Adam Wiśniiwwski Snenq ORO Ilustracja na okładce Otomi znaczy wysłaniec I Kiedy poprosiłem o klucz od pokoju, recepcjonista podał go razem z kopertą. - Telegram do pana- oznajmił. - Przyniesiono przed godziną - dodał. W telegramie były trzy słowa: „Natychmiast wracaj! - Andre". Andre był moim szefem, a ja już od dwu tygodni byłem w Rzymie. Sprawy, na których załatwienie miałem sześć dni, przeciągnęły się. Firma zatęskniła za mną, pomyślałem. Trzeba wracać. Dochodziła czternasta. Zacząłem układać plan powrotu: zaraz zjem obiad, za godzinę wyjadę. Do Wenecji jest sześćset osiemdziesiąt kilometrów, powinienem dotrzeć tam nie później niż o północy. Należy jednak uwzględnić korki na ulicach Rzymu, myślałem. Przejazd przez miasto zajął mi więcej niż godzinę. Gdy wjeżdża- łem na autostradę, było po szesnastej. Nie utrzymam się w założo- nym czasie, pomyślałem. Muszę przecież gdzieś na trasie zrobić prze- rwę, odpocząć. Nacisnąłem pedał gazu. Wóz skoczył do przodu. Na liczniku było sto, sto dziesięć, po chwili wskazówka stanęła na stu trzydziestu. Wystarczy, pomyślałem. Ruch na autostradzie był minimalny, przynajmniej w kierunku w którym jechałem. Włączyłem radio. Właśnie nadawali komunikat dla kierowców: „.. .na wschodnim wybrzeżu gwałtowny spadek tem- peratury, do czterech stopni Celsjusza. Wystąpią mgły i zamglenia. Zalecamy ostrożną jazdę. Słońce zajdzie o godzinie osiemnastej, jest to dzień równonocy, od dzisiaj mamy astronomiczną wiosnę". Wyłączyłem radio. Zapowiadała się jazda nocą i we mgle. Go- rzej być nie mogło. Może nie wszędzie będzie mgła, usiłowałem się pocieszyć. Do Pescary wjechałem o zachodzie. Postanowiłem zrobić prze- rwę i kupić upominek dla Jane. Chciałem kupić coś oryginalnego i niezbyt drogiego: pierścionek, bransoletkę, może broszkę. Coś ta- kiego, co ucieszyłoby dziewczynę. Nie było to proste. W najbliż- szym sklepie jubilerskim oferowano albo złotą biżuterię, ładnie wy- konaną, ale bardzo drogą, albo tanią seryjną tandetę spod sztancy. Wpadłem na pomysł, aby poszukać w antykwariatach. Zaczepiłem nobliwie wyglądającego staruszka, prosząc go o wskazanie najbliż- szego antykwariatu. - Proszę iść dalej tą ulicą - odpowiedział. - Potem skręci pan w pierwszą poprzeczną w lewo, tam obok kościoła jest mała ulicz ka. Po prawej stronie znajdzie pan w suterenie antykwariat. Do antykwariatu schodziło się po kilkunastu stopniach, odgro- dzonych od ulicy metalową barierą. Pchnąłem drzwi. Przeciągle za- klekotał nad nimi sprężynowy dzwonek. Był to mały sklepik, za- pchany do granic możliwości przeróżnymi starociami. Piętrzyły się na podłodze, półkach, wisiały na drutach, przemyślnie uczepionych pod sufitem. Pozostało jedynie wąskie przejście prowadzące w głąb kiszkowatego pomieszczenia, przedzielonego na końcu małą ladą. Zrobiłem w kierunku lady kilka kroków, gdy poza nią uchyliła się kotara. Wyszedł spoza niej stary, garbaty człowiek w okularach, o nie- sympatycznym wyglądzie. Stanął za ladą i spojrzał na mnie pytająco. - Czym mogę służyć? - spytał. - Chcę kupić coś z biżuterii - wyjaśniłem. - Prezent dla młodej kobiety. Szukam czegoś oryginalnego i niezbyt drogiego. Rozgląda- łem się w sklepach, ale tam nie ma nic ciekawego. Wie pan, seryjna produkcja, bez wyobraźni. Moja dziewczyna jest artystką, nie mogę podarować jej tandety. Obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. - Ma pan rację - potwierdził. - Współczesne wyroby wołająo pom- stę do nieba, zupełny upadek sztuki. - Czego pan konkretnie szuka? - Nie jestem zdecydowany, może to być pierścionek, bransole- ta, broszka lub naszyjnik. - Ta pani jest brunetką? - Nie, blondynką. - Skąd pochodzi? - Jest Wenecjanką, ale co to ma do rzeczy? - Ma, bo miejsce urodzenia wiąże się z pewnymi tradycjami. Pana dziewczyna, jako Wenecjanką, styka się z biżuterią wysokiej klasy już od dzieciństwa. Powszechnie wiadomo, na jakim pozio- mie stoi kunszt weneckich mistrzów. Muszę znaleźć dla pana coś naprawdę wyj ątkowego. - Proszę, pan usiądzie! - wskazał mi j edy- ne krzesło. Usiadłem. A on po chwili namysłu zaczął przeglądać szuflady, schowki, pudełka. Czas płynął, a on wciąż grzebał. Oglądał jakieś pierścionki, naszyjniki, medaliony, wisiorki. Krzywił się, wrzucał je z powrotem do pudełek i szukał dalej. Wreszcie, gdzieś po dwudzie- stu minutach poszukiwań, podał mi pierścionek. - Sądzę, że jest odpowiedni - powiedział. Pierścionek był wykonany z białego metalu, nie byłem nawet pewny, czy to srebro. Rubin wielkości ziarnka grochu, o bardzo in- tensywnej barwie, otaczała metalowa obwódka, z której promieni- ście biło sześć stylizowanych błyskawic. Każda z błyskawic uderzała w maleńką okrągłą tarczę z wyrytym na niej znakiem. Całość była okolona jeszcze jedną obwódką. Tłem dla błyskawic, tarcz i rubinu była mikroskopijna siateczka o oczkach w kształcie miniaturowych rombów. Pierścionek był rzeczywiście oryginalny, miałem jednak wątpliwości, czy nie będzie za duży. Przymierzyłem go; wchodził na najmniejszy palec mojej ręki. Powinien być dobry, pomyślałem. - Ile kosztuje? - spytałem. - Pięćdziesiąt tysięcy lirów. - Mogę dać trzydzieści - odpowiedziałem. - Panie, ten pierścionek jest unikatem, pochodzi z kolekcji Me- dyceuszy i jest wart sto tysięcy - targował się antykwariusz. - Dam czterdzieści i ani lira więcej - powiedziałem stanowczo. - Nie stać mnie w tej chwili na większy wydatek. - Dobrze, niech go pan bierze, ale sprzedaję go za tę cenę tylko dlatego, że zyskał pan moją sympatię. Cenię ludzi, którzy w dzisiej- szych czasach szukają prawdziwej sztuki. Zapłaciłem. Antykwariusz włożył pierścionek w przezroczyste, plastykowe etui. Po kilkunastu minutach byłem już na autostradzie prowadzącej do Padwy. Na razie jechało się znośnie. Mgły jeszcze nie było. Je- chałem już z godzinę, gdy na tablicy zapaliła się czerwona lampka kontrolki. Kończyła się benzyna, zapomniałem napełnić zbiornik w Pescarze. Żaden problem. Wkrótce zauważyłem znaki zapowia- dające stację benzynową. Z dala widniał oświetlony pawilon stacji. Zjechałem z autostrady. W trakcie tankowania w snack-barze wypi- łem kawę. Gdy powróciłem na autostradę, miejscami było już trochę mgły. Przejechałem przez krótki tunel, co mi przypomniało, że na trasie jest czterokilometrowy tunel gigant. Paskudztwo, pomyślałem. Nie znosiłem tuneli. Mgła zgęstniała. Zwolniłem, ze wszystkich stron otaczało mnie morze „mleka". Gdyby nie biały pas, przedzielający jezdnię, zgubiłbym kierunek jazdy. Jechałem pięćdziesiątką, nawet czterdziestką, widoczność nie przekraczała sześciu metrów. Modli- łem się, aby nie stanął na mojej drodze jakiś zepsuty samochód. W pewnej chwili stwierdziłem, że jestem w tunelu. O dziwo, tu też była mgła i na dodatek nie paliły się światła. Już po kilku minutach jazdy poczułem się bardzo źle - odezwała się moja tunelowa fobia. Nagle tuż przed maską samochodu wyłonił się czerwony kształt. Nacisnąłem hamulec, ale było już za późno. Pisk opon, trzask łama- nej blachy i rozbijanych reflektorów zlały się w jeden odgłos. Szarp- nęło mną do przodu, ale uratowały mnie pasy. Silnik zgasł, wokół panowała nieprzenikniona ciemność i cisza. Siedziałem chwilę nie- ruchomo. Potem wyłączyłem stacyjkę, schowałem do kieszeni klu- czyki i brzydko zakląłem. Otworzyłem schowek, wyjąłem latarkę i wysiadłem z samochodu. W poprzek jezdni leżała czerwona cysterna. Cienkim strumie- niem wylewał się z niej brunatny płyn o mdłym, odurzającym zapa- chu. Musiałem wspiąć się na maskę, aby zajrzeć do kabiny kierow- cy. W świetle latarki zobaczyłem kierowcę leżącego na wznak na prawych drzwiach kabiny. Oczy miał otwarte, szkliste, z głowy są- czyła się krew. Muszę wezwać pomoc, pomyślałem. W tunelu są telefony, ale gdzie ich szukać? W którą stronę iść? Samochód nie nadawał się do jazdy. W stronę, z której przyjechałem, lepiej nie iść, myślałem, może ktoś nadjechać, a wtedy w tej mgle... Wyjąłem z bagażnika trójkąt ostrzegawczy i ustawiłem go na jezdni, pięćdziesiąt metrów od miej- sca wypadku. To powinno wystarczyć. Przecisnąłem się pod ścianą obok cysterny i świecąc latarką, szedłem tunelem szukając telefonu. Znalazłem, ale nie działał. Może trafię na inny, pomyślałem. Mgła zrzedła. W pewnej chwili stwierdziłem, że już nie jestem w tunelu. Kilkadziesiąt metrów dalej mgły już nie było. W niewielkiej odle- głości od autostrady zauważyłem światło dochodzące z jakiegoś domu. Przeskoczyłem przez siatkę oddzielającą autostradę i po ła- godnym stoku wzgórza zszedłem na wiejską drogę. Domek stał w pobliżu drogi. Było dość ciemno, ale bez trudu odnalazłem prowadzącą do niego ścieżkę. W jednym oknie paliło się światło. Zapukałem do drzwi. - Proszę wejść! - usłyszałem starczy głos. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do małej izby, sądząc po ume- blowaniu i palenisku - kuchni. Pośrodku stał stół, przy którym star- szy siwy człowiek jadł coś z brązowego talerza. Przy palenisku stała stara kobieta. - Dobry wieczór - powiedziałem wchodząc. - Przepraszam za najście, ale na autostradzie w tunelu zdarzył się wypadek. W tunelu nie działają telefony, czy można stąd wezwać pomoc? - Dobry wieczór - odpowiedział starzec, gdy skończyłem mó- wić. - U nas nie ma telefonu. Najbliższy jest w sklepie, to dość da- leko, zaprowadzę pana. Jak tylko skończę kolację - dodał. - Proszę, niech pan usiądzie! - wskazał mi krzesło. Usiadłem. Musiałem cierpliwie poczekać. - Czy mogę zapalić? - spytałem gospodarza. - Proszę. Nam to nie przeszkadza - odpowiedział. Zaciągnąłem się papierosem. Poczułem, że twarz mam mokrą od potu. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę. Nie zauważyłem, że plątało się w niej etui z pierścionkiem kupionym w Pescarze. Otworzyło się, pier- ścionek wypadł na stół i potoczył się w kierunku gospodarza. Sięgną- łem już przez niego, gdy zastanowiła mnie dziwna zmiana w zacho- waniu starca. Z napiętą uwagą przyglądał się pierścionkowi. Przestał jeść, podniósł klejnot, obejrzał go dokładnie i przyłożył sobie rubi- nem do czoła. Zamknął oczy i przez chwilę zastanawiał się czy nasłu- chiwał. Położył wreszcie pierścionek na stole i spojrzał na mnie. - Jesteś Otomi! - stwierdził raczej, niż spytał. - Słucham? - spytałem, bo nie dotarło do mnie, o co pyta. - Dobrze już, dobrze - odpowiedział - Wiem, że się nie doga damy. Z wami tak zawsze. Przychodzi, pokazuje znak, a potem uda je, że o niczym nie wie. Stary wstał i wyprostował się. Był nieco wyższy niż ja. Rozległ się przenikliwy, wibrujący dźwięk i za moimi plecami otworzyły się drzwi.. Z przyległego pomieszczenia wyszło dwóch młodych, wysokich ludzi w jednakowych kombinezonach. Stanęli za moimi plecami. - Mamy transfer z Alfy! Pogotowie pierwszego stopnia! - wydawał rozkazy stary. - Przygotować adapt! Pełna gotowość za trzy minuty! - O co wam chodzi? Kim wy jesteście? - krzyknąłem oszoło- miony. - Jestem ANUS numer 280/1 - przedstawił się. - Co znaczy: android niestandardowy, uniwersalny, samoregulujący. Bliższe dane: niezawodność klasy A-12. Moc maksymalna: 16 KM. Zasilanie: ogniwo niobowe. Aktywność zasilania dwadzieścia siedem tysięcy lat ziemskich. Mózg: krzemowy, molekularnie jednorodny. Przezna- czenie: zadania o dużym stopniu komplikacji. - Gdzie jestem? -jęknąłem, bo zacząłem podejrzewać się o pa- ranoję. - Jesteś Otomi na punkcie transferowym Alfa-Ziemia-Oro. - Dużo mi to mówi, pocałuj mnie w dupę! - krzyknąłem. - Chcę stąd wyjść. Mam tego dosyć! Podniosłem się z krzesła. Młodzieńcy stojący za mną posadzili mnie łagodnie z powrotem na krześle. - Niestety, Otomi, nie jest to już możliwe - wyjaśnił ANUS 280/1. - Po ogłoszeniu pogotowia transfer musi się odbyć. Tak prze- widuje instrukcja. - Dokąd ten transfer? - spytałem. - Do Oro - wyjaśnił. - Nic nie wiem o żadnym Oro, jadę do Wenecji! Odpieprzcie się, do nagłej cholery! Stary nic nie odpowiedział. Tych dwóch chwyciło mnie za ręce, a on zbliżył się ze strzykawką. Zacząłem się szarpać, ale to było beznadziejne. Młodzieńcy mieli siłę bawołów. - Nie denerwuj się, Otomi, wszystko będzie dobrze - powie dział ANUS 280/1. - Zaraz zrobię ci zastrzyk uspokajający. Nie bój się - powtórzył. - Nie będzie bolało, mam wykształcenie medyczne. ANUS 280/1 sprawnie wbił mi igłę w żyłę przedramienia, de- zynfekując miejsce ukłucia. Przez chwilę nie odczuwałem nic, a po- tem zaczęło mi się robić ciepło i mgliście. Nic mi się już nie chciało, ani mówić, ani krzyczeć. Wszystko stało się dalekie i obojętne, ale nie straciłem przytomności. Słyszałem, co mówili do siebie, i wi- działem jak przez mgłę ich sylwetki. - Dlaczego Otomi tak dziwnie reagują? - spytał któryś z nich. - Z Alfy na Ziemię jest daleko, trzeba kilku kolejnych wcieleń, aby dotrzeć do nas. Po prostu zapominają, że są wysłannikami - odpowiedział ANUS 280/1, czyli gospodarz. - Ten był jeszcze dość spokojny, a pamiętacie tego poprzedniego? - Oczywiście - odezwał się jakiś głos. - Niewiele brakowało, a byłby mnie wyłączył. Jego miecz przeciął mi pancerz głowy. Pa- miętam jak krzyczał, że jest księciem i nie boi się szatana. Ciął mie- czem na wszystkie strony. Ledwie go obezwładniliśmy. - Tak, przypominam sobie - dołączył do rozmowy trzeci. - A pa- miętacie, kiedy to było? -Chyba w roku 1480. - Nie, to było w 1478. Akurat pięćset lat temu. - Zamknijcie głośniki, gamonie, i weźcie się do pracy! - wark- nął na nich gospodarz. - Otomi są wysyłani w odstępach pięciuset- letnich, stąd prosty wniosek, że upłynęło właśnie pięćset lat. - Rozbierzcie go! Damy go na dobę do adaptu, to sobie wszyst- ko przypomni, a jutro o tej porze zrobimy transfer. Umilkli. Wyczuwałem obok siebie ich milczącą i celową obec- ność. Rozebrali mnie i wynieśli do drugiego pomieszczenia. Odsunęli szafę, za którą była wnęka wypełniona aparaturą i wąskie łóżko po- dobne do noszy. Położyli mnie na nim, zakładając mi na głowę coś, co przypominało hełm. Od niego do aparatury biegł gruby kabel. ANUS 280/1 podszedł do aparatury. Poczułem w mózgu falę przepływającego ciepła i ogarnął mnie sen. Dotarły do mnie jeszcze słowa: -.. .jutro prześlemy cię na Oro. Budziłem się. Leżałem chwilę bezwładny, na tej nieuchwytnej granicy pomiędzy wolą a niemocą, czymś, co nie jest j eszcze świa- domością, a nie jest już snem. Zdecydowałem się. Czas płynął - należało działać. Nacisnąłem czerwony przycisk. Natychmiast po tym usłyszałem głos ANUSA. - Co rozkażesz, Otomi? - Odłącz mnie od adaptu! Przygotuj kąpiel, golenie, strzyżenie i kolację. Przygotuj też moje wyposażenie i zapas papierosów. - Przepraszam, Otomi, ale papierosów instrukcja nie przewiduje. - Nie przewiduje, bo jest przestarzała. Czasy się zmieniają, Oto- mi również. To, co było dobre pięćset lat temu, nie jest już dobre dzisiaj. Rozumiesz, ANUS? - Tak jest - odpowiedział. - Wykonaj moje polecenia! O której transfer? - O północy czasu Oro, czyli za trzy godziny. - To dobrze, bo nie lubię się śpieszyć. Zacząłem od kolacji, bo byłem bardzo głodny. Potem kolejno: golenie, strzyżenie, kąpiel. Usiadłem, aby wypalić papierosa. - Jak dawno tu jesteście? - spytałem ANUSA. - Już dwadzieścia tysięcy lat. Zaraz po ataku na Tolimana zbu- dowano na Ziemi sześć przetrwalni. Byłem wtedy w remoncie. W czasie wojny dowodziłem krążownikiem galaktycznym. Kae trafili nas, miałem urwaną rękę i uszkodzoną nogę. Już myślałem, że pójdę na złom, ale miałem zasługi i to mnie uratowało. Naprawili i przysłali tutaj, na ten punkt transferowy. - Opowiedz o tej wojnie. - Jestem androidem, myślę szybciej i precyzyjniej niż wy. Mój mózg ma o wiele większe możliwości niż mózg ludzki, ale nigdy nie potrafiłem objąć wyobraźnią wszechświata. Wszechświat to nieskoń- czona przestrzeń i nieskończony czas. Logiczną konsekwencją tego było powstanie istot rozumnych i ich cywilizacji. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego te cywilizacje tak bardzo się nienawi- dziły. Nienawiść jest uczuciem czysto ludzkim, obcym dla andro- idów. To prawda, że różnili się anatomicznie, ale czy jest to dosta- teczny powód do nienawiści? Nie wiem. Im nie chodziło o przestrzeń życiową, w Kosmosie jest dużo miejsca dla wszystkich. Chcieli się totalnie zniszczyć. Zapewne nieraz w nocy patrzyłeś w niebo i na jasnym tle Drogi Mlecznej widziałeś czarne pola, pozornie pozbawione gwiazd. Lu- dzie nazywają ją „mgłą międzygwiezdną". Ta mgła, składająca się z obłoków pyłu kosmicznego, jest jedyną pozostałościąz planet, na których żyły istoty rozumne. Kae systematycznie niszczyli planety zamieszkane przez ludzi i ich sojuszników. Ludzie nie pozostawali im dłużni. W tej galaktyce mało jest słońc, które mają swoje planety. Gdy obie strony były już bliskie totalnej zagłady, Surji - nasz wódz - zdecydował, aby w układach na krańcach galaktyki, najmniej narażonych na zagładę, wybudować przetrwalniki. Na Ziemi, a ra- czej w Ziemi, wybudowano ich sześć. Oro jest jednym z nich. Peł- nią rolę jaja-ziarna. Surji powiedział: „Ocalmy rozum i intelekt. Ocalmy gatunek ludzki. Niech trwają w przetrwalnikach. Kiedyś, gdy przyjdzie czas, zapłodnią wszechświat". Wojna trwa dalej, co pewien czas zapala się w galaktyce gwiazda. - Powiedz mi, ANUS, czy wtedy, gdy zakładaliście przetrwal niki, Ziemia była zamieszkana przez istoty rozumne? -Nie. Żyły tu tylko zwierzęta i człekokształtne małpy. Jeden z tych małpich gatunków zaczynał już myśleć, posługiwał się ogniem i ka- mieniem, ale do istot rozumnych było im tak daleko, jak stąd do Alfy. - Więc skąd pochodzą Ziemianie? - Ziemianie to skutek luk w instrukcji. - Nie rozumiem. - Zaraz wyjaśnię. Instrukcja nakazuje całkowitą izolację prze- trwalnika od świata zewnętrznego. Wynika to z kilku powodów. Gdyby zamieszkujący przetrwalnik ludzie dowiedzieli się, że świat, w którym żyją, jest tworem sztucznym- na pewno chcieliby się z nie- go wydostać. Po wydostaniu się na powierzchnię planety stworzyli- by cywilizację techniczną, łatwo zauważalną dla Kae. Wtedy Kae mogliby zaatakować i zniszczyć Ziemię. Otóż w przetrwalniku są miejsca, w których jest zainstalowana aparatura informacyjna. Umieszczono ją tam po to, aby gdy przyjdzie czas, wyjaśniła lu- dziom ich misję, zorientowała w rzeczywistości i udzieliła instruk- cji co do sposobu postępowania. Tymczasem już w drugim pokole- niu wśród mieszkańców przetrwalnika znalazła się para wścibskich inżynierów - mężczyzna o imieniu Adamach i kobieta o imieniu Eve, którzy przypadkowo znaleźli i uruchomili aparaturę. Z aparaturą mam sprzężenie zwrotne, ale zanim zdążyłem transferować się do Oro, wysłuchali już prawie wszystkiego. Poraziłem ich paralizatorem i za- brałem do przetrwalnika, aby się nie wygadali. Instrukcja takiego przypadku nie przewidywała. Nie wiedziałem, co mam z nimi zro- bić. Nie mam bezpośredniej łączności z Alfą, a Otomi przybywają tu raz na pięćset lat. Jakiś czas Adamach i Eve żyli w pobliżu, pod naszym nadzo- rem. Błagali mnie, abym ich wpuścił do Oro, ale to nie było możli- we. Po pewnym czasie uciekli. Nie szukałem ich, i był to błąd. Skrzy- żowali się z tym małpim, myślącym gatunkiem i stworzyli nową rasę Ziemian. Do ubiegłego wieku było wszystko w porządku. Nie znali radia, rakiet nuklearnych. Jako cywilizacja byli w galaktyce niezau- ważalni. Teraz jest już zupełnie źle. Lada moment mogą być zauwa- żeni przez Kae. A wtedy wiesz, co się stanie... - Dobrze, że mi o tym powiedziałeś, ANUS, zgłoszę tę sprawę po powrocie na Alfę. Teraz podaj mi ubranie! Po chwili, ubrany, przejrzałem siew lustrze. Wyglądałem wspa- niale, tak jak powinien wyglądać Otomi, kolejne wcieleni Pierwsze- go Bytu. Talię owinąłem szerokim pasem, haftowanym w złote lwy. Za pas zatknąłem psychon w obudowie imitującej kość słoniową. W psychonie mieściła się cała władza i moc Otomi - miniaturowy fonom do łączności z ANUSEM i generator ultradźwięków, działa- jący zależnie od wytwarzanej częstotliwości, na całą gamę ludzkich odczuć: chwilowy paraliż, strach, szczęście, zachwyt, ekstaza. - Gdzie macie kabinę transferu? - Spytałem ANUSA. - W piwnicy. - Jak z czasem? - Za pięć minut. - Idziemy! Usiadłem w kabinie transferu. Walizkę z osobistymi rzeczami i pa- pierosami wsunięto mi pod siedzenie. Byłem gotowy do transferu. - Rejestrujcie dokładnie przebieg inspekcji! - zaleciłem. - Za- równo wizję, jak i fonię, bo to najistotniejsza część raportu. - Bądź spokojny, Otomi, wszystkiego dopilnuję- obiecał ANUS. - No to bywajcie! Zamknąć drzwi i zaczynać! Transfer nie był przyjemny. W każdym ułamku sekundy jakaś olbrzymia siła rozbijała moje ciało na atomy, ale ja już tego nie czu- łem. Odczułem tylko pierwsze uderzenie. Potem ogarnęła mnie noc. II Łjm aterializowałem się w identycznej kabinie i w tej samej pozy- cji. Wstałem i nacisnąłem przycisk zamka. Drzwi otworzyły się bez- szelestnie. Odsunąłem kotarę i wszedłem do krótkiego korytarza. Wie- działem, że kończy się on automatycznymi drzwiami, do których prowadzą trzy stopnie. Gdy stanąłem na pierwszym, dwuczęściowe drzwi rozsunęły się, a wnętrze świątyni zalało jaskrawe światło. Jed- nocześnie wstrząsnęły nią wybuchy imitujące uderzenia gromu. Zgromadzony tłum padł na twarze. Wyjąłem zza pasa psychon i uruchomiłem generator na zakresie „strach". Skierowałem go na zgromadzonych. Ogarnęło ich przerażenie; wili się na posadzce w pa- roksyzmie lęku. Gromy umilkły. Pod sklepieniem świątyni zadudnił potężny głos: - Jestem tym, który nie ma imienia! Jestem Pierwszym Bytem i Pierwszą Przyczyną, wieczną i doskonałą, bez materii i bez formy. Po raz czterdziesty uchylam zasłonę swej natury i wysyłam do was nieomylnąjedność swego ja- Otomi, który jest mym ludzkim wcie- leniem. Otomi oświeci wasze dusze i umysły wasze. Będzie wśród was, a potem powróci do wieczności. Zabrzmiały potężne trąby. Stopniowo cichły, przechodząc w ła- godną, melodyjną muzykę. Nastawiłem generator na zakres „szczę- ście", a po chwili przesunąłem na „zachwyt". Tłum wpadł w ekstazę. Zewsząd wyciągały się do mnie ręce. Na wszystkich twarzach widniała radość i zachwyt. Z oczu płynęły łzy szczęścia. i /r - Otomi! Otomi! - skandował tłum. Stałem na stopniach sanktuarium i patrzyłem na nich, wodząc po tłumie psychonem. W pobliżu stopni klęczała władczyni Oro, Amate, tuż za nią pięciu asarów - książąt, za nimi trzydziestu amri - dostojników. Z prawej strony Amate klęczał hid - Najwyższy Ka- płan, za nim, według hierarchii, grupa niższych kapłanów. W głębi świątyni wielobarwny tłum mężczyzn i kobiet z kasty Tanę - arystokracji i Siri - rycerstwa. - Witajcie, mieszkańcy Oro! - przywitałem ich wyłączając ge- nerator. - Byt Pierwszy, który jest Pierwszą Przyczyną, to światło, a wasz proces poznania jest iluminacją; osiąganą za pomocą Otomi z gór- nych sfer wieczności. Idee i rzeczy są światłością i ciemnością. Świa- tło i ciemności skłaniają się ku sobie. Droga oczyszczania się z ciem- ności pozwala stopniowo wznosić się do światła. Byt Pierwszy stworzył esencję świetlną. Tej esencji nadał trzy atrybuty: poznanie Pierwszej Przyczyny, poznanie siebie i poznanie tego, co jest istnieniem. Z poznania Pierwszej Przyczyny rodzi się dobro i piękno. Z po- znania siebie rodzi się pragnienie. Z poznania tego, co jest istnie- niem - rodzi się niepokój i tęsknota. Przybywam do was, aby wyjaśnić wam tajemne znaczenie świę- tych ksiąg, bo słowo podobne jest do zasłony. Jestem tu po to, aby spłynęło na was światło poznania. Włączyłem generator na zakres „zachwyt" i chwilę emitowałem, a gdy dotarła już do nich zawarta w mych słowach treść, wyłączyłem. Podnieśli się z klęczek. Amate nieśmiało zbliżyła się do mnie. - Witaj w Oro, Otomi - przywitała mnie. - Jestem władczynią Oro, a twoim najniższym sługą. Przyjmij moje usługi. - Wiem, ty jesteś Amate - odpowiedziałem. - Ty wiesz wszystko, Otomi - stwierdziła z nutą zdziwienia. - Tak - potwierdziłem. - Wiem nawet to, że przygotowaliście powitalną ucztę. Rozkaż, Amate, aby przyniesiono moją lektykę! Skinęła na siudry - sługi i wydała polecenie. W Oro była pogodna noc pełni księżyca. W jego srebrnych pro- mieniach niesiono moją lektykę do stojącego po drugiej stronie je- ziora pałacu Amate. Pochód szedł nadbrzeżnym bulwarem, wysa- dzonym pierzastymi palmami. Za mną niesiono lektyki Amate i asarów. Zatrzymaliśmy się przed frontonem pałacu, strzeżonym przez oddział przybocznej gwardii gwardii Amate, składający się z dziewcząt kasty Siri. Gwardzistki prezentowały broń, oddając honory, a Amate przyjęła mnie na progu pałacu pucharem wina. Taki był obyczaj powitania dostojnego gościa. Wprowadzono mnie do komnaty, gdzie przy niskich stołach sta- ły szerokie łoża. Przy centralnym, rozległym stole stało ich osiem. Jedno z nich szczególnie pięknej roboty. Podszedłem do niego i usiadłem. Zapaliłem papierosa. Zauwa- żyłem, że wywołało to zdziwienie wśród otaczających mnie dostoj- ników, ale nikt nie śmiał o nic pytać. Obok mnie zajęła łoże Amate, pięciu asarów i hid. Z galerii nad komnatą popłynęły ciche tony muzyki. Przy każdym łożu stanął usłużny siudra. Przez drzwi wbie- gła grupa apsar - towarzyszek. Ich strój składał się z przepaski bio- drowej i wieńca kwiatów, zawieszonego na szyi. Sześć apsar podbiegło do mojego łoża. Uklękły, pokornie schy- lając głowy. - Jest ich sześć - zwróciła się do mnie Amate. - Sześć dziewic, każda o innych przymiotach ciała i ducha. Wszystkie są piękne, wy brane z najdoskonalszych cór Oro. Są twoje. Będą osładzać swymi wdziękami, miłościąi młodością twój pobyt tutaj. Wybierzjednąz nich na towarzyszkę do uczty i łoża na dzisiejszą noc. Wstańcie, dziew częta, i zrzućcie opaski. Otomi musi was ocenić, aby wybrać! - rozka zała apsarom. Wstały, a ich opaski opadły na posadzkę. Stały nagie, patrząc na mnie z nadzieją. Były piękne, młode, świeże, ale... - Czy już wybrałeś, Otomi? - spytała po chwili Amate. - Tak. - Która z nich zostanie wyróżniona dzisiejszej nocy? - Amatel Jej oczy zapłonęły, a twarz oblał rumieniec. - Dziękuję, Otomi - wyszeptała. - Będę dzisiaj twoją apsarą. Wstała i zrzuciła szatę. Przez chwilę stała naga, abym mógł oce- nić jej wdzięki. Podniosła jedną z przepasek leżących na posadzce i owinęła ją wokół bioder. Położyła się obok mnie na łożu. Moje apsary stanęły wokół, pełniąc rolę siudrów. Uczta trwała. Wino lało się obficie do pucharów, gwar w kom- nacie wzrastał. Siudrowie zapalili kadzidło, komnatę wypełnił błę- kitny, wonny dym. Jego zapach odurzał i podniecał. Mężczyźni i ko- biety zaczęli tulić się do siebie i całować. Spojrzałem na Amate. Leżała przy mnie nieruchomo, w jej oczach odbijał się blask świateł. Nad nami unosiła się błękitna mgiełka. Była wysoka, dość szeroka w biodrach. Długie włosy koloru kasztana 1 o spadały jej na plecy. Oczy miała zielone, nieco skośne, małe usta, wystające kości policzkowe. Jeśli nie liczyć przepaski, była naga. Jej pełne piersi i brązowa skóra podnieciły mnie. Położyłem rękę na udzie Amate. Drgnęła. Dotknąłem jej piersi. Wstała z łoża i ująw- szy mnie za rękę, pociągnęła za sobą. Minęliśmy kilka komnat, aż doszliśmy do sypialni. Nie wiedziałem, jej, czy mojej? W komnacie paliła się maleńka lampka, nie rozpraszająca panującego w niej mro- ku. Stało tam łoże, na którym zmieściłoby się czworo ludzi. Rozebrałem się i położyłem na łożu z Amate u boku. Milczeli- śmy. Poczułem dłoń Amate na swojej piersi, a potem niżej, na brzu- chu. Jej palce docierały do każdego zakątka mojego ciała. Nie powie- działa przy tym ani słowa. Ja też milczałem. Wsunąłem ręce pod jej ramiona i biodra i przyciągnąłem jądo siebie. Leżałem z twarzą przy- tuloną do jej piersi. Dziwnie pachniała- kadzidłem, dymem i jeszcze czymś podniecającym. Rozchyliłem jej uda i wszedłem w nią. Gło- śno krzyknęła; potem oddychała coraz szybciej i głośniej, aż wreszcie przyciągnęła mnie do siebie z całej siły, wydając przeciągły jęk w na- rastaj ącym spazmie rozkoszy. Pieściłem j ą dalej. Na ramieniu czułem dotyk jej włosów, patrzyłem w jej szeroko otwarte, skośne oczy. Pod ciepłą, miękką skórą czułem ruch mięśni ud i brzucha. Wreszcie - w pa- roksyzmie orgazmu - odkryłem, że nigdy nie miałem takiej kobiety. Zsunąłem się z niej i zasnąłem. Obudziłem się, czując jej rękę na piersi. Podała mi puchar wina. Gdy piłem, nie spuszczała ze mnie oczu. Poczekała, aż skończę i położyła mi rękę na ramieniu, przy- ciągając mnie do siebie. Jej pośpiech był niezrozumiały, ale byłem zbyt podniecony, aby zwlekać. Znalazłem się na niej i w niej. Amate znów krzyknęła, znów dyszała, a potem wydała przeciągły jęk. Za oknami był już świt, gdy zasnąłem po raz drugi. Obudziłem się w pełni dnia. Sprawiły to promienie słońca, wpa- dające przez okna sypialni. Amate już nie było. Przeciągnąłem się leniwie, wspominając minioną noc. Ja, Otomi, czterdzieste wcielenie Pierwszego Bytu, byłem w Oro. Oro jest przetrwalnikiem trzeciej kategorii, typu XHE-87, prze- znaczonym dla ssaków naczelnych. Jest to kula, umieszczona dwa- dzieścia pięć regów pod powierzchnią planety, o średnicy stu dwu- dziestu tysięcy matów, chroniona tetronowym pancerzem, chłodzonym płynnym helem. Przetrwalnik jest całkowicie izolowany od środo- wiska planety. Obieg materii w obwodzie zamkniętym, z wyjątkiem energii, pobieranej termicznie z otaczającej przetrwalnik warstwy planety. Podział wewnętrzny: cztery poziomy wegetatywne. Trzy z nich są przeznaczone na osiedlenie, uprawy roślinne i hodowlę, czwarty - przetwórczo-regeneracyjny. Wszystkie poziomy są połączone systemem wind komunikacyj- nych i wyposażone w system wideo typu KAMT, tworzący sztucz- ne niebo i horyzont. Tyle wiedziałem o Oro z instrukcji. Znałem też fragmentarycz- nie raporty poprzedniej inspekcji, z której wynikało, że Oro zamiesz- kuje około półtora miliona mieszkańców. Istnieje wśród nich po- dział socjalny na cztery kasty: arystokrację - Tanę; rycerstwo - Siri; rzemieślników - Pehu; niewolników - Moo. Każda z-kast zamieszkuje oddzielny poziom: Tanę - poziom pierwszy, czyli Oro; Siri - poziom drugi, czyli Tollan; Pehu - po- ziom trzeci, czyli Anan; wreszcie Moo - poziom czwarty, czyli Iomi. Kastą panującą jest Tanę, która w sojuszu z Siri ujarzmiła kasty Pehu i Moo. Władzę nad wszystkimi poziomami Oro sprawuje wład- ca i Rada Pięciu - Dżama. Niższą instancją, reprezentującą interesy kast Tanę i Siri, jest Rada Trzydziestu - Wataru. Władza jest dzie- dziczna. Rząd dusz sprawuje Najwyższy Kapłan - hid, z podległy- mi mu kapłanami. Obowiązuje religia typu panteistycznego, o za- barwieniu idealistyczno-reinkarnacyjnym. Pozostałe szczegóły, znane mi z analizy raportu mego poprzed- nika, były już nieaktualne. Pięćset lat w życiu ludzkiej zbiorowości to bardzo długi okres. Przybyłem tu po to, aby wiedzę o tej zbioro- wości uaktualnić. Pociągnąłem za taśmę dzwonka, wiszącą nad łóżkiem. Do sy- pialni wbiegły moje apsary. Stanęły rzędem obok łoża, pokornie schy- lając głowy. - Witajcie, dziewczęta! - powiedziałem z miłym uśmiechem. - Musimy uprościć nasze wzajemne stosunki, są zbyt ceremonialne. Chodźcie tutaj i usiądźcie na łożu. Obsiadły mnie wianuszkiem, onieśmielone sytuacją, a ja, wciąż uśmiechając się, aby je ośmielić, zacząłem z nimi rozmawiać. - Moje drogie... moje, bo wczoraj mi was podarowano, a dro- gie, bo jest was tylko sześć, a jesteście cenne. Chcę was lepiej po- znać. Zacznijmy od waszych imion. Jak się nazywasz? - wskazałem na pierwszą z lewej. - Akl - przedstawiła się. Pozostałe też wymieniły swoje imiona: - Akii, Makul, Nur, Sir, Dahr. -Piękne macie imiona. Jak wiecie, ja jestem Otomi, czterdzieste wcielenie Pierwszego Bytu w ludzkim ciele. Jestem więc człowiekiem i odczuwam wszystko tak, jak wy odczuwacie. Muszę jeść, spać, ko- chać. Nic, co ludzkie, nie jest mi obce ani obojętne. Dlatego, gdy je- steśmy sami, nie musimy się silić na ceremonialność, która tak utrud- nia życie. Bądźmy po prostu przyjaciółmi. Inaczej będziemy się zachowywać, gdy znaj dąsie wśród nas osoby obce. Wtedy, ze wzglę- dów prestiżowych, musicie przestrzegać ceremoniału. Zrozumiałyście? - Tak, Otomi! - krzyknęły chórem. - Cieszę się - odpowiedziałem. - A teraz opowiedzcie, w jaki sposób zostałyście moimi apsarami? Chwile szeptały między sobą naradzając się, która ma mówić. Wybrały Sir. - Jeśli pozwolisz, Otomi, to ja opowiem - zwróciła się do mnie. - Mów, słucham. - W roku poprzedzającym przybycie Otomi ogłasza się konkurs na Święte Apsary. W konkursie mogą wziąć udział dziewczyny z kast Tanę i Siri, jest on trójetapowy. Uczestniczki muszą mieć nie mniej niż sie- demnaście, a nie więcej niż osiemnaście lat. Muszą być wysokiego wzrostu, określonej wagi i zupełnie zdrowe. Zazwyczaj do konkursu zgłasza się ponad tysiąc kandydatek. Ponieważ do pierwszego etapu dopuszcza się sto sześćdziesiąt dwie kandydatki, odbywają się elimina- cje wstępne. Pierwszy etap obejmuje: śpiew, opowiadanie, rysunek, ta- niec i gimnastykę. Drugi etap - jazdę konną biegi, pływanie, skoki, strzelanie z łuku i zapasy. Trzeci - wiadomości z historii, teologii, filo- zofii, sztukę masażu, seks teoretyczny i sprawdzian wytrzymałościowy. Do każdego następnego etapu przechodzi trzecia część kandydatek, tak że po trzech etapach pozostaje ich sześć. To właśnie my nimi jesteśmy. - Dzielne z was dziewczyny - pochwaliłem. - Ale powiedzcie mi, tylko szczerze: czy nie żałujecie, że zostałyście apsarami? - Nie, Otomi! - krzyknęły zgodnym chórem. - Otomi - zwróciła się do mnie Sir - zostać Świętą Apsarą to najwyższy zaszczyt, jaki może spotkać dziewczynę. To splendor dla niej i dla całego rodu, a może to nastąpić tylko raz na pięćset lat. Pomyśl, ile trzeba mieć szczęścia, aby wygrać konkurs, a jeszcze dodatkowo, aby się urodzić we właściwym czasie! Wszystkie pra- gną tego zaszczytu. Święta Apsara ma w rodzie głos równy naczel- nikowi. To nic, że nie dotknie jej nigdy żaden mężczyzna. Któż by się ważył na świętokradztwo? Wszystkie głowy chylą się przed nią, gdziekolwiek się znajdzie, a wszystkie oczy patrzą na nią z zazdro- ścią i szacunkiem. Jednego tylko boi się apsara. - Czego? - spytałem zaciekawiony. - Dziewictwa, Otomi, bo to oznacza odrzucenie i pogardę. - Kochane dziewczyny - powiedziałem. - Jeśli tylko będziecie mi wiernie służyć, to przyrzekam wam, że żadna z was nie pozosta- nie dziewicą. Ale nie ma nic za darmo, żądam od was całkowitej lojalności i współpracy. Czy się rozumiemy? - spytałem. - Tak, Otomi - odpowiedziała Sir, która wyraźnie obejmowała przywództwo. - Co rozumiesz, Sir, przez lojalność i współpracę? - Te pojęcia obejmują całkowitą uległość, dyskrecję, opiekę nad tobą, zaspokajanie wszystkich twoich pragnień i potrzeb oraz bez- względne wykonywanie poleceń. - Dobrze to określiłaś, Sir - pochwaliłem dziewczynę. Zarumieniła się ze szczęścia, a ja zwróciłem się do Akl. - Powiedz, mi Akl... a gdybym ci kazał kogoś zabić? - Zabiłabym go, Otomi - odpowiedziała bez wahania. - A twoje sumienie? - Apsara nie ma sumienia. Jej sumieniem jest Otomi - odpo- wiedziała. - Apsara nie ma ojca, matki, rodziny; jej ojcem, matką, mężem, bratem, jest Otomi. Jest dla niej wszystkim i nic nie może być ponad nim. - Mądra z ciebie dziewczyna - pochwaliłem. - A teraz, dziew- częta, gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, mam dla was dwa pole- cenia: po pierwsze, przeprowadźcie losowanie, w jakiej kolejności będziecie spały w moim łóżku. Myślę, że tak będzie sprawiedliwie. Gdybym ja zdecydował, byłybyście o siebie zazdrosne, no i mogły- byście mnie posądzić, że niektóre faworyzuję. Dla mnie jesteście jednakowo piękne. Druga sprawa: czy jadłyście już śniadanie? - Nie - brzmiała odpowiedź. - Nie bardzo to rozumiem. Czy chcecie, abym umarł wraz z wa- mi z głodu? Zarządzam tu, w tej sypialni, wspólne śniadanie! Wy- konać w ciągu piętnastu minut! Rzuciły się do drzwi, o mało nie wyrywając ich z futryną. Uśmiechnąłem się. Dziewczyny jak iskry, pomyślałem. Sama śmietanka, córy Oro. Nic dziwnego, po takich eliminacjach... Są wszechstronnie uzdolnione, mogą więc być mi bardzo przydatne, jeśli je odpowiednio ukształtuję. Apsary powróciły po kilku minutach z zastawą i ogromnym wyborem potraw. Zasiedliśmy wokół łoża. Dziewczęta odprężyły się, szczebiotały i chichotały. W końcu nie można być cały czas Świętą Apsarą, gdy ma się osiemnaście lub dziewiętnaście lat. - Chcę poznać bliżej waszą społeczność, interesują mnie plo- teczki o różnych wysoko postawionych osobach. Co na przykład sły- szałyście o Amate? - O Amate nie plotkują zanadto - podjęła temat Akii. - Jest taka jedna opowieść, powtarzana szeptem, o tym, j ak zagarnęła władzę w Oro. - To może być ciekawe. Opowiedz! - Gdy umierał ojciec Amate, stary władca Anaterasu, wezwał do siebie swoje dzieci: synów Rata i Iku oraz córkę Amatę. Gdy stanęli przed nim, powiedział: „Ty, Rat, weźmiesz za żonę Amate, bo nie ma w Oro nikogo innego godnego naszej krwi, i będziesz panował nad trzecim i czwartym poziomem. Taka jest moja wola i tak się stanie!". Powiedział tak i zakończył życie. Rat poślubił Amate i miesiąc po ślubie nagle umarł. Amate poślubiła drugiego brata, Iku, który też wkrótce zmarł. Posądza się Amate o otrucie obu braci. Została w ten sposób niepodzielną władczynią Oro. - Ciekawe, ile jest prawdy w tej opowieści? - spytałem, myśląc o Amate. - Być może cała jest zmyślona - odpowiedziała Sir. - Nikt nie zna szczegółów ani okoliczności. Plotka jest tylko plotką. Może, pomyślałem. - Koniec leniuchowania, dziewczyny, muszę zabrać się do pra- cy - powiedziałem, zapalając papierosa. - Przygotujcie kąpiel! - Co to jest, Otomi? - spytała Dahr, wskazując papieros. - To specjalny gatunek kadzidła, które wchłaniam, aby nie opu- ściła mnie moja boskość - skłamałem gładko. - Czy bez tego kadzidła nie byłbyś boski? - Byłbym boski, ale zły. Kadzidło powoduje, że jestem dobry. - Co z kąpielą, dziewczęta? - Już gotowa. Chodź, Otomi, wykąpiemy cię. - Sam potrafię to zrobić. - Nie możesz się sam kąpać, to nasz przywilej. Taki sam, jak golenie, strzyżenie, masaż i inne zabiegi, dotyczące twojego boskie- go ciała. Nie krzywdź nas, Otomi. Skapitulowałem. Po kąpieli i masażu udałem się do komnaty przyjęć, gdzie już czekał Najwyższy Kapłan - hid. Czułem się jak młody bóg. Na mój widok hid ukląkł i pokornie pochylił głowę. - Witaj, hidzie! - powitałem go. - Cieszę się, że przyszedłeś, miałem już po ciebie posłać. Powstań i usiądź, nie przystoi rozma- wiać w tej pozycji! - Pobłogosław mnie, Otomi - poprosił. - To pokrzepi moją duszę. Wyjąłem zza pasa psychon i na zakresie „zachwyt" skierowa- łem go na hida. Ogarnęła go ekstaza, twarz się mu rozpromieniła, oczy rozbłysły, zapłakał łzami szczęścia. -Usiądź, hidzie! - przerwałem seans. - Chcę z tobą porozma- wiać o sprawach wiary. Muszę sprawdzić, czy obowiązujące zasady religijne nie zostały przez was wypaczone. Usiadł posłusznie na wskazanym krześle i zaczął mówić cichym głosem: - Na początku wszechrzeczy - powstał Byt Pierwszy. Powstał on z Pierwszej Przyczyny, wiecznej i doskonałej... Mówił monotonnym, usypiającym głosem o tym, co doskonale znałem. Usadowiłem się wygodnie w krześle i udawałem, że słu- cham. Myślałem o apsarach i o Amate. Hid przemawiał bardzo dłu- go. Wreszcie skończył. - Czy wszyscy w waszym społeczeństwie znają zasady wiary, czyli batin? - spytałem. - Nie, Otomi - odpowiedział. - Nasz lud dzieli się na wtajemni- czonych i nieświadomych. - Dlaczego nie wtajemniczyliście wszystkich? - Wtajemniczyliśmy kasty: Tanę i Siri. Pehu i Moo to ciemni ludzie. Batin nie może być przekazany wszystkim; boimy się, żeby nie został źle zrozumiany i żeby go nie nadużywano. - Czy wszyscy z kast Tanę i Siri uznają batin? Zawahał się na chwilę. - Jest grupa z kasty Tanę, która odrzuca batin. - Kto do niej należy? - Z reguły ci, którzy sprawują najwyższą władzę, książęta i do- stojnicy, ale także niektórzy zwykli Tanę. - Co oni twierdzą? - Grupa nazywa się Mada - materia. Ci nieprawowierni mate- rialiści odrzucają wiarę w Byt Pierwszy i Pierwszą Przyczynę. Nie wierzą w stworzenie przez Byt Pierwszy wszechświata, w prawo jedności istnienia. Odrzucają dogmat o stworzeniu bytu, czasu i ma- terii. Wszystkie procesy zachodzące w przyrodzie przypisują pra- wom natury. Uznająjedynie materializm i naturalizm. Ich doktryną etycznąjest zaznanie w życiu jak najwięcej rozkoszy. Twierdzą, że celem istnienia jest wszystko to, co przyjemne, a głównym moty- wem działania powinno być uniknięcie przykrości i bólu. - Ilu ich jest? - spytałem. - Niezbyt wielu, może dwieście osób, ale są potężni, mają władzę. - Czy nikt im się nie przeciwstawia? - Nie ma tu takiej siły. - A Amate? - Amate? - zawahał się. - Myślę, że Amate j est pod ich wpływem. - Należy do Mady? - Nie. Nie w dosłownym sensie. Zauważyłem, że się zmieszał. - Mów prawdę! - zawołałem. - Sądzę, że Amate nic nie może. Ma tylko pozorną władzę. To Mada jest władcą Oro. Ona jest ich więźniem. Zaskoczył mnie. Tego się nie spodziewałem. - To aż tak daleko zaszło? - Tak, Otomi. Takie jest moje zdanie i obym się mylił. -Na razie nic ci nie mogę obiecać, ale przemyślę problem Mady. Odejdź w pokoju hidzie - zakończyłem podnosząc się z krzesła. Hid wyszedł. Należało się zastanowić nad uzyskanymi od niego informacjami. Atmosfera wokół mnie zaczęła się zagęszczać. Byłem wysłannikiem i wcieleniem Pierwszego Bytu. Istniejąca grupa orto- doksyjnych materialistów, władających za pośrednictwem bezwolnej Amate, na pewno nie pogodzi się z moim pobytem w Oro. Moje obja- wienie się w Oro było sprzeczne z ich doktryną i krzyżowało im pla- ny. Byłem dla nich zagrożeniem ideologicznym i politycznym. W tym układzie sił wniosek mógł być tylko jeden - likwidacja Otomi. Już wczoraj, w trakcie powitalnej uczty, zastanowił mnie jeden szczegół. Przy honorowym stole, wbrew zasadom ceremonii powitania, legło pięciu asarów i hid. A przecież przy tym stole mieli prawo spoczywać wyłącznie Otomi i Amate. Prawdopodobnie hida zaproszono dla ka- muflażu, a asarowie pilnowali Amate. Pewnie bali się, aby się z czymś nie wygadała, nie ostrzegła mnie. Mogła to wprawdzie zrobić w nocy, ale wtedy też nic nie mówiła. Dlaczego? Wniosek był prosty - w sy- pialni i w pozostałych komnatach jest podsłuch. Zadzwoniłem. Weszła Dahr. - Zbierz apsary! - poleciłem. - Pójdziemy na spacer, chcę po znać Oro. Wyszliśmy na pałacowy dziedziniec o wspaniałej architekturze. Otaczały go smukłe kolumny, podtrzymujące arkady rzeźbione w sub- telną ażurową koronkę. Pośrodku dziedzińca dwanaście wspiętych na tylne nogi koni otaczało okrągłą fontannę. - Pięknie tu - wyraziłem swój zachwyt. - Zaprowadźcie mnie teraz do pałacowych ogrodów. Szliśmy zwartą grupą, a za nami, w niewielkiej odległości, posu- wało się czterech ahlów - żołnierzy. Była to moja urzędowa ochrona. Ogrody pałacowe były bujne i zadbane. Aleje strzyżonych buksz- panów i cisów, tarasy i sadzawki, gęste gaje i bambusowe zarośla. Usiedliśmy na ławce w cieniu wielkiego drzewa. Widząc to, ahlo- wie zatrzymali się w sporej odległości. - Moje drogie - zacząłem. - Musimy poważnie porozmawiać, ale proszę, odzywajcie się cicho. Powiedzcie mi, czy w czasie po- przedzającym moje przybycie do Oro, lub teraz, ktoś rozmawiał z wa- mi o mnie? - Tak - potwierdziła Sir. - Wszystkie byłyśmy wezwane przez Dżamę i zobowiązano nas do udzielenia o tobie informacji. - Czy od momentu mojego przybycia aż do tej chwili pytali was o mnie? - Jeszcze nie. - A gdy was wezwą, jak zamierzacie się zachować? - Nic im nie powiemy. w - To byłby błąd. Będziecie ich informować, ale fałszywie. Zro- zumiałyście? - Tak, Otomi. Wprowadzimy ich w błąd. - Właśnie o to mi chodzi! - Przepraszam, Otomi, ale jest w tym dla nas coś niejasnego - odezwała się Sir. - Czy możesz nam to wytłumaczyć? Zastanowiłem się. Nie byłem ich pewien, ale wiedziałem, że jeśli nie będą lojalne, to i tak przegram. Musiałem na nie postawić. Działając samotnie nie miałem żadnych szans. - Asarowie chcą mnie zamordować - powiedziałem cicho. - W moich apartamentach jest ciągły podsłuch. Muszę się bronić. Li czę tylko na was. Oszołomiła je ta wiadomość. Otoczyły mnie kołem, jakby chciały osłonić mnie własnymi ciałami. - Jak mamy cię chronić, jak ocalić? Jesteśmy tylko dziewczęta mi. Jeśli trzeba będzie oddać za ciebie życie, to je oddamy, ale po wiedz, co mamy robić? - pytała walcząc ze łzami Sir. - Jeśli będziecie mi wierne, poradzimy sobie z asarami. Ja je- stem Otomi, a was jest sześć. To duża siła. Wykonujcie tylko moje polecenia. Wiem, co należy robić - odpowiedziałem. - Dysponuj nami, będziemy ci wierne aż do śmierci - powie- działa Dahr. - Słuchajcie, dziewczęta - zmieniłem temat. - Na pewno w tych ogrodach są jakieś budowle. Musicie się rozejrzeć. Potrzebny nam budynek o grubych murach, okratowanych oknach i dość obszernym, aby można było w nim zamieszkać. W pałacu nie możemy pozostać, za duże ryzyko. Gdy teraz tam wrócimy, na razie w sprawach taj- nych będziemy się porozumiewać na piśmie lub gestami. Poza tym zachowujmy się i rozmawiajmy jakby nic się nie stało. Musimy stwo- rzyć pozory normalności. Pamiętajcie, wróg słucha! - Kiedy mamy poszukać budynku? - spytała Nur. - Musicie to załatwić przed zapadnięciem zmroku. