełka, pracowicie mielące powietrze, wydawały niewyraźny chrobot, ale nie byli pewni, czy nie ulegają złudzeniu. Szmery leśne nie pozwalały wsłuchać się do- kładnie. - Wygląda na samolot rozpoznawczy - orzekł Sztaj- ner, gdy już obiekt znikł im z oczu i ponownie zasiedli na pniaku. - Gdzieś chyba o tym czytałem. Te śmigiełka są napędzane przez silniki o mocy suszarki do włosów każdy. Z góry są baterie słoneczne - dlatego można to wysyłać tylko w pogodne dni, takie jak dziś. - Ale to gówno nie miało prawa latać! - uniósł się Antecki. - Ale latało. Miało ze sto metrów rozpiętości. - E, najwyżej pięćdziesiąt. - I co, kogo tu tak wypatrują? Przecie nie nas? - Może korzystają z okazji i testują nowy sprzęt? Eksperymentalny? Tak sobie pogrywają dla jaj z ciemnym polactwem... - Gdybyśmy chociaż mieli karabin, spróbowalibyśmy to zestrzelić. - No, nie tak łatwo. Leciał za daleko. I bokiem. A nawet gdybyś go trafił, to niewiele by mu zaszkodziła dziura w poszyciu albo w stateczniku. Nawet by nie zauważył. - Z moździerza by go sięgnął - rozmarzył się Roz- wada. - Nie jest powiedziane. Ktoś musi tym zdalnie stero- wać. Kamery lornetują ziemię pod spodem i przed sobą, a operator widzi, gdzie znajduje się coś interesującego i tam kieruje urządzenie. Jak czuje zagrożenie, daje sygnał do silników i to latające gówno wznosi się na parę kilometrów. - Tam też by go można dostać, jakby kto chciał. - Pewnie, że można, tylko trudniej. No i nie wiadomo, czy pocisk, który by go strącił, nie kosztuje drożej od tych śmigiełek. - Mają technikę, psiakrew. - A coś myślał? Tam się inaczej podchodzi do sprawy. Ludzie za konkretne dolary są w stanie wymyślić cuda. Może nawet nasi to zrobili - rzekł z goryczą Antecki. - Rzecz jasna ci, którzy mieli dość oleju w głowie, żeby stąd wyjechać. - To co robimy? - przerwał narzekania Napieracz. - Schodzimy? Przemyłbym nieznacznie oblicze. - Roz- capierzoną dłonią pokazał, jak by to robił. Dolinka wydawała się o rzut beretem, a oni wypoczęli - a jednak zejście zabrało im ponad godzinę. Parskali jak konie lejąc się wodą po głowach i karkach. Ułożyli małą tamę z kamieni, zzuli buty i trzymali nogi w lodowatej wodzie, tyle ile który wytrzymał. Wkrótce Antecki zażądał piersiówki, która ledwo zdążyła obejść dwa razy, już pokazała dno. Przegryźli surowymi parówkami, klnąc brak zapobiegliwości, który nie pozwolił im zabrać choć z pół bochenka chleba. Ale po tej biesiadzie humory wyraźnie im się poprawiły. Nabrali wody do butelek. Sztajner nie chciał więcej nieść plecaka, który przypadł Napieraczowi. Słonko przygrzewało, popatrywali na siebie spod zmrużonych powiek. Nikomu nie chciało się ruszać z miejsca. - Widzi mi się - powiedział w końcu Antecki - że nasze nadzieje na przyłączenie się do innego oddziału spełzły na niczym. W całym tym lesie oprócz nas czte rech nie ma żywej duszy. - Przekrzywił głowę, jakby na słuchiwał. - Słyszycie coś? Wytrzeszczyli oczy ze zdumienia, ale zgodnie pokręcili głowami. - No właśnie. Ten las o tej porze i po tym co się stało powinien żyć, tętnić gwarem, oddziały powinny sprawdzać stan osobowy i odchodzić jedne za drugimi do akcji, sztaby powinny radzić, jak skoordynować działania poszczególnych grup, na kogo i kiedy uderzyć. Oraz jaką siłą. - Odetchnął. - Żołnierze powinni czyścić broń, prze- glądać ekwipunek, służby sanitarne przygotowywać sprzęt medyczny, jak to przed wielkim bojem... Widzicie tu coś takiego? - huknął. - Bo ja, kurwa, nie widzę! Zostaliśmy sami w całym wielkim lesie, podczas gdy inni dekują się po wyrach, gniotą swoje baby, a w przerwach oglądają w telewizorze, jak wraże czołgi anektują kraj! - Już zaanektowały! - zawtórował mu z mocą Roz- wada. - Dlatego nieodzowne wydaje mi się wyposażenie oddziału w broń palną. - Chwileczkę - powiedział Sztajner. Też mu się kręciło w głowie po wódce z piersiówki, ale olśniła go myśl, którą koniecznie musiał wypowiedzieć, nim ucieknie. - A może to wszystko, ta cała partyzantka, konie, piechota rojąca się po lasach, może ten dziewiętnasty wiek, który w tej części Europy przeciągnął się do połowy dwudziestego, odszedł już ostatecznie do lamusa i wszyscy to zrozumieli oprócz nas? Innymi słowy może robimy tu za historyczny relikt, za swoistą egzotykę, o której ktoś powinien napisać dramat i wystawić w teatrze, żeby ludzie się pośmiali? - Jak to? - naskoczyli na niego groźnie. - Jak to: do lamusa? - Nie myślcie sobie, że tchórzę... że nagle strach mnie obleciał. Tak tylko myślę... Po trzydziestym dziewiątym mówiło się: z szabelką na czołgi - a samo użycie czołgów spowodowało, że kawaleria została wyeliminowana. Odeszli ułani, malowane dzieci, tam gdzie ich miejsce: właśnie do lamusa. Siedemdziesiąt lat później grono straceńców śmie się porywać na okutych w kompozyty i elektronikę mocarzy tego świata. A co im jesteśmy w stanie przeciwstawić? Gołe