Michał Żółtowski Blask prawdziwego światła Matka Elżbieta Róża Czacka i Jej Dzieło Wydawca: ER-ART - Lublin 1999 Michał Żółtowski, ur. 21 V 1915 r. w Lozannie (Szwajcaria), od 1919 r. zamieszkały w Czaczu w Wielkopolsce. Po maturze w 1933 r., ukończył w 1937 r. wydział prawa we Lwowie. Jako podchorąży 15 p. uł. uczestniczył w kampanii 1939 r. Członek AK. Od 1951 r. pracuje w Laskach. Opublikował książki: "Tarcza Rolanda", 1988 i "Henryk Ruszczyc", 1994 oraz ok. 20 artykułów. Książka "Blask prawdziwego światła" nawiązuje do słów Matki Elżbiety Czackiej, która uważała, że założone przez nią Dzieło ma wychować elitę niewidomych, zdolnych do ukazania widzącym - ślepym duchowo - właśnie owego "blasku" czyli prawdziwego sensu życia, systemu wyższych wartości. Niewidomi dokonają tego swą postawą, przykładem, kulturą i akceptacją kalectwa. W osobowości Matki-Założycielki uderzają wielkie kontrasty. Wątłego zdrowia, a mężna i nieustraszona, wrażliwa na piękno, lecz umiejąca zrezygnować z ukochanej muzyki, czuła i dobra, a równocześnie stanowcza. Rozumna i uporządkowana, ale nieoczekiwana w decyzjach, rozmodlona, a dostrzegająca potrzeby materialne otoczenia, doskonała organizatorka, stawiająca wysoko teoretyczne podstawy pracy dla niewidomych. Przedmowa Z wielką radością piszę kilka słów o książce Michała Żółtowskiego, przedstawiającej życie i działalność Róży Czackiej - Matki Elżbiety, założycielki Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża oraz tego wszystkiego, co łącznie bywa nazywane Dziełem Lasek. Moje zainteresowanie tą książką jest tym większe, że z Dziełem Lasek związany jestem od dzieciństwa. Wydawało mi się, że znam je dobrze. Lektura uświadomiła mi, o jak wielu sprawach nie wiedziałem. Dla wszystkich współpracujących z niewidomymi oraz dla samych niewidomych niewątpliwie ważne są informacje o przygotowaniu ociemniałej Róży Czackiej do pracy z niewidomymi, o sytuacji niewidomych na ziemiach polskich na przełomie XIX i XX w., o niezmiernie trudnych początkach działalności Róży Czackiej na rzecz niewidomych. Także informacje o Dziele Lasek w okresie międzywojennym są bardzo ważne i też zawierają nieznane bliżej fakty. Sprawą niewidomych zajmowali się i zajmują konkretni ludzie. Skuteczność ich działalności zależała i zależy w znacznym stopniu od właściwej formacji intelektualno-moralnej, od postaw kształtowanych przez Ewangelię. Dlatego tak potrzebne są informacje o księdzu Władysławie Korniłowiczu i jego wpływie na charakter Dzieła. Lektura umożliwi też Czytelnikowi bliższe poznanie księdza Antoniego Marylskiego, słusznie nazywanego współzałożycielem Lasek, który, mimo iż borykał się sam ze sobą, odnalazł swoją drogę w ofiarnej służbie inspirowanej przez Ewangelię. Jego przykład może dopomóc ludziom szukającym celu i sensu swego życia. Z książki tej Czytelnik poznać może charakter tworzonego przez Matkę Elżbietę Czacką dzieła, jego treści intelektualno-moralno-religijne. Ukazani są również konkretni ludzie: Matka Czacka, niewidomi, siostry i współpracownicy świeccy, w czasach krańcowej próby, jaką była II wojna światowa. Ważny jest także zarys dziejów Lasek po II wojnie światowej. Autor pokazuje tu przemiany społeczne i na ich tle sytuację niewidomych. Dobrze, że pokazane są założenia ideowe, wyrastające z głębokiego przeżycia wartości mających swoje zakotwiczenie w orędziu ewangelicznym i akceptowane także przez wielu szlachetnych ludzi zajmujących w stosunku do wiary religijnej postawę poszukującą. Zarówno dla sprawy niewidomych w Polsce, jak i dla kształtowania właściwych postaw moralnych i społecznych książka ta będzie na pewno pożyteczna. Bp Bronisław Dembowski Włocławek, 1999 roku Wstęp Czytelnik, biorący do ręki nową książkę, ma prawo zapytać, skąd się wzięła i z czyjej inicjatywy powstała. Rzeczą autora jest uprzedzić takie pytanie i dać odpowiednie wyjaśnienie. W 1987 r. rozpoczął się w Warszawie przed sądem Kurii Metropolitalnej proces zwany kanonizacyjnym, choć dotyczył tylko beatyfikacji, Sługi Bożej Matki Elżbiety Róży Czackiej. Wspierała go gorliwie matka Terezja Dziarska - Przełożona Generalna, w latach 1989-1995, założonego przez Matkę Czacką Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Jednym z ważnych elementów w procesie jest dobrze udokumentowany życiorys kandydata na ołtarze. Jest on zasadniczym źródłem do opracowania po łacinie "positio", czyli tekstu wykazującego heroiczność cnót świętego. Z prośbą o napisanie życiorysu matka Terezja zwróciła się do mnie. Rozumiałem, że na wybór mojej osoby wpłynął długi, przeszło czterdziestoletni staż pracy w Laskach oraz niezła znajomość współtwórców Dzieła. Na początek dostarczono mi do przewertowania siedemsetstronicowy zbiór materiałów do procesu kanonizacyjnego bł. Bronisławy Lament, założycielki jednego ze zgromadzeń powołanych przez bł. o. Honorata Koźmińskiego. Składał się z materiałów w czterech językach i pozornie nie stanowił harmonijnej całości. Natomiast jego autorka otrzymała pochwałę z Kurii Rzymskiej. To mnie ośmieliło do podjęcia podobnej pracy. Źródła do mojej pracy znajdowały się w głównym archiwum Zgromadzenia w Warszawie przy ul. Piwnej 9/11 oraz w archiwum Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, częściowo też w dziale tyflologii, czyli naukowej komórce Towarzystwa. Miałem przede wszystkim do dyspozycji bogaty zbiór opowiadań sióstr i pracowników świeckich o Matce Czackiej, relacje osób z jej rodziny oraz liczącą 375 stron jej korespondencję z Antonim Marylskim. Niezależnie od tego w archiwum Zgromadzenia w Laskach istniały teczki poświęcone niektórym specjalnym zagadnieniom. Po przeselekcjonowaniu tego ogromnego materiału zabrałem się do pisania. Zacząłem od opracowania wstępów do epok z historii Polski, związanych szczególnie z działalnością rodu Czackich. W miarę posuwającej się pracy odczuwałem potrzebę konfrontacji mojego tekstu ze zdaniem świadków z tamtych czasów. Ogromnie wartościowe okazały się dla mnie uwagi Zofii Morawskiej, od początku lat trzydziestych współpracującej z Matką Czacką. Również s. Joanna Lossow udzieliła mi cennych uwag o latach wojny i okupacji oraz w innych kwestiach. Władysław Rodowicz przesłał mi wnikliwą recenzję mojego tekstu i wzbogacił wartościowymi uwagami o zmyśle organizacyjnym Założycielki. Nieścisłości w szczegółach wytknęły mi łaskawie prof. Ewa Jabłońska-Deptuła oraz s. Rut Wosiek. Od prezesa Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi p. Władysława Gołąba otrzymałem parokrotnie pomoc przy opisie trudnych konfliktowych spraw, które nie ominęły Lasek. Po czterech latach mój liczący ok. 600 stron maszynopis, zapisany na dyskietce, przekazano do Rzymu. Niestety nie potrafiono tam odczytać programu komputerowego. Wiedziałem już zresztą wówczas, że moje opracowanie ma tylko charakter pomocniczy, gdyż właściwy życiorys opracuje prof. Jabłońska-Deptuła. Natomiast zaczęto mnie namawiać, by z maszynopisu zrobić książkę. Po wielu przeróbkach straciłem wiarę, bym mógł to zrobić bez współpracy z fachowym redaktorem. Cennej pomocy udzieliła mi wtedy p. Łucja Mazurkiewicz, wicedyrektor katolickiego radia "Plus" w Gliwicach. Poświęciła wiele godzin swego krótkiego urlopu na przejrzenie mojego tekstu i pokazanie mi, jak poprawić najsłabsze jego strony. To mi pomogło otrząsnąć się ze zniechęcenia i zabrać do gruntownych przeróbek. Pomogła mi w tym s. Elżbieta Więckowska, kierowniczka działu tyflologii w Laskach. Jednocześnie za pośrednictwem przyjaciół w Lublinie otrzymałem propozycję wydania życiorysu Matki Czackiej od dobrze mi znanego absolwenta Lasek - Ryszarda Dziewy. Ucieszyłem się ogromnie z nowej szansy. Potrzebne mi były do przedstawienia w wydawnictwie dwie recenzje. Jedną otrzymałem od ks. bp. włocławskiego Bronisława Dembowskiego, od lat związanego z Laskami, siostrami i duszpasterstwem niewidomych. Drugą nadesłał ks. dr Janusz Strojny, wicerektor Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie, niegdyś wychowawca, potem katecheta w Laskach. Nadszedł wtedy bardzo ważny i pracochłonny etap pracy - redakcja. Zadania tego podjęła się moja krewna Bożena Żółtowska, redaktor główny w Dziale Historycznym Wydawnictwa Naukowego PWN w Warszawie. W lipcu 1999 r. książka była gotowa do druku. W tym miejscu pragnę wszystkim wymienionym osobom, które okazały mi tyle życzliwej pomocy, wyrazić wielką wdzięczność. Nie mogę pominąć dwóch osób, bez których nie byłbym nigdy dobrnął do końca. Siostra Vera przepisywała niestrudzenie na maszynie moje rękopisy, natomiast p. Jadwiga Kuskowska z Warszawy z niezwykłą cierpliwością wciągała na dyskietkę przepisane teksty, robiąc w nich niezliczone poprawki i uzupełnienia. Im więc także z całego serca dziękuję. Michał Żółtowski Część I. Ród Czackich. Młode lata Róży 1. Ród Czackich Początki rodu Świnków Czackich są bardzo odległe i sięgają XIII w. Były to czasy, w których powstawały dopiero nazwiska, posługiwano się więc imionami, przezwiskami lub nazwami herbów. Kraj nasz, który w XII w. rozpadł się na dzielnice, rozdrobnił się na wiele księstw i księstewek, a władza nad nimi coraz mniej znaczyła. Jak bywa w podobnych sytuacjach, rosło znaczenie wielmożów, a wśród nich wojewodów i biskupów. W ich gronie spotykamy pierwszych Świnków. (1) W zamieszczonym w Statucie Łaskiego z 1505 r. przywileju z 1264 r. z czasów Bolesława Wstydliwego spotykamy podpis Alberta, herbu Świnka, wojewody kaliskiego. Figuruje on jako "comes", czyli towarzysz księcia, albo członek jego rady przybocznej. Ten najstarszy dokument bardzo jest ważny. Świnkowie zdobędą nazwisko Czackich dopiero na przełomie XIV i XV w. Ród Świnków nabrał znaczenia dzięki wybitnej roli, jaką odegrał w epoce rozbicia dzielnicowego Piotr Jakub Świnka (zm. 1314), od 1283 r. arcybiskup gnieźnieński. Jest zaliczany do największych mężów stanu naszej historii. Zasłużył się wielce przeciwstawiając się infiltracji żywiołu niemieckiegodo polskiego Kościoła. W 1285 r., na synodzie w Łęczycy, wydał statuty nie pozwalające księżom niemieckim na pracę parafialną, głoszenie kazań i nauczanie religii. Niezależnie od tego przyczynił się w dużym stopniu do scalenia dziedzictwa piastowskiego, skutecznie podejmując działania na rzecz ukoronowania księcia wielkopolskiego Przemysława II (1295). Ta koronacja, po przerwie trwającej dwieście czternaście lat, była znaczącym symbolem i pierwszym skutecznym krokiem ku zjednoczeniu. Wielki mir, jakim był otoczony Jakub Świnka, wpłynął prawdopodobnie na fakt nadania przez Kazimierza Wielkiego Łukaszowi Śwince, łowczemu poznańskiemu, na podstawie rozporządzenia wydanego w Krakowie w 1367 r., wsi Czacz. Wieś ta w XIV w. należała do rodów Ramszów i Szaszor Opalów, choć na pewno nie w całości, natomiast w 1370 r. została skonfiskowana ówczesnemu właścicielowi Michałowi z Czacza za uknuty na życie króla spisek. Trudno jednak krótko ująć dalsze losy tej posiadłości. Z dokumentów wynika, że w 1402 r., część Czacza kupił kasztelan ksiąski Henryk herbu Świnka z Zimnej Wody koło Pyzdr. W latach 1407-1447 dziedziczyli po nim synowie: Mikołaj (1407-1452), Piotr (1407-1450) i Jan (1407-1462). Wiemy, że od 1410 r. posługiwali się pieczęcią z herbem Świnka, takim samym, jakiego używali później Czaccy. Ci trzej synowie odkupili dalszą część wsi oraz zamek. Jednym z ówczesnych właścicieli Czacza był Mikołaj Granowski h. Leliwa, syn kasztelana nakielskiego. Wiele światła w te skomplikowane stosunki wniosło opublikowanie ostatnio prac Dworzaczka, określonych jako Teki Dworzaczka. Stąd wiemy na przykład, że ojciec Henryka z Zimnej Wody nazywał się Janko z Jeżewa, a dziadek Tomasz z Jeżewa. W Czaczu ok. jednej trzeciej gruntów posiadał w XIV w. ród Ciołków skoligacony z rodem Świnków przez Barbarę Czacką, wnuczkę Mikołaja. Nie mieli własnego nazwiska tylko herb Ciołek, podpisywali się zaś Ciołkowie sive (czyli) Czaccy. Pozostali właściciele pochodzili od trzech synów Henryka z Zimnej Wody, lecz mieli też inne posiadłości, od których przybierali nazwiska: Jeżewscy, Robaczyńscy lub Glińscy, lecz wszyscy dodawali przy podpisie "sive Czaccy". Z czasem te rodziny wyprowadziły się. Dla nas ważne jest prześledzenie losów potomstwa Piotra (1407-1450), drugiego syna Henryka z Zimnej Wody. Synem jego był Jan (zm. 1501) żonaty ze Świętochną, którego syn również Jan, nosił przydomek "Barłóg". Od niego pochodzi gałąź wołyńska. Ów Jan miał starszego brata Stanisława i młodszego Piotra, z których wywodziły się osobne gałęzie rodu. Dzisiaj zadziwia nas obraz Czacza z XVI w., jaki ukazują Teki Dworzaczka. Nie przystaje on do utartych pojęć. Nie ma tam pana i kmieci, lecz jest aż sześciu właścicieli, wszyscy ze szlachty, o różnych nazwiskach. Cała wieś liczyła 29 łanów szlacheckich, tzn. ok. 400-550 ha, gdyż łany liczono bardzo różnie. Było też 9 łanów kmiecych, mniejszych, opustoszałych, wynajmowanych osiadłym kmieciom za czynsz. Każdy z właścicieli miał własny folwark, kilku zagrodników, lecz był też jeden rzemieślnik. Czaccy posiadali ponadto jedną karczmę i jeden wiatrak. Jako ciekawostkę podam, że ten jedyny wiatrak został rozebrany dopiero po II wojnie światowej. Wszyscy właściciele należeli do drobnej wielkopolskiej szlachty i żenili się z równymi sobie. Ród Czackich zyskiwał stopniowo na znaczeniu. W XV w. spotykamy już nazwiska trzech kanoników poznańskich tego nazwiska: Macieja (1430), Jana (1444) i Mikołaja (1463), w następnym stuleciu jeszcze jednego, Andrzeja (1522). Jędrzej Czacki, dziekan kujawski, kantor poznański, 27 razy został wybrany na deputowanego do Trybunału Koronnego. Na mocy ustawy sejmu 1589 r. został wyznaczony na delegata do poprawy praw koronnych. Musieli Czaccy już nabierać znaczenia, skoro jeden z nich, Piotr, należał do świty króla Zygmunta Starego podczas zjazdu monarchów w Wiedniu w 1515 r. Pozostał na dworze cesarskim do 1545 r. i otrzymał tam tytuł "comesa" - hrabiego. W Polsce przedrozbiorowej używanie tytułów hrabiowskich, jako pochodzących od obcych monarchów, było zabronione, a przynajmniej przez demokratycznie nastawioną szlachtę bardzo źle widziane. Toteż nie używano ich. Czaccy uzyskali oficjalne potwierdzenie tytułu hrabiowskiego od rządu rosyjskiego pod koniec XIX w. W latach niewoli posiadanie tytułu ułatwiało załatwianie trudnych spraw z urzędnikami. W początkach XVII w. spotykamy jedną gałąź Czackich na Wołyniu i Podolu. Wojciech Czacki (ur. 1621 r.), syn Jana i Modlibowskiej, pełnił tam funkcje chorążego, starosty i pułkownika królewskiego. Świadczy to o wcześniejszym osiedleniu się na kresach jego rodziny. Potwierdzają to również inne dane historyczne, np. już w 1579 r. inny Wojciech ożenił się z Barbarą Telefusówną i posiadał dom oraz plac w Kamieńcu Podolskim, Bartłomiej zaś w 1611 r. dokonał zapisu dużej sumy 7000 zł na rzecz klasztoru Franciszkanów w Konstantynowie. Drugi Wojciech (Adam) przez małżeństwo z Katarzyną, księżniczką Zahorowską, przejął jej znaczne dobra, a przede wszystkim Księstwo Poryckie. Od tej pory Czaccy zaliczali się do możnych rodów tzw. posesjonatów. Wojciech ten zasłynął jako dzielny dowódca. Przed bitwą pod Chocimiem w 1673 r. rozbił oddział tureckich janczarów, a dowódcę ich, Agę, wziął do niewoli. Podczas bitwy stracił dwa konie i mimo odniesionych ran nie zszedł do końca z placu boju. Syn Wojciecha Michał Hieronim (1693-1745) miał chorągiew pancerną i był stolnikiem, a może i kasztelanem wołyńskim, co dawało mu prawo zasiadania w senacie. Jeśli tak, to był może jedynym senatorem w rodzinie Czackich. Odziedziczył z ordynacji Ostrogskich 7 wsi, dających roczny dochód 26 tys. zł polskich. Na ówczesne czasy były to sumy bardzo znaczne. Do typowych postaci epoki saskiej należał Feliks (Szczęsny) Czacki (1723-1790). Efektowny mówca na sejmikach, broniący szlacheckich przywilejów, a w sejmie walczący o utrzymanie liberum veto, swą postawą udaremnił podjęcie niejednej ważnej ustawy. Zwalczał postępowe szkolnictwo oo. pijarów, ale w rodzinnym Porycku założył drukarnię wydającą książki w kilku językach, m.in. w żydowskim. W innym majątku ufundował klasztor. Wydawszy odezwę przeciw równouprawnieniu innowierców, został przez ambasadora rosyjskiego Repnina aresztowany i przez sześć i pół roku był więziony lub trzymany pod nadzorem policji, a jego majątek plądrowano. Jego synowie Michał i Tadeusz, pradziad Róży Czackiej, należeli do najświatlejszych ludzi swego pokolenia. Michał Czacki (1753-1828), syn Szczęsnego i brat Tadeusza "należał do wybitniejszych osobistości Sejmu Czteroletniego", jak podano w Polskim Słowniku Biograficznym. Wyróżniał się znajomością prawa i zdolnością przemawiania. Utalentowany pisarz i publicysta wydał wiele pism oraz broszur politycznych i filozoficznych, a także Wspomnienia zawierające cenny opis prac Sejmu Czteroletniego. Ożenił się z Beatą Potocką. Drugi Michał Czacki (ur. 1797 r.), syn Dominika, regimentarz wołyński i pułkownik wojsk polskich, w czasie powstania listopadowego, 14 kwietnia 1831 r. sformowawszy wraz ze Steckim oddział złożony ze 150 ludzi, przyłączył się do wojsk gen. Józefa Dwernickiego. Brał udział w bitwie pod Boremlem i osobistą odwagą przyczynił się do zwycięstwa Polaków. Po stłumieniu powstania jego rodzinny Boreml został zdewastowany, kościół zamieniony na cerkiew, a Michał nie mógł już wrócić do swojej posiadłości; przeniósł się więc do Galicji. Syn jego Feliks Czacki (1783-1862) przez 19 lat wchodził w skład Komisji Sądowej Edukacyjnej, a później jej przewodniczył. Likwidował majątek założonego przez Tadeusza Czackiego Liceum Krzemienieckiego na rzecz rosyjskiego Ministerstwa Finansów. Uzdolniony literacko, wydał 3 tomy studiów nad rewolucją francuską Etudes historiques sur la revolution francaise de 1789. Zgromadził wielką bibliotekę. Ożenił się z Barbarą Czacką, córką Dominika. 2. Tadeusz Czacki - pradziad Róży Czackiej W Polskim Słowniku Biograficznym napisano o nim: "Samouk, mąż stanu, organizator handlu, przemysłu i rękodzieła, historyk wysokiej miary, znawca prawa, bibliofil, przede wszystkim organizator i reformator szkolnictwa. Cieszył się miłością uczniów i profesorów. [...] Zajął się sytuacją mniejszości narodowych, sprawami ekonomicznymi, biciem monety, drożyzną. Wydał wiele prac, m.in. z zakresu pedagogiki". Tadeusz Czacki (1765-1813) kształcił się w Gdańsku, gdy jego ojciec, Szczęsny pozostawał pod nadzorem rosyjskiej policji. W rodzinnym Porycku z kieszonkowych pieniędzy utrzymywał nauczyciela dla dzieci ze wsi. Mając 19 lat został wybrany do Komisji Kruszcowej (ówczesne Ministerstwo Kopalnictwa), a w wieku 21 lat do Komisji Skarbu Koronnego (Ministerstwo Finansów). Po pierwszym rozbiorze Polski, gdy Prusy blokowały eksport Wisłą (panując nad jej ujęciem), a Austria zagarnęła kopalnie soli, Czacki wszczął badania nad wydobyciem soli, uspławnieniem rzeki Dniestr i opracowaniem hydrograficznej mapy Polski. Opłacał te działania z własnych funduszów. Pisał dzieła z zakresu historii, historii prawa oraz traktujące o mniejszościach narodowych, dopominał się m.in. o prawa dla Żydów, Tatarów i Cyganów. Dwutomowe dzieło O litewskich i polskich prawach i O statucie dla Litwy stanowi pierwsze opracowanie polskiego prawa. Stał się współzałożycielem Towarzystwa Przyjaciół Nauk, ogólnokrajowej akademii nauk. Założył Towarzystwo Żeglugi na Morzu Czarnym, które wypuściło pierwszy polski statek z Odessy do Triestu. W czasie powstania kościuszkowskiego, w 1794 r., za niestawienie się w Petersburgu, w celu okazania lojalności wobec carycy, Katarzyna II skonfiskowała Tadeuszowi i jego bratu Michałowi dobra na Wołyniu. Obejmowały, jak to wówczas określano, 5367 dusz. Odzyskali je dopiero po śmierci carycy. Gdy w 1803 r. car Aleksander I przyznał pewną autonomię polskiemu szkolnictwu na Litwie i Rusi, stanowiących kiedyś integralną część ziem polskich, Czacki został mianowany wizytatorem szkół dla Wołynia, Podola i Ukrainy. W ciągu 10 lat doprowadził do utworzenia około 130 szkół parafialnych i kilkunastu średnich. Był niestrudzonym kwestarzem, wdziękiem osobistym i zdolnością przekonywania spowodował niezwykłą ofiarność szlachty, zdobywając pieniądze na szczytne cele. Za najdonioślejsze osiągnięcie Tadeusza Czackiego uważa się założenie w roku 1805. Liceum w Krzemieńcu, największym mieście na Wołyniu. Dokonał tego w bliskiej współpracy z księdzem Hugonem Kołłątajem, wielkim ówczesnym pedagogiem, wybitnym reformatorem, który opracował organizację i program wzorcowej, nowoczesnej, dostępnej dla wszystkich uczelni. Czacki korzystał też z rad kilku innych światłych ludzi tej epoki, byłych członków zlikwidowanej przez rząd carski Komisji Edukacji Narodowej. Wyższy oddział szkoły, postawiony na poziomie uniwersyteckim, składał się z trzech kierunków: filologicznego, matematycznego i prawnego (czwartego, rolniczo-ogrodniczego, nie udało się uruchomić). W nauczaniu, kosztem ograniczenia wszechwładnej dotąd łaciny, położono nacisk na nauki ścisłe i opanowanie trzech nowoczesnych języków, a nawet na naukę mechaniki. Języków klasycznych uczono dopiero w wyższych klasach. Czacki bogato wyposażył gabinety fizyki i mineralogii, założył obserwatorium astronomiczne i ogród botaniczny. Zależało mu na ogólnym rozwoju młodego człowieka, toteż przewidział program wychowania fizycznego z nauką: pływania, jazdy konnej, szermierki, gry w piłkę. Przekazał do Krzemieńca zakupiony od króla księgozbiór, liczący 15 tys. tomów, uzupełnił go prywatnymi księgozbiorami (8 tys. tomów) i utworzył wielkiej wartości bibliotekę. Po jego śmierci trafić tam miało 32 tys. książek z jego własnej kolekcji. Otworzył też drukarnię dla szkoły. Dewizą jego było: "użyteczność nauki szkolnej w życiu", czyli zaspokojenie najbardziej palących potrzeb społecznych, dlatego założył dwuletnią szkołę kształcącą geometrów i "mechaników praktycznych", w której zajmowano się też nauką budownictwa wiejskiego. Planował uczynić z Krzemieńca miasto-szkołę, stworzyć osobne instytucje dla kształcenia organistów oraz nauczycieli szkół parafialnych, gdzie by też uczono położnictwa i weterynarii . Miała powstać nawet szkoła dla guwernantek. Plany te pokrzyżowała wczesna śmierć - w 48 roku życia. Liceum Krzemienieckie było znaną na terenie całej dawnej Rzeczypospolitej uczelnią, zdecydowanie katolicką, nie zastrzeżoną wyłącznie dla szlachty, wychowującą młodzież na prawych obywateli, patriotycznie nastawionych, o wyrobionym charakterze. Uczniowie mieli własny sąd koleżeński. Czacki dbał o bliski kontakt z rodzicami, których zapraszano na uroczystości szkolne, troszczył się o utrzymanie więzi z absolwentami. Zachęcał szlachtę do zaniechania kształcenia synów w domu i oddawania ich do liceum, zapewniając im przez to wyższy poziom nauki i zaprawę do życia społecznego. Nic dziwnego, że za tak pomyślaną działalność Tadeusz Czacki spotkał się z ostrym prześladowaniem ze strony rosyjskich władz. Nie uniknął też przykrości i zawiści ze strony Uniwersytetu Wileńskiego. Nie zważał na to, pragnąc tylko jednego: "by plemię polskie moralnie odrodziło się, stało się tym, do czego jest wybitnie zdolne." (2) Czacki był wielkim erudytą. Pozostawił po sobie bogatą spuściznę w różnych dziedzinach piśmiennictwa. Poruszał problemy, które wydawały mu się najbardziej palące. Osobowość jego wycisnęła wyraźne piętno na rodzinie Czackich, dostrzegalne również u Róży Czackiej: zamiłowanie do historii i wyczucie prawa, kierowanie się nie z góry ustaloną koncepcją, lecz wyczuciem realnej potrzeby, kształcenie w znajomości zajęć praktycznych, wybitny zmysł organizacyjny, stałe zgłębianie nowych dziedzin wiedzy, umiejętność korzystania z pomocy i rady innych, talent pedagogiczny. Oprócz cech osobistych, Czaccy jako rodzina posiadali poczucie odpowiedzialności za losy kraju i najbliższej okolicy. Odznaczali się szacunkiem dla demokracji i tolerancją w stosunku do mniejszości narodowych. 3. Wiktor i Pelagia z Sapiehów Czaccy, dziadkowie Róży Czackiej O Wiktorze, ur. w 1801 r., wiadomo bardzo niewiele. Syn wybitnego ojca, Tadeusza Czackiego, wcale nie był do niego podobny. Chorowity, mało energiczny, miał pociąg do alkoholu. Po śmierci ojca musiał spłacać długi zaciągnięte na hipotece majątków na rzecz Liceum Krzemienieckiego. Niczym pozytywnym nie zaznaczył się w historii swego rodu. Największym jego osiągnięciem było małżeństwo z wybitną osobą Pelagią Sapieżanką. Zmarł młodo. W rodowodzie Matki Elżbiety Czackiej spotkać można wielkie nazwiska historyczne. Do nich należy jej babka ze strony ojca Pelagia, pochodząca z książąt Sapiehów (1803-1892), wywodząca się z rodu zasłużonych hetmanów, wielkich patriotów, lecz również zdrajców ojczyzny. Takim był jej dziadek ze strony matki Szczęsny Potocki, wielki magnat kresowy, który przyczynił się do upadku Polski. Należał do twórców, zawiązanej w imię obrony przywilejów szlacheckich, konfederacji targowickiej, która wezwała na pomoc przeciw reformatorom Rzeczypospolitej wojska Katarzyny II. Tak doszło do II. rozbioru Polski w 1793 r. Wielu potomków Szczęsnego całe życie pokutowało za przodka. Ojcem Pelagii był Mikołaj Sapieha, niegdyś adiutant księcia Józefa Poniatowskiego, marszałka Francji, dowódcy polskiej armii przy boku Napoleona. W takiej atmosferze wychowywała się Pelagia. Wyszła za mąż za Wiktora Czackiego, syna Tadeusza. Mając chorowitego męża sama musiała radzić sobie z zarządem majątków, z których główny, Poryck, był zniszczony konfiskatami, dobra zaś zahorowskie zadłużone na rzecz Liceum Krzemienieckiego. Była osobą wielkiego formatu, silną osobowością, wywierała więc duży wpływ na otoczenie. Doprowadziła do pojednania z Bogiem Joanny Bobrowej, związanej romansem z Zygmuntem Krasińskim, który ją z czasem opuścił. Krasiński był kuzynem Wiktora Czackiego. Pelagia odważyła się zwrócić mu listownie uwagę, by nie rozbijał ognisk rodzinnych. W przyszłości Krasiński miał pozytywnie znaczący wpływ na formację jej syna Włodzimierza, kardynała. Mądra, a zarazem stanowcza matrona doskonale wychowała czterech synów. Najstarszy, Władysław, nie miał bliskiego kontaktu z resztą rodziny. Włodzimierz, kardynał, jest kandydatem na ołtarze. Feliks, ojciec Róży Czackiej, życiem i stosunkiem do ludzi służył córce za wzór w postępowaniu, Tadeusz uchodził również za człowieka pełnego cichych cnót. "Jej dzieci, a potem wnuki obsługiwały się same, odwiedzały chorych, ubogich, spieszyły im z pomocą." (3) Także chłopcy musieli nauczyć się szycia, reperacji, cerowania, podobno celował w tym późniejszy kardynał Włodzimierz. Pelagia słynęła z dobroczynności, leczyła znakomicie ziołami. Była bardzo religijna. Róża Czacka od lat dziecięcych odmawiała modlitwę ułożoną przez kardynała Czackiego, której nauczyła ją babka: "Boże mój, pragnę tylko spełnić wolę Chrystusa, a wszystkich łask i darów oczekuję od Jego miłosierdzia". Na następnych stronach książki poznamy, jak wielki wpływ miała Pelagia na małoletnią Różę. 4. Kardynał Włodzimierz Czacki - stryj Róży Włodzimierz Czacki (1835-1888), kardynał, poeta, pisarz, jeden z najzdolniejszych watykańskich mężów stanu w XIX w., syn Wiktora i Pelagii z Czackich, brat Feliksa. Z powodu wątłego zdrowia w 16. roku życia opuścił Polskę, do której już nigdy nie powrócił, i zamieszkał w Rzymie u ciotki Zofii z hrabiów Branickich, księżnej Odeschalchi. W czasie pobytu w Paryżu poznał księcia de Morny, utracjusza, zdobywcę niewieścich serc lecz wybitnego ministra. Po latach korespondencji doprowadził go do nawrócenia. W Rzymie Czacki studiował na uniwersytecie, opanował biegle 6 obcych języków i poznał dogłębnie kulturę europejską. Wyróżniał się bystrością umysłu, dowcipem i urokiem osobistym. Pozyskał sobie sympatię, a z czasem przyjaźń papieża Piusa IX. Zaczął prywatnie studiować teologię i w końcu 1868 r. z woli Ojca św. w ciągu jednego dnia, w kaplicy swej ciotki, księżnej Odeschalchi otrzymał wszystkie święcenia kapłańskie. Oddał się pracy wśród rzemieślniczej ludności Rzymu, spowiadając garnących się do niego tłumnie wiernych. Papież mianował go "cameriere secreto" i prałatem domowym, a nawet stworzył dlań specjalny urząd sekretarza do korespondencji w obcych językach. Czacki musiał co dzień jadać obiad z Piusem IX i godzinami omawiać trudne sprawy. Włodzimierza cechowała wielka roztropność, trzeźwość umysłu, zdolność do praktycznego rozwiązywania problemów i wyczucie zagadnień dyplomatycznych. Dzięki temu potrafił we właściwym świetle ukazać sytuację Polski pod zaborem rosyjskim, zwłaszcza podczas powstania narodowego w 1863 r., przedstawianego na Zachodzie jako bunt Polaków przeciw legalnej władzy. Po 1870 r. Włodzimierz Czacki wszedł do Kongregacji św. Oficjum i Kongregacji Studiów, został sekretarzem Kongregacji do Spraw Nadzwyczajnych Kościoła i tu oddał wielkie zasługi, broniąc go w trudnych chwilach. W 1870 r., w epoce Soboru Watykańskiego I, opublikował kilka broszur, dotyczących papiestwa i soboru, Polski oraz jej stosunku do Kościoła. Papież Leon XIII radził się go, podobnie jak jego poprzednik, i w końcu udzieliwszy sakry biskupiej wysłał jako nuncjusza do Paryża, z tytułem arcybiskupa Salaminy in partibus. Włodzimierz Czacki podjął się trudnej do spełnienia misji w kraju rządzonym przez antyklerykałów i masonerię. Prowadząc otwarty salon, zdobył uznanie wyższych sfer stolicy. Potrafił zjednywać sobie nieżyczliwych polityków, a widząc ich ignorancję w sprawach Kościoła, udzielał rzetelnej informacji o jego zadaniach i polityce. Udało mu się w końcu pozyskać nieprzejednanego papieskiego wroga, premiera Leona Gambettę. W ciągu trzyletniej pracy spełnił w dużej części otrzymane od papieża Leona XIII zalecenia: utrzymania zagrożonego konkordatu oraz budżetu Ministerstwa Wyznań Religijnych, obsadzenia stolic biskupich wartościowymi ludźmi, złagodzenia radykalnych przepisów dotyczących szkolnictwa, ocalenia paru zakonów męskich i żeńskich skazanych na wygnanie, wpłynięcia na miejscowe duchowieństwo, by nie włączało się w opozycyjną grę polityczną. Arcybiskup Czacki źle znosił klimat miasta nad Sekwaną i po upływie trzech lat poprosił o przeniesienie do Rzymu. Papież, acz niechętnie, spełnił jego życzenie oraz nadał mu godność kardynała z tytułem św. Pudencjanny. Kardynał Czacki był członkiem siedmiu Kongregacji rzymskich, protektorem trzech zakonów i Królestwa Portugalii. Przyczynił się do zawarcia ugody z rządem niemieckim w sprawie Kulturkampfu. Stale demaskował politykę rosyjską, dążącą do rusyfikacji narodu polskiego poprzez zmuszanie terrorem unitów, a nawet katolików, do wpisywania się do prawosławnych ksiąg stanu cywilnego. Gdy po powstaniu 1863 r. na ziemiach dawnej Polski zamykano kościoły, internowano biskupów, usuwano zakony i prześladowano księży, w Rzymie nikt poza Czackim o tym nie wiedział. Dokładna znajomość tych spraw stała się prawdopodobnie przyczyną śmierci kardynała. Podczas wizyty przedstawiciela carskiego rządu Aleksandra Izwolskiego i długotrwałych z nim rozmów, kardynał Czacki źle się poczuł. W parę godzin po przybyciu nieznanego lekarza znaleziono go nieżywym. Kardynał Ferrata, dawny sekretarz nuncjatury w Paryżu, zapewnił rodziny Branickich i Czackich, iż Watykan jest przekonany o skrytobójczej śmierci kardynała Czackiego, prawdopodobnie przez otrucie. (4) Gdy w latach osiemdziesiątych XX w. dokonano komisyjnie jego ekshumacji, znaleziono ciało nietknięte. (5) Siostra Matki Czackiej Pelagia Karnkowska napisała: "Bóg, znacząc Siostrę moją piętnem cierpienia, przeznaczał do wielkich swoich celów [...], jak kard. Czackiego i ten potężny zmysł administracyjno-organizacyjny podany miała z generacji na generację. Jest dużo podobieństwa w ustroju umysłowym Matki z umysłem genialnym Kardynała." (6) A Maria Weyssenhoffowa (7) opowiadała, jak babka Róży Czackiej "... mówiła o życiu dziada Tadeusza Czackiego i o Krzemieńcu, a najlepiej lubiła mówić o swoim synu Kardynale, z którego była dumna, a raczej szczęśliwa, że tak się udał jej "chłopiec"". Rozmowy takie niewątpliwie nie pozostawały bez echa w duszy jej wnuczki. We wspomnieniach rodziny Czackich, dotyczących kardynała Włodzimierza, znajduje się opis dwóch mało znanych faktów. W dniu jego śmierci, w popołudniowych godzinach, w mieszkaniu jego matki Pelagii nagle spadł ze ściany obraz. Pani domu wezwała służącego i poprosiła, by zawiesił go z powrotem. Po chwili obraz spadł ponownie i wówczas wiedziona macierzyńskim instynktem pani Pelagia zawołała: "Już wiem, mój syn nie żyje." (8) Było to prawdą. Drugie opowiadanie odnosi się do miejsca spoczynku ś. p. Kardynała. Wiadomo, że w czasie wyjazdów do Rzymu kardynał Stefan Wyszyński i metropolita krakowski Karol Wojtyła chodzili modlić się u jego grobu. Kiedyś otwarto sarkofag i stwierdzono, że grób jest pusty. Wywołało to konsternację. Najbardziej przejęli się tym faktem ks. zmartwychwstańcy, związani tradycjami z tą postacią. Ich przełożony generalny poświęcił dwa urlopy, aby szukać jego grobu. Cmentarz komunalny miasta Rzymu jest bardzo rozległy: poszukiwania nie dały rezultatu. Raz, wyczerpany chodzeniem, zdrzemnął się, siedząc na jakimś grobie. Nagle ocknął się i ujrzał siedzącego obok jednego z dozorców terenu. Wdał się z nim w rozmowę i zwierzył ze swoich kłopotów. Wówczas otrzymał niespodzianą odpowiedź: "Przecież Kardynał leży tu, w sąsiednim grobie." Urządzono uroczystą ekshumację, w czasie której jeden z włoskich lekarzy, członek wyznaczonej do tego Komisji, widząc, że ciało po ok. 100 latach jest całe, a twarz jakby zaróżowiona, pozwolił sobie na ironiczną uwagę: "Nie ma czemu się dziwić, przecież trucizna go zakonserwowała". Zwłoki przeniesiono uroczyście do sarkofagu w bazylice św. Pudencjanny, a przy okazji stwierdzono, że Kardynał był bardzo wysokiego wzrostu. (9) 5. Rodzice Syn Wiktora Czackiego i Pelagii z Sapiehów, Feliks Marian Czacki, ojciec Róży (1840-1909), wnuk wielkiego Tadeusza, brat kardynała Włodzimierza, miał starszego brata Władysława ożenionego z Leonią Sapieżanką oraz młodszego Tadeusza. On sam ukończył Instytut Szlachecki w Warszawie, studiował przyrodę na uniwersytecie w Kijowie i przez dwa lata medycynę, po czym przejął zarząd nad rodzinnym Poryckiem. (10) Zaślubił Zofię Ledóchowską z linii wołyńskiej. W czasie powstania 1863 r., gdy Kozacy rozbili pod Poryckiem oddział partyzancki, obwiniono Feliksa - pewno nie bez racji - o udzielanie pomocy powstańcom. Skazany na 6 lat więzienia i osadzony w Łucku, na dłuższy czas przed odsiedzeniem kary został wykupiony przez znanego z patriotyzmu krewnego, Władysława Branickiego, właściciela Białej Cerkwi. (11) Czackiemu nie wolno było mieszkać w rodzinnych stronach, toteż chcąc uratować Poryck przed konfiskatą, przekazał go na razie bratu Tadeuszowi, sam zaś przez administratorów zarządzał majątkami żony: Koniuchami, Ludzinem i Borszczami. (12) Dzięki stosowaniu ulepszonych metod gospodarowania podniósł znacznie ich dochodowość. Miał już wówczas opinię zdolnego organizatora i świetnego rolnika. To zapewne skłoniło Branickiego do zawarcia z nim umowy, iż na dziesięć lat przejmie administrację jego olbrzymich dóbr na Ukrainie, liczących ok. 100 tys. ha czarnoziemu. W ciągu 10 lat (1872-1882) pełen energii i inteligencji Feliks przeobraził słabo gospodarowane latyfundium w kwitnący obiekt. Założył nasiennictwo buraczane, wybudował trzy cukrownie, rafinerię, uruchomił fabrykę maszyn rolniczych, doprowadził do budowy kolei żelaznej, rozwinął stadninę koni arabskich. Majątek zaczął przynosić ogromne dochody. Feliks Czacki przez całe życie odznaczał się zacięciem w pracy społecznej. Z jego inicjatywy otwarto w Białej Cerkwi Kasę Emerytalną oraz gimnazjum z bezpłatną nauką dla najlepszych uczniów. Oddano do użytku dobrze wyposażony szpital. Do administracji wciągano Polaków, dając pierwszeństwo uczestnikom powstania w 1863 r., pozbawionym najczęściej środków do życia, lub powracającym z Sybiru zesłańcom. W 1882 r. kończył się przewidziany umową okres pracy Feliksa w Białej Cerkwi. Nieuleczalnie chory Branicki przebywał niemal bez przerwy za granicą. Majątkiem kierowała jego żona, Maria z Sapiehów. W tych warunkach w końcu 1882 r. Czaccy zdecydowali się na wyjazd do Warszawy. Chcieli też stworzyć dzieciom lepsze warunki kształcenia. Z czasem zdjęto wyroki skazujące Feliksa Czackiego. Stosunki z Petersburgiem poprawiły się do tego stopnia, iż uzyskał tytuł szambelana carskiego i otrzymał zatwierdzenie nadanego rodzinie w XVI w. tytułu hrabiowskiego (1895). W końcu wszedł jako poseł do Dumy. Wskutek układów rodzinnych po śmierci brata Tadeusza przejął z powrotem Poryck. Zamieszkawszy w Warszawie Feliks pracował i zajmował się sprawami społecznymi. Jako wiceprezes spółki akcyjnej, prowadzącej największą w Królestwie inwestycję - budowę Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, ułatwiającej Polakom kontakt z Zachodem, dbał o zatrudnianie tam polskiego personelu. Uczestniczył w założeniu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, które w przeznaczonym do wystaw gmachu prezentowało prace rodzimych artystów. Współdziałał przy tworzeniu Banku Handlowego. Zarządzał rozrzuconymi w trzech guberniach majątkami ciotki Augustowej hr. Potockiej, znanej filantropki. Podobnie, po śmierci właściciela, zajął się ordynacją Krasińskich. Pełnił funkcję prawnego opiekuna nad sierotami z kilku rodzin, proszono go do rad familijnych, sądów polubownych. Dzięki stosunkom w Petersburgu uratował od zesłania lub śmierci około 1000 Polaków zaangażowanych w walkę o wolność. Dzięki udzielanym stypendiom umożliwił 70 młodym ludziom zdobycie dyplomów uniwersyteckich. Przy czym nie oglądał się zupełnie na pochodzenie potrzebującego. W Warszawie, gdy ktoś znalazł się w krytycznej sytuacji, mówiono: "Idź pan do hrabiego Czackiego." (13) W 1882 r. rząd carski odnowił konkordat ze Stolicą Apostolską. Dla prześladowanego od lat Kościoła interwencje Feliksa Czackiego były cenne i skuteczne. Uratował kilka kościołów przed przekształceniem na cerkwie, wyjednał zgodę władz na budowę paru nowych świątyń w Królestwie, jak również na otwarcie kilku innych. Dzięki niemu Matka Marcelina Darowska, założycielka ss. niepokalanek uzyskała zgodę na otwarcie zakładu wychowawczego w Szymanowie. Kilku żeńskim zakonom wyrobił prawo osiedlenia się w Królestwie. Siostry miłosierdzia - szarytki ocalił od zastąpienia ich przez Rosjanki. Uratował od likwidacji Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności. Przez niego wysyłano do Rzymu tajne papiery dotyczące spraw Kościoła, gdyż w środowisku watykańskim miał wyrobione stosunki dzięki bratu, kardynałowi. Feliks Czacki hojnie wspomagał seminarium duchowne w Żytomierzu, które miało tak ważną rolę odegrać w życiu jego córki. (14) "W domu Czackich panował kult Ofiary Eucharystycznej. [...] Feliks Czacki do Komunii św. przystępował kilka razy do roku, co wówczas wśród mężczyzn było rzadkością. W kościele parafialnym w Koniuchach z jego polecenia celebrans odprawiał głośno Mszę św., w której ojciec Róży uczestniczył z mszałem w ręku, starając się udostępnić teksty liturgiczne zebranym. Były to prekursorskie posunięcia." (15) Jaki wpływ miał taki ojciec na córkę? Wiemy, że kochał ją najbardziej ze wszystkich dzieci, na wszystko pozwalał, "psuł ją, pieścił [...], dogadzał - nie troszcząc się o zasady pedagogiki ówczesnej." (16) Pan Feliks, ciągle zajęty cudzymi i swoimi interesami, najlepsze chwile spędzał z najmłodszą córką. Wtajemniczał ją w swoją działalność, szukał zarazem u niej pokrzepienia i odpoczynku. Można z pewnością twierdzić, że wybitny zmysł organizacyjny Róża odziedziczyła po ojcu, wiele od niego przejęła w zakresie znajomości spraw prawnych i ekonomicznych. Z jego polecenia musiała nauczyć się prowadzić wszelkie rachunki. W przyszłości powie, że "pragnęła tak jak on postępować, z podobną dobrocią w stosunku do każdego." (17) Zofia z Ledóchowskich Feliksowa Czacka, matka Róży, należała do średniozamożnego rodu wywodzącego się z Rusi, sięgającego korzeniami przełomu XV i XVI w. Ród ów wydał dwóch wojewodów i pięciu kasztelanów, a zatem siedmiu senatorów za czasów I Rzeczypospolitej. Później spotykamy nazwiska dwóch generałów Ledóchowskich. Nie był to więc przeciętny ród. Wywodzili się z niego: arcybiskup gnieźnieński kardynał Mieczysław, z linii austriackiej błogosławiona Urszula, założycielka urszulanek szarych oraz błogosławiona Maria Teresa, założycielka Sodalicji Piotra Klawera, jak również Włodzimierz, generał jezuitów i kandydat na ołtarze. Już w początku XVI w. Ledóchowscy rozdzielili się na gałęzie: wołyńską i radomską. W XIX w. gałąź radomska wydała z siebie dwie linie osiadłe w Austrii, z których jedna pod koniec tegoż wieku powróciła do Polski. Gałąź wołyńska utrzymywała więź rodzinną z linią radomską i liniami osiadłymi w Austrii. Dowodem tego była adopcja przez Mieczysława Halkę-Ledóchowskiego młodego Aleksandra, syna Michała ze Smordwy na Wołyniu. Bliskiego pokrewieństwa między tymi liniami nie było. Jednakże więź rodową utrzymywano z tymi, którzy posiadali, tak jak Ledóchowscy, ten sam herb. Poczucie wspólnoty zaznacza Maria z Ledóchowskich Weyssenhoffowa we wspomnieniach. Kardynała Mieczysława Ledóchowscy z Wołynia uważali za swojego dalekiego krewnego. Wiemy, że Matka Elżbieta jeździła do Pniew do bł. Urszuli Ledóchowskiej radzić się w jakichś sprawach. Pochodzenie z rodu o historycznym nazwisku i koligacje z ośmiu czy dziewięciu arystokratycznymi rodami, żyjącymi na bardzo wysokiej stopie i o wielkich ambicjach nie było dla Róży Czackiej ułatwieniem na drodze do świętości. Jednakże miała w rodzinie wiele pięknych wzorców do naśladowania. Zofia z Ledóchowskich Czacka (1845-1912), matka Róży, była córką Romualda, marszałka szlachty podolskiej, i Leontyny z Czackich. Pochodziła z Matwiejowic. Matka Elżbieta z właściwą sobie otwartością pisze: "Dzieciństwo miałam dziwnie smutne. Matka moja była chorobliwie nerwowa, co stwarzało przykrą bardzo atmosferę w domu." (18) Więcej szczegółów podaje Maria z Ledóchowskich Weyssenhoffowa, blisko związana z Czackimi, siostrzenica Zofii: "Zimna, sztywna, w gruncie [rzeczy] dobra i uczynna. Wolała zacisze domowe. W salonach nazywano ją złośliwie "lodownią pokojową"." (19) Prawdopodobnie miała wygórowane wyobrażenie o rodzinie męża i swojej, o ich znakomitym pochodzeniu. Znajdowało to wyraz w zewnętrznych wystąpieniach, w okazałości przyjęć. Maria Weyssenhoffowa pisze o nich z akcentem ironii, dodając, że kierowała się ambicją, walcząc zarówno o najwyższe stanowisko dla męża, jak i najlepszą przyszłość synów. (20) Córkę wychowywała bardzo surowo, nie okazując serdeczności. Stawiała dziewczynce wielkie wymagania. Nie zadbała jednak należycie o wychowanie religijne dziecka. W stosunku do domowników bywała nieraz gwałtowna. Jednakże szanowała ich i zwracała się do nich per pan, pani, co w owych czasach należało do rzadkości, oraz nie pozwalała dodawać im zbytecznej pracy. Po utracie wzroku przez córkę zmieniła się wyraźnie. Stała się dobra i troskliwa, dokładała starań o jak najlepsze leczenie. Pomagała córce w uczeniu się pisma brajla, przepisywała książki dla niewidomych. Nie szczędziła ofiar na założony przez Różę w Warszawie zakład. W ostatniej chorobie męża z taktem i odwagą doprowadziła go do spowiedzi. Jako prezeskę Konferencji Pań św. Wincentego h Paulo kosztowało ją wiele trudu, by zdobywać fundusze dla podopiecznych sióstr szarytek. Podczas swej przedśmiertnej choroby słodyczą i cierpliwością wprawiała w podziw otoczenie. Można przypuszczać, że na tę zmianę charakteru wpłynął też przykład córki. (21) 6. Dzieciństwo i młodość a. Pobyt w Białej Cerkwi Róża Czacka urodziła się 22 października 1876 r. w Białej Cerkwi (22) na Ukrainie jako szóste dziecko Feliksa i Zofii z Ledóchowskich Czackich. Róża została ochrzczona 19 listopada tegoż roku w kościele rzymsko-katolickim w dzień św. Elżbiety Węgierskiej. "Chrztu udzielił jej proboszcz parafii, kanonik Seweryn Mogilnicki, rodzicami chrzestnymi byli Antoni Potocki i Maria Branicka." (23) W Białej Cerkwi zaczynały się budzić uczucia religijne małej Rózi. Na całe życie zapamiętała słowa Madame Chapellier, francuskiej wychowawczyni, że św. Antoni modlił się zawsze i wszędzie. Już wówczas próbowała go naśladować. O swoim dzieciństwie tak pisała w "Notatkach osobistych": "Z rozkazu Ojca [W. Korniłowicza - M. Ż.] zaczynam pisać historię mego życia. Urodziłam się w październiku 1876 r. w Białej Cerkwi, na Ukrainie. Chrzest mój odbył się podobno 19 listopada, w dzień św. Elżbiety, o czym się dowiedziałam z metryki mojej, w kilka lat po otrzymaniu imienia zakonnego, Elżbiety. Rodzice moi mieli siedmioro dzieci. Ja byłam szósta z rzędu. Najmłodszego, Jędrusia, pamiętam, zmarł prawie nagle w [czasie] nieobecności moich Rodziców. Pierwsze wspomnienia moje związane są z wiosną. Do dzisiejszego dnia pamiętam to pierwsze zetknięcie się moje z wiosną. Zapach specjalny w powietrzu, cudny koloryt nieba i świergot ptaków koło wielkiego domu o dużych kolumnach. Mój Ojciec, siostra moja o 8 lat ode mnie starsza i dwaj moi bracia, powrócili rano z konnego spaceru. Posadzili mnie na klacz mego brata i kilka razy objechałam w ten sposób w koło dziedzińca, trzymana na koniu nie pamiętam przez kogo. Pewnie tej samej wiosny spacer do lasu powozem, wszyscy zbierali fiołki, a mnie nosił na ręku stary Kozak. [...] Potem pierwsze majowe nabożeństwa: ołtarzyk w dziecinnym pokoju, ubrany wiosennymi kwiatami przez naszą starą Francuzkę, p. Chapellier. Nigdy już później takich kwiatów nie widziałam". Matka Czacka pisała dalej: "Mieliśmy wtedy jednocześnie ze starą Francuzką, którąśmy bardzo kochali, jeszcze Angielkę i nauczycielkę Polkę do mojej siostry, a także Niemkę, którejśmy nie cierpieli. Było to niedługo po wojnie francusko-pruskiej i zdaje się, że nasza antypatia była wywołana przez ukrytą niechęć naszej Francuzki do Niemki. Już wtedy słyszeliśmy o Bismarcku (24) i o strasznych zorzach północnych, które się ukazywały na Wołyniu w domu moich rodziców i były przez nich i p. Chapellier obserwowane. Tych czasów też sięga wspomnienie dnia letniego: żar słońca, cudny zapach rezedy i innych kwiatów, a jednocześnie orzeźwiający powiew wiatru stepowego, który, jak mówili starsi zaczynał dąć przy wschodzie słońca, a uciszał się wraz z jego zachodem". Matka Czacka od dziecka była wrażliwa na wszelkie objawy piękna i umiała się nimi zachwycać. Po latach wracała myślą do powiewu wiatru, zapachów i urody kwiatów. Ta cecha pozostała u niej żywa do końca życia. "W tym czasie również zrobiły na mnie ogromne wrażenie dwa drobne na pozór zdarzenia. Jedna z naszych nauczycielek śmiała się i krytykowała w mojej obecności moją matkę. Słuchałam tego z wielkim zdziwieniem, a ona pewnie ani się domyślała, co za krzywdę robi dziecku. Drugim razem znowu ta sama nauczycielka, znowu w mojej obecności krytykowała jakieś rozporządzenie mojej babki. To rozporządzenie było rzeczywiście bolesne dla nas, dzieci. Mieliśmy wielkiego psa św. Bernarda, którego moja babka kazała zabić, bo była obawa, że się wściekł. Kochałam bardzo moją babkę i na szczęście, prócz zdziwienia wielkiego, nie wpłynęło to w niczym na osłabienie miłości mojej do babki, gdy tymczasem tamta krytyka wzbudziła w sercu moim pierwszą niechęć do mojej matki. Starsi nie zdają sobie wcale sprawy z tego, jak ich zachowanie, wyraz twarzy, gesty i to, co mówią, wpływa ujemnie lub dodatnio na dzieci, z którymi obcują. [...] Wtedy też widziałam pierwszy bal na imieniny mego ojca. A ponieważ obchodzono tego samego dnia i moje, były to pierwsze imieniny, które pamiętam. Dorosły mój kuzyn chciał koniecznie, żebym z nim tańczyła, ale jakoś to zupełnie nie szło. Dostałam też wtedy pierwszą złotą broszkę z perełkami i innych dużo prezentów. Pamiętam też pierwsze i ostatnie drzewko na Boże Narodzenie: było ono ogromne, pod nim okrągła ławka z prezentami dla dzieci. Przez wiele lat tęskniłam za drzewkiem, nigdy go więcej nie miałam i zawsze było mi smutno, że inne dzieci mają drzewko, a ja nie. Moi Rodzice nawet się nie domyślali, że to był dla mnie powód do wielkiego zmartwienia. Bracia moi o drzewko nie dbali, siostra moja była prawie dorosła, a ja nie śmiałam się przyznać, że mnie to tak boli. Prawdziwie dziecinne zmartwienie". "Pierwszy raz wtedy doświadczyłam dziwnego bardzo uczucia. Jechaliśmy znowu na spacer czwórką siwych koni, które w pewnym momencie zaczęły ponosić. Furman, nie mogąc ich zatrzymać, skręcił w rów. Nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa, tylko widziałam blade twarze wystraszone, szczególnie mojej Matki i kuzynki mojej, dorosłej już wtedy. Na szczęście nic się nikomu wówczas nie stało, tylko wspomnienie - bardzo silne pierwsze wrażenie jakiegoś niebezpieczeństwa. Wtedy też pierwszy raz jeździłam statkiem w licznym towarzystwie z moimi Rodzicami po ślicznej rzece Rosi, która płynęła blisko domu, w którym mieszkaliśmy. Był to mały statek parowy zbudowany pod kierunkiem jednego z moich krewnych. Nagle coś się zepsuło w motorze i wszyscy musieli pośpiesznie na brzeg wysiadać. Ktoś mnie wziął na ręce i przeniósł poprzez kamienie na wysoki brzeg. Wróciliśmy do domu późno w nocy. Pierwszy raz widziałam piękną, letnią noc. Jeden dzień w tym czasie zapisał się w mojej pamięci kilkoma zdarzeniami, które znowu zrobiły na mnie bardzo silne wrażenie. Dostałam od mojej matki chrzestnej olbrzymią lalkę i bawiłam się nią, wsiadając i wysiadając z powozika wiedeńskiego, który do nas, wszystkich dzieci, należał. Ostrzegano mnie, żebym uważała, bo