Victor Ast W matni Przełożył: Markus Lipowicz Rozdział 1 David Fastman nie mógł podzielać zachwytu większości pasażerów jumbojeta, jak popularnie nazywano najnowszego Boeinga B 747 dopiero od niedawna latającego przez Atlantyk. Nie było go tu i teraz, leciał pod prąd czasu powracając w przeszłość, w strony ro- dzinne, do Niemiec. I już na samą myśl o tym ściskało go w gardle... Jak wtedy... Jaskrawe promienie słońca wpadające przez okrągłe okienko, przy którym siedział, wyrwały go z półsnu. Odruchowo spojrzał na zegarek. Czy przestawił go na czas środkowo- europejski? Tak, oczywiście, przypomniał sobie. Krótko po starcie. Dochodziła dziewiąta. Rozejrzał się i jego wzrok padł na sąsiada. Był to krzepki facet w czerwonych szelkach, które na brzuchu przygniatały mu białą koszulę w niebieskie paski. Siedział rozparty w swoim fote- lu i trzymał przed sobą rozpostartą gazetę FRANKFURTER ALLGEMEINE sprawiając wra- żenie, że ją czyta. Ludwig Wenger, Amerykanin, tak naprawdę pochodzący z niemieckiego miasteczka Kaufering, miał niemal chorobliwą potrzebę opowiadania o sobie. Fastmanowi wydawało się więc, że wie już o nim prawie wszystko – jako czternastolatek wyjechał z rodzicami do Ameryki, do San Diego, gdzie jego ojciec objął kierownictwo techniczne ja- kiejś drukarni. On sam zaraz po ukończeniu nauki na masarza otworzył sieć Steakhausów i zarobił na tym sporo pieniędzy. Teraz zamierzał, oczywiście najpierw na próbę, otworzyć pierwszą restaurację we Frankfurcie nad Menem. – Na placu Roemerberg stale jest ruch – rzucił sąsiad, najwyraźniej zadowolony, że znowu ma z kim rozmawiać. – Ta zabytkowa część miasta powinna być atrakcją również dla żarłoków. Na terenie targów też dałoby się coś zrobić, i na lotnisku. A kto pierwszy... Rozu- mie pan? – zaśmiał się Wenger szczerząc zęby i mocno strzelił szelkami, jakby chciał podkre- ślić bezsensowność jakiegokolwiek sprzeciwu. Ale Fastman nie zamierzał sprzeciwiać się. Bo i po co? Nigdy nie miał wspólnego ję- zyka z ludźmi biznesu i był przekonany, że nigdy go mieć nie będzie. A jego przypadkowy towarzysz podróży wyglądał na typowego biznesmena. To nie był jego świat. W normalnych warunkach schodził tym ludziom z drogi. W normalnych warunkach! Teraz nie miał wyjścia. Na prawie dziewięć godzin los uszczęśliwił go towarzystwem tego nieszczęśnika goniącego za zyskiem i nie można było tego zmienić. Niestety. – No, rozbudził się pan? – Wenger znowu wyszczerzył zęby. – Zaraz koniec naszej podróży. I co, miałem może pana zbudzić na śniadanie? Powiedziałem stewardessie – Daj chłopakowi pospać, kto wie w czyich ramionach teraz mu się tak błogo drzemie. We Frank- furcie na pewno czeka już na niego dobre śniadanie. – Dziękuję – mruknął Fastman. Niech mu się zdaje, że ma rację, pomyślał. Z przerażeniem spostrzegł, że Wenger składa gazetę. Nie, nie, już żadnych rozmów! Spojrzał jeszcze raz na zegarek. Za kilka minut wylądują... Ogarnęła go panika. Najchętniej zostałby na swoim miejscu, nie wysiadłby w ogóle z samolotu i poleciał zaraz z powrotem do Nowego Jorku. Czy ta podróż ma jakiś sens? A może jednak to był błąd z tym przyjazdem tutaj? Czy udźwignie konfrontację z przeszłością? I czy w ogóle tego chce? Gdyby Bili Har- ley nie pokazał mu zdjęć z podróży po Europie, a zwłaszcza tego jednego, teraz mógłby jesz- cze kilka godzin pospać sobie wygodnie we własnym łóżku, a później, przy śniadaniu, spo- kojnie zastanawiać się, z kim w nadchodzący weekend zagra w tenisa. Przed oczami wciąż na nowo pojawiało się mu to przeklęte zdjęcie, ta twarz. Jak wte- dy, jak w snach! Fotografia mężczyzny, profesora fizyki jak on, tyle że na uniwersytecie Jo- hanna Wolfganga Goethego we Frankfurcie nad Menem. Profesor Albert von Riddagshausen. Dzisiaj! Minęło dwadzieścia sześć łat i prawie dokładnie cztery miesiące. Wtedy był to kapi- tan Heinrich Schulze. Zdjęcie było na tyle wyraźne, że nie pozostawiało wątpliwości. To ta sama twarz. Duże brązowe znamię na lewym policzku i myślące niebieskie oczy pod wyso- kim czołem intelektualisty. Tylko włosy nie tak jasne jak wtedy. Zresztą, czy to w ogóle moż- liwe, że kapitan Heinrich Schulze i profesor Albert von Riddagshausen to ta sama osoba? Fastman próbował przypomnieć sobie wszystkie rozmowy telefoniczne, jakie w ciągu minionych trzech tygodniach prowadził z Albertem von Riddagshausenem. Jakże uprzejmie i łagodnie brzmiał jego głos, gdy przed trzema dniami nieśmiało zaproponował, by Fastman zatrzymał się w jego domu gościnnym, tuż obok willi, w której mieszkał z rodziną. Jak gorą- co podkreślał, że to wielki zaszczyt mieć możliwość osobiście poznać Fastmana, przedstawić go swoim studentom i współpracownikom, a także gościć go u siebie, prywatnie, w rodzinnym gronie. Nie, pomyślał Fastman, to nie jest głos mordercy, zbrodniarza wojenne- go, który wtedy wrzeszczał: Do cholery jasnej, uciekaj! Na co jeszcze czekasz? Uciekaj! Ina- czej będę musiał cię zabić! Nie rób mi tego, chłopcze, do diabła! Zapomnij moją twarz! Za- pomnij najlepiej o wszystkim, co tu widziałeś, i uciekaj! Słowa te prześladowały Fastmana przez ponad ćwierć wieku i aż do pierwszej roz- mowy telefonicznej z Albertem von Riddagshausenem mógłby przysiąc na wszystko, że roz- pozna ten głos zawsze, do końca życia! A jednak przez ostatnie trzy tygodnie stale zadawał sobie to samo pytanie – czy rzeczywiście był to ten sam głos? – Please fasten your seatbelt, sir – jakby z oddali dopłynął głos stewardessy. Minęło kilka chwil, zanim zdał sobie sprawę, że mówiła do niego. – Sorry! – podniósł wzrok i spojrzał na nią. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. – He slept up to now, you know? – odezwał się Wenger spoglądając porozumiewaw- czo na stewardessę. Fastman osłupiał. Głos Wengera wydał mu się dziwny, jakiś inny, nosowy, bardziej uprzejmy i elegancki. W każdym razie nie taki jak dotychczas. Nagłe zrozumiał, nagle wszystko stało się dla niego absolutnie jasne. Inny język. Do tej pory jego sąsiad rozmawiał z nim po niemiecku, a do stewardessy odezwał się po angielsku. Albert von Riddagshausen też rozmawiał z nim po angielsku. Nie mógł przecież wiedzieć, że Fastman zna niemiecki. Dla Alberta von Riddagshausena Fastman był genialnym amerykańskim fizykiem, słynnym profesorem w Institute for Advanced Study przy znanym na całym świecie uniwersytecie w Princeton. Wówczas, przed dwudziestu sześciu laty, dla kapitana Heinricha Schulzego był tylko Davidem Grundmanem, żydowskim bękartem, podczłowiekiem, na którego wrzeszczał po niemiecku... Jęk dławiących się silników podchodzącego do lądowania olbrzyma przerwał tok my- śli Fastmana. Samolot przechylił się na lewą stronę, zatoczył wielki łuk przelatując nad mia- stem od wschodniej, a kilka sekund później od północnej strony, zanim zmienił znowu kieru- nek, by wylądować od wschodu. Fastman spojrzał przez okienko. Wyraźnie mógł już rozpo- znać dachy budynków południowych dzielnic miasta, Frankfurtu nad Menem. Miasta jego losu czy też przeznaczenia. Tu się urodził przed trzydziestu czterema laty i tutaj spędził pierwsze osiem lat swojego życia. Ale i tak nigdy nie będzie to jego miasto... Gdzieś tam w dole spoczywa cała jego rodzina... matka, ojciec i dwie małe siostry, Nella i Anita. Bez grobu z nazwiskiem i imionami. Pogrzebani jak szczury. Znowu powróciła scena z przeszłości. Huk strzałów, przerażone dziewczynki... i twarz kapitana Heinricha Schulze. Dlaczego darował mu życie? Dlaczego najpierw zastrzelił rodzi- ców, potem siostry, a jemu pozwolił, czy wręcz kazał, uciekać? Dlaczego tylko jemu? – Szanowni państwo, tu mówi kapitan – słowa płynące z głośników przerwały tę po- dróż w przeszłość. – Za chwilę wylądujemy we Frankfurcie nad Menem. W imieniu Pan American dziękuję państwu serdecznie za wspólną podróż oraz zaufanie do naszych linii. Kilka minut później Boening B 747 dotknął ziemi. Niemieckiej ziemi! Przeklętej nie- mieckiej ziemi, na której Fastman nie chciał stanąć już nigdy w życiu. Obiecał to sobie dwa- dzieścia sześć lat temu. I teraz przyleciał tu, do miasta, w którym jego beztroskie dzieciństwo zamieniło się w piekło. I właśnie w tym mieście będzie honorowym gościem człowieka, któ- ry... Ale czy to naprawdę ten człowiek? Fastmanowi zakręciło się w głowie. Czuł gonitwę myśli. W jaki sposób będzie mógł wycofać się z zaaranżowanej przez samego siebie współ- pracy z niemieckimi kolegami naukowcami, jeśli okaże się, że dzisiejszy profesor Albert von Riddagshausen to rzeczywiście dawny kapitan Heinrich Schulze. Fastman nigdy nie potrze- bował żadnej współpracy. A już z całą pewnością nie z Niemcami. Co zrobi, gdy stanie twa- rzą w twarz z Schulzem? Pobije go tak, że tamten nie będzie miał siły prosić o łaskę? A później..? Oko za oko, ząb za ząb? Nie, nie, odżegnał się Fastman, w żadnym razie. Nie można zniżać się do tego samego... – Welcome to good old Germany! – zagrzmiał Wenger i mocno klepnął Fastmana po plecach – miłego pobytu w ojczyźnie! – Dziękuję – powiedział Fastman niepewnie. – A panu powodzenia w interesach. – Z tym pobożnym zamiarem właśnie tu przyleciałem – uśmiechnął się Wenger. – Dziękuję za życzenia, nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą. Mam na myśli... Fasman uśmiechnął się zakłopotany i przepuścił Wengera do przodu chcąc wreszcie się go pozbyć. Po wyjściu z samolotu okazało się, że do budynku lotniska trzeba dojechać autobusem. Fastman zrobił pierwsze kilka kroków po niemieckiej ziemi. Właściwie jako kto tu przyjechał? Mściciel? Nie, nie! A może jednak? Czuł się rozdarty, skołatany. A już miał nadzieję, że po tylu latach wyzwolił się wreszcie od tej strasznej przeszłości i, że może opty- mistycznie spoglądać w przyszłość. Po co, u diabła, tu przyleciał? Przypomniał sobie wers Celana: śmierć jest mistrzem z Niemiec. Może więc to wezwanie śmierci? Śmierci ucieleśnio- nej przez Heinricha Schulze alias Alberta von Riddagshausena. Jak właściwie powinien czuć się człowiek składając wizytę śmierci, pomyślał Fastman? Jak ma się zachować? W momencie, gdy podnosił walizkę z taśmy, doznał olśnienia. Musi zachowywać się neutralnie, niepodpadająco. Albert von Riddagshausen nie może nawet podejrzewać, że został zdemaskowany. To w końcu tylko cztery dni. Tylko do poniedziałku. Te cztery dni jakoś wy- trzyma. A w poniedziałek, podczas oficjalnego spotkania na uniwersytecie zrealizuje swój plan... Jak w transie przemierzał halę przylotów. Kto będzie go oczekiwał? Przecież dopiero w ostatniej chwili powiadomił Alberta von Riddagshausena, że przyleci dwa dni wcześniej, niż zamierzał. Czy profesor zdołał zmienić swe plany, by osobiście go powitać? Fastman miał nadzieję, że nie. DR. DAVID FASTMAN. WELCOME TO GERMANY! Młoda czarnowłosa kobieta średniego wzrostu trzymała wysoko nad głową tabliczkę. Fastman odetchnął. Gdy stanął przed nią, nie mógł wydobyć z siebie słowa. Przed oczami pojawiła mu się scena, którą widział wiele razy. Ale gdzie? Tak, to była scena z jednego z tych pozbawionych kolorów filmów utrwalonych w czarnej skrzynce jego pamięci. Ruchomych obrazów, które przed laty wielokrotnie powra- cały w snach. Czy teraz był to tylko sen, czy też jakaś odległa rzeczywistość? Wydawało mu się, że ta młoda kobieta coś mówi. Dotknął lewego ucha, jak zwykle, gdy czuł się niepewnie obok atrakcyjnej kobiety. Teraz też czuł się niepewnie, nawet bardzo, ale nie dlatego, że ta kobieta była atrakcyjna. Zresztą wcale nie jest atrakcyjna, pomyślał. Chociaż...? Nie, nie był w stanie tego ocenić. Zauważył tylko jej wielkie ciemnoniebieskie oczy. Smutne, a zarazem śmiejące się. Było w niej coś, co go zafascynowało. Nie umiał tego zdefiniować, ale był pe- wien, że to nie uroda. Trwało chwilę, zanim dał jej znak ręką. – Are you doctor Fastman? – zapytała i brzmienie jej głosu ponownie zbiło Fastmana z tropu. Miał wrażenie, że zna ten głos od niepamiętnych czasów. Z czarno–białych filmów? – Yes, my name is Fastman, David Fastman – powiedział i szybko dodał: – We can speak German. – Ach, pan mówi po niemiecku! – zdziwiła się, jakby chciała powiedzieć, że zupełnie tego się nie spodziewała. – Nazywam się Sara Riddagshausen – z uśmiechem podała mu rękę. – Mój ojciec przeprasza, ale nie mógł osobiście powitać pana na lotnisku. O dziewiątej miał wykład i prosił, żebym pojawiła się tu w jego zastępstwie. Przyjdzie około dwunastej, prosto do domu. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy z moją matką zaopie- kowały się panem. – Ależ skąd! – powiedział Fastman z uśmiechem. Spadł mu kamień z serca, że to nie Albert von Riddagshausen czekał na niego. Kilka metrów przed sobą zauważył kwiaciarnię. – Przepraszam, zostawię panią na chwilę – powiedział. Kilka minut później stanął przed nią z dwoma wielkimi bukietami. – To dla pani – podał jej kwiaty. – A ten drugi z pewnością dla mojej matki – uśmiechnęła się. – Dziękuję. To bardzo miło z pana strony – dodała po chwili. Fastman był zadowolony, że znowu panuje nad sytuacją. – W którą stronę idziemy? – Tutaj – Sara wskazała na lewo. Obok płotu ogradzającego jakąś budowę i kiosku z gazetami Fastman zauważył sklep fotograficzny sieci Porst. HANSHEINZ PORST ZDEMASKOWANY JAKO RADZIECKI SZPIEG! – rzucił mu się w oczy wielki nagłówek w Bild Zeitung. A tuż obok: MORALNY UPADEK: AMERYKAŃSCY ŻOŁNIERZE SPRAWCAMI MASAKRY W MY LAI! Mimo woli przypomniało mu się zdjęcie, które zadecydowało o jego przyjeździe do Frankfurtu. Porównał w myślach tamtą twarz z twarzą Sary. Nie mógł doszukać się żadnego podobieństwa. Jej kruczoczarne włosy i śniada cera sugerować mogły raczej południowe po- chodzenie. A Heinrich Schulze miał wygląd stuprocentowo germański. Pewnie ma matkę z Włoch albo z Hiszpanii, pomyślał. – Mam nadzieję, że dobrze będzie się pan czuł w naszym domu gościnnym – powie- działa Sara. – Jest bardzo wygodny i stoi jakieś pięćdziesiąt metrów od naszej willi. I znów ogarnęła go fala niepewności, której źródłem była bez wątpienia Sara. Ta mło- da kobieta całkowicie paraliżowała jego pewność siebie. Ale dlaczego? Widział ją przecież pierwszy raz, a jednak miał osobliwe uczucie, że zna ją całe życie. – Była pani może kiedyś w Stanach? – zapytał, by przerwać bezsensowne rozważania. A może chciał upewnić się, że naprawdę nigdy jej nie widział? – Nie... nie byłam... ale z pewnością kiedyś to nadrobię – z oczu Sary można odczytać było pewne zakłopotanie, jakby czuła się winna nie mogąc dać mu twierdzącej odpowiedzi. – Moja przyjaciółka od dłuższego czasu namawia mnie na podróż za ocean. Ona lata tam stale, dwa, trzy razy do roku. Kilka razy już byłam zdecydowana, ale zawsze coś mi przeszkodziło. Właśnie we wtorek... tak, przedwczoraj poleciała do Nowego Jorku. O mało nie pojechałam z nią. – I czemu pani nie poleciała? – chciał wiedzieć Fastman i szybko dodał: – Oczywiście cieszę się, że zadecydowała pani inaczej. Nie miałbym wtedy okazji poznania pani. – Cała przyjemność po mojej stronie – uśmiechnęła się. – Annika, tak ma na imię mo- ja przyjaciółka, rezerwowała bilety przed dwoma miesiącami. I wtedy byłam prawie pewna, że od listopada zacznę pracować w szpitalu. Ach, pan przecież nie może wiedzieć... W czerwcu skończyłam medycynę... I dopiero pod koniec października przestałam sama się oszukiwać. – Nie bardzo rozumiem – zdziwił się Fastman. – Na czym miałoby polegać to samo- oszukiwanie i jaki ma to związek z ukończeniem studiów medycznych? – To dość skomplikowane... – Ach, proszę spróbować – przerwał jej Fastman z uśmiechem. – Wie pani z pewnością od ojca, że jestem fizykiem. Tak więc w pewnym sensie moje życie polega na rozumieniu skomplikowanych rzeczy. Sara odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech. Nawet gdy się uśmiecha, ma tak strasznie smutne oczy, pomyślał Fastman. – Zawsze chciałam studiować medycynę, ale... tak naprawdę nigdy nie chciałam zo- stać lekarzem zajmującym się chorymi. – Słucham? – zdziwił się David. – Przecież zdrowi nie potrzebują lekarza. – Potrzebują nie lekarza, a medyka! – powiedziała Sara z naciskiem. – Jestem przeko- nana, że powinno się na nowo przemyśleć i zacząć inaczej pojmować rolę medycyny. Jej za- daniem jest nie tylko leczenie. Leczenie to ostateczność! Medycyna ma zachowywać zdro- wie! W końcu jesteśmy służbą zdrowia, a nie służbą choroby! O wiele ważniejsze są badania naturalnych mechanizmów leczenia. – Jeśli więc dobrze rozumiem, chce pani zostać medykiem, a nie lekarzem? W tym momencie Fastman przypomniał sobie, jakby to było wczoraj, dawne rozmowy rodziców. Ojciec stale przekonywał matkę, że to właśnie fizycy i medycy, a w żadnym wy- padku nie lekarze, grają pierwsze skrzypce w rozwoju medycyny. Ujrzał wyraźnie, jak matka kładzie rękę na ramieniu ojca, a z jej spokojnej, uśmiechniętej twarzy promieniuje jedno- myślność ze zdaniem ojca. Sara Riddagshausen zatrzymała się przed czerwonym volkswagenem garbusem – To moje auto – powiedziała. – W takim razie mamy coś wspólnego – rzekł Fastman. – Tak? – Sara odwróciła się do niego i poparzyła mu w oczy. – Co takiego? – Samochód. Ja też jeżdżę garbusem. Białym – powiedział z uśmiechem. – To wie pan z pewnością, że pańska walizka nie zmieści się w bagażniku. – Wiem, ale za to na tylnym siedzeniu. Fastman był wdzięczny Sarze, że dzięki niej mógł oderwać się od problemu, który przez ostatnie cztery tygodnie spędzał mu sen z powiek. W samochodzie pojawiło się znowu to samo uczucie niepewności czy nawet lęku. Po dwudziestu sześciu latach był na powrót w Niemczech. I nie musiał się ukrywać. Czy to w ogóle możliwe? Na próżno usiłował rozpoznawać ulice i domy. Czyżby wszystko zapo- mniał? Bzdura, pomyślał, to przecież wielkie miasto. Był zaskoczony nie widząc żadnych ruin. Domy, które mijali, zdawały się stać tu od zawsze. A przecież nie tak dawno temu widział w amerykańskiej prasie zdjęcia całkowicie zniszczonych Niemiec, niemieckich miast zrównanych z ziemią. Przypomniał sobie, jak się przyłapał na tym, że się cieszy. – Jak to się stało, że opanował pan tak bezbłędnie niemiecki? – Głos Sary wyrwał Fastmana z zadumy. – Prawie bez obcego akcentu. – Jest to w końcu mój język ojczysty – odpowiedział David automatycznie. – Pański język ojczysty? – Sara odwróciła na moment głowę w prawo i popatrzyła zdumiona na Fastmana. – Ojciec nic mi nie mówił. Przeciwnie, był zadowolony, że mój an- gielski jest na tyle dobry, że będę mogła zająć się panem... Naprawdę jest pan Niemcem? – Czy ja jestem Niemcem? – David westchnął głęboko. – Moi rodzice byli swego cza- su przekonani, że należą do tego samego narodu co Heine, Schiller, Goethe czy Mendelssohn. Ale kiedy ja w 1935 roku przyszedłem na świat... – Dzięki Bogu, że wtedy nie byliście państwo tutaj – przerwała mu Sara. – Nie jest wcale wykluczone, że pańska rodzina nie przeżyłaby tego piekła. Jak wiele innych rodzin zresztą. Ale przerwałam panu, przepraszam. – W porządku, chciałem tylko powiedzieć, że moja rodzina pochodzi z Niemiec i to barbarzyństwo nie zostało nam niestety oszczędzone. Ale to inny temat. Od wojny minęły dwadzieścia cztery lata. Tak, jestem niemieckim Żydem... ale dzisiaj to już naprawdę nie- istotne. Nie widzę powodu, żeby obciążać tym panią, tak młodą osobę. Myślę, że nie jest to najlepszy temat dla pani pokolenia... Sara Riddagshausen odwróciła się krótko do Davida i ich spojrzenia spotkały się. Ro- biła wrażenie głęboko zadumanej, wręcz zatroskanej. Trwało to kilka sekund i znowu odwró- ciła głowę w kierunku jazdy. Fastmanowi wydało się nagle, że znajdują się w znanej mu okolicy. Czy ten biały bu- dynek po lewej stronie to nie dom, w którym mieszkał Hans Martens? I zaraz obok kiosk, gdzie ojciec kupował gazetę i papierosy w drodze na uniwersytet? Ale wtedy i kiosk, i dom były szare, a dzisiaj są bardzo kolorowe dzięki reklamom i mogłyby równie dobrze stać w Princeton albo w Nowym Jorku. Zaraz będą przejeżdżać koło miejsca, gdzie wtedy niemal zginął pod kołami ciężarówki. A sto metrów dalej po prawej stronie stał budynek gimnazjum, do którego koniecznie chciał chodzić... – Chciałabym jednak wrócić do tego tematu... – powiedziała cicho Sara von Riddags- hausen. – Muszę wrócić – dodała głośniej. – Jak pozna pan moich rodziców, zrozumie pan, dlaczego właśnie ten temat jest dla mnie tak ważny. Dzięki Bogu byli oni po właściwej stro- nie, nawet jeśli biernie. Obiecuje pan? – znowu spojrzała na Fastmana swymi smutnymi oczami. – Myślę o powrocie do tematu... Skręciła w lewo, przecięła wąską uliczkę i przez żelazną bramę wjechała na wielką parcelę. Zatrzymała samochód jakieś dwadzieścia metrów dalej po prawej stronie, tuż przed małym domkiem, otynkowanym na biało i najwyraźniej niedawno wybudowanym. – To jest pański azyl na czas pobytu we Frankfurcie. Serdecznie zapraszam! – Sara wskazała ręką na domek. Wprowadziła go do saloniku z wielkim oknem i drzwiami na taras. Czarne skórzane fotele doskonale harmonizowały z niską białą ławą. Obok stał mniejszy, kwadratowy, też bia- ły, stolik na gazety i czasopisma. Biała szafa z książkami dopełniała doskonale całości. Nie brakowało sprzętu stereofonicznego i telewizora. Na parkietowej podłodze leżał ciemnoczer- wony dywan. Drzwi po prawej prowadziły do małej jadalni oddzielonej od równie małej kuchni tylko czymś w rodzaju lady barowej. Schodami szło się na górę, do sypialni z olbrzymim łóżkiem i równie wielką szafą. Dominował tu łagodny kolor zielony. Obok mie- ściła się łazienka, też zielona. Naprzeciw były jeszcze dwie sypialnie, każda z oddzielną ła- zienką. Zeszli do kuchni, a Sara pokazała, gdzie można znaleźć kawę, herbatę i cukier. – Jestem pewna, że będzie się tu panu podobało i, że pobyt we Frankfurcie sprawi pa- nu dużo przyjemności – Sara popatrzyła na niego i David odniósł wrażenie, że jest nieśmiała, jakby nie wierzyła w swoje możliwości. Z drugiej strony promieniowała z niej pewna klasa. Klasa człowieka o niezależnej i silnej osobowości. Przyjemności... pomyślał zaraz z irytacją. Ale uspokoił się. Skąd ta dziewczyna mogła wiedzieć, po co tu przyjechał. Rozdział 2 Stojąc pod prysznicem uświadomił sobie nagle, że to właśnie Sara była tą kobietą, któ- ra rozmawiała z jego matką. W tej krótkiej scenie z czarno–białego filmu, który pojawił mu się przed oczami na lotnisku. Ale to przecież szaleństwo! Przyleciał tutaj zdemaskować prze- stępcę, zbrodniarza wojennego, a pierwszą osobą, jaką spotkał, była akurat jego córka. I w dodatku mająca swego ojca za kogoś po właściwej stronie. Jakże pragnął teraz, żeby rodzice Sary walczyli wtedy rzeczywiście po właściwej stronie. Ogolił się i obejrzał dokładnie twarz w lustrze. Po raz kolejny stwierdził, że ma tę sa- mą śniadą cerę i ten sam, raczej niewielki nos. Jak zawsze, jak wtedy. Wprawdzie teraz nosił o wiele dłuższe włosy, ale były tak samo czarne i tak samo trochę się kręciły. Czy to w ogóle możliwe, żeby Schulze go rozpoznał? Może po jego zielonych oczach, które zauważał każdy? Wtedy nie nosił ani wąsów, ani długich i szerokich baczków. Nie, Schulze nie może go roz- poznać! Poza tym wtedy był dzieckiem. Pogładził dłonią twarz, wyłączył maszynkę do golenia i odłożył ją na półkę pod lu- strem. Jakim człowiekiem była matka Sary? Jak go przyjmie? Ciekawe, że wyobrażał ją sobie z perspektywy Sary, jako jej matkę, a nie z perspektywy Schulzego, jako jego żonę. Jakby był gościem Sary, a nie jej ojca. Spojrzał na zegarek. Było krótko przed jedenastą. Minęło prawie pół godziny. Wziął kwiaty, wyszedł z domku, zamknął drzwi, włożył klucz do kieszeni i skierował się na prawo. Po niespełna pięćdziesięciu metrach wyrosła przed nim okazała dwupiętrowa willa. Olbrzymi portal wejściowy, dwie wielkie kolumny dźwigające balkon. Okna na parte- rze wyglądały jak drzwi tarasowe, a na ścianach pięły się rośliny. Jak zielono musi tu być latem, pomyślał Fastman. Ciemnoczerwony dach zdawał się podkreślać wielkość budowli. Sara oczekiwała go przy drzwiach. Bez słowa wzięła go za rękę i poprowadziła do ol- brzymiego salonu. Znowu wydało mu się, że skądś ją zna. Jej wygląd, zachowanie, sposób mówienia, mimika. Wszystko było dziwnie znajome. A może przypominała mu kogoś, kogo nie mógł sobie przypomnieć, albo wręcz kogoś, kogo w ogóle nie znał, kto w ogóle nie istniał? Nie było w tym żadnej logiki. W przedniej części salonu po lewej stronie, dookoła kwadratowego marmurowego sto- lika stało kilka foteli z białej skóry, a w narożniku stolik z prasą, czasopismami i książkami, obok dwa fotele. Spostrzegł Zbrodnię i karę Dostojewskiego. Jak na zamówienie, pomyślał. Mozaikę parkietu zdobił szlachetny dywan, którego ciemna czerwień wspaniale pasowała do białego marmuru stolików. Przy oknach stały wielkie donice z roślinami. Były tam też krze- wy, a nawet małe drzewka. David miał wrażenie, że znalazł się w cieplarni. Naprzeciw wej- ścia znajdowały się ogromne szklane drzwi prowadzące na taras, obok stał fortepian. Czarny Steinway. Za nim, dalej na prawo, jeszcze jedne rozsuwane drzwi do innego pomieszczenia. Z pewnością do jadalni, przemknęło Davidowi przez głowę. Prawą stronę salonu, po przekąt- nej do białych foteli, umeblowano niemal symetrycznie, tyle, że fotele były ciemnoczerwone, a dywan biały. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów. Zmuszał się, żeby odwrócić od nich wzrok. Ale nieubłaganie przyciągały jego uwagę. Był pewien, że... je zna. To już prawie ob- sesja, pomyślał. – Moni, to jest właśnie doktor David Fastman, gość ojca. Mam nadzieję – Sara zwró- ciła się teraz do Davida – że będzie pan mógł czuć się gościem całej naszej rodziny – ich spojrzenia spotkały się na krótko i David poczuł się znów bardzo niepewnie. – A to jest moja matka – ciągnęła dalej Sara – Monika Riddagshausen. Fastman czuł ciepło Sary dłoni, która jakby nie chciała puścić jego nadgarstka. Chęt- nie delektowałby się dalej tym przyjemnym ciepłem, ale musiał przywitać się z jej matką. – Cieszę się, że mogę panią poznać. I serdecznie dziękuje za zaproszenie na śniadanie – Fastman podał jej kwiaty. – Opowiadałem już córce, że przespałem śniadanie w samolocie – dodał. – Ach tak? Dziękuję za piękne kwiaty. A propos samolotu – jaki jest serwis w tej no- wej wielkiej maszynie. Słyszałam, że przyleciał pan właśnie tym najnowszym olbrzymem. Jak on się nazywa? – Boeing 747. – Nie, nie... inaczej... – Jumbo jet. – Właśnie! Latający słoń. – Serwis jest rzeczywiście znakomity, tyle tylko, że z niego nie skorzystałem... – Jakimi liniami pan leciał? – Pan American. – I przespał pan śniadanie? – Niestety. – Lepiej niż lądowanie, nieprawdaż? Fastman zmusił się do śmiechu. Z pewnością wolałby obudzić się teraz na swoim miejscu w samolocie i usłyszeć od stewardesy, że przespał lądowanie i musi wracać do No- wego Jorku, niż czekać tu na człowieka, który zabił mu całą rodzinę. Świadomość, że nieba- wem się z nim spotka i przez najbliższe dni będzie musiał udawać, że spotkanie ma charakter naukowy, nie dawała mu spokoju. Jak to wytrzymać do poniedziałku? – Tak, ma pani rację – odpowiedział po chwili. Przyjrzał się jej ukradkiem. Szczupła, elegancka blondynka, nieco po czterdziestce. Wydala mu się niezwykle sympatyczna. Najbardziej zdumiało go jednak wewnętrzne poczu- cie bliskości, zażyłości, której nie mógł bliżej zdefiniować, podobnie jak wobec Sary. Przez chwilę pomyślał, że wynika to może z rozmowy po niemiecku. Ale zaraz odrzucił to wytłu- maczenie. Z drugiej strony, cóż innego mogłoby ich łączyć? Poczuł się trochę słabo. Jego stan nie pozostał niezauważony. – Nie czuje się pan dobrze? To na pewno z powodu długiego lotu. Znam to. I jeśli do tego nic pan jeszcze dzisiaj nie jadł, to nie ma się co dziwić – usłyszał jakby z oddali głos Moniki von Riddagshausen. Mahoniowe meble, wielki bordowy dywan i śnieżnobiałe ściany dużej i bardzo jasnej jadalni wywołały u Fastmana niemal poczucie obowiązku dobrego samopoczucia. Tak, tu trzeba czuć się dobrze, próbował poprawić swój nastrój. Monika von Riddagshausen wskazała mu miejsce na szczycie dużego owalnego stołu. Sama usiadła obok niego po prawej stronie, a Sara naprzeciw. – Proszę – powiedziała matka Sary i wskazała zapraszającym gestem na stół – proszę zaczynać. Co mogę panu podać do picia? Kawę czy może herbatę? O wodzie już pomyślałam. Wiem, że... u państwa, w Stanach na stole zawsze musi stać wystarczająca ilość wody. – Och, dziękuję – Fastman przebiegł wzrokiem po zastawionym stole. – Dobrze, że przespałem śniadanie w samolocie. Fastman zerknął na zegarek. Dochodziło południe. Siedzieli już w fotelach przy ka- wie. – Na pewno nie wyobraża sobie pan, doktorze, jak duże znaczenie ma dla męża pań- ska wizyta – Monika von Riddagshausen podniosła głowę znad filiżanki i spojrzała na Fast- mana. – Z wielu powodów – dodała. – Mam nadzieję... – nagle przerwała i odwróciła głowę w kierunku drzwi wejściowych, skąd dobiegło ciche skrzypnięcie. Fastman poczuł, że serce bije mu coraz szybciej. Nie było już odwrotu. Definitywnie! Aż do poniedziałku, do oficjalnego spotkania na uniwersytecie, musi zachować zimną krew i trzeźwy umysł. Na uniwersytecie, na którym swego czasu wykładali jego rodzice. Być może Albert von Riddagshausen pracuje w tym samym gabinecie? A może nawet za tym samym biurkiem? Na samą myśl o tym zaczęło go mdlić. Nasłuchiwał. Co, do stu diabłów, robi ten facet tak długo w korytarzu. Tych kilka chwil zdawało się wiecznością. – Halo papa, jesteś wreszcie! Głos Sary wyrwał Fastmana z tych rozważań. Zmusił się, aby odwrócić głowę w kierunku drzwi. Był to rzeczywiście Heinrich Schulze...? Czy od zawsze Albert von Rid- dagshausen? – I’m so glad to finally meet you, doctor Fastman – powiedział von Riddagshausen i podszedł z wyciągniętą ręką do Davida. – I am pleased to greet you as my visitor in our hou- se. David podniósł się z fotela i zrobił krok w jego kierunku. Tak, to był łagodny głos profesora Alberta von Riddagshausena, znany mu z rozmów telefonicznych. Czy był to też głos kapitana Heinricha Schulze? Fastman nie mógł spojrzeć mu w twarz. Zerknął na Sarę. Z jej smutnych oczu promieniowała teraz radość. Najwidoczniej cieszyła się ze spotkania z ojcem. Musi go bardzo kochać, przemknęło Davidowi przez głowę. Zaczęło mu się kręcić w głowie. Z dużym wysiłkiem utrzymał się na nogach. – Dziękuję za zaproszenie, panie profesorze – odpowiedział sztywno. – Domek, to znaczy dom, który dał mi pan do dyspozycji, jest naprawdę komfortowy... – Fastman próbo- wał panować nad sobą, nie był jednak pewien, czy z powodzeniem. Czuł, że trochę plecie. Jakby był pijany. – Słyszę, że mówi pan znakomicie po niemiecku. To niespodzianka! – Wyobraź sobie, rodzina pana Fastmana pochodzi z Niemiec – wtrąciła się Sara. – Ach, pańska rodzina wyemigrowała do USA – zapytał, a raczej stwierdził von Rid- dagshausen i po raz kolejny potrząsnął przyjaźnie rękę Fastmana. – Nie... nie, rodzina nie... to ja wyemigrowałem – wybełkotał Fastman. – Koniecznie musi mi pan o tym opowiedzieć – Albert von Riddagshausen potrząsał ciągle jeszcze rękę Fastmana. Aby wykonać plan i wytrzymać do poniedziałku, trzeba teraz za wszelką cenę działać, pomyślał David. Obojętnie jak, ale działać. Już po pierwszych dwóch zdaniach po niemiecku wiedział, kim jest ten człowiek. Nie miał żadnych wątpliwości. Ta sama melodia. Każde zda- nie zaczynał nisko, potem podwyższał ton, by od połowy zdania znowu go zniżać. Ten głos wrył mu się nieodwracalnie w pamięć. Nie tylko głos, także konkretne słowa i zdania. David odważył się rzucić na niego krótkie spojrzenie. Brązowe znamię na lewym policzku, niebie- skie oczy... Nie, nie miał absolutnie żadnych wątpliwości. – Ale nie teraz, może innym razem – odpowiedział. – To długa historia. – Oczywiście, jak pan sobie życzy. Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot – po- wiedział von Riddagshausen. Tylko bez powtórki o przespanym śniadaniu, to byłoby już śmieszne, pomyślał Fast- man. – Muszę pana przeprosić – ciągnął dalej Albert von Riddagshausen – że nie powitałem pana osobiście na lotnisku. – Nic nie szkodzi, panie profesorze. Bywają sprawy ważniejsze niż powitanie na lotni- sku kolegi po fachu. – Pan wybaczy, panie doktorze, ale nie jest pan zwykłym kolegą po fachu. Pan jest znakomitością w kręgu fizyków... – Trochę chyba pan przesadza – Fastman zaprzeczył raczej z zakłopotania niż z przekonania. – W każdym razie tylko w kręgu fizyków... – w tym momencie znowu pojawi- ły mu się przed oczami sceny z czarno–białego filmu. Słyszał strzały i krzyk dziewczynek. Widział nieżywą twarz matki. Musiał przerwać, żeby się opanować. Zakręciło mu się w głowie i bezwiednie usiadł. – Czy coś nie w porządku? Nie czuje się pan dobrze? – zapytał von Riddagshausen zaniepokojonym głosem. – To z pewnością nic groźnego... – David zrobił krótką przerwę. Z całych sił starał się opanować. – Lot trwał w końcu prawie dziewięć godzin – dodał po chwili – a nad Anglią mieliśmy silne turbulencje. Pewnie też i przesunięcie czasu... Przepraszam! Wie pan, jestem po raz pierwszy w tym kraju, to znaczy jako dorosły człowiek. I to też wytrąciło mnie trochę z równowagi. – To zupełnie naturalne – w głosie von Riddagshausena słychać było zatroskanie. – Ile miał pan lat, gdy opuścił pan kraj? Powiedział pan przecież, że wyemigrował pan sam... to znaczy bez rodziny... Koniecznie musimy o tym porozmawiać... – Osiem – przerwał mu David. – Miałem wtedy osiem lat – powtórzył automatycznie. – To było latem 1943 roku. – A ja właśnie wtedy się urodziłam – wtrąciła Sara. – 28 lipca. Fastman zauważył, że von Riddagshausen spojrzał porozumiewawczo na swoją żoną. Zerknął szybko w kierunku Sary. Był absolutnie pewien, że widziała wymianę spojrzeń ro- dziców. Czym zasłużyła sobie ta dziewczyna na ojca zbrodniarza? – pomyślał. Jak zareaguje, gdy dowie się, kim naprawdę jest jej papa? Zrobiło mu się jej bardzo żal. – Widzisz, David? – włączyła się Sara – pardon, widzi pan, panie doktorze? Czy pan chce, czy nie, tego tematu w dzisiejszych Niemczech nie da się uniknąć. I myślę, że długo tak pozostanie – patrzyła mu teraz prosto w oczy i Fastman miał odczucie, że Sara mówi z głębi serca. W jej glosie wyczuwał duże zaangażowanie emocjonalne. – My wszyscy – ciągnęła dalej – a szczególnie pokolenie moich rodziców, będziemy jeszcze długo dźwigać ten niewy- obrażalnie wielki ciężar winy. I to nawet za niepopełnione czyny. Spojrzała na Davida z takim smutkiem w oczach, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem. Po chwili dodała: – Tym bardziej zależy mi, żeby przekonać pana, że wtedy w tym kraju byli też po- rządni ludzie... Dwoje z nich siedzi tutaj – zwróciła wzrok na rodziców. – Mama na przy- kład... – Saro – przerwał jej David – ja wiem. Naprawdę! Dzięki takim porządnym ludziom żyję – serce mu się ściskało, gdy patrzył na tę młodą kobietę broniącą swojej narodowej god- ności. – Tak, Saro, takim właśnie porządnym Niemcom – powiedział z naciskiem – zawdzię- czam życie i obiecuję pani – skoro ten temat tak bardzo leży pani na sercu – że do niego wró- cimy. Ale proszę – nie teraz, dobrze? – Jeśli pan pozwoli, to chciałbym... krótko... naprawdę bardzo krótko uzupełnić myśl mojej córki, niejako ją usprawiedliwić – wtrącił się Albert von Riddagshausen. Fastman odniósł wrażenie, że głos profesora lekko drżał. – Sarę, jak i nas wszystkich, temat ten zawsze bardzo poruszał – ciągnął dalej profe- sor. – Bardzo przeżywała, kiedy to w 1954 roku odmówiłem wyjazdu na sympozjum fizyków w Princeton. Odmówiłem, bo dowiedziałem się, że amerykańscy fizycy odmawiają podania ręki Niemcowi. Wszystkich Niemców traktowano tam ciągle jeszcze jak nazistów. Nas nie akceptowano... i nie tylko to... nas ignorowano. A być ignorowanym, to właściwie najwyższy stopień pogardy – profesor przerwał na chwilę. – Wie pan, panie doktorze – ciągnął dalej – ta przeklęta wojna spowodowała, że my Niemcy stale musimy udowadniać, że nie jesteśmy wy- łącznie diabłami w ludzkiej skórze. Nie dotyczy to żadnej innej nacji. O tym mówiła moja córka. Być może rozumie pan teraz, dlaczego tak bardzo się cieszymy, ba, czujemy się za- szczyceni, że właśnie pan, wybitny amerykański fizyk, przyjął nasze zaproszenie. Profesor był wyraźnie poruszony. Fastman miał nawet wrażenie, że oczy błyszczały mu dziwnie, jakby zaszły łzami. – Z pewnością długa przed nami droga, nim uwolnimy się od tego ciężaru i kompleksu – ciągnął dalej profesor. – A tych, którzy tego nie rozumieją, nasza historia niestety niczego nie nauczyła. Historia tragiczna i okrutna, żeby nie powiedzieć barbarzyńska... Nie jestem ciągle pewien, czy raczej nie odwrotnie... Ale z pewnością nie jest to odpowiedni moment na tę rozmowę. Ogromnie przepraszam, ale nie mogłem inaczej – powiedział profesor. Wciągnął głęboko powietrze i natychmiast je wypuścił. Na krótką chwilę Fastman zapomniał, kogo ma przed sobą i przyłapał się nawet na czymś w rodzaju współczucia. W zamyśleniu sięgnął po filiżankę z kawą i wychylił ją do dna. – Tak – powiedział po chwili – to prawda, tak traktowano wówczas w Ameryce nie- mieckich fizyków. Pamiętam dokładnie te czasy. Studiowałem wtedy już na uniwersytecie w Princeton. Historia, którą opowiem, wyjaśni po części, dlaczego tak było – Fastman zasta- nowił się chwilę. – Tak, to było chyba w 54 roku. Nasz znakomity profesor, do którego naj- bardziej zdumiewających cech charakteru należało, że każdego dnia, bez wyjątku, naprawdę każdego dnia, miał znakomity humor, a więc właśnie on zapytał kiedyś na początku wykładu, czy potrafimy określić, kto to jest fizyk teoretyczny. Było wiele odpowiedzi. Wszystkie zapi- sał na tablicy. Nie powiedział jednak, którą z nich uważa za poprawną. To był cały on. Na każde pytanie zadane na początku wykładu, odpowiadał na jego końcu. Tak też było wtedy. Przypatrzył się odpowiedziom, uśmiechnął i powiedział, że nikt z nas nie odpowiedział po- prawnie. Prawidłowa odpowiedź brzmiała: fizyk teoretyczny to... narodowość... – Żydowska – powiedziała Sara głośno – a profesor to Albert Einstein... – Choć Einstein nic więcej niż narodowość nie powiedział – uśmiechnął się Fastman – wszyscy dokładnie zrozumieli... tak, jak teraz pani. Choć ja definiuję narodowość nieco ina- czej... ale to już inny temat... – Znał pan Einsteina prywatnie? – zapytał profesor. – Wszyscy studenci znali go prywatnie. Całe miasto Princeton go znało. Tak! Ale dla mnie najwspanialsze było to, że znaliśmy się i, że miał on dla mnie zawsze czas... A jak sobie pomyślę, że... – Fastman przerwał nagle. Złapał się na tym, że o mały włos nie powiedział czegoś, czego mu nie wolno było powiedzieć. Jeszcze nie! – Chciał pan opowiedzieć coś jeszcze o Einsteinie – usłyszał głos profesora. – Nie, nie! Chciałem tylko dodać, że czasy, o których pan mówił... mam na myśli takie traktowanie fizyków niemieckich w Stanach... że te czasy, dzięki Bogu, minęły. Miejmy na- dzieję, że bezpowrotnie – powiedział Fastman. – Nie... Zaczął pan... – Papa! – wtrąciła się Sara z nieoczekiwaną stanowczością w głosie. – Nie widzisz, że pan przerwał, bo – wydawała się bardzo zdenerwowana – przyłapał się na tym... chciał po- wiedzieć, że gdyby Einstein nie wyemigrował w 1933 roku, to skończyłby pewnie w Auschwitz albo innym obozie koncentracyjnym... w każdym razie na pewno w komorze gazowej... Zadzwonił telefon. Na szczęście, pomyślał David. – Ja odbiorę – powiedział jawnie zmieszany profesor. – To i tak na pewno do mnie. – Riddagshausen – zgłosił się – chwileczkę, pani Perkel, przełączę do gabinetu! – Rzucił spojrzenie na Davida. – Przepraszam, za moment wrócę – powiedział i wyszedł. Po kilku minutach wrócił. Był blady. – Niestety, muszę jeszcze dzisiaj pojechać do Hanoweru! Sekretarce z instytutu nie udało się przełożyć dzisiejszego spotkania z dwoma doktorantami, a także i jutrzejszego. Tak mi przykro, panie doktorze! – Proszę dysponować swobodnie swoim czasem – powiedział Fastman. – To napraw- dę nie pańska wina, że pomyłkowo wystawiono mi bilet lotniczy na czwartek, a nie na sobotę. Niestety, za późno to zauważyłem. Zresztą Fastmanowi bardzo to odpowiadało. Był rad, że o dwa dni mniej będzie mu- siał grać najnieprzyjemniejszą rolę w swoim życiu, że o dwa dni krócej będzie kłamać, czego nigdy nie mógł znieść. – Obiecuję zrobić wszystko i wrócić najpóźniej jutro po południu! – profesor zwrócił się teraz do obu kobiet. – Zaopiekujcie się proszę naszym gościem. Rozdział 3 Dochodziła jedenasta wieczór, gdy profesor Albert von Riddagshausen wrócił do po- koju nr 522 w luksusowym cztero–gwiazdkowym Hotelu Marienhof w pobliżu dworca kole- jowego w Hanowerze. Umył ręce, podszedł do telefonu i wykręcił swój domowy numer. – Halo, Moni, to ja – powiedział łagodnym głosem. – Jak tam w domu? – Czytam jak zwykle. Sara jest z naszym gościem w mieście. – Mam nadzieję, że znaleźli wspólny język. Ach, Moni, mam wyrzuty sumienia, że właśnie w pierwszy dzień jego wizyty musiałem wyjechać... – Myślę, że nie musisz się przejmować. Wygląda na to, że oboje znakomicie się ro- zumieją – powiedziała wesołym głosem. – Jakby byli zaprzyjaźnieni od wieków – dodała. – W twoim towarzystwie Fastman był chyba trochę onieśmielony, bo jak tylko wyjechałeś, okazał się niesłychanie komunikatywny, bezpośredni... rozluźniony. I gdybym nie wiedziała, nigdy by mi nie przyszło do głowy, że to jeden z najwybitniejszych fizyków. Wzięłabym go raczej za sportowca. Myślę, że Sara jest nim mocno zafascynowana... A co u ciebie? Jak dok- toranci? Robią postępy? – Tak, jestem zadowolony... No, to do jutra, Moni. – Dobrej nocy, Albert, śpij dobrze! Odłożył słuchawkę. Dobrej nocy, Albert, śpij dobrze brzmiało mu w uszach jak pusty frazes, bo wiedział, że nie uda mu się zasnąć. Fastman nie dawał mu spokoju. Jeśli opuścił Niemcy latem 1943 roku, to znaczy, że znał te okropne czasy. I co ważniejsze, przeżył. Jak mu się udało? Tak późno i to jako... Żyd? W czterdziestym trzecim Frankfurt był w zasadzie wolny od Żydów. Pewnie nie pochodził z Frankfurtu... I skąd to przypuszczenie, że Fastman jest Żydem? Zastanowił się i zasnął. Usłyszał głosy i chwilę później pojawiła się jego matka. Przytuliła go i próbowała po- cieszać: Nie jesteś złym człowiekiem, synu. Postąpiłeś wtedy właściwie. Ty też nie miałeś in- nego wyboru. Uratowałeś życie wielu ludzi... być może setek ludzi... Bliskość matki działała kojąco. Czy temu chłopcu się udało? Uratował się? Przeżył? zapytał. Ale matki już nie było. Za to gdzieś z góry dobiegł go głos Clarka: Nigdy się nie do- wiesz. Do końca życia będziesz za to płacił! Jakaś kobieta błagała go płacząc: Proszę pomyśleć o naszych dzieciach. One są jeszcze takie małe i nic złego nikomu nie zrobiły! A on odpowiedział drżącym głosem: Proszę mnie zrozumieć, ja nie mam wyboru. Kobieta nagle zaczęła krzyczeć. Zerwał się i siadł na łóżku. Był zlany potem. Serce waliło mu jak młotem, czuł kłujący ból. Poduszka była mokra. Spojrzał na zegarek. Dochodziła druga. Wiedział już, że jeśli zaraz się nie upije, to tej nocy nie zaśnie. Koszmary z pewnością powrócą. Jak wtedy, zanim po raz pierwszy spotkał Monikę. Przez dwa lata noc w noc prześladował go ten sen. Tak, gdyby nie Monika i Sara, dawno już by nie żył. Skończyłby ze sobą. Nie miał co do tego żadnych wąt- pliwości. Wstał i podszedł do lodówki. Wyjął butelkę wódki, usiadł na krawędzi łóżka i zaczął pić prosto z butelki. Wolno, łyk za łykiem, aż opróżnił ją do połowy. Powoli zaczął odczuwać działanie alkoholu. Nie był jeszcze na tyle pijany, żeby zasnąć. Po raz nie wiadomo który próbował ocenić swoje położenie. Wiedział, że dla odzyskania równowagi psychicznej musi przestać się oszukiwać. Było to najważniejsze, znowu zacząć szanować siebie samego. A oszukiwał się od dwudziestu czterech lat! Od czasu do czasu głowa mu opadała i wpadał w lekki pół–sen, przerywany majaka- mi. Wziął duży łyk wódki. Uświadomił sobie na nowo, że wolność, za którą zapłacił absolut- ną utratą godności i poniżeniem, była wolnością pozorną. Ale czy jest w stanie to wszystko jeszcze naprawić? Może właśnie teraz? Pociągnęłoby to za sobą poważne konsekwencje. Od- zyskać prawdziwą wolność, jaką jest posiadanie elementarnej ludzkiej godności! Czy było to możliwe zaraz po wojnie? Nie! Przed dziesięciu laty? A może przed rokiem? Czy ktoś byłby skłonny uwierzyć w jego historię? Nie, na pewno nie! Był właściwie w sytuacji bez wyjścia! I wtedy, i teraz! Musiał przecież chronić Monikę, a zwłaszcza Sarę przed takim szubrawcem jak Clark. Tak, Clark był dla niego zagrożeniem! Z pewnością zrobiłby z niego zbrodniarza wojennego, gdyby von Riddagshausen nie zaakceptował wtedy warunków Brytyjczyków. Nawet jeśli on sam nigdy się za zbrodniarza nie uważał, to wiedział dokładnie, że ujawnienie prawdy oznaczałoby koniec jego pozycji jako wspaniałego męża i ojca. A też powszechnie poważanego obywatela i cenionego naukowca. Wyjaśnienia Clarka z pewnością zrobiłyby swoje. Szybko przyłożył butelkę do ust i wypił następną porcję wódki. Przy prawie każdym spotkaniu Clark znajdował okazję, by dać mu do zrozumienia lub nawet wyrazić wprost, że jeśli chce się koniecznie uderzyć psa, to i kij się znajdzie. Tak! Doskonale zdawał sobie sprawę, że ten kij to Monika i Sara. Norman Clark wie- dział, jak bardzo je obie kocha, i z pewnością przyczyniłby się do tego, żeby właśnie im przedstawić całe jego powojenne życie jako jedno wielkie kłamstwo. Wszystkie głoszone przez niego wartości etyczne musiałyby prysnąć jak bańka mydlana. Clark zdawał sobie do- skonale sprawę, że utrata Moniki i Sary to dla Riddagshausena o wiele więcej niż utrata życia. Sam fakt, że przyjął wtedy warunki Brytyjczyków, przemawiał dzisiaj przeciw niemu. Któż uwierzy, że zrobił to tylko i wyłącznie ze strachu, a nie z poczucia winy! Tak, zemsta Clarka byłaby bezlitosna. A dotknęłaby dwie najbliższe mu osoby, i to tylko za to, że mu wierzyły, a może, co ważniejsze, że w niego wierzyły. Zwłaszcza dla Sary byłaby to szczególnie bole- sna rana, na całe życie. Zaakceptował własne poniżenie tylko dla nich. Tak, przecież obiecał wtedy Sarze, że wróci. A jej marzeniem było mieć matkę i ojca! Cóż miał robić? Nie było wyboru! Z tego położenia uwolnić go mogła tylko śmierć. Clark dawał mu to dość jedno- znacznie do zrozumienia. Za sprawą Fastmana wszystko teraz odżyło. Albert von Riddagshausen zadał sobie na nowo dręczące go od tamtego czasu pytanie: Czy ten chłopak przeżył? Miał na imię... też David. Rzeczywiście, osobliwy przypadek. Butelka była już pusta, a Albert von Riddagshausen ciągle jeszcze nie czuł się dość pi- jany. Zataczając się podszedł do lodówki po nową butelkę. Wrócił do łóżka, otworzył ją i natychmiast odstawił na nocny stolik. Wcześniej czy później będzie jednak musiał ujawnić prawdę, zabełkotał do siebie i zasnął. Rozdział 4 Albert von Riddagshausen wyjrzał przez okno w kierunku dworca. Padał deszcz. Co za listopad, pomyślał. Strugi deszczu spływały po szybie przeobrażając widok za oknem w jakieś podwodne malowidło. Spojrzał na zegarek. Zaraz dziewiąta! Lada chwila przyjdzie Clark. Zawsze był bardzo punktualny. Usiadł w dużym skórzanym fotelu. Nawet płynąca z radia jego ulubiona piosenka De- stination Victoria Station Johnny Casha nie poprawiała nastroju. Nocna konsumpcja alkoholu też dawała się teraz we znaki. Miał wrażenie, że głowa waży mu trzy razy więcej. Sięgnął po filiżankę z kawą i natychmiast ją odstawił. Była pusta. Cóż mogło zdarzyć się tak strasznie pilnego i ważnego, że musiał właśnie dzisiaj, w piątek, o dziewiątej rano być w Hanowerze? Na pewno to co zwykle. Muszą sprawdzić jego gotowość, a i przypomnieć o absolutnej za- leżności. Ciągle to samo! Wiele hałasu o nic, udawanie, że chodzi o coś ważnego albo nawet bardzo ważnego, i w końcu konkretne zlecenie. Z reguły niewielkie, ale za to niesłychanie pilne. i tak od dwudziestu czterech lat. Raz w miesiącu. Dług wdzięczności! Musiał stale pa- miętać, że tylko oni mają prawo decydować, co i kiedy zrobi. Tym razem jednak nie upłynął jeszcze miesiąc od ostatniego terminu. Po raz pierwszy było to spotkanie nieplanowe. Po raz pierwszy został wezwany, pomyślał. Po prostu wezwany! Po raz pierwszy też Clark zatelefo- nował do niego do domu. Właśnie teraz! Podczas tak ważnej dla niego wizyty. Usłyszał ciche pukanie do drzwi. Wstał i otworzył. – Dzień dobry panu, jak zwykle punktualnie. Można według pana nastawiać zegarek – powiedział bez szczególnie podkreślanej grzeczności, raczej oschle. – Proszę wejść – wskazał dłonią w stronę pokoju. – Ja wiem – zaczął przybysz pokornym, przepraszającym, wręcz uniżonym tonem – ja wiem, że ma pan wszelkie powody do niezadowolenia. – Przerwał na chwilę, po czym szybko dodał: – Być może nawet odebrał pan jako rozkaz moją uporczywość, z jaką obstawałem przy dzisiejszym spotkaniu, ale niech mi pan wierzy, Albert, nie mogłem inaczej. – Nagle zaśmiał się głośno i nie przerywając śmiechu powiedział: – To było bardzo zabawne, jak zwrócił się pan do mnie wczoraj przez telefon Pani Ferkel. Strasznie się uśmiałem... – Perkel powiedziałem, a nie Ferkel, Rosiak, a nie Prosiak – powiedział po angielsku. – To nazwisko jednej z naszych współpracownic z Hanoweru. Co, miałem może krzyknąć do słuchawki w obecności mojej rodziny: O, witam serdecznie, panie pułkowniku! i zakończyć: Cieszę się, że nasza rozmowa przebiegła jak zawsze w zdrowej, serdecznej i przyjacielskiej atmosferze, polegającej na wzajemnym zrozumieniu... No, jak pan myśli, panie pułkowniku, naprawdę byłoby tak lepiej? – Albert von Riddagshausen nie próbował nawet ukryć swego rozdrażnienia. – Ma pan oczywiście rację! Nie byłoby to na miejscu – wyszczerzył zęby Clark. Odstawił mokry parasol do pojemnika, zdjął płaszcz i powiesił na wieszaku. Wolno wszedł do pokoju i usiadł w fotelu, plecami do okna. – Czego się pan napije? – zapytał von Riddagshausen biorąc do ręki butelkę koniaku. – Na Boga, nie! – Clark wzniósł do góry lewą rękę, zgiął ją w przegubie i wskazującym palcem prawej ręki popukał w zegarek. – Za wcześnie. Poproszę o wodę. Niech pan poda z łaski swojej trochę więcej... – Właśnie teraz – von Riddagshausen popatrzył znacząco na zegarek – za około go- dzinę miałem zamiar przedstawić moim współpracownikom gościa z USA. Jeszcze przed oficjalnym powitaniem go przez rektora uniwersytetu w obecności telewizji... David Fastman, tak nazywa się mój gość z uniwersytetu w Princeton, jest pracownikiem Institute for Advan- ced Study i jednym z najwybitniejszych fizyków... Zajmuje się... o pardon, nie będę pana zaj- mował fachowymi szczegółami, o których nie ma pan i tak zielonego pojęcia. – Profesorowi wyraźnie sprawiało przyjemność podkreślanie własnej wyższości, tym bardziej, że z Clarkiem taka okazja nie trafiała się zbyt często. – Myślę jednak, że nie to będzie tematem naszej dzi- siejszej rozmowy. – W zasadzie wszystko może być tematem rozmowy między starymi przyjaciółmi, drogi panie profesorze. W końcu zawsze świetnie się rozumieliśmy. Była to typowa dla niego złośliwość. Clark napełnił szklankę wodą mineralną, odstawił butelkę i wziął duży łyk. Szklankę trzymał dalej na wysokości oczu i bawił się nią obracając ją w dłoni. Albert von Riddagshausen oceniał wiek Normana Clarka na mniej więcej pięćdziesiąt pięć lat. Mimo wieloletniej, trwającej dwadzieścia cztery lata znajomości, nigdy go o to nie zapytał. Krótkie, lekko siwiejące włosy Clark miał jak zawsze nienagannie zaczesane do tyłu. Dłuższą chwilę siedzieli bez słowa. – Czy zaprosił mnie pan do Hanoweru – zapytał von Riddagshausen nie ukrywając zniecierpliwienia – tylko po to, żeby mnie uprzejmie poinformować, że tak naprawdę nie ma mi pan nic do powiedzenia? I to właśnie dzisiaj, kiedy – jak już wspomniałem... – Wiem, nie musi się pan powtarzać – przerwał mu Clark. – Wiem, że ma pan gościa z USA i doskonale pana rozumiem. Muszę jednak jak najszybciej omówić z panem coś na- prawdę bardzo ważnego. Właśnie na temat USA... – Clark jak zaklęty wpatrywał się w obracającą się między jego palcami szklankę z wodą, jakby oczekiwał, że rozpęta się w niej burza. Nagle podniósł głowę i spojrzał profesorowi prosto w oczy. – USA! Olbrzymi kraj, kraj nieograniczonych możliwości! My, Europejczycy, powin- niśmy jednak od czasu do czasu uczyć się od Amerykanów. I ja to mówię, chociaż tak na- prawdę pogardzam tymi prymitywnymi kowbojami. – Proszę nie odbiegać od tematu – przerwał mu profesor. – Myślę, że prymitywizm amerykańskich kowbojów ma z nami niewiele – żeby nie powiedzieć – absolutnie nic wspól- nego. Clark wypił trochę wody, odstawił powoli szklankę robiąc groźną minę, po czym wstał. Włożył ręce do kieszeni i podszedł do okna. – Nie znoszę tego – wycedził. – To znaczy, chciałem powiedzieć deszczu. Działa na mnie depresyjnie, ogarnia mnie taki smutek. Albert von Riddagshausen rzucił pytające spojrzenie. – Czy nie zechciałby pan mi wyjaśnić, dlaczego musieliśmy się spotkać właśnie dzi- siaj. Po raz pierwszy nieplanowo... – Właśnie próbuję – zaśmiał się Clark. – Tylko pan, drogi profesorze, nie daje mi dojść do słowa. Jakby nie chciał pan przyjąć do wiadomości, że wreszcie nadszedł nasz wielki dzień. Wreszcie! Długie dwadzieścia cztery lata pracy muszą wreszcie przynieść plon. Opła- ciła się nasza cierpliwość. – Clark wyciągnął prawą rękę z kieszeni i pogładził się po czole. Stał ciągle tyłem do pokoju i zdawał się wyglądać przez okno. – Mówił pan o kowbojach – Albert von Riddagshausen był w tym momencie absolut- nie pewien, że Clark znowu wystawia na próbę jego cierpliwość i gotowość. Poniżając go, rzecz jasna. Czy musiał robić to właśnie dzisiaj? – Tak, tak, powiedziałem, że pogardzam kowbojami. Powiedziałem też, że można się czegoś od nich nauczyć. Szczególnie wy, Niemcy. Odnosicie teraz co prawda spore sukcesy gospodarcze, ale to głównie dlatego, że po wojnie jest co naprawiać. Kiedy jednak pewnego dnia wszystko to już załatwicie i ślady po bombach znikną, zaczną się problemy. Problemy związane z tym, że nie jesteście w stanie wyzwolić się ze starych form myślenia. Waszym problemem jest wasza mentalność, drogi panie profesorze. Clark wrócił do stolika i ponownie napełnił szklankę wodą. – A tak na marginesie, to czy nie mógłby pan wyłączyć tej prymitywnej country mu- sie? – powiedział unosząc szklankę. Profesor zawahał się przez chwilę. Nienawidził, gdy mu rozkazywano. Powoli wstał, podszedł do radioodbiornika, wyłączył go i wrócił do stolika. Na krótko zapanowała cisza, którą przerwał: – Nie chcę być nieuprzejmy, ale byłbym panu bardzo zobowiązany, gdyby zechciał pan przejść do rzeczy. Nie sądzę, że właśnie teraz jest odpowiednia pora na dyskusję o rozmaitych formach myślenia. – Zgłaszam sprzeciw, szanowny panie profesorze! Drogi Albercie – Clark próbował najwyraźniej rozluźnić sytuację – wasz typowo niemiecki sposób myślenia był bodaj najistot- niejszym powodem przegrania wojny! Trzeba było prowadzić ją z nami! – krzyknął Clark. – A nie przeciw nam! Albert von Riddagshausen osłupiał. – Słucham? Co chce pan przez to powiedzieć? Jak mam to rozumieć? Czy to rodzaj prowokacji? – profesor zaczął się jąkać. – Żaden naród nie jest zdolny – ciągnął dalej Clark, jakby nic nie usłyszał – samotnie panować nad światem... to znaczy, oprócz nas, Brytyjczyków... oczywiście, przy sprzyjają- cych warunkach. Historia naszego imperium tylko to potwierdza. Albert von Riddagshausen przyglądał się Clarkowi z coraz większym zdumieniem. Na taką rozmowę nie był przygotowany. – Drogi panie, spotykamy się regularnie od dwudziestu czterech lat i dotychczas do- brze się rozumieliśmy, przynajmniej ja miałem takie wrażenie. Zresztą sam pan przed chwilą stwierdził to samo. Zdaję sobie w pełni sprawę i akceptuję, że jestem pańskim dłużnikiem, czy też dokładniej – dłużnikiem pańskich mocodawców. Wiem też za co! I spłacam pokornie swój dług, tak, jak uzgodniliśmy! Nawet jeśli z upływem lat zacząłem dochodzić do wniosku, że było i jest to w gruncie rzeczy bezsensowne bicie piany. Na dodatek wiem, że mając wtedy dzisiejszą świadomość nie musiałbym się sprzedać. Clark uśmiechnął się szyderczo. – Bicie piany! – powiedział pan. – A tak! Bicie piany! Zagrajmy wreszcie w otwarte karty. Obaj przecież dokładnie wiemy, że wszystko co dla was dotychczas robiłem, było działalnością pozorną. Dzisiaj mó- wimy o tym po raz pierwszy. Ale o co tak naprawdę chodzi? Clark podniósł wolno szklankę do ust, wypił kilka łyków i milczał. – Clark – profesor podniósł głos. – Zadałem panu pytanie! – Tak, słyszałem. Tym razem wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. W jednym punkcie ma pan jednak rację. Wystawialiśmy na próbę pańską cierpliwość i gotowość – Clark uśmiechnął się pojednawczo. – Nigdy nie było to jednak bicie piany. Nig- dy! Musi pan zrozumieć, że niekiedy nasza praca polega na czekaniu. Często nie wiadomo nawet, na co się czeka. Ale czasem ma się szczęście i odnosi się sukces. Jak teraz! Na taki dzień musieliśmy długo czekać. Dwadzieścia cztery lata, panie profesorze! Dwadzieścia czte- ry długie lata! Ale było warto! Chociaż równie dobrze wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej... Niech pan posłucha, z panem można rzeczywiście grać w otwarte karty... – No, to niech pan wreszcie powie, co ma mi pan dzisiaj do powiedzenia – Albert von Riddagshausen opróżnił szklankę i wstał. Chodził tam i z powrotem po pokoju, by po chwili stanąć obok Clarka. Spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem i zapytał: – Na co czekaliśmy tak długo? Na co czekaliśmy dwadzieścia cztery lata? O jakim sukcesie pan mówi? – Niech pan wraca na fotel. Albert! Za chwilę będzie się pan cieszył. A więc – jak już wspomniałem – powinniśmy byli wtedy działać razem, a nie przeciw sobie... – Znowu ta sama śpiewka? – Profesor wrócił na swoje miejsce. – Jak mam to, do cho- lery, rozumieć? – Tak, jak pan słyszy. Żeby wygrać wojnę, potrzebna była brytyjska inteligencja, na- sze zdolności przywódcze oraz niemiecki porządek i wasze umiłowanie bezmyślnego i ślepego posłuszeństwa. Kochacie wykonywanie rozkazów bez zastanawiania się nad ich sensem. I właśnie te cechy podporządkowane naszej wyobraźni pomogłyby uwolnić świat od zbytecznej hołoty... wedle mnie niechby i w Auschwitz czy Birkenau... Ale na miłość Boską – nie od Żydów. Do tego z pewnością nie dopuściłby nasz wysoki poziom umysłowy, nasza wyjątkowa inteligencja. Profesora zaczęło mdlić. Przed oczami miał twarze ludzi z tamtych czasów. Żołądek podchodził mu prawie do gardła. Zacisnął zęby i powoli dochodził do siebie. Głos Clarka docierał do niego bardziej w formie szumu niż konkretnych informacji. Od czasu do czasu rejestrował pełnie zdania: – ...