ręce? Nawet, Gałązka, gdybyśmy tu mieli liczne zgromadzenie partyzanckie, silnych, chętnych, nie żałujących życia chłopaków, uzbrojenia po zęby, łącznie z waszymi ulubionymi działkami na samoloty - to i tak nic by to nie zmieniło. Spacyfikowaliby nas z powietrza w parę dni, łącznie z tymi drzewami. Zapamiętaliście chyba te potwory, co? - machnął ręką w kierunku nieba. - Ty, Pogrzebacz, tylko mi tu nie siej defetyzmu! Bo oddam pod sąd polowy! - Niczego nie sieję, a sądu się nie boję! Gdzie masz ten sąd? Nawet jak skażesz mnie na rozstrzelanie, to z czego mnie rozstrzelasz? Z procy? - Zaśmiał się i niespodziewanie zakaszlał. - Więc co? - nasrożył się Antecki. - Mamy wracać do bab i do dzieci? Jak jakieś łamagi? - A gdzie masz te dzieci, Antecki? To jest, chciałem powiedzieć, Gałązka? Gdzie one, kurwa, są i po ile mają lat? O ile wiem, jedno mieszka w Krakowie, a drugie w Austrii. Syn ci się ożenił chyba z dziesięć lat temu, ma już swoje potomstwo, a tyś tego nie zauważył? - Sztaj- ner roześmiał się chrapliwie. - Moje też już odfrunęły, Kaśka w Niemczech, Robert gdzieś koło Gdańska, Iśka w Warszawie, nie pamiętam, kiedy ostatnio które widziałem. To dla kogo my mamy krew przelewać za ten kraj? -łupnął się z hałasem w pierś. - Komu na tym, kurwa, jeszcze zależy, czy on wolny, czy pod okupacją? Jasne, tobie, mnie, wam - i na tym koniec. Cała reszta ma to głęboko w dupie, byle tylko się nachapać, zgromadzić mająt, wy-kolegować drugiego - reszta się nie liczy. - Józek, co ty bredzisz? - zapiał Antecki. - Na mózg ci padło? - Tylko nie na mózg! My tu o dzieciach: dzieci to, dzieci śmo. Nie mamy żadnych dzieci, bo one w między- czasie dorosły i poszły swoją drogą, na własny rachunek użerać się ze światem, któryśmy z myślą o nich zepsuli. Ale co innego chciałem ci powiedzieć, Erwin. Tyś chyba zapomniał, po ile my mamy lat. Który nie jest jeszcze na emeryturze? - potoczył wzrokiem po twarzach. - Ja poszedłem na wcześniejszą - powiedział Roz-wada. - A widzicie! Wszyscyśmy już dobrze po sześćdzie- siątce. Chybaście z byka spadli, jeśli myślicie, że wy- trzymacie w lesie dłużej niż parę dni. A niech się jeszcze załamie pogoda - na noszach nas zwiozą! Już mnie rwie w kolanach. Wojaczka jest dla młodych, nie dla takich pierdzieli jak my! - Dla młodych! - zaperzył się Antecki. - Widzisz tu gdzieś młodych? Bo ja nie! Może jestem ślepy, ale bym przysiągł, że poza nami nikogutko tu nie ma! - Może mają więcej oleju w głowie niż my wszyscy razem? - poddał zgryźliwie Sztajner. - W trzydziestym dziewiątym też nie od razu szli do lasu. I bynajmniej nie wszyscy. - To co - powiedział tonem pełnym pretensji Antecki - mamy wracać do chałup? - Stał przygarbiony, z bezradną miną, jakby ktoś przerwał mu ulubioną zabawę. - Nie o to chodzi, Erwin - powiedział Sztajner. - Słońce jeszcze wysoko, dopiero południe. Powinniśmy się na- radzić, co w tej sytuacji robić, coś zaplanować. A my tylko: rura i sru do lasu. - No to radźmy. Proszę bardzo. I tak nie mamy nic innego do roboty. Oj, nie podoba mi się twoje czarno- widztwo i malkontenctwo, Pogrzebacz. - Ja malkontentem? Próbuję tylko myśleć rozsądnie. Wiecie, czemu nie ma tu nikogo oprócz nas? Bo my jesteśmy niedzisiejsi. Pochodzimy z innej epoki. Ciągle konik, szabelka, chorągiewka - a świat już pognał do przodu na złamanie karku, już jest gdzie indziej. I my do tego świata rażąco nie pasujemy! Może istotnie roz-sądniejsze byłoby siedzenie w domu, nogi w bamboszach, przepatrywanie kanałów, a nie tłoczenie się tutaj jak kapusty na szatkownicy. - Mdli mnie, Pogrzebacz, kiedy cię tak słucham - odezwał się Rozwada. - A zdawało mi się, żeś chłop z jajami. Każde uzasadnienie jest dobre, żeby nic nie robić. Czuję się tak, jakbym słuchał tej lewizny z telewizora. Jakby te grube złodzieje w garniturach, a nie ty, próbowały mydlić mi oczy. Ty, Gałązka, się nie śmiej. O ile zrozumiałem, Pogrzebacz ma nam za złe, że mamy ochotę bić wroga, który zajął nasz kraj. Że chcemy, jak nasi dziadowie, mówić: Bóg, honor, ojczyzna; ale Pogrzebacz wie przecież najlepiej, że to nietaktowne oraz de-mode, takie stawianie sprawy. Natomiast zgodne z duchem czasu jest dać się podbić, wydymać, przymknąć oczy na obce wojsko na ulicach i udawać, że nic się nie stało. - Nie mówiłem, że nic się nie stało. Twierdzę nato- miast, że gołymi rękami nic nie dokonamy. Próbuję za- stanowić się razem z wami, czy nie żyjemy przypadkiem w nowej epoce, w której suwerenność już nic nie znaczy, bo jest nie do osiągnięcia, przynajmniej dla krajów takich jak Polska. Bośmy tę suwerenność przesrali znacznie wcześniej, kiedy Mazowiecki wytyczał grubą kreskę, kiedy Sejm w imieniu Rzeczypospolitej wybierał Jaruzelskiego na prezydenta, kiedy Wałęsa wspaniałomyślnie wzmacniał lewą nogę, kiedy ci, co się dorwali do władzy, wypuszczali gangsterów za szmal, kradli na potęgę i rozdawali