MARCIN WOLSKI OCZKO (bajeczka na dzień dobry) Któregoś dnia gwałtowny hałas dochodzący z przedpokojów obudził monarchę z popołudniowej drzemki. Dzień był jasny, słoneczny, późnośredniowieczny. Król klasnął w dłonie. Wszedł majordomus zgięty w wiernopoddańczym ukłonie. — Co to za hałasy? — burknął władca. — Proszę o wybaczenie, najjaśniejszy panie — zaszemrał majordomus — ale petent jakowyś wdarł się z dworu na dwór. — Petent? — zdziwił się król. — Od dwudziestu lat nie widziałem żywego petenta. Kto zacz? Zausznik wyjaśnił spiesznie, że jest to szewc, człowiek niskiego urodzenia i jeszcze niższego wzrostu. Dodał ponadto, że szewc ten nie przybył bynajmniej w celu podarowania monarsze swych wyrobów, albowiem robienia butów zaprzestał dosyć dawno, postanawiając zostać szewcem ambitnym. — Nie znam tej specjalności — wyznał król. — I czegóż życzy sobie ten nieszczęśnik? — Mówił, że chce się wybić. — Szewc? — Szewc! Król popił kompotu ze szczerozłotej miseczki i wytarł palce o gronostajową pelisę. — Może to, nie daj Bóg, spiskowiec? — zapytał. — Z wyglądu stuprocentowy rojalista — zapewnił majordomus. — To niczego nie dowodzi, ja też wyglądam na rojalistę, a w głębi ducha jestem zawziętym republikaninem! Czy przesłuchano go? Zbadano jego zamiary, adresy, kontakty? Królewski urzędnik począł rozwlekle tłumaczyć, że uczyniono wszystko, co w analogicznej sytuacji należy uczynić,, i nie stwierdzono niczego ponad to, że w istocie młody szewc chce się wybić za wszelką cenę. Ucieszyło to króla i z miejsca postanowił dać szewcowi etat stajennego, co było wielkim wyróżnieniem, dotychczas zarezerwowanym co najmniej dla książąt krwi. Niestety, majordomus wyjaśnił, że szewczyna ma życzenia bardziej sprecyzowane i dużo rozleglejsze. — Na przykład? — Władca pogładził się po jabłku. — Chce połowy królestwa i ręki waszej jedynej córki. Urzędnik mówił to z lękiem i nie bez powodu: w króla wstąpiła bowiem szewska pasja. Z miejsca zdegradował majordomusa do kapitandomusa, grożąc za dalsze zuchwalstwa spadkiem na sierżantdomusa. Kapitandomus blady jak śmierć bełkotał, że on, najwierniejszy sługa w państwie, powtarza jedynie słowa parweniusza. — Chcecie, żebym w bajki wierzył? — przerwał monarcha. — On wierzy… I co więcej, twierdzi, że nie chce niczego za darmo, w swojej bezczelności posunął się do tego, że przygotował nawet listę swych usług, najjaśniejszy panie. Może na przykład… zabić smoka. Odpowiedzią był gniewny pomruk. — Zabić smoka?! Akurat. Nie po to obejmowaliśmy ostatnie istniejące smoki ochroną gatunkową, nie po to mój koniuszy osobiście wysiaduje gadzie jajka, żeby jakiś niecnota… Ale czytajcie, co jeszcze jest na liście? — Może zgładzić jakiegoś czarnoksiężnika, niechętnego waszej królewskiej mości… Ale mam co do tej usługi pewne wątpliwości, bo przecież po dwustu latach świętej inkwizycji czarowników nie ma u nas ani na lekarstwo. — I szkoda, czytaj dalej. Major…, przepraszam, kapitandomus przełknął ślinę i wykonał rozkaz. — Może zdobyć dla waszej wysokości w krytycznym momencie konia. — Konia? Pół królestwa za konia? To przestaje być zabawne. Megaloman z tego obuwnika. A może ćwierć królestwa za pół konia lub jedna prowincja za uncję koniny?! — No, można by się potargować… — zauważył urzędnik. — Pan jest idiotą! Zostaje pan kapraldomusem! Precz z mych oczu! Ale zanim biedny funkcjonariusz wycofał się do drzwi, król go zawrócił. — Czy to koniec propozycji tego szewca? — Wspominał jeszcze o siedmiomilowych butach, ale niechętnie. — Znam robotę tych partaczy. Pamiętam aż za dobrze, co przydarzyło się memu kuzynowi, księciu Armoryki. Kapraldomus nieśmiało wyraził swoją ciekawość, ale króla nie trzeba było zachęcać do tego rodzaju opowieści. Barwnie opisał koligacje i drzewo rodowe linii armorykańskiej, zajął się wojnami dworskimi, scharakteryzował całość zagadnień związanych z połowami rybackimi, wspomniał o flirtach donny Izabeli zamurowanej w klasztorze przez piątego barona o przydomku Złota Kielnia i wreszcie zapytał, o czym właściwie mówi, przy czym z właściwą sobie inteligencją uprzedził odpowiedź, wpadając w sam środek historii o siedmiomilowych butach, które wykonał jakiś