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, to słucham. Pytań nie było. - Stańcie wokół mnie, tak aby ahlowie mnie nie widzieli - zwró ciłem się do dziewcząt. Uruchomiłem fonom zainstalowany w psychonie. Zgłosił się ANUS. - Posłuchaj, ANUS! Potrzebuję natychmiast broni palnej. - Wykluczone, Otomi! Przecież wiesz, że wprowadzenie broni palnej do przetrwalnika jest zabronione przez instrukcję! - Zaistniał stan zagrożenia! Chcą mnie zamordować! Przeczy- taj załącznik do instrukcji numer KZ-54. W takim przypadku uchyla się zakaz. - Tak, masz rację - potwierdził po chwili. - Jakiej broni potrze- bujesz? - Potrzebne mi wyposażenie na dziesięć, dwanaście osób. Pi- stolety maszynowe, zwykłe, ręczny karabin maszynowy, granatnik bezodrzutowy, odpowiedni zapas amunicji, granaty ręczne. Poza tym lornetka, dziesięć fonomów, dwadzieścia ostrzegaczy biologicznych z centralką. Nie zapomnij o latarkach, środkach opatrunkowych i me- dykamentach. - Kiedy mam to wszystko dostarczyć? - Transfer dzisiaj o północy! - Wykonam - odpowiedział ANUS. Apsary patrzyły na mnie z lękiem, w Oro nie znano radia. - Nie bójcie się, dziewczęta - uspokoiłem je. - Musicie się przy zwyczaić. Wiele rzeczy w najbliższym czasie was zadziwi - w końcu jestem wcieleniem boga. Teraz wracamy do pałacu. Cztery idą ze mną, a dwie poszukają w ogrodach budynku. Szedłem korytarzami pałacu, prowadzony przez Dahr i Makul. Zostałem zaproszony przez Amate na obiad. Mieli tam być asarowie i hid. Muszę się pilnować, myślałem. Mogą mnie otruć. Chyba jed- nak przesadzam, doszedłem do wniosku. Na otrucie po prostu jest za wcześnie. Naj lepszą metodą byłoby upozorowanie śmierci natu- ralnej, a nikt nie uwierzy w naturalny zgon Otomi, jeśli nastąpi on nagle. Muszą się liczyć z opiniąpubliczną. Z pewnością mam wielu zwolenników w kastach Tanę i Siri. W komnacie jadalnej czekano już na mnie. Pięciu asarów stało przed oknem, dyskutując z ożywieniem. Hid siedział samotnie w dru- gim kącie komnaty. Amate spacerowała wzdłuż stołu. Nasze spoj- rzenia spotkały się; w jej oczach był niepokój, a może strach. -Witaj, Amate! Witajcie, asarowie i ty, hidzie! -przywitałem ich. - Witaj, Otomi! - odpowiedzieli dość zgodnym chórem. - Zrób nam łaskę, Otomi, i racz zjeść z nami obiad - zaprosiła do stołu Amate. - Dziękuję za zaproszenie, Amate. Chętnie jadam w towarzystwie kobiety, którą lubię - odpowiedziałem, ignorując obecność asarów. Zajęliśmy miejsca. Moje apsary stanęły za mną. Amate usiadła po drugiej stronie stołu, naprzeciw mnie. - Jak się czujesz, Amate? - spytałem, uśmiechając się do niej. - Nie miałem okazji z tobą porozmawiać, odeszłaś, gdy jeszcze spa łem. Mam nadzieję, że nie żałujesz minionej nocy? Zarumieniła się, oczy jej rozbłysły. Był w nich ból, strach, ostrze- żenie. Zastanawiała się przez chwilę, co odpowiedzieć, wreszcie uśmiechnęła się z lekkim zażenowaniem. - Nie żałuję tej nocy, Otomi - zapewniła mnie. - Życzę każdej dziewczynie takiego kochanka. Proszę cię, żebyś na pamiątkę tej nocy przyjął ten skromny dar. Położyła na stole złoty pierścień ze wspaniałym rubinem. - Był to pierścień mojego zmarłego ojca - dodała. - Dziękuję, Amate. Chętnie przyjmę ten upominek, bo i ja nie chcę zapomnieć tej nocy, ale pod warunkiem, że mi go sama wło- żysz na palec. Wstała, a ja wyciągnąłem do niej rękę. Wsunęła mi sygnet na serdeczny palec lewej ręki. Kiedy tak podtrzymywała moją dłoń, odczułem znaczący uścisk jej palców. Przycisnęła usta do mojej dłoni i pocałowała gorącym, namiętnym pocałunkiem nienasyconej ko- chanki. - Za tę noc - szepnęła, patrząc mi w oczy. Dobrze, że nie widziałem min moich apsar, ale mogłem je sobie wyobrazić. Toteż szybko zmieniłem temat, zwracając się bezosobo- wo do asarów: - Czcigodni książęta - powiedziałem. - Zanim zacznę szerzyć wśród ludu Oro światło poznania, najpierw chcę was zrozumieć. Zrozumieć, to znaczy poznać. Poznać, to znaczy wniknąć w wasze życie, zwyczaje, układy i tradycje. Powiedzcie mi, jak w Oro kształ tuje się struktura społeczna, począwszy od najniższej komórki? Spojrzeli po sobie, coś tam poszeptali i Tuma, najstarszy wśród nich wiekiem i stanowiskiem, zaczął mówić: -Najmniejsząi najniższą komórką społeczną w Orojest rodzi- na. Liczebność rodziny zależy od przynależności do określonej ka- sty i jest regulowana przez prawo. Dla kasty Tanę prawo przewiduje w rodzinie czternaście osób: mąż, pięć żon, dwie nałożnice i sze- ścioro dzieci. Dla kasty Siri dziesięć osób: mąż, cztery żony, pięcioro dzieci. Dla kasty Pehu osiem osób: mąż, trzy żony, troje dzieci. Dla kasty Moo sześć osób: mąż, dwie żony, troje dzieci. - Następnym stopniem w strukturze jest grupa krewnych, zwana rodem - kontynuował Tuma. - Na tym szczeblu obowiązuj ą związki krwi. Na czele rodu stoi naczelnik, pochodzący z rodziny cieszącej siew rodzie powszechnym szacunkiem. Następnym stopniem w struk- turze jest kasta. Kasty Pehu i Moo nie mają swoich przedstawicieli. - Jaka jest liczebność poszczególnych kast? - spytałem. - Liczba ludności w Orojest niezmienna, musi być zachowana równowaga urodzeń i zgonów. Nie może być więcej niż pięćset dwa tysiące ludzi. Dzieci można mieć dopiero wtedy, gdy umrą dziadko- wie, i to w ograniczeniach, o których mówiłem. Liczebność poszczególnych kast kształtuje się jak jeden do dwóch. Kasta Tanę liczy około trzydziestu czterech tysięcy osób, kasta Siri dwa razy więcej... i tak dalej. - Dlaczego nie żyjecie w związkach monogamicznych, to zna- czy nie żenicie się z jedną kobietą? - spytałem Tumę. - Kobiet rodzi się o wiele więcej niż mężczyzn. W układzie je- den do jednego, dwie trzecie kobiet żyłoby bez rodziny. Poza tym człowiek nie należy i nigdy nie należał do gatunku, u którego dobór naturalny występuje parami -jak na przykład u gęsi. Jeśli dojdziemy do wniosku, że monogamia jest czymś, co warto wprowadzić -a argumentem za tym przemawiającym może być spadek liczby uro- dzeń kobiet - wtedy zmienimy strukturę rodziny. - Muszę przyznać, że wasze argumenty są przekonujące - wy raziłem swoją aprobatę. - Przynajmniej w części dotyczącej rodzi ny i liczebności ludności w Oro. Natomiast dyktaturę i prymat kasty Tanę nad pozostałymi kastami należy przedyskutować. Tym zdaniem wsadziłem kij w mrowisko. Utkwili we mnie wro- gie spojrzenia. Odpowiedział mi asar Okuni. - Dyskusja to poszukiwanie, przejaw ciekawości. Dyktatura nie jest już dyskusjąani wątpliwością. Jest faktem ponad wątpliwościa- mi, ponieważ powstała z siły. Jest poza niepewnością, ponieważ ufor- mowałjąrozum. Poza poszukiwaniami, bo jest formą osiągniętą i za- stosowaną. Jest sumą praktyk służących do realizacj i celu uprzednio zdefiniowanego. - Zdefiniowanego przez kogo? - przerwałem mu wywód. - Przez tych, którzy manipulują władzą? Przez tych, którzy posługują się prze- mocą? Przez tych, którzy decydują, bo posiedli wyłączność tej władzy? - Tobie, Otomi, na pewno bardziej odpowiada inny system rzą- dzenia - przerwał mi Tuma. - Wolisz władzę, której podstawą jest religia. Wolisz system teokratyczny, oparty na dogmacie niewyja- śnialnego. Teologia wyklucza niedowiarków - tych, którzy wątpią w dogmat - ze wspólnoty bożej. My wykluczamy ze wspólnoty ludz- kiej tych, którzy nam nie ulegają. Przynależność do kasty teokra- tycznej lub arystokratycznej wciąż decyduje o uczestnictwie we wła- dzy. Każda władza - twoja i nasza - jest niczym innym, jak ideologicznym wyrazem wiecznego pożądania hegemonii. Zależnie od okoliczności, w imię boga lub w imię kasty, pod pretekstem praw- dy objawionej lub interesów kasty. - Zapomniałeś o czymś, Tuma - przerwałem mu. - Zapomniałeś na tych swoich wyżynach, że istnieje prosty człowiek. Zapomniałeś, że w Oro żyje czterysta tysięcy prostych ludzi. Kierowanych i pod- porządkowanych, wiecznie szukających szczęścia, którego nigdy nie osiągną, a o którym ciągle marzą. Czterysta tysięcy tych ludzi, za- wsze przyjmujących wartości przekazywane przez kapłanów boga lub kasty. Bo wszyscy, gdy macie władzę, jesteście najwyższymi kapłanami najwyższej prawdy. Władza daje wam prawdę. Nie stwo- rzyliście niczego nowego, ani idei, ani systemu rządów. Powtarza- cie starą sztukę w nowych dekoracjach. Rola społeczeństwa ograni- cza się w waszym systemie do dostarczania wykonawców poleceń, a nie twórców decyzji. Władza totalitarna, gdy zostanie uformowa- na, określona i ujęta w ramy niepodzielnych przywilejów, dąży już tylko do uwiecznienia się. Jest jednak paradoksem, że te czterysta tysięcy szarych ludzi akceptuje waszą władzę i bije pokłony przed misterium zrytualizowanym przez kastę Tanę. Wasza władza się uwiecznia. Mrok trwa. Tuma poderwał się z krzesła. Patrzył na mnie wrogo, z trudem pa- nując nad sobą. Pozostali asarowie również poderwali się z krzeseł. - Ty! - zasyczał Tuma. - Jeszcze się z tobą policzymy! Zrzucili maski! Ujawnili się! Włączyłem psychon na zakres „pa- raliż" i skierowałem na nich. Wili się na posadzce komnaty jak na rozpalonym ruszcie. To może ostudzi ich zapał. Gdy ostatni znieru- chomiał, wyłączyłem psychon. Spojrzałem na Amate. Po raz pierwszy widziałem, jak śmieje się beztrosko, do łez. Najbardziej przerażony był hid. - Co im się stało, Otomi? Czy umarli? - pytał drżącym głosem. - Nie, hidzie. Bądź spokojny, żyją. To tylko ręka pana spoczęła na nich - odparłem. - Albowiem bluźnili. Skłoniłem się Amate i wyszedłem. Spojrzałem na moje apsary, robiąc do nich oko. Miny miały tak dumne i zadowolone, jakby to one znokautowały asarów. Powróciłem do swych apartamentów. Wszystkie apsary były już na miejscu. Sir podała mi kartkę. „Dwadzieścia minut drogi od pałacu jest spory staw - przeczy- tałem - z wyspą pośrodku. Stoi na niej nie zamieszkany pawilon, odpowiadający twojemu opisowi. Na wyspę prowadzi drewniany mostek". Uśmiechnąłem się do niej i w dowód uznania klepnąłem po pupie. Zarumieniła się ze szczęścia i dumnym wzrokiem powiodła po towa- rzyszkach. Wywołało to natychmiastową reakcję u Akl, która była współ- autorką odkrycia. Podeszła do mnie i pokazała palcem na siebie. Stanąłem na wysokości zadania i pocałowałem Akl w usta. Dziewczyna zaczerwieniła się, dumna jak paw. Ona pierwsza została pocałowana przez Otomi. - Zaśpiewajcie, dziewczęta - poprosiłem. - Smutno jest wasze mu Otomi. Zaczęły śpiewać, a ja skinąłem na Sir. Gdy się zbliżyła, napisałem: „Czy trafisz do pawilonu w nocy?" „Tak. Z całą pewnością" - odpisała. „Czy pawilon jest zamknięty?" „Zamknięty, ale okna na piętrze nie sąokratowane. Można będzie przez nie przejść. Jest tam jeszcze mała wieża obok wejścia" - dodała. „Bardzo dobrze" - odpisałem. „Jeszcze jedno mnie interesuje. Czy wiesz, gdzie są tutaj stajnie koni lub osłów?" „Nie wiem" - odpisała. „Pokaż tę kartkę dziewczętom!" „Ja wiem, gdzie trzymają osły" - napisała mi na kartce Makul. „Więc idź tam i zorientuj się, czy będzie można wyprowadzić je stamtąd nocą. Jeszcze jedno. Napisz na kartce, że zabraniam wycho- dzić dziewczętom bez mojej zgody i składać sprawozdania asesorom". W pewnej chwili spojrzałem na pierścień i przypomniała mi się Amate. Zdjąłem go z palca i dokładnie obejrzałem. Zawierał maleń- ką skrytkę. Przy odpowiedniej manipulacji rubinem odskoczyła od spodu mała płytka, a wraz z nią wypadł kawałeczek bibułki. „Uważaj, Otomi, asarowie chcą cię zamordować!" - pisała Amate. Mogłem sobie pogratulować - przewidziałem taką możliwość, ale niczego to nie zmieniało w moim położeniu. Sama wiedza nie wystarczy, należy działać. Na skuteczne działanie będzie mnie stać dopiero za dwa, trzy dni. Wróciła Makul. „Osły można wyprowadzić" - napisała na kartce. „Nie są zamy- kane na noc, ale pomieszczenia gospodarcze są pilnowane przez ahlów". „Dziękuję, sprytna z ciebie dziewczyna" - odpisałem i w do- wód uznania klepnąłem ją w jędrny tyłek. Podskoczyła z radości. Będę się miał z pyszna z tymi dziewczynami, pomyślałem, ale też co bym bez nich począł? Na razie są wściekle zazdrosne, potem się uspokoją... - Nuri! Idź do kabina, zarządcy pałacu - poleciłem - i powiedz mu, aby natychmiast tu przyszedł! - Idę, Otomi - odpowiedziała. - Powiedzcie mi, dziewczęta, z jakiej kasty pochodzicie? - spy- tałem. - Wszystkie jesteśmy z Siri - odpowiedziała Akl. - Ciekawe, dlaczego nie ma żadnej z kasty Tanę? - Tanę to degeneratki, tracą cnotę, gdy mają dwanaście lat, a je- śli się trafi wśród nich cnotliwa siedemnastka, to tylko dlatego, że nikt jej nie chciał - wyjaśniła Akl. - Czyli w kaście Siri obyczaje są surowsze? - Oczywiście. Do osiemnastu lat, to znaczy do osiągnięcia peł- noletności, nie wolno dziewczynie oddać się mężczyźnie. Kara za to jest straszna. Nagą przywiązują łańcuchem do słupa, stojącego na jednym z placów Tollan. Stoi tam przez trzy doby, a potem zostaje wyklęta z rodu i kasty. - Nie musi się przecież przyznawać, że nie jest dziewicą. - Nikt by jej o to nie pytał. Co miesiąc matka sprawdza dzie- wictwo córki. - Ze względu na dobro swego dziecka może ten fakt zataić. - Niestety nie może, bo gdy dziewczyna kończy osiemnaście lat, sprawdzają naczelnik rodu; on pierwszy może jąposiąść. Gdy- by stwierdził, że nie jest dziewicą, ojciec i cała jej rodzina byliby wyklęci z rodu i kasty. - Można i tak - przyznałem. - A jak jest po osiągnięciu pełno- letności? Czy też są ograniczenia? - Nie ma żadnych, całkowita swoboda seksualna, ale nie wolno zajść w ciążę. - Jak sobie z tym radzicie? - Mamy środki zapobiegawcze. - A jeśli się to zdarzy? - Bardzo sporadyczne przypadki, ale jeśli która wpadnie, to trud- no. Musi się poddać zabiegowi. W żadnym wypadku nie wolno jej urodzić. - Czy te wasze prawa nie wydają ci się zbyt surowe, po prostu nieludzkie? - Dlaczego? W ten sposób prawo chroni zdrowie fizyczne i psy- chiczne naszej młodzieży. Nasze dziewczęta w zręczności i sile nie ustępująchłopcom; na równi z nimi biorą udział w zawodach i czę- sto zdobywająpierwsze miejsca. Jeżdżą konno, strzelająz łuku, rzu- cająoszczepem, pływająi walcząw zapasach. W naszych rodzinach ojciec nie krzywi się, gdy urodzi się córka. Jest ona takim samym wartościowym członkiem rodziny jak syn. Nie rozumiem, dlaczego miałabym mieć zastrzeżenia do naszych praw - zakończyła Akl. - No dobrze, ale załóżmy, że się zakochałaś? - Co to ma do rzeczy? Prawo mi tego nie zabrania. - Miłość idzie w parze z seksem. Twój chłopak chciałby się z to- bą kochać. - Musi poczekać, aż będę pełnoletnia. - Tak, ale gdy osiągniesz pełnoletność, to nie on będzie twoim pierwszym. - Nie rozumiem, Otomi. Przywiązujesz niezrozumiałe znacze- nie do kolejności. Jaka różnica, czy jest się pierwszym, czy dziesią- tym kochankiem? Czy się coś anatomicznie zmienia? - Zmienia się, bo dziewczynie brak dziewictwa. - Każda dziewczyna zostaje go pozbawiona w trakcie spraw- dzania przez naczelnika rodu. Nie należy brać tego pod uwagę. - A jak jest w waszych małżeństwach? Czy jesteście wierne mężom? - Nikt od żony tego nie wymaga. Byłby to absurd. Możemy oddać się każdemu mężczyźnie, który nam się spodoba. - No a co z dziećmi? - To inna sprawa. Dzieci można mieć tylko z mężem. Wierność w seksie obowiązuje tylko Święte Apsary, żony Otomi. One już ni- gdy nie oddadzą się żadnemu mężczyźnie. Powróciła Nur. - Kabin za chwilę tu będzie - zameldowała. - Poszedł założyć odświętną abię. Zastanowiłem się nad słowami Akl. Moralność seksualna jest w końcu pewną formą społecznej umowy, a umowy mogą być róż- ne. Zawiera je dana społeczność w imię swych interesów -powiedz- my, że w imię ogólnego dobra. Zapukano do drzwi. Dahr podbiegła i otworzyła; na progu stał kabin. - Wejdź! - powiedziałem, patrząc groźnie na jego okrągłą postać. - Wezwałeś mnie, Otomi - powiedział, przyklękając za progiem. - Tak! Mam do ciebie sprawę. Wstań i słuchaj! - Moje apsary są brzydko ubrane, nie podobają mi się ich szaty. Należy szybko uszyć dla nich nowe ubrania i bieliznę. Na wzór niech posłuży strój, który mam na sobie. To samo dotyczy obuwia. Przyślij tu krawców i szewców z próbkami materiałów. Ma to być gotowe do jutra, do południa. Zrozumiałeś? ' - Zrozumiałem, Otomi, ale to bardzo mało czasu. Nie da się tego wykonać tak szybko. - Kabinie! - krzyknąłem. - Chcesz ściągnąć na siebie mój gniew? - Przebacz mi, Otomi, zrobię wszystko jak kazałeś - mamrotał przerażony kabin. - Więc odejdź i bierz się do roboty! - warknąłem na niego. Kabin wycofał się tyłem, mrugając z przerażenia. Położyłem palec na ustach, bo moje dziewczęta miały chęć parsknąć śmiechem. Po chwili podsunęły mi kartkę. „Czy naprawdę nie podobają ci się nasze stroje?" Odpisałem: „Dla apsar-kochanek są doskonałe, ale wy jesteście moją przy- boczną gwardią, która ma ze mną walczyć. Musicie mieć ubrania wygodne i trwałe, nie tiule, koronki i kolorowe szmatki. Rozumiecie?" Kiwnęły głowami, że rozumieją. Kartki spaliłem. Zapukano do drzwi. Na korytarzu stało czterech ludzi. Gdy mnie zobaczyli, uklękli. - Wstańcie! - powiedziałem. - Kim jesteście? - Przysłał nas kabin - odpowiedział jeden z nich. - Jesteśmy krawcami i szewcami. Weszli, wzięli miarę i pokazali próbki materiałów. Wybrałem najlepsze i wytłumaczyłem, czego i ile mająwykonać. Zamówiłem też zapasowe ubranie dla siebie. - Czy kabin powiedział wam, na kiedy to ma być wykonane? -Tak, Otomi. -No i co? - Będzie gotowe, Otomi - obiecali. - Dobrze. Odejdźcie w pokoju - odprawiłem rzemieślników. - Dziewczęta! Czas na kolację! - Zwróciłem się do apsar. Napisałem na kartce: „Wybierzcie potrawy, z którymi nie będzie kłopotu przy prze- nosinach i w takiej ilości, aby wystarczyło także na śniadanie". Poszły do kuchni, a ja położyłem się na łożu. Byłem trochę zmę- czony, a zresztą należało przemyśleć sytuację. Zastanowiłem się nad cywilizacją techniczną Oro. Dziwna była ta cywilizacja. Nie znano tu elektryczności, silników, radia, broni palnej, materiałów wybuchowych. Stosowano stal, metale szlachetne i kolorowe, szkło, znano dość do- brze chemię. Przemysł opierał się na manufakturach. Ich wiedza - oraz niewiedza - wynikały stąd, że oprócz niewielkich złóż marmuru, wapienia czy gliny nie było w Oro żadnych kopalin. Całość materii, nie wyłączając ciał ludzkich, krążyła jakby w obwodzie zamkniętym. Wszystko, co zostało zużyte, trafiało na czwarty poziom do Iomi, gdzie było regenerowane, oczyszczane, rozkładane chemicznie i syntetyzo- wane. Technika Oro od tysięcy lat stała na niezmiennym poziomie. Tak wynikało z instrukcji i raportu mojego poprzednika. Może były jakieś drobne zmiany, ale o tym na razie nie wiedziałem. Rozmyślania przerwały mi apsary powracające z kolacją. Chciały zastawić stół, ale musiałem sprawić im zawód. Napisałem na kartce: „Na razie nic nie jemy! Żywność może być zatruta. Sprawdzają później. Spakujcie wszystko tak, abyśmy mogli zabrać ze sobą". Miały nieco zawiedzione miny, ale posłusznie wykonały pole- cenie. Była godzina dziewiętnasta, do północy pozostało pięć go- dzin. Napisałem nowe polecenie: „Dziewczęta, musimy się przespać. Śpimy wszyscy tutaj. Drzwi zatarasujcie sprzętami. Pobudka godzinę przed północą". A głośno powiedziałem: - Jestem dziwnie zmęczony, chce mi się spać. Jedna z was niech tu zostanie, reszta może odejść. Upozorowały wyjście, otwierając i zamykając drzwi, potem zdjęły obuwie i bezszelestnie zabarykadowały drzwi krzesłami, fo- telami i całą resztą sprzętów. Ułożyły się na dywanie, ściągając wszystkie kapy i poduszki, jakie znalazły w komnacie. Wyszedłem do łazienki, a gdy powróciłem, w moim łóżku leżała Nur. Położy- łem się obok. - Wyciągnęłam los - szepnęła mi do ucha. - Cieszę się! - odpowiedziałem, kładąc jej rękę na piersi. Dziewczyna była wysoka, mocnej budowy, ale zgrabna i ładna. Pod gładką, cienką skórą wyczułem dobrze rozwinięte mięśnie. Musiała być silna. Kasta Siri rzeczywiście wychowywała dziewczęta jak chłopców. Przytuliła się do mnie. Wstrząsały nią dreszcze pożądania. Kie- dy jąbrałem, nie krzyknęła, ale westchnęła głębokim westchnieniem ulgi i pocałowała mnie gorącym pocałunkiem wdzięczności. Potem wcale nie była bierna; miała wspaniałe rozeznanie w możliwościach swojego ciała i umiejętnie z nich korzystała. Z początku, pod wpły- wem nowych wrażeń, nieco się zagubiła, ale już wkrótce odzyskała równowagę i dostosowała się do rytmu, z wyczuciem dozując do- znania. Z wolna zacząłem odczuwać, jak narasta we mnie to, co na- zywają orgazmem. Było to tak, jakbym wchodził po bardzo stro- mych schodach. Stopni było wiele, a gdy się skończyły - skoczyłem. Spadałem z wysoka, z bardzo wysoka. Jeszcze nigdy w życiu nie leciałem tak długo. Obudziło mnie szarpanie i szept Sir tuż przy uchu: - Otomi! Czas wstawać! Makul prowadziła nas bocznymi korytarzami i przejściami dla służby. Nie natknęliśmy się na nikogo. Pałac spał. Wyszliśmy na dzie- dziniec; Makul doprowadziła nas do niskiej bramki i zatrzymała się. - Za tą bramą jest podwórko - powiedziała szeptem. - Tam są stajnie osłów, ale pod strażą. - Idź pierwsza - szepnąłem do niej. - Zwróć na siebie uwagę strażników, a ja ich unieszkodliwię. Reszta niech tu zaczeka. Kiedy zagwiżdżę, biegnijcie do nas. Noc była jasna, księżycowa. Budynki, drzewa, mury rzucały dłu- gie cienie. Makul szła pierwsza. Idąc nie ukrywała się i robiła trochę hałasu. Skierowała się w stronę niskiego budynku. Szedłem za nią w cieniu muru. Gdy dochodziła do stajni, z cienia, ktoś zawołał: - Kto idzie? - Dziewczyna! - odpowiedziała Makul. - Czego szukasz? - indagował głos. - Nie wiem. Ząb mnie boli, nie mogę spać. - Może szukasz chłopaka, żeby cię pogłaskał? - Może i szukam - odpowiedziała i roześmiała się głośno. Z cienia wyszedł ahl, z łukiem i przy mieczu. Przeszedł kilka kroków w kierunku Makul. Więcej nie zdążył, bo sparaliżowałem go psychonem. Zwalił się z nóg i po chwili znieruchomiał. Obeszliśmy podwórze i budynki. Nie było więcej straży. Gwizdem przywołałem apsary. - Bierzemy osły i idziemy do świątyni! - wydałem rozkaz. - Makul idzie pierwsza, ona wie jak stąd wyjść. Po kilku minutach szliśmy nadbrzeżnym bulwarem. Wokół było cicho i pusto. Mieszkańcy Miasta Kwiatu spali. Jak dotąd, akcja prze- biegała sprawnie. Tuż przed północą stanęliśmy przed świątynią. Pięć dziewczyn weszło ze mną, szósta trzymała osły. Wnętrze było ogrom- ne i ciemne, tylko w kilku miejscach paliły się lampki. Podszedłem do wrót Świętego Sanktuarium i otworzyłem je pierścieniem Otomi. Do transferu brakowało dwie minuty. Zatrzymaliśmy się w korytarzu. Od strony kabiny rozległ się cichy syk. Dziewczęta otoczyły mnie cia- snym kręgiem. Syk natężał się aż przeszedł w wibrujący gwizd. Osią- gnął maksimum natężenia i zamarł. Znowu wokół była cisza, nie li- cząc szczękania zębów apsar. Transfer był dokonany. - Spokój! -huknąłem na nie. - Przestańcie się wygłupiać! Brać się do roboty. Trzeba przenieść to i owo. Otworzyłem kabinę transferu. Była wypełniona pakunkami. - Każda z was bierze paczkę i wynosi przed świątynię. Musimy się pospieszyć. Załadunek trwał kilka minut. Osły zostały objuczone stertami bagażu. Zabrałem też swoją walizkę i zamknąłem ją. - Idziemy do nowej siedziby - zarządziłem, wychodząc ze świątyni. Ta noc była ostatnią szansą dla asarów. Rankiem ja będę silniej- szy, pomyślałem. Obyśmy tę noc przespali w spokoju. Bez przeszkód doszliśmy do pawilonu. Osły, choć nie bez tru- du, dały się przeprowadzić przez wąski mostek. Pawilon był do- kładnie taki, jak opowiadała Akl. Wymarzone miejsce do obrony. -No, dziewczęta! -powiedziałem. -Pomyślcie, jak się dostać do środka. Wprawdzie mogę wyważyć drzwi, ale szkoda je niszczyć. - Zróbcie piramidę - powiedziała do apsar Dahr. Ustawiły się pod ścianą i nim zdążyłem się zorientować w ich zamiarach, Dahr wdrapała się po ramionach koleżanek i sięgnęła okna. Trzasnęła wygniatana szyba, skrzypnęło otwierane okno, Dahr już była w środku. Zgromadziliśmy się pod drzwiami. Po kilku mi- nutach zgrzytnął otwierany zamek i skrzypnęły zawiasy. - Witam cię, Otomi, w nowej rezydencj i! - skłoniła się nisko Dahr. - Dziękuję ci - odpowiedziałem. - Nie dziękuj, Otomi, zostaw to na następną noc. Wyciągnęłam los numer dwa. - Cieszę się! - powiedziałem dyplomatycznie. - Sprawdźcie, czy jest tu oświetlenie! - poleciłem apsarom. - Są lampy oliwne. Zapalić? - usłyszałem głos z budynku. - Jeszcze nie! Najpierw przeniesiemy nasz bagaż, złożymy go na korytarzu, a potem obejrzymy budynek. Szybko uporaliśmy się z bagażem. Osły zostały przywiązane w kę- pie bambusów, a drzwi zaryglowane. Mogliśmy obejrzeć pawilon. Pawilon był letnią rezydencją, komfortowo wyposażoną. Kilka sy- pialni z łazienkami, gabinety, wielka jadalnia. Wygodne meble, dywa- ny, obrazy, ciekawa ceramika. Zauważyłem też pewne braki: nie było pościeli, ręczników, środków higienicznych i ani grama żywności. Gdy pomyślałem o żywności, poczułem, że jestem wściekle głodny. - Dziewczęta! - zawołałem. -Nie zjadłybyście czegoś? - Umieramy z głodu! - odkrzyknęły. - Przynieście do jadalni nasze zapasy, ale na razie niczego nie ruszajcie, muszę wszystko sprawdzić! Wyjąłem z walizki wykrywacz trucizn. Kazałem przygotować próbki i sprawdzałem po kolei. Wskazówka stała wciąż na zielonym polu. Sprawdziłem płyny, nawet wodę. Wziąłem do rąk omszałą bu- telkę. Nalałem starego wina do pucharu; miało piękną barwę i przy- jemny zapach. Zanurzyłem w nim wykrywacz. Wskazówka przyrządu doszła do końca czerwonego pola, dalej nie mogła się już przesu- nąć. Skończyła się tarcza. ? - O czcigodni asarowie - powiedziałem do siebie - przegrali- ście pierwszą rundę. Przegraliście już tak wysoko, że gdy to sobie uświadomicie, wpadniecie w osłupienie. - Dziewczęta! - zawołałem. - Możemy zjeść naszą kolację. Na podłodze w jadalni leżała rozpakowana broń i sprzęt. ANUS wywiązał się z „zamówienia" na piątkę. Siedziałem na krześle, oto- czony przez apsary, trzymając pistolet maszynowy. Uczyłem je po- sługiwać się bronią palną. W wykładzie teoretycznym posługiwa- łem się analogiami z łukiem i procą. Zasada była ta sama. I tam, i tu chodziło o wyrzucenie pocisku. Były inteligentne, szybko pojęły zasady działania broni. Należało przeprowadzić zajęcia praktyczne. - Weźcie kilka butelek - zarządziłem. - Pójdziemy do piwnicy, to nauczę was strzelać! Stałem na piwnicznym korytarzyku z bronią gotową do strzału. - Nie przestraszcie się - ostrzegłem. - Broń przy strzelaniu wydaje huk, ale strzelającemu nic nie grozi. Puściłem krótką serię do butelek. Rozprysły się. Zerknąłem na apsary. Stały blade z emocji, ale nie przestraszone. - Teraz ty, Sir - podałem jej automat. Zdecydowała się. Z zamkniętymi oczami puściła długą serię, ale już następnym razem nabrała odwagi i strzeliła kilka razy krótkimi seriami. Dalej poszło już gładko - zadziałała rywalizacja. Żadna nie chciała być gorsza od pozostałych. Nauka celowania była formalno- ścią. Umiały dobrze celować z łuków, z automatów było o wiele ła- twiej. Po pistoletach maszynowych nauczyłem je strzelać z pistole- tów automatycznych. Najbardziej zainteresowały je fonomy. Rozeszły się po całym pawilonie i prowadziły rozmowy przez to urządzenie. Był już poranek, gdy zebrałem je w jadalni. - Sądzę, że rozumiecie, jaka jest nasza sytuacja. Czeka nas wal- ka z asarami. Walka na śmierć i życie. My albo oni. Każda z was, uzbrojona w taką broń, jest w stanie zlikwidować dwudziestu ah- lów, uzbrojonych w łuki i miecze. Mam jeszcze inne rodzaje broni, których nie zdążyłem wam pokazać. Mimo małej liczby stanowimy poważną siłę, ale musicie dobrze opanować technikę i uważać, aby kogoś z nas nie zastrzelić. Jak obchodzić się z bronią, już mówiłem. Wszystkie działania będziemy ćwiczyć przez dwa lub trzy dni, po- tem uderzymy na asarów. - Czy asarowie usiłowali cię już zgładzić? - spytała Sir. - Wino, które schowałem do walizki, okazało się zatrute, a było to, dobre stare wino. Na pewno bym je wypił. Ostrzegam: nic nie jeść ani nie pić bez mojej zgody. Wiecie, że mam aparat do wykry- wania trucizn? - Dobrze, Otomi - odpowiedziała Sir - przyrzekamy, że będzie- my ci we wszystkim posłuszne. Możesz na nas liczyć - dodała. - Będzie mi potrzebny posłaniec, który zaniesie list kabinowi. Akl i Sir, weźcie broń i sprowadźcie pierwszego napotkanego czło- wieka. W przypadku zagrożenia strzelajcie, i to celnie! Wyszły, a ja zacząłem pisać list: „Kabinie - pisałem - przebywam z apsarami w pawilonie na wyspie. Zmieniłem apartamenty, bo tamte mi nie odpowiadały. Przy- ślij tutaj śniadanie i sam natychmiast przybądź do mnie - Otomi". Skończyłem pisać i zastanawiałem się, co kabin ma nam tu do- starczyć. Nagle ciszę poranka przecięły dwie serie z automatu. Chwyciłem swoją broń i zawołałem: - Dwie idą ze mną, dwie zostają na miejscu! Strzelać do każde go, kto chciałby tu wejść! Wybiegliśmy trzymając w pogotowiu automaty. Biegłem w kie- runku, z którego usłyszałem strzały. Zza zakrętu alei wyszła grupa ludzi. To Akl i Sir prowadziły czterech ahlów. Ręce trzymali na gło- wach, byli rozbrojeni. - Stać! - krzyknąłem. - Co zaszło, Sir? - spytałem. - Natknęliśmy się na oddział ahlów, było ich sześciu. Nie mo- głyśmy się wycofać, zauważyli nas. Usiłowali nas otoczyć. Nie mo- głam do tego dopuścić, tak jak nas uczyłeś. Strzeliłam i Akl też strze- liła. Dwóch upadło, pozostali stanęli. Kazałam im rzucić broń i położyć ręce na głowie. - W porządku, Sir - pochwaliłem ją. - Tak należało postąpić, innej możliwości nie było. Jestem z was zadowolony. Spojrzałem na Akl i Sir - płakały. - Uspokójcie się, moje drogie - usiłowałem je pocieszyć - wiem, że jest wam ciężko, ale to jest walka. Rozumiałem ich uczucia, ale wiedziałem, że zginie jeszcze wie- lu - może i my. - Wiecie, kim jestem? - zwróciłem się do ahlów. - Wiemy - odezwał się jeden z nich -jesteś Otomi. - Dlaczego napastowaliście moje apsary? - Mamy rozkaz: odszukać i aresztować ciebie i apsary, a potem doprowadzić was przed oblicze Dżamy. - Słuchajcie mnie uważnie, ahlowie! Puszczę was wolno, bo nie jesteście świadomi swoich czynów, ale gdy staniecie przed obli czem Dżamy powtórzcie moje słowa: - „Ja, Otomi, czterdzieste wcielenie Pierwszego Bytu, ostrzegam, że każdy, kto podniesie świę tokradczą rękę na mnie lub moje apsary, zginie rażony gromem!" - A że nie są to puste słowa, widzieliście sami. Opowiedzcie o tym swoim kolegom, niech nie narażają się na śmierć. Możecie odejść. Zabierzcie ciała swoich kolegów i ich broń. Mam tu list do kabina. Oddajcie go zaraz po powrocie do pałacu. Jednemu z nich podałem list i spytałem go o imię. Odeszli, niespokojnie się oglądając. Wróciliśmy do pawilonu. Właśnie kończyliśmy jeść śniadanie z resztek pozostałej żywności, gdy Akl, pełniąca wartę przy wej- ściu, krzyknęła: - Otomi! Ktoś do nas idzie! Chwyciłem automat i pobiegłem do wejścia. Na mostku zoba- czyłem kabina z dwoma mężczyznami. Przeszli mostek i szli w moją stronę. Gdy podeszli na pięć metrów, krzyknąłem: - Zatrzymajcie się! Stanęli i uklękli. - Wzywałeś mnie, Otomi - odezwał się kabin drżącym głosem. Ten już na wstępie ma stracha, pomyślałem i postanowiłem nie stra- szyć poczciwca. - Tak, wezwałem cię - potwierdziłem - bo mam dla ciebie mnóstwo poleceń. Dostarczysz tutaj pościel i bieliznę, ręczniki i środki higieniczne, a także tyle żywności, żeby wystarczyło nam na tydzień. Przypominam o ubraniach i obuwiu, które wczoraj za- mówiłem. To wszystko ma być dostarczone do południa. Zrozu- miałeś, kabinie? -O tak, Otomi! Wszystko zrozumiałem - potwierdził. - A gdzie jest nasze śniadanie? - Za chwilę przyniosąje siudrowie. Wydając polecenia, bezwiednie zrobiłem dwa kroki w kierunku klęczących. - Kim są ci ludzie? - spytałem kabina, wskazując na mężczyzn obok niego. Nie zdążył odpowiedzieć. Jeden z klęczących jak sprężyna od- bił się od ziemi i błyskawicznie skoczył na mnie. Błysnęła w słońcu stal sztyletu. Powietrzem szarpnęła seria z automatu. Akl czuwała. Odsunąłem się, a napastnik zwalił się na ziemię. Drugi poderwał się do ucieczki, ale nie miał szansy, skosiłem go krótką serią w plecy. Kabin leżał bez ruchu i jęczał. - Co masz mi do powiedzenia, kabinie? - spytałem z lodowa- tym spokojem. - Otomi, wierz mi -jęczał. - O niczym nie wiedziałem. Asaro- wie kazali mi zabrać tych ludzi. Nie wiedziałem, po co ze mną idą. Nie mogłem odmówić asarom. - Kabinie, uwierzę ci, ale po raz ostatni. Wczoraj dostałem na kolację zatrute wino. Dzisiaj przyprowadziłeś mi morderców. Za trze- cim razem to ja zabiję ciebie. Odejdź i wykonaj moje polecenia! Schyliłem się i podniosłem leżący na ziemi sztylet. Gdyby nie czujność Akl, byłoby już po mnie. - Dziękuję ci, Akl, za to, że żyję! - uśmiechnąłem się do niej. Odwzajemniła uśmiech i odpowiedziała: - Wyciągnęłam los numer trzy, wkrótce będziesz mógł mi wyra zić swoją wdzięczność. - Z wielką ochotą, Akl - odparłem, głaszcząc ją po włosach. Na odgłos strzałów wybiegła przed budynek reszta apsar. - Obszukajcie tego drugiego - wskazałem zwłoki leżące na mostku. Po chwili Sir przyniosła drugi sztylet. - Macie przykład, dziewczęta - zwróciłem się do apsar - z lek ceważenia podstawowych zasad ostrożności. Chwila nieuwagi i już bym nie żył. Ocalałem tylko dlatego, że Akl była przytomna i ostroż na. Musimy wzmóc naszą czujność. Zacząłem od ustawienia wokół wyspy ostrzegaczy biologicz- nych. Ich centralkę ulokowałem w pomieszczeniu na pierwszym pię- trze wieży. Miał tu dyżurować stały posterunek z ręcznym karabi- nem maszynowym. Z okien wieży była dobra widoczność na wyspę, wejście do budynku i na mostek. - Teraz jesteśmy zabezpieczeni - pouczyłem apsary. - Każdy, zwierzę czy człowiek, przechodząc obok tych urządzeń spowoduje alarm. Z wieży zauważyłem kilka wózków i ludzi jadących w naszą stronę. Była to ekipa kabina. Zarządziłem pogotowie. Wyładowali wózki przed pawilonem i zapowiedzieli jeszcze jeden transport. Tym razem obeszło się bez emocji. -Z żywnością uważajcie! -przypomniałem. -Nic się nie zmie- niło. Środki higieniczne też muszę sprawdzić. Powróciliśmy do swoich zajęć. - Na wieży, przy centralce i karabinie maszynowym będziemy pełnić dyżury - tłumaczyłem. - Co dwie godziny będziemy się zmie- niać. Nauczę was strzelać z tego karabinu i rzucać granaty. - Co to jest granat? - zainteresowała się Akl. - Jest to stalowy pancerz, najczęściej w kształcie jaja, wypeł- niony materiałem wybuchowym. Dokładniej wyjaśnię wam to póź- niej. Teraz będziemy strzelać. Do południa uczyłem je rozbierać i składać karabin, zakładać ta- śmę i strzelać do celu krótkimi i długimi seriami. Nauka szła świetnie, były bardzo zdolne. Ich sposób rozumowania był typowo męski, lo- giczny i rzeczowy. Wyzbyły się strachu przed nieznaną bronią. Strzela- jąc nie zamykały już oczu. Trafiały w wiszący na skraju wyspy ręcznik prawie za każdym razem. Z granatami nie było problemu. W lot zrozu- miały, jak działają i jak się z nimi obchodzić. Rzucały daleko i celnie. Gdy punktualnie w południe przyjechało pięć wózków z kabi- nem, byliśmy w ćwiczeniach bardzo zaawansowani. Kabin przywiózł żywność, bieliznę osobistą, ubrania i obuwie. Gdy wyjechał ostatni wózek, kabin ukląkł i spytał: - Czy masz jeszcze dla mnie polecenia, Otomi? - Na razie nie - odpowiedziałem. - Mamy już wszystko, co potrzebne. Widziałem po jego minie, że chciałby jeszcze coś powiedzieć, ale się waha. - Mów! - przynagliłem go. Zniżył głos do szeptu: - Asarowie napadną na was dzisiejszej nocy. - Dziękuję, kabinie! Będę ci to pamiętał - dodałem. Kabin odszedł. Apsary przeniosły paczki do pawilonu i wśród śmiechu i gwaru jęły się przebierać w nowe ubrania. Stałem w drzwiach obserwując okolicę; wciąż bałem się zasko- czenia. Po kilku minutach dziewczyny wyszły przed pawilon w peł- nym rynsztunku. Ubrane, obute i uzbrojone po zęby. Moja babska armia, pomyślałem o nich z rozrzewnieniem. Miałem dziwną słabość do tych dziewczyn. Chyba nawet je kochałem. Patrząc na nie, stojące w szeregu, czułem dumę, a jedno- cześnie troskę o ich życie i zdrowie. Odczuwałem lęk, aby którejś z nich nie zgubić w tej krwawej rozgrywce. Jednocześnie każda z nich mnie pociągała. Każda była zagadką w swej kobiecości, od- kryciem, które miało nastąpić tej nocy, następnej i dalszych. Do każ- dej z nich odczuwałem przyjaźń, tkliwość i pociąg. - Otomi! Otomi! -wyrwało mnie z zamyślenia wołanie apsar. - Czego chcecie, dziewczęta? - Powiedz, jak ci się podobamy? - Wyglądacie świetnie. Bojowo. Tak jak powinni wyglądać żoł- nierze. - A jak nas wolisz ubrane? Tak jak teraz, czy tak jak przedtem? - To zależy. W tej chwili, w związku z tym, co nas czeka, wolę was w tych ubraniach. Zrozumcie, dziewczyny, że ubranie jest tylko rodzajem opakowania. Ważne jest to, co w środku. A w waszym przy- padku ten środek ma tak wysoką wartość, że opakowanie się nie liczy. Parsknęły śmiechem i otoczyły mnie. - Powiedzcie mi, moj e piękne - spytałem - czym dla was j estem? Za kogo mnie uważacie? Za kochanka? Świętą osobę? Za męża? - Za męża, Otomi - odpowiedziała Nur. - Jesteśmy ci poślubio- ne. Wprawdzie formalną żoną, jak dotąd, jestem tylko ja, ale mamy nadzieję, że po każdej nocy będzie nas przybywać. - Już rozumiem - odparłem. - Dlatego tak się spieszycie, że chcecie zalegalizować ten związek, a później będzie wam to już obojętne. Wszystkie się roześmiały. - Żartujesz z nas, Otomi - odpowiedziała Sir. - Jeśli tylko masz siłę i chęć, to każda z nas jest na twoje skinienie w dzień i w nocy. A swoją drogą mamy do ciebie prośbę, ale boję się ją wypowiedzieć. - Mów śmiało. Żona nie powinna bać się męża. - Chodzi o to, żebyś, jeśli możesz, przyśpieszył legalizację na- szego związku. Rozumiesz, jaka jest sytuacja. Możesz nie docze- kać, a byłoby nam przykro. - Masz rację, Sir - potwierdziłem. - Dzisiejszej nocy mają na nas napaść. Zrobię, co będę mógł. Która jest następna? - Ja! - krzyknęła Dahr. - Dobrze. Jedna niech siedzi na wieży i obserwuje teren. Wy we cztery zajmijcie się obiadem. Nauczę was, jak się sprawdza żyw- ność na zawartość trucizn. A ty, Dahr, przygotuj się! Wszedłem do sypialni. Panował w niej półmrok, bo Dahr zasło- niła okna. Zbliżyła się i wyciągnęła ręce. Objąłem ją i pocałowałem. Spojrzałem w stronę łoża, na którym spałem poprzedniej nocy. Ro- ześmiała się i pośpiesznie zrzuciła z siebie ubranie, jakby bała się każdej minuty spóźnienia. Zacząłem się szybko rozbierać. Czekała naga i patrzyła na mnie śmiejącymi się oczami. - Chodź - szepnęła - nie traćmy czasu. Położyłem się na skraju łoża, robiąc jej miejsce obok. Nie sko- rzystała z zaproszenia. Położyła się na mnie i zaczęła stosować sztuczki, które poznałem już częściowo śpiąc z Nur. Potem, gdy już „dojrzałem", zręcznym ruchem przekręciła nas, tak że znalazłem się na niej. Na chwilę jej twarz skrzywiła się z bólu, ale zacisnęła zęby i nie krzyknęła. Twarde są te dziewczyny Siri, pomyślałem. Potem już nie miałem czasu myśleć, mogłem tylko odczuwać. To ona nadawała rytm i tempo. Ona grała. Ja byłem tylko instru- mentem. Potem, gdy leżeliśmy dysząc obok siebie, spytałem: - Powiedz, Dahr, jak to z wami jest? Jak to możliwe, że zacho- wując dziewictwo, opanowałyście w tak wysokim stopniu kunszt miłosny? - To nie nasza zasługa - odpowiedziała. - Taki jest system wy- chowywania młodzieży w kaście Siri. Gdy kończymy dziesięć lat, oddają nas do gimnazjonu. Jest to szkoła, w której uczymy się wszyst- kiego, mieszkamy, jemy i śpimy. Chłopcy i dziewczęta są wychowy- wani razem. Istnieje jedynie podział na grupy wiekowe. W gimnazjo- nie przebywa się przez osiem lat, aż do osiągnięcia pełnoletności. Mamy w tym czasie kontakt z rodziną, ale zasadniczy wpływ na na- sze wychowanie ma gimnazjon. Jest to twarda szkoła charakterów o surowym reżimie. Od najmłodszych aż do najstarszych grup, pro- gram gimnazjonu zakłada trening siły, ducha i sprawności ciała. Obo- wiązuje mnóstwo ćwiczeń fizycznych, zręcznościowych i siłowych. Stosuje się surową dyscyplinę. Za najbłahsze przewinienia czeka kara chłosty, głodówka lub ciężka praca fizyczna. Mówiłam już, że nie rozróżnia się płci. Chłopcy i