majątek narodowy za łapówki. Pozwoliliśmy im zamienić kraj w półkolonię z dwunastoma milionami bezrobotnych, a tego statusu dorobiliśmy się na własne życzenie, bo to nieprawda, że kto bierze łapówki, ten nikomu nie szkodzi. Bierze nie za darmo; w zamian wydaje decyzje sprzeczne z interesem kraju, to się nawarstwia i w końcu masa krytyczna małych świństewek i dużych świństw prowadzi do zapaści. Czemu się dziwicie, że zaszło to, na co się od dawna zanosiło? Zostaliśmy półkolonią na własne życzenie, rynkiem zbytu dla Unii, żeby tamci mogli się bo- gacić naszym kosztem, bo kto niczego nie produkuje, ten i nic nie zarabia. Teraz mamy pretensje, że naszym patronom ten status się spodobał i żądają od nas jego zachowania. Polska ma być w Unii, ale bez prawa głosu, my tu ustalamy warunki i albo się z tym pogodzicie, albo przywołamy was do porządku. Przecież to proste jak budowa cepa. - To już naród nie ma nic do powiedzenia? - zdumiał się Napieracz. - A kiedy tak naprawdę miał? Przez krótką chwilę, kiedy trzeba było iść do wyborów, mianować pasożytów, którzy potem darli z nas skórę - a potem szlus! Z czego się śmiejecie? - Bo ten nasz piknik na Uklejnie, w niedzielę, to istne kuriozum. Zamiast wybrać się z rodziną do kościoła, myśmy pomknęli do lasu! Jak te sarny! O, bo skonam! - Nie za wesoło ci, Chmurny? Może powinieneś zmie- nić pseudo na Królewna Śmieszka? W takim razie gło- sujmy. Kto jest za kontynuowaniem oporu, a kto za pój- ściem do pieleszy? Za powrotem głosowali Sztajner z Napieraczem, za pozostaniem w lesie Antecki z Rozwadą. Wobec tej rów- nowagi Antecki zarządził pozostanie. - Myślę, że powinniśmy złożyć przysięgę - powie dział. - Ja sam ją od każdego odbiorę, a ode mnie Roz wadą. To jest, chciałem powiedzieć, Odwet. Tak będzie w porządku. - Przysięgali na ptaka i na dwa kolory - mruknął po nosem Sztajner, tak aby Antecki nie usłyszał. Opici wodą ze strumyka, rozmyślając o tasiemcach i amebach, które w takich strumykach bytują, podążyli zwolna pod górę. Początkowo szli obok drogi, którą ścią- gano zrąbane drzewa spod szczytu, potem, nie widząc żywej duszy i nie dbając już o nic, powędrowali samym środkiem. Jakaś ospałość wkradła się w szeregi, więc po południowej scysji prawie nie odzywali się do siebie. Koc, wytrzepany i wysuszony na słońcu, niósł teraz osobiście Antecki. Wyleźli wreszcie, porządnie utrudzeni, na podszczy- towy odcinek drogi, który najpierw prowadził równo, a potem opadał na drugą stronę wzgórza. Pojrzeli z nie- smakiem po zbitym lesie, przez który trzeba by się prze- dzierać na czubek, i bez jednego słowa zgodzili się, że nikt nie ma na to żadnej ochoty. - Słyszałem, że wyżej jest pełno żmij - poinformo wał Rozwada. - Leży ci taka na środku drogi i ani myśli ustępować. Jak zaczniesz okładać ją kijem, to kij od skakuje jak od piłki. Wiadomość o żmijach przyjęli bez komentarzy. Z tyłu mieli taras widokowy na miasto, zbudowany dawno temu; teraz podest składał się ze spróchniałych desek, w których łatwo było skręcić nogę, i poręczy z okorowanych drzewek, o które bezpieczniej było się nie opierać. Antecki rozwiesił na nich koc, żeby się dosuszył. Z tej wysokości miasteczko wyglądało jak kolonia krasnoludków: białe ściany, czerwone dachy; wodząc po nim wzrokiem rozpoznawali znajome obiekty. Nie wiedząc o ataku korpusu Unii można by przypuszczać, że nic szczególnego nie zaszło: kraina pokryta tu i ówdzie plamami lasów wyglądała sielsko, żadne dymy sztucznego pochodzenia nie kalały widnokręgu, żadnej paniki na drogach, ucieczek z dobytkiem. Po szosie krakowskiej przemieszczały się auta, ponad wszelką wątpliwość • cywilne; większość parła w stronę Krakowa. Zaczynał się mający potrwać do nocy okres powrotów z weekendu w Zakopanem. - Kiedyś znaleźliśmy tu z córką podgrzybki. Tam rosły - Napieracz pokazał gdzie. - Ledwo zerwaliśmy jed nego, zaraz pokazywały się następne. Całą kurtkę wy pełniłem grzybami. Nikt nie podjął wątku. - Cholera, zdrzemnąłbym się - Antecki rozejrzał się, jakby wybierał miejsce. - Narobiliśmy kilometrów, nóg nie czuję. - Tak, warto by rozprostować kości - zawtórował mu Rozwada. Rozścielili koc i pokładli się na nim w poprzek. Ciężkie powieki same opadły na oczy. Nie minęło parę minut, jak cały oddział Gałązki spał snem sprawiedliwego, nie wystawiwszy nawet warty. Obudziły ich przekleństwa Anteckiego. Gałązka miotał się wokół koca i obrzucał obelgami konkretnego adresata, acz trudno było się domyślić, kogo. - Czego się drzesz, Gałązka? - zmitygował go Sztaj- ner. - Tak ci zależy, żeby zdekonspirować oddział? Tarł policzek przypieczony od słońca, które w między- czasie przesunęło się na niebie o spory odcinek i chyba rozmyślało powoli o zachodzeniu. Drugą ręką wziął ma- chinalnie świstek papieru, który mu wcisnął Antecki. - Skurwysyński dezerter! - pomstował Antecki. - Jak spotkam, w gębę