Żydów nie trzeba przecież koniecznie kochać. Myśli pan, że ja ich lubię? Ale świat ich potrzebuje. Bardziej niż większość łudzi może sobie wyobrazić. Są niezastąpieni we wszystkich albo prawie wszystkich kierunkach nauki. Są znakomitymi muzykami... Czy to się nam podoba, czy nie! Ale trzeba zrozumieć najprostszą wiejską logikę – dopóki chłopi nie mieli traktorów, nie zarzynali koni pociągowych... Co się z panem dzieje, panie profesorze? Jest pan taki blady! – Ach nic, chciałem tylko głęboko odetchnąć i lekko się zakrztusiłem – wybełkotał von Riddagshausen. – Myślałem, że źle się pan czuje... – Czy nie zechciałby pan w swoich wywodach być bardziej rzeczowy i zdradzić mi, o co dzisiaj właściwie chodzi? – zapytał profesor zmęczonym głosem. – Naturalnie, panie profesorze, właśnie do tego zmierzam. Mówiąc krótko – chodzi o pańskiego gościa, Davida Fastmana. Nie musi mi pan nic o nim opowiadać. Absolutnie nic! Wiemy wszystko! Wiemy, że przed czterema tygodniami poznał pan u siebie we Frankfurcie jego współpracownika z Princeton. I kiedy uznał pan, że pojawiła się możliwość współpracy z Fastmanem, podjął pan próbę. Fakt, że dał mu pan do dyspozycji domek gościnny, cieszy nas oczywiście bezgranicznie. Ten mały gest może oznaczać początek wielkiej przyjaźni dwóch fizyków... Gdyby tak się stało, bylibyśmy bardziej niż szczęśliwi. Albert von Riddags- hausen zamknął oczy. – Niech pan powie, Clark, co jest właściwie grane? Chodzi o mojego gościa? Co do jasnej cholery ma on wspólnego z nami i z tym rzekomym wielkim dniem sukcesu? Clark wyraźnie ignorował zdenerwowanie Profesora i spokojnie mówił: – Tak, Albert! Chodzi o pańskiego gościa. O pańskiego gościa z USA! O Davida Fastmana, znanego profesora z Institute for Advanced Study, jednego z najbardziej renomo- wanych fizyków świata. Czym Fastman się zajmuje, wiemy oczywiście bardzo dokładnie. Od lat! Dzięki naszemu człowiekowi w Chicago wiemy też od dwóch tygodni o jego zamiarze przyjazdu do Niemiec. Dzięki Bogu, dowiedzieliśmy się w porę, że to właśnie pan, panie pro- fesorze, będzie go gościł. Ponieważ jego rewolucyjne badania leżą nam na sercu, było wręcz moim obowiązkiem czym prędzej spotkać się z panem. A że jest pan również bardzo zdolnym fizykiem, wie pan doskonale, dlaczego badania te mają takie znaczenie. Gdybyśmy w porę zdobyli informację, kogo Fastman ma odwiedzić, nasze dzisiejsze spotkanie odbyłoby się po prostu wcześniej, przed jego przylotem. No cóż, nie da się już tego zmienić, ale myślę, że pańska sympatyczna córka nie smuci się przebywając z tak atrakcyjnym gościem... Chyba się nie mylę? – Nie, nie myli się pan. Ale teraz karty na stół! Co nasze dzisiejsze spotkanie ma wspólnego z moim gościem? Ten sympatyczny młody mężczyzna osiągnął w nauce bardzo wiele. – Bardzo wiele, bardzo wiele – przedrzeźniał go Clark. – Więcej niż wielu naukow- ców w ciągu dziesięcioleci, drogi profesorze. Nie to jest jednak teraz ważne. Ważne jest, że to zrządzenie losu! My, ja i pan, prawdziwy Brytyjczyk oraz lojalny Niemiec, mamy teraz szan- sę nadać właściwy kierunek biegowi świata. Musimy to wykorzystać! Rozpętamy wojnę światową... Rozumie już pan, panie profesorze...? – Szklanka w ręku Clarka zatrzymała się nagle. – Niech pan sobie wyobrazi, poprowadzimy najnowocześniejszą wojnę wszechczasów. Wojnę, podczas której nie padnie ani jeden strzał. Wojnę, podczas której nie spadnie ani jedna bomba. Mamy jedyną szansę i musimy ją wykorzystać! Dzięki niej przejdziemy obaj do hi- storii. Albert! My obaj, pan i ja! Następne pokolenia będą mówić o nas jako ojcach rewolu- cyjnego wieku postępu i pokoju na świecie, dzieci będą uczyć się o nas w szkole! Albert von Riddagshausen zerwał się z fotela i podszedł do okna. Ten człowiek jest szaleńcem, pomyślał. Odwrócił się i uważnie przyjrzał się Clarkowi. – Czy nie sądzi pan – zaczął ostrożnie – że... – Moja cierpliwość ma swoje granice, panie profesorze. Niech pan nie zapomina, że to ja gram tu pierwsze skrzypce! Nie pan! Zrozumiano? Pierwsze skrzypce gram ja! Dlatego też proszę nie przerywać, dopóki nie skończę. Clark wstał, wziął Alberta von Riddagshausena pod ramię i zaprowadził z powrotem na fotel. – Proszę usiąść – powiedział podniesionym głosem. – W przeciwnym razie nie będę się mógł skoncentrować... i pewnie też opanować. Na razie jest to prośba! Na razie! Zrozu- miano? – wrzasnął. Profesor uświadomił sobie w tym momencie, że właśnie utracił mozolnie wypracowa- ną lojalność wobec Brytyjczyków. Zdał sobie sprawę, że przynajmniej w tej chwili nie ma żadnych możliwości uwolnienia się od Clarka. Ale wiedział też, że podczas kolejnych spo- tkań z tym szaleńcem już zawsze będzie miał stałego towarzysza. Strach! Z tymi myślami opadł na fotel. – Niech pan mówi dalej, Clark – powiedział cicho. – Musimy więc zrobić pierwszy krok we właściwym kierunku – Clark przesunął języ- kiem po wargach. – A poza tym proszę nie zwracać się do mnie nigdy więcej Ciarki Nigdy więcej! Jeśli już, to panie Clark albo pułkowniku Clark. Zrozumiał mnie pan, Riddagshausen? Albert von Riddagshausen zaniemówił. Jeszcze raz z uwagą przyjrzał się Clarkowi. Co się dzieje z tym człowiekiem? Uspokoił się już? – Pańskie zadanie jest właściwie bardzo proste! – ciągnął dalej Clark. – Musi pan tyl- ko wyciągnąć z Fastmana możliwie jak najwięcej informacji. Najważniejsze, żebyśmy byli w stanie w pełni zrekonstruować wyniki jego badań. Innymi słowy – musimy je umieć wyko- rzystać – Clark podniósł brodę i trwał tak przez chwilę. – To by było właściwie na tyle. W każdym razie na teraz. Resztę będzie pan w przyszłości omawiał z profesorem Gordonem Banxem z Londynu. Punkt po punkcie! Naturalnie mam tu na myśli stronę fachową. Albert von Riddagshausen zacisnął powieki. Poczuł silne ukłucie w serce. Było to al- bo następstwo alkoholu wypitego poprzedniej nocy... albo dotkliwa świadomość, że na szyi zaciska mu się pętla, że znalazł się w matni. Clark stał się nagle całkowicie oficjalny. – Zaplanowałem już dzisiejszy wieczór. Załatwiłem bilety na koncert. Czajkowskiego lubi pan, o ile mi wiadomo. Finansowa strona pańskiego pobytu została już uregulowana. Jak zawsze jest pan gościem Royal Society. – Sekundę – wtrącił szybko von Riddagshausen. – Cóż to ma znaczyć? To, że dla was pracuję, zostało dokładnie omówione w 1945 roku. Płacę za wasze milczenie i za swoją toż- samość. Prawdziwą zresztą, jak pan wie! Dotychczas mogłem to jakoś pogodzić ze swoim sumieniem. I co nie bez znaczenia, do dzisiaj byłem przekonany, że stoję po właściwej stro- nie. Teraz, jeśli dobrze pana zrozumiałem, wymaga pan ode mnie, żebym zrobił coś przeciw Amerykanom, którzy przecież ciągle są naszymi sojusznikami. Nie! Nie, panie pułkowniku! Niech pan wybije to sobie z głowy! Ja nie chcę prowadzić wojny bez strzałów! Ani bez bomb! Ja nie chcę prowadzić absolutnie żadnej wojny. Wojen powinno już nam wystarczyć. Mieliśmy ich za dużo... o wiele za dużo, rozumie pan? Ja chcę tylko uczciwie żyć! To moje jedyne pragnienie. Do tego w spokoju! Żyć dla mojej rodziny, dla siebie samego! Nie, Clark! Wracam do domu. I to nie tylko dlatego, że obiecałem to mojemu gościowi. Chyba wiem do- brze, z jakimi konsekwencjami muszę się liczyć. Tak, będę musiał z tym żyć! – Albert von Riddagshausen wstał i wskazał ręką na drzwi. – Proszę opuścić ten pokój – powiedział już bardzo spokojnie. – Odnoszę wrażenie, że postradał pan zmysły, Albert! Niech pan będzie realistą! I zejdzie na ziemię! Myśli pan, że wie pan, jakie będą konsekwencje? Nie wie pan, mój drogi! – zaśmiał się Clark. – Tego nie może pan zrobić swojej rodzinie, którą pan podobno tak ko- cha. Czy może się mylę? Czy byłaby to odpowiednia chwila, gdyby właśnie podczas wizyty amerykańskiego naukowca pańska rodzina dowiedziała się, co ten ukochany mąż, wspaniały ojciec i szanowany obywatel wyrządził w lipcu 1943 roku pewnej żydowskiej rodzinie? Jak oni się nazywali? Grundman? A inni? Jak pan myśli, panie profesorze, jak zareagują pańscy mili studenci i współpracownicy na wiadomość, że ich szef to... Ach, panie profesorze, nie będę się rozwodził, powiem krótko – wyląduje pan w więzieniu, mój drogi! Jako zbrodniarz wojenny! Albert von Riddagshausen podniósł rękę, jakby chciał pogrozić albo zasłonić się przed ciosem. – Jak długo jeszcze będziecie mnie szantażować!? – krzyknął. Oddychał ciężko. – Czy nigdy nie będę mógł sam ujawnić swojej przeszłości? A poza tym nie było żadnej innej ży- dowskiej rodziny, która... do cholery, nie było żadnej innej rodziny ani żadnego innego czło- wieka. Zawsze chciałem tylko ratować ludzi, a nie... Ale przecież pan o tym doskonale wie! Czy też nie uwierzył mi pan wtedy? Naprawdę nigdy nie będę miał szansy...? Albert von Riddagshausen zapadł się w fotel z poczuciem bezsilności. Ujął głowę w dłonie i ściskał ją tak mocno, jakby chciał ją zmiażdżyć. – Nie! To moje ostatnie słowo! – krzyknął Clark. – Nigdy! Pan ciągle nie może zro- zumieć, że nie ma pan wyjścia. Za błędy się płaci. I wcale nierzadko do końca życia. A tak na marginesie, Amerykanie byli naszymi sprzymierzeńcami. W czasie wojny! – To znaczy, że się myliłem? – zapytał cicho von Riddagshausen. – Co ma pan na myśli? – Ach nic. Czy ktoś, kto ma władzę, musi ją przy byle okazji demonstrować i zawsze być arogancki? – To wcale nie arogancja, panie profesorze. Nie mówiąc już o tym, że ja osobiście żadnej władzy nie mam. A jeśli odnosi pan takie wrażenie, to muszę sprostować, ja raczej działam w jej imieniu. To wszystko! Władza to... – Może pan to sobie oszczędzić. Zakłada pan, że nie wiem, co znaczy władza? Ma mnie pan za dziecko? Czy pan... – Władza odznacza panowanie nad innymi. A jeśli nie można nad kimś zapanować, nie ma się nad nim władzy. O władzę trzeba stale walczyć. Bezustannie! – Clark zdawał się znowu niczego nie słyszeć. – Najpierw – ciągnął dalej – walczy się o zdobycie władzy, a później o jej zachowanie. – Co się z panem dzieje, Norman? – Albert von Riddagshausen zebrał wszystkie siły, żeby sprawiać wrażenie spokojnego i opanowanego. Spojrzał ukradkiem na swego rozmówcę. Oczy Clarka połyskiwały jak w gorączce. Był to błysk oczu szaleńca. – Nie poznaję pana, Norman. Odkąd się znamy, nigdy nie był pan taki zapalczywy, powiedziałbym – wręcz opę- tany. Może pan to jakoś wytłumaczyć? – Właśnie miałem ten zamiar! – Clark wrócił na fotel. Zrobił ruch, jakby chciał wziąć szklankę i znowu się nią bawić. Nagle cofnął rękę i położył ją na kolanie. – Tak – zaczął i skierował wzrok na profesora. – To wcale nie jest takie łatwe, gdy ma się przed sobą czło- wieka pańskiego formatu... człowieka o pańskiej inteligencji... – Dopiero co mówił pan o brytyjskiej inteligencji i niemieckim bezmyślnym umiło- waniu porządku i posłuszeństwa – przerwał mu Albert złośliwie. – Wyjątki potwierdzają regułę, Albercie! Mówiłem też o Żydach, którzy dzięki swoim zdolnościom przodują w niemal wszystkich dziedzinach nauki i nie tylko nauki, co nie znaczy wcale, że nie może trafić się Żyd debil czy Murzyn intelektualista... O nie, tu chyba trochę przesadziłem... Murzyn intelektualista – powtórzył z ironią w głosie. – Ale prosiłem pana, Albert, żeby mi pan nie przerywał! Ponawiam tę prośbę. Clark przerwał, jakby chciał sprawdzić, czyjego życzenie zostanie spełnione. – Na czym stanęliśmy? Aha, że to nie jest łatwe... No więc, żeby mieć pewność, że uniknę wszelkich nieporozumień, muszę powiedzieć absolutnie wszystko, co wydaje mi się ważne. I ktoś taki jak pan czuje się oczywiście trochę znieważony słysząc rzeczy od dawna mu znane, ba, oczywiste. Ktoś taki jak pan, Albercie, czuje się przeze mnie pouczany. Nie było to nigdy moim zamiarem! Mój jedyny cel to uniknięcie nieporozumień, a tę pewność będę miał tylko wtedy, gdy da mi pan powiedzieć wszystko do końca. Nawet jeśli odbiera to pan jako próbę pouczania! – Clark rzucił spojrzenie na Alberta i ciągnął dalej – Wróćmy więc do tematu władza. W jakiś czas po pierwszej wygranej bitwie, a więc po dojściu do władzy, idzie w niepamięć fakt, że środki prowadzące do zwycięstwa były niedopuszczalne, nieetycz- ne czy nawet gangsterskie. I nikt już nie kwestionuje przyzwoitości sprawujących władzę. Nieważne dlaczego, tak po prostu jest! Żeby jednak zachować władzę na dłuższą metę, trzeba walczyć dalej... – Proszę pana – bezsilność Alberta osiągnęła poziom psychicznego bólu. – Czy pan naprawdę... Clark ciągnął dalej: – W walce o utrzymanie władzy nie jest już nieważne, jak się walczy. Nie wolno za- pomnieć, że władzę sprawuje zdecydowana mniejszość. Teraz mogę przejść do omówienia form władzy i form walki o jej utrzymanie... – Proszę... – ...Totalitaryzm, czy raczej to, co zdecydowana większość naszego zachodniego spo- łeczeństwa pod tym słowem rozumie albo mniema, że rozumie, nie może trwać wiecznie. Na domiar w krajach uważnych przez nas za totalitarne szaleństwo ideologii zwyciężyło elemen- tarną logikę. Następstwa nie dały na siebie długo czekać. Gospodarka po prostu przestała funkcjonować. I tak, jak te totalitarne rządy postępują ze swoimi obywatelami, tak Ameryka- nie traktują całą resztę świata. Bez wyjątku, łącznie z nami. Totalitaryzm jest wszędzie i totalitaryzm był zawsze. Tylko formy organizacji bywają różne! Jeśli to pan zrozumiał, to... – Czy nie powinien był pan zostać nauczycielem? Zupełnie serio, panie pułkowniku, naprawdę pan uważa, że trzeba mi to tłumaczyć? Ma pan mnie za głupca, któremu trzeba dać krótki wykład z polityki i ekonomii? – Wy, naukowcy, drogi panie profesorze, nie wiecie nic o władzy. – W głosie Clarka pobrzmiewała przekora. – Ale dajmy sobie z tym spokój. Przed paroma kwadransami coś pan zrozumiał, a mianowicie, że nie ma pan wyboru! Niech pan się wreszcie z tym pogodzi, a wszystko stanie się łatwiejsze! Clark przerwał i napił się trochę wody. – Albert, znamy się już długo i ja wiem, że jest pan bardzo porządnym człowiekiem. Niech mi pan jednak wierzy, ja też nie mam wyboru! I pogodziłem się z tym! Mówiąc otwar- cie, jeśli dzisiaj się nie dogadamy, to całą tę sprawę przejmie następca. Mój następca, rozumie pan? Mój następca! I niezależnie kto to będzie, nie będzie już pana grzecznie zapraszał na spotkania, tak, jak ja wczoraj. On pana po prostu wezwie, żeby wydać panu rozkazy. A pan będzie musiał je wykonać. Nie będzie panu niczego tłumaczyć! Będzie pana poniżać. I jemu będzie absolutnie obojętne, czy pan coś z tego rozumie, czy też nie. Pan będzie jego podda- nym! Jego pachołkiem! – Uważa mnie pan za byłego nazistę, którego należy ukarać albo szantażować do koń- ca życia? – Albert von Riddagshausen ugryzł się mocno w dolną wargę. Nie czuł przy tym żadnego bólu. – Nigdy nie byłem nazistą! Nigdy! – Wiem. Pan też dawno wie, że ja wiem! Nie ma to jednak żadnego znaczenia, kim pan był, czy też nie był. Jedno jest pewne, jak chce się uderzyć psa... – ...to kij się zawsze znajdzie – przerwał niecierpliwie profesor. – To pańskie porzeka- dło jest mi też od dawna znane. – Widzi pan? To żadna sztuka zrobić z byle Niemca, który w czasie wojny był w odpowiednim wieku, złego nazistę. To jest teraz wasz problem. Czy to się wam podoba, czy nie! – Clark podszedł do okna. – Już nie pada – dodał. – Zgoda, niech pan prowadzi dalej swój wykład – powiedział von Riddagshausen prawie szeptem. Był wykończony psychicznie. – To znaczy, dogadaliśmy się? – Jeśli pana dobrze zrozumiałem, jest to propozycja nie do odrzucenia. – Dzięki Bogu, wrócił panu rozsądek. Dziękuję! Nie wyobraża pan sobie nawet, jak bardzo jestem panu wdzięczny. Clark odwrócił się i stał mając okno za plecami. Albert von Riddagshausen czuł na sobie jego badawcze spojrzenie. – Pan przecież wie, Albercie, że naprawdę bardzo pana lubię i, że jestem ostatnim, który chciałby pana skrzywdzić. Tym razem nie miałem jednak naprawdę żadnej innej moż- liwości. Nie wykorzystać okazji, jaką jest pobyt Fastmana w Europie, a przede wszystkim w Niemczech, wyglądałoby dla rządu Jej Królewskiej Mości jak zdrada. Pomijając już fakt, że oznaczałoby to też koniec mojej kariery, na którą ciężko pracowałem całe życie. I to w momencie, kiedy los zesłał mi taką szansę. Clark sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, jakby chciał coś w niej znaleźć. Coś, co potwierdzałoby jego słowa. Jednak albo nie znalazł, albo się rozmyślił, bo szybko wyciągnął rękę i dodał: – To jest nasza szansa by nareszcie uwolnić świat od arogancji Ameryki. Nawet poli- tyczny ślepiec nie może zaprzeczyć, że jeśli Amerykanie nie zawrócą z fałszywej drogi pro- wadzącej do absolutnego i bezwzględnego panowania nad światem, kiedyś w przyszłości gorzko za to zapłacimy. Jeśli nasze przedsięwzięcie się nie uda, światu grozi katastrofa. Człowiek może dużo wytrzymać i wiele wybaczyć. Oprócz jednego. Pogardy. Nieuniknioną reakcją na pogardę jest nienawiść! A nienawiść wyzwala emocje, które prawie zawsze wyłą- czają inteligencję. W konsekwencji nadejdzie fala terroryzmu, a zwalczyć go nie będzie ła- two. – Co ma pan na myśli, Norman? – Trzeci świat uważa nas i Amerykanów za jedną całość, która nimi steruje, ich wyko- rzystuje i, co ważniejsze, nimi pogardza! Nie wiedzą jednak, że my, cały zachodni świat, je- steśmy tak, jak oni wasalami Ameryki. Niech pan spojrzy na ten świat realistycznie! Jesteśmy wasalami Ameryki! Nam tylko żyje się lepiej niż innym wasalom... materialnie... tylko mate- rialnie... A dlaczego, to już temat na następne, mam nadzieję, że przyjacielskie spotkanie ro- bocze. Spotkanie przyszłych zwycięzców! – Mimo pewnych różnic, jakie ujawniły się między nami w czasie naszej wieloletniej znajomości, nigdy nie twierdziłem, że przewyższam pana intelektualnie. Pan natomiast uznał się za powołanego, żeby mnie uświadamiać. Proszę wyjść z założenia, że jestem całkowicie świadom roli Ameryki w dzisiejszym świecie. To czy podzielam pańskie zdanie na ten temat, nie jest teraz ważne. Mam tylko jedną prośbę, niech pan wreszcie przejdzie do moich zadań. Chciałbym mieć to już za sobą. Clark wykrzywił lekko twarz. – Nie, to nie tak, panie profesorze. Nie miałem zamiaru udzielać panu jakiejkolwiek lekcji. Cały czas próbuję panu wyjaśnić pańską rolę. A że odpowiedzialność pana jest nie- zwykle duża, chciałem, żebyśmy rozmawiali na tej samej długości fali. – Dlatego musiał wzbudzić pan we mnie pozytywną motywację – Albert spuścił gło- wę i wciągnął powietrze głęboko do płuc. – Za wszelka cenę musimy zdobyć zaufanie Fastmana. Najlepiej będzie, jeśli pan da mu się poznać jako człowiek żyjący tylko dla nauki, człowiek, który nie chce i nie ma nic wspólnego z zakłamaną polityką. – To nie będzie trudne. Tak jest naprawdę – uśmiechnął się von Riddagshausen. – Tym lepiej. Nie musi pan grać – Clark wyglądał na odprężonego czy wręcz zadowo- lonego. Spojrzał na zegarek. – Myślę, że na razie starczy – dodał po chwili. – Jeśli omówiliśmy już wszystko – zaczął nieśmiało profesor – to mógłbym właściwie zaraz wracać do Frankfurtu, prawda? Bilety na koncert można przecież komuś odstąpić. Albert von Riddagshausen poczuł na sobie karcące spojrzenie Clarka. – Nie, panie profesorze! Mamy do omówienia jeszcze kilka szczegółów. Zobaczymy się później. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, proponuję, żebyśmy spotkali się na dole w barze albo restauracji... powiedzmy około siedemnastej? Będziemy mieli jeszcze prawie dwie i pół godziny do koncertu. Clark znowu spojrzał na zegarek. – Dwadzieścia po jedenastej – powiedział – pańska córka pokazuje pewnie naszemu gościowi Frankfurt. Naszemu?, pomyślał Albert von Riddagshausen. Nic jednak nie powiedział. Uznał, że nie miałoby to najmniejszego sensu. Clark włożył płaszcz i podniósł parasol. – Jak wiedzie się Sarze, panie profesorze? Skończyła już studia? – Do zobaczenia. Około siedemnastej – powiedział Albert krótko. Clark otworzył drzwi i wyszedł. Albert von Riddagshausen w telegraficznym skrócie przeanalizował odbytą rozmowę. Popatrzył w kierunku okna. Między posępnymi chmurami przebijało się teraz listopadowe słońce. Tak, pomyślał, to była dość jasna rozgrywka. Clark musiał za wszelką cenę udowod- nić, kto tu jest decydentem. Odczekał pięć minut. Wziął ze stolika program wieczornego koncertu i podszedł do drzwi. Ostrożnie je otworzył i rozejrzał się. Na korytarzu nie było żywej duszy. Wyszedł, zamknął drzwi na klucz i poszedł piętro wyżej. Pokój 603 zwano w hotelu pokojem na wieży. Tak, to był dobry pomysł, pochwalił samego siebie. Tym razem naprawdę potrzebował dru- giego pokoju. Otworzył drzwi i wszedł. Wnętrze wyglądało jak z XIX wieku rodem. Wąskie i długie, kojarzyło się z wagonem kolejowym. Było jednak bardzo przytulne. Właśnie na takie okazje, profesor przypomniał sobie słowa recepcjonisty i uśmiechnął się. Popatrzył na zega- rek. Było dokładnie wpół do dwunastej. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer sekretariatu Moniki. – Dzień dobry pani. Tu Albert von Riddagshausen – powiedział pogodnym głosem. – Chciałbym rozmawiać z żoną. – Pańska żona ma teraz ważne spotkanie, panie profesorze. Jeśli to bardzo pilne, to oczywiście połączę – usłyszał w słuchawce. – Nie, nie jest to takie pilne. Proszę powiedzieć żonie, że wieczorem zadzwonię do domu, około dwudziestej trzeciej. Niestety, muszę jeszcze dzisiaj zostać w Hanowerze. Jutro rano zaraz po śniadaniu wyruszę w drogę powrotną do Frankfurtu. Dzisiaj byłoby już trochę za późno. – Wszystko przekażę małżonce, panie profesorze. – Dziękuję pani. Do widzenia. Albert odłożył słuchawkę i zaraz podniósł ją znowu. Wykręcił numer recepcji. – Proszę o dzbanek kawy... do pokoju 603... dziękuję. Włączył radio i usiadł w fotelu. Tak, to był dobry pomysł. Następnym razem też weźmie drugi pokój! Ale czy w ogóle będzie jakiś następny raz? Potrząsnął głową. Norman Clark miał czelność go pouczać! Przeszło to jego wszelkie ocze- kiwania. On, Albert von Riddagshausen, powszechnie lubiany człowiek i ceniony fizyk, miał teraz wbrew swej woli brudzić sobie ręce znienawidzoną polityką. A w gruncie rzeczy chodzi tylko o władzę, o wykorzystanie wszelkich możliwych ustaw i przepisów do bezkarnego pro- wadzenia gangsterskiej działalności. Bo czym w końcu różni się polityka od zorganizowanej przestępczości? Czym różnią się Clarkowie od Don Corleonów? Chyba tylko tym, że Clar- kowie są gorsi! David Fastman rozwiązał problem nadprzewodnictwa w wysokich temperaturach. Otworzył w ten sposób drogę do przesyłania energii prawie za darmo i do tego bez strat. Jesz- cze do niedawna nikt nie wierzył, że jest to w ogóle możliwe. To oczywiste, że teraz każdy chciałby dysponować tym odkryciem. Jako jedyny. Clark wiedział, co mówi! Praktyczne wy- korzystanie tej wiedzy dawało naprawdę możliwość panowania nad dzisiejszym światem, tak zależnym od energii. Tak! Clark miał rację mówiąc o wojnie bez strzałów i bez bomb. Woj- nie, której wynikiem byłoby wprowadzenie jeszcze nowocześniejszej formy niewolnictwa, z którego już nie można się wyzwolić. Ciarki przeszły mu po plecach na samą tę myśl. Przed wielu laty czytał w jakimś popularnonaukowym piśmie wywiad z bardzo mło- dym wówczas Fastmanem. Fastman zastanawiał się, czy nie jest to prawo natury, że niszczy ona wszystko, co jej szkodzi. A że człowiek w pewnej fazie rozwoju stał się jej największym zagrożeniem, nie pozostało jej nic innego, jak pozwolić mu konsekwentnie się rozwijać w tym kierunku. Dawało to gwarancję, że człowiek zniszczy się sam. Profesor nie mógł prze- stać myśleć o żądaniach Clarka. Zaczęło go znowu mdlić. Wszystko działa na niego ze wzmożoną intensywnością, pomyślał. Wczorajszy alkohol, dzisiejszy Clark... Usłyszał pukanie. Wstał, podszedł do drzwi i ostrożnie je otworzył. Był to kelner z dzbankiem kawy. – Proszę, niech pan wejdzie – powiedział Albert i wskazał na stolik. Kelner postawił tacę, ukłonił się i bogatszy o dwie marki napiwku opuścił bez słowa pokój. Albert von Riddagshausen nalał kawę do filiżanki i wziął duży łyk. Poczuł się lepiej. Sięgnął po program wieczornego koncertu. Swiatosław Richter z Chicago Symphony Orche- stra, koncert b–moll Czajkowskiego. Nagroda za poniżenie, pomyślał. Wypił resztę kawy z filiżanki i napełnił ją znowu. Sięgnął po HANNOVERSCHE ZEITUNG. Nie mógł się jed- nak skoncentrować. Odłożył gazetę na stolik. Spojrzał znów w kierunku okna. Zza chmur wyjrzało nawet słońce. Odpowiednia pogoda na spacer, stwierdził. Wrócił do pokoju piętro niżej, założył płaszcz i wyszedł. W holu spojrzał na duży wiszący zegar. Było wpół do pierw- szej. Szedł w stronę ratusza nad brzegiem Maschsee, jeziora leżącego w centrum miasta. Poczuł się nieco rozluźniony. Zegar ratuszowy pokazywał drugą. Właściwie najwyższy czas coś zjeść! Nie, jeszcze nie. Nic dziwnego, w nocy zdecydowanie za dużo wypił. Pomyślał, czy by nie wejść do kawiarni i wypić espresso. Odwrócił się nagle, prawie zderzając się z młodą kobietą. Wydało mu się, że była bardziej zaskoczona niż on. Wciągnęła głowę w ramiona, jakby się zawstydziła. – O, przepraszam bardzo – powiedział zdziwionym głosem. Z jej strony nie było żad- nej reakcji. Poszedł więc szybko w kierunku Starego Miasta. Niecałe dziesięć minut później znalazł włoską kawiarnię i zajął miejsce przy oknie. Zamówił espresso i po pierwszym łyku zaczął spokojnie analizować nową sytuację. To wszystko nie jest właściwie aż tak tragicznie, jak wyglądało na początku, pomyślał. Clark może mu wprawdzie nakazać zdobywanie informacji od Fastmana, ale nigdy nie będzie mógł mu udowodnić, że zadanie jest sabotowane. Aż w końcu Clark będzie musiał spojrzeć praw- dzie w oczy i uznać, że od Fastmana nie udało się wyciągnąć więcej niż dane publikowane oficjalnie w czasopismach naukowych. David Fastman... Ten człowiek przysparzał mu problemów i przywoływał stare wspomnienia. A może opowiedzieć mu to wszystko? przemknęło mu przez głowę. Ale z jaką reakcją należało się liczyć, gdyby dowiedział się, co mają przeciw niemu Brytyjczycy i dlaczego musi dla nich pracować? Po tych paru chwilach spędzonych z Fastmanem miał wrażenie, że to wrażliwy człowiek. Wrażliwi ludzie w takich sytuacjach są zawsze elementem ryzyka, bo nie funkcjonują jak szwajcarskie zegarki. Tak, w żaden sposób nie można było przewidzieć reakcji Fastmana na opowieść o losie rodziny Grundmanów. Ale może warto spróbować, zastanawiał się profesor. Czy Fastman byłby w stanie go zrozumieć? Nie wiado- mo! Jedno wiedział jednak z cała pewnością – zlecenia Clarka będzie sabotował! Rozdział 5 David Fastman siedział na łóżku wpatrując się w szafę, jakby szukał w niej odpowie- dzi na pytanie, co mu się właśnie śniło. Coś niejasno majaczyło w zaciemnionej części jego świadomości i uporczywie chciało wydobyć się na światło dzienne. Przetarł oczy, jakby gdzieś głęboko w nich tkwiły zaginione obrazy ze snu. Z wysiłkiem próbował je przywołać. Przetarł jeszcze raz oczy i ponownie rzucił wzrokiem na szafę. Ogarnęło go zdumie- nie. Był w pełni świadom, że siedzi na łóżku, a nie leży. Myślał, jak mu się zdawało, zupełnie trzeźwo, a jednocześnie śnił i wiedział, że to sen. Odniósł wrażenie, że dzieli go teraz od sza- fy mgielna kurtyna, za którą słyszy znane mu głosy. Wyraźnie zobaczył rodziców i dziewczynki. Zadzwonił dzwonek. Matka podeszła do drzwi, otworzyła. W progu stała... Sara. Poprosiła matkę Davida o trochę soli. Matka zapytała, kim ona jest, a Sara dziwiła się, że nikt jej nie rozpoznaje. Nagle pojawił się Schulze i wyciągnął broń, jakby chciał wszyst- kich zabić. Ale nie zdążył, bo jak spod ziemi wyrosła kobieta z pistoletem maszynowym i zaczęła strzelać. Schulze przewrócił się trafiony. Była to... Monika... Monika von Riddags- hausen. Fastman chciał jej podziękować... W tym momencie mgielna kurtyna rozpłynęła się i przed oczami miał znowu zieloną szafę. Ciągle siedział na brzegu łóżka. Ale teraz już nie spał. Spojrzał na zegarek. Było krót- ko przed piątą. Położył się i bezskutecznie próbował zasnąć. Przyszło mu do głowy, żeby za- palić nocną lampę, ale stwierdził, że się świeci. Pewnie nie zdążył jej wyłączyć, zanim zasnął, pomyślał. Na nocnym stoliku leżał jeden z ostatnich numerów tygodnika DER SPIEGEL. Wziął go do ręki i zaczął czytać. Po chwili doszedł do wniosku, że i tak nie może się skoncen- trować na żadnym temacie. Stale myślał o sprawie, z którą tu przyjechał. W końcu udało mu się zasnąć. Obudził się krótko przed dwunastą. Dwadzieścia minut zajął mu prysznic, mycie zę- bów i ubieranie się. Usiadł w fotelu i znowu wziął do ręki SPIEGLA. Zdziwił się czytając, jak surowo niemiecki wymiar sprawiedliwości traktuje studentów demonstrujących przeciw wy- dawnictwu Springera, znanemu też w Stanach, a także przeciw wojnie w Wietnamie. Jak źle obchodziła się z nimi policja... Szczególnie trafny wydał mu się komentarz jakiegoś adwokata z Monachium na temat wysokiego wyroku dla jednego ze studentów: Za taki wyrok można by sobie pozwolić na jazdę po pijanemu samochodem, spowodowanie śmiertelnego wypadku i w dodatku ucieczkę z miejsca wypadku. Wszędzie to samo, pomyślał Fastman, nigdzie nie lubi się tych, którzy myślą inaczej. Spojrzał na zegarek. Dochodziła pierwsza. Wstał, włożył marynarkę i wyszedł. Dwie minuty później, tak jak się umówili, nacisnął na dzwonek u drzwi willi rodziny von Riddags- hausen. Otworzyła Sara: – Witaj David! Wejdź proszę. Jak się spało? – Właściwie dobrze. Człowiek musi się przyzwyczaić do nowego otoczenia, ale w sumie czuję się wypoczęty. Sara zaprowadziła go do znanego mu już salonu. Obrazy na ścianach znowu wywołały w nim uczucie głębokiego niepokoju przywołując dawne wspomnienia z dzieciństwa. Czemu właśnie te obrazy? Nie mówią przecież po niemiecku, dlaczego więc miałyby mu coś przy- pominać, pomyślał. Z kolumn głośnikowych rozbrzmiewała muzyka. David natychmiast roz- poznał utwór, który zawsze, w każdych okolicznościach poruszał go emocjonalnie i przenikał do szpiku kości. – Dzień dobry, panie doktorze. Miło mi, że pana widzę – Monika von Riddagshausen powitała go promiennym uśmiechem. – Dzień dobry pani. – Widzę, że trochę pan wypoczął. Mimo przesunięcia czasu. Monika von Riddagshausen obróciła się do Sary. – Chyba dobrze się bawiliście? Nie spałam do wpół do drugiej. O której wróciliście? Sara spojrzała pytająco na Davida. – Mówiąc szczerze, to... – Myślę, że koło trzeciej nad ranem – David wpadł jej w słowo. – Tak, Moni, masz rację, bawiliśmy się świetnie. Najpierw chcieliśmy obejrzeć Stare Miasto, ale spotkaliśmy paru moich znajomych. Wpadli na pomysł, żeby razem pójść gdzieś do lokalu. Davida musiałam wprawdzie trochę namawiać, ale w końcu dał się przekonać. Fastmana zdumiewał ciągle jeszcze zupełnie swobodny stosunek Sary do Moniki von Riddagshausen. Gdy rozmawiały ze sobą, odnosił wrażenie, że to dwie przyjaciółki, a nie matka i córka. – Cieszę się, że miło spędziliście czas. Miasto można będzie obejrzeć innym razem. – Było rzeczywiście bardzo sympatycznie. I to, szczerze mówiąc, głównie dzięki to- warzystwu pani córki – Fastman nie był pewien, czy nie przesadza z tymi uprzejmościami i zmienił temat. – To wykonanie koncertu d–moll... to znaczy trzeciego koncertu fortepiano- wego Rachmaninowa należy do jednego z najpiękniejszych, jakie znam. Jeśli się nie mylę, to Vladimir Ashkenazy z orkiestrą londyńską... nagrane latem ubiegłego roku... w lipcu...? Tak... jestem pewien. Monika von Riddagshausen zdawała się być zdumiona. – Zgadza się! Jak pan to rozpoznał? – Muzyka to moja druga pasja! – Druga? A pierwsza? – chciała wiedzieć Sara. – Sztuka... to znaczy malarstwo i rzeźba... Bo muzyka to w końcu też sztuka – powie- dział Fastman uśmiechając się do Sary. – Nie fizyka? – zdziwienie Moniki von Riddagshausen zdawało się rosnąć. – Fizyka to mój obowiązek... albo... – Aha, rozumiem – uśmiechnęła się matka Sary. – Einstein się kłania. Fastman zauważył za jej plecami młodą kobietę. Jej strój nie pozostawiał wątpliwości, że to gosposia. Stała wyraźnie zakłopotana w drzwiach jadalni, jakby bała się przerwać roz- mowę. – Bardzo przepraszam, proszę pani – odezwała się po chwili. Matka Sary odwróciła się natychmiast. – Ach, rzeczywiście Ingo, dziękuję. Bardzo proszę, panie doktorze – zwróciła się teraz do Davida i wskazała ręką w stronę znanej mu już jadalni. Siedli przy stole. Na przystawkę podano sałatkę z kawioru i jajek. – Pierwszy raz jem taką kompozycję, ale muszę powiedzieć, że wejdzie do mojego ja- dłospisu. Smakuje wyśmienicie – powiedział David. – Ta kompozycja ma osobliwe, powiedziałabym anegdotyczne pochodzenie – zaczęła Monika von Riddagshausen – jeśli pana nie nudzę... – Skądże. Proszę opowiedzieć. – Kiedyś, na przyjęciu urodzinowym mojej matki... miałam wtedy prawie pięć lat... podano między innymi kawior. Podczas gdy wszyscy goście delektowali się smakołykami, młodszy brat mojej mamy powiedział, że jedząc kawior w tych ilościach ma wyrzuty sumie- nia. Bo są ludzie, którzy nie mają tego szczęścia, by móc najeść się do syta, a głodujących jest więcej, niż komukolwiek może się wydawać. Słysząc to jeden z przyjaciół mego ojca odparł, że kawior może jeść każdy. Musi tylko sam go sobie zrobić. I zaczął opowiadać, jak to biedni Żydzi – sam pochodził z takiej właśnie rodziny – taki kawior wymyślili. I wie pan, panie dok- torze, co to było? O tak, Fastman wiedział dokładnie. Potrząsnął jednak przecząco głową. – Ugotowane jajka, które rozdrabnia się na gorąco z masłem i drobno posiekaną cebu- lą. Do tego obowiązkowo sól i pieprz. Ojciec postanowił wykorzystać tę receptę przy okazji jakiegoś kolejnego przyjęcia. Tyle tylko, że do jajek dodał... prawdziwy kawior. I wszyscy goście byli zachwyceni. Od tego czasu ta mieszanka należy do tradycji naszego domu. Gosposia przywiozła na wózku wazę z zupą z prawdziwków. Tak, ojciec Davida też robił żydowski kawior. Najlepszy, jaki można sobie wyobrazić, przypomniał sobie Fastman. Pomyślał o Nelli i Anicie, które aż podskakiwały z radości, gdy mama oznajmiała, że ojciec właśnie gotuje jajka i sieka cebulę. Nagle wrócił sen z ostatniej nocy. Zadziałał na Fastmana tak intensywnie, że nie za- uważył nawet, kiedy skończył zupę. Ocknął się i wrócił do rzeczywistości, gdy usłyszał gło- śny brzęk łyżki o dno pustego talerza. – Przepraszam, przez chwilę byłem myślami zupełnie gdzie indziej. – Może zmienimy temat? – powiedziała Monika von Riddagshausen cicho. Wyglądała na nieco zażenowaną. – Nie, nie ma to nic wspólnego z tym, co pani mówiła. W takich momentach uświa- damiam sobie tylko, że jeszcze nie do końca uporałem się z przeszłością. Bo widzi pani... – przerwał nagle w panice. – Ach, przepraszam... nic ważnego. Zdał sobie sprawę, że na moment stracił kontrolę nad sobą i o mały włos się nie wy- gadał. Nie! W żadnym wypadku nie może się to powtórzyć, postanowił. Sara spojrzała pytająco swoimi wielkimi oczami. Zaczęła ogarniać go niepewność i jakieś niejasne poczucie winy. Monika von Riddagshausen też wydawała się speszona. – Żeby jednak już pani nie niepokoić, chciałbym tylko powiedzieć, że chętnie poroz- mawiam na ten właśnie temat. Poza tym obiecałem pani córce opowiedzieć o sobie. Mam na myśli... tamte czasy... Jeśli to panią interesuje... – Oczywiście, że mnie to interesuje – powiedziała matka Sary. Zapanowało krótkie milczenie, które przerwała gosposia serwując drugie danie. Polędwicę wołową z kurkami na białej bułce. Jeszcze jedno nowe doświadczenie kulinarne, pomyślał Fastman. Po jedzeniu Monika von Riddagshausen poleciła Indze kawę i deser podać w salonie. – Chcesz rzeczywiście wracać teraz do tych okropnych czasów, David? – zapytała Sa- ra, gdy już zasiedli w fotelach. – Szczerze mówiąc wcale o to nie chodzi, czy chcę, Saro. Najchętniej bym o tym za- pomniał. Ale myślę, że muszę. Uraziłem cię. Niechcący... i jestem ci winien... Sara wyglądała na zdziwioną. – Tak, tak! Gdy zapytałaś, czy jestem Niemcem... Trochę przerosło to moje siły, cho- ciaż chciałem zachować spokój. Ale nie mogłaś przecież wiedzieć... w ogóle nic o mnie nie wiedziałaś... – Muszę przyznać, że to interesujące pytanie – powiedziała Monika von Riddagshau- sen patrząc mu prosto w oczy. – Czuje się pan Niemcem? Nie! Teraz trzeba wyłączyć emocje, pomyślał Fastman. Teraz musi działać wyłącznie intelekt. Monika von Riddagshausen zdawała się być niezwykle inteligentną kobietą. A Fastman nie miał zielonego pojęcia, do czego ona zmierza. Czy rzeczywiście działała prze- ciw nazistom, jak przedstawiła to Sara? Ale ona i w ojcu widziała przeciwnika nazizmu. Ba, nawet bohatera! Tymczasem prawda wyglądała zupełnie inaczej. Ten bohater wymordował całą jego rodzinę. Czy Monika działała w tej samej firmie? W końcu była żoną Heinricha Schulze! Wiedziała, że jej mąż wtedy nazywał się Schulze? Z pewnością! Sara urodziła się przecież w 1943 roku. A więc logiczne zdawało się też, że dzisiejsza Monika von Riddags- hausen wtedy nazywała się Monika Schulze! A Sara – Sara Schulze! – Żeby móc w ogóle odpowiedzieć na to – jak pani określiła – interesujące pytanie, należałoby najpierw poszukać precyzyjnej odpowiedzi na pytanie inne. A mianowicie, co dla pani, czy też w ogóle, znaczy być Niemcem. Czy chodzi o przynależność narodową? To trze- ba ściśle określić! Co to jest właściwie narodowość? Dla mnie pewne jest jedynie to, że naro- dowość to przypadek wynikający z urodzenia. Reszty nie potrafię właściwie zdefiniować... ale pewnie zaczynam panie nudzić... Żeby nie za bardzo przedłużać... myślę, że jestem Niem- cem. Tu są w końcu moje korzenie. Wczoraj powiedziałem to pierwszy raz w życiu i dzisiaj mogę to bez większych problemów powtórzyć. – Nie wspomniał pan przedtem, że jest pan Żydem? Monika von Riddagshausen nie spuszczała go ani przez chwilę z oka. Fastman był nawet zdziwiony, że w ogóle mu to nie przeszkadza. Ale co jakiś czas unikał spotkania z jej wzrokiem. Ciekawe, pomyślał. – Czy nie jest to narodowość? – dodała. – Myślę, że na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, droga pani. Według mnie nie jest to narodowość – teraz nie odwrócił wzroku. Nie wiedział wprawdzie ciągle jeszcze, do czego Monika zmierza, ale jej spojrzenie sprawiało mu przyjemność. Była wyraźnie zacie- kawiona tym, co mówił. – W takim razie religia? – zapytała po chwili. – Na Boga nie! Większość Żydów, jakich znam, nie jest w ogóle religijna. – To co w takim razie znaczy być Żydem? – zapytała zdziwiona nie spuszczając wzroku z Davida – jest jakaś trzecia możliwość? – Tak! Jest to los, proszę pani... los... a może nawet i przeznaczenie, jeśli takowe ist- nieje – popatrzył jej teraz prosto w oczy i ciągnął dalej. – Państwo Izrael jest najlepszym tego przykładem, by nie powiedzieć, dowodem. Żyją tam Amerykanie obok Rosjan, wysokiej kla- sy naukowcy obok absolutnych idiotów, fanatycy religijni obok stuprocentowych ateistów, bankierzy obok komunistów... w tym miejscu mógłbym wymienić wszystkie inne możliwe przeciwieństwa, które pojawiają się tam z wyjątkową intensywnością, niespotykaną w żadnej innej grupie ludzkiej czy państwowości. I jedyne co tych ludzi łączy, to ich los. Los ludzi skonfrontowanych z antysemityzmem. – Uważasz, że jest on ciągle jeszcze tak silny? – zapytała Sara. – To już inny temat. Myślę, że nie! Antysemityzm jest o wiele słabszy, niż się przy- puszcza – Fastman podniósł filiżankę do ust i wypił trochę kawy. Chwilę milczał. – Tylko jego rola jest olbrzymia – ciągnął dalej. – Składa się na to wiele różnych czynników. Ale źró- dłem antysemityzmu nie jest zwykły zjadacz chleba. Nikt nie przychodzi na świat z antysemickim, antysłowiańskim czy antygermańskim nastawieniem... Źródło jest zmienne i wynika z potrzeb pewnych grup dążących do jakiegoś określonego celu. Może to być na przykład władza, pieniądze albo pozycja społeczna, albo choćby kobieta... Czasami zdarza się też, że sami Żydzi są katalizatorem antysemityzmu... – Co? Myśli pan serio? – w głosie Moniki von Riddagshausen słychać było zaniepo- kojenie. – Chce pan powiedzieć, że Żydzi są sami sobie winni?... – Myślę to, co powiedziałem – przerwał jej spokojnie David. – Proszę zwrócić jednak łaskawie uwagę, że nie mówiłem o żadnej winie. Mówiłem wyłącznie o katalizatorze. Może wyjaśnię to na małym, ale obrazowym przykładzie. Gdyby zarzucić Wolfgangowi, Jankowi, Pierrowi, Rodrigezowi albo Mario, że na przykład jest oszustem czy wręcz świnią, wywołało- by to z pewnością u każdego z nich złość, a może nawet wściekłość. Jednak żaden z nich nie wpadłby na pomysł, żeby doszukiwać się w tym nienawiści do Niemców, Polaków, Francu- zów, Hiszpanów czy Włochów. Ktoś, kto ten sam zarzut skieruje przeciw Szlomo, Izaakowi czy Mojżeszowi, w dziewięciu przypadkach na dziesięć będzie podejrzany w pierwszej linii o antysemityzm. Czy Szlomo, Izaak albo Mojżesz jest faktycznie oszustem lub świnią, staje się z reguły drugoplanowe... Przepraszam, przed chwilą przerwałem pani, a zdaje się, chciała pani porozmawiać o czymś konkretnym. – To nic pilnego. Pańskie poglądy są naprawdę interesujące – Monika spojrzała na Fastmana ciepło. – Myślę, że porozmawiamy jeszcze na ten temat... jak wróci mój mąż... jego zainteresuje to szczególnie... Jak pan powiedział, opuścił pan Niemcy mając osiem lat, nie- prawdaż? – Tak, urodziłem się w 1935 roku. – Moja rodzina... – Monika przerwała na chwilę – mam tu na myśli mój dom rodzin- ny, pomagała wówczas bardzo wielu prześladowanym... nie tylko Żydom. Nawiasem mó- wiąc, przypłacili to życiem. Wszyscy! – Była teraz wyraźnie przejęta. – Proszę, niech mnie pan nie zrozumie fałszywie – nie chodzi mi o to, żeby za wszelką cenę pokazać nas w pozytywnym świetle... – jej głos zaczął lekko drżeć. – Monice do dzisiaj ciężko o tym mówić – wtrąciła się Sara i położyła matce rękę na ramieniu. Fastmana ogarnęła bezradność. Nie wiedział, co ma o tym myśleć. Kim są właściwie ci ludzie, zadawał sobie po raz kolejny pytanie. Monika von Riddagshausen była w końcu żoną Heinricha Schulze, żoną przestępcy wojennego. Żoną mordercy! A teraz opowiada o pomocy prześladowanym, przedstawia swoją rodzinę jako męczenników... Kogo chce tu udawać? – Proszę, niech pani opowiada dalej. Proszę! Ja sam zawdzięczam życie jednej z takich rodzin pomagających prześladowanym. Nazywali się... Rozległ się dzwonek. Sara wstała i skierowała się do drzwi. – To moje przyjaciółki – wyjaśniła Monika. – Spotykamy się co piątek o szesnastej. Tym razem u mnie. Zapomniałam odwołać dzisiejsze spotkanie. Tak mi przykro, panie dokto- rze Fastman. Musimy jednak dokończyć tę rozmowę. Obiecuje pan?... Gdzie żyją teraz ci ludzie, którzy panu wtedy pomogli? Może potrzebują pomocy? – Tuż przed końcem wojny wszyscy zostali zamordowani. Podobnie jak i pani bliscy – powiedział Fastman. – Dziękuję za wspaniały obiad... pójdę teraz do siebie... nie chciałbym przeszkadzać. Ma pani w końcu gości. – Ale skądże – odparła Monika von Riddagshausen – nie przeszkadza pan. Może pan śmiało zostać, jeśli ma pan chęć porozmawiać z Sarą. Nasz dom jest wystarczająco duży. Mo- je przyjaciółki mogę przyjąć w bibliotece... – Nie miałbyś ochoty przejść się po mieście, Davidzie? – zapytała Sara po powrocie do salonu. – Owszem – odpowiedział – chętnie. Rozdział 6 Albert von Riddagshausen krótko przed szesnastą wrócił do hotelu. Żołądek zaczął mu powoli przypominać, że jest prawie pusty. Dość jednoznaczny sygnał zakończonego kaca, pomyślał. O tak, teraz mógłby już coś zjeść! Zdecydował się zejść do restauracji hotelowej trochę wcześniej. Zajął miejsce przy małym stoliku w rogu sali. Miał stąd widok na wejście. Pachniało pieczonym mięsem. Po kilku minutach zjawił się starszy siwawy kelner z kartą. – Czy podać coś do picia?