łatwo może się lalka przy takiej zabawie stłuc. Lalka była tak ciężka i wielka, że przewróciłam się z nią i głowa rozbiła się na kawałki. Wtedy pierwszy raz w życiu doznałam wrażenia, że coś się stało nieodwołalnego, bardzo smutnego. To uczucie, którego doznałam kilka razy w życiu - utrata wzroku, śmierć kogoś drogiego. To coś, co się stało, coś się skończyło i nie da się naprawić. Płakałam gorzko i nikt nie mógł mnie pocieszyć. Przyniesiono mi tę samą lalkę z naklejonymi paskami płótna na twarzy. Powiększyło to jeszcze moje zmartwienie. Tego dnia przyjechali do Białej Cerkwi Murzyni kupować konie. Byli u mego Ojca, pokazywano im konie. Myśleli, że ich widok mnie rozerwie. Płakałam ciągle, nie chciałam na nich patrzeć. Pamiętam ich jednak." (25) Warunki, w których żyła rodzina Czackich w Białej Cerkwi, były więcej niż dostatnie. I choć w pamięci Róży pozostały niezatarte wrażenia z Ukrainy, to zapamiętany ołtarzyk z dziecinnego pokoju i kwiaty, gdy odprawiano majowe nabożeństwo, to niemal jedyne pogodne wspomnienia z tego czasu. Matka Elżbieta otwarcie przyznała, że dzieciństwo miała ciężkie i przykre. Wpłynęło na to usposobienie matki, osoby zimnej, surowej i bardzo nerwowej. Hołdując zasadom ówczesnej pedagogiki, wychowywała córkę bardzo twardo. Gdy np. ta nie wypiła na śniadanie mleka, bo go nie lubiła, nic więcej nie dostawała do zjedzenia aż do obiadu. Jeśli w pokoju, w którym się uczyła, zamierzano napalić w piecu po południu, przez cały ranek musiała siedzieć w zimnie. Już w wieku 4 lat wymagano od niej wietrzenia pościeli i bielizny oraz utrzymywania wszystkich rzeczy we wzorowym porządku. Wiele starań matka wkładała jednak w kształcenie dziecka. Oprócz starej niani Gąsiorowskiej, którą mała Rózia kochała ponad wszystko, były nauczycielki do nauki trzech języków. Surowość wychowania wydawała się tym bardziej trudna do zrozumienia, że Rózia jako niemowlę przechodziła żółtaczkę i była bardzo wątłym dzieckiem. Być może Zofia Czacka na wzór angielski uważała, że takie wychowanie uodporni Rózię zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Świetlaną postacią w okresie dzieciństwa był ojciec Róży, "pan Feliks". Kochał nad wyraz najmłodsze słabowite dziecko i gotów był spełnić wszystkie jego pragnienia. Często jednak musiał wyjeżdżać, by załatwiać interesy i niewiele czasu mógł jej poświęcać. b. Przeprowadzka do Warszawy. Obraz miasta w końcu XIX wieku W grudniu 1882 r. Feliksowie Czaccy zdecydowali się przeprowadzić do Warszawy. Chcąc opisać lata młodości Róży Czackiej warto choć w skrócie nakreślić obraz stosunków panujących tam w drugiej połowie XIX w. Po stłumieniu powstania 1863 r., w którym uczestniczyło 200 tys. Polaków, staczając 1200 potyczek, rząd carski usiłował wszelkimi sposobami wymazać ze świadomości polskiego narodu poczucie tożsamości. Powołany przez rząd carski specjalny Komitet Urządzający dla Królestwa Polskiego zniósł odrębność Królestwa od Rosji, zlikwidował Radę Stanu, czyli namiastkę własnego rządu, jak również budżet, Bank Polski, Komisję Wyznań i Oświecenia itd. Urządzone na wzór rosyjski lokalne władze administracyjne, skarbowe, pocztowe, szkolne, podporządkowano odpowiednim ministerstwom caratu. Ażeby zatrzeć wszelki ślad polskości nawet nazwę Królestwa Polskiego zmieniono na "Kraj Przywiślański". Na jego czele stanął w latach osiemdziesiątych generał gubernator Josif Hurko, (26) a oświatę podporządkowano jednemu z najokrutniejszych rusyfikatorów kuratorowi Aleksandrowi Apuchtinowi. (27) Miejsce jedynej wyższej uczelni, Szkoły Głównej, zajął rosyjski uniwersytet, a w sądach, urzędach i szkołach obowiązywał język rosyjski, z wyjątkiem lekcji religii. Rozpoczęły się prześladowania Kościoła. Zniesiono Kościół unicki, konfiskowano dobra kościelne, zamykano klasztory, wysyłano na zsyłkę duchownych. Pewne złagodzenie kursu nastąpiło po przyjeździe w 1894 r. do Warszawy następcy Aleksandra III, cara Mikołaja II. Odwołał on Hurkę i Apuchtina, tak że życie społeczne mogło się nieco swobodniej rozwijać. Wśród Polaków w zaborze rosyjskim rozwinęła się idea "pracy u podstaw", pracy na rzecz oświaty, kultury polskiej i ekonomii: w ten ruch włączył się Feliks Czacki przybywając do Warszawy. Realistyczny i przejmujący obraz stolicy przedstawił Stefan Kieniewicz w książce: Warszawa w latach 1895-1914 (Warszawa 1990). Było to miasto kontrastów. Twierdzono, że mieszka w niej 66 milionerów, w tym "10 przedstawicieli arystokracji i dwóch innych Polaków"; poza tym Niemcy, Rosjanie i Żydzi. Zaznaczył się wzrost burżuazji, naśladującej styl życia ziemian. Tworzyła się też coraz liczniejsza warstwa inteligencji, na ogół żyjąca bardzo ubogo, gdyż wolne zawody nie przynosiły wysokich dochodów. Inteligencja pozostawała pod wpływem prądów pozytywizmu, czyli "pracy u podstaw", była ideowa i patriotyczna, często lewicująca. Rosła liczba robotników, szczególnie w wielkich przedsiębiorstwach produkujących na rynki rosyjskie. Zarobki robotników były niskie, a pracowano przeciętnie po 10-14 godzin, zdarzały się przypadki 18-godzinnego dnia pracy. Liczniejsza i także uboga była warstwa rzemieślników, zwłaszcza pomocników w warsztatach. Warszawa końca XIX w. liczyła 700 tys. mieszkańców i przeciętnie przybywało rocznie do miasta 20 tys. przede wszystkim biedaków, którzy po zniesieniu pańszczyzny (1864) nie mogli znaleźć zatrudnienia na wsi. Wskutek tego wzrastało w mieście żebractwo, nędza, przestępczość i prostytucja. Statystyki z 1869 r. wykazywały 10% nieślubnych dzieci, lecz już w 1910 - 30%. Podrzutki znaleźć było można w sieniach kamienic, na schodach, nawet w rynsztokach ulic. Ludzie kalecy skazani byli na żebractwo i nędzę. W 1895 r. gubernator Hurko dokonał fuzji wszystkich instytucji dobroczynnych, oddając je pod opiekę swojej żony, wkrótce jednak podporządkował władzy oberpolicmajstra. Zarówno te instytucje, jak i Biuro Nędzy Wyjątkowej pomagały biedocie w minimalnym stopniu. Więcej dokonały prywatne działania ludzi dobrej woli. Dzięki nim powstały m.in. tanie kuchnie, udzielające posiłków po bardzo niskiej cenie. Piękną kartę w historii stolicy zapisało Towarzystwo Dobroczynności. Utrzymywało starców i kaleki, dzieci oraz prowadziło ochronki, sale "pożytecznych robót" dla młodzieży i dziewcząt, a także bezpłatne czytelnie. Poziom analfabetyzmu był przerażający, wynosił wśród dziewcząt 90,5%, chłopców 79,5%, a wśród kobiet 55% i często uniemożliwiał otrzymanie pracy. Gdy się zna choć trochę losy miasta na przełomie wieku, łatwiej zrozumieć zaangażowanie społeczne Feliksa Czackiego oraz jego córki Róży, która od 22 roku życia stale zajęta była szydełkowaniem ubrań dla podrzutków i pomocą najuboższym. Pod względem wyznaniowym większa część ludności należała do Kościoła rzymsko-katolickiego, niewielu było protestantów, za to ogromny procent w mieście stanowili Żydzi. Arcybiskup Popiel (zm. 1912), powróciwszy z zesłania, zadbał o wyższy poziom i wzrost liczby księży diecezjalnych ze 134 do 170. Kształcili się oni w miejscowym seminarium, gdyż rząd zniósł Akademię Duchowną. Poziom księży nie był wysoki; do studiów w seminarium, trwających niekiedy tylko dwa lata, dopuszczano kandydatów po 4 klasach gimnazjalnych. Wyższe studia odbywać mogli jedynie w Petersburgu. Wzrosła jednak liczba parafii; w Warszawie było 29 kościołów, wybudowano nowych 5, odrestaurowano 2, włączono 12 poklasztornych i 20 kaplic. Wszystkie zakony męskie po 1864 r. zostały usunięte z ziem całego Królestwa, z żeńskich czynnych zostały tylko szarytki, a z kontemplacyjnych wizytki i sakramentki. Wiarę ratował rozwijający się intensywnie podziemny ruch bezhabitowych zgromadzeń ukrytych. Prekursor ruchu odnowy, kapucyn bł. o. Honorat Koźmiński działał tajnie poprzez konfesjonał. W latach 1855-1895 powołał on 22 żeńskie zgromadzenia bezhabitowe i 4 męskie, do dzisiaj utrzymało się z nich 16. W początkach XX w. liczyły 7,5 tys. członków, a do 1907 r. liczba domów zgromadzeń wzrosła ze 132 do 263. W dużej mierze dzięki nim utrzymała się religijność w społeczeństwie. Zgromadzenia opiekowały się robotnicami fabrycznymi, chroniąc je przed wyzyskiem i nierządem, prowadziły wśród ludu wiejskiego akcję oświatową i trzeźwościową. Większa ulga w stosunkach między caratem a Kościołem zaznaczyła się po śmierci cara Aleksandra III w 1894 r. Skorzystało z niej polskie duchowieństwo. Wikariusz parafii Narodzenia Najśw. Maryi Panny na Lesznie w Warszawie ks. Karol Bliziński zapoczątkował w Wielkim Poście 1898 r. głoszenie konferencji dla robotników. W rok później wzięło w nich udział 5 tys. osób. (28) Na przełomie XIX i XX w. obserwujemy ożywioną działalność warszawskich pozytywistów - zwolenników "pracy u podstaw" oraz powstających partii: endecji i socjalistów. Urzeczeni ideami postępu technicznego i gospodarczego oraz szerzenia oświaty, pozytywiści udzielali się bardzo czynnie w akcjach oświatowo-filantropijnych, niektórzy wzywali do walki narodowowyzwoleńczej. Matka Czacka tak opisuje przeprowadzkę z Białej Cerkwi do Warszawy: "Przed Bożym Narodzeniem 1882 r. Rodzice moi wraz z nami wyjechali z Białej Cerkwi do Warszawy, gdzie mieliśmy mieszkać, wyjeżdżając na lato na Wołyń. Pamiętam doskonale dzień wyjazdu. Ten dzień był także wielkim i ciężkim dla mnie zmartwieniem: miałam się rozstać z moją starą nianią, p. Gąsiorowską. Pamiętam tę chwilę, kiedy stałam oparta twarzą o drzwi dziecinnego pokoju i zalewałam się łzami. Pamiętam jeszcze poczciwą, starą twarz tej mojej niani. Na dworcu mnóstwo osób odprowadzało moich Rodziców. Dostałam od jednego z panów olbrzymie pudło cukierków i znaleźliśmy się w wagonie pierwszej klasy. Dla Ojca mego dano cały wagon salonowy. Jechaliśmy długo. Była to pierwsza moja podróż koleją. Zmartwienie i wielka liczba cukierków zjedzonych w podróży sprawiły, że przyjechałam chora do Warszawy. Okazało się, że dostałam żółtaczki [po raz drugi]. Chorowałam długo, nic nie mogłam jeść. Ta choroba zaczęła drugi okres mego życia. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu o wielkich, wysokich pokojach, o olbrzymich oknach. Za domem był ukryty wśród murów mały, ocieniony ogródek, w którym wolno nam było się bawić, a nawet całe dnie spędzać, kiedy było ciepło." (29) W Warszawie Czaccy zamieszkali w pałacu Krasińskich przy ul. Krakowskie Przedmieście 5. Był to kompleks pałacowy należący do hr. Róży Raczyńskiej z domu Potockiej, synowej poety Krasińskiego. W otoczeniu tej mądrej i szlachetnej osoby zamieszkało kilka spokrewnionych arystokratycznych rodów. Dla dziecka nie miało to znaczenia, natomiast pożegnanie się ze wsią, przyrodą i całkowitą swobodą stanowiło prawdziwą tragedię. "Mury, hałas, zimno, ponuro - wysokie pokoje, olbrzymie okna" - napisze po latach 55-letnia Matka Elżbieta, wspominając swe wrażenia po przyjeździe do stolicy. (30) Na spacery wychodziła z wychowawczynią, wyszukując boczne ulice, by uniknąć zgiełku miasta. "Jako dziecko była nieśmiała i trochę kryjąca się za innymi, ale kiedy starsza siostra Pelagia [primo voto Karnkowska] wyszła za mąż [1888 r.], musiała zająć swe miejsce, jako córka domu i można było zauważyć zarysowujący się charakter" - napisała po latach jej ciotka. (31) W Warszawie musiała dalej uczyć się władania trzema językami, co zresztą później bardzo jej się przydało. Znała także dobrze język ukraiński, którym posługiwała się większość służby w Białej Cerkwi i Koniuchach. Pani Czacka wielce troszczyła się o wykształcenie córek. Starsza o 8 lat Pelagia została oddana do Zakładu Sióstr Niepokalanek w Jazłowcu. Rózię z powodu zagrożenia wzroku wychowywano w domu. Do 14. roku życia matka sama zajmowała się jej kształceniem, jedynie języków obcych uczyły cudzoziemki. Róża bała się lekcji z matką, kończących się najczęściej głośnym karceniem. Cenne natomiast okazały się wymagania matki w zakresie umiejętności właściwych kobietom, jak: szycie, szydełkowanie, haftowanie, praca na drutach. Uczyła ją tego Francuzka pani Chapellier. W czasie pobytu w Koniuchach Róża opanowywała zajęcia gospodarskie związane nie tylko z przygotowaniem posiłków, obsługą spiżarni, robieniem przetworów, lecz także obrządzaniem i leczeniem zwierząt. To, co ciekawe i pożyteczne, dziwnie przeplatało się w dzieciństwie Róży z ciągłym znoszeniem przykrości ze strony otoczenia. Autorzy relacji i sama Matka Elżbieta wspominają dokuczliwe żarty, które spotykały ją ze strony braci. Śmiali się z jej skłonności do płaczu, przedrzeźniali i wytykali wszystkie niedoskonałości. Toteż Matka Czacka napisze po latach: "O, jaki Pan Jezus dobry! Od dzieciństwa nie szczędził mi prawdy. Od dzieciństwa byłam otoczona ludźmi, którzy mi w najrozmaitszy sposób prawdę podawali. Nie mogłam mieć nigdy iluzji, co do mojej osoby". I dalej: "Dziecinne i młode lata moje były ciągłym prawie cierpieniem. Dopiero dziś widzę, jaką to było łaską Bożą. Jako dziecko byłam uważana za grzeczną, byłam nieśmiała i ciągle płakałam. Byłam najmłodsza z całego rodzeństwa i dziwnie wszystkich się bałam. [...] Mego ojca kochałam bardzo. Był bardzo dobry dla wszystkich. Lubił każdemu przyjemność zrobić i za dziecinnych lat nieraz myślałam, że byłoby tak dobrze być samą z moim ojcem. Zdawało mi się, że moja biedna matka przeszkadza temu, żeby był raj na ziemi. Bałam się mojej siostry, o 8 lat starszej ode mnie i moich braci, bo się bardzo ze mnie wyśmiewali. Było to także wielką łaską Bożą, bo to mnie nauczyło nie mieć żadnych względów ludzkich." (32) Jak wyglądało w tym czasie życie religijne Róży? Nie wiadomo, jak byłoby się ukształtowało, gdyby nie zamieszkanie pod jednym dachem z babką, Pelagią z Sapiehów Czacką. Była mądrą i energiczną kobietą, obdarzoną zmysłem pedagogicznym, głęboką religijnością i dała Róży duchową formację. Pelagia Czacka wdrożyła wnuczkę do modlitwy myślnej i do kultu Eucharystii. Rózia pierwsze rekolekcje odbyła wraz z matką w wieku lat 8. Konferencje głosił ks. Rembieliński. Do pierwszej Komunii św. przystąpiła mając lat 11. Odbyło się to w kościele św. Krzyża w Warszawie bez żadnej uroczystości. Róża nie miała nawet białej sukienki. Wpływ babki na Różę był ogromny i wielopłaszczyznowy. (33) Pelagia mówiła jej o historii Polski, o królach i ich życiu. Najchętniej jednak opowiadała o pradziadzie Tadeuszu Czackim i jego pracy oświatowej, a także o swym synu kardynale Włodzimierzu, do którego czasem jeździła do Rzymu. Wspominała również drugiego w rodzinie dostojnika kościelnego, Mieczysława Ledóchowskiego, który otrzymał kapelusz kardynalski w pruskim więzieniu za czasów Bismarcka. Niewątpliwie opowiadania babki przyczyniły się do wyrobienia u Róży podziwu dla ludzi niezłomnych i wiernych ideałom, którzy tak wiele poświęcili - Bogu i Ojczyźnie. "Kochałam bardzo moją babkę, której najwięcej zawdzięczam. Była mądra i dobra. Zawsze wesoła i myśląca o drugich, chociaż, jak się później dowiedziałam, dużo bardzo cierpiała, umiała dzieciom w najrozmaitszy sposób życie osłodzić. Toteż do mojej babki uciekałam z domu. Mieszkała niedaleko od nas i zawsze wypraszałam się do Niej, gdzie najmilsze spędziłam chwile. Całe życie mojej babki było przykładem dla mnie. W salonie mojej babki i jej siostry był ołtarz zamykany, przy którym codziennie odprawiała się Msza św. Moja babka i wiele ciotek, przede wszystkim siostra mojej Babki przystępowała codziennie do Komunii św. Od mojej babki uczyłam się pierwszych zasad wiary. Jako malutka sześcioletnia dziewczynka czytałam mojej babce Naśladowanie Chrystusa Pana [Tomasza a Kempis, O naśladowaniu Chrystusa]. Miała starą, francuską książkę, którą otrzymała od swojej matki z poleceniem, by nie tylko sama ją codziennie czytała, lecz także by ją wszystkim rozdawała. Na tej książce nauczyłam się czytać i ona mnie wychowała. Nie wiem, czym bym była, gdyby nie moja babka i Naśladowanie Chrystusa Pana. Jestem zresztą pewna, że modlitwom mojej babki zawdzięczam tyle łask, które spłynęły na mnie. Za dziecinnych lat miałam słabe oczy. Miałam zły zwyczaj, że starałam się patrzeć prosto w słońce. Zdawało mi się w mojej głupocie, że patrzeć prosto w słońce jest dowodem odwagi. Nikt tego nie zauważył, a ja myślę, że to musiało bardzo mi oczy osłabić. Nikt zresztą o moje oczy się nie niepokoił. Tylko moja babka miała widocznie jakieś przeczucie, że oślepnę, bo mnie uczyła, że powinnam mieć [...] [rzeczy w] porządku, by wszystko umieć po ciemku znaleźć, tak jak moja prababka, która przy końcu życia nie widziała. Zachęcała mnie moja babka, bym dużo modlitw umiała na pamięć, bym się mogła bez książki modlić." (34) c. Szkolna nauka Róży Z chwilą ukończenia przez Różę 14. roku życia Zofia Czacka przestała osobiście uczyć córkę i dobrała jej odpowiedni zespół nauczycieli i nauczycielek. Do nauki francuskiego przyjęła Francuzkę pannę Granet, którą Róża bardzo polubiła. Bracia wyśmiewali się, mówiąc, że "Rózia oprócz Pana Boga i panny Granet nikogo nie uznaje". Nieznana z nazwiska Angielka miała zacięcie sportowe. W jej towarzystwie Róża odbywała kilkukilometrowe spacery z Krakowskiego Przedmieścia do Belwederu. Historii i literatury francuskiej uczyła ją Laura Bisiere, nauczycielka literatury francuskiej w Warszawie, autorka cenionego podręcznika dla wyższych szkół gimnazjalnych. Naukę historii i literatury polskiej prowadziła Anna Kowalewska, osoba bardzo wykształcona, lecz stawiająca uczennicom wygórowane wymagania. Cioteczna siostra Róży, Maria Ledóchowska-Weyssenhoffowa, która uczyła się razem z Różą, określiła ją jako osobę nieznośną, upokarzającą młodzież samą formą wymagań. Rzecz jednak charakterystyczna, że ta właśnie nauczycielka nie mogła się nachwalić Róży, podkreślając jej cierpliwość i pokorę w znoszeniu uwag. Nauczycielki zapraszano na lato do Koniuch, gdzie trwała dalej nauka, zapewne jednak w niepełnym zakresie, gdyż był to okres ćwiczenia się również w zajęciach praktycznych. Oprócz przedmiotów szkolnych Róża uczyła się muzyki. Brała lekcje u znakomitej nauczycielki Ludwiki Dąmbrowskiej. Mając dobry słuch i wrodzoną wrażliwość, czyniła szybkie postępy, bardzo pięknie grała utwory Chopina. Do pełni ówczesnego wychowania należała umiejętność tańca. Róża jeszcze jako dziecko wykazywała w tym kierunku duże zdolności, obmyślała nawet nowe kroki taneczne. Lubiła tańczyć. Lekcji udzielały jej najpierw fachowe nauczycielki, potem specjalny mistrz. W życiu Róży, w miarę jak dorastała, zachodziły duże zmiany. Gdy miała 16 lat, zmarła jej ukochana babka Pelagia (1892). Tego, jak powszechnie była szanowana, dowodzi fakt, że w uroczystościach pogrzebowych brało udział prawosławne duchowieństwo Porycka i kahał żydowski. Mniej więcej w tym czasie Feliksowie Czaccy przenieśli się do nowo nabytego pałacyku przy ul. Nowozielnej 49. Była to wielkopańska siedziba z okazałą bramą wjazdową, o luksusowo wykończonych wnętrzach, położona w sąsiedztwie podobnych jej pałacyków. Należały one do rodzin arystokratycznych, ziemiańskich, albo warszawskiej burżuazji. Parter zajmował Feliks Czacki z synami. Na pierwszym piętrze ciągnęła się amfilada salonów, na drugim - pokoje mieszkalne. W podwórzu znajdowała się stajnia i wozownia, przedmiot zainteresowania młodych Czackich. Trzymano tu eleganckie ekwipaże i rasowe konie zaprzęgowe ze stadniny w Koniuchach. (35) Jeszcze za młoda, by występować w świecie, brała jednak Róża udział w życiu towarzyskim. W Wielkim Poście hr. Stadnicka, zamożna i znana z dobroczynności dama, z własnych środków wspomagająca "warszawskie biedy", zbierała u siebie kilkadziesiąt panienek z ziemiańskich domów. Co sobota sadzała je przy długich stołach i rozdawała skrojony i sfastrygowany materiał na ubranka dla ubogich dzieci. Każda z dziewcząt musiała materiał zeszyć, a jeśli tego nie zdążyła zrobić, brała do domu, by tam robotę wykończyć. Na następne spotkanie oddawała ją gotową z własnym podpisem. Panny szyły w milczeniu, podczas gdy specjalnie zaproszony światły ksiądz wygłaszał do nich konferencję. Wszystko kończyło się herbatą i ciastkami. Widać Róży spodobał się ten pomysł, gdyż w 20 lat później skopiowała go dosłownie jako Matka, z tą tylko różnicą, że ubrania były przeznaczone dla niewidomych. Spróbujmy pokusić się o charakterystykę Róży Czackiej w tym okresie. Mimo iż ze względu na nieco za duży nos nie była pięknością i mimo wrodzonej nieśmiałości, pociągała całą swą postacią: ładną, delikatną cerą, pięknymi włosami, a szczególnie zgrabnością i żywością ruchów. Nigdy ani w wieku podlotka (a wówczas panny nieraz wychodziły za mąż mając 16 lat), ani później nie zauważono, by ktoś się nią zainteresował w celach matrymonialnych. Również z jej strony nie wystąpiło jakieś szczególne uczucie do młodego człowieka. "Od najmłodszych lat była to niepowszednia dziewczynka, refleksyjna bardzo, szalenie bystra, chwilami skupiona, medytacyjna niemal, to rwąca pędem szalonym ku wspaniałym hasłom piękna, dobra, ku ideałom narodowych umiłowań. Bez łez, stara będąc, nie mogę mówić o tej skromnej jasnowłosej dziewczynie, o [jej] błękitnych oczach pełnych wyrazu" - pisała po latach jej siostra. (36) Sylwetkę jej z tych lat skreśliła też ciotka Anna Branicka: "Charakter miała zawsze bardzo silny i energiczny. Przez swą samodzielność często niepokoiła rodzinę, bano się, że sobie rady nie da. Mówiono - Rózia jest charakterna." (37) A Maria Ledóchowska nieco inaczej scharakteryzowała kuzynkę: "Rózia, choć ode mnie młodsza, wcześniej dojrzewała, uprzedziła mnie w rozwoju życia wewnętrznego. Żyła w Bogu. Dla mnie, starszej, stała się autorytetem. Dla niej nie istniał świat przyziemny. Ale wiedziała, że służyć Bogu można tylko przez dobre uczynki wobec bliźniego, mając miłość w duszy." (38) W miarę upływu lat kładziono coraz większy nacisk na kształcenie Róży. Przyrody uczył ją student Uniwersytetu Warszawskiego, znany później lekarz dr Szmurłło. Feliks Czacki, z wykształcenia przyrodnik, nauczył ją stosowania praktycznego wiedzy przyrodniczej w hodowli, ogrodnictwie i przemyśle rolnym (cukrownia, gorzelnia). W Koniuchach zaznajamiała się coraz dokładniej z obrządkiem i leczeniem zwierząt, wykonywaniem prostych prac gospodarskich. "U boku ojca poznaje Róża elementy prawa, stosowania ich w zarządzaniu majątkiem, w organizowaniu instytucji, które powinny posiadać podstawy prawne. Bezpośrednio od ojca otrzymuje Róża przygotowanie do życia, co z czasem okaże się nieocenionym skarbem." (39) Pan Feliks lubił zabierać córkę na obchód gospodarstwa. Uczył ją, jak przełożony powinien kontrolować i oceniać pracę swych podwładnych, niekiedy poprawić lub zganić. Zasady te stosowała Róża w dalszym życiu, wymagała też przestrzegania ich przez innych. "Kontakt ojca z najmłodszą córką stawał się coraz pełniejszy. [...] Wcześnie uczyła się zarządzania dużym domem i majątkiem. W kontaktach z pracownikami, oficjalistami swych rodziców wykazywała miłość bliźniego, ducha prawdziwej demokracji." (40) d. W życiu światowym stolicy Na razie stan oczu Róży przestał być alarmujący, a fakt ukończenia 18. roku życia skłaniał matkę do wprowadzenia jej w wielki świat. Zofia Czacka miała wielkie ambicje, uważała, że przynależenie do rodziny o historycznym nazwisku nakłada określone obowiązki, a splendor rodu wymaga okazałości. Nie wyjeżdżała z domu inaczej niż karetą ozdobioną znakiem herbowym, ze stangretem i lokajem w liberiach. W pałacyku na Nowozielnej urządzała co wtorek przyjęcia, podczas których lokaje w białych rękawiczkach roznosili ciastka i napoje na srebrnych tacach. Na salony wchodziła z podniesioną głową, natomiast córka szła za nią skupiona, "cicha i poważna, uprzejma i uśmiechnięta." (41) Pan Feliks nie lubił światowości i nie pokazywał się w salonach. Siedział z synami i męską młodzieżą przy herbacie we własnym apartamencie, gdzie zabawiali się wesołą rozmową. Róża uważała bywanie w świecie za wielką stratę czasu, nie gustowała w zdawkowej paplaninie. Zainteresowania jej szły w kierunku rzetelnej wiedzy o świecie i ludziach; lubiła grę na fortepianie. Tańczenie przez całą noc do rana nie bawiło jej zbytnio. Rzadko zdarzało się, by ktoś w tańcu podejmował poważną rozmowę lub poruszał tematy religijne, jak to robił przyszły mąż jej kuzynki Waldemar Weyssenhoff. O wrażeniu, jakie sprawiała na gościach, dowiadujemy się z wypowiedzi późniejszego ambasadora Polski przy Watykanie Władysława Skrzyńskiego. Przebywał kiedyś w towarzystwie, gdzie toczyła się płytka, światowa rozmowa. "A wśród tego weszła panna Czacka i wszedł z nią inny świat." (42) Warto zacytować tu parę podobnych wypowiedzi o zachowaniu się Róży w "wielkim świecie". We Wspomnieniach Maria z Ledóchowskich Weyssenhoffowa notuje: "Był czas, kiedy u Rózi wzrok nie był jeszcze zagrożony, a rodzice jej wymagali, aby bywała w świecie na wszystkich imprezach wielkoświatowych, na żurkach i balach, co Rózi wydawało się śmiertelnie nudne, czcze i puste. Ubolewała biedaczka, że zajmują dużo cennych chwil, że wymagają czujności i wysiłku przez dnie i noce bezsenne, że wyczerpują energię. Ale poddawała się woli rodziców. Chodziła, gdzie chcieli, przyjmowała gości w domu, rozmawiała z młodymi ludźmi, tańczyła do upadłego. Wtenczas był zwyczaj od wieków głęboko zakorzeniony w społeczeństwie bogatym, że matki nigdzie nie puszczały córek niezamężnych samych, ale wszędzie na krok nie odstępowały od nich. Wymagano od panien bezwzględnej uległości, ślepego posłuszeństwa, czyli uszanowania autorytetu." (43) W innym miejscu pisze: "Róża robiła honory i starała się podtrzymać ogólną rozmowę i nadać jej właściwy ton. To ją wiele kosztowało, niechętnie odrywała się od swoich zajęć, a banalna konwersacja ją nużyła. Trzeba było się zdobyć na błyskotliwość i dowcip [...] Zwracała na siebie uwagę każdym odezwaniem się i wszyscy się z nią witali z życzliwością i szacunkiem." (44) I dodaje jeszcze: "Około roku 1895, a może 1896 i ja bywałam na karnawale warszawskim, jednocześnie z Rózią. Wspominam wielki bal wydany przez Wujostwa Czackich. Zgromadzili u siebie wiele utytułowanych osób z wysokiej arystokracji, całą śmietankę towarzystwa, całą złotą młodzież z całej Polski. Tańczono na pierwszym piętrze. Tańcami kierował Waldemar Weyssenhoff, którego jeszcze mało znałam. Zwano go wodzirejem. Orkiestra była pod batutą sławnego mistrza Lewandowskiego. Na drugim piętrze podano kolację po północy, z czerwonym barszczem w filiżankach - na długich stołach (w pokojach sypialnych). Imponująco przedstawiały się schody przykryte czerwonym suknem i strojne pary wchodzące lub zstępujące z góry. Rózia z wdziękiem pomagała Rodzicom robić honory domu. Opanowana, cicha, uprzejma. Nie było Tadeusza ani Stanisława; pochowali się gdzieś." (45) Mieszkający w sąsiedztwie pałacyku Czackich Czesław Nusbaum, młody przedstawiciel warszawskiej burżuazji, w eseju Nasi sąsiedzi z ulicy Nowozielnej zamieścił parę szczegółów o Róży Czackiej. Widział ją raz pieszczącą konie. "Pamiętam i do dziś widzę ją, jakby to wczoraj było, gdy którejś wiosny wyjeżdżała w powozie, zaprzężonym w parę pięknych koni, aby wziąć udział w korso kwiatowym, które odbywało się co roku w Alejach Ujazdowskich. Powóz, cała uprząż, przybrana była niezapominajkami. Hrabianka Róża w powozie, w niebieskiej, wytwornej toalecie i dużym, wedle ówczesnej mody kapeluszu, margarytkami przybranym, była uroczym zjawiskiem". (46) Widok taki z pewnością spowodował oklaski publiczności. Róża długo niechętna bywaniu w świecie, zaczynała w końcu znajdować w nim swoje miejsce. "Zdaje się, że mając lat 19, hrabianka Róża zaczęła bywać w świecie, była ślicznie ułożona, bardzo dystyngowana, prześlicznie się kłaniała i tańczyła, świat się jej bardzo podobał, piękne toalety, bale, teatry, koncerty, jedwabie, koronki i piękne biżuterie zapełniały jej czas. Na szczęście od I Komunii św. [...] nie rozstawała się już z Naśladowaniem Chrystusa i prawie że już nie opuszczała Mszy św. i Komunii św. Nie pamiętam, ktoś mi opowiadał, że nieraz wróciwszy z balu nad ranem, przebierała się i szła ze swoją nauczycielką na Mszę św. Niedługo potem, może w rok, widywałam hrabiankę Różę w okularach i szeptano, że traci wzrok. W 19. roku życia ociemniała zupełnie." (47) Wspominając po latach te czasy Matka napisała: "Życiem światowym żyłam długo i miałam do niego wstręt, do "cukrzenia", do dyplomacji." (48) W rozmowie ze swoją pokojową przyznała jednak coś innego: "Z chwilą kiedy mi się najwięcej zaczął podobać świat, dobry Pan Jezus zabrał mi oczy, abym z mojego kalectwa skorzystała i zaczęła opiekować się niewidomymi". Sprzeczność tych dwóch wypowiedzi łatwo wyjaśnić. Z początku Róża widziała tylko czczość życia światowego, raził ją brak szczerości i prostoty. W jej prawej naturze budził odruch sprzeciwu. Gdy bliżej poznała bywającą w Warszawie młodzież, z której większość była z nią spokrewniona, stosunek do świata uległ zmianie. Spośród spotykanych ludzi wielu posiadało duże zalety: takt, kulturę, głębokie wykształcenie, zaangażowanie w życie społeczne lub polityczne kraju. Było w nich coś więcej niż "cukrzenie" i "dyplomacja". Również estetyka i wspaniałość przyjęć mogły urzekać. e. Przełom w życiu Wobec pogorszenia się wzroku rodzice przestali nalegać na Różę, aby bywała w salonach. Przestała bowiem radzić sobie na przyjęciach, nie poznawała znajomych, potykała się o meble, powstawały upokarzające sytuacje. W końcu wycofała się z życia towarzyskiego. Gdy ostatnie złudzenia co do odzyskania wzroku prysły, zagłębiała się w życie wewnętrzne. Już w okresie dzieciństwa w rodzinie małej Rózi zdano sobie sprawę z zagrożenia jej wzroku. U jej przodków, m.in. u pradziada Tadeusza, występowała krótkowzroczność. Również starszy z braci, Tadeusz, po pierwszej wojnie światowej zaniewidział zupełnie. U Róży sytuacja nie była alarmująca. Przy zachowaniu środków ostrożności można było istniejący stan długo utrzymać. Tymczasem popełniono nieumyślnie kilka błędów, np. pozwalano na wpatrywanie się w słońce, czytanie i naukę przy słabym świetle ówczesnych lamp naftowych, niezbyt dbano o właściwy dobór szkieł. Często o tym wspominano: "Słyszałam od kogoś z rodziny, że hrabianka Róża urodziła się z wadliwą budową oka, ale przy wielkim i wczesnym staraniu i leczeniu nie widziałaby pełnym okiem, ale słabo, trochę jednak by widziała. Kiedy dorastała, narzekała, że trudno jej czytać, szczególnie wieczorem przy lampie"; (49) "... od dzieciństwa prowadzono ją do okulisty, chociaż nie przejmowano się jej dość znaczną krótkowzrocznością. Lekarz zapisywał jej szkła niewłaściwe." (50) Odpowiedzialność za to później Matka Elżbieta wzięła na siebie, mówiąc, że udzielała mu nieścisłych odpowiedzi: "... ani na myśl mi nie przychodziło, że stracę wzrok, a to, że często nie widziałam tego, co w moim otoczeniu widziano, wydawało mi się rzeczą naturalną i do tego się nie przyznawałam. Od dzieciństwa chodziłam do okulisty, który mówił, że mam krótki wzrok. Zresztą mam przekonanie, że go ściśle określić nie mógł, bo ja przez roztrzepanie czy nieuwagę bardzo nieściśle odpowiadałam, jak mi szkła przymierzał i być może, że okulary, które mi zapisywał, były źle do oczu dobrane. Może inne dzieci są mądrzejsze ode mnie, ale zdaje mi się, że trzeba bardzo ostrożnie dzieciom okulary dobierać. Zresztą bolały mnie często oczy od płaczu, bo byłam strasznie wrażliwa jako dziecko. Trzęsłam się cała, jak moja matka na kogoś się gniewała. Pewnie zresztą miała w zasadzie rację, ale ja tego nie rozumiałam, a bony i nauczycielki często o tym swoje uwagi przy mnie robiły. Kochałam zresztą bardzo naszą starą bonę Francuzkę i kiedy jej się jakaś bura dostała, uważałam to za szczyt niesprawiedliwości. Wolałam sama burę dostać, jak widzieć ją płaczącą." (51) Wszystkie te przyczyny miały charakter uboczny, a właściwym powodem utraty wzroku był upadek czy nawet dwa upadki z konia przy pokonywaniu przeszkody. Czaccy od dawna prowadzili hodowlę angloarabów, a na Wołyniu nie brakowało terenów do uprawiania jeździectwa. Róża, podobnie jak reszta rodzeństwa, przepadała za konną jazdą. Dawało jej to wiele przyjemności, a bezpośredni kontakt z przyrodą dopełniał radości. Brat Róży, Tadeusz, służył w konnej gwardii; w Koniuchach zatem wiele wspólnie galopowano i skakano przez przeszkody. Mamy na ten temat wiarygodną relację jej ciotki, Anny Branickiej. "... Bracia zauważyli, że wzrok siostry się przykróca, bo choć dobrze konia dosiada i lubuje się w przesadzaniu przeszkód, jednak jak gdyby mniej orientowała się w rozmiarach rowu lub nachyleniu płotu i choć odważnie jak dawniej bierze przeszkody, ale coraz mniej koniem na nie kieruje. Chłopcy robili jej uwagi, dość niechętnie przyjmowane i zupełnie lekceważone, i przepowiadali, "że się to Rózi źle skończy". Rzeczywiście następnego lata spadła z konia przy przeszkodzie i mogła się zabić, ale skończyło się na poważnym wstrząsie i poranieniu, które zmusiły Rózię do zadbania o siebie i do wyrzeczenia się konia, z początku chwilowo, lecz potem bodaj czy nie na zawsze." (52) Już wcześniej przydarzały się jej upadki, które wzrok osłabiały, lecz ojciec "szalenie Rózię kochał, na wszystko jej pozwalał. Rad był, że ładnie jeździ konno." (53) Dodajmy dla ścisłości, że Róża jeździła zawsze po damsku; inny sposób jazdy kobiet w owych czasach był nie do pomyślenia. O wypadku z koniem, który zadecydował o dalszym losie Róży, wiemy z relacji jej siostrzenicy, Teresy Karnkowskiej: "Wiemy również od mojej matki, że w tych latach wczesnej młodości, na jednej z licznych przejażdżek konnych z braćmi swymi, w pełnym galopie - koń nagle stanął i Ciocia przez głowę jego spadła w postawie siedzącej ... siatkówki w oczach pękły - operacja zeszycia; leczenie w Warszawie prowadził doktor Gepner, (54) najstarszy z polskich pokoleń lekarzy okulistów. Wiem, że Ciocia jeździła z rodzicami do Berlina, ratując swój wzrok u sławy ówczesnej, dr. Gałęzowskiego. (55) Coś jak przez sen pamiętam, że Mama wspominała o jakimś pożarze w Teatrze Rozmaitości w Warszawie, w którym na przedstawieniu była Ciocia z Rodzicami, gdy wybuchł pożar i ostry, gryzący dym wyraźnie zaszkodził i pogorszył znowu stan wzroku, który powoli zanikał. Ten zanik nerwów ocznych nazywano "glaukomą" [jaskrą - M. Ż.], nazwa ta utkwiła mi w pamięci." (56) Siostra Teresa Landy wymieniając przyczyny utraty wzroku dodaje, że nastąpiła "... pomyłka w diagnozie słynnego lekarza, którego nazwiska, przez miłość bliźniego Matka Czacka nikomu nie wyjawiła." (57) Pierwszy odruch Róży, tak zawsze opanowanej, był nieoczekiwany: stała się przykra dla otoczenia. Tak pisze o tym jej wierna towarzyszka: "... Z chwilą, kiedy hrabianka Róża zaniewidziała, matka jej stała się dla niej ogromnie tkliwa, widać było na twarzy ból ogromny, kiedy na nią patrzała. Hrabianka przeciwnie, była przykra, a był czas, że nie chciała nieraz rozmawiać, zapytana nie odpowiadała. Słyszałam, jak hrabina mówiła raz do jednej swej krewnej: "Idź do Rózi i zapytaj, jak jej jest, bo mnie nie odpowie, nie chce ze mną rozmawiać"." (58) Rodzina była zamożna, toteż rodzice wozili córkę do największych sław europejskich, nie mówiąc o krajowych. Wcześniej, bo już w 1893 r., czyli na rok przed wypadkiem, Róża przebywała dość długo w okulistycznym oddziale kliniki poznańskiej. Lekarzom stan jej wzroku nie wydawał się groźny, oczekiwano poprawy. Po upadku z konia wysłano ją do Paryża i Berlina, radzono się najlepszych specjalistów, przeprowadzono wiele bolesnych operacji, wszystko bez skutku. Ostatniej operacji dokonano w Berlinie, jedynie w celu zachowania zewnętrznej czystości oczu. Równocześnie następowała w Róży powolna przemiana: jakby uspokajała się, a wraz z traceniem wzroku wzrastał jej autorytet i wpływ na otoczenie. "Jeżeli było jakieś nieporozumienie między hrabiną a służbą albo służby między sobą, hrabina zaraz odsyłała do hrabianki, a jak hrabianka osądziła, tak już musiało być. Szeptano tylko potem: "Tak musi być sprawiedliwie, bo hrabianka Róża tak powiedziała". I zupełnie spokojnie zgadzano się na to." (59) Maria Weyssenhoffowa dodaje: "Zdumiewała wszystkich zaparciem się siebie. Ojciec, obciążony interesami, skłopotany, szukał przy niej pocieszenia, odpoczynku. Dawała ciepło rodzinne. Z domowników każdy udawał się do niej o pomoc, o radę." (60) A kuzynka Feliksa Czackiego, Anna Branicka, której doradzał w interesach majątkowych, dorzuca parę szczegółów: "Coraz więcej stawała się powiernicą, przyjaciółką ojca, który pracował na wszystkich ówcześnie dozwolonych polach pracy społecznej (Towarzystwo Dobroczynności, Szpitalik Dziecięcy, Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, Kolej Warszawsko-Wiedeńska), nie licząc porad w rozmaitych trudnych, zawiłych sprawach z rządem rosyjskim etc. i to wszystko bywało przegadane w pokoju Rózi, która coraz częściej słówko rady wynalazła, a na każdy wypadek przynosiła swe gorące zainteresowanie, dzieląc troskę, ciesząc się pociechą. I w rodzeństwie ona, najmłodsza, nabierała pewnej powagi, liczono się z jej zdaniem, proszono o nie. W tym odosobnionym pokoju zaczęło się promieniowanie Rózi." (61) Upływał już trzeci rok od upadku z konia, a mimo intensywności leczenia stan wzroku stale się pogarszał. Rodzina nie mogła się zgodzić z faktem, że ich córka faktycznie nic nie widzi. Przestano przyjmować gości, okna zasłonięto niebieskimi firankami, a lampy takimiż abażurami. Kalectwo Róży trzymano w tajemnicy. Gdy o nią pytano, padała odpowiedź, że ją głowa boli. Kiedy wyjeżdżała na kolejną operację za granicę, zbywano to powiedzeniem, że pojechała na kurację. Zapytani o wynik operacji rodzice informowali, że wszystko jest w porządku, lecz lekarze zalecili jej wiele spokoju. Gdyby nie służba, która rozniosła prawdziwe informacje, nikt nie znałby prawdy. Ślepota była w domu uważana za coś poniżającego, za jakąś hańbę i do końca się z tym ukrywano. O Róży mówiła matka: "Moja córka źle widzi." (62) W 1898 r., cztery lata po upadku z konia, rodzice Róży zaplanowali podróż z nią do Paryża w celu przeprowadzenia jeszcze jednej operacji. Ona już nie wierzyła w skuteczność leczenia i przed wyjazdem postanowiła zasięgnąć rady okulisty, przyjaciela rodziny dr Bolesława Ryszarda Gepnera, (63) syna lekarza, który dokonał pierwszej po wypadku operacji. Wybrała się do niego sama. Zapytany, czy wyjazd do Paryża uważa za celowy, Gepner, znający duchową siłę swej pacjentki, nie wahał się powiedzieć prawdy: "Wzroku pani nie odzyska, gdyż jest bezpowrotnie stracony. Wszelkie dalsze starania i zabiegi już nic nie dadzą. Zamiast tego niech pani pomyśli raczej o zajęciu się losem 18 tys. niewidomych w Królestwie Polskim, o których do tej pory nikt się nie zatroszczył". Według nieco innej wersji dr Gepner miał powiedzieć: "Niech pani nie pozwoli wozić się od jednej sławy zagranicznej do drugiej, tu nie ma nic do zrobienia, stan wzroku jest beznadziejny. Niech pani zajmie się niewidomymi, którymi w Polsce nikt się nie zajmuje." (64) Słowa te przesądzić miały nie tylko o przyszłości Róży Czackiej, lecz również o losie setek, a właściwie tysięcy innych ludzi pozbawionych wzroku. Po powrocie Róża zamknęła się w pokoju i przez trzy dni nie chciała nikogo widzieć. Gdy w końcu ukazała się we drzwiach, była uśmiechnięta i radosna. Zwróciła się do swej pokojowej i poprosiła o spakowanie walizek, gdyż chce wyjechać za granicę, by tam nauczyć się, jak należy pomagać niewidomym. O tym dramatycznym przezwyciężeniu siebie przez młodą osobę, stojącą u progu życia, pięknie wypowiedziała się po latach blisko z Matką związana prof. Janina Doroszewska, współpracownica Marii Grzegorzewskiej. "Odwaga, jaka narodziła się w tamte dni, napiętnowała jakimś wielkim dostojeństwem całą postać Matki do końca życia... Ale odwaga, jaka uderzała w postaci Matki każdego, kto zetknął się z nią, to nie była tylko odwaga "dobrego przyjęcia kalectwa". W postaci Matki uderzała - czuliśmy to wszyscy - również i siła idąca jeszcze z innej odwagi - wyrzeczenia się wszystkiego. [...] Była odważna odwagą i prosta prostotą człowieka, który oddał każdy swój gest, każde słowo, każdą myśl - nic sobie nie pozostawiwszy." (65) Po pamiętnej rozmowie z dr. Gepnerem Róża Czacka wyjechała do Paryża. Nie znamy szczegółów tego pobytu, wiadomo tylko, że spotkała się z ludźmi i organizacjami poświęconymi sprawie niewidomych. Otrzymane tam informacje pozwoliły na dobór fachowej literatury i zaprenumerowanie tyflologicznych (66) czasopism w kilku językach. Taki był początek dziesięcioletniego przygotowania do nowej działalności. Autorka książki Torowała drogi niewidomym Alicja Gościmska, która współpracowała w latach trzydziestych z Matką Czacką w dziale tyflologii, cytuje dwie wypowiedzi o jej podróżach zagranicznych. Jedna pochodzi od siostry Teresy Landy, bliskiej współpracownicy Matki Elżbiety Czackiej, która pisze: "Nie wystarczyło jej czytanie, [...] jej realizm, rzetelność we wszystkim co robiła, sięganie do źródeł, [...] [postanowiła] poznać zamierzenia i osiągnięcia krajów posiadających tradycję tyflologiczną. Wtedy jeszcze przodowały zakłady francuskie. Róża Czacka przywozi do Polski tradycje sięgające czasów Valentina Hauy (koniec XVIII w., początek XIX w.), który pierwszy rzucił hasło - "niewidomy może być użyteczny". Ze specjalnych czasopism i książek poznaje próby i doświadczenia angielskie i amerykańskie, które wniosły nowe elementy do metod nauczania, szkolenia zawodowego, zatrudnienia niewidomych." (67) Wiele razy przytaczana i blisko z Różą Czacką związana kuzynka dodaje kilka istotnych szczegółów: "Owocny był jej pobyt w Paryżu. Chciała się dobrze przygotować do nowej roli jako niewidoma. Chodziła na wykłady, zwiedzała zakłady specjalne. Uczyła się, badała, szukała drogi..." (68) W obu relacjach nie są podane żadne daty. Skądinąd wiemy, a przede wszystkim z notatek samej Matki, że dopiero po śmierci ojca w 1909 r. zaczęła na dobre studiować doświadczenia zagraniczne, a poznanie Maurice'a de la Sizeranne, które zadecydowało o obraniu właściwego kierunku w pracy dla niewidomych, nastąpiło dopiero w 1912 r. Jak zatem wyglądało pierwsze zetknięcie się z organizacjami zajmującymi się sprawą niewidomych, pozostanie tajemnicą. Czy cytowane relacje dotyczą roku 1898, czy późniejszych wyjazdów, nie wiemy. Ważne natomiast jest poznanie organizacji dla niewidomych i Sizeranne. Zagraniczna podróż musiała wywrzeć na Róży wielkie wrażenie, skoro po powrocie odbyła z rodzicami zasadniczą rozmowę o swojej przyszłości. Oświadczyła im, że pragnie zostać zakonnicą i założyć zakład dla niewidomych. Rodzice ani słyszeć o tym nie chcieli. "Tej nocy na chwilę oka nie zmrużyłam [...]. Ile ja nocy przepłakałam." (69) 7. Zarys historii edukacji niewidomych w Europie i studia Róży Czackiej Pierwszym krajem, w którym zajęto się niewidomymi, była Francja. Już w XIII w. król Ludwik IX Święty ufundował w Paryżu specjalny ośrodek opieki przeznaczony dla ociemniałych uczestników wypraw krzyżowych. Nazwano go "Quinze-vingt", czyli "Piętnastu-dwudziestu", gdyż tylu tylko krzyżowców przyjmowano. Ogólnie biorąc, w średnich wiekach uważano niewidomych za ludzi nieużytecznych, skazanych na żebractwo. Dopiero myśliciele z okresu Oświecenia okazali temu problemowi więcej zrozumienia, a Denis Diderot jako pierwszy ułożył wówczas memoriał o możliwościach kształcenia ociemniałych. W końcu XVIII w. znalazł się we Francji mądry i pełen wrażliwości naukowiec Valentin Hauy (1745-1822), który zagadnienie inwalidów wzroku dojrzał w pełnym wymiarze. Jako zdolny językoznawca, zatrudniony w tym charakterze przy dworze królewskim, a następnie przy kolejnych rządach, miał ułatwiony dostęp do wielkich tego świata. Zapoczątkował kształcenie niewidomych, zorganizował pokazy ich umiejętności, opracował programy i pierwowzory podręczników, a nawet wzorzec dostępnego im wypukłego pisma. Był to wypukły druk liter naszego alfabetu. Wprowadził nauczanie kilku zawodów. W założonej przez siebie własnej szkole uczył równocześnie grupę dzieci widzących i niewidomych. Jedni drugim mieli pomagać w opanowaniu przedmiotów, w których się najbardziej wyróżnili. Zapoczątkował więc prawdziwe partnerstwo - szkołę integracyjną, tak współcześnie propagowaną. Mimo niepowodzeń i prześladowań ze względów politycznych przykład jego przyniósł widoczne rezultaty. W kilku krajach zaczęły powstawać szkoły z internatami i stworzono niewidomym możliwości pracy rzemieślniczej. Najwybitniejszych kontynuatorów dzieła Valentina Hauy wydała znowu Francja. Na pierwszym miejscu należy wymienić Ludwika Braille'a (1809-1852), ucznia Królewskiego Instytutu dla Niewidomych w Paryżu. W wieku 16 lat, pracując ukradkiem po nocach, udoskonalił, przedstawiony dyrekcji szkoły przez kapitana artylerii Charles a Barbier a de la Serre, projekt pisma złożonego z punktów i kresek. Uprościł go i ulepszył. Cały alfabet, łącznie z interpunkcją, symbolami liczb oraz nut, zawarł w zbiorze kilkudziesięciu znaków opartych na zasadzie dającego się objąć opuszkiem palca sześciopunktu. System ten dopiero po 25 latach doczekał się uznania. W końcu wynalazek nieletniego ucznia uznano za genialny. Po śmierci ciało jego, złożone w rodzinnej wsi, w 1952 r. zostało przeniesione do paryskiego Panteonu. Jedną z najwybitniejszych postaci wśród francuskich tyflologów był syn malarza pejzażysty i brat historyka sztuki Roberta - Maurice de la Sizeranne (1857-1924). Pochodził ze starej francuskiej szlachty, młodość spędził na wsi, w zamku swoich rodziców. Kochał przyrodę i piękno. Utrata wzroku w wypadku w 9. roku życia zmusiła go do przestawienia zainteresowań w innym kierunku. Maurice przyjął ze spokojem i dojrzałością zaistniałą sytuację. Ukończył szkołę w paryskim Instytucie dla Niewidomych, wyróżniając się zdolnościami, m.in. muzykalnością. Po maturze uczęszczał na wykłady w Sorbonie. Nie dbał o karierę, ponieważ za cel życia postawił sobie pomoc ociemniałym. Sławę zdobył przez stworzenie społecznej organizacji "Association Valentin Hauy pour le bien des Avengles" ("Stowarzyszenie Walentego Hauy dla dobra Niewidomych"). Musimy bliżej przyjrzeć się tej postaci ze względu na wpływ Sizeranne'a na działalność Róży Czackiej. De la Sizeranne zajął się nie tylko całokształtem problemów związanych z niewidomymi, lecz dostrzegł ich konkretne szczegóły. Nie zamierzał zakładać szkół ani internatów dla niewidomych, gdyż Francja posiadała ich dostateczną liczbę. Zwrócił się natomiast ku innym potrzebom swojego środowiska i złożył w ręce trzech komisji plan działania w dziedzinach: intelektualnej, moralnej, społecznej i materialnej. Pierwsza komisja miała zacząć zajmować się propagandą sprawy niewidomych, prostowaniem błędnych pojęć o ograniczeniu ich możliwości oraz zbieraniem środków materialnych. Druga otrzymała za zadanie prowadzenie pracy naukowej, badawczej. Miała zająć się studiowaniem możliwości niewidomych, szukaniem nowych dla niewidomych zawodów, opracowywaniem programów, podręczników, pomocy szkolnych, urządzeń technicznych, pielęgnowaniem uzdolnień do nauki lub sztuki. Stanowiła mózg instytucji. Komisja ta składała się z sekcji przeznaczonych tylko do badań metod i systemów nauczania intelektualnego i fachowego, lecz równocześnie także do testowania aparatów i narzędzi specjalnych. Pracowano nad ich udoskonalaniem i rozpowszechnianiem, zajmowano się gromadzeniem materiału dla szkół specjalnych, unifikacją metod i koordynacją wysiłków, wyborem dzieł do publikowania itd. Wszystko zbiegało się jednak w trzeciej komisji. Dwie pierwsze miały tylko służyć jako przygotowanie do działalności najważniejszej, jaką była praca patronacka. Niemodne dziś i nie używane w Polsce określenie "patronat" etymologicznie nawiązywało do opieki ojca rodziny nad dziećmi. Zasięg tej pracy był szeroki i obejmował: nawiązywanie osobistych lub korespondencyjnych kontaktów z dorosłymi niewidomymi oraz ich rodzinami. Sizeranne chciał mieć o każdym ociemniałym maksimum informacji po to, by mądrzej móc doradzać i pomagać. Dużą wagę przykładano w patronatach do nauki brajla, szkolenia zawodowego, organizowania opieki lekarskiej. W zakres Komisji do Spraw Patronackich wchodziło doradztwo rodzinom dzieci niewidomych, w celu wskazania właściwych metod wychowania dziecka od chwili urodzenia poprzez wiek przedszkolny, naukę w szkole podstawowej i średniej, aż do wyboru między nauką zawodu a wyższymi studiami. W tej pracy Sizeranne kładł nacisk na dobry, bliski kontakt dziecka z rodziną i w ogóle na życie rodzinne niewidomych. W końcu zainteresował się specjalnymi grupami niewidomych - dziećmi i młodzieżą o niedorozwoju psychicznym, głuchoniewidomymi, ociemniałymi dorosłymi, inwalidami wojennymi lub z wypadku. Wiele starania włożył w uruchomienie wydawnictw poświęconych sprawie niewidomych, w założenie biblioteki, muzeum, biura przepisywania książek. Umiał wychwycić zagadnienia wcale lub niedostatecznie opracowane i szukał dla nich rozwiązań. W stosunku do zakładów wychowawczych ograniczał się do doradztwa. Warta zacytowania jest wypowiedź jego biografa Piotra Villeya o założonej przez Sizeranne'a instytucji: "Nie ma ona na celu rozdawania jałmużny. Główną pomocą, jakiej udziela, ma być reedukacja, dynamizowanie czynu, budzenie inicjatywy: przede wszystkim uczynienie z egzystencji niewidomego życia użytecznego. Praca to światło ociemniałego. Taką ambicję ma Stowarzyszenie. Realizacja jej jest możliwa jedynie przy pomocy licznych, gorliwych i posiadających odpowiednie kompetencje przyjaciół." (70) Sizeranne a cechowała wielka dojrzałość. Przed każdym nowo powziętym zamiarem odbywał długie studia, uczył się na poprzednich doświadczeniach, przeprowadzał próby. Napisał kiedyś: "W społeczeństwie, tak jak w naturze, trwałe są tylko te rzeczy, które nie powstają od razu, lecz przeciwnie, tworzą się od zaczątków i stopniowo wiążą ze sobą, wynikają jedne z drugich". Nie przywiązywał wielkiej wagi do pieniędzy, uważał, że decydujący jest dobór ludzi. Był przykładem skromności. Swój ogromny trud opracowania skrótów brajlowskich przedstawił później jako dzieło zbiorowe. "Gdy ktoś publicznie przypisał sobie inicjatywę stworzenia Stowarzyszenia im. Valentina Hauy - nie zaprzeczył [...]