napluję! Do dupy nakopię bydlakowi! Papier był oddartą od butli etykietą. Z tyłu długopi- sowymi kulfonami (pisał na kolanie, przemknęło Sztaj- nerowi przez głowę) Rozwada komunikował towarzyszom broni, że udaje się do domu po strzelbę, aby poprawić uzbrojenie oddziału. „Nie odchodźcie daleko, znajdę was jutro. Odwet." Miał ochotę się roześmiać - gdzie niby mieli odejść? Podczas gdy Antecki mełł w zębach kolejne inwektywy, Napieracz zaspanym wzrokiem wpatrywał się w świstek. - Niepotrzebnie może lżysz człowieka, Gałązka. Z tego nie wynika, że dezerteruje. Przeciwnie, Odwet nas zapewnia, że zjawi się z bronią jutrzejszego dnia. - Trud- no było wyczuć, czy Napieracz mówi serio, czy kpi. - Byleby nie zapomniał o amunicji - dodał zatroskanym tonem. Antecki wziął te uwagi za dobrą monetę. - To dlaczego ulotnił się chyłkiem? Bał się, że go nie puścimy? - Nie każdy może spać w tych warunkach. Może nie chcąc nam zakłócać odpoczynku wolał napisać list? - dywagował Napieracz. - Miejmy nadzieję, że przytasz- czy też jakąś wałówkę. W brzuchach im burczało, więc przepili źródlaną wodą, dobrą wprawdzie na kaca, ale nie uśmierzającą głodu. - Z tego by wynikało - rzekł Antecki - że pora się sposobić do spędzenia nocy w lesie. Osobiście wolałbym inaczej wykorzystać ten czas, ale na razie musimy przetrwać. Co tam kombinujesz, Ponury? - Chmurny - poprawił go Napieracz. Na wyciągniętej ręce miał liść, a na nim dwie baterie-paluszki. - Wyjąłem z radia, żeby się podgrzały na słońcu. Może zjawiło się w nich trochę prądu. - Myślicie, że Odwet wróci? - Antecki przyglądał się, jak Napieracz wciska baterie w otwór z tyłu radyjka, jak studiuje skalę i przykłada głośniczek do ucha. - Ty go lepiej znasz - uciął Sztajner. Całą uwagę skoncentrowali teraz na Napieraczu, który dawał im znaki, żeby się uciszyli. Stopniowo jego twarz wydłużała się. - Rząd odwołany... Kaczyński i Lepper aresztowani. Podatki zniesione... Unia zlikwiduje polskie bezrobocie... dziesięć milionów miejsc pracy dla Polaków... Walka z nielegalnymi uprawami i hodowlą... z pokątną dystrybucją mięsa i mleka... Likwidacja polskiego przemysłu zbrojeniowego... Na Podhalu zakaz produkcji oscypków... Wisła - Legia: dwa - dwa. - Kto strzelił bramki? - Nie wiem. Potrząsał bezradnie radyjkiem, przesuwał strzałkę po skali, ale nic więcej nie udało mu się wydobyć. - Że rząd odwołali, to jasne, zaraz powołają nowy. Taki, który bez gadania będzie robił, co im każą. Nic nie mówili o starciach? Napieracz wzruszył ramionami. - Dobra - rzekł Antecki spoglądając ku miastu, gdzie zostało normalne życie. Ludzie wracali po weekendzie do domów, jedzono obiady, odbywały się rozgrywki pił- karskie... Zatęsknił nagle za prostymi rozrywkami zwykłego obywatela. - Po drugiej stronie wyciągu jest stara kolonia domków kampingowych. Od dawna chyba nikt tam nie mieszka... i nie pilnuje. Tam byśmy przedrze-mali. Koc zabierzcie - polecił. - Znowu łazić - utyskiwał Napieracz. - Jak w „Roj- stach" Konwickiego. Nogi mi odpadają. Gdybym wiedział, że partyzantka polega głównie na łażeniu w poprzek góry, mocno bym się zastanowił. - Nikt cię nie trzyma, Chmurny - warknął Antecki. - Droga wolna. Jak się pospieszysz, może dogonisz Odweta. Chcąc zbadać okolicę wokół starego wyciągu, gdzie dawniej pysznił się okazały kamping Naftobudowy czy innej Krakchemii, zeszli z drogi pomiędzy drzewa, ku Zarabiu. Las, zdający się sięgać nieba, wyrastał tu bez- pośrednio z kamienistej gleby, układającej się warstwowo; brak poszycia i ciemność przywodziły na myśl którąś z fantastycznych krain Śródziemia. Doskoczył do nich kolejny strumyk i towarzyszył im w marszu jak pies, mrucząc po swojemu. - Stój, kto idzie! - huknął nagle podążający na czele Antecki. Osobnicy, do których skierował to wezwanie, zatrzy- mali się, popatrując nieufnie. Jeden mógł mieć około pięćdziesiątki, drugi ze dwadzieścia lat; podobieństwo wskazywało na ojca i syna. Z powodu niedzieli odziali się w świąteczne marynarki i białe koszule bez krawatów. Starszy miał sandały nałożone na ciemne skarpety, młodszy adidasy. Ten młodszy niósł na ramieniu podłużny przedmiot zawinięty w folię. - E, panie letnik - powiedział pojednawczo chłop. - Żartów się panu zachciewa. Uśmiechał się przez cały czas jak ktoś, kto przez całe życie nabrał wystarczająco wiele zaufania do świata, żeby nie spodziewać się znikąd żadnej przykrej niespodzianki. - Coście za jedni? - nastawał Antecki. - Co robicie o tej porze w lesie? - Swoi, tak samo jak wy. A po lesie teraz jednako nie wolno chodzić, i nam, i wam. Nie wiedzieliście? - Jak tam wojna? - wtrącił się Sztajner. - Macie jakieś nowe wiadomości? - Wojna jak wojna, panie letnik. Zwyczajnym ludziom zawsze ona nie na rękę. Choć ostatnio swoja władza cisnęła nie gorzej niż obca... Po południu podali, że ruskie weszli od Białorusi i z północy, od Królewca. Zajęli