– zapytał kłaniając się. – Wodę mineralną, niegazowaną, proszę... – profesor podniósł rękę. – Proszę zaczekać – powiedział szybko, widząc, że kelner najwyraźniej nie zauważył podniesionej ręki i chciał się oddalić. – Już wiem, co chciałbym zjeść. Poproszę o polędwicę wołową z rożna, do tego ziemniak z pieca z twarogiem i sałatkę z pomidorów. – Jak pan sobie życzy. Medium? Albert von Riddagshausen skinął potakująco głową. Kelner wziął ze stołu kartę i oddalił się. Po kilku chwilach zjawił się z wodą mineralną. – Zamówione danie będzie gotowe mniej więcej za piętnaście minut – powiedział. Profesor napił się trochę wody, a gdy odstawiał szklankę, wyczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się. Był to Norman Clark. Bez słowa zajął miejsce naprzeciw profesora przygląda- jąc się mu z agresją. – Jak minął panu dzień, mój drogi? – przerwał milczenie. – Pochodził pan trochę po mieście, Albercie? Warto! Naprawdę warto! Hanower to bardzo piękne miasto, nieprawdaż? – Istotnie – odpowiedział profesor chłodno. – Właściwie mogliśmy spotkać się tuż przed koncertem – dodał. – Jak sądzę, nie mamy już nic więcej do omówienia, a do filharmo- nii nie potrzeba więcej niż dziesięć minut pieszo. – Za to mamy teraz czas, żeby trochę pogawędzić – odpowiedział Clark, na którym oschłość profesora zdawała się nie robić najmniejszego wrażenia. – O czym pogawędzić? Określił pan już dość jednoznacznie, jak sobie pan wyobraża moje dalsze działanie, które ma przyczynić się do osiągnięcia szczytowego punktu pańskiej kariery. Czy zamierza pan w dalszym ciągu mnie upokarzać? A może oczekuje pan, że wyra- żę swoją głęboką radość, ponieważ mogę coś dla pana zrobić? – Nie, Albert, myli się pan! Nic takiego nie było moim zamiarem. Nigdy też nie chcia- łem pana upokorzyć. Jeśli tak pan się czuje, to jest mi niezmiernie i nieskończenie przykro... Proszę mi wierzyć... W końcu ta akcja przyniesie też i panu korzyści. Naprawdę, Albercie! Nie ukrywam, że mnie również. Skłamałbym mówiąc inaczej. Ale niech pan wreszcie prze- stanie udawać, profesorze! Między nami! – Jak mam to rozumieć? Jesteśmy przecież w miejscu publicznym. – Nie chodzi o to – Clark zniżył głos. – Chciałbym zadać panu bardzo osobiste pyta- nie. Czy wierzy pan w równość ludzi? Czego on chce, zastanawiał się profesor. – O czym pan mówi, Clark? – Wygląda na to, że pan jeszcze ciągle wątpi. – W co wątpię? – Ze istnieją ludzie, którzy powinni być uprzywilejowani, i inni, pozbawieni przywile- jów. Ponieważ my bez wątpienia należymy do tych pierwszych, powinniśmy też odpowiednio postępować. – Posługuje się pan nieco zakamuflowanym językiem... Nie mógłby pan wyrażać się jaśniej? Clark zdawał się nie słyszeć. – Los ludzi pozbawionych przywilejów, żeby uniknąć brzydkiego słowa podludzi, jest jednoznaczny – trzeba nimi rządzić. A my należymy do tych, którzy rządzą. Nie wolno nam jednak ani na sekundę zapomnieć, że ta hołota nie może tego zauważyć i, co jeszcze ważniej- sze, odczuć! Oni muszą być w pełni przekonani, że są wolni... Wrócimy jeszcze do tego pro- blemu... – Proszę mówić rzeczowo i ograniczać się do konkretów! Konkretów dotyczących na- szej współpracy. A dyskusja na temat, czy coś udaję, czy nie, jest nietaktowna. To moja sprawa i chcę, żeby tak pozostało – profesor usiłował zachować spokój, choć wcale nie był pewien, czy mu się to uda. Rozglądnął się w nadziei, że zobaczy kelnera niosącego zamówio- ną polędwicę. – Ma pan wprawdzie rację mówiąc, że znamy się od dawna. Nie istniało jednak nigdy żadne między nami. Mam nadzieję, że mnie pan dobrze zrozumiał. Proszę wziąć to pod uwagę, jeśli można! – Doskonale pana rozumiem, Albercie! Najwyraźniej nie jest pan jeszcze pewien, czy może mi pan w pełni zaufać. Nie mam też o to pretensji. Ale proszę o cierpliwość. Proszę wreszcie dać mi skończyć. Clark wyglądał na bardzo spokojnego. Profesor zdawał sobie jednak doskonale spra- wę, że to maska, że to tylko taktyka. Był pewien, że Clark spróbuje teraz za pomocą wszyst- kich możliwych środków przedstawić swoje działanie jako coś wynikającego z głębokich przekonań, a nie tylko z poczucia obowiązku. Wiedział też, że nie pozostaje mu nic innego, jak stawić czoło jego perfidii. – Dobrze, Clark! Niech pan mówi dalej! – Sprawiała mu przyjemność świadomość, że jego rozmówca musi powstrzymywać się od wybuchu złości słysząc to bezpardonowe Clark. Bez żadnych grzecznościowych dodatków. – Niech pan jednak weźmie pod uwagę, że mamy do koncertu nie więcej niż... – spojrzał na zegarek – ... dwie godziny. – Po koncercie też mamy czas – zaśmiał się Clark z nieukrywaną złośliwością. – Nie sadzę, żeby chciał pan po nocy wracać do Frankfurtu! Zanim profesor zdążył odpowiedzieć, zjawił się kelner i zapytał Clarka, czy chciałby coś zamówić. – Dzbanuszek herbaty, poproszę... i tort czekoladowy – odparł Clark. – Oczywiście, czarnej herbaty – dodał. – Już podaję – ukłonił się kelner. – A dla mnie poproszę jeszcze szarlotkę i małą filiżankę kawy – dorzucił profesor. – Rzecz jasna, na deser, proszę. – Jak pan sobie życzy – kelner wlał do szklanki profesora resztę wody mineralnej z butelki. – Zamówione danie podam za dwie minuty, a ciasto i kawę za dwadzieścia. Odpo- wiada to panu? Albert von Riddagshausen potwierdził skinieniem głowy. Przyciemnione oświetlenie baru hotelowego oraz eleganckie lampy na stolikach za- działały nagle na profesora uspokajająco, a dźwięki dixilandu docierające gdzieś z wnętrza, jakby z innego pomieszczenia, sprawiły, że na chwilę poczuł się odprężony. – Jak już wspomniałem – przerwał milczenie Clark – jestem zdania, że wy, Niemcy popełniliście niewybaczalny błąd nie rozpoznając realiów i tego oczywistego faktu, że po- winniście byli walczyć nie przeciw nam, a właśnie z nami przeciw innym... – ...i że tylko oba nasze narody, za sprawą wyjątkowej inteligencji brytyjskiej – wes- tchnął głęboko profesor – i niemal chorobliwego, ale za to doskonałego niemieckiego porząd- ku są predysponowane do rządów nad światem. Do panowania nad nim! – I co tak pana rozzłościło, Albercie? Nie jest to prawda? Clark najwyraźniej nie wy- czuł ironii, pomyślał von Riddagshausen. – Może źle mnie pan zrozumiał i czuje się dotknięty – próbował uzupełnić Clark. – Chciałbym podkreślić, że oczywiście nie wykluczam istnienia inteligentnego Niemca czy też lubiącego porządek Brytyjczyka. Miałem na myśli dominujące cechy naszych narodów, dają- ce nam nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek przejęcia kierowniczej roli na świecie. Dla do- bra świata! I oto wreszcie nadszedł czas, kiedy możemy wykorzystać tę wspaniałą szansę. – Jeśli więc nasza operacja się powiedzie, będzie mógł pan uważać się za reżysera najnowszych dziejów świata, panie pułkowniku – kpił dalej profesor. – To pan zapoczątkuje szczęśliwą epokę absolutnej sprawiedliwości społecznej... – Nie przesadzajmy, Albert! – przerwał mu Clark. – Ale szczerze mówiąc ma pan słuszność nazywając mnie reżyserem najnowszych dziejów świata. Natomiast co do sprawie- dliwości społecznej, nie leży mi ona zbytnio na sercu. Sprawiedliwość społeczna jest niepo- trzebna. Sprawiedliwość społeczna jest wręcz szkodliwa! Szkodliwa! Kiedy hołota zaczyna odczuwać choćby odrobinę wspaniałomyślności ze strony pana, bo tak właśnie hołota rozu- mie sprawiedliwość społeczną, rodzi to coraz większe jej wymagania. A w końcu przychodzi jej do głowy, żeby mogłaby zająć nasze miejsce... Albert von Riddagshausen nie wierzył własnym uszom. Nie uważał Clarka za szcze- gólnie inteligentnego, ale nigdy nie posądzał go o szaleństwo. Przecież w czasie wojny czło- wiek ten naprawdę walczył po właściwej stronie. Brał udział w wyzwoleniu wielu obozów koncentracyjnych. Nie! Tego nie można było już słuchać! Albert von Riddagshausen posta- nowił wyłączyć się. Słowa Clarka docierały do niego znowu jak szum. – ...a Żydzi niech się dalej zajmują nauką... – mówił Clark – ... i muzyką... – Oczywiście! Ma pan absolutna rację, Norman – wtrącał się co jakiś czas Albert von Riddagshausen. Walczył znowu wewnętrznie, żeby nie wybuchnąć. Ale nie mógł dopuścić do tego, by Clark zorientował się, jak bardzo profesor nim pogardza. – No, wreszcie! Wreszcie zaczyna pan być szczery, Albercie! Wie pan co, Albert? Powoli naprawdę widzę w panu przyjaciela. A w stosunku do przyjaciela trzeba być otwar- tym. Jeśli więc wszystko pójdzie zgodnie z planem, czego jestem więcej niż pewien, przej- miemy lasso kowbojów i zarzucimy je im na głowę. Zamkniemy ich w rezerwatach ogrodzo- nych drzewem palisandrowym – Clark zaśmiał się szyderczo. – Tylko tego są warci. Albert von Riddagshausen zmusił się do uśmiechu łagodnej aprobaty mając nadzieję, że właśnie tak zrozumie to Clark. – A więc po naszym sukcesie – ciągnął dalej Clark – ...już próbuję to sobie wyobra- zić... Jej Wysokość zaprosi mnie do Buckingham Palace, żeby na oczach całego świata złożyć mi podziękowania. Dzięki mnie Wielka Brytania odzyska swoją wielkość, zapanuje nad świa- tem i pokaże Amerykanom, co to znaczy, gdy Bóg błogosławi Królowej i jej wiernemu słudze – Clark z całej siły klepnął się w pierś. Przybycie kelnera z zamówiona polędwicą, czekoladowym tortem i herbatą dla Clarka uratowało profesora od ataku śmiechu. – Życzę smacznego – powiedział kelner. – Szarlotkę i kawę podam za dwadzieścia minut – dodał i oddalił się. – Na czym to stanąłem? – zapytał Clark. – Ach tak... Proszę spokojnie jeść, mnie to nie przeszkadza... W każdym razie zmusimy też kowbojów, żeby wreszcie poprawnie mówili naszym pięknym językiem... Albert von Riddagshausen nie miał już żadnych wątpliwości, że ma do czynienia z człowiekiem chorym psychicznie. Ale uświadomił sobie zaraz, że znalazł się przez to w o wiele trudniejszej sytuacji. Tak! Bo przecież musi nadal spełnić swoje obowiązki wobec Bry- tyjczyków. Z drugiej strony nie mógł sobie wyobrazić, żeby ten idiota, Norman Clark, działał rzeczywiście na zlecenie swego rządu, a nie na własną rękę. Przecież nikt nie uwierzyłby w całą tę historię! Tym wyraźniej zdał sobie sprawę, że Fastman był dla niego ostatnią deską ratunku. Tak! Nie ma innego wyjścia, jak opowiedzieć wszystko temu sympatycznemu mło- demu geniuszowi. Fastman na pewno go zrozumie i uwierzy, że zawsze by} porządnym człowiekiem. Zawsze! – I potem mój drogi Albercie – ciągnął dalej Clark. – będę śmiać się z tych wszyst- kich, którzy zawsze uważali, że marzę o awansie na generała. Generał! Śmiechu warte! Któż to jest generał? Zwyczajny pachołek! Tyle, że w bardziej eleganckim mundurze. Ci idioci nie wiedzą jeszcze, że nasza Królowa da mi pełnomocnictwo na kontrolowanie premiera. Clark łyknął trochę herbaty nie spuszczając Alberta z oczu. – A pan mi chyba nie wierzy, Albercie. Ja tymczasem jestem w tej komfortowej sytu- acji, że mogę to panu udowodnić. – Ależ skąd, panie pułkowniku – powiedział ostrożnie Albert von Riddagshausen – wierzę w każde pańskie słowo! Myślę tylko, że nie wszystko dokładnie zrozumiałem. – Czego pan nie zrozumiał? – Clark uspokoił się trochę. – Proszę powiedzieć, zaraz wyjaśnię. Jest pan przecież moim partnerem. Bardzo ważnym partnerem! – Jest to dla mnie jasne, że Królowa musi pana ogromnie cenić. Ale dlaczego miałaby panu dać pełnomocnictwo na kontrolowanie premiera? Czemu po prostu nie nominuje pana na premiera? Pana ogromny i wyjątkowy talent widać przecież jak na dłoni – profesor musiał wziąć do ust większy kawałek polędwicy, żeby nie wybuchnąć niekontrolowanym śmiechem. Zauważył błysk w oczach Clarka. – O właśnie! To bardzo ważny punkt. Mówiliśmy już o tym. Ludzie, którzy mają nam służyć, w żadnym razie nie mogą utracić przekonania, że żyją w demokracji, że współuczest- niczą w ważnych decyzjach. Poprzez wybory, rzecz jasna! – Clark zaśmiał się głośno, ale zaraz opanował się. – Czy to nie śmieszne? Oni wszyscy są przekonani, że mają wpływ, że ich głos się liczy, że naprawdę kogoś wybierają! Albert von Riddagshausen zaryzykował krótkie spojrzenie w bok. W lokalu znajdowa- ło się na szczęście niewiele osób i wyglądało na to, że nikt nie zainteresował się głośnymi wywodami Clarka. Mój Boże, pomyślał profesor, jak tu się z tego bagna wydostać? A może jednak Clark gra? Może ukryty za maską szaleńca chce sprawdzić jego poczucie realizmu politycznego, stopień jego gotowości, lojalności? Nie można przecież brać tego wszystkiego serio. Trzeba się mieć na baczności i już go więcej nie podpuszczać, pomyślał. Bo jeśli w końcu zdejmie maskę? Z drugiej strony wiedział, że w takim wypadku zaraz przywdziałby nową, inną. Nie było wyjścia jak grać dalej. Tak! Trzeba grać dalej, postanowił. – Tak, teraz jestem naprawdę przekonany, że Fastman spadł nam jak z nieba – powie- dział Albert von Riddagshausen, akcentując słowo nam. – Rozumiem też, że koniecznie mu- sieliśmy się spotkać. Jest pan prawdziwym geniuszem, Norman! – Albert von Riddagshausen starał się mówić pewnym głosem, przymknął oczy, jakby chciał pokazać, że teraz już wszyst- ko rozumie. Mina ta miała ukryć ironię, bo wydawało mu się, że trochę przesadził. Udało się. Clark promieniował dalej zadowoleniem. – Wiem, wiem, Albercie – powiedział z uśmiechem. – Gdyby było inaczej, nie był- bym tak pewny siebie. W każdym razie cieszy mnie bardzo, że wreszcie pan to pojął, przyja- cielu. Clark podniósł się z uśmiechem, przechylił się nad stołem i poklepał profesora po ra- mieniu. Tu Albert von Riddagshausen skapitulował, emocje wzięły górę. Wybuchnął gromkim śmiechem. Kilka sekund później roześmiał się też Clark i w rytmie śmiechu poklepywał go dalej po ramieniu. Albert był pewien, że się nie myli traktując to jako odruch sympatii ze strony Clarka. – Tego właśnie oczekiwałem, Albert. Wreszcie jestem stuprocentowo pewny, że zna- lazłem w panu przyjaciela i, że jest pan wewnętrznie przekonany co do słuszności mego... przepraszam... naszego przedsięwzięcia. Clark zamknął oczy, jakby chciał dodać ważności temu, co zamierzał powiedzieć. – Tak, Albert, teraz już wiem, że mogę na pana liczyć. Zawsze! Właśnie mi pan to udowodni! – dodał po chwili. – Cieszę się, że pan to zauważył, Norman – powiedział Albert von Riddagshausen. Korzystając z tego, że Clark miał ciągle jeszcze zamknięte oczy, rozejrzał się dookoła. Chciał sprawdzić, czy przedstawienie, jakie odegrali, rzeczywiście nie miało widzów. – Proszę mnie zrozumieć – ciągnął dalej widząc, że Clark powoli otwiera oczy, jakby wracał z jakiejś we- wnętrznej świątyni. – Musiałem mieć pewność, że pan to wszystko mówi poważnie. – Jasne, Albert... Ach, prawie bym zapomniał... ale to oczywiste, że i o panu... to zna- czy o pana przyszłości też pomyślałem. Jak już wszystko będziemy mieli za sobą, zaproponu- ję panu stanowisko rektora wybranego przez pana uniwersytetu... Chyba, że wolałby pan być ministrem nauki... ale jak pana znam, to pewnie nie będzie pan chciał zajmować się polityką. Mam rację? – Może jeszcze trochę za wcześnie o tym myśleć? – zapytał ostrożnie profesor. – Ależ skąd, Albert! Tylko perfekcyjne planowanie może zakończyć się powodze- niem... i niech mi pan wierzy, wszystko pójdzie szybciej, niż pan myśli. – Skoro tak pan uważa... – Albert von Riddagshausen starał się trzymać swego pro- gramu. Skinął na przechodzącego właśnie kelnera. – Poproszę o rachunek – powiedział, gdy ten podszedł. – To ureguluję ja – wtrącił się Clark. – Powiedziałem panu przecież, że jest pan go- ściem Royal Society. – Dziękuję – odparł profesor. – Pójdę się przebrać. Za moment wracam. – W porządku, Albercie, zaczekam tu. Niech pan się w spokoju przebierze. A ja wypi- ję sobie jeszcze jedną herbatę – zwrócił się do kelnera. – Bardzo proszę – kelner ukłonił się i odszedł. Rozdział 7 Kiedy jechali w stronę Starego Miasta, Fastman złapał się po raz kolejny na tym, że znowu niemal obsesyjnie obserwuje Sarę. Cóż promieniowało z niej tak intensywnie? Gdzie tkwiło źródło tej fascynacji? Zamknął oczy. Sara urodziła się, jak powiedziała, 28 lipca 1943 roku. Dokładnie sześć dni wcześniej, 22 lipca Fastman opuścił Niemcy. A 15 lipca, w czwartek... tak... to był z całą pewnością czwartek, Heinrich Schulze zamordował z zimną krwią rodziców Davida i jego siostry, Nellę i Anitę, dwie Bogu ducha winne dziewczynki. Łzy cisnęły mu się do oczu, odwrócił więc głowę do okna. Przejeżdżali właśnie obok stacji metra Rossmarkt. Poprzedniego dnia byli w Sachsenhausen, a dzisiaj mieli obejrzeć Nordend, choć właściwie było mu obojętne, dokąd pojadą. Najchętniej zostałby w samochodzie Sary. Rzucił na nią krótkie spojrzenie. Okropnie było mu jej żal. Ta dziew- czyna jeszcze w łonie matki została skazana na los córki mordercy. Fastman próbował wy- obrazić sobie, jak zareagowałby on sam, gdyby pewnego dnia dowiedział się, że jego ojciec był przestępcą, mającym na sumieniu życie dwojga dzieci... Czy z tą wiedzą mógłby jeszcze kiedykolwiek być szczęśliwym człowiekiem? Co jest gorsze? Boleśniejsze? Jako dziecko stracić ojca? Czy też jako dorosły człowiek dowiedzieć się, że ojciec był mordercą? Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że młode pokolenie Niemców jest być może bardziej nie- szczęśliwe niż tacy jak on, którzy przed ponad dwudziestu laty stracili swoich bliskich. On sam żyje z tym faktem, że jego rodzina została zamordowana. Zdążył się już pogodzić. Mu- siał się pogodzić! Natomiast większość dzisiejszych młodych Niemców dręczy jedno pytanie: Kim byli moi rodzice? I co gorsza, boją się odpowiedzi, która może być bardzo bolesna. Tak bolesna, że określi całe ich późniejsze życie, wpłynie na wychowanie dzieci... A położenie Sary jest jeszcze trudniejsze, myślał dalej Fastman. Bo ona nie zadaje so- bie tego pytania! Jest przecież absolutnie przekonana o prawości swoich rodziców, o tym, że byli po właściwej stronie. Fastman zdał sobie sprawę, jaką krzywdę zrobi tej młodej kobiecie demaskując jej ojca. Patrząc na nią już miał poczucie winy... Sekundę później przed oczami pojawiły mu się Nella i Anita... matka, a po chwili ojciec... Im nie można już przywrócić ży- cia! A życie Sary można zniszczyć. Ucisk w gardle stał się prawie nie do wytrzymania... – Czy masz jakieś zmartwienie, David? Wyglądasz na przygnębionego – zapytała Sara wyrywając go z jego myśli. – Nie, nie, Saro! – skłamał. Szukał gorączkowo jakiegoś wyjaśnienia. Musi koniecznie wziąć się w karby, pomyślał. Koniecznie! Uciekł od jej spojrzenia. Zerknął przez okno. Przed oczami mignęła mu mała dziew- czynka w czerwonej chustce na głowie. Fastman był w takim stanie psychicznym, że nie mógłby nawet z pewnością powiedzieć, czy to realny obraz, czy też twór jego wyobraźni. Przez chwilę miał zamiar zapytać Sarę, co robi tutaj ten czerwony kapturek. Ale zreflektował się w porę. – Przed oczami mam zdjęcia pewnego pułkownika US Air Force – powiedział Fast- man – zrobione tu we Frankfurcie zaraz po wojnie. Hauptwache była prawie całkowicie zbombardowana. Poza tym wszystko zrównane z ziemią. Stał tylko Kościół Katarzyny ze zniszczoną dzwonnicą. Na zdjęciach widać było też tramwaj... i jak mówił ten pułkownik... ten tramwaj jeździł. Tak, same ruiny... To robi wrażenie – Fastman wskazał ręką na widok za oknem – w porównaniu z tamtymi zdjęciami. – Chwilę milczał. – Do tej pory nie zauważyłem tu jeszcze żadnej ruiny – odezwał się po chwili. – Minęły tylko dwadzieścia cztery lata, a już nic nie przypomina o wojnie. Porównuję Frankfurt z Nowym Jorkiem, na który nigdy nie spadła żadna bomba. A tam przecież w takich dzielnicach jak Bronx czy Harlem ruiny i zniszczone domy są na porządku dziennym. Czy tylko Frankfurt tak wygląda, czy też w całym kraju tak szybko uporano się ze zniszczeniami wojennymi? – Miasta, które znam, wyglądają podobnie – powiedziała Sara – w każdym razie tu, u nas, na Zachodzie. – O rozwoju Niemiec Wschodnich decyduje się w końcu w Moskwie. A to, co tu wi- dzę, jakoś odzwierciedla to przysłowiowe niemieckie umiłowanie porządku... – Fastman prze- rwał i rozejrzał się. – Gdybyś na najbliższym skrzyżowaniu pojechała w prawo – odezwał się znowu, – to dojechalibyśmy do mostu, prawda? A zaraz za mostem, jeśli się nie mylę, musi stać katedra, Kaiserdom. – Nie mylisz się – Sara obróciła głowę w kierunku Davida i uśmiechnęła się. – Poje- dziemy jednak nie w prawo, a prosto. Trochę dalej, przy jednej z małych uliczek mieszka mo- ja przyjaciółka i wiem z doświadczenia, że zawsze można tam bez problemu zaparkować sa- mochód. Na Starym Mieście jest to w zasadzie niemożliwe. – Te... chyba nie więcej niż dwieście metrów możemy się przejść – rzekł Fastman. – I tak chcieliśmy przecież pospacerować. – Chwileczkę – wpadła mu Sara w słowo. – Doskonale się tu orientujesz... Pochodzisz z Frankfurtu? – Nie wiedziałaś? Nie mówiłem? – zdziwił się David. Sara zaparkowała. David wysiadł, szybko obszedł samochód dookoła i pomógł Sarze przy wysiadaniu. – Dziękuje, ale... – Wiem, w Europie nie jest to w zwyczaju. Ale myślę, że w Europie nie ma też zakazu uprzejmości wobec kobiet – uśmiechnął się Fastman i pokazał rękę na prawo. – Idziemy tam, prawda? Zatrzymał się na moście. Przypomniał sobie spacery z ojcem na dworzec, kiedy chciał obejrzeć lokomotywę. Ojciec zawsze się tu zatrzymywał i mówił, że nie ma lepszego miejsca, z którego można by podziwiać piękno Starego Miasta. Kilka minut później stali przed katedrą. Fastman był poruszony. Wiedział już, że nie ma sensu upierać się jeszcze przy deklaracji, że stoi na obcej ziemi. Oglądając katedrę nie był pewien, czy wszystko sobie dobrze przypomina. Wydawała mu się o wiele mniejsza, niż za- chował ją w pamięci. Ale wtedy był dzieckiem, tłumaczył sobie. Tak, to prawda, ale dziec- kiem był również wtedy, gdy zobaczył Heinricha Schulze. Jeden jedyny raz i w tak drama- tycznych okolicznościach. Czy naprawdę uzasadniona była ta jego absolutna pewność, że profesor Albert von Riddagshausen i kapitan Heinrich Schulze to ta sama osoba? Sara spostrzegła zakłopotanie Fastmana. – Czy coś nie tak? – zapytała. – Odkąd znaleźliśmy się tu, przy katedrze, wyglądasz znowu jak przedtem, jakby cię coś niepokoiło... O, przepraszam... pewnie obciążam cię mo- imi pytaniami, ale chciałabym, żebyś się naprawdę dobrze czuł... – Wszystko w porządku – odparł David. – Teraz to naprawdę tylko ta katedra... Odno- szę wrażenie, że jest inna. Albo jest naprawdę inna, albo o wiele mniej pamiętam, niż myśla- łem... – W takim razie mogę cię uspokoić. Nie przeceniłeś swojej pamięci! Katedra wygląda inaczej niż przed wojną. Projektanci rekonstrukcji zamierzali ją ustylizować na świadectwo lat pięćdziesiątych. Swego czasu czytałam nawet, że chcieli połączyć prostotę nowoczesności z historycznym znaczeniem tej budowli... I to jest właśnie rezultat ich pomysłu. Wewnątrz też jest dużo zmian, ale teraz nie możemy tego obejrzeć. Zamknięte. – Czy zabytki to twoje hobby, Saro? – zapytał Fastman. – Sztuka jest moim hobby – odparła Sara. – Niewiele brakowało, a studiowałabym hi- storię sztuki zamiast medycyny. Przeszli około stu metrów w kierunku wschodnim. Fastman czuł się dziwnie podnie- cony, jak dziecko, któremu nieoczekiwanie pozwolono obejrzeć coś dotychczas absolutnie zakazanego. Spojrzał w prawo. – O, tak! Roemerl Chciałem to koniecznie zobaczyć! – Fastman zapalił się. Wsadził ręce do kieszeni, po kilku sekundach wyjął je z powrotem. – Zgadza się – Sara popatrzyła na Davida z błyskiem podziwu w oczach – to Roemer, ale jak widzisz, nie wszystko jeszcze gotowe. Tu też będą pewne zmiany. Znowu podobny kompromis między nowym stylem a rekonstrukcją... – wskazała ręką na lewo. – Żebym nie zapomniała, w jednym z tych budynków znajduje się bardzo piękna kawiarnia. Jeśli miałbyś ochotę, to moglibyśmy później tam wstąpić. – Zgoda – powiedział Fastman i obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni. – A tam musi stać Paulskirche. Ruszyli w stronę kościoła. I z każdym niemal krokiem David odczuwał rosnące przy- jemne napięcie. Miał wrażenie, że czekał na tę chwilę od bardzo dawna. Nie pojmował, skąd brało się bardzo wyraźne odczucie, czy może raczej myśl, że znowu wrócił do domu. Po chwili przyszło otrzeźwienie. Przypomniał sobie, że przecież przed dwudziestu sześciu laty nie wyjeżdżał z tego miasta na wakacje. Nie przyjechał tu też po to, żeby spędzić urlop w rodzinnych stronach. Znowu wsadził ręce do kieszeni kurtki. Zauważył, że Sara chciała coś powiedzieć i chyba zrezygnowała. – Pewnie znowu mam minę, jakby mnie coś trapiło, a ty już nie masz odwagi pytać – odezwał się David. – Tak, Saro prześladują mnie wspomnienia... niestety te bardzo nieprzy- jemne. Fastman spojrzał na Sarę. Jej kruczoczarne włosy zlewały się w jedną całość z płaszczem, który miała na sobie. Wszystko w niej wydawało mu się jak zaczarowane, niere- alne, a zarazem niezwykle przyciągające. Zadawał sobie pytanie, czy to tylko jego odczucie, czy też każdy mężczyzna na jego miejscu byłby pod urokiem tej młodej kobiety. Nie wiedział jednak, dlaczego w dalszym ciągu nie mógłby właściwie nic powiedzieć na temat urody Sary. Jej oddziaływanie było czymś całościowym. Fascynowała go Sara, a nie jej twarz czy figura. Spojrzał na nią i powtórzył machinalnie: – Niestety, bardzo nieprzyjemne. – Jeśli nie chcesz o tym mówić, to doskonale rozumiem... Może przeszlibyśmy teraz, jeszcze przed zapadnięciem zmroku z powrotem na nabrzeże muzeów. Men wygląda stamtąd przepięknie. – Tak, wiem – powiedział Fastman cicho – chodziliśmy tu z ojcem. Zachodzące listopadowe słońce świeciło teraz wyjątkowo intensywnie. Milcząc szli promenadą nad brzegiem Menu aż do Mostu Pokoju i dalej do następnego, którym przeszli na północny brzeg. Na Placu Teatralnym David obrócił się i spojrzał na zegar, jakby był z kimś umówio- ny. – Najwyższy czas coś zjeść – powiedział. – Zapraszam cię. Jaką restauracje polecasz? – Jest tu w okolicy Ratusza restauracja, gdzie są najlepsze kiełbaski z zasmażaną ka- pustą... jeżeli masz na coś takiego ochotę. – O, tak, nawet bardzo! Niecałe pół godziny później siedzieli przy stoliku. Kiełbaski były bardzo małe, ale za to serwowano po osiem sztuk, a do tego ogromną porcję zasmażanej kapusty. Smakowały wyśmienicie i w żadnym wypadku nie ustępowały tym z baru na rogu Czterdziestej Dziewią- tej i Lexington Avenue, zaraz z tyłu za Waldorf Astoria. A kapusta była tu chyba jeszcze smaczniejsza, pomyślał Fastman. Potem chciał zobaczyć Starą Operę. – Słyszałem, że Starą Operę nazywa się tu „najpiękniejszą ruiną Niemiec” – powie- dział. – Za chwilę ocenisz sam – uśmiechnęła się Sara – roboty remontowe już w każdym razie rozpoczęto. Chodź! To nie więcej niż dwadzieścia minut drogi – chciała najwyraźniej pokazać ręką kierunek, ale David ją powstrzymał. – Znam przecież to miasto – uśmiechnął się do niej trzymając ciągle jej rękę i pociągnął ją lekko. Szli bez słowa trzymając się za ręce. Fastman czuł, że toczy się w nim dość szczegól- na walka. Walka Amerykanina z tubylcem. Miał w pamięci swoje przeżycia z przeszłości i przechodząc obok każdego napotkanego mężczyzny po pięćdziesiątce zapytywał sam siebie, czy był on wtedy nazistą i czy ciągle jeszcze uważa się za nadczłowieka. Jakże chętnie do- wiedziałby się, co działoby się w głowie tamtego, gdyby naprawdę zadać mu takie pytanie. Z drugiej strony, jako tubylec, miał niejasne poczucie, że skądś powrócił. Jako tubylec cieszył się widząc odbudowane i czysto utrzymane ulice. Jako tubylec był wściekły na Amerykanina, że w każdym napotkanym człowieku po pięćdziesiątce widzi wyłącznie byłego nazistę, a nie porządną osobę, która być może z narażeniem własnego życia pomagała prześladowanym. Jak wtedy rodzina Hensel! Jeszcze większy problem miał Fastman z samym sobą. Po cholerę tu przyjechał? Żeby przestępcy spojrzeć w oczy? Jak wielki był jego strach przed bezpośrednim kontaktem z katem? Po tych niespełna dwóch dniach musiał stwierdzić, że oprócz kata zetknął się tu z ludźmi nie różniącymi się niczym od tych, których dotychczas spotykał wszędzie... Zjedna różnicą, tu nie mógł pozbyć się uczucia, że jest u siebie. A jak wytłumaczyła mu to matka Sary, jego starym znajomym, którego na początku doszukiwał się w każdej napotkanej oso- bie, był język niemiecki. Język, który – ku jego olbrzymiemu zdziwieniu – okazał się o wiele mu bliższy, niż mógł to sobie wyobrazić przed przylotem do Frankfurtu. – Oto mamy ją przed sobą – wyrwała go Sara z jego myśli. – Co mamy przed sobą? – zdziwił się Fastman. – Starą Operę – odparła Sara i uścisnęła mu silnie dłoń. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że całą drogę trzymali się za ręce. – Czy widzisz tu cokolwiek, co zasługiwałoby na miano najpiękniejszej ruiny Niemiec? – Szczerze mówiąc, nic. A może jednak! Nazwa Stara Opera – powiedział Fastman uśmiechając się do Sary. Niecałą godzinę później stali przed kawiarnią, którą Sara tak zachwalała. Weszli do środka. Trzy rzędy małych marmurowych stolików z mosiężnymi nogami, ciemnobrązowy miękki dywan, krzesła ze skórzanym obiciem, też na mosiężnych nogach. Świetne wnętrze, pomyślał. Z głośników dobiegała łagodnie piosenka Beatlesów The Fool On The Hill. Day after day, alone on the hill, the man with the foolish grin is keeping perfectly still. But nobody wants to know him, They can see that he’s just a fool and he never gives an answer. But the fool on the hill sees the sun going down and the eyes in his head see the world spinning round. Well on the way... Zajęli jedyny wolny stolik niedaleko wejścia. Fastman zamówił dla Sary, zgodnie z jej życzeniem, cappuccino i tort czekoladowy, a dla siebie espresso. – Podoba ci się tutaj – zapytała Sara. – O, tak! – odparł David – bardzo lubię takie kafejki. Nie za duże, a jednocześnie przestronne na tyle, że nie czuje się na sobie stale wzroku innych gości i można zachować anonimowość. Pochylił się w jej stronę i popatrzył na nią uważnie. Sara odpowiedziała pytającym spojrzeniem swych dużych oczu. – Saro – zaczął David ostrożnie – w drodze z lotniska straciłem kontrolę nad sobą i prawie cię obraziłem... Nie, proszę, nie przerywaj mi teraz – zaprotestował widząc, że Sara zamierza się odezwać, i wziął ją delikatnie za rękę. – Nie wiesz, dlaczego do tego doszło i uważam, że winny ci jestem wyjaśnienie. W przeciwnym razie powstanie między nami przepaść, która będzie się ciągle powiększać, bo... – Ty ciągle będziesz się czuł winny, że mnie, twoim zdaniem, zaatakowałeś – weszła mu w słowo Sara – a ja będę coraz bardziej się obawiała wrócić do tematu. Zgadza się? Skinął twierdząco głową. Ciągle jednak nie mógł się zdecydować, czy opowiedzieć Sarze całą swoją historię. Oczywiście bez podania dzisiejszego nazwiska mordercy. Tego nie mógł zrobić. Jeszcze nie! Czy kiedykolwiek będzie w stanie? Znowu zaczął mieć wątpliwo- ści... – Czy coś cię powstrzymuje? – Sara jakby czytała w jego myślach. – Niepewność! Niepewność, czy wolno mi tym cię obciążać! – Myślę, że o wiele bardziej obciążać mnie będzie świadomość, że istnieje między nami przepaść czegoś niepowiedzianego czy też niedopowiedzianego. Byłoby to... David zauważył drżenie jej ust. – ...jak klątwa... – dokończyła cicho. – Okay. Wiesz już, że moja rodzina za tamtych czasów cierpiała. Nawet bardzo cier- piała... Fastman szukał odpowiednich słów. Sara podniosła głowę i spojrzała na Davida. Fastman widział w jej oczach lęk. Lęk przed konfrontacją ze straszną prawdą. Jakby się tej prawdy domyślała. – Tak – powiedział cichym głosem. – Moja rodzina bardzo cierpiała. Było to w roku 1943, w lipcu... – Świat jest jednak mały, a Frankfurt jeszcze mniejszy – przerwał mu jakiś głos, który zabrzmiał dziwnie znajomo. – Dobry wieczór! Patrząc na tę młodą kobietę obok pana zaczy- nam się domyślać, co się panu śniło w samolocie. Fastman podniósł głowę i obrócił ją w stronę, skąd dochodził głos. Przy stoliku w następnym rzędzie siedział jego sąsiad z samolotu, Ludwig Wenger, w towarzystwie jakiejś kobiety. – Pani chłopak spał bardzo niespokojnie – Wenger zwrócił się teraz najwyraźniej do Sary. – Teraz go rozumiem. Sam byłbym niespokojny. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to dosiądziemy się do was. Niestety, czekamy jeszcze na kogoś – przerwał mu Fastman. – Może innym razem. – Rozumiem, przepraszam – powiedział Wenger przesadnie uprzejmym tonem. – To mój sąsiad z samolotu – powiedział David do Sary. – Domyśliłam się. Pewnie się obraził. – Tym lepiej. Nie mogłem już go znieść. Ale przerwał mi... co zdążyłem powiedzieć? – W zasadzie nic... tylko, że było to w lipcu 1943 roku... – Halo Saro, gdzie się tak długo ukrywałaś? – nagle przy stoliku pojawiła się młoda kobieta, a obok niej równie młody, czarnowłosy mężczyzna. – Widzisz Amuar, mamy szczę- ście – zwróciła się do mężczyzny, po czym uśmiechnęła się do Sary. – Możemy się dosiąść? Sara spojrzała bezradnie na Davida. – Nie chcesz przedstawić nam swego znajomego? – zapytała blondynka rzuciwszy wzrokiem na Davida. – Nazywam się Sabina Maschendorf i jestem przyjaciółką Sary – po- wiedziała do Fastmana podając mu rękę. Fastman wstał. – Miło mi, nazywam się David – powiedział – David Fastman – dodał. Sara przywitała się z przyjaciółką i przedstawiła Davidowi towarzyszącego jej przyja- ciółce bruneta. – To jest Amuar Kuepzioglu, przyjaciel Sabiny – Sara zwróciła się teraz do bruneta – człowieku, nigdy nie nauczę się poprawnie wymawiać twego nazwiska. A to jest David Fast- man. Podali sobie ręce. – Jest pan może tym Davidem Fastmanem? – Mina Amuara zdradzała, że jest nieco speszony, co zdawała się zauważyć też jego towarzyszka. – Aha. Jest pan tym znanym Fastmanem? – zapytał teraz już z ironią. – Szczerze mó- wiąc wyobrażałem sobie, że jest pan nieco starszy, panie doktorze – uśmiechnął się kpiąco i klepnął Davida po plecach. – Przepraszam, myślę, że trochę przesadziłem, w końcu to nie twoja wina, że tak samo się nazywasz. Ojciec Sary zapowiedział jego wizytę i cały instytut czeka. Nie na ciebie, tylko na tego amerykańskiego fizyka... ach, nie ważne, zapomnij – Amuar znowu poklepał Fastmana po plecach. – Nic nie rozumiem. Co się z tobą dzieje Amuar? Przecież nie piłeś... – przerwała rozmowę Sabina. – Dlaczego David Fastman ma być tym Davidem Fastmanem? Czemu miałbyś sobie zupełnie inaczej wyobrażać człowieka, którego widzisz pierwszy raz w życiu i jeszcze pięć minut temu nie miałeś zielonego pojęcia o jego istnieniu, a już na pewno nie spodziewałeś się, że go spotkasz? Co ma z tym wspólnego ojciec Sary i wasz instytut, to już kolejna zagadka... Amuar spojrzał bezradnie na Sarę i zwrócił się do niej: – Może ty to wyjaśnisz? Ten Fastman będzie w końcu wkrótce waszym gościem, Sa- ro. – On już nim jest. Człowiek, którego właśnie poznałeś, to ten Fastman i nie nazywa się tak przypadkowo... choć prawdę mówiąc, każdy nazywa się w jakimś sensie przypadko- wo. To jest on i – jak widzisz – mówi po niemiecku. – W takim razie nic dziwnego, że się dziwię – powiedział Amuar. – W końcu nie co- dziennie spotyka się w kawiarni we Frankfurcie nad Menem światowej sławy amerykańskie- go fizyka, który w dodatku mówi po niemiecku. Sabina i Amuar usiedli przy stoliku i zamówili po filiżance cappuccino. – Jestem po prostu Niemcem mieszkającym w USA – zaczął Fastman i natychmiast zdumiał się, że coś takiego przeszło mu przez usta. Jeszcze przed dwoma dniami byłoby to niemożliwe, a teraz mówił to z pełnym przekonaniem. – To dla mnie absolutne zaskoczenie, że jest pan Niemcem. Dla całego instytutu bę- dzie to nie lada zaskoczenie. Profesor też nic nie wiedział. W przeciwnym razie nie prosiłby nas o wyszukanie naszych publikacji po angielsku. – Nie moglibyśmy mówić sobie po imieniu? To dla mnie najwygodniejsza forma... chyba, że panują tu inne zwyczaje i macie coś przeciwko temu. – Oczywiście, nie – powiedzieli prawie równocześnie Sabina i jej przyjaciel. – Jeśli dobrze zrozumiałem – zwrócił się Fastman do Amuara – jesteś współpracowni- kiem ojca Sary? – Tak, w czerwcu skończyłem studia i profesor, który był też promotorem mojej pracy dyplomowej, zaproponował, żebym został na uczelni. Uważa, że nadaję się do pracy nauko- wej i powinienem jak najszybciej zrobić doktorat. Mam nadzieję, że dam radę. – Skoro twój profesor jest tego zdania, to pewnie ma jakieś podstawy. – Nie tylko od niego to zależy. – No pewnie, że to nie on ma zrobić doktorat, tylko ty. Jeśli jednak dobrze cię popro- wadzi, to musi się udać. W jakim kierunku chcesz działać? Masz już jakiś temat? – Każdemu innemu pochwaliłbym się i pewnie z dumą trochę powyjaśniał, o co cho- dzi – odpowiedział nieco speszony Amuar – w stosunku do ciebie mam jednak pewne opory. – Nie ma absolutnie żadnych powodów, stary, nie jestem wcale taki dobry, jak wielu myśli. – Co? – Amuar podniósł brwi. – Jestem o wiele lepszy – zaśmiał się Fastman i poczuł się nagle rozluźniony. Był przekonany, że takim sposobem zmniejszył sztuczny dystans. – Fajnie – powiedział Amuar – fajnie! Próbujesz stworzyć pewne poczucie równości, ale naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć... Nie chciałbym, żebyś... – Rozumiem. Chcesz się zająć nadprzewodnictwem, co? Amuar skinął twierdząco głową. Zdawał się być zażenowany. – Wspaniale! Ale nie rób tego w obszarze wysokich temperatur. Ten problem właśnie niedawno udało mi się rozgryźć... choć wielu uważało to za niemożliwe. Sam też zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście rozwiązałem to prawidłowo... – Nie bój się – zaśmiał się Amuar. – Nie będę ci robił konkurencji. Ograniczę się do obszaru temperatur ciekłego tlenu. David był rad, że młody człowiek zareagował z podobnym poczuciem humoru, bo na początku wcale nie był tego pewien. Jeszcze w Princeton ostrzegano go, żeby się w Niemczech pilnował, jeśli chodzi o dowcipy. Nie mają poczucia humoru, a kawały trzeba im tłumaczyć, opowiadał Harley po powrocie z Niemiec. I nie tylko Harley. – Ten obszar temperatur jest, jak wiem, specjalnością waszego instytutu – powiedział Fastman po chwili. – Tak – Amuar wyglądał na trochę zakłopotanego. – Ale nie jesteśmy jeszcze na wa- szym etapie. Fastman puścił to mimo uszu. W tym momencie zauważył przechodzącą właśnie kel- nerkę i skinął na nią ręką. – Co powiedzielibyście na butelkę szampana? – zwrócił się do obecnych. Sprzeciwów nie było. Kelnerka uśmiechnęła się: – Już przynoszę. – Jaki jest twój szef? – zapytał David Amuara widząc, że Sara zajęta jest rozmową ze swoja przyjaciółką. – To wspaniały człowiek... i nie myśl, że mówię tak, bo poprzez Sabinę jestem też za- przyjaźniony z Sarą, ale on jest naprawdę wspaniały. Nie tylko jako szef. To prawdziwy przy- jaciel. Zawsze na miejscu, gdy go ktoś potrzebuje. Mnie też pomógł pozbyć się kompleksu niższości Turka w kraju cudu gospodarczego. A nie było to wcale takie łatwe. Bo tutaj nawet analfabeta, gdy tylko usłyszy, że mówisz z obcym akcentem, zaczyna uważać się za filozofa. Kelnerka przyniosła szampana w pojemniku z lodem i poustawiała kieliszki. Otworzy- ła butelkę, a David rozlał i wstawił ją z powrotem do lodu. – Za co pijemy? – zapytał. – Za twoje dobre samopoczucie w tym kraju – powiedziała Sara i spojrzała po innych, jakby szukając potwierdzenia. – Świetny pomysł – potwierdziła Sabina. – Też jestem tego zdania – dołączył się Amuar. – Opowiadałem właśnie Davidowi – zwrócił się do Sary – jakiego masz super ojca. – David go już poznał – uśmiechnęła się Sara. – Za krótko jednak ze sobą rozmawiali, żeby sam mógł się o tym przekonać. Ojciec miał pilny wyjazd... ale będzie jeszcze sporo cza- su – zwróciła się teraz do Davida – i sam zobaczysz. Tak, mam wspaniałego ojca! Taki ojciec to rzeczywiście dar Boży. – Czy wolno mi zadać ci dość osobiste pytanie, Davidzie? – zwrócił się Amuar do Fastmana – a właściwie dwa pytania. – Tak, oczywiście... jeśli będą zbyt osobiste, to po prostu nie odpowiem – zaśmiał się Fastman. – Mówi się, że już przed ponad rokiem rozwiązałeś problem nadprzewodnictwa w wysokich temperaturach. Dlaczego nie można było dowiedzieć się nic dokładniejszego na ten temat? Do dzisiaj wiadomo tylko, że znalazłeś rozwiązanie. Ale nic o samym rozwiąza- niu. Czy to tajemnica? A może tajemnica państwowa? – Być może jest to tak rozumiane – odpowiedział Fastman wesoło. – Nic więcej nie mogę teraz powiedzieć. Gdybym chciał naprawdę odpowiedzieć na to pytanie, wyglądałoby, że chcę tę tajemnicę jakoś zatuszować. Jeśli zaprzeczę, będę to musiał udowodnić... ach, daj- my spokój... więcej nie mogę powiedzieć... naprawdę! – Myślę, że zrozumiałem – Amuar przymrużył oczy. – Mogę się włączyć? – zapytała Sara i nie czekając na odpowiedź ciągnęła dalej: – Mój ojciec mówił ciągle o tobie jako o genialnym fizyku, nie wspomniał jednak, że zajmujesz się czymś tak ważnym, że może być to objęte tajemnicą państwową. Cóż jest w tym aż tak ważnego dla polityki? – Szczerze powiedziawszy nie zastanawiałem się nigdy nad politycznym czy też go- spodarczym wymiarem mojej pracy – popatrzył na Sarę starając się wyglądać jak najbardziej bezradnie – jak widzisz, nie jestem aż tak genialny, jak się utrzymuje. – Świat niestety taki jest – powiedział Amuar – czy to się nam podoba, czy nie. Poli- tyka jest ważniejsza niż... – Czy nauka nie jest wspólną własnością? – westchnęła Sara. – Do niedawna też tak myślałem – powiedział David. – A jak brzmi drugie pytanie? – Profesor opowiadał niedawno niewiarygodną historię zasłyszaną chyba od twojego współpracownika, którego gościliśmy tutaj przed czterema tygodniami. Nazywał się Harley, jeśli dobrze pamiętam. – Tak, Harley. To mój szef – powiedział Fastman – a także serdeczny przyjaciel – do- dał. – Czy to prawda, że poprzedniego roku zaproponowano cię do nagrody Nobla, a ty, gdy się o tym dowiedziałeś, przystałeś do grupy proponującej kogoś innego i robiłeś wszyst- ko, by udowodnić, że to on zasługuje na nagrodę? – Tak, to prawda – uśmiechnął się David. – Co jest prawdą? Że tak zrobiłeś czy, że tamten na nagrodę zasłużył? – I jedno, i drugie! A na marginesie, to Luis Alvares dostał Nobla za odkrycie rezo- nansu cząstek elementarnych. Gdyby go nie zaproponowano, miałby naprawdę pecha. A na nagrodę zasłużył bez wątpienia! – Pecha? – Odkrył rezonans masy i masa miałaby nic o tym nie wiedzieć?– Fastman wyszcze- rzył zęby. – Dobrowolnie zrezygnowałeś ze sławy i z takiej masy pieniędzy? – zapytał Amuar zdziwiony. – Przed chwilą sam powiedziałeś, że jestem fizykiem światowej sławy. A więc jestem już sławny! A jeśli chodzi o pieniądze, to muszę powiedzieć, nawet jeśli prawie nikt nie chce mi wierzyć, że naprawdę nie muszę mieć więcej, niż zarabiam. Mogę sobie pozwolić na wszystko, czego potrzebuję, i to mi wystarcza. Nie mówiąc już o tym, że nagrodę Nobla będą jeszcze przyznawać w przyszłości. Minęła druga, gdy podeszła kelnerka. Powiedziała, że prosi o wyrozumiałość, ale już zamykają. Dawid nie dał się przekonać i mimo protestów całej reszty towarzystwa, zapłacił ra- chunek. – Po szampanie nie możesz prowadzić auta – powiedział Fastman do Sary, gdy zostali sami. – Fakt, choć i tak nie miałabym nic przeciwko temu, żeby się przejść. Do domu mamy nie więcej niż pół godziny spacerem. Jeśli o mnie chodzi, to zupełnie nie jestem zmęczona czy śpiąca, a ty? – Ja też nie jestem ani zmęczony, ani śpiący. Nie mówiąc już o tym, że spacer przed snem jest bardzo zdrowy – Fastman dotknął palcem jej nosa, popatrzył jej w oczy i dodał – a szczególnie w twoim towarzystwie. Rozdział 8 Korowsky stękając usiadł za kierownicą swego forda mustanga i zatrzasnął drzwi. Zerknął na aparaturę, odryglował i otworzył drugie drzwi. – Jest wpół do drugiej! Zdążyłeś już zapomnieć? Najpóźniej o trzeciej musimy być w naszym hotelu w Brooklynie i czekać na telefon. No, co tak stoisz, do cholery, i się gapisz? Wsiadaj wreszcie, Johnny! Czarnoskóry mężczyzna stojący spokojnie obok, jakby czekanie było dla niego o wiele ważniejsze niż sama jazda, odwrócił się spokojnie w stronę samochodu, otworzył sze- rzej drzwi i powoli zajął miejsce obok Korowsky’ego. – Co się z tobą dzieje, Danny? Czemu jesteś dzisiaj taki nerwowy? Jak cię znam, to na tę trasę nie potrzebujesz więcej niż pół godziny! Jeśli w ogóle! Co, może nie mam racji? Ułamek sekundy później samochód ruszył z przeraźliwym piskiem opon. – Do cholery, czy to tak trudno zrozumieć? Jaki mamy dzisiaj dzień, Johnny Brown? No, Johnny? Słyszysz mnie? Pytałem cię, jaki mamy dzisiaj dzień! – Korowsky wysunął jesz- cze bardziej do przodu swoją kanciastą brodę, gwałtownym ruchem głowy odrzucił do tyłu jasne włosy i rzucił agresywne spojrzenie w kierunku pasażera. Nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej: – Dzisiaj jest piątek, Johnny! Słyszałeś? Piątek, Johnny! Piątek! Ostatni dzień roboczy każdego normalnego tygodnia! Więc pomyślałem sobie, i nawet bardzo na to liczy- łem, że jeśli jeszcze w piątek po południu musimy w Brooklynie zrobić coś dla naszej firmy, to powinniśmy to załatwić jak najszybciej. Zanim nasi wspaniali szefowie wpadną na genial- ny pomysł, żeby nam spieprzyć cały weekend. Udało mu się znaleźć paczkę Marlboro w bałaganie, jaki panował w schowku. Zapalił ostatniego papierosa, zgniótł pustą paczkę i wyrzucił ją ze złością przez okno. – Powoli, powoli, człowieku, skąd te nerwy? – wykrztusił Brown. – Rób tak dalej, a z pewnością pęknie ci serce, zanim zdążysz mieć zawał. – Ale jesteś dowcipny – powiedział Korowsky poirytowany, kręcąc korbką, żeby za- mknąć okno. – Nawet cholernie dowcipny! – Mam nadzieję, że po rozmowie z tym dziwnym profesorem Harleyem – ciągnął da- lej Brown, jakby w ogóle nie słyszał, co mówił Korowsky – masz już jasność co do weeken- du, Danny. – No właśnie! Czy to nie wystarczający powód, żeby się zdenerwować... co ja mó- wię... zdenerwować... wkurwić, Johnny! Maksymalnie wkurwić! – Korowsky zaciągnął się głęboko. – To jest prawie... co ja mówię... to jest absolutna perwersja, ten nasz pieprzony za- wód. Nie możemy tak naprawdę prowadzić normalnego prywatnego życia – Korowsky zacią- gnął się głęboko, wypuścił niewielką ilość dymu i po kilku sekundach wykaszlał z obrzydzeniem resztę. – Nawet papieros już mi nie smakuje. – Robotę wybrałeś sobie dobrowolnie, Danny, czy może się mylę? – westchnął Brown. – Nie mówiłeś sam, że nasza robota to nie jest zawód, tylko mentalność? No to czego chcesz? Zmieniła ci się nagle mentalność? Stałeś się może od dzisiaj intelektualistą? – Dobrze Johnny, już starczy! Masz rację! Jak zwykle zresztą – zamruczał Korowsky i dodał gazu. Szybka jazda uspokajała go. Wcisnął pedał gazu do końca. Miał uczucie, że jego ford mustang zrobił wielki skok. Przypomniał sobie, jak kiedyś opowiadał swojej polskiej babci, że jego mustang zarżał przy tak nagłym dodaniu gazu. Odpuścił trochę pedał, szybkościo- mierz pokazywał osiemdziesiąt mil. – Masz rację Danny... na początku też myślałem, że podróż Fastmana to zupełnie normalny, służbowy wyjazd za granicę. Ale jak się dowiedziałem, że do akcji włączono Helmsa, wiedziałem już, że zaczyna się cholernie skomplikowana robota... – No właśnie... tyle, że Fastmanem powinni się zająć wyłącznie nasi chłopcy w Europie – wszedł mu w słowo Korowsky. – Ale tak na marginesie... to powiedz Johnny, wierzysz w to, co mówił ten zwariowany profesor? Że niby Fastman jest jedynym człowie- kiem, który ten problem... jak to było dokładnie..? ach, już wiem... nadprzewodnictwo w wysokich temperaturach... opanował? Wierzysz w to, Johnny Brown, że istnieje na świecie tylko jeden genialny człowiek? Brown zdawał się być nieobecny. Wyglądał przez okno. – Słuchasz w ogóle, co ja mówię, Johnny? – zniecierpliwił się Korowsky. – Chcesz mnie jeszcze bardziej wkurwić? – Na świecie mamy na pewno więcej niż jednego jedynego geniusza – odezwał się po chwili Brown nie odrywając wzroku od okna. – Jest to jednak absolutnie wiarygodne, że nie ma nikogo innego, kto tak głęboko siedzi w tym problemie jak Fastman. Ale abstrahując od tego, Danny, naszym problemem jest tym razem fakt, że, mówiąc szczerze, musimy zająć się człowiekiem o możliwościach umysłowych, przerastających wielokrotnie te, którymi my dys- ponujemy. Fastman to fizyk światowej klasy. – Co, masz stracha przed facetem, bo myślisz, że przerasta cię umysłowo? – Korow- sky rzucił na Browna pogardliwe spojrzenie i dodał znowu gazu. Trzymał stopę na pedale tak długo, aż szybkościomierz doszedł do stu mil. Wściekły uderzył obiema rękami w kierownicę. – Mam nadzieję, że nie zacząłeś się bać szybkiej jazdy? A co do inteligencji, to ponieważ nie spotkałem jeszcze nikogo tak inteligentnego jak ja, to nie tracę zimnej krwi. Korowsky uśmiechnął się szyderczo. Jego niebieskie oczy zwęziły się i wyglądały jak dwie szparki, co dało jego twarzy zamierzony wygląd błogiego idioty. Korowsky lubił grać idiotę. Dawało mu to poczucie, że w ten sposób stawia opór normom, których nie chce do- browolnie zaakceptować. W mgnieniu oka rozwarł z powrotem powieki i skoncentrował się na jeździe. Jakby niechcący rzucił krótkie spojrzenie w kierunku swego kolegi i powiedział poważnym głosem: – Okay, Johnny, nie robię ci wcale wyrzutów, że nie jesteś taki inteligentny jak ja, choć jako mój szef powinieneś. A co do sprawy – dodał już poważnie – do tej pory mieliśmy szczęście, bo nasi klienci nie byli na poziomie tych uniwersyteckich przyjemniaczków. – Kimkolwiek by Fastman był, to w końcu nikt nie kazał nam go unieszkodliwić czy załatwić, Danny. Najprawdopodobniej będziemy musieli się zatroszczyć, żeby mógł w spokoju uprawiać dalej swój naukowy hokus pokus. – Jak długo działasz dla firmy, Johnny? – zapytał Korowsky strzepując popiół z papierosa do przepełnionej popielniczki. I nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej: – Od 1947 roku, czyli od dwudziestu dwóch lat, jeśli się nie mylę! No nie? A udajesz, jakbyś nie miał zielonego pojęcia, że najpóźniej za dwie godziny usłyszymy od Helmsa: Brown i Korowsky sprawa „Fastman” należy do was, proszę przejąć. I jeszcze jedno, Johnny – jak kogoś ważnego nie da się upilnować, to go trzeba unieszkodliwić... lub – jak mówią inni – załatwić... To przecież zasada naszej firmy, zapomniałeś? Wyrzucił niedopałek przez okno i ponownie uderzył obiema rękami w kierownicę. – Johnny! Fastman jest teraz u Fryców! I mówię ci, jeśli to jest nasza nowa sprawa, to najpóźniej dzisiaj wieczorem lecimy za ocean – powiedział Korowsky z nieukrywaną goryczą w głosie. Brown potrząsnął głową. – Danny – zaczął wolno – do tej pory nie wiemy absolutnie nic. W związku z nagłym lotem Fastmana do Frycowa w naszej centrali zapanowało zamieszanie, a nawet chaos. Prze- gapiliśmy odlot Fastmana za granicę, co może mieć nieprawdopodobne konsekwencje. Może, ale nie musi – powiedział z naciskiem Brown. – Wcale nie wiemy, po jakiego wała Fastman poleciał do Rzeszy. Znaków zapytania jest mnóstwo... a w zasadzie nie ma czego omawiać! Nasza firma się miota, Danny! Pojedziemy po prostu, tak jak nam polecono, do naszego hote- lu w Brooklynie i będziemy czekać na umówiony telefon. To wszystko! To jest nasza robota, Danny! Nasze zadanie na teraz to czekać! Decyzję zostawmy chłopakom z centrali, bo to ich zadaniem jest decydować! Nie zawracaj tym sobie już głowy. Możliwe też, że sprawą zajmą się rzeczywiście nasze chłopaki we Frankfurcie nad Menem. Korowsky zagwizdał przez zęby. – To by było najlepsze rozwiązanie, Johnny! Zostałbym na weekend w Brooklynie i przeleciałbym w spokoju kilka kolorowych panienek. – O Boże, nie zaczynaj znowu... – jęknął Brown. – Nie denerwuj się Johnny, co ja poradzę, że obce dziewczyny cię nie interesują... – zaśmiał się Korowsky złośliwie – Ale teraz poważnie, Johnny. Wiesz, co mnie strasznie, na- prawdę strasznie wkurwia? To, że nasi tak późno dowiedzieli się o wycieczce tak ważnej oso- by do Fryców i w dodatku nie dzięki własnym obserwacjom, a tylko dlatego, że podsłuchują Ruskich. Johnny! O tak ważnej rzeczy dowiedzieli się zupełnie przypadkowo... słyszysz Johnny? Przypadkowo... z podsłuchiwanych rozmów telefonicznych KGB z ich agentem w Seattle. To poniżające dla naszego wydziału, dla całego CIA! Czemu te przeklęte Iwany wiedzą wcześniej od nas, co w trawie piszczy. Od czasu, jak nasz Neil Armstrong złożył w lipcu wizytę na Księżycu, Ruscy zachowują się jak prymus, który denerwuje się, że inny dostał ocenę bardzo dobrą, podczas gdy on tylko dobrą. Od tego czasu chcą za wszelką cenę udowodnić, że są od nas lepsi. – Co to ma wspólnego z Fastmanem, Danny – zapytał Brown zdziwionym głosem. – Zaraz ci powiem, Johnny! Że Fastman jest ważny, to już wiemy! Ale półprzewodni- ki i wysokie temperatury muszą mieć jakieś cholerne znaczenie, skoro Ruscy się tak rym inte- resują. A i fakt, że nasi, jak się o tym dowiedzieli, zrobili taki raban i wysłali nas natychmiast do Princeton, żeby spotkać się z tym współpracownikiem Fastmana... i to nie w jego biurze na uniwersytecie, ale w domu. Nawiasem mówiąc, to ten Harley jest też ociupinę walnięty. Mnie to on trochę pogmatwał w głowie. Tobie nie? – Tak, oni są jacyś dziwni, ci naukowcy – westchnął Brown. Przed nimi pojawiła się nagle tablica Brooklyn, N.Y. Korowsky zdjął nogę z gazu. – Ciekawe, że nasi ludzie nie wiedzieli, że podczas wojny Fastman z rodziną uciekł z Hitlerowa i znalazł tu swoją nową ojczyznę. Miał wtedy osiem lat. Zakładając oczywiście, że Harley powiedział prawdę – Korowsky odwrócił głowę w kierunku Browna. – Co o tym sądzisz, Johnny? – Czemu Harley miałby kłamać? – zapytał Brown spokojnie. – Nie powiedziałem wcale, że Harley kłamał. Przecież zupełnie możliwe, że jest po prostu źle poinformowany. Co się dzisiaj z tobą dzieje, Johnny? Wszystko stawiasz pod zna- kiem zapytania! Przecież to naprawdę możliwe, że Harley jest źle poinformowany. – Możliwe, ale zupełnie nieprawdopodobne, Danny! – odparł Brown nie tracąc spoko- ju. – To, co Harley wie o Fastmanie, może pochodzić tylko od samego Fastmana. Znajdź mi logiczny powód, dla którego Fastman miałby bujać swego przyjaciela? – zapytał Brown. – Powodów może być wiele! Jeśli Fastman na przykład pracuje dla Iwana czy Fryca, to jest rzeczą jasną, że musi się maskować jakimś fałszywym życiorysem. Prawda? – zapytał Korowsky podnieconym głosem. – Jestem w każdym razie rozczarowany, że tych informacji nie ma w teczce Fastmana. – Albo leżą od lat głęboko zamknięte w jakimś sejfie – zamruczał Brown swoim ni- skim głosem. – Myślę, że właśnie te fakty są cholernie ważne, to znaczy mogą mieć olbrzymie zna- czenie. Popatrz, Johnny! Jeśli Fastman pochodzi z Adolfowa, to nie trzeba długo myśleć, żeby zadać sobie pytanie: Kim jest Fastman? Kim są jego rodzice? Może to starzy naziści? Tych znajdziesz wszędzie! Na całym świecie! Ale ci najsprytniejsi wcale nie uciekli do Ameryki Południowej. Przeciwnie! Oni żyją dalej w Hitlerlandzie, najczęściej we wschodnim. Ale są też tu, u nas! Najciemniej jest pod latarnią. Tu nikt ich nie szuka, bo nikt nie wierzy, że moż- na ich tu znaleźć! A jakie mamy informacje o rodzicach Fastmana? Od godziny wiemy, że mieszkają w Nowym Jorku. Trochę mało, nie, Johnny boy? Moja polska babcia mówiła, że Fryc na zawsze pozostanie Frycem, a jak już postanowi się zmienić, to w najlepszym razie przeobrazi się w Wolfganga albo Heinza – zaśmiał się Korowsky i klepnął Browna po ramie- niu. – Dobrze, Danny! Centrala pewnie liczy, że wszystko ustalimy, jak trzeba – burknął Brown. – No, właśnie – Korowsky jeszcze raz klepnął po ramieniu swego kompana. – Zacznę się tym zajmować, ale nie wcześniej niż po zjedzeniu wielkiego soczystego stęka – powiedział Brown i