. Zamiast coś zrobić sam, ilekroć to było możliwe, polecał to wykonać drugim. [...] Nigdy organizator nie tłumił w nim świętego..." (71) Dla zilustrowania poglądów Sizeranne'a niech posłuży parę cytatów z jego pism: "Stowarzyszenie pragnie pomagać niewidomym poprzez patronowanie (patronage), a nie przez jałmużnę. Chcąc patronować, trzeba dawać siebie samego, trzeba blisko związać się z niewidomym, z jego rodziną, wymaga to o wiele więcej troski i wysiłku, lecz o ile bardziej jest owocne" i "Patronat służy o każdej porze i w każdym punkcie kraju niewidomym pracującym". W dniu oficjalnego założenia Towarzystwa im. Valentina Hauy Sizeranne wypowiedział znamienne słowa: "Nasze przedsięwzięcie udało się, ponieważ my, którzy je zapoczątkowaliśmy, jesteśmy niewidomi. Mamy w tych sprawach kompetencję, którą nam dało nasze kalectwo [...]. Marzę o umieszczeniu przy każdym niewidomym ręki, która by go wiodła i podtrzymywała przez całe życie." (72) Myśl wprzęgnięcia ociemniałych w służbę podobnych sobie jest jedną z podstawowych myśli Sizeranne'a. Niektóre działy pracy, jak np. biblioteki brajlowskie, zorganizował opierając się wyłącznie na pracy niewidomych. Wpływ Maurycego de la Sizeranne na Różę Czacką był tak wielki, że oddziałał na całą jej przyszłą działalność. Tytuł jego pierwszej broszury Niewidomi użyteczni (Les Aveugles utiles, 1881) streszcza jego zasadnicze idee i program działania. Nie należy się dziwić, że jego ludzka i chrześcijańska koncepcja została z entuzjazmem przyjęta przez Różę Czacką. Uznała ją za najbardziej prawidłową i najnowocześniejszą. Znając polską rzeczywistość, świadoma była tego, że w przyszłości będzie musiała wypracować własne metody. Stale śledziła postępy dokonywane za granicą i przemyśliwała, jak tamtejsze rozwiązania przenieść na grunt polski. Sytuacja w kraju, od stu lat rozerwanego pomiędzy trzy wrogie mocarstwa, nie dawała się porównać do stosunków we Francji. Koncepcje tamtejsze były jednak warte naśladowania. Po ich gruntownym przestudiowaniu Róża "... postanowiła założyć jakąś podobną instytucję, która by sprawę niewidomych w Polsce postawiła na poziomie europejskim. Nie chciała tworzyć zakładu opiekuńczego, lecz organizację, mającą ogarnąć zasięgiem całokształt problemów niewidomych od strony teoretycznej i praktycznej." (73) W czasie podróży zagranicznych podjętych po śmierci ojca Róża Czacka coraz bardziej wgłębiała się w problemy niewidomych i wszędzie spotykała się z nazwiskiem Maurycego de la Sizeranne. Zaczęła z nim korespondować, a w 1912 r. wybrała się do Paryża, by go osobiście poznać. Spotkanie to miało decydujące znaczenie dla jej dalszej działalności; powiedziała kiedyś: "Jemu zawdzięczam w głównej mierze kierunek fachowy instytucji". Sizeranne miał już za sobą blisko 30-letni okres owocnej pracy. Dzięki jego inicjatywie powstało muzeum sprawy niewidomych oraz biblioteki w Paryżu i na prowincji, wychodziły też czasopisma "Le Louis Braille" i "Le Valentin Hauy" oraz wielkiej wartości przez niego pisane książki. Toteż po powrocie do kraju Róża zadbała o przetłumaczenie i wydanie jednej z najcenniejszych Niewidomy o niewidomych (Les Aveugles par un aveugle). Pozycja ta w Polsce ukazała się w tłumaczeniu, już w dwa lata po francuskim wydaniu, w 1914 r. W kontakcie z Sizerannem Róża Czacka zrozumiała, że połączenie religijno-moralnej i społecznej strony jej pracy jest nie tylko możliwe, ale i konieczne. Pod wrażeniem nieprzeciętnej osobowości tego człowieka nadal z nim korespondowała i radziła się w konkretnych przypadkach. Niestety, z tej korespondencji nic się nie zachowało. Na wzajemne zrozumienie tych dwojga ludzi składało się wiele czynników. Zbliżało ich pochodzenie - wywodzili się z rodzin o wysokiej kulturze i szlacheckich tradycjach, oraz dzieciństwo spędzone na wsi w otoczeniu bujnej przyrody, którą oboje kochali. Oboje cechowała muzykalność i zainteresowanie malarstwem, których mimo utraty wzroku nie wyrzekli się. To wszystko tworzyło klimat duchowych pokrewieństw, choć istniały również głębsze motywy. Róża podziwiała u sławnego tyflologa jego ścisłość rozumowania, systematyczność i realizm w postępowaniu, a ponad wszystko - głęboką religijność. Maurice de la Sizeranne poświęcał codziennie oznaczony czas na religijne rozmyślanie i miał zwyczaj notować w brajlu to, co z niego wynosił. Żył Ewangelią, Naśladowaniem i psalmami, czytywał też chętnie dzieła teologiczne. Z takich źródeł czerpał natchnienie do czynu. Wiele zasad Sizeranne'a Róża Czacka przyjęła za swoje. Bliska jej była myśl o zakładaniu tylko zalążków nowych dzieł, by potem cierpliwie czekać, aż się same rozwiną. 8. Sytuacja niewidomych na ziemiach polskich na przełomie XIX i XX wieku Najwcześniej zajęto się tą sprawą w zaborze rosyjskim. Twórca i rektor powstałego w 1817 r. Instytutu Głuchoniemych przy Placu Trzech Krzyży w Warszawie ks. Jakub Falkowski począwszy od 1821 r. przyjmował do swojej szkoły po kilkoro dzieci ociemniałych, które uczono czytać i pisać wypukłymi drukowanymi literami. Zakład otrzymał nazwę Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych. Dopiero w roku 1842, za rektoratu ks. Szczygielskiego, utworzono pierwszą klasę dla dzieci niewidomych. Wprowadzono też naukę rzemiosła, lecz specjalnością szkoły stało się kształcenie niewidomych muzyków. Z inicjatywy dyrektora Papłońskiego w 1864 r. absolwenci zawiązali Towarzystwo Niewidomych Muzyków, byłych wychowanków Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie. Uzyskali lokal w poklasztornym budynku przy ul. Piwnej 9/11, który w przyszłości, w 1956 r., otrzyma zgromadzenie założone przez Różę Czacką. Towarzystwo liczyło 50 członków niewidomych. Połowę zarządu stanowili ludzie ociemniali. Prowadzono biuro pośrednictwa pracy, przyjmujące zamówienia dla muzyków na stałe i dorywcze miejsca zatrudnienia - w restauracjach i kawiarniach, szkołach tańca i przy baletmistrzach. W świetlicy lektor uczył z nut nowych utworów. Niewidomi tworzyli chóry i zespoły muzyczne. 20 pokoi w budynku Towarzystwa służyło jako stała siedziba dla niewidomych muzyków i ich rodzin. W Wilnie od 1880 r. istniało Kuratorium Opieki nad Ociemniałymi. Była to organizacja filantropijna, w której pracowały głównie osoby widzące. W zaborze austriackim pierwszą placówką wychowawczą był otwarty w 1851 r. Zakład Ciemnych we Lwowie, ufundowany przez hr. Wincentego Zarembę-Skrzyńskiego, a kierowany przez honorową dyrekcję z kuratorem na czele. Faktycznie kierownictwo pełnili widzący nauczyciele. Początkowo przyjmowano tylko chłopców, z czasem również dziewczęta. Liczba miejsc dochodziła do 40. W 1902 r. otwarto przedszkole. Istniały tu kursy: dwu- i czteroletnie, uczono kilku przedmiotów, pisania zaś i czytania z pomocą wykłuwanych łacińskich liter wypukłych. Dochodziła do tego nauka muzyki na paru instrumentach oraz trzech rzemiosł. Na wysokim poziomie utrzymane były roboty koronkarskie i szydełkowe dziewcząt. Opiekowano się absolwentami szkoły, zwłaszcza dziewczętami, umieszczając je u krewnych, znajomych lub innych opiekunów i troszcząc o dostarczanie im roboty i surowca. Okazywano wiele starania o dobre wychowanie dzieci, lecz za mało je usamodzielniano i nie zapewniano widoków na przyszłość. W zaborze pruskim w Wolsztynie powstał założony przez aptekarza mały, prywatny zakład. Po przeniesieniu do Bydgoszczy, dzięki tworzonej fundacji kształciło się tam aż 88 wychowanków w szkole ośmioklasowej. Szkolono w zakresie kilku rzemiosł, jak tapicerstwo, stroicielstwo i masaż. Stosowano tu już brajlowski system nauczania. Był to nowoczesny zakład wychowawczy. Ujemną jego stronę stanowiła tendencja do germanizacji uczniów. Liczba wyszkolonych niewidomych była, jak widać, bardzo niewielka. W Królestwie Polskim, gdzie niewidomych szacowano na 16-18 tys., żebracy stanowili 99%. Taki stan zastała Róża Czacka w momencie, gdy zaczęła się interesować losem ociemniałych. Śmierć ojca 10 lipca 1909 r. była dla Róży ciężkim ciosem, stratą ukochanej i podziwianej osoby. (74) Przez wiele miesięcy musiała patrzeć, jak męczył się umierając na raka. (75) Feliks Czacki, zawsze głęboko religijny, w ostatniej chorobie wykazywał dziwną niechęć przystąpienia do spowiedzi. Mimo nacisków rodziny wciąż ją odwlekał. Musiał to być wielki ból dla jego córki. Róża przejmowała stopniowo kierownictwo domu i opiekę nad ojcem. W końcu Zofia Czacka zdobyła się na odwagę i otwarcie powiedziała mężowi, że niewiele mu życia pozostaje i musi przyjąć sakramenty święte. On już nie oponował, lecz podziękował żonie za szczere postawienie sprawy i życzenie jej spełnił. Niedługo po tym zmarł. Fakt ten wskazuje na przemianę wewnętrzną, jaką pod wpływem cierpienia córki przeżyła matka. Gdy Róży składano wyrazy współczucia, odpowiedziała: "Tak! Trzeba modlić się za mnie, abym ten nowy okres życia należycie zrozumiała i wypełniła." (76) W krótkim czasie zmarła jej wierna towarzyszka, mademoiselle Granet. Róża pielęgnowała ją nawet nocami. Po stracie najbliższych dwóch osób poczuła, że zerwały się jej najściślejsze więzy z rodziną i więzy przyjaźni, trzymające ją w dawnym otoczeniu. Stopniowo z niego wyrastała, stawała się wolna i zdolna, by oddać się bez reszty niewidomym. Wyraźnym tego znakiem były zmiany wprowadzone w codzienny tryb życia. Barwnie opowiedziała to jej ciotka Branicka: "Jak wróciłam ku jesieni do Warszawy, na Zielnej już się życie unormowało. Rózia łagodnie, bez słów, ale od razu swój tryb życia zmieniła, witała się z odwiedzającymi, dając do zrozumienia, że nie widzi, nie rozpoznaje, więc prosi o pomoc, w podaniu krzesła, w usadzaniu gości etc. [...] Rózia była duszą domu. Stosunek z matką był najlepszy, ale w tym, co jej dotyczyło, spokojnie swoje przeprowadzała. Pierwszym jej postanowieniem było nauczyć się czytać systemem Braille'a, pamiętam, z jakim wzruszeniem powiedziała mi raz tej zimy: "Ciocia nie wie, jaką mam teraz pomoc i pociechę, na przykład tej nocy spać nie mogłam i nie potrzebując budzić lub niepokoić kogokolwiek, wyciągnęłam tylko rękę - ze stoliczka stojącego obok ściągnęłam książkę i tak cichutko, nie paląc żadnego światła, czytałam sobie Naśladowanie; mało tego, przewracałam kartki wyszukując ukochane teksty i zdania. Co za uczucie wolności, niepodległości". [...] Dbała o to, aby swój pokój w porządku utrzymywać, sama obliczała bieliznę do prania, z prania odbierała, sama się ubrała, uczesała, a ubrana była zawsze starannie i uczesana; włosy ładnie upięte, choć wtedy ich krótko nie obcinano - i trzeba było umiejętnie i cierpliwie szpilkami upinać, suknie nosiła czyste i bez plam. W niczym nigdy nie było niedbalstwa ani zapuszczenia." (77) Okres przygotowania do działalności na rzecz niewidomych był równocześnie czasem duchowych oczyszczeń Róży. Dotkliwie dawał się jej we znaki brak zdrowia. Cierpiała na nerki, a przejazd po bruku konną dorożką nabawiał migren i torsji. Musiała potem kilka dni spędzać w łóżku. Toteż w 1912 r. doktorzy skierowali ją na kurację do Meranu. Opis podróży i dalszego leczenia zawdzięczamy jej towarzyszce, Helenie Makowieckiej, długoletniej niegdyś krawcowej w rodzinie Ledóchowskich. Od stycznia 1912 r. pani Helena pracowała u Czackich na Nowozielnej. Wyznaje: "od razu bardzo hrabiankę pokochałam". Jej świadectwo zasługuje na wiarę, a odsłania pewne "wady hrabianki", o które można by Róży nie podejrzewać. Dzięki temu możemy prześledzić drogę jej przemian duchowych. Makowiecka pisze, że razem wyjechały do Włoch. "W podróży [hrabianka] lubiła luksus tak, że miała wagon sypialny". Gdy zaplanowana kuracja nie dała oczekiwanych rezultatów, Róża ze swą towarzyszką udały się do Marienbadu. Tamtejszy system leczenia, polegający na kąpielach, leżeniu, spacerach, dał tak dobre rezultaty, że panie pozostały na miejscu całych 5 miesięcy. Helena Makowiecka robi znaczącą uwagę: "... [hrabianka] była wtedy wielką damą i lubiła nadzwyczaj zmianę toalet". I dodaje: "Jeździłyśmy na spacery, wizyt trochę miała, lubiła się stroić." (78) W tym samym roku matka Róży zaczęła poważnie chorować na tę samą chorobę, na którą umarł jej mąż - raka wątroby. Uderzająca jest uwaga Anny Branickiej o Zofii, która niegdyś ostra i trudna, po wypadku córki stała się cierpliwa i pełna słodyczy. "W 1912 r. matka Rózi coraz ciężej chorowała. Wnet lekarze orzekli, że podobnie do męża miała raka na wątrobie. Rózia objęła kierunek domu, kierunek pielęgnacji matki i kierunek rodziny. Przez tę zimę 1912-1913 Feliksowa już łóżka nie opuszczała, ale dostęp do niej był łatwy. Rózia dbała, aby, o ile to matkę za bardzo nie męczyło, rodzina ją odwiedzała, coś opowiadała, coś przyniosła, aby pogodna atmosfera matkę otaczała, przy tym ksiądz ją regularnie odwiedzał. Nie potrafię powiedzieć, jak słodką i poddaną była Feliksowa przez tę ostatnią zimę swego życia. Poza tym, po skończonym dniu Rózia z rodzeństwem po wieczornej kolacji przyjmowała członków rodziny i przyjaciół." (79) Helena Makowiecka pisała: "Kiedy Hrabina zachorowała, nie było może lepszej pielęgniarki nad hrabiankę. I w nocy, i w dzień nie odstępowała od łóżka, choć były dwie pielęgniarki, jedna na dzień, a druga na noc. Jak na chwilkę wyszła, hrabina zaraz się pytała, czy hrabianka nie chora, że jej nie ma. Gdy hrabianka przyjechała do Warszawy, zastałyśmy hrabinę już chorą. Doktorzy prawie co dzień. Hrabina, póki jeszcze mogła chodzić, nauczyła się pisać brajlem i przepisywała książki dla ociemniałych. Przy stoliku, gdzie pisała, wisiał woreczek płócienny z napisem: "okruchy". Do tego woreczka wrzucała każde reszty, które przynosili od rachunków, z miasta, od kucharza i co miesiąc była dobra suma, którą oddawała hrabiance na zakład. (80) Prócz tego gotówką dawała - 30 rubli miesięcznie już jako stałą pomoc [...]. Hrabina bardzo się opiekowała ociemniałymi; dziewczętom ociemniałym kazała przychodzić do pałacu na podwieczorki i bardzo ich zawsze ugaszczała. Choroba hrabiny bardzo się jednak posuwała (rak), ale była otoczona wielką troskliwością dzieci, a szczególniej hr. Róży, która jej nie odstępowała. Przy ołtarzu Matki Boskiej od szczęśliwej śmierci, w kościele pokarmelickim, często hrabianka zamawiała Msze św. za swoją matkę w intencji uproszenia dla niej szczęśliwej śmierci, bo już ratunku nie było. 7 kwietnia 1913 r. o godzinie 4. po południu skonała szczęśliwie, otoczona rodziną i dziećmi. Po powrocie z pogrzebu do Warszawy hrabianka zajęła apartament matki (sypialny i salon nazwany "Egipt" ze względu na umeblowanie w stylu wschodnim) i sypialny po ojcu, który zamieniła na swoje biuro prywatne. W dawnym swoim sypialnym urządziła biuro dla patronatu nad ociemniałymi, którym zajmowała się p. Staczyńska. W administracji domowej porobiła duże oszczędności: oddaliła kucharza, wzięła kucharkę, a mnie powierzyła prowadzenie rachunków całej gospodarki i dyspozycje obiadów. Jednakże bardzo trudno było dogodzić hrabiance w wyszukaniu potraw." (81) Przypisy: 1. Patrz: Z. Ciepielucha, Z przeszłości ziemi kościańskiej, Kościan 1929; Słownik historyczno-geograficzny województwa poznańskiego w średniowieczu, cz. I, z. 2, Poznań 1982, s. 273-274; Wielka Encyklopedia Powszechna Ilustrowana, t. XIV, Warszawa 1895, s. 621; K. Pułaski, Kronika polskich rodów szlacheckich Podola, Wołynia i Ukrainy, t. 1, Brody 1911, s. 37-38; A. Boniecki, Herbarz Polski, cz. I i III; K. Górska-Gołaska, Ciołkowie. Z życia drobnej szlachty wielkopolskiej Poznań 1997; K. Niesiecki, Herbarz, t. III, 1839, s. 2; H. Czacka [żona Tadeusza, brata Matki], "Historia rodziny Czackich herbu Świnka", mps, Archiwum Franciszkanek Służebnic Krzyża, Warszawa, ul. Piwna 9 (dalej AFSK). 2. P. Karnkowska, "Kresowa Warownia Ducha", mps, 1924, s. 9-24, AFSK,. "Widoczne jest, że ta znajomość praw krajowych przechodziła z pokolenia na pokolenie" - cyt. za M. Rolle, Tadeusz Czacki i Krzemieniec, Lwów 1913. P. Czacka, "Wspomnienia młodemu pokoleniu rodziny Czackich", mps, 28 X 1924, s. 7, AFSK. Michał Rolle przytacza znamienne słowa Tadeusza Czackiego: "... na własnej ziemi i z własnych sił trzeba budować podstawy trwałości gmachu odrodzenia Rzeczypospolitej, jej kultury i sławnego bytu [...]. Trzeba, żeby naród garnął się sam do oświecenia i do dobrego wychowania młodzieży, to odrodzi dawną naszą siłę cywilizacyjną, wzmocni trwałym nabytkiem, a wtedy nikt i nic nie pokona" - M. Rolle, Ateny Wołyńskie, Lwów 1890, s. 13. Znane jest powiedzenie rusyfikatora ziem polskich Nikołaja Nowosilcowa (1768-1838), że Tadeusz Czacki przez swą działalność oświatową opóźnił o 100 lat rusyfikację wschodnich kresów Polski. 3. Konferencje duchowe dla sióstr [notatki], Laski 1930-1947, b.m. i r.w. do użytku wewnętrznego Zgromadzenia FSK (dalej K) 4 VII 1946, s. 233. Por. również wspomnienia Anny z Działyńskich Potockiej (1846-1926): "Osoba ta [Pelagia z Sapiehów Czacka], która szalenie dużo w życiu przeszła, bo majątkowe wywroty, takie, że nie było tych przykrości i tych upokorzeń, których by nie doznała. Starość opromienił jej Bóg za to; syn, kardynał Miro Czacki otoczył ją chwałą własną. Spokojnie razem z siostrą dożywała wieku, otoczona gromadą wnuków i prawnuków. Równie pobożna, równie tkliwa i dobra była to przy tym staruszka, pełna zdrowia i wesołości. Poczciwa jej twarz jaśniała humorem i dobrotliwością. Pamięć miała bajeczną, anegdotek zabawnych zawsze zapas gotowy, przepisów na wszelkie choroby oraz na wszelkie możliwe ciasteczka i przysmaki. Tańczyła ona jeszcze poloneza z księciem Józefem Poniatowskim [w pałacu] Pod Blachą; więc wiekowa była bardzo. Na kilka miesięcy przed jej śmiercią przysiadłam się do niej z zeszytem i prosiłam o dyktowanie różnych przepisów. Jak z rękawa sypała to przepis na paluszki do herbaty, to pomadę na włosy, to smarowanie na reumatyzm, to proszki na febrę; nigdy się nie zawahała i nie pomyliła, co do proporcji; a co do lekarstw jej, [to] tak były sławne w Warszawie, że u niektórych aptekarzy dość było powiedzieć: "woda pani Czackiej na oczy" albo "smarowanie pani Czackiej na reumatyzm", już wiedzieli, o co chodzi, bo tylu ludzi po to przychodziło. Rano obie panie [Pelagia z Sapiehów Czacka i Teresa z Sapiehów Potocka] na czczo słuchały Mszy Świętej i przyjmowały zwykle Komunię Świętą przy ołtarzyku domowym; serce się rozgrzewało patrzeć, jak żarliwie się one modliły! Ciotka Czacka, zwykle półgłosem, bo już trochę nie dosłyszała. O! Było czym obdzielić to liczne pokolenie wnuków i prawnuków, tymi modlitwami i błogosławieństwami, o które dla nich błagały te dwie sędziwe matrony, te ewangelicznej prostoty chrześcijanki. Żeby to zawsze tak się objawiała pobożność, jak u nich, tak zdrowo, prosto, po staropolsku, bez żadnych chorobliwych egzageracji, żeby tak się zawsze opierała na obowiązku, na pracy, na miłości bliźniego, jak by wpływ ten promieniał słodko i wsiąkał w rosnące wokoło pokolenie! Przypominam sobie śliczny rys życia cioci Czackiej. Mówiłam, że w otoczeniu tych pań były osoby, które mnie nie lubiły i nieraz dopiekły, co się zowie. Raz w obecności cioci oberwało mi się porządnie, a dosyć niesprawiedliwie. Niedługo potem poszłyśmy spać. A że to było w pierwszych czasach mego wdowieństwa, że byłam bardzo cierpiąca, osłabiona, zdenerwowana, siedziałam sobie późno w noc i płakałam. Raptem słyszę kroki cichuteńkie, zbliżające się powoli, ostrożnie, zerwałam się przestraszona, a to kochana ciocia Czacka w nocnym czepeczku, w pończochach, żeby nikt nie słyszał, z palcem na ustach idzie mnie pocieszać! I nuż tulić i całować! Jakże mi słodko było wypłakać się na jej poczciwym i nieocenionym sercu!" - A. Potocka, Mój pamiętnik, Warszawa 1973, s. 318-319. Por. też J. Stabińska, Matka Elżbieta Róża Czacka, Laski 1989, s. 21-24. 4. Jadwiga Konstantowa Branicka usłyszała z ust kardynała Ferraty w Rzymie następujące słowa: "Madame la Comtesse, je veux et je tiens a ce que la famille Czacki sache, que l'Eminent et inoublie Cardinal a succombe victime de son grand devouement pour la cause polonaise. Le Vatican le sait positivement - apres tant d'annees aujourd'hui je puis le dire - et la famille Czacki doit le savoir - que c'est sa grande connaissance des graves circonstances pendant les pertractations du St. Siege avec le Gouvernement Russe qui ont occasionne sa mort". W wolnym tłumaczeniu: "Pani Hrabino, pragnę i zależy mi na tym, by rodzina Czackich wiedziała, że wybitny i niezapomniany Kardynał padł ofiarą swego wielkiego oddania sprawie Polski. Watykan konkretnie zdaje sobie sprawę - po tylu latach mogę to powiedzieć - a rodzina Czackich musi to wiedzieć, że to jego wielka znajomość ważnych okoliczności w czasie [toczących się] pertraktacji stolicy apostolskiej z rządem rosyjskim spowodowała jego śmierć" - tłum. M. Żółtowski. "Jeden z kilku służących stryja Włodzimierza - dodaje Pelagia z Czackich Karnkowska - w chwili jego zasłabnięcia sprowadził doktora, mówiąc, że z poselstwa rosyjskiego podsuniętego, przepłaconego, jakiś Włoch, mason, widać, że i on nie był bez zarzutu. Ów doktor dość długo siedział w pokoju stryja. Twierdzą, że musiał go uśpić chloroformem z jakimś środkiem trującym. Duża doza zrobiła swoje, szczególnie, że znaleźli Stryja z kompresem na sercu, a woń okropna, gryząca, ostra rozchodziła się po apartamencie. [Ojciec] Konstanty Czorba, zmartwychwstaniec, a cioteczny brat ojca mego i stryjów, jako fakt autentyczny mówił mi, że właśnie to było powodem śmierci Kardynała, że został zgładzony ze świata. Stało się to w chwili (styczeń 1888 r.) przyjazdu posła z Moskwy Izwolskiego, który miał prowadzić w Rzymie pertraktacje w chwili bardzo ważnych konferencji z Leonem XIII, w sprawach Kościoła i katolików. Narady szły ciężko. Nikt w całym gremium doradców papieża nie znał dokładnie stosunków panujących na zabranych ziemiach polskich ani zakusów rosyjskich, by przez rusyfikację ludności wciągnąć ją do prawosławia. Dlatego jego właśnie zgładzono. Zmarł po 30 latach życia w Rzymie w służbie Kościołowi". - P. Karnkowska "Wspomnienia" 8 III 1945, mps, AFSK. Archiwum Kardynała Czackiego miało być z jego woli otwarte dopiero w 50 lat po jego śmierci. 5. Relacja ustna Zofii Czackiej, bratanicy Róży Czackiej w latach osiemdziesiątych XX w. oraz list do niej z 4 IV 1982 od ks. W. Kosińskiego CR z Rzymu, Archiwum Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, Laski koło Warszawy (dalej cyt. A. Tow.). 6. P. Karnkowska, op. cit. 7. M. Weyssenhoffowa, "Wspomnienie o Matce Czackiej", mps , s. 11, AFSK. Maria z Ledóchowskich Weyssenhoffowa (1875-1970), kuzynka Róży Czackiej, po powstaniu warszawskim wraz z mężem pozostawała pod opieką Lasek, zmarła w Żułowie. 8. H. Czacka, op. cit. 9. Relacja ustna Zofii Czackiej oraz list do niej ks. W. Kosińskiego z 4 IV 1982 CR z Rzymu, A. Tow. 10. Poryck - pięknie położone miasteczko wśród łąk nad rzeką Ługą, 27 km na południe od Włodzimierza Wołyńskiego. W 1870 r. liczyło 573 mieszkańców, w tym 56% Żydów. Posiadało kościół rzymsko-katolicki pod wezwaniem św. Trójcy i św. Michała Archanioła. Liczba katolików w rozległej parafii wynosiła 664 osoby. Była też w mieście cerkiew i dwie szkoły, w tym jedna żydowska. W pobliżu nad dwoma jeziorami dwa pałace Czackich. Niegdyś własność książąt Poryckich, potem książąt Zahorowskich, przez małżeństwa dostał się Poryck do rodziny Czackich. W wieku XVIII mieli oni drukarnię i bogaty księgozbiór. Poryck był kilka razy konfiskowany Czackim przez rząd carski, grabiony przez Kozaków, w latach 1915-1920 splądrowany przez armie: rosyjską, austriacką, ukraińską, bolszewicką. Majątek obejmował 4841 ha, w tym wiele łąk, i słynął z gospodarki hodowlanej, zwłaszcza koni arabskich oraz angloarabskich. Był tam browar, tartak, dwie cegielnie i młyn wodny - Słownik geograficzny, t. VIII, Warszawa 1886, s. 832, J. Stabińska, op. cit. 11. Władysław Branicki z Białej Cerkwi (1826-1884) okazałym wyglądem, niezwykłą w późniejszym wieku tuszą, prostymi obyczajami i upodobaniami, gościnnością, wielką dozą zdrowego rozsądku przypominał bardziej przeciętnego brata-szlachcica niż jednego z najbogatszych magnatów na Ukrainie; a był właścicielem 90 wsi i kilku miast, których dochód roczny w gotówce obliczał na 2 mln rubli. Dobra białocerkiewne obejmowały klucze: białocerkiewski, hrebioński, ksawerowski, olszański i zofijski. Cztery cukrownie pobudowane w stepie przynosiły mu duży dochód, miał też magazyny zbożowe w Odessie i Kijowie, pałac na Nowym Świecie w Warszawie, dwa pałace w Paryżu, nadmorską willę Olivietto w Nicei, kapitały w bankach Paryża, Londynu, Berlina i Rzymu oraz w Rosji. Nad rozległymi interesami pana z Białej Cerkwi czuwał brat Ksawery oraz prywatne biura w Wilnie i Kijowie, prowadzone przez ludzi związanych licznymi więzami z rodziną Branickich - M. Ruszczyc, Dzieje rodu i fortuny Branickich, Warszawa 1991, s. 358-359. 12. Koniuchy leżą o 22 km na wschód od Porycka, w dawnym powiecie hrubieszowskim. Założone były przez hetmana Stefana Czarnieckiego jako kresowa forteca; zachowały jeszcze w XIX w. obronną bramę z więzieniem, most zwodzony, wały i fosy. We dworze wisiały portrety królów polskich i historycznych postaci i były jakby żywą ilustracją dziejów narodu. Jako własność rodziny Ledóchowskich przez małżeństwo Feliksa Czackiego z Zofią Ledóchowską weszły do rodziny Czackich. W 1916 r. stary, modrzewiowy kościół spalili Ukraińcy - Słownik Geograficzny, t. IV, Warszawa 1883, s. 340-341, por. również J. Stabińska op. cit. s. 24-26. W Borszczach, położonych na dalekim Podolu, w pobliżu Odessy, bracia Róży spędzili pierwsze lata I wojny światowej. 13. H. Makowiecka - s. Maria Franciszka, "Wspomnienia", 1937, mps, s. 1, AFSK. Helena Makowiecka (1868-1951) była garderobianą u Ledóchowskich, od 1912 pracowała u Czackich, przez wiele lat była nieodłączną towarzyszką Róży Czackiej, w 1918 wstąpiła do Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża, uczyła dziewczęta robót ręcznych. 14. M. Weyssenhoff, op. cit. "Większą część roku bawiono w Warszawie, gdzie wuj Feliks miał ważne zajęcia. Tworząc szerokie plany i posiadając nadmierną energię, którą potrzebował wyładować, zabrał się do interesów, nie tylko swoich, ale wielu innych. Administrował wielkimi dobrami swojej ciotki, p. Augustowej Potockiej w Wilanowie. Opiekował się majątkiem spadkobierców po zmarłej siostrze, p. Iżyckiej. Opiekował się i innymi majątkami nieletnich. Był zapraszany do sądów polubownych i do rad familijnych. Chętnie przychodził z pomocą potrzebującym. W Warszawie hr. Czacki był znany i lubiany. Przystojny, uprzejmy, imponował gestem wielkopańskim, bystrym umysłem, sprężystością w działaniu. Był bardzo towarzyski, grzeczny dla wszystkich, ujmował wielu serdecznością w obejściu" - ibidem, s. 11. 15. J. Stabińska, op. cit., s. 32-33. 16. H. Makowiecka, op. cit., s. 2; M. Weyssenhoff, op. cit.. 17. A. Gościmska, Torowała nowe drogi niewidomym. Róża Czacka - Matka Elżbieta jako tyflolog i wychowawca, Laski 1983, s. 2-3. Alicja Gościmska (1908-1991) ukończyła studia wyższe z romanistyki i psychologii, studiowała też polonistykę, od 1935 pracowała w Dziale Tyflologii w Laskach, w latach 1945-1952 była wychowawczynią w internacie chłopców, drużynową męskiej, a potem żeńskiej drużyny harcerskiej w Laskach. W latach 1963-1983 kierowała Działem Tyflologii, autorka książek o Laskach. 18. Matka Elżbieta Czacka "Notatki osobiste", mps, AFSK (dalej NO) 14 IX 1927. 19. M. Weyssenhoff, op. cit., s. 2. 20. Ibidem. 21. A. Branicka, "Wspomnienia o Matce Elżbiecie Czackiej", mps, 1936, s. 9-10, AFSK. Anna z Potockich Branicka (1863-1958) żona Ksawerego, właścicielka Wilanowa. 22. Biała Cerkiew - miasteczko położone nad Rosią, dopływem Dniepru, oddalone o 86 km od Kijowa. W końcu XIX w. miasto liczyło 18 697 mieszkańców, w tym 8461 prawosławnych, 412 katolików, 9808 izraelitów i 16 starowierów. Były tam: 3 cerkwie, 1 kościół rzymskokatolicki, 2 synagogi, gimnazjum, 3 fabryki. Uprzemysłowienie nastąpiło przede wszystkim dzięki sprężystej administracji Feliksa Czackiego. W 1774 r. król Stanisław August Poniatowski nadał starostwo w Białej Cerkwi hetmanowi Franciszkowi Ksaweremu Branickiemu, który był twórcą konfederacji targowickiej. W momencie uchwalenia reform i odradzania się Rzeczypospolitej członkowie konfederacji powodując ściągnięcie wojsk rosyjskich doprowadzili do rozbioru Polski. Majątki Branickich wynosiły ok. 140 000 ha ukrainnego czarnoziemu i należały do największych fortun w kraju. Żona hetmana, Aleksandra z Engelhardtów, córka ambasadora w Warszawie Potiomkina i carycy Katarzyny II, założyła przy swej rezydencji olbrzymi park. Przecięty rzeką i wąwozem, utrzymywany przez specjalistów, budził on powszechny podziw - Słownik Geograficzny, t. I, Warszawa 1882, s. 174-175; NO 5 IV 1932. Antoni Potocki (1841-1909) był uczestnikiem powstania styczniowego i wujem Róży. M. Branicka z domu Sapieżanka (1843-1918) była właścicielką Białej Cerkwi. 23. NO 5 IV 1932. 24. Otto von. Bismarck, książę (1815-1898), "żelazny kanclerz" inicjator zjednoczenia Niemiec, zwycięzca Francji w 1871 i autor radykalnego planu germanizacyjnego poprzez walkę z religią i polskością, tzw. Kulturkampfu. 25. NO 14 IX 1927, 5 IV 1932. 26. Josif Hurko 1828-1901, generał gubernator warszawski w latach 1883-1894, bezlitosny rusyfikator. 27. Aleksander Apuchtin (1822-1904), kurator warszawskiego okręgu szkolnego w latach 1879-1897, bezwzględny urzędnik carski, walczący z każdym objawem polskości wśród młodzieży. 28. J. Mrówczyński CR, Polscy kandydaci do chwały ołtarzy, Wrocław 1987, s. 125-126 oraz B. Kumor, Historia Kościoła, cz VII, Lublin 1991, s. 417. 29. NO 5 IV 1932. 30. Ibidem. 31. A. Branicka, op. cit. 32. NO 12 XI 1928. 33. K 4 VII 1946, s. 233. 34. NO 12 XI 1928. 35. "Były to ostatnie lata ubiegłego, XIX, stulecia. Lata kończących się, dawnych form i stylu życia, ostatnie przebłyski życia zamożnej burżuazji warszawskiej. Zajmowaliśmy obszerne, 10-pokojowe mieszkanie przy zbiegu ulic Nowozielnej z Próżną. Widywałem czasem hrabiankę Czacką z naszego balkonu. Była wtedy młodą, urodziwą, pełną kobiecego wdzięku panną. Zdążyłem podczas tych moich balkonowych obserwacji zauważyć, jak bardzo lubiła konie i z jaką czułością obchodziła się z nimi. Państwo Czaccy posiadali bowiem piękne konie. Hrabiego Czackiego przypominam sobie, jako eleganckiego, starszego, o białych wąsach pana. Widywałem go, gdy wyjeżdżał sprzed pałacyku parą pięknych, karych koni. Hrabianka Róża żywo interesowała się wyścigami konnymi. [...] Wspomnienie moich dziecinnych lat przenosi mnie na ulicę Nowozielną, na nasz balkon, na okoliczne domy i widzę [...] pannę Różę Czacką w powozie, gdy w godzinie przedwieczornej w towarzystwie swych znajomych wyjeżdżała na przejażdżkę w pięknej toalecie, roześmiana, wesoła. Odwracała się w powozie do kogoś stojącego przed ich pałacykiem, a kiedy powóz skręcał w ulicę Próżną, aby osiągnąć Marszałkowską, machała jeszcze ręką" - C. Nusbaum, "Nasi sąsiedzi z ulicy Nowozielnej, fragment wspomnień młodości", mps, ok. 1961, AFSK. 36. P. Karnkowska, list do s. Adeli Góreckiej, 16 X 1933, AFSK. 37. A. Branicka, op. cit., s. 2. 38. M. Weyssenhoff, op. cit., s. 13. 39. A. Gościmska, op. cit., s. 2. 40. Ibidem. 41. M. Weyssenhoff, op. cit. s. 6-7. 42. List Katarzyny Branickiej do Antoniego Marylskiego z 10 VI 1964. AFSK. Katarzyna Branicka (1889-1968), córka Ksawerego z Wilanowa. Hojna ofiarodawczyni dla Dzieła Matki, służyła jej jako lektorka z języków obcych. 43. M. Weyssenhoff, op. cit. s. 6-7. 44. Ibidem. 45. Ibidem; por. też: "Wspominała też Matka [...] że dobrze pamięta, jak z Adamem tzw. Adusiem - późniejszym dominikaninem o. Jackiem Woronieckim tańczyła mazura, gdy jeszcze był w mundurze ułanów grodzieńskich, gdzie odbywał służbę wojskową (podczas okupacji carskiej Rosji). I tak, jak pamiętam w rodzinie i w całym środowisku, zdumienie, a nawet nieraz zgorszenie "sensacyjną" wiadomością, że "Aduś Woroniecki idzie na księdza", tak później pamiętam komentarze o tym, że Róża Czacka jest zakonnicą i mówi się już o Niej "Siostra Czacka"" - tak Gabriela ze Starzeńskich Hołyńska, siostra Stefana pisała, we "Wspomnieniu o Matce Czackiej", mps, AFSK. 46. C. Nusbaum, op. cit. 47. H. Makowiecka, op. cit. Por. też: "Czaccy [...] Rózię w dalszym ciągu w świat wprowadzali, tj., że bywała na balach, zebraniach, tak popołudniowych, jak wieczornych. Ale co parę tygodni lub miesięcy można było zauważyć, że to bywanie kurczy się, tłumaczono to ogólnym osłabieniem Rózi, wzmagającym się reumatyzmem, radzono się lekarzy, którzy polecali coraz więcej odpoczynku, po południu trochę snu, więc wychodziła z domu coraz mniej i na ostatnich balach, na których ją widziałam, znać było, że trudno ludzi rozpoznaje, lecz nigdy nie było mowy o wzroku. [...] Rodzice Rózi tak boleli i taką obawą byli przejęci, że unikali ze strachem wszelkich zapytań [...], szczególnie ojciec jej zbywał nieśmiałą wzmiankę lub pytanie: "mamy nowego doktora i rzecz jest na dobrej drodze." [...] Trzeba też dodać, że tego bywania w świecie długo nie było, bywała zimą 1896/1897, ale jak wspomniałam, następne lata coraz mniej", A. Branicka, op. cit., s. 2-4. 48. 12 XI 1928. 49. H. Makowiecka, op. cit., s. 2. 50. A. Branicka, ip. cit., s.2. 51. NO 12 XI 1928. 52. A. Branicka, op. cit., s. 2-3. 53. H. Makowiecka, op. cit., s. 2. 54. Dr Bolesław Gepner (1 XI 1838-1913) był lekarzem okulistą, m.in. na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, której wiceprezesem był Feliks Czacki. Dr Gepner pełnił funkcję naczelnego dyrektora Instytutu Oftalmicznego - J. Stabińska, op. cit., s. 40. 55. Dr Ksawery Gałęzowski (1832 r.-22 III 1907) światowej sławy okulista polski, właściciel prywatnej kliniki w Paryżu. 56. T. Karnkowska, "Wspomnienie o Matce Czackiej", mps, AFSK. Teresa Karnkowska (1890-1972) była siostrzenicą Róży Czackiej. 57. A. Gościmska, op. cit., s. 208. 58. H. Makowiecka, op. cit., s. 2. 59. Ibidem, s. 3. 60. M. Weyssenhoff, op. cit., s. 5. 61. A. Branicka, op. cit., s. 4-5; patrz też ibidem: "Wszystkie zabiegi koło jej oczu [były] okryte tajemnicą w oczekiwaniu czegoś skuteczniejszego, nikt nie miał serca pytać, gdy się widziało, że pytania bolą. [...] Czuła i rozumiała cierpienie rodziców, więc znikała, wracała do swojego pokoju, gdy tylko obiad albo kolacja były spożyte. Nie wątpię, że doktorzy o chwilach spoczynku mówili, ale zdawało mi się zawsze, jak teraz myślę, że ona te spoczynki przeciągała, żeby zniknąć z oczu. Miała przy sobie dawną nauczycielkę Francuzkę, pannę Granet, która dzieliła to odosobnienie Rózi - i zupełnie była jej oddaną. [...] Kiedy zadawałam Rózi jakie pytanie co do jej zdrowia, słyszałam stereotypową odpowiedź, jakby wyjętą z ust ojca jej: "Chwilowo było gorzej - ale obecnie wszystko na dobrej drodze", a panna Granet siedziała milcząca, ale łzy jej cicho po twarzy spływały". 62. Ibidem. 63. Bolesław Ryszard Gepner (1864-1923), junior, ukończył studia lekarskie w Warszawie w 1888 r. "cum eximia laude". Asystent w Instytucie Oftalmicznym im. Książąt Lubomirskich, dokształcał się w Heidelbergu, Frankfurcie nad Menem i Berlinie. Jako lekarz okulista pracował na Kolei Nadwiślańskiej, a jako pomocnik okulisty na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. W 1900 r. został ordynatorem w Instytucie Oftalmicznym, wiceprezesem, potem prezesem Polskiego Towarzystwa Okulistycznego. Walczył o polską szkołę. Pozostawił 30 prac naukowych, z czego 12 opublikował. W Warszawie mówiono, że uratował wzrok 400 pacjentom - P. Szarejko, Słownik Biograficzny Lekarski, Warszawa 1991. 64. S. Maria Franciszka - Irena Tyszkiewiczowa, relacja ustna, ok. 1953 r., spisana przez autora i w jego posiadaniu. 65. J. Doroszewska, Matka Czacka w oczach przyjaciół [w:] Ludzie Lasek, pr. zb. pod. red. T. Mazowieckiego, Warszawa 1987, s. 77-89. 66. Tyflologia - od greckiego "tyflos", niewidomy, jest nauką o "sprawie niewidomych". 67. Z. Landy - s. Teresa, Wspomnienia [w:] A. Gościmska, op. cit., 14. 68. M. Weyssenhoff, op. cit., s. 15. 69. S. Kaliński, relacja ustna, 1995 r., spisana przez autora i w jego posiadaniu. Stanisław Kaliński wychowywał się i uczył w Laskach w latach 1926-1943. Przytoczone zdanie Matka wypowiedziała na spotkaniu z chłopcami w roku szkolnym 1931/1932. 70. P. Villey, Maurycy de la Sizeranne [w:] Wypisy tyflologiczne, cz. II, s. 65. 71. M. de la Sizeranne, Trente ans d'etudes [w:] A. Gościmska, op. cit., s. 18. 72. Ibidem. 73. A. Marylski, Laski, "Szkoła Specjalna" t. XVI, 1946/1947, nr 1. 74. Na jesieni 1908 r., gdy cała rodzina wróciła z Koniuch, zauważono wyraźne pogorszenie zdrowia Feliksa Czackiego. Tracił siły i humor, doktor stwierdził raka wątroby i oczywista już była bezskuteczność leczenia. Do uśmierzenia narastających bólów pozostawała tylko morfina. "Wszelkie myśli ratunku chorego były dyskutowane przez Rózię, siostrę jej Pelę Karnkowską, ich matkę, a potem memu mężowi poddane" - pisze Anna Branicka. "Rózia z wolna, ale stale wychodziła ze swego odosobnienia, przesiadywała przy ojcu, była obecna przy naradach, słuchała tego, co ten i ów poddawał; mało się odzywała na rozmaite sugestie [...], ale można było odczuć, że ona już w głębi serca Wolę Bożą przyjmuje i do ofiary się przygotowuje" - A. Branicka, op. cit., s. 6. 75. "Pojąć łatwo, co się przez te dnie w duszy Rózi dziać musiało; chodziła z twarzą skamieniałą z bólu, mam wrażenie, że modlitwa u niej musiała być nieustanna". Ibidem, s. 7. 76. Ibidem. 77. Ibidem, s. 9. 78. H. Makowiecka, op. cit., s. 5. 79. A. Branicka, op. cit., s. 10. 80. Patrz o tym dokładniej w części II rozdz. 1. 81. H. Makowiecka, op. cit., s. 3-5. Część II Narodziny dzieła 1. Początki działalności Róży Czackiej na rzecz niewidomych W 1898 r., po powrocie z Francji do kraju, rozpoczął się dla Róży czas przygotowania do przyszłej pracy z niewidomymi. Na razie był to okres studiów nad zdobytymi za granicą materiałami. Trwał, według jej własnego określenia, 10 lat. Toteż dopiero w 1908 r. przystąpiła do nauki pisma punktowego Braille'a. W Polsce wchodziło ono w życie bardzo powoli. Róża dowiedziała się, że w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych przy Placu Trzech Krzyży w Warszawie prowadzą nauczanie tym systemem, postanowiła więc skorzystać z fachowej pomocy. Nauczycielka, Rosjanka, wyjaśniła jej jednak, że "lekcji brajla" udziela się wyłącznie po rosyjsku, a koszt jednej godziny lekcyjnej wynosi 5 rubli. Nie jest pewne, czy Róża Czacka znała język rosyjski, choć po ukraińsku mówiła biegle. Cena lekcji wydała się jej nie do przyjęcia, stanowiła równowartość 30-35 obiadów w taniej restauracji, toteż zrezygnowała z oferty. Sprowadziła natomiast z Zakładu Ciemnych we Lwowie podręcznik polski, a z Paryża - francuski i w rekordowym czasie paru tygodni nauczyła się czytać i pisać brajlem. Wykorzystała pomysł dawnej nauczycielki, a zarazem przyjaciółki p. Granet i zaczęła naukę od wbijania szpilek w poduszkę według zasad sześciopunktu. Podobne próby robiła jej matka, która wkrótce zaczęła pisać na papierze, posługując się wzrokiem, a nie dotykiem. Z czasem przepisywała córce całe książki. Róża zaś była szczęśliwa, kiedy udało jej się po raz pierwszy samej przeczytać Ewangelię z danego dnia. "Jak tylko uporała się z brajlem, zaczęła Rózia chodzić do Zakładu dla Głuchoniemych, bo chciała zająć się oddziałem dla ociemniałych [klasą, w której uczyły się dzieci niewidome - M. Ż.] i mówiąc nam o tym, tłumaczyła, że wychowanie tam dane jest chybione przez to, że dzieci po skończeniu kursów nie mogą i nie umieją dać sobie rady w życiu, w niczym! Wszystko jest dla nich zrobione, a one nawet ubrać się same nie umieją. "Ja mogę nimi inaczej pokierować i powiedzieć im: potraficie sobie same posłużyć i wystarczyć, ja jestem podobna wam, a nikt mnie osobiście nie obsługuje"." (1) Nic jednak z tego projektu nie wyszło. Następnym etapem w przygotowaniu do pracy z ociemniałymi były zagraniczne wyjazdy w latach 1911-1912, w celu lepszego poznania zakładów dla niewidomych. Odwiedziła Belgię, Francję, Austrię, Niemcy i Szwajcarię. Pierwsze podróże odbywała z przyjaciółką p. Granet, a później, po jej śmierci, z Heleną Makowiecką. Ta ostatnia wspomina, że Róża dokładnie wszystkiemu się przyglądała i analizowała. W Monachium chciała obejrzeć nie tylko miejsca pracy, lecz także mieszkania niewidomych. W Wiedniu w zakładzie dla dzieci interesowały ją warsztaty, drukarnia i doskonale urządzona biblioteka obsługiwana przez niewidomych i tylko jedną osobę widzącą. Siostrzenica Róży Czackiej, Teresa Karnkowska, słuchając opowiadań o zwiedzanych w Berlinie katolickich instytucjach, była pod wrażeniem głębi przekonań i siły perswazji swej ciotki. W świadomości Polaków utrwalił się wtedy obraz Niemców z czasów "Kulturkampfu", wrogich wobec wszystkiego, co polskie i katolickie. Róża Czacka stanęła ponad tym i "dostrzegała to, co najważniejsze, pokój między narodami, Pax Christi w pełnieniu dzieł miłosierdzia." (2) We własnym kraju zaczęła nawiązywać prywatne kontakty z pojedynczymi niewidomymi, których odwiedzała w rodzinach, uczyła indywidualnie brajla, robót ręcznych, wspomagała materialnie ubogich. Karnkowska pisała: "przyjeżdżając na czas dłuższy do swej Cioci, mogłam jej służyć pomocą cały dzień po rannej Mszy św., chodząc z nią do biednych ociemniałych w różnych zakątkach miasta." (3) Po dziesięcioletnim okresie czekania i przygotowywania Róża przystąpiła do zorganizowanego działania. Znała już pismo punktowe, fachową literaturę w kilku językach i orientowała się w sytuacji niewidomych na ziemiach polskich. Potrzebni byli współpracownicy, środki materialne i zgoda rosyjskich władz na rozpoczęcie szerszej działalności. Uzyskanie jednak podstawy prawnej zależało od stworzenia odpowiedniej instytucji, na wzór Stowarzyszenia Valentina Hauy we Francji. (4) W dniu św. Elżbiety Węgierskiej, 19 listopada 1908 r., Róża zorganizowała zebranie inicjujące przyszłą instytucję. Dobrze przemyślała skład zespołu założycielskiego. Zaprosiła: Bolesława Ryszarda Gepnera, okulistę, którego zawsze uważała za faktycznego twórcę jej dzieła, Stanisława Bukowieckiego, niewidomego prawnika i dwoje ziemian: Wandę Adamową Krasińską i Antoniego Górskiego. Wspólnie określono zadania organizacji i ustalono nazwę stowarzyszenia: Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Królestwie Polskim. Róża zleciła mecenasowi Bukowieckiemu, zgodnie z podanymi przez nią wytycznymi, opracowanie statutu. Wykonał to w ciągu następnego roku. Na tej podstawie należało wystąpić do władz o zatwierdzenie i zarejestrowanie Towarzystwa. Róża wraz z bratową Tadeuszową Czacką chodziła po urzędach, póki nie otrzymała upragnionej zgody i prawa nauczania w języku polskim. Nastąpiło to 11 maja 1911 r. Pomocny niewątpliwie okazał się prestiż Feliksa Czackiego i społeczne stanowisko jego synów. W dniu śmierci ojca Róża uzyskała samodzielność finansową. Wcześniej, bo w 1908 r., rozpoczęła już skromną działalność, polegającą na udzielaniu indywidualnej pomocy inwalidom wzroku. Ta dorywcza, niezorganizowana pomoc niewiele jednak znaczyła wobec ogromu potrzeb, toteż w kwietniu 1910 r. Róża założyła w drewnianej ruderze bez kanalizacji, przy ul. Dzielnej 37, pierwszy przytułek, "gromadząc garstkę kobiet ociemniałych [...], gdzie na pierwsze lekcje koszykarstwa przychodziło już paru mężczyzn - wspomina Teresa Karnkowska. - Uczyłam przy tym czytać systemem Braille'a całe to grono." (5) Widać z tego, że 36-letnia wówczas Róża umiała wciągać innych do współpracy. Lokal był prymitywny, lecz obszerny, pozwalał na ustawienie 20 łóżek. Na razie umieszczono tam 6 niewidomych dziewcząt. Był to zakład utrzymywany tylko ze środków finansowych Róży Czackiej. Męstwo Róży w dźwiganiu kalectwa i pamięć o cierpiących bliźnich poruszyły opinię. W gronie jej krewnych i znajomych zaczęto zbierać ofiary na utrzymanie przytułku, co pozwalało nie tylko na pokrycie bieżących wydatków, lecz nawet na rozszerzenie działalności. W dniu 19 listopada 1911 r. odbyło się pierwsze Walne Zebranie oficjalnie istniejącego już Towarzystwa i wybrano na nim zaproponowany przez Założycielkę dziewięcioosobowy Zarząd oraz pięcioosobową Komisję Rewizyjną. W 1912 r. w odezwie wydanej w celu pozyskiwania nowych członków i zebrania funduszów na prowadzenie Zakładu wymieniono szczegółowo zadania, jakie stawiał sobie nowo wybrany Zarząd i na jakie uzyskał zgodę od rządu. "Towarzystwo [...] w myśl art. 2 tejże ustawy, może dla ociemniałych: zakładać i prowadzić przytułki, ochrony i szkoły z wykładowym językiem polskim, warsztaty, biura pośrednictwa pracy, czytelnie, biblioteki, ambulanse, lecznice, szpitale itd. Może również urządzać dla ociemniałych odczyty, koncerty, wycieczki, prowadzić drukarnię, udzielać pożyczek itd., słowem może otoczyć ich opieką rozumną i celową w najobszerniejszym zakresie, rozciągając przytem działalność swoją na całe Królestwo. Urzeczywistnienie, choćby częściowe, zadań tak szeroko zakreślonych, wymagać będzie prócz usilnej pracy, także znacznych środków i o te właśnie Towarzystwo kołatać musi u społeczeństwa. Zwraca się też do wszystkich ludzi dobrej woli z gorącą prośbą o poparcie zamierzeń Towarzystwa." (6) Kim byli pierwsi współpracownicy Róży Czackiej? Ludwika Bentkowska - dawna lektorka Róży Czackiej, która w 1913 r. zawarła z nią umowę o pracę w nowo założonym Zakładzie. Odtąd stała się zaufaną, odpowiedzialną współpracownicą. Należała do bezhabitowego zgromadzenia sióstr Wynagrodzicielek Najświętszego Oblicza (zwanych "obliczankami"), założonego przez bł. o. Honorata Koźmińskiego. Ksiądz Karol Bliziński (1870-1944) - znany działacz społeczny i gorliwy kapłan. Stanisław Bukowiecki (1867-1944) - syn lekarza i powieściopisarki, ociemniały adwokat, w 1916 r. mianowany przez Radę Stanu dyrektorem Departamentu Sprawiedliwości, a w 1917 r. w rządzie Rady Regencyjnej Ministrem Sprawiedliwości. Po odzyskaniu niepodległości został naczelnym prezesem Prokuratorii Generalnej, Centrali dla Obrony Interesów Skarbu. Położył wielkie zasługi w zakresie wychowania nowych kadr w sądownictwie i prokuraturze. Walczył z antysemityzmem. Był przekonań zdecydowanie lewicowych. (7) Bolesław Ryszard Gepner junior (1864-1923) - znany okulista. Antoni Górski (1869-1938), ziemianin, właściciel majątku Wola Pękoszewska w Skierniewickiem, działacz społeczny, brat znanej w kraju Pii Górskiej. Z powodu znacznej ofiary pieniężnej złożonej na cele Towarzystwa zwany był "fundatorem". Aleksander Jackowski - adwokat przysięgły, działacz społeczny. Wanda Krasińska - żona Adama wnuka poety Zygmunta Krasińskiego, przez niego skoligacona z rodziną Czackich, z domu Badenianka, córka Kazimierza Badeniego, premiera w rządzie wiedeńskim w końcu XIX w. Oskar Scheller - adwokat przysięgły i działacz społeczny. Antoni Wieniawski - przemysłowiec, społecznik, członek różnych rad nadzorczych. Rozwój rozpoczętego dzieła zależał przede wszystkim od znalezienia współpracowników posiadających odpowiednie kwalifikacje. Kwestia ta okazała się przez wiele lat trudniejsza do rozwiązania od kłopotów finansowych i lokalowych. W utworzonym w 1908 r. pierwszym zakładzie Róża zatrudniała z początku siostry szarytki z pobliskiego zakładu dla osób z nieuleczalnym kalectwem pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. Opiekowały się podopiecznymi Róży Czackiej i stołowały ich u siebie, lecz miały zbyt wiele własnej pracy, by stale móc służyć pomocą. Toteż około 1911 lub 1912 r. prowadzenie biura i odwiedziny w domach, czyli Patronat, przejęły panie: "ukrytka" Ludwika Bentkowska i bezhabitowa zakonnica Felicja z Rostafińskich Staczyńska, która z polecenia ks. prałata Załuskowskiego zgłosiła się do pomocy. Była to osoba starsza, wykształcona i bardzo wewnętrznie wyrobiona. Róża powierzyła jej też Biuro Przepisywania Książek. Niestety pani Felicja nie mogła poświęcić się całkowicie tej pracy. Dziewczęta otrzymywały w przytułku pełne utrzymanie, prowadzono też z nimi nauczanie początkowe. Założycielka sama uczyła je czytania i pisania systemem Braille'a, opiekowała się nimi, wychowywała, urządzała pogadanki z różnych dziedzin. Uczono je śpiewu, trykotarstwa ręcznego oraz wyplatania koszyków i krzeseł. Dziewczęta ćwiczyły się w zajęciach gospodarstwa domowego. Po raz pierwszy w Polsce sprawa niewidomych została postawiona we właściwy sposób: pracowano nad moralnym i umysłowym podniesieniem poziomu każdej osoby, szkolono w odpowiednim zawodzie, wyrabiano zaradność i samodzielność. Zakład szybko się rozrastał. Zarząd oraz pracownicy Zakładu dowiadywali się o niewidomych w mieście i spieszyli im z pomocą. Wkrótce liczba dziewcząt wzrosła do 20. Koszykarstwa uczył je specjalny instruktor, wyroby zyskiwały powszechne uznanie. W 1912 r. wyroby koszykarskie i plecionki wysłano na Wystawę Rolniczą. W 1912 r. posłano 5 chłopców na naukę do Szkoły Rzemiosł. W styczniu 1913 r. utworzono równie fachowo prowadzony warsztat koszykarski dla mężczyzn oraz dla kilku chłopców, z internatem. Pod koniec roku liczba ich wynosiła już 27. Ponieważ pomieszczenia zakładowe okazały się za szczupłe, część chłopców mieszkała nadal u rodzin. Wszyscy otrzymywali całkowite utrzymanie, wykształcenie ogólne i zawodowe. 