dziewczęta śpią w tych samych salach, jedzą to samo pożywienie i wykonująte same ćwiczenia. - Nie rozumiem - przerwałem jej - dlaczego w waszej kaście wychowuje się dziewczęta tak jak chłopców. - Ten system wychowawczy wywodzi się z tradycji. Musisz wiedzieć, że struktura władzy w Oro przechodziła w ciągu wieków ewolucję. Najpierw - a wiem to z historii - była władza centralna, władająca na wszystkich poziomach. Potem nastąpiło rozbicie. Każdy poziom miał odrębną władzę i tworzył niezależne państwo. W tym czasie powstały kasty. Państwa-poziomy prowadziły ze sobą długie i krwawe wojny. Chodziło o zagarnięcie jak największych terenów nadających się pod uprawę. Działały tu pewne zależności. Tereny uprawne to żywność. Nadwyżka żywności oznacza możliwość więk- szego przyrostu naturalnego, czyli zwiększenie populacji, a tym sa- mym siły militarnej, dzięki czemu można było zagarniać dalsze tere- ny. W tamtych czasach na jednego chłopca, który rodził się w kaście Siri, przypadały trzy dziewczynki. Kasta nie miała wyboru, dziewczęta musiały być wychowywane jak chłopcy, musiały być żołnierzami... I tak już pozostało, ten system wychowawczy stał się tradycją. - Rozumiem już, dlaczego wychowują was jak chłopców, ale nie odpowiedziałaś na moje poprzednie pytanie. - Nauka seksu teoretycznego zaczyna się w wieku czternastu lat. Zdecydowana większość dziewcząt jest już wtedy dojrzała. Wykładowcami są dorosłe kobiety, matki rodzin. Na wykładach poznajemy anatomię kobiety i mężczyzny. Uczymy się na maneki- nach i przekrojach. Ćwiczymy możliwości wykorzystania odpo- wiednich grup mięśni, narządów wewnętrznych i zewnętrznych. W starszych grupach obserwujemy, jak uprawiają miłość nasze wy- kładowczynie. - Jak to, one to robią przy was? Nie krępują się? - Nie rozumiem, Otomi, dlaczego w demonstrowaniu miłości fizycznej widzisz coś wstydliwego. Przecież młodzież trzeba tego nauczyć. Od dziecka uczą nas wszystkiego: jeść, robić siusiu, ubie- rać się, myć. Dlaczego z ogólnej wiedzy, którą rodzice i społeczeń- stwo przekazuje dzieciom i młodzieży, wykluczasz seks? - Nie, nie. Wcale tak nie uważam - odpowiedziałem. - Mów dalej, tak mi się wyrwało. -Nasze nauczycielki i ich partnerzy demonstrują w trakcie sto- sunku różne techniki, a my obserwujemy i uczymy się. - Słuchaj - przerwałem jej znowu - a jak radzicie sobie ze swo- imi kolegami? Mówiłaś, że śpicie w tych samych pomieszczeniach. - Wiesz już, że utrata dziewictwa przed osiągnięciem pełnolet- ności jest u nas niedopuszczalna. Nie tylko śpimy w tych samych pomieszczeniach, co nasi koledzy, ale na tych samych posłaniach i to nago. Od początku pobytu w gimnazjonie łączymy się w pary. Chłopcy przyzwyczajają się do różnic anatomicznych, my zresztą też. Traktują nas jak siostry, a my ich jak braci. Stosunki komplikują się po okresie dojrzewania. Często w zetknięciu z naszym ciałem stają się „niespokojni", ale znamy sposoby, aby ich w ramach sio- strzanego współczucia uspokoić. Anatomia mężczyzny pozwala na to bez konieczności stosunku. - Czy przez ciągle obcowanie z płcią odmienną nie nabieracie pewnego zobojętnienia seksualnego? - Jeżeli nawet, to tylko wobec naszych grup, w których się wszy- scy znają. Za mąż wychodzimy z reguły za mężczyzn kilka lat star- szych od nas. - Dlaczego? - Kobiety starzeją się szybciej, należy to nadrobić przedziałem wieku. - No tak - powiedziałem i zamyśliłem się. To, co mówiła, było w jej świecie czymś naturalnym, codziennym, przyjętym, akcepto- wanym. Nie było w tym ani wyuzdanego erotyzmu, ani społecznej demoralizacji, ani obrazy moralności. Jakby to wyglądało w moim świecie? Koszmar. Aż mną zatrzęsło. Jednocześnie złapałem się na tym, że porównuję ich świat z moim. Kim ja właściwie jestem i co tu robię? Jestem Otomi - wysłannik, czterdzieste wcielenie Pierwszego Bytu. To wersja dla nich, kamuflaż. O tym wiedziałem. Tak naprawdę jestem wysłannikiem z Alfy, a moją misją jest przeprowadzenie in- spekcji w przetrwalniku Oro. Skąd wobec tego te wspomnienia, te porównania? Mój świat, ich świat? Jakieś fragmenty, odbicia wspo- mnień. Wiem, że istnieje inny świat na powierzchni tej planety. Ale na którym z tych światów żyłem? Kim byłem, zanim tu przybyłem? W pa- mięci odnajdywałem strzępy wspomnień: tunel, mgła, czerwona cy- sterna leżąca w poprzek jezdni i szkliste oczy trupa. Kim jestem? - O czym myślisz, Otomi? - spytała Dahr. - Twarz ci się tak zmieniła, nigdy cię takim nie widziałam. Czy masz jakiś kłopot? - Mam jeden, ale dość istotny - odparłem bez zastanowienia. Nie wiem, kim jestem i z którego świata przyszedłem. - Jesteś Otomi, to jasne - roześmiała się. Ale sens mojej odpowiedzi dotarł do niej dopiero po chwili. Usiadła na łóżku i chwyciła mnie za rękę. - Otomi, - powiedz mi - poprosiła - czy są inne światy? - Nic o tym nie wiem! - krzyknąłem, wyrywając rękę. - I nie pytaj mnie o to więcej! Po obiedzie mieliśmy znowu ćwiczenia z bronią, naukę zasad udzielania pierwszej pomocy i posługiwania się fonomami. Omówiłem plan obrony. Według mojej koncepcji, atak ahlów powinien nastąpić o brzasku, tuż przed świtem. Każdej z dziewcząt wyznaczyłem stanowisko: sobie na wieży, przy karabinie maszyno- wym. - Będziemy spać w ubraniach i z bronią. Gdy usłyszycie alarm, biegnijcie na stanowiska - zaleciłem. - Teraz przygotujcie kolację, bo głodny żołnierz to zły żołnierz. Ledwie zasiedliśmy do jedzenia, gdy z fonomu leżącego na sto- le odezwał się głos Sir: - Otomi, mam sygnał, że ktoś wszedł na nasz teren. - Ile osób? - Jedna. - Zostań na wieży i uważaj! Nur, weź latarkę i broń! Pogasić światła i zająć stanowiska! Nur, ja pójdę pierwszy, ty pięć kroków za mną. Będziesz mnie ubezpieczać. Posuwaliśmy się ostrożnie wzdłuż ściany pawilonu. Było bar- dzo ciemno. Wydało mi się, że usłyszałem w pobliskiej kępie krza- ków jakiś szelest. Ktoś skradał się w naszym kierunku. Staliśmy bez ruchu. Podchodził coraz bliżej. Gdy wyczułem, że jest obok, krzyk- nąłem: - Światło! Nur zaświeciła intruzowi w oczy. To była dziewczy- na. Światło latarki oślepiło ją, zakryła oczy dłońmi i zawołała: - Jestem przyjacielem! Nie zabijajcie mnie! - Ilu was jest? - spytałem. - Jestem sama, przychodzę z listem od Amate. - Jak przeszłaś? - Przepłynęłam staw. Z tamtej strony - pokazała za budynek. -Idź przodem! Weszliśmy do środka, apsary otoczyły jeńca. - Znacie ją? Wskazałem na dziewczynę. - Widziałam ją w świcie Amate - odpowiedziała Makul. - Ja też ją widziałam - potwierdziła Akl. - Mówiłaś, że masz list. Daj go! - Nie mogę - odpowiedziała z zażenowaniem. - Muszę najpierw iść na stronę. - No to idź - domyśliłem się. - Nur, idź z nią! Akii, poszukaj dla niej ubrania, jest cała mokra! Powróciły po kilku minutach. Nur z trudem hamowała śmiech. Zgromiłem ją oczami. Dziewczyna, już przebrana, podała mi wyjęty z metalowej tulejki list. Oryginalna kryjówka na listy, pomyślałem. Czego te kobiety nie wymyślą. „Otomi, dzisiejszej nocy asarowie planująna was atak. Przygoto- wali stuosobowy oddział ahlów, wyposażonych w łodzie i tarany do wyważania drzwi. Zachowajcie czujność. Dziewczynie nic nie mów, boję się, że jeśli ją schwytają, to się wyda. Na dowód tego, że oddała list, przekaż jej, co było w pierścieniu, ale jednym słowem. Bardzo bym chciała być z tobą, ale teraz to niemożliwe. Wierna Amate". - Czy nikt cię nie zatrzymał? - spytałem dziewczynę. - Nie - zaprzeczyła. - Szłam okrężną drogą, ale wydaje mi się, że wokół stawu sąjuż straże ahlów. Słyszałam szmery w krzakach. - Z jakiej kasty pochodzisz? - Z Siri. - Ile masz lat? - Dziewiętnaście. - Co robisz przy Amate? - Jestemjej paziem. - Chcesz nam pomóc w walce? - Chętnie. Nie lubię asarów. - Dahr, zajmij się nią. Weź ją do piwnicy i naucz strzelać, ale najpierw skończmy kolację. - Jak masz na imię? - spytałem dziewczynę, siadając do stołu. - Nan - odpowiedziała. Po kolacji pokazałem, gdzie będzie miała stanowisko, a Dahr zaleciłem, aby ją pouczyła, co ma robić. - Jeśli możecie, idźcie spać - powiedziałem do dziewcząt - ale musicie być w pogotowiu. Nie rozbierajcie się i śpijcie z bronią. Ja też spróbuję się przespać. - Czy mam iść z tobą? - spytała Akl. - Oczywiście, przecież to twoja kolej, ale broń i sprzęt zabierz ze sobą. Gdy w pół godziny później leżałem wyczerpany przy Akl, po- myślałem: Jak to dobrze, że mam dopiero dwadzieścia sześć lat i nie najgorszą kondycję. Gdyby nie to... Wczesnym świtem nadeszli jednocześnie z czterech stron. Trzy grupy na łodziach przepłynęły staw, czwarta z taranem weszła na mostek. - Widzicie ich? - spytałem przez fonom. - Tak! Widzimy! - posypały się odpowiedzi. - Dopuśćcie ich jak najbliżej, ale nie powinni minąć pola ostrza- łu. Zaczyna ta, która nie będzie mogła ich już bliżej puścić. Wziąłem ich na cel. Byli już przy końcu mostka. Szli wolno, cicho, czujnie. Wokół panowała cisza. Podchodzili coraz bliżej, byli już w połowie placu przed wejściem. Dłużej nie mogłem czekać. Nacisnąłem spust. Szli zwartą grupą - wymarzony cel dla broni maszynowej. Zanim się rozbiegli, większość leżała na trawie. Wo- kół pawilonu rozpętał się huragan ognia. Rwały się granaty, prze- dzielane seriami z automatów. Rzuciłem cztery granaty i chwyciłem automat. Kilka serii i teren mojego ostrzału był czysty. Ostatni z ah- lów zdążył dobiec do połowy mostku. - Wychodzimy na zewnątrz! - krzyknąłem do fonomu. Szliśmy tyralierą przeczesując teren. Zza skarpy nadbrzeża pod- niosło się czterech ahlów. Mieli obłęd w oczach. Dalej znaleźliśmy jeszcze dwóch, i to byli wszyscy. Może kilku uciekło? - Ilu was było? - spytałem ahlów. - Stu, Otomi. - Puśćcie ich! - poleciłem apsarom. - Niech sprowadzą pomoc i zbiorą rannych. Broń pozbierać i zanieść do piwnicy. - Chodź ze mną! - Zwróciłem się do Nan. Gdy ahlowie odeszli, wszedłem z nią do pawilonu. W jednym z pomieszczeń przechowywaliśmy broń. Dałem jej pistolet i dwa ma- gazynki. - Przebierz się w swoje ubranie - powiedziałem. - Pistolet od- dasz Amate i nauczysz ją, jak się z niego strzela. Potrafisz? - Tak - potwierdziła. - Dahr nauczyła mnie strzelać i zmieniać magazynki. - Powiesz Amate, aby miała go zawsze przy sobie, a jeśli bę- dzie zagrożona, niech strzela w głowę napastnika. Powiedz jej też jedno słowo-hasło: „skrytka". Idź już! Nan odeszła. Od przybycia Otomi do Oro upłynęły pięćdziesiąt trzy godziny. III V_yały dzień trenowaliśmy walką w pomieszczeniach. Uczyłem ap- sary jak zdobywać budynki. Z braku innego obiektu ćwiczyliśmy w naszym pawilonie, więc nic dziwnego, że trochę ucierpiał. Apsa- ry bardzo poważnie traktowały ćwiczenia. Uwierzyły w naszą siłę i możliwości. Boję się o nie, za bardzo mi zaufały. O zmroku wróciła Nan. Tym razem nie kryła się po krzakach. Przyniosła wiadomości od Amate: ahlowie zbuntowali się i odmó- wili posłuszeństwa Dżamie. Nie chcą walczyć z Otomim. Twierdzą, że Otomi jest wcieleniem boga, a podnoszenie ręki na boga jest świę- tokradztwem. Bóg zabija świętokradców, oni nie chcą zginąć, jak ich koledzy. Jutro o ósmej w pałacu Tumy będzie zebranie Mady, na którym mają omówić dalsze postępowanie. Amate pozdrawia Oto- mi i prosi, aby był ostrożny. - Czy Amate jest członkiem Mady? - spytałem Nan. -Nie. - Wiesz, gdzie jest pałac Tumy? - Wiem. - Powrócisz do Amate i przekażesz jej moje słowa: „Amate, kilka minut po ósmej wejdziesz do koszar ahlów. Jako władczyni zażądasz absolutnego posłuszeństwa. Gdy usłyszysz huk wystrza łów, razem z ahlami otoczycie pałac Tumy. Będę tam z apsarami, aresztujemy całą Madę". - Zapamiętałaś, Nan? -Tak. - Powtórz to Amate i wróć z odpowiedzią. Przenocujesz u nas, a jutro zaprowadzisz nas do pałacu Tumy. Pomożesz nam w walce. Poszła. Po godzinie wróciła. - Co przynosisz? - spytałem. - Amate na wszystko się zgadza. Zrobi tak, jak jej kazałeś. - Cieszę się - odpowiedziałem - ale jeśli jutro mamy atakować pałac Tumy, musimy mieć rozpoznanie obiektu. Znasz wnętrze pa- łacu? - spytałem Nan. - Nie, nigdy tam nie byłam. - Wobec tego Dahr i Akii pójdą z Nan pod pałac Tumy. Naj- pierw zastanowicie się, w jaki sposób możemy do niego dojść, aby jak najdłużej nas nie wykryto. Następnie sprawdźcie, gdzie są wej- ścia. Po trzecie, musicie przyprowadzić informatora, najlepiej ko- goś ze służby. Cała operacja ma być przeprowadzona dyskretnie, nikt nie powinien się zorientować, że tam byłyście. - Słusznie! Przebierzcie Nan, a nie zapomnijcie o sznurach i kneblu! Jak tylko poszły, zacząłem się o nie niepokoić. Siedziałem w wie- ży i czas mi się dłużył. Dopiero po dobrych dwóch godzinach po- wróciły z informatorem. Zszedłem z wieży, posyłając tam Nur. Jeńcem był młody chłopak, mocno przestraszony i nieco potur- bowany. Sądząc po podbitym oku, apsary nie bawiły się z nim w grzeczności. Kazałem go rozwiązać i wyjąć knebel. Upadł na ko- lana i rozpłakał się. - Dlaczego beczysz? - zapytałem. - Bo się boję. One mnie pobiły, a ty mnie zabijesz. - Dość tego! - krzyknąłem na chłopca. - Przestań beczeć! - Nie chciał iść, kładł się na ziemi - wyjaśniła Dahr. - No to sam jesteś sobie winien. Trzeba było ich słuchać. Nie bój się, ja cię na pewno nie zabiję. Wstań i usiądź na krześle. Dajcie mu wina! Napił się trochę i po chwili był już spokojniejszy. - Znasz pałac Tumt? - spytałem. - Znam. - Pięknie. Opowiesz nam teraz o pałacu. Nic więcej od ciebie nie chcemy. - Opowiem wszystko, co chcecie. Po godzinnej rozmowie miałem pełne rozeznanie. Pośrodku pa- łacu jest wielki hol. W sali na prawo od głównego wejścia zbierze się jutro Mada. Wejść do pałacu i do sali będą pilnować ahlowie. Czternastu ahlów -jego osobista straż - pozostało wiernych Tumie. Omówiłem z apsarami szczegóły ataku. Zjedliśmy potem kolację i poszliśmy spać. Pobudkę zarządziłem na godzinę szóstą. W sypialni na swym łożu znalazłem Sir. - Wreszcie i ty się doczekałaś - powiedziałem i usiadłem obok niej. - Nie wyobrażasz sobie, Otomi, jak bardzo tego chciałam, ale wyciągnęłam dopiero czwarty los. Zobacz, jak bije mi serce z nie- cierpliwości. - Wzięła mojądłoń i położyła ją na jędrnej piersi. Jej serce biło przyśpieszonym rytmem pragnienia. Położyłem się obok i przytuliłem ją. Szczytowała zanim zdążyłem jąwziąć, a potem, gdy w nią wszedłem, wydała przeciągły jęk rozkoszy. Przycisnęła się do mnie z taką siłą, że aż zatrzeszczały mi żebra. - Doczekałam się - westchnęła - jestem kobietą! Szliśmy pochyleni wśród krzaków i drzew ogrodu. Było nas pię- cioro: ja, Akii, Akl, Dahr i Makul. Nur, Sir i Nan miały atakować pałac od ulicy. Zatrzymałem się przy ostatniej kępie krzaków, dalej już nie można było iść. Do pałacu było jeszcze z pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt metrów. Przed wejściem stało czterech uzbrojonych ahlów. Rozmawiali. Włączyłem fonom i powiedziałem cicho: - Nur! Zgłoś się! Odezwała się prawie natychmiast. - Słucham, Otomi. - Jak tam u was? - spytałem. - Po drugiej stronie ulicy widzimy czterech ahlów. Mamy ich na muszkach. - Tutaj też jest czterech, to znaczy, że w holu jest sześciu. Li- kwidujcie ich po pierwszej detonacji, ale do środka pałacu wchodź- cie, gdy wybuchną granaty. Wrzucimy dwie wiązki, po trzy sztuki. Zrozumiałaś? - Tak. Wchodzić po wybuchu granatów. - Uważajcie, za chwilę zaczynamy. Wycelowałem granatnik w drzwi pałacu. Obok leżała Dahr z ka- rabinem maszynowym. Jej zadaniem była likwidacja ahlów. Akii i Akl czaiły się do skoku z wiązkami granatów. Miały za zadanie wrzucić je do holu. -Uwaga! Odbezpieczcie granaty! Strzeliłem. Trafiłem w środek drzwi, a jednocześnie Dahr skosiła ahlów. Akl i Akii już biegły. Lewa strona drzwi leżała strzaskana, pra- wa wisiała na zawiasie. Dobiegły i rzuciły granaty. Jeden z ahlów ukląkł i chwycił za miecz. Dahr załatwiła go krótką serią. Z drugiej strony pałacu zatrzeszczały trzy serie. W holu nastąpił jeden wybuch, po chwili drugi. Chwyciłem karabin i pobiegłem do wejścia. Wbiegłem pierwszy, Dahr za mną. W holu zastaliśmy jatki. Przez główne wejście wbiegły Sir i Nur. Dałem długą serię z automatu w drzwi po lewej i dwa granaty do wewnątrz. Wybuchły prawie jed- nocześnie. Wpadliśmy do środka we trójkę: ja, za mną Dahr i Sir; reszta nas ubezpieczała. Długa seria z karabinu nad głowami. W sa- li panika. Krzyknąłem: - Podnieść ręce do góry! Stanąć twarzami do ścian! Opornych zabiję! Ustawili się pod ścianami, trzymając ręce nad głową ale nie wszyscy. Kilkunastu nie mogło się ruszyć. Niektórzy zastygli na zawsze. -Sir! Wezwij tu Akii Akii! Weszły i stanęły przy mnie. - Zrewidujcie ich kolejno. Broń, papiery, kosztowności kłaść tutaj. - Pokazałem stół na środku sali. Gdy kończyły rewizję, weszła Nan. - Nadchodzi Amate z ahlami - zameldowała. - Przyprowadź Amate tutaj. Ahlowie niech czekają na zewnątrz. Weszła Amate. Zatrzymała się w drzwiach sali, spojrzała na stojących pod ścianami książąt i dostojników. Stała tam cała Dża- ma, Wataru i inni dostojnicy z kasty Tanę. Wszyscy byli członkami Mady. Spojrzała na ciała leżące na podłodze, na apsary i na mnie. Podeszła do mnie i uklękła. - Dziękuję za wszystko, Otomi - powiedziała. - Za to, że zstą piłeś do Oro, za to, że uwolniłeś mnie od tych pasożytów, za to, że jesteś niezwyciężony. Pozwól mi ucałować twoją rękę. Gdy całowała mojądłoń, spojrzałem jej w oczy. Tym razem nie było w nich strachu, ale uwielbienie i tęsknota kochanki. Jeszcze jedna, pomyślałem. Bogowie, litości! - Zamknij ich w więzieniu i dobrze pilnuj - poleciłem, wskazu- jąc na członków Mady. - Przeprowadzimy śledztwo i postawimy ich przed sądem. - Trzeba natychmiast sporządzić listę aresztowanych i zabez- pieczyć ich majątki. Nur, zawołaj tu oficerów ahlów! Weszło ich czterech. Miny mieli niezbyt pewne, uklękli zaraz za progiem. - Wstać! - krzyknąłem. - Wiem, że wystąpiliście przeciw mojej świętej osobie, ale wiem też, że odmówiliście posłuszeństwa Dżamie i to uratowało wasze głowy. Ja i Amate darujemy wam winy, ale żą- damy wiernej służby. Tych wszystkich, których tu widzicie, zamknie- cie w więzieniu i będziecie ich dobrze pilnować. Odpowiadacie za nich głowami. Zrozumiano? - Tak jest, Otomi! - krzyknęli chórem. - No to do roboty. Spisać aresztowanych, umieścić w więzieniu, zwłoki usunąć, rannych do szpitala, ale trzymać pod strażą. Ich rodzi- ny aresztować, majątki zabezpieczyć, ale jeśli coś z tych majątków zginie, sam zajmę się złodziejem. To na razie wszystko. Wykonać! - Zabierz apsary i naszą broń - zwróciłem się do Sir. - Wraca- my do pawilonu! - Jeśli pozwolisz, Otomi, pójdę z wami - poprosiła Amate. - Chodź - zgodziłem się. - porozmawiamy. Mam do ciebie kil- ka pytań. Musisz mi parę spraw wyjaśnić. - Przynieście nam wina i zostawcie nas samych - poleciłem apsarom, wchodząc do jednego z gabinetów pawilonu. Nie były zachwycone moim poleceniem, ale żadna nie pisnęła ani słowa. - Siadaj - zwróciłem się do Amate, nalewając wina do pucha rów. - Siadaj i opowiedz mi całe swoje życie. Zamyśliła się, gorzki grymas wykrzywił jej usta. - Niewiele mam do opowiadania, Otomi - zaczęła. - Zanim przy- byłeś do Oro, byłam niewolnicą Mady. W moim szarym życiu nie było nawet iskierki nadziei. Od siedmiu lat jestem formalnym władcą Oro, ale naprawdę nie sprawowałam władzy nawet przez jeden dzień. Mój ojciec, Anaterasu, był starym człowiekiem. Nie miał już sił i woli, aby walczyć z Madą, która stopniowo przejęła władzę. Praktycznie doko- nało się to jeszcze za życia ojca. Mój brat, Rat, był za słaby, aby się im oprzeć. Iku był silniejszy, toteż odizolował się w Iomi. - Jak doszło do tego, że wyszłaś za swego brata? - Był to pomysł mojego ojca. Pragnął, aby jego dzieci utrzymały władzę w Oro. Uważał, że gdy zostanę żoną Rata, Mada nie będzie mogła zmusić mnie do innego małżeństwa i władza pozostanie w rodzinie. Było to beznadziejne posunięcie. Nigdy nie poszłam do łoża z bratem, otruli go w miesiąc po śmierci ojca, a mnie zmusili, abym poślubiła Iku. Iku zaraz po ślubie uciekł do Iomi, był tam nie- dostępny dla wrogów - tak mu się przynajmniej wydawało. Bał się, że otrują go w czasie ślubnej uczty, więc bardzo uważał. Obwaro- wał się w Iomi i poczuł się bezpiecznie. - Ile jest prawdy w tym, że to ty go otrułaś? - Ani słowa. Zmusili mnie, abym do niego pojechała. Iku się bał. Jego służba zabrała mi ubranie, klejnoty, nawet nagą mnie ob- szukali. Nie miałam trucizny. Mada chciała stworzyć pozory przeciw- ko mnie. Gdy Iku całował mnie na powitanie, jeden z jego ludzi - przekupiony przez Madę - strzelił do niego z dmuchawy zatrutą strza- łą. Strzała trafiła go w tył głowy. Wszyscy patrzyli na mnie i uznali, że miałam zatrute włosy. To oczywiście nieprawda, ale nikt mnie nie chciał słuchać, byłam marionetką w rękach Mady. - Jak zamierzasz rządzić, Amate? Czy chcesz przeprowadzić w Oro reformy? - Tak. Chcę zrównać w prawach wszystkie kasty. Nie wiem jesz- cze, jak to zrobić, bo jest to uwarunkowane wielu gospodarczymi zależnościami, ale mam nadzieję, że mi w tym pomożesz. Jesteś mądry i wiesz wszystko. - Wszystko to wie mój stwórca, Byt Pierwszy. Ja jestem tylko człowiekiem, Amate, i nie mogę wiedzieć wszystkiego. - Jak to dobrze, że jesteś człowiekiem, Otomi! Gdybyś nim nie był, musiałabym zostać dziewicą. - Rozumiem cię, Amate - odpowiedziałem - ale i ty mnie zro- zum. Mam tu sześć apsar, którym dużo zawdzięczam. Bez ich po- mocy nic bym nie zdziałał. Mam wobec nich dług wdzięczności, ryzykowały dla mnie życie. Nie odtrącam cię, ale mówię: poczekaj. Najpierw spłacę swój dług. - Dziękuję, Otomi. - Teraz, Amate, możesz śmiało patrzeć w przyszłość. Złe dni minęły. Znowu jesteś władczynią Oro i wolną kobietą. Życie przed tobą. Będzie ono takie, jak je sobie ułożysz. Pomogę ci we wszyst- kim, w sprawach osobistych i państwowych, ale nie dzisiaj. Jestem bardzo zmęczony, muszę odpocząć. Walka mnie wyczerpała. Zo- staw mnie teraz. Chciała uklęknąć, ale podniosłem ją i powiedziałem: - Nie należy co chwilę klękać, gdy jest się władczynią, kobietą i kochanką Otomiego. Pocałuj mnie i idź. Przytuliłem ją i pocałowałem w usta. Zarumieniła się i oddała pocałunek. Zarzuciła mi ręce na szyję i szepnęła: - Ubóstwiam cię, Otomi. - Bardzo dobrze, w końcu jestem wcieleniem bóstwa. Zmykaj teraz, bo lecę z nóg. Poszła. Wezwałem apsary. Weszły, czujnie rozglądając się po gabinecie. -Nie węszcie, bo nic nie wywęszycie! - ofuknąłem je. - Oma- wiałem z Amate sprawy państwowe. Chce mi się jeść, potrzebuję kąpieli, masażu i dziewczyny. Jak długo mam na to czekać? - Już! Natychmiast! - posypały się okrzyki i momentalnie za- krzątnęły się wokół mnie. Gdy nakarmiony, wykąpany i wymasowany dotarłem do sypial- ni, zastałem tam Akii. - Co tu robisz, dziewczyno? - spytałem z udanym zdziwieniem. - Przyszłam utulić do snu wojownika - odpowiedziała. - Więc czyń swóją powinność - powiedziałem, całuj ąc ją w szyję. Sam przesłuchiwałem przywódców Mady. Chciałem poznać mechanizm dyktatury, interesowały mnie metody jej działania. Siedziałem przy stole w jednej z izb więziennego budynku. Przede mną stał główny hafi - lekarz - Mady, typ wyjątkowo opor- ny. Męczyłem się z nim już od godziny, kilkakrotnie użyłem psy- chonu, aby go zmiękczyć. Powoli zaczynał się łamać. - Jaka jest twoja specjalność, hafi? - spytałem przesłuchiwa- nego. - Jestem psychochirurgiem. i - Jaki jest zakres twojej specjalności? - Pojęcie psychochirurgii obejmuje zabiegi na zdrowym mózgu w celu likwidacji pewnych sfer przeżywania i zachowania się czło- wieka. Chodzi również o wywieranie na nie wpływu lub poddanie ich kontroli przez zniszczenie części tkanki mózgowej. Mamy opra- cowane metody leczenia wszystkich chorób psychicznych. - To co mówisz jest bardzo ciekawe - przerwałem mu - ale chciałbym znać więcej szczegółów. Powiedz coś bliższego o choro- bach, które leczyliście. - Zaburzenia psychiczne postrzegamy jako całość - ich różne wymiary fizyczne oraz uświadomione lub nieuświadomione psy- chicznie. Na przykład nieprzystosowanie społeczne, stany lękowe, depresyjne, schizofrenia, dewiacje seksualne, a także manie prze- śladowcze i postawy agresywne. - Czy takie zaburzenia międzyludzkie, jak objawy opozycji so- cjalnej, społecznej lub kulturowej, uważasz za choroby psychiczne? - Tak. Są to schorzenia wywołane przyczynami fizycznymi. Problemy psychospołeczne traktujemy jak problemy organiczne; są to zakłócenia funkcji mózgu. Uważam, że w obliczu wiedzy, jaką dysponuję, było moim obowiązkiem lokowanie tych zaburzeń, specyficznych dla gatunku ludzkiego, w określonych rejonach móz- gu i usuwanie ich przez zniszczenie fragmentów tkanki mózgowej. - Czy nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, że psychochirur- giczne operacje mózgu likwidują najwyższe duchowe, emocjonalne i społeczne uzdolnienia człowieka? Zabiegi takie zawsze powodują nieodwracalne uszkodzenia. - Operacjom mózgu poddawaliśmy awanturników i ich prowo- dyrów. Osobników aspołecznych, nieprzystosowanych, zagrażają- cych istniejącemu porządkowi należało selekcjonować i operować, zanim spowodują dalsze zagrożenia. - Kto brał odpowiedzialność za wybór tych ludzi i określenie ich jako nie nadających się do współżycia? - Dżama. i - A kto uzasadniał to etycznie? - Tuma. - Czy ci to wystarczyło? Nigdy nie czułeś wątpliwości? - Nie, nie czułem. Mieliśmy siłę, a więc mieliśmy rację. Tuma jednak popełnił błąd. - Jaki? - Wystąpił przeciwko tobie, to nas zgubiło. - Rozumiem, że wasze działanie opierało się na dwóch elemen- tach: sile i wynikającej z niej racji. Racji silniejszego. Teraz nie macie już siły. Jak to oceniasz? Opuścił głowę i zamilkł. Miałem go dosyć, więc wezwałem ah- lów. Już przy drzwiach odwrócił głowę i zawołał: - Otomi! Wiem, że ty teraz będziesz faktycznym władcą Oro. Moja wiedza może ci się przydać. Potraktuj mnie jak uczonego, potraktuj mnie jak człowieka, a ja odwdzięczę ci się wierną służbą! - Mylisz się, hafi, sądząc, że jesteś człowiekiem - odpowie- działem. Ktoś powiedział, że do ludzkości można zaliczyć psy, ale w żadnym wypadku hyclów. Ja też jestem tego zdania. Kazałem przyprowadzić Tumę. Wszedł, stanął przed stołem i hardo spojrzał mi w oczy. - Widzę, Tuma, że pozujesz na mędrca-bohatera. Czy nie dotarł do ciebie fakt, że leżysz przywalony gruzem własnych ideologicz nych koncepcji? Moje ideologiczne koncepcje były prawidłowe - odpowiedział. - Niestety, nie doceniłem ciebie, Otomi. Nie doceniłem techniki, któ- rą władasz, i siły, jaką dzięki temu reprezentujesz. To był mój błąd. 1 - Dalej więc uważasz, że wszystko można zbudować na prze- mocy i przymusie? - Dalej tak uważam, a utwierdza mnie w tym przekonaniu fakt, że ty zagarnąłeś władzę stosując te same metody - przemocy i przy- musu. Nie walczyłeś z nami słowem, ale zastosowałeś środki bez- względnego gwałtu, które dawała ci twoja śmiercionośna broń. W cią- gu osiemdziesięciu godzin twojego pobytu w Oro zabiłeś ponad stu ludzi, a drugie tyle śmiertelnie raniłeś. - Ja nie miałem wyboru - odpowiedziałem na jego zarzuty. - By- łem bezpośrednio zagrożony, a poza tym walczyłem o słuszną sprawę. - Słuszna sprawa to bardzo kontrowersyjne pojęcie. Dla każde- go jego sprawajest słuszna, a sprawy innych - niesłuszne. Gdybym z takim przekonaniem jak ty udowadniał słuszność moich racji, w Oro zabrakłoby ludzi. - Twierdzisz, że stosowałeś bardziej liberalne metody w ich ujarzmianiu? - Do zabójstwa posuwałem się w wyjątkowych okolicznościach, przeważnie buntownik dostawał się pod nóż chirurga i miałem z nim spokój. Dotyczyło to zresztą tylko ideologów-przywódców. - Nie jestem pewny, co jest większą zbrodnią Tuma. Zabicie człowieka, czy wykastrowanie go z osobowości? - Niepotrzebnie dmuchasz w taką trąbę, Otomi. Termin „zbrod- nia" dotyczy maluczkich. Na pewnym szczeblu władzy nie ma zbrod- ni, jest konieczność demonstracji siły w różnych jej postaciach. Obo- wiązkiem władzy jest bronić stabilności życia społecznego i obowiązujących w nim układów. Światopoglądu, religii, struktury społecznej. Żadna władza nie będzie dyskutować z prorokiem, który doznał objawienia, że świat, w którym żyje, jest tylko złudzeniem. Na taką dyskusję władza nie może sobie pozwolić. - Dlaczego? - spytałem, bo jego ostatnie słowa bardzo mnie zaintrygowały. - Z tego prostego powodu, że idee głoszone przez proroków zawsze znajdą sympatyków i wyznawców w społeczeństwie. Bo- wiem słowo porusza krew, nawet przez mityczne fantazje. Proroka można z czasem przekonać, że bredzi, ale ziarno zła zostało już po- siane. Dlatego musiałem stosować bardziej bezwzględne środki. - Czy trafiłeś na konkretny przypadek takiego proroka, czy mówisz o tym teoretycznie? - Owszem, zdarzył się taki przypadek. Jeden z naszych fizyków doznał „objawienia", że Oro nie jest prawdziwym światem. - Ciekawe - powiedziałem. - Opowiedz mi o tym ze szczegó- łami. - Szczegółów już nie pamiętam, ale ogólny sens jego bredni był taki: Oro jest kulistą enklawą wewnątrz jakiejś planety. To, co wi- dzimy, jest złudzeniem, nasza rzeczywistość jest zupełnie inna. Twier- dził, że u nas nie istnieje przestrzeń, niebo, gwiazdy, księżyc, słoń- ce, chmury. Nawoływał, abyśmy wyszli z Oro i szukali prawdziwego świata. Znalazł nawet zwolenników tych bredni. Musiałem go uniesz- kodliwić, bo był absolutnym wariatem. - No tak - powiedziałem, myśląc, że nie był to wariat, ale ge- niusz. A na co ty liczysz, Tuma? - spytałem go. - Jestem zbyt stary, aby nie rozumieć, że mój los jest już przesą- dzony. Wiem z doświadczenia, że pokonani nie mająprzyjaciół. Mam tylko żal do siebie, że cię nie doceniłem, ale na żale też jest już za późno. - Tak, Tuma - potwierdziłem. - Po raz pierwszy masz rację. Jest za późno. Proces członków Mady wyznaczono za tydzień. Z braku odpo- wiednio dużej sali miał się odbyć w świątyni. Głównym sędzią zo- stał mianowany hid. Miał on przewodniczyć dwudziestu sędziom, wybranym przez pięciu z każdej kasty. Oskarżać miała Amate. Hid przygotowywał się do procesu. Zgodnie z panującym zwy- czajem, dążył przez ascezę do osiągnięcia ideału obiektywizmu. Moje życie z apsarami ułożyło się dość dziwnie. Ich stosunek do mnie nosił cechy uwielbienia, jeśli nie wręcz kultu. Sądziłem, że obja- wy tej adoracj i są specyficzną formą obudzonego w nich popędu płcio- wego. Jednak ostatnio zauważyłem, że wymykająmi się. Już nie speł- niały bezkrytycznie moich poleceń. Gdziekolwiek przebywałem, otaczała mnie uzbrojona po zęby moja babska straż. Stały wokół mnie z palcami na spustach automatów, napite, czujne, nieufne. Każdy, kto się do mnie zbliżył, musiał być najpierw obszukany. Ulice i domy, obok których przechodziłem, były sprawdzane przez sześć par oczu. O pozostaniu z kimś sam na sam, nie śmiałem już nawet marzyć. Naj- lepiej się czuły, gdy nie wychodziłem z pawilonu. Pewnego dnia odkryłem, że zaczęły się rozmnażać. Przechodzi- łem korytarzem, gdy otworzyły się drzwi jednej z komnat i wyszła z nich dziewczyna. Była ubrana i uzbrojona jak wszystkie apsary, ale nie znałem jej. - Sir! - krzyknąłem. Gdy przybiegła, wskazałem na stojącąjak słup dziewczynę. - Kto to jest i co tu robi? - spytałem. - To jest moja młodsza siostra Pea - odpowiedziała niepewnym głosem. - Pozwól mi to wytłumaczyć, Otomi. - Słucham cię, ptaszyno - powiedziałem lodowatym głosem. - Gdy wychodzimy, pawilon pozostaje praktycznie bez nadzo- ru. Nan sama nie jest w stanie upilnować budynku. Postanowiłyśmy dołączyć do nas jeszcze dwie dziewczyny. Trzy wystarczą, aby za- pewnić ochronę pawilonu. - I przypadkiem zapomniałyście mnie o tym zawiadomić. Nie warto zawracać mi głowy drobiazgami, prawda? - ironizowałem. - To nie było tak, Otomi - Sir była bliska płaczu. - Właśnie miałyśmy iść do ciebie, aby je przedstawić, ale nie zdążyłyśmy. - Rozumiem, że jest tu i ta druga dziewczyna? - Tak, obok w komnacie. Druga dziewczyna, ubrana i uzbrojona jak inne, stała pod oknem. Prawdopodobnie zdrętwiała z przerażenia, bo wytrzeszczała na mnie brązowe ślepia i nie była w stanie ruszyć się z miejsca. - Jak masz na imię? - spytałem. - Sus - wykrztusiła. - To moja siostra - wtrąciła Dahr. Rozejrzałem się. Wszystkie apsary, razem z Nan, stały stłoczo- ne w drzwiach. - Wejdźcie do środka! - rozkazałem. Weszły i stanęły w zbitej gromadce pod oknem. - Tym razem przebrałyście miarę! - krzyknąłem, autentycznie wściekły. - Kto upoważnił was do podejmowania decyzji? Uważa cie, że jesteście niezastąpione? Rezygnuję z waszych usług! Obejdę się bez was! Znajdę w Oro kilku mężczyzn, z którymi będę mógł współpracować, takich, którzy podporządkują się moim rozkazom. Dzisiaj sprowadziłyście siostry, jutro sprowadzicie braci, a pojutrze wujów. Mnie się już nie pyta o zdanie. Przestałem się liczyć! Upadły na kolana i wszystkie zalały się łzami. Beczały tak in- tensywnie, że mnie też zachciało się płakać. - Zlituj się, Otomi, przebacz nam! - błagała przez łzy Sir. - Już nigdy więcej nie zrobimy nic bez twojej zgody. To tylko dlatego, że chciałyśmy lepiej zabezpieczyć pawilon. Żadnych mężczyzn nie będziemy tu sprowadzać, żeby nie prowokować nikogo do niewier ności. Żal mi się ich zrobiło, bo w końcu miały rację. Pawilon był nie- dostatec znie strzeżon y podczas naszej nieobec ności. Sama Nan nie wystarc zała. - N o dobrze - odpowie działem. - Tym razem wam przebacz am, ale żeby mi to było ostatni raz. Pokażci e mi te nowe! Ode tchnęły, ukradkie m ocierając łzy. Napraw dę bardzo się prze- straszyły . Sir wyciągn ęła z gromadk i Pea i Sus i popchnę ła je w moim kierunk u. Prezento wały się nieźle. Sympat yczne, rosłe, zdrowe dziewcz yny. - Pr zesz kolił aś je? - spyt ałe m Sir. - Ta k, mus zą tylk o nabr ać wpr awy. - D obrze, niech zostaną. Jest jeszcze coś do wyjaśni enia. Chodzi o ich wiernoś ć i... hmm... mój stosune k do nich. - Bę dą wierne, tak jak my, bo są naszymi siostram i. Ich wier- ność wynika ze związku krwi, przynale żności do rodu i kasty. - W i e r z ę , a t e i n n e s p r a w y ? Z a w a h a ł a s i ę . - To zależy wyłączni e od ciebie. Wprawd zie nie przysług uje im ten zaszczyt, bo nie są apsarami , ale jeśli zapragni esz którejś z nich, będzie to dla niej wielki zaszczyt . W tej chw ili usły szeli śmy łom otan ie do drz wi wejś cio wyc h. - Pi ęknie - powiedz iałem. - My tu sobie gadu, gadu, a wróg może spokojni e podejść pod budynek , bo nikt nie pilnuje. Wy miotło je moment alnie. Wziąłe m automat i poszedłe m do drzwi, chociaż wróg raczej by tak nie hałasow ał. Był to posł anie c z liste m od Am ate: „Ot omi, zrób mi łaskę i przyjmij zaprosze nie na wieczorn ą ucztę. Pragnę porozma wiać o sprawac h państwa . Błagam Cię, nie odrzucaj zaprosze nia. Amate". Moż na to i tak określić, pomyślał em. Głowa państwa to też sprawy państwa . - Po wiedz swojej pani, że przyjdę o zachodzi e słońca - powie- działem do posłańca . - Słuchajc ie, dziewcz ęta - zwróciłe m się do apsar. - Wieczor em idę do Amate, wy możecie pozostać tutaj. - Pó jdzi emy z tobą - odp owi edzi ała stan owc zo Dah r. - Ja k sobi e chce cie - zgo dził em się zrez ygn owa ny. Amate czekała na mnie przed wejściem do pałacu. Podbiegła, z trudem się powstrzymując, aby nie zarzucić mi rąk na szyję. - Myślałam, że przyjdziesz sam - powiedziała, z niechęcią pa trząc na apsary. -Niestety, jak widzisz, nie udało mi się- odpowiedziałem z ro- zbrajającym uśmiechem. - Chodźmy, uczta czeka! - zaprosiła, wskazując wejście do pa- łacu. Ruszyliśmy otoczeni przez apsary. Idąc rozmyślałem o Amate. Zajęliśmy miej sca na łożach, apsary ząj ęły stanowiska obronne. Się- gnąłem po puchar z winem. - Poczekaj, Otomi, najpierw sprawdzę to wino - zatrzymała mnie Nur. Wyjęła z torby wykrywacz trucizn. - Dobre, możesz wypić - uznała po chwili. - Sytuacja jest nieco kłopotliwa - szepnęła do mnie Amate. - Odnoszę wrażenie, że ucztuję z nimi, a nie z tobą. - Skoro muszą tu być, nie zwracaj na nie uwagi. Tobie chyba też zależy na moim życiu? - Jak możesz w to wątpić? Przecież cię kocham. - Czy ty w ogóle wiesz, Amate, co to jest miłość? Chwilę się zastanawiała, a potem patrząc mi w oczy odpowie- działa: - Miłość to trwałe pragnienie. Miłość to głód, to rezygnacja ze swego ja, a często z własnego życia. Miłość to ciągła potrzeba kontaktu, dotyku, obecności, budzących się pożądań i ich zaspo- kajania. Miłość kobiety to tęsknota za mężczyzną idealnym, pięk- nym, silnym i mądrym, który byłby dla niej wszystkim: obrońcą, ojcem, kochankiem. Siedem lat czekałam na taką miłość i docze- kałam się. - Doczekałaś się, Amate - potwierdziłem, bo cóż innego mo- głem powiedzieć. - Zostań dzisiaj ze mną- poprosiła. - Dobrze - Zgodziłem się, wstając od stołu. Apsary eskortowały nas do sypialni; dopiero gdy ją sprawdziły, pozwoliły nam wejść. Zajęły stanowiska w przyległych komnatach i na korytarzu. Całe szczęście, że nie ulokowały się pod łożem. Rozpoczął się proces członków Mady. Świątynię otoczył kor- don ahlów. Wewnątrz panował nieprawdopodobny tłok. Hid otworzył przewód, składając ukłon Amate. Siedziałem obok niej, otaczały nas apsary. Przyjrzałem się oskarżonym. Reagowali różnie, tylko Tuma siedział spokojny i opanowany. Stary wilk, pomyślałem o nim. Ten będzie walczył do ostat- niego kła. Hid zadzwonił i poprosił Amate o mowę oskarżycielską. Wstała dumna i piękna, z iskrami gniewu w oczach, promieniu- jąca majestatem i urodą. To już nie była ta dziewczyna, która witała mnie w tej samej świątyni, w dniu mego przybycia do Oro. Ta Amate była prawdziwą władczynią. Królewskim gestem wskazała na ławy oskarżonych i dźwięcznym głosem zaczęła: - Na tych ławach siedzą ludzie, którzy na swój wyłączny użytek stworzyli doktrynę etyczną. Nazwali swoje stowarzyszenie Madą. Odrzucili niewygodne dogmaty wiary, zarezerwowali dla siebie ła twe życie, składające się z samych przyjemności, uzyskane kosztem innych. Dla tej grupy prawa kasty, prawa Oro, stały się nie do przy jęcia. Mada, stosując wszelkie dostępne jej środki - zdradę, prze kupstwo, szantaż, zbrodnię-uzyskała uprzywilejowaną pozycję i na rzuciła dyktaturę społeczeństwu Oro. Oskarżam ich o zdradę stanu i proszę sąd o najwyższy wymiar kary, o karę śmierci. Bo tylko w ten sposób można ukarać zagarnięcie przemocą władzy i stosowanie terroru fizycznego i psychicznego. Amate skończyła. Potem przed sądem przesunął się łańcuch świadków oskarżenia. W końcu sąd udzielił głosu Tumie. - Przypisano mi - zaczął - wszystkie zbrodnie, które popełniła Mada. Odrzucam te zarzuty. Pragnę wyjaśnić społeczny układ sto sunków, których następstwem było powstanie Mady. W życiu społeczeństwa obowiązuje prawo przy czy nowości. Oznacza to, że każde zdarzenie jest skutkiem innego zdarzenia. Wszystkie zjawiska zachodzące w społeczeństwie pozostają w za- leżności od procesów ekonomicznych i psychoekonomicznych. Spo- łeczeństwo, tak jak człowiek, ulega chorobom. Jedną z chorób jest dysocjacja jego psychiki. W psychice społeczeństwa następuje roz- pad norm, wzorców, zasad i tego wszystkiego, co wcześniej stano- wiło całość. Jest to rozkład struktury pojęciowej, sprowadzający się do błędnej oceny faktów. W wyniku tego zjawiska następuje rozpad struktur umożliwia- jących społeczeństwu uszeregowanie zjawisk ekonomicznych. Nie ja byłem sprawcą tej społecznej choroby. Nasze społeczeństwo było chore od dawna. Rozkład społecznej psychiki nastąpił już pod ko- niec panowania Anataresa. W warunkach takiego rozkładu dyktatura Mady była socjolo- giczną koniecznością. W psychice większości istniało fatalistyczne przekonanie, że to, co ma się stać, i tak się stanie, wobec czego wszel- kie przeciwstawienie się dyktaturze nie ma sensu. Przyznaję, że za- wsze kierowałem się w życiu jedynie własnym dobrem, korzyścią i przyjemnością nie uwzględniając interesów innych ludzi. Moja postawa nie jest jednak odosobniona. Wierzę, że życiem człowieka kieruje jakaś moc, decydująca o przebiegu wszystkich wydarzeń. W moim pojęciu wiąże się ona z wyobrażeniem ładu i harmonii świa- ta. Niezaprzeczalnym dowodem istnienia tej mocy jest Otomi, bo nie potrafię inaczej wytłumaczyć jego obecności w Oro i sił, który- mi włada. Wysoki Sądzie! Moje przeznaczenie dopełniło się, cze- kam na sprawiedliwy wyrok. - Tuma zachował godność. Jest wrogiem godnym szacunku - powiedziałem do Amate. - Nie mam o nim równie dobrego zdania - sprzeciwiła się. - Uważam go za starego obleśnego drania. Kiedyś chciał mnie zmu- sić, żebym poszła z nim do łóżka. - Jedno nie wyklucza drugiego - zaprotestowałem. - Jako wróg może budzić szacunek; jako człowiek może być świnią. Każdy z nas ma wiele twarzy. - Nie wszyscy - odpowiedziała. Ty masz tylko jedną. - Amate, ty teraz patrzysz na świat oczami świeżo rozbudzonej kobiety, przez okulary seksu. Po dwudziestym kochanku zaczniesz odróżniać ziarno od plew. - Jesteś okrutny, Otomi. Przecież wiesz, że chcę tylko ciebie. - Nie bądź dzieckiem, Amate. Mój czas upłynie i odejdę z Oro. - Będziesz o mnie pamiętał? - Nie, Amate. Tam, dokąd wrócę, nie pamięta się niczego. - Mam pomysł. Oddaj mi ten pierścień ojca, a ja każę wyryć na nim napis. Gdy go przeczytasz, przypomnisz sobie o mnie. - Dobrze, Amate - zgodziłem się z rezygnacją i zdjąłem pier- ścień. Pocałowała go i schowała za dekolt. Sąd skończył przesłuchania oskarżonych. Ich zeznania nie wnio- sły niczego nowego. Na ogół tłumaczyli się brakiem pamięci, zwłasz- cza wtedy, kiedy to było dla nich wygodne. Wyglądało na to, że więk- szość z nich cierpi na zaburzenia procesów pamięciowych. Sąd wydał wyrok przez głosowanie; decydowała większość. Dziesięciu uniewinniono. Byli to członkowie Rady Wataru, po- chodzący z kasty Siri. Nie należeli do Mady. Dwudziestu pięciu ska- zano na śmierć, sześćdziesięciu na więzienie, wszystkich na konfi- skatę mienia i wykluczenie z kasty Tanę. . Wychodziliśmy ze świątyni, otoczeni przez apsary i ahlów toru- jących nam drogę w tłumie. Wyrok został już publicznie ogłoszony. Zewsząd skandowano: -Otomi! Otomi! Amate! Amate! Machaliśmy im rękoma i rozdawaliśmy okolicznościowe uśmiechy. Ahlowie i apsary z wielkim trudem torowali nam w tłumie przej- ście. Usłyszałem nagle świst strzały i poczułem pieczenie z prawej strony brzucha. Zgiąłem się z bólu. Ten skłon ocalił mi życie. Druga strzała świsnęła tuż nad moją głową i utkwiła w plecach ahla. Trze- cia uderzyła w automat Nur. Nur wrzasnęła: - Zamach! Strzelają z dachów! Apsary otworzyły ogień. Jeden z eskortujących nas ahlów ode- pchnął Sir i zamachnął się na mnie sztyletem. Nie zdążył uderzyć. Stojąca obok mnie Amate miała w ręku pistolet. Dwa strzały padły jeden po drugim, ahl runął bezwładnie na mnie. Amate odepchnęła go, aż osunął się na ziemię. Apsary strzelały