wyciągnął prawą rękę do przodu, w kierunku pylonów Verraza- no–Narrows Bridge, wspaniałego mostu odsłaniającego się w całej swojej okazałości nie dalej niż dwieście metrów przed nimi. Wzrok Korowsky’ego powędrował za ręką Browna. – O tak – westchnął. – Czyż nie jest to prawdziwe dzieło sztuki, Johnny? Zawsze gdy widzę takie budowle, dziwię się, jak można coś takiego zaprojektować i w dodatku obliczyć, żeby taki kolos bezpiecznie stał czy też wisiał. Możesz to sobie wyobrazić, Johnny? Środko- we przęsło jest długie na ponad milę! No, sam powiedz, nie jest to naprawdę dzieło sztuki? – Jest, Danny! A ludzie, którzy obliczyli, żeby ten kolos się nie zawalił, to właśnie Fastmany, a nie spółka Korowsky & Brown – zaśmiał się pokazując swoje śnieżnobiałe zęby. Przejechali w milczeniu przez most i gdy już go mieli za plecami, Korowsky powie- dział: – Muszę się teraz skoncentrować, żeby znaleźć ten przeklęty hotel. Dziesięć minut później zauważył rękę Browna wyciągniętą na prawo. W wielkim jak park ogrodzie stał żółty budynek, a na olbrzymim szyldzie widniało: Hotel Brooklyn to New York City. Wysiedli z auta i natychmiast skierowali się do restauracji. Usiedli przy ostatnim sto- liku pod oknem. Po chwili zjawiła się czarnoskóra kelnerka i podała karty. Nalała wodę do szklanek i piskliwym, niemal dziecinnym głosem zapytała: – Czy podać panom jeszcze coś innego do picia? – Do picia i do jedzenia – powiedział Brown. – Proszę nam przynieść dwa wielkie steki i do tego dwie podwójne brandy. Ach, jeszcze coś! Nazywam się John Brown, a ten młody przystojniak – pokazał na Korowsky’ego – to Danny Korowsky. Mieszkamy tu w hotelu i czekamy na telefon. Niestety, zapomnieliśmy powiedzieć w recepcji, że już jeste- śmy w restauracji. Mogłaby to pani za nas załatwić? – Oczywiście – uśmiechnęła i oddaliła się. – Właśnie teraz musiało mi się to przydarzyć – westchnął Korowsky. – Co znaczy teraz? – zapytał Brown. – Na dzień przed moimi trzydziestymitrzecimi urodzinami nie wiem, czy będę je mógł porządnie uczcić... choć wypadają tym razem tak cholernie korzystnie, bo w sobotę. Kelnerka przyniosła zamówioną brandy, postawiła na stole szklaneczki i nim zdążyła się oddalić, wypili do dna. – Proszę, niech pani przyniesie nam jeszcze raz to samo... albo nie... sekundę... – Ko- rowsky spojrzał pytająco na Browna i widząc w jego oczach aprobatę, dokończył: – Proszę przynieść całą butelkę. Już razem ze stekami. Okay? Kelnerka wróciła za niespełna piętnaście minut ze stekami i butelką brandy. W milczeniu opróżnili wielkie talerze. Korowsky odłożył sztućce, odsunął talerz, pod- niósł butelkę i rozlał brandy do szklaneczek. Wypili do dna i Korowsky nalał następną kolej- kę. Spojrzał na zegarek. Była trzecia. – Mister Brown? Telefon do pana – zawołała kelnerka. – Dziękuję pani – Brown poderwał się z krzesła i ruszył w kierunku recepcji. Po pół godzinie wrócił. – Zaczyna się coś dziać w naszej sprawie, Danny! Jak nasi dowiedzieli się o wycieczce Fastmana do Niemiec, to on był już na miejscu, we Frankfurcie nad Menem. Nasi chłopcy we Frankfurcie zaczęli natychmiast obserwację willi należącej do człowieka, któremu Fastman składa wizytę. Tam była już czwarta po południu. Niepełną godzinę później gospodarz, profesor Albert von Riddagshausen opuścił willę i odjechał swoim porsche?... – I naszym śmiałkom wydało się to oczywiście podejrzane – przerwał Korowsky ze złośliwym uśmiechem. – Myślę, że firmowy wirus ciągle działa. – Jaki znowu wirus, Danny? – Ma bardzo konkretną nazwę. Zapomniałeś już? Nazywa się mania prześladowcza – powiedział Korowsky i wybuchnął gromkim śmiechem. – Nie śmiej się za wcześnie, Danny! Dwóch naszych ludzi pojechało za nim i stwierdzili, że facet opuścił Frankfurt udając się na północ. – No i co? Może ma jakąś dupę mieszkającą poza miastem. Albo może jest tam jakiś dobry burdel? – Danny, Danny, Danny! Możesz sobie wyobrazić, że opuszczasz bardzo ważnego go- ścia, żeby strzelić numer? I to pierwszego dnia jego wizyty? – Z taką uroczą jak nasza kelnerka? O tak, Johnny! Mogę to sobie wyobrazić. – Ty jesteś naprawdę wariat, Danny! W każdym razie jeśli chodzi o baby... – Każdy facet to wariat na tym punkcie. Dupa ciągnie bardziej niż pięć koni... – Dobra, dobra... ale teraz już koniec żartów, Danny! Sprawa jest rzeczywiście po- ważna – Brown rzucił spojrzenie na butelkę. – Nie ma się co dziwić, że mówisz od rzeczy. Podczas mojej rozmowy z centralą wypiłeś ponad jedną trzecią butelki. Oj, Danny, Danny. Brown nalał do swojej szklaneczki do pełna i wypił od razu. Nalał sobie drugą i też natychmiast ją opróżnił. – Profesor Albert von Riddagshausen pojechał do Hanoweru – powiedział Brown po chwili. – Nasi ludzie jechali za nim aż do eleganckiego hotelu w centrum miasta. Nie jest to trochę dziwne, Danny? – Co w tym dziwnego? Hotel to dość popularne miejsce spotkania na dobry numerek... – Danny! Z Frankfurtu do Hanoweru jest ponad dwieście mil! – Brown był wyraźnie zdenerwowany. – Skąd miałbym wiedzieć? Jestem nauczycielem geografii? A może myślałeś, że je- stem Niemcem? Wyglądam na Boscha? Mam na imię Jurgen? A może Helmut? – Korowsky uderzył ręką w stół. – Danny, jesteś niemożliwy! Grasz idiotę, czy stałeś się właśnie idiotą? – No to powiedz mi wreszcie, co zaczyna się dziać w naszej sprawie? – zapytał Ko- rowsky trzeźwo. – Bo jak dotychczas, to nie widzę nic mrożącego krew w żyłach. – Nie dałeś mi dokończyć, Danny – krzyknął Brown. – Dwie godziny później Fastman w towarzystwie młodej kobiety opuścił willę profesora we Frankfurcie. Pochodzili trochę po mieście, a potem poszli z dwiema innymi parami do lokalu. Nasi ludzie stwierdzili, że wszy- scy zachowywali się, jakby byli starymi znajomymi... jakby znali się od zawsze... – Człowieku! Johnny – krzyknął Korowsky i wybuchnął śmiechem. – Dla mnie spra- wa stała się absolutnie jasna – Korowsky przestał się śmiać. Wstał, nachylił głowę do ucha Browna, przyłożył rękę do ust. Znowu napadł go atak śmiechu. Po chwili opanował się i tajemniczym tonem zaczął wolno mówić: – Fastman jest w podróży naukowej. Ma zamiar wytestować nadprzewodnictwo młodych niemieckich kobiet... w wysokich temperaturach... – znowu wybuchnął gromkim śmiechem. Po kilku sekundach zrobił poważną minę: – No i bardzo dobrze, że to robi, bo wróci do Stanów z większym bagażem doświadczeń i rozpocznie próby z naszymi pięknościami. W ten sposób wszyscy będziemy coś z tego mieli – zakończył, odchylił głowę nieco do tyłu i puścił oko do Browna. – Danny, wiesz przecież, że w gruncie rzeczy cię cenię i lubię twoje poczucie humoru. Ale zrozum wreszcie, że nie znajdujemy się teraz na jakimś tam party. Czasem odnoszę wra- żenie, że jesteś opętany na punkcie seksu i aż nie chce mi się po prostu wierzyć, że to ty to ten sam facet, który, jak trzeba, myśli tak błyskotliwie... – A co ja za to mogę – przerwał Korowsky – że ty swojego małego przyjaciela zare- zerwowałeś tylko dla Bonny, a jak jesteś poza domem, to pozostawiasz go jego własnemu losowi. Nie szkoda ci go, Johnny? To przecież twój przyjaciel! Tylko dzięki niemu masz jeszcze trochę przyjemności w życiu! – Dobra, Danny, zakończmy to przedstawienie – powiedział Brown poważnie. – W każdym razie Fastman nie poleciał do Frankfurtu, żeby wypróbować jakość młodych In- grid czy Hedwig. Do tego nie byłoby mu potrzebne poparcie niemieckiego profesora. O wiele ważniejsze zdaje się być pytanie, dlaczego Albert von Riddagshausen, z pewnością kulturalny człowiek, opuszcza tak ważnego gościa, i to już kilka godzin po jego przylocie. – Skoro już mamy mówić poważnie, to czemu wykluczasz, że od dawna miał zapla- nowane równie ważne spotkanie i nie mógł go odwołać? – zapytał Korowsky w zamyśleniu. – Właśnie żeby to wykluczyć albo potwierdzić jeden z naszych ludzi zatelefonował do willi rodziny von Riddagshausen pod pretekstem, że jest umówiony z profesorem. Uzyskał odpowiedź, że profesor musiał niespodziewanie wyjechać. Do Hanoweru! – Brown wziął duży łyk brandy i podniósł głowę. – Danny, jeśli dalej uważasz, że Albert von Riddagshausen wyjechał do Hanoweru, żeby czyścić kominy, to radzę ci odgrzebać swoją czcigodną polską babcię, o której zawsze tak ciepło opowiadasz, i poradź się jej, czy jesteś jeszcze do uratowa- nia. Albo opowiadaj jej bajki. Nie mnie, okay? – Zamówię przedtem kawę, żeby babcia nie poznała, jak mam w czubie – Korowsky próbował załagodzić swoje poprzednie zachowanie. Czuł, że trochę przesadził. Brown otworzył oczy tak szeroko, że było widać prawie wyłącznie białka. Wyglądał teraz bardzo groźnie. – Myślisz, że twoja babcia przeczuwała, że będziesz sezonowym alkoholikiem? – Brown poklepał Korowsky’ego po plecach. – A jaki mamy teraz sezon, Johnny? – zapytał Korowsky pojednawczo. Nagle pojawiła się kelnerka. – Znowu telefon do pana – powiedziała uśmiechając się zalotnie do Browna. Jej jednoznaczny uśmiech zaskoczył Korowsky’ego, bo to właśnie on stale szukał jej spojrzenia, podczas gdy Brown traktował ją grzecznie, ale chłodno. – Dziękuję pani – powiedział Brown i poszedł do recepcji. Korowsky złapał kelnerkę za rękę w momencie, gdy chciała się oddalić. Odwróciła głowę w jego stronę i spojrzała takim wzrokiem, jakby chciała na niego parsknąć i podrapać pazurami. – Czy mógłbym panią prosić o jeszcze trochę kawy? Wie pani, brandy ma za mało ko- feiny, żeby nie powiedzieć, że nie ma jej wcale, a ja mam dzisiaj przed sobą jeszcze bardzo ciężki dzień – Korowsky spojrzał na nią tak niewinnie, że nawet się do niego uśmiechnęła. Bez słowa zakołysała biodrami i oddaliła się w stronę kuchni. Korowsky popatrzył za nią i pomyślał, że właściwie wcale nie potrzebna mu była kawa. Potrzebny był mu ktoś bliski. Jakież spokojne życie mógłby teraz prowadzić, gdyby został adwokatem, jak kiedyś zamie- rzał, zamiast wykonywać robotę szpicla... Tak, pomyślał, ta robota to zwykłe, ordynarne szpiclowanie. Gdyby rodzice nie zginęli wtedy w katastrofie lotniczej, to skończyłby studia. Z pewnością! Był przecież na półmetku. A tak? Nawet teraz nic nie wychodzi. Zamiast spró- bować namówić kelnerkę na wspólną kolację, a potem wspólne śniadanie, musi zajmować się pytaniem, dlaczego jakiś znany fizyk przebywa we Frankfurcie, a nie w Princeton. Jakby to była jakaś różnica, czy podczas weekendu uszczęśliwia Helgę czy Terry. Dziwny jest ten świat, pomyślał. – Pańska kawa, proszę bardzo – wyrwała go kelnerka z jego myśli. Postawiła na stole filiżankę i nalała do niej kawy. – O, dziękuję bardzo! – zawołał za nią i wziął w podnieceniu duży łyk. Gardło trzeba by jej przy okazji trochę naoliwić, pomyślał, przestałaby tak piszczeć. A chwilę potem zadał sobie pytanie, czy Brown nie ma przypadkiem racji, że jest tro- chę walnięty na punkcie kobiet. Ale to z pewnością jego nagła samotność... wszyscy najbliżsi zostawili go samego na tym pierdolonym świecie. Przed dziewięcioma laty! Tak, to już dzie- więć lat, stwierdził. Najpierw rodzice, a tydzień po nich babcia, która go właściwie wychowa- ła. Tak, babcia umarła z pewnością ze zmartwienia... Dwóch synów zabili jej Fryce w czasie powstania warszawskiego, brata Ruscy w Katyniu, a córka, czyli jego matka, zginęła w katastrofie lotniczej... – Mamy trochę nowinek, Danny! – usłyszał jak zza ściany głos Browna, który właśnie wrócił i zajął swoje miejsce przy stole. – Opowiadaj, zamieniam się w słuch. – Nasi brytyjscy koledzy w Hanowerze zachowują się dość dziwnie. Jak nasi ludzie z Frankfurtu poprosili ich o pomoc, zostali po prostu spławieni. Brytyjczykom było niezmier- nie przykro, tłumaczyli się nawałem roboty i brakiem czasu. To w zasadzie nieprawdopodob- ne – Brown uderzał nerwowo łyżeczką w dłoń. – Generał Lane mówił, że mu to śmierdzi z daleka – dodał. – Rozmawiałem właśnie z jednym z ludzi Lane’a. – A kto to jest generał Lane? – zapytał Korowsky. – Powinienem to wiedzieć? – Nie, nie powinieneś! To jest nasz człowiek w Niemczech Zachodnich. Mój były szef zresztą, kiedy tam służyłem. On kieruje akcją Fastman tam, w Niemczech. Jesteśmy dość blisko zaprzyjaźnieni. – Jesteś zaprzyjaźniony z generałem? – zapytał Korowsky z niedowierzaniem. – Nig- dy się tym nie pochwaliłeś. – Wtedy był jeszcze majorem... ale daj mi dokończyć, Danny. To teraz bez znaczenia, czy Lane... a więc jego ludzie obserwują hotel w Hanowerze, gdzie rano o godzinie dziewiątej odwiedził go pewien człowiek o nazwisku Clark. Norman Clark! – Brown uderzył pięścią w stół. Łyknął trochę wody i ciągnął dalej: – I wyobraź sobie, Danny! Dziś wieczorem obaj panowie byli na koncercie. A po koncercie, około jedenastej wieczorem, czyli ponad pół go- dziny temu, nasz profesor został odwieziony do hotelu samochodem służbowym Clarka. – U nas była piąta, tak? Korowsky popatrzył na zegarek. – Przed godziną! Teraz jest już szósta. Jak ten czas leci, Johnny. A my tu ciągle sie- dzimy bezczynnie. Pomyśl, ileż to dziewczyn można by przyciąć w tym czasie. Brown znowu wytrzeszczył oczy. – Już dobrze Johnny. Ty zachowujesz się, jakbyś nie zauważał kobiet, czyli jak pedał, a ja widzę tylko kobiety, jak prawdziwy mężczyzna. Czyż nie jest z nas wspaniały team, Johnny? – Tak, Danny! – Co jest z tobą Johnny? – Danny, daj już spokój z tymi seksownymi porównaniami i uwierz, że w twojej obecności to nawet prawdziwy pedał wróciłby do normalności, nawet jeśli świat kobiet skła- dać by się miał z samych czarownic. – Dobra, masz rację – Korowsky lubił Browna za jego poczucie humoru i sprawiało mu zawsze radość, że może z nim tak swobodnie żartować. Brown i jego żona traktowali go jak członka rodziny. – No to opowiadaj dalej kto to jest Norman Clark? Tylko nie próbuj mnie robić w balona i nie mów przypadkiem, że to ten Clark, i że profesor von Riddagshau- sen spędził przedpołudnie, a później wieczór z Normanem Clarkiem, pułkownikiem Jej Kró- lewskiej Mości... – Danny, zaczynasz trzeźwieć, brawo. Tak, to nikt inny. Danny, wreszcie zaczynasz kojarzyć? To właśnie ten Clark, najważniejszy Brytyjczyk w powojennej Rzeszy! On jest tam szefem brytyjskiego wywiadu... – Wiem Johnny, wiem! Niektórzy nawet twierdzą, że to numer dwa całego MI 6 – do- kończył Korowsky. – Tego nikt nie wie – powiedział Brown, przebierając palcami, jakby bawił się plaste- liną. – Zgadnij, kto zamówił apartament dla von Riddagshausena? – zapytał Brown. – Oczywiście Clark! – krzyknął Korowsky. – Royal Society – skorygował Brown. – Czyli Clark! Albo na jego zlecenie. Myślę, że się nie mylę – borował dalej Korow- sky. – Niestety, nie mylisz się – westchnął Brown. – No to czego, do cholery, szuka Fastman w tym towarzystwie? Nie powinniśmy jesz- cze raz przesłuchać Harleya? – Nie, Danny, jestem przekonany, że Harley powiedział nam naprawdę wszystko, co wiedział – zaprzeczył Brown stanowczo. – Być może Harley będzie mógł nam jeszcze po- móc, żeby nas jakoś zarekomendować Fastmanowi, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Najważniej- sze teraz to sprawdzić jak najszybciej, na ile zgodne jest z faktami wszystko, co nam o Fastmanie opowiadał. Może się bowiem okazać, że oczekuje nas bardzo niebezpieczna gra, w której największym błędem byłoby wierzyć komukolwiek. Korowsky pogładził ręką włosy. Popatrzył przez chwilę w sufit. Nagle zatrzymał rękę na czubku głowy, jakby go w tym momencie sparaliżowało. – Zaczekaj chwilę, Johnny – wyksztusił – jedną małą chwilę! Czy Harley nie powie- dział, że rodzice Fastmana mieszkają w Nowym Jorku, a nawet konkretnie w Brooklynie? Johnny boy, pomyślałeś, gdzie my teraz jesteśmy? Johnny! My jesteśmy przecież w Brooklynie! – Zgadza się, Danny! Jesteśmy w Brooklynie. – Brown klepnął mocno Korowsky’ego w plecy. – Ty Danny zajmiesz się teraz rodziną Fastmana! I pamiętaj, nie masz po co wracać, jeśli nie dowiesz się wszystkiego. To mogą być przecież nasi wrogowie! Podkreślam – mogą, ale nie muszą! Masz dziesięć minut na znalezienie ich adresu i doprowadzenie się do ładu. Musisz wyglądać jak człowiek! Nie zapomnij o gumie do żucia! Smród alkoholu i papierosów nie wzbudza zaufania! – Już dobrze Johnny, okay? – Ja zostanę w hotelu i zajmę się trochę dokładniej osobą niemieckiego profesora fi- zyki Alberta von Riddagshausena. Nie traćmy czasu! Do roboty, Danny! Najpóźniej za dzie- sięć minut masz być już w drodze do rodziców Fastmana. Ach, właśnie wpadło mi do gło- wy... spróbuj dowiedzieć się jeszcze, czy Fastman ma jakąś stałą partnerkę... jeśli tak, to by- łoby też interesujące, co ona wie na temat celu podróży Fastmana do Vaterlandu. Korowsky wstał stękając. – Mówiłem ci już, że Richard Helms osobiście zlecił nam tę robotę? – zapytał spokoj- nie Brown. – Jeśli nawet nie, to powiedziałeś to teraz – westchnął Korowsky. – Myślisz Danny, że wrócisz przed ósmą? – Skąd mam wiedzieć? To przecież zależy od tego, czy rodzina Fastmana okaże się rozmowna i czy będziemy mieli jakiś wspólny temat! Moja babcia mówiła zawsze, że zaczy- nać trzeba od wątpliwości, żeby potem naprawdę wierzyć. – Niech Pan Bóg ma w opiece twoją babcię i czuwa nad jej duszą, ale staraj się do ósmej wrócić, Danny! Jeśli nie będzie to możliwe, to koniecznie daj mi znać! Musimy pozo- stać w regularnym kontakcie – westchnął Brown. – Powodzenia, Danny! – Brown podszedł do Korowsky’ego i poklepał go po ramieniu. Korowsky stał już przy drzwiach. Zanim je otworzył, obrócił się i powiedział weso- łym głosem: – Znasz to powiedzenie, Johnny? Haste makes waste, baby! But wait on me and you will not disappoint. – To też babcia? – Nie! Babcia nigdy nie nauczyła się angielskiego, Johnny – Korowsky mrugnął do Browna i wyszedł. Rozdział 9 Danny wysiadł z taksówki. Ostatnie dwieście metrów postanowił przejść piechotą. Trochę świeżego powietrza na pewno nie zaszkodzi, stwierdził. Spojrzał na zegarek. Było krótko przed szóstą. Zatrzymał się przed domem o numerze 1467 i nacisnął przycisk dzwon- ka, pod którym widniało Fastman. Drzwi otworzyła czarnowłosa kobieta o śniadej cerze i dużych ciemnoniebieskich oczach. Wyglądała na trochę po pięćdziesiątce. A jeszcze warta grzechu, pomyślał Korowsky. O tak, z pewnością! – Kim pan jest i co pana do nas sprowadza? Nie zamierzamy nic kupić... i nie potrze- bujemy też żadnej polisy ubezpieczeniowej – w jej głosie słychać było wyraźnie obcy ak- cent... i bez wątpienia strach. – Nazywam się Korowsky, Daniel Korowsky. Pracuję dla Central Intelligence Agency – Danny pokazał kobiecie swój znak identyfikacyjny. – Nigdy bym nie przypuszczał, że David Fastman ma taką młoda matkę.– Danny rozważał wszystkie swoje możliwości Don Juana. Do drzwi podszedł nieco starszy od niej, szczupły, wysoki mężczyzna. Duży orli nos nadawał poważny wyraz jego twarzy. – Kto to, Sophie? – zapytał. Jego mocno posiwiałe włosy zdawały się potwierdzać przypuszczenie, że musi być starszy od kobiety. Tuż za nim pojawił się młody, dwudziestokilkuletni chłopak, którego po- dobieństwo do starszego mężczyzny nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że to jego syn. – Chodzi o ważną sprawę... nawet bardzo ważną – zwrócił się Korowsky do mężczy- zny nie czekając na odpowiedź kobiety. – Może nawet jest to sprawa życia... – Życia? Czyjego życia? – Starszy mężczyzna zaniepokoił się. – Państwa syna... Davida... Davida Fastmana – rzeki Korowsky bardzo spokojnie. – Jeśli państwo jesteście, jak zakładam, jego rodzicami. – Jesteśmy! Nazywam się Adam Fastman. To jest moja żona Sophie – mężczyzna wskazał ręką na kobietę – a to nasz młodszy syn Aaron – Adam Fastman klepnął młodego mężczyznę po ramieniu. – O mój Boże! – krzyknęła kobieta. – Czemu mnie nie posłuchał? Czemu nie udało mi się go przekonać, żeby został w domu! – Sophie Fastman zdawała się być bliska łez. – Obie- caliśmy sobie przecież, że nigdy więcej... nigdy w życiu nasze nogi nie postaną na tej przeklę- tej ziemi, w tym przeklętym kraju... Nigdy! – Czy mogę wejść? – zapytał Danny. – Tak, oczywiście, proszę wejść – powiedział Adam Fastman trochę niepewnie i objął delikatnie swoją żonę. – Posłuchajmy najpierw, co pan Korowsky ma nam do powiedzenia... Chodzi w końcu o naszego Davida... – dodał lekko drżącym głosem. – Nie, Adam! Nie! Nie! I jeszcze raz nie! – Sophie Fastman zwróciła głowę w kierunku Aarona, jakby szukała u niego pomocy. – Nie wolno nam panu nic powiedzieć do momentu, kiedy będziemy stuprocentowo pewni, że nie został on przysłany przez Schulze... przez kapitana Heinricha Schulze... Jego znak identyfikacyjny może być przecież sfałszowa- ny! Adam, proszę... wezwij policję. Adam Fastman spojrzał na nią zakłopotany. – O czym ty mówisz, Sophie? Schulze to już historia. Schulze nie może nam już nic zrobić – zwrócił się do żony i rzucił pytające spojrzenie na Korowsky’ego. – Musi pan zro- zumieć moją żonę – dodał – ale... – Wiem co mówię, Adam... Wezwij policję... – przerwała mu żona. – Proszę to zrobić... proszę – wtrącił się Danny, – proszę! Adam Fastman podrapał się po głowie. Wyglądał jeszcze bardziej bezradnie. – Ja to zrobię – powiedział Aaron Fastman, obrócił się na pięcie i oddalił w głąb do- mu. Po chwili wrócił i skinął głową do matki. – Przyjadą za kilka minut – powiedział spokojnie. Zaczęło lekko padać. Korowsky rozejrzał się i zwrócił uwagę na małą dziewczynkę bawiącą się w świetle latarni między furtką a wejściem do domu. Przypomniał sobie swoje dzieciństwo. Wtedy też wszystkie dziewczynki z sąsiedztwa grały w tę grę, pomyślał. Jak ona się nazywała? Ach tak, niebo i piekło. – Nie musimy czekać na policję przed domem, proszę wejść do środka – z zamyślenia wyrwał go Adam Fastman. Głos jego brzmiał już spokojnie. Popatrzył na Korowsky’ego ła- godnym wzrokiem i otworzył szerzej drzwi wejściowe. Danny bez słowa zajął miejsce na wskazanym mu przez pana domu fotelu. Rozpoczy- nanie jakiejkolwiek konwersacji nie miałoby teraz najmniejszego sensu, pomyślał. Przybyły dziesięć minut później policjant potwierdził tożsamość Korowsky’ego i wyszedł. Sophie Fastman zdawała się być spokojniejsza. Danny widział jednak w jej oczach ciągły strach. – Powiedział pan, że w grę może wchodzić życie naszego Davida – zwróciła się do Danny’ego. – Tak, powiedziałem tak, ale proszę się uspokoić! Tylko w ten sposób możemy mieć wszystko pod kontrolą. Musimy jednak współpracować. Wszyscy! – Danny popatrzył na nią ciepłym wzrokiem. Korowsky rozejrzał się nerwowo dookoła i odetchnął. Znalazł, czego szukał! Popiel- niczka! Dzięki Bogu, można będzie zapalić, pomyślał. – Musi się pani tylko skoncentrować, a przede wszystkim odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. I proszę pamiętać – bez ukrywania czegokolwiek, okay? – Korowsky nie spuszczał z niej wzroku. – To niech pan wreszcie pyta, na Boga...! – Sophie Fastman spojrzała na Danny’ego błagalnym wzrokiem. – Nie uszło mojej uwagi, że popadła pani w panikę, kiedy się tu pojawiłem. Najwy- raźniej wzięła mnie pani za kogoś wysłanego tu przez jakiegoś niemieckiego oficera o nazwisku... jak ono brzmiało? – zapytał Korowsky. – Schulze – powiedziała – kapitan Heinrich Schulze. – A kto to jest ten kapitan Schulze i dlaczego pani tak strasznie się go boi? – Danny chciał za wszelką cenę zachować spokój. – Teraz czy wtedy? – zapytała nieoczekiwanie rzeczowo. – Sophie, co tobie przychodzi do głowy – wtrącił się Adam Fastman zniecierpliwiony. – Tego wtedy już nie ma! Od ponad dwudziestu sześciu lat! – Musi pan, wybaczyć mojej żo- nie – Adam Fastman zwrócił się teraz do Danny’ego – ale od czasu tamtego piekła moja żona łączy każde możliwe niebezpieczeństwo z wojną. Jakby nigdy się nie skończyła. Tak, proszę pana, to było naprawdę piekło! I żona nie może tego zapomnieć... – A ty możesz? – wtrącił się Aaron najwyraźniej w obronie matki. Jak każdy syn, po- myślał Danny. – Ja też nie, synu, ale... – Może i tak jest – przerwał im Korowsky – ale proszę, niech pan pozwoli żonie dalej mówić. – Najlepiej niech pani opowie wszystko po kolei, od początku i bez pośpiechu – Dan- ny spojrzał na Sophie Fastman i uśmiechnął się do niej łagodnie. – Kto to jest zatem kapitan Heinrich Schulze i dlaczego się go pani boi? Pani mąż ma rację, wojna już dawno się skoń- czyła. – Ale ci, którzy ją rozpętali, żyją! – powiedziała Sophie Fastman podniesionym gło- sem. – I nie wszyscy z nich zostali złapani i pociągnięci do odpowiedzialności. Kapitan Hein- rich Schulze jest jednym z nich! W 1943 roku zastrzelił rodziców Davida i jego dwie małe siostry! On... – przerwała i Korowsky zobaczył, że cała się trzęsie i cicho płacze. – Naprawdę nie wiem, od czego zacząć... Biedne dzieci! Dwie małe dziewczynki – dokończyła drżącym głosem. – Chwileczkę... czegoś tu nie rozumiem – Danny wpadł jej w słowo. – Czy nie powie- działa pani przed chwilą, że rodzice Davida zostali zastrzeleni? A czy to nie państwo jesteście właśnie jego rodzicami? W każdym razie tak to zrozumiałem na początku naszej rozmowy. Sophie Fastman najwyraźniej walczyła o utrzymanie spokoju.. – Tak... nie... to znaczy tak, jesteśmy... ale niezupełnie... wie pan? Jest to dość skom- plikowane – zamknęła oczy. Korowsky rzucił spojrzenie na Aarona Fastmana. – Przepraszam – zwrócił się do niego – czy będzie to bardzo niegrzeczne z mojej stro- ny, gdy poproszę o coś do picia? – Danny czuł, że matka Aarona zbiera siły, że robi wszystko, żeby się skoncentrować, że potrzebuje trochę czasu. – Żaden problem! Może być kawa? Korowsky skinął głową. Sophie Fastman otworzyła oczy i powiedziała cicho: – Och, przepraszam! Niczym pana nie poczęstowałam, ale... – Nic nie szkodzi – przerwał jej Danny – proszę opowiadać dalej. – Siostra mojego męża, a matka Davida, Deborah, była znanym profesorem medycyny na uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem. Wraz z mężem Samuelem, ojcem Davida, wy- bitnym fizykiem, również profesorem uniwersytetu, prowadzili ważne badania naukowe, któ- rych wyniki mały być wówczas jednymi z najważniejszych osiągnięć medycyny. O co do- kładnie chodziło, nie mam pojęcia. Ponieważ oboje należeli najwidoczniej do czołowych, jeśli nie jedynych naukowców mogących doprowadzić te badania do szybkiego rozwiązania, cała rodzina korzystała, i to mimo prześladowania Żydów, z przywileju, że do czasu zakoń- czenia badań nie zostaną wysłani do obozu śmierci. Jednocześnie też stanowili żywy dowód, że nie wszyscy Żydzi w Trzeciej Rzeszy są prześladowani... – Na zasadzie, że prześladuje się tylko złych ludzi, a jeśli to najczęściej Żydzi, to już inna sprawa – wpadł jej Korowsky w słowo. – Możliwe – powiedziała bez przekonania. – Grundmanowie, bo tak nazywali się ro- dzice Davida, nie mieli jednak zamiaru przekazywać wyników swoich badań hitlerowskim Niemcom – ciągnęła dalej spokojnym już głosem. – Przemilczali wiele wyników i za pośred- nictwem znanej rodziny przemysłowców o nazwisku Hensel przemycali je do USA. Hense- lowie przygotowywali też ucieczkę całej rodziny Grundmanów do USA... – Ale czy było to w ogóle możliwe, że tacy ludzie jak Grundmanowie, wysokiej klasy naukowcy i w dodatku Żydzi, mogli jeszcze uciec? – przerwał jej Danny. – Ma pan rację! Właściwie było to niemożliwe. Ale nawet wtedy w Niemczech byli porządni ludzie, udający na zewnątrz wiernych Rzeszy, a w rzeczywistości aktywni przeciw- nicy systemu – ciągnęła dalej Sophie Fastman. – Do takich należała właśnie rodzina Hensel. Pomogli wielu dziesiątkom prześladowanych... jeśli nie setkom. Aaron przyniósł dzbanek z kawą, nalał do filiżanek. Jego ojciec wyjął ze stojącej obok komody drewniane pudełko z cygarami i poczęstował Korowsky’ego. – Dziękuję, ale wolę papierosa – rzucił Korowsky i sięgnął do kieszeni. Była pusta! – Papierosy mamy też – uśmiechnął się Adam Fastman i podsunął Danny’emu paczkę Marlboro leżącą cały czas na stoliku. Korowsky włożył papierosa do ust i zapalił. – Familie Hensel – kontynuowała Sophie Fastman – przemycała nie tylko wyniki ba- dań Grundmanów. W specjalnie przebudowanej piwnicy z podwójnym stropem przechowy- wali wiele rodzin żydowskich i organizowali ich ucieczkę do USA, przez Szwajcarię. Oczy- wiście załatwiali też potrzebne dokumenty... – Choć brzmi to niewiarygodne, wygląda na to, że zdarzali się wtedy również porząd- ni Niemcy – wtrącił się Danny cicho. – Od rodziców słyszałem tylko o niemieckich zbrodnia- rzach, a zdjęcia czy filmy dokumentalne z czasów wojny w pełni to potwierdzają. – Jak w każdym narodzie, proszę pana – wtrącił się Aaron. – Dopływają coraz to nowe wiadomości o wyczynach naszych wspaniałych chłopaków w wiosce My Lai, amerykańskich patriotów walczących o wolność w Wietnamie, jak to zwykła pisać nasza wolna prasa. Pomi- jając wymiar zbrodni, to czy w pryncypiach różnimy się od nazistów nazywających się Schulze albo jakoś inaczej? Niech pan nie odbiera tego osobiście, ale pańska firma też miesza w Wietnamie i to nawet dość intensywnie. – Myślę, że nie jesteśmy tacy źli, jak się to panu wydaje. Myślę, że wie pan też, że CIA nie podlega ministerstwu obrony, tylko bezpośrednio prezydentowi Stanów Zjednoczo- nych... – Wiem, oczywiście, że wiem – uśmiechnął się Aaron – jasne, że każdy nosi buty, w których mu wygodnie. – Pan też nie chodzi boso, jeśli się nie mylę – Korowsky mrugnął po przyjacielsku do Aarona. Aaron odpowiedział tym samym, co Danny przyjął jako odruch pojednania. – Proszę mówić dalej – Korowsky zwrócił się do matki Aarona. – Również my z mężem zawdzięczamy życie rodzinie Hensel. W 1942 roku zorgani- zowali naszą ucieczkę. Robili to prawie do końca wojny. Nie skończyło się to jednak szczę- śliwie. Dowiedzieliśmy się, że niespełna tydzień przed końcem wojny zostali zdemaskowani przez gestapo i na miejscu rozstrzelani. Z ukrywanymi podopiecznymi! Wszyscy! Przed do- mem! – znowu widać było, że walczy ze łzami. – Była tam też moja siostra bliźniaczka, Esther! Z dwojgiem małych dzieci... Czy normalny człowiek może coś takiego znieść? Niech pan sam powie, proszę pana... – Walka ze łzami była przegrana. Sophie Fastman zakryła twarz dłońmi i opuściła głowę. Danny zdał sobie sprawę, że on teraz też walczy. Też ze łzami. Pierwszy raz w życiu spotkał się z ocalałymi z holocaustu. Nigdy przedtem nie przypuszczał, że będzie to takie trudne. Nawet dla agenta CIA. A może wcale nie jest dobrym agentem, pomyślał? – Proszę spróbować zrozumieć mamę – usłyszał głos Aarona – Jeszcze raz to przeży- wać... to strasznie bolesne – Aaron wstał, podszedł do matki i przytulił się do niej. – Myśli pan, do cholery, że nie rozumiem? Myśli pan... ach... – rzekł Danny drżącym głosem. – Nie bierze pan w ogóle pod uwagę, że pracownik CIA też może mieć serce, to zna- czy żywić ludzkie uczucia? – Sophie, pozwól, że opowiem dalej – zwrócił się Adam Fastman do żony. – Nie, Adamie! Oczywiście, mógłbyś opowiadać dalej, ale po pierwsze ja zaczęłam, a po drugie wiem coś, czego ty nie możesz wiedzieć. Proszę, nie przerywaj mi, zanim nie skończę. – Jak uważasz, Sophie – Adam Fastman wzruszył ramionami. – Zorganizować w 1943 roku ucieczkę dla pięcioosobowej rodziny Grundmanów było na pewno strasznie trudnym przedsięwzięciem. Szczególnym problemem była trójka dzieci: ośmioletni David, czteroletnia Nella i trzyletnia Anita. A także fakt, że cała rodzina była pil- nowana. Co prawda nie przez okrągłą dobę, ale w krótkich odstępach czasu ktoś zaglądał do Grundmanów. Dla rodziny Hensel nie było jednak rzeczy niemożliwych. Zaplanowali uciecz- kę na koniec lipca 1943 roku. Z jakiego powodu 15 lipca wieczorem kapitan Schulze odwie- dził Grundmanów, nie wiemy. Jeśli przyszedł tylko po to, by ich wszystkich zastrzelić, zro- biłby to z pewnością od razu. David opowiadał jednak, że jego rodzice przyjęli go jak dobre- go znajomego w pokoju do pracy i tam dłuższą chwilę rozmawiali. W pewnej chwili padły dwa strzały. Dziewczynki pobiegły tam tak szybko, że David nie mógł ich już zatrzymać. Usłyszał tylko następne dwa strzały... mój Boże, cóż to biedne dziecko musiało zobaczyć – Sophie Fastman zaczęła znowu płakać. Po chwili otarła chusteczką łzy i ciągnęła dalej: – Gdy David wbiegł do pokoju, zobaczył nieżywych rodziców i leżące na podłodze dziewczynki. Przerażony popatrzył na Schulze i czekał na kolejny strzał. Ale Schulze nie strzelił. Zaczął krzyczeć, żeby David uciekał, i to natychmiast, bo inaczej jego też będzie mu- siał zastrzelić. David wiedział od ojca, że tylko w ostatecznej sytuacji może zgłosić się do rodziny Hensel. Zaczął uciekać w kierunku ich willi nie zwracając uwagi na ruch na ulicach. Przebiegając na drugą stronę ulicy wpadł pod koła ciężarówki i został ciężko ranny. Resztka- mi sił dotarł do posesji rodziny Hensel i stracił przytomność. Tam znalazła go osiemnastolet- nia córka Henselów. Około tygodnia trwało przygotowanie ucieczki. Potrzebne były papiery wystawione na nasze nazwisko, żeby wyglądało, że David jest naszym synem. Nie było już czasu na leczenie. Rodzina Henseł nie mogła ryzykować wezwania lekarza. Dołączyli Davida do grupy uciekinierów... Dzięki Bogu, udało się. Sophie Fastman przełknęła ślinę i spojrzała smutnym wzrokiem na męża. – I nawet nie możemy im podziękować... – westchnęła. – Niestety, nic nie można na to poradzić... – powiedział Adam Fastman i dodał: – No i koniec opowieści. Cóż wiedziałaś więcej niż ja, Sophie? – To jeszcze nie koniec, Adamie! To tylko koniec tamtej części – odpowiedziała Sophie. – Przepraszam cię, Adam, że nic o tym nie mówiłam, ale tak życzył sobie David. Wiesz dlaczego David zaprosił mnie wtedy, przed trzema tygodniami, samą, na obiad do Ho- telu Plaza! Dziwiłeś się. Teraz muszę niestety złamać słowo dane Davidowi i o tym opowie- dzieć. Danny strzepał popiół do popielniczki, odczekał chwilę i znowu włożył papierosa do ust. – Podczas obiadu David powiedział mi, że Schulze żyje. Powiedział też, że nawiązał z nim kontakt i spotkają się w Niemczech. Tym razem chodzić miało o interes, jak powiedział David. Błagałam go, żeby nie stawiał nogi na tej przeklętej ziemi, tak jak to sobie obiecali- śmy, ale powiedział tylko, że jest to jedyna moja prośba, której nie może spełnić. Mówił o swojej życiowej szansie i, że każdy na jego miejscu zrobiłby to samo. Nie mogłam go w żaden sposób przekonać. Miało chodzić o interes. David i interesy! Nigdy nie robił intere- sów. On nie jest przecież żadnym człowiekiem interesu! – Okay, Mrs. Fastman – przerwał jej Korowsky. – Wiemy już, kim był wtedy kapitan Heinrich Schulze. Proszę mi zatem powiedzieć, kim jest on teraz. Gdy na początku rozmowy zapytałem, kim jest Schulze, odpowiedziała pani pytaniem: Wtedy czy teraz? – Być może, aleja tego naprawdę nie wiem. David nie chciał mi powiedzieć. Korowsky wstał. – Muszę pilnie zatelefonować – powiedział i zdusił papierosa w popielniczce. Nie czekając na pozwolenie wybiegł do holu, w którym znajdował się telefon, pod- niósł słuchawkę, wybrał numer hotelu w Brooklynie i poprosił o połączenie go z pokojem Browna. – Johnny – powiedział cicho do mikrofonu – spróbuj dowiedzieć się wszystkiego o rodzinie Fastmanów. Przybyli do Stanów, jak mówią, zupełnie legalnie latem 1942 roku, a David rok później... zaczekaj! Jeśli to możliwe, to ustal wszystkie terminy oficjalnych spo- tkań Fastmana w Rzeszy... mam na myśli Davida Fastmana... Ach, jeszcze jedno – musimy wiedzieć wszystko o tych ludziach, do których pojechał... No, to do później, Johnny. Korowsky odłożył słuchawkę i powoli wrócił do salonu. – Przepraszam za tę krótką przerwę, ale nie możemy sobie pozwolić na marnowanie czasu – Danny uśmiechnął się do Sophie Fastman. – Wróćmy więc do sprawy. Powiedziała pani, że David mówił, jakoby spotkanie, czy też interes, z tym Schulze jest jego życiową szansą. Co mógł mieć na myśli? Wspomniał o jakichś szczegółach? – Nie, proszę pana! Nie chciał mi nic więcej powiedzieć... Czy myśli pan, że Schulze stanowi jeszcze jakieś zagrożenie dla naszego Davida? – Myślę, że nie, Mrs. Fastman! Naprawdę nie! W tym momencie z całą pewnością nie! Niech pani weźmie pod uwagę – Danny spojrzał na zegarek – że teraz tam, na tej, jak to pani powiedziała, przeklętej ziemi jest druga w nocy. – Danny spojrzał jeszcze raz machinal- nie na zegarek i dotarło do niego, że minęła ósma. – Bardzo dziękuję za te informacje i zapewniam panią – dodał – że mają one olbrzymie znaczenie i są nieodzowne, by doprowa- dzić do pozytywnego zakończenia tej całej sprawy. W każdym razie zapewniam państwa, że państwa... Korowsky zawahał się chwilę – ...syn David nie będzie robił żadnych interesów ze zbrodniarzem wojennym i wróci zdrowy i cały do domu. Poziom alkoholu we krwi dał Danny’mu nagle znać o sobie. Głowa stała się niemoż- liwie ciężka i oblał go zimny pot. Ale czy to rzeczywiście działanie alkoholu, pomyślał, czy też skutek usłyszanej przed chwilą historii pewnego barbarzyńcy? Tak, przypomniał sobie, ojciec i dziadek mówili zawsze, że Niemcy i Ruscy to barbarzyńcy. Ciężko opadł na fotel, wypił resztę kawy i zapalił kolejnego papierosa. – Przepraszam – wykrztusił słabym głosem i zaciągnął się głęboko. – Nie czuje się pan dobrze? – usłyszał głos Sophie Fastman. – Nie, nie! Zastanawiam się tylko, czy poprosić panią o zamówienie taksówki, czy... – Nie ma potrzeby – wtrącił się Aaron. – Tu na ulicy nie będzie to trwało nawet minu- ty, a złapie pan jakąś taksówkę. – W takim razie chciałbym państwu serdecznie podziękować za cierpliwość oraz go- towość do pomocy – Korowsky podał swoją wielką rękę Sophie Fastman. – Jeszcze raz dzię- kuję. Sophie Fastman przytrzymała rękę Dannyego. – Czuje się pan naprawdę dobrze? Może zostałby pan jednak jeszcze chwilę i zjadł z nami kolację? – dodała trzymając ciągle jeszcze jego dłoń. – Dziękuję za zaproszenie... ale teraz naprawdę nie mogę... może innym razem... z przyjemnością – powiedział Korowsky. – Będzie nam miło – Sophie Fastman uwolniła dłoń Danny’ego. Danny pożegnał się z jej mężem i wyciągnął rękę do Aarona. – Poświęci mi pan jeszcze minutę? – zapytał Aaron. Korowsky zerknął znowu, z przyzwyczajenia, na zegarek. Uświadomił sobie, że musi jak najszybciej zobaczyć się z Brownem. – Jeśli naprawdę tylko minutę, to tak – odpowiedział Danny. – Możemy pogadać na ulicy czekając na taksówkę. – Okay, mam tylko dwa pytania. Obaj mężczyźni przeszli przez mały ogródek między domem a ulicą. Ciągle jeszcze trochę siąpiło. Korowsky instynktownie obrócił głowę w stronę sąsiedniego budynku. Jakby czegoś szukał. Aha, bawiącej się dziewczynki, dotarło do niego. Dziewczynki już nie było. Pewnie jest w domu i przygotowuje się do snu, pomyślał... i w każdym razie na pewno żyje... nie tak jak siostry Davida Fastmana. Danny poczuł silne ukłucie w serce. Kapitan Heinrich Schulze zastrzelił takie właśnie dwie małe dziewczynki, dwie siostry Davida. Niewyobrażal- ne, pomyślał i poczuł silny ucisk w gardle. – Czy spotkanie Davida z Schulze może być dla niego niebezpieczne? Ale proszę uczciwie! – Korowsky usłyszał glos Aarona. – To było pierwsze pytanie. A drugie brzmi – czy to ewentualne niebezpieczeństwo ma coś wspólnego z osiągnięciami naukowymi Davida? – Gdy do państwa przyszedłem, myślałem, że źródłem niebezpieczeństwa jest wy- łącznie jego praca naukowa. Teraz wiem, że nie tylko. W tej chwili mamy jednak lepsze kar- ty, jesteśmy tego świadomi! Danny zauważył nadjeżdżającą taksówkę i podniósł rękę. Zatrzymała się tuż obok. Chciał właśnie wsiąść, gdy poczuł, że Aaron chwyta go lekko za rękę. – Mogę jeszcze o coś zapytać? – Jasne – odpowiedział Danny. – Poinformuje mnie pan, jak się to wszystko dalej rozwija? – Oczywiście... ale tylko na tyle, na ile będę mógł sobie pozwolić... Proszę nie zapo- minać, dla jakiej instytucji pracuję! – Obiecuje pan? – Tak, ale na dzisiaj już starczy, okay? – Danny podał rękę Aaronowi. – Okay. To jest mój numer telefonu. Tylko mój – Aaron podał Dannyemu wizytówkę. – Nie chcę niepotrzebnie obciążać rodziców. Bardzo panu dziękuję – Aaron potrząsnął ener- gicznie ręką Danny’ego. Danny odniósł wrażenie, że ten młody człowiek mu ufa. – Mimo, że odkąd świadomie żyję, znam historię Grundmanów, David był dla mnie zawsze jak prawdziwy... to znaczy rodzony brat, a dla rodziców jak rodzony syn. Chociaż przed czterema laty wyprowadził się do swego domu w Princeton, w jego pokoju tutaj nic się nie zmieniło... absolutnie nic... i ciągle go nazywamy pokojem Davida – powiedział Aaron. Korowsky skinął głową, uśmiechnął się do Aarona, wyrzucił niedopałek na ulicę i wsiadł do taksówki. Gdy ruszyła, odwrócił się i pomachał Aaronowi ręką. Niespełna godzinę później, krótko po dziewiątej, Danny dotarł z powrotem do hotelu. Od razu poszedł do Browna. – Zaraz po twoim telefonie przekazałem wszystkie informacje do centrali – powitał go Brown. – Bardzo dobrze, Johnny – odparł Korowsky. – Myślisz, że Fastman ma naprawdę zamiar robić z Schulze jakiś interes? To by było dopiero! – Danny czuł narastającą nerwo- wość. – Byłoby to wielkie świństwo sprzedać się obcym, nie uważasz? – Korowsky usiadł krześle. – Jest jeszcze druga możliwość, Danny! – powiedział spokojnie Brown. – Nie wiemy przecież, czym Schulze się teraz zajmuje i jak się nazywa. Załóżmy, że jest na wysokim sta- nowisku... – Muszę ci przerwać, Johnny! Przepraszam, ale nie chcesz chyba powiedzieć, że te stare nazistowskie mendy mogą być na wysokich stanowiskach? My jesteśmy tam w końcu i to chyba po to, żeby Frycom już nigdy nic głupiego nie przyszło do głowy. Mamy w końcu w Boschlandzie jeszcze coś do powiedzenia... – No właśnie, Danny! Dopóki ich politycznie kontrolujemy, wszystko jest w porządku. Nie pełnimy jednak roli instytutu moralności. Starzy naziści byli w końcu do- brymi policjantami i w ogóle dobrymi fachowcami. A najważniejsze, że Fryce są urodzonymi poddanymi. I to niezależnie od tego, jaki kierunek polityczny jest u władzy. Najważniejsze dla takiego Fryca jest mieć kogoś, komu może powiedzieć Tak jest! Oj, Danny! Musisz się jeszcze trochę poduczyć – westchnął Brown i wypił z butelki łyk coli. – Ale teraz nie ma cza- su, żeby o tym pogadać. Brown wstał i zaczął chodzić po pokoju od okna do drzwi. – Co ci jest? – zdziwił się Korowsky. – Nie kapujesz jeszcze, że dostaliśmy zadanie, które może nas kosztować głowę? Tym razem nawet nie wiemy, kto jest naszym przeciwnikiem! A może ty wiesz? No? Ruski? Z pewnością! Ale czy tylko Ruski? – Co się z tobą dzieje, Johnny? – Czy tym razem to naprawdę tylko Ruski? To duża sprawa, Danny! Naszymi prze- ciwnikami mogą być Brytyjczycy... albo Francuzi... a może i jedni, i drudzy? Albo nawet wszyscy razem. Danny! Tak naprawdę to nikt nas nie lubi! Za naszą arogancję, Danny! Nikt nam tego nie mówi, ale tak jest. Dokładnie jak Polacy czy Czesi nie mówią głośno, że nie cierpią Ruskich. Brown podszedł do Korowsky’ego, złapał go obiema rękami za głowę, przybliżył swoją wielką głowę do jego twarzy i patrząc mu prosto w oczy pchał go do tyłu, aż Danny poczuł plecami ścianę. – Odbiło ci, Johnny? – stęknął, uwolnił głowę z rąk Browna i odepchnął go. Podszedł do stolika, wziął papierosa i zaczął go obracać między palcami. – Tym razem jesteśmy stadem pawianów w klatce dla pawi – powiedział Brown i ciężko opadł na fotel. – Mógłbyś to dokładniej wyjaśnić? – Danny sięgnął po zapalniczkę i zapalił. Zacią- gnął się głęboko i był pewien, że poczuł łagodne drganie obu części płuc. – Rzeczowo! – do- dał. – Okay, pozostańmy rzeczowi – rzekł Brown po chwili namysłu. – Możesz sobie za- tem wyrobić własne zdanie. Być może przesadzam... – W porządku, Johnny! Zamieniam się w słuch. Danny usiadł wygodnie w fotelu naprzeciw Browna i wziął ze stolika mosiężną po- pielniczkę. Niezbyt zdecydowanym ruchem, ostrożnie, żeby nie wysypać zawartości, podniósł ją do góry i popatrzył od dołu. Welcome in Lynchburg. Tennessee. Brown wziął łyk coli i zanim przełknął, przepłukał gardło. – To już jest perwersja, Danny – wzruszył ramionami i pokręcił głową. – Ty nie tylko stale zaglądasz kobietom pod spódnice. Nawet popielniczkę musisz obejrzeć od dołu. – Lynchburg, Tennessee. Co ci to mówi? – zapytał Danny ignorując całkowicie słowa Browna. Chwilę później odstawił popielniczkę na stolik. – Daj spokój Danny, nie mamy czasu na takie pierdoły. – Już dobrze. – No i co? – Co no i co? – No co z tym pieprzonym Lynchburgiem? – Na tym zadupiu, gdzie od prawie czterdziestu lat panuje prohibicja, produkuje się Jack Daniel’sa. – Prohibicja, teraz? Co ty pieprzysz, Danny! – Nie pieprzę. W tym gąszczu ustaw... Na tym zadupiu ciągle jeszcze jest za mato gło- sów, żeby ustawa o zniesieniu prohibicji z... chyba 1933 roku weszła oficjalnie w życie. – I co mi dała ta informacja? – Brown patrzył swoimi wielkimi oczami na Danny’ego – oprócz tego, co i tak wiedziałem, a mianowicie, że to twój ulubiony trunek. – Johnny, ty nie wyczuwasz tej subtelnej ironii. Człowieku, w stolicy whisky panuje prohibicja! – Jestem pod wrażeniem twojej inteligencji, Danny – zaśmiał się Brown – ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym, żebyśmy wrócili do szarej rzeczywistości. A więc załóżmy, że Schulze siedzi gdzieś wysoko i Fastman się o tym dowiedział. Broń Boże, nie od nas. My sami jeszcze nic nie wiemy. Fastman jest na nas i tak mocno wkurwiony, bo w końcu to nasza szanowna firma zaszufladkowała jego wyniki badań jako ściśle tajne i zabroniła ich publikacji... – A skąd ty to wiesz? – zdumiał się Korowsky. – Myślałeś, że odsypiałem naszą popołudniową popijawę, gdy byłeś u Fastmanów? Ale nie przerywaj mi już, bo stracę wątek, okay? Davida Fastmana w ubiegłym roku zapro- ponowano do nagrody Nobla, a on, pewnie, żeby pokazać swoje wkurwienie, demonstracyjnie odrzucił propozycję i poparł kogoś innego... – Można powiedzieć, że chłopak ma charakter... – Danny podniósł do góry obie ręce – przepraszam Johnny, ale ci przerwałem. – O tak, ten chłopak ma charakter – mruknął pod nosem Brown. – Załóżmy, że Fast- man dowiaduje się, że Schulze, morderca jego rodziny, żyje gdzieś w Zachodnich Niemczech i ma tam znakomite układy. Korowsky próbował przerwać machając rękami. Brown podniósł na to demonstracyj- nie swoją wielką łapę. – Danny, ja teraz głośno myślę, więc nie przerywaj mi, proszę! – Brown podniósł głos. – Dziękuję! – dodał natychmiast. – Za milczenie Fastmana Schulze zobowiązuje się, zakładam, że Schulze jako stary nazista ma super układy, udostępnić wyniki Fastmana euro- pejskim naukowcom. I to w taki sposób, że na Fastmana nie padnie nawet cień podejrzenia. Po prostu za późno się zreflektował i nie zdążył zapobiec publikacji, czy coś w tym rodzaju... zostawmy na razie szczegóły... – Muszę ci przerwać, Johnny! Przecież sam przed chwilą powiedziałeś, że Fastman ma charakter, a teraz twierdzisz, że... – Jeszcze nie skończyłem, Danny! Jeśli moja hipoteza jest trafna, to nie uważam za prawdopodobne, żeby Fastman chciał dotrzymać słowa. To nie sprawa charakteru, Danny! Niedotrzymanie słowa danego mordercy nie umniejsza charakteru. Zakładamy dalej, że Fast- man ma charakter. Chce więc za wszelką cenę posłać Schulze do pudła. Udowodnić mu mord sprzed dwudziestu sześciu laty jest praktycznie niemożliwe. Fastman nie ma więc innego wy- boru, jak zrobić go w balona. Podrzuca mu swoje badania i ich wyniki. Wyniki, które może zrozumieć tylko fizyk, i to wysokiej klasy fizyk. Fastman ma więc pewność, że Schulze i tak nie wie, czym naprawdę dysponuje, bo to przecież były oficer, a nie fizyk. Zna tylko wartość badań Fastmana i wie, że są ściśle tajne. Co robi Schulze, któremu zależy na milczeniu Fast- mana? Przekazuje dalej otrzymane od niego materiały. Tak, jak Fastman sobie tego życzy. I tu go Fastman załatwił! Stawia go przed wyborem. Albo zostanie oskarżony, że rozpo- wszechniając materiały Fastmana działał na szkodę USA i NATO, albo przyzna się, że w 1943 roku zastrzelił rodziców i siostry Fastmana. Za to pierwsze grozi mu u nas kara śmierci i nie mam wątpliwości, że mamy u Fryców wystarczająco dużo do powiedzenia, żeby jego ekstradycja do Stanów była więcej niż pewna. Za zabicie w 1943 roku kilku osób nie dostanie zbyt wysokiego wyroku, najwyżej coś tam w zawieszeniu, bo inaczej musiałoby się we Frycowie budować same więzienia, a nie mieszkania. To z pewnością zaważy na jego de- cyzji. Fastman może tu również mieć kolejną korzyść. Dając Schulzemu do dyspozycji fak- tycznie pełną dokumentację swojej pracy osiągnie też i to, że jego osiągnięcia ujrzą wreszcie światło dzienne na całym świecie. To znaczy, że Fastman wyrucha też i nas. Brown zamknął oczy. Zawsze kiedy Brown zamyka swoje wielkie jak talerze oczy, zdarza się cud, pomyślał Danny, bo zamieniają się w wąskie szparki. – Jest to co prawda hipoteza – dodał Brown – ale całkiem realna, nieprawdaż? – Skończyłeś? – Korowsky zgniótł papierosa w mosiężnej popielniczce i poszedł do lodówki, z której wyjął butelkę coli. – Prawie, Danny – Brown otworzył oczy i popatrzył na Dannyego poważnym wzro- kiem. – Nasi chłopcy przepieprzyli bardzo wiele i teraz my mamy duży problem. Fastman powinien był być pod stałą obserwacją od co najmniej roku... – Brown wskazał ręką na tele- fon. – Nie trwało to nawet dwudziestu minut i nasi ludzie z centrali opowiedzieli mi o Fastmanie i jego pracy naukowej tyle, że aż dzwoniło mi w uszach. Do teraz mi dzwoni. Mam nadzieję, że wykrywacz podsłuchu funkcjonował. – No, nie przesadzaj z tym trzymaniem w napięciu, Johnny – Danny zapalił następne- go papierosa. – Fastman stale podkreślał – relacjonował Brown dalej – że jego marzeniem byłoby pracować dla całej ludzkości, a nie tylko dla jednego państwa, nawet jeśli to państwo nazywa się Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Fastman czuje się dzieckiem świata. Fastman stoi po stronie studentów w protestach przeciw wojnie w Wietnamie i nie tylko w tej sprawie. Gdyby nie był fizykiem tej klasy, nigdy by go nie tolerowano jako profesora amerykańskiego uniwersytetu. W dodatku takiego jak Princeton – Wracając do twojej hipotezy Johnny – rzekł Korowsky – jak sam powiedziałeś, cał- kiem realnej. Masz rację, mordu na rodzicach i siostrach nie byłoby teraz łatwo udowodnić. Jedynym świadkiem jest ośmioletni wówczas chłopiec... – Jeżeli moja hipoteza się potwierdzi, to wszystko to zmierza nieubłaganie do konflik- tu interesów, Danny! Żeby zabezpieczyć wyniki pracy Fastmana dla naszego kraju, co jest naszym właściwym zadaniem, musimy przeciwdziałać i nie dopuścić do jego sukcesu. Nawet jeśli bylibyśmy zmuszeni oddać go pod opiekę FBI. Znaczyłoby to, że czynnie przeszkadza- my w wyjaśnieniu przestępstwa wojennego. Zadzwonił telefon. Brown podniósł słuchawkę, a Korowsky wziął drugą, dodatkową. – Poznajesz, Johnny? – usłyszał Danny. – Lane? Jack Lane? Co za niespodzianka! – Brown spojrzał na zegarek i pogładził się po ogolonej do skóry głowie. – U was jest teraz przecież środek nocy. Krótko po trzeciej. – Myślałeś, że po tych twoich ostatnich informacjach, które przedstawił mi mój adiu- tant, położyłem się spać? – odpowiedział głos w słuchawce. – Moi ludzie intensywnie zajęli się sprawą i nic się nie bój, będziesz pierwszy, którego będę informował. Ale choć sprawa bardzo śmierdzi, Johnny – śmiał się rozmówca z drugiej strony oceanu – to ma ona jedną po- zytywną stronę. – Jaką? – zapytał Brown. – Że prawdopodobnie niebawem będziemy się mogli zobaczyć i popić, Johnny... Przepraszam, ale muszę kończyć... dzwoni drugi aparat. Do zobaczenia, stary! Brown spojrzał na Dannyego smutnym wzrokiem. – Wygląda na to Danny, że twoje urodziny będziemy oblewać trochę później – wes- tchnął Brown. – Czemu? – zdziwił się Korowsky. – Nie słyszałeś? Lecimy do Niemiec! – On przecież powiedział prawdopodobnie niebawem, a to dla mnie znaczy po prostu prawdopodobnie i niebawem, Johnny! – Znam Lane’a wystarczająco długo, żeby wiedzieć, co mówi. Prawdopodobnie zna- czy u niego po prostu z pewnością, a niebawem należy rozumieć jako natychmiast. Chodź, Danny, zejdźmy do restauracji, nie wiadomo, ile mamy czasu do odlotu. Brown wstał i skierował się do drzwi. Korowsky poszedł za nim. Zanim zdążyli znaleźć wolne miejsce, pojawiła się znajoma kelnerka i poinformowała Browna, że jest proszony do telefonu. – Danny, zamów dla mnie dwa sandwicze z szynką... na drogę – powiedział Brown. Wrócił po dwudziestu minutach. – Mogłem się założyć i wygrałbym! Za dwie godziny wylatujemy specjalną maszyną US Air Force do Frankfurtu nad Menem. Do cholery, nie mam nawet czasu powiedzieć Bon- ny i dziewczynkom Do zobaczenia wkrótce... Żebym chociaż miał pewność, że na pewno wkrótce... ach, zostawmy to lepiej. – Co ci faceci z centrali właściwie sobie wyobrażają?! Nie jesteśmy, do diabła, towa- rem, który przerzuca się to tu, to tam. – Jakbyś nie pamiętał, Danny, dla jakiej firmy pracujemy! Za