15 mężczyzn korzystało z całodziennego posiłku, pokrywano im koszty mieszkania. W 1913 r. powstała regularna szkoła dla chłopców z nauką prowadzoną według klasycznych metod dla niewidomych. Był to pierwszy zakład, w którym uczono pisania brajlem w języku polskim. Zupełną nowością było otwarcie w 1913 r. przedszkola, czyli "ochronki", dla 8 dzieci. Tej ważnej społecznie instytucji nie posiadała jeszcze wtedy Francja. Wszystkie osiągnięcia okupywać przyszło kłopotami lokalowymi. Zakład przeniesiono do większego mieszkania przy ul. Złotej 49; na Dzielnej utworzono przytułek dla 8 starych, niewidomych kobiet. Zarabiały one klejeniem papierowych torebek na zakupy. Pierwsze biuro dla patronatu Róża Czacka urządziła w pałacyku na Nowozielnej. Z czasem przeniosła je do mieszkania Ludwiki Bentkowskiej przy ul. Pięknej 22, potem zaś na ul. Traugutta (wówczas Berga). Umieszczono tam również chłopców niewidomych. Wskutek skarg mieszkańców kamienicy, że widok ludzi pozbawionych wzroku jest dla nich bardzo przykry, raz jeszcze trzeba było dokonać przeprowadzki, tym razem do budynku przy ul. Emilii Plater 7, w końcu biuro wróciło na ul. Nowozielną. Jeszcze większe trudności napotkano w związku z innymi dziedzinami pracy. Ponieważ Zakład na Dzielnej mieścił się w drewnianej ruderze bez wody, a studnia znajdowała się na dziedzińcu, przeniesiono dziewczęta na Złotą 76, gdzie umieszczono je na III czy IV piętrze. Staruszki pozostały aż do 1917 r. na dawnym miejscu. Na Złotej urządzono założone w 1911 r. przedszkole z kilkorgiem dzieci. Róża Czacka napisała, że na początku miała tylko jedną płatną sekretarkę i nawet z nią miała kłopoty. Nie wiemy, jak długo ss. szarytki zajmowały się przytułkiem, prawdopodobnie w 1912 r. opiekę nad nim przejęła Ludwika Bentkowska. Róża Czacka poznała poziom wykształcenia i kultury ogólnej dorosłych niewidomych we Francji. Zdała sobie sprawę z faktu, że na razie w Polsce nie znajdzie wystarczającej liczby niewidomych, nadających się do podobnej współpracy. Później napisała: "Największą trudnością od początku było [...] znalezienie współpracowników [...]. Dla zapewnienia tych współpracowników od roku 1910 myślałam o sprowadzeniu dla opieki nad kobietami i dziećmi niewidomymi Sióstr Niewidomych św. Pawła. Gdy jednak zetknęłam się z nimi w roku 1911, w ich zakładzie w Paryżu, zdałam sobie sprawę, że nie odpowiadałyby warunkom i potrzebom [...]. Rozumiejąc, że opieka nad nimi [niewidomymi] wymaga fachowego przygotowania i reguły życia zakonnego dostosowanej do potrzeb tej pracy, zaczęłam myśleć o powołaniu specjalnego Zgromadzenia." (8) Działalność Towarzystwa zmierzała ku uświadomieniu opinii publicznej problematyki niewidomych, nieznanej nawet w kołach polskiej inteligencji. By tę sprawę przybliżyć, zaczęto wydawać odezwy i broszury, urządzano wykłady, kwesty i wenty, czyli kiermasze na potrzeby rozwijającej się placówki. Rozwijał się Patronat mający na celu otwartą opiekę nad niewidomymi i ich rodzinami. Członkowie Towarzystwa odwiedzali niewidomych w domach, starców i chorych otaczali staraniem, wspierali materialnie rodziny ociemniałych, uczyli matki metod wychowania niewidomych dzieci, zdolnym do pracy pomagali w rehabilitacji. Wpajali wszystkim myśl, że pozbawiony wzroku człowiek może być czynny, użyteczny i wartościowy. O rozroście Patronatu wymownie świadczą cyfry: w 1912 objął 55 rodzin, w następnym roku 110. W 1914 r. Towarzystwo udzieliło pożyczki w wysokości 150 rubli niewidomemu muzykowi na wydanie drukiem jego utworów. W tym samym roku 112 niewidomych osób korzystało ze stałego miesięcznego skromnego zasiłku. W 1914 udzielano opieki 64. niewidomym w Zakładzie i 43. w Patronacie. W 1913 r. po raz pierwszy urządzono kolonie letnie dla dziewcząt i małych dzieci we dworze majątku Osobne, a w następnym roku w wynajętym domu w Otwocku pod Warszawą. Na prośbę ks. Karola Blizińskiego Towarzystwo objęło opieką założony przez niego przytułek dla starców niewidomych w Żyrardowie. Ze względu na znaczną odległość zajmowanie się nim było trudne i w 1914 r. przekazano przytułek osobnemu towarzystwu. Utworzone z inicjatywy Róży Czackiej Biuro Przepisywania Książek pracowało sprawnie. Wiele osób dobrej woli nauczyło się pisma Braille'a i do 1913 r. przepisano 248 dzieł w 427 tomach. Dzięki temu rosła Biblioteka Brajlowska, z której korzystało coraz więcej niewidomych. W czarnodruku ukazało się wtedy tłumaczenie cennej książki Maurice'a de la Sizeranne'a Niewidomy o niewidomych. Świadczy to o wadze, jaką przykładała Róża Czacka do spraw tyflologicznych. Warto w tym miejscu zacytować jej własne słowa: "Dzieło [...] powstawało [...] w realnych trudnościach [...]. Nie było ono przystosowane do z góry powziętych formuł, ale formy jego tworzyły się pod naciskiem konieczności życiowych. Tym tłumaczy się jego specjalny charakter, nie dający się zamknąć w ramy żadnego szablonu." (9) Pierwotnie Róża Czacka zamierzała ograniczyć działalność do utworzenia w Polsce organizacji podobnej do Stowarzyszenia Valentina Hauy; jednak odmienność polskich warunków skłoniła ją do tworzenia czegoś zupełnie innego, i wyzwalając jej twórczą energię. Wszystko w dużej mierze uzależnione było od materialnego zaplecza. Utrzymanie Zakładu kosztowało bardzo dużo. Róża Czacka początkowo korzystała ze spadku po stryju, kardynale Włodzimierzu. Zrezygnowawszy z przypadającej części z działów rodzinnych po ojcu, przyjęła od braci należną sumę tytułem posagu. Spłacał ją Tadeusz, który otrzymał w spadku Koniuchy, ale nie trwało to długo - bo zaledwie do 1915 r.; zaraz po wojnie spłacanie ustało, gdyż majątek został zdewastowany. Więcej pieniędzy łożył na Zakład Stanisław Czacki z Porycka, który później opłacał siostrze utrzymanie, podróże w celach naukowych i pobyty w szpitalu. Matka, jak wspomniałem, wspierała ją 30. rublami miesięcznie. Róża była właścicielką znacznych sum na hipotekach, lecz miała trudności z ich odzyskaniem. Zamożni krewni lub znajomi dawali też większe ofiary. Członkowie Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi zorganizowali publiczną kwestę pod nazwą "kwiatek" lub "czterolistna koniczynka"; ofiarodawcom wręczano odznakę z takim właśnie znakiem. Praca uświadamiająca społeczeństwu problemy niewidomych oraz działania Róży Czackiej i jej współpracowników zaczęły przynosić owoce. Społeczeństwo warszawskie stawało się coraz hojniejsze i w 1912 r. zebrano pokaźną sumę 3 tys. rubli. W przededniu wybuchu "wielkiej wojny" zbiórka ta pokrywała 30-50% wydatków Towarzystwa. Oryginalną anegdotę na temat finansów przytacza Helena Makowiecka. Kiedyś w pałacyku na Zielnej na parterze grano w karty. Nagle do pokoju Róży wpadł jej brat Stanisław, mówiąc, że da ofiarę na zakład, ale pod warunkiem, iż wymówi ona jakieś ordynarne słowo. Róża odmówiła, brat wrócił do grających, którym zaimponowała postawa jego siostry i być może uświadomiła nietakt; Stanisław wręczył siostrze później całą wygraną z tego wieczoru. Stałe kłopoty lokalowe skłoniły Zarząd Towarzystwa do szukania własnej posesji z zabudowaniami. Róża Czacka wyraźnie zaznaczyła, że sytuacja materialna Towarzystwa tylko w pierwszym roku zapewniła mu niezależność. W następnych latach magistrat miasta Warszawy dawał subwencję, a liczba członków Towarzystwa wzrosła z 73 do 235. W końcu otrzymano z zapisu testamentowego 3 morgi gruntu (ok. 1,68 ha) w podwarszawskich Gołąbkach. Ziemię tę oddano w dzierżawę i na razie nie ponawiano prób zakupu zabudowanego terenu. Pewien dochód zaczęła przynosić sprzedaż wyrabianej przez niewidomych galanterii koszykarskiej, dając dowód polskiemu społeczeństwu, że i ociemniali potrafią zarabiać. Helena Makowiecka opowiada, jak wyglądał codzienny rozkład zajęć jej pani. Od 9.00 do 12.00 pracowała u siebie w biurze. Tam też odbywały się wszystkie narady i sesje członków Towarzystwa. Dziwić nas może jedynie fakt, że w lecie i na jesieni 1914 r. bardzo długo przebywała u braci na Wołyniu. "W listopadzie [1914] hrabianka Róża wróciła do Warszawy", pisze jej towarzyszka. (10) Wyjaśnienie, jak się wydaje, można znaleźć we fragmencie korespondencji Matki Czackiej z 1935 r. z A. Marylskim. Przemęczony popadł w stan wyczerpania graniczący z depresją. Matka pocieszała go, pisząc, że sama kiedyś przechodziła podobny stan. Postawił ją wtedy na nogi wolny od wszelkich obowiązków kilkumiesięczny pobyt na wsi, u brata w Koniuchach. Musiało to być w 1914 r. Równocześnie z wytężoną pracą społeczną rozwijało się życie wewnętrzne Róży. Jej dążenie do coraz ściślejszego kontaktu z Bogiem wyraźnie zarysowuje się we wspomnieniach najbliższych z otoczenia. Helena Makowiecka przytacza na ten temat pewien znamienny fakt. "Hrabianka miała zwyczaj chodzić na prymarię, a mnie to trochę nie dogadzało ze względu na ranne wstanie i nieraz mówiłam [...], że tylko kucharki chodzą na prymarię, a hrabianka mogłaby chodzić na 8.00 albo na 9.00. Jednego wieczoru powiedziałam więc hrabiance, że nazajutrz na prymarię nie pójdę, bo jestem niewyspana. Nic na to nie powiedziała, wstała rano, wzięła żonę szwajcara [odźwiernego] i poszła do kościoła. A ja wstałam sobie o wpół do ósmej i poszłam do pokoju hrabianki. Patrzę - wyszła. Myślę sobie: "Będzie zły humor pewnie u hrabianki i okaże mi niezadowolenie, ale i ja potrafię". Kiedy hrabianka wróciła, ja poszłam z miną nadąsaną jeszcze do niej. Uderzył mnie jej widok od razu. Była tak miła, tak uprzejma, nawet cienia nie dała mi poznać jakiegoś najmniejszego niezadowolenia - biło od niej takim jakimś Bożym majestatem i niezwykła dobroć i słodycz odbijała się na twarzy, że ja stanęłam po prostu zdumiona. Nic równego nie widziałam jeszcze. Czułam, że Boga z sobą przyniosła. I to była chwila mego zwrotu do Boga, jakby nawrócenie. Bo Boża dobroć idąca od hrabianki tak mię poruszyła, że poszłam do swego pokoju i ogromnie zaczęłam płakać... Od tej chwili z wielką chęcią chodziłam już na prymarię i zapragnęłam częstszych spowiedzi, żeby móc częściej przyjmować Pana Jezusa." (11) Dodajmy, że Helena Makowiecka z czasem wstąpiła do Zgromadzenia. Już wcześniej Komunia św. była najważniejsza dla Róży; około 1905 r. jak co dzień wybierała się do kościoła, lecz matka ze względu na zimną i słotną pogodę nie pozwoliła jej. Gdy rano przyszedł do niej ojciec na dzień dobry, zastał ją zapłakaną. Gdy dowiedział się o powodzie jej smutku, wybiegł z pokoju, kazał zaprząc konie, zawiadomił służbę i wkrótce przywiózł kapłana z Panem Jezusem. Róża była bardzo wzruszona dobrocią i szybkością działania Ojca. Kiedyś Róża Czacka, już ociemniała, poszła do kościoła w towarzystwie pokojówki, młodej i roztrzepanej dziewczyny. Przy przejściu przez ulicę nadjechały nagle z przeciwnych stron powóz i dorożka. Pokojówka ze strachu uciekła, zostawiając swą niewidomą panią na jezdni. Koń dorożkarza kopnął Różę tak silnie, że upadła. Przyniesiono ją do pałacu, a policja wzięła numer dorożkarza. Zjawił się wkrótce zrozpaczony, bojąc się, by mu nie odebrano prawa jazdy. Wówczas Róża kazała mu wręczyć 3 ruble (to była duża suma w owym czasie) i powiedziała, że nic mu nie zrobią, gdyż ona żadnych pretensji nie wniesie. (12) Kolejna relacja ukazuje siłę wewnętrzną i miłość Róży Czackiej do przyjaciół. Prawdopodobnie począwszy od 1912 r. Róża co roku wyjeżdżała na kurację do Marienbadu, gdzie zatrzymywała się u sióstr prowadzących szkołę, a latem wynajmujących pokoje kuracjuszom. Przybyła tam również siedemnastoletnia Helenka Skrzyńska z matką, córka właścicieli ziemskich ze wschodniej Galicji. Nastolatka nie gustowała w rozmowach starszych pań, z którymi matka spędzała czas, i czuła się bardzo osamotniona. Jak to bywa w szkolnym budynku, wszystkie pokoje otwierały się na korytarz. Helenka zatrzymała się kiedyś przy otwartych drzwiach od pokoju, w którym ujrzała Różę Czacką siedzącą przy stole i wyszywającą jakąś serwetę czy obrus. Robiła to z wielką zręcznością. Była doskonale zrehabilitowaną niewidomą, podróżującą bez przewodniczki, tylko ze swą nieodłączną laseczką. Całe dnie spędzała, wykonując jakąś ręczną robótkę. Usłyszawszy w progu kroki młodej dziewczyny, zaprosiła ją do siebie i rozpoczęła rozmowę. Przypadkowe spotkanie stało się początkiem trwałej przyjaźni, mimo dużej różnicy wieku. W następnym roku, w tymże samym Marienbadzie, przyjaźń jeszcze bardziej się pogłębiła. Przerwał ją wybuch pierwszej wojny światowej i dzieląca Królestwo od Galicji linia frontu. Upłynęło 10, a może 12 lat. Około 1926 r. Helenka, już teraz zamężna osoba i matka dwojga dzieci, będąc w Warszawie zapragnęła odwiedzić drogą jej osobę. O Matce Czackiej i jej Dziele wiele się już wtedy w Polsce mówiło, toteż Helena wybrała się do Lasek. Zadzwoniła do furty i poprosiła, by siostra odźwierna zapytała, czy Matka przypomina sobie dawną znajomą i czy pozwoli się odwiedzić. Wkrótce znalazła się w jej pokoju. Matka, uściskawszy ją, zrobiła łagodny wyrzut: "Jak mogłaś przypuścić, że o Tobie zapomniałam? Przez te wszystkie lata co dzień się za Ciebie modliłam, a jak dowiedziałam się, że wyszłaś za mąż i masz dzieci, to jeszcze za twego męża i za nie." (13) I jeszcze jedno zdarzenie, opisane przez siostrzenicę Zofię Kulwieciową: "Gdy wieczór przychodził, Ciocia była ogromnie zmęczona, siadała do maszyny i zapisywała wydatki domowe na Zielnej, które prowadziła p. Helena [Makowiecka], a potem Ciocia zapisywała wszystkie wydatki Zakładu. Fenomenalną miała pamięć. Otóż pamiętam, raz Ciocia zbliżyła się do pianina, otworzyła... zagrała kawałek impromptu Chopina i urwała, pomimo że prosiłam o dalszy ciąg. Wstała, zamknęła na klucz klawiaturę... kluczyk odpięła od pęczka innych, potrzebnych codziennie, i schowała do biurka, mówiąc, że już nigdy więcej nie otworzy, bo i z tego należy się ofiara Panu Bogu dla ociemniałych. I już pianino na zawsze zamilkło". A czym była dla Róży gra na fortepianie, dowiadujemy się z wypowiedzi tej samej siostrzenicy. "Ciocia w swoim pokoju miała pianino, na którym grywała czasem i to tylko rzeczy poważne, najwięcej Chopina, ale jak grała cudownie - trudno opisać. Nigdy Ciocia przy ludziach nie otwierała fortepianu, tak że mało kto wiedział, że w ogóle grywa. Wiedziałam, że to jest jej największą przyjemnością, najmilszą rozrywką." (14) Oddanie się całą duszą pracy społecznej pociąga za sobą czasem niebezpieczeństwo przeceniania w niej własnej roli lub dostrzegania tylko dobra instytucji charytatywnej i niekiedy zatraca się pamięć o potrzebach ludzi, dla których te instytucje powstały. Dla Róży Czackiej człowiek był najważniejszy, z pełnym zrozumieniem i ciepłem podchodziła do wszystkich. Wyrzekała się siebie na co dzień. Wymowne są na ten temat wspomnienia drugiej siostrzenicy, Teresy Karnkowskiej: "Po ukończonych naukach wyjeżdżałam niejednokrotnie do Babci [Zofii z Ledóchowskich Czackiej - M. Ż.] w Warszawie, na Zielnej. Tu zetknęłam się prawdziwie z Ciocią Rózią jako "świeżo upieczona" osóbka, z Jej wielką dobrocią i jasno patrzącym rozumem. Stawiałam wówczas pierwsze kroki w świecie ówczesnego high life'u; bale i rauty, "jourki" (z franc. dnie stałych przyjęć) porwały mnie w szereg wrażeń. Zrozumieniem serdecznym i udziałem w nowych moich przeżywanych wrażeniach Ciocia zdobyła me zaufanie i codziennie do niej po każdej rozrywce biegałam ze zwierzeniami. Ciocia w swym pokoju czekała; pytała o każdy szczegół mych wrażeń, ręką nawet "oglądając" moje suknie... Z zaufaniem mówiłam wszystko, znajdując w każdej chwili wesoły uśmiech zrozumienia, wskazówki i zachęty, które orientowały zawsze moją duszę wzwyż." (15) Róża sama dobrze czuła się kiedyś w świecie rautów, znała już ich znikomą wartość, ale nie pouczała siostrzenicy; otaczała ją cichą serdecznością i miłością, dyskretnie ukierunkowując. 2. Róża Czacka w czasie pierwszej wojny światowej Na wstępie przypomnę kilka szczegółów z sytuacji Polski w tym czasie. Wojna między Niemcami i Austrią a Francją oraz sprzymierzoną z nią Rosją rozpoczęła się od razu na dwóch frontach: zachodnim i wschodnim, a z czasem rozszerzyła na fronty południowe: włoski, bałkański i turecki. Głównym terenem walk frontu wschodniego stała się Polska. We wszystkich trzech armiach państw zaborczych służyli Polacy, niejednokrotnie biorąc udział w walkach przeciw sobie. W sierpniu 1914 r., gdy Niemcy błyskawicznym uderzeniem zamierzali zająć Paryż, sprzymierzona z Francją Rosja dokonała dywersji, wkraczając do Galicji i Prus Wschodnich. Wojska rosyjskie w krótkim czasie odrzuciły armię austro-węgierską aż pod Kraków i dopiero zwycięstwo Niemców w Prusach, pod Tannenbergiem, powstrzymało dalszy pochód wojsk carskich. Na razie front ustabilizował się na ziemiach polskich. Wiosną 1915 r. w ataku pod Gorlicami państwa centralne przełamały front rosyjski i armia rosyjska na całej linii zaczęła się cofać. Wycofujący się w lecie 1915 r. z Warszawy, a potem z granic Królestwa Polskiego, Rosjanie ewakuowali większość ruchomego majątku przemysłowego i bankowego oraz tabor kolejowy. Wywozili w głąb Rosji całe fabryki i pracowników wraz z rodzinami. Uprowadzali ludność wiejską wraz z dobytkiem, palili dwory i zabudowania folwarczne. Ogółem wywieźli wówczas z Królestwa i Galicji, w okropnych warunkach, ok. 800 tys. Polaków. W Rosji znalazł się wkrótce pełny ich milion, nie licząc 600 tys. mężczyzn wcielonych do armii. Front ustabilizował się ostatecznie na linii Zatoka Ryska - Pińsk - Tarnopol. Wschodni Wołyń pozostał w rękach rosyjskich. W 1917 r. powstała w Kijowie Centralna Rada Ukrainy, która w styczniu 1918 r. ogłosiła oderwanie od Rosji, a w lutym tego roku podpisała w Brześciu Litewskim odrębny traktat pokojowy z Niemcami. Na Ukrainie zawrzało, kiedy z Armią Ochotniczą Ukraińską i oddziałami ukraińskich atamanów wszczęła walkę Armia Czerwona. Zapanował terror. Zdarzenia wojenne miały doniosły wpływ na dalsze losy Róży Czackiej. Co roku w lecie wyjeżdżała na parę tygodni do braci na Wołyń. W 1915 r. w czerwcu Róża wybrała się w towarzystwie nieodstępnej Heleny Makowieckiej do Koniuch, na pierwszą Komunię św. bratanka, syna Tadeusza. Od blisko roku toczyła się wojna i front przecinał Polskę z północy na południe. Niebawem Niemcy mieli zająć stolicę, na razie jednak na to się nie zanosiło, na Wołyniu zaś o wojnie w ogóle nie było słychać. W połowie lata Rosjanie jednak rozpoczęli ewakuację. Pewnego dnia do Koniuch i Porycka zajechał oddział Kozaków. Mieszkańcy wsi i obu wspomnianych dworów musieli w pośpiechu pakować rzeczy na wozy i wyjeżdżać na Wschód, w nieznane. Zdarzenia, które potem nastąpiły, miały tak decydujący wpływ na dalsze losy Róży, że można je porównać jedynie z chwilą utraty przez nią wzroku. Róża Czacka w 1915 r. po raz pierwszy zetknęła się bezpośrednio z losem setek ludzi pozbawionych dachu nad głową, wygnanych z własnego kraju, nie mających środków utrzymania. Przytoczę barwne opowiadanie Heleny Makowieckiej: "Dnia 15 czerwca 1915 r. wyjechaliśmy do Koniuch. W parę tygodni moc kozaków przyjechało do Koniuch, na czele z jakimś starszym i kazano nam wyjeżdżać zaraz z majątku. Naturalnie że hrabiostwo byli przygotowani na to i rzeczy cenne zapewne były już pochowane. Zajęli zaraz cały dom. Hr. Tadeusz kazał wszystkim oficjalistom, ekonomom, fornalom brać konie i furmanki, jakie się dało i wyjeżdżać. Każda rodzina pakowała się, dostawała furmankę i wyjeżdżała. Tak wyjechała cała karawana około 30 furmanek i nasze rzeczy też. Potem kilka powozów. Konie powozowe były prześliczne. Do Porycka nie wstępowaliśmy, bo tam taki sam wyjazd się odbywał. Pojechaliśmy do majątku hr. Ledóchowskiego w parafii Jałowicze, gdzie później Matka Czacka przebywała razem z siostrami w klasztorku podominikańskim, który jej ofiarował biskup Dubowski, ale na krótko. W tym majątku byliśmy kilka tygodni, bo i stamtąd kozacy nas wypędzili. Kilka tygodni byliśmy pod gołym niebem. Nocowaliśmy w lasach, w powozach - nie bardzo było co jeść, tak że ja biegałam do jakichś chat, aby kupić trochę chleba i kartofli. Rozpalało się ogień w polu i piekło się kartofle. Jeżeli woda była dobra, to szczęście, ale czasem bywało tak, że się zagotowało, zaparzyło herbatę i nawet osłodziło i trzeba było wszystko wylać, taka straszna była woda. Jeżeli trafiliśmy na jakieś miasteczko, to w żydowskim zajeździe nocowało się; na drugi dzień coś się więcej gotowało, pożywiało, konie odpoczęły i znów w drogę. Najwięcej było zmartwienia z dziećmi p. Tadeusza - przyzwyczajone do wygód, a tu wszystkiego brakowało." (16) Róża wiele się w czasie tej podróży nauczyła. Mimo twardego wychowania w dzieciństwie, z czasem przywykła do komfortu, nawet luksusu. Jeśli chodząc po zaułkach stolicy stykała się z nędzą ludzką, to zawsze jednak wracała do swego pałacyku, gdzie była obsłużona i na niczym jej nie zbywało. Wojna stawała się coraz bardziej okrutna, a losy ludzi tragiczne. Nie można było liczyć na to, że świeżo założone zakłady w Warszawie przetrzymają zawieruchę. Róża obawiała się, że obsada jest niewystarczająca, że pracujący dorywczo i słabo wyszkolony personel nie potrafi zająć się samodzielnie wychowaniem i rewalidacją niewidomych. Tymczasem Helena Makowiecka wspomina: "Bardzo było przykre wrażenie przejeżdżać przez wioski i miasteczka, domy i chaty pozamykane, a sznury wozów na szosie; jak nasze konie wjechały między te wozy, nie mogąc prędko się ruszyć, stawały dęba, zaczepiły o jakiś wóz chłopski, który się wywrócił. Chłopi, rozjuszeni tym, zaczęli okładać batami konie i wszystkich. Hr. Ledóchowski skoczył na kozioł pierwszego powozu, schwycił lejce od stangreta i skierował konie na pole, i to nas uratowało, bo ziemia grząska, ciężko było koniom jechać i zwolniły. Szaro się już robiło i nowy strach: bomby z góry leciały i powozy się pogubiły. Każdy się bał, czy w drugi powóz jakiś pocisk nie trafił. Po kilku wiorstach pierwszy powóz stanął i czekał na następne. Dopiero policzyliśmy się, czy wszystkie powozy i wszystkie osoby są. Całą noc spędziliśmy w powozach, aby dać koniom odpocząć i samym ochłonąć ze strachu. Oficjaliści, fornale i cała służba pojechali bocznymi drogami i zupełnie śmy się zgubili. [...] Myśmy się tak tułali pewnie parę tygodni, zanim dojechaliśmy do Żytomierza, (17) a wszystkie furmanki przyjechały dopiero w 3 czy 4 tygodnie później. W Żytomierzu stanęliśmy już w porządnym, polskim hotelu. Miejsca było dosyć, gdyż z Żytomierza też uciekali i życie nie było drogie i tam z hrabianką przebyliśmy 3 lata od 1915 do 1918 r." (18) We wspomnieniach Makowieckiej brak daty przybycia do Żytomierza, lecz można, sumując jej poprzednie wypowiedzi, określić przyjazd na koniec sierpnia, wrzesień, bądź październik 1915 r. Po przebyciu długiej, liczącej ok. 300 km, trasy podróżni dotarli do Żytomierza, stolicy guberni wołyńskiej, mającej połączenia kolejowe z Polską i Kijowem. Znajdowała się tu również siedziba biskupa łucko-żytomierskiego, któremu podlegało w trzech sąsiadujących ze sobą guberniach ok. milion katolików, przeważnie Polaków. Samej "szlachty" - jak jeszcze wówczas się mówiło - liczono w mieście cztery tysiące i to wskazuje, że miasto zachowało wiele cech polskości. Co więcej, żywe tu były tradycje działalności wielkiego pradziada Tadeusza Czackiego. W Żytomierzu rodzeństwo się rozłączyło i bracia powędrowali do swego majątku Borszcze k. Odessy. Różę odstraszała perspektywa oddalenia posiadłości od najbliższego kościoła o 16 km i została. Na miejscu miała katedrę, kościół seminaryjny i kilkunastu duchownych. "Do kościoła z hotelu mieliśmy zaledwie kilkanaście kroków. Kościół był seminaryjny, więc bywało dużo Mszy św. Hrabianka na drugi dzień poszła do spowiedzi i od razu trafiła na ks. Krawieckiego" - pisze H. Makowiecka. (19) Osłabiona duchowo i spragniona Boga zaczęła od szukania sił i pociechy w kościele. Spotkanie w konfesjonale światłego kapłana okazało się znakiem Opatrzności. Żytomierz był w imperium rosyjskim jedyną poza arcybiskupstwem w Mohylewie diecezją rzymskokatolicką, posiadającą swego ordynariusza i seminarium. Ks. prof. Władysław Krawiecki należał do kapłanów o solidnej, choć nieco staroświeckiej formacji. Kierował tercjarstwem franciszkańskim, opiekując się zarówno męskimi, jak i żeńskimi członkami III Zakonu Świętego Franciszka. Praktykował sam prawdziwe ubóstwo, otaczał opieką ubogich oraz parę sierocińców. Wiele czasu spędzał w konfesjonale, utrzymywał dobre stosunki z prawosławnymi. "W kilka tygodni - wspomina H. Makowiecka - dano nam znać, że przyjechały furmanki hr. Czackiego. Myśmy myśleli, że wszystko już zginęło, posłano zaraz po te rzeczy i wszystko było w największym porządku - kufry, kosze, paczki. Nic nie zginęło, pomimo tylu nieszczęść i niebezpieczeństw. Hrabianka dała zaraz pieniądze, aby kupić pieczywo, wędliny, herbatę itp. i ja dwoma dorożkami z tym wszystkim [pojechałam] do baraków za miasto, gdzie oni [służba z Koniuch] się zatrzymali. Kiedy wjechałam i zobaczyłam taką straszną nędzę, to się rozpłakałam. Dzieci brudne, niemyte, nieczesane od paru miesięcy i wygłodzone - dużo też wymarło w drodze. Chciałam, żeby najpierw się pomyli, ale nie mogłam dać rady, tak się wszystko rzuciło na jedzenie, że jedno drugiemu z rąk wyrywało. Po zaspokojeniu pierwszego głodu pomogłam im dzieci myć i czesać i to mi zabrało cały dzień. Wróciwszy wieczorem opowiedziałam hrabiance, w jakiej nędzy ich zastałam. W kilka tygodni przenieśliśmy się na ul. Cmentarną do domu jakiegoś ukrytego zgromadzenia. Ojciec Krawiecki często odwiedzał hrabiankę - był w Żytomierzu bardzo szanowany i ceniony przez wszystkich. Był magistrem teologii, sędzią konsystorza i profesorem dogmatyki. Nie wiem, skąd dowiedzieli się biedni o przyjeździe hrabianki do Żytomierza i drzwi się nie zamykały od przychodzących z prośbami. Hrabianka nie tylko dawała jałmużnę, ale wprost sypała - rubel - dwa, trzy. Prócz tego najbiedniejsi tercjarze, których spis miał ojciec Krawiecki [...], dostawali miesięczną pensję, a szczególnie jedna kaleka krawcowa dostawała stale po 15 rubli. To wszystko szło przez ręce ojca Krawieckiego. Prócz tego hrabianka posyłała mnie jeszcze do niej, by prócz tej pensji zobaczyć, co jej najwięcej potrzeba - [wtedy] kupowałam to i zanosiłam jej. Ona mi opowiadała, że o. Krawiecki przynosi jej co miesiąc pieniądze, ale ona nie wie od kogo, a zapytany powiedział jej, żeby się bardzo modliła za tę dobrodziejkę. Widząc, jak hrabianka sypie pieniędzmi, odważyłam się raz powiedzieć: "Panna hrabianka tu sypie pieniędzmi, a nasz Zakład może nie ma chleba". Odpowiedziała mi na to: "Ile razy tu daję biednym, proszę Pana Jezusa, aby to oddał moim ociemniałym w Zakładzie"." (20) Opieka nad ubogimi i stosunki towarzyskie z osobami wysiedlonymi z Wołynia nie wypełniały czasu Róży Czackiej. Miała do przemyślenia zasadniczą decyzję, dotyczącą przyszłości podjętego przez nią Dzieła. Zdając sobie sprawę z niedoskonałości prowadzenia zakładów przez osoby związane tylko kontraktem pracy, zdecydowała się na założenie nowego zgromadzenia zakonnego. W tym celu sama najpierw musiała stać się zakonnicą. Po latach realizowały się jej plany z 1898 r. Nie wiemy, po ilu miesiącach zwierzyła się ze swojego zamiaru ks. W. Krawieckiemu, który szybko zorientował się w poziomie życia wewnętrznego swej penitentki. Gdy zwróciła się do niego z prośbą o kierownictwo duchowe, zażądał, by wycofała się z działań dobroczynnych, a skoncentrowała na życiu wewnętrznym. Ułożył dla niej regulamin dnia, przygotowujący do życia zakonnego. To wszystko nastąpiło po lepszym wzajemnym poznaniu, a zarazem stanowiło dowód, że Róża umie czekać, nie spieszyć się z podejmowaniem decyzji. Najważniejsze było to, że spotkała właściwego człowieka. W dniu 19 listopada 1916 r. pod jego kierunkiem rozpoczęła nowicjat tercjarski, idąc śladami św. Franciszka z Asyżu. "Mniej więcej po roku pobytu w Żytomierzu - pisze H. Makowiecka - hrabianka wpisała się do tercjarstwa, a ja w parę miesięcy potem. Te trzy lata spędzone w Żytomierzu hrabianka nazywała "trzyletnie rekolekcje". Życie hrabianki układało się tak: rano od Prymarii byłyśmy najczęściej na wszystkich Mszach - mniej więcej do godz. 9.30 albo do 10.00, potem śniadanie, czytanie duchowne zalecone przez ks. Krawieckiego do 12.00, potem Anioł Pański, do [godziny] pierwszej wolny czas, o pierwszej obiad, potem spoczynek, potem czytanie, 3.30 po południu był podwieczorek, spacer, adoracja w kościele, 6.30 była kolacja, wspólny pacierz i spoczynek. Jeszcze bywały, choć rzadko, wizyty, które potem hrabianka skasowała zupełnie. Często miewała rekolekcje pod kierownictwem ks. W. Krawieckiego, z czego i ja korzystałam. Może w półtora roku potem wyprowadziłyśmy się na ul. Teatralną. Tam były dwa pokoje z kuchnią: jeden duży z balkonem, a drugi mały. Zdziwiło mnie to, że hrabianka obrała sobie mały pokoik. Kazała zaraz na drugi dzień kupić prosty, drewniany tapczan, zgrzebne płótno na siennik i już bez poduszki, bez kołdry, bez prześcieradła (pod głowę zwijała sobie mały szalik), a przykrywała się kocem bez prześcieradła. Ten pokoik był przedzielony szafą, gdzie się myła i prała swoją bieliznę (balię stawiało się na podłodze - ponieważ z powodu choroby nerek nie mogła się nachylać - klęcząc na podłodze prała), a wyciągając jakąś sztukę bielizny, pytała się, czy już czysta. Tak mi żal było, jak musiałam powiedzieć, że niedostatecznie czysta, bo widziałam, jak ją to męczy, choć nigdy o tym nie mówiła. Już przestała chodzić w jedwabiach i zamiast pięknej bielizny uszyłam kilka koszul z prostego, grubego płótna, wybrała sobie stary, najgorszy kostium, który był już przeznaczony do oddania biednym, przepasała się sznurem i tak już chodziła świątek i piątek. Jadała już na prostej, glinianej miseczce bez nakrycia stołu, blaszaną łyżką - pożywienie było o wiele skromniejsze, jak przedtem, ale tylko dla niej. Hrabianka chciała się na tym nowym mieszkaniu stołować, ale już zaczynała się drożyzna, tak że za dwa obiady zapłaciła 6 rubli, więc ja zaproponowałam, czy nie lepiej, żeby gotować w domu, ponieważ jest kuchnia. Nawet kilka obiadów zrobiłam sama. Przyprowadzałam hrabiankę do kościoła, byłam na jednej Mszy, zostawiałam ją w kościele, szłam do miasta po zakupy, potem wstępowałam do kościoła po hrabiankę i wracałyśmy do domu. Hrabianka sama brała ode mnie koszyk i niosła do domu, pomimo że nie chciałam dać, ale kazała. I tak miałyśmy za jakieś 1,50 rb bardzo porządny obiad, ale że mi to dużo zabierało czasu, więc hrabianka wzięła kucharkę Piotrusię, tercjarkę. Już wtedy wspólnie odmawiałyśmy officium, tylko inne jak dzisiaj. Było już więcej rozmyślania, czytania duchowego, adoracji." (21) Matka Elżbieta nie lubiła mówić o sobie. Gdy w 20 lat później opracowała historię swego Dzieła, tak ważny okres pobytu w Żytomierzu zamknęła w kilku zdaniach. "W roku 1915 wyjechałam na kilka tygodni na Wołyń, do mojej rodziny i tam zostałam odcięta od Warszawy przez działania wojenne". Zaraz przeszła do istoty rzeczy. Całą uwagę skupiła na powołaniu do założenia zgromadzenia poświęconego pracy z niewidomymi. "Nie chcąc być pozbawioną możności bywania w kościele, nie pojechałam z bratem moim na Podole, lecz zatrzymałam się w Żytomierzu, gdzie spędziłam 3 lata, przygotowując się do życia zakonnego. Pod kierunkiem św. pamięci księdza profesora Krawieckiego odbyłam nowicjat, który zaczęłam 19 listopada 1916 r., 19 marca 1917 r. złożyłam pierwsze śluby; w roku 1917 z myślą o przyszłym zgromadzeniu przywdziałam za pozwoleniem łucko-żytomierskiego biskupa habit III Zakonu Świętego Franciszka. Charakterowi mojemu nie odpowiadał rodzaj życia w zakonie ukrytym. Habit miał jeszcze dla mnie tę dobrą stronę, że zwalniał mnie od obowiązków towarzyskich, ułatwiał życie w ubóstwie, oddanie się całkowicie służbie Bożej i uczynkom miłosiernym. W sierpniu tegoż roku złożyłam śluby wieczyste." (22) Na szczęście opowiadanie Matki uzupełnia relacja jej towarzyszki o uroczystości z dnia 19 listopada 1917 r.: "... była Msza św. w pałacu biskupim z błogosławieństwem dla hrabianki biskupa Dubowskiego, (23) potem w domu było poświęcenie habitu i obłóczyny, których dokonał Ojciec Krawiecki. Obłóczyny odbyły się przed małym ołtarzykiem w pokoju hrabianki, na którym był św. Franciszek i paliła się zawsze lampka: otrzymała imię zakonne siostry Elżbiety. I tak już kazała się nazywać. Jeżeli się omyliłam i powiedziałam "hrabianka", kazała mi odmawiać akty strzeliste za pokutę i dla pamięci." (24) Na tę uroczystość zjechali obaj bracia: Stanisław przebywający wówczas w Kijowie i Tadeusz z Borszcz. Prócz Heleny Makowieckiej więcej świadków nie było. Tak skromnie dokonał się obrzęd, który w przyszłości miał wydać przebogate i ogromne plony. Widok zakonnicy na ulicach Żytomierza intrygował przechodniów. "Kiedyś idąc do kościoła vis h vis nas szły dwie panie. Jedna do drugiej półgłosem mówiła: "Patrz, jaka to uduchowiona postać, co za spokój na twarzy". Innym razem znów spotkałyśmy trzech panów. Jeden z nich był starzec; wskazał ręką na s. Elżbietę i powiedział: "To potomek wielkiego rodu". Ja raz rozmawiając z s. Elżbietą mówiłam, że będąc świecką osobą, była zawsze bardzo strojną, elegancką i dystyngowaną. A s. Elżbieta odpowiedziała mi na to: "Całe życie uczyli mnie nosa zadzierać, a teraz sama muszę się uczyć nos spuszczać"." (25) Pod koniec 1917 r. rewolucja bolszewicka dotarła na Ukrainę. Grasowały bandy, oddziały Armii Czerwonej ścierały się z Ukraińcami. "Z początkiem 1918 r. w Żytomierzu było coraz niespokojniej. Przemarsze wojsk, strzały na ulicach, ze strachem wychodziło się z domu, a idąc na Prymarię rano, spotykało się leżące trupy na ulicach. Spotykało się jakieś twarze dzikie, straszne. Hr. Tadeuszowie byli jeszcze w swoim majątku w Borszczach, do którego pojechali zaraz z Żytomierza. S. Elżbieta bardzo się niepokoiła i pisała nagląco, żeby jak najprędzej przyjechali. Wynajęła im dom, urządziła i oni wkrótce przyjechali. Kamerdyner, który przyjechał parę miesięcy po nich, mówił, jakie szczęście, że hrabstwo wyjechali, bo w kilka dni wpadli Kozacy, dopytywali się, dokąd hrabstwo wyjechali i zniszczyli cały dom" - pisze Helena Makowiecka. (26) W końcu maja przewodniczący Komitetu Repatriacyjnego w Warszawie przysłał na adres znanej nam Marii Weyssenhoffowej, opiekującej się polskimi dziećmi w Żytomierzu, pociąg dla reemigrantów, przede wszystkim dla dzieci z ochronek Polskiego Komitetu Obywatelskiego. "Jedni radzili s. Elżbiecie, żeby wyjeżdżać, inni byli przeciwni, gdyż bolszewicy w drodze zatrzymywali, rzeczy na bagaż oddane ginęły, tak że dopiero po kilku tygodniach dostawali się do Warszawy. Ojciec Krawiecki był za tym, by s. Elżbieta wyjeżdżała i to przeważyło. Więc był naznaczony dzień wyjazdu. Ojciec Krawiecki odprawił Mszę św. w intencji szczęśliwej podróży, z błogosławieństwem i modlitwami. Było to w ostatnich dniach maja, 26 czy 27, 1918 r., kiedy rano wyjechaliśmy z Żytomierza do Berdyczowa. W Berdyczowie zatrzymaliśmy się w klasztorze karmelitańskim, gdzie nas bardzo [serdecznie] ugoszczono. Byliśmy na majowym nabożeństwie przed cudownym obrazem Matki Boskiej. Pojechaliśmy na stację, gdzie przenocowaliśmy i raniutko 28 maja 1918 r. wyjechaliśmy do Warszawy i o dziewiątej wieczór byliśmy już w Warszawie; bardzo szczęśliwie nic nam nie zginęło w drodze" - podkreśla H. Makowiecka. Tak kończył się pobyt w Żytomierzu, gdzie zapadły najważniejsze życiowe decyzje Róży Czackiej. W 1916 r. ukończyła 40 rok życia. Do tej pory była obsługiwana, żyła w dobrobycie, ubierała się "perfekcyjnie". Lubiła luksus w podróży, wybredzała w jedzeniu. Z chwilą rozpoczęcia nowicjatu III Zakonu św. Franciszka odrzuciła dawne przywiązania i przyjęła radykalne ubóstwo. Jej przykład podziałał na p. Helenę, która postanowiła pójść w jej ślady. Niezastąpiony materiał do refleksji na ten temat zawierają tzw. "Luźne kartki" we wspomnieniach Heleny Makowieckiej. Autorka charakteryzuje w nich dawne przyzwyczajenia swej pani oraz zmianę, jaka w niej nastąpiła. Cytuję je in extenso: "Pierwszy habit Matki był widać z zleżałego materiału, bo po kilku miesiącach zaczął pękać. Z początku cerowałam, ale nie można było dać rady, trzeba było łatać i tak łatałam, aż się sama przestraszyłam, gdyż naliczyłam 14 czy 15 łat. Pomyślałam sobie - i to nosi ta wykwintna hrabianka, która kieszeni z satyny przy sukni nie chciała nosić, musiałam kupować kanausu na kieszeń, a płócienną chusteczkę do nosa odrzucała, bo była "pfu", musiała być batystowa z "linon" z pięknym monogramem i hrabiowską koroną. Jeżeli dzienna koszula była z różową wstążeczką, a nocną dałam niebieską, musiałam zmienić na różową. Jak przyszyłam do matinki guziczek, który miał 3 dziurki, a przy matince wszystkie inne miały cztery dziurki, obejrzała i przyszła pokazać, że guziczki mają po 4 dziurki, dlaczego jeden jest na trzy. Powiedziałam, że nie miałam innego, ale jest tak samo z perłowej masy i tej samej wielkości. Kazała wszystkie guziczki na 4 dziurki odpruć, a przyszyć na trzy, żeby były wszystkie jednakowe, bo to nieporządnie. Kiedy raz była cierpiąca i leżała w łóżku, powiedziała: tak bym coś zjadła - a że czas był podwieczorkowy, więc mówię: "może herbaty i ciastka - nie - może czekolady lub kakao - nie - może kawy i ciastka - nie - może owoce jakie? - takie... takie... takie... - Nie". A dziś ta sama hrabianka jada z glinianej miseczki, blaszaną łyżką, trochę kaszy, fasoli lub kartofli, nic nie dysponuje, pierze klęcząc przy balii, a wieczór obiera kartofle. Hrabina Karolowa Ledóchowska, ciotka s. Elżbiety, nie mogła już tego znieść, że w takim wyłatanym habicie chodzi s. Elżbieta, a w Żytomierzu nie można było znaleźć nic podobnego ani w gatunku, ani w kolorze; a miała w domu mężowską burkę ogromną, dobrze podniszczoną, ale ta stara burka była lepsza niż ten materiał nowy, co habit pierwszy zrobiłam. Raz, kiedy byłam z s. Elżbietą, hrabina pokazała mi tę burkę, czy by wystarczyła na habit, obejrzałam i mówię - że doskonale wystarczy, ale s. Elżbieta nie zechce, chyba [że] by skrajać [uszyć z tego habit] i wtedy by może przyjęła, i tak zrobiłam i nosiła go Matka trzy do czterech lat." (27) W Żytomierzu s. Elżbieta z rzadka widywała jeszcze znajomych, natomiast nie zapominała o niewidomych, w mieście żyło ich kilku. W sierocińcach zorganizowanych dla dzieci zagubionych w czasie wojny zaczęła szerzyć się jaglica, czyli trachoma. Zakładami tymi opiekowała się z upoważnienia Polskiego Komitetu Obywatelskiego, utworzonego w czasie działań wojennych, jej kuzynka Maria Weyssenhoffowa. Na jej prośbę s. Elżbieta zajęła się leczeniem chorujących dzieci i wielu z nich udało się przywrócić zdrowie. Pobyt w Żytomierzu zaważył decydująco na losach Róży Czackiej - siostry Elżbiety. Przeżyła tam pełne nawrócenie i podjęła decyzję o powołaniu nowego zgromadzenia zakonnego, przeznaczonego do służby niewidomym. Ksiądz Krawiecki na jej prośbę ułożył projekt konstytucji, a ona sama przez fakt złożenia ślubów stała się pierwszą zakonnicą. Dalsze jej kroki były potwierdzeniem raz powziętych postanowień. 3. Ogólna sytuacja kraju po odzyskaniu niepodległości Położenie Polski w latach 1918-1920 było niezwykle trudne. Mimo iż traktat wersalski zagwarantował Polsce uzyskanie odszkodowań wojennych, zarówno Niemcy jak Rosja odmówiły ich zapłacenia. Niemcy wciąż nie uznawali granicy z Polską, a kraj był zrujnowany; wszędzie widniały zgliszcza wsi i miasteczek. Ze wschodnich połaci kraju uprowadzono ok. miliona ludzi, którzy powoli powracali do domów. Płynęła też do Polski fala uciekinierów z dawnych ziem kresowych. Wracali utraciwszy całe mienie na skutek rewolucji rosyjskiej. Zaczynano tworzyć od podstaw szkolnictwo, administrację i wojsko. W kraju panowała hiperinflacja, którą dopiero w piątym roku po wojnie udało się przezwyciężyć. Trwały walki o granice niepodległego państwa polskiego: walki o Lwów, 1918, Wilno, 1919, wyprawa kijowska, wojna 1920 r., powstanie wielkopolskie, 1918, powstania śląskie, 1919, 1920, 1921, plebiscyty na Warmii i Mazurach. Konferencja pokojowa (1919 r.) narzuciła Polsce traktat o mniejszościach narodowych, zapewniający im dużą niezależność i własne szkolnictwo. Niemcy i Sowieci nie żałowali pieniędzy na podsycanie nacjonalizmów, zwłaszcza ukraińskiego i litewskiego. Konstytucja odrodzonej Polski z marca 1921 r. gwarantowała każdemu obywatelowi prawo swobodnego wyznawania swojej wiary, tak prywatnie, jak publicznie. W szkołach obowiązywała nauka religii zgodnie z zasadami tolerancji wobec wszystkich wyznań. Kościół otrzymał prawo zakładania instytucji dobroczynnych, religijnych, oświatowych i wychowawczych. Każdy związek religijny uznany przez państwo miał prawo urządzania publicznych nabożeństw, samodzielnego prowadzenia swych spraw wewnętrznych, posiadania i nabywania majątku, rozporządzania nim, posiadania fundacji w ramach ustaw państwowych. Na mocy konstytucji wyznanie rzymskokatolickie, będące religią większości narodu, miało uprzywilejowane miejsce. Konkordat, podpisany 10 lutego 1925 r., poręczał Kościołowi swobodę działania jako osobie prawa publicznego, gwarantował opiekę prawną i dotację w zamian za sekularyzowane w okresie rozbiorów dobra kościelne. Polska miała swego ambasadora w Rzymie, Stolica Apostolska nuncjusza w Warszawie. W okresie rozbiorów zakony zostały usunięte przez Bismarcka z zaboru pruskiego, podobnie jak przez rząd carski po powstaniu styczniowym z terenu Królestwa i "ziem zabranych", czyli terenów na wschód od Bugu. Po 1919 r. zgromadzenia zakonne zaczęły powracać do dawnych siedzib. Powstawały też nowe ojczystego pochodzenia. W latach 1919-1939 ukonstytuowało się ich 15. Najczęściej miały charakter wychowawczy, oświatowy, posługi pielęgniarskiej czy charytatywnej. Wszystkie stawiały sobie za cel pracę nad moralnym i religijnym odrodzeniem narodu. Tworzyły się stowarzyszenia i instytuty świeckie. W kołach akademickich zawiązywały się organizacje o charakterze religijnym, jak np.: "Odrodzenie", "Juventus Christiana", związki rekolekcyjne itd., w szkołach i uniwersytetach rozwijała się "Sodalicja Mariańska". Episkopat mianował przy poszczególnych uniwersytetach duszpasterzy akademickich. Z prywatnej fundacji powstał wówczas Katolicki Uniwersytet Lubelski - KUL. Kształcił świeckich studentów na wydziałach humanistycznych, księżom zaś dawał możność wyższych studiów teologicznych i zdobywania kościelnie ważnych tytułów naukowych. 4. Powrót siostry Elżbiety Róży Czackiej do stolicy W lecie 1915 r. stolica przeszła w ręce niemieckie. Liczba podopiecznych Towarzystwa utrzymała się bez zmian, pod koniec roku wynosiła 64 osoby i 110 rodzin. Dziewczęta i małe dzieci przeniesiono z Otwocka do pałacu na ul. Nowozielnej, gdyż lokale na ul. Złotej zajęło wojsko. Marka niemiecka stale ulegała dewaluacji i Zarząd musiał zabiegać u różnych instytucji o pomoc. W grudniu 1916 r. wielu członków nie stać było na płacenie składek, a brak środków finansowych stał się tak dotkliwy, że zwinięcie działalności Towarzystwa wydawało się jedynym rozwiązaniem. Na walnym zebraniu postanowiono wstrzymać zapomogi dla starszych ociemniałych na mieście i uszczuplić pracę patronatu. W lipcu 1917 r. zamknięto przytułek dla starszych kobiet i umieszczono je w innym schronisku. W warsztacie koszykarskim zatrzymano jedynie 3 mężczyzn, pozostałych 9 wyposażono w narzędzia i materiał, by na własną rękę zarabiali na życie. W internacie pozostało 8 chłopców i 14 dorosłych dziewcząt, w ochronce 11 dzieci. Tymczasem dwóch niewidomych ukończyło kurs organistów, a 3 kopistki utrzymywały się z przepisywania książek brajlem. Były to pierwsze w Polsce tego rodzaju osiągnięcia. Pomoc materialną świadczyły głównie instytucje prywatne, jak np. wielce zasłużone już w końcu XIX w. Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności, powstały w czasie wojny Komitet Poznański, Rada Główna Opiekuńcza oraz Magistrat miasta stołecznego Warszawy. Zachowało się z tych czasów kilka wspomnień spisanych przez dawnych wychowanków lub pracowników. Pozwalają wyrobić sobie dość dobry obraz ówczesnej sytuacji zakładów Towarzystwa. Trudne warunki wojenne zmusiły Zarząd do częstych przenosin. I tak w 1916 r. większą część Zakładu umieszczono w pałacyku Czackich na Nowozielnej, ratując tym samym obiekt przed kwaterunkiem niemieckich żołnierzy. "... Była tam grupka dziewcząt w wieku od 15 do 30 lat i ochronka, w której znajdowało się piętnaścioro dzieci - wszystkie w wieku szkolnym. Trzech najmłodszych chłopców przeniesiono na Zielną do ochronki. Dziewczęta spełniały wszelkie prace domowe, a w określonych porach dnia wykonywały galanteryjne koszykarstwo [...]. Dzieci się uczyły [...]. Główne kierownictwo Zakładu miała w swych rękach Ludwika Bentkowska, skarbniczka Towarzystwa. Personel miejscowy składał się z sześciu osób." (28) Niewidomi chłopcy przebywali w wynajętym mieszkaniu na Złotej 36, a Biuro i Bibliotekę Brajlowską umieszczono na ul. Pięknej 22, staruszki pozostały przy ul. Dzielnej. Wymienione ulice były jedne od drugich dość oddalone, toteż utrzymanie licznej grupy ludzi w takim rozbiciu stwarzało wiele kłopotów. Tymczasem wczesną wiosną 1918 r. w "Kurierze Warszawskim" ukazała się notatka o bliskim powrocie do stolicy rodziny Czackich, przy czym wymieniono imię hrabianki Róży. Zarząd Towarzystwa wynajął wówczas lokal przy ul. Polnej 40, aby przenieść tam dziewczynki przebywające ciągle w pałacyku. "... Zbliżał się koniec maja. Pewnego popołudnia (najprawdopodobniej we wtorek 28) wszystkie dziewczęta zgromadzone w pracowni plotły swoje koszyczki i jak zawsze śpiewały chórem ulubione piosenki lub rozmawiały. Właśnie tego dnia jedna z nich czekała na swoją matkę. Czas się [jej] dłużył, a matka nie przychodziła. Nasłuchiwano więc uważnie, a każdy odgłos dochodzący z zewnątrz brano za kroki oczekiwanej osoby." (29) Dla skrócenia czasu dziewczynki snuły różne opowieści o przedwojennych czasach. "... A więc któraś z dziewcząt opowiadała, jak to sama hrabianka uczyła czytać i pisać brajlem. Ktoś inny wspominał, że będąc w szpitalu otrzymywał paczki z łakociami od nieznanej sobie jeszcze osoby, która nie wiadomo skąd o nim się dowiedziała i właśnie odtąd wzięła go już pod swoją opiekę. Dziewczynka z ochronki dobrze pamiętała, że kiedy była jeszcze zupełnie mała, hrabianka Róża odwiedzała ją w domu dla podrzutków, a potem zabrała ją do Zakładu. Z chłopcem była podobna historia. I tak każdy coś pamiętał i opowiadał. A imieniny? A te podwieczorki czwartkowe w pałacu na Zielnej! ... właśnie tu, gdzie obecnie mieszkali. O, jak żywe stawały im w pamięci te popołudnia czwartkowe, spędzane w towarzystwie Róży i jej matki, która im tyle okazywała dobroci. Lubiano też przypominać sobie, jak w porze obiadowej przychodziła do Zakładu Hrabianka, aby spróbować, czy smacznie zostały przygotowane potrawy. W różnych okolicznościach rozmawiano o tym, jak brzydziła się kłamstwem i jak bardzo zależało jej na tym, żeby niewidomi mieli prawy, szczery charakter [...] Wtem - otworzyły się drzwi, a w powietrzu rozległy się słowa: "Pochwalony Jezus Chrystus". Nikt nie wypowie, jakie wrażenie wywołał dźwięk tego głosu. Najpierw chwila jakiegoś znieruchomienia i kompletnej ciszy, zresztą krótkiej jak mgnienie oka, a zaraz potem gorący żywiołowy okrzyk: "Panna Hrabianka!!!" Rzuciły się wszystkie w stronę drzwi, witać swoją umiłowaną "Matkę". Była to rzeczywiście Ona. Jakie było to powitanie, może wiedzieć tylko ten, kto przeżył tę niezrównanie piękną chwilę. [...]