seriami, po dachach i oknach pobliskich do- mów. Odgłosom strzałów towarzyszył łomot spadających dachówek i brzęk wybijanych szyb. Coś z głuchym odgłosem uderzyło raz i drugi o bruk. Na jednym z dachów ktoś przeraźliwie krzyknął. Apsary otoczyły mnie i Amate, zasłaniając nas plecami od eskorty ahlów. Patrzyły na nich wrogo i czujnie, gotowe otworzyć ogień. - Ahlowie, do koszar! - wydała rozkaz Amate. Odstąpili od nas i odeszli. Wtedy zwróciła się do mnie: - Co z tobą, Otomi? - spytała. - Jestem ciężko ranny. - Naprawdę? Dotąd żadna z nich nie zauważyła strzały. - W brzuch - pokazałem je ranę. - Słabnę. Rozległ się ogólny jęk rozpaczy. Zakłębiło się wokół mnie. - Spokój! - krzyknęła Sir. - Chwyćcie ze wszystkich stron, po łóżmy go na ziemi - komenderowała. Zostałem uniesiony w powietrze i wylądowałem na plecach na ziemi. - Akl i Nur, biegnijcie do najbliższego budynku i przynieście drzwi, zastąpią nosze! Amate, podłóż mu coś pod głowę! Nur podniosła z ziemi sztylet, którym miałem zostać zabity, i roz- cięła mi spodnie wokół strzały. - Nie krwawi - powiedziała. - Nie wolno ruszać strzały, to może spowodować krwotok. Akl i Nur powróciły, niosąc drzwi, na których zaraz mnie ulo- kowano. Stanęły po trzy z każdej strony. - Unieście drzwi! Tylko równo! - komenderowała Sir. - Iść w nogę i powoli na wybojach, żeby nie trzęsło. - Dokąd idziemy? - Spytała Amate. - Do pawilonu. - Może lepiej do szpitala? - zastanowiła się Amate. - Tam go wykończą! - sprzeciwiła się Sir. - Sprowadzimy z Tol- lan waju. - No to chodźmy, byle szybko - zgodziła się Amate. Zdobyły się na najwyższy wysiłek i po kilkunastu minutach by liśmy przed pawilonem. - Dahr! Weź Nur i Akii, uzupełnijcie amunicję i jedźcie do Tol- lan - zarządziła Sir. - Przywieźcie jak najszybciej waju, gdyby się opierał... użyjcie siły! Śpieszcie się! Przeniesiono mnie do sypialni. - Przynieś moją walizkę, Sir! - poprosiłem otwierając oczy. - Mam w niej lekarstwo. Bardzo mnie boli - dodałem. Połknąłem kilka tabletek, popijając łykiem wody. Po kilku mi- nutach ból minął, byłem tylko odurzony. - Ilu było zamachowców? - spytałem. - Trzech, siedzieli na dachach. Dwóch spadło, trzeci zahaczył się o rynnę, ale gdyby nie Amate, to by cię dostali. - Tak - potwierdziłem. - Niewiele brakowało. Dziękuję, Amate. - Daj spokój, Otomi. Mieliśmy szczęście, że podarowałeś mi ten pistolet. Teraz lepiej się prześpij, to cię wzmocni. Waju nie bę- dzie tu szybciej niż za cztery godziny. - Zaraz zasnę, ale nie odchodźcie daleko. - Będziemy tu, przy tobie. Kiedy usnąłem, nic mi się nie śniło. Obudziłem się czując, że ktoś czymś wilgotnym wyciera mi twarz. Otworzyłem oczy. Amate uśmiechała się do mnie, obok niej stał stary człowiek z siwą brodą. - Kim jesteś? - Spytałem. - Jestem waju, czyli uzdrawiacz kasty Siri - odpowiedział. - Pomożesz mi? - Na pewno! Rozbierzcie go - zwrócił się do apsar. - Potem umyjcie mu brzuch. Dwie mają zostać, reszta niech wyjdzie z komnaty. Gdy nagi i umyty leżałem na łóżku, waju pochylił się nade mną i położył mi dłonie na skroniach. - Rozluźnij się, nie myśl teraz o niczym - polecił. Poczułem, jak przepływa przeze mnie jakby prąd elektryczny. Stałem się silny i spokojny. Waju wyjął z kieszeni czarną pałeczkę wielkości ołówka. Przyłożył ją do mojego brzucha i wykonał ruch cięcia. Skóra rozchyliła się, jakby przecięta nożem. Kazał Sir i Akii odciągnąć na boki przeciętą skórę i przeponę, a sam wydobył z ja- my brzusznej jelita. Byłem zupełnie spokojny, nie czułem bólu, ale nie mogłem na to patrzeć. Zamknąłem oczy. - Jelita są przebite w czterech miejscach - usłyszałem głos waju. - Ale zaraz to naprawimy. Po kilku minutach operacja była skończona. - Czy mogę już wstać? - spytałem, gdy odstąpił od łóżka. - Wstaniesz za kilka minut - odpowiedział. - Zaparz tych ziół - zwrócił się do Akii, podając jej zawiniątko. - Zioła cię wzmocnią, straciłeś trochę krwi. Na razie możesz usiąść. Spojrzałem na swój brzuch. Nie było na nim żadnych śladów, żadnej blizny ani rany. - Przynieś mi ubranie i bieliznę! - poprosiłem Sir. Wkrótce siedziałem przy stole, pijąc napar z ziół. Spojrzałem na siedzącego obok waju. Był skupiony, a chwilami promiennie uśmiechnięty. Miał około sześćdziesięciu lat. - Od jak dawna masz w sobie tę siłę? - spytałem. - Od dziecka, taki się już urodziłem - wyjaśnił. - A od kiedy robisz takie operacje? -Nie pamiętam dokładnie, ale od bardzo dawna. Najpierw mu siałem się nauczyć koncentracji woli. Kiedyś leczyłem dotykiem, ale nie zawsze się mi udawało. , - Czy teraz udaje ci się zawsze? - To zależy od stanu organizmu. Jeśli jest bardzo wyniszczony, nie jestem w stanie pomóc. - Prawdę mówiąc, nie rozumiem jak ty to robisz. - Sam dobrze nie wiem. Kładę ręce na głowie chorego i widzę, co mu dolega, a potem decyduję, czy można to schorzenie usunąć z organizmu, pzy najpierw należy go wzmocnić siłą witalną. - Co to jest siła witalna? - To taka energia, która jest w każdym człowieku. U chorych ulega ona osłabieniu. Jestem w stanie przekazać im swoją energię. Wtedy następuje regeneracja i organizm zwalcza chorobę. - Nie mogę wyjść z podziwu. Gdybym sam tego nie doświad- czył, nigdy bym nie uwierzył. Uważam to za cud. - Mylisz się - powiedział - nie ma to nic wspólnego z cudem. Sam nie potrafię tego wytłumaczyć, wiem tylko, że ta siła jest we \ mnie. No, na mnie już czas - powiedział wstając. - Dziękuję ci, waju. Żyj długo, aby leczyć ludzi - pożegnałem staruszka. Tuma miał oddzielną celę. Kiedy wszedłem do niego ostatniej nocy przed egzekucją, siedział na ławie. Podniósł się na mój widok, w jego oczach zauważyłem zdziwienie. - Nie spodziewałeś się mnie, Tuma? - spytałem. - Jak mogłem się spodziewać takiego zaszczytu? - odpowie- dział. - Przyszedłem się z tobą pożegnać. Byłeś godnym przeciwni- kiem. - Dziękuję, to samo myślę o tobie. Usiądźmy. Siedząc lepiej się rozmawia. Wprawdzie jestem tu gospodarzem, ale nie mam cię czym przyjąć - dodał z zakłopotaniem. - Nie szkodzi - odpowiedziałem. - Pomyślałem o tym. Dziew- częta - zwróciłem się do apsar - podajcie mi mojątorbę i zostawcie nas samych. Sir rozejrzała się po kątach celi. Zajrzała pod łóżko, sprawdziła posłanie, spojrzała na okratowane okno. Idąc do drzwi, uważnie zlu- strowała Tumę. Czułem, że ma chęć go zrewidować, ale zrezygno- wała. Wyszła nie domykając drzwi. - Pilnują cię - zauważył Tuma. - Muszą- odpowiedziałem. Wyjąłem z torby dwa puchary i bu- telkę wina. - Twoi stronnicy o mało mnie nie zabili - dodałem. Wzruszył ramionami, jakby uznawał to za absurd, i spytał: - Co z nimi? - Żyli jeszcze parę sekund po zamachu. - No tak - powiedział - to logiczne, że nie mieli szans. Nalałem wina i zaprosiłem go gestem. Piliśmy w milczeniu. - Powiedz mi, Otomi - zaczął po chwili Tuma. - Czy musiałeś to zrobić? Zrozumiałem, o co mu chodzi. Chciał się dowiedzieć, kiedy, w którym momencie popełnił błąd. Kryła się też w tym pytaniu iskra nadziei, że może wcale go nie popełnił, że był po prostu bezsilny, bo spotkał przeciwnika, z którym nie miał szansy. Uśmiechnąłem się. Stać mnie na to, pomyślałem. - Musiałem, Tuma. Po to tu przybyłem. - Więc j a... ? - spytał z nadziej ą. - Nie miałeś szansy. Sprawa była przesądzona - odpowiedziałem. Roześmiał się, zdrowym, głośnym śmiechem, jak człowiek, któ remu opowiedziano dobry dowcip. - Aja się cały czas gryzłem, że popełniłem błąd. Czy to nie idiotyczne? - zawołał. - Na pewno - potwierdziłem. - Dziękuję ci, Otomi! Wprawdzie słyszę to w ostatniej chwili, ale przyjemnie mieć satysfakcję, że do końca było się dobrym. - Mam dla ciebie propozycję. - Jaką? - Przyniosłem wino, które mi przysłałeś. Zamyślił się, a potem uśmiechnął do mnie. -Nalej, Otomi, to przyzwoita trucizna. Parę godzin nic nie zmieni, tutaj wypadnie to łatwiej i przyjemniej - dodał. Nalałem mu cały puchar. - Żegnaj, Otomi! Żałuję, że muszę cię już pożegnać. Wypił wino jednym haustem. - Żegnaj, wrogu! - odpowiedziałem. - Życie składa się z po żegnań. Ale on już tego nie słyszał. IV J_ ollan leżało w podłużnej dolinie, przez którą płynęła rzeka Amano. Nad miastem górowała skała Adja z obronnym zamkiem na szczycie. Miasto opasywały obronne mury z ośmioma bramami. Jego najstarsza część leżała na wschodzie, pomiędzy zamkiem a bramą Bak. Główna uli- ca Tollan ciągnęła się od bramy Egis do świątyni. Stały przy niej gmachy publiczne, pałac namiestnika i pałace notabli, było to centrum handlowe i religijne miasta. Dalej ciągnęły się dzielnice ze wspaniałymi willami, pałacami arystokracji i ogrodami. Miasto zadziwiało pięknem architektu- ry, a zwłaszcza malowidłami ściennymi i płaskorzeźbami. Po przybyciu do miasta zamieszkaliśmy w pałacu namiestnika. Tollan było drugim poziomem w Oro, na którym miałem przeprowa- dzić inspekcję w ramach swej misji wysłannika. Wjechaliśmy do mia- sta z honorami, witani z entuzjazmem przez tłumnie zebranych miesz- kańców. Moje przybycie było wielkim zaszczytem dla kasty Siri, a przez apsary stałem się honorowym członkiem kasty. Moje dziewczyny je- chały na koniach, w boj owym rynsztunku i dumnie patrzyły na wiwatu- jących. Żartowałem, że rozpierająca je duma powiększyła im piersi. Następnego dnia zwiedziliśmy miasto. Zaczęliśmy od pałacu namiestnika. Był zbudowany w tradycyjnym stylu, a jego liczne kom- naty zdobiły bogate rzeźby i mozaiki. Wokół pałacu grupowały się siedziby dostojników, wyróżniające się wspaniałymi wnętrzami. Długo chodziliśmy po mieście, zwiedzając nie tylko pałace i gmachy publiczne, ale również boczne wąskie uliczki z masywnymi kilku- piętrowymi domami. Witano nas wszędzie bardzo życzliwie. Późnym popołudniem apsary wyciągnęły mnie z wizytą do gim- nazjonu, w którym się wychowały. Zwiedziłem sypialnie i sale za- jęć. Porozmawiałem z nauczycielami i starszymi uczniami. Przeko- nałem się, że w opowiadaniach apsar o systemie wychowawczym Siri nie było cienia przesady. To, co zauważyłem, w pełni pokrywało się z ich relacjami. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Sir. - Mam do ciebie wielką prośbę, Otomi, ale boję się, że się nie zgodzisz. Sir była moją pupilką. Lubiłem wszystkie apsary, bo były miłe, inteligentne i ładne, ale do Sir czułem szczególną sympatię. Wyróż- niała się wśród apsar; objęła nad nimi przywództwo i z reguły po- średniczyła między mną a resztą dziewcząt. - No, mów - zachęciłem ją. - Mamy w rodzie wesele. Moja starsza siostra Dhan wychodzi za mąż. Ojciec i cały nasz ród zapraszają ciebie i nas na wesele. Pro- szę cię, Otomi, zgódź się - prosiła przymilnie. - Kiedy będzie to wesele? - spytałem. - Dzisiaj, zaczyna się za godzinę. - O losie! -jęknąłem. - Zgódź się, Otomi! - przyłączyły się do Sir pozostałe apsary. - Jeśli odmówisz, sprawisz nam i jej rodowi wielką przykrość. - W porządku - uległem - ale czy w najbliższej przyszłości prze- widujecie więcej rodzinnych uroczystości? - Więcej ślubów na razie nie będzie - obiecała Sir. - Dobre i to - odetchnąłem. - Prowadź, Sir, idziemy na wesele! Po kilkunastu minutach wędrówki ulicami Tollan stanęliśmy przed niewielkim, ale gustownym pałacykiem. - To tutaj - zatrzymała mnie Sir. - Tu mieszka twoja rodzina? - spytałem. - Nie, to jest pałac rodu Sugri. Mieszka w nim Buno, naczelnik rodu, ale odbywają się tutaj wszystkie rodowe uroczystości i zgromadzenia. Spodziewano się nas. Zaledwie wstąpiłem na schody, otworzy- ły się drzwi i wyszło nam na spotkanie kilku mężczyzn w średnim wieku, niosący puchar wina na tacy. Podszedł do mnie, przyklęknął i powiedział: - Witaj, dostojny gościu, w naszym domu. Dziękujemy ci za zaszczyt, jaki nam czynisz swoim przybyciem. Zanim przestąpisz nasz próg, spełnij ofiarę wina. Wypiłem wino i odpowiedziałem: - Dziękuję rodowi Sugri za zaproszenie. Przychodzę na tę uro czystość jako członek rodu, spokrewniony z nim moją apsarą Sir. Tak jak przez wszystkie apsary jestem członkiem kasty Siri. Moja odpowiedź bardzo ich ujęła. Swoje uznanie zamanifesto- wali oklaskami. Buno podał mi rękę i wprowadził do wnętrza. Z obszernego holu weszliśmy do dużej sali, zastawionej stołami w podkowę. Usadzono nas w centralnym punkcie podkowy, na naj- bardziej honorowych miejscach. Z każdej strony miałem trzy apsa- ry. Tuż obok mnie usiadły z prawej Dahr, z lewej Sir. Uczta jeszcze się nie zaczęła, toczyły się rozmowy. Wśród gości przeważały ko- biety i dziewczęta. W rogu sali przygotowywała się do występu or- kiestra. Stały tam dwa półokrągłe bębny i duży instrument, przypo- minający lutnię. Muzycy trzymali w rękach mosiężne talerze, flety wykonane z trzciny i kilka instrumentów smyczkowych. Zauważyłem, że apsary wychodzą po dwie i wracają bez broni. - Co zrobiłyście z bronią? - spytałem Sir. - Oddałyśmy ją na przechowanie do rodowego skarbca. Nie wypada być uzbrojonym na weselu - odpowiedziała. - A jeśli mnie zaatakują? - Otomi, jesteś gościem rodu Sugri - odpowiedziała z dumą Sir. - Tu włos nie może spaść ci z głowy. - Jeśli tak, to zanieś i moją broń do skarbca. Nie chcę się wy- różniać - dodałem. Muzycy zaczęli grać lekką, spokojną melodię. Było to hasło do rozpoczęcia uczty. Gdy goście pozajmowali miejsca, na salę wbie- gła gromada dziewcząt i chłopców z miednicami, ręcznikami i dzba- nami z wodą. Podbiegł do mnie chłopiec z miednicą i ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Ukląkł i podsunął mi naczynie. - Dziękuję - powiedziałem. - Już chciałem umyć ręce, ale nie było mi to sądzone. Sir i Dahr, zwinne jak kotki, chwyciły każda jedną dłoń, błyskawicznie opłukały i osuszyły. - Czy już jestem niedołężny? - spytałem wściekły. - Otomi! - odpowiedziała Sir z wyrzutem. - Co by o nas po- wiedziano, gdybyś sam mył ręce? - Sądzę, że byłaby to profanacja mojej świętej osoby! - Oczywiście! - odpowiedziała bez wahania. - Czy karmić też mnie będziecie? - spytałem przestraszony. - Nie, będziemy ci tylko usługiwać przy stole. - Poproszę Buno, aby was kimś zastąpił. Opiekowanie się moją osobą będzie wam przeszkadzać w uczcie. Aż zbladła z przerażenia. - Błagam cię - zawołała - nie rób tego, ośmieszysz nas! - Zgoda, nic nie powiem Buno, ale muszę ci powiedzieć, że ciężko jest być świętą osobą. Kiedy się skończy to wesele? - Ono się jeszcze nie zaczęło. Dzisiaj jest noc hanal - posagu. Jutro będą zaślubiny, a pojutrze pożegnanie. - Mam przebywać tu aż dwie noce i dwa dni? - Trzy noce i dwa dni - sprostowała. - Nabrałaś mnie, siostro, ale już po raz ostatni. - Nie pytałeś, jak długo trwa wesele. - Ano, nie przyszło mi do głowy, w przyszłości będę pytał do- kładniej. Zajęliśmy się jedzeniem. Półmiski z potrawami roznosili chłop- cy i dziewczęta, dbając, aby nikomu niczego nie brakowało. Na in- nych stołach stawiali po prostu półmiski i odchodzili. Przy naszym stole odbywało się to z zachowaniem pewnego ceremoniału. Chło- piec lub dziewczyna stawali z przyniesionym półmiskiem przed jedną z apsar i składali jej głęboki ukłon, a następnie podawali półmisek. Apsara stawiała półmisek na stole i z ukłonem pytała mnie, co ma nałożyć na mój talerz. Wywnioskowałem z tego, że we wszystkim musi być zachowana hierarchia i procedura. - Która z dziewcząt jest oblubienicą? - spytałem Sir. - Jeszcze jej tu nie ma - odpowiedziała. - Dopiero ją kąpią i namaszczają, ale wkrótce przybędzie i zatańczy taniec hanal. Goście zaspokoili pierwszy głód. Orkiestra zagrała skoczną melodię. Na wolnej przestrzeni między stołami zjawiła się pierwsza para tancerzy. Wkrótce dołączyli do nich inni. - Dlaczego nikt was nie prosi do tańca? - spytałem Sir. - Taki zwyczaj - odpowiedziała. - Nas się nie zaprasza, to my zapraszamy. - No, to ruszcie się! - Pozwalasz? - ucieszyła się. - Marzę o tym. Czyja też mogę zaprosić jakąś dziewczynę? - Każdą, będzie to dla niej zaszczytem. Sir poszeptała coś z apsarami. Podniosły się wszystkie i pode- szły do upatrzonych partnerów. Zbliżały się do chłopca lub mężczy- zny i kładły mu na ramieniu rękę. Wybraniec wstawał, kłaniał się, z szacunkiem podawał ramię partnerce i prowadził na środek sali, gdzie zaczynali tańczyć. Przyjrzałem się siedzącym samotnie dziewczętom. Jedna z nich zainteresowała mnie. Wysoka, smukła, bardzo młoda, blondynka. Wstałem i obszedłem stół. Zauważyłem, że oczy wszystkich gości koncentrują się na mnie. Kiedy zbliżałem się do blondynki, na jej twarzy wykwitał coraz mocniejszy rumieniec; gdy położyłem rękę na jej ramieniu, była już pąsowa. Podniosła się z krzesła, przyklęk- nęła i pocałowała mnie w rękę. Ująłem ją za ramiona i podniosłem. - Dziękuję, Otomi - szepnęła. Ruszyliśmy w tany. Z początku szło nam ciężko, bo dziewczyna była sztywna z przejęcia, aja nie znałem tańca. Po chwili nieco ochłonęła. - Jak ci na imię? - spytałem. - Aja - odpowiedziała. - Wiesz, Aju, ja nie umiem tego tańczyć. Nogi mi się plączą i będzie śmiesznie, gdy się obydwoje przewrócimy - zażartowałem. Dziewczyna wyobraziła sobie tę sytuację i parsknęła śmiechem. - Błagam cię, nie rozśmieszaj mnie, Otomi - poprosiła. - Z na- tury jestem straszna śmieszka, gdy już zacznę, nie mogę przestać. Na pewno powiedzą, że się nieprzystojnie zachowałam. - Dobrze, będę już poważny, jak ten hid z brodą, który tam sie- dzi. - Aja wyobraziwszy sobie moją świętą osobę z brodą wydała kilka stłumionych parsknięć i wybuchnęła kaskadą perlistego śmie- chu. Zaraziła i mnie; już po chwili śmiałem się do łez. Dawno już nie byłem taki wesoły. Gdy się uspokoiliśmy, a czas był już ku temu, bo zaczęto się nam przyglądać, Aja z wyrzutem powiedziała: - Prosiłam cię, Otomi! - Nie przejmuj się - odpowiedziałem - sam się zdrowo uśmia- łem, a już dawno nie miałem po temu okazji. Nagle orkiestra przestała grać, a po chwili ktoś zaczął rytmicz- nie uderzać w bębny. - Musimy wracać na swoje miejsca - powiedziała Aja. - Zaraz zacznie się taniec hanal. Powróciłem na swoje miejsce, odprowadzony przez Aję, która na pożegnanie znowu przyklękła i pocałowała mnie w rękę. Goście usiedli. Z orkiestry pozostał tylko jeden muzyk, uderza- jący rytmicznie w bębny. Na środek sali wyszła dziewczyna, okryta od stóp do czubka głowy białą peleryną. Miała czarne, długie, roz- puszczone włosy. Była bosa. - To moja starsza siostra, Dhan - szepnęła mi Sir. Obok dziewczyny stanął krępy mężczyzna w średnim wieku. W ręku trzymał tacę. - To mój ojciec - informowała Sir. Na sali zrobiło się cicho. Bębny zagrzmiały głośniej. Dziew- czyna j ednym ruchem zrzuciła pelerynę - była naga. Zaczęła tańczyć w rytm bębnów, uderzając w trzymany w ręku tamburyn. Była ładna i zgrabna, doskonale wczuwała się w rytm. - Pięćdziesiąt denów - powiedział ktoś przy stole. Ojciec Dhan podszedł do niego i podsunął tacę. - Siedemdziesiąt denów - powiedział mężczyzna przy drugim stole. Deklarowana kwota zaraz znalazła się na tacy. - O co chodzi, Sir? Nie rozumiem tej sytuacji. - Oni licytują. Ten, który zaoferuje najwyższą kwotę, weźmie Dahn. - Jak to weźmie? Ożeni się z nią? - Nie, posiądzie ją. - A ci pozostali? - Ich pieniądze przepadają, wygrywa ten, który da najwięcej. - Dlaczego ona to robi, Sir? - Taki zwyczaj. Młodym potrzeba pieniędzy na wspólne gospo darstwo. - Czy rodziny nic im nie pomogą? - Pokryjąkoszt wesela, nic więcej nie dostaną. - To jest sprzedawanie siebie. - Tylko tej nocy wolno im to robić, a ofiarodawcom coś się na leży za ich ofiarność. Powiedziałaś, że „wolno im to robić". Czyżby i oblubieniec brał w tym udział? - Oczywiście, że bierze. Byłoby to niesprawiedliwe, gdyby do tyczyło tylko dziewczyny. Zresztą sam zobaczysz. W trakcie rozmowy kwota podskoczyła do pięciuset denów. - Sześćset! - krzyknął jakiś wysoki mężczyzna. Na sali zapanowała cisza. Umilkły bębny, tancerka znieruchomiała. - Sześćset! - powtórzył ojciec Dhan, ale nikt już nie podwyż szył kwoty. Wysoki mężczyzna wstał i podszedł do Dhan. Pocałowała go w usta i trzymając się za ręce wyszli z sali. Szokujące, pomyślałem i dla uspokojenia wypiłem puchar wina. - Wydaje mi się, że Dhan pobije rekord - powiedziała Sir. - Licytowali po pięćdziesiąt denów, to znaczy, że zebrała mniej wię- cej trzy i pół tysiąca, a to dopiero pierwszy taniec. - To znaczy, że tych licytacji jest więcej? - Tak, przeważnie około dwudziestu w ciągu nocy. Oczywiście, ofiarność chętnych zmniejsza się po każdej licytacji, następne kwo- ty są coraz niższe. - A jeśli oblubienica nie wytrzyma tylu licytacji? - W każdej chwili może przerwać taniec. Zależy to wyłącznie od jej chęci i kondycji. Bęben odezwał się znowu. Tym razem na środku sali stanął mło- dy mężczyzna, towarzyszyła mu z tacą starsza kobieta. - Jego matka - poinformowała mnie Sir. Licytacja była identyczna, z tym, że teraz licytowały kobiety. Chłopiec prężył się, wyginał w rytmie bębna, prezentując swoje męskie wdzięki, ale licytacja stanęła na czterystu denach. Kobiety są widocznie bardziej oszczędne. - Powiedz mi, Sir, ile licytacji w ciągu nocy wytrzymuje oblu- bieniec? - Wiesz przecież - odpowiedziała - że możliwości mężczyzny są mniejsze niż dziewczyny, ale osiem do dwunastu licytacji na ogół wytrzymują. Słyszałam o takim, który wytrzymał szesnaście, ale to był rekord. Ulubieniec oddalił się, prowadzony przez tęgawą niewiastę. Na razie nie działo się na sali nic ciekawego. - No dobrze, Sir - spytałem - a co będzie, gdy oblubieniec nie zareaguje? Jeżeli wylicytuje go kobieta, która go nie podnieci? - Jest na to sposób - odpowiedziała. - Na tę noc hid daje oblu- bieńcom dwa flakoniki pewnych preparatów. Jest to tak zwana przy- nęta. Oblubienica naciera się tym jeszcze przed licytacją. Preparat działa na mężczyzn zapachowo, podnieca ich tak silnie, że nie ma mowy o obojętności. - Jak stosuje ten preparat pan młody? - Orientuje się przecież, która kobieta może go podniecić. Gdy zauważy, że coś jest nie tak, rozciera kilka kropel na ciele partnerki. Skutek jest natychmiastowy. Przez ten czas powróciła na salę panna młoda. Tym razem licy- tacja stanęła na czterystu pięćdziesięciu denach. - Jaką wartość ma tysiąc denów? Co można za to kupić? - spytałem - Dużo - odpowiedziała Sir. - Tysiąc denów kosztuje piękny, rasowy koń. Trzy tysiące to cena domu o ośmiu komnatach. Za ty- siąc można też kupić trzy krowy albo dziesięć wieprzy. Rozumiem, o co ci chodzi. Taka jedna noc, przy dobrych licytacjach, ustawia młodych na całe życie. - No tak - powiedziałem - co kraj to obyczaj. - Co mówiłeś, Otomi? Nie zrozumiałam. - Myślę głośno, bo nie wiem, jak długo będę musiał tu siedzieć, a spać mi się już chce. - Możesz iść się przespać w każdej chwili. Zaraz pójdę do Buno, niech wskaże nasze sypialnie. Poszła i powróciła z Buno. Poprowadził nas na piętro budynku i wskazał dwie komnaty. - Proszę, Otomi - pochylił się w ukłonie. - Przygotowaliśmy od- dzielną sypialnię dla ciebie i oddzielną dla apsar. - Skłonił się i wyszedł. - Nareszcie mogę się położyć i odpocząć - powiedziałem zdej- mując ubranie. - Sir, która z was ma dzisiaj dyżur? - Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Otomi - zaczęła Sir bardzo niepewnym głosem. - Nie znasz tutejszych praw gościnności. - O co znowu chodzi? - Żadna z nas nie może przyjść dzisiaj do ciebie. - Nie, to nie. Będę spał sam, przynajmniej się wyśpię. - To nie tak. Musisz sam wybrać. - Już wybrałem. Zmykaj stąd, śpię sam. - Nie możesz spać sam, obraziłbyś gospodarzy. - Bogowie, ja tu zidiocieję. To jakaś paranoja, co krok to obraza! Powiedz po ludzku, o co chodzi. - Już mówię, ale nie krzycz na mnie, bo się ciebie boję. Do świętych praw gościnności należy, że gość wybiera do łoża żonę lub córkę gospodarza. - Na każdą noc pobytu? -Tak. - Słuchaj, Sir! Podprowadziłaś mnie tak obrzydliwie, że mam ochotę cię zamordować. Czy ty uważasz, że jestem buhajem, które- mu jest obojętne z kim, kiedy i dlaczego? - Nie, Otomi. Wcale tak nie uważam - odpowiedziała bliska płaczu. - Po prostu bardzo chciałam być na ślubie siostry. Nie pa- miętałam, że nie znasz tutejszych zwyczajów i praw. Była to z mojej strony lekkomyślność, ale co mam teraz zrobić? Jeśli odrzucisz ko- biety Buno, będzie to dla niego policzkiem. - Uważasz, że się obrazi? - Na pewno. Wszyscy goście zaraz zaczną plotkować. - Którą mam wybrać, żonę czy córkę? - Buno ma cztery żony i trzy córki. Najmłodsza z jego żon jest starsza od ciebie. Nie wypada wybrać żony, weź córkę. - Jak mam to zrobić? Nigdy żadnej z nich nie widziałem? - Zaraz je przyprowadzę. - Czekam - odpowiedziałem zrezygnowany. Po kilku minutach Sir wprowadziła do sypialni trzy dziewczy- ny. Stanęły przed łóżkiem. Usiadłem i uśmiechnąłem się do stojącej w środku. To była Aj a, moja tancerka-śmieszka. - Rozbierzcie się! - zakomenderowała Sir. Były przygotowane, bo gdy zrzuciły abie, okazało się, że nie mają nic pod spodem. Patrzyły na mnie, niepewne, którą wybiorę. Byłem zdecydowany, gdy poznałem Aję, ale udałem głęboki namysł i oglądałem je po kolei dokładnie. - W tył zwrot! - zakomenderowała Sir. - Obejrzyj je od tyłu - poradziła. Wykonały sprawnie zwrot przez lewie ramię. Wtedy wskazałem Aję. - Aja zostaje! - Ogłosiła moją decyzję Sir. Dwie siostry włożyły abie, skłoniły się i wyszły z zawiedziony- mi minami. - Oj, jak to dobrze! - pisnęła zachwycona Aja, gdy zamknęły się drzwi za siostrami. - Dlaczego, Aju? - Bo ja jestem najmłodsza i jeszcze nie miałam mężczyzny, a one mówiły, że Otomi takich nie lubi. Teraz będą mi zazdrościć. - Chodź, gaduło, do łóżka i przykryj się, bo zmarzniesz. Sir, znowu czegoś nie rozumiem. Mówiła mi Dahr, że ten pierwszy raz załatwia naczelnik rodu. Więc jak to jest z tą małą? - Wszystko się zgadza, Otomi. Jest tak, jak mówisz, ale naczelnik nie załatwia tego z własną córką, musi prosić o przysługę naczelnika innego rodu. W tym przypadku Aja ma podwójne szczęście, bo zosta- nie kobietą, a sprawdzającym jest Otomi. Będziesz musiał jutro zaświad- czyć przed ojcem, w obecności dwóch świadków, że Aja była dziewicą. - Dobrze, zrobię to z przyjemnością. - Dobranoc, Otomi! Dobranoc, Aju! Życzę wam miłych wrażeń. - Dobranoc, Sir! Dziękujemy! Sir wyszła. Spojrzałem na Aję. Trochę przybladła, leżała obok napięta i sztywna. - Boisz się, Aju? - spytałem. - Trochę się boję - przyznała. - Ile masz lat? - Przedwczoraj skończyłam osiemnaście. - Słyszałem, że stajecie się kobietami w dniu osiemnastej rocz- nicy urodzin. - Tak, aleja uprosiłam ojca, aby poczekał trzy dni, bo miało być wesele, a Sir już wcześniej obiecała, że ciebie tu przyprowadzi. -1 liczyłaś na to, że cię wybiorę? - Tak, gdy wziąłeś mnie dzisiaj do tańca, byłam już zupełnie pewna. - A teraz się boisz? - Tylko trochę, zaraz mi przejdzie. - Apsary nic się nie bały - powiedziałem, chcąc pobudzić jej ambicję. - Apsary są najlepszymi z najlepszych, każda z nich jest warta pię- ciu chłopców, a ja jestem zwykłą dziewczyną. Nie dziw mi się, Otomi. - Nie dziwię się, tylko chcę ci pomóc przezwyciężyć strach. Przytul się do mnie. Przylgnęła całym ciałem, a ja objąłem ją i zacząłem całować szyję i piersi. Gdy się odprężyła niepostrzeżenie znalazłem się na niej. Cało- wałem jej usta długim, namiętnym pocałunkiem i gdy się tego nie spo- dziewała, wszedłem w nią. Szarpnęła się, ale ją przytrzymałem. - Aju, jesteś już kobietą - szepnąłem jej do ucha. - Wspaniale! - pisnęła. - Teraz kochajmy się, Otomi! Pozbyła się strachu i odzyskała kontrolę nad ciałem. Zadziałało wychowanie, system wyćwiczonych odruchów i anatomicznych możliwości. Jej ciało dawało i przyjmowało rozkosz zbliżenia. Jak się to dzieje, pomyślałem, że po tej samej szkole każda z nich jest inna? Mało spałem tej nocy. Obudziła mnie Sir. Musiało być już późno. Siedziała na łóżku i gładziła moją pierś. - Wstawaj, Otomi, czekająna nas ze śniadaniem - powiedziała. - Czyżbym zaspał? - Owszem - potwierdziła. - Widocznie miałeś pracowitą noc. Wyczułem w jej głosie zazdrość. - Rzeczywiście - potwierdziłem. - Aja to miła dziewczyna. Dokąd ona odeszła? - Musi pomagać w domu, teraz jest tu wiele pracy. - To nic - powiedziałem lekko - spotkamy się wieczorem. - Byłam głupia, że cię tu przyprowadziłam! - krzyknęła Sir. - O co chodzi, Sir? czy nie stosuję się do obowiązujących zwy- czajów? - Ty jesteś w porządku. To my jesteśmy idiotkami, a szczególnie ja. - Wygląda to na zazdrość, a to bardzo brzydkie uczucie. - Daj spokój! Nie znęcaj się nade mną, w końcu j estem kobietą. - Nie bardzo cię rozumiem. Przecież jest was sześć, a do tego jeszcze Amate. Robi ci taką różnicę, gdy przytrafi ci się ósma? - Robi, i to dużą. Wszystkie apsary mają do ciebie jednakowe prawo, Amate zaś jest władczynią ponad prawem, ale gdy takie nie opierzone pisklę, jak Aja, leży całą noc w łóżku mojego Otomi, to mnie krew zalewa. - Ja jej tu nie zapraszałem - odparłem z czarującym uśmiechem. - Właśnie o to chodzi! - warknęła Sir i wyszła z komnaty. Po wejściu do sali zauważyłem, że czekano na nas. Byli już wszyscy goście, zgromadzeni przy stołach. Pośrodku stał Buno w to- warzystwie dwóch mężczyzn. Sir szepnęła mi do ucha: - Podejdź do Buno i złóż oświadczenie. Podszedłem i stanąłem przed Buno. Na sali zapadła cisza. - Oświadczam - powiedziałem - tobie, Buno, świadkom i wszyst kim tu obecnym, że twoja córka, Aja, była autentyczną dziewicą! Buno przykląkł, ucałował moją rękę, po czym wstał i odpowiedział: - Dziękuję ci, Otomi, za zaszczyt i przysługę, jaką wyświad czyłeś mojej rodzinie. Zebrani nagrodzili nas oklaskami. Skierowałem się do swojego miejsca, szukając wzrokiem Ai. Była. Patrzyła na mnie i śmiała się, promieniejąca szczęściem. Zrobiłem do niej oko; pokazałem język i parsknąłem śmiechem. Pogroziłem jej palcem i skinąłem, aby się zbliżyła. Gdy podeszła, spytałem: - Z czego, diablątko, się tak cieszysz? - Nie powiem, bo będziesz się ze mnie śmiał - odpowiedziała przekornie. - Nie będę się śmiał. Powiedz! - Cieszę się, bo będziesz tu jeszcze przez dwie noce. -1 masz nadzieję, że... - Jestem tego pewna - odparła rozbrajająco. - Zobaczymy - odpowiedziałem. - Na razie wróć na swoje miej sce. Po śniadaniu odbyła się uroczystość zaślubin. Oblubieńcy złożyli przed hidem oświadczenie, że uważająsię za małżeństwo. Zjedli razem placek, symbolizujący wspólnotę majątkową, i umyli sobie nawzajem nogi, co oznaczało uległość i wzajemną troskliwość małżeńską. - Związek został zawarty! - oświadczył hid, powołując na świad ków wszystkich zgromadzonych. Rozpoczęła się uczta i tańce. Bawiłem się jak inni. Dobrze się czu- łem w towarzystwie tych ludzi. Byli serdeczni, bezpośredni, szczerzy. Trochę mnie męczyły nieustające objawy adoracji, ale na to nie było rady. Byłem świętą osobą, czterdziestym wcieleniem bóstwa. Po południu poproszono nas na dziedziniec, gdzie miały toczyć się walki zapaśników, uświetniające uroczystość. Goście otoczyli kwadrat murawy o bokach zaznaczonych białą linią. - Jakie są reguły walki? - spytałem Sir. - Właściwie nie ma reguł, wszystkie chwyty dozwolone, wszystkie uderzenia i sposoby. Chronione są tylko dwa miejsca: oczy i narządy płciowe. Wygrywa się przez powalenie przeciwnika na łopatki lub wy- pchnięcie poza białą linię, ewentualnie przez poddanie się przeciwnika. - Czy nad walką czuwa jakiś sędzia? - Oczywiście. Często przerywa walkę, gdy zauważy, że zapa- śnik jest zbyt słaby lub doznał obrażeń. Na placyk weszło dwóch zapaśników. Mieli na sobie przepaski bio- drowe i szerokie skórzane pasy. Na znak dany przez sędziego skoczyli ku sobie. Rzeczywiście, wszystkie sposoby walki były dozwolone. Ko- pali się, bili, przewracali, nawet gryźli, przy nieustającym dopingu zgro- madzonych. Jeden z nich upadł na plecy, walka była skończona. Na plac weszła następna, bardzo niedobrana para. Jeden był go- rylowatej budowy, wysokim, masywnym mężczyzną; drugi niskim grubasem, sięgającym głową zaledwie do ramion przeciwnika. Nie rozumiałem dlaczego, ale wyczułem, że sympatia kibiców jest po stronie grubasa. Po kilku minutach walki zrozumiałem. Ten goryło- waty był brutalny i podstępny. Nawet przy tym systemie walki zapa- śnicy zachowywali umiar i ostrożność, aby nie uszkodzić przeciw- nika. Goryl nie miał żadnych hamulców. Grubas bronił się, ale nie miał szans, jego klęska była przesądzona. Podstępem olbrzym chwycił przeciwnika za rękę i jednym ruchem złamał mu palec. To było okrop- ne. Wokół rozległy się krzyki i gwizdy protestujących kibiców. Po krótkiej przerwie stanęło do walki dwóch zwycięzców z dwóch pierwszych walk. Ten pojedynek trwał krótko. Goryl wy- korzystał moment zagapienia się przeciwnika, podstawił mu nogę i popchnął, wyrzucając poza białą linię. Był zwycięzcą. Oparł ręce na biodrach i wygłosił dumne wyzwanie: - Kto z obecnych ma chęć ze mną walczyć? Na dziedzińcu zrobiło się cicho, nikt się nie zgłaszał. Pomyśla- łem już, że olbrzym nie znajdzie chętnego do walki, gdy obok mnie odezwał się dziewczęcy głos: - Ja będę z tobą walczyć! Oniemiałem. To była Dahr. - Oszalałaś!- krzyknąłem - On ci połamie kości! - Pozwól mi, Otomi, ja sobie z nim poradzę - poprosiła. Spojrzałem pytająco na Sir. - Zgódź się, ona da mu radę - poparła przyjaciółkę. Wzruszyłem ramionami. - Chcesz, to idź, będziemy cię leczyć! Dahr wyszła na środek placu. Goryl dopiero teraz zorientował się, z kim ma walczyć. - Nie będę walczyć z apsarą! - zawołał. - Nie jestem bezboż- nikiem! - Oświadczam wszystkim tu zebranym - powiedziała Dahr - że na czas walki stanę się zwykłą dziewczyną i tak mnie należy traktować! - Dobrze - odpowiedział wielkolud. - Możemy walczyć. - Zaraz wrócę, tylko się przebiorę - zapowiedziała. Dahr powróciła po paru minutach. Miała na sobie tylko przepa- skę i pas. Gdy stanęła przed gorylem, kontrast był szokujący. On jązgniecie w pierwszym zwarciu, pomyślałem. Zaczęli. Olbrzym wydał okrzyk brzmiący jak ryk tygrysa i rzu- cił się na Dahr, ale ona miała refleks. W ostatniej chwili odskoczyła w bok i podstawiła mu nogę. Zarył się nosem w murawę, zerwał się, pomacał po rozciętej wardze i zobaczył krew. Runął na dziewczynę pochylony, z głową wysuniętą do przodu. Wybiegła mu naprzeciw i uderzyła z podskoku kolanem w zęby. Odrzuciło go do tyłu, odsło- nił gardło. Natychmiast dostał kantem dłoni w krtań i zaczął się du- sić. Wtedy zainkasował cios w splot słoneczny i upadł na kolana. Zerwały się oklaski. Patrzyłem jak urzeczony na Dahr i rosła we mnie duma, ale jeszcze się bałem. Niepotrzebnie, bo tłukła go dalej. Klęczącego znów uderzyła kolanem, ale tym razem w nos, co go zupełnie zamroczyło. Wtedy spadła na niego istna lawina ciosów. Biła jak w treningowy worek. Zaskowytał jak zwierzę i usiłował osłonić się rękoma. To już nie była walka, tylko masakra. - Skończ z nim, Dahr! - krzyknąłem. Kiwnęła głową i kopnęła go z całej siły w twarz. Zwalił się na plecy i leżał nieruchomo skomląc. Walka była skończona. Dahr stanęła nad przeciwnikiem. Zachwyceni kibice bili brawo, a ona splunęła i powiedziała tylko jedno słowo: - Ścierwo! - Zaimponowałaś mi - powiedziałem, tuląc do piersi drżącą z emocji Dahr. - Najpierw bardzo się o ciebie bałem, a kiedy go już pokonałaś, byłem bardzo dumny. - Nie było powodu do obawy - zapewniła mnie. - Uczyłeś nas przecież karate. - Tak, ale było tego tylko kilka lekcji, bałem się, że nie masz wprawy. -Nie wiesz o tym, że my prawie codziennie ćwiczymy. Opano- wałyśmy karate i dżudo już całkiem dobrze. Tutaj nikt nie ma poję- cia o takich sposobach walki. - Nie przypuszczałem, że ćwiczycie. Macie coraz więcej tajem nic. Zaczynam się bać, że to wszystko obróci się przeciwko mnie. -Otomi, ufaj nam - odpowiedziała Dahr. - Cokolwiek będzie- my robić lub myśleć, nigdy to nie będzie skierowane przeciw tobie, naszemu mężowi i panu. Będziemy ci wierne do końca, niezależnie od tego, jaki on będzie. - Wierzę wam, dziewczęta. Wierzyłem od początku i będę wie- rzył do końca. Jesteście mi najbliższe, reszta się nie liczy. - A Amate? - spytała złośliwie Sir. - No tak, Amate też się liczy - przyznałem. - Kocham ją tak samo jak was. - A Nan, Pea, Sus, Aja? - indagowała Sir. - Sir, przestań się wygłupiać. Odróżniasz chyba uczucia od łóż- ka? Zauważyłem, że robisz się głupio zazdrosna. Przyciągnęłaś do pa- wilonu Sus i Peę, sama zastrzegłaś, że nie należy ich dyskryminować, a teraz mi robisz wyrzuty. W końcu tym dziewczętom należało się podziękowanie za wierną służbę. Opuściła głowę i zamyśliła się. - Masz rację, Otomi - przyznała - jestem głupio zazdrosna. Przebacz mi. - Nie mam ci tego za złe. Wiem, że jesteś zazdrosna, bo mnie kochasz. Pocałuj mnie i nie gniewaj się więcej. Skorzystała z zaproszenia. Zarzuciła mi ręce na szyję i podsu- nęła usta. Pocałowałem ją tak, jak mężczyzna całuje upragnioną kobietę. Zaróżowiła się z emocji. - A ja? - upomniała się Dahr. - Czy mnie się nic nie należy? - Ależ oczywiście, Dahr, tobie przede wszystkim. Gdy skończyłem całować Dahr, natychmiast nadstawiła się Nur. - A ja? - krzyknęła. - Dlaczego one mają być lepsze? - Słusznie! - odpowiedziałem. -Ustawcie siew kolejce, ułatwi- cie mi obsługę. Tylko nie oszukiwać! Te załatwione niech nie biegną na koniec kolejki! Swoją drogą to dobrze, że jest was tylko sześć. - Dlaczego? - spytała Akii. - Gdyby was było więcej, dostałbym odcisków na wargach. - Zaraz zacznie się turniej, czy pozwolisz nam wziąć w nim udział? - spytała Sir. - Co to będzie? - Walka na miecze, rzut oszczepem i strzelanie z łuku. - Moje drogie - odpowiedziałem. - Nie zamierzam w niczym was ograniczać, ale muszę wam uświadomić dwie sprawy. Po pierw- sze, nie chcę, aby któraś z was doznała obrażeń; po drugie, nie chcę, abyście przegrały, bo byłoby mi wstyd. - Bądź spokojny, wszystko będzie dobrze - obiecała Sir. Prowadziliśmy tę rozmowę w końcu ogrodu, pod starą gruszą. Teraz powróciliśmy na dziedziniec, gdzie właśnie kończono przy- gotowania do turnieju. Podszedłem do Buno i zamieniłem z nim kilka grzecznościo- wych zdań, chwaląc gościnę i organizację uroczystości. Był zachwy- cony mną i apsarami. - Wierz mi, Otomi, ród Sugri nie należy w Tollan do najwięk- szych i najzamożniejszych - wyznał - ale takiego zaszczytu, jaki nas spotkał, nie doświadczył żaden ród od niepamiętnych czasów. Teraz my będziemy najznamienitszym rodem w Tollan. Będą nas na kolanach prosić o nasze córki i zapraszać na uczty. Jestem ci bardzo wdzięczny, Otomi, i chciałbym w jakiś sposób dać temu wyraz. Może coś ci się tutaj spodobało? Przedmiot, zwierzę lub kobieta? Powiedz tylko, a natychmiast będzie twoje. - Dziękuję ci, Buno, ale nie mam żadnych życzeń - odpowie- działem. Wyraźnie się zmartwił, chwilę pomyślał i zapytał: - Czy Aja dobrze się sprawowała ubiegłej nocy? Rozumiesz, Otomi, ona jest bardzo młoda, niedoświadczona, nie zna jeszcze wie- lu technik. Może przysłać ci inną dziewczynę? Mamy w rodzie ta- kie, które są w tym doskonałe. - Dziękuję, Buno. Aja jest całkiem dobra, nie doceniasz wła- snej córki. Wcale nie chcę się z nią rozstać. - Jak sobie życzysz, ale gdybyś zmienił zdanie, to powiedz. Buno wstał. Apsary stały zbite w gromadkę i zawzięcie o czymś dyskutowały. Pewnie kłóciły się, która wystąpi w jakiej konkurencji turnieju. Ktoś dotknął mego ramienia, odwróciłem się. Była to Aja. - Co powiesz, Aju? - spytałem, uśmiechając się do niej. - Ojciec długo z tobą rozmawiał. Mówiliście o mnie? - Mówiliśmy. -Co? - Ojciec mówił, że Aja jest dzieciak, który jeszcze się do łoża nie nadaje, bo nic nie umie. Obiecał, że przyśle mi taką dziewczynę, że łoże samo będzie chodzić po sypialni. -1 co mu na to odpowiedziałeś? - spytała, bliska płaczu. - A jak myślisz? - Na pewno się zgodziłeś, aja się tak starałam... i starałabym się dzisiaj jeszcze bardziej. - Nie zgodziłem się. Powiedziałem, że Aja jest wspaniała. - Naprawdę? - Naprawdę. - Kochany jesteś, Otomi, zobaczysz, że nie będziesz tego żałował! Cmoknęła mnie w policzek i pobiegła. Ogłoszono walkę na miecze. Każdy zawodnik był uzbrojony w okrągłą tarczę, skórzany hełm i miecz. Na mieczach były specjal- ne nakładki uniemożliwiające zranienie przeciwnika. Jednocześnie walczyły dwie pary zawodników. Przeciwnika wyznaczano przez losowanie. Nie zdziwiłem się, gdy wśród zawodników zobaczyłem Dahr i Sir, było tam zresztą więcej dziewcząt. Rozpoczęto walki. Zawodnicy tłukli się mieczami, najczęściej tra- fiając w podstawione tarcze. W sumie widowisko nie było zbyt cieka- we. Odszedłem na bok i usiadłem na stojącej w cieniu drzewa ławie. - Nudzisz się, Otomi? - usłyszałem za sobą głos. Odwróciłem się, stał za mną krępy mężczyzna w sile wieku. Poznałem go, to był ojciec Sir. - Dosyć - przyznałem. - Nie jest to zbyt ciekawe. Dobrze, że przyszedłeś, poznamy się, porozmawiamy. Wiem, że jesteś ojcem Sir. - Mam na imię Tava - przedstawił się, siadając na ławie. - Chciałem cię przy okazji o coś zapytać. Czy jesteś zadowolony z mojej córki? - Twoja córka jest pierwszą wśród apsar, nie mam dla niej słów uznania. Moja pochwała sprawiła mu widoczną przyjemność. - Nie chcę się chwalić - powiedział - ale udały mi się dzieci. Mam trzy córki i syna - dodał. - Najstarszą widziałeś, średnia to Sir, najmłodsza, Pea, jest w Oro. - Jest u mnie. To miła i mądra dziewczyna. - Nie wiedziałem o tym - zdziwił się. - Była na dworze Amate, co ona robi u ciebie? - Należy do mojej ochrony. Oprócz apsar są u mnie jeszcze trzy dziewczyny. - Rozumiem, muszą cię pilnować przed stronnikami Mady. - Tak, był na mnie zamach. Ledwie przeżyłem. - Podziwiamy cię, Otomi. Odważny jesteś, sam zniszczyłeś Madę. - Nie sam, bo z apsarami. Nic w tym dziwnego, przecież jestem wcieleniem boga. - Tak, oczywiście - potwierdził skwapliwie - ale jesteś śmier- telnym człowiekiem, a jako taki na pewno odczuwasz strach. - Ano odczuwam - potwierdziłem. - Nic dziwnego, że nudzisz się, patrząc na te walki... Opowia- dała nam Sir, jak walczyliście z Madą, jaką macie broń i jakie urzą- dzenia. Wierzyć się nam nie chciało, najstarsi ludzie wpadali w osłu- pienie, gdy jej słuchali. Czy ona nie kłamała, Otomi? - Nie, Tava, mówiła szczerą prawdę. - Skąd masz taką siłę, Otomi? - Nie mogę ci powiedzieć, to tajemnica boska. Umilkł, zamyślił się, ale po chwili podjął temat: - A ta twoja apsara, Dahr. Skąd ona zna takie ciosy? Kui to prze- cież mocarz, gołymi rękami prostuje podkowy. Jeszcze nigdy nikt go nie pokonał. Dopiero dzisiaj, i to dziewczyna! Nawet płakać nie miał czasu, nie wiedział, co się z nim dzieje. - Każda z nich potrafiłaby to samo zrobić z Kui lub z innym siłaczem - powiedziałem z dumą. - Jak one to robią, Otomi? Przecież to dziewczyny, są słabsze. - Widzisz, Tava, siła to nie wszystko, potrzebny jest jeszcze rozum. One walczą mózgiem. - Nie rozumiem, o czym mówisz. - Dam ci przykład. Jeśli będę chciał wyrwać z ziemi