czterdzieści minut przy- jedzie po nas samochód. Przywiozą nam wszystko, czego potrzebujemy, od butów i skarpet po koszule i ubrania. – Sandwicze proszę – usłyszał Korowsky znajomy głos kelnerki. Popatrzył na nią. Miała jakiś grymas na twarzy, jakby była z czegoś bardzo niezadowolona, pomyślał Danny. – Podać panom jeszcze coś do picia? – zapytała płaczliwym głosem. – Dla mnie kawę, proszę – odpowiedział Danny. – Dla mnie też – dołączył się Brown. – I butelkę brandy – dodał – na czas lotu. – A dla mnie butelkę Jack Daniel’sa... też na przelot – rzekł wesoło Danny widząc kwaśną minę kelnerki. – W porządku – odburknęła i odeszła szybko, jakby się spieszyła. – Co jej się stało? – zapytał Danny po chwili. – Cholera ją wie, może jest wkurwiona, że wyjeżdżasz, a może właśnie się dowiedzia- ła, że jej stary ma kochankę... Danny, odwal się! Skąd mam to wiedzieć, co jakaś czarna dupa ma na wątrobie. – Ty też jesteś czarny! – No to co? – Nic, tylko koło ciebie zawsze cholernie ciemno – Korowsky wybuchnął głośnym śmiechem. Była dokładnie dziesiąta, gdy Danny z Brownem wsiadali do samochodu, który miał ich zawieźć na wojskowe lotnisko, gdzieś w pobliżu Nowego Jorku. Godzinę później siedzieli w olbrzymiej maszynie transportowej US Air Force. Rozdział 10 David siedział w wygodnym skórzanym fotelu i przewracał stronice SPIEGLA. Bez specjalnego zainteresowania, raczej machinalnie. Myślami był gdzie indziej. Zastanawiał się nad chwilowym zatrzymaniem się czasu. Nie była to na pewno nuda. Przeciwnie! W głowie kotłowało mu się tyle myśli, że mózg zdawał się już buntować, jakby nie chciał przyjąć ich do wiadomości. Myślał o swoim dzieciństwie, o utraconej rodzinie, o ucieczce, z której zapamię- tał tylko momenty, gdy odzyskiwał świadomość... o mężczyznach, którzy go wtedy na zmianę nieśli... o Sarze, która go tak bardzo fascynowała. Jak żadna kobieta dotychczas i... jakoś ina- czej. Tak, jego mózg nie miał teraz zamiaru niczego porządkować. Zresztą czy porządek jest lepszy od nieporządku? Z pewnością nie, stwierdził! Bo co to właściwie znaczy porządek? Pokolenie Sary miało odwagę wystąpić przeciw mieszczańskiemu porządkowi. Porządkowi, który szachowi perskiemu czy królowej brytyjskiej pozwala żyć w luksusie na koszt innych! Przeciw porządkowi, za pomocą którego USA i ZSRR rozwiązują swoje problemy w Wietnamie. Tak, dzisiejsza młodzież niemiecka ma jakąś klasę, stwierdził. Kto by pomy- ślał! Im nie wystarczy już to magiczne słowo porządek. Ważniejsze jest dla nich to, co się za nim kryje! Czemu wtedy tutejsza młodzież nie miała takiej klasy? Może zwyciężyłby niepo- rządek aby zapanował porządek? Fastman rzucił wzrokiem na otwartą stronę. Czy nie była to ta strona, na której wczo- raj skończył czytać? Co jeszcze czytał? próbował sobie przypomnieć. Miało to jakiś związek z Sarą! W artykule chodziło z pewnością o strajki studenckie, a Sara nie jest przecież student- ką... Bzdura, przed trzema miesiącami jeszcze była... a mentalnie jeszcze ciągle jest. Próbo- wał skoncentrować się na tekście. CHCĄC USPOKOIĆ PUBLICZNOŚĆ NA SALI SĄDOWEJ W TYBINDZE JEDEN Z ŁAWNIKÓW POZWOLIŁ SOBIE NA SFORMUŁOWANIE: Zachowujecie się jak w żydowskiej szkole. David odłożył SPIEGLA na stolik. Nic się tu nie zmieniło. Gdy tylko dzieje się coś negatywnego, trzeba zaraz wplątać w to Żydów! pomyślał. Bzdura, skorygował się natych- miast. Nie dalej jak wczoraj podczas obiadu sam zawzięcie tłumaczył, jak to Żydzi wszędzie doszukują się antysemityzmu, nawet jeśli go w ogóle nie ma. Sięgnął znowu do SPIEGLA i czytał dalej. „W REAKCJI NA JAWNE OBURZENIE JEDNEGO Z OBECNYCH, STUDENTA PRAWA O NAZWISKU HANS WERNER KOEBLITZ, ZOSTAŁ ON SIŁĄ WYPROWADZONY Z SALI. ZDĄŻYŁ JESZCZE POWIEDZIEĆ: Czuję się tu jak w nazistowskim państwie. Tu wszystko zdaje się być czarno–białe, nie ma nic pomiędzy, pomyślał Fastman. Odłożył pismo, podniósł głowę i przez chwilę patrzył w sufit. Niemcy, pomyślał, to właściwie cholernie biedne państwo. Państwo w kręgu strachu. Strachu przed posądzaniem o antysemityzm. Jak często w Nowym Jorku czy Princeton słyszał dowcipy o Żydach! Czy kiedykolwiek przyszłoby mu do głowy, że ktoś, kto je opowiada, jest antysemitą? Nigdy! Z pewnością nie! Ileż jest dowcipów czy powiedzeń, i to nie zawsze wybrednych, o makaroniarzach czy żabojadach... O nich wolno! To czemu o nas miałoby nie być wolno? Tyle, że nie tu, nie w Niemczech! A może i tu powinno być wolno? Młodzi ludzie w tym kra- ju mają cholernie ciężko, kołatało się w głowie Fastmana. Nie mogą uwolnić się od przeszło- ści. I to nie swojej przeszłości. Miecz Damoklesa wisiał w powietrzu i tak. Ale czy on, David Fastman, nie przyjechał tu w gruncie rzeczy też po to, żeby im to utrudnić? Przecież chce ujawnić przeszłość Heinricha Schulze. Mimo, że korzysta z jego gościny, a co ważniejsze, z sympatii jego córki. Czy nie chciał tej młodej dziewczyny wepchnąć w wir bezlitosnej prze- szłości ujawniając, że mordercy są nie tylko w społeczeństwie, lecz także w jej rodzinie? Czy milczenie takich jak on nie dałoby tym młodym ludziom szansy, żeby tę przeklętą przeszłość wreszcie zostawić za sobą? Tylko wtedy może ona stać się rzeczywiście przeszłością! Fastman czuł, że zaczyna się pocić. Jak zawsze, gdy angażował się w coś emocjonal- nie. Do diabła z tymi rozważaniami, pomyślał. Przecież nie przyjechałem tu, żeby pomóc młodym Niemcom. A czy mi wtedy ktoś pomógł? Ktoś ratował?... Do cholery!... Tak! Rodzi- na Hensel! Bez ich pomocy zginąłby niechybnie! Dzieci takich rodzin też walczą o tożsamość! Dzwonek telefonu przerwał jego rozważania. Podniósł słuchawkę. – Tu Albert Riddagshausen, dzień dobry, panie doktorze! Wróciłem z Hanoweru... mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Nie, właśnie zjadłem śniadanie i przeglądam niemieckie czasopisma. – Nie miałby pan ochoty trochę porozmawiać? – Nie mam nic przeciwko temu... przyjść do pana? – Może raczej ja przyjdę... Odpowiada to panu? David czuł niepewność w głosie von Riddagshausena. – Oczywiście – odpowiedział. – Proszę wejść – powiedział Fastman dziesięć minut później, niepewnie ściskając rękę profesora. – Drogę pan zna – David zmusił się do uśmiechu. – Proszę usiąść, a ja przyniosę kawę, zaraz będzie gotowa. – Miło, że pan o tym pomyślał. Świeża kawa na pewno nie zaszkodzi naszym szarym komórkom – zaśmiał się von Riddagshausen. David odniósł wrażenie, że to śmiech wymuszony. Żeby rozluźnić atmosferę? Ale po co? – zastanawiał się i wyszedł do kuchni. – Naprawdę bardzo się cieszę, że mogę gościć pana w Niemczech. Od poniedziałku, jak pan wie, zacznie się oficjalna część pańskiej wizyty – spotkanie w obecności rektora na- szego uniwersytetu oraz nadburmistrza... Zameldowała się także lokalna telewizja... – Myślę, że niepotrzebnie tyle hałasu... – Chwileczkę, panie doktorze, chwileczkę! Niech pan nie mówi, że... – Nie, nie jestem fałszywie skromny – zaśmiał się Fastman. W gruncie rzeczy nie mo- gło być lepiej, jeśli chodzi o publiczność, przed którą zamierzał wystąpić w poniedziałek i zdemaskować profesora, pomyślał – ale w końcu tutaj nie jestem znany – dodał. – Zatem najwyższy czas, żeby stał się pan znany – uśmiechnął się profesor. – Jak długo to potrwa? Mam na myśli część oficjalną. – Myślę, że nie więcej niż półtorej godziny... Zależy, jak długo będzie pan mówił. – Co pan powiedział? Ja mam coś mówić? – zdziwił się David. – Pan nie ma pojęcia, jakim jestem złym mówcą. – Mam jednak nadzieję, że nie będzie mi pan miał za złe, że tak to zorganizowałem. – Niech pan się nie przejmuje – uśmiechnął się Fastman – jakoś sobie poradzę. Albert von Riddagshausen wypił trochę kawy, odstawił filiżankę i podniósł głowę. – Jestem ciekaw, co skłoniło pana do odwiedzin naszego skromnego uniwersytetu? – zapytał profesor. – Zakładam, że nostalgia. – Może częściowo... Wie pan, mój przyjaciel Bili Harley, poznał go pan przed miesią- cem, opowiadał mi dużo o tym kraju. Pokazał mi kilka zdjęć. Był zachwycony Europą, a przede wszystkim Republiką Federalną Niemiec. – Jako Niemiec z przyjemnością słucham takich słów. – Bill odniósł wrażenie, że w Europie wyraźniej odczuwa się wolność osobistą niż u nas, w Stanach, że ludzie są jakby lepiej traktowani... a jeśli chodzi o system socjalny, to na prawdę nie ma porównania. Również politycznie, jak mówił Bili, normalny człowiek nie czu- je takiej presji państwa. Jestem tu jednak zbyt krótko, żeby cokolwiek na ten temat powie- dzieć. Wiem natomiast, jak wygląda to u nas. Na przykład taka wojna w Wietnamie... – Hm, w naszych kręgach wiadomo, jaki jest pański stosunek do tych spraw. Tak... nie wszystko złoto, co się świeci... – westchnął profesor i David nabierał coraz większej pewno- ści, że przyszedł on z czymś konkretnym, nie tylko porozmawiać. – Niech mi pan wierzy, panie doktorze, polityka jest bezlitosna! Wystarczy, że zrobi pan jeden błąd i da pan powody do szantażu, a na pewno zostanie to wykorzystane... – słyszał Fastman głos profesora. – Zna pan to z własnego doświadczenia? – zapytał David z udawanym roztargnieniem. – O! Przepraszam, byłem pewnie za bezpośredni. – Nie! Nie, panie doktorze, nie! – odpowiedział niepewnie von Riddagshausen. – Nie ma pan też powodu mnie przepraszać. Sam w końcu zacząłem temat, a w tym kraju, jak pan wie, nietrudno o byle pretekst, żeby ktoś mógł mieć pana w ręku. – Co ma pan na myśli? – zapytał Fastman szybko. – Mam nadzieję, że nie ma pan przykrych doświadczeń z szantażem... Profesor chrząknął i Fastman nie miał w tym momencie już żadnych wątpliwości, że Albert von Riddagshausen... O, nie! Przeraził się David. Chyba nie został rozpoznany przez profesora!? – Napije się pan jeszcze kawy? – zapytał. – Z przyjemnością. Fastman wstał i poszedł do kuchni. Chciał zyskać na czasie i przemyśleć taktykę pro- fesora. Najwyraźniej próbuje wybadać, ile on, Fastman, wie o nim i o jego przeszłości, pomy- ślał David. Ta wzmianka o polityce i szantażu tylko to potwierdza. – Wie pan, panie doktorze – westchnął von Riddagshausen po powrocie Davida z kuchni z dwiema pełnymi filiżankami kawy – w tym kraju mężczyzna w moim wieku, bę- dący do tego profesorem, nie może być pewny, czy ktoś nie sfabrykuje jakichś oszczerstw, którymi mógłby go zaszantażować. Sądzę, że wie pan, o czym myślę... to były okropne cza- sy... nikt nie mógł być po prostu sobą. – Ach, panie profesorze – wszedł mu David szybko w słowo. – Opowiadać można du- żo! Jednak złe czyny trzeba udowodnić. – Ludzie sprawujący władzę mają możliwość fabrykowania dowodów, jeśli chcą. Zwycięzca ma zawsze rację. – Dlaczego właściwie rozmawia pan ze mą na ten temat? – Davidowi spadł kamień z serca. Von Riddagshausen nie mógł go rozpoznać, stwierdził. Inaczej nie mówiłby o fabrykowaniu dowodów. – Zaczynam przypuszczać, że moja obecność tutaj ma z tym coś wspólnego. Czy ma pan na myśli coś konkretnego? Czy ktoś chciałby pana wykorzystać do wyciągnięcia ode mnie jakichś informacji? – Coś w tym rodzaju... ale nie tak, jak pan przypuszcza, panie doktorze. Mam pe- wien... jakby tu powiedzieć... mam pewien problem... Niech mnie pan źle nie zrozumie, ale chociaż znamy się tak krótko, wydaje mi się pan bardzo sympatyczny... i jeśli chodzi o pańską przeszłość... myślę o tej... tu... wtedy... Mogę tylko przypuszczać... – Nie bardzo rozumiem – wtrącił Fastman. – Wtedy byłem dzieckiem, więc nie mogły istnieć między nami żadne układy towarzyskie, które byłyby dzisiaj wiarygodne i ewentualnie pozwoliłyby pana obciążyć... jeśli o tym pan myśli... Albert von Riddagshausen błądził wzrokiem w przestrzeni zatrzymując go bezcelowo na różnych przedmiotach. – Mimo to mógłby mi pan pomóc – powiedział szybko von Riddagshausen. – Oczywi- ście, jeśli uwierzy pan, że to, co panu opowiem, jest prawdą... – Jak dotąd nie mam powodów panu nie wierzyć. – Dziękuję! – Za co? Jeszcze nic nie zrobiłem! – Za gotowość wysłuchania mnie – Albert von Riddagsłiausen wypił resztę kawy z filiżanki i odstawił ją na stolik. – Wszystko zaczęło się od tego, że... Przerwał mu dzwonek telefonu. David podniósł słuchawkę. – Halo – odezwał się. – Halo, dzień dobry, tu Monika Riddagshausen. Mój mąż jest u pana, prawda? – Tak, czy poprosić? – Proszę. – Fastman położył słuchawkę na stoliku obok aparatu i zwrócił się do swo- jego gościa – Żona do pana. – Halo, Monika?... Nie mam pojęcia, kto to może być... Dobrze, połącz proszę, jeśli jest taka uparta!... Tak, oczywiście, po rozmowie przyjdziemy na obiad. – Tak, proszę, tu Al- bert von Riddagshausen – powiedział spokojnym głosem... Kim pani jest?... Niestety, nic mi to nie mówi... – Twarz profesora zaczerwieniła się w mgnieniu oka i zaraz potem zbladła. – Jak proszę?... Skąd mnie pani zna?... Dobrze, o szesnastej! Albert von Riddagshausen położył słuchawkę na widełki. Chwilę milczał, po czym zwrócił się do Davida: – Musimy naszą rozmowę odłożyć do wieczora. Żona mówi, że obiad jest już prawie gotowy, a później, jak pan pewnie słyszał, muszę na krótko wyjść. Na pewno nie potrwa to długo. Rozdział 11 Korowsky wyciągnął z kieszeni wymiętą paczkę Marlboro, wyjął papierosa i zapalił. Po pierwszym zaciągnięciu dostał ataku kaszlu. Skrzywił się ze wstrętem. Ten kurewski ból głowy, pomyślał i zdusił papierosa w popielniczce. Czemu dał się namówić jeszcze na bran- dy? Gdyby został przy whisky, czułby się teraz dobrze. Był tego pewny! Powinien pamiętać słowa polskiego dziadka, który mówił, że jeśli się pije wódkę, a dziadek jak pił, to pił bardzo dużo, to trzeba przy wódce zostać! Jak to dziadek mówił? Próbował sobie przypomnieć. Aha, żeby zawsze pozostać przy jednym: Cokolwiek byś robił, zakończ tym, czym zacząłeś, mój synu, i nie zapomnij, że wódka to dar Boży i należy ją pić z natchnieniem. Zapamiętaj na zaw- sze, że Ruscy chleją, my, Polacy pijemy! To wielka różnica, mój synu, brzmiało jeszcze teraz w uszach Korowsky’ego. Musiał więc cierpieć, bo nie został przy jednym. Bolały go uszy, najwyraźniej zaczęli podchodzić do lądowania. Wyjrzał przez okienko i po chwili rzucił okiem na zegarek. Wskazówki pokazywały dokładnie siódmą! To przecież niemożliwe, żeby o siódmej rano było już tak jasno... mamy, do cholery, listopad, zaklął w duchu i potrząsnął swoją omegą, po czym przyłożył ją do ucha... Ten pieprzony alkohol! Tu jest przecież sześć godzin później! Odwrócił głowę w kierunku Browna i zobaczył jego roześmianą twarz. – Co jest? – zapytał Danny – Dochodzi pierwsza. – Właśnie też to stwierdziłem, palancie. – Powinieneś zobaczyć swoją twarz – Brown wybuchnął gromkim śmiechem. – I co z tego? – Wyglądasz jak miech akordeonu, który ktoś próbuje na siłę wyprasować – śmiech Browna był jeszcze intensywniejszy. – Uważaj, żebym nie wyprasował twojej czarnej gęby! W tym momencie maszyna uderzyła w ziemię z olbrzymią siłą i zaczęła ostro hamo- wać. Korowsky z lękiem wyglądał przez okienko. Brown zauważył jego stan. – Nie bój się, Danny – powiedział. – Gdyby to było lądowanie na brzuchu, to zarzy- gałbyś już cały samolot. – Ty się nie śmiej! Mnie jest naprawdę cholernie niedobrze – Korowsky’emu kręciło się w głowie, jakby znowu był pijany. – Zaczekaj, aż wyjdziemy, pod gołym niebem rzyga się o wiele przyjemniej. – A gdzie jesteśmy? – W Timbuktu, mój drogi. Nasza firma zmieniła zdanie i wysłała nas na urlop... – Panowie – w głośnikach rozległ się głos dowódcy maszyny – wylądowaliśmy wła- śnie na lotnisku US Air Force we Frankfurcie nad Menem. – Ty burku jeden! Myślałeś, że dam się zrobić w balona? – Już dobrze się czujesz? – Jak jeszcze dłużej będziesz pieprzył głupoty, to znowu zrobi mi się niedobrze. – No, to wysiadamy. Świeże powietrze nam nie zaszkodzi. Około trzystu metrów od maszyny, z której właśnie wysiedli, Danny zauważył dużego czarnego mercedesa. Z auta wyszedł mężczyzna w mundurze i skierował się w ich stronę. – Z pewnością Mr. Brown i Mr. Korowsky – powitał ich. – Tak, ja jestem John Brown, a to mój partner Daniel Korowsky. – Nazywam się McRoy i jestem adiutantem generała Lane’a. Proszę, wsiadajcie pa- nowie – powiedział mężczyzna otwierając drzwi mercedesa. Korowsky i Brown zajęli miejsca na tylnim siedzeniu i samochód ruszył. Piętnaście po pierwszej znaleźli się w małym biurze przy gabinecie generała. On sam stał już w drzwiach. Bez oficjalnego wojskowego powitania uściskał Browna. Brown przedstawił generałowi Danny’ego nie tylko jako swego partnera, lecz także jako przyjaciela. – Twoi przyjaciele, Johnny, prawie natychmiast stają się moimi przyjaciółmi – powie- dział Lane i podał rękę Danny’emu. – Myślisz, Johnny, że ten młokos oczekuje, że będę mu mówił na pan? Jak ci na imię? – zwrócił się teraz do Danny’ego. – Danny – odpowiedział Korowsky lekko zmieszany. Po raz pierwszy w życiu stał oko w oko z generałem. – To dla mnie zaszczyt móc pana poznać, sir! – Jedzenie proszę za piętnaście minut – Lane zwrócił się do adiutanta. I nie czekając na odpowiedź wskazał ręką w kierunku swego gabinetu. – Wszystko jest bardzo skomplikowane – zaczął generał, gdy zajęli miejsca w wielkich wytartych fotelach. – Ta delikatna sprawa rozbudziła wielkie ambicje absolutnie wszystkich zainteresowanych. To po pierwsze. No i mamy walkę wszyscy przeciw wszystkim, jak konkurencja w gospodarce czy handlu. W grę wchodzi tu jeszcze szansa błyskotliwej ka- riery na rzeczywistym i, co tu gadać, olbrzymim znaczeniu politycznym całej sprawy. Każdy próbuje więc się nią zająć i działać na własną rękę. Spowodowało to chaos w koordynacji ze służbami wywiadowczymi naszych sojuszników. I stała się rzecz bardzo dziwna, nasze rządy nie próbują się nawet porozumieć. Ci panowie na górze śmieją się w kułak, bo te personalne rozgrywki doprowadzą do szybkiego rozwiązania, a o to im chodzi! Ile to kosztuje i ilu ludzi się przy tym przekręci, jest tym skurwysynom od rządzenia absolutnie obojętne... – A po drugie? – zapytał Brown. – Nie skończyłem, John – żachnął się Lane. – Po drugie, główną rolę w tym przedsta- wieniu gra żółtodziób nie mający zielonego pojęcia, że stoi przed wybraną publicznością na scenie jej własnego teatru decydującego o wszystkim, co dzieje się w tak zwanym cywilizo- wanym świecie. – Ma pan tu na myśli Fastmana, sir? – wtrącił się Danny. – Dlaczego uważa pan, że Fastman to żółtodziób? – Tak, Danny – odpowiedział Lane. – Mam na myśli Fastmana. Lane popatrzył na zegarek. – Idźcie do kantyny! Na pewno jesteście głodni. Resztę omówimy później. Widzimy się tu u mnie – zerknął znowu na zegarek – powiedzmy o wpół do trzeciej! Nie rób takiej zmartwionej miny, John – spojrzał na Browna – myślisz, że nie widzę waszego zmęczenia? Ale nie mamy wyboru. Nim zakończymy ten temat, mamy przed sobą kawałek ciężkiej robo- ty. Potem się zabawimy. Możesz swemu kumplowi opowiedzieć, John, że ja nie tylko wiem, jak się pracuje, ale też jak się świętuje... no, to spadajcie chłopaki – Lane pokazał ręką w stronę drzwi. Było dokładnie wpół do trzeciej, kiedy Danny i Brown weszli po raz wtóry do znane- go już im pomieszczenia biurowego prowadzącego do gabinetu generała. Adiutant wskazał ręką na drzwi i powiedział z uśmiechem: – Wejdźcie panowie. Pan generał rozmawiał właśnie z Waszyngtonem, ale powie- dział, że mam panów wpuścić. Tylko panów – dodał. – Co podać do picia? Korowsky chciał kawę, a Brown herbatę. – Podaję natychmiast! – powiedział adiutant i otworzył drzwi gabinetu. – Wchodźcie, chłopaki, wchodźcie – Lane wskazał ręką na fotele. – Mamy do omó- wienia kilka ważnych punktów przed podjęciem decyzji. A będzie to bardzo ważna decyzja, dlatego musimy uwzględnić możliwie wszystkie aspekty. Nie muszę się powtarzać, bo wszy- scy wiemy, że stawka jest bardzo duża. I to nie tylko w sensie politycznym – Lane przerwał na chwilę, popatrzył na Danny’ego i jakby się zawahał. Za chwilę miał znów minę pewnego siebie człowieka. – Moje zdanie na temat polityków znasz, John, i wiesz, że nie byłem nigdy gotów niczego ryzykować dla tych kutasów. A już na pewno nie życia moich ludzi. Wy obaj jesteście teraz moimi ludźmi i gra zaczyna być bardzo niebezpieczna. Właśnie rozmawiałem z Waszyngtonem i otrzymałem nieograniczoną swobodę podejmowania decyzji dotyczących całej operacji. Zacznijmy więc punkt po punkcie! Lane podniósł głowę i popatrzył w sufit, jakby szukał tam informacji mogących mu w czymś pomóc. – Fakt, że o wycieczce Fastmana dowiedzieliście się podsłuchując Iwanów, potwier- dza tylko, że zainteresowani są wynikami jego pracy naukowej. Nasz człowiek z Berlina Wschodniego zameldował właśnie coś bardzo ważnego. Moskwa dała rozkaz zajęcia się sprawą Fastmana pewnej agentce KGB o nazwisku Nadia Tereszenko. Jest to agentka naj- wyższej klasy, działająca tu od około dziesięciu lat. Ponieważ do tej pory nie udało nam się jej zidentyfikować, chociaż wiemy o jej działalności prawie wszystko, będzie to wasze zada- nie. Większej szansy niż teraz jeszcze nie mieliśmy, bo wiemy, jakie ma zadanie, zanim jesz- cze zabrała się poważnie do roboty. – Czy córka profesora von Riddagshausena może wchodzić w grę? – zapytał Danny. – Co ci przyszło do głowy? – Lane był zaskoczony. – Nie byłby to pierwszy przypadek, że ojciec i córka zajmują się czymś podobnym. Nawet jeśli dla różnych zleceniodawców. – Nie, to wykluczone. Sara von Riddagshausen jest za młoda, żeby od dziesięciu lat siedzieć w interesie. Poza tym nie jest Rosjanką – powiedział Lane przekonującym głosem. – Proszę mi wybaczyć, sir – Danny był nieco speszony, ale nie dawał za wygraną. – Czy nie powiedział pan przed chwilą, że tożsamość Nadii Tereschenko nie została nigdy usta- lona? A ruska agentka też nie musi byś Ruską. Ludzie pracujący dla nas na całym świecie to też rzadko kiedy Amerykanie. – Masz rację, drogi chłopcze. Mimo wszystko córka profesora nie wchodzi w rachubę. Ma dwadzieścia sześć lat, a więc jest zdecydowanie za młoda. Powiedziałem przecież, że Te- reszenko działa tu od dziesięciu lat... – Stokrotnie przepraszam, sir, że znów panu przerywam – Danny poczuł się nagle rozkojarzony. Wyjął papierosa i popatrzył na generała pytającym wzrokiem. – Jasne, pal! W moich pomieszczeniach i w dodatku w mojej obecności palenie tyto- niu i picie alkoholu to prawie obowiązek – zaśmiał się Lane. – Zdaje mi się, że chciałeś coś powiedzieć. – Właśnie – Danny zapalił. – Czy nie uważa pan, sir, za prawdopodobne, że nazwi- skiem Nadia Tereszenko może posługiwać się wielu agentów... w miarę potrzeby... albo, że może to być nazwa jakiejś jednostki operacyjnej? I może właśnie dlatego nie udało się wam do tej pory jej zdemaskować. Ponieważ Nadia Tereszenko po prostu nie istnieje. Danny uspokoił się. Nabrał pewności siebie. Zauważył, że Lane nawet nie próbował ukryć zakłopotania. – Brawo, Danny! Brawo! – powiedział w końcu głośno Lane. – Mimo to wykluczam Sarę von Riddagshausen. – A to dlaczego? – zapytał milczący dotychczas Brown. Jak zawsze jesteś uparty, Jack. – Nie jestem i nigdy nie byłem uparty. Wiem tylko, że tylko dyskusja z użyciem lo- gicznych argumentów, nawet jeśli są one kontrowersyjne, może doprowadzić do prawidłowe- go rozwiązania. Lane wyjął cygaro z blaszanego pudełka leżącego na biurku. Pokręcił je między pal- cami, opukał mocno o blat biurka. Odciął końcówkę, włożył do ust i zapalił. Widać było, że sprawia mu to dużą przyjemność. – Gdyby córka profesora von Riddagshausena pracowała dla Wańków, to powiedzia- łaby im wcześniej o podróży Fastmana do Frankfurtu nad Menem, a nie w ostatniej chwili. Fastman nie zaskoczył zapewne jej ojca z dnia na dzień. – Myślisz, że Ruscy nie wiedzą, że ich podsłuchujemy, Jack? – zapytał Brown jakby od niechcenia. – Oni przecież robią to samo. – No i co z tego, że wszyscy to wiemy? – Może specjalnie podesłali nam tę informację w ostatniej chwili – Brown podrapał się po swojej łysej głowie. – Po jakiego wała? – zapytał Lane z uśmiechem prowokatora. – Cholera wie. Nie chciałbym tylko pochopnie czegoś wykluczyć, czego może nie na- leży wykluczać. Zastanów się! – ciągnął. – Jeśli tak jest, jak na to wygląda, nagle wszystko zaczęłoby składać się do kupy. Rozmowa podsłuchana przez naszych chłopaków, od której zaczęła się cała akcja, prowadzona była z Seattle. Jeśli w takim razie Ruscy wiedzieli rzeczy- wiście dużo wcześniej o zamiarze Fastmana, to jest to całkiem możliwe, że informacja dla ruskiego agenta z Seattle przyszła stąd, z Niemiec. A zatem córka profesora von Riddagshau- sena jako ruska agentka jest tak samo prawdopodobna jak córka każdego innego profesora czy kierowcy autobusu, słowem, jak każda inna osoba. Czy jest ona ogniwem jakiejś sieci, to już inna para kaloszy... Cały czas zakładamy, że Tereszenko nie jest osobą fizyczną. Osobi- ście nie wierzę, żeby panienka von Riddagshausen była ruską agentką, ale sprawdzić trzeba! – Okay – zgodził się Lane. – Jeden punkt mamy za sobą. – Generał podniósł głowę i zamknął na chwilę oczy. – Następny jest o wiele bardziej skomplikowany. W najbardziej niekorzystnych okolicznościach Fastmana trzeba będzie zlikwidować, to jasne. Niestety we wszystkich pięciu przypadkach... – Co? Fastmana zlikwidować? Kto? Jakie pięć przypadków? – Brownowi plątał się ję- zyk. – Jack! Pojebało ci się w głowie? Powiedz, że to nieprawda... Jack! Przyznaj, że przez chwilę miałeś wodę pod czaszką... Jack! Słyszysz mnie? – Słyszę cię, John! Ale co ci mam powiedzieć? Ani nie mam wody pod czaszką, ani nie pojebało mi się w głowie! – powiedział spokojnie Lane. – To, niestety, prawda. Nasz młody geniusz znajduje się u Ruskich na liście do odstrzału. I to są nasze dwa pierwsze przy- padki, o których chciałbym teraz pogadać – Lane przerwał i wciągnął mocno powietrze do płuc. – Przypadek numer jeden. Ruski dostaną, czego chcą, czyli rozwiązany przez Fastmana problem nadprzewodnictwa w wysokich temperaturach. Źle dla nas, dobrze dla Iwanów. Fastman jako Amerykanin pracuje dalej dla swego kraju, co dla Ruskich znaczy, że mają wprawdzie to, czego chcieli, nie są jednak jedyni. Wniosek z tego prosty. Fastman musi prze- stać istnieć, bo żyjący Fastman oznacza kontynuację pracy nad problemem, w którym jest najlepszy, czyli w krótkim czasie Ruscy są znowu za nami – Lane przerwał i nalał wody do szklanki ze stojącego na stoliku dzbanka. – Przypadek numer dwa. Ruski nie osiągną celu. Dobrze dla nas, źle dla nich. Los Fastmana jest jasny! Jak Fastmana nie będzie wśród ży- wych, kalkulują Ruski, wtedy nadgonią dziesięcioletnie opóźnienie w stosunku do nas. – Dobrze, to dwa przypadki – wtrącił się Danny – a trzy pozostałe? – Dwa następne są identyczne. Tylko nasz przeciwnik nazywa się inaczej, a mianowicie – westchnął Lane – Wielka Brytania. – A przypadek numer pięć? – zapytał Brown. – Przypadek numer pięć to my – powiedział cicho generał. – Nie możemy pozwolić sobie na żaden z czterech przypadków. Ale jeśli przestaniemy panować nad sytuacją i sprawa wymknie się nam spod kontroli... – Lane wstał, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i podszedł wolno do mapy świata, wiszącej na ścianie za jego biurkiem. Przejechał palcem przez granice USA i dodał głośno: – Chłopaki, będę robił wszystko co w mojej mocy, żeby przypadku piątego nie było. Czy Fastmanowi to pomoże? Musimy przetransportować go do domu. To jego jedyna szansa. Tylko w domu możemy zapewnić mu bezpieczeństwo. – Jack! Jak ty możesz tak spokojnie o tym mówić? – zapytał Brown podenerwowanym głosem. – Kto ma skrupuły w walce, ten ją przegrał, nim się zaczęła! Choćby z tego względu nie mam żadnych skrupułów, gdy muszę wyłączyć przeciwnika. Ale Fastman nie jest moim przeciwnikiem! – Brown najwyraźniej nie był w stanie opanować zdenerwowania. Na jego czarnym czole pojawiły się olbrzymie krople potu. – Nie jestem wcale spokojny, John! – Lane podniósł głos. – Jestem tylko rzeczowy. Jedyne, co możemy zrobić, to próbować Fastmana osłaniać i bieg sprawy kontrolować – ge- nerał zmrużył oczy. – Zrozum, John! To jest zwykły interes. Interes polegający na tym, żeby chronić nasz kraj, a to wiąże się z ofiarami. To nic nowego, że iluś ludzi traci życie dla dobra kraju. – To w takim razie zaczynam mieć szacunek do mafii – w głosie Browna słuchać było nieskrywaną, a nawet podkreśloną agresję. – Oni mają przynajmniej twarz i honor. Oni likwi- dują tylko wrogów. Swoich zawsze bronią! A nasi wspaniali politycy są gotowi odstrzelić swojego człowieka, w dodatku bardzo wartościowego. I to tylko dlatego, żeby nie pracował dla kogoś innego. Kto jest w końcu właścicielem własnego mózgu? Człowiek czyjego rząd? Jeśli rząd jest dzisiaj właścicielem mojego mózgu, to jutro może wpaść na pomysł, żeby dys- ponować moim kutasem i w przypadku politycznej konieczności zwiększenia przyrostu natu- ralnego kazać mi robić dzieci... ach, zostawmy to – Brown westchnął ostentacyjnie. – A kto miałby Fatsmana załatwić, jeśli nastąpi przypadek numer pięć? Komu dasz rozkaz, Jack? – Od kiedy masz skrupuły, John? – zapytał spokojnie generał. – To jest w końcu nasza robota. Co ja myślę o politykach, to wiesz, nie muszę się powtarzać, ale teraz to już tak pie- przysz, że od słuchania można złapać trypra w uszach. Możesz mi jeszcze raz wytłumaczyć, co chciałeś powiedzieć? Ale teraz jasno! – Tak! Chciałem powiedzieć, że jestem przeciwny likwidacji Fastmana i takiego roz- kazu nie wykonam! I jestem pewien, że Danny podziela moje zdanie – Brown obrócił twarz w kierunku Danny’ego i zapytał: – Nie, Danny? – Zwrócił się znowu do generała: – Nie jeste- śmy mordercami! Nie, Jack! Ja nie mam skrupułów! Muszę tylko widzieć sens! Muszę też rozumieć, dlaczego mam coś zrobić. – Brown znów zwrócił się do Danny’ego: – Nie ma obaw, Danny! Lane jest przyjacielem i należy do mniejszości, mianowicie do ludzi, z którymi da się jeszcze pogadać, i to nie tylko o dupach! – Zgadza się John! – Lane uśmiechnął się i wrócił do swojego biurka – jestem twoim przyjacielem. Jestem pewien, że znajdziemy jakieś rozsądne rozwiązanie. Nie mówiąc już o tym, że takie rozkazy wydaje wyłącznie Jeff Langley, a nie ja. Moim zadaniem jest chronić nasz kraj! I tak długo, jak Fastman stoi po naszej stronie, jest też elementem naszego kraju, a więc muszę go chronić! Zrozumiano? Chronić! Nie likwidować! Przedtem chciałem tylko, żebyście zdali sobie sprawę z powagi sytuacji i z konsekwencji, gdybyśmy stracili kontrolę. Byłaby to pętla na szyję Fastmana! I temu musimy zapobiec! Ku zadowoleniu Korowsky’ego generał rozlał Jacka Daniels’a do szklaneczek stoją- cych na stoliku. – Najlepszy napój pod słońcem – powiedział Lane z dumą w głosie. – Pochodzi z tego samego miasteczka co ja, Lynchburg, Tennesse. Nic dziwnego, że tyle pije, skoro pochodzi z miasta prohibicji, pomyślał Korowsky – Danny, masz coś na wątrobie? – Generał zauważył intensywne spojrzenie Dan- ny’ego. – Nie, nie, sir – Danny wrócił do rzeczywistości. – No pewnie, że ma coś na wątrobie – wtrącił się niespodziewanie Brown, podniósł się ze swego fotela i szybko podszedł do Danny’ego. – Wstawaj! – rzucił. Danny wstał automatycznie nie mogąc pojąć tego nagłego pośpiechu Browna. Jeszcze bardziej zaskoczyło go, kiedy Brown objął go swoimi wielkimi łapami i mocno uścisnął. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Danny! – powiedział i zaczął śpiewać Happy birthday to you... Lane dołączył. – Ile lat skończyłeś? – zapytał Lane i uścisnął Danny’emu dłoń. – Trzydzieści trzy, sir! – To jeszcze jesteś po ochroną młodzieży – Lane podniósł szklaneczkę i dodał: – Sto lat, Danny! – A teraz wracamy do roboty – powiedział Lane dziesięć minut później. – Musimy zrobić wszystko, żeby Fastmana trzymać z dala od Ruskich i Brytyjczyków. Uważam Brytyj- czyków za znacznie niebezpieczniej szych od Ruskich. Po pierwsze, technologicznie stoją o wiele wyżej i szybciej mogą wprowadzić coś tak skomplikowanego w życie. My potrzebu- jemy na to około dwóch lat i tyle też Brytyjczycy... pod warunkiem, że zdobędą rozwiązanie Fastmana. Ruskim zabrałoby to co najmniej pięć lat, o czym sami wiedzą. Poza tym Brytyj- czycy nas nienawidzą i nigdy nie chcą podjąć rozmów, jeśli naszej strony nie reprezentuje ktoś, kto jest przypadkowo absolwentem Oxfordu albo Cambridge. A Ruscy nam zazdroszczą i zawsze chcą rozmawiać, a co ważniejsze, dotrzymują danego słowa. Gdyby naszym proble- mem byli tylko Ruscy, to gotów byłbym pogadać z Saszą Kurelinkowem. Co prawda wolał- bym tego uniknąć... z dwóch zasadniczych powodów. Bo po pierwsze, takie spotkanie jest cholernie drogie. Nic nie ma za darmo, a Ruscy za każdą przysługę żądają innej, o wiele większej, czego nasi politycy nie lubią. W tej sprawie nie byłoby problemów, ale jak można mieć coś za darmo, to po cholerę płacić. Po drugie, spotkanie z nim kosztuje dużo zdrowia... – Zdrowia? Co ma pan na myśli, sir? – zdziwił się Danny. – Podczas spotkania z Ruskim musisz z nim wypić. Nie mniej niż litr czystej wódy na głowę, a to cholerna ilość. Inaczej jesteś dla nich niepoważnym, a co jeszcze ważniejsze, nie- wiarygodnym partnerem. – Niepoważnym? Niewiarygodnym? Naprawdę? – Danny przypomniał sobie powie- dzenie dziadka, że Rosjanie chleją, Polacy piją. – Ja też lubię wypić, ale taka ilość chyba by mnie zabiła. – Musisz w życiu jeszcze trochę się nauczyć, chłopcze – rzekł Lane po ojcowsku. – Politycy to też tylko ludzie. My jesteśmy narzędziami. To smutne, ale jeśli zdasz sobie z tego sprawę, jesteś już o szczebel wyżej i możesz trochę sam sterować – zaśmiał się Lane. – Na początku lat pięćdziesiątych w Korei pokój też zawarto szybciej, niż się tego spodziewano, bo nasi generałowie spędzali z ruskimi i polskimi generałami wieczory mocno zakrapiane polską i ruską wódką. A tamci należeli do międzynarodowej komisji pokojowej. Albo taka Austria. Nie podzieliła losu innych krajów wyzwolonych przez Iwana i została po wojnie wolna, bo Nikita Chruszczow, który był wtedy tam komisarzem, przejebał zakład z Bruno Kreisky’m, który jako socjaldemokrata reprezentował Austrię. – A o co się założyli? – zapytał Danny zdziwionym głosem. – Po każdym oficjalnym spotkaniu odbywała się oczywiście popijawa... Już wiesz, Danny... po to, żeby być wiarygodnym i poważnym człowiekiem... Obaj mieli piekielnie mocne głowy. Kiedyś zaczęli się sprzeczać, kto ma mocniejszą, i ponieważ nie mogli się do- gadać, Kreisky zaproponował zakład polegający na tym, że kto pierwszy padnie, ten przegra. Ceną była wolność Austrii. – To rzeczywiście prawda? – Danny nie wierzył własnym uszom. – Nie byłem przy tym, ale tak się opowiada w najwyższych kręgach politycznych. Ale chłopcy, do rzeczy! Następny punkt to osoba profesora Alberta von Riddagshausena. Jak do- tąd, nie wiemy o nim nic! Choć tutejsza Federalna Służba Informacyjna dała nam do dyspo- zycji pięćdziesięciu ludzi z Federalnego Urzędu Kryminalnego, było po prostu za mało czasu. Wiemy tylko, że ten człowiek nie ma przeszłości przed 1945 rokiem, kiedy to rozpoczął stu- dia doktoranckie. Jest jeszcze kilka niepotwierdzonych danych z życiorysu znajdującego się u jego pracodawcy czyli na uniwersytecie. – Gdzie studiował? – zapytał Danny. – W Anglii. Tam uzyskał stopień doktora. – Wyjaśniałoby to jego znajomość z Clarkiem – stwierdził Korowsky. – A ile ma lat? – Pięćdziesiąt cztery. Czemu pytasz? – To znaczy, że zaczynając studia w Anglii miał trzydzieści lat. Dość późno, nie sądzi pan, sir? A kiedy je ukończył? – Danny pomyślał chwilę, po czym ciągnął dalej: – Wygląda na to, że mamy do czynienia z jeszcze jednym geniuszem. Od kiedy jest profesorem? – Od jedenastu lat. – W ciągu trzynastu lat udało mu się zrobić doktorat, habilitację i zostać profesorem uniwersytetu – dokończył Danny. Lane wstał i podszedł do Korowsky’ego. Poklepał go po ramieniu i powiedział: – Brawo, młodzieńcze! I w tak błyskotliwą karierę nie chce ci się wierzyć! – Właśnie, sir! – Przestań wreszcie z tym sir, bo zacznę mówić do ciebie proszę pana. – W porządku, panie generale! – Przestań! Mów do mnie Jack! – To dla mnie wielki zaszczyt, sir! Lane nalał jeszcze po szklaneczce i stuknął się z Danny’m. – No więc Danny, koniec z sir! Od teraz Jack! – W porządku, Jack! – No to dedukuj dalej, Danny, niewykluczone, że jest to droga, która nas dokądś do- prowadzi. – Żeby robić doktorat w Londynie, musiał gdzieś przedtem studiować... – Danny! – krzyknął Lane – jeśli to miałby być pierwszy poprawny krok, to zrobili- śmy go dzięki twojemu logicznemu myśleniu. Lane zawołał adiutanta i polecił mu wyszukanie numeru telefonu Harryego Greana z Londynu. – Musi być w szafie z aktami sprzed 1956 roku – dodał i zwrócił się teraz do nich obu: – Harry studiował u nas w Stanach i po powrocie do Anglii był dość grubą rybą w Scotland Yardzie, zanim nie został ranny. Chłopcy, on jest nasza szansą! Po niespełna pięciu minutach zadzwonił telefon. – Halo – zgłosił się Lane. – To ty Harry? Tu Jack... Co? Już wiesz? Jasne, przecież mój adiutant połączył mnie z tobą. Jak ci leci, stary?... Mam do ciebie wielką prośbę, potrze- buję mianowicie kilku informacji dotyczących niejakiego Alberta von Riddagshausena... Nie, Harry – głos generała był odrobinę zniecierpliwiony. – Nie wystarczy, jak zaczniesz w poniedziałek. Muszę mieć te informacje jeszcze dzisiaj. Koszty nie grają absolutnie żadnej roli... Naprawdę nie! Obiecuj, ile chcą i nie targuj się... Nie, nie mamy na to czasu. A tak na marginesie, to nie widzieliśmy się wiele lat. Musimy to nadrobić... Przepraszam, że tak cisnę, ale sam wiesz, jak to jest. Ty masz teraz dobrze, stary, możesz zająć się swoimi różami... w porządku, Harry... Dziękuję... Na pewno się zrewanżuję... pozdrów Marthę... okay, do usły- szenia – Lane odłożył słuchawkę z zadowoloną miną. – Czy ja będę mógł jeszcze kiedyś ho- dować róże? – Mam pomysł – rzucił Danny. – Nadawaj, Danny – odparł Lane. – Pytanie tylko, czy Fastman zechce współdziałać. Jeśli tak, to mógłbym grać rolę je- go kumpla z czasów studiów, przebywającego przypadkowo w Europie. Dawałoby to możli- wość przebywania z nim bez wzbudzenia podejrzeń. Przy okazji mógłbym mieć na oku có- reczkę profesora i sprawdzić, czy przypadkiem nie pomaga ojcu w jego pracy dla Brytyjczy- ków, która zdaje się być więcej niż pewna. – Jeśli twoje aktorskie zdolności są na tym samym poziomie co zdolność logicznego myślenia, to nie mam wątpliwości, że się uda – krzyknął z zachwytem Lane. – Co ty na to, John? – zwrócił się do Browna. – Pomysł doskonały, choć może być niebezpieczny. Ktoś z nas musi się tego podjąć – Brown mówił cicho. – Najchętniej sam bym to wykonał, ale jestem za stary, żeby grać rolę kumpla Fastmana ze studiów. – Czemu najchętniej zrobiłbyś to sam, Johnny? Nie wierzysz w moje aktorstwo? – Przeciwnie Danny! Wierzę, ale... ach, zostawmy to! – Co? Nie wierzysz, że w razie czego sam potrafię się obronić? Tak dobrze jak ty? – Wierzę, Danny! Ale mimo wszystko boję się o ciebie... Rozdział 12 – Myślałaś o jakiejś konkretnym miejscu? – zapytał Fastman Sarę. Stali właśnie przed domkiem gościnnym, gdzie byli umówieni. – Czemu pytasz? – Bo chętnie obejrzałbym tę część miasta, w której kiedyś mieszkaliśmy. Może odnaj- dę miejsce, w którym stał nasz dom, odebrany nam ot, tak... Przepraszam, Saro! I znowu za- czynam zamęczać cię swoją przeszłością. – Przecież teraz twoja kolej... Chciałeś mi coś opowiedzieć... nawet już zacząłeś... w kawiarni, kiedy pojawił się ten bałwan z samolotu, a potem Sabina z Amuarem. – Opowiedzieć, Saro, opowiedzieć! – David położył rękę na jej ramieniu – a nie za- męczać! – To przecież nie jest zamęczanie! Z tą przeszłością musimy niestety jeszcze jakiś czas żyć. Twojej wprawdzie jeszcze nie znam, mam jednak nadzieję, że mi ją opowiesz, na- wet o to proszę. Nie będę cię, broń Boże, naciskać, ale proszę cię, nie mów już nigdy, że mnie zamęczasz! Twoja przeszłość jest właściwie też i naszą... Fastman chwycił rękę Sary i trzymał ją mocno. – Saro, mam z tym ogromny problem! Minęło już ponad dwadzieścia lat, ty należysz do nowego pokolenia. Naprawdę nie czuję się z tym dobrze – Fastman ciągle jeszcze trzymał rękę Sary – że to właśnie ja wciągam cię w ten temat. Gdybym się tu nie pojawił, bawiłabyś się w gronie przyjaciół... – Przedwczoraj bawiliśmy się przecież razem, nie pamiętasz? Wczoraj też nic nie mówiliśmy na temat przeszłości. Czy może wczoraj nie czułeś się dobrze? – wtrąciła Sara patrząc mu prosto w oczy. – Poza tym wcale nie jesteś odpowiedzialny za ten temat. – Sara wzięła teraz jego prawą rękę w obie dłonie i zacisnęła je, jakby się bała, że David się uwolni. – Ty żyjesz w innym kraju – powiedziała – w kraju, w którym nikt nie musi zadawać sobie pytania, co robili jego bliscy przed dwudziestu paroma laty... Fastman położył wskazujący palec na ustach Sary. Nie mógł już wytrzymać jej spoj- rzenia. Wiedział, że ma tylko dwie możliwości – albo się odwrócić, albo ją pocałować. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej, spojrzał jej w oczy jeszcze intensywniej i... od- wrócił się. Nie! Nie był w stanie... Chociaż marzył o tym. Był pewien, że też na to czekała. Ale po prostu nie mógł! Popatrzył na Sarę znowu i ich spojrzenia się spotkały. Teraz wiedział już z całą pew- nością, że kiedyś pozna smak jej ust. Miał uczucie, jakby pękało mu serce. Z bólu! Sara była przecież córką jego chyba jedynego wroga, którego miał zamiar z premedytacją zdemasko- wać. Udało mu się przemóc. Oderwał wzrok od jej smutnych oczu i uwolnił rękę. – Moglibyśmy też dzisiaj dokądś pójść? – zapytał nieśmiało. – Możemy to zrobić później. Ale proszę cię, pozwól mi powiedzieć jeszcze coś na tamten temat! – Dobrze. Przejdźmy kawałek tą ulicą, którą przyjechaliśmy z lotniska, okay? – Okay! Kilka minut szli obok siebie bez słowa. Nagle Sara odwróciła się do Davida, chwyciła go za ramię, jakby chciała go zatrzymać. – David, nie myśl, że chcę wygłosić orędzie. To dla mnie bardzo ważne, żebyś wresz- cie zrozumiał, o co mi chodzi. O co właściwie chodzi całemu mojemu pokoleniu w tym kraju. Jeśli myślisz, że ten temat pojawił się tylko z twojego powodu, to się mylisz. Nie masz zielo- nego pojęcia, co się tu dzieje... – Myślę, że wiem, Saro. Już tu we Frankfurcie czytałem SPIEGLA. – To musisz mnie przecież rozumieć! – Rozumiem cię! – Mogę mówić dalej? – Jasne! – Mam nadzieję, że i u nas, może za trzydzieści lat, nikt nie będzie w stanie zrozu- mieć, że młoda kobieta rozmawia z atrakcyjnym facetem o przeszłości sprzed dwudziestu kilku lat. Bo tego nie pojąłby nikt w żadnym innym państwie. Może więc za trzydzieści lat, jak będziemy mieli szczęście... Słuchasz mnie? – Naturalnie! Fastman sięgnął znowu po jej rękę i wziął ją w swoje dłonie. – Ta przeklęta przeszłość ciąży nam wszystkim jak kamień, David! Ofiarom i sprawcom, i rodzinom sprawców, które właściwie też są ofiarami. Tak, Davidzie, zarówno rodziny ofiar, jak i sprawców są w gruncie rzeczy ofiarami. Chcę, żebyś zrozumiał problemy mojego pokolenia w tym kraju. – Ale ja to rozumiem, Saro! – Fastman trzymał w dalszym ciągu rękę Sary w swoich dłoniach, a ona najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu. – David, co byś powiedział, gdybyś po wielu latach dowiedział się, że droga ci osoba ma na sumieniu wiele ludzkich istnień. Spróbuj wyobrazić sobie, że twoja matka, która zaw- sze była dla ciebie symbolem miłości bliźniego, wzorem uczciwości, która obdarzyła cię mi- łością najlepszej matki świata, że ta matka zostaje pewnego dnia zdemaskowana jako brutalna strażniczka jakiegoś obozu koncentracyjnego, która wtedy, przed wielu laty, znęcała się jak sadystka nad więźniarkami, strzelała do dzieci za to, że zadały niewłaściwe pytanie albo były niewłaściwej narodowości... Sara była bardzo poruszona. Fastman czuł coraz większy ból w sercu. To musi być straszne, to dziedzictwo koszmarnej przeszłości, pomyślał. Tak! Jej pokolenie to też ofiary! Z pewnością! – Może to dotyczyć każdego, Davidzie. Każdego! I musimy z tym balastem żyć! Nie jestem wcale pewna, czy skończy się to, kiedy wymrze pokolenie naszych rodziców, a więc pokolenie sprawców, tych naprawdę winnych, ale i tych bez winy. – Czy to wszystko – David wszedł jej w słowo – nie mogłoby dotyczyć każdego spo- łeczeństwa? Całego świata? – Było to, niestety, nasze społeczeństwo. Dzisiaj nie jest już ważne, czy mogło się to zdarzyć wszędzie. Zdarzyło się tu i my musimy za to płacić. Wszyscy! Ukarać trzeba oczywi- ście tylko sprawców, winnych. – Ale winni mają często niewinną rodzinę... I z pewnością wielu z nich – mówił ci- chym głosem – założyło rodzinę już po wojnie. Rodzinę, dla której jest niewyobrażalne, że ich wspaniały mąż i ojciec... – Trafiłeś w sedno! Ja mogę tylko Bogu dziękować, że mnie to nie dotyczy, ale szcze- rze mówiąc nie wiem, jak mogłabym dalej żyć, gdyby pewnego dnia dowiedziała się, że któ- reś z moich rodziców było aktywnym nazistą... o Boże, nie! – Emocje Sary zdawały się sięgać punktu wrzenia. – Gdy tylko o czymś takim pomyślę... Nie wiem, czy mogłabym dalej żyć... czy w ogóle chciałabym dalej żyć... David poczuł się jak w wąskiej, ślepej uliczce. Przyjechał do Frankfurtu, żeby zdema- skować mordercę jego całej rodziny. A teraz, gdy był prawie u celu, musiał postawić sobie pytanie, czy wolno mu to zrealizować, albo, czy starczy mu na to odwagi. Czy wolno mu było karać Sarę? Właśnie Sarę? Na dodatek miał wrażenie, że zaczyna się w niej zakochiwać. Tyl- ko, czy to coś zmienia? Czy w ogóle ma prawo wyrządzić krzywdę jakiejkolwiek młodej dziewczynie stojącej dopiero na progu dorosłego życia? Czy istnieje jakaś odpowiedź na te pytania? – Mam teraz wrażenie, że znowu popadłeś w melancholię? – Sara wyrwała go z tych rozważań. – Myślałem o mojej rodzinie – powiedział ciągle nieobecny. Czuł, że emocjonalna część jego osobowości zwyciężyła nad racjonalną, sterowaną przez precyzyjnie pracujący umysł. – Tak, Saro – dodał machinalnie – moi rodzice i moje dwie małe siostry zostały za- strzelone na moich oczach. Tu, we Frankfurcie... Tam właśnie chciałem pójść, ale już nie chcę... – głos mu drżał i czuł, że nie jest w stanie już nic więcej powiedzieć. – Co? Co powiedziałeś? – wykrztusiła Sara, wyrwała rękę z jego dłoni i złapała się za głowę. Po kilku sekundach zbliżyła się do Davida, popatrzyła mu w oczy i powiedziała ła- miącym się głosem: – Zostawmy teraz ten temat! Proszę! Jeśli kiedyś zechcesz o tym mówić, zawsze będę gotowa słuchać. Zawsze! A teraz proszę cię o wybaczenie, że tak bezkompromi- sowo nalegałam, żeby o tym mówić. Widzę, że był to czysty egoizm. Chciałam ci koniecznie udowodnić, że i u nas są porządni ludzie... widzisz? To też dowód naszego kompleksu! – Sara sięgnęła po jego drżącą rękę. – I co osiągnęłam? Ze cię zraniłam... prosto w serce! Teraz mo- gę powiedzieć to samo, co ty... – Co takiego? – David zaczął powoli dochodzić do równowagi. – Że moglibyśmy się teraz śmiać, gdybym się tak nie upierała – powiedziała Sara ci- cho. – Jeszcze będziemy się śmiali, Saro, i bawili... – Od teraz jest to dla mnie temat tabu, okay? – powiedziała Sara i jakby dla potwier- dzenia uścisnęła mocniej jego dłoń. – O nie, Saro! Właśnie teraz musimy ten temat dokończyć. Czy dzisiaj mi się to uda? Nie wiem. Mój przyjaciel, Bili Harley, często powtarza, że jasne sytuacje tworzą przyjaciół! I ja chcę koniecznie doprowadzić do takiej jasnej sytuacji... – Żebyśmy mogli być przyjaciółmi? – Tak, żebyśmy mogli być przyjaciółmi, Saro! Nie chcę być traktowany jak kaleka. Uważam, że niesłusznie przerywa się raptem dyskusję o ludziach niepełnosprawnych tylko dlatego, że do pomieszczenia wjechał ktoś na wózku inwalidzkim. Każdy normalny człowiek, a inwalida z niesprawnymi nogami jest normalnym człowiekiem, zauważy to natychmiast. A więc ja nie chcę... Moje okropne i nieszczęśliwe dzieciństwo jest czymś przeszłym. Nie da się tego zmienić. Boli jeszcze ciągłe i ból ten pozostanie na zawsze! Tego jestem pewien! Nigdy nie zapomnę krzyku moich małych sióstr. Ale nie mam wcale kalekiej duszy... Jestem smutny! Nawet bardzo! Ale nie kaleki... – Fastman zrobił przerwę. A może to jest kalectwo duszy? – pomyślał. – Twoi rodzice i dwie małe siostry powiedziałeś? Na twoich oczach? Boże, Boże, nie do wiary! Straszne! – powiedziała niemal szeptem. Zdawała się gorączkowo o czymś myśleć. Nagle zatrzymała się, zrobiła krok do przo- du i obróciła się tak, że stała dokładnie naprzeciw Fastmana. Podeszła tak blisko, że David czuł jej oddech. Popatrzyła mu prosto w oczy i zapytała zdecydowanym głosem: – David, powiedz uczciwie! Naprawdę uczciwie! Czy przyjechałeś do Frankfurtu w celach naukowych, czy też twój przyjazd ma coś wspólnego z tą tragedią? Naprawdę nie wiem, co zrobić, żeby cię przekonać, że w tym krótkim czasie znalazłeś i we mnie, i w nas przyjaciół, którzy ci pomogą, jeśli tej pomocy potrzebujesz. Moja matka, która jest tak wraż- liwa na te sprawy, prowadzi olbrzymią firmę. Ma dzięki temu wiele układów... również poli- tycznych! A ojciec też zna wielu ważnych ludzi, którzy dysponują ogromnymi możliwościa- mi – Sara patrzyła mu cały czas prosto w oczy, co wywoływało w nim coraz większe zakło- potanie. Biedna Sara! – pomyślał. Akurat jej ojciec miałby mu pomóc w rozliczeniu się z przeszłością! Albo matka! Opowiadać można wiele, ale czy to prawda, to już zupełnie inna sprawa. Bo gdzież podziali się ci wszyscy, którzy uważali, że sam fakt bycia Niemcem wy- starczy, żeby jako nadczłowiek panować nad światem? Popatrzył na zegarek. Była dokładnie szósta. – Chcesz spędzić dzisiejszy wieczór w domu? – łagodny głos Sary uświadomił mu, że jeszcze stoją obok siebie. – Ojca i tak nie ma... i to właśnie, gdy mu składasz wizytę, ma coś ważnego do załatwienia. – Zawsze jest taki załatany? – Właśnie nie! Jest typowym domatorem. Ach, David, pójdźmy wieczorem gdzieś do restauracji. Dzisiaj ja zapraszam. Wejdźmy na chwilę do domu. Przebiorę się i zamówię sto- lik. Może być u Włocha? – Jak najbardziej. Rozdział 13 Korowsky był niespokojny. Od prawie dwóch godzin czekali z Brownem niecierpli- wie na wiadomość od Harleya. – Niemożliwe, żeby cały czas biegał! W Princeton jest już południe! Co powiedziała jego żona? – Korowsky zwrócił się do Browna. – Uspokój się Danny! Kiedy tam dzwoniłem, była u nich dziesiąta i jego kobieta po- wiedziała, że właśnie zaczął biegać i, że trwa to z reguły około godzinę. – No właśnie! A minęły już dwie godziny. – Dobrze, Danny, jeśli Harley nie zgłosi się za piętnaście minut, to dzwonię jeszcze raz. Danny chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy zadzwonił telefon. Lane zgłosił się i słuchał bez słowa, jak zaklęty. – Coś nowego? – zapytał Korowsky, gdy Lane po pięciu minutach odłożył słuchawkę. – Można rzec! Ruscy ponownie wykazali dar przepowiadania. Jeśli miałoby się to sprawdzić, to mamy duży problem. Jeśli się nie sprawdzi, problem nie będzie ani trochę mniejszy. Z całego scenariusza wynikają dwie konsekwencje. Pierwsza brzmi – musimy chronić Fastmana. A druga – musimy go chronić, nawet jeśli na to nie zasłużył. – Co znowu, Jack? Przed kim? Jakiś nowy wróg? – Brown zdawał się być nieco zdez- orientowany. – Mówię o Ruskich, ale też i o naszej centrali, która na pewno wysłała równolegle kil- ku agentów. Mówię też o Brytyjczykach. Słowem mamy do czynienia z wszystkimi pięcioma przypadkami – powiedział Lane z goryczą w glosie i nalał sobie szklaneczkę brandy. – Nie proponuję wam już alkoholu – Lane wskazał palcem na butelkę – nie jesteście przecież alko- holikami. – A ty, Jack? – zdziwił się Brown. – Ja niestety tak, ale mam to pod kontrolą. Muszę stale pić, ale nie muszę się urzynać. Od pierwszego stycznia kończę służbę i idę na odwyk. Ale już koniec z tym! Do rzeczy za- tem! Jeśli zgadza się, co podsłuchali nasi chłopacy, to – zdaniem Ruskich – Fastman żeni się w przyszłym tygodniu... z jakąś Rosjanką! – Co? – Brown aż podskoczył. – Czy to jest ten interes życia, o którym mówiła Sophie Fastman? – pomyślał Korow- sky głośno. – Nie, nie! Co Schulze miałby z tym wspólnego? – Może Schulze żyje w NRD – rzekł Brown – i pracuje dla Ruskich, którzy w zamian za usługi zamknęli w sejfie listę jego przestępstw... – Czy mogę dokończyć? – zapytał generał z dużą dozą złośliwości. – To jeszcze nie wszystko, moi panowie. Nasza agentka w Berlinie Wschodnim właśnie dowiedziała się, że KGB przygotowuje dla mediów super informację, która pojawi się w najbliższą środę we wszystkich radzieckich gazetach, od polskiej granicy po Kamczatkę. Według tych informacji poprzedniego dnia, czyli we wtorek, Fastman weźmie udział w międzynarodowym sympo- zjum fizyków teoretycznych w Berlinie Wschodnim. Ciekawe, że jeszcze przed kilkoma go- dzinami nikt o tym sympozjum nic