. Ale oto nowa niespodzianka. Nie wiadomo jak i kiedy, dość na tym, że wszystkie świetnie zrozumiały i wiedziały - hrabianka była w stroju zakonnym. Na wyjaśnienia nie potrzebowały długo czekać. Sama im oznajmiła, że jest siostrą Elżbietą i zaraz z miejsca zabroniła inaczej się nazywać jak po prostu - siostrą. Dość długo dnia tego pozostawała wśród grona uszczęśliwionych dziewcząt. Rozmawiała z każdą z osobna. Dopytywała troskliwie o te, które po wybuchu wojny nie dotarły do Zakładu z końcem wakacji, żywo interesowała się nowymi. Każda dobrze zauważyła te jej szorstkie, fizyczną pracą zniszczone ręce, którymi po macierzyńsku gładziła tulące się do jej kolan głowy. A czasem leciutko i delikatnie, ruchem prawie nieuchwytnym, jej palce przesunęły się po profilu i owalu czyjejś twarzy. Pozwoliła oglądać swój habit i welon." (30) Wrażenia z tego spotkania musiały być bardzo silne, skoro zwierzając się wiele lat później chłopcy, do których domu s. Elżbieta wybrała się nazajutrz, twierdzili, że czegoś podobnego nigdy w życiu nie przeżyli. Głęboko w ich świadomość zapadły usłyszane wówczas słowa. Gdy zwracali się po dawnemu, nie mogąc przyzwyczaić się do nowego miana, s. Elżbieta powiedziała zastanawiające słowa: "Dzięki Bogu już się skończyły tytuły." (31) Spotkanie Matki z przedszkolakami opisała niewidoma "Janeczka" Guzowska: "Byliśmy wszyscy zgromadzeni w pokoju zwanym "Ochronką"; ustawieni [zostaliśmy] w dwa rzędy; każdy podchodził do Siostry, całował w rękę i mówił swoje imię i nazwisko. Do każdego Siostra coś serdecznego, miłego powiedziała i robiła krzyżyk na czole. Zdziwił mnie wiszący różaniec w pasie i ta gruba suknia - habit, gruby pasek konopny z pięciu supłami, welon też mogliśmy oglądać. Mnie najbardziej uderzyły bardzo szorstkie ręce s. Elżbiety. Takich jeszcze nie widziałam, nawet u mojej Mamy, która ciężko pracowała." (32) Mały ociemniały inwalida Leon Lech pisze: "Mnie uderzyło w tym pierwszym z Matką spotkaniu takie zjawisko: ręce Matki były dziwne, jakieś chropowate, szorstkie, zrobiło to na mnie wrażenie zupełnie tarki." (33) Zarówno we wspomnieniach dziewcząt, jak i chłopców często powraca uwaga o tych strasznie zniszczonych, chropowatych rękach. Kryła się za tym jakaś tajemnica, dziewczynki pożerała ciekawość. Korzystając z nieobecności s. Elżbiety zwróciły się z zapytaniami do zastępującej ją Heleny Makowieckiej. Opowiadaniom nie było końca. Od niej dowiedziały się całej historii trzyletniego pobytu s. Elżbiety w Żytomierzu i jak po wstąpieniu do III Zakonu zmieniła tryb życia. O tym, że sama się teraz obsługuje, pierze, szoruje podłogę, sypia na ziemi bez poduszki, pod jednym kocem. Dziewczęta słuchały w milczeniu, lecz potem sprawdzały, czy to wszystko zgadza się z rzeczywistością. Co dzień miały dowody jej życia w ubóstwie. Sypiała, to na kocu, to na kanapce o przeraźliwie wystających sprężynach, czego nikt nie mógł wytrzymać. Brała udział we wszelkich pracach domowych, pomagała przy znoszeniu drewna opałowego do piwnicy. W jej zachowaniu nie było ani przesady, ani ostentacji, lecz prostota "Wielkiej pani...". "Od razu Matka obrała dla siebie najgorszy kąt w domu. Godzinami wystawała w kolejkach, żywność przynosiła na plecach. W wiadrach nosiła też obiady z ul. Polnej dla starszych chłopców i mężczyzn-koszykarzy [...] przy ul. Emilii Plater. Zauważył to raz szewc Godlewski, ukląkł przed Matką i prosił, aby mógł te posiłki sam nosić na trzecie piętro niewidomym. Odtąd czekał na Matkę przed bramą, zabierał wiadra i nosił na górę. Matka przysłała mu dwie siostry, by się nauczyły szewstwa i naprawiały obuwie w Zakładzie." (34) W 1920 r., w chwili zagrożenia stolicy przez armię bolszewicką, dzieci i młodzież z Zakładu spędzały wakacje na koloniach w pobliskich Młocinach. Matka była razem z nimi i czuwała nad zaopatrzeniem. Można sobie wyobrazić, ile przeżyła niepokoju w związku z wypadkami wojennymi. W sierpniu jednak nastąpiło zwycięstwo i Armia Czerwona zaczęła się cofać. Sytuacja się rozjaśniła. Nie rozwiązywało to trudnych problemów zakwaterowania i wyżywienia. Zakład liczył 50 dzieci i młodzieży oraz 25 osób personelu. Do tego dochodziło 50 dorosłych niewidomych objętych Patronatem, którym Towarzystwo dawało obiady. Matka umieściła maluchów w mieszkaniu po ks. Krawieckim, a kilkanaście sióstr przyjęli do siebie państwo Tyszkiewiczowie, jej przyjaciele. Bieda panowała tak wielka, że chleb uważano za przysmak, a podstawowym jedzeniem były ziemniaki w mundurkach, peluszka - rodzaj pastewnego groszku i gęste zupy z fasoli. Niedostatek żywności odbił się na zdrowiu dzieci. Kilkoro zachorowało na gruźlicę i nie udało się ich uratować. Siostra Elżbieta wkrótce zorientowała się, że Zakład nie pracuje według pierwotnych założeń, lecz zamienił się w rodzaj przytułku. Pragnęła przywrócić mu dawny charakter zakładu rehabilitacyjnego; nie od tego jednak zamierzała zaczynać. Początkowo po przyjeździe zamieszkała u brata w pałacu na Nowozielnej, lecz wkrótce przeniosła się na ul. Polną 42 i obok Zakładu wynajęła dwa pokoje z kuchnią. Na Nowozielnej zamieszkał ks. Krawiecki. Po niedługim czasie odstąpiła mu swoje dwa pokoje, na Polnej zaś zamieszkała w przedpokoju Zakładu, w niezwykle prymitywnych warunkach. O jej ascetycznym życiu przy ul. Polnej zachowało się wiele wspomnień, niemalże legend, wszystko jednak opierało się na prawdzie. Siostra Elżbieta, nie nazywana jeszcze wówczas Matką, pracowała z taką samą perfekcją i starannością, z jaką się ubierała kiedyś jako hrabianka. Niczego nie robiła dla pozorów, dla oczu ludzkich. Stwierdzały to dziewczęta, które chodziły do niej na górę, a w czasie jej nieobecności spotykały się z Heleną Makowiecką, od której słyszały o pobycie jej pani w Żytomierzu. Jej pokój "... niczym nie przypominał sypialni: stół, krzesła, jakaś szafa, na podłodze rozesłany dywan. "Panno Heleno, a gdzie łóżko?" - padały pytania. "Łóżka nie ma - brzmiała odpowiedź - Siostra Elżbieta sypia na podłodze". "Na podłodze?" "Tak, kochaneczku, tu właśnie na tym dywanie. Prześcieradło i pled uzupełniają posłanie". Niejedna z dziewcząt, chcąc spróbować, jak to się śpi na dywanie, wyciągała się jak długa na tym samym miejscu, gdzie na nocny spoczynek układała się Matka. Stwierdziwszy po chwili, że takie łóżko "jest zbyt twarde i bardzo niewygodne", długo później o tym myślała. Wielką sensacją dla dziewcząt było też to, że s. Elżbieta sama u siebie sprząta i sama pierze swoją grubą, samodziałową bieliznę." (35) Małemu Leonowi Lechowi, którym w czasie choroby opiekowała się, siostra Elżbieta przyniosła kiedyś "... swój siennik, rozłożyła w pokoju jadalnym na podłodze i na tym sienniku ja się położyłem - pisał. - Siennik wydał mi się jakoś bardzo chudy. Mało tam było w nim słomy, więc to też świadczy, że Matka wcale nie po hrabiowsku żyła." (36) Przyjęte przez Założycielkę dobrowolne ubóstwo swoją surowością uderzało wszystkich mieszkańców domu na Polnej. Zachowało się też stosunkowo dużo świadectw z tego czasu, pochodzących zarówno od niewidomych dziewcząt, jak i od pierwszych postulantek. Długie i ważne wspomnienia zostawiła nam niewidoma siostra Cecylia Gawrysiak: "Na mieszkanie, a właściwie na sypialnię, obrała sobie [s. Elżbieta] jedną z kuchenek, która służyła jako składzik wikliny [...] Codziennie późnym wieczorem rozkładała s. Elżbieta pod ścianą swoje posłanie: siennik i dwa koce. Wczesnym zaś rankiem wynosiła wszystko na korytarzyk i składała w wąskiej wnęce między drzwiami wiodącymi do sypialni dziewcząt a ubikacją. Nieraz w ciągu dnia można było zauważyć, że siedząc na swoim sienniku coś czyta. Prócz tego kącika nie miała dla siebie żadnego innego locum. Rozmównicą [...] [była] maleńka łazienka. Tam to właśnie prowadzone były wszystkie prywatne rozmowy domowników z s. Elżbietą, która zwykle przy tych rozmowach stała." (37) W czasach, gdy powszechnie wyręczano się służbą, podziwiano, że s. Elżbieta nie boi się fizycznej pracy, nawet ciężkiej. Helena Makowiecka zanotowała kilka uderzających tego przykładów: "Była wielka bieda w Warszawie, w spiżarni zakładowej i w kasie pustki. Otóż jednego dnia dano znać, że jedna piekarnia ofiarowuje na Zakład 30 funtów chleba. Było już kilka sióstr (bo dużo się już zgłaszało), ale nie było jeszcze stałych. Jedna z nich, silniejsza, poszła z s. Elżbietą po ten chleb i obie na plecach w workach przyniosły po 15 funtów. [...] Kiedyś Matka weszła do kuchni i słyszała, jak się spierały "ukrytki", że one obiadów dla chłopców ociemniałych nosić nie będą. Matka na to ze spokojem powiedziała: "[Ależ] dobrze, ja zaniosę". Przygotowano dwa wiadra jedzenia i dzbanek z herbatą i Matka wzięła dwa wiadra, a ja dzbanek i Matkę pod rękę, i tak zaniosłyśmy obiad dla chłopców. Zakład chłopców mieścił się na trzecim piętrze, więc prosiłam, żeby chłopcy zeszli i obiad zabrali. Chłopców było wtedy 22. Jeden z nich, Prokopowski [...] całował Matkę po rękach, dziękując ze łzami w oczach i mówiąc, jak to można, żeby p. Hrabianka sama nam nosiła obiady." (38) W innym fragmencie wspomnień Helena Makowiecka opisała, ile trudu siostry musiały wkładać w utrzymanie w porządku ciasnego mieszkanka. Nawet te, które nie wytrzymały i zrezygnowały z życia w Zgromadzeniu, były pełne podziwu dla Założycielki. "Otrzymaliśmy dużo darów z Ameryki, a że nie było miejsca, więc musiałyśmy to wszystko trzymać na strychu na czwartym piętrze. Jak co było potrzeba, leciałam na czwarte piętro, wybierałam to w kosze, co mi zajmowało często po parę godzin. Potem leciałam po siostry i znosiłyśmy to na dół. Nowe siostry ciągle przybywały, a pierwsze ubywały. Zaraz w parę miesięcy odeszło dwie. Potem znów dwie dla [z powodu] głodu, pomimo że były Matką zachwycone. I tak odeszły te pierwsze wszystkie, została s. Anna i ja." (39) Jedną z pierwszych czynności s. Elżbiety była wizyta u arcybiskupa Kakowskiego w celu przedstawienia mu się jako zakonnica. W Kurii Metropolitalnej uzyskała potwierdzenie zgodności imienia zakonnego z imieniem i nazwiskiem rodzinnym. (40) Gdy przed 1915 r. Róża Czacka załatwiała w Warszawskiej Kurii Metropolitalnej sprawy związane z jej pracą, przyjmowano ją z wielkim szacunkiem. Historyczne nazwisko, tytuł, pozycja ojca i braci, jej własna praca społeczna dawały do tego prawo. W 1918 r., gdy zjawiła się, by zalegalizować swe wstąpienie do zakonu i pokazała się we franciszkańskim habicie, stosunek księży z Kurii stał się jakby lekceważący i nieco pogardliwy. Sama powiedziała, że traktowano ją en canaille (jak natręta). Jeden tylko młody ksiądz starał się jej pomóc i okazał wiele życzliwości. Pełnił funkcję archiwariusza, cenzora i notariusza, a nazywał się Władysław Korniłowicz. Siostra Elżbieta nie zdawała sobie sprawy z tego, że kiedyś los złączy jej Dzieło z tym właśnie człowiekiem i jaką on odegra w nim rolę. Stanęła wtedy przed wieloma trudnymi problemami. Warszawa przedstawiała w 1918 r. dość smutny obraz. Brak żywności, ludzie zmęczeni przeciągającą się wojną i stratami materialnymi. Dotyczyło to również krewnych i znajomych Róży Czackiej, niegdyś tak hojnie wspierających jej Dzieło. Upoważniona przez arcybiskupa Kakowskiego i Kurię Metropolitalną do przyjmowania kandydatek czekała na przyjazd ks. Krawieckiego. Sytuacją materialną i charakterem ideowym Zakładu zajęła się dopiero w październiku 1918 r. Podczas nieobecności Założycielki Zakład prowadziła dzielna, zaradna i oddana niewidomym Ludwika Bentkowska. Dzięki niej przetrwał okres wojny, a nawet rozszerzył działalność, przyjmując nowych niewidomych. Powrót do Warszawy s. Elżbiety, już nie "hrabianki", lecz zakonnicy w habicie, zaniepokoił Ludwikę Bentkowską. Mając żywo w pamięci szykany z powodu wiary z czasów carskich i okupacji niemieckiej, była zdania, że jawne i "skrajne" wyznanie wiary będzie dla Zakładu niekorzystne. Poza tym Bentkowska pojmowała pracę z niewidomymi jako formę opieki, s. Elżbieta natomiast jako formę rehabilitacji. Założycielka zdawała sobie sprawę, że jej współpracownica nie zmieni poglądów. Na tle tych różnic musiało dojść do rozstania. "Wkrótce po powrocie skonstatowałam, że Zakład nie jest prowadzony według pierwotnych założeń, lecz że przekształcił się w przytułek. W nowoczesnym ujęciu wychowania niewidomych chodzi o to, aby przygotować ich do pożytecznej i możliwie samowystarczalnej pracy, a nie traktować jako niedołęgi i żebraków, budzących litość. Skonstatowałam z przykrością, że wskutek trudnych warunków i braku fachowego przygotowania osób zajmujących się Zakładem, linia ta została zatracona." (41) 5. Założenie Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża W dniu 18 listopada 1918 r. ks. Krawiecki rozpoczął dziesięciodniowe rekolekcje dla 12 postulantek. Prawie wszystkie rekrutowały się ze wsi; przybyły do Warszawy "na służbę", kilka było salowymi w szpitalach. Wobec braku odpowiednich warunków w Zakładzie, kandydatki przebywały u ss. felicjanek i tam słuchały nauk i modliły się. Konferencje ks. prof. Krawieckiego opierały się na wzorach dawnych mistrzów ascezy, takich jak: św. Ignacy Loyola, św. Alfons Liguori, św. Franciszek Salezy. Te pierwsze rekolekcje były ostatnimi prowadzonymi w ten sposób, gdyż wkrótce miał się zacząć dla sióstr okres wielkich pod tym względem przemian. Po zakończeniu nauk s. Elżbieta przeprowadziła przydział funkcji i obsadziła postulantkami Zakład, z którego właśnie odeszły "ukrytki". Wśród nowej obsady brakowało osób wykształconych, stąd też s. Elżbieta musiała zatrzymać parę osób z poprzedniej kadry na stanowiskach nauczycielskich i w administracji. Wśród nich znalazły się dawne zasłużone współpracownice, siostry bezhabitowe - Bentkowska i Staczyńska. Ta ostatnia mieszkała osobno na mieście, a ks. Krawiecki kazał nazywać ją "siostrą starszą". W 1923 r. została mianowana mistrzynią nowicjatu. Rozstanie z siostrami "ukrytkami", jakkolwiek w ówczesnej sytuacji konieczne, zamąciło obopólną radość Matki i niewidomych. Rzuciło cień smutku na wychowanków z powodu rozdźwięku pomiędzy ukochaną Matką a ofiarną kierowniczką, nauczycielką i wychowawczynią. Kończący się rok 1918 przyniósł rozwiązanie dwóch zadań, jakie s. Elżbieta od dawna sobie stawiała: założenie Zgromadzenia ss. Franciszkanek Służebnic Krzyża i oddanie w jego ręce zakładów dla niewidomych. Trudności jednak się piętrzyły. W Zgromadzeniu panował głód i stał się przyczyną odejścia większości postulantek. Musiał to być ciężki cios dla Założycielki. Niewątpliwym Bożym znakiem było przedstawienie s. Elżbiety ówczesnemu nuncjuszowi apostolskiemu monsignorowi Achille Rattiemu. (42) W "Historii i zarysie organizacyjnym Dzieła" Matka poświęciła jego osobie i udzielonym przez niego radom kilka znaczących zdań. "Gdy Nuncjusz Apostolski, obecnie Ojciec Święty, wizytował parafię Wszystkich Świętych, miałam okazję być Mu przedstawioną. Odtąd Ojciec Święty interesował się Dziełem i początkującym Zgromadzeniem i zechciał łaskawie udzielać mi wielu cennych rad i wskazówek, które stanowiły podstawę dalszego kierunku całego Dzieła." (43) Prawdopodobnie wyczuł w tej skromnej, niewidomej siostrze siłę, wypływającą z wiary, i odwagę w pokonywaniu przeszkód. Postawił za przykład dzieło św. Józefa Cottolengo pod nazwą "Piccola Casa della Providenza Divina" w Turynie (Mała Chatka Opatrzności Bożej). Instytucja ta, w której 34 zgromadzenia zakonne opiekowały się 10 tys. kalekich osób, oparta była całkowicie na Opatrzności Bożej i nie miała żadnego zaplecza finansowego. Monsignor Ratti był zdania, iż należy starać się o wysoki poziom intelektualny personelu mającego pracować z niewidomymi. Zalecał troskę o przystosowanie się do warunków i czasu, w których będą żyli. W dniu 28 lipca 1920 r. zmarł ks. Krawiecki. Siostra Elżbieta Czacka udała się do nuncjusza po radę, czy uważa za słuszne prosić o objęcie duchowego kierownictwa nad Zgromadzeniem i Dziełem notariusza Kurii ks. Władysława Korniłowicza. Achille Ratti pochwalił tę myśl i dodał radę - niepoddawania Zgromadzenia w zależność oo. franciszkanów. Twierdził, że nie wpłynęłoby to dobrze na pracę z niewidomymi. Upływał czwarty rok od powrotu siostry Elżbiety, zwanej od 1922 r. Matką, do stolicy. Nurtował ją zasadniczy problem - rozstrzygnięcia z Zarządem Towarzystwa kwestii: czy Towarzystwo ma mieć charakter filantropijny i świecki, czy zdecydowanie katolicki. Nie pierwszy raz zadawała sobie to pytanie. Przed przystąpieniem do tworzenia Dzieła pragnęła dać mu nazwę świadczącą o jego chrześcijańskiej tożsamości. Od tej myśli odwiodła ją posłyszana kiedyś z ust arcybiskupa Teodorowicza opinia, że nadawanie tego rodzaju etykiet może być niebezpieczne. Instytucja nie nazwą, lecz własną działalnością musi świadczyć o prawdach Ewangelii, wszelkie nawet drobne, przeczące temu uchybienia szkodzą sprawie. (44) W głębi duszy Matka nie miała wątpliwości, że dzieło przez nią rozpoczęte ma służyć przede wszystkim Panu Bogu. Tymczasem od chwili założenia Towarzystwa skład Zarządu uległ zasadniczym zmianom. Nie było już w nim ks. Karola Blizińskiego, a większość członków prezentowała poglądy bliższe ideom pozytywizmu niż nauce Kościoła. Matka pisała: "Chociaż od początku kierunek Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi był, jak wyżej wspomniałam, zdecydowanie katolicki, to jednak od pierwszych chwil jego istnienia były również u niektórych członków Zarządu tendencje ograniczenia tego kierunku. Stanowiło to jedną z trudności porozumienia między mną a ówczesnym Zarządem. Drugą trudność stanowiło niedocenianie zasad tyflologicznych i potrzeby ich znajomości przez członków tegoż Zarządu. Kiedy powróciłam z Żytomierza w habicie, członkowie Zarządu okazywali mniej lub więcej jawnie swoje z tego niezadowolenie oraz obawę prześladowań ze strony władz i obcięcia wszelkich subwencji, co okazało się [...] zupełnie nieuzasadnione, gdyż subsydia rządowe otrzymywaliśmy w dalszym ciągu, a nawet zwiększały się one z każdym rokiem". Matka zrobiła jednocześnie zastanawiającą uwagę: "... Forma organizacyjna Dzieła miała swoje dobre strony, ale okazały się też wkrótce jej strony ujemne, gdy do instytucji zaczęły wchodzić osoby, dla których obcy był jej kierunek katolicki i które niejednokrotnie usiłowały go nawet zwalczać. Dlatego też od początku trudniej było o odpowiednich współpracowników niż o środki materialne." (45) "W roku 1921/1922 zachorowałam ciężko - pisała w innej pracy. - Przeszłam dwie operacje i zdawało się, że żyć nie będę. Zastanawiając się nad przyszłością instytucji, zrozumiałam, że nie mogę jej oprzeć ani na ówczesnym Zarządzie, ani na Zgromadzeniu, zbyt słabym i nieodpowiedzialnym jeszcze. Gdy powróciłam ze szpitala, jeden z księży, nie należący do naszej instytucji, ostrzegł mnie, że Zarząd pomawia mnie o używanie dla Zgromadzenia funduszów, zbieranych przez Towarzystwo dla niewidomych. Nie widziałam innej drogi niż otwarte wyjaśnienie sprawy. Postawiłam Zarząd wobec konieczności zdeklarowania się, czy uważa Zgromadzenie za użyteczne dla Zakładów Towarzystwa, czy też nie i od tego uzależniłam moje pozostanie w instytucji lub też wystąpienie z niej, wycofanie sióstr i rozpoczęcie gdzie indziej pracy od podstaw. [...] Wówczas Zarząd podał się do dymisji i został wybrany nowy Zarząd z ludzi zdecydowanie oddanych Bogu, pragnących rzeczywiście przyjść mi z pomocą i utrzymać kierunek katolicki instytucji. Zarząd ten stanowili: mecenas Bittner, pan Dobraczyński [Antoni, ojciec znanego pisarza - M. Ż.], mecenas Cels Fabiani, Irena Hebdzyńska [później ministrowa Szumlakowska - M. Ż.], ksiądz Władysław Korniłowicz, baronowa Krumpel O'Connor, Antoni Marylski, hrabia Józef Tyszkiewicz i ja." (46) Siostra Cecylia wspomina tamte lata: "Smutny był początek roku szkolnego 1921/1922. Nasza Matka była ciężko chora. 27 września przebyła ciężką operację. Wszyscy niewidomi byli ogromnie przygnębieni. Po powrocie ze szpitala prowadziła Matka nieco łagodniejszy tryb życia, np. nie sypiała już na podłodze. Z Zielnej rodzina przysyłała Matce obiady, których Matka jednak nie jadała, ale oddawała je kolejno słabszym siostrom czy niewidomym. Nie mając w dalszym ciągu osobnego dla siebie pokoju, wyczerpana chorobą, trudami codziennego życia i troskami, nie mogła Matka odzyskać pełnego zdrowia. W kwietniu 1922 r. musiała przebyć drugą operację, jeszcze cięższą niż pierwsza. W 1921 r. wynajęła Matka dla sióstr osobny lokal na sypialnie - dwa pokoje z kuchnią na Polnej 42. Dotąd siostry nie miały swego kąta. Spały gdzie się dało: na stołach, pod stołami, nawet w kuchni. W dwa lata później jednak ten lokal został zajęty przez małe dziewczynki, a siostry otrzymały pomieszczenie przerobione z garażu, gdzie było i zimno, i wilgotno." (47) Mimo iż po wojnie wszystkim w Polsce było ciężko, s. Elżbieta wniosła do Zakładu nowe życie. Nawet najprostsze rzeczy, jak żywienie dzieci i personelu, uległy poprawie. Dzięki jej staraniom aż do wybuchu wojny "bolszewickiej" w 1920 r. misja amerykańska dostarczała do Zakładu wiadra zupy oraz kakao dla ubogich dzieci. Chleb wydawano codziennie, nie zaś jak przedtem raz na tydzień. Wychowankowie zrewanżowali się misji przedstawieniem "Polska w obrazach". Matka postarała się dla Zakładu o instrumenty muzyczne, co dla niewidomych było kwestią wielkiego znaczenia. W związku z przeorganizowaniem szkoły, zaangażowano do każdego przedmiotu fachowe siły nauczycielskie. Osoby te mieszkały w mieście, nie obciążając Zakładu. Wprowadzono gry ruchowe i spacery. Niewidome dziewczęta miały przywilej pomagania Matce przy obieraniu ziemniaków, przy czym mogły z nią rozmawiać i słuchać jej opinii na aktualne, nawet polityczne tematy. Siostra Elżbieta dużo zajmowała się dziećmi, zapraszała je do swojego pokoiku, dawała do zabawy dużą lalkę, którą specjalnie w tym celu trzymała. Uważając, że chłopcy winni się wychowywać pod męską opieką, starała się o dobór odpowiednich ludzi na wychowawców. Dzięki ks. Korniłowiczowi, z którym nawiązała bliższy kontakt, zetknęła się z kierowaną przez niego grupą młodzieży akademickiej pod nazwą Kółka. Poznała też innego głośnego duszpasterza uniwersyteckiego ks. Edwarda Szwejnica, (48) który odprawiał niekiedy Msze św. przy ul. Polnej. Zarówno z założonej przez niego "Juventus Christiana", jak i z Kółka rekrutowało się kilku wychowawców oraz nauczycieli w Zakładzie, a z Kółka wiele osób wstąpiło do Zgromadzenia. Do pierwszych wychowawców w latach 1918-1922 należeli Józef Zawadzki i Stanisław Piotrowicz. (49) W kilka lat później obaj zostali księżmi, ale do końca życia utrzymywali związki z Dziełem. Z polecenia ks. Korniłowicza zgłosiła się z pomocą lekarską dr Eleonora Reicher. (50) "Na Polną przychodziły też często dwie siostrzenice Matki - Teresa i Zofia Karnkowskie. Pomagały w pracach domowych, a więc sprzątały, podawały do stołu, myły dzieci. Nieraz chciałam je wyręczyć, ale odpowiadały, że mają takie same ręce, jak ja. Matka osobiście pielęgnowała chorych" - pisała Helena Makowiecka. (51) Zakład stawał się coraz bardziej znany. Raz zaszczycił go swoją wizytą kardynał Kakowski, innym razem odwiedził sam nuncjusz papieski Archille Ratti. Przemówił do zebranych sióstr i niewidomej młodzieży po francusku, a słowa jego tłumaczył ks. Krawiecki. Gdy później został papieżem, chłopcy pisali do niego listy do Rzymu. Przytoczone zdarzenia stanowią doskonałe tło do ukazania tego, czym miało być Dzieło. Wspomagali je i dostojnicy Kościoła, i zwykli ludzie. Wzorem godnym podziwu była Matka. Helena Makowiecka ze zwykłą sobie bezpośredniością zanotowała: "Chorzy w tym czasie mieli prawdziwy raj. Siostra Elżbieta nie skąpiła im swego czasu, oddając przy tym wszelkie potrzebne posługi. Jedna ciężko chora niewidoma, która w kilka miesięcy potem umarła, stale doznawała pociechy i ulgi w cierpieniach dzięki serdecznej opiece s. Elżbiety." (52) Siostra Cecylia z wielką pieczołowitością podała kilka przykładów osobistego zaangażowania się przez Matkę w pomoc chorym dziewczynkom. Podała historię siedmioletniej wychowanki z gruźlicą kości. Ponieważ w Zakładzie nie było miejsca, żeby ją osobno umieścić, co dzień z rana jej matka przynosiła ją, zabierając do domu na wieczór. W końcu s. Elżbieta znalazła lepsze wyjście. Oddała jej swoją kanapę, sama sypiając na podłodze. W nocy sprawdzała, czy chora nóżka dziewczynki jest "dostatecznie opatulona". Trwało to aż do chwili, kiedy sama Matka zapadła na chorobę nowotworową we wrześniu 1921 r. Opiekowała się też inną małą, cierpiącą na padaczkę. Ile razy ta dostawała ataku, wołano Matkę. Kiedyś jedna z dziewcząt zasłabła w kaplicy i została przeniesiona do sypialni. Po chwili usłyszała zgrzyt klucza, to s. Elżbieta przyniosła jej trochę wina na wzmocnienie. Matka odwiedzała bardzo często chorych w szpitalu. Siostra Cecylia wspomina: "Gdy kogoś czekała jakaś operacja, zawsze przychodziła do niego bezpośrednio przed operacją i zwykle czekała aż operacja się skończy. Z lekarzami sama się porozumiewała". Nieraz do dziewczynek w szpitalu przyprowadzała ich koleżanki. Tak było z małą Terenią, która w końcu zmarła. Wtedy Matka zebrała dziewczęta i zapytała, co ich zdaniem ma dalej robić. Czy z powodu trudnej sytuacji finansowej Zakładu pochować ją we wspólnym grobie, czy urządzić uroczysty pogrzeb, czy przeznaczyć pieniądze na Mszę św. Koleżanki jednogłośnie opowiedziały się za Mszą św. (53) Odwiedziny chorych dziewcząt w szpitalach przeciągały się czasem do późnych godzin nocnych. Kiedyś zdarzyło się, że Matka po powrocie zastała w swym pokoiku zakwaterowaną przez siostry przyjezdną osobę. Nie robiąc nikomu wymówek, poszła do kaplicy i tam spędziła resztę nocy. To są prawdziwe fioretti (54) o Matce. Brak wykształconych sióstr w Zgromadzeniu oraz właściwej formacji zakonnej skłonił s. Elżbietę do korespondencji z innymi zgromadzeniami, by choć na pewien czas powierzyć im postulantki. Jednak zarówno od ss. bernardynek, jak i karmelitanek bosych, a nawet niemieckich franciszkanek w Karlsbadzie przychodziły odmowy. Z czasem Matka oceniła dobrą stronę ówczesnego niepowodzenia. "Zgromadzenie... będzie miało ten charakter, do którego zostało powołane, kiedy będzie sobą, kiedy zamiast naśladować inne zgromadzenia, naśladować będzie jedynie Pana Jezusa." (55) Pierwsze regulaminy z lat 1918-1920 układał ks. Krawiecki. Zachowane dalsze ich wersje, pisane przez Matkę, noszą daty 1927-1929 i 1939-1946. Pierwszy regulamin, ułożony przez ks. Krawieckiego, niewątpliwie z inspiracji Założycielki, zawiera rozkład zajęć całego Zakładu, wówczas pod wezwaniem św. Antoniego na Polnej i obejmuje zarówno obowiązki zatrudnionych wówczas osób świeckich, jak i sióstr. Zawiera m.in. szczegółowe ujęcie takich siostrzanych funkcji, jak: furtianki, zakrystianki, infirmerki, wychowawczynie, ekonomki, kucharki i praczki. Natomiast cztery dalsze regulaminy dotyczą: posłuszeństwa, ubóstwa, mowy - milczenia i ciszy oraz wyjazdów. Dnia 2 października 1922 r. kardynał Kakowski zatwierdził pierwsze, ułożone przez ks. Krawieckiego, Konstytucje Zgromadzenia, w kilka miesięcy później, 15 lutego 1923 r., w Warszawie przy ul. Polnej 40 odbyła się pierwsza kapituła, podczas której bp Stanisław Gall, (56) na podstawie specjalnego upoważnienia kardynała Kakowskiego, mianował Zarząd Zgromadzenia: s. Elżbietę, przełożoną generalną, oraz dwie radne, sekretarkę i ekonomkę. W ostatnich tygodniach przed śmiercią ks. Krawiecki musiał mieć przy ołtarzu drugiego kapłana. Koncelebra jeszcze wówczas nie istniała. Do pomocy przychodzili księża Władysław Korniłowicz lub Jan Zieja, (57) który później trzykrotnie pełnił funkcję kapelana zakładowego. 6. Utworzenie zakładu w Laskach Wbrew różnym obawom postawienie w zdecydowany sposób sprawy "katolickości" Zakładu dało konsekwencje pozytywne. "To jawne zaakcentowanie kierunku katolickiego instytucji nie tylko nie przysporzyło nam trudności materialnych, jak przewidywał dawny Zarząd, ale przeciwnie ufność w Opatrzność Bożą została wynagrodzona spotęgowaniem opieki. W tym właśnie czasie katolicy amerykańscy zaczęli nadsyłać drobne ofiary, które umożliwiły rozpoczęcie zagospodarowania nowo budującego się osiedla w Laskach, motywując swoje dary charakterem katolickim instytucji. Opieka Opatrzności przejawiła się we wzmożeniu się ofiarności publicznej, a szczególnie w kilku większych zapisach. Jeden z nich, zapis na 200 tys. rubli, ofiarowany przez moich krewnych hr. Poletyłów testamentem, został zrealizowany w 1934 r. w formie dwóch folwarków w Lubelskiem." (58) Takim znakiem była też darowizna rodziny Branickich, którzy przekazali 30 morgów ogrodu pod Grodziskiem, a także pomoc amerykańskich kwakrów w postaci żywności, odzieży i kocy. Z otrzymanych pieniędzy kupiono pierwsze krowy. Nadal płynęły subwencje z Ministerstwa Oświecenia Publicznego, zapomogi z Rady Głównej Opiekuńczej, Magistratu miasta Warszawy oraz Komitetu Poznańskiego. Dzięki nim Zakład mógł przystąpić do przeorganizowania szkoły i podjęcia wydatków związanych z budową nowego zakładu w Laskach. Dobitnym przykładem postawy Matki w stosunku do spraw materialnych była historia z "Latarnią". Pod tą nazwą zaczęła organizować pomoc dla ociemniałych wojskowych i żołnierzy z I wojny światowej Amerykanka - miss Winifred Holl. Inteligentna i urodziwa przystąpiła do akcji w sposób typowo amerykański. W stosunkowo krótkim czasie założyła w dziewięciu krajach organizację "The Lanthern". Dawała się fotografować z głowami państw, królami lub prezydentami, po czym tworzyła dokoła siebie błyskotliwą reklamę poprzez publikacje zamieszczane w prasie. W Polsce zastosowała również swe wypróbowane metody. Nawiązała kontakt z uspołecznioną grupą polskiej arystokracji i włączyła wiele osób do zarządu "Latarni". Bliski krewny prezeski nowej organizacji, polski ambasador w Stanach Zjednoczonych książę Kazimierz Lubomirski przekazał wiadomość, że Ameryka gotowa jest przeznaczyć większe sumy na rzecz polskich ociemniałych żołnierzy, lecz pod warunkiem złączenia wszystkich organizacji działających dla dobra niewidomych w jedną. Gdy zwrócono się z tą sprawą do Matki, w sposób stanowczy odmówiła. W arystokratycznych kołach stolicy wywołało to niemiłe zdziwienie, niemal zgorszenie. Pieniądze w ówczesnej sytuacji były tak bardzo potrzebne... Postawę Matki wyjaśnił po latach ks. Jan Zieja, który w latach 1922-1924 pełnił na Polnej funkcję kapelana. Matka, jak mówił, zapytana o stanowisko w tej sprawie, poszła do kaplicy i modliła się. Wyszedłszy, dała jednoznaczną odpowiedź. Bała się uzależnienia Dzieła od grupy wpływowych osób o dużych możliwościach finansowych, a religijnie obojętnych lub wręcz laicyzujących. Odpowiedzią Opatrzności na jej odmowę było bezpośrednie wejście do pokoju listonosza, przekazującego znaczną sumę pieniędzy od amerykańskich katolików. Natomiast miss W. Holl rok później wyszła za mąż i jej akcja osłabła, "Latarnia" zaś w Polsce z chwilą wybuchu II wojny światowej przestała istnieć. (59) Ciasnota pomieszczeń na Polnej zmuszała do szukania nowych rozwiązań, toteż Zarząd Towarzystwa z radością przyjął wiadomość o darowiźnie przez Antoniego Daszewskiego 5 morgów ziemi w podwarszawskich Laskach. Daszewski znał Matkę jeszcze sprzed I wojny, gdyż organizował wtedy dla niewidomych dzieci kolonie letnie w swym majątku Ostrym Borze k. Siedzowa pod Otwockiem. Złożywszy Matce Elżbiecie wizytę na Polnej i zauważywszy panującą tam ciasnotę, ofiarował parcelę w Laskach w celu umożliwienia budowy Zakładu. (60) Dla dalszych losów Dzieła wielkie znaczenie miał przypływ osób świeckich, pragnących poświęcić siły sprawie niewidomych. Wśród sióstr brakowało osób przygotowanych do poprowadzenia szkół, internatów, warsztatów lub administracji w rozrastającej się instytucji. W Polsce dotąd nie było przykładu współpracy zgromadzenia zakonnego z zespołem ludzi świeckich, toteż realizacja pionierskiego modelu wymagała dużej odwagi. Matka Elżbieta tę odwagę miała. Kandydaci do pracy zgłaszali się dzięki duszpasterskiej działalności o. Korniłowicza. Ogromną większość stanowili ludzie świeżo nawróceni z niewiary lub obojętności, lecz szczerze szukający Boga. Potrzebowali dalszej duchowej formacji. Objawiła się jakby nowa, niezwykła płaszczyzna Dzieła. Widzący, pozornie pełnosprawni poszukiwali pomocy duchowej u niewidzącej Matki, dając ociemniałym w zamian siły fizyczne i umysłowe. Tą drogą trafił do Matki jako pierwszy Antoni Marylski. Osoba jego splotła się z Dziełem, w szczególności z powstaniem Zakładu w Laskach. Matka intuicyjnie wyczuła, że jest to wymodlona przez nią pomoc od Boga i że ten zagubiony, impulsywny człowiek posiada wielkie ukryte duchowe bogactwa. Niemal od razu przyjęła go jako duchowego syna. Zaraz w pierwszych rozmowach naświetliła mu problem znalezienia osoby zdolnej do nadzorowania rozpoczętych w 1921 r. prac budowlanych na otrzymanej parceli w Laskach. Z chwilą, gdy 14 lipca 1922 r., po ukonstytuowaniu się nowego Zarządu, Marylski objął funkcję skarbnika, podjął się zarazem prowadzenia prac budowlanych, najął majstrów i zaczął kierować budową. Początkowo dojeżdżał konno z oddalonych o kilkanaście kilometrów Pęcic, lecz wkrótce zamieszkał na stałe we wsi Laski u gospodarza Tomasza Sotomskiego. We wrześniu 1922 r. stanął pierwszy drewniany dom. Podwarszawskie Laski, a raczej oddalony od wsi skrawek piaszczystego nieużytku nie zachęcały do twórczego wysiłku. Wieś zamieszkiwana przez 16 rodzin należała do odległej o 7 km parafii w Wawrzyszewie, na skraju stolicy. Wybudowana na posesji Towarzystwa drewniana szopa i złączona z nią mała niewykończona kapliczka rozleciały się podczas silnej wichury. Tymczasem Marylski pracował z wielkim zaangażowaniem i w ciągu trzech miesięcy doprowadził do postawienia nowego budynku, gdzie mogło zamieszkać 11 niewidomych dzieci z nauczycielką oraz 7 sióstr aspirantek lub postulantek. Prace w Laskach tak zaabsorbowały Marylskiego, że porzucił plan wyjazdu na studia do Szwajcarii, natomiast coraz bardziej wrastał w Dzieło. Dzięki jego pracy Zakład w Laskach rozbudowywał się stale. Oto, co Matka o tym pisze: "Szczególnie jeden spośród członków nowego Zarządu, pan Antoni Marylski, całkowicie oddał się sprawie niewidomych i stał się podwaliną nowego rozwoju całej instytucji. On to zrozumiał ideę Dzieła i zaczął realizować to, co było moim pragnieniem, a czego przy słabych siłach nie byłam w stanie sama dokonać. Pan Marylski, traktując pracę swoją jako powołanie, stał się właściwie twórcą osiedla w Laskach. [...] Od chwili, gdy pan Marylski został wybrany do Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, pchnął on na nowe drogi działalność Towarzystwa. Pan Marylski zwrócił uwagę na dział warsztatów męskich, które poprzednio były w zaniedbaniu; jako skarbnik Towarzystwa starał się o fundusze i pomoc społeczeństwa i władz państwowych; mądrą i zapobiegliwą gospodarką przyczynił się do utrzymania i rozszerzenia Zakładów Towarzystwa, do utworzenia nowych placówek. Jego działalność przyczyniła się szczególnie do stworzenia i rozbudowy osiedla Laski-Różanna. [...] Dopiero gdy po zmianie Zarządu na posiedzeniu 14 lipca 1922 r., nowy Zarząd delegował pana Marylskiego do podjęcia budowy, sprawa ruszyła z miejsca. Dzięki niezwykłemu hartowi i ofiarności pana Marylskiego, który pieszo (nie było wówczas ani dróg, ani środków lokomocji) przebywał kilkanaście kilometrów dzielących Laski od Warszawy, który na miejscu wraz z robotnikami nocował w chłopskiej chałupie w najgorszych warunkach, aby dozorować roboty przy budowie, który niestrudzenie zdobywał środki na utrzymanie zakładu i prowadzenie budowy." (61) W dniu 22 lipca 1923 r. Towarzystwo przekazało do użytku Zgromadzenia pół nowo zbudowanego domku dla nowicjatu. Do końca grudnia tegoż roku wybudowano w Laskach trzy skromne budynki mieszkalne (łącznie 22 pokoje) i cztery budynki gospodarcze, po czym zaczęto własnymi siłami wznosić kaplicę. Projektował ją architekt warszawski Łukasz Wolski, a kościółek ten, w stylu góralskim, ukończony w 1925 r., uchodzi za najdoskonalsze jego dzieło. Z powodu braku środków miał początkowo podłogę z piasku, z czasem z cegieł, w końcu położono deski. Zgromadzenia nie było stać na ławki, lecz właśnie to ubóstwo ściągało z Warszawy osoby spragnione prawdziwej religijności. Liczba mieszkańców nowego osiedla wzrastała i po półtora roku wynosiła 26 niewidomych dziewczynek, 7 staruszek i 2 mężczyzn. Zwiększała się też liczba współpracowników. Utrzymanie kilkudziesięciu osób pociągało za sobą znaczne koszta. Siostry wynajętą furmanką objeżdżały okolicę, kwestując. Mimo powojennej biedy ludzie byli ofiarni. Jeden z zamożniejszych sąsiadów, mecenas Józef Gliszczyński, ofiarował dalszych 5 morgów ziemi, Towarzystwo zaś od A. Daszewskiego odkupiło jeszcze 30 morgów. Gdy Matka Elżbieta dowiedziała się o trudnej sytuacji materialnej Daszewskiego, zwróciła mu wartość ofiarowanych wcześniej 5 morgów. Matka od dawna miała wyraźny obraz tego, co chciała stworzyć - instytucję centralną "dającą ociemniałym przygotowanie do pracy, warsztat pracy i schronienie, a więc szkoły dla dzieci, internaty, fabryki i wytwórnie, szpital i schronienie dla starców i niezdolnych do zajęcia." (62) Tymczasem jeszcze niescalona wewnętrznie po 120-letnim rozbiciu Rzeczpospolita z trudem odtwarzała swą jedność. Główną przeszkodę stanowiły brak wyrobienia politycznego i w związku z tym nieustanne walki stronnictw, słabość gospodarcza oraz niechęć podporządkowania się ze strony mniejszości narodowych. To skłoniło marszałka Piłsudskiego do złamania demokracji i podjęcia 12 maja 1926 r. zamachu stanu, przeprowadzonego przy współudziale wiernych mu generałów. W walkach ulicznych zginęło sto kilkadziesiąt osób, kilkaset było rannych. Piłsudski zarządził wybory prezydenckie, w których zwyciężył wskazany przez niego kandydat prof. Ignacy Mościcki. Marszałek miał za sobą Sejm i Radę Ministrów. Ważniejsze stanowiska w rządzie i administracji zajęli dawni jego podkomendni. Przemiany polityczne rozgrywały się przy pogarszającej się sytuacji gospodarczej kraju. Ogólnoświatowy kryzys, który rozpoczął się w 1929 r., przeciągnął się w tej części Europy aż do 1935 r. Bezrobocie i bieda wciąż rosły, a z nimi niezadowolenie społeczne. Z ZSRR napływali agitatorzy organizujący, strajki i szerzący radykalizm w różnych grupach społecznych, zwłaszcza wśród nauczycielstwa. Wpływom tym ulegało nawet duchowieństwo. Opozycja narodowo-demokratyczna zaostrzała swój stosunek do mniejszości narodowych, zwłaszcza Ukraińców i Żydów. Pojawiały się głosy o konieczności wydalenia Żydów z Polski. Środowiska takie jak Laski, gdzie panowała tolerancja wyznaniowa i rasowa, a wielu wyróżniających się pracowników było żydowskiego pochodzenia, znalazły się pod ostrzałem opinii publicznej. Tak zwane "wypadki majowe" skłoniły Matkę Czacką, zamieszkałą już w Laskach od 1925 r., do przeniesienia tam na stałe wielu agend Towarzystwa. Obawiała się odcięcia od stolicy i urwania dowozu żywności do Zakładu w Warszawie. Rok 1926 miał duże znaczenie dla rozwoju Lasek, gdyż rozpoczęto wtedy budowę pierwszego nowoczesnego obiektu, przeznaczonego na szkołę i internat dla 100 chłopców. Zanim został wykończony, w 1927 r. Matka postanowiła przenieść doń niewidomych chłopców, nie mieszczących się już w warszawskim internacie. W ślad za tym umieszczono w ich domu: bibliotekę brajlowską i czarnodrukową, muzeum szkolne, drukarnię brajlowską oraz warsztaty: koszykarski, szczotkarski, plecenia mat, wyplatania krzeseł i introligatornię. Roboty wykończeniowe trwały jeszcze 2 lata. Wyraźnie już widać, że Dzieło rozwijało się pomyślnie również w dziedzinie największego zainteresowania Matki Elżbiety - tyflologii i szkolenia zawodowego. Trudności finansowe sprawiały, że rozbudowa osiedla posuwała się powoli i z licznymi przeszkodami. Pojawiła się nagląca potrzeba postawienia internatu dla dziewcząt i gdy w 1929 r. zakończono prace przy pierwszym budynku, przystąpiono do budowy następnego. Przedsięwzięcie to realizowano w czasie kryzysu gospodarczego, toteż ów największy w Zakładzie budynek szkolno-internatowy stawiano przez pełne 4 lata. Jego główną atrakcją była sala teatralno-koncertowa na 300 osób. Ogółem w latach 1922-1930 powstało w Zakładzie pięć niewielkich domów mieszkalnych i siedem budynków gospodarczych. Oba internaty przewyższały pozostałe zabudowania rozmiarami i estetycznym wykończeniem wnętrz. Brakowało pomieszczeń dla świeckich pracowników, których liczba ciągle wzrastała, oraz lokali na biura. W tym celu wzniesiono w końcu piętrowy budynek pod nazwą "Hotelik św. Józefa". Dzięki darowiznom i dokupywaniu ziemi posiadłość Towarzystwa w Laskach stale się powiększała i w 1930 r. obejmowała 72 ha. Obok obory, chlewni i kurników istniała już szklarnia, inspekty, zmechanizowane warsztaty stolarskie, kuźnia ze ślusarnią i piekarnia. Do obsługi Zakładu służył tabor, składający się z dwóch samochodów, kilku wozów i 4 par koni. W 1932 r. żywy inwentarz liczył: 16 krów, 9 koni, 2 osły, 77 sztuk trzody chlewnej, kilkadziesiąt sztuk drobiu i królików. W stosunku do spraw materialnych Matka wykazywała zadziwiający realizm. Wiadomo było, że bez pomocy z zewnątrz jej Dzieło nie utrzyma się, mimo to Matka chciała podnieść możliwie najwyżej poziom gospodarki. Skrawek nieurodzajnej ziemi, stanowiącej niegdyś koryto Prawisły, nie był w stanie pokryć nawet części potrzeb Zakładu. Kierownictwo w tej dziedzinie należało do Antoniego Marylskiego, lecz wielką pomocą w sprawach administracyjnych był inżynier rolnik Witold Świątkowski. (63) Matka Czacka interesowała się wszystkim. Nie chciała, by Zakład utrzymywał się jedynie z dobroczynności społeczeństwa. Toteż razem z Marylskim wychodziła w pole, do sadu i ogrodu, z siostrami oglądała ich oczami budowle gospodarcze, kurniki, chlewnię, pomieszczenie dla królików. Sprawdzała drzwi i okna, wszystkie urządzenia. Obecnych uderzał jej zmysł praktyczny i znawstwo, nabyte za młodu u boku ojca. Większość sióstr pochodziła ze wsi, z małych lub dużych gospodarstw. Nie mogły nadziwić się znajomości Matki w dziedzinie gospodarstwa domowego i organizacji pracy w Zakładzie. Matka nie poprzestawała na osobistym instruowaniu. Sprowadziła dietetyczki, ażeby przeszkoliły siostry kucharki. Uważała, że do prowadzenia ogrodu, a zwłaszcza sadu potrzebni są fachowcy. Toteż wysyłała najzdolniejsze siostry na zwiedzanie dobrze prowadzonych ogrodów, niektóre z nich zdobywały wiedzę przez całe lata. Matka uzyskała zgodę Branickich z Wilanowa, by ich ogrodnik co jakiś czas dojeżdżał do Lasek i instruował siostry. Braniccy dostarczali też drzewek owocowych do powstającego sadu. Tematy te przewijały się wielokrotnie w korespondencji Matki. Jałowe piaski przez kilka lat nie dawały zadowalających plonów. Okoliczni mieszkańcy odnosili się krytycznie do pracy sióstr, podejmujących w tych warunkach tyle trudu i to, jak uważali, bezowocnie. W suche lata słońce wypalało warzywa i zboża, ale w bardziej deszczowym roku 1927 ogród i pole obrodziły. W liście do Antoniego Marylskiego Matka z radością napisała, że średnica sałaty wynosi 50 cm, a główka kapusty ma obwodu 79 cm, żyto zaś miejscami dochodzi do 2 m wysokości. Osiągnięcia te zawdzięczano żmudnej, niezmordowanej pracy sióstr, które wstawały o świcie, przed odmówieniem w kaplicy oficjum pracowały w polu, wynosząc kamienie lub pieląc i okopując warzywa. Kamienie przeznaczone były na fundamenty stawianych domów. Z powodu stale rosnących potrzeb, Zakład wydzierżawił 30 morgów ziemi w sąsiednim Bemowie na uprawę żyta. Przez Bemowo wiodła skrócona droga do centrum stolicy. Częściowo był to teren piaszczysty, częściowo bagnisty, a więc droga nie była bezpieczna do jazdy. Często konie i wozy zapadały się w błocie. W 1928 r. postanowiono przystąpić do budowy szosy łączącej Laski z Warszawą. Zakład liczył wówczas blisko 300 mieszkańców, toteż poprawa łączności ze stolicą stanowiła ważny problem organizacyjny. Sprawą tą zajął się Antoni Marylski, a następnie Witold Świątkowski. Należało uzyskać zgodę władz, przekonać rolników z okolicznych wsi i wpływowych, zamożnych sąsiadów. Zawiązano spółkę drogową, w której wsie zobowiązały się do szarwarku, czyli dostarczania ludzi i wozów do prac drogowych. Zakład miał dostarczyć materiału i sprzężaju, czyli koni pociągowych, a sąsiad ziemianin i przemysłowiec - pomocy finansowej. Stronę organizacyjną, najtrudniejszą, wzięły na siebie Laski. W korespondencji z A. Marylskim, przebywającym w latach 1931-1932 w Szwajcarii, Matka Czacka parokrotnie wracała do tego tematu. Wyłuszczała trudności oraz interesowność niektórych udziałowców. Mimo to w parę lat później na nowej szosie kursowały już autobusy. Drogę z Lasek do Warszawy Matka przebywała najczęściej pieszo, nosząc na bosych, często pokaleczonych nogach pantofle z rafii. Zwykle dwa razy w tygodniu przywożono z zakładu na Polnej pomyje do chlewni w Laskach. Jazda tą furmanką trwała ok. 4. godzin, jadący często schodzili, by ulżyć koniowi lub podtrzymać beczkę z pomyjami. (64) Kiedy do Zakładu sprowadzono pierwszego konia, sprawiał różne kłopoty. Raz przybiegł ktoś do Matki z alarmującą wiadomością, że koń wpadł do dołu z gnojówką i topi się. Matka obecnej przy niej siostrze rzuciła krótko: "Chodź, idziemy!" I podczas gdy tonące zwierzę wyciągano z cuchnącej sadzawki, stała nad brzegiem i odmawiała różaniec. Trwało to tak długo, aż konia wyratowano. Gdy kiedyś wracała furką do Lasek, koń poniósł. Młody chłopak, który powoził, zupełnie nie mógł sobie dać z nim rady. Wówczas Matka wyjęła mu z rąk lejce i w jednej chwili konia uspokoiła. Zdumionemu chłopcu wytłumaczyła, że wiele miała z końmi do czynienia. (65) Był to dowód, że dawno nabyta przez Różę umiejętność okazała się znów potrzebna w życiu Matki Elżbiety. Historie z koniem są zaledwie drobną ilustracją codziennych trudności, jakie przeżywano w tworzącym się ośrodku. W Laskach zachowała się pamięć o niezwykłych umiejętnościach Matki porozumiewania się z pracownikami. Najmowano wtedy do pracy ludzi różnego pokroju, niekiedy bezrobotnych, z którymi stosunki niełatwo się układały. Zdarzały się sytuacje konfliktowe. Gdy ani Witold Świątkowski, ani Antoni Marylski nie mogli porozumieć się z podwładnymi, proszono Matkę. Zawsze udawało się jej dojść z zainteresowanymi do porozumienia. Warto zacytować ponownie Janinę Doroszewską: "Matka była silna tym swoim odważnym ubóstwem, tymi poranionymi na mrozie stopami... [...] Była w tej swojej odwadze i zdecydowaniu twarda i nieugięta - jak wszędzie tam, gdzie poczuła wagę słusznej sprawy. Taka była w stosunku do siebie. Ale w stosunku do ludzi była miękka i tkliwa." (66) W tych trudnych latach dla Zakładu kilkakrotnie przychodziła z pomocą rodzina Branickich. W 1928 r. ofiarowali Towarzystwu, jak wspomniałem, 30 morgów ziemi w Wólce Grodziskiej, w niedużej odległości od Warszawy. Znajdowały się tam: budynki, park, ogród warzywny i ziemia uprawna. Pierwotnie projektowano utworzenie w tej posiadłości oddziału Towarzystwa, lecz odstąpiono od tej myśli. Tymczasem Katarzyna Branicka, kuzynka Matki prawie cały swój dział rodzinny ofiarowała na potrzeby Towarzystwa. Najpierw z jej funduszów postawiono w Laskach pokoik dla Matki, przylegający do domu sióstr. Potem wybudowano piętro w internacie chłopców oraz zakupiono szmat lasu sąsiadujący z zakładowym polem. W 1930 r. ta sama Branicka wyłożyła ogromną sumę - 300 tys. zł (równą wartości 130 wagonów pszenicy) na zakup pofabrycznej posiadłości przy ul. Wolność 4 w Warszawie. Stał tam jeden większy budynek i kilka mniejszych. Ów hojny dar pozwolił przenieść w lepsze warunki Patronat wraz z warsztatami dla niewidomych z ul. Polnej. Od tej pory mieściły się tam biura Towarzystwa. Na Polnej pozostał do 1932 r. postulat i internat wraz ze szkołą dla dziewczynek. Stopniowo przenoszono je do Lasek. Naukę chłopców i dziewcząt z powodu braku pomieszczeń prowadzono oddzielnie. Po przeniesieniu pierwszej, większej grupy dziewcząt do Lasek, utworzono 4 oddziały, a liczba chłopców z 22 wzrosła do 30 po przeprowadzce. W roku 1931 było już 53 uczniów i 14 nauczycieli, w rok później 92 uczniów i 15 nauczycieli, w tym 7 niewidomych i 3 na etacie Kuratorium Warszawskiego. Dwie niewidome uczennice kształciły się w seminarium nauczycielskim. Do prawidłowego prowadzenia nauki z niewidomymi niezbędne są odpowiednie pomoce szkolne. Niektóre sprowadzano z zagranicy, inne produkowano we własnym zakresie. Robili to przeważnie nauczyciele, lecz wciągano również do pomocy uczniów ze szkół powszechnych oraz niektórych wychowanków. W 1927 r. Laski otrzymały brajlowski powielacz jako dar z Ameryki, dzięki któremu powstała mała własna drukarnia. Zaczęto powielać na potrzeby Zakładu: podręczniki, elementarze, śpiewniki, modlitewniki i czytanki. Od pierwszych chwil tworzenia Dzieła najważniejszą sprawą dla Matki była forma kształcenia i szkolenia niewidomych, pozwalająca na pełnienie użytecznych funkcji w społeczeństwie. Z opracowania Zofii Wyrzykowskiej i s. Teresy Landy dowiadujemy się ciekawych szczegółów o liczbie i rodzaju zatrudnienia osób niewidomych w laskowskim Zakładzie i na ul. Polnej. W 1923 r. pięć solidnie wyszkolonych kobiet niewidomych pracowało w różnych działach gospodarstwa domowego w Zakładach Towarzystwa w Warszawie. W okresie 1925-1932 liczba pracujących inwalidów wzroku wzrosła w Laskach do 17 osób. Było wśród nich 2 koszykarzy, 1 pomocnik mechanika, 1 robotnik, 1 masażystka, 1 telefonistka i 11 pracownic zatrudnionych w Biurze Przepisywania Książek, Bibliotece Brajlowskiej, przy powielaczu brajlowskim i Dziale Tyflologii. Ponadto w szkole pracowało: 4 nauczycieli przedmiotów ogólnokształcących, 1 instruktor i 2 muzyków, razem 7 nauczycieli. (67) W miarę przenoszenia do Lasek poszczególnych działów pracy już w 1932 r. znalazł się tam warsztat galanterii koszykarskiej dla dziewcząt. Wykonywały one z rafii i petyku: koszyki do pieczywa, bombonierki i różnego rodzaju miseczki lub patarafki, czyli ozdobne podkładki pod lampę lub lichtarz. Dziewczęta osiągnęły w tej dziedzinie dużą doskonałość, posługując się rafią w różnych kolorach i zdobiąc wyroby skomplikowanymi wzorami. Ćwiczyły się też w robotach sznurkowych i ręcznym trykotarstwie. Ich produkcja miała wielkie powodzenie na rynku. Chłopcy pierwotnie szkoleni byli wyłącznie w koszykarstwie, wykonując wiele przedmiotów, począwszy od koszy na zakupy, a na meblach trzcinowych skończywszy. W 1929 r. otwarto dla chłopców w Laskach warsztat szczotkarski, który coraz lepiej się rozwijał. W 3 lata później nauczanie szczotkarstwa rozszerzono na dziewczęta. Uczniowie ćwiczyli się poza tym w produkcji mat słomianych i wycieraczek kokosowych. Zapoczątkowano naukę introligatorstwa. Mimo iż wyroby laskowskie cieszyły się powodzeniem, warsztaty jako całość były deficytowe. (68) 7. Wciąż nowe problemy Wyjazdy za granicę Antoniego Marylskiego oraz przedłużające się kuracje lub pobyty na Polnej zmuszały Matkę Czacką do zajęcia się problemami wychowawczymi w internacie chłopców. Marylski był tam najwyższą instancją i rozstrzygał zdarzające się nieporozumienia. W 1930 r. przybył do Lasek Henryk Ruszczyc. (69) Początkowo pracował z najmłodszymi, ucząc się od Matki właściwych metod postępowania. Wiemy to z korespondencji Matki Elżbiety z Antonim Marylskim. Matka często pytała w listach, jak postąpić i czy sposoby rozwiązywania przez nią trudności wychowawczych są trafne. Miała wielką intuicję pedagogiczną i dzięki niej znajdowała właściwe sposoby działania. Na przykład, gdy chłopcy coś zepsuli lub zniszczyli, odwoływała się do całej grupy. Wtedy najczęściej winny sam przyznawał się do dokonanej szkody. W jednej z grup internatowych znajdował się niesforny chłopiec, z którym nikt nie umiał sobie poradzić. Matkę zaniepokoiło to, że na wspólnych spotkaniach wszystko, co w domu się wydarzyło złego, koledzy zrzucali na niego. Chciała tę sytuację zmienić i stopniowo doprowadziła do tego, że wychowankowie zaczęli otwarcie przyznawać się do swoich własnych przewinień, nie zrzucając stale winy na jednego. Pewnego dnia chłopcy zepsuli pedał u fortepianu, lecz nikt nie chciał się do tego przyznać. "Zdawało mi się - pisze Matka do Marylskiego w listopadzie 1931 r. - że w myśl Twoją będzie nakłonić ich, by sami się tą sprawą zajęli i wynaleźli winowajcę". I zaraz w następnym liście dodała: "Jestem pewna, że Twoje modlitwy pomogły. Do zepsucia pedału przyznał się A. Z. Była obawa, że się przyznał dlatego, żeby wszyscy mogli powrócić do ćwiczeń na fortepianie, które były zawieszone aż do wyjaśnienia sprawy." (70) A w innym liście: "Potem byłam u chłopców. Mali jak zawsze bardzo mili, oskarżają się doskonale ze swoich przewinień." (71) Z tych wypowiedzi widać, jak Matka wczuwała się w sposób myślenia wychowanków. Od pierwszej chwili nawiązała z nimi dobry kontakt, ofiarowując atrakcyjne zabawki, np. tzw. pukawki, mające naśladować odgłos wystrzału karabinowego. "Dziś była jak zwykle, uroczystość [imieniny Matki - M. Ż.] u św. Teresy [Dom Chłopców - M. Ż.]