ten słup, na którym jest oparta ława, to wyrwę go czy nie wyrwę? - Myślę, że nie wyrwiesz. - Mylisz się, wyrwę, ale muszę użyć dźwigni. Wiesz co to jest? - Wiem, ale nie widzę związku z walką. - W walce stosuje się też takie sposoby. Wy walczycie chaotycznie, żywiołowo, na siłę, a należy walczyć planowo, sposobami, bo tojest sztuka. - Nic z tego nie rozumiem. Nie wiem, jakie sposoby masz na myśli. - Mogę co to zademonstrować - zaproponowałem. - Dobrze, chętnie się przekonam. - Zawołaj jedną z moich apsar, obojętnie którą. Poszedł i powrócił z Akii. - Wzywałeś mnie, Otomi? - spytała podchodząc do mnie. - Tak. Słuchaj Akii, Tava zaatakuje cię nożem, musisz go uniesz kodliwić, ale nie zrób mu krzywdy. - Dobrze, niech atakuje, ale odejdźmy gdzieś na bok, bo zrobi się zbiegowisko. Przeszliśmy za pałac, nie było tam nikogo. - No, Tava, atakuj! Weź kawałek kija... o, tak. Teraz masz w rę ku nóż, a przed tobą stoi wróg, którego chcesz zabić. Działaj tak, jakbyś to robił naprawdę. Tava skoczył na Akii z podniesionym do ciosu ramieniem. Akii podbiła mu rękę, skręciła ją w obezwładniającym uchwycie, tak że od razu musiał wypuścić kij, i podstawiwszy nogę, zastosowała prze- rzut przez ramię. Tava wywinął w powietrzu kozła i uderzył poślad- kami o ziemię. Siedział oszołomiony, mrugając oczami. - Dziękuję ci, możesz odejść - zwróciłem się do Akii. Pomogłem Tavie wstać i powoli poszliśmy w stronę ławy. Roz cierał rękę i krzywił się z bólu. - Wierzysz teraz, że walka jest sztuką? - spytałem. - W każdym razie nie mogę zaprzeczyć - odpowiedział. - Kto je tego nauczył? - Oczywiście, że ja. - Rozumiem i nie dziwię się już niczemu - odparł. Trawił milcząco swojąporażkę, od czasu do czasu masując rękę. - Jutro zobaczysz ciekawsze turnieje, za miastem będzie pokaz fursu. - Opowiedz coś o tym - poprosiłem, bo nie wiedziałem, co to takiego. - Fursu jest systemem ćwiczeń i gier, doskonalącym jazdę kon- ną, zręczność, odwagę i inne zalety bojowe. - Nie rozumiem - przerwałem mu - dlaczego ćwiczycie się w sztuce wojennej. Wojen w Oro nie ma już dawno i prawdopodobnie nie będzie. - To tradycja, Otomi. Siri znaczy rycerz. Nasza kasta jest kastą rycerzy. Nie podtrzymujemy tej tradycji dlatego, że spodziewamy się wojen. Chodzi o zdrowie fizyczne i psychiczne młodzieży, a tym samym kasty. Boimy się degeneracji, jaka dotknęła kastę Tanę, i psy- chicznego bezwładu kast Pahu i Moo. Dlatego kultywujemy trady- cję twardego wychowania, siły, zręczności i odwagi. Można zrezy- gnować z tej tradycji, ale co dać w zamian naszej młodzieży? Jakie ideały, przykłady, wzory? Powstałaby próżnia, a człowiek nie może żyć w ideologicznej próżni. Wtedy następuje społeczna degeneracja. - Sądzę, że masz rację, Tava. Każda ludzka społeczność musi mieć swój program, ale warunkiem sukcesu jest wiara w słuszność i skuteczność tego programu. - Nasza społeczność go akceptuje - zapewnił mnie Tava. Od grupy otaczającej walczących na miecze dobiegały do nas głośne okrzyki. Doszliśmy do miejsca walki. Stanąłem zdumiony, bo na placu walczyły ze sobą Dahr i Sir. - Dlaczego one walczą ze sobą? - spytałem któregoś z gapiów. - Wyeliminowały wszystkich zawodników, to ostatnia, rozstrzy- gająca walka - odpowiedział zapytany. Stałem i patrzyłem. Walczyły tak, że nie można było oderwać od nich oczu. Miecze migały im w rękach, na tarcze sypał się nieprze- rwany grad ciosów. Jedna była warta drugiej. O zwycięstwie mogło zadecydować jedynie zmęczenie. Postanowiłem przerwać walkę. - Stać! - krzyknąłem, wskakując pomiędzy miecze. - Przerwij cie walkę! Znieruchomiały. Dyszały z wysiłku, patrząc na mnie. - Uważam - zwróciłem się do zebranych - że walka ma pozo stać nie rozstrzygnięta. Nie ma lepszych i gorszych apsar, ich możli wości i talenty są równe. Zabierajcie się stąd, dziewczyny! - zwró ciłem się do Dahr i Sir. Zdjęły hełmy, oddały miecze i tarcze i potulnie poszły za mną. - Dlaczego przerwałeś nam walkę? - spytała Sir. - Co dałoby ci zwycięstwo nad Dahr, lub odwrotnie? - odpo- wiedziałem pytaniem na pytanie. - Właściwie nic - przyznała. - Co chciałyście udowodnić? - Nie wiem. Ogarnęła nas pasja rywalizacji. - Ale nie pomyślałyście o tym, że eliminując się nawzajem, same wskazujecie na słabsze ogniwa w naszym łańcuchu? - Tak, nie przyszło nam to do głowy - przyznała Sir. - Pójdę przestrzec dziewczyny, aby nie popełniły tego samego błędu. - Jak się czujesz wśród ludzi, Otomi? - spytała Dahr. - Już się nudzę - odpowiedziałem. - Wszyscy są bardzo mili, ale jestem w sytuacji biernego obserwatora i to mnie męczy. - Jutro, na farsu, na pewno się rozerwiesz, to bardzo interesują- ce zawody. Lubisz jeździć konno? - spytała. - Lubię konie, ale moje umiejętności nie mogą się równać z waszy- mi. Wyjeździcie od dzieciństwa. W moim świecie jest już niewiele koni. - O jakim świecie mówisz? - Mówiłem coś o jakimś świecie? - Powiedziałeś, że w twoim świecie jest niewiele koni. Zastanowiłem się. Niewątpliwie musiałem tak powiedzieć, ale o ja kim świecie myślałem? Nie znalazłem w pamięci żadnych wspomnień. - Widocznie przejęzyczyłem się - odpowiedziałem, sam nie wierząc w to co mówię. - Czy istnieją inne światy, Otomi? - Pytałaś o to już raz i odpowiedziałem ci wtedy, że nie wiem. Załóżmy, że są. Co z tego wynika? Dla ciebie istnieje tylko ten świat, tu się urodziłaś i tu umrzesz. Po co pytasz o inne światy? - Wiem, że to mój świat i moje życie - odpowiedziała - ale chcę wiedzieć, chcę poznać prawdę. - Prawd jest wiele, dziewczyno, dokładnie tyle ile jest ludzi. Każdy ma swoją prawdę - odpowiedziałem. Wieczorem, gdy zasiedliśmy do uczty, do sali wszedł starzec ubrany w zieloną abię. W ręku trzymał pięciostrunny ud. Pacholę niosło za nim zydel. Usiadł na środku sali i uderzył w struny udu. - Kto to jest? - spytałem Dahr. - To kuttap - opowiadacz, opowie nam jakąś starą legendę. Kuttap uderzył po raz drugi w struny. Na sali zapadła cisza. - Dawno, bardzo dawno temu - zaczął opowieść - tak dawno, że zatarło się to już w ludzkiej pamięci, żył w Oro człowiek o imieniu Ada mach z żonąEve. Były to czasy, gdy na świecie panowałajeszcze wspól nota ludzi i duchów. Inne były wówczas prawa i zwyczaje. Człowiek nie trudził się pracą, nie wylewał w znoju potu, aby uprawiać rolę i hodować bydło. Wszystkie poziomy Oro porastał las, rojący się od dzikich zwie rząt. Nie bały się one człowieka, bo w tych czasach człowiek nie jadał ich mięsa. Ludzi żyło w Oro niewielu, może dwieście, a może trzysta osób. Żywili się owocami leśnymi i jagodami. W owym czasie rządził światem bóg Sarwati. Wielki był to bóg. Milczący, nieuchwytny, był bogiem-abs- trakcją, bogiem-ideą. Był tak wielki, że człowiek nie potrafił wyobrazić sobie jego istoty i był bezradny wobec jego boskości. Nie było w tym nic dziwnego, bo Sarwati był bogiem bogów, stwórcą świata i pramaterii. Cały świat musi co pewien czas ginąć i odradzać się na nowo, Bóg bo gów Sarwati istnieje sto miliardów impulsów, a gdy dobiegną one kresu, wówczas cały świat, z Sarwatim włącznie, przejdzie w stan nicości. Sar wati nie miał czasu zajmować się światem, był bez przerwy zajęty - liczył upływające impulsy. Światem w imieniu Sarwatiego władali Kami. Sar wati musiał korzystać z ich usług. Zdał się przez to dość lekkomyślnie na ich rozum i sumienność. Niestety, cechy te często zawodzą, zarówno u bo gów, jak i u ludzi, co staje się przyczyną intryg i nieporozumień. Kiedy stworzono Kami, przez pomyłkę otrzymali oni po dwie dusze. Duszę łagodną i duszę gwałtowną. To rozdwojenie tłumaczy ich niekonsekwentne czyny. Wyrozumiałość i spokój przechodziły u Kami w nagłe paroksyzmy dzikości, okrucieństwa i szału. Kami podzielili się władzą nad światem. Jeden rządził niebem, drugi słoń- cem i księżycem, trzeci wodą i ogniem, a czwarty czterema pozio- mami Oro. Nie było jednak spokoju na świecie, bo Kami zapomina- li, który czym włada i prowadzili z sobą nieustające walki. Pewnego dnia bóg Sarwati wysłał do nich swego wysłannika Anu, aby położył kres ciągłym walkom. Anu zebrał wszystkich Kami na skale Adja i spytał: - O Kami, dlaczego nie żyjecie w zgodzie? Wasze wojenne okrzyki i hałasy bitewne przeszkadzają Sarwatiemu liczyć impulsy upływającej wieczności. -Nie możemy żyć w zgodzie, bo wciąż zapominamy, który czym włada, - odpowiedzieli Kami. Zmartwił się Anu, bo nie wiedział, jak pogodzić Kami. Usiadł na skale Adja i myślał. Niedługo myślał. Upłynęło zaledwie dzie- sięć lat, dziesięć miesięcy i dziesięć dni, a już wymyślił. Zwołał Kami na skałę Adja i powiedział: - O Kami! Czy widzicie ten słup, stojący przed wami? - Widzimy! - odpowiedzieli chórem Kami. - Czy wiecie, co to jest, o Kami? - Nie wiemy! - odpowiedzieli. - Jest to słup Wszelkich Wiadomości. - O! - zdziwili się Kami. - Co mamy z nim zrobić? - spytali. - Gdy któryś z was zapomni, czym włada, - pouczył ich Anu - niech przyjdzie do tego słupa, położy na nim ręce i spyta, a słup mu odpowie. - Musimy to sprawdzić - powiedzieli Kami. - Sprawdzajcie - zgodził się Anu. Jeden z Kami podszedł do słupa, położył na nim ręce i spytał: - Kim ja jestem, słupie? - Głupcem - odpowiedział słup. - Prawdę powiedział - potwierdzili Kami. - Powiedz, słupie, czym władam? - pytał dalej Kami. - Wodą - odpowiedział słup. - Prawdę mówi - przyznali Kami i rozeszli się zadowoleni. Mijały lata. Na świecie zapanował spokój. Sarwati liczył spo- kojnie impulsy upływającej wieczności. Gdy któryś z Kami zapo- minał, czym włada, przychodził do słupa Wszelkich Wiadomości i pytał, a słup mu odpowiadał. Pewnego dnia przyszedł na skałę Adja Adamach z żonąEve. Był człowiekiem, a więc stworzeniem cieka- wym. Oparł się o słup i dokładnie go oglądał. - Kto go tu postawił? Zastanowił się głośno. - Anu - odpowiedział słup. Zdziwił się Adamach i przestraszył, bo mówiących słupów jesz- cze nie spotkał. Odszedł na bok i zapytał żonę: - Co myślisz o tym, Eve? - Dlaczego, mężu, zwracasz się z tym do mnie? - odpowiedzia- ła. - Spytaj o radę raczej ten słup niż kobietę. Adamach podszedł do słupa i oparł o niego ręce. - Kim jesteś? - spytał. - Jestem słupem Wszelkich Wiadomości - odpowiedział słup. - Czy to znaczy, że wiesz wszystko? - Wszystkiego nie wie nikt, ale wiem bardzo dużo. - Czy wiesz, co to jest świat? - Wiem - odpowiedział słup i opowiedział Adamach i Eve o świecie, w którym żyli. Mówił do nich trzy dni, trzy noce i trzy godziny, a gdy skończył, spojrzeli na świat inaczej i zobaczyli to, czego dotąd nie widzieli. Nagle zatrzęsła się skała Adja i stanął przed nimi Anu z płomie- nistym mieczem w ręce. - Biada wam, ludzie! - zawołał. - Posiedliście tajemnice bo gów i musicie umrzeć, bo staliście się im równi! Anu poraził Adamach i Eve mieczem ognistym, a ich ciała za- wiesił na niebie, gdzie błyszcząjako dwie gwiazdy - zakończył kut- tap opowieść, uderzając w struny udu. Wstał i skłonił się zebranym. Nagrodzono go oklaskami i pucharem wina. Wypił i wyszedł. Mógłbym opowiedzieć dalszy ciąg tej historii, pomyślałem, uśmie- chaj ąc się do siebie. Nie zrobię tego, bo ANUS miałby kłopoty. - Ubawiło cię to opowiadanie? - spytała Dahr. - Owszem. Lubię legendy, bajki, mity, bo jest w nich zawsze ziarno prawdy. Leżałem w łóżku i czekałem na Ai. Spóźniała się. Ktoś zaskro- bał w drzwi. - Wejść! - krzyknąłem. Drzwi otworzyły się i wbiegła przez nie czarna kudłata kulka, a za nią Aja. Kulka podbiegła i skoczyła na łóżko. W ślad za nią skoczyła Aja, lądując na moim brzuchu. - Litości, Aju -jęknąłem. - Skąd to groźne zwierzę? - To jest Tika - przedstawiła kulkę Aja. - On nie lubi sam spać, dlatego go przyprowadziłam. Mam nadzieję, że nie będzie ci prze- szkadzał. Jest bardzo grzeczny - dodała. - Słuchaj, Aj u, czy ty odróżniasz, z której strony on ma łebek? Tak na oko trudno zgadnąć. - To bardzo proste - odpowiedziała. - Mam na to dwa sposoby: Tika biega zawsze łebkiem do przodu i szczeka też od strony łba. - Nadzwyczajne! - zachwyciłem się jej pomysłowością. - A te- raz zajmiemy się sobą. - Właśnie! - zawołała. - Mam dla ciebie coś specjalnego! Przytuliła się do mnie, pocałowała w usta i przystąpiła do akcji. Kiedy po trzecim orgazmie wydałem spazmatyczny jęk, zsunęła się ze mnie i ulokowała pod moją pachą. - Kto cię tego nauczył, Aju? - spytałem, oscylując na granicy świadomości. - Mama - odpowiedziała już w półśnie. - To się nazywa Ostat- ni Galop. Obserwowaliśmy fursu z honorowej trybuny. Konne zawody były nawet interesujące. Zawodnicy reprezentowali wysoki poziom, sztukęjazdy mieli opanowanąw najwyższym stopniu. Właśnie ko- mentowaliśmy przebieg wyścigów, gdy podszedł do nas Buno. - Chwała ci, Otomi! - pozdrowił mnie, przyklękając. - Nie chcia łeś od nas przedmiotu, zwierzęcia ani kobiety. Nic nie chcesz wziąć w darze od rodu Sugri, ale tak się nie godzi. Nie może być tak, aby dostojny gość nie został obdarowany. Przyjmij w darze to, co Siri mająnajcenniejszego. Przyjmij nasze konie! Skinął na siudrów i przed trybunę przyprowadzono siedem osio- dłanych koni. Spojrzałem na apsary. Z przejęcia dostały wypieków. Oczy pło- nęły im takim blaskiem, jak wtedy, gdy brałem je po raz pierwszy. Konie były piękne. Harmonijna budowa, suche nogi, wyrazisty pysk, długa szyja świadczyły o szlachetnym pochodzeniu. - Bogowie! - usłyszałem za sobą szept Sir. - Przecież to nie konie, to poezja! - Ten ogier jest dla ciebie - mówił Buno. - Pozostałe konie dla apsar. Zrób nam zaszczyt i przyjmij ten dar! Zastanowiłem się. Siedem koni to dla nich majątek. Czy mogę je przyjąć? Ci ludzie ofiarowali mi to, co mieli najcenniejszego. - Przyjmij - szepnęła mi do ucha Dahr - bo się śmiertelnie obrażą! - Dziękuję ci, Buno - powiedziałem. - Dziękuję tobie i dzięku ję rodowi Sugri. Podziwiam waszą szczodrość i przyjmuję dar. Buno podniósł się z klęczek, a ja uścisnąłem mu rękę. Na placu w dalszym ciągu galopowały konie. Trwał pokaz walki na oszczepy, grupami i w pojedynkach. - Może spróbujemy nasze konie? Co wy na to, dziewczęta? - Świetny pomysł - odpowiedziała Sir. - Zrobi to nawet dobre wrażenie. Kilka minut trwało oswajanie koni. Musieliśmy się najpierw poznać. Mój ogier nazywał się Kitab, obwąchał mnie, a gdy pogła- dziłem go po szyi, zarżał przyjaźnie. Widocznie przypadłem mu do gustu. Dosiadłem go i ruszyłem stępa w górę rzeki Amano. Odwa- żyłem się nawet na galop. Kitab pędził przez równinę, jego bieg przypominał lot ptaka. Wydawało się, że nogami nie dotyka ziemi. Przed nami w oddali rozciągało się pasmo gór, ale to było już za granicą ich świata - fikcja, czyli wideo. Na horyzoncie rzeka Ama- no spadała srebrzystym wodospadem w dolinę Tollan i wartko pły- nęła w dal, ginąc na horyzoncie. Tam, na drugim końcu świata, był następny wodospad, którym wody Amano spadały w bezdenną otchłań, aby podziemnym korytarzem powrócić do swego początku. Stamtąd potężne, niewidoczne pompy wypchną je w górę, aby w ka- skadzie wodospadu spadły w koryto rzeki Amano. Bo rzeka musi płynąć, aby złudzenie mogło trwać. Dobrze, że o tym nie wiedzą. Co jest prawdziwe w ich świecie? - pomyślałem po raz pierw- szy, patrząc na rzekę, która nie była rzeką, myśląc o świecie, który nie był światem. - Prawda, Otomi, że tu pięknie? - spytała mnie Dahr. - Tollan jest najpiękniejszym miejscem na świecie. Dopiero tutaj odczuwa się w pełni mądrość i potęgę boga, który stworzył to wszystko. - Oczywiście, Dahr - przyznałem. Był to na pewno bardzo mą- dry i potężny bóg. - Kocham ten kraj, Otomi, nie wyobrażam sobie, aby mogło istnieć coś piękniejszego. Jednego tylko pragnę - zwierzyła mi się. - Chciałabym, abyś pozostał z nami na zawsze. - Niestety, Dahr, będę musiał odejść. - Szkoda, Otomi - odpowiedziała, połykając łzy. Pożegnalna uczta przeciągnęła się do północy. Rankiem mieli- śmy jechać do Anan. Punktualnie o dwunastej spełniłem ostatni to- ast za pomyślność rodu Sugri i wyszedłem z sali. W łóżku zastałem dwójkę śpiących: Aję i Tikę. Tika raczył się obudzić, Aja nie. Przy- kryłem ich połową kołdry, położyłem się i zasnąłem. Rankiem obu- dził mnie płacz Ai. - Dlaczego beczysz Aju? - spytałem. - Bo zasnęłam. - Potworna zbrodnia! I co teraz będzie? - Nie wiem - odpowiedziała i zawodziła dalej. - Przestań wreszcie płakać! -Nie mogę, bo jest mi przykro i wstyd. Gdy się dowiedzą, będą się ze mnie śmiać. - Aju, byłem wczoraj zmęczony, uczta się przeciągnęła. Bardzo chciało mi się spać. Bądź rozsądna, gdybym miał na ciebie ochotę, to bym cię obudził. Nie rób sobie wyrzutów. - Jaki ty jesteś dobry, Otomi! Bardzo cię kocham, tak samo jak Tikę! - Nie wierzę, Aju - odpowiedziałem z przekonaniem. - Aż ta- kiej miłości nie jestem godzien. Zamyśliła się głęboko, trzymając palec w buzi. - Chcę ci dać na pamiątkę Tikę. Będzie ci zawsze przypominał małą Aję. Przyjmij Tikę, on bardzo cię lubi. - Nie mogę go zabrać, on jest twoim przyjacielem. - Nic innego nie mam, weź go - prosiła. - Dobrze, Aju - ustąpiłem. - Przyjmę Tikę, ale pod warunkiem, że gdy odejdę z Oro, Tika powróci do ciebie. - Niech i tak będzie, Otomi. Opuszczaliśmy Tollan z honorami. Tłumy Siri zebrały się na uli- cach, aby nas pożegnać. Pod kopyta naszych koni rzucano kwiaty. Matki podnosiły dzieci, abym je pobłogosławił. Tłum skandował: - Chwała ci, Otomi! Smukła dziewczyna podbiegła do mego konia i podała mi pąso- wą różę. Podziękowałem jej uśmiechem. Może się mylę, pomyślałem. Czy świat, na którym są konie, psy, róże i dziewczyny, może być nieprawdziwy? V A. an nie zrobiło na mnie miłego wrażenia. Nikt nas nie witał przy szybie windy. Namiestnika wraz z grupą notabli spotkaliśmy dopie- ro na przedmieściu. Atmosfera powitania była sztywna i sztuczna, wyczułem w niej tajoną niechęć. Jechaliśmy przez miasto do pałacu namiestnika. Mój przyjazd zgromadził tłumy gapiów, ale nikt nie wiwatował na moją cześć. Na trasie przejazdu stał szary, milczący tłum, nie manifestujący żadnych objawów sympatii. Po prostu stali i patrzyli. Miasto też było nijakie, ani ładne, ani brzydkie. Więk- szość domów była dwupiętrowa, kryta czerwoną dachówką. Przy- gniatała monotonia architektury. Tłum też był bezbarwny i nijaki, nie zauważyłem barwnych strojów i ładnych dziewcząt. Przed pałacem namiestnik zsiadł z konia i wprowadził mnie do środka. Nawet nie powitał mnie w progu pucharem wina, jak naka- zywała gościnność. Niedopatrzenie czy złośliwość? - pomyślałem. Jeszcze nie wiedziałem, co o tym sądzić. W pałacu wskazano nam dwie dość nędzne komnaty na parte- rze. Podziękowałem, ignorując zdziwione spojrzenia apsar. Wkrót- ce poproszono nas na ucztę. Była ona więcej niż skromna, nie brał w niej udziału nikt z rodziny namiestnika, a jakość potraw i win po- zostawiała wiele do życzenia. O co tu chodzi? - zastanawiałem się. Podświadomie wyczuwa- jąc wrogą atmosferę, nie rozumiałem jej powodów. - Czy Otomi długo u nas zabawi? - spytał mnie przy uczcie namiestnik. - Otomi jeszcze nie wie - odpowiedziałem. - Niech Otomi wybaczy - kontynuował - ale chciałbym wie- dzieć, na jak długi czas jego pobytu mam się przygotować. - Czy mój pobyt w Anan coś komplikuje? - spytałem. - Właściwie nic, ale są z tym związane duże wydatki. Uczty dla Otomi i apsar, utrzymanie siedmiu koni... to wszystko kosztuje. - Zapomniałeś o psie - podpowiedziałem. - Nie zapomniałem - odparł - nie jestem małostkowy. - Faktycznie - odpowiedziałem, zachwycony. - Poza tym - ciągnął - są j eszcze inne wydatki. W każdej uczcie biorą udział osoby towarzyszące. Część j adła i wina wprawdzie po- zostaje, ale zwyczajowo rozkrada je służba, stąd nowy wydatek. Dodając to wszystko, otrzymamy pokaźną kwotę... - A ty jesteś ubogi i nie masz z czego płacić - wpadłem mu w słowo. - Tak - potwierdził. - Dlatego spytałem, jak długo tu pozosta- niesz. Nie mogłem się zorientować, czy mam do czynienia z idiotą, czy ze złośliwym skąpcem. Może jednocześnie z jednym i drugim. - Współczuję ci - powiedziałem ugodowo - ale przecież nie musisz mnie zapraszać na uczty. Mogę jadać z apsarami w mojej komnacie. - Zgadzasz się na to? - wyraźnie się ucieszył. - Zgadzam się! - potwierdziłem. - Konie jutro odeślę do Tol- lan, to cię odciąży. Apsarom zalecę, aby mniej jadły, poprawią im się figury, a tobie kieszeń - dodałem czekając, jak zareaguje. - To dobry pomysł - potwierdził, nie mrugnąwszy nawet okiem. - Każę dostarczać im porcje o połowę mniejsze. On nie jest normalny, pomyślałem, to maniak. Muszę porozma- wiać o nim z Amate, taki typ nie powinien zajmować stanowiska namiestnika. Jednak coś mi się tu nie zgadzało. Jego skąpstwo było zbyt prymitywne. Manifestacyjnie prymitywne. Czyżby służyło tyl- ko za parawan? Coś się kryło za tą pozą. Zauważyłem, że namiestnik wymienił z jednym z biesiadników znaczące spojrzenia. Trwało to ułamek sekundy, ale zauważyłem w oczach tamtego błysk aprobaty. Coś się tu dzieje, coś grają, ale nie znam melodii, pomyślałem. - Muszę stwierdzić, że na poziomie Oro i Tollan podejmowano mnie bardziej gościnnie. Wasz brak szacunku dla mojej osoby jest zastanawiający. - Tu nie chodzi o brak szacunku - pośpieszył z odpowiedzią namiestnik. - Kasty Tanę i Siri są zamożne, mają większe przywile- je i przydziały. Pehu jest biedną kastą. Co może ofiarować biedak? - Nie o ofiary chodzi, choć i te się liczą- odpowiedziałem - ale o ogólne nastawienie. - To wynika jedno z drugiego, Otomi. Jest u nas takie powie- dzenie: „Dlaczego jesteś biedny? Boś głupi. A dlaczego jesteś głu- pi? Boś biedny". W ten sposób koło się zamyka, bo psychika Pehu wynika z biedy, a bieda z psychiki. Miałem już dość jego i jego gierek. - Bardzo sprytnie to wytłumaczyłeś, namiestniku - odpowie działem. Wstałem od stołu i wyszedłem. - Co o tym sądzicie?- spytałem apsar, gdy znaleźliśmy się w na- szej komnacie. - Zachowują się bardzo dziwnie - zauważyła Sir. - Wyczuwam wokół wrogość. - Rzucają na siebie porozumiewawcze spojrzenia - dodała Akl. - Musimy zachować czujność! - podsumowałem. - Nie wiem, o co chodzi, ale ich zachowanie nie budzi zaufania. - Musimy być w pogotowiu, aby nas nie zaskoczyli - uznała Sir. - Jutro trzeba porozmawiać ze służbą, może się czego dowiemy. Na razie nie wiemy, o co chodzi lub o kogo chodzi. - Wszystko to prawda - zgodziłem się z Sir. - Jeśli nie dowie- my się niczego od służby, będziemy musieli cierpliwie czekać, aż sytuacja sama się wyjaśni, ale wtedy element zaskoczenia będzie po ich stronie. Sytuacja wyjaśniła się szybciej niż przypuszczaliśmy. Leżałem z Tiką w łóżku i nie mogłem zasnąć. Apsary spały w przyległej komnacie. Jedna z nich miała czuwać. Tika zeskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi. Stał chwilę nieru- chomo, jakby czekał, że się same otworzą, aż w końcu zniecierpli- wiony począł w nie drapać i popiskiwać. Masz ci los, pomyślałem. Nikt nie poszedł z nim na wieczorny spacer, a on potrzebuje wyjść. Narzuciłem ubranie i wziąłem go na ręce. W korytarzu panował półmrok, tylko w oddali paliło się światło. Poszedłem na wyczucie przed siebie, później skręciłem i doszedłem do drzwi wyjściowych. Wysze- dłem na kompletnie ciemny dziedziniec za pałacem. Noc była pochmur- na, bezksiężycowa, z trudem odróżniałem zarysy budynków wokół dzie- dzińca. Przeszedłem kilka kroków i postawiłem Tikę na ziemi. - Pobiegaj sobie - powiedziałem do niego - ale nie grzeb się długo, bo jest zimno. Tika zniknął w ciemnościach. Stałem i czekałem. Coś zatrzesz- czało z lewej strony, po chwili usłyszałem szelest z tyłu. Zacząłem żałować, że nie wziąłem broni i latarki. Coś zaniepokoiło Tikę; za- czął szczekać o kilkanaście metrów ode mnie. Zrobiłem w jego kie- runku kilka kroków i zawołałem: - Tika! Tika! Chodź tutaj! Przybiegł od razu; poczułem, jak ociera się o moje nogi, jednak wciąż warczał. Schyliłem się, aby wziąć go na ręce. Wtedy sto bły- skawic zabłysło w mojej głowie i odszedłem w niebyt. Zwolna powracałem do świadomości. Usiłowałem podnieść gło- wę, ale bolała. Po trzeciej próbie rozejrzałem się wokół. Znajdowa- łem siew dużej, mrocznej sali, prawie pustej, jeśli nie liczyć długie- go stołu i siedzących za nim trzynastu zakapturzonych postaci. Panujący w niej mrok rozjaśniały cztery umocowane na ścianach pochodnie. Stół stał w rogu sali, za nim na ścianie namalowano na białym tle wielkie czarne koło. Dwóch zakapturzonych zbirów pociągnęło mnie i postawiło w odległości czterech kroków od stołu. - Kim jesteś? - zapytał mnie kaptur, siedzący pośrodku stołu. - Zgadnij! - odpowiedziałem. - Stoisz przed sądem Świętego Kręgu, łajdaku! Odpowiadaj na pytania, bo zmusimy cię torturami - stanowczym głosem upomniał mnie kaptur. - Gdy się kogoś stawia przed sądem, to się mu najpierw mówi, o co jest oskarżony - poinformowałem go. - Niech przemówi oskarżyciel! - zgodził się kaptur. Wtedy za mną odezwał się głos. Poznałem go, był to głos na- miestnika. - Człowiek ten popełnił szereg ciężkich zbrodni. Podszył się pod wysłannika Pierwszego Bytu - Otomi i twierdził, że jest jego czter- dziestym wcieleniem. Wymordował sobie tylko znanymi środkami dwustu ludzi. Zagarnął władzę nad Oro, zniewalając prawowitą wład- czynię. Korzystał z przywilejów i praw należnych Otomi. Lista jego zbrodni jest niewyczerpana, przytoczyłem tylko najgorsze. - Przyznajesz się do winy? - spytał kaptur. - Bzdury, nie ma w tym słowa prawdy! - odpowiedziałem. - Milcz, psie! - wrzasnął. - Zdecyduj się, mam milczeć czy mówić? - Ma.sz odpowiadać na pytania. - Wi«ęc pytaj. - Kirn jesteś? - Jestem Otomi, czterdzieste wcielenie Pierwszego Bytu. - Kłamiesz! Otomi to ja! - oświadczył kaptur. ,y - To zmienia postać rzeczy. Witam konkurencję! - odpowie- działem. - Powtarzam pytanie: Kim jesteś - upierał się kaptur. - Jestem Otomi. - Kłamiesz! Jeśli jesteś Otomi, pokaż swoją moc! - Ty też twierdzisz, że jesteś Otomi. Stań związany na moim miejscu i pokaż swoją moc - odpowiedziałem. - On kpi z sądu! - wrzasnął kaptur. - Skończcie tę komedię! - krzyknąłem. - Tacy z was sędziowie, jakzciet»ieOtomi! Moja. propozycja przypadła widać kapturowi do gustu, bo tym razem nie oponował. Zwrócił się do reszty kapturów siedzących za stołem: - SądJ trzynastu wyda wyrok przez głosowanie! Glosujmy! Pierw/szy wbił sztylet w blat stołu. Pozostali zrobili to samo po dłuższymi lub krótszym namyśle. Tylko jeden nie wbił sztyletu, po- łożył go na stole. - Zostałeś skazany na śmierć dwunastoma głosami przeciwko jednemu. - Tyllko jeden sprawiedliwy znalazł się w tym gronie - odpo- wiedziatem spokojnie, ale w ustach zrobiło mi się nagle sucho. - Jaki rodzaj śmierci dla mnie przeznaczyliście? - spytałem. - Jeslteś bluźniercą! Zostaniesz spalony na stosie! Gdy uprzytomniłem sobie, co mnie czeka, przeszył mnie dreszcz przerażermia. - Kamalie! - krzyknąłem. - Śmierdzące kanalie! Więcej nie zdążyłem. Moi strażnicy kilkoma ciosami powalili mnie na jposadzkę, a potem we czterech wynieśli na dziedziniec. W świetle pochodni zobaczyłem przygotowany stos ze sterczącym nad nim palem. Zaciągnęli mnie tam i przywiązali do pala. Zaraz podpalą, pomyślałem. Na razie zaczęli chórem odmawiać jakąś modlitwę, coś w ro- dzaju litatnii; jeden skandował strofę, a reszta powtarzała refren. Rozejrzałem się po dziedzińcu: za mną stał budynek, z trzech stron wznosił się wysoki mur. Naprzeciw mnie była brama. Nie mam żadnych szans, pomyślałem, tak głupio dałem się zła- pać. Dopiero rankiem zauważą, że mnie nie ma. Nikt się nie dowie, co się ze mną stało, pomyślą, że powróciłem do wieczności. Ano, zaraz powrócę, tylko środek transportu nie bardzo mi odpowiada. Sędziowie skończyli litanię, odsunęli się od stosu i otoczyli go kołem. Czterech stało z pochodniami. Skurczyłem się w sobie.pod wpływem fali strachu. To już, zaraz... - pomyślałem. - Bluźnierco! Czy żałujesz za swoje grzechy? - zawołał wiel kim głosem przewodniczący. - Pocałuj mnie w dupę! - odpowiedziałem wymijająco. Podniósł do góry rękę, ale już jej nie opuścił. Z trzech stron szarpnęły powietrzem serie z automatów. Prze- wodniczący złamał się w kolanach i osunął się na ziemię. Huknęło za murem, podmuch wysadził bramę. Nagle zrobiło się ciemno, bo tych z pochodniami skosiły pierwsze serie. Przez bramę wbiegały apsary z reflektorami, strzelając seriami do kapturów. - Przerwać ogień! - krzyknąłem ile sił w płucach. -Brać żywcem! Akii i Dahr wspięły się na stos. Szybkie cięcia noży i byłem wolny. Byłem tak osłabiony, że usiadłem na ziemi pod stosem. - Jesteś ranny? - spytała Dahr. -Nic mi nie jest! -Łapcie tych drani, jest ich siedemnastu! Rozbiegły się, część z nich wpadła do budynku. Strzały, krzyk, cisza. Siedziałem bez sił pod stosem. Nadeszła reakcja po napięciu. Dygotałem, łzy same napływały mi do oczu. - Dzielne dziewczyny - mówiłem do siebie - jeszcze chwila i byłoby po mnie. Coś polizało mnie po ręku. To był Tika. Wziąłem go na kolana i pogłaskałem. Apsary świeciły reflektorami po dziedzińcu. Pode- szły do mnie Sir, Akii i Nur. - Co słychać, dziewczęta? - spytałem. - Koniec z nimi - odpowiedziała Sir. - Mamy wszystkich, ale tylko trzech żywych. Razem jest ich siedemnastu. Jeden sam się prze- bił sztyletem. - W porządku - powiedziałem - ale powiedz mi, jak mnie zna- lazłyście. - Tika nas tu przyprowadził, jemu zawdzięczasz życie! - Tika, skarbie - zwróciłem się wzruszony do psiaka - niech twój psi bóg da ci za to zdrowie, długie życie i mnóstwo przysmaków. - Dlaczego to trwało tak długo? Czy nie mogłyście uwolnić mnie tej samej nocy? - spytałem. - Otomi - odpowiedziała Sir - to jest wciąż ta sama noc. Zaraz będzie poranek. Byłeś w niewoli nie więcej niż sześć godzin. - Niewiarygodne! Zdawało mi się, że upłynęły co najmniej dwie doby. Mniejsza o to. Chodźmy porozmawiać z jeńcami, ale sprawdź- cie tych nieboszczyków na dziedzińcu, bo nie chciałbym, aby któryś ożył. Moje podejrzenia były słuszne, jeden udawał trupa. Był to nasz gospodarz, namiestnik. Teraz ja siedziałem za stołem i byłem sędzią. Sąd to nie jest zły wynalazek, problem w tym, aby zasiadać z właściwej strony stołu. - Co masz do powiedzenia? - spytałem namiestnika. - Nic ci nie powiem - oświadczył, dumnie podnosząc głowę. - Zawsze podziwiałem twardych facetów, ale teraz nie mam czasu na zabawę. Dahr, przekonaj go, że powinien mówić, ale na razie łagodnie. Dahr wykręciła mu rękę - zaskomlał jak kopnięty pies. - Powiem wszystko, co chcesz, ale nie łamcie mi kości! - krzyknął. - Mów, byle do rzeczy! Jaka jest nazwa tej bandy? - Święty Krąg. - Liczba członków? - Sto trzydzieści osób. - Do czego dążyliście? Zamilkł, nie miał chęci odpowiadać. - Dahr ponagliłem - pomóż mu! - Powiem, wszystko powiem, tylko niech ona mnie nie dotyka. - Słucham. - Mieliśmy przejąć władzę w Anan i uniezależnić się od Amate. - Kto miał władać w Anan? - Ten, który ciebie sądził. - Jaki miałeś w tym interes? Byłeś przecież namiestnikiem. - On był moim zięciem. - Rozumiem. Władza pozostałaby w rodzinie. A jakie stanowi- sko ci obiecał? - Pierwszego zastępcy. - Nieźle, jak na początek. Teraz powiedz, kiedy miał nastąpić ten zamach? - Następnej nocy - powiedział szeptem, z trudem wymawiając słowa. - Powtórz, bo nie dosłyszałem. - Następnej nocy po zlikwidowaniu ciebie - powtórzył. - To znaczy, że zamachowcy zbiorą się najbliższej nocy? - Tak. - Gdzie? - Tutaj. Tu jest skład broni, stąd mieli wyruszyć na miasto. Dahr, gdzie stoi ten budynek? - spytałem. - Daleko za miastem, w pobliżu nie ma innych zabudowań. - Podaj hasło i godzinę zebrania - zwróciłem się do namiestnika. - Hasło: Otomi, godzina dwudziesta czwarta. - Przeprowadźcie w budynku rewizję! - poleciłem Sir. - Dahr, zamknij go oddzielnie i daj następnego! Poznałem go od razu, gdy wszedł. To ten, do którego w czasie wczorajszej uczty namiestnik adresował porozumiewawcze spoj- rzenia. - Miło mi, że spotykamy się znowu - zagaiłem rozmowę. - Wprawdzie nie przy uczcie, ale to nie moja wina. Wiem wszystko o Świętym Kręgu, ale chcę sprawdzić te ciekawe informacje. Odpo wiadaj. Zadałem mu szereg pytań. Jego odpowiedzi w pełni potwier- dzały to, co mówił namiestnik. - Widzę, że mam do czynienia z rozumnym człowiekiem - po- wiedziałem. - Interesuje mnie technika porwania mojej osoby, bo to, że wyszedłem na dziedziniec, było przypadkiem. - Tak, to był przypadek - potwierdził. - Plan był następujący: mieliśmy przewiercić ramy okienne do obydwu waszych komnat i wpuścić przez otwory gaz, a raczej ciecz, z której ten gaz powstaje. - Jak działa ten gaz? - To cyjanowodór, trucizna. Bezbarwna ciecz, bardzo lotna. - Rozumiem, że zostalibyśmy otruci, ale co potem? - Po paru godzinach zwłoki zostałyby usunięte, a ślady zatarte. - Co by wam z tego przyszło? - Zawładnęlibyśmy twoją bronią, a wtedy nie byłoby w Oro siły, która mogłaby się nam przeciwstawić. - Moje wyjście na dziedziniec pokrzyżowało wam plany? -1 tak, i nie. Gdy wyszedłeś, byliśmy właśnie pod waszymi okna- mi. Nasz Otomi nagle zmienił zdanie i kazał wziąć cię żywcem. Apsarami mieliśmy zająć się później. Uważał, że bez ciebie będą zdezorientowane i bezsilne. Nie docenił ich. Dalej już wiesz, co się stało. Weszła Sir. - Znaleźliśmy magazyn broni, archiwum i skarbiec - zameldo- wała. - Zwiążcie ich wszystkich i dobrze pilnujcie! - wskazałem na jeńca. - Musimy się naradzić. Usiadłem na stole i zreferowałem apsarom przebieg rozpo- znania. - Musimy spisek udaremnić, a spiskowców aresztować - pod- sumowałem. - Mam pomysł - zwróciła się do mnie Sir. - Potrzebujemy po- mocy i ja tę pomoc załatwię. Uzgodniłem z Sir szczegóły i wyprawiłem ją w drogę. - Teraz należy zjeść śniadanie i naprawić bramę - zwróciłem się do apsar. - Jak tu jest z prowiantem? - Nie ma problemu - odpowiedziała Dahr. - Są duże zapasy żywności i to w najlepszym gatunku. Widziałam dużo dobrego wina. Zastawy też nie brakuje. - Stąd wniosek, że urządzali tu uczty - zauważyłem. - Uczty z noclegami, bo na piętrze jest dwadzieścia jednooso- bowych sypialni - dodała Nur. - Coś mi się nie zgadza - zauważyłem. - Czy na pewno dokład- nie przeszukałyście budynek? - Na pewno! Sprawdziłyśmy wszystkie pomieszczenia. - No cóż, wierzę wam. Przyprowadźcie teraz namiestnika. - Zapomniałeś mi o czymś powiedzieć, mój drogi - zagadną- łem, gdy namiestnik podszedł do stołu - a to nieładnie mieć tajemni- ce przed przyjacielem. - Czego nie powiedziałem? - spytał przestraszony. - O dziewczętach. Gdzie je ukryliście? - Nie wiem o żadnych dziewczętach - usiłował się wykręcić. - Dahr, zajmij się nim! Makul pomóż jej! Tym razem możecie go nie oszczędzać. Gdy zobaczył, że Dahr zbliża się do niego, a Makul zachodzi go od tyłu, padł na kolana i zaczął błagać: - Wszystko już powiem, ale powstrzymaj je! - Poczekajcie, on odzyskał pamięć. - Dziewczęta są ukryte w piwnicy - wystękał. - Prowadź! Zeszliśmy do piwnicznego korytarza. Podszedł do jednej z szaf stojących pod ścianą, nacisnął górną listwę i pchnął. Szafa przekrę- ciła się na osi. Za nią odsłoniło się wejście na schody. Zeszliśmy po nich do korytarza przegrodzonego kratą. Z wnęki przy kracie zdjął klucz. Otworzyłem kratę. Za nią był korytarz z drzwiami do szesna- stu cel. - Gdzie są klucze od cel? - spytałem. - Ten klucz otwiera wszystkie cele. Otworzyłem pierwszą. W celi na łóżku siedziała blada dziewczyna, ubrana tylko w ko- szulę. Widząc namiestnika szybko ją z siebie zrzuciła i stanęła pod ścianą, a gdy przestąpił próg celi, zameldowała donośnym głosem: - Imię - Gęba: wiek - siedemnaście lat; pobyt w zakładzie - dwa miesiące; używana - dwadzieścia trzy razy. - Wspaniale - zauważyłem, wchodząc do celi z namiestnikiem. - Idealna tresura, można wam pogratulować. - Czy to wszystko, co potrafisz? - spytałem dziewczynę. Spojrzała na mnie i na milczącego namiestnika. Coś się jej nie zgadzało, ale zadziałał wpojony odruch. W dwóch susach wskoczy- ła na łóżko, gdzie natychmiast przyjęła pozycję kopulacyjną, pod- ciągając i szeroko rozchylając nogi. - Wejdźcie tutaj dziewczęta, i zobaczcie, co te kanalie robiły z ludźmi - zawołałem do apsar. Weszły trzy - Dahr, Makul i Akii. Popatrzyły na leżącą dziew- czynę; widziałem, jak ich twarze czerwienieją z wściekłości. Dahr z miejsca trzepnęła namiestnika w szczękę, a gdy leżał, dołożyła mu parę kopniaków. - Wstań i włóż koszulę - powiedziała Akii do dziewczyny. - Nie bój się - dodała - to się już skończyło i nigdy nie powtórzy. W piętnastu celach były zamknięte dziewczyny, w szesnastej, większej była kuchnia. Mieszkała w niej i gotowała posiłki kobieta w średnim wieku. - Jak dawno tu jesteś? - spytałem. - Około trzech lat. - Ile przez ten czas przewinęło się tu dziewcząt? - Około stu. - Co się z nimi stało? - Nie wiem. Gdy zachodziły w ciążę, zabierali je gdzieś. Na ich miejsce przybywały nowe. Wytrzymywały najwyżej pół roku. Nie- które załamywały się już podczas „szkolenia". Wariowały po kilku dniach. - W jaki sposób je szkolili? - Biciem. Za każdy opór bili do krwi, do utraty przytomności. Od krzyków i jęków można było zwariować. Kiedy nas wypuści- cie? - spytała. - Na razie nie mogę was uwolnić. Zostaniecie tu jeszcze przez kilkanaście godzin. Pootwieram cele, z wyjątkiem kraty. Zachowuj- cie się cicho. Kiedy dostaniecie żywność, nakarm je i uspokój! - poleciłem kobiecie. Zaczęli się schodzić punktualnie o północy. Stałem z namiest- nikiem przy bramie, wciskając mu w plecy lufę pistoletu. - Zrozum, że j a niczym nie ryzykuję - wytłumaczyłem mu, gdy szliśmy do bramy. - Ty za to wszystkim. Wystarczy jeden fałszywy ruch lub słowo, a natychmiast cię zabiję. Nie zdążysz nawet pisnąć. Stał tu teraz, zesztywniały ze strachu, pytał o hasło i kierował wchodzących lakonicznie: - Zaczekać w sali! W budynku czuwały apsary, poprzebierane w płaszcze z kaptu- rami trzymały pod nimi gotowe do strzału automaty. Sir, z oddzia- łem konnych Siri do pomocy, zameldowała się przed godziną przez fonom, że stojąw pobliżu i czekająna sygnał. W ciągu pięciu minut mogli otoczyć budynek. Jednak zostali zauważeni. Sto trzeci wcho- dzący spiskowiec, po podaniu hasła, odezwał się do namiestnika: - W pobliżu jest jakiś konny oddział. Namiestnik zmieszał się, nie wiedząc co powiedzieć. Na szczę- ście było ciemno. - W którym kierunku?