nie wiedział – Lane wytarł czoło chustką. – A my gapimy się jak królik na węża! Heinrich Schulze pewnie żyje sobie calutki czas, jak wielu innych nazistów pracujących dla Sowietów, pod ochroną NRD – Brown kręcił głową z niedowierzaniem. – To mało prawdopodobne, żeby Fastman działał do spółki z mordercą swojej rodziny – krzyknął Korowsky. – Tego jeszcze nie wiemy, ale to właśnie miałem na myśli mówiąc, że musimy go osłaniać, nawet jeśli na to nie zasłużył. – A znane jest nazwisko dupy, którą Fastman ma nagle poślubić? – zapytał spokojnie Brown. – Jack, coś mi się wydaje, że nasze drogie Iwany robią nas w balona. – A ja jestem niemal pewien, że ani nie jest znane nazwisko tej dupy, ani ona sama jeszcze nie wie, jakiego szczęścia dozna będąc ruchana przez Amerykanina – Korowsky wy- szczerzył zęby. – Co masz na myśli? – zapytał generał. Korowsky chciał właśnie odpowiedzieć, gdy zadzwonił telefon. – A, dzień dobry panu, mówi Brown. Odwiedziłem pana wczoraj z moim młodszym kolegą u pana w Princeton. Mam nadzieję, że przypomina mnie pan sobie... Wspaniale. Jeste- śmy teraz we Frankfurcie nad Menem i potrzebujemy pańskiej pomocy. Naszym zdaniem Fastman znajduje się w niebezpieczeństwie. Przyjechaliśmy tu, by go chronić. Pewnie się pan domyśla, że chodzi o jego badania. Więcej nie mogę, niestety, powiedzieć, musi mi pan po prostu uwierzyć. Mielibyśmy naturalnie większe szansę, gdyby udało się nam być stale w pobliżu Fastmana. Mój młodszy kolega mógłby odegrać rolę jego kolegi z okresu studiów. Sęk w tym, że Fastman go nie zna i tylko pan mógłby mu powiedzieć, że... Podczas rozmowy generał poproszony został do sąsiedniego pokoju. – Trudno, będziemy musieli wymyślić coś innego... Dobrze, odezwę się jeszcze... Dziękuję! – Brown rzucił słuchawkę na widełki. – Harley nie jest pewny, czy to my. Mówi, że mnie nie widzi, a głos można naśladować... Kutas pieprzony! – Nie denerwuj się Johnny! On ma w gruncie rzeczy rację, ale mam pomysł! Zadzwo- nię do Aarona Fastmana. On mnie przecież widział – powiedział Danny zadowolony z siebie. – I co z tego, że cię widział? – zaśmiał się Brown. – Ten ciul nas obu widział! I co to dało? Zamiast odpowiedzi Korowsky podniósł słuchawkę i wybrał numer. – Aaron? Halo, tu Danny Korowsky! Byłem wczoraj u państwa. Potrzebuję pańskiej pomocy. Jest pan jedynym człowiekiem spełniającym dwa konieczne warunki. Cieszy się pan nieograniczonym zaufaniem Davida i jednocześnie może mnie pan zidentyfikować. Żeby być w pobliżu pańskiego brata, muszę grać rolę jego kumpla ze studiów. On tego jeszcze nie wie. Pan mu to musi powiedzieć. Czy byłoby możliwe, żeby wykupił pan, na nasz koszt oczywi- ście i jeśli trzeba to i pierwszą klasę, bilet na najbliższą maszynę startującą do Frankfurtu nad Menem? – Tak po prostu mam lecieć do Niemiec? – usłyszał Danny w słuchawce. – Rozumiem pańskie zdziwienie, ale musimy działać natychmiast. Czas goni, ale co mamy robić? Jak straż pożarna! Jak pali się dom, to trzeba gasić ogień. – Oczywiście zrobię dla Davida, co mogę, ale jestem zupełnie nieprzygotowany. – To nie problem! Wszystko zorganizujemy. Może pan nawet nie brać żadnego baga- żu. Tu można wszystko kupić. Jak pan przyleci, wszystko się wyjaśni i zrozumie pan, że nie mamy czasu. – Nie mam paszportu! – Nie ma pan paszportu? Sekundę! – Korowsky zwrócił się teraz do Browna: – Aaron nie ma paszportu! Dzwoń szybko do Nico! Niech zgłosi się do Aarona! Z paszportem! – Aaron, jest pan jeszcze tam? – Jestem! – Wszystko jasne! Niech pan zrobi sobie szybko w jakimś automacie kilka zdjęć pasz- portowych i gdy ktoś od nas się do pana zgłosi, niech pan mu je da. Wróci później do pana już z paszportem! Niech pan też zadzwoni do brata, żeby wiedział, że pan przylatuje. Mam na- dzieję, że zna pan jego numer? – Oczywiście! – Dzięki Bogu. – Co mam mu powiedzieć? – Co ma mu pan powiedzieć? – Danny obrócił się do Browna. – Masz jakiś pomysł, co on ma mu powiedzieć, Johnny? – Co ma mu powiedzieć? – Brown skrzywił się. Korowsky zamknął na chwilę oczy. Czuł się wyraźnie przemęczony psychicznie. – Niech mu pan powie, że chce go pan zaskoczyć... albo nie! To głupie, bo to już nie będzie zaskoczenie... Najlepiej niech mu pan powie prawdę! – Okay! – W porządku, Aaron! Proszę do mnie zadzwonić, jak wszystko będzie załatwione! Mój numer dostanie pan od osoby, która dostarczy panu paszport. – Dziękuję! – To ja dziękuję! – Danny odłożył słuchawkę i z zadowoleniem odetchnął głęboko. W tym momencie wrócił Lane. – Coś nowego? – zapytał Brown. – Cała masa nowości! Odezwał się Harry z Londynu. Dowiedział się od byłego współpracownika MI 6, że latem 1945 roku pewien niemiecki fizyk w zamian za przyszłą działalność dla brytyjskiego MI 6 uzyskał w obecności dwóch świadków nową tożsamość: Albert von Riddagshausen. Świadkami byli niejaki Norman Clark i Wolfgang Kramer. Na- zwiska niemieckiego fizyka nie zapamiętał. – Dwa nazwiska pamięta, a trzecie, najważniejsze, zapomniał? – zdziwił się Danny podejrzliwie. – Harry wytłumaczył mi to dość przekonująco. Clarka zna tam każdy, a Kramera za- pamiętał, bo tak też brzmiało prawdziwe nazwisko jednego ze znanych pisarzy... wiecie ko- go? – Jeśli nam nie powiesz – zaśmiał się Brown – to nigdy się nie dowiemy, Jack. – Remarque. Erich Maria Remarque. Czytając Kramer od tyłu otrzymasz Remark... a czysto po francusku – Remarque. – A kto to jest ten Erich Maria Remarque? – zapytał Brown – pół kobity i pół faceta, sądząc po imionach. – Tak, któż to może być? – powtórzy! Korowsky z ironią w głosie. – Nie wiesz, John- ny? – Naprawdę nie wiesz? – zapytał Lane. – Ja też jeszcze nie tak dawno nie wiedziałem, ale ktoś polecił mi jego książkę, więc kupiłem. To naprawdę sławny pisarz. – Prawdopodobnie jest tak sławny, że nie ma potrzeby być znany – zaśmiał się Brown. – Skoro my go nie znamy, to musi być faktycznie bardzo sławny, nie, Danny? – A co takiego napisał, jakieś komiksy? – Na Zachodzie bez zmian – powiedział Lane. – To miał pecha, co Danny? – Brown mrugnął do Dannyego. – Nic dziwnego, że nikt go nie zna, skoro na Zachodzie nic nowego. – Napisał jeszcze Łuk triumfalny – dodał jakby od niechcenia Danny. – Ale do rzeczy, panowie – zakończył Lane dyskusję o Remarque’u. – Kim jest Clark, wiemy i my, a Wolfgang Kramer po dwóch tygodniach też otrzymał nowe nazwisko, a mianowicie... – von Riddagshausen? – zapytał ostrożnie Danny. – Jak na to wpadłeś? – zapytał Lane nie ukrywając zdziwienia. – Alfred von Riddags- hausen, brat bliźniak Alberta von Riddagshausena. – No właśnie – uśmiechnął się Danny. – To wspaniały sposób wprowadzenia przeciw- nika w maliny. Jestem gotów się założyć, że w hotelu w Hanowerze spotkał się z Clarkiem nie nasz profesor Albert, lecz Alfred von Riddagshausen. A tak na marginesie to Remarque nie miał racji – Danny mrugnął do Browna. – Czemu? – zdziwił się Brown. – Że na Zachodzie bez zmian – zaśmiał się Danny. – Ale teraz poważnie, panowie! Trzeba zadać sobie dwa pytania, jeśli chcemy posunąć się dalej – po pierwsze: kto to jest Al- fred von Riddagshausen, i po drugie: czy Alfred von Riddagshausen w ogóle istnieje. – Natychmiast polecę, żeby się tym zajęto – powiedział Lane podnosząc głowę. Chwi- lę później dodał: – Na razie wiemy tylko, że obaj bracia urodzili się 18 kwietnia 1915 roku w Berlinie. Lane podniósł słuchawkę i wybrał numer. – Dzwonię do naszego człowieka w Hanowerze – powiedział – chwileczkę, chłop- cy...Mister Streiber? – krzyknął do słuchawki – tu Lane, potrzebuję pana... – Wcale bym się nie zdziwił – powiedział Danny do Browna, podczas gdy Lane roz- mawiał dalej przez telefon – gdyby nasz von Riddagshausen kiedyś nazywał się Heinrich Schulze – Korowsky podniósł się z fotela i podszedł do Browna stojącego od kilku minut przy oknie. – Tłumaczyłoby to podróż Fastmana do Frycowa – Brown zmarszczył brwi. – Jeśli tak jest rzeczywiście, to Fastman potrzebuje naszej pomocy bardziej, niż my- śleliśmy. Najwięcej grozi mu, jak myślę... obym się mylił... od naszych kolegów... – ...którzy już tu są – wszedł mu w słowo Brown. – Ale pomyśl, Johnny – jeśli nawet Heinrich Schulze ukrywa się od zakończenia woj- ny pod nazwiskiem von Riddagshausen, to jeszcze wcale nie jest powiedziane, że Fastman o tym wie. – Sam to przecież powiedziałeś po wizycie w Brooklynie. David Fastman podobno opowiadał Sophie Fastman, że Schulze żyje. – Nie mówił jednak, że teraz nazywa się von Riddagshausen, tylko, że ma zrobić z nim jakiś interes – Korowsky wrócił od okna i usiadł ponownie w fotelu. Brown zrobił to samo. – Tak, mister Streiber – wrzeszczał generał do słuchawki – jak się pan czegoś dowie, proszę dzwonić natychmiast! Chwileczkę! Niech pan zaczeka! Oprócz mnie może pan infor- mować jeszcze dwóch moich ludzi! Są to John Brown i Daniel Korowsky. Lane odłożył słuchawkę i jeszcze nie cofnął ręki, gdy znów zadzwonił telefon. Lane odebrał. – Co jest, McRoy? – zapytał adiutanta. – Co za pytanie? Połączyć natychmiast! Trzymał słuchawkę przyciśniętą do ucha i kilka minut tylko słuchał. – Dziękuję – powiedział w końcu – to rzeczywiście bardzo ważna informacja! Tak trzymać! Tak! Obserwować... do odwołania! Jeśli potrzebuje pan wsparcia, proszę dzwonić... Jasne! Dwóch starczy?... Wysyłam natychmiast! Proszę dzwonić, jak tylko czegoś będzie trzeba... Obojętnie!... O każdej porze... W nocy też!... Oprócz mnie proszę informować moich ludzi uprawnionych do wydawania rozkazów. Jest ich dwóch, John Brown i Daniel Korow- sky... Powodzenia! – Lane odłożył słuchawkę. – Henry Bolz to nasz człowiek. Jest z pochodzenia Niemcem, mówi perfekt po nie- miecku. Ma też niemieckie dokumenty jako komisarz Federalnego Biura Kryminalnego. Dep- cze, von Riddagshausenowi po piętach. Rozdział 14 Mata kawiarnia, w której siedział, znajdowała się naprzeciw tylnej części zniszczonej synagogi w Wiesbaden. Albert von Riddagshausen patrzył przez brudne szyby na ruinę pod- palonej, a potem zburzonej świątyni. Ten pogrom wstrząsnął nim tak mocno, że na zawsze zapamiętał datę. Tak, to było 10 listopada 1938 roku. Co za niesamowite barbarzyństwo! Do czego zdolny jest człowiek opętany wściekłą ideologią, pomyślał. Nie, nigdy nie będzie w stanie tego zrozumieć! Ale dlaczego właśnie tu chciała się spotkać? Kim właściwie jest? Czego chce? Pewnie znowu jakiś trik Clarka, kotłowało się w głowie profesora. Popatrzył znowu zmęczonym wzrokiem na ruinę. Wyglądała jak zburzony dworzec kolejowy i jakoś pasowała do jego sytuacji. Siedział jakby w oczekiwaniu na jakiś pociąg, który zawiezie go w nieznanym kierunku – Czy można się przysiąść, panie profesorze? – usłyszał kobiecy głos. Podniósł wzrok. Przed nim stała młoda kobieta ubrana w krótką skórzaną spódniczkę podkreślającą wspaniałą długość jej nóg. Blondynka, na oko trzydzieści kilka lat. Odniósł wrażenie, że gdzieś już ją widział. Pewnie w jakimś hotelu, pomyślał, wszędzie ich pełno. – Znamy się? – wykrztusił. – Jeszcze nie, ale jesteśmy na najlepszej drodze – odpowiedziała z uśmiechem. – Ach tak? Przykro mi, ale muszę panią rozczarować. Nie korzystam z tego rodzaju ofert... – Ależ nie, panie profesorze – spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami – nie uprawiam zawodu, o który mnie pan posądza. Przyjrzał się jej dokładnie. Badawcze spojrzenie szarych oczu, jasne włosy do ramion, twarz jak z żurnala mody. Gorączkowo próbował sięgnąć do swojej znakomitej pamięci wzrokowej... Ten miękki akcent... Tak! To ona! Wczoraj prawie wpadli na siebie... w Hanowerze... – Nazywam się Nadia Tereszenko. Jesteśmy umówieni, panie profesorze. Zapomniał pan? – Skąd zna pani moje nazwisko? – próbował zyskać na czasie. – Czegoś od pana chcemy – uśmiechnęła się odsłaniając śnieżnobiałe zęby. – Gdyby było odwrotnie, pan znałby moje nazwisko, nieprawdaż? – Czegóż może pani ode mnie chcieć? Pieniędzy? Za co? Informacji? Nie mam żad- nych interesujących. – Wiemy, że nie posiada pan informacji, które mogłyby nas zainteresować. – A co spowodowało, że grożono mi... aby wymusić to spotkanie? – Mogę się zatem dosiąść? – zapytała. – Czy mam inny wybór? – Myślę, że nie – wskazała głową w kierunku stolika, przy którym siedziało trzech osiłków. Twarz Alberta von Riddagshausena spochmurniała. Był przybity. Ostatnie dni to ja- kieś pasmo nieszczęść, pomyślał. Czwartkowy telefon Clarka zapoczątkował łańcuch upoko- rzeń. Clark potraktował go jak chłopca na posyłki i dał mu zadanie do wykonania. A teraz ta kobieta z jej trzema gorylami! Pewnie wynajęci przez Clarka, żeby go postraszyć, gdyby przypadkiem zmienił zdanie i nie chciał towarzyszyć Clarkowi na jego drodze do panowania nad światem... Nagle przypomniał sobie o stojącej obok kobiecie. – Proszę! Jeśli i tak nie mam wyboru, to proszę, niech pani siada – westchnął. – Co mogę dla pani zrobić? – Chcielibyśmy, żeby pan nam kogoś przedstawił! – Kogo? – Pańskiego starego znajomego, z którym spotkał się pan po bardzo długim czasie. – Myśli pani o Clarku? Nie był to zbyt długi czas. – Ależ nie! Clarka znam osobiście o wiele lepiej, niż może pan sobie wyobrazić. Ten idiota nas nie interesuje. Wiemy nie mniej od Brytyjczyków. Chodzi nam o Grundmana. – Nie znam żadnego Grundmana – powiedział profesor z uczuciem ulgi i wstał. – Nie chciałbym pani obrazić, ale myślę, że kontynuowanie naszej konwersacji nie ma najmniejsze- go sensu. – Myli się pan, panie profesorze! Pan go zna! – Nadia Tereszenko również wstała i podeszła do niego tak blisko, że aż poczuł jej ciało. Patrzyła mu przy tym tak agresywnie w oczy, że musiał odwrócić wzrok. – Proszę pani! Myślę, że znam lepiej krąg swoich znajomych! I nie ma wśród nich ni- kogo o nazwisku Grundman. – Jak się temu chłopakowi udało panu zwiać, pozostanie dla nas na zawsze tajemnicą – nie przestawała ciągle patrzeć mu w oczy. – Gdyby pan go wtedy złapał i odstrzelił, nasza piękna, a tak przeludniona planeta nosiłaby teraz o jednego Żydka mniej... – zrobiła przerwę nie przestając świdrować go wzrokiem, jakby chciała sprawdzić, jak zareaguje. – David Grundman, panie profesorze, ten żydowski bękart sprzed dwudziestu sześciu lat! Usta profesora zaczęły drżeć, a przed oczami pojawiły się białe płatki. Szybko usiadł i sięgnął po filiżankę. Była pusta. Rozpaczliwie szukał wzrokiem kelnera i podniósł rękę. – Proszę szklankę piwa – powiedział szybko, gdy ten się zjawił. – Czy pani też coś podać? – zapytał kelner. – Sok pomarańczowy, proszę – zwróciła się do kelnera, a po jego odejściu rzekła lek- ko przymrużając oczy: – David Grundman, ten mały Żydek sprzed lat... – A więc udało się temu biednemu chłopcu. Bogu dzięki... Bogu dzięki... – Tak. Temu żydowskiemu bękartowi naprawdę udało się... A cóż to pana tak poru- szyło? Że jeszcze jeden Szajgec się uratował? Odkrył pan w sobie raptem uczucie miłości do żydowskiej hołoty? To niech pan tym razem nie zapomni mocno przytulić go do piersi. Ucie- szy się też pan pewnie, gdy zdradzę panu, że wyrósł z niego przystojny i mądry facet, i że prawdopodobnie w tej chwili przebywa w towarzystwie pańskiej uroczej córki. – Grundman w towarzystwie mojej córki? – zapytał profesor. – Moja córka jest teraz w towarzystwie... – Chciał pan powiedzieć – Davida Fastmana, nieprawdaż? – przerwała mu Tereszen- ko. – Już dobrze, nie będę pana męczyć... – Sekundę! Chce pani powiedzieć, że David Fastman i David Grundman... – ...to jedna i ta sama osoba. A pan, Hauptmann Schulze, uwolnił świat od reszty jego rodziny... – przerwała, gdy pojawił się kelner z zamówionymi napojami. Chociaż zdawał sobie sprawę, że teraz naprawdę znalazł się w matni, odczuwał wielką ulgę. Mały David przeżył! Tak! Albert von Riddagshausen był szczęśliwy, choć przeczuwał, że dopiero teraz zaczną się prawdziwe problemy! Czy David go rozpoznał? Nie, z pewnością nie! Musiałby też rozpoznać Moni! – Myśli pani, że on wie, kim jestem... to znaczy kim byłem? – zapytał drżącym gło- sem. – Wiemy wprawdzie dużo, śmiem twierdzić, że więcej niż MI 6 i CIA razem, ale nie- stety nie wszystko. Nie wiem, ale mogę tylko przypuszczać, że jeszcze nie wie. Nie przyjąłby z pewnością pańskiego zaproszenia lub już tu, na miejscu, odmówiłby korzystania z pańskiej gościny. Nie spędzałby czasu z pańską córką. – A jeśli właśnie po to przyjechał, żeby mnie zidentyfikować? – Bzdura! Gdyby tak było, mielibyśmy to już za sobą! – Pewnie ma pani rację – westchnął. – Bezpośrednio do Fastmana nie możemy się zwrócić – rzekła Tereszenko spokojnie i zapaliła papierosa. – On nie jest w branży. Od niego można dowiedzieć się tylko tego, co już każdy wie. Nic więcej! Poza tym są pewne reguły gry, których trzyma się także strona ra- dziecka – popatrzyła na niego teraz poważnym wzrokiem. – Teraz już pan wie, kim jestem – dodała. – Przypuszczałem. Ale proszę mówić dalej o regułach gry. – Chętnie – zaśmiała się. – Chciałabym jednak wcześniej wiedzieć, czy bierze pan udział w tej grze! Po co reguły, jeśli się nie gra? – Niech mi pan da teraz w spokoju wypalić papierosa. Tereszenko zaciągnęła się głęboko i energicznie dmuchnęła mu dymem prosto w twarz. – Mamy czas – dodała. – A tak na marginesie, podobał się panu koncert w Hanowerze? Byliśmy też! Coś wspaniałego! Absurdalny komizm tej sytuacji stał się dla Alberta von Riddagshausena nie do znie- sienia. Brytyjczycy mieli go w rękach, ale przecież teraz ucieszyłby się, gdyby nagle pojawił się Clark. Ujrzał w pobliżu kelnera i kiwnął ręką. – Chciałaby pani jeszcze coś zamówić? – von Riddagshausen starał się zachować spo- kój. – Poproszę o kawę. – Dla mnie kieliszek wódki – kiwnął głową von Riddagshausen. Oboje milczeli do momentu powrotu kelnera. – W zasadzie nie jest istotne – powiedziała Tereszenko cicho – czy Fastman pana roz- poznał, czy nie. Ważne jest tylko, żeby się dowiedział! I skoro sam pana nie rozpoznał, musi mu pan w tym pomóc! – Co? – von Riddagshausen przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. Opanował się i powiedział: – Jeśli nagle się dowie... – Oczywiście nikt nie oczekuje, że rzuci się panu w ramiona i zawoła: Witaj przyjacie- lu! Ale nie o to chodzi! Chodzi o konsekwencje! – Jakie konsekwencje? – Teraz zaczął pan grać, panie profesorze. – Chodzi o to, że Fastman nie wyjdzie z tego tak gładko. – Mój ty Boże! Chcecie go zabić? – Nie, jego nie! Do tego nie potrzebowalibyśmy pańskiej pomocy – jej zimny głos był teraz bardzo nieprzyjemny. Zgasiła papierosa i dodała: – To potrafimy sami! Jeśli Fastman nie przyjmie naszych warunków, to zabijemy pana, szanowny panie profesorku! – Tereszenko zrobiła minę niewinnej dziewczynki. – Czy pani oszalała? – Jeśli pan tak to widzi? Ale nie przesłyszał się pan! To pan będzie ofiarą! Jednak niech się pan nie obawia. Do tego nie dojdzie. Fastman to przecież bardzo inteligentny czło- wiek. – Jak on się dowie, kim byłem, to jego emocje nie będą się konsultowały z jego inteli- gencją. Patrzyła na niego wzrokiem czatującego drapieżnika. – Na tej elementarnej logice bazuje nasz – powiedzmy sobie – genialny, plan. Jeśli Fastman zacznie stawać okoniem, to będziemy zmuszeni pomścić mord popełniony 15 lipca 1943 roku na rodzinie Grundman. Oczywiście na panu, panie profesorze, to znaczy na kapita- nie Schulze. A domyśla się pan zapewne, że potrafimy wszystko tak zorganizować, aby jedy- nym podejrzanym był David Fastman. On ma przecież motyw! – odstawiła filiżankę na bok i spoglądała na profesora wzrokiem małej dziewczynki. Ale już nie niewinnej. Teraz dla od- miany psotnej. – Czy zrozumiał pan naszą grę? Fastman jest w matni, a pan ma też na szyi pętlę, któ- ra się powoli zaciska. Ale gdy on zacznie brać udział w grze, z pana szyi zniknie ta pętla. Mu- si więc pan zrobić wszystko i przekonać Fastmana, że w przeciwnym razie jego nazwisko pojawi się na łamach całej światowej prasy. Tyle, że w trochę innym kontekście niż dotych- czas, na przykład: KRWAWA ZEMSTA WE FRANKFURCIE! WYBITNY AMERYKAŃSKI FIZYK MŚCI SIĘ NA KACIE SWOJEJ RODZINY! – Przyzna pan, że byłaby to wspaniała kolumna. Ale musi pan też przyznać, że nasza gra każdemu przyniesie korzyści. Pan zostanie przy życiu, Fastmana nie trzeba będzie karać za zemstę, a my otrzymamy jedno z największych odkryć stulecia i do tego jeszcze samego odkrywcę. Dla pana oznacza to jeszcze jeden efekt uboczny. Pańskie życie zyska na jakości, będzie o wiele przyjemniejsze. Uwolni się pan raz na zawsze od tego kretyna Normana Clar- ka, bo wywalą go natychmiast z roboty i wyślą na przedwczesną emeryturę. Nie będzie już nic wart. Czekał biedak dwadzieścia cztery lata na swoją życiową szansę, a gdy dostał ją na srebrnej tacy, to mu ta taca z całą zawartością spadła do nocnika. A dla następcy Clarka bę- dzie pan też bezwartościowy, bo to właśnie z pana podania Clark strzelił samobójczego gola. Dlatego jako inteligentny człowiek musi pan zdawać sobie sprawę, że to właśnie my i... co tu dużo mówić... tylko my jesteśmy dla pana ratunkiem. – Mimo to ciągle nie mogę pojąć, po co mnie do tego potrzebujecie? Proszę nie rozu- mieć tego pytania jako wyrażenia gotowości do współpracy – Albert von Riddagshausen pod- niósł obie dłonie do pozycji obronnej. – W żadnym wypadku! To tylko zwykła ludzka cieka- wość. Jeśli wasz plan jest, jak pani mówi, tak genialny, to i pewnie każde ogniwo tego genial- nego łańcucha musi mieć jakiś sens, czy się może mylę? Że moja osoba jako przedmiot szan- tażu spełnia tu niemałą rolę, to jasne, ale Fastmana szantażować możecie w końcu beze mnie. Po co wam jeszcze jeden element ryzyka? – Próbowaliśmy już parę razy w Princeton kupić Fastmana, ale niestety bez powodze- nia. Gdybyśmy teraz tu zaczęli go szantażować, szukałby z pewnością pomocy u Amerykanów. Co więc zrobi? Zgłosi się do ambasady amerykańskiej albo amerykańskich sił zbrojnych stacjonujących w Niemczech. W ten sposób sprawa będzie raz na zawsze za- kończona. Niestety, nie po naszej myśli! Teoretycznie można by go uprowadzić, ale po pierwsze byłoby to niebezpieczne politycznie, bo oznaczałoby prawie wypowiedzenie wojny, a po drugie bardzo trudne, bo Fastman ma tu opiekunów z CIA, i to kilku. Jest to zresztą część naszego planu... – CIA w waszych planach? – Albert von Riddagshausen przygryzł wargę. Chciał być absolutnie pewny, że nie śni. – W każdym razie nie bez powodu wykonaliśmy pewien ruch, żeby zbudzić CIA i żeby dowiedzieli się o podróży Fastmana do Niemiec. Ale mniejsza o to! Zrozumiał pan wreszcie, że nie może pan powiedzieć nie? – Tereszenko zapaliła nowego papierosa. – A dlaczego w takim razie uważacie, że Fastman nie zechce zwrócić się o pomoc do swoich, jeśli dowie się tego ode mnie, a nie od was? W czym rzecz? Na czym polega różnica? – Bo pan powie mu to wtedy, kiedy nie będzie miał już takiej możliwości – powie- działa wesoło i znowu dmuchnęła mu dymem z papierosa prosto w twarz – A i Fastman wy- gra na tym! Z pewnością wie pan, że CIA nie zezwoliło na pełną publikację wyników jego badań... – W takim razie, skoro CIA jest w posiadaniu tych wyników, to nawet mając Fastma- na, nie będziecie jedynymi, którzy nimi dysponują. Po co więc tyle zachodu? – Myli się pan! Wcale nie o to nam chodzi! A tak na marginesie, to bez Fastmana trzeba wielu lat, aby to wykorzystać. A Fastman, kosmopolita, jak zresztą większość Żydków, uważa, że wyniki jego pracy powinny należeć do wszystkich... I właśnie żeby świat dowie- dział się o tych wynikach, pojedzie pan z nim w najbliższy wtorek na międzynarodowe sym- pozjum fizyków teoretycznych do stolicy NRD, Berlina Wschodniego. To jest pańskie pierw- sze zadanie! Musi pan przekonać Fastmana, że ma przyjąć zaproszenie. Nie wolno się panu oczywiście ujawnić. Byłoby to jeszcze o wiele za wcześnie. Tam, w Berlinie Wschodnim, spotka młodą, piękną kobietę pracującą naukowo też jako fizyk na uniwersytecie w Moskwie i poślubi ją. – Będzie to oczywiście wasza agentka! – krzyknął profesor. – Agentka KGB! – Proszę z łaski swojej mówić ciszej – powiedziała Nadia Tereszenko przez zęby. – Nie chcemy przecież, żeby ktoś zwrócił na nas uwagę, prawda? – rozejrzała się po sali ka- wiarnianej. Albert von Riddagshausen powędrował za jej spojrzeniem i odniósł wrażenie, że za- trzymało się ono na młodej kobiecie w kapeluszu przypominającym garnek. Chyba musiała usłyszeć ostatnie słowa profesora, bo trzymany przez nią w ręce widelczyk z tortem zatrzymał się w połowie drogi między talerzykiem a ustami. – A zresztą – dodała po chwili – w tym mieście KGB znaczy po prostu Kaufhaus Gar- ten Bau. Tak na marginesie, moi koledzy przy tamtym stoliku – wskazała ręką w kierunku trzech mężczyzn – bardzo nie lubią, jak mam kłopoty. Albert von Riddagshausen zdawał sobie sprawę, że jest w jej rękach. Poczuł się jak piesek, który robi tylko to, na co mu jego pańcia pozwala. Czy rzeczywiście będzie musiał do końca swoich dni prowadzić takie życie, pomyślał? – Po zakończeniu sympozjum – usłyszał głos Tereszenko jakby z drugiego końca sali – odbędzie się uroczysty ślub. Róbcie sobie nawet dziesięć ślubów, ale bez nas, pomyślał! – Niechże pan nie robi takiej kwaśnej miny, Albercie! Nie do twarzy z tym panu, na- prawdę! Już nawet mówi mu po imieniu! No tak, jak każda pańcia do swojego pieska! Co jesz- cze ma w programie upokorzeń, zadawał sobie pytanie. – Nie cieszy się pan, że pański Żydek wreszcie będzie szczęśliwy? – Nadia Tereszen- ko zrobiła gest, jakby chciała go pogładzić po ręce. – W każdym razie społeczeństwo dowie się z prasy, że znany amerykański fizyk David Fastman podczas światowego sympozjum fi- zyków teoretycznych w stolicy NRD spotkał radziecką fizyczkę, w której zakochał się jeszcze przed laty w Princeton. Ona odwzajemniała jego uczucia, ale wówczas nic nie mogli zrobić. W imperialistycznych Stanach Zjednoczonych nie było miejsca dla wolnej radzieckiej kobie- ty! Musieli się rozstać, bo na wyjazd Fastmana do wolnego ZSRR nie zgadzało się CIA! Te- raz w stolicy NRD mogą wreszcie związać się na zawsze. Nie chcąc już niczego ryzykować postanowili pobrać się natychmiast w ambasadzie ZSRR. Młoda para po ślubie wyjeżdża na stałe do Moskwy! No i co, nie jest to powód do radości? – Tereszenko poprawiła się na krze- śle. Nie uszło uwagi profesora, że jakby niechcący podciągnęła swoją skórzaną spódniczkę kilka centymetrów wyżej. – Co się z panem dzieje, Albercie? Źle się pan czuje? – Nie, wszystko w porządku – popatrzył na nią. – Kapuje pan wreszcie, dlaczego dla nas było tak ważne, żeby CIA dowiedziało się o podróży Fastmana? Albert von Riddagshausen podrapał się w czoło. Cóż miał jej powiedzieć? Wcale nie rozumiał! – Sądzi pani, że obecność CIA uczyni z waszego kłamstwa wiarygodną informację? – Brawo! Będzie wyglądało, jakby uciekał przed amerykańskim aparatem ucisku... przed kapitalistyczną dyktaturą! – Ale to, co zamierzacie, będzie i tak zwykłym uprowadzeniem! – Niech pan nie przesadza – powiedziała tym razem miłym głosem – życie jest tak krótkie... a Fastman będzie w Moskwie szczęśliwy. O to będziemy się starać! Dostanie kate- drę na uniwersytecie Łomonosowa – przerwała na chwilę. – Rozumie pan też teraz, dlaczego Brytyjczycy nie wiedząc, kim jest Fastman naprawdę, nie mogli opracować tak genialnego planu? A oprócz tego Brytyjczycy są w tej sprawie i tak przegrani. – A to dlaczego, jeśli wolno spytać? – Po prostu! Nawet gdyby pan zdecydował się pracować dalej dla Clarka, to my, nie mając wyboru, powiemy Fastmanowi, kim pan jest i wasza przyjaźń skończy się, zanim na- prawdę się zaczęła. To tak, jak w tej anegdocie, że jeden Żydek umarł ze strachu przed śmier- cią... Dobre, co? – Tereszenko parsknęła głośnym śmiechem. – I będzie po sprawie! Dla Bry- tyjczyków! Nie dla nas! Bo, co prawda, nie załatwimy tego tak elegancko, jak chcielibyśmy, ale proszę sobie przypomnieć o nagłówku prasowym o krwawej zemście. – Jesteśmy znowu na początku – powiedział profesor. – Fastman zrobiłby to, czego się obawiacie, mianowicie zgłosiłby się do... – Nie, to byłby koniec, panie profesorku kochany. Pański koniec! – Zabijemy pana – dodała po chwili – no i Fastman nie będzie miał innego wyboru, jak się z nami zaprzyjaźnić... na śmierć i życie, bo my damy mu szansę... tyle, że na sympo- zjum fizyków pojedzie bez pana – dodała złośliwie. – Jak na razie wybór należy jeszcze do pana. – A skąd ma pani tyle informacji o mnie? – zapytał profesor starając się panować nad głosem i udawać, że słowa Tereszenko nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Tereszenko obróciła się w stronę kobiety w garnkowatym kapeluszu na głowie. – No, niech pan sam powie, czy nie jest to okropne? Jak można się tak zeszpecić? – Myślę, że jest pewien rodzaj urody, którą trudno jeszcze bardziej zeszpecić. – Tu ma pan zupełną rację – uśmiechnęła się Tereszenko i profesor wiedział, że był to pierwszy szczery uśmiech na twarzy Tereszenko. – A co do pańskiego pytania – ponieważ wiemy o pana udziale w tragicznej śmierci rodziny Grundman, może pan się domyślać, że w grę wchodzi tylko jedno źródło. Ale to nam nie wystarczyło! My jesteśmy dokładniejsi od Brytyjczyków. Szukaliśmy w Ameryce ocaleńców i znaleźliśmy rodzinę Fastmana, w której w 1943 roku nagle pojawił się ośmioletni syn. Resztę pan zna. A tak na marginesie, nowy ojciec Davida, Adam Fastman jest młodszym bratem jego prawdziwej matki. – Jeśli zatem chodzi o Fastmana, to informacje macie z Ameryki. Natomiast te doty- czące mnie – od Brytyjczyków – powiedział profesor z niedowierzaniem w glosie. – To pan powiedział. Jesteśmy w każdym razie pewni, że Brytyjczycy nie mają zielo- nego pojęcia, że Fastman to Grundman. Więcej nie chciałabym mówić o naszych źródłach. Jak pan widzi, jesteśmy i tak bardziej otwarci niż Brytyjczycy. Nadia Tereszenko podniosła rękę i zamówiła u kelnera jeszcze jedną kawę. – Ale teraz niech się pan nie martwi – powiedziała pojednawczo. – My, Rosjanie, mamy wprawdzie wiele negatywnych cech, ale i trochę zalet. Choćby to, że przyjaciół nie zostawiamy na lodzie. Jak na przykład Brytyjczycy! Od nas nikt nie dowie się niczego o naszym przyjacielu. Oczywiście tak długo, jak jest naszym przyjacielem! Nas nie można kupić! A Brytyjczycy byli zawsze pazerni na pieniądze. Zna pan tę historię, jak to niedawno rząd Jej Królewskiej Mości wystawił Polsce rachunek za koszty poniesione w czasie bitwy o Anglię, kiedy to polscy lotnicy latali w ich dywizjonach Royal Air Force. To, że wielu z nich oddało życie, nie miało dla Brytyjczyków znaczenia. Może pan to sobie wyobrazić? – Co zrobi pani, jeśli mimo wszystko odmówię? – zapytał z pozornym spokojem, choć strach przenikał go do szpiku kości. Uprzytomnił sobie znowu, że wokół jego szyi nieubłaga- nie zaciska się pętla. – Już panu powiedziałam, że przyjaciół nie zostawiamy na lodzie! Ale i odwrotnie, dla wrogów jesteśmy bezlitosnymi wrogami! – Ależ ja przecież nie jestem waszym wrogiem! – zaśmiał się profesor. – Kocham kla- syczną muzykę rosyjską, chętnie czytam rosyjską literaturę – Dostojewskiego też pan czytał? – O tak! Dostojewskiego też. – To zna pan zapewne Zbrodnię i karę? – zapytała łagodnym głosem. – Oczywiście! – Pasuje do pańskiego położenia, prawda? – Tereszenko zaśmiała się cynicznie. – Sprawia pani przyjemność ranić innych? – Nie należy odpowiadać pytaniem na pytanie! Zostańmy przy temacie! – Dobrze! Nie jestem waszym wrogiem, ale cóż mam do stracenia, skoro już i tak nic nie mogę wygrać? Czy nie pomyślała pani o tym, że mogę teraz po prostu pójść na policję, a zaraz potem zwrócić się do Clarka? Albert von Riddagshausen obrócił się w kierunku baru i głos Tereszenko dopływał do niego trochę przytłumiony. – Myśli pan, że pańska córka będzie szczęśliwa, gdy się dowie, dlaczego jej wzorowy ojciec od dwudziestu czterech lat pracuje dla brytyjskich służb wywiadowczych? A pomyślał pan o tym, czy Fastman nie zechce zemścić się również na rodzinie mordercy? Jeśli nie on sam, to my, bo jak pan już wie, dla przyjaciół robimy wszystko! A Fastman będzie naszym przyjacielem! Czy chce, czy nie! On musi być naszym przyjacielem! – głos Tereszenko za- brzmiał złowróżbnie. Najchętniej zatkałby sobie uszy. Czyż ta baba nie ma żadnych ludzkich uczuć, zastanawiał się profesor. – Bylibyście zdolni zabić moją córkę? – zapytał cicho, prawie szeptem. Przez moment profesorowi wydawało się, że Tereszenko stała się nerwowa. Inaczej nie użyłaby takiej prymitywnej metody szantażu. Znała co prawda jego przeszłość, ale nie tak dokładnie, jak sądziła. Tego był pewien. W przeciwnym razie wiedziałaby o triku z bratem bliźniakiem, co musiałaby teraz wykorzystać. Nie znała też przeszłości Moniki... Tak! Moni- ka, pomyślał. Oczywiście! Ona będzie jego ratunkiem! A doktor Lebkuehler! O nim też nic nie wiedzą. Czul, że pętla na szyi nieco się rozluźniła. Tych kart nie chciał jednak teraz wyko- rzystać. Za duże ryzyko, pomyślał. Rosjanie mogą też zainscenizować kilka wypadków sa- mochodowych. Te karty rozegra później, w odpowiednim czasie, zadecydował. – Jeszcze się nad tym zastanowię – powiedział swobodnym tonem. Proszę jednak zro- zumieć, że chcę uczynić to w spokoju! Tak ważnej decyzji nie mogę podjąć pochopnie. Spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Nawet Rosjanie nie są nie do zwycięże- nia, pomyślał, i jeśli sobie wszystko rzeczywiście w spokoju przemyśli, to może i uda się, właśnie dzięki Rosjanom, pozbyć się Clarka, samych Rosjan, no i jednocześnie uratować Fastmana. Zawołał kelnera i zapłacił rachunek. – Daję panu dwie godziny – Tereszenko wyjęła z torebki długopis i karteczkę. Zapisa- ła coś i podając mu dodała: – To numer telefonu, pod którym zastanie mnie pan dokładnie o godzinie dwudziestej. Czekać będę tylko piętnaście minut. Jeśli do tego czasu pan się nie odezwie, będę to traktowała jako odrzucenie zaproponowanej przyjaźni – Tereszenko wstała. – Jeśli nawet nie odezwę się punktualnie, proszę nie traktować tego jako odmowy. Może przecież coś wypaść. Niech pani czeka na mój telefon. Zadzwonię na pewno! – Czy mam to już rozumieć jako wyrażenie zgody? – zapytała patrząc mu w oczy. Nie był pewien, czy nie zobaczył w jej oczach odrobiny ciepła. Rozdział 15 Albert von Riddagshausen siedział w holu hotelu, w którym właśnie wynajął pokój. Popatrzył na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Jak dobrze pójdzie, około dwudziestej dru- giej będzie mógł wrócić do domu, pomyślał. Jeszcze półtorej godziny wcześniej nie robił so- bie żadnych iluzji co do możliwości ucieczki przed Nadią Tereszenko i jej ludźmi. Tak jak i przed Clarkiem. Był pewien, że tylko śmierć może go od nich wszystkich uwolnić. Przed niespełna dziesięcioma minutami wpadł mu do głowy pewien pomysł. A jego realizacja da- wała szansę pozbycia się tego balastu. I to właśnie przy pomocy Nadii Tereszenko. Wiedział, że jeszcze jedno spotkanie z nią jest nie do uniknięcia. Postanowił więc zaaranżować je sam, tu, w Wiesbaden. Potrzebne mu było jakieś niewielkie czarne pudełko. Wpadło mu do głowy, że aptecz- ka pierwszej pomocy, którą miał w samochodzie, byłaby odpowiednia. Pojechał windą do garażu w podziemiach hotelu i podszedł do swego porsche. Wyjął apteczkę, opróżnił, pudełko włożył do torby, którą zawsze miał w samochodzie, i wrócił do holu. Skierował się od razu do recepcji, skąd wziął klucz do pomieszczenia nr S014. Rozejrzał się i stwierdził, że korytarz był pusty. Zszedł schodami do kondygnacji – I i otworzył drzwi. Wszedł do jednego z pomieszczeń i czarne pudełko umocował na drewnia- nej belce w górnym rogu. Przed wyjściem upewnił się, czy korytarz jest pusty. Windą wjechał na trzecie piętro i wszedł do swego pokoju. Odprężony usiadł na łóżku. Miał nadzieje, że plan się uda. Tylko wówczas będzie mógł wreszcie zacząć spać spokojnie. Już chwytał za słu- chawkę chcąc wykręcić numer, który zapisała mu Nadia Tereszenko, ale spojrzał na zegarek. Miał jeszcze piętnaście minut. Lepiej nie dzwonić przed czasem, pomyślał. W tym momencie zadzwonił telefon. Profesor podniósł słuchawkę i nim zdążył się odezwać, usłyszał: – Halo, Albercie – rozpoznał głos Tereszenko. – Dzwonię, bo w najbliższym czasie nie będę niestety pod numerem, który panu przedtem zapisałam. A poza tym chciałabym za- prosić pana na kolację. U mnie, powiedzmy za piętnaście minut? Wynajęłam apartament w tym samym hotelu co pan, tyle że dwa piętra wyżej. – Co? Jest pani w tym samym hotelu co ja? Czy to znaczy, że po naszym spotkaniu byłem obserwowany? – nie czekając na jej odpowiedź mówił dalej: – U pani? Nie, nie wcho- dzi w rachubę! – Tak, u mnie! Czemu nie wchodzi w rachubę? Boi się pan kobiet? – słyszał jej śmiech. – Nie! I pani też nie, Nadiu. Moje zdrowie jest teraz dla pani i jej mocodawców na wagę złota. Ale to przecież pani czegoś ode mnie chce i jeśli nie zgadzam się na zapropono- wane przez panią miejsce – przy czym słowa pani oraz panią zaakcentował szczególnie moc- no – to dla zasady, a nie ze strachu. Zostałem tak wychowany, że w prywatnych pomieszcze- niach, a apartament hotelowy uważam za takowy, odwiedzam tylko przyjaciół! Z innymi spo- tykam się na neutralnym gruncie! A już na pewno, jeśli chodzi o interesy! – Przecież zostaliśmy przyjaciółmi! Zakładam, że podjął pan właściwą decyzję, czy może się mylę? – zapytała z wyczuwalnym wahaniem. – Nie uważam, żebyśmy kiedykolwiek byli przyjaciółmi, ale nie jest to jeszcze powód, żeby przekreślać interesy. Nie musimy się wcale spotykać ani u pani, ani u mnie. – Zatem na dole, w restauracji? – To też mi nie odpowiada! – No to co pan proponuje? – w głosie Tereszenko można było wyczuć pewne znie- cierpliwienie. – Co proponuję? Szczerze mówiąc nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanowić i w ogóle przygotować do spotkania z panią – Albert von Riddagshausen miał nadzieję, że po- wiedział to wystarczająco swobodnie i nie wzbudził żadnych podejrzeń. – Było dla mnie ja- sne, że musimy się spotkać, ale że już dzisiaj, niestety nie. Zadzwonię do pani za chwilę! Pro- szę podać mi numer pokoju. –529. – Do usłyszenia – profesor odłożył słuchawkę. Wyszedł z pokoju i zjechał windą do holu hotelu. Pięć minut później wybrał z aparatu naprzeciw recepcji numer Tereszenko. – Chwilę to trwało, nim udało mi się znaleźć neutralne i bezpieczne miejsce. Możemy się w takim razie spotkać, towarzyszko Tereszenko. Powiedzmy za dziesięć minut. Odpowia- da to pani? – Zgoda! Ale gdzie? – W saunie hotelowej, na dole. I proszę przyjść bez osób towarzyszących. To jest mój warunek! – Przepraszam... gdzie..? Powiedział pan... w... saunie? – zapytała nie umiejąc najwy- raźniej ukryć zaskoczenia. Wreszcie udało mu się wprowadzić w zakłopotanie tego rosyjskiego potwora. – Tak, towarzyszko Tereszenko, w saunie! Chyba nie boi się pani mężczyzn? – zapy- tał złośliwie. – Muszę przyznać, że z czymś takim nie liczyłam się! – Twierdziła pani przecież, że jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? A przyjaciele mogą w końcu chodzić wspólnie do sauny, czy może jestem w błędzie? – Czy pan sobie coś po tym obiecuje? – jej głos zdradzał niepokój. – Czy pan na coś liczy? – O, tak! Inaczej nie miałbym nic przeciwko restauracji... – Myśli pan o... o... – Ależ nie, towarzyszko Tereszenko! Skąd! Myślę tylko o tym, że będzie pani zupeł- nie naga... – przerwał na chwilę – a człowiek zupełnie nagi – dodał cedząc słowo po słowie – nie ma gdzie ukryć urządzenia do nagrywania lub podsłuchiwania rozmowy... Mówiąc wprost, nagość uwolni nas stuprocentowo od nieproszonego towarzystwa, będziemy napraw- dę sami! Po drugiej stronie zapanowała cisza. – Halo, jest pani tam jeszcze? – zapytał stanowczo. – Proszę tylko nie próbować grać na zwłokę! A więc za dziesięć minut! W saunie, pomieszczenie numer S014! I jeśli pani nie przyjdzie, rozumiem to jako decyzję o zakończeniu naszej współpracy, jeszcze zanim zdążyła się zacząć – uśmiechnął się do siebie. Był pewien, że Tereszenko przyjdzie, i to punktualnie. Nie mylił się. Dokładnie dziesięć minut później zjawiła się przed wejściem do sauny. Otworzył drzwi z zapraszającym gestem. Wszedł za nią i zamknął drzwi od wewnątrz na klucz. Popatrzył jej w twarz i nie miał wątpliwości, że tę rundę wygrał. Tereszenko była naj- wyraźniej speszona. – Wiedziałem, że pani przyjdzie, Nadiu. W końcu to miejsce spotkania ma i dla pani same pozytywne strony – powiedział von Riddagshausen, gdy znajdowali się jeszcze w pomieszczeniu z szafkami na ubranie. Powoli zaczął się rozbierać. Tereszenko odeszła do drugiej części pomieszczenia i zdjęła spódniczkę. – Dla mnie? Pozytywne strony? – zapytała nie patrząc w jego stronę. – Oczywiście! Pomijając fakt, że sauna jest bardzo zdrowa, nie ma pani zbyt wiele okazji, żeby rozmawiać ze swoimi klientami bez podsłuchu! – Mnie nikt nie podsłuchuje. Takie podejrzenie to tylko produkt waszej zachodniej za- kłamanej fantazji. Zazdrościcie nam, że u nas każdy ma zaufanie do każdego i, że mamy lu- dową demokrację, że wyzwoliliśmy się spod jarzma kapitalistycznych tyranów i sami objęli- śmy władzę. Władzę ludową! – Tereszenko zdawała się czuć jego wzrok na sobie i zakryła obiema rękami nagie już piersi. Albert podszedł do wejścia do kabiny i spojrzał na termometr, który pokazywał osiemdziesiąt stopni. Otworzył grube drewniane drzwi i puścił Tereszenko przodem. Patrzył na nią jak na żywą lalkę o nieskazitelnej urodzie. – Bardzo lubię, jak jest gorąco, dlatego wejdę od razu na górę – powiedział jakby od niechcenia. – Nastawiłem temperaturę na dziewięćdziesiąt pięć stopni... mam nadzieję, że odpowiada to pani. – Jak pan chce! Mnie to nie robi różnicy – odpowiedziała jeszcze ciągle zmieszana. – Dla mnie nic nie jest przeszkodą, gdy służę mojej ojczyźnie. Albert usiadł na najwyższym poziomie i obserwował, jak Tereszenko zajmowała miej- sce na dole. Czy można być takim fanatykiem? Można! Albert von Riddagshausen przypo- mniał sobie tutejszy fanatyzm sprzed niespełna trzydziestu laty. – Skończmy może już z grą wstępną – usłyszał nagle jej pobrzmiewający agresją głos, w którym nie słychać było nawet śladu zmieszania. – To, że czuje się pan teraz górą, za- wdzięcza pan wyłącznie temu, że jestem naga. To typowo męska cecha. Naga kobieta stanowi dla mężczyzny zdobycz, jest dowodem jego zwycięstwa. No i w tej rundzie pan zwyciężył... przynajmniej tak pan myśli... Jeśli jednak ma pan nadzieję, że moja nagość jest symbolem kapitulacji, to się pan przeliczył. Psychicznie mnie pan nie rozebrał. Niech pan w takim razie wyłoży swoje karty i powie, co zadecydowało, że chce pan mieć w nas przyjaciół, a nie wro- gów! – Myli się pani! Obserwowałem panią w kawiarni. Była pani cokolwiek nerwowa – Albert zszedł na dół i polał wodą rozgrzane kamienie leżące na wierzchu elektrycznego pieca, po czym wrócił na górę. – Robi się przyjemnie gorąco, nieprawdaż? Tereszenko milczała. – Niech się pani położy. Czy woli pani siedzieć, żeby szybko stąd wyskoczyć? – Manipulował pan przy tym piecu, żeby było jeszcze cieplej? – zapytała znowu tro- chę niepewnie. Czyżby próbowała skierować rozmowę w inną stronę? – zastanawiał się profesor. Grała na zwłokę? Chętnie dowiedziałby się, co teraz robią jej trzej towarzysze. Czy stoją przed wejściem do sauny i wtargną siłą za moment? Całe przygotowania byłyby wtedy na darmo. Musiał jednak postawić na tę kartę. Była to jego jedyna karta. – Czuję, że mi pani nie ufa – powiedział jakby od niechcenia. – Nie zna pan tego słynnego powiedzenia Lenina? – Znam! – odpowiedział poirytowany. Zaufanie zaufaniem, ale kontrola nie zaszkodzi. – Myślę, że jak już się pani dowiedziała, gdzie mamy się spotkać, starczyło pani czasu, żeby skontrolować co trzeba. – Zerknął w kierunku pustej apteczki. Wisiała na swoim miejscu. – KGB ma zawsze czas – odpowiedziała. – Czy próbując mnie szantażować, usiłowała pani też ratować swoją skórę? – zapytał bez ogródek. – To był genialny pomysł, Albercie, z tym spotkaniem tutaj – odpowiedziała nieocze- kiwanie łagodnym głosem ignorując zadane jej pytanie. – Dałam wolne moim trzem opieku- nom – lekko zakaszlała i profesor zauważył, że popatrzyła na termometr. – Dochodzi dzie- więćdziesiąt stopni – dodała. – Siedzimy na tej samej tratwie, a ciągnie ją łódź bez sternika. Musimy się zastanowić, jak się od tej łodzi uwolnić! Pan od swojej przeszłości, a ja na zaw- sze. Bo przecież za byle potknięcie ta największa świnia pod słońcem, pułkownik Kowalew, wyśle mnie na Sybir. Myśli pan, że wierzę w te brednie o równości i szczęściu ludzkości, jeśli na całym świecie proletariat dojdzie do władzy? Niech pan na mnie popatrzy! No, niech mi się pan przyjrzy! – Tereszenko wstała z ławy i powoli obróciła się przodem do profesora. Przejechała rękami od góry do dołu po swoim idealnie zbudowanym ciele, pokrytym teraz perlistym potem, obróciła się na pięcie o trzysta sześćdziesiąt stopni i zapytała: – Czy ja nie wyglądam jak absolutnie normalna kobieta? – Nie! – odpowiedział profesor. – Normalna kobieta nie wygląda tak dobrze. – Niech pan sobie ze mnie nie kpi – powiedziała najwyraźniej przygnębiona. – Myśli pan, że mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek uczucia? Zastępuje je dokładnie zaplanowana służba, która jest wrogiem uczuć. A służba to absolutne podporządkowanie się partii i rozkazom. Jestem maszyną wykonawczą! Gram rolę, którą dla mnie napisano. Zostałam zaprogramowana na absolutny brak ludzkich potrzeb! Potrzeby zostały wyparte przez posłu- szeństwo! Jaki smak ma życie? Ja tego nie wiem! A myśli pan, że na Sybirze życie może mieć w ogóle jakiś smak? Czy pan wie, co to jest Sybir? – zapytała spływając potem. – Nadiu, pani została po prostu oszukana. Zamiast upragnionej władzy nad innymi czuje pani bezlitosną władzę nad sobą. Zamiast przygody, znalazła pani kłamstwo i oszustwo! Niestety, ale kiedy wchodzi się w ten interes, nie ma już możliwości wyjścia. Ale wcześniej nikt tego nie wie! Mam dla pani propozycję! Niech robi pani to co ja! Od dwudziestu czterech lat! – A co pan robi? – zapytała cicho. – To jest mój genialny trik. Nie tylko wy wymyślacie genialne triki, Nadiu. – No to niech pan mówi wreszcie! Co pan robi? – Nic! Rozumie pani? Nie robię nic! Absolutnie nic! – Co? – Nadia stała jeszcze ciągle naprzeciw profesora i spojrzała teraz na niego ze zdziwieniem. – Jak mam to rozumieć? Kpi pan sobie ze mnie? – Nie! Nie kpię sobie z pani! Jest dokładnie tak, jak powiedziałem. Ja nie robię nic. A trik polega na tym, że tylko ja o tym wiem! I tak musi zostać... no dobrze... teraz wie już to i pani. Ale Clark i cała jego banda tego nie wie! – Dalej nie rozumiem, jak pan to robi! – Po prostu dotychczas przekazywałem im tylko takie informacje, które mógłby zdo- być każdy niespecjalnie dociekliwy człowiek. Wobec tego nikt nie może mi zarzucić, że zro- biłem coś nagannego. Jak nic się nie robi, nie można zrobić nic nagannego! W ten sposób zawdzięczam swoją równowagę wewnętrzną faktowi, że nic dla tej bandy nie zrobiłem! Tereszenko usiadła na ławie i zaczęła huśtać nogami. – Niezły z pana dowcipniś! – Nadia przechyliła się do przodu i podniosła głowę spo- glądając na profesora z politowaniem. – I pan uważa, że w naszej firmie coś takiego mogłoby funkcjonować? Wie pan, że gdyby u nas kogoś na czymś takim przyłapali, to znaczyłoby to jego koniec? To znaczy Sybir! A swoją drogą, jest pan odważnym człowiekiem! Nie boi się pan, że mam pana teraz w ręku? – Dopiero co powiedziała pani, że płyniemy na tej samej tratwie i wspólnie chcemy się uratować! A teraz próbuje pani być znowu nie fair. – Takie jest życie, mój drogi! Każdy zawsze szuka korzyści dla siebie! – nic nie pozo- stało z łagodnego tonu sympatycznej Nadii, pomyślał profesor i przypomniał sobie zwierzenia o jej ludzkich potrzebach na początku rozmowy. – Tu ma pani rację, towarzyszko Tereszenko – powiedział drwiąco. – Ja też pomyśla- łem w porę o własnych korzyściach – zaśmiał się głośno. – Ach tak? – Tak, towarzyszko! Niech pani tam spojrzy – wskazał ręką na pudełko, które przy- mocował przed spotkaniem. – Co to jest? – zapytała cicho. – Magnetofon? Nagrał pan całą naszą rozmowę? Jak mógł pan zrobić coś takiego? – krzyknęła i zerwała się z ławy. – A co? Myślała pani, że tylko Rosjanie i KGB mają monopol na podstępne zachowa- nia? – profesor zszedł na dół. – Tak, nagrałem naszą rozmowę! I to właśnie pani ma mi to za złe? Nie ja zacząłem panią szantażować! Ja tylko próbuję się zabezpieczyć, bo nie ufam pani do końca! No i miałem cholerną rację! Nieprawdaż? – odetchnął głęboko. – Nie, towarzysz- ko! Ja nie chcę i nie chciałbym pani szantażować. I mam nadzieję, że nie będę musiał! – Al- bert stał teraz tuż przed nią. – Co pan proponuje? – Tereszenko podniosła głowę i spojrzała na niego pytającym wzrokiem. – Zamiast dostarczyć wam Fastmana, będę przesyłał wam wyniki jego badań i to tylko te, które zostały oficjalnie opublikowane, słowem nic nowego. Ponieważ jest pani laikiem, nikt nie może pani pociągać do odpowiedzialności za jakość informacji, które pani dostaje. A w czasie, kiedy wasi specjaliści będą je sprawdzać, żeby stwierdzić, że nic nowego nie otrzymali, zdobędę nowe, o tej samej wartości. – I pan wierzy, że moi szefowie długo dadzą się wodzić za nos? – Nie skończyłem, Nadiu! Musi pani swojemu ukochanemu Kowalewowi jak najszyb- ciej wyjaśnić, że jestem gotowy przyjąć wasze warunki pod warunkiem, że do poniedziałku zostawicie Fastmana w spokoju. Potrzebuję tych kilku dni. Okay? A potem moja propozycja będzie nie do odrzucenia. Kowalew będzie musiał ja przyjąć. – Okay! A kiedy dostanę taśmę? – Tereszenko pokazała na pudełko imitujące magne- tofon. – We wtorek! Kiedy Fastman będzie już siedział w samolocie do Nowego Jorku! I wtedy musimy to oblać – powiedział profesor wylewając resztę wody z wiaderka na roz- grzane kamienie. – Ja już mam dosyć – rzekła Nadia. – Ma pan jeszcze jakieś plany na dzisiaj? – Właściwie nic szczególnego. Chcę zaraz wracać do domu. – Do domu? Przecież wynajął pan tu pokój... aha, rozumiem, chodziło panu tylko o klucz do sauny! Ale jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, chętnie zjadłabym z panem kolację. – Dobrze – odpowiedział Albert bez entuzjazmu. – Miałabym jeszcze jedną prośbę! – Mianowicie? – Żebyśmy podczas jedzenia nie rozmawiali o interesach. Restauracja to nie sauna... myślę, że mnie pan rozumie... – Doskonale rozumiem, a więc kiedy? Nadia Terszenko popatrzyła na duży zegar wiszący na ścianie i rzekła: – Za dwadzieścia minut? Powiedzmy o dwudziestej drugiej? – Na dole, w restauracji hotelowej. – Tak. Po wyjściu Rosjanki von Riddagshausen zamknął drzwi od wewnątrz i wrócił do sau- ny. Zdjął pudełko imitujące magnetofon, schował je do torby. Szybko wziął lodowaty prysz- nic. Potem sprawdził, czy korytarz jest pusty, zamknął drzwi i szybkim krokiem udał się do recepcji, gdzie oddał klucz. Następnie zszedł do garażu hotelowego, ale nie na poziom, gdzie stało jego porsche. Na pewno ludzie Tereszenko obserwują jego samochód, pomyślał. Zjechał windą dwa piętra niżej. Wyrzucił pudełko do kosza na śmieci i wrócił do windy, którą poje- chał na trzecie piętro. W pokoju poczuł się wreszcie bezpieczny. Podszedł do telefonu i wybrał numer. – Halo, Moni – powiedział, gdy usłyszał głos żony. – Czy Fastman i Sara wyszli do miasta? – Nie przejmuj się Fastmanem. Rozumieją się z Sarą doskonale i odnoszę wrażenie, że Fastmanowi jest to nawet na rękę, że znowu musiałeś wyjść. A poza tym ciągle coś się tu dzieje. Wyobraź sobie, dzwonił brat Fastmana z Nowego Jorku, że jutro przylatuje do Frank- furtu. David jeszcze nic o tym nie wie. Są z Sarą w mieście. I jakiś kolega Fastmana ze stu- diów też jest we Frankfurcie i jutro ma się tu zgłosić... – Dobrze, że Sara zajęła się Fastmanem. Tak mi przykro, że właśnie teraz ciągle mi coś wypada. – A co to było? – Musiałem załatwić parę spraw, których nie załatwiłem wcześniej, Moni. Wrócę tro- chę później. – No, to pa, Albert. Profesor odłożył słuchawkę i popatrzył na zegarek. Od pięciu minut powinien być w restauracji. Nadia siedziała już przy stoliku na końcu sali. Podszedł i przeprosił za spóźnienie. – Nic nie szkodzi – powiedziała pogodnie. – Już zdążyłam się zdecydować, co będę jadła. Teraz niech pan coś wybierze. Dla mnie proszę zamówić wodę mineralną bez gazu i sznycel wieprzowy z małą porcją sałatki z ziemniaków. Muszę na chwilę wyjść – podała mu kartę i nim zdążył odpowiedzieć, już jej nie było. Po dziesięciu minutach zjawił się kelner. – Ta miła osoba, która siedziała tu, obok pana – powiedział kelner – prosiła, żeby pana w jej imieniu przeprosić i dała mi list. Oto on – podał Albertowi kopertę i oddalił się. Profesor otworzył kopertę i zaczął