. Chłopcy mali strasznie przejęci, bo mieli jakieś strzelby, były strzały na wiwat z prawdziwą komendą" (72) - pisała Matka. Innego dnia informowała: "Mali chłopcy strasznie mili i grzeczni. Zaniosłam im sznurki; przyjaźń zawarta na podstawie bąków, dmuchawców i machańców. Wiem, że im Ciebie nie zastępuję. Czy nie myślisz, że lepiej by było, żeby Ruszczyc był obecny? Średniacy prosili, żeby mogli się uczyć esperanto. Czy nic nie masz przeciwko temu, żeby im sprowadzić elementarz, jeśli im to przyjemność zrobi? Mali chłopcy proszą o Naśladowanie Chrystusa Pana. Są wydrukowane, czy myślisz, że można Ruszczycowi dać jeden egzemplarz brajlem dla nich. Napisz, gdybyś miał coś przeciwko temu..." U średniaków pisze Matka Elżbieta: "... Furorę zrobiły kartki brajlem, które dla nich przygotowałam z krótkim życiorysem jakiegoś sławnego niewidomego, na każdej kartce inny. Byli ożywieni i weseli." (73) Gdy jeden ze starszych wychowanków wyraził chęć zostania organistą, Matka postawiła wysokie wymagania: "Trzeba zasłużyć na to całym zachowaniem, gdyż jest to rodzaj powołania, w którym trzeba muzyką i śpiewem swoim chwalić Pana Boga." (74) Dbała też o poziom imprez internatowych, a gdy kiedyś z Warszawy przyjechał zespół z jakimś nieodpowiednim programem, kazała zadzwonić na kolację i przerwała występ. Wczytując się w listy Matki z owej pamiętnej zimy 1931/1932 r., mamy możność dotknąć jej głębokiej mądrości. Wiedziała, że ze starszymi chłopcami musi zupełnie inaczej postępować niż z maluchami, że trzeba traktować ich tak, jak dorosłych. Dlatego powzięła decyzję zaproszenia do Lasek Feliksa Wojnarowicza, znanego specjalistę od nauki robót ręcznych, (75) by ocenił wyniki prac uczniów. "Po takim egzaminie - pisała - można by dobrych postawić na stopie rzemieślników, tj. płacić im część czystego zysku. Równocześnie prowadzić rachunek ich utrzymania." (76) Matka bardzo przejmowała się sprawami wychowawczymi związanymi z młodzieżą. Znajdujemy tego przykłady w listach. "Miałam [...] rozmowę z Józikiem W., przy starszych chłopcach. Wygarnęłam mu wszystko, co mu zarzucam. Powiedziałam mu, że nie zakład do niego, ale on do zakładu musi się stosować. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Jest wśród starszych chłopców ferment i trzeba, żeby ten wrzód pękł, albo co lepiej, trzeba go przeciąć i dziś tę operację zaczęłam." (77) W stosunku do najtrudniejszych wychowawczo chłopców stanowisko Matki było dwojakiego rodzaju: jeśli niegrzeczność i złe zachowanie łączyły się z deprawacją, była zdania, żeby wychowanka usunąć z Zakładu. Jeśli chodziło o trudne usposobienie, uważała, że trzeba przede wszystkim wiele się za dziecko modlić, a w postępowanie mocniej wprowadzać bodźce wychowawcze. Obawiała się, by zachowanie paru bardzo trudnych chłopców nie wzbudziło u młodego wychowawcy Ruszczyca niechęci do nich, chciała, żeby się bardzo modlił za nich podczas rekolekcji. "Zdaje mi się, że to zrozumiał. - Przeważył tu wzgląd nadprzyrodzony. Wartość modlitwy ponad roztropność ludzką." (78) U Matki w listach z tego czasu powraca nieraz wzmianka o czwartkach szczelnie wypełnionych zajęciami w Domu Chłopców, czyli Domu św. Teresy. Każdy, wychowawca, począwszy od najstarszego, musiał przedstawić plan na dany tydzień i zdać relację, jak zrealizował to, co było zaplanowane. Jeśli mu się nie udało planu wykonać, musiał podać wiarogodne przyczyny niepowodzenia. (79) Po spotkaniach z poszczególnymi grupami, co z reguły trwało parę godzin, następowało zebranie z wychowawcami. Więcej niż Domem Chłopców Matka zajmowała się dziewczynkami. Miały zawsze do niej dostęp, nieraz podejmowała w ich sprawie wiążące decyzje i z niezwykłą konsekwencją je realizowała, kierując się dobrem podopiecznych. Wśród dziewcząt była jedna bardzo zdolna, Tatiana Cupa, znana z tego, że lubiła kierować się własnym zdaniem, co powodowało spięcia z wychowawczyniami. W 1936 r. Rada Pedagogiczna podjęła jednogłośnie decyzję, by nie kierować jej na dalsze lata nauki do szkół dla widzących. Tatiana pobiegła z tym do Matki i usłyszała pamiętne zdanie: "Dla sprawy niewidomych w Polsce jest bardzo ważną rzeczą, by jak najwięcej młodych kończyło szkoły średnie". Matka doprowadziła do zmiany postanowienia Rady i Tatianę oddano na pensję pani Michalskiej w Warszawie. W czasie wakacji letnich wychowanka zapadła na krwawą dyzenterię. Bardzo osłabiona napisała do swej wychowawczyni s. Michaeli Galickiej. Rezultat był natychmiastowy. Matka kazała dziewczynkę zaraz przywieźć, w czym bardzo dopomógł ks. Zieja i oddano ją do szpitala. Odbyła następnie dłuższą kwarantannę w Laskach. W czasie okupacji Tatiana znalazła się w Żułowie. I znów, podobnie jak kiedyś w Laskach, miały z nią wychowawczynie kłopoty. Pytały, czy wolałaby pójść do Chorzowa, czy do zakładu w Wirowie na Podlasiu, gdzie umieszczono kilka starszych niewidomych. Gdy Matka dowiedziała się o tym, poinformowała, że nie złoży podpisu pod taką decyzją, bo bardzo łatwo dziecko skrzywdzić. (80) Wiemy skądinąd, że przyjmując dzieci z niezamożnych rodzin, Matka zwalniała je z opłat, obawiając się, by rodzice nie sprzedali krowy, byle tylko utrzymać dziecko w Zakładzie. Niezbędną pomocą w kształceniu niewidomych jest książka brajlowska. W Warszawie przed I wojną światową działało, jak wspomniałem, prowadzone w dużej części przez wolontariuszy Biuro Przepisywania Książek, które w okresie powojennym czasowo zawiesiło swą działalność. Biblioteka Brajlowska bardzo powoli powiększała zasób książek i dopiero pod koniec lat dwudziestych osiągnęła 500 dzieł w 1000 tomach. Ręczne przepisywanie było bardzo mozolne, toteż postęp w tym względzie zaznaczył się dopiero po otrzymaniu w 1927 r. brajlowskiego powielacza. Równocześnie zaczęto w Laskach organizować dział ręcznego przepisywania brajlem pod dyktando osoby widzącej. Niezależnie od tego rosła biblioteka czarnodrukowa na potrzeby nauczycieli, wychowawców i reszty personelu. Nauczyciele niewidomi otrzymywali do pomocy lektorów. W pracy na rzecz ludzi pozbawionych wzroku Matka dokonała wiele doniosłych zmian w latach 1928-1934. Matka Elżbieta osobiście kierowała działem tyflologii. Z jej polecenia powiększano stale biblioteczkę naukową, prenumerowano zagraniczne pisma, tłumaczono ciekawsze artykuły. Nawiązywano i utrzymywano kontakt z zagranicznymi instytucjami, zajmującymi się problematyką niewidomych. Prowadzono publikacje i odczyty. Bliskie jej sercu były też potrzeby społeczne. Dzięki zamieszkaniu w Laskach w 1927 r. pełnej inicjatywy lekarki Zofii Steinberg, późniejszej s. Katarzyny, (81) zorganizowano w Zakładzie opiekę pielęgniarską i nawiązano kontakty z lekarzami: okulistą, laryngologiem i stomatologiem. W określone dni świadczyli oni usługi wychowankom i personelowi bezpłatnie lub za niskim wynagrodzeniem. Zwiększono troskę o higienę w internatach. 8. Fundament Dzieła - siostry We wszystkich prawie dziedzinach skuteczność działania zależała od pracy sióstr, stanowiących fundament Dzieła, toteż problem dalszej ich formacji miał wielką wagę. Postulantek wciąż przybywało, lecz Matka musiała czekać trzy lata, zanim udało się jej utworzyć nowicjat. Wielkie zainteresowanie Założycielki wzbudziła w 1922 r. propozycja księżniczki Marii Lubomirskiej oddania siostrom do dyspozycji podominikańskiego klasztorku w Jałowiczach na Wołyniu. Księżniczka obiecywała utrzymywać siostry z własnych funduszów i ofiarować im 35 ha urodzajnej ziemi. Matka Elżbieta zamierzała sama się tam przenieść i osobiście formować nowicjuszki, zaś opiekę nad Zakładem w Warszawie i powstającym ośrodkiem w Laskach przekazać Antoniemu Marylskiemu. Dziwić nas może tak wielkie zaufanie do człowieka świeżo nawróconego i dopiero niedawno związanego z Dziełem. Śmiałość tej decyzji tłumaczy doskonała znajomość osobowości Marylskiego i wiedza o całkowitym jego oddaniu Dziełu. Pozornie wspaniałe perspektywy, w rzeczywistości złudne - pokrzyżowała Opatrzność. Kardynał Kakowski, do którego Matka zwróciła się o pozwolenie utworzenia nowicjatu na Wołyniu, kategorycznie odmówił zgody na przeniesienie młodego Zgromadzenia na teren innej diecezji. Widział w tym niebezpieczeństwo przekształcenia go w inny zakon, gdyż nie miało jeszcze zatwierdzonych konstytucji. Tymczasem wiosną 1923 r. zmarła księżniczka Lubomirska i cała sprawa upadła. Matka postanowiła zorganizować nowicjat w Laskach, mimo iż tam nie było odpowiednich warunków. Zaczęła się starać o pozwolenie na otwarcie kaplicy z Przenajświętszym Sakramentem. W Kurii Warszawskiej spotkała się z nieżyczliwym przyjęciem ze strony jednego z księży i dopiero w czasie dziewiątej wizyty udało się jego opór przełamać. Brak dostatecznego personelu do obsługi przybyłych z Warszawy staruszek i niewidomych dziewczynek spowodował, że nowicjuszki musiały się włączyć do ogólnej pracy. Natomiast odosobnienie Lasek i kontakt z przyrodą sprzyjały modlitwie i skupieniu. Ostatecznie nowicjat otwarto w lipcu 1923 r., a mistrzynią została s. Klara Staczyńska, nazywana, z racji swego wieku, matką. Miała za sobą kilkumiesięczną próbę formacyjną u ss. wizytek w Krakowie, dokąd Matka Elżbieta ją wysłała i dzięki temu w lutym 1924 r. otrzymała zgodę Kurii na złożenie ślubów wieczystych. (82) Dla Założycielki wielką trudność stanowił brak wykształconych sióstr w Zgromadzeniu. Matka trzymała się zaleceń bpa Galla, aby nie wyznaczać na odpowiedzialne stanowiska sióstr bez odpowiedniego przygotowania. Dwie doskonale zapowiadające się zakonnice, które miały zadatki na pełnienie funkcji przełożonych zmarły krótko po wstąpieniu. "... Z pierwszych sióstr - czytamy w "Historii i zarysie organizacyjnym Dzieła" - s. Katarzyna Sokołowska zmarła świątobliwie w pierwszym roku swego nowicjatu w styczniu 1924 r. W rok po niej zmarła Matka Monika Grzybowska, wielkich cnót, powagi i zdolności organizatorskich (od zarania Państwa Polskiego pracowała w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego [...], gdzie była niezmiernie ceniona), która w naszej myśli byłaby doskonałą przełożoną domu. Dopiero około 1926 r. zaczęły napływać dalsze powołania spośród inteligencji." (83) Niezależnie od starań o zorganizowanie nowicjatu należało prowadzić formację licznie zgłaszających się kandydatek do postulatu. Siostry zajęły mieszkanie w budynku przy ul. Polnej 40, w którym znajdował się Zakład dla niewidomych dziewczynek. Od pamiętnych początków w listopadzie 1918 r. niewiele się tam zmieniło: panowała ta sama ciasnota i to samo ubóstwo. Matka tam była wszystkim: założycielką Dzieła, matką generalną Zgromadzenia, kierowniczką Zakładu i kierowniczką Postulatu. Musiała o wszystkim pamiętać, troszczyć się o środki na utrzymanie niewidomych, personelu świeckiego i sióstr. Większość postulantek miała ukończone dwa, trzy lub cztery oddziały szkoły powszechnej, gdyż stan szkolnictwa wiejskiego w Królestwie był opłakany i znalazło to odbicie wśród sióstr i postulantek. Sprawę formacji utrudniał też fakt, że ks. Korniłowicz, który po śmierci ks. Krawieckiego pełnił funkcję kierownika duchowego i kapelana, został w październiku 1922 r. powołany na dyrektora konwiktu dla studiujących księży na Katolickim Uniwersytecie w Lublinie. Powrócił stamtąd dopiero w 1928 r., a na stałe zamieszkał w Laskach dopiero w 1930 r. Przy ul. Polnej rolę kapelana spełniał przez 2 lata młodziutki ks. Jan Zieja, pełny ducha Bożego. Dużą pomocą dla Matki była obecność do 1923 r. s. Klary Staczyńskiej, osoby wyrobionej, o głębokim życiu wewnętrznym. Matka większość czasu poświęcała siostrom. O piątej z rana budziła je, uczestniczyła we wszystkich modlitwach i w czytaniach prowadzonych przez Siostrę Starszą w kaplicy lub przy obieraniu jarzyn i komentowała je. Kładła wielki nacisk na poprawne i równe odmawianie modlitw brewiarzowych. Przez pierwsze lata jadała razem z siostrami, przy jednym stole. Dzieliła wszystkie niedogodności ciasnoty i ubóstwa. Zachęcała postulantki do cierpliwego znoszenia wszystkich braków. Ubóstwo aż do roku 1926 było posunięte do ostatecznych granic. Problem wyżywienia Zakładu i Postulatu należał do największych trudności; pierwsze postulantki, z wyjątkiem dwóch, z tego powodu wystąpiły ze Zgromadzenia. Przejmujący przykład ascezy Matki podaje Katarzyna Branicka. W roku 1923 czy 1924 odwiedziła swą kuzynkę na Polnej. Gdy na drugie śniadanie przyniesiono kubek zupy, która "po prostu śmierdziała starą ścierką [...], błagałam Matkę, aby tego nie piła, ale wypiła wszystko, aż do ostatniej kropli. Potem zawołała siostrę kucharkę, kazała jej najprzód powąchać śmierdzący kubek i wyłajała [...] surowo za niedbalstwo i brudne gotowanie." (84) Przyszła w końcu chwila, kiedy zdrowiem Matki zajęła się dr Eleonora Reicher, świadcząca siostrom niezmordowanie różne usługi. Zabroniła Matce jeść niestrawne potrawy i wpłynęła na jej brata Stanisława, aby swej siostrze przysyłał lepsze posiłki. Dla postulantek asceza Matki stanowiła najlepszy przykład mężnego znoszenia niedostatków. Obserwowały, jak trzyma się prosto w kaplicy i chciały ją naśladować. Siostra Julianna wiedziała, że Matka co dzień o piątej rano bierze zimną, lodowatą kąpiel, tak zimną, "jakby od niej wiatr wiał". Ukradkiem zaczęła dolewać garnek ciepłej wody, lecz Matka zaraz się spostrzegła i powiedziała: "Gdy wstaję rano, jestem bardzo zmęczona; gdy wezmę zimną kąpiel, to przez kilka godzin czuję się lepiej." (85) Tego rodzaju zabiegi stosowano w domach inteligenckich w drugiej połowie XIX w. i Matka z pewnością z domu wyniosła ten zwyczaj. Umartwieniem dla mieszkańców domu przy ul. Polnej była też ciasnota. Matka dzieliła los ze wszystkimi. Sypiała w malutkiej łazience, za posłanie służyła jej nadal kanapka z wystającymi sprężynami lub sienniczek na podłodze. Tuż obok była mała kapliczka, a jako jej przedłużenie ów uniwersalny pokój, w którym siostry spały, jadały i pracowały. W pamięci sióstr utrwalił się obraz Matki zawsze czymś zajętej, nigdy bezczynnej. Nawet rozmawiając z nimi niestrudzenie szydełkowała. Na niektórych siostrach wielkie wrażenie wywierała jej gotowość służenia innym. Siostra Julianna, zawsze będąca blisko Założycielki, zanotowała: "Matka w tym czasie [lata 1924-1926 - M. Ż.] załatwiała sama wszyściutkie sprawy. Ja, pracując w kuchni i śpiżarni, najmniej 30 razy na dzień byłam u Mateńki, żeby o wszystko zapytać i ułożyć posiłki itp. [...] Pamiętam, jak nieraz niecierpliwiłam się na p. Landy, obecną s. Teresę, bo przychodziła często i długo przesiadywała. Mówiłam do Mateńki, że ci ludzie ją zamęczają i mogłaby ich mniej przyjmować. Matka się tylko na to uśmiechała, mówiła, że im to jest potrzebne i naturalnie dalej przyjmowała. Podziwiałam Matki siły. Po całym dniu pracy, wieczorem ciągle słyszałam stukanie na maszynie lub pisanie brajlem i myślałam sobie, kiedy Matka w ogóle śpi." (86) Od dzieciństwa miała do czynienia z dziewczętami ze wsi i to pomagało jej wczuć się w ich psychikę. Rozumiała potrzebę kształcenia ich w miarę możliwości, teoretycznie i praktycznie. Znając się na zajęciach gospodarstwa domowego wiedziała, że często tę samą pracę można wykonać lepiej i z większą oszczędnością sił. Zwracała uwagę na to, by nic nie marnować, np. nie palić światła niepotrzebnie. Swoje polecenia uzasadniała w sposób przekonujący, zwracając uwagę na wysiłek ludzi, którzy przygotowali środki żywności, odzież lub opał. Na ile tylko mogła, liczyła się ze zdaniem sióstr. Postulantki były w nią wpatrzone, wchłaniały dawane przez nią nauki, nigdy też nie żałowała im czasu na rozmowę. Wychodząc na miasto, aby załatwić sprawy związane z Zakładem, zabierała ze sobą młodą siostrę i uczyła, jak prowadzi się niewidomego, jak należy to robić z chłopcami, a jak z dziewczynkami. Dawała również wskazówki, jak się zachowywać w urzędach, sklepach i biurach. W pracy zalecała przestrzeganie milczenia i skupienia. Dbała o to, by siostry umiały uszanować władzę i stanowisko drugiego człowieka, by nikogo nie krytykowały. Uwagi , spisane dopiero w 35-40 lat później, musiały ówczesnym postulantkom głęboko zapadać w duszę, jeśli tak długo pozostały żywe w ich pamięci. Mówienie o cierpieniu zawsze jest trudne. Mogą to robić tylko ci, którzy sami wiele w życiu przeszli. Postulat przeżywał boleśnie odchodzenie tak wielu sióstr ze Zgromadzenia. Siostra Julianna pisała: "zadręczałam się tym [...] i każdą opłakiwałam". Kiedyś z całą szczerością "wyznałam to Matce, dodając, że Matka widać za mało z nimi rozmawia, wszystko się rozleci, bo ani jednej siostry nie zostanie". "Nie zależy mi na ilości tylko na jakości. Niech mi jedna siostra zostanie, moje dziecko, a żyje na chwałę Bożą. Nigdy tej odpowiedzi nie zapomnę" - dopowiada s. Julianna. Wiele światła na postępowanie Matki rzucają inne słowa tej siostry: "Matka miała zwyczaj, że karcąc zawsze jednocześnie pouczała. Czuło się wielką Matki stanowczość i łagodność zarazem. Nigdy to człowieka nie łamało, ale dawało pewność dobrego postępowania. Ja miałam wtedy takie wrażenie, jakby Matka kładła mi do duszy jakąś moc i gdyby najtrudniejsze rzeczy kazała mi spełniać, to bym się nawet nie zawahała." (87) Była w niej mądrość, siła i wiele miłości. Swoją pracą, modlitwą, sposobem bycia, stosunkiem do innych, stałym czuwaniem nad członkami Zgromadzenia dawała siostrom i postulantkom przykład, który jest najbardziej autentyczną metodą wychowawczą. Gdy Matka w 1925 r. przeniosła się do Lasek, ustanowiła dla Postulatu kierowniczkę, sama zaś często dojeżdżała do Warszawy i utrzymywała łączność z postulantkami. 9. Wspomnienia sióstr Nic nie zastąpi świadectw dawanych przez naocznych świadków, toteż warto przytoczyć głosy kilku pierwszych postulantek i nowicjuszek w Zgromadzeniu. Siostra Barbara Sadkowska pisze: "1 lutego 1920 r. przyszłam na Polną 40 prosić o przyjęcie do Zgromadzenia, dopiero co zawiązującego się. Po usłyszeniu mojej prośby Matka powiedziała mi, że są wielkie niewygody, że trzeba spać na ziemi, bez łóżka, bardzo jest ciasno i głodno. Na wszystkie wysuwane przez Matkę trudności, co do mieszkania i warunków życia, odpowiadałam, że mimo to chcę oddać się Panu Jezusowi na służbę. Uściskała mnie [Matka] i kazała przyjść 5 lutego 1920 r. w dzień św. Agaty". W toku opowiadania wyraziście rysuje się kluczowa rola samej Założycielki. "Matka zajmowała się sama wszystkim. Miała z siostrami pacierze, rozmyślania, razem z nimi odmawiała oficjum w kaplicy po łacinie, wszystkie godzinki [...] Matka tłumaczyła nam i wyjaśniała to, co było czytane. [...] Raz w tygodniu miałyśmy konferencję duchową ojca Krawieckiego" - wspomina s. Barbara. Ona też maluje żywy obraz warunków ówczesnego życia: "Rekreację miałyśmy najczęściej w kuchni przy obieraniu jarzyn razem z Matką i Matką Mistrzynią. Matka nam dużo mówiła o życiu oddanym Panu Jezusowi; w związku z tym myśmy się dużo pytały, a Matka nam odpowiadała i wyjaśniała, na czym polega służba Bogu. Ażeby nam dodać otuchy w tych trudnych warunkach, [...] Matka mówiła, że zwykle wszystkie dzieła Boże zaczynają się w ten sposób. [...] Na początku na Polnej przez cały czas budziła nas Matka o piątej. Cicho otwierała drzwi, gdzie spały siostry, [...] pukała trzy razy i mówiła głosem mocnym: "Bierzmy Krzyż", a my, zrywając się z pościeli, odpowiadałyśmy: "I chwalmy Pana" [...] Matka sama absolutnie wszystkim się zajmowała: gospodarstwem w najdrobniejszych rzeczach, a więc kuchnią, spiżarnią, porządkami domowymi, internatem niewidomych. Sama z lekarzem przychodziła do chorych sióstr czy niewidomych [...] i omawiała sprawy leczenia. Dla chorych Matka była zawsze bardzo czuła. [...] Posyłała ich do lekarza albo sprowadzała specjalistów. Domagała się wielkiej staranności w wypełnianiu zaleceń lekarskich. Nie znosiła histerii. Po wykryciu jej przez lekarza, doprowadzała "chorą" osobę do porządku w sposób bardzo stanowczy [...]. Gdy miałam bardzo silne zapalenie oczu, które groziło utratą wzroku, to Matka tłumaczyła, że wzrok duszy jest o wiele cenniejszy, niż wzrok zewnętrzny. Utrata wzroku powinna być zadośćuczynieniem za grzechy nieumartwionych oczu. W kaplicy Matka sama swoimi ruchami pokazywała, jak mamy się zachowywać: klęczeć i siedzieć prosto, bez pokładania się na klęcznik lub ławkę i zakrywania twarzy rękami. Matka kładła nacisk na ciszę, na ciche zamykanie drzwi, na mówienie przyciszonym głosem, na ciche chodzenie. Matka uczyła, żeby nie pozwalać sobie na różne zachcianki, kaprysy, złe humory, bo to świadczy o złym wychowaniu i niewyrobieniu wewnętrznym. Kładła nacisk [...] na ducha ubóstwa, uczyła ciągle, żeby nic nie niszczyć, nie psuć, żeby światła nie palić bez potrzeby. Niszczenie rzeczy Matka nazywała wandalizmem; tłumaczyła nam stale, że używane przez nas rzeczy są dobrem społecznym, które należy szanować [...]. Nie pozwalała, żeby siostry zabierały rzeczy jedna od drugiej". Jednym z najskuteczniejszych środków formacji zakonnej było wówczas ubóstwo Zgromadzenia. Ciasnota i nieprzystosowanie pomieszczeń do wspólnego życia zmuszało do ciągłej pracy nad sobą i ćwiczenia się w cierpliwości i umartwieniu. "Na początku Matka jadała razem z siostrami przy jednym stole - pisze dalej s. Barbara. - Nie było wtedy refektarza specjalnego, jadało się w pokoju, który był sypialnią sióstr, gdzie przy ścianie na gromadzie leżały sienniki i pościele przykryte kocami. Była też tu szwalnia i westiarnia ogólna sióstr i niewidomych. W tym pokoju mieszkała też niewidoma organistka p. Solecka, stał fortepian, przy którym p. Solecka dawała lekcje muzyki niewidomym. Stały dwie szafy z bielizną i ubraniem sióstr i niewidomych. Były dwie maszyny do szycia, a pośrodku stał nieduży stół, który służył do posiłków sióstr, a między posiłkami używany był na potrzeby szwalni. Posiłki były jednodaniowe, tylko gęste zupy. Chodziłyśmy codziennie z wiadrami na Aleje Ujazdowskie do Stowarzyszenia Amerykańskiego, które prowadziło kuchnię dla biednych dzieci polskich, przynosiłyśmy stamtąd zupę lub kakao. Nie miałyśmy z początku chleba do syta. Na śniadanie była często tzw. peluszka [drobna fasola pastewna - M. Ż.] i czarna kawa, na obiad fasola, nieraz zepsuta. Matka nie pozwalała sobie coś zmieniać w potrawach. Na początku sióstr było niedużo, tak że w kuchni gotowała jedna siostra. [...] Jak któraś z sióstr była smutna, to Mateńka brała za rękę, prowadziła do swego pokoju i mówiła: "No, przyznaj się, co masz za "żabki" i dlaczego jesteś smutna". Gdy się było głodną, to Mateńka, pocieszała, że przecież nie musi być tak zawsze, przyjdzie czas, że nie będzie brakować chleba. Tak samo, gdy z powodu różnych braków i ciężkich warunków wątpiło się w swoje powołanie, Mateńka mówiła, że nie może siłą trzymać sióstr, ale jej obowiązkiem jest tłumaczyć, że Pan Bóg da na przyszłość lepsze czasy." (88) W pamięci wielu sióstr pozostały żywe wspomnienia różnych przeżyć w postulacie i nowicjacie. Siostra Józefa Dąbrowska opowiada: "Na Polnej Matka na obiady i rekreacje przychodziła zawsze do nas. Nie mogłyśmy się doczekać. Matka nas wszystkiego uczyła, jak się niewidomego prowadzi, obserwacji i innych rzeczy. Koło Matki stała miseczka i kartofle do obierania. [...] Do kościoła na Koszyki albo do [kościoła] Zbawiciela chodziłyśmy wszystkie razem i każda zachowywała taką postawę, jak Matka uczyła. Na rekreację czekałyśmy z radością, wszystkie byłyśmy młode. Każda mogła się wypowiedzieć i nie było gwałtu, żeby mówiła jedna przez drugą. Słowa Matki jakbyśmy połykały." (89) Czasy te i zdarzenia utrwaliły się równie silnie w pamięci innych sióstr, m.in. siostry Wawrzyny Kiełczewskiej, w przyszłości "siostry gospodarczej" w Laskach: "Podczas mego nowicjatu Matka Wielebna przychodziła do nas na rekreację. Cudowne to były rekreacje i chwile przebywania z Matką. Chciałam, aby nowicjat nigdy się nie skończył." (90) Wróćmy do wspomnień s. Barbary Sadkowskiej: "W czasie rekolekcji miesięcznych lub w czasie rekolekcji przed obłóczynami czy ślubami Matka wzywała do siebie siostry pojedynczo i pytała, jak idą rekolekcje, czy nie ma trudności i zachęcała do wierności w powołaniu." (91) Przytoczymy teraz relację z przyjęcia do Zgromadzenia innych sióstr. "W dniu 15 lutego 1925 r. przyjechałam jako aspirantka do Warszawy na ul. Polną 40, gdzie mieścił się wówczas dom Zgromadzenia, w którym przebywało mniej więcej 15 postulantek (nowicjuszki zaś były w Laskach). Wprowadzono mnie do refektarza. Siostry były właśnie po obiedzie. Matka Wielebna spojrzała na mnie i odezwała się do sióstr: "Pan Jezus przyprowadził nam znów jedną duszę", na co siostry odpowiedziały serdecznym uśmiechem skierowanym w moją stronę. Po obiedzie była rekreacja przy pracy" - wspominała s. Róża. (92) Pełen barwy jest opis przyjęcia do postulatu i spędzonych w nim lat s. Julianny Smosarskiej. W Laskach wiele osób pamięta ją jako kierowniczkę gospodarstwa, znającą się na wszelkich robotach, zatroskaną o los swoich współpracowników. Tak umiała o wszystko zadbać, iż mawiano, że ma "ministerialną głowę". Matka od razu dostrzegła jej uzdolnienia. Siostra Julianna pisała: "Z życzliwości dla mnie odradzano mi to [wstąpienie do Zgromadzenia - M. Ż.] bardzo energicznie. Mówiono mi, że w tym zgromadzeniu jest taka bieda, jaką rzadko kto może wytrzymać. Ja jednak nie zmieniłam swego postanowienia, chociaż potem zobaczyłam, że tak jest w rzeczywistości, jak mi mówiono. Gdy zgłosiłam się na Polną z prośbą o przyjęcie, Matka uprzedziła mnie o ciężkich warunkach żywnościowych, jakie trzeba będzie znosić w jej zgromadzeniu. W odpowiedzi na to ja naiwnie zapytałam: "Ale chyba, proszę Matki, nie zdarzyło się jeszcze, żeby która siostra umarła z głodu?" Na to Mateńka serdecznie się roześmiała i powiedziała: "Chwała Bogu, moje dziecko, jeszcze się to nie zdarzyło"." (93) Sięgnijmy teraz do zapisów s. Józefy Dąbrowskiej. "Z pierwszych wspomnień dokładnie pamiętam lokal na Polnej 40, sypialnię Mateńki, [czyli] małą łazienkę, gdzie stał taborecik i stołeczek Matki, i w tej łazience Matka przyjmowała siostry. Ociemniałe dziewczynki i innych interesantów przyjmowała w kancelarii. Idąc do "łazieneczki" zawsze wstępowała do kuchni, pytała o wiele rzeczy, interesowała się wszystkim. Jeżeli interesantów i sióstr do Matki nie było, szła do kapliczki i tam klęcząc na podłodze żarliwie się modliła." (94) "Codziennie na obiad i na rekreacje Matka przychodziła do refektarza, wtedy siostry coś reperowały lub szyły, a Matka kazała przynosić sobie kartofle i obierała je. To był czas, w którym Matka uczyła nas wszystkiego, jak jeść, jak się trzymać, jak odzywać się do starszych, jak traktować biednych i ociemniałych itd. Byłyśmy wszystkie zasłuchane, te nauki Matki szły nam wprost do serca - czekałyśmy z upragnieniem na tę godzinę nauk Matki. Każda siostra, nawet najmłodsza mogła się swobodnie i szczerze wypowiadać, do czego zresztą Matka zachęcała. Matka prowadziła życie takie, jak wszystkie siostry. Przebywała wciąż z siostrami i niewidomymi dziewczynkami. Nie pozwalała dawać sobie nic do jedzenia prócz tego, co jedli wszyscy. Gdy któraś z sióstr dała Matce coś lepszego, albo okrasiła, Matka kazała tej siostrze za karę zażyć oleju rycynowego. [...] Matka była zawsze skupiona i zamodlona, czy to przechodząc z pokoju do pokoju, czy czekając na kogoś w przedpokoju. Chodząc często z Matką po urzędach, słyszałam, jak w drodze Matka odmawiała półgłosem modlitwy po łacinie. Przechodząc przez pokój, w którym pracowały siostry, gdy słyszała jakieś rozmowy, przystawała i pytała, o czym siostry rozmawiają. Od początku Matka bardzo nam zalecała skupienie przy pracy i zachowanie milczenia ewangelicznego. Jeśli słyszała jakieś śmiejące się głosy, to się nie gniewała, ale pytała o przyczynę radości. Jak nam tak było ciężko i ciasno, i głodno, Matka, słysząc nas radosnych i śmiejących się, uśmiechała się. Nie lubiła narzekania i skarżenia się, że jest trudno lub ciężko [...]. Matka bardzo była za tym, aby siostry kształcić teoretycznie i praktycznie. Matka była prawdziwie uboga i chciała, abyśmy w czyn wprowadzały ducha ubóstwa. Skarżyła się, że u nas tak mało jest tego, że nie umiemy być wdzięczne Bogu za to, co posiadamy. Nie umiemy uszanować tego, co pożyczamy jedne od drugich do użytku, począwszy od śmietniczki czy szczotki. Gdy jemy, nie myślimy o tym, ile pracy kosztowało przygotowanie tego posiłku, jakim potem i wysiłkiem to zostało zdobyte, a my sobie tego nie cenimy. Bardzo często, gdy była zima, Matka mówiła nam o górnikach, o wielkim wysiłku, z jakim każdy kawałek węgla został wydobyty i sprowadzony. Kazała nam modlić się za nich, Bogu dziękować i nic nie marnować. Sprowadzała osoby, które uczyły nas, jak palić w piecu, jak oszczędzać, aby opał był w pełni wykorzystany i żeby nic się nie marnowało i nie wyrzucało." (95) "Jakoś to czułam - pisze s. Julianna - że każdą rzecz Matka brała do ręki z modlitwą i wdzięcznością do Boga. Bardzo często wpadałam do Matki z wiadomością, że dostałyśmy to lub owo, a Mateńka kochana zapytywała: "Doprawdy, doprawdy?" Wyczuwało się, że Mateńka czuje się niegodną tych rzeczy, które do nas dopływają." (96) "Mateńka tak umiała cierpieć i tak nas uczyła tego, chociaż była bardzo wyrozumiała dla chorych. Chciała, żeby cierpienie przyjmować nie jako coś najważniejszego. Jeżeli chodzi o cierpienie fizyczne, to Matka mówiła, że trzeba się opanować i że mniej się cierpi, gdy cierpienie przyjmuje się wprost z ręki Boga. Zmartwienia i cierpienia przychodzące z zewnątrz nieraz bagatelizowała. Mnie się zdawało, że gdy się choruje, to się czas traci, bo wtedy nie można pracować. A Mateńka powiedziała, że choroba i dobre cierpienie przewyższa pracę i ma wielką wartość w oczach Bożych. Matka bardzo szanowała władzę i uzależniała władzę nie od osoby, ale od urzędu. Czy to była osoba świecka, młoda, czy stara, Matka przestrzegała, aby wobec niej być posłuszną tak jak wobec samej Matki. Mateńka mówiła: "Zarządzenia, otrzymane od kierownictwa działu, trzeba tak szanować i tak wykonywać, jak gdyby pochodziły ode mnie"." (97) "Matka miała wielką ufność w Opatrzność Bożą - wspomina siostra Julianna. - Jak wstąpiłam do Zgromadzenia, to byłam przeznaczona do kuchni i do spiżarni. I wtedy zobaczyłam te wszystkie niedostatki i kłopoty, i strasznie się zmartwiłam, bo nie byłam przyzwyczajona do takiej biedy. Nic nigdy nie było ani w spiżarni, ani pieniędzy w kieszeni. Nigdy nie można było pomyśleć, co by można było ugotować na jutro na śniadanie i na obiad. Kiedy chodziłam do Matki zmartwiona, co to będzie, że nic nie ma, to Mateńka - serdecznie się uśmiechała i mówiła: "No, chwała Bogu, że jesteśmy ubodzy. Trzeba się pomodlić". Kiedyś bardzo się tym zniecierpliwiłam i powiedziałam: "Zawsze Matka tak mówi. Jak kto co przyniesie, to chwała Bogu, a jak nic nie ma, to też - chwała Bogu. Zawsze chwała Bogu i chwała Bogu". A Mateńka na to: "O, to ci mi zakonnica! To uboga franciszkanka!" A ja się wtedy z tego wszystkiego rozpłakałam [...]. Najczęściej jadałyśmy zupy na odciąganym mleku, które otrzymywałyśmy z mleczarni w ofierze. Kocioł do gotowania był żelazny z czarnej nie pobielanej blachy, zacierki żytnie, a w niebieskim mleku pływały przypalonki, przed czym nie można się było ustrzec, bo kocioł był cienki. Po prostu cuchnęło żelazem i tym chudym mlekiem, a Matka z tym swoim słabiutkim zdrowiem nie pozwalała sobie nic innego podawać, tylko to, co wszyscy mieli. Po jakimś czasie spostrzegłam, że Matka po każdym zjedzeniu tej zupy prosiła s. Małgorzatę o butelkę z gorącą wodą. Zainteresowałam się tym i zapytałam s. Małgorzatę, która mi powiedziała, że Matka po zjedzeniu tej zupy zaraz dostaje boleści. Ja nie mogłam tego znieść, choć Matka nic nie mówiła. Raz, kiedyśmy mieli właśnie taką zupę, ugotowałam dla Matki inną zupę w osobnym garnku na wodzie. Matka to zjadła, ale potem przyszła do mnie do kuchni i pyta: "Moje dziecko, co dzisiaj było na kolację?" Odpowiedziałam, że zacierki, bo było tak. A Matka pyta dalej: "Czy ja dostałam taką samą zupę jak wszyscy, czy inną?" Wtedy przyciśnięta do muru musiałam się przyznać i dostałam taką nauczkę, że już więcej nigdy nie odważyłam się tego zrobić i przyrzekłam poprawę. Ale moja poprawa trwała niedługo. Kiedyś siostry ukwestowały smalcu. Ja się strasznie ucieszyłam, że będę mogła na śniadanie dać wszystkim chleb smarowany. Jednak, gdy spostrzegłam, że ten smalec był bardzo stary i nie nadawał się dla Matki, pomyślałam: "Jakże ja to Matce mogę dać". Więc znalazłam trochę dżemu i posmarowałam Matce chleb. Gdy Matka przyszła ze Mszy św., s. Małgorzata podała jej na śniadanie chleb posmarowany dżemem, ale niedługo przyszła do mnie [...] z Matką i z tym śniadaniem. I znów usłyszałam pytanie, czy wszyscy dostali takie samo śniadanie, jak Matka. Więc ja już wtedy upadłam na kolana i w płacz, bo już czułam, co mnie spotka. Matka wtedy bardzo spokojnie, ale groźnie, powiedziała: "Moje dziecko, teraz usiądź i zjedz to śniadanie". Choć zapłakiwałam się, błagałam i przepraszałam, nic nie pomogło - musiałam jeść. Zawołałam: "Proszę Matki, ja nie będę jeść, bo Matka będzie głodna". Na to Matka: "To trudno, moje dziecko, to nie będę jadła. Dziś jest pierwszy piątek, jest wystawienie, więc pójdę się modlić, a dla ciebie będzie nauka, że musisz być posłuszna [...]. Ja ciągle skarżyłam się Matce na brzydki kocioł i na jedno danie przygotowywane zwykle na obiad - pisze dalej s. Julianna. - Chciałam, aby na obiad były dwa dania. Matka odpowiadała, że bardzo cieszyłaby się, gdyby pożywienie nasze było zdrowe i dostateczne, ale tymczasem trzeba przyjmować cierpliwie to, co Bóg daje. Gdy zrozumiałam, że jedno danie na obiad nie należy do czegoś obowiązującego w naszym Zgromadzeniu, zaczęłam działać na swój sposób. Akurat na podwórze domu na Polnej przyszli Cyganie. Dowiedziałam się, że mają do sprzedania kocioł miedziany, pobielany wewnątrz cyną. Poszłam więc do Matki z prośbą o trochę pieniędzy na kupno kotła, lecz pieniędzy nie było. Matka powiedziała, że pieniądze będą, gdy siostry ukwestują. No i ja tak się z Cyganami umówiłam, żeby przyszli za kilka dni z kotłem. Gdy Cyganie za kilka dni przyszli, kocioł już można było kupić, bo siostry potrzebną sumę ukwestowały. Potem poszłam do Braci Pakulskich [duża firma, znana w Warszawie - M. Ż.] ukwestować beczkę od wina. Wtedy nalałam do beczki odciąganego mleka, które się zsiadło, zrobiłam twaróg i pierwszy raz na drugie danie nagotowałam leniwych pierogów. Co za radość wtedy była, że niewidomi mieli na obiad drugie danie [...]. Od tego czasu coraz widoczniejsze stawało się dla mnie cudowne działanie Opatrzności Bożej wśród nas, bo zaczęły napływać większe ofiary: a to kasza, a to cukier, a to arbuzy z komory celnej, winogrona, a potem wino, które po sprawdzeniu okazało się przydatne jako wino mszalne. Później dostałyśmy dziki z polowania w Porycku." (98) Kandydatki do nowicjatu kierowano do Lasek. Opowiada o tym s. Róża Szewczuk, długoletnia kierowniczka Działu Zdrowia w Zakładzie. "Powiedziała mi Matka, że w Laskach siostry zaczynają dziesięciodniowe rekolekcje i że mnie Matka na nie zabiera, ale będę miała tylko 3 dni. Zaczęły się przygotowania do wyjazdu, naładowano furkę różnymi prowiantami, były tam też obierki kartofli i beczka z pomyjami. Na furce były dwa siedzenia. Ja miałam przygotowane miejsce w gumowym kole zapasowym, było mi tam bardzo niewygodnie, ale się nie przyznałam. [...]. W refektarzu były już siostry zebrane na kolację, przywitałam Matkę Mistrzynię i zaczęła się kolacja. Po kolacji pokazano mi, gdzie mam spać, posłałam sobie w zakrystii na stopniu komody kaplicznej - pokój św. Weroniki, gdzie teraz jest zmywalnia. Następnie odśpiewały siostry w refektarzu Veni Creator Spiritus... i zaczęły się rekolekcje. Rekolekcje były bez księdza - prowadziła je Wielebna Matka, a niektóre konferencje miała Matka Mistrzyni. Strasznie zmarzłam tej nocy, nie mogłam się doczekać, kiedy już wreszcie mnie obudzą [...] wiedziałam, że nie mam wstawać, aż mnie nie obudzą. [...]. Jak Matka Mistrzyni źle się czuła, to Matka Wielebna uprzedzała Matkę Mistrzynię w budzeniu sióstr. Gdy [później] spałam w refektarzu na stole, miałam tę radość, że Matka Mistrzyni, przechodząc wieczorem z dzwoneczkiem, przychodziła do mnie na dobranoc." (99) "Początkowo nie było w Laskach elektryczności - opowiada dalej s. Róża - tylko lampy naftowe. Pamiętam lampkę z zielonym abażurkiem na wysokiej nóżce, która stała zawsze na tym samym miejscu na biurku, porządnie oczyszczona, obok leżały zapałki. Gdy się robiło ciemno, [Matka] Mistrzyni brała lampkę, wchodziła do refektarza, siadała na tym samym miejscu, gdzie teraz siada Siostra Przełożona i my wszystkie, ile nas było, z ręczną robotą gromadziłyśmy się wokół światła. [...] [Matka] Mistrzyni obchodziła co dzień wszystkie działy pracy, gdyśmy pracowały na polu i tam [Matka] Mistrzyni przychodziła. W polu pracowałyśmy często, wczesną wiosną zbierałyśmy kamienie, chodziłyśmy też do żniw. Pewna część sióstr stale pracowała w polu, inne dorywczo, z małymi wyjątkami wszystkie siostry tam pracowały. Wstawałyśmy latem o godz. 3-4, pracowałyśmy do Mszy świętej w polu, a potem każda szła do swego działu. [...] Gdy rozpoczęto budowę [domu św. Teresy - pierwszego budynku szkolno-internatowego - M. Ż.], Matka chodziła tam chyba codziennie, obchodziła wkoło budowę i modliła się. Posyłała nas Matka na dwie godziny dziennie do pomocy przy kopaniu fundamentów. Raz Matka powiedziała: "Jak będziecie staruszkami, to będziecie sobie wspominać, żeście pod ten dom kopały fundamenty". [...] Jeździłam z Matką do Warszawy, wtedy już był ciężarowy samochód, zwoziło się cegłę z cegielni w Jelonkach. Po załatwieniu spraw w Warszawie jechała Matka tramwajem do Jelonek, gdzie trzeba było nieraz długo czekać, aż naładują samochód. Matka jechała w szoferce, a my - zwykle zbierało się kilka osób - na wierzchu na cegle, cegła nieraz była jeszcze gorąca, było z tego powodu wiele wesołości, zwłaszcza gdy jechał z nami Ojciec. Po chwili żartów na temat gorącej cegły zaczynał Ojciec różaniec, potem intonował pobożne pieśni i tak dojeżdżaliśmy do Lasek. Matka za każdą nowo zdobytą rzecz dziękowała Bogu i nam też to polecała. [...] Starsze siostry opowiadały, że początkowo do Warszawy chodziło się tylko pieszo, dopiero później Laski zdobyły się na konia. Że Matka sama przynosiła chleb w worku na plecach. Jeszcze za mojej pamięci Matka chodziła pieszo z Lasek do Warszawy. [...]. Pamiętam rozmowę Matki Mistrzyni z s. Praksedą, która zajmowała się gospodarstwem. Matka Mistrzyni pytała, dlaczego tak dużo teraz chleba wychodzi? Dawniej wychodziło znacznie mniej, pomyślałam sobie, to pewnie dlatego, że ja tak dużo jem. Głównym pożywieniem były kasze i ziemniaki. Gdy przechodziłam przez kuchnię, spoglądałam dyskretnie, jaką też dzisiaj gotują kaszę. Wiem z opowiadania starszych sióstr, że w samych początkach chleba było jeszcze mniej, że dostawały go przeważnie tylko siostry ciężko pracujące, np. które prały lub chodziły po kweście. Mięso i wędliny jadaliśmy bardzo rzadko, siostry słabsze jako dożywianie dostawały kawałek chleba ze smalcem. Dla [Matki] Mistrzyni stawiały siostry na podwieczorek kawałek chleba białego z masłem, przeważnie [Matka] Mistrzyni dzieliła się tym chlebem ze staruszką s. Franciszką, która znów z tej porcji dawała kawałeczek innej siostrze. W latach dwudziestych całymi okresami siostry nie miały codziennej Mszy św. Czasem przyjeżdżał ks. Dziekan z Wawrzyszewa i rozdzielał Komunię św. "Jak Mszy św. nie było w Laskach, to nie szłyśmy od razu do pracy, ale po pacierzu, oficjum, siostra Sokołowska z mszału czytała wyraźnie, powoli. Mówiło się, że łączymy się z Mszą św. To było w kaplicy i to było jakieś, nie wiem, czy pół godziny, czy więcej. Dawniej nie było zegarków [...]. Kaplica świeżo wyświęcona w wigilię Bożego Narodzenia 1925 r. była jeszcze nie wykończona, nie miała sufitu i tylko cienkie ściany z pustaków. W kaplicy było tak zimno, że woda w ampułkach zamarzała. S. Barbara, zakrystianka, przynosiła ciepłą wodę i to przed samą Mszą św. Zaraz po skończonej Mszy św. szłyśmy na dziękczynienie do korytarza klauzurowego. Pacierze, różaniec i oficjum odmawiały siostry aż do wiosny w refektarzu. Z braku miejsca w sypialni przez pierwsze pięć miesięcy spałam w refektarzu na stole. Wielkim umartwieniem dla mnie było wynoszenie pościeli na strych i chodzenie po nią po ciemku (bałam się duchów). Było to świetne lekarstwo na ranne wstawanie, nie było ani chwili na zastanawianie się, trzeba było prędko się ubrać i wynosić pościel, żeby wszystko było zrobione nim siostry zaczną się schodzić na pacierz. [...] Całe urządzenie sanitarne mieściło się w małej szafie w sieni przed kuchnią, lekarza nie było. W razie potrzeby pierwszej pomocy udzielała p. Zofia Jarnuszkiewicz - późniejsza s. Helena." (100) Z opowiadań sióstr można wyrobić sobie prawdziwy obraz tego, czego Założycielka uczyła swym przykładem. Siostra Czesława Mackiewicz wspomina: "Matka utrzymywała koło siebie porządki, jak była zdrowa, przynosiło się bieliznę z pralni, sama układała w bieliźniarce i wszystko koło siebie utrzymywała w największym porządku. Nas też uczyła, żeby zwłaszcza u niewidomych wszystko kłaść na właściwym miejscu i u siebie tak trzymać, żeby kto kiedykolwiek przyjdzie, zawsze zastał wszystko w porządku. Nie widziałam też, żeby Matka kiedy siedziała bezczynnie. Zawsze coś robiła: albo jakąś robótkę, albo czytała, albo się modliła. Jak szła na spacer, to też się modliła, chyba że się Matkę prosiło o rozmowę. [...]. Na każdym kroku u Matki uderzało poddanie się nawet niższym siostrom. Dla siebie nic nie wymagała, ale jak dla kogoś, to bardzo wymagała, żeby było porządnie, dokładnie i czysto. Była bardzo zajęta, ale nigdy nie czuło się pośpiechu. W razie potrzeby, jeżeli chodziło o innych, to zwracała uwagę, ale uwagę z miłością, tak że nic nie bolało. Z początku jak [...] przyszłam - pisze s. Czesława - to Matka nie pozwalała dawać sobie nic lepszego i tak samo jak siostry jedzą, jadła. Dla gości było naczynie lepsze, ale Matka sama jadła na glinianej miseczce, takiej jak siostry. Zawsze, jak dostała obiad, to zanim zaczęła jeść, pytała, co inni dostali. I jak dostała odpowiedź, co je p. Marylski i Ojciec, dopiero wtedy zaczynała. W łóżku Matki był siennik i Matka nie chciała inaczej spać jak siostry. Dopiero potem, jak Matka była chora, siostry dały materac. W sienniku była sieczka. Jak była zdrowa, to w pokoju Matki była zbieranina różnych mebli, sama siedziała na foteliku drewnianym. Chciałyśmy wszystko zrobić, żeby były wygodniejsze i porządniejsze meble, Matka nie pozwoliła, bo to było przeciw ubóstwu. Matka mówiła, że proste meble są ładniejsze. Ktoś powiedział Matce, że ja nie mam trepków. S. Jolanta, która wtedy była przy Matce, przed Mszą św. przyniosła mi trepki zupełnie nowe. To Matka oddała te, które zrobiła jej s. Gabriela." (101) Powróćmy na chwilę do wspomnień s. Róży: "Mówiłam Matce raz, że zazdroszczę siostrom, które się długo spowiadają, że ja się pewnie źle spowiadam, bo krótko. Matka powiedziała mi, że przyczyną długich spowiedzi często jest brak znajomości katechizmu, że człowiek, który zna gruntownie katechizm musi się krótko, zwięźle i dobrze oskarżyć, że na ogół spowiedź krótka jest lepsza. W dniu pierwszej profesji wieczorem powiedziałam [...] M. Mistrzyni, że czuję się bardzo szczęśliwa, a M. Mistrzyni powiedziała mi: "wiesz, żeby to szczęście zachować, musisz być bardzo wierna"." (102) Siostra Józefa pamięta, że: "Jak Matka wchodziła do refektarza, robił się nastrój jak w kościele. Kiedyś później jedna siostra powiedziała: "Idzie Matka, będzie burka", doszło to do Matki. Po wejściu do refektarza Matka zaczęła od tego: "Moje dzieci, musi wam ktoś dawać bury. Jeśli wolicie, może to robić ktoś inny". Wtedy siostry powiedziały: "Bardzo prosimy, żeby to robiła Matka"." (103) Wspomnienia, choć bardzo różne, wszystkie tchną podobną świeżością, bezpośredniością, miłością do Matki i miłością Matki do sióstr. "W kwietniu 1929 r. przyjechałam pierwszy raz do Lasek z rodzinnego domu, poznać, zwiedzić Zakład z zamiarem ewentualnego wstąpienia do Zgromadzenia - pisze s. Janina Borkowska. - Po przyjeździe od razu zaprowadzono mnie do Matki. Miałam 16 lat. Wychowana na wsi, pierwszy raz w życiu, jadąc z Nałęczowa do Lasek, odbywałam taką długą podróż, a nawet pierwszy raz dopiero jechałam pociągiem. Byłam więc onieśmielona, oszołomiona, smutna, trochę [wszystkim] przerażona. Ale przy pierwszym zetknięciu z Mateńką poczułam się jakoś swojsko, jak u siebie w domu. Uderzyła mnie wielka macierzyńska dobroć i taka jakaś swojskość. Znikło od razu onieśmielenie i przerażenie, i poczułam się od razu na swoim miejscu i w swoim żywiole. Po krótkiej, serdecznej rozmowie z Mateńką, zdecydowałam się od razu pozostać na stałe w Laskach i wstąpić do Zgromadzenia." (104) Spacery z Matką stanowią oddzielny temat. Siostra Maria Janina miała nieraz okazję służyć jej za przewodniczkę. "Od początku pobytu w Laskach miałam wielkie szczęście i wielką radość bliskich kontaktów z Mateńką, gdyż na życzenie samej Matki, przydzielono mnie do chodzenia z Mateńką na codzienne spacery. Mimo zalecenia i zastrzeżenia sióstr, że Mateńka idzie się modlić i trzeba chodzić z Mateńką na milcząco i nie przerywać Mateńce modlitwy - to Mateńka sama zawsze potrafiła znaleźć chwilę czasu, by zagadnąć na różne tematy. [...] Gdy zaczęłam chodzić z Mateńką na spacery, mając 16 lat, nie miałam pojęcia w ogóle, jak powinno prowadzić się niewidomych. Mimo że siostra usługująca Mateńce udzieliła mi wskazówek i pouczeń, jak należy chodzić z Mateńką, to będąc z natury żywego usposobienia, w trakcie spaceru zapominałam się i nie pomnąc na wiek i powagę Mateńki, zbytnio się zapędzałam i to po nierównej często drodze, po łąkach, lesie i wertepach. I Mateńka była taka dobra i wyrozumiała, że nigdy nie okazywała swego niezadowolenia, ale przeciwnie, zamiast ja do Mateńki, to Mateńka starała się dostosować do mnie." (105) "Przewielebna Matka uczyła - pisze s. Jadwiga Tarnowska - żeby w czasie ścisłego milczenia nie mówić, ale pokazywać na migi, oczywiście widzącym. Uczyła, że nie wolno niewidomym nic zabierać lub przestawiać nie uprzedziwszy, gdyż dużo czasu tracą na odnalezienie tej rzeczy. [...] Gdy Matka posłyszała rozmowę w czasie milczenia ścisłego (to było milczenie po obiedzie) lub głośne stawianie naczyń przy nakrywaniu do stołu, [...] klaskała i kładła palec na ustach. Przepraszałyśmy w milczeniu. Także Matka uczyła cicho stawiać przedmioty, cicho wstawać i klękać. Kiedyś powiedziała: "Jakby szwadron koni szedł, tak głośno zachowywałyście się". Przewielebna Matka kąpała się w wannie w zimnej wodzie, nawet w zimie. Siostrze, która przygotowywała wodę, żal było Matki i wlała do wanny wiadro gorącej wody. Matka poznała różnicę wody i pogroziła tej siostrze. Matka była ciężko chora po operacji, a u nas były dość skromne posiłki, więc rodzina Matki dawała obiad, po który trzeba było codziennie chodzić na ul. Zielną. Matka trochę jadła, nie pamiętam, czy tylko zupę, a resztę oddawała furtiance, słabszej siostrze. Raz kazano mi zanieść Matce herbatę. Włożyłam dwie łyżeczki cukru, a nie wiedziałam, że [...] zawsze gorzką piła. Podając Matce, powiedziałam: "Włożyłam dwie łyżeczki cukru. Nie wiem, czy dosyć, bo ja lubię bardzo słodką". Mateńka na to: "Dosłodź, moje dziecko, jeszcze tę herbatę i wypij, bo ja piję bez cukru". Bardzo mi było przykro, że tak się stało. Matka już nie chciała, żebym przynosiła drugą herbatę, a sama musiałam wypić." (106) Nic równie trafnie nie charakteryzuje postaci Założycielki, jak spisywane po latach fioretti kilkunastu sióstr. Trudno ustawić je w jakiś cykl tematyczny. U s. Jadwigi czytamy: "Matka zawsze miała ręce zajęte: obierała kartofle i to dość dobrze lub robiła szydełkiem. Kiedyś powiedziała: ręce zakonnicy powinny być zawsze zajęte. Taką Matkę widziałam od chwili mego wstąpienia, aż do ostatniego czasu. Będąc w internacie szłam na spacer z dziewczynkami i głośno się śmiałam. Matka przechodząc usłyszała to i przysłała siostrę, która z Matką szła, by mnie powiedziała od Matki: "Tak się śmieją ulicznice"... Bardzo to mnie zabolało i dłuższy czas pamiętałam o tym i myślałam, po co mnie Matka trzyma, kiedy taka jestem. Pracowałam przy telefonie. To było przed wojną. Przyszedł list od mamy do mnie, która mnie zawiadamiała o śmierci mojej siostry. Widocznie przyszedł wieczorem. Matka zadzwoniła do mnie i zapytała: "Jak się dziecko czujesz?" Odpowiedziałam: "Dobrze". "Idź spać, moje dziecko, a jutro przyjdź do mnie". Nic się nie domyślałam. Nazajutrz rano poszłam do Matki. "Czy masz siostrę za granicą?" - "Tak". Powoli rozmową przygotowywała mnie do podania tej wiadomości. [...] Za młodych lat trzymały się mnie figle. Nie wiem z jakiego powodu, zaczęłam miauczeć jak kot i to się doniosło Matce. Ile razy było mi pilno i chciałam się do Matki dostać, drapałam w drzwi i Matka wiedziała, że to ja i kazała mi wejść, pomimo że ktoś był u Matki. [...] Na początku miałam duże trudności w życiu wewnętrznym i często pukałam do Matki i to nieraz w czasie Mszy św., bo lękałam się pójść do Komunii św[iętej]. Matce największy grzech bym powiedziała, Matka tak była dobra, patrzyłam na nią, jak na świętą; miałam wielkie zaufanie do Matki, byłabym wszystko powiedziała, nawet gdybym miała być za to usunięta ze Zgromadzenia, uważałabym to za słuszne i nie miałabym pretensji. Mateńka często uczyła, jakimi mamy być, a w czasie wojny szczególnie zachęcała do milczenia. Mateńka późno w noc przed ślubami przyjmowała culpy sióstr, przyjmowała wszystkie na rozmowy rekolekcyjne. [...] Miała wielkie nabożeństwo do św. Aniołów Stróżów, mówiła: "wokół nas jest ich mnóstwo"." (107) Szacunek dla osoby ludzkiej był dla Matki podstawą do wyznaczenia drogi, którą prowadziła indywidualnie każdego ze swych współpracowników. "Nieraz nam Matka mówiła, że ktoś jest nie na miejscu, że trzeba każdemu dać możność wykonywania tego, co robi najlepiej" - zanotowała s. Wacława Iwaszkiewicz. I dodała: "Nieraz [...] miałam okazję zdumiewać się, jak potrafiła Matka użyć każdego według jego możliwości, nie wtłaczając go na miejsca, które były aktualnie do obsadzenia." (108) Antoni Marylski napisał: "Oni [laskowscy tercjarze - M. Ż.] się przy niej przemieniali i to trwale. Matka odkrywała istotne potrzeby drugich i umiała na nie odpowiedzieć, odkrywała to, co ukryte, bogactwa ukryte i możliwości każdego. Bardzo dyskretna, szanowała tajemnicę każdego, to że był na fałszywej drodze i dlatego nic mu się nie udawało, [że] rodził konflikty - powodował załamania. To była jakby psychoanaliza, ale oparta na Bogu. Matka przed rozmową i w czasie niej, i po - modliła się za swego rozmówcę. Z tego płynęły jej intuicje, to nie było tylko oparte na naturze. Matka odgadywała drogę Bożą dla tej osoby, często zawikłanej i pokręconej. Ludzie się otwierali, "spowiadali" przed Matką. Umiała też demaskować osoby fałszywe, nieszczere, o złych zamiarach." (109) Siostry: Maria Gołębiowska i Teresa Landy w rok po śmierci Matki wspominały: "Matka miała rozmaitość podejścia do sióstr w zależności od ich wieku, zdrowia, odporności na trudy życia wspólnego, obyczajów wyniesionych ze swojego środowiska, przyzwyczajeń, które [...] kazała tolerować do czasu, upodobań i zamiłowań przyrodzonych, o ile nie były w kolizji z dobrem ogólnym. [...]