Białystok. Litwini zajęli Pińsk, a Ukraińcy Przemyśl. NATO kazało im się zatrzymać, ale czy posłuchali, kto ich tam wie. Cóż to, radia nie słuchacie, panie letnik? - Na Zarabiu wojska dużo? - I, tyle co nic. Raz czy dwa samolotami przelecieli i cicho. Ludzie się w Rabie kąpią. - A co to niesiecie ze sobą? Nie broń to aby? - Ale skąd, panie letnik. Taka niewinna zabawka. Może ją kupicie od nas, jak macie pieniądze. Pokaż panom letnikom, Wicuś. Młodzik, popatrując nieufnie, zdjął bagaż z ramienia. Rzecz wyglądała na młot o długim trzonku, okutany w folię; prześwitywała przez nią blada faktura, ciemniejsza na zgrubieniu. Odplątał sznurek, którym była ściągnięta folia, i oczom oddziału Anteckiego ukazała się długa, dość gruba rura podzielona na segmenty, opalizująca blado, zawierająca w środku drugą rurę o lekko czerwonawym odcieniu. Obie rury były zaoblone na koń- cach. - Przyrząd do inseminacji - zgadywał Antecki. Chłop się roześmiał: - Na pewno nie, panie letnik. - Rozumiał, co to inseminacja. - Toż to jarzeniówka! - wykrzyknął Napieracz. Chłop tylko uśmiechnął się sceptycznie. W podsta wę urządzenia wmontowano jakieś bloki, opisane po an- gielsku. Ta podstawa, ciężka jak wszyscy diabli, powodowała dramatyczne niewyważenie całości. - Skąd to macie? - zaciekawił się Antecki. - Takich rzeczy nie sprzedają w sklepach. - A pewnie, że nie sprzedają. Coś pan taki ciekawski, panie letnik? - Bo chciałbym na przykład wiedzieć, czy policja tego nie poszukuje. - Może poszukuje, może nie - orzekł pogodnie chłop. - Dostalim tą rzecz od znajomka, prawda, Wicuś? Ale musielimy sporo z nim wypić. I jeszcze litra dołożyć na dodatek. - Amerykańska technologia - poddał Sztajner. - A pewnie, że amerykańska, jakaż by inna. Z tej wielkiej bazy NATO na krakowskich Błoniach... tam, gdzie świętej pamięci papież głosił tyle razy kazania. Ale znajomek tego nie wykradł, broń go Panie Boże! Znalazł na poligonie. Zdziwiłbyś się pan, panie letnik, ile dobra poniewiera się tam po każdych manew- rach. - Akurat wam wierzę - powiedział Antecki. - Nie musi pan, panie letnik. To co - ubijemy interes? Ale musi się pan przygotować, że tanio nie będzie. - Może to jakaś część... do większej aparatury - mamrotał Napieracz. - Rozpostarł płachtę i też tam coś odcyfrowywał. - Erwin - odwołał Anteckiego na bok - bez względu na to, co to jest, ja bym to kupił. - Dam setkę - powiedział Antecki. - Sto euro. - E tam - chłop machnął ręką. - Mówiłem przecie, że tanio nie będzie. A teraz zobaczcie, panowie letnicy, jak działa ta zabaweczka. Wicuś, włącz światełko. Wicuś nacisnął płaski guzik z boku i urządzenie za- mamrotało, obudzone z letargu. Wewnętrzna rura rozjarzyła się i zafalowała, zaczęły przez nią przelatywać sinusoidy kolorowego gazu, ni to zielonkawe, ni niebieskie, czasem przechodzące w róż, jak gdyby w środku grała cała orkiestra. Widok był bardzo piękny, wprost trudno było oderwać oczy. Wicuś znowu nacisnął i cały ten koncert zgasł. - To musi być coś z radiem - powiedział chłop. - Takie oko magiczne. Ojciec miał takie radio mrugają ce... kupione zaraz po wojnie. - Dwie setki - powiedział Antecki, uświadamiając sobie, że po odejściu Rozwady nie uzbierają nawet tyle. - Za bezcen nie oddam - zaperzył się chłop. - Pięćset i ani centa mniej! - Czterysta! - zawołał rozpaczliwie Antecki, czując, że zabawka wymyka mu się z rąk. - To masa forsy za takie świecidełko. Skoczę tylko do domu po pieniądze. To moje ostatnie słowo! Chłop pokręcił głową ze sceptycyzmem. - Macie nas za idiotów, panie letnik? My się umówimy, a pan zamiast grosiwa ściągnie nam na kark policję albo wojsko... potem może jeszcze weźmie nagrodę... - To i nagroda za to wyznaczona? - A bo ja wiem? Może i wyznaczona. No, widzę, żeśmy się jednak nie dogadali i pora się rozejść. - Jedna chwila - Antecki szybkim ruchem sięgnął do kieszeni po straszak. - Nie róbcie głupot, panie - odezwał się wieśniak, a młody prawie przyłożył Anteckiemu pistolet do skroni. Rurę przytrzymywał ukośnie przez pierś, jak lufę egzotycznej broni. - Powiedziałem: za bezcen nie oddam. Albo pieniądze z rączki do rączki, albo nici z interesu. - Rozwalę ich! - zapewnił porywczo Wicuś. - Widzieli to. Będą rozpowiadać. - To niech rozpowiadają. Kto im uwierzy? No, panowie letnicy, sprawiedliwie będzie, jak pójdziemy tam, gdzie kogo droga prowadzi. A nie próbujcie nas śledzić, bo podziurawimy ołowiem. Wicuś po wojsku, zna się na strzelaniu. - Co to było? - spytał Antecki Napieracza, gdy już odeszli o dobry kęs od miejsca feralnego spotkania. - Wyznałeś się na tym? - Antena. Bez części metalowych, żeby jej nie moż na namierzyć. W mniejszej rurze była zjonizowana mie szanina gazów szlachetnych. Taki zjonizowany gaz na zywa się plazma. U dołu, w podstawie, jest elektroda, która to sprawia. Plazma emituje fale elektromagnetyczne albo je odbiera, zależnie od