czytać: Drogi Albercie, bardzo byłam zdziwiona, ale zarazem spadł mi kamień z serca, gdy odkryłam Pański szwindel z tą apteczką samochodową. Ale czemu wyrzucił ją Pan do kosza na śmieci? Jest przecież jak nowa! Żeby nie musiał Pan kupować nowej, postawiłam ją na dachu pańskiego wspaniałego auta. Mimo wszystko mam nadzieję, że przemyśli Pan sobie raz jeszcze, czy zale- ży Panu, żebyśmy jednak zostali przyjaciółmi. Życzę powodzenia! Najpóźniej jutro rano zgło- szę się u Pana tu, w hotelu. Może uda nam się wówczas wspólnie coś zjeść... mam na myśli śniadanie. Jeśli jednak zdecydowałby się Pan dzisiaj wracać do domu, to złapię Pana tam zapewne jutro rano. Proszę nie zapomnieć, że sympozjum fizyków odbędzie się nieodwołalnie we wtorek i wszyscy goście są już zaproszeni. Cieszymy się bardzo na Pański udział, a szczególnie na udział Pańskiego przyjaciela dr. Davida Fastmana. Pozdrawiam Nadia. Albert von Riddagshausen nie miał wyboru. Musiał spędzić tu noc. Wstał i udał się do pokoju. Podniósł słuchawkę i ponownie wykręcił numer. – Halo, Moni – powiedział bardzo cicho. – Nie pytaj, proszę, o nic. Wrócę dopiero ju- tro i wszystko ci wyjaśnię. Nie martw się, wszystko w porządku, ale teraz nie mogę nic po- wiedzieć. – Na Boga, Albert! Czy stało się coś złego? – głos Moniki zdradzał zdenerwowanie. – Już ci mówiłem, że nie! Nie martw się, proszę. Kocham cię i śpij dobrze. – Naprawdę, Albert? – Naprawdę, Moni! Spij dobrze, dobranoc. – Dobranoc, Albert. Rozdział 16 Albert von Riddagshausen opadł ciężko na fotel. Nie wiedział jeszcze, jak spędzi noc. Czy w pokoju hotelowym w towarzystwie butelki wódki, czy też będzie wałęsał się bez celu po ulicach. Jak wyjaśnić Monice konieczność zostania w nocy poza domem? Czuł się jak w pułapce bez wyjścia. Jaki znowu brat Fastmana? Profesor próbował zmusić się do logicz- nego myślenia. Wstał i skierował się do mini baru. Sięgnął po butelkę wódki. Nie! Żadnego alkoholu! A może jednak? Miotał się wewnętrznie. Wiedział, że jak najszybciej musi podjąć jakąś de- cyzję. Ale jaką? W ciągu ostatnich kilku minut zadał sobie to pytanie niezliczoną ilość razy. Zdawał sobie sprawę, że teraz naprawdę nie ma ucieczki od przeszłości. A więc absolutnie żadnego alkoholu! Wyjął dwie butelki coli i wrócił na fotel. Powoli sączył łyk za łykiem. Za- czynał się koncentrować. Prawdziwy powód odwiedzin Fastmana zdawał się być oczywisty, pomyślał. Fastman nie potrzebował przecież nikogo do współpracy! Był to elegancki pretekst do złożenia tu wi- zyty! W takim razie musiał znać prawdę! Ale jak ją odkrył? Zdjęcia! Tak! Zdjęcia, które przed miesiącem zrobił Harley. Fastman musiał go rozpoznać na którejś z fotografii. Dlacze- go do tej pory milczał? Na co czekał? O co tu naprawdę chodzi? Raptem pojawiają się, czy mają się pojawić, we Frankfurcie przypadkowo dwie osoby! Brat, którego Fastman nigdy przecież nie miał, i jakiś przyjaciel ze studiów! Jaką rolę mają oni odegrać? Pomocników? Świadków? Skoro Brytyjczycy i Rosjanie wiedzą o podróży Fastmana, to wiedzą też Amery- kanie. Zresztą Tereszenko to potwierdziła! Powiedziała też, że Fastman ma tu opiekunów. Źródło informacji było zatem w Ameryce. Ale tylko i wyłącznie David Fastman może po- twierdzić prawdę! W tym momencie podjął ostateczną decyzję. To jedyna słuszna decyzja, stwierdził, musi jeszcze tylko... Zadzwonił telefon. Albert von Riddagshausen spojrzał na zegarek. Było dziesięć minut po północy. Podniósł słuchawkę. – Halo – zgłosił się. – Pan profesor von Riddagshausen? – usłyszał. – Tak. – Nazywam się Bolz i jestem z Federalnego Urzędu Kryminalnego. Przepraszam ser- decznie, że pana niepokoję, ale natychmiast musimy z panem porozmawiać. – Wie pan, która jest godzina? – zapytał profesor poirytowany. – Wiem, oczywiście. Dlatego przepraszam! Ale to sprawa naprawdę nie cierpiąca zwłoki! – Dlaczego mam wierzyć na słowo, że jest pan rzeczywiście z Urzędu Kryminalnego? – zapytał von Riddagshausen rzeczowo. – Gdybym miał inne zamiary, to przecież nie dzwoniłbym do pana, żeby pana uprze- dzić! – Skąd pan dzwoni? – Jestem na dole, w holu, naprzeciw recepcji. Jeśli pan chce, mogę się tu wylegity- mować. – Nie, nie musi pan! Niech pan przyjdzie na górę. Skoro ma pan numer telefonu, to z pewnością wie pan, w którym pokoju pan mnie znajdzie. – Wiem – padła krótka odpowiedź. Kilka minut później pojawiło się dwóch mężczyzn. Wylegitymowali się i starszy, któ- rego głos profesor rozpoznał, przeszedł od razu do rzeczy. – Jeszcze raz przepraszam za najście o tak późnej porze, ale jak powiedziałem, nie możemy czekać do jutra. Przed przesłuchaniem musimy jeszcze wyjaśnić pewien mały szcze- gół. – Przesłuchanie? – zdumiał się von Riddagshausen. – Tak, panie profesorze, przesłuchanie! Ale zanim zaczniemy, chcę coś wyjaśnić. Wi- dzi pan, panie profesorze, chcielibyśmy mieć jasną sytuację. Powinien pan wiedzieć, że tak czy inaczej musimy dojść do porozumienia. Przyszliśmy tu jako agenci Urzędu Federalnego, ale działamy na zlecenie Amerykańskich Sił Zbrojnych stacjonujących w Republice Federal- nej Niemiec. Przypuszczam, że znamy powód pańskiej współpracy z Brytyjczykami. Ma pan dwie możliwości, albo opowie nam pan teraz wszystko od początku do końca, albo będzie pan odpowiadał na nasze pytania. Osobiście radziłbym to pierwsze, bo prawdy dowiemy się i tak, a w ten sposób zaoszczędzimy czas. I pański, i nasz. Ma pan oczywiście prawo odmó- wić zeznań. Wtedy wezwiemy pana jutro rano na przesłuchanie, a jak będzie to konieczne, to doprowadzimy. Albert von Riddagshausen zrobił krok do tyłu. – Chcecie mnie panowie może aresztować? – zapytał złośliwie. – Niech pan nie próbuje pokerowych zagrywek, panie profesorze – mężczyzna o nazwisku Bolz zdawał się być bardzo pewny siebie. Jego głos brzmiał spokojnie, a jednocześnie miał w sobie coś władczego, rozkazującego. – Lepiej niech pan mówi teraz, jeśli nasze przesłuchanie kolidować by miało z pańskimi terminami. Te nas nie interesują! – Mowa jest srebrem, ale milczenie jest złotem, moi panowie. Życzę panom dobrej nocy! – profesor podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. – Proszę opuścić mój pokój! – Do jutra, panie profesorze. I niech pan pamięta, że ten naprawdę się śmieje, kto się śmieje ostatni! Profesor zamknął drzwi w zamyśleniu. Podszedł do fotela i usiadł. Tak, pomyślał! Wizyta tych dwóch agentów była dowodem, że Fastman nie przyjechał tu w celach nauko- wych do Alberta von Riddagshausena. Fastman przyjechał do kapitana Heinricha Schulze! Żeby go zdemaskować... i ukarać! Przypomniały mu się czasy krótko po wojnie. Bał się wte- dy, że któregoś dnia zjawi się David i pokaże go palcem. Z drugiej strony ciągle miał nadzie- ję, że chłopak przeżył. Bał się tylko spotkania. Nikt by mu przecież nie uwierzył, jak było naprawdę! Z biegiem czasu spotkanie z Davidem stało się coraz bardziej nieprawdopodobne, aż pewnego dnia przestał się bać. A może tylko przestał o tym myśleć? Tylko ludzie Clarka wiedzieli, a za ich milczenie zapłacił. Podniósł się z fotela i podszedł do okna. Na dworze było pusto. Przez chwilę myślał, czy nie wyskoczyć. Nie! Trzecie piętro to stanowczo za nisko! Poza tym byłoby tchórzo- stwem nie stawić czoła odpowiedzialności! Nie! Chciał uwolnić się od tej nieszczęsnej pętli zaciskającej mu się na szyi. Nie od odpowiedzialności. Może za dwadzieścia albo trzydzieści lat, jeśli będzie jeszcze żył, napisze o tym książkę. Tylko czy wtedy ktoś będzie chciał ją czy- tać? Wrócił myślami do teraźniejszości. Teraz oprócz Brytyjczyków o jego czynie wiedzie- li też Rosjanie i Amerykanie. Amerykanów nie musi się bać, stwierdził. Dla nich ważne jest tylko bezpieczeństwo Fastmana, był więc po ich stronie. Mógł też im pomóc... Nagle poraziła go myśl, jak zareaguje Sara, jeśli prawdy dowie się od Davida. Od Davida... czyli niepełnej prawdy! A Monika? Zresztą może już wiedzą? Dla Fastmana musi być to zwyczajna zbrodnia z nienawiści albo ze ślepego posłuszeństwa... Nie! Teraz musi wziąć sprawę w swoje ręce. Jedynie słuszną decyzję przecież podjął! Prawda! Wstał i podszedł do telefonu. Wybrał numer recepcji poprosił o maszynę do pisania i papier. Kilka minut później miał już, co trzeba. Wkręcił pierwszą kartkę do maszyny. Chwilę pomyślał i zabrał się do pisania. Szanowny panie burmistrzu, szanowny panie rektorze, szanowni państwo, drodzy stu- denci! Mam dzisiaj wielki zaszczyt przedstawić państwu i powitać tu u nas, we Frankfurcie, jednego z najwybitniejszych fizyków, profesora doktora Davida Fastmana z amerykańskiego uniwersytetu w Princeton. I chociaż jestem pewien, że woleliby państwo natychmiast usłyszeć, co on ma do powiedzenia, proszę jednak o chwilę uwagi. Najwyżej dwadzieścia minut! Chcę, ale i też muszę, opowiedzieć państwu bardzo smutną historię związaną z jego osobą. Chcę też mówić o dzisiejszych konsekwencjach tej historii... – Minęła godzina piąta. Słońce wzeszło dzisiaj... – usłyszał miły kobiecy głos płynący z radioodbiornika. – A oto wiadomości. Wczoraj wieczorem czasu miejscowego w Wietnamie zostało zestrzelonych siedem amerykańskich myśliwców... Albert von Riddagshausen zebrał zapisane strony i włożył je do aktówki, którą zawsze nosił przy sobie. Spojrzał w okno. Na dworze było jeszcze ciemno. Popatrzył na zegarek. Piętnaście po piątej. Podniósł słuchawkę i wybrał numer recepcji. – Maszyny do pisania już nie potrzebuję. Ktoś może ją odebrać. I poproszę o przygotowanie rachunku. Za dziesięć minut chciałbym opuścić hotel – profesor odłożył słuchawkę. W książce telefonicznej wyszukał numer telefonu innego hotelu, podniósł ponownie słuchawkę i wybrał numer. – Proszę o pokój jednoosobowy do poniedziałku. Będę za pół godziny. Nie miał wyboru! Musiał się ukryć przed Bolzem i Tereszenko do czasu, aż porozu- mie się i ewentualnie porozmawia z Fastmanem. Rozdział 17 – Właśnie dzwonił Bolz i mówił, że von Riddagshausen spotkał się w jakiejś kawiarni w Wiesbaden z atrakcyjną blondynką – powiedział Lane odkładając słuchawkę. – O szóstej rozstali się, ale nasz profesor nie pojechał grzecznie do domu, tylko do hotelu... – Po cholerę mu hotel w Wiesbaden? – wtrącił się Brown. – A co w tym dziwnego, że ktoś idzie do hotelu w obcym mieście? – zdziwił się Dan- ny. – Szczególnie, gdy w grę wchodzi... – Danny, przestań! Wiesbaden leży pół godziny drogi od Frankfurtu, Danny! I nie za- czynaj znowu starej śpiewki, że ma tam jakąś dupę. – Już dobrze, już dobrze, Johnny – Danny podniósł pojednawczo obie ręce i uśmiechnął się do Browna – Byłoby to jednak dość logicznie, nie sądzisz? – Zgadza się, ogólnie rzecz biorąc – Lane klepnął Danny’ego po plecach. – A nawiasem mówiąc, starzy kumple chcą cię koniecznie zobaczyć, John. Co ty na to? Idzie- my? – Nie wiem... – Brown popatrzył lekko zmieszany na Danny’ego. – Idźcie spokojnie – powiedział Danny – ja mogę siedzieć przy telefonie. – Nie ma problemu – pokazał ręką na szafę z książkami – jest tu co poczytać. Brown i Lane zdawali się na to czekać. Opuścili szybko biuro, jakby przed czymś uciekali. Danny podszedł do szafy, przebiegł wzrokiem po grzbietach książek. Wpadło mu w oko Na Zachodzie bez zmian. Usadowił się z powrotem w fotelu i zaczął czytać. Przeraźliwy dzwonek telefonu brutalnie oderwał go od lektury. Podszedł do biurka Lane’a i podniósł słuchawkę. – Tu Daniel Korowsky – zgłosił się. – Dobry wieczór, mister Korowsky – usłyszał w słuchawce głos z bardzo silnym nie- mieckim akcentem. – Nazywam się Streiber... Streiber... z Hanoweru. Wróciłem właśnie z hotelu, o którym mówił generał Lane. Stwierdziłem, że od czwartku do dzisiaj rano zamel- dowanych było tu dwóch mężczyzn o nazwisku von Riddagshausen. Jednym z nich był inży- nier – Alfred, a drugim profesor – Albert... – No i? Jak wyglądali? Mógł się pan czegoś bliższego dowiedzieć? – O, tak, oczywiście! Jeden z nich, ten inżynier, to znaczy Alfred von Riddagshausen jest personelowi hotelu znany. Zatrzymuje się tu od lat raz w miesiącu, a ten profesor był tu najprawdopodobniej pierwszy raz. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, podkreślali, że bracia podobni są do siebie jak dwie krople wody. – Czy widziano ich razem? – zapytał Korowsky podniecony. – Też o to pytałem! – w głosie Streibera brzmiało zadowolenie z siebie. – I to jest ze wszech miar dziwne! Pytałem wszystkich, którzy wtedy mieli służbę, i nikt nie widział ich razem. Może pan sobie wyobrazić, że dwóch braci bliźniaków przebywa dwie doby w tym samym hotelu i ani razu nie są widziani razem? Wie pan, co ja myślę, mister Korowsky? My- ślę, że to jedna i ta sama osoba! – Ja też tak myślę! Dziękuję panu za te informacje. Czy to już wszystko? – Właściwie nie, jeszcze drobiazg. Trudno mi to ocenić, pracownicy hotelu to w końcu nie agenci służb wywiadowczych, ale kilku z nich... – Dobra, niech pan opowiada – Korowsky był już zniecierpliwiony. – Są zdania, że obaj... to znaczy dla nich było ich dwóch... – Dobra, wiemy o co chodzi... a więc co z nimi? – Jakoby byli obserwowani! – Przez kogo? – Przez jakąś atrakcyjną blondynkę, trochę po trzydziestce. Pojawiała się zawsze w towarzystwie trzech mężczyzn mówiących wyłącznie po rosyjsku. Moim rozmówcom zdawało się, że ci trzej zwracali się do blondynki Nadia. – Zdawało im się? Czy słyszeli? – Danny tłumił poirytowanie. – Niech pan wybaczy... oni nie mówią po rosyjsku, dlatego zdawało im się, czy też sądzą, że... – Rozumiem, okay! A udało się panu ustalić, kim jest ta atrakcyjna blondynka? – Naturalnie, mister Korowsky! Mieszkała też w tym hotelu i to tylko w tym samym czasie co obaj... no, wie pan... Alfred i Albert von Riddagshausen. Zameldowana była pod nazwiskiem Teresa Bronskaja. Legitymowała się paszportem dyplomatycznym. Czy mam dalej działać w tym kierunku? – Nie, nie trzeba. Na dzisiaj wystarczy! Dobra robota, mister Streiber! Dobra robota! – Korowsky pochwalił swego rozmówcę i odłożył słuchawkę. Przemyślał raz jeszcze nowe informacje. Jego przypuszczenie dotyczące bliźniaków okazało się trafne, pomyślał dumny z siebie. Chciał wrócić do lektury i wziął właśnie książkę do ręki, gdy znowu zadzwonił telefon. – Halo, mister Korowsky – usłyszał w słuchawce głos Aarona Fastmana. – Wszystko się udało. Mam paszport i kupiłem normalny bilet na przelot. Nie musiałem brać pierwszej klasy. A więc do jutra rana! – Pierwsza klasa czy nie, obojętne! I tak dostaniesz kasę z powrotem. Mówię na ty, bo musimy trenować. Od jutra jestem w końcu kumplem twojego starszego brata. Mów do mnie Danny, a nie mister Korowsky! – W porządku Danny! – usłyszał Korowsky w słuchawce. – Davida nie udało mi się złapać, ale od Mrs. von Riddagshausen dowiedziałem się, że wyszedł z jej córką do restaura- cji. Przed pięcioma minutami próbowałem ostatni raz i jeszcze go nie było. Poprosiłem więc Mrs. von Riddagsłiausen, żeby jakoś dała znać Davidowi, że jesteś we Frankfurcie, oczywi- ście jako kumpel ze studiów i oczywiście bez podania twojego nazwiska, żeby się David nie wypaplał. – Wspaniale, Aaron! Cholera wie, czy twój wielki brat otrzyma wiadomość w porę, ale nie bój się, odbiorę cię z lotniska. Dziękuję, Aaron! – Korowsky był bardzo zadowolony. Wrócił do książki i po chwili zasnął w fotelu. Zbudził go dzwonek telefonu. Popatrzył na zegarek. Było wpół do pierwszej. – Tu Henry Bolz – usłyszał niewyraźnie w słuchawce. Był na wpół przytomny. – Ge- nerał Lane zlecił mi... przepraszam, z kim rozmawiam, jeśli wolno spytać? – A, to pan!... Henry! – Danny przychodził powoli do siebie. – Nazywam się Daniel Korowsky. Ma pan coś nowego? – Wasz profesor spotkał się ze swoją blondynką w hotelowej saunie. Byli tam sami! – Gdzie? – w tym momencie Danny rozbudził się już całkowicie. – W saunie – powtórzył Henry Bolz. – A później byli w hotelowej restauracji, tyle że blondynka opuściła lokal już po kilku minutach. Około wpół do jedenastej profesor wrócił do swego pokoju. – Może spotkał się z blondynką trochę później. Na przykład przed drzwiami do poko- ju? – Nic z tych rzeczy. Moi ludzie ją też obserwowali. Ustaliliśmy, że mieszka we Frank- furcie nad Menem i posługuje się paszportem dyplomatycznym na nazwisko Teresa Bronska- ja, ale to też sprawdziliśmy dokładnie. Jest agentką KGB i nazywają ją Nadia. – Tak też myślałem. Ta sama kobieta była w Hanowerze! Dziękuję! – Danny próbo- wał uporządkować znane mu fakty. – mamy chyba wystarczająco dużo powodów, żeby zadać profesorowi von Riddagshausenowi kilka pytań. – Próbowałem to nawet zrobić – odpowiedział Bolz – ale wyrzucił nas za drzwi! W tym kraju nie wolno nachodzić nikogo w nocy bez decyzji sądu. Niemcy są bardzo wraż- liwi, jeśli chodzi o naruszanie sfery prywatnej. – Popatrz, popatrz! A były czasy, kiedy wcale o tym nie myśleli. Szczególnie jak... Ale mniejsza o to... Czy nie próbował pan mimo wszystko... no, wie pan... można użyć kilku argumentów, a delikwent zapomni o swej sferze prywatnej... pan rozumie – zapytał Danny – Może uznać pan, że to pech, ale nie jesteśmy, niestety, w Stanach – westchnął Bolz. – No tak! U nas pogadałoby się z nim... ale nieważne, musimy spróbować jutro. – W ostateczności trzeba go będzie wezwać w poniedziałek! Jutro jest niedziela, pro- szę pana. – Trudno! Jeśli nie można inaczej. W każdym razie jest to tylko kwestia czasu. Dzię- kuję za dobrą robotę... Oczywiście nie spuszczacie go z oka?! – Jasne! Już od siódmej rano ktoś z nas będzie obserwował hotel. Profesor na pewno nie wstanie wcześniej – powiedział Bolz. – No, to do usłyszenia, mister Korowsky. – Do usłyszenia, mister Bolz. Danny wrócił na fotel i postanowił dalej spać. Zamknął oczy, ale nim zdążył zasnąć, weszli Brown i Lane. – Pewnie miałeś rację, Danny! Wygląda na to, że Tereszenko to rzeczywiście nazwa grupy, a nie nazwisko konkretnej osoby – stwierdził Lane po wysłuchaniu relacji Danny’ego. Rozdział 18 Dochodziła dwudziesta. David siedział obok Sary w jej Garbusie. Zmiana w zachowaniu Sary nie uszła jego uwagi. Była bardzo poważna i robiła wrażenie przygnębio- nej. Nie zrobił przecież nic złego, pomyślał, sama nalegała, by się otworzył. No i tak się stało! Może powiedział to zbyt brutalnie i Sara poczuła się współodpowiedzialna. Bo zaraz potem straciła ochotę na wieczór w domu, jak planowały z matką. Zamówiła stolik we włoskiej re- stauracji i teraz już od dziesięciu minut jechali w milczeniu, dręczył się Fastman. Tam też będą milczeć? Nie, z całą pewnością nie! Koniec z przeszłością! Nie da się znowu wciągnąć w temat, który mógłby zepsuć im wieczór. Sara jest za młoda, żeby żyć przeszłością. Ma na to jeszcze czas! Nie odważył się jednak przerwać milczenia. Postanowił zaczekać, aż usiądą w restauracji. Dwie minuty później Sara zaparkowała auto. Fastman wyszedł szybko, ale zanim zdążył obejść samochód, Sara była już na ze- wnątrz i chwyciła jego wyciągniętą rękę. Silniej niż kiedykolwiek przedtem, stwierdził. Tak silnie, że poczuł się jak chłopak, którego matka, albo starsza siostra, prowadzi do domu, żeby go ukarać za złe zachowanie. Milcząc weszli do lokalu. – Dzwoniłam tu przed jakąś godziną – zwróciła się do kelnera, który wyszedł im na- przeciw. – Pani...? – kelner zrobił minę człowieka próbującego za wszelką cenę coś sobie przy- pomnieć. – Riddagshausen – powiedziała Sara cichym i – jak się Fastmanowi wydawało – tro- chę drżącym głosem. – Tak, szanowna pani! Tego stół dla duo osoby będzie czekało – kelner kaleczył język i mówił z silnym włoskim akcentem. – Jak szanownego pani życzyła, jest tak, żeby nie prze- szkadzały ktosie – Kelner wskazał ręką i poprowadził ich do najdalszej części restauracji. Wszystkie stoliki ogrodzone były z trzech stron ściankami z drewna, do których przymoco- wano półki z kwiatami. Dwie karty leżały już na stoliku. Sara milczała nadal przeglądając kartę i Fastman czuł, że nie ma sensu zaczynać roz- mowy. Dzisiejszego wieczoru Sara decydowała o wszystkim. Fastman martwił się, że to wła- śnie on jest powodem tego wiszącego w powietrzu napięcia. Po kilku minutach zjawił się kel- ner. Sara zamówiła wodę mineralną, białe wino i pizzę wegetariańską. David zdecydował się na to samo. – Proszę najpierw przynieść wodę i wino – zwróciła się do kelnera – a pizzę za godzi- nę... – popatrzyła pytająco na Davida – odpowiada ci to? – Tak! Mamy przecież czas. – Ani mnie nie obraziłeś, ani nie zraniłeś – powiedziała Sara cicho do Fastmana. – Naprawdę nic złego się nie stało, nawet jeśli tak myślisz – dodała i David miał uczucie, jakby czytała w jego myślach. – Nie, David! Moje milczenie to próba przygotowania się... bo... mu- szę po prostu przemyśleć, jak zlikwidować, i to na zawsze, tę piekielną przepaść między ka- tem i ofiarą. – Ty nie jesteś przecież katem, Saro! Jesteś przypadkowo obywatelem państwa... ach, Saro, zapomniałaś już o definicji narodowości... jako przypadku wynikającego z urodzenia? – Po pierwsze – to tylko definicja, a po drugie – to nie Francuzi, Holendrzy czy też in- ne narodowości, tylko Niemcy byli nazistami... – Nie, Saro! Nie! Nie Niemcy byli nazistami, to naziści byli Niemcami. A to jest za- sadnicza różnica! Nazistami mogli być też inni i... wcale niewykluczone, że jeszcze kiedyś... niestety nimi będą. To nie sprawa narodu! To problem państwa, a dokładniej mówiąc, jego polityki. I proszę cię, Saro, nie prowadźmy już, a w każdym razie nie teraz, długiej dyskusji na temat narodowości. Wiem, że cię dotknąłem, czy nawet w pewnym sensie zraniłem i, że nie powinienem był ci tego mówić... w każdym razie nie w takiej formie... bez przygotowa- nia... – Nie! Mnie jako osoby wcale nie zraniłeś. Nie ma żadnego powodu, żebyś mnie przepraszał. Zrobiło mi się tylko strasznie smutno... Zjawił się kelner z wodą mineralną, nalał ją do szklanek i natychmiast oddalił się. – Proszę, daj mi skończyć – rzekła Sara. Musiała zauważyć, że Fastman chciał coś powiedzieć. – Okay. – Obserwuję cię od pierwszych sekund naszego spotkania. Z wielu różnych powodów. I widzę w tobie atrakcyjnego młodego człowieka, światowej klasy fizyka, ale i też niezwykle skomplikowanego człowieka, nieistotne z jakich powodów, ale nieprawdopodobnie skompli- kowanego. – Masz z pewnością rację. – Na samym początku, jeszcze na lotnisku, przeżyłam pierwsze olbrzymie zaskocze- nie. Na prośbę ojca oczekiwałam tam sławnego naukowca. Wyobrażałam go sobie jako zwa- riowanego faceta po pięćdziesiątce, dla którego każdy dzień zaczyna się od zasad Newtona, a kończy na teorii względności lub odwrotnie. Kelner podał wino i odszedł. – To dla mnie nic nowego. Prawie wszyscy myślą podobnie i potem dziwią się – po- wiedział David kładąc dłoń na jej ręce. – Nie gniewaj się, że ci przerywam, ale jest to silniej- sze ode mnie... Mam w końcu prawo do kilku negatywnych żydowskich cech – uśmiechnął się i dodał: – Ale wypijmy najpierw za twoje zdrowie, Saro – Fastman podniósł kieliszek. Jego dłoń spoczywała ciągle na jej ręce. – No i gdy na lotnisku stanąłeś obok mnie – Sara odstawiła kieliszek na stół – zoba- czyłam atrakcyjnego, młodego faceta. Pomyślałam sobie, jaka szkoda, że nie na ciebie tu cze- kam, tylko na... no, wiesz sam... – Na zwariowanego fizyka. – Właśnie! Ale nie przerywaj mi, proszę, bo ja jestem w gruncie rzeczy bardzo nie- śmiała i kiedy ktoś mi przerwie, to mam kłopoty, żeby się znowu przełamać i mówić dalej. Myślę, że nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, ile energii i odwagi kosztuje mnie ta moja przemowa – westchnęła Sara i przygryzła wargi. – Gdy się zdziwiłam – kontynuowała Sara – jak doskonały jest twój niemiecki i bez zastanowienia zapytałam, czy jesteś Niemcem, niemal wyprowadziło cię to z równowagi. Fakt, że właśnie tak emocjonalnie reagujesz na podobne pytania, nie mógł pozostawiać żadnych wątpliwości, że Niemcy nie są krajem, do którego przyjechałeś z przyjemnością, za którym tęsknisz, a mój ojciec to tylko oficjalny pretekst two- jej wizyty. Znam mojego ojca i wiem, że jest dobrym i zdolnym fizykiem. Wiem, że jest so- lidnym wykładowcą na uniwersytecie i, że skrupulatnie, rzec można, po niemiecku prowadzi swoją pracę badawczą. Ale wiem też, że nigdy nie był na poziomie nagrody Nobla. Logiczne byłoby więc, gdyby to on podjął próbę nawiązania kontaktu z tobą. A nie odwrotnie! I właśnie to wszystko uświadomiłam sobie przed dwiema godzinami! Tak, Davidzie! Zrozu- miałam, że twój przyjazd do Niemiec nie ma absolutnie nic wspólnego ani z fizyką, ani z moim ojcem! Przyjechałeś tu, żeby dokonać obrachunku z przeszłością! O jaką przeszłość chodzi, już wiem! Nie wiem tylko, jak ma wyglądać obrachunek. Ale, że tak jest, jestem pewna! Powiedz, proszę, czy jesteś w stanie opowiedzieć mi całą swoją historię? Jeśli nie, będę to musiała uszanować i próbować zrozumieć. Czuję jednak, że chcesz zrzucić z siebie ten balast. Naprawdę nie kłamałam wczoraj, gdy... – Wiem, Saro! – rzekł David spokojnie. Marzył teraz, żeby obudzić się i stwierdzić, że śnił. – Daj mi proszę trochę czasu. Ja też nie jestem bohaterem. Kilka minut, zgoda? – Zgoda! Zamówię jeszcze trochę wina. Może jeszcze coś? – Sara delikatnie położyła prawą dłoń na jego dłoni. – Tak, wodę. Sara wstała i oddaliła się w kierunku baru. Fastman starał się uporządkować swoje myśli. Stwierdził po raz kolejny, że znajduje się w ślepym zaułku. Wiedział, że winny jest Sarze wyjaśnienie, ale wiedział także, że nie może jej jeszcze zdradzić nazwiska kata. Czy kiedykolwiek zdobędzie się na to? Czy powinien jej to w ogóle powiedzieć? Czy miało to jakiś sens? Czy cała ta akcja miała w ogóle jakiś sens? Gdy Sara wróciła w towarzystwie kel- nera niosącego napoje, nie znał jeszcze odpowiedzi na te wszystkie pytania. Czy kiedyś się dowie, co robić? Sara usiadła i ze szklanką wina w dłoni powiedziała: – Wypijmy za zamknięcie tej przepaści. – Zgoda – David podniósł swój kieliszek. – Masz rację! Muszę to z siebie zrzucić! – Odstawił kieliszek na stół. – Fastman to nie jest moje prawdziwe nazwisko... to znaczy nie jest to nazwisko moich rodziców. Oboje byli naukowcami. Matka... Im bardziej David zagłębiał się w opowieść o swoim dzieciństwie albo raczej o jego tragicznym końcu, tym większe i coraz smutniejsze stawały się oczy Sary. A gdy niemal ła- miącym się głosem opowiedział o 15 lipca 1943 roku i niespodziewanych odwiedzinach kapi- tana, twarz jej stała się biała jak kreda. Postanowił nie męczyć jej już dłużej. Wspomniał tyl- ko, że dołączono go do grupy uciekinierów i zakończył: – ... i tak wylądowałem w USA nazywając się Fastman. – Przepraszam, David! Muszę napić się trochę wody... – sięgnęła po szklankę. Była pusta. Fastman podał jej swoją szklankę i poczuł drżenie jej ręki. – Nie powinienem był jednak tego opowiadać – westchnął. – Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, ani pewnie i zrozumieć, jak mnie tym uszczę- śliwiłeś... o Boże, co ja mówię... oczywiście nie ta historia mnie uszczęśliwiła, tylko... – Jasne, Saro. Taka historia musi przerazić każdego normalnego człowieka. I naprawdę nie pojmuję, co w niej mogło cię uszczęśliwić. – Myślę, że jeszcze to zrozumiesz – powiedziała. – A co obiecywałeś sobie po podró- ży do Niemiec? – Że poznam ciebie – David uśmiechnął się do niej. – Był to raczej efekt uboczny – odwzajemniła jego uśmiech. – Chcesz znaleźć kata, nieprawdaż? Masz jakiś punkt zaczepienia? Jakieś podejrzenie? Mów bez obaw... – przerwa- ła, gdy kelner podawał pizzę. – Zjedzmy najpierw w spokoju – Fastman skorzystał z okazji, by zyskać trochę na czasie i przemyśleć, co mówić dalej. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pokażę ci zdjęcia mojej rodziny. Trzymam je przy sobie – powiedział Fastman, gdy kelner sprzątnął talerze. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel, a z niego kilka fotografii. – to jest mój brat Aaron... to znaczy... – Wiem, co chcesz powiedzieć. A to są twoi... rodzice... twoi przybrani rodzice. Aaron jest bardzo podobny do ojca. David skinął potwierdzająco głową. – A to jest mój rodzony ojciec – Fastman wskazał na kolejną fotografię. Gdy pokazał jej następne zdjęcie, spostrzegł zdumienie w jej oczach. – To twoja rodzona matka? – zapytała niemal szeptem. – Tak... – David patrzył na Sarę niespokojnie. Jej twarz stała się znowu biała jak kre- da, a po policzkach płynęły łzy. Po chwili zaczęła się śmiać i znowu płakać. Jakby wypiła za dużo wina. Ale nie wypiła przecież dużo! Nie była w żadnym wypadku pijana, pomyślał. Sara w dalszym ciągu śmiała się i płakała na zmianę. – Co się stało, Saro? – zapytał z przerażeniem. – Nic! Musimy jechać do domu! – podniosła rękę do będącego w pobliżu kelnera i gdy ten się zjawił powiedziała: – Poproszę o rachunek. – Może... – Żadne może, Davidzie! Ja ciebie dzisiaj zaprosiłam! Zaraz zadzwonię do Moniki i powiem, że wracamy... Jeszcze dzisiaj muszę z nią o czymś porozmawiać. – O tej porze? – zdziwił się David. – Jest już przecież północ. – Zawsze chodzimy późno spać. Szczególnie w sobotę. Sara uregulowała rachunek i poszła zadzwonić. Po dwóch minutach wróciła. – Myślę, że mam dla ciebie miłą wiadomość – powiedziała. – Twój brat Aaron dzwo- nił wiele razy i w końcu zostawił Monice wiadomość dla ciebie. Przylatuje jutro do Frankfur- tu. Poza tym we Frankfurcie jest jakiś twój kolega z czasów studiów i chce się koniecznie z tobą zobaczyć. – To rzeczywiście niespodzianka – wykrzyknął David, gdy właśnie opuszczali lokal. – Dziwne, jeszcze w czwartek, kiedy odwoził mnie na lotnisko, nic o tym nie mówił. Cały czas próbowałem go namówić, żeby wybrał się ze mną. Zafundowałbym mu tę podróż. Mówił, że nie ma paszportu. A teraz raptem ma? Z tym paszportem to była na pewno wymówka. – Ile lat ma Aaron? – Prawie dwadzieścia cztery. To już powojenne pokolenie. Jest artystą. Wspaniale ma- luje i cudownie gra na fortepianie. Artystyczne zdolności odziedziczył po mamie. Ona też jest malarką i też gra na fortepianie. Co go skłoniło do podróży? Nie mam pojęcia. Oczywiście, cieszę się, że zobaczy Europę. Kiedyś o tym marzył. Zafunduję mu podróż do Rzymu i do Paryża. Ciekaw też jestem, co to za kolega ze studiów jest teraz we Frankfurcie... Nie mówiła ci matka, jak się nazywa? Gdy znalazł się w swoim saloniku, wybrał natychmiast numer Aarona. Spojrzał na ze- garek. Jeśli poleci tym samym samolotem, to może jeszcze nie wyjechał na lotnisko, pomy- ślał. Rzeczywiście, Aaron był w domu i opowiedział mu wszystko o niespodziewanej podró- ży. – To do jutra, David – powiedział Aaron na pożegnanie. Co ma tu to przeklęte CIA do szukania? zastanawiał się Fastman. On, David Fastman, zdecydowany przeciwnik terroryzmu, a CIA uważał zawsze za grupę terrorystyczną, miał od jutra udawać, że jest zaprzyjaźniony z jakimś agentem CIA grającym rolę jego kolegi ze stu- diów! To na pewno bujda, że mają go tu ochraniać. CIA chciało z bliska kontrolować, czy się grzecznie zachowuje. Ci ludzie nie są zdolni myśleć innymi kategoriami. Dla nich istnieją tylko dwie grupy ludzi: wrogowie i potencjalni wrogowie, bo to tylko kwestia ceny, żeby z kogoś zrobić wroga. Nie do wiary! On zaprzyjaźniony z agentem CIA! Czy to nie właśnie ci ludzie mieszają się ciągle do jego pracy? Czy to nie oni blokują międzynarodową dyskusję? Jakim prawem ingerują teraz w jego prywatną sferę? Dzwonek telefonu wyrwał go z tych rozmyślań. Była to Monika von Riddagshausen. – Nie miałby pan ochoty wpaść i napić się czegoś z nami? Rozdział 19 Z mieszanymi uczuciami nacisnął guzik dzwonka. Dochodziła pierwsza w nocy. Głos Moniki brzmiał jakoś dziwnie, przypomniał sobie. Drzwi otworzyła Sara i Fastman zwrócił uwagę, że wygląda, jakby przed chwilą pła- kała. Nie była jednak smutna, jej zwykle smutne oczy promieniowały radością. – Wejdź, proszę – powiedziała. Zauważył, że próbuje się kontrolować. Jak niedo- świadczona aktorka walcząca z tremą. Weszli do salonu. – Miło, że pan przyszedł i nie pozwolił dwu kobietom samotnie spędzać wieczoru – powiedziała Monika von Riddagshausen. Zabrzmiało to dość sztucznie. Co tu jest grane? zastanawiał się. Może obie już wiedzą, kto zastrzelił jego rodzinę? Zwrócił uwagę, że nie ma profesora. Monika von Riddagshausen mówiła o dwóch kobietach, przemknęło mu przez głowę. – Czego się napijesz – głos Sary wyrwał go z zamyślenia. – Szampan? Wino? A może coś mocniejszego? Ach, żebym nie zapomniała, to chyba jasne, że twój brat może z tobą mieszkać... i oczywiście twój kolega ze studiów, jeśli chce... domek jest wystarczająco duży. A więc co, szampan? – Tak, proszę. David zwrócił uwagę, że matce Sary drżała ręka, kiedy nalewała do kieliszków. W drugiej trzymała zapalonego papierosa. Zdziwiło go, że pali. Dotychczas nie widział jej z papierosem. Wziął od niej kieliszek i wzniósł go. – Na pani zdrowie! – Na pańskie zdrowie! Sara opowiedziała mi właśnie historię pana rodziny. Jestem naprawdę wstrząśnięta. Tak! Chcę wznieść ten toast za pana i za wszystkich tych, którzy dzie- lili wtedy pański los, ale i też za tych, którzy ryzykując własne życie pomagali prześladowa- nym. Tacy byli też! O tak! Tacy byli też! – przerwała, jakby zastanawiała się nad dalszym ciągiem. – Byli i u nas porządni ludzie, którzy na dodatek mieli odwagę. Bo być porządnym człowiekiem było wtedy trochę za mało. Potrzebna była odwaga... i pieniądze, bardzo dużo pieniędzy, żeby za solidną fasadą zbudować organizację pomagającą prześladowanym... I nie tylko my byliśmy... – głos Moniki von Riddagshausen załamał się nagle i zasłoniła oczy dłońmi. – Strasznie mi przykro, że... – David szukał odpowiedniego sformułowania, ale trudno mu było zebrać myśli – spowodowałem tyle zamieszania... gdybym wiedział... nie było to moim zamiarem... – Nie poznajesz mnie, David? – szlochała Monika von Riddagshausen. – Już mnie przecież poznałeś. Widziałam to w twoich oczach... gdy tylko przyjechałeś. Dalej nic nie ro- zumiesz? Przed piętnastoma minutami wszystko stało się dla mnie jasne... – Ty jesteś... jesteś... Monika Hensel? – wykrztusił David. Czuł się jak sparaliżowany. – Tak, David, to ja! Powiedz coś! Podszedł do niej. Ich spojrzenia spotkały się i Fastman nie miał już wątpliwości, że to ona. Wziął ją w ramiona i zobaczył, jak coraz więcej łez spływa po jej policzkach. Przytulił jej głowę do piersi i na próżno próbował się opanować. Jemu też łzy popłynęły po twarzy. – Opowiedz, jak przebiegała wasza ucieczka. Nasi ludzie doprowadzili waszą grupę do granicy szwajcarskiej, tam przejęli was Szwajcarzy. A co dalej? – Wiem tylko, że trwało to dwa tygodnie, zanim znaleźliśmy się w Nowym Jorku, czy dokładniej, na nowojorskiej wyspie Ellis Island. Z całej tej podróży niewiele pamiętam. By- łem, jak wiesz, ciężko ranny, właściwie śmiertelnie chory. Pamiętasz, miałem ten wypadek... Miałem osiem lat... – A ja osiemnaście... nigdy w życiu nie zapomnę... Nie byłam przy wypadku, ale jak znalazłam cię w ogrodzie... o Boże, leżałeś dokładnie tam, gdzie stoi teraz domek, w którym mieszkasz... Nie wierzyłam, że przeżyjesz... Bez pomocy lekarza... Opatrzyłam twoje rany... Musisz mieć dużo blizn... na piersi... i na prawej nodze... ale opowiadaj dalej... Twoje dzisiej- sze nazwisko każe mi wierzyć, że Adam i Sophie Fastman też przeżyli... Dlaczego nigdy nie odezwaliście się? – Myśleliśmy, że twoja rodzina na krótko przed końcem wojny została zamordowana – powiedział Fastman cicho. – To prawda! Tylko Sara i ja zostałyśmy przy życiu. Ale o tym opowiem ci później. Najpierw ty musisz dokończyć o sobie – popatrzyła na zegarek i dodała: – Za kilka godzin przylatuje twój brat, to znaczy właściwie twój kuzyn. Twoja rodzona matka, Deborah Grundman, nazywała się z domu Fastman i była siostrą Adama Fastmana, rodzonego ojca Aarona. – Tak, ale muszę tu powiedzieć, że byli i są najlepszymi rodzicami, a Aaron najlep- szym bratem... Chwileczkę, że ty to tak dokładnie pamiętasz? – zdziwił się Fastman. – Pamiętam wszystkich naszych podopiecznych, jeśli wolno mi ich tak nazwać – Mo- nika znowu walczyła ze łzami. Po chwili opanowała się i spojrzała na Davida uważnie. – Sara uważa, że przyleciałeś tu nie ze względów zawodowych, lecz chcesz wyrównać zaległy ra- chunek. Jeśli znalazłeś jakiś konkretny ślad, to masz w nas najszczerszych sprzymierzeńców i naprawdę możesz liczyć na naszą pomoc. Nigdy nie przestanę pomagać w odnalezieniu tych wszystkich barbarzyńców. W twoim przypadku jesteś jedynym człowiekiem, który mógłby go rozpoznać. Miałeś w końcu osiem lat. Twoja siostra była wtedy za mała... och, Saro, prze- praszam... – Powiedziałaś twoja siostra? – Fastman poczuł, jak zamiera mu serce. – Przepraszam, Davidzie! Naprawdę chciałam wyrazić to jakoś zręczniej, ale wygada- łam się. Twoja siostra Anita była wtedy za mała, żeby dzisiaj móc zidentyfikować zbrodnia- rza. Anita żyje! I nie jest już wcale taka mała – Monika promieniowała radością. – Z tej małej dziewczynki wyrosła bardzo piękna kobieta i jest, tak jak wasza rodzona matka, lekarzem... – O czym ty mówisz? – Davidowi kieliszek wypadł z ręki. – Anita żyje? – Złapał się obiema rękami za głowę. Anita żyje?! – pomyślał z niedowierzaniem. – Muszę ją natychmiast zobaczyć! – W tej chwili to niemożliwe – wtrąciła się po raz pierwszy do rozmowy Sara. Popa- trzyła na Davida swoimi niebieskimi oczami. – Przypominasz sobie imię Annika? Moja przy- jaciółka, która stale jeździ do USA... – To musimy ją jak najszybciej odnaleźć! Jutro spotkam się z agentem CIA... On nam z pewnością pomoże... – ugryzł się w język. – Agent CIA? – zdziwiła się Monika. – Teraz ja się wygadałem – westchnął Fastman. – W Stanach troszczą się o moje bez- pieczeństwo, bo pewnie przypuszczają, że i Rosjanie, i wszyscy inni są bardzo zainteresowani moimi rozwiązaniami na polu nadprzewodnictwa. Boją się, że mnie uprowadzą albo coś w tym rodzaju... Z tego powodu wysłali agenta, który ma grać rolę mego kolegi ze studiów. Tak opowiadał mi Aaron, z którym rozmawiałem przed przyjściem tutaj. Faceta nigdy w życiu nie widziałem i dlatego przylatuje też Aaron, bo on go poznał. Chodzi podobno o moje bezpieczeństwo. Ale teraz nie jest to ważne. Opowiadajcie o Anicie – Fastman jeszcze nigdy nie czuł się tak szczęśliwy. – Anita żyje! Anita żyje! – powtarzał. – Można naprawdę zwariować! Czy to prawda? Nie zaszła tu jakaś pomyłka? Nie przeżyłbym chyba, gdybym ją miał jeszcze raz stracić! – Nie, David! To nie pomyłka – Monika była już bardzo opanowana. – Po pierwsze – Sara rozpoznała natychmiast na fotografii twoją rodzoną matkę... – Są z Anniką tak podobne, jakby były bliźniaczkami – wtrąciła się Sara. – A po drugie – mówiła Monika dalej – rodzina Lebkuehler, dobrzy znajomi moich rodziców... – Co to za ludzie? – zapytał David. – Doktor Lebkuehler był naszym lekarzem domowym. I wtedy, następnego dnia po tej tragedii, opowiedział memu ojcu, że wieczorem poprzedniego dnia, czyli 15 lipca, zapukał do ich drzwi jakiś oficer. Na rękach miał małą dziewczynkę. Mówił, że jej rodzice zginęli pod- czas ulicznej strzelaniny. On sam musiał ścigać przestępców, więc prosił o zaopiekowanie się dzieckiem. – Jaki oficer? – zdziwił się David. – Nikt tego nie wie! – westchnęła Monika. – Pani Lebkuehler zaopiekowała się dziewczynką, która była tak strasznie przerażona, że nie umiała nawet powiedzieć, jak się nazywa. Zrozumieli tylko, że ma na imię Annika, ale z pewnością mówiła Anita. Opowiadała też, że to właśnie ten mężczyzna, który ją przyniósł, zabił jej rodziców. – Tak, to musiał być Schulze... – wyrwało się Davidowi. Przeraził się. Monika musi przecież znać to nazwisko. Jest w końcu... nie dokończył myśli. Zaskoczył go brak reakcji. O co tu chodzi? – pomyślał znowu. – Co mówiłeś, David? – zapytała Monika. Czy to nazwisko mordercy? Znasz je? – Ach, nie... właściwie nie... nie jestem pewien... to tyle czasu... poza tym jestem tro- chę rozkojarzony... spróbuję sobie przypomnieć... – Lebkuehlerom zdawało się nieprawdopodobne, żeby właśnie ten człowiek, który ją uratował, mógł być mordercą jej rodziców. Gdy doktor Lebkuehler opowiedział to memu ojcu, wiedzieliśmy oczywiście od razu, że Anita jest uratowana. Ojciec nie mógł jednak wta- jemniczyć Lebkuehlera w naszą działalność. Wysłać Anitę za wami było też bezsensowne. U Lebkuehlerów miała o wiele większą szansę przeżycia niż podczas najlepiej zorganizowa- nej ucieczki. A więc jak widzisz, pomyłka jest wykluczona! Annika to Anita! – Zauważyłeś przecież moje dziwaczne zachowanie w restauracji. Musiałam wyglądać jak trochę niespełna rozumu – włączyła się Sara. – Ale byłam tak poruszona, że nie mogłam zapanować nad sobą. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o twoich siostrach, jakbym coś prze- czuwała. W restauracji, po wysłuchaniu twojej opowieści, byłam już prawie pewna. W końcu znikome jest prawdopodobieństwo istnienia dwóch identycznych historii, a od matki znałam już jedną. Ale gdy zobaczyłam zdjęcie twojej rodzonej matki, nie miałam już cienia wątpli- wości. Annika to jej kopia... – Kiedy wraca Anita? – zapytał David. – W piątek, czyli za pięć dni. – Mam wobec tego jeszcze jeden ważny powód, żeby zostać tu tydzień dłużej. – Jeszcze jeden powód? – spytała Sara najwyraźniej zdziwiona. – Ty jesteś jednym z tych ważnych powodów – Monika patrzyła na Sarę ze szczę- ściem w oczach. Powiedz jej to sam, David! Powiedz Sarze, że się nie mylę! – Nie mylisz się – David czuł, że się czerwieni. – Ale teraz ty, Moniko, opowiedz pro- szę o swojej rodzinie. Kiedy urodziła się Sara? – 28 lipca 1943 roku – wtrąciła się Sara. – Już ci mówiłam. – To znaczy kilka dni po tym, jak nasza grupa opuściła wasz dom – mówiąc to David spostrzegł w oczach Moniki coś w rodzaju niepokoju. Monika zerknęła na zegarek i wstała. – W Nowym Jorku jest teraz wpół do dziewiątej wieczór, prawda? Możemy więc za- dzwonić do twoich... do Sophie i Adama. Co ty na to, Davidzie? – O, tak! – odpowiedział. Odniósł wrażenie, że Monikę coś jeszcze gnębi i, że próbuje od czegoś odwrócić jego uwagę. Fastman był pewien, że Sara nie mogła być jej prawdziwą córką. Nawet jako ośmio- letni chłopak zauważyłby tak daleko posuniętą ciążę. Poza tym kobieta mająca za kilka dni urodzić dziecko nie byłaby w stanie przenieść go ponad pięćdziesiąt metrów. Nie! Sara nie była córką Moniki! Była w takim razie córką Schulzego, przeraził się Fastman. Schulze mógł mieć wcześniej inną żonę. Ale coś tu się nie zgadza... Monika mówiła przecież, że tylko ona i Sara przeżyły... – Pani Sophie?...Niech pani sobie wyobrazi, co my tu przeżywamy!... Po tylu latach! – słyszał Fastman głos Moniki. – Bylibyśmy jeszcze szczęśliwsi, gdyby i pani tu była wraz z mężem... ale jeszcze zdążymy się zobaczyć... dzisiaj przylatuje pani syn, Aaron, cieszymy się ogromnie... Przepraszam... Pani nie wie, z kim pani rozmawia... Ja jestem Monika Hen- sel... Tak! Żyję! I teraz już wiem, że David przeżył... – Monice załamał się głos – ...Anita też żyje!... Tak, to prawda... Nie ma za co przepraszać... Naprawdę nie... Wszyscy mamy dzisiaj powód, żeby płakać z radości... To wielkie święto!... Koniecznie przylećcie wszyscy jak naj- szybciej... Przekazuję słuchawkę Davidowi. – Mum?... Mum?... – Tak, synu! Nic na to nie poradzę, ale muszę się wypłakać. Anita żyje! Nie jest to wystarczający powód, żeby płakać ze szczęścia? – Jest, mum – Fastman przełknął ślinę. – Wyobraź sobie, Anita jest teraz w Nowym Jorku i wraca w piątek do Frankfurtu. Oczywiście zaczekam tu na nią. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie bałem się tak bardzo spotkania z młodą kobietą. – Anita, w Nowym Jorku? Mój ty Boże, to może nas odwiedzić! – Tak, mamo! Ale musimy ją najpierw odszukać... Mamo? – usłyszał znowu płacz. Poczekał aż się uspokoiła. – Mamo? – Tak, synu! A tam, we Frankfurcie też tak zimno jak tu? – zapytała z troską w głosie.– Masz ze sobą ciepłą kurtkę? – Tak, mamo... – A jest ona wystarczająco ciepła? – Tak, mamo. Tu nie jest nigdy tak zimno jak u nas. A jak by mi miało być zimno, to kupię sobie cieplejszą... ale muszę już kończyć. Całuję cię, mamo. – Ja ciebie też, synku. Usiadł głęboko zamyślony. Nigdy by nie uwierzył, że radość może być tak poważną sprawą. Patrzył na Monikę. Czy długo jej się tak przyglądał? Nie mógł tego w żaden sposób stwierdzić. Stracił poczucie czasu. – Jak udało ci się przeżyć? – usłyszał swój głos. – Jak już mówiłam, cała moja rodzina została zamordowana! Tylko my z Sarą zostały- śmy przy życiu. Stało się to 24 marca 1945 roku... – 24 marca 1945 roku – powtórzył Fastman. – Z tego co wiem, 29 marca 1945 roku we Frankfurcie zakończyła się wojna. – No właśnie, Davidzie! Czy to nie jest okropne? – zapytała Monika podniesionym głosem. – Wykryto działalność mojej rodziny i wszystkich od razu rozstrzelano. Ostatnie dwie rodziny żydowskie, moich rodziców, moich dwóch starszych braci i młodszą siostrę. W tym czasie ja byłam z prawie dwuletnią wówczas Sarą na strychu, żeby rozwiesić wypraną bieliznę. Modliłam się, żeby Sara nie zaczęła płakać! – Monika westchnęła i zapaliła kolejne- go papierosa. – Mówię ci, Davidzie, jestem pewna, że Sarze zawdzięczam życie. Gdybym nie miała jej wtedy przy sobie, zeszłabym na dół i dała się zastrzelić. Chwilę później zawyły spóźnione syreny i na Frankfurt znowu zaczęły spadać amerykańskie bomby. I czy to nie gro- teskowe? Bomby spadające na Frankfurt uratowały nam życie. Nie pamiętam, jak znalazłam się z Sarą na rękach na jakiejś ulicy. Spadały bomby, waliły się domy. Nagle ktoś wciągnął nas do jakiejś piwnicy. I wtedy po raz drugi tego dnia nie chciałam przeżyć. Opuściła mnie wola życia. Jedynie Sara dodawała mi sił, żeby wytrzymać w tej przeklętej piwnicy. Gdyby nie ona, wyszłabym! Sara była jedyną istotą, o której myślałam. O jej przyszłości, o jej szczę- ściu... choć z drugiej strony nie wierzyłam już w żadną przyszłość, w której egzystowałyby takie słowa jak szczęście czy miłość... – Nie szukali cię? – zapytał David. – Nie wiem. Pięć dni przeczekałyśmy u jednej z rodzin mieszkających w tym domu, gdzie był schron... No i wojna się skończyła. Pomyśl! Gdyby skończyła się pięć dni wcze- śniej, wszyscy mogliby przeżyć! A tak zostałyśmy z Sarą same. Na marginesie, to był ostatni nalot bombowy na Frankfurt nad Menem. Córka rodziny, która nas przygarnęła, prowadziła dziennik nalotów i pokazała mi swoje zapiski. Były to 32 stronice z 1124 alarmami i nalotami bombowymi od 17 maja 1940 do 24 marca 1945 roku... Fastman zadał sobie po raz kolejny pytanie, czy Monika była matką Sary. Odpowiedź brzmiała znowu nie A Schulze? Czy mógł być jej ojcem? Też nie! Nie ma więc innej możli- wości – Sara jest córką jednej z żydowskich rodzin ukrywanych przez rodzinę Hensel! Tak! Fastman był teraz tego prawie pewien! – A gdzie był wtedy twój mąż – zapytał ostrożnie, żeby zdobyć całkowitą pewność! – Nie wiedziałem, że już wtedy miałaś męża. – Myślę, że wiem, o czym myślisz – Monika popatrzyła na Fastmana i uśmiechnęła się. – Sara wiedziała od początku, że Albert jakby doszedł do rodziny. Świadomie unika sło- wa ojczym, bo żaden rodzony ojciec na całym świecie nie mógłby być lepszym ojcem od Al- berta, w najlepszym przypadku takim samym. Poznałam go już po wojnie, a dokładnie 15 lipca 1946 roku, w trzecią rocznicę śmierci twoich rodziców i twojej siostry Nelli. Chciałam tego dnia położyć kwiaty obok ruin domu, w którym mieszkaliście. Nasze rodziny były prze- cież zaprzyjaźnione jeszcze przed dojściem nazistów do władzy. Poszłam tam więc z kwiatami, a Sara została w domu pod opieką starszej kobiety, którą przygarnęłam, kiedy się dowiedziałam, że chciała się zabić, bo straciła wszystko, co kobieta może stracić, dwóch sy- nów i męża... – Monika przerwała i zamyśliła się chwilę – ... tu muszę zrobić małą dygresję dotyczącą Sary. Ona strasznie cierpiała, że nie ma ojca i zawsze mówiła, jak bardzo byłaby szczęśliwa, gdyby pewnego razu przyszedł jakiś dobry pan i powiedział, że chce u nas zostać i być jej ojcem... Tyle o Sarze. Stałam więc przy ruinach domu, w którym mieszkaliście, i pamiętam dokładnie, że myślałam o tobie. Czy przeżyłeś? Nie możesz tego wiedzieć, ale ulice wyglądały wtedy okropnie i były bardzo niebezpieczne. Stałam tak sama i raptem zoba- czyłam mężczyznę wychodzącego z ruin. Okropnie się przestraszyłam i on to natychmiast zauważył. Uspokoił mnie, że nie ma żadnych złych zamiarów. Miał bardzo spokojny i miły głos. Zaczęliśmy rozmawiać i gdy zauważył kwiaty, zapytał, czy w tym domu straciłam ko- goś bliskiego. Opowiedziałam mu o twojej rodzinie, o uratowanej Anicie i o tobie. Odniosłam wrażenie, że bardzo się przejął waszym losem, bo dopytywał się, czy ty przeżyłeś. Jakby bar- dzo tego chciał. Mówił, że sam wcześniej stracił rodziców. Ojca w obozie w Dachau, a matkę krótko potem. Zmarła ze zmartwienia. Stary przyjaciel jego ojca, który walczył w Royal Air Force przeciw Trzeciej Rzeszy, zaprosił go zaraz po wojnie do Londynu, żeby tam zrobił doktorat. Powiedział też, że za tydzień tam wraca. Był niezwykle sympatyczny i rozmawiało nam się tak miło, że nawet nie zauważyłam, kiedy znaleźliśmy się koło bramy naszego domu. Zaprosiłam go do środka. Gdy Sara nas zobaczyła, podbiegła i zawołała, jaka jest szczęśliwa, że wreszcie znalazłam dla niej ojca. Już chciałam jej wytłumaczyć, że się myli, ale Albert chwycił mnie za rękę, jakby wiedział, co chcę powiedzieć. Zapytał ją, czy chciałaby takiego ojca, mimo że go w ogóle nie zna. Sara odpowiedziała mu, że ma takie ładne oczy, a więc musi zostać jej ojcem. Nie chciała go wypuścić. Został u nas na obiedzie, a potem poszliśmy na spacer. Potrafił się tak wspaniale zająć Sarą, że było oczywiste, iż zostanie na kolację. Sara nie chciała iść spać, zanim nie przyrzekł jej, że będzie w domu, gdy ona się rano zbudzi. Gdy Sara już spała, rozmawialiśmy jeszcze trochę i zrobiło się bardzo późno. Przy pożegnaniu zapytał, o której wstaje Sara. Musiałam zrobić bardzo zdziwioną minę. Wyjaśnił, że nie chciałby jej zawieść i być przy niej, jak tylko się obudzi. Gotów był przyjść wcześniej. Zapy- tałam, gdzie mieszka, i wtedy na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. Wiedziałam od razu, że po prostu nie ma gdzie mieszkać. Spontanicznie zaproponowałam, żeby został u nas. Było mu trochę wstyd, trochę się ociągał, ale w końcu został... cały tydzień... aż do wyjazdu do Londynu... Ale nie tak, jak pewnie myślisz! Absolutnie nie! W dzień wyjazdu powiedział mi, że jest gotów zostać ojcem Sary. Dziecko potrzebowało, jak mówił, prawdziwej rodziny i prawdziwej miłości. Albert wiedział już, że Sara nie ma zielonego pojęcia, że jej prawdziwi rodzice nie żyją... Teraz wiesz już i ty, że nie jestem jej rodzoną matka. Jest ona córką jednej z dwóch ostatnich rodzin żydowskich ukrywanych przez nas. Jej o rok starszy braciszek też wtedy zginął. W każdym razie wtedy byłam dla Sary prawdziwą i jedyną matką. – Nie tylko wtedy, mamo – wtrąciła się Sara i spojrzała na Monikę wzrokiem pełnym miłości. Po raz pierwszy powiedziała do Moniki mamo, pomyślał Fastman. – Bardzo pięknie to powiedziałaś – uśmiechnęła się Monika. – Albert był też zdania, że Sara jest za mała, by zrozumieć, co to znaczy prawdziwi rodzice. A mówić dziecku, że ktoś zabił jego pierwszych rodziców, było bez sensu. Albert uważał, że właśnie my, Niemcy, ma- my olbrzymi dług i obowiązek w stosunku do takich dzieci jak Sara i dlatego gotów był oże- nić się ze mną, choćby po to, by część tego długu spłacić. Żeby Sara miała najlepszego ojca pod słońcem. I Sara ma takiego ojca... – zgasiła papierosa i rozlała kawę do filiżanek, a David poczuł, że Albert von Riddagshausen wydaje mu się coraz bardziej sympatyczny. Albert von Riddagshausen! Nie Heinrich Schulze! – Wtedy zaczęłam go kochać – ciągnęła Monika dalej. – Oczywiście nic mu nie powiedziałam. Wtedy jeszcze nie mówiliśmy sobie nawet po imie- niu. Zapytałam go tylko, czy wie, co mówi, w końcu małżonkowie powinni się też kochać. Przyznał mi teoretycznie rację, ale podkreślił, że my, Niemcy, nie powinniśmy myśleć o swoim szczęściu, lecz o zwróceniu go tym, którym je odebraliśmy przez nasze niewyobra- żalne zbrodnie, przez nasze barbarzyństwo. I Sara jest jednym z tych dzieci, którym winni jesteśmy rodziców! A oprócz tego nie wykluczał wcale, że może i my pokochamy się które- goś dnia. Obiecał odezwać się jak najszybciej. Na pożegnanie podał mi rękę i podniósł wyso- ko Sarę. Sara objęła go i pocałowała. A gdy już odchodził, zawołała, żeby jak najszybciej wracał do domu... Możesz to sobie wyobrazić? Sara zawołała: Wracaj do domu! – I co było dalej? – zapytał David i złapał się na tym, że jest wzruszony. Czy to możliwe, żeby morderca miał tyle serca? Kim był Schulze? Dlaczego