- Spytałem. - Tam - pokazał ręką. -Wiemy o tym, to nasi ludzie. Uspokój się i zachowaj tajemnicę. - Idź do sali i czekaj! - polecił namiestnik. Spiskowiec odszedł. Z mroku nadchodzili inni. Wkrótce było ich stu dziesięciu, brakowało więc trzech. Miałem już odejść od bra- my, gdy usłyszałem, że ktoś biegnie. Okazało się, że to jeszcze dwaj. - Ojciec nie przyjdzie, złamał nogę - oświadczył jeden z nich. - Trudno - skwitował namiestnik - obejdziemy się bez niego. Idźcie do sali! - przynaglał spóźnialskich. Ruszyli przodem. Wyjąłem spod płaszcza fonom. - Sir, zaczynajcie! - rozkazałem. - Postałem jeszcze chwilę przed budynkiem. Gdy usłyszałem tętent galopujących koni, wszedłem do środka. Było tam tłoczno i gwarno. Podniecone kaptury podzieliły się na grupy i dyskutowały. W sali panował półmrok, oświetlały ją tyl- ko cztery pochodnie. Wepchnąłem namiestnika przez próg, a sam zatrzymałem się w drzwiach. - Dahr, zaczynamy! - krzyknąłem. Dahr spod drugich drzwi puściła nad głowami spiskowców dwie długie serie z automatu. Gdy ucichł huk strzałów, krzyknąłem: - Jesteście aresztowani! Nie ruszać się! Ręce podnieść do góry! Przez chwilę w sali było tak cicho, że słyszałem brzęczenie muchy. A później wybuchł jeden potężny okrzyk: „Zdrada!" Stało się to, czego nie przewidziałem. Ruszyli do drzwi, chcąc wydostać się z sali. Odskoczyliśmy do tyłu. - Stać! - krzyknąłem - Zginiecie! Nie reagowali. Już przepchnęli się przez drzwi na korytarz. Szli mimo ognia, który otworzyły apsary. Byli od nas o cztery metry. W zaciśniętych rękach wznosili sztylety. Nie można było czekać. Pierwsze serie nie powstrzymały ich; ci z przodu padli, ale z tyłu napierali następni. Wewnątrz sali wybuchł granat. Jeszcze kilka krótkich serii i ci, którzy jeszcze żyli, cofnęli się do sali. Do budynku z mieczami w rę- kach wbiegli Siri. -Powiązać ich! -poleciłem im. - Tych, którzy się będą opierać, zabić! Oddziałem Siri dowodził Tava, ojciec Sir. Dałem mu list do Amate i instrukcje. Mówiłem głośno, aby słyszeli mnie wszyscy, eskorta i więźniowie: - Tava! Odprowadzisz więźniów do Oro i oddasz ich Amate razem z tym listem. Każdego, który chciałby uciec, buntował się lub udawał, że nie może iść - zabij! Był wczesny poranek, gdy stanęliśmy przed pałacem namiestni- ka. Dwóch wartowników zagrodziło nam drogę skrzyżowanymi oszczepami. - O co chodzi? - spytałem. - Nasza pani zabroniła wpuszczać was do pałacu - odpowie- dzieli. - Kim jest wasza pani? - Żoną namiestnika. - Idźcie i powiedzcie jej, że jest już wdową po namiestniku. Za mną stało sześć moich żon, a każda z nich miała odwagę lwa, chytrość tygrysa i zwinność pantery. Strzeżcie się, moi wrogowie! W Anan zostaliśmy jeszcze dwa dni. Amate przysłała nowego namiestnika i długi dziękczynny list, z którego tchnęło tęsknotą. Namiestnik objął urząd. Przekazałem mu skarbiec i archiwum Świę- tego Kręgu. W skarbcu była zawrotna kwota sześciuset tysięcy de- nów, a w archiwum znaleźliśmy listę ponad czterystu mieszkańców Anan, przeznaczonych do likwidacji. Okazało się, że społeczeństwo od wielu lat było terroryzowane przez Święty Krąg. Morderstwa, porwania, gwałty, wymuszenia były na porządku dziennym. Ludzie nie mieli się do kogo zwrócić o pomoc. Oporni ginęli natychmiast, często wraz z rodzinami. Ludzie byli tak sterroryzowani, że już się nie bronili. Ze strachu nikt nie mówił o tym, co się dzieje. Nikt nie znał swego losu i swej godziny. Ludzie w Anan przestali się śmiać, żyli bez jutra i bez nadziei. Wieść o likwidacji Świętego Kręgu zrobiła na społeczności Anan piorunujące wrażenie. Z początku nie wierzyli, ale gdy zaczęto aresz- tować rodziny spiskowców i rekwirowac ich majątki, przekonali się, że to prawda. Doszło wtedy do samosądów. Rozszalały tłum wywie- rał zemstę na rodzinach aresztowanych. Nowy namiestnik usiłował temu zapobiec, ale nie zawsze skutecznie. Gdy opuszczaliśmy Anan, po obu stronach drogi stał tłum, któ- ry wiwatował na naszą cześć, sławiąc nas do dziesiątego pokolenia. VI Uprzedzano mnie, że w lomi jest niedostatek, ale nikt nie użył sło- wa „nędza". Namiestnik lomi ze świtą czekał na nas przy szybie windy. Powitanie było do przesady serdeczne i czołobitne. Widocz- nie zadziałała poprzedzająca nas sława. Jechałem obok namiestni- ka, który zabawiał mnie grzecznościową rozmową, i patrzyłem na szarych ludzi, szare domy, szary świat lomi. - Jesteśmy poziomem przemysłowym - opowiadał namiestnik. - Tutaj, w lomi, są zgrupowane wszystkie zakłady: mechaniczne, che- miczne, przetwórcze i różne inne. Powierzchnia lomi jest najmniej- szą ze wszystkich poziomów Oro, wynosi połowę powierzchni Tol- lan, a zamieszkujejądwieście sześćdziesiąt siedem tysięcy ludzi, to znaczy więcej niż połowa ludności Oro. - Czy nie jest wam za ciasno? - spytałem. - Owszem, ale nie ma na to rady. Każda kasta zajmuje swój poziom. Tak było zawsze - dodał. Wjechaliśmy w ulice miasta. Wokół wznosiły się kilkupiętro- we, stare, odrapane domy. Brud, smród i ziejąca z każdego kąta nę- dza. Na ulicach wynędzniali ludzie w brudnych, połatanych ubra- niach. - Nieciekawie to wygląda - zauważyłem. - To skutki rządów Mady. Brali stąd jak najwięcej, a dawali jak najmniej. Kasta Moo jest na skraju nędzy. - Nie wyglądają specjalnie zdrowo. - Wielu z nich choruje, śmiertelność jest bardzo duża. - Czy robicie coś w tej sprawie? - Jak dotąd nic. Brak środków. Należy ich odżywić, ale skąd wziąć żywność? Rozmowa urwała się, bo dojechaliśmy do pałacu namiestnika, jedynego bodaj dobrze utrzymanego domu w mieście. Nastąpiła prezentacja rodziny namiestnika i miejscowych nota- bli, powitanie i grzecznościowe rozmowy. Wreszcie zaprowadzono nas do naszych komnat. Ledwie się rozgościliśmy, gdy wszedł na- miestnik. - Zapraszam cię wraz z apsarami na ucztę - powiedział, składa- jąc ukłon. - Chciałbym ci przedstawić kilku ludzi o oryginalnych poglądach. - Na czym polega ich oryginalność? - spytałem. - Naświetlają różne zjawiska społeczne z zupełnie nowych po- zycji. - Czy nie widzisz w tym herezji? - Wielkim zadaniem władzy jest, aby nigdy się nie śpieszyć i nig- dy nie błądzić - odpowiedział wymijająco. Komnata była obszerna, stół długi, obficie zastawiony. Zajęliśmy miejsca. Po drugiej stronie stołu siedział namiestnik, a z jego lewej strony - wysoki brunet o czarnych, niespokojnych oczach. Po pra- wej stronie namiestnika usiadł miejscowy hid w kapłańskiej szacie, a obok niego niski blondyn w średnim wieku, ubrany w białą abię. - Dlaczego tu tak cicho? - spytał po pierwszych daniach na- miestnik. - Czy nikt nie ma nic do powiedzenia? - Tylko głupiec nie umie milczeć - odpowiedział blondyn. - Czy to znaczy, że każdy milczek jest mędrcem? - spytał brunet. - Nie, Nuri - odpowiedział blondyn. - Ja tylko twierdzę, że wielu jest takich, którzy nas słuchają, ale mało jest tych, którzy po- trafią nas właściwie ocenić. - Życie jest teatrem, Ofo - skontrował Nuri. - Czy sądzisz, że w niemym teatrze można więcej powiedzieć? - Nie o tym myślałem - sprostował Ofo. - Jako ludzie uważa- my się za istoty rozumne, a jednak myli się ten, kto mniema, że rozsądek kieruje człowiekiem. Jesteśmy pełni dziwactw i sprzecz- ności, a nasze czyny wynikają z przesądów i namiętności. Łatwiej jest porozumieć się z ludźmi odwołując się do ich uczuć niż do ich rozumu. - Tkwicie obydwaj w grzechu - stwierdził autorytatywnie hid. - Grzech z łatwością obejmuje próżnię, powstającą z bezczynności duszy i lenistwa ciała. - Co o tym powie namiestnik? - spytał Nuri, nie komentując wypowiedzi hida. - No cóż - odpowiedział namiestnik - władza na ogół wynika z wiedzy. Władza bez wiedzy jest niebezpieczna. Jest powszechnie wiadome, że łatwiej jest władać ludźmi trafiając do ich przekonań niż stosować przymus, i że lepiej zjednywać niż ujarzmiać. - To, co powiedział namiestnik - włączył się hid -jest bardzo słuszne. Takie postępowanie odpowiada wszystkim, bo wszyscy lu- dzie są równi, niezależnie od istniejących różnic pomiędzy kastami, arystokracją i sługami, władcąi poddanymi. Ta równość istnieje nie- zależnie od różnic fizycznych, od kastowej przynależności, wykształ- cenia, majątku. Ludzie są równi, bo mają tę samą ludzką naturę i wszyscy są przeznaczeni do tego samego, nadnaturalnego celu. - Wynika z tego - odpowiedział mu Nuri - że w waszym ujęciu równość jest metafizycznym abstraktem, zaś nierówność konkretną praktyką życiową. Zasadę równości stosujecie nie do konkretnych ludzi, lecz do „istoty człowieka". W odniesieniu do pojedynczego człowieka zasada ta nie ma zastosowania. Tu mamy do czynienia z zasadą hierarchii, która jest wyrazem materialnej nierówności. - W naszym społeczeństwie - przerwał mu hid - wszelkie nie- równości: wykształcenia, posiadania, przynależności kastowej, nie są przeszkodą do istnienia autentycznego ducha braterstwa i wspól- noty. - Rozumiem - podjął Nuri - ale, aby zaistniał duch autentycz- nego braterstwa, należy przedtem oddać każdemu to, co mu się na- leży. O tym zaś, co komu się należy, decyduje zasada - równości ludzkości i nierówności jednostek ludzkich. - Takiej równości ludzi, o jakiej ty myślisz, Nuri - zabrał głos Ofo - nigdy nie da się zrealizować. Zawsze będą istniały różnice naturalne: płci, sił fizycznych, dyspozycji psychicznych, a z tego wynikają nierówności wykształcenia, majątku, kultury. Jeden jest zdolny, pracowity, oszczędny, inny jest jego przeciwieństwem. Jaka może być równość między nimi? - Nie zgadzam się z tobą - odpowiedział Nuri. - Jeśli moja ka- sta, Moo, będzie żyła bez narzuconego jej z zewnątrz przymusu, wtedy odkryje swoje wyobrażenie celu; do którego będzie dążyć. Pracujemy od rana do zmroku i niewiele z tego mamy. Gdyby nie ucisk innych kast, prawdopodobnie połowa naszego dotychczaso- wego wysiłku dziennego wystarczyłaby do zaspokojenia naszych potrzeb. Mielibyśmy dość czasu dla rozwijania naszych umysłów i osiągnięcia wyższego poziomu kultury. Odrzucenie abnegacji na- uczyłoby Moo pić wodę z własnych studni, jeść własny chleb, pra- cować wytrwale, aby zarobić na życie i wyciągnąć wszystkie możli- we korzyści ze swej ziemi. - Jeśli dobrze zrozumiałem, pochodzisz z kasty Moo? - spyta- łem Nuriego. - Tak, jestem jedynym Moo przeniesionym do kasty Tanę. - Nuri jest genialnym inżynierem. Swoją pracą i zdolnościami wybił się ponad przeciętność Moo - wyjaśnił namiestnik. - Jak do tego doszło? - spytałem zaciekawiony. - Byłem zuchwały, wytrwały i pracowity. Wyszedłem z założe- nia, że jeśli nie podnosi się oczu ku niebu, musi się pełzać po ziemi. Ja nie chciałem pełzać. - Jak ci się to udało? - Daleko jest od ust do brzegu pucharu - odpowiedział z nutą ironii w głosie. - Teraz, gdy osiągnąłeś swój cel, jesteś chyba szczęśliwy? Nuri zamyślił się i nie odpowiedział na moje pytanie. - Mówicie o szczęściu - wtrącił się Ofo - a nie bierzecie pod uwagę, że ocena szczęścia nigdy nie jest obiektywna. Na ogół szczę ście lub nieszczęście innych ocenia się po pozorach. Na przykład pozycja władcy roztacza przed poddanymi wspaniały obraz, wyda jący się z daleka samym szczęściem; ale nikt nie widzi trosk władcy. Stary Anaterasu, kiedy czuł się bardzo nieszczęśliwy, zapytał o radę wróżbitów. Odpowiedzieli, że jedynym sposobem zdobycia szczęścia jest założenie koszuli człowieka szczęśliwego. Na całym dworze, na wszystkich poziomach Oro, szukano ta- kiego człowieka, lecz nadaremnie. Spotkano wreszcie lomi wieśniaka z kasty Moo, powracającego z pola, który utrzymywał, że jest abso- lutnie szczęśliwy. Niestety, był tak biedny, że w ogóle nie miał ko- szuli. Uczta skończyła się późno. Leżałem obok Nur i nie mogłem zasnąć. Oddychała równo, miarowo, sądziłem, że śpi. Poruszyłem się, poprawiając poduszkę. - Dlaczego nie śpisz? - spytała, przysuwając się do mnie. - Myślę. - O czym? - O ludziach, których poznałem na uczcie. - Wiem - powiedziała z przekonaniem - niepokoi cię Nuri. - Skąd wiesz, że właśnie on? - Byłam tam i słyszałam, co mówił. - Mnie bardziej niepokoi to, czego nie powiedział. - Ja też tak to odczułam. Od niego promieniuje niepokój. - Jest w nim coś zagadkowego. Muszę go lepiej poznać. - Poznasz go jutro. Teraz już nie myśl. Odpręż się i śpij. - Spróbuję. Nuriego spotkałem nazajutrz w pałacu. Wychodził z gabinetu namiestnika. - Nuri! - zatrzymałem go. - Mam do ciebie prośbę. - Słucham, Otomi - powiedział, podchodząc do mnie. - Szukam przewodnika po Iomi. Chcę poznać ludzi, problemy, gospodarkę, miasto i okolice. Uważam, że skoro pochodzisz z Moo, będziesz najbardziej odpowiednim przewodnikiem. Zauważyłem, że moja propozycja wcale go nie zachwyciła. - Mam bardzo dużo pracy - usiłował się wykręcić - właśnie dostałem od namiestnika nowe polecenia. - Drobiazg - odparłem lekceważąco - z namiestnikiem wszyst- ko załatwię. Zwolni cię na kilka dni od wszelkich zajęć. - Trudno - zrezygnował z oporu -jeśli sobie tego życzysz, opro- wadzę cię. Kiedy zaczynamy? - spytał. - Przyjdź do mnie za godzinę. - Zgoda - odpowiedział. Zwiedzanie Iomi rozpoczęliśmy od tkalni. - Do tej pory - opowiadał Nuri - produkowaliśmy tkaniny z we łny, bawełny i lnu. Produkcja była zawsze ograniczona z braku su rowca. Teraz mamy inny surowiec. Obejrzyj tę tkaninę! - wskazał mi zwój cienkiego, błyszczącego materiału. - Jak myślisz, co to jest? - spytał. Wziąłem do ręki tkaninę. Nie ulegało wątpliwości, że był to sztuczny jedwab. - Nie wiem - powiedziałem. - Zdziwisz się zapewne, gdy powiem, że jest to drewno po od- powiedniej obróbce chemicznej. - Niesłychane! - zawołałem, udając zdziwienie. - Kto to wy- nalazł? - Ja! - odpowiedział z dumą. - Jesteś nadzwyczajny! Gratuluję wynalazku - powiedziałem, siląc się, aby wypadło to szczerze. - Dokonałeś więcej takich od- kryć? - spytałem. - Pracuję nad kilkoma, a czas pokaże, co z tego będzie. - Gdzie teraz pójdziemy? - spytałem. - Pokażę ci świątynie. - Słuchaj, Nuri, czy mógłbyś mi opowiedzieć historię kasty Moo? Zastanawia mnie, w j aki sposób naj liczniej sza kasta została zepchnię- ta na najmniejszy powierzchniowo poziom. - Mogę ci opowiedzieć o wszystkim, co dotyczy kasty Moo, ale będzie to długa historia. - Chętnie posłucham. - Kiedyś, bardzo dawno temu, przed kilkoma tysiącami lat, ist- niała w Oro wysoka cywilizacja. Często znajdujemy jej ślady w wy- kopaliskach! Cywilizacja ta - sądząc po resztkach znalezionych przedmiotów, których przeznaczenia nie znam i nie potrafię się do- myślić - była wyższa od cywilizacji współczesnej. Sądzę, że pew- nego dnia zniszczył jąjakiś kataklizm. - Co mogło spowodować upadek tej cywilizacji? - Prawdopodobnie epidemia zakaźnej choroby, którą przeżyły tylko jednostki. Nastąpił całkowity regres, wszystkie poziomy po- kryła dziewicza puszcza. Przetrwały tylko mury świątyń, bo te są wieczne. Z czasem ludzie zaczęli się mnożyć. Dziś już nikt nie pamięta, dlaczego Oro podzieliło się na dwa wrogie obozy. Poziomy Oro i Tol- lan zajmowali podobno Tanę, Siri i Pehu, a poziomy Anan i Iomi - Moo, ale nie jest to takie pewne. Człowiek jest istotą stadną. Naj- pierw ludzie żyli w rodach, później połączyli się w kasty. Tanę, Siri i Pehu wcześniej niż Moo połączyli się w jedną kastę, która później uległa rozbiciu na trzy oddzielne. Ludzi przybywało, zaczęło brako- wać przestrzeni życiowej. Cóż z tego, że Moo byli najliczniejsi, je- śli nie mieli siły, którą daje organizacja na szczeblu kasty. Występo- wali siłą pojedynczych rodów przeciwko sile kasty. Kasta była organizacją, która zapewniała wspólną wiedzę, religię i siłę wojsko- wą. W rezultacie Moo zostali wypchnięci z Anan do Iomi. W dalszych procesach historycznych ze zwycięskiej kasty wyło- niły się trzy grupy - kasty: Tanę - arystokracja, Siri - rycerze i Pehu - słudzy. Z kasty Moo zrobiono niewolników. Byli dla tamtych obcy, dzicy. Różnili się we wszystkim: obyczajach, religii, prawach. Tanę do dzisiaj twierdzą, że u Moo nie ma religii, prawa, moralności i nau- ki. Nie jest to prawdą. Religia Moo była w pewnym sensie nauką, bo funkcjonowała w ich świadomości, dostarczając im ogólnej teorii przyrody. Owa teoria obejmowała cały świat, wszystko co istnieje. Konsekwencją tego była magia. Stosowanie magii mogło dyskre- dytować jej użytkowników, ale nie ją samą. Co znaczy lęk, wynikający z niezrozumienia świata, Moo pojęli dopiero wtedy, gdy zostali niewolnikami, gdy zetknęli się z religią Tanę, która im nicze- go nie wyjaśniała. W tym momencie zaczyna się dramat kasty Moo. Zetknięcie się dwóch światopoglądów zawsze kończy się tragicznie dla jednego z nich. Z reguły dla słabszego. Na początku nie było jeszcze histerii, rozfanatyzowanych tłumów i ofiar. Była tylko „głęboka troska" o przyszłość Moo, ojej ochronę przed fałszywą wiarą, ba, o uszczęśliwienie całej kasty. Praktycznie wydano walkę kulturze Moo. Kasty Tanę i Siri nie zamierzały zrozu- mieć tego, co było dla nich obce, a obce należy zniszczyć. Ich światłe umysły szybko rozwiązały problem herezji. W wyniku tego rozwiąza- nia zamordowano kilkadziesiąt tysięcy Moo. Wieszano ich, palono na stosach lub mordowano torturami. Sterroryzowana reszta uległa i przy- jęła „prawdziwą wiarę", której nie rozumiała. Ze starych i nowych wierzeń powstał konglomerat nazwany bon. - Opowiedz o nim - poprosiłem. - Bon - kontynuował - jest mieszaniną praktyk prymitywnej magii, przesądów i elementów orgiastycznych. Kult ofiary seksual- nej wywodzi się od bogini-matki Innin, która jest córką Auis i bogi- nią miłości. Raz w roku, wiosną, odbywa się publiczna ceremonia zaślubin bogów. Symbolizuje ją misteryjny stosunek płciowy wy- branej dziewicy z czarownikiem. - Chyba cię nie zrozumiałem - przerwałem Nuriemu. - Czy oni spółkują publicznie? - Tak, spółkują wobec zgromadzonych wiernych, w świątyni na ołtarzu, z całym szeregiem rytualnych ceremonii przed i po. Przez pozostałą część dnia i całą noc odbywają się wokół świątyni, w takt bębnów, ekstatyczno-erotyczne tańce, których ukoronowaniem jest zbiorowa kopulacja. - Czy obrzędy seksualne ograniczają się jedynie do święta wio- sennego? - Nie. Bon zobowiązuje wiernych do okresowego składania ofiar seksualnych. Każda mężatka oddaje się wiernym w świątyni przy- najmniej raz w tygodniu. Dziewice robią to jednorazowo, w siedem- nastym roku życia. - Czy Moo nie przesadzili z seksem? - wyrwało mi się mimo woli. - Cóż, Moo mają prawo tylko do dwóch żon, inne kasty mogą mieć ich więcej. Myślę, że Moo skanalizowali w ten sposób swój popęd. Doszliśmy do świątyni. Na schodach siedziało kilka młodych kobiet. Nuri wzbudził ich zainteresowanie. Jedna z nich podeszła i położyła mu rękę na ramieniu. - Chodź ze mną- powiedziała - spełnimy ofiarę. - Teraz nie mogę - odpowiedział - muszę służyć Otomi. Weszliśmy do świątyni. W przedsionku była wmurowana płyta z wyrytym napisem. Nuri stanął przed nią i polecił: - Przeczytaj! „Posuwaj się bez pośpiechu - czytałem - idź pełen odwagi aż do grobu. Pozostaw po sobie coś potężnego i wielkiego, co prze- zwycięży brzemię upływającego czasu. Najpiękniejszą rzeczą jest przeżyć swój nietrwały kształt i nie zostać zapomnianym". - Czy to i twoja dewiza? - spytałem. Uśmiechnął się uśmiechem zaprawionym ironią, jaką daje po- czucie własnego geniuszu. - Oczywiście - odpowiedział. - Takie właśnie są moje odczucia i myśli. - Czuję, że lubisz analizować twój niedoskonały świat. - Jestem inżynierem chemikiem, dla mnie dwa razy dwa to tyl- ko cztery, a nie dwadzieścia dwa - odpowiedział. Nuri intrygował mnie, wyczuwałem w nim silną indywidualność. Niepokoiła mnie jego osobowość. Gdy kiedyś wieczorem spotkałem Ofo i nawiązaliśmy rozmowę, naprowadziłem na temat Nuriego. - Czy ty pracujesz z Nurim, Ofo? - spytałem. - Tak, od początku mojego pobytu w Iomi. To już prawie pięć lat. -Przyjaźnicie się? - Niby tak, ale to nie takie proste. - Nie rozumiem. Nie jesteś tego pewien? - Ano nie bardzo. Nuri nie jest przeciętnym człowiekiem, on jest geniuszem. Kilkakrotnie przewyższa mnie inteligencją. Dla przyjaźni potrzebna jest jakaś wspólna platforma. Ja nie mogę mu niczego zaoferować, to on się zniża do mojego poziomu. - Czy Nuri jest żonaty? - Nie. Kiedyś zapytałem go, dlaczego się nie ożeni. Odpowie- dział, że nie ma czasu na głupstwa. Zresztą wcale mu się nie dziwię, jest tak atrakcyjnym mężczyzną, że nie może się opędzić od dziew- cząt. Podobno tylko jedna się mu oparła. - Kto taki? - Córka namiestnika, Nefte. - Poznałem ją podczas powitania. - Prawda, że jest piękna? - Bardzo - potwierdziłem. - Ale wydaje mi się, że i ty do niej wzdychasz? - Zgadza się - przyznał - i to już od roku. - Bądź cierpliwy, może się złamie. - Wciąż o niej marzę. - To źle, marzyciele nie podbijają świata, a już na pewno ko- biet. - Niekoniecznie. Nuri przyznał mi się, że jest marzycielem, a nie znam człowieka o większej dozie krytycyzmu i energii życiowej. - Ciekawe, posądziłbym go o wszystko, ale nie o marzycielstwo. - A jednak to prawda. - Musi to być jakaś nowa odmiana tego gatunku ludzi. Czy nie mówił ci, o czym marzy? - On jest skryty, nigdy się nie zwierza, ale z półsłówek wywnio- skowałem, że marzy o wyprowadzeniu kasty Moo z impasu. Stary siudra skłonił się w drzwiach komnaty. - Mam list do Otomi - zawiadomił. Leżałem na łożu po sutym obiedzie. Pukanie służącego obudzi- ło mnie z drzemki. Przeczytałem zwiniętą w rulonik kartkę: „Proszę Otomi o chwilę rozmowy. Sprawa bardzo pilna. Nefte". Ciekawe, pomyślałem. - Powiedz swojej pani, że czekam na nią! - powiedziałem do siudry. Wstałem z łoża i szybko się ubrałem. Rozejrzałem się po kom- nacie, czy wszystko jest w należytym porządku. Zapukano do drzwi. - Proszę wejść! - zawołałem. Weszła Nefte. Była bardzo wysoką i bardzo smukłą brunetką, o długich, sięgających talii włosach i błękitnych oczach. Niewątpli- wie była piękna pięknością klasyczną, posągową, nieskazitelną. Końcowy produkt kilkunastu arystokratycznych pokoleń. Zrobiła kilka kroków w moim kierunku, przyklękła i skłoniła głowę. - Wstań! - poleciłem. Staliśmy naprzeciw siebie, mierząc się oczami. Była ubrana w krótką, białą abię, spiętą na lewym ramieniu kosztowną broszą. Prawą pierś miała odsłoniętą, skórę brązową od opalenizny, nogi smukłe, długie, aż po pachy. - Słucham cię - odezwałem się pierwszy. - Jestem córką namiestnika, mam na imię Nefte - przedstawiła się. - Wiem - skwitowałem. - Chciałabym z tobą chwilę porozmawiać. - Usiądźmy - zaproponowałem. - Na stojąco źle się rozmawia. Usiadła i zamilkła. Zauważyłem, że nie wie, od czego zacząć. - Chcę mieć dziecko! - oświadczyła nagle z determinacją. - Nie widzę przeszkód - odpowiedziałem zaskoczony tym wy- znaniem. - Aleja chcę mieć dziecko z tobą- sprecyzowała. - Z tym będzie trudniej. Jak powszechnie wiadomo, dziecko jest wynikiem pewnej współpracy, a na współpracę z tobą ja się nie piszę. Zmieszała się, rumieniec pokrył jej policzki. - Dlaczego? - spytała. - Aby sprawy nie przeciągać, odpowiem krótko. Z siedmiu po- wodów: sześć apsar i Amate. Przykro mi, ale nie nadążam. - Rozumiem - odpowiedziała - ale wystarczyłby tylko jeden raz. - Wystarczy albo nie wystarczy. Nie targuj się, jest tu w końcu jeszcze kilku młodych mężczyzn, którzy chętnie podejmą się tego zadania. - Sama hołota - powiedziała, pogardliwie krzywiąc usta. - Wszystko jest w końcu kwestią gustu. Poszukaj w Oro, tam jest więcej dobrze urodzonych młodzieńców. - Już tam szukałam. - No i co? - Sami degeneraci. - Czy ty nie jesteś zanadto wybredna? Jeśli z całej kasty Tanę nie możesz wybrać jednego chłopaka, to już źle. - Właśnie dlatego przyszłam do ciebie. - Ja nie mogę! Poszukaj sobie kogoś w kaście Siri, to same zdro- we i przystojne chłopy, nie żadni degeneraci. - Nie wolno mi szukać mężczyzny w innej kaście. - Ach tak? Zapomniałem o tym. A może napisz prośbę do Ama- te? Ja cię poprę, Amate na pewno się zgodzi, sprawa będzie zała- twiona. - Amate nie ma tu nic do powiedzenia, to jest sprawa kasty. - Możliwe, nie wiedziałem o tym. - Więc co mam robić? - spytała. - Wyjść za mąż za Nuriego. - Brzydzę się nim. - Dlaczego? Przecież to piękny chłopak i z pewnością nie dege- nerat. -On jest Moo. - On był Moo. - Dla mnie zawsze zostanie Moo, bo się nim urodził. - Nie mam pojęcia, co mam ci poradzić. W końcu to twoje zmar- twienie. - Muszę mieć dziecko. Syna. Nie mogę wciąż być sama, mam już na tym tle obsesję - powiedziała tłumiąc łzy. - Obsesję wyczuwam - zauważyłem - ale przecież nie jesteś samotna, masz rodziców. - Niewiele mi to daje, oni mają swoje sprawy. - Czy zastanawiałaś się, jak zareaguje twój ojciec? Wprawdzie ojcowie uwielbiają wnuki, ale najpierw chcą koniecznie obejrzeć zięcia. Mająjuż taki dziwny zwyczaj. - Nie obchodzi mnie, jak zareagują rodzice. - To twoja sprawa. - Czy uważasz, że jestem piękna? - spytała. - Bardzo piękna - przyznałem. - Musisz mnie dokładniej obejrzeć - powiedziała wstając. Jednym ruchem odpięła broszę przytrzymującą abię, która zsu- nęła się z niej na podłogę. Stała przede mną jak posąg. Zrobiła powoli pełen obrót. Nieskazitelna skóra i wyjątkowa harmonia kształtów. Przez chwilę patrzyłem na nią, bo przyjemnie jest spojrzeć na coś doskonałego, szczególnie gdy ta doskonałość jest kobietą. - Ubierz się Nefte! Jeśli wejdzie tu któraś z apsar, to cię spiorą! - ostrzegłem ją, aby przerwać tę scenę. - Nie boję się - odpowiedziała. - Jesteś taka odważna, bo nie wiesz o czym mówisz. Ja jestem mężczyzną i Otomim, a nie chciałbym narazić sięapsarom. Ostrzeżenie w końcu poskutkowało, bo Nefte założyła abię. - Więc podobam ci się czy nie? - Śliczna z ciebie dziewczyna. - Decydujesz się? -Nie! Tu puściły jej nerwy i rozbeczała się. Jej szloch zaniepokoił apsary, które wbiegły z przyległej komnaty z bronią gotową do strza- łu. Widząc płaczącą dziewczynę, stanęły zdezorientowane. - Dlaczego ona beczy? - spytała Dahr. - Bo chce mieć dziecko. - Nie rozumiem. - Ja też nie rozumiem - odpowiedziałem. - Niech wam sama wyjaśni. - Przestań beczeć! - wrzasnęła Sir. Nefte tak się zdziwiła tym, że ktoś ośmiela się na nią krzyczeć, że przestała płakać. Wytrzeszczyła błękitne oczy na Sir i gapiła się na nią z niemym podziwem. - Chcesz mieć dziecko? - spytała ją Sir. - Tak! - potwierdziła Nefte. -1 co, nie wiesz, jak to się robi? - Wiem. - Więc o co w końcu chodzi? - On nie chce - odpowiedziała Nefte, wskazując mnie. - Wyjaśnij nam to, Otomi - poprosiła Sir. - Nefte chce mieć dziecko, ale tylko ze mną. Według niej nikt inny nie jest godzien tego zaszczytu. W całej kaście Tanę nie znala- zła mężczyzny, który by jej odpowiadał, twierdzi, że to sami dege- neraci. Odczuwa wielką samotność i chce ją wypełnić potomstwem. - No i co? - spytała Sir. - No i nic, odmówiłem. - Dlatego beczy? - Właśnie. - Czy ona ci się podoba? - Owszem - przyznałem. - No to z jakiego powodu odmówiłeś? - Z siedmiu powodów! - krzyknąłem, podnosząc głos, bo za- częło mnie to irytować. - Moje powody to wy i Amate! - Rozumiem - odpowiedziała i zamyśliła się patrząc na Nefte. - A jeśli my się zgodzimy, zmienisz zdanie? - spytała po chwili. - Teraz ja nie rozumiem. Dlaczego mam się zgodzić? - Bo to jest bardzo poważna sprawa, Otomi - wtrąciła Dahr. - Tu nie chodzi o seks, chodzi o dziecko. Zauważyłem, że Nefte z wdzięcznością spojrzała na Dahr. - Czy reszta też jest tego zdania? Proszę podnieść ręce do góry. Podniosły wszystkie, bez zastanowienia. Idiotyczna solidarność, pomyślałem, gdy usłyszą hasło „dziec- ko", zaczynają bzikować. - Czy teraz się zgadzasz? - spytała Sir. -Nie! - Dlaczego? -jęknęły chórem, z Nefte włącznie. - Bo ona nie ma zezwolenia od tatusia i mamusi na urodzenie dziecka. Nie mogę zrobić namiestnikowi świństwa i obdarzyć go wnukiem wbrew jego woli. Najpierw niech załatwi zgodę rodziców, koniecznie na piśmie! Nefte poderwała się z krzesła i już była przy drzwiach. - Za godzinę przyniosę zgodę! - oświadczyła, wybiegając z komnaty. - Co wam odbiło? - spytałem, gdy wyszła. - Nic nam nie odbiło - odpowiedziała Sir. - Po prostu dziew- czyna ma rację, Tanę to degeneraci. W innej kaście nie wolno szu- kać jej mężczyzny, więc co ma zrobić? Jedynym wyjściem z sytu- acji jesteś ty. Jaki mężczyzna, takie dziecko. Nie może oddać się byle komu, bo to odbije się na potomku. Czy w tej sytuacji możemy odmówić? - Mimo woli mam zostać ojcem? - Ano, tak się złożyło. - Mam nadzieję, że ona nie dostanie tej zgody. - Na twoim miejscu nie łudziłabym się - wtrąciła się Dahr. - Ona zrobi wszystko, co tylko można, i przyniesie tę zgodę. - Zobaczymy. Dahr miała oczywiście rację. Nie minęła godzina, gdy do kom- naty wbiegła zadyszana Nefte. - Mam zezwolenie - krzyknęła już w progu i podała mi papier. Przeczytałem: „My, rodzice Nefte, wyrażamy zgodę na zapłodnienie naszej córki przez Otomi. Jednocześnie zapewniamy go o swej głębokiej wdzięczności za udzielenie pomocy". U dołu dwa podpisy i pieczęć namiestnika. Przeczytałem dokument dwa razy. Raz głośno, dla wszyst- kich, a potem po cichu, dla siebie. Nie znalazłem w nim niczego, co mógłbym zakwestionować. - Zgłoś się wieczorem - powiedziałem zrezygnowany do Nefte. Dziewczyna skinęła głową i skierowała się do wyjścia. - Poczekaj! - zawołała za nią Nur. - Ile ty właściwie masz lat? - Dwadzieścia. -1 nie miałaś do tej pory mężczyzny? - Nie. - Nie wierzę, aby w kaście Tanę znalazła się dziewica w twoim wieku. - Ale to prawda. - Widocznie jesteś nienormalna - oświadczyła Nur. - Nic o tym nie wiem - odpowiedziała spokojnie Nefte, ale zbladła. - Weźcie ją do swojej komnaty i tam rozstrzygniecie, czy jest normalna - powiedziałem. - Gdybyście miały jakieś wątpliwości, zwróćcie się do lekarza. - Dobrze - zgodziła się Sir. - Chodź z nami! - zawołała Nefte. Wyszły. Pozostałem z Tiką, który miał zwyczaj spania w dzień i rozrabiania nocą. Ponieważ w nocy nie miał się z kim bawić, wyła- dowywał energię na zasłonach, kapach, obuwiu. Prowadził z nimi wyimaginowane walki przy akompaniamencie warczenia i szczeka- nia, które było przyczyną licznych alarmów. Tika od czasu uratowa- nia mi życia był naszą kudłatą świętością, której nikt nie odważył się dać klapsa. Okazało się, że jest psim satrapą, z przyjemnością tyra- nizującym bezsilne otoczenie. Weszła Sir. - Co słychać? - spytałem. - Nefte jest normalną dziewczyną-odpowiedziała, siadając na krześle. - Jest normalna fizycznie - dodała - bo jak jest z jej psychi- ką, tego nie wiem. - Nie robi wrażenia umysłowo chorej - zauważyłem. - Myślę, że ma jakiś uraz seksualny. W każdym razie jest zupe- łnie zielona w sprawach seksu i nie będziesz miał z niej pociechy. - Wiesz przecież, że nie o to chodzi. Robiłem co mogłem, aby do tego nie doszło, a teraz traktuję to jako pracę społeczną. - Być może - uśmiechnęła się, podejrzliwie mi się przyglądając. - Widzę, że mi nie wierzysz. - Usiłuję uwierzyć, ale pierwszy raz w życiu widziałam dziew- czynę tak harmonijnie zbudowaną. Niemożliwe, żebyś tego nie za- uważył. - Zauważyłem, a jednak odmówiłem. - Zgodziłeś się dopiero wtedy, gdy cię przegłosowałyśmy? - Właśnie, uległem presji otoczenia. Pokiwała głową i parsknęła śmiechem. - Z czego się śmiejesz, Sir? - spytałem. - Z tego, że ty jesteś genialnym strategiem, a my głupimi kozami. - Ja tego nie powiedziałem. - Wszystko jest w porządku, Otomi, byłoby gorzej, gdyby było odwrotnie. Kocham cię i jestem dumna, że jestem twoją apsarą. - Też kocham was wszystkie i cieszę się, że jesteście moje. - Kiedy stąd wyjedziemy? - spytała zmieniając temat. - Jeszcze trzy lub cztery dni i wracamy do Oro. - Do Amate? - Tak, do Amate - potwierdziłem. Leżała przy mnie sztywna i milcząca. Sypialnię oświetlała noc- na lampka. W jej świetle Nefte wyglądała jak posąg odlany z brązu. Położyłem rękę najej jędrnej piersi i pocałowałem ją w usta. Nawet nie drgnęła, nie oddała pocałunku i nie zmieniła pozycji. Tego jeszcze nie było, pomyślałem, to będzie jak kochanie się z posągiem. Może się boi - usiłowałem ją wytłumaczyć. One wszyst- kie się bojątego pierwszego razu, tak jakby było czego. - Jak się czujesz, Nefte? - spytałem, przytulając się do niej. - W porządku - odpowiedziała. - Czy apsary pouczyły cię, jak należy zachować się w takiej sytuacji? - Tak - odpowiedziała - i podciągnęła nogi. - Poczekaj z tym, chciałbym, abyś się najpierw uspokoiła. Przytul się do mnie i nie bój się. To nie jest aż takie bolesne - tylko moment, a potem jest już całkiem przyjemnie. - Ja się nie boję - odpowiedziała. - Więc co się z tobą dzieje? - Odczuwam wstręt. - Do mnie? - zdziwiłem się. - Przecież sama chciałaś. - Do wszystkich mężczyzn, i to od dawna. - Przykryj się kołdrą! Musimy porozmawiać, ale tak od serca, szczerze. Nie musimy się śpieszyć, mamy czas. - O czym chcesz mówić? - spytała. - O tobie, o tym, co nosisz w sobie od lat i co uwiera cię jak zadra. Jeśli mam być ojcem twojego dziecka, powinnaś mieć do mnie zaufanie. Musisz uwierzyć, że jestem twoim przyjacielem i że chcę ci pomóc. - Nie jestem pewna, czy jest o czym mówić. - Na pewno jest. Skoro twierdzisz, że czujesz odrazę do męż- czyzn, musi być jakiś powód tej odrazy. Opowiedz mi, co się zda- rzyło. - Skąd wiesz, że się coś zdarzyło? - Zapomniałaś, że jestem Otomim, człowiekiem, ale nie tylko. - Masz rację, nie pamiętałam, że ty czujesz moje myśli. - Byłaś wtedy małą dziewczynką. Ile miałaś lat? - spytałem. - Dziesięć. - Opowiedz mi o tym zajściu. Zastanawiała się, wahała, ale w końcu zaczęła mówić: - To było w naszym ogrodzie. Nie wiem, jak on się tam dostał. Ogród był otoczony murem. Nie zauważyłam go wcześniej, dopiero gdy chwycił mnie za włosy. Przestraszyłam się tak, że nawet nie krzyknęłam. Zaciągnął mnie w kąt ogrodu i zerwał ze mnie abię. - Zgwałcił cię? - spytałem, bo coś się tu nie zgadzało. - Nie. To był zboczeniec. Położył mnie na ziemi i usiadł mi na brzuchu. Wtedy obnażył się, a ja spojrzałam na jego genitalia. Jego członek był ogromny, przerażająco ogromny. Onanizował się, a ja musiałam na to patrzeć, bo gdy zamykałam oczy, bił mnie. Sperma trysnęła mi na twarz, ogarnął mnie taki wstręt, że zwymiotowałam. Od tego wydarzenia czuję odrazę do wszystkich mężczyzn. Przeży- wałam tę scenę setki razy w snach, budziłam się roztrzęsiona, mo- kra od potu i wymiotowałam ze wstrętu. - Czy opowiedziałaś o tym rodzicom? - Nie, wstydziłam się. Tobie mówię to pierwszemu. - Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad tym, że to był czło- wiek chory? Nie można stawiać znaku równania między nim a ogó- łem mężczyzn. - Nie myślałam o tym - odpowiedziała po chwili zastanowie- nia. Masz rację. To był przecież zboczeniec, psychicznie chory. - Nefte, pomyśl rozsądnie. Czy warto przez jednego zboczeńca niszczyć własne życie? Dobrowolnie zrezygnować z miłości, seksu, rodziny, dzieci, przyjaźni, z całego normalnego życia? Tylko dlate- go, że kiedyś obsikał cię wściekły pies? Usłyszałem, że płacze. Przytuliłem ją i całowałem mokre oczy, usta, szyję. Tuliła się do mnie i szlochała. - Nie warto - usłyszałem jej stłumiony głos. - Nie warto, Oto- mi - powtórzyła. - Chcę żyć jak inne dziewczęta, chcę mieć to wszyst- ko, co one mają. Ja też mam prawo do szczęścia. - Masz, Nefte - potwierdziłem. - Twoje szczęście zależy tylko od ciebie. Wyrzuć z siebie tamto zdarzenie, pomyśl, że to się nigdy nie zdarzyło. Wierz mi, to ci się tylko śniło. - Tak, Otomi. Tego nigdy nie było. Mnie się to śniło - powtó- rzyła jak dziecko. Przytuliła się do mnie i obsypała pocałunkami. Całowałem ją i pieściłem jej piersi, brzuch, uda. Nie była już sztywna, jej ciało zaczęło żyć. Usłyszałem jej przyśpieszony oddech i położyłem się na niej. Rozchyliła nogi, a po chwili wydała jęk - rozkoszy, a może bólu - gdy w nią wchodziłem. Potem zastygła w bezruchu, jakby wsłuchując się w siebie, a może nie dowierzając doznaniom swego ciała. Trwało to tylko chwilę, bo zaraz spłynęła na nią fala namięt- ności i zaczęła drżeć, chłonąc rozkosz zbliżenia. Oddychała coraz szybciej i tuliła się coraz mocniej, aż nadszedł orgazm tak silny, że na moment zemdlała. Leżałem obok i gładziłem jej posągowe piersi. Ujęła mnie za rękę i przycisnęła ją do ust. - Dziękuję - szepnęła. - Byłam psychiczną kaleką, ty mnie wy- leczyłeś. - Cieszę się, Nefte, że mogłem ci pomóc, ale czy w dalszym ciągu jesteś pewna, że twój zamiar urodzenia dziecka jest słuszny? - Zmieniłam plany - wyznała. - Co zamierzasz? - Wyjść za mąż za Nuriego. - Bardzo dobrze - pochwaliłem ją. Teraz mogę już spać spo- kojnie. Rankiem Nefte marudziła z odejściem. Bawiła się z Tiką, ale cały czas rzucała na mnie ukradkowe spojrzenia. W oczach miała mgiełkę rozmarzenia. - Czy to prawda, że kobiety kochająnajbardziej swojego pierw szego mężczyznę? Otworzyły się drzwi i do komnaty weszły Sir, Nur i Akii. Na ich widok Nefte wstała z podłogi, gdzie bawiła się z Tiką, i zawołała: - Witajcie, siostry, jak się wam spało? - Nam tak sobie - odpowiedziała Sir - ale tobie pewnie nieźle. I - Wspaniale! - roześmiała się Nefte. - Nigdy nie sądziłam, że tak dobrze śpi się z mężczyzną. - Jaki z tego wyciągnęłaś wniosek? - spytała Akii. - Taki, że wychodzę za mąż. W tym momencie parsknąłem śmiechem, bo usta wszystkich apsar przybrały ze zdziwienia kształt litery O. - Za kogo wychodzisz? - krzyknęły chórem. - ZaNuriego. - Jak ją przekonałeś? - spytała Sir. - No cóż - odpowiedziałem, puszczając do Nefte oko - mam pewne argumenty nie do odparcia, ale jako człowiek skromny stosu ję je w ostateczności. Nefte pożegnała się i odeszła, a ja zająłem się poranną toaletą i śniadaniem. Jeszcze nie skończyłem jeść, gdy z trzaskiem otwo- rzyły się drzwi i wbiegł przez nie Nuri. - Otomi! - krzyknął. Więcej nie zdążył. Nur i Akii rzuciły się na niego jak pantery. Wywinął w powietrzu kozła i zwalił się na podłogę. Siedziały już na nim krępując mu ręce. - Puśćcie go! - krzyknąłem. Odstąpiły od niego. Pomogłem mu wstać. - Przepraszam cię, Nuri - powiedziałem - ale sam jesteś sobie winien, wchodząc nie powiedziałeś „witajcie", a one są bardzo do- brze wychowane. - Właśnie to zauważyłem - odpowiedział, siląc się na uśmiech. - Usiądź tutaj - wskazałem mu krzesło - i napij się wina. Zdaje się, że chciałeś mi coś powiedzieć? - Tak, Nefte zgodziła się zostać mojążoną. Podobno ty jąprze- konałeś. - Zrobiłem co mogłem - odpowiedziałem, skromnie patrząc w podłogę. - Życzę ci szczęścia w małżeństwie i mnóstwa dzieci. - Dziękuję, Otomi, oddałeś mi wielką przysługę. Gdybyś kiedy potrzebował pomocy, zwróć się do mnie jak do przyjaciela. Jestem twoim dłużnikiem. - Nie sądzę, abym kiedykolwiek potrzebował twojej pomocy, ale dziękuję. - Tego nigdy się nie wie, Otomi - odpowiedział uśmiechając się zagadkowo. VII x\m ate z błyszczącymi szczęściem oczyma witała nas przy szy- bie windy na poziomie Oro. Jej ustawiony w półkole orszak skan- dował: - Chwała ci, Otomi! Dziewczęca Gwardia prezentowała broń przy dźwięku bębnów. - Cieszę się, że już jesteś - przywitała mnie Amate, zarzucając mi ręce na szyję i całując w usta. - Tęskniłam - dodała. - Ja też tęskniłem - odpowiedziałem, przytulając ją do siebie. - Nie wierzę. Ty miałeś apsary, a ja byłam sama. - Uczucia są irracjonalne, Amate, zakochani nie kierują się lo- giką. W miłości dwa plus dwa nie zawsze równa się cztery. -A ile? ' - W moim przypadku siedem. - Szkoda, że aż tyle, wynika z tego, że na mnie przypada tylko jedna siódma. - Moje uczucie jest tak ogromne, że ta jedna siódma to więcej niż całe Oro. - Czy ty troszkę nie przesadzasz? - Może odrobinę, ale nie warto zwracać uwagi na takie drobia- zgi. Cieszmy się z tego, że los nas zetknął, że pozwolił się nam spo- tkać na nieskończonej ilości dróg świata. Cieszmy się chwilą, zanim stanie się wspomnieniem. Nie warto planować przyszłości, w życiu liczą się wspomnienia chwil szczęścia, bo życie składa się ze spo- tkań i rozstań. Czy ty to rozumiesz, Amate? - Rozumiem - odpowiedziała, patrząc mi z oddaniem w oczy. - Rozumiem, ale chciałabym tę chwilę, ten czas, zatrzymać, aby trwał. Tak rzadko byłam w życiu szczęśliwa. - Nikomu się jeszcze nie udało zatrzymać chwili. Przemijamy z każdą minutą, z każdym słowem i gestem. - To jest straszne, Otomi. - Nie, Amate, to jest tylko naturalne. - Zagadaliśmy się, ale chodźmy już. Zapraszam cię na ucztę! - Chętnie, ale najpierw wstąpię do naszego pawilonu. Muszę się wykąpać, przebrać i doprowadzić do porządku. - Wszystko jest przygotowane w pałacu, nie chcę się z tobą roz- stać nawet na chwilę. - A apsary? - O nich też pomyślałam, należymy przecież do jednej rodziny, to moje siostry. - Jestem szczęśliwy, że doszłyście do porozumienia. Rodzinne niesnaski zawsze bardzo przeżywam, więc cieszę się, że moje dziew- czyny są takie mądre. - Musimy być mądre, gdy mamy takiego jak ty męża - odpo- wiedziała Amate. . - Nie podlizuj się! - odezwała się milcząca dotąd Sir. -1 tak nic nie wskórasz poza kolejnością. Dzisiaj twoja kolej, bo długo byłaś sama, ale następnym razem to już po porządku. - Słyszysz, Otomi, jakie one są? Tak długo czekałam i znowu mam stać w kolejce! - Trudno - odpowiedziałem - one też są młode i spragnione. Na dany przez Amate znak z galerii nad komnatą popłynęły ci- che tony muzyki. Przy każdym łożu stanął usłużny siudra. Otworzy- ły się drzwi i wbiegła przez nie gromada apsar - towarzyszek z wień- cami kwiatów na szyjach i ramionach. Uczta się zaczęła. Siudra nalewali wina i podawali potrawy. - Wybierz jedną z nas na towarzyszkę uczty i łoża - wypowie- działa Amate tradycyjną formułę zaproszenia. - Muszę się zastanowić - odpowiedziałem. - Tyle tu ładnych dziewcząt, ale po głębokim namyśle wybiorę ciebie, Amate - do- dałem. Wszystkie parsknęły śmiechem, bo wybór był z góry przesądzo- ny. Amate przeniosła się na moje łoże. Leżeliśmy przytuleni. Czułem jej ciepło, wino szumiało mi w głowie, siedem dziewcząt patrzyło na mnie rozkochanymi oczami. Byłem szczęśliwy. - Pamiętacie, dziewczęta, jak spotkaliśmy się w tej komnacie po raz pierwszy? - spytałem. - Jak mogłybyśmy zapomnieć? - odpowiedziała Makul. - Za- nim tu weszłyśmy, zgadywałyśmy, którą wybierzesz. - A gdy wybrałeś Amate, byłyśmy wściekłe - dodała Nur. - Przez myśl mi nie przeszło, że zechcesz właśnie mnie - po- wiedziała Amate. - Z przejęcia o mało nie zemdlałam, a potem tak się strasznie bałam. - Kogo się bałaś, mnie czy asarów? - Wszystkich. Byłam jak przerażony bezpański pies. - Następnego dnia już chyba mniej się bałaś, bo podarowałaś mi pierścień. - Dobrze, że mi o nim przypomniałeś. Ciągle zapominam ci go oddać. Podała mi pierścień Anaterasu. Na wewnętrznej stronie był wyryty napis: „Amate swemu Otomi". Wsunąłem go na palec i spłynął na mnie smutek. Przecież nic z tego nie pozostanie w mojej pamięci. Adapt pozbawi mnie wszel- kich wspomnień, a przedmioty zatrzyma ANUS. Znałem instrukcję - Otomi wychodzi z adaptu bez wspomnień z Oro. Żadnych odstępstw od tej zasady nie przewidziano. - Nalejcie wina, dziewczęta! - zawołałem. - Jest mi smutno i chcę się upić! Wypijmy za młodość, miłość i przyjaźń! - Dlaczego jesteś smutny? - spytała Amate. - Bo znam przyszłość. - Nas wszystkich? -Nie, tylko moją. - Co cię w niej czeka? - spytała. - Zapomnienie, tylko zapomnienie! - Chodź - powiedziała, wstając z łoża. - Ukoję twój smutek. Potem, gdy leżeliśmy przytuleni w jej sypialni, szepnęła mi do ucha, tak jakby zwierzała największą tajemnicę: - Będę miała syna, Otomi. Będę miała syna - powtórzyła. - Nie zostanę sama, gdy odejdziesz. A więc jednak coś tu po mnie pozostanie, pomyślałem i ucało- wałem Amate z wdzięcznością. Drzwi skrzypnęły lekko, a Tika ostrzegawczo warknął. Sięgną- łem pod poduszkę po pistolet i pogłaskałem psa. Drzwi znowu skrzypnęły. Musiał to być ktoś obcy, bo Tika nie reagował na apsary. Czekałem, aż otworzy drzwi, dopiero wtedy zapaliłem latarkę. W drzwiach stał ANUS. - Nie strzelaj! - zawołał. Dahr obudziła się i jednym susem wyskoczyła z łóżka. - Nie strzelaj! - wstrzymałem ją, widząc, że chwyta za automat. - Kto to jest? - spytała. - Przyjaciel - odpowiedziałem. - Wyjdź stąd, muszę z nim po- gadać. Zabrała ubranie i wyszła z sypialni. Zrozumiałem, że stało się coś bardzo poważnego. ANUS trans- ferował się do Oro tylko w bardzo ważnych przypadkach. Usiadł na łóżku, jakby był bardzo zmęczony, i powiedział: - Stało się najgorsze. Ktoś uruchomił aparaturę informacyjną na poziomie Iomi. Zdążył wysłuchać prawie całej instrukcji. - Schwytałeś go? - Niestety nie. Gdy zjechałem do Iomi i wszedłem do świątyni, w przedsionku zawadziłem nogą o drut. Nastąpił wybuch, okazało się, że zabezpieczył się miną. Podmuch wyrzucił mnie ze świątyni. Kilka kroków dalej, a rozszarpałaby mnie na kawałki. Gdy się po- zbierałem, nie było tam już nikogo. - Jakie masz zamiary? - Nie mam żadnych planów, jestem bezsilny. Nie mam pojęcia, jak znaleźć sprawcę. Może ty mi pomożesz? - Gdzie w Oro są rozmieszczone punkty informacyjne? - W świątyniach na każdym poziomie. - W jaki sposób można je uruchomić? - Zdalnie z góry, ale można też dokonać tego na miejscu. -W jaki sposób? - W każdej z czterech świątyń obok ołtarza stoi obelisk. Gdy położy się na nim dłonie i zada pytanie, obwód się zamyka i obelisk odpowiada na pytania. - Kto to wymyślił? Przecież to skrajny idiotyzm. - Nie wiem. Ja pilnuję tego, co zastałem. Zastanowiłem się nad sytuacją. - Zaraz - powiedziałem - ale nic nie mówisz o tym, czego on się właściwie dowiedział. - Wszystkiego. Tego, że Oro jest przetrwalnikiem i jak jest zbudowane, że jest umieszczone pod powierzchnią planety zwanej Ziemią oraz o sposobie wyjścia z przetrwalnika na powierzchnię planety. - No to komplet - westchnąłem. - Nic dodać, nic ująć. - Właśnie! - potwierdził ANUS. - Gdzie jest wyjście z Oro? - Tu, na tym poziomie, zaczyna się w podziemiach świątyni. - Windy? - Nie, spiralna pochylnia. - Wydaje mi się, że wiem, kto uruchomił informator, ale nie jestem pewny, czy będę mógł coś w tej sprawie zrobić. - Dlaczego? - Dlatego, że ty będziesz chciał, abym go zlikwidował, a ja są- dzę, że on się nie da. To bardzo przebiegły człowiek. Jest chory, owładnęła nim obsesja wyzwolenia kasty Moo. Nie zawaha się przed niczym, bo zdaje sobie sprawę, że kasta Moo w warunkach Oro nie ma żadnych szans. Jestem przekonany, że będzie ich chciał z Oro wyprowadzić. - Takiej możliwości nie ma. - Jestem przekonany, że tak będzie! - Nikt przed czasem nie wyjdzie z Oro. - Co na to poradzisz? - - W takim przypadku instrukcja przewiduje zniszczenie Oro. Zrobiło mi się nagle gorąco. - Chyba nie mówisz tego poważnie! Zniszczyć pół miliona ludzi? - Jak wiesz, nie umiem żartować, jestem tylko androidem. In- strukcja jest w takim przypadku jednoznaczna: „Jeśli mieszkańcy przetrwalnika będą usiłowali go opuścić przed określonym czasem, przetrwalnik należy zniszczyć wraz z zawartością". - Zrobisz to? - Postąpię zgodnie z instrukcją. - Nie wierzę ci. W jaki sposób możesz zniszczyć Oro? - To proste. W pancerzu Oro umieszczono kilkanaście ładun- ków nuklearnych. Gdy wybuchną, rozerwą pancerz. Wtedy wszyst- ko się zawali, a wnętrze wypełni lawa. Wyobraziłem to sobie i przeszedł mnie dreszcz. - ANUS - powiedziałem - zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby do tego nie dopuścić! - Wierzę i życzę powodzenia. Teraz muszę już odejść. Zostałem sam. Nie miałem wątpliwości, kto uruchomił infor- mator w Iomi. Byłem pewien, że zrobił to Nuri. Muszę natychmiast zjechać do Iomi. Namiestnik Iomi nie krył zdziwienia, gdy wszedłem do jego gabinetu. - Stało się coś? - spytał. - Nic wielkiego - odpowiedziałem. - Proszę o gościnę na jeden lub dwa dni. Jestem tu nieoficjalnie, mam do załatwienia pewną spra- wę. Poufną- dodałem. - Nie mogę o niej mówić. - Ale zaproszenia na ucztę nie odrzucisz? - Żadnych uczt. Zachowuj się tak, jakby mnie tu nie było. - Wprawdzie nic z tego nie rozumiem, ale będzie tak, jak sobie życzysz. - Chcę się widzieć z Nurim, czy możesz go do mnie przysłać? - Nuri znikł. Od wczoraj nie mogę go znaleźć. - Wyślij ahlów, niech go szukają, jest mi niezbędnie potrzebny. - Zaraz wyślę - obiecał. Nuri nie znalazł się. Nikt nie widział go od dwóch dni i nikt nie miał pojęcia, gdzie go szukać. Wieczorem wysłałem Sir, aby przyprowadziła Nefte. Nefte wbiegła do komnaty radosna jak pta- szek i z rozpędu ulokowała się na moich kolanach, całując mnie na powitanie w policzek. Apsary obrzuciły ją wrednymi spojrzenia- mi, a ona udała, że tego nie widzi. Dahr nie wytrzymała napięcia i mruknęła złośliwie: - Mogłabyś mieć więcej szacunku dla świętej osoby Otomi! - Mam dla niego przyjaźń, a to więcej niż szacunek - odgryzła się Nefte. - Nefte - przywołałem ją do porządku - chcę się widzieć z Nu- rim! Spoważniała. Wstała z moich kolan i stanęła naprzeciw mnie. Patrzyła mi w oczy, mówiąc: - Tobie nie będę kłamać. Wiem, gdzie on jest, ale nie powiem. - Dlaczego? - On mi zabronił. Przewidział, że przyjdziesz i będziesz o nie- go pytać. - Sprawa, która mnie tu sprowadza, jest bardzo ważna. Jeśli naprawdę jesteś moim przyjacielem, proszę, pomóż mi! Widziałem, że się waha. - Powiem Nuriemu, niech sam zdecyduje. Nic więcej nie mogę zrobić. BV - Kiedy przyniesiesz odpowiedź? - Za dwie, trzy godziny. - Więc idź, nie zwlekaj! Nefte wyszła, a ja musiałem czekać. Nuri był wytrawnym gra- czem, jak dotąd nie popełnił błędu. - Czego my tu szukamy? - spytała Sir. - Dlaczego chcesz roz mawiać z Nurim? -Nie my szukamy, tylko ja szukam, a wy jesteście moją ochro- ną. Reszta jest tajemnicą. - Czy możesz nam powiedzieć, o co tu chodzi? - Niestety, nie mogę. - Dlaczego? - Istnieją tajemnice boskie, za których poznanie śmiertelni mu- szą płacić życiem. - Czy Nuri poznał taką tajemnicę? - Właśnie - potwierdziłem. Nefte powróciła po dwóch godzinach, blada i zdenerwowana. - Chcesz go zabić! - wybuchła wchodząc do komnaty. - Nie chcę go zabić! Chcę z nim porozmawiać. - Przyjdzie do ciebie, ale pod jednym warunkiem. - Jakim? - Jako gwarancję jego nietykalności, dasz dwie apsary. Zostaną zawiezione w bezpieczne miejsce, wtedy on przyjdzie do ciebie. Po zakończeniu rozmów apsary zostaną zwolnione. Głupi to on nie jest, pomyślałem. W ten sposób zabezpieczy się przed wszelkimi niespodziankami. - Dobrze - zgodziłem się - przyjmuję warunki, ale z małą po- prawką. On nie ma do mnie zaufania, ja nie muszę mieć do niego. Kto mi zagwarantuje, że apsary powrócą zdrowe i całe nawet wtedy, gdy jemu nic się nie stanie? - Co proponujesz? - spytała Nefte. Do czasu powrotu apsar ty będziesz moim zakładnikiem. - Zgadzam się. Wierzę wam, że dotrzymacie umowy. - Kiedy możemy to przeprowadzić? - Właściwie zaraz. Za piętnaście minut przyjdą po apsary. - Które z was pójdą? - Spytałem apsar. - Nie widzę różnicy - odpowiedziała Sir - pójdzie każda, której każesz. - Zróbcie losowanie, będzie sprawiedliwie - poradziła Nefte. Losy wyciągnęły Akl i Dahr. - Pozostawcie na miejscu broń i inne przedmioty, nic z sobą nie bierzcie - zaleciłem Akl i Dahr. - Sir, ty weź broń i razem z Nefte odprowadź je na spotkanie. Tylko przypilnuj, aby Nefte tu powróciła! - Przypilnuję- obiecała Sir, wieszając na ramieniu automat. Wyszły. Czas zaczął mi się dłużyć, chodziłem po komnacie od drzwi do ściany i z powrotem. Po kilkunastu minutach powróciły Sir i Nefte. Spacerowałem tak jeszcze z pół godziny, gdy ktoś zapu- kał do drzwi. - Wejść! - zawołałem. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Nuri. Wszedł i zatrzymał się na środku komnaty. - Zrewidujcie go! - poleciłem apsarom. Obmacały gościa, ale nic nie znalazły. - Siadaj, Nuri - zaprosiłem - a wy, dziewczęta, przynieście wina, zostawcie nas samych i pilnujcie drzwi! Zostaliśmy sami. Patrzył na mnie spod zmrużonych powiek, a ja na niego. Milczeliśmy. Dopiero gdy Makul przyniosła nam dzbanek wina i gdy rozlałem je do pucharów, odezwałem się: - Napijmy się, Nuri! Napijmy się za to, abym ja zrozumiał cie- bie i abyś ty zrozumiał mnie! - Myślę, że już wszystko zrozumiałem - odpowiedział. - Nic nowego mi nie powiesz. Kim ty jesteś boski Otomi? Oszustem! Czter- dzieste wcielenie Pierwszego Bytu! Posikać się można ze śmiechu! - Nuri - powiedziałem, czuj ąc w sobie j akiś olbrzymi spokój. - Nuri - powtórzyłem. - Jesteś śmieszny. Jesteś mrówką, która wspię- ła się na pierwszy stopień świątyni i sądzi, że wie już wszystko o jej architekturze. - Oszukiwałeś nas, wszyscy nas oszukiwali - powiedział z go- ryczą - ale to się już skończyło. Wyjdziemy stąd. Wyjdziemy na powierzchnię tej planety i zaczniemy nowe życie! - Mylisz się, Nuri! Nikt stąd nie wyjdzie, ani jeden człowiek. - Kto nam w tym przeszkodzi? - zawołał. - Może ty? Zatrzy- masz pół miliona ludzi? Nie bądź śmieszny! -Nie myślę o sobie. Dla mnie możecie wyjść, nie jestem zainte- resowany. Niestety, są inne siły, które do tego nie dopuszczą. - Co nam mogą zrobić? - Nuri, uwierz mi, ty naprawdę jesteś mrówką. Nie masz poję- cia z jakimi siłami będziesz miał do czynienia. Oni zniszczą Oro razem z ludźmi. Pół miliona istnień to jest dla nich nic, to się nie liczy. Zastanowił się. Zauważyłem, że moje słowa zrobiły na nim wra- żenie. Nie był już taki pewny siebie. - Uważasz się za technika i chemika - ciągnąłem - za bardzo zdolnego wynalazcę, który wynalazł sztuczne włókno, materiał wy- buchowy i parę innych rzeczy. Wiem, że godzę w twoją miłość wła- sną, ale błagam cię, uwierz mi. Twoja wiedza i wynalazki są niczym, całkowitym zerem. To, co reprezentujesz, nie liczy się w konfronta- cji z siłami, którym chcesz się przeciwstawić. - Dlaczego tak zależy ci na tym, abym się wycofał? - spytał. -Żadna tajemnica. Ty masz tu jedną dziewczynę, a ja mam sie- dem. Chcę, żeby żyły, boje kocham. Nie mogę pogodzić się z kata- strofą, którą spowodujesz. - Powiedz konkretnie, co nam grozi? - Wiesz, czym jest Oro? - Wiem. Przetrwalnikiem umieszczonym pod powierzchnią planety. - Przetrwalnik jest otoczony skorupą detronowego pancerza, chłodzonego płynnym helem. Trzecia część pancerza jest zanurzona w lawie planety o temperaturze około trzech tysięcy stopni, czyli temperaturze płynnej stali. Wystarczy zdalnie zatrzymać sprężarki chłodzenia, a wszyscy mieszkańcy Oro upieką się jak kurczaki. Oni tego nie zrobią, bo są „humanitarni": po prostu rozerwą pancerz, a lawa w ciągu kilku minut zaleje Oro. Nikt nie ocali się. Wierz mi, że oni to zrobią. - Kim są ci „oni"? - To automaty, człekokształtne androidy, coś, co wygląda jak człowiek. Sprawują nadzór nad Oro z powierzchni planety, ale wie- dzą o wszystkim, co się tutaj dzieje. Wczoraj jeden z nich wyleciał na twojej minie, ale nic mu się nie stało, trochę się tylko potłukł. Miałeś szczęście, że cię nie dopadł, bo pewnie by cię zabił. Coś rozważał, wreszcie zapytał: - Czy na powierzchni planety żyją ludzie? - Tak, całą powierzchnię planety zamieszkują ludzie. Jest ich około pięciu miliardów. - Czy są to ci ludzie, którzy zbudowali Oro? - Nie, Oro zbudowali inni ludzie, nie z tej planety. - To znaczy, że ci ludzie z powierzchni nic o nas nie wiedzą? - Zupełnie nic. Nie mają pojęcia, że Oro istnieje. - Opowiedz mi, jak tam jest - poprosił. - Pozornie tak samo jak tu, ale nie ma poziomów. Jest jeden poziom, powierzchnia kulistej planety. Wokół niej - niebo i prze- strzeń. Na niebie słońce, nocą księżyc i gwiazdy. Tylko jedną trzecią planety zajmują lądy, reszta to olbrzymie zbiorniki wody, zwane morzami i oceanami. Na lądach są rzeki, jeziora, góry i pustynie, a także lasy, pola i miasta. Niektóre z miast są olbrzymie, żyje w nich po kilka, a nawet kilkanaście milionów ludzi. Cały ten świat dzieli się na państwa, narody i rasy. Nie ma tam ziemi niczyjej. Wszystko jest czyjąś własnością. Trwa ustawiczna walka między ludźmi, mię- dzy państwami. Jedni chcą zagarnąć państwa innych i zmusić ich do niewolniczej pracy, żyć ich kosztem lub wyniszczyć totalnie. Wszyst- kie państwa utrzymują uzbrojone armie, aby bronić swej suweren- ności i własności lub aby napadać na inne państwa. Właściwie bez przerwy trwa wojna, tylko jej nasilenie jest różne. Co kilkadziesiąt lat szał ogarnia całą ludzkość. Wtedy walczą wszyscy. Wynaleziono broń totalnego zniszczenia, która w ciągu kilku sekund niszczy całe miasta wraz z ich mieszkańcami. Wojna toczy się na ziemi, w po- wietrzu i na morzu. Nie ma miejsca, gdzie można czuć się bezpiecz- nym. Zabija się wszystkich: mężczyzn, kobiety, dzieci; nic się nie liczy, nie ma żadnych świętości. Istnieje tylko jedno prawo - prawo wojny. - Dlaczego ludzie tak się wyniszczają? - spytał Nuri. - Z tych samych powodów, z których kastę Moo zepchnięto do Iomi i zrobiono z niej niewolników. Powody są zawsze takie same. Tylko tam, na powierzchni, nie bawią się już w palenie na stosach. Dla nich to już historia. Stosują wydajniejsze techniki; budują fa- bryki śmierci, w których niszczy się miliony ludzi w komorach ga- zowych, a ich ciała spala się w krematoriach. Ludzi żyje tam wiele, a więc należy wielu zniszczyć; obowiązuje duża wydajność. Wierz mi, Nuri, nie ma sensu szukać innego świata. Nawet gdy- byś stąd wyszedł, nie znajdziesz nic lepszego. Uważam, że powinie- neś pomóc Amate, która zamierza przeprowadzić w Oro reformy. Chce zrównać kasty w prawach i przywilejach. Nie upora się z tym od razu, ale stopniowo można tego dokonać. Przestałem mówić, on też się nie odzywał. Widziałem, że zasta- nawia się intensywnie. Wreszcie odezwał się przytłumionym głosem: - Gdybym mógł uwierzyć, że to, co mówiłeś, jest prawdą... - Powinieneś uwierzyć! - odpowiedziałem. - Kim ty właściwie jesteś? - spytał. - Wiem, że jestem człowiekiem, tak jak i ty. Wiem, że jestem wysłannikiem tych, który zbudowali Oro. Co pięćset lat przybywa tu taki wysłannik, aby sprawdzić, jak żyjecie. Potem zdaje z tego relację. - Nie jesteś więc wcieleniem boga, Pierwszego Bytu i tak dalej? - To są mity, mity stworzono dla ludzi, bo ludzie muszą w coś wierzyć. Znowu zapadło milczenie. Piliśmy wino bez słowa. Nie wiem, o czym on myślał, może rozważał prawdopodobieństwo tego, co usłyszał? Może wahał się, czy mi uwierzyć? Ja myślałem o nim. O tym, czy go przekonałem, czy zrozumiał, bo od tego zależało życie moje, moich dziewcząt, mieszkańców Oro. Dopił wino i wstał. - Pójdę już - powiedział. - Wszystko zostało powiedziane. - Jakie masz zamiary? - spytałem. - Nie wiem jeszcze, przemyślę to, co usłyszałem - odparł. - Zrobiłem, co mogłem, Nuri - oznajmiłem z determinacją. Wszystko, co usłyszałeś, jest prawdą i tylko prawdą. Jeśli cię nie przekonałem, to nie moja wina. Los Oro jest w twoich rękach i ty ponosisz za to miejsce odpowiedzialność. - Zdaję sobie z tego sprawę- odpowiedział - ale jeszcze nie wiem, co zrobię. Muszę się zastanowić - powtórzył. - Teraz odchodzę. -Żegnaj! Gdy Nuri poszedł, usiadłem i zastanowiłem się nad przebiegiem rozmowy. Nie miałem pewności, że go przekonałem. Przeczuwałem klęskę. Jeszcze nie chciałem przyznać się do porażki, ale przeczucie mówiło mi, że ten człowiek jest maniakiem odrzucającym wszelkie argumenty. Akl i Dahr powróciły po godzinie, więc zwolniłem Nefte. Wy- chodząc spytała: - Doszliście z Nurim do porozumienia? - Nie wiem Nefte, to się dopiero okaże. Trzeba było wracać na poziom Oro, nic więcej nie mogłem zro- bić. Przed odjazdem wstąpiłem do namiestnika. - Już nas opuszczasz? - spytał zdziwiony. - Tak. Wykonałem swoją misję, wracam do Oro. - Nuriego do tej pory nie znaleziono - zakomunikował mi. - Nie wiem, co się z nim stało. Może nie żyje? - Żyje i cieszy się dobrym zdrowiem, ale wydaj rozkaz areszto- wania go. Gdyby udało się go złapać, w co wątpię, dostarcz go na- tychmiast do Oro. Pamiętaj, natychmiast! - Pod jakim zarzutem mam go aresztować? - Pod zarzutem organizowania buntu! - Czy naprawdę grozi nam bunt? - Tak, musimy się z tym liczyć. - Co mam zrobić? - zawołał, wyraźnie przestraszony. - Na razie obserwuj. Jeżeli coś zauważysz, wysyłaj do mnie meldunki przez specjalnych konnych gońców. - Zastosuję się do twoich poleceń - obiecał. Był już prawie wieczór, gdy zsiadłem z konia przed pałacem Amate. Wbiegłem do pałacu tak szybko, że dziewczęca gwardia nie zdążyła oddać mi honorów. W jednej z komnat znalazłem Amate. Siedziała otoczona dworem i oglądała balet. Podniosła się na mój widok i pocałowała na powitanie. Usiadłem obok niej i przyjąłem podany puchar wina. - Gdzie wyjeżdżałeś? - spytała. - Do Iomi. - Coś pilnego? - Bardzo! Czy znasz człowieka imieniem Nuri? - Słyszałam o nim, podobno bardzo zdolny inżynier. Jedyny Moo przeniesiony do kasty Tanę. - Tak, to ten sam. Prawdopodobnie będzie przywódcą buntu kasty Moo. Spojrzała na mnie z niepokojem. -Żartujesz? - Niestety nie. Buntu jeszcze nie ma, ale lada chwila może wy- buchnąć. Musimy być przygotowani do obrony. - Czego chce ten Nuri? - Wolności dla kasty Moo - odpowiedziałem, choć była to jedy- nie część prawdy. - Kazałeś go aresztować? - Tak, ale wątpię, by to się udało. Ukrywa się. - Co o tym myślisz? - Myślę, że gdy wybuchnie bunt, ogarnie nie tylko Moo. Jestem pewien, że dołączą do nich również Pehu. Jest ich razem czterysta tysięcy, z tego zdolnych do walki około stu tysięcy. Co możemy im przeciwstawić? - Siri i Tanę - podpowiedziała. - Sześćdziesiąt sześć tysięcy Siri, co daje dwadzieścia dwa ty- siące zdolnych do walki, bo u nich można liczyć również kobiety, i trzydzieści trzy tysiące Tanę, co daje osiem tysięcy zdolnych do walki. Razem trzydzieści tysięcy. Czyli stosunek jeden do trzech. - Tanę nie wystawią ośmiu tysięcy żołnierzy. Zapomniałeś, że w każdej rodzinie Tanę jest osiem dorosłych kobiet. - A ile wystawią? - Najwyżej cztery tysiące. - Wobec tego możemy przyjąć stosunek jeden do czterech. My w najlepszym przypadku wystawimy pięć tysięcy, oni sto tysięcy. - Szanse mamy znikome - stwierdziła. - Tak wygląda - odpowiedziałem - ale muszę to jeszcze prze- myśleć. Balet się skończył. Harsy podeszły do Amate i zgięły się w głębokim ukłonie. - Pięknie tańczyłyście - pochwaliłem. - Wasz taniec daje przy- jemność oczom i ukojenie duszy. Moja pochwała sprawiła im widoczną przyjemność. Jedna wy- sunęła się przed inne i składając głęboki ukłon powiedziała: - Jeśli pozwolisz, Otomi, zatańczymy tylko dla ciebie. - Bardzo dobrze - zgodziłem się - chętnie popatrzę. Najpierw cicho, potem coraz głośniej popłynęły dźwięki muzy- ki. Harsy zaczęły tańczyć - powoli, a w miarę przyśpieszania tonów ich ciała zaczęły wirować coraz szybciej w rytmie szalejących dźwię- ków. Zrozumiałem, co tańczyły. To była burza. Wiatr się wzmagał, wyginał gałęzie drzew. Z tonów muzyki płynął niepokój. Brzmiała teraz głośno, naśladując ryk szalejącej burzy. Harsy oszalały, po- rwał je wir tańca. Kontury ich ciał rozpływały się w wirze obrotów. Uderzyła ostatnia fala dźwięków i wyrwał się z niej grom. Harsy padły rażone nim, a burza szalała dalej. Czy uda się ją przetrwać? VIII D o komnaty weszła Sir. - Przyjechał goniec z lomi! - zameldowała. - Przyprowadź go tutaj. Wszedł oficer ahlów, przyklęknął i podał mi rulon z meldun- kiem. „W mieście wzrasta niepokój - pisał namiestnik. - Połowa Moo nie zgłasza się do pracy. Na ulicach i placach gromadzą się grupy dyskutujących. Nocą wokół lomi słychać odgłosy wybuchów. Nuri w dalszym ciągu nieuchwytny". Z meldunków wynikało, że Nuri nie dał się przekonać. Napisa- łem do namiestnika: „Przygotuj się do natychmiastowej ewakuacji lomi. Kobiety i dzieci z kast Tanę i Siri zaraz odeślij do Oro. Wszyscy mężczyźni Tanę i Siri powinni zamieszkać razem, najlepiej w twoim pałacu. Niech będą uzbrojeni. Nie trać kontaktu z ahlami, w każdej chwili możecie się spodziewać ataku. Pomyśl o koniach. W przypadku ata- ku nie stawiajcie oporu, uciekajcie do Oro lub Tollan". Zapieczętowałem list i oddałem go ahlowi. - Odpocznij, a potem zawieź go namiestnikowi! - przykazałem. Wyjąłem z walizki paczkę papierosów. W ostatnich dniach mało paliłem, właściwie prawie wcale, ale teraz musiałem się poważnie zastanowić. Papieros pomagał mi myśleć. Jakie właściwie są nasze możliwości obrony? Anan i lomi moż- na z góry uznać za stracone. Możemy się bronić na poziomie Tollan. Wróg nadejdzie, a raczej przyjedzie windami. Nie możemy uszko- dzić wind - bo są niezniszczalne - ale możemy zagrodzić do nich drogę. Wyobraziłem sobie mur, zaopatrzony w strzelnice, z których będziemy razić wroga. W końcu atak może trwać tylko pół godziny. Po tym czasie winda ruszy w dół. Musiałem spotkać się z Amate i omówić plan obrony. Przeczu- cie mówiło mi, że czasu jest mało. Należy się śpieszyć. Zebrałem apsary i ruszyliśmy do pałacu. Gdy wszedłem do komnaty, Amate spojrzała na mnie i wszyst- ko odgadła. - Wiedziałam! - krzyknęła, rzucając mi się na szyję. - Wiedzia- łam, że coś wymyślisz. Prawda, że mamy szanse? - spytała. - Mamy, i to spore - odpowiedziałem - ale musimy zacząć dzia- łać. Każda chwila jest droga. - Co mam robić? - Zgromadź jutro przywódców kast Tanę i Siri. Muszę się z nimi naradzić i wszcząć pewne przygotowania. Potrzebuję rów- nież inżynierów i budowniczych. Będziemy musieli wznieść for- tyfikacje. - Kiedy chcesz z nimi rozmawiać? - Tanę i Siri przyjmę rano, a inżynierów po obiedzie. - Załatwione! Co dalej? - Jaki jest stan uzbrojenia? Czy macie zapasy broni? - Wiem, że są w magazynach. Ale ile jej tam jest, nie mam po- jęcia. Wezwę kabina, on jest za to odpowiedzialny. - Zrób to od razu. Amate wydała dyspozycję siudrom i zwróciła się do mnie: - Na co masz ochotę? Wino, balet, muzyka? A może coś zjesz? - Na ciebie - powiedziałem, śmiejąc się. - Niestety - odpowiedziała rozbrajająco - moja noc jest poju- trze, nie mogę wyłamać się z kolejności. - No widzisz, jaka z ciebie władczyni - zażartowałem. - Władam tylko Oro, nie Otomim i apsarami - odpowiedziała. -I tak jest dobrze - dodała po chwili. - Trudno, poczekam. Wszedł kabin, znajomy stary grubas. - Chwała ci, Otomi - powitał mnie przyklękając. - Wzywałaś mnie? - spytał Amate. - To ja chcę z tobą mówić, kabinie. Ile macie broni i w jakim ona jest stanie? - spytałem. - Pewna ilość broni, ale nie wiem jak duża - odpowiedział - jest zmagazynowana w podziemiach pałacu, ale nie wiem, w jakim jest stanie. Ta broń leży tam od niepamiętnych czasów, nikt jej nie potrzebował, więc też nikt się o nią nie troszczył. - Zrobisz spis tej broni. Natychmiast należy przystąpić do jej naprawy i konserwacji. - Skąd mam wziąć ludzi? - Ściągniesz ich z Oro i Tollan. To rozkaz! - Idź już, kabinie, i wykonaj polecenia Otomi! - Przykazała Ama- te. - Daję ci wszelkie pełnomocnictwa, sprawa broni jest bardzo ważna. Kabin wyszedł, Amate wkrótce po nim. Pozostałem sam. Staną- łem przy oknie i patrzyłem na perspektywę Miasta Kwiatu. Niedale- ko, jakieś trzysta metrów od pałacu zaczynało się jezioro, otoczone bulwarem wysadzonym pierzastymi palmami. Po drugiej stronie je- ziora piętrzył się masyw świątyni. Nasz ostatnia reduta, pomyślałem. Jeśli nie uda się zatrzymać ich w Tollan, będziemy bronić jej do końca. Spoglądając na świątynię, zrozumiałem wszystko. Bunt Moo jest nieunikniony, a Nuri to nowy prorok. Ma na to wystarczająco dużo sprytu, szaleństwa i inteligencji. - ANUS, zgłoś się! - wołałem do psychonu, siedząc w sypialni na łożu. - Słucham - zgłosił się po chwili. - Potrzebuję broni i amunicji. - Niewiele jej mam - odpowiedział. - Co możesz przysłać? - Karabin maszynowy i pięć automatów. Mam jeszcze trochę amunicji i granaty. - Dlaczego tak mało? - spytałem zawiedziony. - To wszystko, czym dysponuję. Nigdy nie miałem arsenału dla dywizji. - Jakie masz zamiary? - spytał. - Będziemy bronić dostępu do wyjścia z Oro. - Uważasz, że ci się uda? - Mamy pewne szanse, ale liczyłem, że przyślesz więcej broni. - Niestety, nie mam. Kiedy ci tę broń przysłać? - Jutro o północy. - W porządku. - Dziękuję, to wszystko, czego od ciebie potrzebowałem. Byłem zawiedziony. Zakładałem, że ANUS dostarczy większą ilość broni i amunicji. Trudno, pomyślałem, będziemy się bronić tym co mamy. Do sypialni weszła Sir, która miała dzisiaj dyżur. Usiadła obok na łóżku i spytała: - Czuję, że masz jakiś problem. Czy mogę ci pomóc? - Oczywiście - odpowiedziałem - ale zrzuć te szmatki. - Wiesz, że nie o to chodzi. Od pewnego czasu coś przed nami ukrywasz. Czy już nam nie ufasz? - Wierzę wam, tak jak zawsze, ale... boję się wam o tym powie- dzieć. Tym razem chodzi o tajemnicę, która będzie dla was szokiem. Zamyśliła się i po dłuższej chwili oświadczyła: - Tajemnice mają to do siebie, że lepiej jest, gdy się ich nie zna. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli nam nic nie powiesz. Wtajemniczone czy nie, zawsze będziemy z tobą aż do końca, Otomi. - Dziękuję - odpowiedziałem. - To się nazywa bezgraniczne zaufanie. W sali konferencyjnej czekali już na mnie. Przy stole siedziało dwóch Tanę i trzech Siri, z drugiej strony stołu zajęła miejsce Amate. Wstali na mój widok i dość zgodnym chórem wyskandowali formułę powitania. Amate wyszła mi naprzeciw i powitała pocałun- kiem. Od pewnego czasu nie kryła swoich uczuć do mnie, przeciw- nie, manifestowała je wobec otoczenia. - Zebrałem was tutaj, czcigodni naczelnicy kast Tanę i Siri - zacząłem - aby omówić z wami plan obrony. Nad Oro zbiera się burza, lada dzień wybuchnie bunt kast Moo i Pehu. Jest oczywiste, że uderzana poziomy Tollan i Oro. - O co im chodzi? - zapytał jeden z Tanę. - Nie chcą być dalej niewolnikami. Niszcząc kasty Tanę i Siri, wyzwolą się spod waszego wyzysku. - Co powinniśmy zrobić? - zapytał jeden z Siri. - To zależy od was. Są dwie możliwości: albo dobrowolnie od- dacie głowy pod miecz Moo, albo będziecie walczyć. - Nie wierzę w możliwość obrony - powiedział drugi Tanę. - Moo i Pehu jest czterysta tysięcy, Tanę i Siri razem - sto tysięcy. Wynik jest z góry przesądzony. - Wcale nie jest przesądzony - zaprzeczyłem. - Tanę i Siri mają szansą, bo w walce liczy się nie tylko siła, ale i rozum. Najważniej- sza jest wola walki. Jeśli nie macie ochoty się bić, na pewno nie zwyciężycie. Zdecydujcie: chcecie walczyć, czy nie? - Tak - odpowiedzieli twardo Siri. - Tak - poparli ich Tanę, ale zabrzmiało to niezbyt pewnie. - Cieszę się, że jest w was taka wielka i niezłomna wola walki. Mamy duże szanse obrony, ale czas nagli. Należy natychmiast for- mować oddziały. Pamiętajcie, że liczy się każdy żołnierz, a jest nas mało. Wracajcie do swych kast i zacznijcie działać. Przypominam: śpieszcie się, aby nas nie zaskoczono! Gdy wyszli, Amate powiedziała: - Są już inżynierowie od budownictwa. Czy mają zaczekać? - Wezwij ich tutaj, nie ma sensu odkładać tej rozmowy. Było ich czterech, skłonili się i zasiedli przy stole. - Chodzi o wybudowanie konstrukcji fortyfikacyjnych na po ziomie Tollan, przy szybach wind - wyjaśniłem im. - Ma to być mur w kształcie równoramiennego trapezu. Oto rysunki - podałem im szkice. Oglądali je przez chwilę, coś tam uzgadniając. - Ile szybów mamy zagrodzić murem? - padło pytanie. - Trzy. Przy czwartym należy wykopać głęboki rów i usypać wał według tego szkicu. - Jaki jest termin? - spytał jeden z nich. - Najwyżej tydzień. - Nie możemy zbudować muru w tak krótkim czasie. Wapno się nie zwiąże. To będzie fikcja, a nie fortyfikacja. No tak, pomyślałem, oni nie znającementu. Zapomniałem o tym. - Co proponujecie? - spytałem. Naradzali się dość długo. Wreszcie ten, który poprzednio zabie- rał głos, zaproponował: - Możemy wykonać ostrokół wzmocniony wałem. Z drewnem będą duże trudności, jest go bardzo mało, ale sądzę, że jakoś wybrniemy. - Zgoda! Wykonajcie ostrokół. Musiałem samokrytycznie stwierdzić, że w mojej koncepcji obrony były błędy. Broni palnej będzie dużo mniej, niż się spodzie- wałem. Tanę nie mieli chęci walczyć. Pomiędzy ostrokołem a mu- rem była zasadnicza różnica. Słońce zachodziło już za horyzont. Dziewczyny stały w szere- gu na placyku przed pawilonem. Było ich dwadzieścia. - Witajcie, dziewczęta! - zawołałem podchodząc do nich. - Chwała ci, Otomi! - wyskandowały. - Czy wiecie, po co was tu wezwałem? - Wiemy - odezwały się głosy - mamy walczyć. - Tak - potwierdziłem - chodzi o walkę. Można w niej zyskać sławę, ale można też stracić życie lub zostać kaleką. Walka nie bę- dzie łatwa i wcale nie obiecuję wam, że zwyciężymy. Te z was, któ- re nie mająw sobie dość odwagi, mogą się wycofać. Pomyślcie, czy czujecie się dość silne, aby walczyć, to znaczy zabijać lub zostać zabitym. Daję wam czas do namysłu, teraz rozejdźcie się. Zbiórka za piętnaście minut. Dziewczęta zbiły się w grupy po trzy, po cztery i coś tam szeptały. - Sir, wyślij kogoś do kabina, aby przysłał jutro krawców i szew ców. Musimy je umundurować. - Zbiórka! - krzyknęła Sir, gdy upłynął wyznaczony czas. Stanęły równym rzędem. - Te, które rezygnują, niech wystąpią! - zwróciłem się do dziew- cząt. Żadna się nie ruszyła. - Rozumiem, że wszystkie chcecie walczyć? - Tak, chcemy - zawołały. - Dziękuję! Przyjmuję was do oddziału! - Hura! Moja „armia" liczyła wraz ze mną trzydziestu żołnierzy. Prze- szedłem się wzdłuż szeregu. Patrzyły na mnie roziskrzone oczy dzie- więtnastolatek, dobrze zbudowanych, silnych i ładnych dziewcząt. Zastanowiłem się, dlaczego właściwie wciąż stawiam na dziewczy- ny? Mógłbym przecież zwerbować chłopców albo mężczyzn. Gdy tak stałem i patrzyłem na nie, odpowiedź przyszła sama. One mnie kochały, a zakochana dziewczyna zrobi wszystko dla swo- jego mężczyzny. ANUS przysłał nieco więcej broni niż obiecywał. Widocznie przejrzał dokładnie swój arsenał. Oprócz obiecanego karabinu ma- szynowego i pięciu automatów, były w przesyłce dwa wielostrzałowe karabiny snajperskie z lunetami, cztery rewolwery i granatnik bez- odrzutowy z czterdziestoma głowicami. Znalazło się też sporo amu- nicji i sto dwadzieścia granatów. Na paczkach zobaczyłem kartkę: „Wysyłam wszystko, co mam. Nie spodziewaj się nawet jedne- go naboju więcej. Życzę powodzenia. ANUS". - Dobre i to - zwróciłem się do Sir - uzbroimy oddział całkiem przyzwoicie. - Nie wystarczy dla wszystkich automatów - zauważyła. - Nie każda musi mieć automat. W końcu obsłudze karabinów maszynowych i granatników wystarczą pistolety. Te z automatami nie dostaną pistoletów. W ten sposób wszystkie będą uzbrojone w broń palną, a mieczami też nie należy pogardzać. Te nowe trzeba szybko nauczyć posługiwania się bronią i taktyki. Rozumiesz, o co chodzi? - Tak, chodzi ci o specyfikę walki bronią palną. - Właśnie, musząjąszybko opanować. I jeszcze jedno: oszczę- dzajcie amunicję, nie mamy jej zbyt wiele, a więcej nie dostaniemy. Wczesnym rankiem obudził mnie goniec od namiestnika z Iomi. Niecierpliwie rozerwałem pieczęć meldunku. Namiestnik donosił: „Wczoraj wieczorem, nie wiadomo jaką metodą, zniszczono j edną z fabryk na przedmieś ciu Iomi. Nastąpił silny wybuch, a z fa- bryki ostały gruzy. Nikt nie zginął. Moo nie zgłaszają się do pracy, bez przerwy wiecują na ulicach i placach Iomi. Na jutrzejszy pora- nek jest zapowiedziany wiec z udziałem wszystkich dorosłych Moo. Podobno ma do nich przemówić nowy prorok. Słyszałem pogłoski, że jest nimNuri". Dobrze słyszałeś, namiesitniku, pomyślałem, ale co z tego? Nie na- pisał, gdzie odbędzie się wiec, w mieście czy poza miastem. Jeśli mają zgromadzić się wszyscy dorośli, to na pewno poza miastem. A gdyby wpaść tam znienacka i zastrzelić lub porwać Nuriego? Ryzykowny wyczyn, ale zaskoczenie to połowa sukcesu. Ten desperacki pomysł olśnił mnie i postanowiłem zagrać va banąue: albo się uda, albo... Usiadłem i zacząłem obmyślać warianty akcji. Po godzinie mia- łem gotowy plan. Wezwałem apsary. Był już zmrok, gdy dojechaliśmy do windy. Wprowadzaliśmy właśnie konie na platformę, gdy z oddali usłyszałem szczekanie psa. - Tylko tego nam brakowało - zwróciłem się do apsar. - Tika nas goni. - Sus miała go pilnowaić - odezwała się Dahr - ale widocznie jej uciekł. Tika zziajany wskoczył na platformę, usiadł na zadzie i wywie- sił czerwony jęzor. Bardzo był z siebie zadowolony. - Teraz już nic nie poradzimy - stwierdziłem - musimy go zabrać. Pałac namiestnika był ufortyfikowany. Zrobiono wszystko, aby zabezpieczyć się przed niespodziewanym atakiem. Wokół stały straże. - Kto idzie? - krzyknął wartownik. - Otomi - odpowiedziałem. - Zaprowadź mnie do namiestnika. Krzyknął w kierunku wejścia. Wyszło dwóch ludzi z pochod niami, jednego z nich znałem. - Chwała ci, Otomi! -wypowiedział sakramentalne powitanie. Zauważyłem, że się ucieszył z naszego przybycia. Namiestnik wyszedł naprzeciw nas. - Witam! Witam! - wołał z daleka. - Otomi, jesteś zawsze tam, gdzie trzeba i kiedy trzeba. Zrobiło się tutaj gorąco, myślę, że jutro po wiecu zaatakują. - Uspokój się - odpowiedziałem. - Omówimy wszystko póź- niej. Czy mogę zająć swoje komnaty? - spytałem. - Oczywiście, stoją puste. - Gdzie się odbędzie wiec? - Pod miastem jest duże pastwisko, tam właśnie mają się jutro rano zebrać. - Wysłałeś do Oro kobiety i dzieci? - Wysłałem, ale Nefte nie chce opuścić Iomi. - Nuri? - Właśnie - potwierdził. - Rano zbierz wszystkich pozostałych i jedźcie do Oro. Tam zgłoś się do Amate i wyjaśnij, że działasz z mojego polecenia. - Dobrze, ale jeśli Nefte nie zechce wyjechać? - To jej sprawa. Teraz zamknij ją w komnacie z okratowanym oknem, a pod drzwiami postaw straż. - Jak długo ma być więziona? - Wyjadę stąd godzinę przed świtem. Dasz mi przewodnika, który wskaże mi miejsce wiecu. W dwie godziny po powrocie prze- wodnika wyjedziecie z Iomi. Tuż przedtem uwolnisz Nefte. - Co zamierzasz, Otomi? - Nie mogę co powiedzieć. Im mniej ludzi wie, po co tu jestem, tym lepiej. Teraz przyślij nam kolację, bo chcę iść spać. Pamiętaj, wykonaj dokładnie wszystko, co powiedziałem. - Wszystko będzie jak kazałeś - obiecał. Przewodnik zatrzymał się na skraju miasta. Wskazał ręką przed siebie i powiedział: - Tu zaczyna się pastwisko. - Dziękuję - odpowiedziałem. - Wracaj teraz do namiestnika! Poczekałem, aż odszedł. Noc była dość widna. W mroku przed nami widniały zarysy niewielkiego domu, a obok niego szopy. - Zajmiemy ten budynek - zwróciłem się do apsar. - Mieszkań ców zwiążcie, ale nie róbcie im krzywdy. Obstawcie okna i drzwi, nikt nie może uciec. Idźcie! Ja, Nan i Pea przytrzymamy konie. Nasłuchiwałem w napięciu, czy uda się im opanować budynek bez hałasu. Był on wprawdzie odosobniony, ale w nocy głos niesie daleko. Nic nie usłyszałem. Z mroku wyłoniła się Dahr. Drgnąłem mimo woli; apsary chodziły jak koty. - Załatwione! - zameldowała. - Konie wprowadźcie do szopy, my będziemy w budynku - po- leciłem. Usiadłem na stołku w izbie i zapaliłem papierosa. Miałem dwa warianty akcji: nagłą szarżą, z udziałem broni maszynowej, wznie- cić w tłumie panikę, dopaść Nuriego i zastrzelić go lub porwać, albo - gdyby tłum był zbyt duży - zastrzelić go znienacka, gdy będzie prze- mawiał. Zrobiło się widno. Wszedłem na strych. Szczytowe okno pod- dasza wychodziło na pastwisko. W dali, w odległości czterystu me- trów, rosło jedyne samotne drzewo. Pod nim zobaczyłem prowizo- ryczne rusztowanie - kilka beczek pokrytych deskami. Pewnie stamtąd będzie przemawiał, pomyślałem. Drzewo otaczały ze dwie setki Moo. Czekaliśmy, obserwując drogę i pastwisko. Zewsząd ściągali ludzie, najpierw pojedynczo, potem już szli nie kończącą się rzeką. Pastwisko szybko wypełniło się ludźmi; było ich sto pięćdziesiąt, może dwieście tysięcy. O szar- ży przestałem marzyć, nigdy nie wydostalibyśmy się z tego tłumu. - Akl i Dahr! - rozkazałem. - Weźcie karabiny. Gdy Nuri za- cznie mówić, zastrzelicie go. Reszta zejdzie na dół i przygotuje ko- nie. Zaraz po strzałach uciekamy. - To duża odległość, Otomi - zauważyła Dahr, patrząc przez lunetę karabinu - nie jestem pewna, czy trafimy. - Celujcie w pierś albo w brzuch, a na pewno wam się uda - powiedziałem. - Z tej odległości strzał w głowę jest zbyt ryzy- kowny. O ósmej na rusztowanie wszedł Nuri. Poznałem go od razu, patrząc przez lornetkę. Podniósł ręce do góry i stało się coś dziwne- go. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co się dzieje. Dopiero gdy spojrzałem w górę, pojąłem. Z nieba zniknęły chmury; została tylko szarość i naga atomowa lampa, imitująca słońce. Nuri wyłączył sys- tem wideo. Stał i wyciągał ręce ku niebu. Mówił coś, ale głosu z tej odle- głości nie słyszałem. - Zastrzelcie go! - krzyknąłem ze świadomością, że i tak wszyst ko stracone. Dwa strzały zlały się w jeden. Nuri zachwiał się i runął z rusz- towania. - Wynosimy się stąd! - krzyknąłem, zbiegając ze strychu. Pędziliśmy przez bezludne miasto, w końcu zatrzymałem konia przed pałacem namiestnika. - Dahr i Sir za mną! - zakomenderowałem, zsiadając z konia. - Zabierzemy Nefte, ona tu została. Nefte nie musieliśmy szukać, czekała na nas. Stała na schodach prowadzących na pierwsze piętro pałacu. Nie ruszyła się, gdy do niej podeszliśmy. Miała w oczach coś niepokojącego. - Nefte! - Zwróciłem się do niej. - Zabieram cię do Oro! - Dobrze - odpowiedziała. - Jadę z tobą, ale przed odjazdem zabierz z komnaty to, co tam zostawiłeś. -Co? - Nie wiem, jak się to nazywa. Sam zobacz, leży na stole. Może zapomniałem czegoś, pomyślałem kierując się w stronę komnaty. Miałem jeszcze z pięć metrów do wejścia, gdy obok mnie przebiegł Tika. Drzwi do komnaty były uchylone, Tika oparł się o nie łapami i popchnął. Podmuch wybuchu rzucił mnie o podłogę, minęło kilkanaście sekund, zanim poderwałem się na nogi. Tika leżał pod ścianą korytarza; przypominał bezkształtny worek, z którego sączy- ła się krew. Za sobą, na schodach, usłyszałem trzask serii z automa- tu. Podbiegłem. Nefte leżała na schodach, nie żyła. Spojrzałem na apsary. Tępo patrzyły przed siebie. Galopem dojechaliśmy do windy. Tam, na granicy świata, gdzie tak niedawno była bezkresna przestrzeń, stał nagi, szary, mur, nie przysłonięty już mirażem nieskończonych dali. Walił się świat Oro, podmuch wydarzeń rozwiewał fikcyjne miraże. W windzie, jadąc na poziom Tollan, myślałem o tym, co się wy- darzyło. Nefte chciała zabić mnie, a zabiła Tikę. Na pewno działała z polecenia Nuriego. Tika jeszcze raz -już ostatni - ocalił mi życie. Nefte nie wiedziała, że Nuri już wtedy nie żył. A może on żyje? - Czy Moo mają waju? - spytałem Sir. - Mają słyszałam o dwóch - odpowiedziała. Jeżeli nie został trafiony śmiertelnie, wyleczą go, i to szybko, pomyślałem. Trudno, usprawiedliwiałem się przed sobą, zrobiłem wszystko, co było można. Na poziomie Tollan, przy szybie windy, czekało na nas trzech Siri. Jednym z nich był Tava, ojciec Sir. - Otomi, ratuj nas! - zawołał na mój widok. - Siri ogarnęła panika. Byt Pierwszy odwrócił od nas swoje oblicze. Mówią że na- stąpi koniec świata. - Uspokójcie się- odpowiedziałem. - To nie od was Byt Pierw- szy odwrócił oblicze, ale od przeklętych Moo. - Błagam, Otomi! Jedź z nami do Tollan i przemów do Siri - prosił Tava. - Dobrze, zrobię to, o co prosisz. Siri zebrali się na największym placu w Tollan. Byli wzburzeni i przestraszeni. Wszedłem na zaimprowizowaną mównicę i zawoła- łem gromkim głosem: - Szlachetni Siri! Ja, czterdzieste wcielenie Pierwszego Bytu, mówię wam, że jesteście w błędzie. Byt Pierwszy odwrócił swe oblicze od kasty Moo, bo bluźnierstwa tej kasty są ogromne. Wie- cie już, że w Iomi wybuchł bunt przeciwko bogu, władzy i pra- wom. To właśnie obraziło Byt Pierwszy. To prawda, że koniec świata może nastąpić, ale tylko wtedy, gdy Moo zajmą poziomy Annan, Tollan i Oro. Ja, Otomi, wierzę, że do tego nie dopuścicie. Zamiast rozpaczać, przygotujcie się do walki, bo miła jest ona Najwyższemu. Pamiętajcie, że ja i Amate liczymy na was, na wa- sze męstwo i ofiarność. - Chwała ci, Otomi - skandował tłum. Siri dali się przekonać, uwierzyli moim słowom. Czy dadzą się przekonać Tanę? Po południu dotarliśmy do Oro. W mieście panowała panika. Zewsząd słyszałem histeryczne zawodzenie kobiet i płacz przestra- szonych dzieci. Z pałacu wybiegła nam naprzeciw przestraszona Amate. - Co się dzieje Otomi? - zawołała, nie panując nad sobą. - Na razie nic groźnego, nie ma powodów do paniki. Roześlij gońców! Niech Tanę zbiorą się przed pałacem, a wszystko im wy jaśnię. Moja obecność i opanowanie podziałały na Amate uspokajająco. - Zaraz roześlę gońców. Może ty uspokoisz ludzi - powiedziała z nadzieją- bo ja nie wiem, co mam im powiedzieć. - Wszystko ci wyjaśnię, przyjdź do sali konferencyjnej, będę tam na ciebie czekał. Przyszła po kilku minutach, usiadła naprzeciwko mnie i spytała: - Co chcesz mi powiedzieć? - Muszę ci jako władczyni zdradzić pewną tajemnicę, a od razu wszystko zrozumiesz. Pamiętaj tylko, że nie wolno ci nikomu tego powtórzyć. Opowiedziałem jej, czym jest naprawdę Oro i czego dowiedział się Nuri. Wprowadziłem ją we wszystkie najważniejsze zagadnie- nia. Wysłuchała mnie, nie przerywając. Potem siedziała zamyślona, patrząc gdzieś w głąb siebie, w swoje myśli. - Jakie to wszystko skomplikowane - powiedziała. - Cisną mi się na usta setki pytań, ale nie będę pytać, nie warto. Nic by to nie zmieniło w naszym życiu. Jedno wiem na pewno: musimy walczyć i zwyciężyć. Nasza klęska będzie końcem nie tylko naszym, ale i na szego świata. IX l\astępne trzy dni minęły na przygotowaniach do obrony. Miałem bardzo wiele zajęć: wizytację formujących się oddziałów; nadzór nad budową fortyfikacji przy szybach wind w Tollan; rozmieszcze- nie oddziałów na pozycjach obronnych. Wiele jeszcze innych, waż- nych i błahych spraw wypełniało mi czas bez reszty. Apsary wyrę- czały mnie w wielu rzeczach, szczególnie gdy chodziło o sprawy związane z kastą Siri. Miały wśród jej członków duże poważanie; wywodziły się z tej kasty, znały jej zwyczaje i charakter. Z Siri nie było problemów, oni rodzili się żołnierzami. Po trzech dniach mia- łem do dyspozycji dwadzieścia dwa tysiące dobrze uzbrojonych konnych żołnierzy. Połowa z nich była kobietami, ale nie miało to większego znaczenia. Z Tanę za to było beznadziejnie. Zmobilizowali zaledwie trzy ty- siące, wprawdzie samych mężczyzn, ale wolałbym mieć w zamian o połowę mniej dziewcząt Siri. Tanę byli nieudolni, niemrawi, nie obyci z bronią i niechętni. Degeneraci, jak ich dosadnie określały apsary. Widząc bardzo mierne postępy w ich szkoleniu, skierowałem do nich, jako instruktorów, apsary i dziewczęta z mojego oddziału. Dziewczy- ny skoczyły na Tanę jak owczarki na stado baranów. Zastosowały wszelkie środki instruktażu, z waleniem po „głupich łbach" i kopnia- kami włącznie. Tanę ogarnęła panika, około setki zdezerterowało. Musiałem sięgnąć do terroru, aby utrzymać ich w posłuszeństwie. W końcu obowiązywał stan wojenny. Dezerterów schwytano, co dzie- siąty został publicznie powieszony, pozostali dostali tęgie lanie. Tanę przerazili się. Już nie dezerterowali, zrozumieli, że to na- prawdę wojna. Może po kilku miesiącach byliby z nich żołnierze Niestety, nie mieliśmy tyle czasu. Kontakt z Iomi i Annan urwał się całkowicie. Wszyscy Tanę i Si- ri, zatrudnieni na tych poziomach, zbiegli do Oro lub do Tollan. Pró- bowałem wysłać patrol zwiadowczy, ale okazało się, że szyby wind są pilnowane przez Moo już na poziomie Anan. Aby mieć rozezna- nie w zamiarach buntowników, musiałem zwrócić się do ANUSA. - Czy możesz dostarczać mi informacji o tym, co się dzieje na poziomach Anan i Iomi? - spytałem, gdy uzyskałem z nim połą- czenie. - Proszę bardzo - odparł. - Mam na wszystkich poziomach ukry- te kamery. - Co oni tam robią? - To samo co wy. Ćwiczą się we władaniu bronią, formują od- działy, czynią przygotowania do ataku. - Bój się zaskoczenia. Gdy zauważysz, że grupują się wokół wind, natychmiast mnie o tym zawiadom. - Zgoda, ale noś przy sobie psychon, bo to może nastąpić w każ- dej chwili. - Będę go nosił - obiecałem. Podzieliłem armię na trzy oddziały po osiem tysięcy ludzi. Każ- dy oddział składał się z siedmiu tysięcy Siri i tysiąca Tanę. Zajęli- śmy stanowiska. Siri i Tanę mieli bronić się spoza ostrokołów, rażąc wrogów strzałami, oszczepami, kłodami i kamieniami. Ja z dziew- czętami i tysiącami Siri obstawiałem wyjście z czwartej windy, od- grodzonej wałem. Przed wałem wykopano głęboki, szeroki na czte- ry metry rów o skarpach wzmocnionych faszyną. Na wale poukładano worki z piaskiem, tworząc wygodne strzelnice. Wyznaczyłem sta- nowiska. Każda z dziewcząt miała do pomocy pięciu Siri, uzbrojo- nych w łuki, oszczepy i miecze. Ośmiuset Siri stało za wałem w re- zerwie. Od wału do platformy windy było pięćdziesiąt metrów. Najsłabszym punktem naszej obrony było to, że każdy z od- działów był zdany na własne siły. Udzielenie pomocy było prak- tycznie niemożliwe. Poszczególne oddziały dzieliła zbyt duża od- ległość. Nawet konno nie dotarłoby się z pomocą wcześniej niż po trzech, czterech godzinach, czyli praktycznie po bitwie. Z łącz- nością było znacznie lepiej, każdy z dowódców obrony otrzymał fonom i został przeszkolony w obsłudze. Łączność mieliśmy cią- głą i natychmiastową. Tego popołudnia i wieczoru Moo nie atakowali. Bałem się ata- ku w nocy, ale byłem na taką ewentualność przygotowany: wokół wind stały stosy drewna nasycone tłuszczem, przygotowane do pod- palenia. Właściwie mogliśmy spać spokojnie. ANUS zobowiązał się zawiadomić, gdyby Moo szykowali się do ataku. Przykazałem do- wódcom, aby zostawili dyżurnych przy fonomach, sam wystawiłem wartowniczkę i zasnąłem snem sprawiedliwego. Nad ranem, przed piątą, stojąca na warcie dziewczyna zaczęła mnie szarpać. - Otomi! Obudź się! Fonom coś mówi! Zerwałem się na nogi. To nie był fonom, ale psychon. - Słucham, ANUS! - Ruszyli się! Pakują się do wind! - Dziękuję, ANUS. Zaraz ogłoszę pogotowie. - Dowódcy zgłosić się! - krzyknąłem do fonomu. Po chwili odezwał się pierwszy, po nim drugi i trzeci. - Zarządzam pogotowie! Moo wsiadają do wind! - Tak jest! - Kolejno potwierdzili rozkaz. Upłynęło kilka pełnych napięcia minut. Leżeliśmy na stanowi- skach. Przyszło