. Nie dziwiły nikogo decyzje Matki, która przyjęła do Zgromadzenia wybitne powołania ciężko chorych sióstr, a nawet kalek. Matka widziała ich piękne dusze, które równoważyły w pełni brak zdrowia i ułomności fizyczne. Każda z nich wniosła skarb bezcenny swoich wartości moralnych, talentów, cierpienia i heroicznej śmierci." (110) Matka interesowała się pracą każdego. S. Maria Teresa Krasicka była krojczynią i przez długie lata pracowała przy wykańczaniu wyrobów w dziewiarni. Gdy jednak brakowało rąk do pracy, została przydzielona do obsługi pralni. "Pewnego dnia przyszła Mateńka z s. Adelą do pralni - pisze s. Maria Teresa - i powiedziała: "Przyszłam was odwiedzić i zobaczyć, jak pracujecie". I spytała, czy wiemy, kto jest patronką praczek, pytała szczegółowo o pracę w pralni i wszystkim się interesowała. [...]. W czasie nowicjatu pracowałam w szwalni i czasem chodziłam Mateńce coś zmierzyć czy zreperować. Mateńka za każdy drobiazg, co się Mateńce zrobiło, dziękowała. A jeżeli rzecz zreperowaną oddało się przez siostrę, która Mateńkę obsługiwała, to Mateńka posyłała tę siostrę, aby podziękować za zreperowanie habitu czy czegoś innego. Nieraz Mateńka mówiła: "Modlę się za siostry, które dla mnie szyją, gotują, piorą"." (111) "Zdolne siostry Matka przygotowywała starannie do pracy. Będąc w nowicjacie miałam to szczęście, że pomagałam Matce w porządkowaniu biblioteki Matki, w sekretariacie i tyflologii - wspomina s. Maria Janina Borkowska. - [...] Podziw wzbudzała wielka Matki inteligencja i ta jakaś ogromna szerokość zainteresowań i wszechstronna [...] wiedza w różnych dziedzinach, przy nadzwyczajnej skromności i prostocie. Podziwiałam zawsze w pracy z nią wielki ład, porządek, systematyczność, punktualność, dokładność i to przedziwne połączenie inteligencji teoretycznej z praktyczną, w każdej niemal dziedzinie, z nadzwyczajną pamięcią. [...] Ogromną wagę przywiązywała Mateńka do Działu Tyflologii. [...] Matka sama żywo interesowała się wszystkimi aktami i danymi [do]tyczącymi poszczególnych niewidomych, przebywających w Zakładzie i kandydatów. Podziwiało się, skąd [...] ma na wszystko czas. Mimo nawału prac, spraw, interesów [...] pamiętała o każdej sprawie, o każdym człowieku, który się do Matki o coś zwracał, czegoś potrzebował, czy to bezpośrednio, czy przez innych." Dalej s. Maria Janina pisze: "Mateńka była niesłychanie sumienna i dokładna we wszystkim, a również i w załatwianiu korespondencji. I uczyła mnie, że w korespondencji należy się kierować przede wszystkim prawdziwą miłością bliźniego, szacunkiem, obowiązkami sprawiedliwości, wdzięcznością. I [...] pamiętała o wszystkich terminach: datach imienin wielu osób i świąt. [...] Często, widząc i kolor, i napis teczki, traciłam się i zapominałam, co gdzie leży [...]. Mateńka zawsze pamiętała i z wielką cierpliwością i dobrocią [...] mówiła, gdzie mam tego, co było potrzeba, szukać. [...]. W pracy była bardzo wyrozumiała i cierpliwa dla innych, choć również bardzo wymagająca i nie znosiła żadnego niedbalstwa i dyletantyzmu. A przy tym, przy trudnej nieraz pracy, potrafiła wywołać pogodną i serdeczną, taką swobodną, niczym niekrępującą - choć jak było trzeba - poważną atmosferę." (112) Siostra Vianneya Szachno zaś wspomina: "W dniu 5 września 1948 r. umarła na tyfus s. Ludwina Szwengruben (113) - sekretarka Matki i Zgromadzenia. Było to prawdziwe doświadczenie Boże dla Matki i Zgromadzenia. S. Ludwina była bardzo przez Matkę ceniona; mimo słabego zdrowia i kalectwa pracowała bardzo dużo i umiejętnie, była dla Matki prawdziwą, zdawałoby się, niezastąpioną pomocą. Odejście s. Ludwiny Matka boleśnie odczuła. Ponieważ trochę pomagałam s. Ludwinie w pracach manipulacyjnych i był projekt przydzielenia mnie na stałe do pomocy w Sekretariacie, Matka bardzo interesowała się Sekretariatem, nawet w szczegółach. Pytała o nazwy teczek, o miejsce ich przechowywania itd. Uczyła mnie pisać listy, wyjaśniając, jaki ma być margines od lewej strony, jaki od prawej, jaki odstęp od góry; kładła nacisk na to, by napisany list miał wygląd estetyczny. Często Matka dyktowała mi odpowiedzi na listy, czasami polecała odpisać, gdy szło o jakieś krótkie podziękowanie. Matka pisała bardzo prosto, bardzo jasno, unikając słów zbędnych, wszelkiego sentymentalizmu. Tego się ciągle od Matki uczyłam." (114) Matka przykładała wielką wagę do kształcenia zdolniejszych sióstr. Siostra Joanna Lossow pisze: "Pierwotnie Matka kierowała [siostry] niemal wyłącznie na różne kursa zawodowe. Troszczyła się przy tym szczególnie o uwzględnianie [...] zamiłowań i uzdolnień indywidualnych. Pod koniec lat trzydziestych, gdy Zgromadzenie okrzepło, a w Polsce zaczęto tworzyć Wyższe Kursy Religijne (WKR-y), Matka dążyła do tego, by maksymalna liczba sióstr je kończyła. Zdolniejsze wysyłała do seminariów nauczycielskich, wybijające się do gimnazjów ogólnokształcących, a po II wojnie światowej także do Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej." (115) W miarę jak w świadomości Założycielki rozszerzał się zakres celów Dzieła, dokonywały się również zmiany w poglądach na kształcenie sióstr. Widząc rosnącą potrzebę wykwalifikowanych pracowników w laskowskim wydawnictwie "Verbum", Matka zamierzała wysłać do Francji s. Joannę Lossow, by tam poznała w dominikańskim wydawnictwie zasady tego rodzaju pracy. Z powodu wybuchu wojny plan ten nie doszedł do skutku, za to po okresie okupacji Matka skierowała tę samą siostrę na zaoczny kurs filozofii i teologii tomistycznej prowadzony po łacinie przez oo. dominikanów w Krakowie. Później na życzenie Matki s. Joanna ukończyła filozofię i teologię tomistyczną na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, co w porównaniu z poprzednim studium wydało jej się zabawką. Chodziło jednak o posiadanie uznanego przez władze państwowe dyplomu. (116) Drugą siostrą, której edukacją Matka osobiście się zajmowała, była s. Maria Janina Borkowska. Jeszcze jako nowicjuszka czytywała z Matką Perfections divines (Doskonałości Boże) o. Garrigou-Lagrange'a OP i musiała z poszczególnych partii tego dzieła zdawać egzaminy przed Matką i s. Teresą Landy. Wspomniała: "Mateńka uczyła mnie, jak należy czytać książki, by odnieść jak największą korzyść. Radziła czytać powoli, dokładnie [...] wszystko od samego początku, [...] wstępy i introdukcje, [...] przypiski i objaśnienia. Trudniejsze i ważniejsze części radziła czytać po parę razy [...], póki się nie zrozumie i nie przyswoi gruntownie [całego materiału - M. Ż.]. Z wielką cierpliwością poprawiała mój zły akcent francuski. [...] I te dwuletnie studia, pod kierunkiem samej Mateńki, a potem blisko czteroletnie studia, na które wysłała mnie Matka w czasie okupacji, w Kozłówce i [...] Żułowie, pod kierunkiem Ojca Korniłowicza, więcej mi dały, niż późniejsze studia na dwu uniwersytetach. Potem, gdy zaczęłam studia na SGGW w Warszawie, Mateńka nadal zajmowała się osobiście moją nauką. Co niedzielę przyjeżdżałam do Lasek i referowałam dokładnie, czego się uczę, jakie mam trudności i potrzeby. Mateńka, mimo nawału [...] prac, zajęć i spraw, wchodziła w najdrobniejsze szczegóły, związane z moją nauką i osobą. [...] Studiowałam również filozofię ściśle tomistyczną wg programu studiów wyższych dominikańskich pod kierunkiem o. Alberta [Krąpca - M. Ż.], (117) dominikanina, i zdawałam równorzędnie wszystkie egzaminy. Przy tym [...] [Mateńka] kładła wielki nacisk na wyrobienie wewnętrzne, na solidną, odpowiedzialną pracę w każdej dziedzinie. Nie znosiła niedbalstwa i powierzchowności tego, co nazywała dyletantyzmem. Toteż nieraz odchodziłam ode drzwi profesorów, gdy szłam już na jakiś egzamin, a przypomniałam sobie, że jeszcze coś przeoczyłam, czegoś nie douczyłam się i nie pogłębiłam, że Mateńka nie byłaby ze mnie zadowolona. I po uzupełnieniu wiadomości - szłam później na egzamin." (118) Przypisy: 1. A. Branicka, op. cit., s. 9. 2. T. Karnkowska, op. cit., s. 5. 3. Ibidem, s. 4. 4. Matka sama zwięzłym stylem opowiedziała, jak zrodził się w niej pomysł założenia instytucji mającej służyć niewidomym: "Za granicą instytucjami tego typu są: National Institute for the Blind w Londynie, Foundation for the Blind w Stanach Zjednoczonych, Association Valentin Hauy we Francji itp. Jako wzór najracjonalniej rozwiązujący sprawę niewidomych i najodpowiedniejszy dla naszych stosunków wybrałam Association Valentin Hauy, którego twórcą był wybitny niewidomy, Maurice de la Sizeranne, świetny organizator, autor wielu cennych dzieł tyflologicznych, gorący katolik. W tym okresie przygotowawczym z nim nawiązałam kontakt najpierw przez korespondencję, potem osobisty; jemu zawdzięczam kierunek fachowy instytucji" - Matka Elżbieta Czacka, "Historia i zarys organizacyjny Dzieła", mps, 1935, AFSK (dalej HZO), s. 2-3; por. dzieło Matki Elżbiety Czackiej, Historia Triuno [w:] Chrześcijanie, t. II, pr. zb. pod red. bp. B. Bejze, Warszawa 1976 (dalej HT), s. 242. 5. T. Karnkowska, op. cit., s. 5. Stosuje się też w Polsce wyraz "Braille", w polskiej transkrypcji "brajl" - na oznaczenie pisma punktowego. 6. Odezwa Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, 1912. Patrz też Statut Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi z 1911 r., Warszawa 1911. 7. Patrz artykuł J. Zakrzewskiego, Stanisław Bukowiecki, prawnik i mąż stanu, który znajduje się w pracy siostry Cecylii Gawrysiak, Wypisy tyflologiczne, cz. I, Warszawa 1977 (dalej C. Gawrysiak), s. 124-128. 8. HT, s. 4. Zgromadzenie Sióstr Niewidomych od św. Pawła w Paryżu ma po dziś dzień charakter kontemplacyjno-klauzurowy. Ich reguła przewidywała, że na każdą siostrę widzącą przypada druga niewidoma. Układając pierwsze Konstytucje Zgromadzenia Róża Czacka posłużyła się zaczerpniętymi z Francji wzorami. Zdawała sobie jednak sprawę, że aby budować od podstaw "sprawę niewidomych w Polsce", musi oprzeć się na wspólnocie zakonnej nowego typu. 9. E. Czacka, Memoriał w sprawie niewidomych w Polsce (memoriał rockefellerowski), kwiecień-maj 1932, [w:] A. Gościmska, op. cit., s. 179-180. 10. H. Makowiecka, op. cit., s. 6. 11. Ibidem. 12. Ibidem, passim. 13. H. Czartoryska, relacja ustna, ok. 1975, odnotowana przez autora i w jego posiadaniu. Helena ze Skrzyńskich Czartoryska (1894-1988), żona Kazimierza Czartoryskiego z Żurawna, matka Andrzeja, długoletniego dyrektora Warsztatów Szkolnych w Laskach. 14. Z. Kulwieć, "Wspomnienie o Matce Czackiej", mps, s. 2, AFSK. Zofia z Karnkowskich Kulwieciowa (1892-1975), siostrzenica Matki. 15. T. Karnkowska, op. cit., s. 2-3. 16. H. Makowiecka, op. cit., s. 6-7. 17. Żytomierz, miasto położone na Wyżynie Wołyńsko-Podolskiej, na Ukrainie, nad rzeką Teterew, dopływem Dniepru, w odległości 656 km od Warszawy, 127 km od Kijowa, na skrzyżowaniu szlaków handlowych na wschód i południe. Mieszkało tu ponad 4000 przedstawicieli polskiej szlachty i około 3000 urlopowanych żołnierzy rosyjskich. Miasto posiadało pod koniec XIX w. 12 cerkwi, katedrę rzymsko-katolicką, kościół seminaryjny i kilka kaplic, 2 synagogi i 26 domów modlitwy Żydów. Było siedzibą biskupa, z konsystorzem i kapitułą oraz własnym seminarium. Liczba duchownych katolickich wynosiła 17 osób - Słownik Geograficzny Ziem Królestwa Polskiego, pod red. Bronisława Chlebowskiego, t. XIV, b.m. 1895, s. 901-911. 18. H. Makowiecka, op. cit., s. 6-7. 19. Ibidem, s. 7-8. Ks. Władysław Krawiecki (1881-1920), profesor seminarium w Żytomierzu. Wykładał dogmatykę, homiletykę, rubrycystykę, historię Kościoła. Spowiednik i kierownik duchowy Matki Czackiej. Pierwszy kierownik założonego przez nią Dzieła. 20. Ibidem. 21. Ibidem. 22. HZ0. 23. Ignacy Dubowski (1874-1953), biskup łucki i żytomierski, administrator apostolski diecezji kamienieckiej. Uczestniczył w organizowaniu administracji kościelnej w reaktywowanej diecezji kamienieckiej, w 1918 r. przywrócił seminarium duchowne w Łucku. Mianowany w 1925 r. biskupem tytularnym Philipolis in Arabia, rezydował w Rzymie - Biskupi Kościoła w Polsce. Słownik Biograficzny, Warszawa 1992, s. 52. 24. H. Makowiecka, op. cit., s. 8-9. 25. Ibidem. 26. Ibidem. 27. H. Makowiecka, "Luźne kartki", mps, s. 12-13, AFSK. 28. C. Gawrysiak, s. 220-221. Siostra Cecylia - Zofia Gawrysiak (1900-1998) ociemniała wychowanka, ukończyła seminarium nauczycielskie, uczyła w Laskach, autorka i redaktorka wielu prac o niewidomych, radna generalna w Zgromadzeniu. 29. B. Kozłowska "Wspomnienia", mps, AFSK, s. 2. Bronisława Kozłowska była niewidoma. 30. C. Gawrysiak. 31. L. Lech, "Wspomnienia", mps, 1961, AFSK. Leon Lech (1904-1975), ociemniały inwalida z I wojny światowej, od 1916 r. wychowanek, od 1927 był nauczycielem w Laskach, w latach 1954-1974 członek Zarządu Towarzystwa. 32. J. Guzowska, "Wspomnienia", mps, AFSK. Janina Guzowska (1910-1992) była niewidomą wychowanką, kopistką i korektorką w brajlu. 33. L. Lech, op. cit. 34. B. Kozłowska, op. cit., s. 4-5. 35. C. Gawrysiak. 36. L. Lech, op. cit. 37. C. Gawrysiak, s. 227. 38. H. Makowiecka, op. cit., s. 11 n. 39. Ibidem. 40. Kardynał Aleksander Kakowski (1862-1938) arcybiskup metropolita warszawski, profesor i rektor seminarium duchownego w Warszawie, kanonik kapituły warszawskiej, był też rektorem Akademii Duchownej w Petersburgu. W 1913 r., mianowany arcybiskupem metropolitą warszawskim, zorganizował duszpasterstwo akademickie i Wydział Teologiczny na Uniwersytecie Warszawskim. Papież Benedykt XV mianował go w 1919 r. kardynałem. Był członkiem Rady Regencyjnej (1917-1918) i ostatnim "prymasem Królestwa Polskiego". - Biskupi Kościoła w Polsce, s. 97. 41. HZ0. 42. W końcu maja 1918 r., po przeszło 100 latach nieobecności przedstawiciela Stolicy Apostolskiej przybył do Polski wizytator apostolski ks. Achille Ratti, nuncjusz apostolski w Polsce, w latach 1918-1922, późniejszy papież Pius XI (1922-1939) - J. Kłoczowski, L. Mullerowa, J. Skarbek, Historia Kościoła katolickiego w Polsce, Kraków 1986, s. 275. 43. HZO, s. 6. 44. Józef Teofil Teodorowicz (1864-1939) abp metropolita obrządku ormiańskiego, rezydujący we Lwowie, ukończył studia prawne w Czerniowcach oraz seminarium duchowne na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie w 1902 r. Był członkiem licznych organizacji społecznych i kulturalnych. Autor 6 pozycji książkowych, m.in. z zakresu mistyki, znany krasomówca - Czy wiesz, kto to jest, pr. zbr. pod red. Stanisława Łozy, Warszawa 1938, s. 748-749. 45. HZ0, s. 6-8. 46. HT, s. 7-8. Założycielka poszła w tym wypadku za wzorem podobnych instytucji za granicą, gdzie do zarządu powołuje się osoby wpływowe, zamożne, społecznie zaangażowane, zostawiając zaledwie parę miejsc dla kierownictwa zakładu. 47. C. Gawrysiak, s. 228-229. 48. Ks. Edward Szwejnic (1887-1934), pierwszy duszpasterz akademicki w Warszawie, w 1928 rektor kościoła św. Anny, w 1921 założył akademickie stowarzyszenie "Iuventus Christiana", które wydawało pierwsze czasopismo katolickie pod tą nazwą. Założył też stowarzyszenie charytatywne "Pomoc Bliźniemu". 49. Ks. Józef Zawadzki (1904-1982), marianin, ok. 1922/1923 wychowawca w Warszawie. Zdobył doktorat z teologii w Wilnie, od 1947 r. ojciec duchowy seminarium w Olsztynie, w 1952 wstąpił do zakonu Marianów. Spowiednik sióstr FSK w Laskach. Ks. Stanisław Piotrowicz (1901-1985), po studiach historycznych od 1924 r. był nauczycielem i kierownikiem internatu w Laskach, w 1936 organizator działu kulturalnego w Patronacie w Chorzowie. W roku 1947 zdobył święcenia kapłańskie, w latach 1955-1985 był kapelanem w Żułowie. 50. Eleonora Reicher (1884-1973) od lat dwudziestych związana z Laskami, profesor medycyny, założycielka i dyrektorka Instytutu Reumatologii w Warszawie. 51. H. Makowiecka, op. cit. 52. Ibidem. 53. C. Gawrysiak, passim. 54. Fioretti - z włoskiego - Kwiatki św. Franciszka z Asyżu, wielokrotnie wydawane wspomnienia jego pierwszych uczniów. 55. Matka E. Czacka, "Dyrektorium", mps, AFSK (dalej D; tekst jest podzielony na części literowo A, B, C, D, cyfra rzymska oznacza numer, data jest tylko uzupełnieniem sygnatury) D B IV, 28 XI 1927. 56. Stanisław Gall (1865-1942) abp. Od 1918 sufragan warszawski i pierwszy biskup polowy. W Kurii zajmował się też sprawami zakonnymi. 57. Ks. Jan Zieja (1897-1991), kapelan wojskowy w 1920, kapelan AK w czasie II wojny światowej, z przekonania pacyfista, "ludowiec", gorliwy kapłan związany z Laskami, gdzie trzykrotnie pełnił funkcję kapelana. 58. HZO, s. 9-10. W 1918 r. Jadwiga Poletyło zapisała testamentem 200 tys. rubli w srebrze zahipotekowanych na majątku Kraśniczyn Lubelski na cele i potrzeby Dzieła. Jej spadkobierca Karol Raczyński, nie mogąc spłacić wartości tego legatu, zwrócił go w postaci 812 ha gruntów ornych i lasu w 1934 r., z siedzibą administracji w Żułowie. Jadwiga Poletyło (1862-1919), córka Aurelego Poletyły i Pelagii z Potockich, była bliską kuzynką Matki, spokrewnioną przez Potockich i Sapiehów. 59. Siostra Stefana - Gabriela Hołyńska, "Niektóre wspomnienia o Matce Elżbiecie Czackiej", mps, s. 3, AFSK (dalej s. Stefana). Siostra Stefana - Gabriela ze Starzeńskich Hołyńska (1894-1984) ukończyła Wyższą Szkołę Ogrodniczą w Wiedniu. Za młodu brała żywy udział w życiu towarzyskim stolicy, mąż został administratorem w Żułowie. Owdowiawszy wstąpiła w 1949 r. do Zgromadzenia FSK. Długoletnia Kierowniczka Domu Rekolekcyjnego. 60. "W 1921 r. Towarzystwo otrzymało od pana Antoniego Daszewskiego (1852-1942), właściciela majątku Siedzów i Laski, 5 morgów ziemi w Laskach pod Warszawą. Areał został powiększony dzięki darowiznie Józefa Gliszczyńskiego o sześć mórg zagajnika. Teren powiększył się też o ziemię zakupioną przez Towarzystwo. Od początków tej darowizny planowano budowę różnych obiektów. Świadczą o tym protokoły ówczesnego Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Jednak brak funduszów i trudności związane z budową zniechęcały członków Zarządu do podjęcia energiczniejszej akcji budowlanej" - HZO, s. 10. Por. także: "Pod koniec 1920 r. p. Solecka, nauczycielka śpiewu na Polnej, przypadkowo spotkała się na ulicy z p. Leszczyńskim, ojcem dawnej swej uczennicy z Zakładu we Lwowie. Halina Leszczyńska była jedynaczką, bardzo kochaną przez rodziców. Zmarła nagle po gwałtownym ataku bólu brzuszka. Pan Leszczyński spotkawszy dawną nauczycielkę córeczki, uradowany zaprosił ją do siebie. W ten sposób nawiązał łączność z Zakładem. Był on wtedy właścicielem jakiegoś sklepu w Warszawie. [...] Leszczyński był w kontakcie z p. Daszewskim, który wówczas parcelował jeden ze swych majątków. Na prośbę p. Leszczyńskiego, jeszcze tego samego roku, p. Daszewski ofiarował naszej Matce działkę (3 morgi) [sic!] w Laskach. W 1921 r. staraniem Matki zwieziono tu część materiałów budowlanych. Wakacje 1921 r. dziewczęta i dzieci z Polnej spędziły w jednym z majątków pp. Daszewskich. Matka również z nimi przez jakiś czas była" - C. Gawrysiak, s. 228. Trzeba podkreślić, że było 5 morgów, a nie 3. Patrz też Z. Wyrzykowska, T. Landy "Pięćdziesięcioletnia działalność Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi", mps, 1961 (dalej Z. Wyrzykowska), s. 14. Zofia Wyrzykowska (1900-1984) córka Stanisława, pisarza, nie ukończyła studiów historycznych, długoletnia wychowawczyni w Laskach. Siostra Teresa - Zofia Landy (1894-1972), konwertytka z judaizmu, z rodziny o poglądach radykalnych, ukończyła studia filozoficzne na Sorbonie, stała się dobrym znawcą tomizmu. Członek Kółka ks. Korniłowicza i dzięki niemu nawrócona. W Zgromadzeniu FSK od 1928. Do 1939 r. była kierowniczką szkół w Laskach, mistrzynią nowicjatu, postulatu, przełożoną, redaktorką pism Matki, autorką wielu artykułów do "Verbum" i do "Tygodnika Powszechnego". 61. HZO, s. 8-10. 62. Z. Wyrzykowska, s. 15, 17, 18. Byłem świadkiem rozmowy p. Adama Daszewskiego z Londynu z siostrą Joanną Lossow, w Laskach, w latach pewno sześćdziesiątych, lecz dokładnej daty nie mogę podać. Adam Daszewski opowiadał o koloniach dla dzieci niewidomych urządzanych przez jego ojca Antoniego Daszewskiego w Ostrym Borze w pow. garwolińskim k. Siedzowa. Jako młody wówczas człowiek dojeżdżał tam czasem konno i pamięta, jak dzieci interesowały się jego koniem. W dalszym ciągu opowiadania wspomniał o rozmowie swego ojca z ojcem Antoniego Marylskiego w kawiarni Lourssa w Warszawie. Pan Antoni Marylski-Łuszczewski senior utyskiwał na brak wytrwałości i zmienny charakter syna Antka, który wciąż ima się czegoś nowego i nic z tego nie wychodzi. Wspomniał też, że w najbliższym czasie planuje rozbiórkę paru stodół w swym majątku koło Otwocka, a pochodzące stąd drewno każe spławić Wisłą do Łomianek o 6 km od Lasek. Proponuje, by Antek zajął się najęciem lub zwerbowaniem gospodarskich furmanek i przewiózł ten budulec do Lasek, gdzie ma się tworzyć zakład. I tak się rzeczywiście stało. Musiało to dziać się w 1921 r. lub wiosną 1922 - M. Żółtowski, rkps, 1995, A. Tow. 63. Witold Świątkowski (1892-1950), inżynier rolnik, zajmował się gospodarstwem rolnym i administracją Lasek, wiceprezes Zarządu Towarzystwa. W 1939 r. wywieziony do Rosji, wyszedł z ZSRR z armią Andersa. W Libanie założył Związek Niewidomych, redagował w Anglii pismo dla Polaków. Do 1958 r. pracował tam wśród Polonii. Wrócił do Polski i zmarł w Laskach. 64. Listy Matki Elżbiety Czackiej do Antoniego Marylskiego znajdują się w AFSK. Patrz list (dalej L), 5 IV 1932 r.: "ogrodnik z Ogrodu Botanicznego gotów jest dojeżdżać do Lasek za zwrotem kosztów przejazdu". Por. też, jak z humorem opowiadał o tym ks. prymas Wyszyński na sympozjum w Laskach w 1973 r. Furmankę, którą po raz pierwszy przyjechał do Zakładu w 1926 r., przezywano później żartobliwie "błyskawicą". Siostra Wawrzyna Kiełczewska opisała jazdę z Matką z Warszawy do Lasek, gdy była jeszcze aspirantką: "Miałam to wielkie szczęście wracać razem z Matką do Lasek. Podróż nasza tak wyglądała. Na furce dwie beczki pomyj i obierzyny. Na obierzynach siedziała Matka Wielebna, oparta o beczkę z pomyjami. Droga była bardzo ciężka, piaszczysta, a miejscami błotnista. Koń co chwila stawał. Za każdym razem, gdy koń stawał, prosiłam Matkę, abym mogła zejść, żeby koniowi było lżej, lecz Matka nie chciała się na to zgodzić, obawiała się, że się przeziębię. W końcu, po 4 godzinach, dojechałyśmy do Lasek. Matka była bardzo zziębnięta. Na spotkanie Matki wybiegła Matka Mistrzyni, chciała bodajże na rękach zsadzić Matkę z furki, ale Matka nie pozwoliła. Zeszła po jakimś stołku i udała się do swego zimnego, bez pieca pokoiku. Kuchnia nie była jeszcze skończona, nie było więc nic ciepłego do jedzenia. Matka posiliła się tym, co było i udała się [...] na modlitwę" - Siostra Wawrzyna - Feliksa Kiełczewska, "Wspomnienie o Mateńce", mps, 1956, s. 2. AFSK (dalej s. Wawrzyna). Obecnie Zgromadzenie dąży do wyeliminowania określenia "Mateńka" (używanego tylko przez parę osób), nie przystającego do prostoty Lasek i życia Matki. Siostra Wawrzyna - Feliksa Kiełczewska (1894-1974), wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1925 r., pracowała w gospodarstwie. 65. M. Zandbangowa, "Wspomnienie o Matce", mps, AFSK. Maria z Wodzińskich Zandbangowa (1886-1972), niegdyś wybitna zawodniczka, amazonka, spędziła lata 1945-1972 w Laskach. 66. J. Doroszewska, Matka Czacka w oczach przyjaciół, s. 77-89. 67. Między innymi masażystką była Kazimiera Hebdzyńska, nauczycielką - Janina Rączkowska. 68. Z. Wyrzykowska, passim, B. Cywiński, Twórcy Lasek [w:] Chrześcijanie, t. II, s. 439-509 i J. Stabińska, op. cit., s. 72-100, indeks osobowy; por. też Ludzie Lasek, s. 229-242. 69. Henryk Ruszczyc (1901-1973) rodem z Kijowa, uczestnik kampanii 1920 i 1939 r.; od 1930 r. wychowawca w Laskach; od 1933 był kierownikiem internatu, od 1936 kierownikiem warsztatów szkolnych, w 1945 r. zorganizował Ośrodek Ociemniałych Żołnierzy w Surhowie, potem w Głuchowie i Jarogniewicach, radca w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Inicjator powstania czterech spółdzielni niewidomych, eksperymentator nowych zawodów dla ociemniałych oraz nowych form szkolenia i zatrudnienia absolwentów, od 1947 został wiceprezesem Zarządu Towarzystwa. Był jednym ze współtwórców Dzieła. 70. L, 18 XI 1931; w dwadzieścia lat później Ruszczyc, który obserwował sposoby wychowania Matki, wprowadził u młodszych chłopców zwyczaj, że przy wieczornym apelu mówili o wszystkim, co robili dobrego i złego w ciągu dnia - por. M. Żółtowski, Henryk Ruszczyc i jego praca dla niewidomych, Laski 1994, s. 37-39 oraz s. 247. 71. L, 17 III 1932. 72. L, 17 III 1932. 73. L, 11 i 13 XI 1931. 74. L, 18 XII 1931. 75. Feliks Wojnarowicz uczył prac w drewnie w kilku średnich szkołach warszawskich, prowadził zajęcia z tego przedmiotu na Politechnice Warszawskiej i Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, jeździł do Danii, by studiować genezę tzw. slojdu. 76. L, 2 XII i 3 XII. 1931. Matka świetnie rozumiała wartość sprawiedliwie przyznanej premii, jako bodźca do pracy. Ówczesny pomysł Matki doskonale rozwinął w przyszłości Henryk Ruszczyc, opracowując cały skomplikowany system premiowania. 77. L, 31 III 1932; por. M. Żółtowski, op. cit., s. 160-264. 78. L, 18 XII 1931. Wiemy, ile w latach powojennych starania wkładał Henryk Ruszczyc w dobre przygotowanie rekolekcji. Świadczy to o tym, że pojął dogłębnie myśl Matki. 79. Również i tę metodę Henryk Ruszczyc stosował później w internacie. 80. T. Cupa, relacja ustna, 1998, spisana przez autora i w jego posiadaniu. 81. Siostra Katarzyna - Zofia Steinberg (1898-1977) ukończyła prywatną pensję J. Kowalczykówny w Warszawie, a potem studia medyczne, nawrócona z judaizmu. W Zgromadzeniu FSK od 1926, organizowała Ośrodek Zdrowia w Laskach, długoletni zasłużony lekarz zakładowy - Ludzie Lasek, s. 362-392. 82. Matka Klara od Męki Pańskiej - Felicja z Rostafińskich Staczyńska (1857-1930), pochodziła z rodziny ziemiańskiej, wykształcenie zdobyła u nauczycieli w domu; po stracie męża i 4 synów oraz oddaniu 2 córek do klasztoru w 1918 wstąpiła do Zgromadzenia. Była mistrzynią nowicjatu. 83. HZO, s. 11-12. Siostra Katarzyna - Zofia Sokołowska (1896-1944), pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Rzeźbiarka po Szkole Sztuk Pięknych, członek POW - zmarła w nowicjacie na gruźlicę - por. Chrześcijanie, t. II, s 429-438, a także M. Bohdańska i K. Steinberg, Siostra Katarzyna Sokołowska 1896-1924 [w:] W nurcie zagadnień posoborowych, t. IV, Warszawa 1970. Matka Monika - Maria z Łapińskich Grzybowska (1871-1925), pochodziła z rodziny ziemiańskiej, nauczycielka i kierowniczka szkoły, pracowała społecznie, wstąpiła w 1923 r. do Zgromadzenia FSK, była przełożoną w domu na Polnej - Siostra Vianneya - Jadwiga Szachno ""Przez Krzyż do nieba". Zmarłe siostry w latach 1924-1977", mps, bez daty, AFSK. 84. Por. notatkę Katarzyny Branickiej pt. "Wspomnienie o Matce Czackiej", I wersja, mps, bez daty, s. 2, AFSK. 85. Siostra Julianna - Marianna Smosarska, "Wspomnienie o Mateńce", mps i rkps, bez daty, AFSK (dalej s. Julianna). Siostra Julianna - Marianna Smosarska (1896-1966), pochodziła z zamożnej rodziny chłopskiej spod Mławy, wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1924. Odpowiedzialna za pracę w ogrodzie, sadzie, polu i przy hodowli, prowadziła gospodarstwo w Pieścidłach; miała wybitny zmysł organizacyjny i społeczny. Obecnie Zgromadzenie FSK unika używania słowa "Mateńka", zastępując je przez "Matka", które wydaje się odpowiednie. 86. S. Julianna, s. 9. 87. Ibidem. 88. Siostra Barbara - Zofia Sadkowska (1892-1977) wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1920 r., pracowała jako pielęgniarka. Napisała też "Wspomnienia o Matce"(dalej s. Barbara) [w:] "Zbiór wspomnień sióstr FSK", mps, AFSK, 1967; stąd cytaty, por. s. 67. 89. Siostra Józefa - Stanisława Dąbrowska (1892-1971), wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1929 r. i pełniła prace opiekuńcze oraz gospodarcze. Napisała "Wspomnienie o Matce Czackiej", mps, 1963, AFSK (dalej s. Józefa). 90. S. Wawrzyna. 91. S. Barbara. 92. Siostra Róża - Teresa Szewczuk, ur. 1908, wstąpiła do Zgromadzenia w 1926 r., pielęgniarka, długoletnia kierowniczka Działu Zdrowia w Laskach, napisała "Wspomnienie o Matce" mps, AFSK (dalej s. Róża), stąd cytaty, s. 2-8. 93. S. Julianna. 94. S. Józefa. 95. S. Barbara. 96. S. Julianna. 97. S. Barbara, s. 9. 98. S. Julianna. 99. S. Róża, s. 8. 100. Ibidem, s. 4-5. 101. Siostra Czesława - Maria Mackiewicz (1906-1987), w Zgromadzeniu FSK od 1932, pracowała głównie jako pielęgniarka. Napisała "Wspomnienie o Matce Czackiej", mps,1967, AFSK (dalej s. Czesława), s. 1-3 i 8-9. Siostra Gabriela - Marianna Bednarek (1899-1968) wstąpiła do Zgromadzenia w 1920, reperowała siostrom obuwie. 102. S. Róża, s. 8-9. 103. S. Józefa. 104. Siostra Maria Janina - Marianna Borkowska (1912-1992) w Zgromadzeniu FSK od 1934, ukończyła pensję J. Kowalczykówny, inżynier rolnik i mgr nauk agrotechnicznych na UMCS w Lublinie. Uzyskała też tytuł magistra filozofii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz absolutorium z filozofii tomistycznej na Studium Generale Dominikańskim w Krakowie, była przełożoną w Żułowie i Rabce. Napisała: "Wspomnienie o Matce", mps, 1956, AFSK, (dalej s. Maria Janina), s. 1-2. 105. S. Maria Janina. 106. Siostra Jadwiga - Halina Tarnowska (ur. 1905) pełniła funkcje opiekuńcze i gospodarcze. Napisała "Wspomnienie o Matce", mps, AFSK (dalej s. Jadwiga). 107. Ibidem. 108. Siostra Wacława - Ella z Johansenów Iwaszkiewicz (1896-1977), wdowa, w Zgromadzeniu FSK od 1928, ukończyła studia ekonomiczno-handlowe. Była kierowniczką Zakładu w Laskach w czasie okupacji i do 1947 r., zastępczynią przełożonej generalnej. Napisała "Wspomnienie o Matce", mps, AFSK (dalej s. Wacława). 109. A. Marylski, "Wspomnienie o Matce", wersja 2, mps,1966, AFSK. 110. Siostra Miriam nazywana też Marią wraz z siostrą Teresą Landy napisały wspomnienie "Nasza Matka", mps, 1962, AFSK, stąd cytat. Siostra Maria - Agnieszka Weingold, potem Miriam Gołębiowska, konwertytka z judaizmu, w Zgromadzeniu FSK była od 1926. Pełniła różne funkcje przy Matce, czynna w kwestach, przełożona w Laskach i Żułowie, utrzymywała kontakty ze światem literackim stolicy - J. Stabińska, op. cit., s. 103 i in. oraz Ludzie Lasek, s. 479-518. 111. Siostra Maria Teresa - Helena Krasicka (1914-1994), w Zgromadzeniu od 1934, zdobyła dyplom mistrzowski z krawiectwa, pracowała w szwalni, magazynie, warsztatach dziewiarskich, Dziale Darów. Jej wspomnienia tutaj cytowane znajdują się w AFSK. 112. S. Maria Janina, s. 2-12. 113. Siostra Ludwina - Zofia Szwengruben (1907-1948) w Zgromadzeniu FSK od 1930. Nie ukończyła studiów humanistycznych. Pracowała w Dziale Tyflologii i Sekretariacie Zgromadzenia. 114. Siostra Vianneya - Jadwiga Szachno napisała "Wspomnienia o Matce" (mps, 1967 AFSK). Siostra Vianneya - Jadwiga Szachno (1915-1990), w Zgromadzeniu od 1936 r., ukończyła średnią szkołę handlową w 1933 r. oraz Międzyzakonne Studium Prawa Kanonicznego i Świeckiego w Lublinie w 1955. Wykonywała różne prace, była przełożoną w Laskach i na Piwnej. Radna i sekretarka generalna do śmierci, autorka cennych prac o Zgromadzeniu. 115. Siostra Joanna - Halina Lossow, "Rozmowy z autorem", rkps, 1994-1995, A. Tow. S. Joanna - Halina Lossow, ur. 1908, w Zgromadzeniu od 1938, mgr filologii romańskiej, uzyskała absolutorum z filozofii chrześcijańskiej na KUL i filozofii scholastycznej na Studium Generale OO. Dominikanów. Była wieloletnią sekretarką ks. Korniłowicza. Przełożona i mistrzyni nowicjatu, od 1961 zajęła się pracą ekumeniczną, założycielka Ośrodka Ekumenicznego im. Jana XXIII przy kościele św. Marcina w Warszawie. 116. Ibidem. 117. Ojciec Albert Krąpiec, ur. 25 V 1921, dominikanin, wykładowca filozofii w Kolegium OO. Dominikanów w Krakowie. Od 1951 r. był kierownikiem Katedry Metafizyki, a w latach 1970-1983 - rektorem KUL. 118. S. Maria Janina, s. 5-7 i 8-11. Część III Dzieło. Duchowość i apostolstwo 1. Ksiądz Władysław Korniłowicz i jego wpływ na charakter Dzieła Chcąc przedstawić udział ks. Korniłowicza (1884-1940) w formowaniu kierunku duchowego i intelektualnego Dzieła Matki Czackiej, niezbędne jest naszkicowanie życiorysu tego wielkiego kapłana. Rodzina Korniłowiczów, żyjąca tradycjami udziału w powstaniach narodowych, przybyła do Warszawy z Litwy. Ojciec ks. Władysława Edward zyskał sławę znakomitego psychiatry, mającego na swoim koncie poważny dorobek naukowy. Był typowym warszawskim pozytywistą z końca XIX w., liberałem, ateistą i antyklerykałem, oddającym bez reszty swe siły pracy patriotycznej i społecznej. Podobne nastawienie przejęli po nim synowie, z których aż trzech, pomimo że studiowali kierunki medyczne lub techniczne, poświęciło się pracy w szkolnictwie, oświacie oraz na niwie społecznej. Matka Władysława była osobą wierzącą i jej zawdzięczał formację religijną. Z gimnazjum został usunięty z "wilczym biletem" za udział w tajnej pracy samokształceniowej i narodowej. Ukończył tylko szkołę realną. Po maturze w 1903 r. oświadczył ojcu, że wstępuje do seminarium duchownego, co tenże bardzo źle przyjął i wysłał syna na studia przyrodnicze do Zurychu. Władysław spotkał tam, prócz dobrze zapowiadających się kilku Polaków, protestanckiego filozofa i pedagoga Friedricha Wilhelma Foerstera, (1) którego radę o pójściu za głosem powołania, potraktował poważnie. Po dwóch latach studiów w Zurichu ojciec nie stawiał już przeszkód w studiach syna w seminarium warszawskim. Gdy Władysław zaczął chorować, ojciec skierował go na wydział teologii do Fryburga szwajcarskiego. Zamieszkanie w konwikcie "Albertinum" oo. dominikanów wywarło decydujący wpływ na duchową formację młodego kleryka. Przejął się, wyraźnym za pontyfikatu wielkich ówczesnych papieży, (2) dążeniem do odnowy Kościoła. Środkami służącymi do tego miały być: ożywienie życia liturgicznego, zgłębianie ducha dzieł św. Tomasza z Akwinu i katolickiej myśli społecznej zawartej w encyklikach papieskich. Władysław czas wolny spędzał w Szwajcarii z polską młodzieżą przebywającą tu sezonowo. Nawiązał też przyjaźń z niemieckim kapłanem Maksymilianem Metzgerem, propagatorem idei ekumenizmu. (3) Przez następne dwa lata młody Korniłowicz zbierał materiały do pracy doktorskiej. Święcenia kapłańskie przyjął w Krakowie w 1912 r. z rąk biskupa Adama Stefana Sapiehy. Kiedy w 1914 r. spędzał wakacje w rodzinnym domu w Zakopanem, wybuchła wojna i ks. Władysław został zmuszony do pozostania w Galicji. Pierwszą jego placówką duszpasterską stała się Szkoła Gospodarstwa Domowego Jadwigi z Działyńskich Zamoyskiej w Kuźnicach k. Zakopanego. Ta wielka patriotka, żyjąca, podobnie jak rodzina Korniłowiczów, tradycjami walk wyzwoleńczych, chciała przez katolickie i patriotyczne wychowanie dziewcząt podnieść poziom polskich kobiet, a przez to całego narodu. Ksiądz Korniłowicz wiele się od generałowej Zamoyskiej nauczył. Gdy w 1913 r. w Zakopanem zawiązała się pierwsza w tej części Polski drużyna harcerska w ramach Związku Harcerstwa Polskiego, ks. Władysław objął funkcję zastępcy dowódcy i kapelana, a w chwili gdy Andrzej Małkowski (4) musiał kraj opuścić, sam został dowódcą. To zbliżyło go do młodzieży z rozwiązanego Legionu Wschodniego. (5) Razem z przyjacielem i kolegą ze studiów, dominikaninem o. Jackiem Woronieckim (6) pracował nad katechizacją i dokształcaniem tych często zagubionych życiowo chłopców. Gdy w 1916 r. front przesunął się na Wschód, ks. Korniłowicz mógł wrócić do macierzystej diecezji. Po krótkiej pracy wikarego na podwarszawskiej prowincji został mianowany archiwistą, cenzorem książek i notariuszem w Metropolitalnej Kurii Arcybiskupiej w Warszawie. Zaczął wtedy wśród pracujących tam księży szerzyć myśl o wspólnym pogłębianiu życia wewnętrznego przez ożywienie udziału w liturgii i studiowaniu dzieł św. Tomasza. Równocześnie uczył religii w trzech szkołach średnich oraz został kapelanem Szkoły Podchorążych w stolicy. Po wybuchu wojny z Rosją bolszewicką w 1920 r., mianowany zastępcą biskupa polowego, udał się na front w okolice Lwowa do ochotników z Legii Akademickiej. Przesiadywał z nimi w okopach, mówiono, że wszystkich wyspowiadał. Wówczas też zorganizował w polskiej armii tzw. czołówki oświatowe. Dziewczęta i chłopcy z "czołówki" prowadzili kantyny, biblioteki i świetlice, troszcząc się jednocześnie o podniesienie życia religijnego oficerów i żołnierzy. Poza zajęciami w Warszawie jako kapelan garnizonu we Włocławku miał zlecone wykłady z liturgii w tamtejszym seminarium. Jednym ze słuchaczy był późniejszy Prymas Tysiąclecia Stefan Wyszyński. Tam też włączył się jako wicemoderator w prace Stowarzyszenia Kapłanów Świeckich Miłości Apostolskiej tzw. Charystów, (7) i do końca życia utrzymywał z nimi bliskie stosunki. Po ustaniu działań wojennych towarzyszył trzem wybitnym biskupom: Sapieże, Teodorowiczowi i Łozińskiemu w paromiesięcznej studyjnej podróży po siedmiu krajach Europy Zachodniej. Poznał wtedy m.in. małżeństwo Maritainów, kard. Merciera i zetknął się z pracownikami katolickiego uniwersytetu w Lowanium. Niemal od pierwszej chwili podjęcia pracy w Kurii Biskupiej ks. Korniłowicz rozpoczął apostolską działalność wśród młodzieży akademickiej. Uczęszczał na zebrania Koła Filozoficznego i korzystał z tej okazji, aby prowadzić indywidualne rozmowy ze studentami. Wkrótce koło jego osoby zaczęła gromadzić się młodzież, najczęściej niewierząca, lecz poszukująca prawdy. Tak powstało owo sławne Kółko, o którym wcześniej była mowa i które będzie jeszcze szerzej omówione. Okres powojenny cechowała wielka aktywność polskiego społeczeństwa. Spośród młodzieży akademickiej w kilku miastach wyłoniła się organizacja pod nazwą Chrześcijański Związek Akademicki (ChZA), która łączyła młodzież kilku wyznań. Ksiądz Korniłowicz wraz z częścią młodzieży z Kółka czynnie włączył się do ChZA. Ponieważ po pewnym czasie zarysowały się w niektórych oddziałach tendencje pseudomistyczne, nawet teozoficzne, zaniepokojony tym episkopat zabronił katolickiej młodzieży udziału w zebraniach ChZA i ks. Korniłowicz, chociaż z żalem, musiał się temu podporządkować. Utrzymał jednak indywidualne wartościowe kontakty. Organizacją, której wiele serca poświęcił, było Stowarzyszenie Akademickie "Odrodzenie". (8) Brał też zawsze udział w organizowanych w Lublinie Tygodniach Społecznych tej organizacji. Przypadkowy kontakt z Matką Czacką w Kurii Arcybiskupiej w 1918 r., ożywiony odprawianiem Mszy św. przy ul. Polnej w czasie choroby ks. Krawieckiego, doprowadził do przejęcia przez ks. Korniłowicza duchowego kierownictwa nad Zgromadzeniem i całym Dziełem. W pełnieniu tego zadania wielkim utrudnieniem stała się jego nominacja w 1922 r. na dyrektora konwiktu księży w Lublinie. Jednakże ks. Władysław często przyjedżdżał do Warszawy. Dopiero w 1930 r. osiadł na stałe w Laskach. Dla Lasek wejście człowieka o tak szerokich horyzontach i autentycznej świętości stało się nieocenionym skarbem. Zarazem spotkanie takiej osobowości jak Matka było dla ks. Korniłowicza okazją do własnego wzbogacenia i możliwością działania na niezwykłym polu budowania Dzieła. Ojciec miał cechy doskonałego improwizatora, Matka ceniła ponad wszystko ład i miała wybitny zmysł organizacyjny. Te właściwości wzajemnie się uzupełniały. Podobnie jak Ojciec, również Matka, kładąc podwaliny pod Dzieło, nie miała jego wyraźnej wizji. Ukonkretniała się ona w miarę poznawania najpilniejszych potrzeb społecznych lub środowiska niewidomych, jednocześnie nie była niczym ograniczana i mogła rozwijać się dynamicznie. Gdy o. Jacek Woroniecki został rektorem Katolickiego Uniwerstytetu Lubelskiego, zaproponował ks. Korniłowicza na dyrektora konwiktu studiujących księży. Ojciec przyjął to stanowisko na całych 8 lat, rozluźniając przez to kontakt z Laskami. (9) Włączenie się w działalność Matki Czackiej tak wybitnej osobowości, jaką był ks. Korniłowicz, nie mogło pozostać bez widocznego na nią wpływu. Matka tak o tym napisała: "Potrzeba i możliwość takiego apostolstwa tkwiła od początku w założeniu Dzieła niewidomych i od początku czekała na znalezienie odpowiedniego kształtu. Kształt ten nadało mu kierownictwo duchowe, odpowiadające najgłębszym jego założeniom. Kierownictwo duchowe objął ks. Władysław Korniłowicz, którego działalność apostolska ogarniała szerokie kręgi polskiej inteligencji i w którego sferę działania garnęli się ci nawet ludzie, których uprzedzenia trzymały z dala od Kościoła." (10) Ksiądz Korniłowicz nazywany w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża Ojcem nadał Dziełu Matki Czackiej w 1924 r. nazwę "Triuno". (11) Dzisiaj już jej się nie używa. W dosłownym brzmieniu oznaczało to "w troistości Jedynemu". Miał to być wyraz uwielbienia dla Trójcy Przenajświętszej. Ojciec rozumiał przez słowo "Triuno" również występowanie w ramach Dzieła trzech rodzajów troistości. Pierwszy stanowiła współpraca niewidomych, sióstr i świeckich jako równoprawnych współuczestników prowadzonej przez Laski działalności. Drugi wyznaczał cele Dzieła: charytatywny, tyflologiczno-wychowawczy i apostolski. Trzeci dotyczył podstaw formacji sióstr i pracowników świeckich. Formacja doktrynalna oparta była na wzorze dominikańskim, liturgiczna - na benedyktyńskim, życie zaś całe na samej Ewangelii tak, jak tego uczył św. Franciszek z Asyżu. Cechą Ojca była powściągliwość i niepospieszność w pracy apostolskiej. Bał się wielkich słów, deklaracji, tworzenia struktur bez solidnego fundamentu od wewnątrz. Był propagatorem rekolekcji zamkniętych, pogłębiających życie wewnętrzne. Uczestników dni skupienia najchętniej wiązał od razu z Dziełem Matki Czackiej, uważając, że autentyczne życie wewnętrzne musi przejawiać się w czynie, w pracy dla drugich. Ksiądz Korniłowicz działał w różnych środowiskach na terenie całego kraju, z czasem jednak ośrodkiem wszystkich jego akcji stały się Laski. Samo to słowo zaczęło w Polsce oznaczać więcej niż zakład dla niewidomych. I tak pozostało do dziś, Dzieło rozwija się nieustannie. Pragnąc ustawić chronologię wydarzeń, związanych z działalnością duszpasterską Dzieła, możemy dokonać tego tylko w przybliżeniu. Nikt wówczas nie prowadził kroniki, a poszczególne akcje nieraz przeplatały się ze sobą. Ogólnie przyjmuje się rok 1918 za datę utworzenia w Warszawie dyskusyjnego zespołu tzw. Kółka, z którego wyrastały następne ruchy. O Dziele Adoracji sama Matka mówiła, że było "od samego początku", czyli prawdopodobnie od chwili otrzymania pozwolenia na otwarcie kaplicy przy ul. Polnej pod koniec 1918 r. W 1919 r. zaczęła powstawać Biblioteka Wiedzy Religijnej. W 1931 r. powstał "sklepik", a z czasem Księgarnia Religijna pod nazwą "Verbum". Rok 1933 wiąże się z budową w Laskach Domu Rekolekcyjnego. W 1934 r. nastąpiło założenie kwartalnika i wydawnictwa pod nazwą "Verbum". W "Historii Triuno" Matka pisała: "Od samego początku, prócz charakteru charytatywnego, mającego na celu opiekę nad niewidomymi, miało Dzieło również cel zadośćuczynienia za duchową ślepotę świata. To założenie harmonizowało doskonale z działalnością księdza prałata Korniłowicza, któremu Bóg dał specjalny dar nawracania ludzi. Z drugiej strony sam fakt znoszenia ślepoty, uważanej powszechnie za jedno z największych nieszczęść, z pogodą, a nawet z radością, jest dla wielu cierpiących szkołą poddania się Woli Bożej, a dla niewierzących dowodem istnienia świata nadprzyrodzonego. Tym też można sobie tłumaczyć, że od początku nieomal Dzieło zaczęło przekraczać granice ślepoty fizycznej i zaczęło pociągać ku sobie ludzi szukających Boga i dotkniętych różnego rodzaju cierpieniami. W tym był zaczątek Domu Rekolekcyjnego i apostolstwa przez "Verbum", jak również łączność z Biblioteką Wiedzy Religijnej na Litewskiej, która powstała z inicjatywy księdza prałata Korniłowicza. Szczególną formą zadośćuczynienia w moim rozumieniu miały być adoracje..." (12) W liście do A. Marylskiego Matka zwierza się z pragnienia powiązania wszystkich gałęzi Dzieła w jedną całość. "Mówiłam z Leonkiem [Czosnowskim - M. Ż.] i chciałabym żebyś dobrze się pomodlił i pomyślał, jak zrobić, żeby móc wszystkie te gałęzie naszego Dzieła związać w jakąś organizację: Adorację, "Verbum" i dom rekolekcyjny przeciwko ślepocie duchowej; [...] dzieci, których coraz więcej się gromadzi w kaplicy i po książki z biblioteki. P. Tyszkiewiczowa chce i swoją bibliotekę do Dzieła włączyć, wreszcie samo Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi, jako miłosierdzie i uczynki miłosierne. Podobno H. [Henryk Tyszkiewicz, syn Ireny - M. Ż.] coraz bardziej się zapala do "Verbum" i pomaga." (13) a. Kółko i Kółkowicze Gdy ks. Korniłowicz został powołany do pracy w Warszawskiej Kurii Metropolitalnej, rozpoczął równocześnie pracę duszpasterską w kręgach uniwersyteckich. Żywość jego usposobienia, bezpośredniość w obcowaniu i zainteresowanie drugim człowiekiem jednały mu i przyciągały ludzi. Na jesieni 1918 r. spośród nowych znajomych utworzył owo sławne Kółko, nieformalny zespół, w którym toczono żarliwe dyskusje. Uczestnicy tych na poły towarzyskich spotkań byli w przeważającej części niewierzący lub świeżo nawróceni. Łączyła ich pasja poszukiwania prawdy, sensu życia, istoty pojęć dobra i piękna. Nie stanowiła przeszkody natomiast różnica pokoleń, przekonań politycznych, społecznych czy specjalności zawodowych. Liczba stałych członków nie przekraczała 8 osób, nie starano się o stworzenie więzów organizacyjnych, panowała zupełna otwartość. Tak wyglądały początki Kółka, o których już wspomniano. Z Kółka wyszli pierwsi świeccy współpracownicy Matki Czackiej: trzy pierwsze polonistki, które nie dokończyły studiów, ponieważ chciały poświęcić się nauczaniu niewidomych, i pięciu świeckich braci tercjarzy z Antonim Marylskim i Witoldem Świątkowskim na czele. Cztery osoby wstąpiły do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Inni, lekarze lub prawnicy, służyli rozwijającym się