nie zabił go, tylko kazał mu uciekać? Anity też nie zabił! Jak się okazuje, ryzykował nawet życie, żeby ją uratować! To dlaczego zabił Nellę i rodziców? Fastman był wewnętrznie rozdarty. Czuł sympatię do Alberta von Riddagshausena, a jednocześnie nienawidził Heinricha Schulze. Ale to Schulze uratował Anitę! I Schulze kazał mu uciekać! Przecież jeszcze wtedy był to Schul- ze! Trudno tu cokolwiek zrozumieć, pomyślał Fastman. Czy w jednym człowieku naprawdę mogą żyć dwie osobowości? Taki doktor Jekyll und mister Hyde? Czy Albert von Riddags- hausen to naprawdę Heinrich Schulze? – Przyjechał po dwóch tygodniach – usłyszał znowu głos Moniki. – Był wieczór, gdy zapytał mnie nagle, czy wyjdę za niego za mąż. Możesz to sobie wyobrazić? Nie mówiliśmy sobie nawet po imieniu. Odpowiedziałam, że dla Sary gotowa jestem go poślubić. Jeszcze nie miałam odwagi wyznać mu, że go kocham i wobec tego nasze małżeństwo nie jest z mojej strony żadną ofiarą. Powiedział mi jeszcze, że nie mam wobec niego absolutnie żadnych zo- bowiązań małżeńskich, zanim się naprawdę oboje pokochamy, ale jeśli chodzi o niego, to wie, że ten warunek jest już spełniony, dodał cicho. Następnego dnia pobraliśmy się i do dzi- siaj kocham go jak wtedy, jeśli nie mocniej... – I Albert dotrzymał słowa! – włączyła się Sara. – Na całym świecie nie znajdziesz lepszego ojca niż mój. Naprawdę! David spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do siódmej rano. – Niedługo muszę jechać na lotnisko. Aaron przylatuje o dziewiątej. – Ale przedtem zjemy śniadanie – zadecydowała Monika. Rozdział 20 David wyszedł spod prysznica i poczuł się zupełnie świeżo. Nic nie przypominało mu o nieprzespanej nocy. Chciał włączyć radio, gdy zadzwonił telefon. – Albert von Riddagshausen – usłyszał drżący głos, który mimo to rozpoznał od razu. – Dzień dobry, panie doktorze. Proszę nic nie mówić. Jest pan sam? – Tak, jestem sam! – Wiem, kim pan jest i myślę... – von Riddagshausen przerwał, jakby musiał się zasta- nowić, co mówić dalej – że pan też wie, kim ja jestem. To znaczy... kim byłem – przerwał znowu. – Przypuszczam – dodał po chwili – że... właśnie to jest powodem pańskiej wizyty w Niemczech. – Zgadza się. – Musimy zatem koniecznie porozmawiać. W cztery oczy. – Też jestem tego zdania. Co pan proponuje? – Najbardziej odpowiadałoby mi w Wiesbaden w hotelu Hilton. Czy mogę liczyć, że chwilowo zostanie to między nami? Mam na myśli... – Wiem, co pan ma na myśli! Zgoda. Przed pierwszą nie będzie to jednak możliwe, a teraz bardzo się śpieszę... muszę jechać po brata na lotnisko. – To w takim razie o pierwszej. Pokój 506. – Zgoda – zgodził się Fastman. Usłyszał dzwonek do drzwi. Z pewnością Sara z Moniką, pomyślał. – Musimy kończyć! A więc o pierwszej. Ale proszę jeszcze o telefon... powiedzmy, o jedenastej... Nie wiadomo, czy samolot się nie spóźni – dodał i odłożył słu- chawkę. Poszedł do drzwi. Stała w nich Monika. – Musimy się pośpieszyć – powiedziała i pokazała na zegarek. – Sara jest trochę roz- bita psychicznie. Była to dla niej dość duża porcja emocji. David włożył szybko kurtkę i wyszli z domu. Wsiedli oboje do stojącego przed do- mem BMW i Monika ruszyła nie szczędząc gazu. – Sara wie od początku – ciągnęła dalej Monika – że nie jestem jej rodzoną matką. Powtarza wprawdzie ciągle, że to absolutnie nie zmienia faktu, iż jesteśmy najwspanialszymi rodzicami, ale co tu dużo gadać, Sara czuje się trochę nieokreślona w sensie przynależności. Monika skręciła w prawo i znaleźli się na znanej mu już ulicy, którą rozpoznał przed trzema dniami, gdy Sara wiozła go z lotniska. – Jako Niemka Sara miała zawsze silne poczucie zbiorowej odpowiedzialności wobec ofiar – Monika mówiła, jakby chciała usprawiedliwić jej nieobecność. – Z drugiej jednak strony wie, że jest... ach, znowu zapomniałabym... jak ostatniej nocy... no, ale to były zbyt duże emocje... – Monika przerwała i widać było, że chce się skoncentrować. Popatrzyła krót- ko na Davida. – Widziałam dokładnie, że zauważyłeś, jak byłam zmieszana, kiedy zadałeś mi pytanie sugerujące, że nie bardzo mogę być rodzoną matką Sary. – O, tak! – David, ja mam przecież oczy i jestem przekonana, że nie bylibyście z Sarą zbyt szczęśliwi dowiadując się o swoim pokrewieństwie, i to w pierwszej linii. I właśnie to mnie przestraszyło... przez chwilę nie pomyślałam, że Sophie nie jest twoją rodzoną matką... że to, dzięki Bogu... tylko twój brat... – O czym ty mówisz? – To zrozumiałe, że Sara też mogła wydawać ci się od początku znajoma. Jest bardzo podobna do swojej matki, a ta z kolei była bliźniaczą siostrą Sophie Fastman. – Sara jest córką siostry Sophie? – krzyknął Fastman zdumiony. – Tak, Sara jest siostrzenicą Sophie. Poza tym zdało mi się, że to niewiarygodny zbieg okoliczności... Biedna Sara! Urodziła się i pierwsze dwa lata przeżyła w ciemnej piwnicy bez okien. Nie zostało to bez śladów. Miała długo problemy z oczami, a tuż po wojnie zachoro- wała na gruźlicę. Wtedy mogło to oznaczać jej śmierć. Fastman skinął potwierdzająco głową. – Sara żyje, dzięki Bogu. Ale również dzięki Albertowi. Przysyłał z Londynu lekar- stwa... bo tu była bieda... tu nie było nic! Absolutnie nic! Kwitnąca kiedyś fabryka mojego ojca była jedną wielką ruiną... – Monika najwyraźniej walczyła ze łzami. Opanowała się szybko i dodała z uśmiechem: – W ciągu ostatnich sześciu godzin wypłakałam więcej łez niż przez poprzednie dwadzieścia trzy lata. – Namówiłam więc Sarę, żeby teraz została w domu, bo... – Monika musiała silnie przyhamować, żeby nie przejechać skrzyżowania na czerwonym świetle. – Chciałaś powiedzieć jeszcze coś o Sarze – zapytał, gdy ruszyli. – Tak, o jej problemach z określeniem swojej tożsamości. Ma je od czasu, kiedy do- wiedziała się, że jest córką jednej z rodzin, które ukrywaliśmy. I nawet fakt, że wyrosła w rodzinie takiej, jak nasza, gdzie narodowość rozumiana jest tylko, jak to sam określiłeś, jako przypadek, wynikający z urodzenia, nie zmienił tego, że Sara nie może się zdefiniować. Teraz pewnie rozumiesz, czemu tak koniecznie chciałam znać twoją definicję bycia Żydem. Opowiadała mi, że kiedy się poznaliście, jeszcze zanim dowiedziała się o twojej historii, na- tychmiast poczuła się twoim sprzymierzeńcem. Stałeś się dla niej żywym symbolem wspól- nego losu, który was łączy – Monika położyła szczególny nacisk na słowo los. – I teraz, gdy ten wspólny los niejako się potwierdził, potrzebuje trochę czasu... Dopiero gdy zatrzymali się przed halą przylotów, zdał sobie sprawę, że słuchał opo- wiadania Moniki jak w jakimś dziwnym półśnie, który się jeszcze nie skończył. Wszystko do niego docierało, ale było nierealne, jakby dotyczyło kogoś innego. Wiedział, że idą z Moniką w tym samym kierunku, z którego przed trzema dniami szedł z Sarą. Teraz jej tu nie było, ale czuł jej obecność i bał się już chwili, w której stwierdzi, że naprawdę jej tu nie ma. Uświado- mił sobie, że nie spotkał jeszcze nigdy kobiety, z którą chciałby stale być, jeśli nawet nie w dosłownym znaczeniu tego słowa. Przypomniał sobie swoich rodziców. Tak, pomyślał! Tylko Sara mogłaby stać się dla niego kimś, kim była mama dla ojca. Ale czy można było dojść do takiego wniosku po kilku dniach znajomości? Nie wiedział. Z drugiej strony, czy rzeczywiście było to tylko kilka dni? Może duchowo znają się całe życie, a te kilka dni tylko to potwierdziły? Czym był jego stosunek do Sary? A może? Może to właśnie los, o którym często mówił, a o którym właściwie tak mało wiedział? Hałas w hali, w której znaleźli się, wyrwał go z tych rozważań. – O, tam – wskazał ręką w prawo. – To Aaron – dodał i ruszył w jego kierunku. Bracia objęli się mocno, jakby nie widzieli się dłuższy czas, a potem David przedsta- wił Aaronowi Monikę. – Czy Danny Korowsky jeszcze się nie zjawił? – zapytał Aaron. – Myślisz o tym agencie CIA, który ma udawać mego kumpla ze studiów? – Tak! Nie spotkaliście się jeszcze? – Aaron rozglądał się wokoło. – Nie. – O! Jest! Halo, Danny! – zawołał Aaron i wskazał na mocno zbudowanego młodego mężczyznę idącego w ich kierunku. – Poznajesz mnie? – zapytał, gdy ten stanął obok. – Jasne! – Korowsky robił wrażenie poirytowanego. Najwyraźniej chciał zwrócić się do Davida. – Zostawmy tę gierkę, mister Korowsky – włączył się David – To jest Mrs. von Rid- dagshausen – przedstawił mu Monikę, która podała Danny’emu rękę – i ona wie, kim pan jest. Przykro mi, ale wygadałem się jeszcze wczoraj. Niech pan sobie jednak nie zawraca tym głowy. Podejrzewam, jaki jest powód pana obecności tutaj, ale zarówno pani von Riddags- hausen, jak też jej córka, są poza wszelkimi podejrzeniami. – Nie mogę tego w tej chwili ocenić, ale trudno. Musi pan być chroniony, mister Fastman, i właśnie pan musi dobrze wiedzieć, dlaczego! – Korowsky zreflektował się najwy- raźniej, że ciągle jeszcze trzyma dłoń Moniki. – Przepraszam panią – zwrócił się teraz do niej – mam nadzieję, że mówi pani po angielsku, miło mi panią poznać. – Danny pocałował Mo- nikę w rękę, co, sądząc po jej minie, bardzo ją zaskoczyło. Mimo widocznego niezadowolenia Korowsky’ego, zrobił on na Fastmanie miłe wra- żenie. Zdawał się być sympatycznym człowiekiem, pomyślał David i przypomniał sobie, jak pozytywnie wyrażał się o nim Aaron jeszcze przez telefon. – Próbując się zaprzyjaźnić – Fastman zwrócił się do Danny’ego – czego nigdy nie można wykluczyć, zróbmy pierwszy krok i mówmy sobie po imieniu. Ułatwia to stosunki międzyludzkie. Okay? – Okay – Danny skinął głową. Gdy już stali przed BMW Moniki, powiedział do niej: – Podczas jazdy proszę częściej niż zwykle patrzeć w lusterko i zwracać uwagę na to auto – wskazał na stojącego dwadzieścia metrów dalej forda – żebym się nie zgubił – dodał. Wsiedli do samochodów. Monika pojechała pierwsza, a Danny Korowsky za nią. – To tak, jakbyś opowiadał mi jakiś film – powiedział Aaron, gdy David w czasie jaz- dy relacjonował przebieg ostatniej nocy. Kiedy już Aaron i Korowsky poznali Sarę, David poprosił Danny’ego do domku, w którym mieszkał. Wyjaśnienia były zbytecznie, wszyscy wiedzieli, kim jest Danny. David spojrzał na zegarek. Za kwadrans jedenasta. Za kilka minut będzie dzwonił von Riddagshau- sen, pomyślał. – Dwie sypialnie są wolne – David pokazał na dwoje drzwi. Jedna dla mego brata, a druga dla ciebie. Będzie mi z wami raźniej. – Naprawdę bardzo mi przykro, że zakłócam twój spokój i być może nawet cholernie ci przeszkadzam – westchnął Danny – ale naprawdę chodzi o twoje bezpieczeństwo. Nie będę się narzucał. Nie mam też pretensji, że pewnie nie za dużą sympatią darzysz moją firmę, i że najchętniej byś mnie stąd wypieprzył... – Na pewno cię nie wypieprzę, ale chcę dokładnie wiedzieć, co tu jest grane! – Właśnie zamierzałem ci to wytłumaczyć – powiedział Danny. – A tak na marginesie, to nie jestem zachwycony tym, że Monika von Riddagshausen i jej córka wiedzą, kim jestem. – One są absolutnie pewne! Nie stanowią żadnego niebezpieczeństwa. – Ale Albert von Riddagshausen! On jest byłym... – Wiem, kim on jest! To w końcu powód mojej podróży do Niemiec! – A co mają z tym wspólnego Brytyjczycy albo Rosjanie? – Jacy Brytyjczycy? Jacy Rosjanie? – zdziwił się David. – Zapomnij na moment. Opowiem ci za chwilę! Ale najpierw opowiadaj ty! – Gdy się tu wybierałem, nie miałem pojęcia, kto jest jego żoną. Zaraz ci wszystko wyjaśnię, żebyś mógł wyrobić sobie pogląd na całość. Od Aarona wiem, że znasz sprawę z 1943 roku. Ograniczę się zatem do wczorajszego wieczoru i nocy. W ten sposób będziesz wiedział wszystko. – Fastman zaczął od rozmowy z Sarą na spacerze – ... i tak jeszcze trzy godziny temu, byłem już prawie pewien, że Albert von Riddagshausen to Heinrich Schulze. Około wpół do dziewiątej zadzwonił do mnie. Teraz mam już absolutną pewność. Ma dzwo- nić o jedenastej, żeby potwierdzić spotkanie o pierwszej. Spotkamy się w cztery oczy! – Nie byłeś trochę rozczarowany, że opuścił cię prawie natychmiast po twoim przylo- cie? – zapytał Danny. – Takiego gościa, jak ty, traktuje się jednak z nieco większym respek- tem – dodał. – Nie, nie byłem – rzekł Fastman po krótkim namyśle. – W końcu przyleciałem dwa dni wcześniej, niż planowaliśmy. – Powiem ci teraz, co jest grane. Ale zrozum wreszcie, że naprawdę grozi ci niebez- pieczeństwo. I to ze wszystkich stron... Z amerykańskiej zresztą też... – A ty nie jesteś amerykańską stroną, Danny? Zadzwonił telefon. Fastman podniósł słuchawkę. – Czy nic się nie zmieniło? – usłyszał głos Alberta von Riddagshausena. – Nie! Będę o pierwszej! – David odłożył słuchawkę. – Mogę zadzwonić? – zapytał Danny. – Jasne! Wybierz przedtem zero. Korowsky podniósł aparat i obejrzał go ze wszystkich stron. Najwidoczniej nie odkrył nic podejrzanego, bo podniósł słuchawkę i wybrał numer. – Tu Danny, halo, Jack... Tak, jestem u Fastmana... Nie, żadnych problemów, zgodził się... Co, mam wracać?... odebrano nam tę robotę?... ale czemu?... kiedy przyleci zmiana?... Co, już są? Mimo to, albo może właśnie dlatego, zostaję tutaj!... Nie, Jack, nie! To nie jest odmowa wykonania rozkazu... wracam też posłusznie do Stanów, Jack, ale teraz musisz przymknąć oko... Tak, mam powód i nawet myślę, że od tej naszej pieprzonej firmy dostanę za to order... albo ty... Nie, teraz nie mogę ci tego wyjaśnić... Jack, jestem na pierwszej linii frontu... Wszystko pod kontrolą... Biorę to na swoją kapę... nie wejdę naszym ludziom w paradę... Dobrze, Jack możesz im powiedzieć, że zawsze stałem po właściwej stronie... tak, a jak nie wierzą, to mogą pocałować mnie w dupę... i nie zapomnij im powiedzieć, żeby sobie przedtem dokładnie umyli usta... Do zobaczenia, Jack, dziękuję! – Danny odłożył słuchawkę. – Jak słyszę, masz problemy – stwierdził David. – O, tak! Zostaliśmy odsunięci od sprawy. Przylecieli nowi. Mój partner Brown i ja nie mamy już z tą sprawą nic wspólnego. Albo może inaczej, nie wolno nam mieć z nią nic wspólnego. Ale skoro już tu jestem, nie zostawię cię samego. Dłużny to jestem twojej matce... to znaczy Sophie Fastman. Obiecałem jej zrobić wszystko, żebyś wrócił do domu cały i zdrowy. I dotrzymam słowa, zostanę tu tak długo jak ty! Inaczej nie nazywam się Danny Korowsky! – Musimy się pośpieszyć – przerwał mu Fastman – jeśli chcemy wypić jeszcze kawę, zanim pojadę do Wiesbaden. – Jadę z tobą! – Dopiero co powiedziałeś, że nie masz już ze sprawą nic wspólnego. Nie masz więc absolutnie żadnego powodu narażać się na niebezpieczeństwo, jeśli takowe w ogóle istnieje. – A ty nie masz auta. – Są jeszcze taksówki. Gdy weszli do salonu willi, Monika odkładała słuchawkę. – Właśnie dzwonił Albert i powiedział, że przed wieczorem nie wróci. Przygotowuje z kimś jakieś przemówienie... Zaczynam się niepokoić... zachowuje się ostatnio dziwnie. – Ach, Moni! – rzekła Sara – pewnie przygotowuje przemówienie powitalne dla Davi- da. Ma być w końcu telewizja, nadburmistrz... – Może masz rację – powiedziała Monika niezbyt przekonanym tonem. Raczej peł- nym wątpliwości, pomyślał Fastman. – Chcieliśmy tylko szybko wypić po filiżance kawy – powiedział David starając się być swobodny. – Musimy się z kimś spotkać. Podczas jazdy do Wiesbaden Fastman przekonywał Danny’ego, że nie ma sensu zo- stawać z nim we Frankfurcie. Ale musiał w końcu stwierdzić, że mówi jak do ściany. – Ponieważ nie planuję nic złego, to i nie może mi się nic złego przytrafić – powie- dział. – W takim razie pójdziemy obaj do nieba – zaśmiał się Korowsky. – Ale wróćmy do twojej sprawy, David. Jeśli będzie to możliwe, zapytaj go, czy ma brata bliźniaka. Jest to dla mnie bardzo ważne. Nie zapomnisz? – Brata..? Bliźniaka..? – Później ci wytłumaczę... to trochę skomplikowane. – Okay, Danny! – Fastman zerknął na zegarek. Było wpół do pierwszej. – Mamy spo- ro czasu. Wstąpię z tobą przedtem jeszcze do baru hotelowego. Z pewnością zdążę wypić szklankę wody mineralnej. – Masz cykora? – zapytał Danny. – To nie, ale nie jest to przyjemna misja, Danny. Ten człowiek zastrzelił moich rodzi- ców i moją małą siostrę – odpowiedział Fastman. – I już na początku pojawia się problem – samo powitanie. Mam mu podać rękę? Muszę się w końcu z tym liczyć, że wyciągnie swoją na powitanie. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, nie wiedział, kim jestem. Teraz jednak wie! Następny problem... – Po pierwsze – przestań planować – przerwał mu Korowsky. – Bądź po prostu spon- taniczny, a nie będziesz musiał liczyć problemów! Problemy należy rozwiązywać, a nie li- czyć, David! – wskazał ręką w prawo na słup, na którym od kilkunastu sekund paliło się czerwone światło. – No, widzisz? – zaśmiał się Danny, gdy nagle zapaliło się zielone. – Ten problem sam się rozwiązał – klepnął Davida po ramieniu i skręcił w prawo wjeżdżając na parking przed hotelem Hilton. Rozdział 21 Stał przed drzwiami z numerem 506 i walczył z olbrzymią tremą. Jak aktor przed wej- ściem na scenę, pomyślał i zapukał. – Dzień dobry, panie doktorze – Albert von Riddagshausen mówił bardzo wolno, jak- by chciał najpierw przemyśleć każde słowo. – Proszę wejść. Przypuszczam, że byłoby nie- zręcznie i pewnie wprowadziłbym pana w zakłopotanie, gdybym podał panu rękę na powita- nie. Mam jednak nadzieję, że przy pożegnaniu nie odtrąci jej pan. Proszę usiąść – Albert von Riddagshausen wskazał ręką na fotel. Fastman usiadł i milczał. – Czy chciałby się pan czegoś napić? David potrząsnął przecząco głową. Atmosfera była bardzo napięta i Fastman nie miał pojęcia, czy powinien coś powiedzieć, czy też czekać, aż von Riddagshausen zacznie mówić. – Panie doktorze Fastman, próbuję wejść w pana skórę i myślę, że potrafię sobie wy- obrazić, co pan teraz czuje. Z pewnością myśli pan teraz, że naprzeciw pana siedzi przestępca, kat, który bez wyroku, czy może nawet dla przyjemności, zabił pańską rodzinę. Podziwiam pański spokój. Proszę tylko o cierpliwość. Proszę dać mi powiedzieć całą prawdę. – Pańską prawdę, proszę pana. Jak było, wiem sam. W końcu byłem przy tym. – Proszę, niech mi pan da szansę. – Moja rodzina nie miała żadnej szansy. – Ale pańska druga siostra... i pan... ach, pan jeszcze nic nie wie... jedna z pana sióstr żyje! – Już wiem. Od pańskiej żony. – To znaczy, że rozpoznał pan moją żonę? – Nie, nie rozpoznałem jej! Ale już wiem, kim jest, a ona wie, kim ja jestem. – Czy moja żona wie już o mnie? – na twarzy Alberta von Riddagshausena i w jego oczach malowało się przerażenie. – Nie, nie wie. Chciałem najpierw wyjaśnić to z panem, poza tym obiecałem panu... – Dziękuję. – Niech pan zaczyna, proszę! Przecież po to się spotkaliśmy. – Sam nie wiem, od czego zacząć. Najchętniej poprosiłbym pana o wybaczenie. Wiem jednak, że w tej chwili nie jest to możliwe. Nieodwracalnych czynów nie wybacza się łatwo. Proszę wysłuchać tej smutnej historii. To jestem panu dłużny. I dopiero, gdy spłacę ten dług, będę mógł umrzeć z godnością! Wie pan? Przed dwoma laty miałem wypadek samochodowy, podczas którego zostałem ciężko ranny. Na krótko po wypadku, gdy na chwilę odzyskałem przytomność, myślałem, że umarłem. I wie pan, nie było to wcale takie straszne być nieży- wym! Powiedziałbym, że było to nawet przyjemne. Jedynym ciężarem, jaki mnie przytłaczał przekraczając wszelkie możliwe granice bólu, był ten przeklęty dług, którego nie wyrówna- łem. To było okropne wiedzieć, że umieram nie odzyskawszy godności. Kiedy będzie pan znał już całą prawdę, zrozumie pan, dlaczego mogę prosić pana o wybaczenie, a nie próbuję przepraszać. Bo ja wtedy nie zrobiłem niczego, za co musiałbym kogokolwiek przepraszać. Zapewniam pana, że jeśli kiedykolwiek jeszcze raz znalazłbym się w podobnej sytuacji, za- chowałbym się identycznie. Nie zwrócę panu pańskich rodziców i siostry. Ale jestem panu dłużny wyjaśnienia. Czy jest pan gotów wysłuchać tych wyjaśnień? Do czego on zmierza? Przecież to spotkanie zostało zaaranżowane właśnie po to, żeby powiedział, co ma do powiedzenia? – zastanawiał się Fastman. – Chciałbym jeszcze dodać, że od tamtej chwili nie było ani jednego dnia w moim ży- ciu, żebym chociaż przez moment nie pomyślał o tamtym zdarzeniu – powiedział von Rid- dagshausen cicho. – W moim życiu też nie było takiego dnia, tyle tylko, że ja myślałem o rodzicach i siostrach... Do dzisiaj nie miałem pojęcia, że Anita przeżyła – rzekł David podniesionym głosem. – Tak! Jestem gotów wysłuchać, co ma pan do powiedzenia. Niech mi pan tylko oszczędzi wyjaśnień o ciężkich czasach lub obowiązku wykonania rozkazu. Tego nie chcę słuchać! – To mogę panu obiecać! Przed wojną nie mieliśmy lekko. Ojciec był demokratą i aktywnym przeciwnikiem reżimu Hitlera. W 1933 roku, na rok przed moją maturą, został aresztowany i wysłany do nowo utworzonego obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie krót- ko potem zginął. Kilka miesięcy później zmarła moja matka. Był rok 1934. Marzyłem o studiowaniu fizyki, ale żeby to zrealizować nie mogłem uchodzić, jak ojciec, za aktywnego przeciwnika reżymu. Wręcz przeciwnie, musiałem udawać, że jestem za. Stosunkowo szybko ukończyłem studia. Na życzenie profesora, promotora mojej pracy dyplomowej, zostałem na uniwersytecie jako jego asystent. Dla profesora kariera była czymś najważniejszym, dlatego też wstąpił wkrótce do NSDAP. Ja co prawda udawałem, że jestem za, jednak wstąpienie do partii nie wchodziło w rachubę. Niebawem straciłem więc pracę i zostałem powołany do służby wojskowej. Pracowałem w jednym z militarnych instytutów badawczych. Pewnego dnia, był to już rok 1942, przypomniano sobie nagle o poglądach mojego ojca i zaczęto do- magać się ode mnie dowodów lojalności. Miałem tylko dwie możliwości – albo walczyć w Warszawie z polskimi bandytami, albo zostać tu, we Frankfurcie jako oficer kontrwywiadu. Zawsze brzydziłem się przemocą i nigdy nie byłem nacjonalistą, a ci polscy bandyci mieli według mnie rację. Podjąłem więc jedyną wówczas możliwą decyzję i zostałem we Frankfur- cie. Jednym z moich zadań było czuwanie nad pracą pańskich wybitnych rodziców – Albert von Riddagshausen przerwał i napił się wody. – Pewnego dnia – ciągnął dalej von Riddagshausen – dowiedziałem się, że pracownicy innego wydziału wpadli na trop olbrzymiego świństwa. Ponieważ w tym kontekście padło nazwisko pańskich rodziców, przeczytałem, oczywiście potajemnie, stosowne akta. Pamiętam do dzisiaj, było to 15 lipca 1943 roku. Agent działający w USA donosił, że wyniki pracy pań- skich rodziców trafiają na jeden z amerykańskich uniwersytetów, gdzie zgodnie z ich wska- zówkami kontynuuje się badania. Agent donosił także, że pańscy rodzice w stosunkowo krót- kim czasie mają objąć kierownictwo dwóch katedr na tymże uniwersytecie. Wyszło też na jaw, że wyniki ich badań, które zostawały na uniwersytecie we Frankfurcie, były fałszowane i tym samym bezwartościowe. Było więc jasne, że pańscy rodzice planowali ucieczkę. Jak wynikało dalej z akt, uznano, że należy odczekać z aresztowaniem pańskiej rodziny i wysłaniem jej do Auschwitz. Czy rodzice zostaliby zlikwidowani natychmiast, czy trochę później, nie miało znaczenia. Ważniejsze było spojrzenie globalne. Od dłuższego bowiem czasu było też wiadomo, że spora ilość rodzin żydowskich znajduje gdzieś schronienie i, że przerzuca się je potem do USA. Postanowiono zatem obserwować pańskich rodziców, aby wykryć organizację zdrajców pomagających podludziom i wrogom ukochanej ojczyzny oraz ich podopiecznych. Tylko wtedy można byłoby zgarnąć wszystkich, a nie tylko usunąć pań- skich rodziców. W ten sposób stali się oni szansą kontrwywiadu! A ja uświadomiłem sobie, że pańskim rodzicom nie da się już pomóc. Nie mogli poruszać się swobodnie, pozostawali pod obserwacją. Nie widziałem żadnej możliwości! Jak pan już wie, miałem z nimi stały kon- takt i z biegiem czasu pojawił się między nami nawet pewien rodzaj zaufania, żeby nie po- wiedzieć obopólnej sympatii, czy wręcz przyjaźni. Mogliśmy być wobec siebie otwarci. Pań- scy rodzice doskonale wiedzieli, że nie jestem nazistą. 15 lipca 1943 roku uprzytomniłem sobie, że podczas ucieczki pańskiej rodziny zginiecie nie tylko wy wszyscy, ale i inni ucieki- nierzy i ich dzieci. Nastąpiłaby wielka wsypa całej organizacji, co musiałoby pociągnąć za sobą kolejne ofiary. Była to okrutna prawda! Postanowiłem zrobić wszystko, żeby temu za- pobiec. Godzinami bezradnie rozmyślałem, co robić! I nie znalazłem żadnego innego wyjścia! – Czy nie chce pan zrobić przerwy? – zapytał Fastman. – Nie, panie doktorze! Jeśli przerwę, to nie jestem pewien, czy będę mógł dokończyć. Musiałem więc zachować zimną krew i zdecydować, co było słuszniejsze. Chciałbym tu pod- kreślić, że kiedy chodzi o życie ludzkie, podejmowanie decyzji w kategoriach mniejszego czy większego zła jest samo w sobie okropne. Nie ma słów, którymi można by wyrazić moje roz- terki. A naprawdę zrozumieć może to tylko ten, kto sam stal przed takim wyborem. W każdym razie doszedłem do wniosku, że słuszniej byłoby poświęcić dwie osoby, które i tak, podkreślam i tak nie miały już żadnych szans na przeżycie, niż skazywać na śmierć niewiadomą, ale na pewno niemałą liczbę ludzi, o których wspomniałem poprzednio. Czułem się jak sparaliżowany, zdecydowałem się jednak działać. I to jak najszybciej. Uzgodniłem z zaprzyjaźnioną rodziną, że wezmą pod opiekę pańskie siostry, a mój daleki krewny miesz- kający na wsi obiecał zaopiekować się panem. Odwiedziłem pańskich rodziców, po raz pierwszy nie na uniwersytecie, i opowiedziałem im wszystko dokładnie tak, jak teraz opowia- dam panu. Po pierwszym szoku uznali, że nie ma innego wyjścia. Pańska matka nie chciała zażyć cyjanku potasu, który przyniosłem. Powiedziała, że mimo świadomości, co ją czeka, brakuje jej odwagi. Chciała umrzeć z zachowaniem godności. Dodała przerażająco rzeczowo, że śmierć przez zastrzelenie jest z medycznego punktu widzenia bardziej humanitarna niż na skutek działania trucizny. I śmiała się przy tym! Może pan to sobie wyobrazić? Pańska matka śmiała się na- prawdę! Ten śmiech prześladuje mnie do dzisiaj! Pańscy rodzice błagali mnie tylko, żeby ich dzieci zostały przy życiu, żebym je uratował. I to im obiecałem. Potem wyjąłem rewolwer... – głos profesora drżał. Przełykał ślinę i zdawał się być bliski łez. – Przepraszam! Zaraz się uspokoję. Napił się wody i wolno odstawił szklankę na stolik. – Wszystko potoczyło się tak szybko... nie spodziewałem się, że dziewczynki mogą wpaść do pokoju. Sądziłem, że uciek- niecie we troje. Przed domem czekała tamta zaprzyjaźniona rodzina i mój daleki kuzyn. Dzia- łałem jak w transie! To był tragiczny wypadek, że trafiłem jedną z nich! Nie mogę sobie tego wybaczyć... A po chwili wbiegł pan. Patrzył pan na mnie tak, jakby czekał pan na kolejny strzał. Krzyczałem, żeby pan uciekał! Musi pan to przecież pamiętać! Pamięta pan? – zapytał błagalnym głosem. – Tak, pamiętam! Proszę opowiadać dalej – powiedział Fastman starając się opano- wać. Nie chciał pokazać, że teraz i on walczy ze łzami cisnącymi mu się do oczu. – Podniosłem z podłogi żyjącą dziewczynkę. Dygotała ze strachu. Wziąłem ją na ręce i uciekłem. Czekający na dole umówieni ludzie zobaczyli, jak pan wybiega z domu krzycząc, że wszyscy zostali zabici. Ogarnął ich strach, nie wiedzieli, co robić i w końcu też uciekli. Stałem sam z płaczącą dziewczynką na rękach. Wiedziałem, że jeśli nas tu złapią, to jesteśmy straceni. Zdecydowałem się podbiec kilkaset metrów. Zadzwoniłem do jakiegoś mieszkania na parterze. Gdy otwarto drzwi, ukryłem twarz za kołnierzem i powiedziałem, że podczas strzelaniny na ulicy zginęli rodzice tego dziecka. Powiedziałem też, że muszę z moimi ludźmi ścigać morderców. Poprosiłem o przyjęcie dziewczynki. Później dowiedziałem się, że ci lu- dzie zaadoptowali dziecko... Pańska siostra jest dzisiaj lekarzem, jak jej rodzona matka... – To już wiem! Annika Lebkuehler! – przerwał mu Fastman. – Ach, rzeczywiście! Od mojej żony! Ale Sara i moja żona jeszcze nie wiedzą? Obie- cał mi to pan! Dotrzymał pan słowa? – chciał jeszcze się upewnić. – Tak, dotrzymałem słowa. Dotychczas mogłem tylko przypuszczać, kim pan jest. Przed tą rozmową, bez wyjaśnienia, nie wolno mi było decydować, od kogo obie mają się o tym dowiedzieć. Jeśli w ogóle... A czy ta zaprzyjaźniona rodzina, która miała zaopiekować się dziewczynkami, albo ten daleki kuzyn mogliby potwierdzić pańską wersję? – Nie! Podczas bombardowań w 1944 roku zginęli pod gruzami domu, w którym mieszkali, a kuzyn zmarł przed rokiem. – Proszę opowiadać dalej. – Gdy do działu zajmującego się tą sprawą, pan pamięta... gdzie potajemnie czytałem akta, dotarła wiadomość o losie pańskich rodziców, wiedzieli, że nie był to przypadek. Nie udało im się ustalić, kto miał dostęp do akt, trudno im było więc przedłożyć centrali w Berlinie stosowne wyjaśnienie tego przypadku. Ponieważ to właśnie ja czuwałem nad pra- cami pańskich rodziców, poproszono mnie, żebym wziął to na siebie i zgodził się na wpisanie do akt, że musiałem ich zastrzelić podczas próby ucieczki. Proszę sobie wyobrazić, sam szef kontrwywiadu we Frankfurcie nad Menem przepraszał mnie, że mnie w to wrobili. A wrobili mnie naprawdę, bo po wejściu aliantów dokumenty wpadły w ręce Brytyjczyków. Nie mam pojęcia, dlaczego w ręce Brytyjczyków, bo Frankfurt wyzwolili przecież Amerykanie. Pewnie mieli kopie z Berlina, ale to w końcu nieistotne. W każdym razie akta wylądowały u Brytyjczyków. Któregoś dnia zjawił się u mnie pewien brytyjski oficer i oznajmił, że jestem zbrodniarzem wojennym, ponieważ mam na sumieniu życie rodziny znanych naukowców. Przedstawił mi zaraz propozycję – mogłem w Londynie zrobić doktorat, pod warunkiem jed- nak, że będę gotów dla nich pracować, to znaczy dla wolności i pokoju. W zamian za to zniszczone miały zostać akta sprawy Grundman. Nigdy nie czułem się zbrodniarzem wojen- nym i panicznie bałem się kary więzienia za przestępstwo, którego nigdy nie popełniłem i nigdy bym nie popełnił. Przyjąłem ich warunki. Chciałem tylko wrócić do prawdziwego nazwiska... – Prawdziwego nazwiska? Co ma pan na myśli? – Po wstąpieniu do kontrwywiadu zmieniono mi nazwisko. Wszystkie dokumenty wy- stawione na Alberta von Riddagshausena zostały zniszczone i zastąpione dokumentami z nazwiskiem Heinrich Schulze. Dzięki Bogu, dyplom uniwersytecki, zwinięty jak małą kar- teczkę, stale nosiłem przy sobie. Rok po wojnie byłem na krótko we Frankfurcie, odwiedzi- łem ruiny budynku, w którym mieszkał pan z rodziną, i tam spotkałem... – Monikę Hensel, pańską przyszłą żonę – przerwał mu Fastman – Opowiadała. Wiem też, kim jest Sara. Proszę w takim razie mówić dalej. – Jeśli chodzi o pracę dla Brytyjczyków, to do dnia dzisiejszego nie mogę sobie nic zarzucić. Nie zrobiłem nic nieetycznego, co mogłoby być powodem nieczystego sumienia. Robiłem tylko ekspertyzy dotyczące wyników radzieckich badań naukowych albo uczestni- czyłem w preparowaniu wyników mających na pozór jakąś wartość militarną, tak aby kraje tak zwanej wspólnoty socjalistycznej nie miały o nas prawdziwych informacji. Zawsze dziwi- ło mnie, że tam nikt nigdy na to nie wpadł. Tłumaczyłem to sobie tym, że rządy państw nie znają się na sprawach naukowych i tylko dlatego nas potrzebują. Kilka dni temu uświadomi- łem sobie, że rządy wszystkich państw mają wystarczającą ilość fachowców, a takich jak ja potrzebują do brudnej roboty. Cała moja działalność była tylko bezustanną, rutynową próbą lojalności i gotowości. Była to gra, na skutek której stałem się od nich całkowicie zależny! Ponieważ przejrzałem tę grę, postanowiłem z nią skończyć i wszystko publicznie ujawnić. – Albert von Riddagshausen położył ręce na kolanach i spuścił głowę. Po trwającym kilka mi- nut milczeniu podniósł oczy i skierował wzrok na Fastmana. – Czy pan mi uwierzył? – zapy- tał z widocznymi śladami wyczerpania na twarzy. – A co miał pan na myśli mówiąc jeśli w ogóle na temat informowania mojej żony i Sary? Już to chyba mówiłem, ale nie było dnia w moim życiu, żebym nie miał przed oczami tamtej sceny... – Niech się pan uspokoi – powiedział Fastman wolno. Sam nie wiedział, jak się do te- go wszystkiego ustosunkować. On sam, Sara, Monika i wielu, wielu innych pozostało przy życiu, ponieważ Heinrich Schulze zastrzelił jego rodziców i jego małą siostrę. Ale czy to wszystko jest prawdą? – Przysięgam panu, że dokładnie tak było – odezwał się von Riddagshausen, jakby czytał w myślach Fastmana. – Przysięgam na życie Sary, które jest dla mnie ważniejsze niż moje własne. Czy mógłby pan spróbować mi wybaczyć? – Nie jest to łatwe! Tu działają uczucia, a nie logika. Muszę najpierw przemyśleć to wszystko. Potem mogę spróbować uwierzyć. A dopiero gdy to nastąpi, możliwy będzie trzeci krok, próba zrozumienia. I kiedy się okaże, że zrobiłem te trzy kroki i nie potknąłem się, będę mógł podjąć próbę wybaczenia! – Mam do pana w takim razie jedną jedyną prośbę. – Jaką? – Żeby ani Sara, ani Monika nie dowiedziały się o tym od pana. Muszę to zrobić sam! – Mam co najmniej dwa powody, dla których ja sam nie chciałbym tego robić – odparł David. – Po pierwsze, nie chciałbym sprawiać przykrości Monice, bo jest mi zbyt bliską oso- bą. Ona mnie uratowała! Drugi powód to Sara. Myślę, że jestem na najlepszej drodze, żeby się w niej zakochać, i czuję, że trzecia zasada Newtona tu też się potwierdza. – A gdybym z jakichś tam powodów nagle umarł, też będzie pan milczał? Moja śmierć dałaby waszemu uczuciu jakąś szansę – zaśmiał się gorzko. Byłoby to nie do zniesienia, gdyby jego śmierć miała stać się szansą dla uczuć, pomy- ślał Fastman i złapał się na tym, że bardzo mu żal tego człowieka. Prawdopodobnie jeszcze kilka godzin temu ucieszyłby się, gdyby otrzymał wiadomość, że Albert von Riddagshausen nie żyje, bo raptem skończyłyby się wszystkie problemy związane z przeszłością. Czy na- prawdę ucieszyłby się? – Myśli pan o samobójstwie? Niech pan tego nie robi! To nie jest rozwiązanie! I czy naprawdę pan sądzi, że mógłbym budować swoje szczęście na tym, że ktoś musiał za nie umrzeć? Nie, proszę pana, nie! Niezależnie od tego, czy będę mógł panu wybaczyć, nie życzę panu, do cholery, śmierci! Jak pan wie, mój przybrany ojciec jest rodzonym bratem mojej zmarłej matki. On, jego żona i mój przybrany brat Aaron będą jedynymi ludźmi, którym opowiem wszystko. – Dziękuję panu z całego serca, jeśli pan mimo wszystko wierzy, że w ogóle mam ser- ce. Czy moja osoba, a ściśle mówiąc mój czyn, nie zniszczy pańskich uczuć do Sary? – Pański czyn nie ma nic wspólnego z moimi dzisiejszymi uczuciami, dlatego nie mo- że ich zniszczyć. Pański czyn w najgorszym razie może być przeszkodą, w ich realizacji. Te- raz mogę tylko sobie życzyć, żeby to nie nastąpiło. Za tydzień wracam do domu. Tam spróbu- ję odnaleźć się w gąszczu myśli i odczuć i odzyskać równowagę psychiczną. Bardzo tego potrzebuję. – Już chyba wszystko zostało powiedziane, pomyślał Fastman, gdy zauważył, że Albert von Riddagshausen chce coś jeszcze powiedzieć. – Czy mogę prosić pana o jeszcze kilka minut cierpliwości? – Tak, oczywiście. – Jak już mówiłem, postanowiłem ujawnić wszystko i całkowicie się rozliczyć. Biorąc pod uwagę wszystkie możliwe konsekwencje! Ostatniej nocy napisałem przemówienie powi- talne na pańską cześć. Zawiera ono to, co panu opowiedziałem, a także wszystko, co zdarzyło się w ostatnich dniach. Jak pan wie, podczas powitania będą obecne władze uczelni, nadbur- mistrz Frankfurtu nad Menem i miejscowa telewizja. Jutro wszystko to ogłoszę publicznie – Albert von Riddagshausen wstał, przyniósł aktówkę i wyjął z niej kilkanaście kartek papieru zapisanego na maszynie. – Oto moje przemówienie. Proszę, by pan je przeczytał i powiedział, czy zgadza się pan na jego publiczne odczytanie. Chodzi oczywiście o fragmenty związane z pańską osobą. Niewiele ponad dwadzieścia minut zajęło Fastmanowi przeczytanie tekstu. – Co pan o tym myśli? – zapytał von Riddagshausen, gdy Fastman odłożył ostatnią kartkę. – Jeśli chodzi o część dotyczącą mojej rodziny, nie mam nic przeciwko temu. O części drugiej, tej na temat świństw w pracy służb wywiadowczych działających w imieniu czy dla polityki mogę tylko powiedzieć, że w tej kwestii też mam pewne, raczej negatywne doświad- czenia – westchnął Fastman. – Z innej perspektywy oczywiście – dodał. – Publiczne ujawnie- nie czegoś takiego uważam za obowiązek każdego porządnego człowieka. Czy jednak w mowie powitalnej na cześć kolegi zza oceanu? Nie jestem pewien. Niech pan napisze o tym książkę! – Czy pańską odpowiedź mam rozumieć jako pierwszy krok? – zapytał von Riddags- hausen prawie szeptem. – Proszę nie myśleć, broń Boże, że chwytam się jakiejś szansy, żeby nie musieć tego jutro wygłosić. Moja decyzja jest nieodwołalna. Muszę rozliczyć się z dotychczasowym życiem. Rozumie pan? Muszę! – Nie, nie zrobiłem jeszcze pierwszego kroku. Na razie próbuję. Ale proszę mi odpo- wiedzieć na jedno pytanie – czy zdaje pan sobie z tego sprawę, że wygłaszając tę mowę wy- rządzi pan krzywdę Sarze i Monice, tym dwóm, jak pan mówi, najważniejszym osobom w pańskim życiu? Nie chce pan mnie przepraszać, bo nie zrobił pan nic, za co musiałby pan przepraszać. W tym punkcie rozumiem pana i nawet szanuję! Ale chociaż nie czuje się pan winny, nie uniknie pan tego, że te dwie kobiety poczują się ukarane. Choćby Sara, w 1946 roku trzyletnia dziewczynka, dla której chciał pan jako Niemiec być najlepszym ojcem. Mają ją teraz prześladować pytania, co jeszcze pan przemilczał? Nie chodzi tu o sam ten czyn, któ- ry z pewnością zrozumie! Chodzi o jego przemilczenie! Przemilcza się rzeczy, których trzeba się wstydzić! Tu nie chodzi o wartościowanie tego, co pan zrobił! Przed chwilą próbował pan rozliczyć się nie tylko z dotychczasowym życiem, ale i ze mną! Z osobą, która w pańskiej, nazwijmy to, życiowej tragedii gra główną rolę! I ja obiecałem panu milczenie! Z kim jeszcze chce się pan rozliczyć? Z Brytyjczykami? Co mają teraz tak naprawdę przeciw panu? Nie wiedzą nawet, że z trójki dzieci dwoje żyje! Jeśli będą pana mimo wszystko szantażować, pójdę do nich i powiem, że mordercę mojej rodziny rozpoznałbym na końcu świata, co zresz- tą jak pan widzi jest prawdą. I nie zidentyfikuję pana! Czego chce pan jeszcze? – Czego jeszcze chcę? Czego jeszcze chcę? Odpowiem panu! Nie musieć już nigdy kłamać! Niezależnie od tego, jakie będą tego konsekwencje! Dopóki zadręczałem się pyta- niem, czy przeżył pan ucieczkę, nie okłamywałem mojej rodziny. Nie mówiłem tylko wszyst- kiego. A przemilczeć, nie zawsze znaczy kłamać! Ale teraz pan jest tu! I mam nadzieję, że będzie pan częściej, czy to ze względu na Sarę, czy Monikę. Nie będzie to już przemilczenie, będzie to kłamstwo! – Albert von Riddagshausen był mocno podenerwowany i zarazem bez- radny. Zamknął oczy, jakby nad czymś się zastanawiał. – Proszę wyobrazić sobie taką sytu- ację, zupełnie realną. W pańskiej obecności toczy się rozmowa o losie pańskiej rodziny, ale bez znajomości wszystkich faktów, i jedna z nich, Sara albo Monika, mówi, że takiego nik- czemnika należałoby wygnać z cywilizowanego świata. Jak miałbym się, pańskim zdaniem, zachować? Zna pan odpowiedź? Ja jej nie znam! I pan też nie! Powiedział pan, że próbowa- łem rozliczyć się z panem. Być może tak pan to zrozumiał. Nie, panie doktorze! Nie powa- żyłbym się na taką próbę! Rozliczyć może się pan ze mną! Ja byłem panu dłużny wyjaśnie- nie! A rozliczyć mogę się tylko z samym sobą! Tylko z sobą! I tego właśnie jeszcze nie zrobi- łem! Rozumie pan? Tak, próbuję sobie wyobrazić, jaki to będzie cios dla Sary i Moniki. My- ślę jednak, że ten cios będzie o wiele słabszy, gdy wszystkiego dowiedzą się ode mnie. Znacznie silniejszy byłby, gdyby opowiedział im to ktoś inny... Musiałyby wtedy sobie uświadomić, że nie tylko przez wiele lat były oszukiwane, lecz, że są oszukiwane nadal. A oszukiwać kogoś to znaczy poniżać go... To jestem im dłużny! Nie mogę poniżać tych, które kocham! – Ale gdyby nie dowiedziały o niczym, nie wiedziałyby również o tym poniżeniu, je- żeli chce pan koniecznie zostać przy tym określeniu! A uderzenie prawdą będzie szokiem! – Mam jeszcze inny powód, żeby tę mowę wygłosić... – Jaki? – Pan! Czy też dokładniej rzecz biorąc, pańskie życie! Czytał pan przecież. Myślę tu o niebezpieczeństwie ze strony Rosjan! I jeśli byłby to jedyny powód, prosiłbym pana żeby wsiadł pan do najbliższego samolotu, wracał do domu i zapomniał o Europie... Ale to i tak nic nie da. Oni chcą pana mieć. – Ale to nie wchodzi w rachubę, panie profesorze – powiedział Fastman zdecydowa- nym tonem. – Rozumiem pana, ale nie ma to znaczenia! Muszę tę mowę wygłosić – von Riddags- hausen był już opanowany. – Proszę spróbować mnie zrozumieć. Nie mam innej możliwości. Drugi raz nie narażę pańskiego życia... – Myślę, że mamy do jutra czas wszystko to przemyśleć – przerwał mu Fastman. – Wracam teraz do pańskiej willi, gdzie one na mnie czekają, a pana chciałbym prosić, żeby uczynił pan to samo. Na pana czekają również i są bardzo niespokojne. Wiem to! – A policja, która mnie chce przesłuchać? Przecież czytał pan... – Czytałem i w dalszym ciągu uważam, że beze mnie nikt nie może panu niczego za- rzucić! A i agenta CIA, który się tu mną opiekuje, uda mi się na pewno przekonać, żeby zo- stawili pana w spokoju – Fastman wstał i podał rękę von Riddagshausenowi. – Jako fizycy próbujemy codziennie rozwiązywać trudne problemy. Myślę, że i ten uda się nam rozwiązać. Jako zadanie obowiązkowe. Fastman poczuł, jak von Riddagshausenowi drży ręka. Poczuł na sobie wzrok profeso- ra i podniósł głowę. W jego oczach zobaczył wdzięczność. Rozdział 22 David zszedł do baru, gdzie czekał na niego Korowsky. Zdał mu relację z całej roz- mowy. Zdumiewająca rzecz. Czuł się, jakby opowiadał film, który właśnie przed chwilą oglądał. Jeszcze bardziej zaskoczył go fakt, że relacjonował wszystko agentowi znienawidzo- nego CIA. Ale Danny Korowsky wzbudzał w nim zaufanie. Dlaczego? Nie umiał odpowie- dzieć sobie na to pytanie. Może dlatego, że Korowsky powiedział mu o niebezpieczeństwie ze strony CIA? Że dla niego sam się naraża, że chce dotrzymać słowa danego Sophie? Dziwny facet, ten Korowsky, jakoś nie pasuje do CIA, stwierdził Fastman. – Jesteś skłonny w to uwierzyć? – zapytał Danny’ego. – Nie byłem przy tym, ale w zasadzie tak! Takiej historii nie można wymyślić na po- czekaniu. Nie, wierzę! Albo tak było, albo potrzebowałby o wiele więcej czasu na wszystkie szczegóły. Tak perfekcyjny, jak los, nie może być naprawdę nikt! – Danny zapalił papierosa. – Miał ponad dwadzieścia lat czasu – odparł David rzeczowo. – Nie, Davidzie! Mylisz się! Nawet jeśli miałby wymyślić to wszystko zaraz po woj- nie, to nie zapamiętałby szczegółów. Tylko prawdę można tak dokładnie zachować w pamięci! W tym swoim przemówieniu napisał też, jak sam czytałeś, o wymyślonym przez Clarka bracie bliźniaku, po to, by właśnie ten był oficjalnym współpracownikiem MI 6, a nie sam profesor. Kapujesz? Oficjalnie to nie profesor Albert von Riddagshausen tylko jego nie- istniejący brat, Alfred von Riddagshausen, współpracuje z Clarkiem. – Chcesz wykluczyć, że to Brytyjczycy wymyślili tę historię, a on nauczył się jej na pamięć? – Myślę, że to bez sensu, bo właśnie ta historia wyzwala go od Brytyjczyków. Poza tym Brytyjczycy nie mają pojęcia, że Anita i ty żyjecie. Dla kogo w takim razie miałoby być to przeznaczone? Oni przecież nie wiedzą, kim jesteś! Dla nich jesteś Fastmanem, a nie Grundmanem. Nie, Davidzie! Jestem skłonny mu wierzyć. Ty żyjesz, Anita też żyje! Szalony morderca nie zostawiłby was przy życiu. To jakoś trzyma się kupy, ma jakiś sens... Chodź, David wracamy! – Zaczekaj! Chcę mieć pewność, że pojedzie do domu – powiedział David. Ogarnął go lęk, że von Riddagshausen mógłby coś sobie zrobić. Minęło już prawie pół godziny, a nie widział, żeby profesor wychodził. Postanowił zaczekać jeszcze pięć minut i jeśli się nie poja- wi, wrócić do jego pokoju. W tym momencie zauważył von Riddagshausena przy recepcji. – O, to właśnie on, przy recepcji – powiedział Fastman i wskazał ręką w lewo. – Teraz możemy jechać. Po drodze omówimy resztę. Gdy siedzieli już w samochodzie, Fastman zauważył profesora wsiadającego do czer- wonego porsche. – Taką zabawkę też chciałbym mieć – westchnął Danny i włączył rozrusznik forda, którego dostał do dyspozycji od Lane’a. Wyrzucił niedopałek przez okno i wolno ruszył. – Jedź za nim, proszę. Chcę mieć pewność, że wraca do domu – rzekł David. Korowsky dodał gwałtownie gazu i ford natychmiast przyspieszył. – Jak profesor będzie tak dalej cisnął na gaz, to nie obiecuję, że uda się nam siedzieć mu na ogonie. Jak bym tu miał mojego forda mustanga, byłoby inaczej. Zapewniam cię – westchnął Danny. – Będzie ci przeszkadzać, jak zapalę? – Tak, ale pal – odpowiedział Fastman. – Profesor ma rację, David! – Korowsky zapalił papierosa. – Na twojej szyi też jest pętla. Naprawdę powinieneś jeszcze dzisiaj wracać do domu. I to ze mną. – Danny, nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. A ja nie mam nic przeciwko te- mu, żebyś natychmiast wracał do Stanów. Ja zostaję! – Zgadza się! Wobec ciebie nie, ale obiecałem pewnej sympatycznej pani o nazwisku Sophie Fastman, że przywiozę jej Davida całego i zdrowego do domu. I, do cholery, dotrzy- mam słowa! Skoro decydujesz się zostać, to i ja zostaję. A tak na marginesie, na twoim miej- scu też bym tak zrobił. Z powodu Sary. Jej oczy, człowieku! – Danny uderzył obiema rękami w kierownicę. – A teraz poważnie, David. Całkowicie cię rozumiem. Wiesz, że nie możesz im tego zrobić i po prostu nagle wyjechać. Ale chodzi tu o coś cholernie ważnego, o twoje bez- pieczeństwo! Być może o twoje życie! Ciągle jeszcze nie kapujesz, że Ruscy cię w najgorszym wypadku odstrzelą? A nasi? Niby chcąc temu zapobiec? Chcesz pomóc von Riddagshausenowi bronić jego honoru, a sam się narażasz! – Nieprawda, Danny! Nie próbuję bronić jego honoru. Chcę ochronić dwie niewinne kobiety przed tragedią. I nie są to jakieś tam kobiety. Jedna z nich to Monika Hensel, dzięki której żyję, a której cała rodzina zapłaciła życiem za to, że żyją inni tacy jak ja. Drugą z nich jest Sara... – No, to wszystko jasne. Zostajemy we Frankfurcie. Za tydzień przylatuje twoja sio- strzyczka. Może się jej spodobam?... – Korowsky zaśmiał się głośno i uderzył ponownie obiema rękami w kierownicę. Nagle zaniemówił. – David! Ty, człowieku – krzyknął. Myślę, że znalazłem rozwiązanie. – Mów! – Przemyślmy to głośno jeszcze raz. Proszę, koryguj mnie, jeśli się mylę – Danny był bardzo podniecony. – Wygląda na to, że mamy dwie możliwości. Możliwość pierwsza: Albert von Riddagshausen wygłosi swoje przemówienie, jak zaplanował. Oznaczałoby to, że ty bę- dziesz bezpieczny, ale kobieta, dzięki której żyjesz, Monika, i kobieta twego serca, Sara, przeżyją tragedię. Choć profesor liczy pewnie po cichu, że mu przebaczą. Możliwość druga: Albert von Riddagshausen zrezygnuje z przemówienia. Ty znajdziesz się w wielkim niebez- pieczeństwie! Obie kobiety będą póki co szczęśliwe jak dotychczas, ale niestety krótko, bo jak ciebie ktoś załatwi, to obie będą płakać. Profesor dalej będzie czuł się jak oszust. A teraz możliwość trzecia: made in Korowsky. Ma ona jednak kilka haków. Ty i profesor musieliby- ście mówić nieprawdę, ale tylko po to, aby zwyciężyła prawda! – Uczą was w CIA samych trików? – Nie tylko, ale tego też! Słuchaj uważnie! Potrzebny jest jeszcze jakiś człowiek z CIA, który gotów byłby... – I tym człowiekiem będziesz ty, jeśli dobrze rozumiem. – Brawo! A wyglądać to powinno tak: Albert von Riddagshausen nie wygłosi przygo- towanego przez siebie przemówienia. Wygłosi powitanie, jakie wygłosiłby, gdybyś nie był tym Davidem, którym jesteś, a innym Szlomo, czy jak wy się tam nazywacie. Po czym odda głos tobie. Ty podziękujesz za miłe przyjęcie, namłócisz trochę słomy, pobijesz trochę piany i na końcu wygłosisz jego przemówienie, ale jako ty, to znaczy z twojej perspektywy, rozu- miesz? – Co? Jesteś przy zdrowych zmysłach? – Musisz tylko w jednym miejscu kłamać, a mianowicie powiesz, że całą tę historię o działalności agentów wywiadu znasz nie od profesora, tylko od pewnego agenta CIA, który jest tak wkurwiony, że ma w dupie dalszą pracę w tej instytucji, a którego ty uważasz za bo- hatera. David, jeśli powiesz to ty, jako ofiara, będzie miało to o wiele większą wagę, a przede wszystkim zabrzmi wiarygodnie. Jeśli to właśnie wszystko opowiesz, Sara i Monika nie zmienią zdania o ojcu, to prawie pewne. Zdaj się na moje doświadczenie na tym polu. A o wszystkich służbach wywiadowczych, ruskiej, brytyjskiej i naszej mów bez ogródek, jak tyl- ko możesz najgorzej. Przy okazji odwalisz kawał dobrej roboty na rzecz prawdziwej demo- kracji! I to przed kamerami telewizyjnymi! W ten sposób pozbędziesz się niebezpieczeń- stwa... Raz na zawsze.. – A ty roboty! Nie, Danny! Zapomnij o tym! Nie sądzę, żeby można było coś takiego przeprowadzić! – Co to za robota, David! W ciągu kilku ostatnich dni dowiedziałem się o niej więcej niż przez wszystkie te lata. Lata obłąkania, zakłamania i ślepego posłuszeństwa. Ostatnie dni otworzyły mi oczy. I to też zawdzięczam naszemu spotkaniu. – To, że nie lubię waszej firmy, wiąże się z moimi politycznymi przekonaniami. Ale, Danny, nie chcesz mi chyba opowiadać, że do wczoraj byłeś z tej roboty zadowolony, a dzisiaj zacząłeś jej nienawidzić. – Tak właśnie jest, chociaż brzmi to niewiarygodnie. Dzisiaj uświadomiłem sobie, że zawsze nienawidziłem tej roboty, tyle tylko, że o tym nie wiedziałem! – Dość późno się zreflektowałeś! – Nigdy nie jest za późno, Davidzie! – Danny rozejrzał się. – Gdzie jest porsche, do cholery! Zgubiliśmy go! – Już dobrze, Danny – zaśmiał się Fastman. – Twoja propozycja jest z pewnością bar- dzo interesująca, ale jednak nie mogę jej zaakceptować, bo wtedy ty znajdziesz się w niebezpieczeństwie! Agent, który odchodzi i wali to publicznie prosto z mostu, staje się niewygodny, a prognoza na długość jego życia nie jest zapewne zbyt obiecująca. Jeśli nie podoba ci się w twojej firmie, to złóż wypowiedzenie, ale nie nadawaj na nich publicznie. A profesora jeszcze znajdziemy. W tym ruchu nie może nam uciec. Nawet jakby chciał. – O mnie się nie martw! Jestem zbyt małą rybą, która jeszcze nie zaczęła nawet śmierdzieć. Gdyby to był Lane albo Brown, to coś innego, ale ja? – Danny przerwał i po chwili krzyknął: – Mamy go znowu! – pokazał ręką na wprost. Trzy samochody przed nimi pojawiło się znowu czerwone porsche. – Widzisz? Miałeś rację, w tym ruchu nawet porsche nie ma szans – Danny uderzył rękami w kierownicę tym razem tak silnie, że ich ford zjechał gwał- townie na lewo i tylko dzięki jego szybkiej reakcji nie wpadli na środkowy pas. – A teraz ata- kujemy! Wyprzedzimy tego czerwonego porschaka i poprosimy profesora, żeby zjechał przy najbliższej stacji benzynowej. Tam mu powiemy, jaką podjąłeś decyzję. Masz więc trochę czasu na zastanowienie się. David usłyszał, jak silnik zaczyna pracować na ogromnych obrotach. Szybkościomierz wskazywał sto osiemdziesiąt. Gdy zrównali się z samochodem profesora, Korowsky zatrąbił kilka razy, aż von Riddagshausen obrócił głowę w ich kierunku. David dał mu znak, żeby jechał za nimi. – Mam nadzieję, że zrozumiał – odezwał się Korowsky. – Na pewno! Widziałeś? Mrugnął światłami! – Czemu chcesz zrobić dla mnie to wszystko? – zapytał David. – Wobec Sophie Fast- man nie masz już żadnych zobowiązań, skoro ja nie chciałem dostosować się do twoich wskazówek. A mnie znasz ledwo od paru godzin, tak więc nie masz też żadnych zobowiązań przyjacielskich. – Szczerze powiedziawszy sam dokładnie nie wiem – wzruszył ramionami Korowsky. – Nie bądź, proszę, rozczarowany, ale wcale nie jestem pewny, czy chcę to zrobić dla ciebie. Niewykluczone, że robię to po prostu tylko i wyłącznie dla siebie. Może chcę sobie samemu pokazać, jakim to jestem fajnym facetem, i zaspokoić swoją próżność? A może robię to dla moich rodziców, którzy przed laty zginęli w katastrofie lotniczej? Dla rodziców, którzy mnie bardzo kochali i byli ze mnie dumni, choć nigdy nie mieli do tego powodu!? A może robię to dla takich ludzi jak rodzina Hensel? – Danny obrócił głowę w kierunku Davida i popatrzył mu krótko w oczy. – Ale tak zupełnie poważnie, David! Czy nie uważasz, że to w gruncie rzeczy zupełnie obojętne, dla kogo coś się robi i dlaczego? Czy nie jest o wiele ważniejsze to, co się robi? – Korowsky wybuchnął gromkim śmiechem. – Mój polski dziadek mówił zawsze, że trzeba do końca pozostać przy tym, co się zaczęło.