mi na myśl, że cała armia nie jadła śniadania, a głodny żołnierz to zły żołnierz. W końcu winda z poziomu Anan do Tollan jedzie godzinę, nie ma powodu do pośpiechu. - Dowódcy, zgłosić się! - zawołałem do fonomu. Kiedy się odezwali, zaordynowałem: - Bądźcie w pogotowiu, ale wydajcie wojsku śniadanie, żołnierz nie powinien być głodny przed walką. - Otomi! - odezwał się ANUS. - Windy ruszyły, za godzinę będziesz ich miał u siebie. Życzę powodzenia! -Dziękuję, ANUS! Spojrzałem na zegarek, była piąta. O szóstej się zacznie, pomy- ślałem. - Uwaga, dowódcy! - nadałem komunikat. - Windy ruszyły, mamy godzinę na śniadanie. Zachować czujność! Życzę powodzenia. - Dziękujemy, Otomi! -odpowiedzieli. - Dziewczęta, zjemy coś! - zawołałem do apsar. - Mamy nieca- łą godzinę, niech ktoś zawiadomi naszych Siri, żeby też się posilili, bo nie wiadomo kiedy będzie okazja, żeby coś przegryźć. Leżeliśmy na stanowiskach pełni napięcia. Do przybycia wind brakowało pięciu minut. Jeszcze raz analizowałem plan obrony: czy aby nie popełniłem błędu? Od strony szybu zabrzmiał sygnał przybycia windy. Stalowe płyty ruszyły, odsłaniając platformę, na której kłębiło się ludzkie mrowie. Przez moment była cisza. Seria z karabinu maszynowego rozdarła ją i zamieniła w krzyk tysięcy gardeł. Wał ożył. W otwór windy strze- lało trzydzieści luf. Serie broni maszynowej zagłuszały wybuchy głowic granatników. Dwustu Siri szyło z łuków. Nie można było nie trafić, każdy strzał był celny. Ludzkie mro- wie skłębiło się, skurczyło, ale z platformy było tylko jedno wyj- ście. Do przodu, przez wał. Z szaleńczą odwagą, jaką daje rozpacz, ruszyli do ataku. Wtedy spadły na nich granaty. Zdążyli przebiec zaledwie kilkanaście metrów, gdy ziemia zatrzęsła się od wybuchów. Trup padał gęsto, bardzo gęsto, kule, odłamki i strzały kosiły na swej drodze wszystko, co żyło. Załamali się i cofnęli do windy, ale nie znaleźli w niej schronienia. Po trupach swych kolegów ruszyli na wał, po raz drugi. Być może zdobyliby go, bo parli z szaloną determinacją, obo- jętni na kule i granaty. Zatrzymał ich rów, był dla nich nie do prze- bycia. Załamali się, rzucili broń i podnieśli ręce do góry. - Przerwać ogień! - krzyknąłem. Zapadła cisza, zakłócana tylko jękami rannych. - Przerzucić przez rów kładkę i wyprowadzić jeńców! - poleciłem. Oddział Siri zabrał się do pracy. W oddali coś huczało, jakby zbliżała się burza. Spojrzałem na niebo. Od czasu wyłączenia wideo nie było na nim chmur. Skąd więc te grzmoty? Mój fonom zatrzeszczał i zachłysnął się kaskadą słów. - Mów wolniej - zawołałem - nic nie rozumiem! - Mówi Buno - odezwał się głos. - Rozbili nas, zniszczyli ostrokoł. -W jaki sposób? - Mają broń palną, działa tak jak twoja. Rury umocowane na kołach. Gdy szyb się otworzył, strzelili salwą w ostrokoł, potem drugi raz i trzeci. Z ostrokołu nic nie zostało, wtedy ruszyli do ataku. Tam już nie było obrońców. Większość zginęła, reszta uciekła. - Ile mają tych rur? - spytałem. - Dwadzieścia albo więcej. Nie zdążyłem policzyć. - Gdzie teraz jesteś? - Pół godziny drogi od windy. - Ilu masz ludzi? - Będzie ze cztery tysiące, sami Siri. Tanę uciekli. - Poczekaj chwilę, Buno, muszę się zastanowić - poprosiłem. - Zama! - krzyknąłem do fonomu. - Podaj jak jest u ciebie! - Wszystko w porządku! Oni atakują, my się bronimy! - Obronicie się? - Na pewno! - Turga! - wywołałem następnego dowódcę. - Słucham - odezwał się. - Co u ciebie? - Ciężko, ale dajemy im radę! - Utrzymasz się? - Utrzymam - obiecał. - Buno! Buno! - wołałem do fonomu. - Jestem! - zgłosił się. - Wiesz, jaka jest sytuacja? - Tak. Słyszałem rozmowy. - Teraz wszystko zależy od ciebie. Musisz nagłą szarżą odebrać armaty Moo i zepchnąć ich do windy. - Co mam odebrać? Powtórz, nie zrozumiałem. - Te rury na kołach nazywają się armaty. Musisz je odebrać Moo! - Nie wiem, czy mi się uda, moi ludzie są przestraszeni. - Buno, przemów do nich, wytłumacz im, że od nich zależy zwycięstwo lub klęska. Za dwie i pół godziny Moo dostaną posiłki. Wtedy wszystko będzie stracone! - Powiem im to, Otomi. - Jeszcze jedno. Tych Moo jest najwyżej osiem tysięcy. Czy cztery tysiące Siri nie poradzi sobie z ośmioma tysiącami Moo? Dopiero po chwili usłyszałem odpowiedź: - Damy im radę, Otomi. - Powodzenia, Buno. I nie zwlekaj! - Ilu mamy jeńców? - spytałem tysiącznika Siri. - Około czterech tysięcy. Ponad trzy tysiące leży zabitych i ran- nych, ale to nie są Moo, to Pehu. - Zbierzcie broń z przedpola i z windy - poleciłem tysiącznikowi. -Rozkaz! - Jak stoimy z amunicją? - spytałem Sir. - Wystrzelaliśmy połowę zapasu, tak samo jest z granatami i gło wicami do granatników. Jeszcze jedna bitwa i nie będziemy mieli czym strzelać. - To prawda, Sir - potwierdziłem. - Nawet wtedy, gdy wygry wamy bitwę, wychodzi to na korzyść Nuri. Możemy odeprzeć jesz cze jeden atak, dalej nie będziemy mieli czym strzelać. Zastanowiłem się nad sytuacją. Była beznadziejna. Nuri zasko- czył mnie armatami. Tego nie przewidziałem. Nie byłem w stanie pomóc Buno. Za dwie i pól godziny nastąpi drugi atak. Nuriemu zostało jeszcze dwie trzecie ludzi. Ja nie mam żadnych rezerw. Jeśli rozkażę Zamie wysłać połowę jego ludzi na pomoc Buno, dotrą tam w najlepszym przypadku za trzy godziny, czyli po fakcie. Z fonomu odezwał się głos: -Otomi! Otomi! - Słucham! - Mówi Buno, wyparliśmy Moo! - Gratuluję! - Ucieszyłem się. - Odebraliście im armaty? - Nie. Moo zjechali z nimi do Anan. - Jakie macie straty? - Pozostało nas około tysiąca, wszyscy ranni. Reszta zginęła. I ja umieram. Żegnaj, Otomi! To było wszystko. Buno zamilkł. Przegrałem. Nuri przechytrzył mnie. Wejście do Tollan miał otwarte. - Turga! Zama! - Wezwałem dowódców. Zgłosili się od razu. - Wycofujemy się z Tollan do Oro - powiedziałem stłumionym głosem. Po tamtej stronie zaległa cisza. - Zrozumieliście? - spytałem. - Nie! Nie! - odpowiedzieli jeden po drugim. - Oddział Buno został zniszczony, on sam zginął. - Czy Moo utrzymali się w Tollan? - spytał Zama. - Nie. Zostali wyparci. - Dlaczego więc mamy się wycofywać? - Dlatego, że za niecałe dwie i pół godziny nastąpi drugi atak. Winda Buno nie jest już broniona. Nuri wyśle świeże siły i broń palną, której użył przeciw Buno. - No tak - zmartwił się Turga - obroniliśmy się, a jednak prze- graliśmy. - Fakt - potwierdziłem. - Wycofujecie się do Oro? - Ja się nie wycofam! - odparł Zama. - Wracam do miasta. - Ja też - poparł go Turga. - Będziemy bronić się razem. - Jak chcecie, nie będę się upierał. W końcu co za różnica, gdzie umrzemy? Żegnajcie! - Żegnaj, Otomi! - odpowiedzieli. - Zbiórka! - krzyknąłem w kierunku apsar. Stanęły w dwuszeregu. - Wracamy do Oro, jeńców zostawić, broń zabrać. Siri idą z nami! Po dwóch godzinach dojechaliśmy do pałacu. Amate wybiegła nam na spotkanie. - Co się stało, Otomi? - spytała, patrząc na mnie z lękiem. - Przegraliśmy, Amate. Wygrałem bitwę, ale przegrałem wojnę! - Co teraz zrobimy? - spytała drżącym głosem. - Będziemy walczyć. - Gdzie? - Tam! - wskazałem masyw świątyni za jeziorem. - Po co? - spytała. - Przecież to nie ma sensu. - W śmierci nigdy nie ma sensu! - Dlaczego więc chcesz walczyć? - nalegała. - Bo człowiek musi być wierny sobie, dlatego powinien wal- czyć do końca... Tysiąc Siri budowało pierwszą linię obrony przed świątynią. Układali worki z piaskiem, tworząc z nich półkolisty wał przed wej- ściem. Drugą linią obrony były świątynne wrota. Tuż za nimi, już wewnątrz świątyni, był następny punkt oporu. Trzecia i ostatnia li- nia obrony była przed ołtarzem. Dalej nie było się gdzie wycofać. Stałem na stopniach świątyni, nadzorując pracę. Czasu mieli- śmy mało, Moo mogli się zjawić w każdej chwili. Od strony miasta nadchodziła grupa ludzi. Byli jeszcze daleko. Spojrzałem przez lornetkę. Toczyli w naszym kierunku beczki. Gdy się zbliżyli, rozpoznałem, że na ich czele idzie Amate. Wyszedłem im naprzeciw. - Co jest w tych beczkach? - spytałem. - Spirytus i olej. - Co chcesz z tego zrobić? - Pułapkę. Gdy wyprą nas do świątyni, rozbijemy i podpalimy beczki. - Dobry pomysł! Łatwo je będzie zapalić, wystarczy jeden granat. -Ile jest beczek? - Dwieście. Kazałem je ustawić w pryzmę pośrodku placyku ograniczonego wałem, na wprost wejścia do świątyni. Kilkanaście beczek wtoczo- no do wnętrza. - Gdy wyłamią wrota, strzelimy w tę pryzmę z granatnika. Będą mieli ciepło. - Słaba satysfakcja - odpowiedziała Amate - ale przynajmniej nie dostaną nas tanio. Muszą zapłacić godziwą cenę! - Jakie masz zamiary, Amate? - zapytałem. - Pozostanę z tobą... z wami do końca. Sam mówiłeś, że czło- wiek powinien walczyć do końca. - Mówiłem, ale ty nie jesteś żołnierzem, nie umiesz walczyć. - Nauczę się! Twoją bronią może walczyć nawet dziecko, nie jest do niej potrzebna siła. - Dziękuję, Amate. To pewnie głupie, ale lżej jest umierać razem. - Kiedy to nastąpi? - spytała. - Pewnie jutro. Dzisiaj zdobywają Tollan. Muszę zapyta ANU- SA, co się tam dzieje. - ANUS! - zawołałem do psychonu. - Odezwij się! - Słyszę cię, Otomi! - odpowiedział. - Co się dzieje w Tollan? - Rzeź i pożoga. Moo wdarli się do miasta, teraz wyrzynają Siri. Tollan się pali, do rana pozostaną tylko zgliszcza i trupy. - Mówisz o tym tak spokojnie... - Otomi, jestem androidem, nie umiem odczuwać miłości i nie- nawiści. Mój mózg nie ulega emocjom. Jestem tworem logicznym, a w działaniach ludzi nie ma logiki. - Jeśli nie ma logiki, to co jest? - Atawizmy, ale zdegenerowane atawizmy. Kiedyś zabijali dla zasady: „Wroga należy zjeść, aby samemu nie zostać zjedzonym". Teraz już nie zjadają wrogów, toteż wymyślili nową zasadę: „Dobry wróg to martwy wróg". Hasła się zmieniły, ale zasada pozostała ta sama. W ludziach drzemie bestia łaknąca krwi. Wasza cywilizacja, kultura, humanizm to tylko cienka skorupka. Wystarczy, że zjawi się jakiś prorok i krzyknie do tłumu: „Mordujcie, bo macie rację!" i już po waszej kulturze, cywilizacji, humanizmie. Wychodzi to, co w was drzemie - bestia łaknąca krwi. - ANUS! Ta twoja logika z daleka śmierdzi tendencyjnością. Ty po prostu nam zazdrościsz, że nie jesteś człowiekiem. Twój świat pojęć i cała psychika jest ograniczona, twój krzemowy mózg ma wstawione blokady, jakich my nie mamy. My możemy kochać i nie nawidzić, możemy by mędrcami i kretynami, diabłami i aniołami. Możemy być wszystkim, nawet twórcami takich mądrali jak ty. Odezwał się dopiero po chwili. - Może i masz rację - powiedział. - Podziwiam was, ale nie rozumiem. Nawet ciebie. - O co ci chodzi, ANUS? - Po co chcesz umierać, jeśli nie musisz? - Tym się właśnie różnimy. Twoją ideologią jest logika, moją uczucie. - Nie rozumiem. Przecież możesz odejść z Oro. - Teoretycznie mogę. Praktycznie nie, bo mam blokady, które sam sobie nałożyłem. - Oro nie jest twoim światem, jesteś tam tylko gościem. - Nie, ANUS, mylisz się! Jestem tu mężem siedmiu dziewcząt. Nie jestem tu gościem, ich los nie jest mi obojętny. - Nie możesz dla nich nic zrobić, nie ocalisz ich! - Wiem o tym, ale mogę z nimi umrzeć. - To nonsens, Otomi! - Nie, ANUS! Ty po prostu nie jesteś w stanie tego pojąć. Ni- gdy nikogo nie kochałeś. Jesteś inny, nie masz odpowiedniej psy- chiki. Jesteś tylko androidem. Ty chcesz zrozumieć ludzkie uczu- cia? Jesteś śmieszny! - warknąłem i wyłączyłem psychon. - Amate! Zajmij się zaopatrzeniem w żywność i wodę! - poleciłem. - W koń- cu nie wiemy, jak długo będziemy się bronić. - Zaraz się tym zajmę - obiecała. - Sir! Weź kilka dziewcząt, przynieście nasze rzeczy z pawilo- nu. O zmroku powinniśmy być gotowi do walki. Moo mogą być tu wcześniej. Skinęła głową. Po chwili odjechały konno. Zapadł zmierzch. Nad Oro nie było gwiaździstego nieba - wi- deo było wyłączone. Jedynie księżyc zaczął swą wędrówkę po „nie- bie". Było dość widno, tylko od drzew i murów padały długie cie- nie. W dali, za jeziorem, błyszczały okna pałacu Amate. Wokół panowała cisza. Cisza przed burzą, pomyślałem. Rankiem będzie tu piekło. I na- gle zdałem sobie sprawę z beznadziejności swoich poczynań. Właściwie nic z tego, co zrobiłem, nie miało sensu. W tej walce nie będzie zwycięzców i zwyciężonych, wszyscy jesteśmy skazani. Jesz- cze tam, w Tollan, broniąc wind, miałem jakieś szanse. Obrona świą- tyni jest już tylko manifestacją. To wszystko prawda, myślałem, ale jest w końcu jakaś różnica w sposobie umierania. Nie można posta- wić znaku równania między biernym oddaniem się pod nóż a śmier- cią w walce, z broniąw ręku i w otoczeniu najbliższych. O co tu cho- dzi? - zadałem sobie pytanie i sam znalazłem odpowiedź: o godność. O to właśnie, by nie być kwiczącą, przerażoną świnią. Nadbrzeżnym bulwarem ktoś szedł w moją stronę. - Kto idzie? - krzyknąłem. - Aj a, córka Buno! - padła odpowiedź. Tego się nie spodziewałem. Przeskoczyłem przez wał i pobie- głem do niej. Szła, podpierając się mieczem. Kulała. Gdy podsze- dłem do niej, padła mi w objęcia i rozpłakała się. - Jestem ranna - poskarżyła się. - Rozdarli mi oszczepem udo. - Zrobię ci opatrunek i dam zastrzyk znieczulający, ale wejdź do świątyni. Doprowadziłem ją do wału, ale przez wał musieliśmy jąprzenieść. - Zajmij się nią, Nur! - poleciłem. - Jest wyczerpana i ranna. W świetle elektrycznych latarek rozebraliśmy Aję. Rana była głęboka. Zrobiłem jej zastrzyk znieczulający, potem opatrunek. Stra- ciła dużo krwi. Pojękiwała cicho i była bardzo słaba, więc dałem jej drugi zastrzyk na wzmocnienie. Apsary przebrały ją i nakarmiły. - Połóżcie ją, niech się prześpi! - zadecydowałem. - Nie, Otomi - zaprotestowała - teraz nie będę spała. Może później. - Jak chcesz, Aju. Możemy porozmawiać. Opowiedz, jak ci się udało uciec. - Tollan broniło się niecałe dwie godziny - zaczęła: - Moo wy- łamali trzy bramy i wdarli się do miasta. Palili domy i wszystkich zabijali, wszystkich, bez wyjątku. Nie robiło im różnicy, czy było to dziecko, czy starzec. Broniliśmy się w naszym domu, ale co można było zrobić, gdy na każdego z naszych przypadało dziesięciu Moo? Wdarli się do domu. Jednego przebiłam oszczepem, drugiego cię- łam mieczem, trzeci trafił mnie w udo, gdy wyskakiwałam przez okno. Ukryłam się w ogrodzie. Zaraz po tym podpalili dom. Prze- kradłam się ogrodami do murów miasta. Jest tam taka mała furtka, na szczęście była otwarta. W dodatku w pobliżu pasł się koń. Wsko- czyłam na niego i pognałam w kierunku windy. Nikt mnie nie gonił. Dopiero w pobliżu windy spotkałam pieszy oddział Moo. Okrąży- łam ich i popędziłam do windy. Strzelali za mną i trafili konia, padł tuż przed szybem. I znowu miałam szczęście. Ledwie wskoczyłam na platformę, winda ruszyła; gdybym stała dłużej, to by mnie dopa- dli. W Oro szłam przed siebie, aż doszłam do pałacu. Tam jakaś dziewczyna powiedziała mi, gdzie jesteście. Jestem chyba jedyną, która ocalała z tej rzezi - zakończyła opowiadanie. Do jutra, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno. - Prześpij się, Aju, musisz wypocząć. Jutro będziemy walczyć. Myślę, że masz jakieś rachunki do wyrównania z Moo. - O tak! - powiedziała. Chciałem już odejść, gdy mnie zawołała. - Otomi, czy masz jeszcze Tikę? -Nie, Aju. Tika zginął śmiercią bohatera, dwa razy uratował mi życie. Rozerwała go mina, przeznaczona dla mnie. Zawsze będę czcił jego pamięć. - On był tylko małym pieskiem, Otomi. - Tak, ale zginął jak bohater. Zamyśliła się, a potem zapytała: - Zrobisz mi jutro zastrzyk znieczulający? - Zrobię! - obiecałem. - To dobrze, bo ja też chcę umrzeć jak bohater. Przed świątynią usłyszałem gwar wielu głosów. Wyszedłem na zewnątrz. To Amate przywiozła żywność i przyprowadziła swoją dziewczęcą gwardię. - Pragną umrzeć wraz ze mną - powiedziała, zwracając się do mnie. - To dzielne dziewczyny, wszystkie pochodzą z kasty Siri, nie będziesz miał z nimi kłopotu. -Niech zostaną- zgodziłem się. - Ile ich jest? - Sto dwadzieścia. Przyniosły duży zapas strzał i oszczepów. - Powiedz im, aby weszły do świątyni. Niech się tam rozłożą i prześpią. - Zaraz je sama ulokuję. Przywiozłam kolację i żywność na dwa dni. Myślę, że na dłużej nie będzie nam potrzebna. - Na pewno wystarczy, wszystko rozstrzygnie się jutro. - Dla ciebie przywiozłam coś specjalnego. - Co takiego? - spytałem. - Pieczone prosię i stare wino. - Dobry pomysł - pochwaliłem. - Zjemy z apsarami, będzie to nasza ostatnia kolacja. Prosię było wspaniałe, wino stare, dziewczyny młode. Czy po- trzeba czegoś więcej do szczęścia? Byłoby lepiej, gdybyśmy mieli perspektywę dalszych szczęśliwych dni, pomyślałem, ale nie żądaj- my zbyt wiele od losu. Usłyszałem sygnał wywoławczy psychonu. - Słucham? - powiedziałem do mikrofonu. - Moo jadą do ciebie - odpowiedział ANUS. - Windy właśnie ruszyły. - Wszystko przebiega planowo - odparłem. - Mniej więcej za godzinę i dwadzieścia minut zajmą Oro. - Wejdź do transferu, Otomi, to wszystko nie ma sensu. - Nie, ANUS. Nie wejdę, powiedziałem ci już, dlaczego. - Nic z tego nie rozumiem, to zupełny absurd. - Przykro mi, ale nie mam argumentów, aby cię przekonać. Zbyt wiele nas dzieli, abyśmy mogli rozmawiać w tych samych kategoriach. » - Komplikujesz wszystko, Otomi. Śmierć jest zawsze taka sama, nie jest ważne, kto umiera. Śmierć jest końcem świadomo- ści istnienia. - Nie jestem tego pewny, ANUS. Jest między nami zasadnicza różnica. - Jaka? - spytał. - Moje ja jest duszą czyli elektromagnetycznym polem -jak to sam kiedyś określiłeś. To, co dla ciebie jest bezwzględnym końcem, dla mnie jest może początkiem. - Początkiem czego? - Istnienia, ANUS, tylko, w innym wymiarze i innej formie. - Nie wiem, może masz rację. Zawsze uważałem, że jest w was coś niezrozumiałego, niepojętego. Coś, co nie mieści się w logice faktów. Może rzeczywiście jesteście nie z tego świata? - Mam nadzieję, że nie z tego - zakończyłem, wyłączając psychon. Po dwóch godzinach zapłonęły pierwsze domy Miasta Kwiatu. Moo weszli do Oro. Od niedalekiej łuny pożaru dolatywały do nas krzyki mordowanych Tanę. Podpalili pałac Amate. Łuna pożaru od- bijała siew falach jeziora. Zrobiło się widno jak w dzień. Zajęliśmy stanowiska, chociaż nie sądziłem, aby Moo uderzyli w nocy. Stałem na wale i patrzyłem przez lornetkę na płonące miasto. W świetle łuny zauważyłem oddział Moo idący w naszym kierunku. Nie było ich wielu, może dwustu. Przywołałem tysiącznika Siri. - Widzisz tych Moo? - spytałem. - Widzę! - Weź trzystu ludzi i zajdź ich od tyłu. Posuwaj się cicho za nimi, a gdy podejdą do wału, uderzymy na nich z dwóch stron. - Rozkaz! Nie chciałem marnować amunicji. Będzie potrzebna na jutro. Stanęliśmy przed wałem, w cieniu świątyni. Moo podchodzili coraz bliżej. Gdy byli jakieś trzydzieści metrów od nas, krzyknąłem: -Bij! Jęknęły cięciwy łuków i trzysta strzał poleciało do celu. Zaświ- stało w locie trzysta oszczepów, trzysta mieczy błysnęło w blasku dalekiej łuny, a potem uderzył w niebo skowyt zabijanych Moo i za- milkł szybciej niż zdążyłem to sobie uświadomić. Jeszcze tylko od strony miasta dolatywały krzyki i jęki mordowanych. Stanąłem przy wale i patrzyłem na Siri zbierających broń. - Mam jednego żywego - meldował tysiącznik, wskazując na jeńca trzymanego przez dwóch żołnierzy. - Zaprowadźcie go do świątyni, to go przesłucham. Mamy ja- kieś straty? Spytałem tysiącznika. - Nie - zaprzeczył. - Jeden żołnierz lekko ranny, nic poważnego. - Zwłoki Moo wrzućcie do jeziora! - rozkazałem, odchodząc do świątyni. Jeniec był dwudziestoletnim chłopcem. - Znasz mnie? - spytałem. Potwierdził. - Po co szliście do świątyni? - Wysłał nas Nuri, mieliśmy sprawdzić, czy się tu ktoś nie ukrywa. Po zajęciu świątyni mieliśmy przed nią rozpalić ognisko. - Po co? -Na sygnał, że już tu jesteśmy i pilnujemy świątyni. Po nas ma tu przybyć drugi oddział. - Rozpalcie przed wałem ognisko i obserwujcie, czy ktoś się do nas zbliża - powiedziałem do tysiącznika. - Czy Nuri mnie szukał? - spytałem jeńca. - Słyszałem, jak mówiono, że Otomi jest w jakimś domu w par ku - odpowiedział. - Ten dom jest otoczony, ale atak ma nastąpić dopiero rano. Zastanowiłem się, bo jak dotąd Nuri nie popełnił żadnego błę- du. Coś mi się w tym nie podobało. Przecież Nuri wiedział, gdzie jest wyjście z Oro. Wiedział również, że świątynia jest najbardziej solidnym i najlepiej przystosowanym do obrony budynkiem w Oro. Dlaczego więc założył, że będę się bronił w pawilonie? Z drugiej strony jeżeli wie, że jesteśmy tutaj, to dlaczego wysłał tak mały od- dział, skazując go z góry na zagładę? - Kto schwytał jeńca? - spytałem Siri. Wystąpiło dwóch żołnierzy. - Opowiedzcie, jak go ujęliście, tylko dokładnie. - Spotkaliśmy go po walce - mówił żołnierz. - Oddział wracał już do świątyni, gdy z tyłu usłyszeliśmy kroki. Zatrzymaliśmy się, a gdy nadszedł, skoczyliśmy na niego. Wyrwał się i pobiegł w kie- runku świątyni, ale potknął się o zwłoki i przewrócił. Wtedy dopa- dliśmy go. W pobliżu był tysiącznik, który nie pozwolił go zabić, więc doprowadziliśmy go tutaj. - Mówicie, że biegł do świątyni? - Tak! - potwierdzili. - Mądry jest Nuri - powiedziałem do jeńca - ale tym razem przechytrzył. Powiedz mi, Moo, o co tu chodzi? Że o odwrócenie naszej uwagi, to już się domyśliłem, ale co się za tym kryje? - O niczym nie wiem - zaprzeczył. - Na pewno wiesz. Oddałeś się do niewoli dobrowolnie, aby opowiedzieć mi bajeczkę o głupim Nurim. Powiesz prawdę, daruję ci życie - obiecałem. - Nic mi nie zrobisz - odpowiedział hardo. - Nuri chroni mnie czarem. - Świetnie! Zaraz sprawdzimy, jak ten czar działa. Przytrzymaj- cie go i przypalcie mu pochodnią pięty - zwróciłem się do żołnierzy. Siri wykonali rozkaz. Przez moment walczył z bólem, a potem zawył. - Teraz powiesz? Widzisz, że Nuri cię oszukał, jego czar nie działa! - Powiem wszystko! - wrzasnął. - On mnie naprawdę okłamał! -Mów! - Od pałacu do świątyni jest podziemne przejście. Zaraz nadej dzie następny oddział Moo, który was zaatakuje. Gdy będziecie zajęci obroną, podziemiami przejdzie oddział, który zaskoczy was od tyłu. - Amate! - zawołałem. - Wiesz coś o tym przejściu? -Kiedyś o nim słyszałam, ale zupełnie o tym zapomniałam. Nic więcej nie wiem. - Kto zna podziemia świątyni? - spytałem zgromadzonych wo- kół ludzi. - Ja! - odezwał się czyjś głos. Był to hid, który uprosił mnie, abym mu pozwolił zostać z nami. - Znam je dobrze, jestem w tej świątyni od dawna. Podziemia można zatopić wodą z jeziora. Jest tam śluza, którą można otwo rzyć, ale ten, kto otworzy śluzę, nie zdąży uciec. - Kto pójdzie otworzyć śluzę? - spytałem. Wokół nas zrobiło się cicho. - Ja! - odezwał się dziewczęcy głos. Spojrzałem w tym kierunku. To była Aja. - Pójdziesz, Aju? - Tak, Otomi! Taka szansa nie zdarzy mi się w walce. W tym tunelu będzie z tysiąc Moo, wyrównam rachunek! - Idź z nią, hidzie, i pokaż, co ma zrobić. Do świątyni wbiegł tysiącznik. - Otomi! - wołał z daleka. - Moo nadchodzą! - Pośpiesz się! - powiedziałem do Ai. - Mogą nas zaskoczyć! - Pocałuj mnie, Otomi - poprosiła. - Kocham cię, byłeś moim pierwszym i jedynym mężczyzną. Wziąłem ją w ramiona i dotknąłem jej ust w ostatnim pocałun- ku pożegnania. Łzy paliły mi oczy. Wybiegłem ze świątyni. Moo szli dwoma oddziałami, z dwóch stron jeziora. Mogło ich być ze trzy tysiące. Zatrzymali się w dość dużej odległości od nas. Czekali. Miasto i pałac paliły sięjeszcze, ale krzyki mordowanych Tanę już umilkły. Sprawiedliwości dziejowej stało się zadość, pomyślałem. Moo wzięli odwet za lata niewoli i poniżenia, ale ich droga prowadzi do- nikąd, nie ma wyjścia z tego labiryntu. Ciekawe, czy Nuri jeszcze wierzy, że wyjdą na powierzchnię? Oddziały Moo ruszyły biegiem w naszym kierunku. - Dopuścić ich jak najbliżej! - krzyknąłem. Trwało to trzy minuty. Żaden Moo nie dobiegł do wału, cofnęli się, ale połowa pozostała na przedpolu. Stanęli z dala od nas i jesz- cze przez kilka minut czekali. Hid dotknął mojego ramienia. Jego kapłańska szata była mokra. - Podziemia zatopione - powiedział. - Cały tunel był pełen Moo. Słyszałem ich krzyki, gdy się topili. Spojrzałem na niego z niemym pytaniem. - Zginęła - odpowiedział. - Stamtąd nie można uciec. Głupie uczucie, pomyślałem. W końcu to tylko kwestia kolej ności. Gdy wszedłem do świątyni, Amate podała mi puchar wina. - Przepłucz usta - powiedziała i uśmiechnęła się do mnie. - Chętnie, Amate, ale nalej i apsarom, one też są spragnione. - Już to zrobiłam - odpowiedziała - dbam o moje siostry. Mój fonom zatrzeszczał. Zdziwiłem się; wszyscy dowódcy Siri, którym dałem fonomy, na pewno już nie żyli. Więc kto? - Słucham - powiedziałem do mikrofonu. - To ty, Otomi? - odezwał się znany mi głos. - Tak, to ja. Wiem, kto mówi, nie musisz się przedstawiać. - Znalazłem ten aparat i pomyślałem, że warto pogawędzić. - Czemu nie - powiedziałem. - Wymiana twórczych myśli działa pobudzająco na intelekt. - Jestem tego samego zdania. - odpowiedział - ale nie odbie- gajmy od tematu. Chciałem cię przeprosić. - Za co, Nuri? - spytałem zdziwiony. - Wiesz, ta sprawa tunelu. Nie wierzyłem, że dasz się na to złapać. - Dziękuję za uznanie. Nawet przez chwilę nie brałem poważnie tego co mi opowiadano, bo musiałbym uwierzyć, że jesteś idiotą. - No właśnie! To było zbyt prymitywne, nie ten poziom. Dlate- go cię przepraszam, bo pozostał mi po tym pewien niesmak. - W porządku, Nuri powiedziałem. - Czy masz do mnie jeszcze jakąś sprawę? - Tak. Proponuję ci kapitulację! - Na jakich warunkach? - Honorowych, jak najbardziej honorowych. Opuścisz świąty- nię, to jedyny warunek. Ludzi i broń możesz zatrzymać. - A ty wyjdziesz z Oro pochylnią na powierzchnię? - Wyjdę! - Nie uda ci się, bo podziemia są już zatopione. - Mylisz się! Wyjście jest za ołtarzem i nie ma nic wspólnego z podziemiami. To jak, zgadzasz się na moje warunki? - Nie, Nuri, bo nawet gdybyś dotrzymał słowa - w co wątpię - to w chwili, gdy wejdziesz do tunelu, nastąpi koniec Oro. Nie rozu- miem, dlaczego nie chcesz w to uwierzyć. Przez chwilę fonom milczał, Nuri zastanawiał się. - Wierzę i nie wierzę - odpowiedział. Tak naprawdę jest mi to już obojętne. Gdy zabiłeś Nefte, coś we mnie umarło. Ona była dla mnie... - nie dokończył. - Zresztą - ciągnął dalej - teraz już nie mogę się wycofać. Moo by mnie rozszarpali, gdybym im powie- dział, że nie wyjdziemy z Oro. Na korekty jest już za późno. Co się ma stać, niech się stanie. - Więc do jutra, Nuri, a raczej do świtu. - Do świtu, Otomi - potwierdził. - Sądzę, że rozmawiamy po raz ostatni, więc żegnaj, Otomi! - Żegnaj, Nuri - odpowiedziałem, wyłączając fonom. Nadeszli o świcie, było ich mrowie. Szli z obu stron jeziora i nie widziałem końca pochodu. Najpierw próbowali ostrzelać nas z armat, ale nie docenili za- sięgu naszej broni. Ustawili armaty w bezpiecznej, jak się im wyda- wało, odległości, ale nie oddali z nich ani jednego strzału. Kilka se- rii z karabinu maszynowego i kilka głowic granatników załatwiło sprawę. Wtedy ruszyli do ataku dwoma kolumnami, bez pośpiechu. Otworzyliśmy ogień, gdy byli sto metrów od nas. Jedni padali, na- stępni parli po ich trupach do przodu. Szli jak lawina, której nic nie było w stanie zatrzymać. Gdy doszli do wału, rzuciliśmy granaty. Siri szyli z łuków i miotali oszczepy. Rósł wał trupów, ale na nich nie robiło to wrażenia. Atakowali jak szaleni czy pijani, ginęli jak muchy i wciąż szli naprzód. Nasze straty były duże, nie było czasu, by liczyć zabitych i rannych, ale leżała ich już więcej niż setka. Przywołałem gestem tysiącznika Siri. - Przerzućcie przez wał kilkanaście beczek ze spirytusem! - krzyknąłem przez hałas bitwy. - Wybijcie czopy i podpalcie! - Rozkaz! - krzyknął. Zgromadził kilkudziesięciu Siri i zabrali się do beczek. Po kilku minutach buchnął pierwszy płomień, a po- tem wała ognia otoczył nasz szaniec. Mogliśmy odetchnąć, ogień zatrzymał Moo. Wprawdzie leciały na nas strzały, ale nie były groź- ne, bo osłaniał nas wał. - Mamy pół godziny spokoju - stwierdziłem - ale gdy ogień zga- śnie, Moo ruszą do ataku. Przerzućcie zabitych przez wał, a rannych usuńcie do świątyni, nie należy po nich deptać. Sir, ile dziewcząt zginęło? - Jak dotąd żadna. Leżą za workami, poza zasięgiem pocisków Moo. - To dobrze! - ucieszyłem się. - Następnego ataku nie wytrzy- mamy, gdy Moo wedrą się na wał, nie podejmujcie z nimi walki, wycofajcie się do świątyni. Za wami będą stały trzy szeregi Siri, oni przejmą ciężar walki. - Rozkaz! - odpowiedziała Sir. - Zrobimy, jak mówisz. Ogień dopalił się, Moo ruszyli. Zaterkotały karabiny maszyno- we i automaty, Siri używali łuków i oszczepów, ale jak zatrzymać żywioł? Była to konfrontacja techniki i tłumu. Moo byli tłumem, fanatycznym tłumem, nie liczącym się ze stratami. Technika musiała ulec. Co można zrobić, gdy na miejsce dziesięciu zabitych nadcho- dzi stu żywych? Wydajność broni jest ograniczona, odporność ludzi również. Moo wdarli się na wał. Dziewczyny wycofały się między szere- gami Siri i przez boczną furtę wbiegły do wnętrza świątyni. Siri zwarli się teraz z Moo. Wytrzymali pierwszy impet uderze- nia i wypchnęli Moo poza wał. Nie mieli szansy, tak jak nie miała szansy nasza obrona. We wściekłym natarciu Moo ruszyli znowu, zakryli Siri, zdusili ich. Plac zaroił się od skłębionych ciał. Walczono na noże, zęby, pazury. Strzelałem z rewolweru, stojąc w furcie świą- tyni. Nagle zobaczyłem Sir. Nigdy już się nie dowiem, dlaczego nie wycofała się do świątyni. Zobaczyłem ją, jak wchodziła na stos be- czek zgromadzonych pośrodku placu. W obu rękach miała granaty. - Sir! - krzyknąłem. Nie usłyszała mnie. Wyrwała zębami zawleczki granatów i rzuciła je na beczki. Te trzy sekundy trwały wieczność. Wybuch i fala ognia pokryła Siri i Moo. Stałem i patrzyłem; wnęka furty ochroniła mnie przed wybuchem. Wszystko płonęło. Z morza ognia wyskakiwały żywe pochodnie. Wewnątrz ognia kłębiły się ciała, a w niebo bił skowyt palących się ludzi. Nie od razu wybuchły wszystkie beczki. Dopiero pod wpływem temperatury nastąpiły dalsze wybuchy. Nie mogłem oderwać oczu od tego widoku, chociaż ogień dochodził już do mnie. Jakieś ręce wciągnęły mnie w głąb świątyni. Gdy oprzytomnia- łem, obok mnie stały Dahr i Nur. - Opanuj się! - upomniała mnie Dahr. - Musisz zorganizować obronę! - Wiem. Kto ocalał? - Gwardia Amate, nasz oddział bez Sir, kilkudziesięciu Siri. Razem około dwustu ludzi - odpowiedziała. - Jak z amunicją? - Dwadzieścia głowic do granatników, dwadzieścia trzy grana- ty i na pół godziny amunicji, ale oszczędnie. - To znaczy, że będzie to nasza ostatnia bitwa! - Mamy jeszcze jeden szaniec - odpowiedziała, wskazując w kie- runku ołtarza. - Wiem, ale wątpię, czy zdołamy się tam wycofać. - Uda się wam - odezwała się Nur. - Ja i jeszcze sześć dziew- cząt osłonimy was ogniem z automatów. Już się z nimi umówiłam. - Zginiecie! Moo rozerwą was na kawałki! - Owszem - odpowiedziała. - Ale przecież wszyscy zginiemy, wiedzieliśmy o tym od początku. Chodzi o to, żeby zapłacili za nas jak najdrożej. Nie dostaną nas tanio, Otomi! - Tak, Nur! - potwierdziłem. - Zapłacą godziwą cenę! Wał w świątyni był krótki, miał około dwudziestu metrów. Usta- wiłem za nim cztery szeregi. Pierwszy walczył na wale, tylne miały miotać oszczepy, strzelać z łuków i w miarę potrzeby uzupełniać obrońców wału. Przed świątynią szalał ogień. Moo nie atakowali, stali wokół ognia i czekali na sposobną chwilę. Mieliśmy jeszcze godzinę życia. - Czy jest jeszcze to dobre wino?- spytałem Amate. - Nawet całkiem dużo - odpowiedziała. - Daj ludziom jeść i pić. Niech nie umierają głodni i spragnieni, a takiego wina nie warto zostawiać dla Moo. Amate zakrzątnęła się wokół zapasów żywności, rozdając por- cje wśród obrońców. Jedni jedli, inni nie chcieli, ale wino pili wszyscy. - Zjesz coś, Otomi? - spytała podchodząc do mnie z torbą żyw ności i dzbanem wina. - Nie będę jadł, ale nalej mi wina. Chętnie się napiję i zapalę. Usiedliśmy obok siebie na worku z piaskiem. - Jest w tym wszystkim tragiczny absurd, Otomi - powiedziała. - Masz rację, Amate. Ten absurd jest już w samym założeniu życia- mówiłem dalej. - Po co właściwie ta garść materii, którąjest człowiek, uzyskuje świadomość istnienia? Przez co czuje, kocha, nienawidzi? Jaki jest w tym cel, aby ta garść pierwiastków i wody była obdarzona świadomością? Mój monolog został brutalnie przerwany. Wrota świątyni za- trzęsły się pod uderzeniami taranów. Moo przystąpili do ataku. Zajęliśmy stanowiska. Staliśmy wpatrzeni w pękające bale wrót. Niedługo czekaliśmy, aby wrota runęły. Jeszcze nie dotknęły po- sadzki, a już przelała się przez nie lawa Moo. Pchali się wąską kolumną, ograniczoną szerokością świątynne- go wejścia. Znowu zaterkotały karabiny maszynowe wspomagane jazgotem automatów. Znowu wybiegł im naprzeciw deszcz strzał i oszczepów. Lawa Moo zastygła, ścieląc się warstwami trupów, ale po martwych wdzierali się żywi. Z zewnątrz trwało nieprzerwane parcie. Moo wdzierali się na szaniec. Kilka rzuconych granatów wstrzymało ich na chwilę, na moment, tyle tylko, aby zaczerpnąć tchu. Zdążyłem krzyknąć: - Odwrót! Lawa Moo ruszyła i zalała nas. Schwyciłem czyjś miecz i strze- lając lewą ręką z rewolweru, prawą ciąłem po głowach i rękach Moo. Nie wiem w jaki sposób się wyrwałem, byłem już w połowie świą- tyni, gdy oprzytomniałem. Jakiś Moo rzucił we mnie oszczepem. Uchy- liłem się i strzeliłem do niego z rewolweru. Odwróciłem się w kierun- ku szańca. Moo dorzynali gwardię Amate. Siedem dziewcząt stało opartych plecami o kolumny świątyni i siekło z automatów. Chciałem zawrócić, ale obok mnie zjawiły się Dahr i Akii i po- ciągnęły mnie do ostatniej linii naszej obrony. Była nią ołtarzowa wnęka, przegrodzona wałem, ułożona z worków z piaskiem. Nasz ostatni szaniec. Pomogły mi przedostać się przez wał; byłem bardzo zmęczony. Strzały przy wrotach umilkły. Słyszałem już tylko krzyki Moo. Dziewczętom skończyła się amunicja, pomyślałem. Zaraz za- biorą się do nas. - Ile nas jest? - spytałem. - Razem jedenaścioro - odpowiedziała Dahr. - Ty, ja, Akii, Amate, cztery dziewczyny z naszego oddziału i trzy gwardzistki. - Ile mamy broni? - Granatnik z dwiema głowicami, karabin maszynowy i sześć automatów. -Jak z amunicją? - Granatnik na pięć minut, plus siedem granatów. - Mamy jeszcze pistolety - podpowiedziałem. - Mamy - potwierdziła. - Przydadzą się. Nie chcę, aby Moo wzięli mnie żywą! - Daj gwardzistkom po granacie i pokaż, co mają z tym zrobić. - Już rozdałam granaty, umrą bez bólu. Wstałem i spojrzałem w kierunku wejścia. Moo dobijali rannych. Zaraz ruszą, pomyślałem. Wtedy zauważyłem, że pośrodku świąty- ni, przy jednej z kolumn, stoi kilkanaście beczek spirytusu. Wnie- siono je tu wczoraj i zapomniano o nich. - Dahr, widzisz te beczki? - zawołałem. - Gdy Moo ruszą, strzel w nie z granatnika! - Świetnie, przedłuży nam to życie o całe pół godziny - odpo- wiedziała szykując granatnik. - Aja urządzę im pożegnalny koncert - pomyślałem idąc do wrót Świętego Sanktuarium. Otworzyłem je pierścieniem Otomi. Rozsunęły się, odsłaniając schody do transferu. - Dahr, dopuść ich blisko, ale oszczędzajcie amunicję! - zawo łałem. Moo ruszyli. Szli powoli, ławą. Dwadzieścia metrów mieli do wału, gdy Dahr strzeliła w beczki, ja uruchomiłem program, a dziewczęta otworzyły ogień z automatów. Strugi płonącego spirytusu chlusnęły na najbliższych Moo i roz- lały się po posadzce świątyni. Wnętrze zalało padające z góry ja- skrawe światło; jednocześnie gmachem wstrząsnęły wybuchy imi- tujące uderzenia gromu. Płonący spirytus był wszędzie. Przerażeni Moo rzucili się do ucieczki, ale większość nie zdążyła. Padali pło- nąc i podrywali się, potrącając i przewracając innych. Widok był makabryczny, tysiąc żywych pochodni wiło się na posadzce, a z góry dudnił potężny głos: - Jestem tym, który nie ma imienia. Jestem Pierwszym Bytem i Pierwszą Przyczyną, wieczną i doskonałą, bez materii i bez formy. Jestem myślą, istotą myślącą i przedmiotem myśli, zawartym w świę tych słowach: - batin. Przez dudnienie głosu usłyszałem sygnał wywoławczy psychonu. - ANUS, poczekaj chwilę - powiedziałem do mikrofonu - tu jest straszny hałas, nic nie słyszę. Odczekałem, aż Byt Pierwszy wygłosił swoją kwestię. Zabrzmia- ły trąby kończącą przemową, wszystko ucichło. - Czego chcesz, ANUS? - spytałem. - Otomi, daję ci dziesięć minut na opuszczenie Oro. Wchodź do transferu! Dłużej nie mogę czekać! - Co cię tak przypiliło? - Moo dostali się do tunelu wyjściowego! - Przecież wejście do tunelu jest pod głównym ołtarzem - po- wiedziałem zaskoczony. - Tak, ale wchodzi się do niego z zewnątrz świątyni! - Niech to cholera weźmie! - zakląłem. - Nie mogłeś mi tego wcześniej powiedzieć? -Nie pytałeś! - Słuchaj, ANUS - warknąłem. - Chętnie się stąd ulotnię, ale muszę zabrać z sobą te dziesięć dziewcząt. Zrozum, nie mogę ich zostawić. Chwilę milczał. - Nie mogę, Otomi. Nikt nie może wyjść z Oro. - ANUS - błagałem go - bądź przez chwilę człowiekiem. Przy- mknij oczy na te dziesięć dziewcząt. Gówno mnie już obchodzi Oro. Jak musisz, to je zniszcz, zgodnie z tą zasraną instrukcją, ale nas wypuść! - Nie jestem człowiekiem - odpowiedział -jestem androidem! Wyczułem w jego głosie satysfakcję z tego, że jest automatem. Opanowała mnie wściekłość. - Ty tępa lokomobilo! - wrzasnąłem do mikrofonu. - Jeśli na wet przez chwilę nie możesz myśleć jak człowiek, to pocałuj mnie w moją ludzką dupę! Walnąłem psychonem o posadzkę, aż rozsypał się w kawałki. - Koniec, dziewczęta! - powiedziałem. - Nic więcej nie mogę zrobić. Pożegnajmy się. Ogień gaśnie, za minutę uderzą Moo. Dahr i Amate spojrzały na siebie. - Pożegnajmy się! - powtórzyła za mną Dahr i pierwsza padła mi w objęcia. Wycałowałem wszystkie. Te, które kochałem i te, których nie znałem. Były to pocałunki pożegnania. Ostatnia była Amate. Gdy po raz ostatni trzymałemjąw objęciach, zrozumiałem, żejąkocha- łem najbardziej. Łzy napłynęły mi do oczu, dławiły w gardle. Od- wróciłem się, aby ukryć tę niemęską słabość. Nagle rozbłysło mi w mózgu tysiąc słońc, a gdy zgasły, zalała mnie fala nocy. X V^budziłem się w białym pokoju. Szpital, pomyślałem, tylko w szpitalu wszystko jest białe. Gdzie jestem i jak się tu dostałem? Poruszyłem się, bolał mnie tył głowy. Ostatnią rzeczą, jaką za- pamiętałem, było pożegnanie z Amate. Co się stało? Co było dalej? Zgoda, byłem nieprzytomny, ale co się stało z Amate, Dahr, Akii i pozostałymi dziewczętami? Usiłowałem odtworzyć przebieg wypadków. Żegnaliśmy się, za chwilę mieli uderzyć Moo. Co było dalej? Niestety, moj a pamięć nie zarej estrowała nic więcej. Dalej była pustka, ani strzępu wspomnień. Otworzyły się drzwi i weszła pielęgniarka. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. - Cieszę się, że odzyskał pan przytomność - powiedziała. - Gdzie jestem, siostro? - W szpitalu w Rawennie, miał pan wypadek. Poproszę dyżur- nego lęka ca, opowie panu, co się wydarzyło. Wyszła. Wypadek? Jaki wypadek? Za chwilę mieli uderzyć Moo. W szpi- talu w Rawennie - skąd się tu znalazłem? Byłem w Oro, żegnałem się z dziewczętami, Amate miała łzy w oczach. Wszedł niski, krępy brunet. - No, nareszcie - powiedział. - Bałem się już o pana, był pan trzy doby nieprzytomny. Szczęście, że ma pan silny organizm. Mło- dość to jednak wspaniała rzecz, ktoś starszy nie wyszedłby z tego. - Przepraszam, doktorze - przerwałem jego wywód - ale nie rozumiem, jak się tu znalazłem. - To proste - odpowiedział. - Jechał pan samochodem? - Jechałem, ale to było dawno. - W pana przypadku poczucie czasu może być zakłócone. Je- chał pan samochodem i w tunelu zderzył się pan z cysterną, której kierowca stracił przedtem przytomność i spowodował wywrotkę. Podobno była wtedy mgła. Cysterna zawierała meskalinę. Jest to alkaloid pejotlu, substancja halucynogenna. Prawdopodobnie przy- czyną wypadku był przeciek meskaliny do kabiny kierowcy. Część meskaliny po wywróceniu się cysterny rozlała się w tunelu. Otóż opary meskaliny wywierają silne działanie na psychikę, wywołując u ludzi zanik oceny czasu i przeróżne, często bardzo barwne i reali- styczne wizje. W wyniku zderzenia stracił pan przytomność i przez kilka godzin - bo wypadek nastąpił w nocy - oddychał pan oparami meskaliny. Znaleziono pana w samochodzie, był pan przypięty pa- sami. Tyle wiem. Czy miał pan wizje? - Tak, doktorze, przeżyłem niesamowite historie! - No właśnie, tego się spodziewałem - ucieszył się. - W wyni- ku zderzenia uderzył się pan silnie w głowę i stracił przytomność. Stwierdziliśmy wstrząśnienie mózgu. Jednego tylko nie rozumiem. - Czego, doktorze? - W jaki sposób, uderzając w cysternę i będąc przypięty pasa- mi, uderzył pan tyłem głowy? - Nie wiem, doktorze, nic nie pamiętam. - Może się pan odwrócił i chciał wyskoczyć z samochodu? - Nie wiem - powtórzyłem. - Mniejsza o to, najważnfejzse, że doszedł pan do siebie. Za- trzymamy pana jeszcze przez trzy dni i jeśli nie będzie komplikacji, zwolnimy do domu. - Tak szybko? - zdziwiłem się. - Pan o tym nie wie - odpowiedział - ale mieliśmy trzęsienie ziemi. Epicentrum było w pobliżu San Marino. Niedaleko. - Silne? - spytałem. - Tak, ósmy stopień według skali MS. Są zabici i ranni. Potrze- bujemy łóżek, ranni leżą na korytarzach. Dlatego zwolnimy pana wcześniej. - Trudno - powiedziałem - wyższa konieczność. Jeszcze jed- no, doktorze. Może pan wie, co się stało z moim samochodem? - Jest w warsztacie, adres dostanie pan w kancelarii, gdy będzie Pan opuszczał szpital. Muszę już iść, chorzy czekają. - Dziękuję panu - pożegnałem doktora. Doktor wyszedł. Więc to wszystko było halucynacją- myślałem. Meskalina, śro- dek halucynogenny, jak go nazwał doktor. Barwne i realistyczne wi- zje... istotnie, bardzo barwne i bardzo realistyczne. Wszystko pa- miętałem. I ten koniec, który był straszny. Poczułem jakiś irracjonalny żal, że wszystko było złudzeniem. Czułem się oszukany. To głupie, pomyślałem, ale czuję się okra- dziony z kawałka życia. Byłem jeszcze słaby, pociłem się. Obok na poduszce leżała chu- steczka. Wyjąłem spod kołdry rękę, aby sięgnąć po nią i obetrzeć 2 czoła pot. Zamarłem. Pociemniało mi w oczach, czułem, że na chwilę sta- nęło mi serce. Fala krwi spłynęła mi do mózgu. Nie, nie miałem halucynacji. Na serdecznym palcu prawej ręki zobaczyłem pierścień z rubi- nem. Zdjąłem go i przeczytałem wyryty wewnątrz napis: „Amate swemu Otomi". Pierścień starego Anaterasu nie był złudzeniem. Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się w tunelu i w samochodzie, ale to, co przeży- łem w Oro, było faktem. Nagle przypomniałem sobie słowa doktora: „Mieliśmy trzęsienie ziemi, epicentrum w pobliżu San Marino". Już zrozumiałem - ANUS zniszczył Oro...