ustawienia. Gdy rurę wyłączyć, staje się natychmiast niewidzialna dla radarów i pelengatorów. Tyle zrozumiałem. - Skąd ty to wszystko wiesz? - Interesowałem się tym. Amerykanie czy Australijczycy wpadli na ten pomysł dość dawno, ale mieli kłopoty z miniaturyzacją. Te ich urządzenia miały najpierw po pięć metrów, potem dwa. W końcu zeszli do wymiarów, które nadają się do przyjęcia. - Ale na co im to? Czemu to dla nich takie ważne? - Pomyśl o agentach zrzucanych na tyły wroga albo o pilotach zestrzelonych nad obcym terytorium, jak w Wietnamie. Po studiach wzięli mnie do obsługi radiotechnicznej, radary, namiary, te rzeczy. - To coś ty kończył? - Inżynierię sanitarną - roześmiał się Napieracz. - Nie doszukasz się w wojsku logiki. - Ech, za łatwo wypuściliśmy tamtych dwóch - westchnął z przyganą Antecki. W tym samym niemal momencie dobiegł ich odgłos wirników helikoptera. Dwie albo trzy maszyny przeleciały tuż nad koronami drzew, z powodu gałęzi nie widzieli ich dokładnie, lecz wszyscy odczuli ulgę, kiedy metalowe trzmiele oddaliły się wyżej, ku Uklejnie. - Za czym oni, do cholery, tak węszą? - zdumiał się Sztajner. Nim mu kto udzielił odpowiedzi, przez las przebiło się poszczekiwanie karabinów maszynowych. Helikopter uparcie tłukł po czymś seriami, potem kanonadę podjął drugi - i wszystko ucichło. - Jezu - wyszeptał blady jak ściana Napieracz. - Do tamtych bili... Gdybyśmy się zatrzymali dłużej... Ale Antecki go nie słuchał. Rwał pod górę wielkimi skokami, z zadartą głową, skacząc od drzewa do drzewa. Pobiegli za nim, próbując go naśladować. Gdy tylko słyszeli mielenie wirnika, wzorem Anteckiego przypadali do pni. Napieracz był w lepszej kondycji od Sztajnera i to on jako pierwszy przycupnął w krzakach obok An- teckiego, blisko wyjścia na drogę ku Uklejnie. - Dostali ich? - wydyszał. - Na to wygląda. - Co robimy? - Skaczemy. Ty bierzesz antenę, ja broń. - A helikoptery? - Na razie gdzieś się zaczaiły. Trudno im lądować między drzewami. Może nie mają pewności, czy ich trafili, a może boją się zestrzelenia. Helikopter tuż nad ziemią, gdy ląduje, jest bezbronny jak dziecko. Z tyłu gramolił się Sztajner. Dyszał jak wyjęta z wody ryba i wszczynał tyle hałasu co mały słoń. Antecki dał mu znak, żeby zaległ. - Skaczemy - powiedział - spokój nie potrwa wiecz nie. Teraz! Wypadli z ukrycia i migiem znaleźli się przy wie- śniakach. Starego seria przecięła niemal na pół, ale udało mu się zachować ów pogodny wyraz twarzy, którym tak im zaimponował. Otwarte oczy miał wbite w niebo, jakby zaraz zamierzał udzielić helikopterom stosownej reprymendy. Widok rozprutych ciał był na tyle szokujący, że przypadli do ziemi - jak zające stojące słupka. Wiatr przyniósł odgłos wirnika: helikoptery wracały. Znowu zapadli w przydrożnych krzakach. - Masz? - Nie. Nigdzie nie widziałem. - Kurwa, ja też nie. Młody posiekany na bigos. Za miękcy jesteśmy. Nie mogłem się przemóc, żeby... Po czekaj tu. Może rzucili gdzieś w krzaki. Warkot helikopterów narastał zatrważająco. Jak trąby jerychońskie, pomyślał bez sensu Napieracz. Ktoś dotknął go w ramię. Antecki. - Chodu. Tylko ostrożnie. Po drodze zwinęli Sztajnera. Antecki schował znale- zisko pod kurtkę - na szczęście nikt z nich nie był ubrany na jasno. - Padnij! - krzyknął; wirniki zajazgotały im nad gło wami. Zdawały się wisieć tak nisko, ż;e można by ich użyć jako kosiarek do włosów, gdyby je jeszcze mieli. Po nieskończenie długiej chwili, ciągnącej się jak wyrok, helikoptery ruszyły przed siebie; stopniowo ich mrożący krew w żyłach hurgot zamienił się w mamrotanie i przepadł w dali. - No - powiedział Antecki - schodzimy na dół. Akcja jeszcze nie zakończona. Jego kostropate oblicze jaśniało od uniesienia i szczę- ścia, o które Napieracz nigdy by go nie podejrzewał. Dobrze się idzie, gdy widać jasno wytyczony cel, a jeśli w dodatku droga wiedzie z góry, nogi maszerują tym chętniej. Kryjąc się przed helikopterami pod drzewami i po krzakach, przystając dla nabrania tchu, a raz dla odbycia narady wojennej, dotarli w końcu na skraj lasu i przyjrzeli się zza pni Zarabiu. Mimo dobrej pogody ludzi było mniej niż zazwyczaj, ale niektórzy istotnie taplali się w rzece. Partyzantom Anteckiego zrobiło się tęskno na widok tego zakątka wolności, dla nich niedostępnego, tych spacerowiczów, których nie wzruszała daleka wojna, a zwłaszcza tych knajp, gdzie strudzony wędrowiec mógłby zanurzyć w kuflu z piwem obrzmiałe ryło. - Wiecie co? - z nostalgią w głosie powiedział Antec ki - w lesie to my się nie przydamy na nic. Nabawimy się tylko reumatyzmu. Partyzantka leśna to na dzisiejsze czasy przeżytek. Inaczej dziś trzeba. Nowocześnie. Być może wojna miejska jest tym, o co chodzi. Idąc zatem z duchem czasu wychynęli z lasu i ciągle z lekka się skradając, ale jakby już mniej, znaleźli się w świecie, który tak pochopnie opuścili nad