partacz na zlecenie dworu. — Oczywiście buty były nie do pary — jeden ośmio–, a drugi sześciomilowy. Mój biedny kuzyn po jednym kroku zginął na skutek szpagatu rozdartego. Kapraldomus. uronił stosowną łzę, a król wybuchnął śmiechem. — Sam sobie był winien. Nigdy nie dość rozwagi. A na marginesie bajek, trzeba być ostrożnym, kręci się teraz tylu rozmaitych cwaniaczków kryptokopciuszków, fałszywych Śnieżek i zamaskowanych wilków w czerwonych kapturkach… — Nigdy dość rozwagi — powtórzył urzędnik. — Pamiętam, jak kiedyś dwóch oszustów uszyło liberię dla wszystkich moich dworzan. Wychodzę na paradę, A tu nagość powszechna. Chciałem już coś powiedzieć do słuchu, ale doszedłem do wniosku, że lepiej wygląda goły dwór niż goły król… I zaniechałem. A wracając do szewca, czy on coś jeszcze umie? — Nie. — Może interesują go jakieś rozrywki umysłowe, gry i zabawy towarzyskie? Nudzę się śmiertelnie na tym tronie. — Umie jeszcze grać w oko. Noc była już głęboka. A oni jeszcze grali. Rozemocjonowany król i zimny, skupiony szewc. Nie wiodło się najlepiej najjaśniejszemu panu. Co rusz wypadała fura albo szewc miał oczko. Król denerwował się bardzo, oszukiwał, dawał karty spod spodu, unieważniał grę, ale niestety ciągle przegrywał. Stawki robiły się coraz wyższe, pula coraz bardziej obiecująca. Po kolejnym rozdaniu twarz monarchy rozpogodziła się. — Co jest w puli? — zapytał. — Zabudowania pałacowe w N., koszary gwardii, wicegubernatorstwo Przymorza, jabłko… — Dorzucam berło — zawołał władca. — A ja wejdę tym fotelem, co go wygrałem w poprzednim rozdaniu — powiedział szewc. — Tronem! — poprawił się. — Tylko obchodź z nim się dobrze, szewcze — rzekł król. — Przebijam opactwem. No i dorzucam jeszcze prowincję Wyżynną. — Dokładam admiralicję, wygrałem ją wprawdzie przed godziną, ale niech stracę, królu. A dobrą macie kartę? — Świetną. Twarz szewca była nieprzenikniona. Od niechcenia zaproponował, że w takim wypadku jest gotów postawić wszystko to, co wygrał do tej pory, pod warunkiem, że król ze swej strony da połowę królestwa i rękę córki. Monarcha zgodził się. Wpatrzony w swoje karty, nie myślał o niczym innym. — A więc teraz karty na stół — zauważył rzemieślnik. — Oko. — Oko!!! Rzeczywiście obaj mieli po 21 punktów. Król nie znał przepisów, więc cicho zapytał, co się robi w takim wypadku. — Można zdać się na los — poinformował szewc. — Trzeba wyciągnąć z talii po jednej karcie. Kto wyciągnie wyższą — wygrywa. Król z urzędu ciągnął pierwszy. Na moment jego twarz zastygła w napięciu, ale kiedy odwrócił kartę, uśmiech tryumfu wykwitł mu na wargach. — Czy można podnieść stawkę? — zapytał. Znać było, że jest zdecydowany za wszelką cenę pognębić rzemieślnika, odwdzięczając się za wszystkie swoje przegrane. — Ależ król widzi swoją kartę… A poza tym ja już nie mam nic, co mógłbym postawić, wszystko jest w puli. — Masz jeszcze życie, chłopcze. — Życie? — A czemuż by nie? To doda tej grze rumieńców. — W porządku — młody człowiek zachowywał niezmącony spokój. — Ja postawię życie, ale król będzie musiał dołożyć drugą połowę królestwa. — Nie ma sprawy, dokładam! — zawołał wesoło władca. — No… co wyciągnąłeś? Ja wygrałem. Mam asa!!! — Nie bardzo — sprostował szewc. — Ja mam jockera. — Ależ as jest najwyższy, zwłaszcza as pik! — wołał władca. — Ale jocker zastępuje każdą kartę, prawda? I właśnie ten jocker zastępuje asa bez atu! Król był przyzwoitym człowiekiem. Uznał się za pokonanego. Przyznał, że ślepy w karty nie gra, że długi karciane są święte i że ojciec bił syna za to, że się odgrywał. Jeszcze nie ucichły jego kroki, kiedy szewc wezwał majordomusa. — Już po wszystkim, przyjacielu — powiedział. — Oddałeś mi nieocenione usługi, zdradzając słabość króla do hazardu, w nagrodę awansuję cię na generałdomusa. Urzędnik uśmiechnął się; realizacja planu przebiegała znakomicie. A szewc wyglądał na człowieka, którym da się pokierować. Pozostawała jeszcze sprawa drzwi, którymi wyszedł król. Prowadziły one do jakiejś innej, niezidentyfikowanej bajki. Generałdomus radził zamurować je i wzmóc; ostrożność na przyszłość wobec wszelkich szewczyków, Śnieżek, kotów w butach i innych niepewnych politycznie elementów.