ranem. Wcześniej jednak zakopali zdobycz: wyczynową antenę z wyposażenia NATO. Wszyscy się zgadzali, że przedmiot ten sprowadza nieszczęście i należy się go szybko pozbyć przez powierzenie matce ziemi. Z pustej butli po wodzie Sztajner wyciął zgrabny kołpak, który nałożyli na końcówkę anteny, tam gdzie folię oplatał sznurek. Wybrali lekko ocienione miejsce na zboczu, darń podważyli no- żem, a ziemię wybierali rękami i sypali do plecaka, żeby nie zostawić śladów. Następnie umieścili pakunek ukośnie we wnętrzu płytkiej rynny, kołpakiem do góry, tak aby deszcz nie zamoczył cennego depozytu, oddanego Uklejnie na przechowanie. Miejsce oznaczyli rozrzucając suche patyki, resztę ziemi chytrze rozsypali po drodze, to tu, to tam. Ręce i nóż obmyli w strumyku. Podczas, tych wszystkich czynności nikt ich nie nakrył, nie niepokoił; nawet helikoptery gdzieś się zapodziały. No i wreszcie, doprowadziwszy z grubsza odzież do porządku, maszerowali po chodniku, odgrywając znu- dzonych wczasowiczów. Kiedy minęli mostek na^rzeczce wpadającej do widocznej z szosy Raby i obrali azymut wprost na widoczne z dala wierzeje knajpy „Kaskada", elegancki facet zagadnął Anteckiego o ogień. W białej ręce trzymał papierosa. Antecki ognia nie miał. Skinął na Sztajnera, ale Sztajner też nie miał. Okazało się, że zapalniczka przepadła wraz z Rozwadą. - Nic nie szkodzi - uspokoił ich nieznajomy. Szczęknął wyjętym z kieszeni złotym ronsonem i zapalił. Potem w jego ręku zmaterializowała się paczka cameli; oszołomieni potęgą jego sztuki prestidigitatorskiej wzięli po jednym. Znowu błysnął ronson. - Major Dzierla z KEP-u. Korpus EuropejskoPolski - przedstawił się jegomość, odziany w dobrze skrojony cywilny garnitur. - Panowie Antecki, Sztajner i Napie-racz, jeśli mnie wzrok nie myli? Nie było sensu zaprzeczać. - A gdzież to podział się kolega Rozwada? - indagował dalej właściciel ronsona. - Poszedł przodem, żeby zamówić kolejkę - powiedział Antecki. Zastanawiał się, czy nie rzucić papierosa pod nogi, ale po namyśle zrezygnował ze zbędnej demonstracji. Papieros smakował zniewalająco. - Miło nam poznać, panie majorze, lecz piwo stygnie. - Tak, tak - uradował się major nie wiadomo z czego. - Bohaterowie jak żywi. Miejscowa ludność długo będzie sobie powtarzać legendę o waszej czwórce. - Majorze, wybaczy pan... - Wiem, wiem, piwo stygnie. A jednak namawiałbym panów na chwilę rozmowy. Może usiądziemy? Zajęli ławeczkę nad paskiem asfaltu, po którym raz po raz ktoś przechodził. Napieracz, który nie lubił tłoku, zachował postawę stojącą. - Korpus Europejsko-Polski? - zastanawiał się An- tecki. - Pierwsze słyszę. Trzyma pan z agresorami? - Ależ skąd, drogi panie. Naszym zadaniem jest takie działanie na tyłach, by zminimalizować skutki operacji dla cywilnej ludności. Zresztą to takie strachy na Lachy. Najdalej za tydzień wojska zostaną wycofane. Ale do rzeczy. Panowie zdaje się nadeszli od strony Uklej-ny? Jeśli tak, miałbym dla panów pewną propozycję. Partyzanci porozumieli się wzrokiem. - A tak, poleżeliśmy trochę na kocu. Wytchnęliśmy na łonie przyrody. Pogadaliśmy o losie umęczonej ojczyzny. A teraz, jak pan major widzi, znajdujemy się w drodze do baru i nic nas nie powstrzyma. - Jednak zechciejcie mi poświęcić jeszcze chwilę. Chciałbym wam coś pokazać - Dzierla otworzył kopertę, którą ktoś wetknął mu w rękę i zniknął. - Kapitalne ujęcia, nie? Tu na punkcie obserwacyjnym... tu nad strumykiem... a tu podczas zasłużonego odpoczynku na kocu. O, to właśnie ten koc, poznaję! - wykrzyknął z entuzjazmem. - Nota bene właśnie na podstawie tego zdjęcia zdołaliśmy panów zidentyfikować. A tu pan Roz-wada odłącza się od grupy. - Dobre zdjęcia - pochwalił Antecki. - Technicznie bez zarzutu. - Prawda? Zważywszy, że zostały wykonane z wyso- kości 680 kilometrów... - A jakby tak do rzeczy, panie majorze? - Słusznie. Nie ma co owijać w bawełnę. W posiadaniu panów znajdowała się rzecz będąca cudzą własnością. Jej właściciel szczerze boleje nad jej utratą i byłby zachwycony, mogąc ją odzyskać. - Ale my jej nie mamy. Nawet nie wiemy, o co chodzi. - Tak to z grubsza wyglądało - rzekł Dzierla prezentu- jąc kolejne zdjęcie. Mignął im przed oczami wizerunkiem inseminatora i zaraz schował, jakby w obawie, że zdjęcie się prześwietli. - A tu widać, jak pewni ludzie niosą coś podobnego - pokazał zdjęcie chłopa z synem. - A tu przy- trafiło im się okropne nieszczęście - skrzywił się z dez- aprobatą, zerkając na zakrwawione szczątki. - W tych to godnych współczucia okolicznościach utracili przedmiot, do którego nie mieli żadnego prawa. Tu - zademonstrował kolejne zdjęcie - panowie rozmawiacie z tymi ludźmi. - Widzę tylko gałęzie - powiedział Antecki. - Na podczerwieni wyjdzie jak ta lala - zapewnił Dzierla. - Satelita widział, jak schodziliście z drogi na leśną ścieżkę, a potem jak z tej ścieżki wychodzili wasi znajomi. To jasne, że musieliście się spotkać. - Powiedzmy. Sporo pan major wie, ale nie wszystko. Jeśli o mnie chodzi, nic sobie przypomnieć nie mogę. Jakaś amnezja czy co? Wy coś pamiętacie? - zwrócił się do Sztajnera i Napieracza. Obaj solidarnie pokręcili głowami. - Może gdybyśmy się zastanowili - kontynuował An- tecki - to i owo by się nam przypomniało. Szczególnie gdybyśmy zjedli po obiedzie i przepili piwem, które, jak pan major wie, znakomicie wspomaga procesy pamięciowe. - Krótko mówiąc ile? - spytał Dzierla bardziej ofi- cjalnym tonem. - Tak ze sto tysięcy. Dolarów. Jest nas trzech... żeby było co dzielić. - Wymienił pan dużą sumę - zauważył major. - Oj, chyba nie tak dużą. Niech pan major policzy, ile pieniędzy pochłoną same helikoptery nad Uklejną, wysyłanie latających skrzydeł... a nie zawsze trafi się taka pogoda jak dziś... Zdjęcia paszportowe z orbity też nie są za darmo. Przeszukanie dużej części Ukłejny, i to bez gwarancji, że się znajdzie... Uniknie pan wielu zabiegów, oszczędzi trudu wielu ludzi, nie wspominając o benzynie i sprzęcie... Biorąc to wszystko pod uwagę suma nie wydaje się wcale wygórowana. - Będę musiał porozumieć się z przełożonymi. - Rzecz jasna. Na odpowiedź zaczekamy - o, tam - pokazał ręką. Podnieśli się niepewnie, ale Dzierla ich nie zatrzymywał. Spoglądając w dal, ku Uklejnie, wyjął papierosa i skrzesał u czubka płomyk ze złotego pudełeczka. - Najlepiej spierdalajmy stąd gdzie pieprz rośnie - radził Sztajner przed samymi drzwiami knajpy. - Wpa kowaliśmy się po uszy. - Co to da? - powiedział z rezygnacją Antecki. - Jak nas już rozpoznali, to wiedzą też, gdzie nas szukać. Nie widzicie, że okazja do zarobienia szmalu nasuwa się sama? - Zastanowił się. - Zauważyliście, że nie pokazał żadnych zdjęć tego, jak schodziliśmy? I jak zakopywaliśmy towar? Nic na nas nie mają! - Może oświetlenie było już kiepskie, szliśmy cały czas w cieniu. No i drzewa zasłaniały. Może satelita nie był geostacjonarny, tylko przesuwał się po orbicie i Uk-lejna wyszła mu z pola widzenia? - Lepiej tam wracajmy! Gruchnęli śmiechem i wtoczyli się do „Kaskady". Nie do wiary, jak całodzienny post wspaniale wyostrza apetyt. Mało wykwintne jadło, obliczone na szorstkie podniebienia turystów, smakowało im jak najbardziej wykwintne frykasy. A piwo! - o piwie mogliby napisać poemat. Kolejki leciały przez stół, tak że zapomnieli o okupacji, o zatrwożeniu żon, które już pewnie pogodziły się z myślą, że zostały wdowami, a nawet o niespodziewanym spotkaniu z majorem Dzierlą. Zamówiwszy nową kolejkę, Antecki udał się do toalety, powodowany chęcią ulżenia organizmowi. Na ścianie nad pisuarem ktoś zdążył już wypisać czerwoną woskową kredką: SRAJ POLAKU SRAJ BELG ZAGARNĄŁ KRAJ - Święta prawda - mruknął Antecki otrzepując in strument i chowając do portek. Inne napisy dotyczyły ponadczasowych kwestii, związanych z życiem seksualnym płci obojga. - Coraz dłuższa życia szyja - odezwał się zagadkowo major Dzierla, stając obok. - Właśnie - skwitował Antecki. Minął go i wypadł na salę. W samą porę: akurat nadchodził kelner. Ale coś tu nie grało. Antecki zdążył zarejestrować istotny przecież fakt pojawienia się piwa, lecz wokół ich stolika równocześnie zmaterializowało się kilka obcych postaci, odciągających Napieracza ze Sztajnerem z energią, która dawniej przywodziłaby na myśl atak aktywistów towarzystwa antyalkoholowego. Antecki na ten widok miotnął się do tyłu; tam nadział się na majora Dzierlę, który powstrzymał jego zapędy. Pukawkę z tłumikiem trzymał, zwyczajem Jamesa Bonda, lufą do góry. - Przykro mi, panie Antecki - powiedział - ale priorytet się zmienił. Pognali ich przed knajpę; słońce już zaszło, tylko szczyt Uklejny był jeszcze skąpany w blasku. Jak złote pszczoły polatywały tam śmigłowce. Przy oczyszczonym z samochodów parkingu stał samotny łazik, do którego zapakowali się komandosi, na betonie zaś przysiadł he- likopter ze znakami sił zbrojnych Unii. Jak to się stało, że nie słyszeli lądowania? Dzierla nakazał wsiadać i sam wgramolił się za nimi; w środku oprócz pilota siedział tylko ryży blondyn w polowym mundurze. W milczeniu wskazał przybyłym fotele. Pilot zapuścił silnik i śmigła zachrobotały nad powałą. - Pasy - polecił Dzierla. - Nic nie mówimy, panowie - rozporządził szybko Antecki. - Nic na nas nie mają. - Maul halten! - upomniał go mundurowy. - Wszystkiemu zaprzeczajcie. Nic nie wiecie, nic nie widzieliście. Nigdzie nie byliście. Pic i fotomontaż. - Maul halten!!! - wrzasnął mundurowy. Miał na ramieniu miniaturkę flagi z poprzecznie ułożonymi ko lorami: czarnym, czerwonym i żółtym oraz napisem BEL- GIQUE pod spodem. Dzierla zasunął drzwi i maszyna uniosła się nad ziemią, zwracając jednocześnie nosem na południe. Ciągle nabierali wysokości i w pewnym momencie kabinę pilota zalała posoka światła. Wracali na Uklejnę. kwiecień 2002 ?