Laskom i Towarzystwu w zależności od swych zawodowych uzdolnień i możliwości. Wszyscy członkowie Kółka włączali się w prace Patronatu. Wyjazd o. Korniłowicza do Lublina wstrzymał nieco rozmach Kółka, lecz nie doprowadził do rozpadu. Opiekę przejął przyjaciel Ojca o. Wilhelm Michalski, misjonarz. Zebrania odbywały się na ul. Polnej albo w zaprzyjaźnionych domach na mieście, przede wszystkim u Józefów Tyszkiewiczów. Szybko rosnąca Biblioteka Wiedzy Religijnej, jak również otwartość gospodarzy domu, przyciągały członków Kółka spragnionych dobrej literatury. Ksiądz Korniłowicz co miesiąc odwiedzał Warszawę, kontaktował się z przyjaciółmi, utrzymywał z nimi więź duchową. W tym jednak czasie i on, i Matka mieli w związku z Kółkiem ciężkie przeżycie. Dwoje świeżo nawróconych młodych rzeźbiarzy związanych narzeczeństwem, a należących do stałych bywalców tego zespołu, postanowiło zrezygnować z małżeństwa i obrać życie zakonne. Zofia Sokołowska wstąpiła do nowicjatu w Laskach, a Franciszek Tencer do redemptorystów. Wkrótce Zofia zachorowała na gruźlicę i po ciężkich cierpieniach zmarła, równocześnie Franciszek zapadł na chorobę umysłową. Przewieziono go do Lasek, gdzie Matka odstąpiła mu swój pokój i osobiście z właściwym sobie oddaniem i dobrocią opiekowała się nim, lecz zmarł niebawem. Dla Matki strata jedynej, obiecującej osoby wykształconej w Zgromadzeniu była ciężką próbą. Widziała w Zofii swą następczynię. (14) Tę podwójną śmierć przyjęła jako ofiarę, mającą służyć za fundament dla rozwijającego się Dzieła. Tak zresztą pojęła swą śmierć również sama nowicjuszka. Dla Ojca zdarzenia te miały szczególnie przykry wydźwięk. Oskarżano go, iż rozegzaltowuje młodzież i marnuje talenty. Przez pewien czas był tak załamany, że odmówił prowadzenia rekolekcji dla członków Kółka i poprosił o to innego księdza. Osiedlenie się ks. Korniłowicza na stałe w Laskach w 1930 r. przyczyniło się do ożywienia kółkowego zespołu i jego liczbowego wzrostu. Czas ten stał się okresem świetności Kółka. Skład jego stał się bardzo niejednolity, a na zebrania schodziło się niekiedy po 30-40 osób. Wśród uczestników było kilku poetów, literatów, artystów, prawników, członków organizacji katolickich, takich jak "Odrodzenie", obok zdecydowanych ateistów, działaczy socjalistycznych lub komunistycznych oraz przedstawicieli skrajnych odłamów narodowej demokracji. Ojciec, wychowany w rodzinie, w której z wyjątkiem matki wszyscy byli bezwyznaniowi, równocześnie szlachetni i bezinteresowni - rozumiał wszystkie postawy. W Kółku stwarzał atmosferę otwartości i zaufania. Szukał dróg porozumienia ponad deklaracjami ideowymi i programami. Nie tolerował pustych słów i gestów. W zasadzie na spotkaniach nie poruszano kwestii politycznych, zdarzały się jednak wyjątki. Po "wypadkach majowych" w 1926 r., kiedy zamach stanu Piłsudskiego kosztował ponad setkę zabitych i kilkuset rannych, Ojciec powiedział do zebranych, że "każdy ma obowiązek osądzić własny stopień odpowiedzialności za majowe wydarzenia." (15) Kiedy Komisja Kodyfikacyjna zaczęła opracowywać projekt ustawy o przerywaniu ciąży, na zebranie zaproszono prawników, socjologów i lekarzy, ponadto członka Komisji Kodyfikacyjnej oraz prezesa Sądu Najwyższego. Prowadzone w tym gronie dyskusje wpłynęły korzystnie na brzmienie ustawy. Dla Matki Kółko, z którego wyszli jej najbliżsi współpracownicy świeccy i zakonni, stanowiło przedmiot szczególnego zainteresowania. W idealny sposób realizowało myśl o apostolstwie wśród niewidomych na duszy. W tym coraz liczniejszym zespole mnożyły się nawrócenia. Ojciec nie miał zwyczaju kogokolwiek "nawracać", ukazywał tylko prawdę o Bogu i konieczność miłowania bliźniego, resztę pozostawiał Opatrzności. Droga do odnalezienia Boga i przemiany życia trwała często dobrych kilka lat. Kończyła się najczęściej generalną spowiedzią u Ojca, prowadzącą do radykalnych decyzji. Kółko promieniowało i znalazło naśladowców w kręgach uniwersyteckich Wilna, gdzie powstało Kółko Wileńskie. Grupowało młodych zdolnych naukowców z Wydziału Humanistycznego i spowodowało przybycie do Lasek trzech kandydatek do Zgromadzenia. (16) W Kółku tym działał ks. Henryk Hlebowicz, zaprzyjaźniony z Ojcem od czasu studiów w Lublinie, beatyfikowany 13 czerwca 1999 r. w Warszawie. b. Życie liturgią, duchem franciszkańskim, poznanie tomizmu W centralnej Polsce w okresie zaborów życie liturgiczne utrzymywało się w dawnych tradycyjnych formach. Inteligencja z krytycyzmem, niemal pogardą odnosiła się do ludowej pobożności i niechętnie w nią włączała. Religię w kołach tych traktowano jako prywatną, a nawet intymną sferę każdego. Ksiądz Korniłowicz żył życiem Kościoła i wniósł w ówczesną atmosferę nowego ducha. Dla niego Eucharystia i Msza św. stanowiły centrum życia, widział w nich symbol jedności Kościoła. Pragnął wciągnąć świeckich do udziału we Mszy św. i zaczął organizować msze recytowane, z czasem śpiew gregoriański. W czasie Wielkiego Tygodnia opis Męki Pańskiej z reguły czytali w Laskach świeccy. Z jego inicjatywy zaczęto masowo sprowadzać z Belgii tzw. mszały benedyktyńskie łacińsko-polskie, zawierające teksty mszalne na wszystkie dni roku. Umiłowanie liturgii Ojciec szerzył we wszystkich placówkach, w których pracował. Zaraził nim całe laskowskie środowisko, przede wszystkim samą Założycielkę. W Laskach zaprzestano śpiewania sentymentalnych pieśni dziewiętnastowiecznych, zachowując dawne, piękne, o układzie wzorowanym na chorale. Do nauki śpiewu gregoriańskiego Ojciec sprowadzał wybitnego znawcę ks. Henryka Nowackiego, lecz kiedyś zaprosił z Anglii benedyktyńskiego opata z Farnborough - Dom Cabrola. Sam pięknie śpiewał i chętnie uczył śpiewu, ale nie znajdował na to czasu. W stosunku do dawnych polskich form liturgicznych ks. Korniłowicz okazywał wielkie zrozumienie, mimo że np. na Zachodzie nie były znane ani stosowane. Mam na myśli nabożeńswo rezurekcyjne na święto Zmartwychwstania Pańskiego oraz przez okres Wielkiego Postu nabożeństwo pasyjne - Gorzkie żale, nabożeństwa majowe, godzinki. Oceniał ich wartość, piękno i autentyzm. Wielką rolę odgrywała u niego w sprawach kultu strona wizualna. Znalazło to wyraz w urządzeniu laskowskiej kaplicy. Proste, ciężkie ławy bez oparć wyrażały ubóstwo, kora pozostawiona na filarach i oprawie lamp - udział w oddawaniu chwały Bogu przez całą przyrodę. Tak bardzo chciał, aby kaplica była estetyczna, pełna prostoty, że całą zbiórkę pieniężną po jakimś uroczystym nabożeństwie przeznaczył na urządzenie kaplicy. Nie pozwalał na ustawienie w niej bocznych ołtarzy, obrazów lub figur. Tabernakulum i umieszczony nad nim duży krzyż miały koncentrować na sobie wzrok wchodzącego. Ubranie ołtarza wiązano ściśle z okresem roku kościelnego. Podczas Adwentu lub Wielkiego Postu ołtarz ogołacano ze wszystkiego, w maju cały ozdabiano kwiatami. W święto Matki Bożej Zielnej, czyli w uroczystość Wniebowzięcia, składano pod ołtarz płody pola, sadu i ogrodu, tworząc z nich harmonijną całość. Świece więc były grube, wytapiane z wosku laskowskiej pasieki. Stały w drewnianych świecznikach wytoczonych przez miejscowego stolarza. Kwiaty - w wazonach z ludowej ceramiki. Wszystko tchnęło autentyzmem, ubóstwem i prostotą. To ściągało do Lasek ludzi ze stolicy. Mimo ciągłego braku środków, ornaty i kapy były pięknie haftowane, alby i komże uszyte z mocnego białego płótna, zdobione niekiedy tylko kolorowym szlaczkiem u dołu. Żadnych ażurowych obrusów, żadnych koronek. Laskowskie siostry odmawiały Małe Oficjum do Matki Najświętszej w kaplicy, stojąc w dwóch rzędach naprzeciw siebie. Wieczorem śpiewały podobnie kompletę. Modlitwy te były starannie przygotowane i pięknie recytowane. Dla ks. Korniłowicza mszał, brewiarz i inne księgi liturgiczne stanowiły źródło, z którego czerpał tematy do konferencji, a nawet do dyskusji z kapłanami. Do modlitwy brewiarzowej wciągał świeckich. Gdy ktoś go odwiedzał, od razu proponował mu wspólne odmawianie przypadającej części brewiarza. Dotyczyło to w szczególności księży, lecz odnosiło się też do laskowskich braci tercjarzy, gości lub rekolektantów. Duch liturgii przeniknął całe Laski. Wprowadzone przez Ojca innowacje wyprzedziły o parę dziesiątków lat wskazania Soboru Watykańskiego II. (17) W czasie studiów na fryburskim uniwersytecie ks. Korniłowicz zetknął się ze świetnie prowadzonymi wykładami o "filozofii bytu" św. Tomasza z Akwinu. Toteż wpływ tomizmu był bardzo widoczny w jego własnym życiu. Przenikał jego umysł, styl pracy i oddziaływanie duszpasterskie. Summę znał wyjątkowo dobrze i szukał w niej często rozwiązania konkretnych życiowych problemów. Zachwycał go przede wszystkim duch tomizmu, jego uniwersalizm, polegający na czerpaniu prawdy, nawet z pism niezgodnych z chrześcijańską doktryną - jeśli choćby drobinę jej zawierały. Nauka św. Tomasza pozwalała Ojcu porządkować pojęcia w żarliwie prowadzonych dyskusjach Kółka. Obiegowe na początku XX w. kierunki filozoficzne nie zaspokajały młodych umysłów, głosiły bowiem względność wszelkich teorii, niosły ze sobą niepewność i pesymizm. W przeciwieństwie do nich św. Tomasz dowodził zarówno realności świata, jak i osoby ludzkiej oraz możliwości dotarcia rozumem do pojęcia Boga. Mówił o wzajemnym przenikaniu się w człowieku pierwiastków ciała i ducha, czemu ks. Korniłowicz dawał świadectwo, interesując się całą materialną stroną życia swych penitentów lub rozmówców. Ojciec zafascynowany klarownością nauki św. Tomasza zainteresował jego dziełami także Matkę, która dla lepszego rozumienia tekstów liturgicznych oraz Summy w wieku 44 lat zaczęła uczyć się języka łacińskiego. Mimo nawału zajęć studiowała św. Tomasza w ujęciu francuskiego komentatora Pegues'a, a wśród pracowników propagowała rozmyślania tegoż świętego zamieszczone w dziele pt. Medulla. Ojciec Korniłowicz sam zapoczątkował wykłady tomizmu dla sióstr, z czasem zastępowała go w tym solidnie wykształcona s. Teresa Landy. Wprowadzenie tomizmu jako podstawy formacji intelektualnej i duchowej Zgromadzenia wyszło od niego. Gdy w 1934 r. Jacques Maritain (18) przybył na Kongres Tomistyczny do Poznania, zaproszono go też do Lasek, gdzie spędził kilka dni. Prowadził wtedy dla sióstr oraz członków Kółka seminarium filozoficzne, a w Warszawie, na poszerzonym zebraniu tegoż Kółka wygłosił odczyt. Gdy niedługo po tym zaczęto wydawać "Verbum", opublikowano w nim uzyskany specjalnie od Maritaina artykuł o filozofii przyrody. Również w Wydawnictwie "Verbum" ukazało się pierwsze w polskim języku tłumaczenie jego dzieła Trzej reformatorzy. Podczas hitlerowskiej okupacji znalazł się Ojciec wraz z większą liczbą sióstr z Lasek w placówce Towarzystwa - Żułowie i przez pewien czas przebywał w majątku ordynata Aleksandra Zamoyskiego - Kozłówce. Ojciec przeprowadził wtedy dla nich regularny kurs tomizmu, a Matka postanowiła to wykorzystać i utworzyć w Kozłówce dom formacji zakonnej. Aresztowanie Zamoyskiego i wypadki wojenne pokrzyżowały te plany. Po wojnie Matka do nich jednak powróciła. W Laskach spotkał się realizm praktyczny, płynący z ducha św. Franciszka z Asyżu, z tomaszowym realizmem w filozofii. Tak to trafnie określił jeden z biografów Ojca: "U tego Świętego całe stworzenie nosi w sobie odblask doskonałości Boga". Przyjęcie tych dwóch realizmów nie zostawiało już miejsca na pokutującą w wielu umysłach manichejską pogardę dla ciała ludzkiego i dla świata uosabiającego wcielenie skażonej materii. Życie Matki Elżbiety było przykładem realizmu. W takim duchu i z tym realizmem prowadziła Zakład i Zgromadzenie. Noce często spędzała na modlitwie, miewała nawet mistyczne przeżycia, lecz co rano wstawała, by dźwigać, razem, z innymi, ciężar dnia. Samo ubóstwo, w którym żyły Laski, przyczyniło się to do zajęcia realiami życia. c. Biblioteka Wiedzy Religijnej, Adoracje, Dom Rekolekcyjny Chronologicznie biblioteka była drugą z kolei placówką Dzieła, służącą potrzebom religijnym polskiego społeczeństwa. Matka tak ujęła jej cele: "Biblioteka Wiedzy Religijnej [...] ma za zadanie dostarczanie książki religijnej zarówno katolikom, jak i ludziom dalekim od katolicyzmu i [...] tę swoją misję spełnia już z górą 15 lat. W ciągu tych 15 lat wiele uprzedzeń w stosunku do książki katolickiej znikło w znacznej mierze dzięki działalności Biblioteki Wiedzy Religijnej i trudno zdać sobie sprawę, jak bardzo zaważyła ona na sprawie odrodzenia religijnego w Polsce. Założenia ideowe tego apostolstwa są te same, co i reszty Dzieła, i dlatego stanowi z nim jedno, mimo odrębności organizacyjnej." (19) Obfitująca w wielobarwne szczegóły historia Biblioteki wiąże się z przybyciem w 1918 r. do Warszawy Józefa i Ireny z Jezierskich Tyszkiewiczów, zamożnych ziemian z Ukrainy. W swoim majątku zajmowali się wśród wielu innych działań katechizacją dzieci i organizowaniem pięknej oprawy nabożeństw. Utrata majątku i przejścia wojenne pogłębiły ich życie wewnętrzne. Z czasem złożyli ślub życia w czystości małżeńskiej. Józef założył w Warszawie bank, co pozwoliło obojgu na dostatnie życie i wspieranie akcji apostolskich. W swym pałacyku przy ul. Litewskiej urządzili kaplicę. Bywał u nich nuncjusz Achille Ratti, a często towarzyszył mu o. Korniłowicz, który wkrótce stał się przyjacielem domu. W 1919 r., w dniu imienin o. Korniłowicza, Irena ofiarowała mu oprawioną w kosztowną ramę kopię obrazu Leonarda da Vinci. Ksiądz poprosił, aby ramę sprzedać, a za uzyskane pieniądze kupić kilka książek religijnych. Wiedział, że w pozaborowej Polsce, ogołoconej z dobrej literatury, istnieją wielkie potrzeby. Irena zakupiła wówczas w jedynej katolickiej księgarni 60 książek, które stały się zalążkiem przyszłej biblioteki. Następnego zakupu dokonała we Francji, skąd przywiozła 4 skrzynie wartościowych pozycji. Księgozbiór, zajmujący pierwotnie dwie szafy, zaczął się rozrastać i wzbudzał od pierwszej chwili wielkie zainteresowanie. Z czasem zajął aż 6 pokoi. W 1939 r. zawierał 17 tys. doborowych książek w kilku językach europejskich. Zwiedzająca go grupa specjalistów z uniwersytetu w Lowanium oceniła bibliotekę jako najlepiej prowadzoną tego typu w Europie. Monsignor Ratti, niegdyś prefekt biblioteki watykańskiej i mediolańskiej, w jednej z rozmów z Ireną Tyszkiewiczową wyraził się, że była to w tym czasie "najważniejsza akcja apostolska." (20) Po latach, jako Pius XI przyjmując u siebie ks. Korniłowicza, dopytywał się o losy biblioteki. Przed wojną korzystało z niej ok. 4 tys. rodzin i instytucji, a więc kilkanaście tysięcy czytelników. Irena Tyszkiewiczowa oddała Bibliotekę Wiedzy Religijnej pod opiekę św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Matka Czacka osobiście wzięła udział w uroczystości poświęcenia księgozbioru. Wybrano na ceremonię w 1925 r. specjalnie dzień kanonizacji "małej" Świętej. Tyszkiewiczowa od chwili założenia uważała swą bibliotekę za gałąź Dzieła mającą w szczególny sposób służyć niewidomym na duszy. Kiedyś wprost powiedziała Matce: "Ja Matce nigdy nie darowałam Biblioteki, bo Biblioteka od początku była Matki". Na co Matka odparła: "Moje Dziecko, ja nigdy nie myślałam inaczej." (21) Około 1932 r. przy Bibliotece Wiedzy Religijnej powstał dział literatury dziecięcej. Bezpośrednim impulsem stała się wizyta małego chłopca, typowego warszawskiego andrusa, który przyszedł zapytać, czy nie znalazłaby się odpowiednia dla niego lektura. Chłopiec został życzliwie przyjęty przez panią domu, wręczono mu ciekawą pozycję. Przyciągnęło to jego kolegów i krąg ich stale się powiększał. W końcu liczba czytelników doszła do 2 tys. W czasie jednej zmiany odwiedzało bibliotekę około dwustu dzieci. Osobno przyjmowano chłopców, osobno dziewczęta. Prócz książek o tematyce religijnej dostarczano innych dobrych lektur, stosownie do wieku dziecka. Po pewnym czasie mali czytelnicy zaczęli prosić o książki dla swoich rodziców i trzeba było stworzyć dodatkowy księgozbiór popularnej, ale wartościowej, literatury dla dorosłych. Wszystkie koszta pokrywał Józef Tyszkiewicz, obie biblioteki były bezpłatne. Na rozrastającą się "Andrusarnię" państwo domu przeznaczyli w końcu dawną stajnię, którą przerobili za pieniądze zaprzyjaźnionej z nimi osoby. Wiemy, że później na małą skalę zaczęto prowadzić podobną akcję w placówce Patronatu Towarzystwa przy ul. Wolność 4. (22) Następnym w kolejności ogniwem religijnym Dzieła była adoracja Najświętszego Sakramentu, na którą Matka uzyskała pozwolenie z Kurii Metropolitalnej. Zasięg jej z biegiem lat coraz bardziej się rozszerzał. Ofiarodawczyni posesji przy ul. Wolność 4, Katarzyna Branicka, nie chciała ujawnić swego nazwiska i pragnęła, by w powstałej tam kaplicy wprowadzić nieustającą adorację. W Historii Triuno znajdujemy o tym wzmiankę Matki: "Szczególną formą zadośćuczynienia w moim rozumieniu miały być adoracje, które od początku odbywały się w kaplicy na Polnej w pierwsze piątki miesiąca i w niektóre święta, potem zostały rozszerzone również na pierwsze niedziele miesiąca, a z czasem miały przekształcić się w nieustającą Adorację Najświętszego Sakramentu. Sprawa ta stała się szczególnie aktualna od chwili, gdy Towarzystwo otrzymało w roku 1929 darowiznę posesji przy ul. Wolność 4, z życzeniem ofiarodawcy, aby w kaplicy odbywały się adoracje, jako zadośćuczynienie za bezbożnictwo." (23) "Adoracje Przenajświętszego Sakramentu wystawionego w monstrancji odbywają się w niedziele, czwartki i piątki oraz w szereg dni świątecznych w kaplicach Towarzystwa w Laskach i w Warszawie. W adoracjach biorą udział siostry, niewidomi i osoby świeckie, tworzące Koło Adoracyjne. Raz na miesiąc odbywa się w kaplicy na ul. Wolność Msza święta Koła Adoracyjnego z nauką ks. prałata Korniłowicza lub jego zastępcy. Intencją adoracji jest zadośćuczynienie za bezbożnictwo i uproszenie łaski Bożej dla apostolstwa intelektualnego przy Dziele Lasek." (24) Dzieło Adoracji zostało czasowo przez Matkę wstrzymane w związku z osobą wyznaczoną do organizowania Koła Adoracyjnego. (25) Dziś adoracje odbywają się we wszystkich placówkach Towarzystwa, choć w różnym zakresie. Dom Rekolekcyjny w Laskach odegrał ogromną rolę. W 1930 r. szybko rozeszła się wieść o powrocie na stałe do Lasek ks. Korniłowicza i od razu zaczęli napływać ludzie pragnący z nim się spotkać. W Zakładzie brakowało zarówno miejsca, jak i spokoju na rozmowy lub wspólną lekturę. Ojciec od razu zaczął planować budowę domu rekolekcyjnego, położonego poza Zakładem, w lesie. Chciał przeznaczyć na ten cel jakiś rozległy teren, by postawić parę budynków i prowadzić własny ogród warzywny. Liczył, że dłużej przebywający rekolektanci będą w nim pracowali. Wkrótce rodzice jednej z nowicjuszek ofiarowali znaczną sumę pieniędzy na zakup terenu na leśnym wzniesieniu, zwanym dziś "Górą Ojca", a położonym na północ od posiadłości Towarzystwa. Przystąpiono do prac przygotowawczych: ogrodzono całą posesję, doprowadzono do niej brukowaną drogę, zwieziono budulec i postawiono drewniany budynek na mieszkanie dla przedsiębiorcy. Aż do wybuchu wojny nie udało się nic więcej wykonać, natomiast potrzeba stworzenia Domu Rekolekcyjnego nagliła. Ojciec rzucił wówczas pomysł budowy mniejszego obiektu na gruncie Towarzystwa, niedaleko od kaplicy. O dalszych losach tej inicjatywy dowiadujemy się z korespondencji Matki z Antonim Marylskim. Pierwsza wzmianka pochodzi z 1 lutego 1932 r. Widać, jak różni ludzie szukali możliwości rozmowy z Ojcem. Raz był to dobrze zapowiadający się młody malarz religijny, mający trudności w przyjęciu Boga, innym razem - dyrektor gimnazjum położonego w sąsiedztwie. (26) Zainteresowanie społeczne budową domu rekolekcyjnego było bardzo duże, od razu posypały się projekty. Najlepszy pochodził od Dowbora, brata słynnego generała Józefa Dowbór-Muśnickiego, drugi od rodzonej siostry zmarłej zakonnicy s. Katarzyny Sokołowskiej. Była ona wraz z mężem cenionymi architektami. Matka dodaje, że tyle jest pięknych pomysłów, iż plany Łukasza Wolskiego, autora kaplicy w Laskach, nie zostały nawet wzięte pod uwagę. Ojciec Korniłowicz widać już wcześniej zaczął myśleć o budowie, skoro w liście z grudnia 1931 r. Matka informuje Marylskiego, że na ten cel urządzono koncert. W maju tegoż roku sprawa się skonkretyzowała. "Napisz mi - pisała Matka - czy nic nie będziesz miał przeciwko temu, żeby Ojciec na naszym gruncie postawił domek rekolekcyjny, ubogi, 10 cel i salkę. To jest potrzebne zaraz, a duży dom rekolekcyjny budowałoby się powoli. Ojciec myślał, że potem ten domek mógłby nam się przydać, np. na home dla niewidomych inteligentnych." (27) Widać odpowiedź przyszła zaraz, gdyż w tydzień później Matka wróciła do tego tematu i go uściśliła. "Co do domu rekolekcyjnego masz rację, że tak są ciężkie czasy, że trudno myśleć o budowie dużego domu. Ten złożony z 10 celek i sali dom z łatwością Ojciec zaraz wybuduje, bo materiał ma i pieniądze na robociznę i urządzenie wewnętrzne." (28) W tak krótkim czasie doszło do postawienia domu, mającego zapewnić ciszę i spokój zmęczonym stałym pośpiechem mieszkańcom stolicy i ułatwić im odnalezienie Boga. Wiosną 1933 r. budynek był gotowy. Już od pierwszej chwili jego istnienia rozpoczął się napływ rekolektantów. Wśród gości byli marksiści, ateiści, żydzi. W niedużej kaplicy odbyło się wiele chrztów osób dorosłych. Nie wszyscy przybysze nawracali się, natomiast wszyscy zbliżali do Lasek i do Boga, a niekiedy po latach udzielali w trudnych chwilach pomocy. Ten dom został nazwany Starym Domem Rekolekcyjnym, gdyż w miarę upływu lat powstał drugi, mieszczący pierwotnie tylko kuchenkę i kancelarię. W 1974 r. został rozbudowany, Stary Dom Rekolekcyjny zaś stał się miejscem nadludzkiej pracy Ojca. (29) "Stary Dom Rekolekcyjny [...] jak wszystko w Laskach [powstał] z istotnej potrzeby, jako ośrodek koncentrujący i dający pomoc duchową osobom, poszukującym tej pomocy w Laskach. W Domu Rekolekcyjnym odbywają się rekolekcje grupowe różnych organizacji i ugrupowań oraz rekolekcje indywidualne. Dom Rekolekcyjny dopuszcza również osoby, które szukają Boga i choć nie są jeszcze zdolne do odbycia formalnych rekolekcji, zgadzają się poddać regulaminowi Domu Rekolekcyjnego. [...] Już w chwili obecnej [1935 r. - M. Ż.] Dom Rekolekcyjny nie może pomieścić tych, którzy się zgłaszają." (30) I tak jest do dziś, do 1999 r. Dzieło trwa i rozwija się. "Wszystkie te intencje i działy z nim [Dziełem] związane realizowały się powoli, siłą konieczności i w miarę rosnących potrzeb niewidomych na duszy i na ciele, i w miarę przybywania ludzi odpowiednich do pracy." (31) Ta ogromna wrażliwość Matki na drugiego człowieka do dziś jest głównym, niezwykle twórczym motorem Dzieła. Matka miała szeroką wizję przyszłości Dzieła, nie ograniczała jej do powstałych struktur. Ilekroć widziała ludzi chętnych, zdolnych, pragnących podjąć nową inicjatywę, odnosiła się do tego bardzo pozytywnie. W latach trzydziestych, gdy Zakład w Laskach uporał się już z głównymi problemami budowlanymi, Matka dostrzegła wielkie potrzeby okolicznych wsi. Zły stan szkół, brak katechizacji dzieci, opieki zdrowotnej domagały się zainteresowania tym problemem. Matka nie mogła wykorzystać sióstr, by udzielały pomocy. Było ich zbyt mało. Wówczas z pomocą miało przyjść Stowarzyszenie Młodych Ziemianek, które miało na celu organizowanie i opiekę nad zakładanymi wtedy stowarzyszeniami młodzieży wiejskiej. Wspierało też ono w różny sposób Laski. Na przykład kilka ziemianek wstąpiło do Bractwa Pielgrzymstwa Polskiego, (32) którego moderatorem był o. Korniłowicz. Przełożona tego Bractwa Halina Doria-Dernałowicz pierwotnie zamierzała wstąpić do Zgromadzenia FSK w Laskach. Od niej wyszła myśl budowy na terenie Zakładu domu, w którym mieszkałoby kilka członkiń Stowarzyszenia, służących okolicznej ludności. Gdy plany domu były już gotowe, przełożona cofnęła swój zamiar wstąpienia do Zgromadzenia i cały projekt upadł. Matka bardzo się tym zmartwiła, a u ks. Korniłowicza widziano łzy w oczach. I choć współpraca ze Stowarzyszeniem Młodych Ziemianek była tylko połowicznie udana, to ukazuje rozległość zainteresowań Matki i gotowość podjęcia pracy wszędzie tam, gdzie chodziło o chwałę Bożą i zbawienie dusz. 2. Księgarnia i Wydawnictwo "Verbum" a. Księgarnia i przygotowania do powstania wydawnictwa Zainteresowanie wywołane powstaniem w Warszawie Biblioteki Wiedzy Religijnej wskazywało również na potrzebę utworzenia księgarni religijnej. Coraz więcej osób pragnęło posiadać w domowej biblioteczce dzieła z tej dziedziny. Ponieważ zasób książek religijnych w języku polskim był bardzo szczupły, należało je czerpać z zagranicznych zasobów. Sytuację ułatwiała rozpowszechniona w kołach polskiego ziemiaństwa i inteligencji znajomość języka francuskiego i francuskiej literatury religijnej. Należało tylko znaleźć odpowiednią osobę do nawiązania kontaktów z zagranicznymi firmami w celu negocjacji praw autorskich, druku książek oraz poprowadzenia księgarni. Matka Czacka przewidywała założenie ośrodka na posesji Towarzystwa, przy ul. Wolność 4. W Kółku zaś od lat dojrzewała myśl utworzenia własnego małego wydawnictwa, publikującego najciekawsze, nagromadzone przez lata wspólnej pracy, materiały. Podobnie jak z księgarnią czekano na znalezienie odpowiedniej do tego osoby. Ksiądz Korniłowicz uważał, że stopień dojrzałości i wykształcenia religijnego członków Kółka nie pozwala jeszcze na podjęcie poważnej pracy wydawniczej. Ideę czasopisma zaczęła jednak energicznie propagować asystentka lwowskiego uniwersytetu Maria Winowska, mająca za sobą studia z filologii klasycznej i romańskiej. (33) Podczas Tygodnia Społecznego, organizowanego przez "Odrodzenie" w 1927 r. w Lublinie, Winowska poznała dwie osoby z Kółka, zachwyciła się ich umysłowością i rzuciła myśl utworzenia wydawnictwa. W listopadzie 1931 r. Winowska powróciła z Francji do Polski. Otrzymała pokoik i pełne utrzymanie ze strony Towarzystwa w domu przy ul. Wolność 4. Matka Elżbieta zleciła jej prowadzenie umieszczonej tam małej księgarni i zorganizowanie adoracji. Winowska, świadoma swego wykształcenia i uzdolnień, dążyła do objęcia od pierwszej chwili odpowiedzialnych funkcji: kierowania pracą patronacką i wygłaszania pogadanek religijnych. Matka nie zgodziła się na to, uważając, że nowo przybyła nie ma żadnego doświadczenia w pracy z niewidomymi i że powinna być bardziej przygotowana do prowadzenia działalności religijnej. Obie te prace zresztą nie dałyby się pogodzić z prowadzeniem księgarni. Uwagi Matki zostały jednak źle przyjęte przez zainteresowaną. Tymczasem dojrzewały plany założenia wydawnictwa. 18 stycznia 1932 r. odbyło się zebranie, w którym oprócz Matki i Ojca uczestniczyli Maria Winowska oraz współzałożyciele skromnego wydawnictwa "Koło Studiów Katolickich" dr Eleonora Reicherówna i Leon Czosnowski. (34) Oboje byli zamożnymi ludźmi i, słysząc o projekcie założenia wydawnictwa przez Laski i Kółko, zaproponowali połączenie obu inicjatyw, obiecując znaczną pomoc finansową. Matka wyraziła zgodę na taką współpracę pod warunkiem przyjęcia ideowego i organizacyjnego kierownictwa Ojca, gdyż - zaznaczała - kierownictwo może być tylko jedno. Po żywej dyskusji Reicherówna wycofała się, pragnąc zachować pełną niezależność, natomiast Czosnowski i Winowska przyjęli bez zastrzeżeń warunki Matki. Zebranie i postawione tam zagadnienie posłużyły potem jako silny argument za tym, że w Dziele nie decydują względy materialne, lecz duchowe. Powtarzano w podobnych przypadkach dewizę Maritaina: "la primaute du spirituel" - "pierwszeństwo ducha". Tego, jak bardzo ta zasada stała się podstawą działania Matki i Ojca, dowodzi fakt, że gdy na spotkaniu Kółka zaprzyjaźniona z Laskami rzeźbiarka Zofia Trzcińska-Kamińska (35) prosiła o przyjęcie jej do spółki prowadzącej wydawnictwo, odmówiono jej. Dotąd nie należała ani do Kółka, ani do Lasek. W Kółku zaś panowało zdecydowane dążenie do ideologicznej jedności. Nie zawahano się przed odmową, mimo że Kamińska dysponowała znacznymi środkami finansowymi, a Kółko nie posiadało żadnych. Po zebraniu z Reicherówną i Czosnowskim Matka i Ojciec przeprowadzili z Winowską wiele rozmów, by wyjaśnić jej do końca zasady współpracy. Przy okazji wysunęli zarzuty dotyczące jej postępowania. Przyjmowała wszystko bez zastrzeżeń. Wtedy Matka podkreśliła, że na odpowiedzialnym stanowisku nie może być ślepego posłuszeństwa, lecz konieczne jest przedstawianie przełożonemu swych racji. Następna kontrowersja dotyczyła tym razem księgarni. Ulica Wolność leżała w ubogiej dzielnicy miasta, gdzie mieszkało wielu niewidomych. Księgarnia od początku otoczona była opieką Ireny Tyszkiewiczowej, mającej w tym zakresie duże doświadczenie. Już wcześniej Tyszkiewiczowie ofiarowali na księgarnię lokal w swojej kamienicy w Śródmieściu przy ul. Moniuszki 8. Wymagał on remontu i stał pusty. W pierwszym okresie działania księgarni przy ul. Wolność wpłynęły dość znaczne sumy (78% całego dochodu) ze sprzedaży mszałów rzymskich, łacińsko-polskich. (36) Na zebraniu Spółki w lecie 1932 r. podjęto dyskusję na temat odnowienia lokalu przy Moniuszki i przeniesienia doń księgarni. Ogromna większość kółkowiczów uznała, że ważniejsze jest przeznaczenie pieniędzy na sprawy wydawnictwa. I taka decyzja zapadła. Nie zewnętrzna oprawa powinna się liczyć, lecz istota rzeczy. Tymczasem Winowska na własną rękę przeprowadziła księgarnię na ul. Moniuszki i wydała dość dużą sumę ze sprzedaży mszałów na remont lokalu. Matka w notatce o "Verbum" napisała, iż sama nie wie, jak się to stało, że nie zastosowano wobec Winowskiej zwyczaju umieszczania na stażu nowego współpracownika. Praca biurowa bez styczności z ludźmi dawała możliwość głębszego poznania powołania danej osoby. b. Założenie Wydawnictwa "Verbum" Od dłuższego czasu w łonie Kółka, jak wspomniano, dojrzewała myśl stworzenia wydawnictwa będącego ekspozyturą oraz umysłowym i duchowym dorobkiem tej grupy. Już w 1922 r. wydano w rocznicę dziesięciolecia kapłaństwa o. Korniłowicza jednodniówkę, zawierającą zbiór najcelniejszych referatów wygłoszonych na zebraniach Kółka. Taki model nadal odpowiadał członkom zespołu. Obecnie dysponowali bogatszym materiałem, nagromadzonym przez 22 lata współpracy. Winowska nie przestawała nalegać na publikowanie przez Laski własnego czasopisma. Po rozeznaniu sprawy oraz idąc za radą francuskiego Dominikanina o. Lajeunie zawiązano spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, opracowano statut, wybrano Zarząd i inne władze. Zdecydowano, że zarówno organizacja, jak i pismo będzie nosić nazwę "Verbum", wybraną spośród wielu proponowanych nazw przez Winowską. Na razie miano to miało odnosić się tylko do księgarni. W 1933 r. doszło w końcu do powstania pisma. Na głównego redaktora powołano długoletniego członka Kółka prof. Konrada Górskiego, (37) historyka literatury obeznanego z pracą publicystyczną. Pomocą miała mu służyć Maria Winowska. W takim składzie przygotowano pierwszy numer "Verbum". Zgodnie z uchwałą Kółka wszystkie artykuły musiały być wpierw dyskutowane w pełnym zespole członków spółki. Matka, będąc jednym z nich, brała w zebraniach żywy udział. Za motto nowego pisma przyjęto hasło Piusa XI dla tworzącej się w 1925 r. Akcji Katolickiej - "Instaurare omnia in Christo". Pismo miało ukazywać w świetle doktryny katolickiej problemy współczesnego świata, głównie z zakresu nauk społecznych, literatury, filozofii, sztuki, prawa i ekonomii. Ojciec Korniłowicz nie chciał uczynić z "Verbum" pisma religijnego, co ograniczyłoby jego zasięg. Pragnął, aby trafiało do wszystkich elit intelektualnych kraju. Uważał, że wprowadzenie do katolickiej publicystyki nowego czasopisma nakłada obowiązek wnoszenia nie tylko nowych treści, lecz zaznaczenia wyraźnie postawy grupy ludzi, którzy pismo tworzą i lansują. Ojciec stawiał wysokie wymagania i chciał wydawać numery, w miarę jak do redakcji będą napływać wartościowe materiały. Redaktorzy zaś uważali, że tylko regularnie wychodzący periodyk będzie opłacalny, gdyż oprze się na prenumeracie, a nie na dorywczej sprzedaży. Znaczna część członków Kółka podzielała pogląd Ojca, podobnie jak i współpracujące z nim Kółko w Wilnie. Dla nich najważniejszy był Duch Dzieła i umiejętność perfekcyjnego przekazu. Dwie te przeciwne tendencje ścierały się z sobą, gdy tymczasem ukazał się pierwszy numer "Verbum". Sukces był ogromny. Z entuzjazmem przyjęli go zarówno wierzący katolicy, jak indyferentne kręgi inteligencji. Uderzała świeżość spojrzenia autorów, doskonałość formy. Winowska nie okazywała radości. "Verbum" zawiodło jej nadzieje. W pierwszym numerze nie zamieszczono ani jednej z trzech proponowanych przez nią prac. Nie wystarczyła błyskotliwość utworu, tekst musiał się też wiązać z problemami poruszanymi w danym numerze i przestrzegać zgodności z doktryną Kościoła. Wkład Winowskiej ograniczył się więc do czynności organizacyjnych i technicznych. Gdy o. Korniłowicz przebywał na kuracji, redaktorzy przygotowywali 2. numer "Verbum". Chcieli doprowadzić do wydawania kwartalnika wbrew woli większości i Ojca, który wiedział, że presja terminów musi wpłynąć na spłycenie treści. Na zebraniu redakcyjnym w końcu maja lub początku czerwca o. Korniłowicz uznał, że treść proponowanych artykułów nie reprezentuje wystarczająco dobrego poziomu, co wywołało żywą dyskusję z redaktorami. Niezależnie od tego Izba Skarbowa odrzuciła sposób księgowania rachunków księgarni przez Winowską. Ks. Korniłowicz odbył z nią na przełomie maja i czerwca 1934 r. długą i szczerą rozmowę. "Marysia" powiedziała, że ma inną misję daną od Boga. Na zebraniu Spółki 15 czerwca 1934 r. Winowska oświadczyła, że zdecydowała się zerwać z Laskami, lecz zamierza przejąć "Verbum" jako swoje własne pismo i wydawnictwo oraz zatrzymać księgarnię. W dniu 15 lipca na otwartym zebraniu Spółki wybrano nowy Zarząd. Matka i Ojciec nie zgodzili się na takie postawienie sprawy. Matka mocno podkreśliła, że na Ojcu spoczywa odpowiedzialność za religijny i moralny charakter "Verbum". Nikt nie ma prawa - poza laskowską grupą - wydawać czasopisma pod tym tytułem. Podobnie wypowiedziało się pozostałych 9 udziałowców. Razem z Matką i Ojcem było ich jedenaścioro, posiadających spośród 50 łącznie 46 udziałów, podczas gdy Winowska ze swoimi zwolennikami miała tylko 4. Przedtem Winowska zwróciła się do Ireny Tyszkiewiczowej z prośbą o oddanie jej do dyspozycji lokalu księgarni, ofiarowanego przez Tyszkiewiczową Matce Czackiej i ojcu Korniłowiczowi. Spotkała się z odmową. Ojciec robił wszystko, co możliwe, by załagodzić powstający spór, proponował dalszą współpracę. Konflikt jednakże doprowadził do wystosowania przez Winowską skargi na ks. Korniłowicza do nuncjusza, który przekazał spór do rozstrzygnięcia przez Konsystorz. Ten zaś aż do II wojny światowej sprawę rozpatrywał, lecz procesu nie zakończył. W czasie powstania warszawskiego akta w Kurii spłonęły, a ponieważ sprawa była czysta, po wojnie nie została wznowiona. Postawa Ojca i Matki nie budziła żadnych zastrzeżeń. Ojciec pierwotnie nie chciał się bronić, z czasem uległ namowom przyjaciół i spisał na 22 stronach maszynopisu oświadczenie, będące materiałem wielkiej wagi. Matka również opracowała notatkę w tej sprawie; oświadczenia złożyły też inne osoby w charakterze świadków. W oświadczeniach świadkowie oraz członkowie Spółki jednoznacznie podkreślili trzy najważniejsze elementy. 1. Materiał wyjściowy służący do redakcji pierwszych dwóch numerów "Verbum" był dorobkiem dwudziestodwuletniej działalności Kółka, którego twórcą i kierownikiem przez cały czas był o. Korniłowicz. Jemu pismo zawdzięczało kierunek intelektualny, religijny, moralny, nawet artystyczny. 2. Podstawy materialne Wydawnictwa - lokal i dochód z księgarni pochodziły wyłącznie z Lasek. 3. Moralne poparcie środowiska Lasek stało się czynnikiem decydującym o sukcesie pierwszych numerów. Ten ostatni argument uważano za najważniejszy. W dniu 31 sierpnia 1935 r. kard. Kakowski przyjechał do Lasek i napiętnował oszczerczą kampanię, podkreślając niewinność ks. Korniłowicza. Oświadczenie Kardynała nie wstrzymało dalszej akcji oskarżycieli, którzy kierowali pisma wprost do Rzymu. W grudniu 1935 r. sprawa wciąż była jeszcze aktualna i powodowała wiele bólu u obojga najbardziej zainteresowanych twórców Dzieła. Matka zrezygnowała z możliwości wyjazdu, by być bliżej ojca Korniłowicza oraz "wiedzieć, jaki jest przebieg sprawy i Ojcu okazać wtedy serce, którego będzie potrzebował." (38) Jednocześnie ze względu na dobre imię osób, które spowodowały taki wstrząs w środowisku laskowskim, Matka nakazała najdalej idące milczenie. Jeszcze w 20 lat później dyskrecja obowiązywała wobec Winowskiej i prof. Górskiego. (39) Kierownictwo księgarni przejęła Helena Morawska, (40) siostra odpowiedzialnej za Patronaty Zofii Morawskiej. Prowadziła z powodzeniem tę placówkę mimo wojny aż do powstania warszawskiego. Po wojnie, gdy w 1946 r. udało się uruchomić dalszą pracę wydawniczą w Kielcach, Helena została główną redaktorką. Działalność "Verbum" zakończyła się w 1948 r. z powodu nieprzyjaznej postawy komunistycznych władz w stosunku do Kościoła. Wydawnictwo zamknięto. Do wybuchu II wojny światowej wydano 22 numery "Verbum" i aż do końca cieszyło się ono wielkim uznaniem społeczeństwa. Stałym autorem cennych artykułów stała się s. Teresa Landy. Matka należała do udziałowców Spółki i żywo interesowała się treścią wydawanych numerów, lecz osobiście nie angażowała się w pracę. Dzięki powściągliwości Matki, gdy w latach pięćdziesiątych zaczęły z Francji napływać życiorysy mało znanych wówczas kandydatów na ołtarze, jak ojca Kolbego, brata Alberta, siostry Faustyny itp., pióra Winowskiej, w Laskach zaczytywano się nimi bez przeszkód. Z korespondencji z Antonim Marylskim dowiadujemy się, że Matka miała bardzo wyraźne przeczucie mających nastąpić przykrych wydarzeń związanych z "Verbum". Napisała wtedy: "Nie wiem, czy pamiętasz, co Ci dawałam w przeszłym roku do przeczytania, jak Bóg mi pokazał temu dwa lata w jesieni, co się będzie z nami działo. Nie przypuszczałam wówczas, że się to tak sprawdzi i w takiej formie. Módl się o siły, żeby to wszystko przetrwać - i przetrwać [tak], jak wówczas siebie widziałam: opartą o Kościół, opartą o Boga. Tak jasno mam to przed oczyma, że gdybym widziała, mogłabym to narysować." (41) Po wojnie ustały dalsze skargi na ks. Korniłowicza, który umarł w 1946 r., natomiast sprawa "Verbum" parokrotnie była podnoszona w prasie katolickiej. Włączył się do powojennej dyskusji Konrad Górski i zwrócił się do sióstr w Laskach z prośbą o przypomnienie mu przebiegu konfliktu. Otrzymawszy relację, opracowaną przez dawnego sekretarza Spółki Leona Czosnowskiego, wycofał zarzuty, natomiast wystąpiła z interpelacją siostra Marii Janina Winowska. Znalazłszy w papierach listy o. Lajeunie, zażądała zamieszczenia artykułu na ten temat w "Tygodniku Powszechnym" (19 IX 1993, nr 38). Odpowiedzią było wyjaśnienie złożone przez Sekretarkę Zgromadzenia FSK s. Benedyktę Bartnik (21 XI 1993, nr 47) i sprawa ucichła. (42) W związku z otwarciem w 1978 r. procesu kanonizacyjnego ks. Władysława Korniłowicza wszystkie odnośne dokumenty zostały złożone w prowadzącym proces Trybunale Warszawskiej Archidiecezji aż do końcowego orzeczenia 26 czerwca 1995 r., kiedy kwestię "Verbum" ostatecznie umorzono. Ataki na ks. Korniłowicza i Dzieło Matki Czackiej wywołały niepokoje w Kurii Warszawskiej. W związku ze złożonymi zarzutami władze jej postanowiły sprawdzić sytuację w Laskach. Wizytację przeprowadził prałat Aleksander Fajęcki, ten sam, który w 1921 r. długo wstrzymywał zezwolenie na otwarcie w Zakładzie kaplicy. Niezaprzeczalnie był źle usposobiony do Matki Czackiej i jej Dzieła. Do pewnego stopnia nie można mu się dziwić. Dla duchownych starszego pokolenia wiele działań mogło budzić zastrzeżenia. Nigdzie wówczas nie istniała partnerska współpraca zakonnic ze świeckimi, zwłaszcza mężczyznami. W zakładach prowadzonych przez siostry szarytki, elżbietanki, urszulanki, czy braci bonifratrów świeccy pełnili rolę płatnych pracobiorców. Niesienie Słowa Bożego i oświaty przy pomocy żyjących i pracujących wspólnie zakonnic, świeckich, często ludzi ułomnych, żyjących wspólnie, wielopłaszczyznowość tych działań, otwartość na pomysły, niekonwencjonalność kontaktów, a jednocześnie spójność Dzieła powoduje, że ustrój wspólnoty w Laskach wyprzedza o 20-30 lat katolickie zgromadzenia, istniejące w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych od końca lat sześćdziesiątych. Ksiądz Fajęcki podpytywał młode siostry o relacje z braćmi tercjarzami, powodując u niektórych spore zmieszanie. Matka ustawiała te sprawy na zasadzie prostoty i otwartości, a nagle ktoś zaczynał budzić podejrzenia... Dopiero, gdy prałat natrafił na młodą, wykształconą i odważną s. Adelę Górecką, otrzymał od niej zdecydowaną odprawę. Matka udała się wtedy do kardynała Kakowskiego z prośbą, by zarządził przerwanie dalszej wizytacji. I tak się stało. Żadnych nieprawidłowości zresztą nie stwierdzono. Związany z Laskami od pierwszych lat po wojnie o. Józef Zawadzki, marianin, pamiętał jak ks. Fajęcki powiedział do s. Wacławy Iwaszkiewicz, przełożonej domu sióstr w Laskach: "Wizytacja skończona, wszystko w porządku. Zaproście abpa Galla na jakieś poświęcenie i śniadanie i będzie wszystko dobrze." (43) Dla Matki, Ojca, a pośrednio i innych osób z laskowskiego środowiska sprawa "Verbum" okazała się trudną próbą cierpienia, które nie zniszczyło, lecz zbudowało ich samych i Dzieło. Było okazją do dania świadectwa prawdziwej miłości bliźniego. 3. Formacja współpracowników a. Oczekiwania Matki wobec członków wspólnoty Gdy z perspektywy lat przypatrujemy się początkom Dzieła, zadziwiają trudne warunki, w jakich ono powstało i okrzepło. Nie tylko niedobór środków materialnych stanowił poważną przeszkodę, lecz także brak odpowiednich ludzi. Matka wykazała ogromną odwagę, przyjmując do współpracy osoby o nieskrystalizowanych poglądach, świeżo nawrócone neofitki, młodych ludzi kwestionujących strukturę Kościoła... Tacy jednak w początkach przeważali i, co dziwniejsze, współtworzyli Dzieło. Matka, pełna wiary w Bożą opiekę, była bardzo wyrozumiała, nie gorszyła się. W powikłanych wewnętrznie duszach z właściwą sobie przenikliwością dostrzegała to, co Bóg zamierzał z nich uczynić. W zakładach na Polnej, a później w Laskach, pracował zespół ludzi wywodzących się z różnych środowisk i dzielnic Polski, o różnym stopniu wykształcenia i wychowania. Przeważająca liczba sióstr miała zaledwie ukończonych parę oddziałów szkoły powszechnej. Choć pełne wiary, nie miały jednak zbyt wiele wiedzy religijnej. By scalić i wykształcić to grono, będące fundamentem Dzieła, Matka dobierała bardzo różnorodne środki. Początkowo nie było jeszcze ideowych współpracowników świeckich, toteż Matka oddawała cały swój czas i wkładała ogromny wysiłek w formowanie pierwszych postulantek, poświęcając często samą siebie. Trudniej jej było ze świeckimi. Matka zbliżała się do nich poprzez pracę tyflologiczną. Przychodzący do Zakładu nauczyciel lub wychowawca musiał przejść trzymiesięczny kurs tyflologiczny, prowadzony przez Matkę. Formację religijną zdobywał przez wspólny udział w nabożeństwach, poprzez odmawianie oficjum, spotkania w Kółku z ks. Korniłowiczem, dyskusje i lektury. Urządzano też spotkania w przeróżnych miejscach; wspomina jedna z sióstr: "Siostra Teresa miewała wykłady religii wg św. Tomasza jeszcze jako p. Zofia Landy. Zbieraliśmy się wtedy wszyscy: siostry, księża, pracownicy, niewidomi starsi - w lecie w lesie, w zimie w refektarzu. Wykłady były bardzo ciekawe i pouczające [...] Mnóstwo wtedy padało pytań." (44) Zasadniczym środkiem formowania współpracowników były listy pisane oraz rozpowszechniane przez Matkę, najczęściej zatytułowane: "Do moich dzieci dużych i małych". Czuła na pragnienia wspólnoty, a także czujna wobec nieprawidłowości, pisała listy w miarę pojawiających się potrzeb. Matka zebrała je z czasem w niewielkie dziełko pt. "Dyrektorium", które obejmuje najrozmaitsze zagadnienia zawarte w listach z lat 1925-1932. Całość zachowała pierwotną formę zbiorku pism okólnych i nie stała się ascetycznym traktatem. Dla nas jest to najcenniejszy dokument prezentujący drogi formowania przez Matkę swych współpracowników. Pierwsza część "Dyrektorium" odnosi się do całego Dzieła, druga, obszerniejsza, adresowana jest do sióstr zakonnych, choć jest też pożyteczna dla osób świeckich, co podkreślał o. Bernard Przybylski OP, długoletni kurator Zgromadzenia. "Dyrektorium" jest perłą piśmiennictwa Matki, zawiera w skondensowanej formie jej zapatrywania na różne aspekty życia duchowego, choć porusza też sprawy świeckie, jak organizacja Dzieła oraz rozmaite ludzkie zachowania. Ukazanie bogactwa myśli i głębi płynącej z poszczególnych listów wymagałoby osobnego opracowania. W mojej pracy ograniczę się do wskazania głównych wątków, mających najbardziej formacyjny charakter. Zapoznanie się z treścią "Dyrektorium" daje klucz do zrozumienia, kim była Matka i Dzieło, które stworzyła. We wstępie napisała: "Dzieło to z Boga jest i dla Boga. Innej racji bytu nie ma. Gdyby zboczyło z tej drogi, niech przestanie istnieć. Ma ono na celu oddawanie czci Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu. [...] Pan Jezus w Przenajświętszym Sakramencie jest centrum całego Dzieła, z Niego powinno wszystko wypływać, wszystko do Niego zmierzać." (45) Obecnie w Laskach jest zwyczajem, że gości prowadzi się najpierw do zakładowej kaplicy. Jej charakter mówi sam za siebie, wyszedłszy z niej przyjezdni innymi oczami patrzą na resztę Zakładu. W liście z grudnia 1925 r., gdy kaplica została ukończona, Matka napisała znamienne słowa: "W obecnych czasach spodobało się Panu Jezusowi spojrzeć na niewidomych i przez szczególną łaskę powołać ich do wzięcia udziału w wielkim dziele Odkupienia. Niedołęstwo, kalectwo powołane jest do pełni życia Bożego." (46) I dawniej nie brakowało w Kościele dzieł i zakonów opiekujących się niepełnosprawnymi, lecz Matka stała się prawdziwym prekursorem ich misji apostolskiej w świecie. Zadaniem osób widzących, współpracujących z niewidomymi, było doprowadzenie do zrozumienia przez nich wielkiej misji, choć niełatwej do przyjęcia. Ludzie, często odrzuceni z powodu kalectwa, marginesowo traktowani, mieli nieść Światło. Matka podkreśliła tę myśl niezwykle wyraziście: "Tu miernota nie wystarcza". Ci, którzy przychodzą do Lasek, szukając "przyjemności, wygód czy zysku", źle się czują i są nieszczęśliwi. "Laski nie są przedsiębiorstwem przemysłowo-handlowym, w którym wszelkimi dozwolonymi i niedozwolonymi sposobami dąży się do osiągnięcia jak największych korzyści. Tu rządzą inne prawa. Może dlatego tak wielu ludzi czuje się tu nie na miejscu, szerzy niezadowolenie i krytykę, wreszcie odchodzi [...]. Połowicznie [Bogu] służyć nie wolno." (47) Całość wspiera się na dwóch filarach: Prawdy i Miłości. "Podstawą w Dziele, a tym bardziej w Zgromadzeniu, jest PRAWDA. Prawda w stosunku do Boga, prawda w stosunku do siebie i prawda w stosunku do bliźnich. Prawda we wszystkim, zawsze i wszędzie. Dlatego wszelki: fałsz, obłuda, dwulicowość, nieszczerość, wszelkie udawanie czegoś, wszelkie nieprzyznawanie się do winy, jeśli jest niezmienialną cechą charakteru lub zakorzenioną wadą, świadczy o tym, że takie osoby nie mogą i nie powinny być współpracownikami w Dziele." (48) Wiemy, jak Matka była pod tym względem nieustępliwa. Raziło ją nawet fantazjowanie i przesada, a osoby kłamiące zdecydowanie usuwała ze Zgromadzenia. Jej zdaniem można w błąd wprowadzić człowieka nie tylko słowem, lecz nawet tonem głosu, wyrazem twarzy, niekiedy milczeniem. Napisała: "W Zgromadzeniu powinna panować prawda aż do bohaterstwa." (49) Matka sama dawała tego najlepszy przykład - była "aż do szpiku kości prawdziwa." (50) Matka nie pozwalała siostrom brać udziału w najbardziej niewinnym oszustwie. W czasie okupacji kazała udzielać władzom niemieckim prawdziwych danych o sprawach związanych z Zakładem. Raziła ją wszelka sztuczność, brak naturalności w zachowaniu. Sekretarka Zgromadzenia s. Vianneya opowiada, jak Matka poprawiała bruliony jej listów, pisanych z podziękowaniem za otrzymane dary. Ilekroć siostra użyła określeń takich, jak "ze wzruszeniem", musiała je korygować, gdyż zdaniem Matki słowa te były bez pokrycia, bo naprawdę wcale się nie wzruszyła. Sposób mówienia z przesadą lub namaszczeniem, wszelkie "pobożne gadanie" były jej zupełnie obce. O osobach usiłujących zwrócić na siebie uwagę za wszelką cenę, mówiła z ironią, że wykonują piruety. Porównywała je więc do baletnicy pragnącej olśnić widownię wirowaniem na czubkach palców. Piękne są wskazania Matki w związku z prawdą. Mówiła o niej dużo na konferencjach do sióstr. "Prawda dobrze rozumiana, wypływająca z życia Bożego, musi być podstawą naszego życia. [...] Prawdą jest także, że czasami inni nie zwracają uwagi na to, co robimy, prawdą jest też, że nie jesteśmy już potrzebni, albo że nas już więcej nie cenią, prawda ta sprawia nam przykrość i ból." (51) "Naszą drogą jest mądra prawda, prawda przemyślana. I ona jest tą silną więzią łączącą nas w Bogu. Życie w prawdzie sprawia, że nie ma u nas jednego szablonu dla wszystkich." (52) W laskowskim zgromadzeniu nie stylizowano sióstr na jeden model, zostawiano im własną drogę ubogacania się, naturalny sposób bycia, wysławiania się, pozostawały w nich często cechy charakterystyczne dla dzielnic, z których pochodziły. Uderzało to przyjezdnych, szczególnie kapłanów. "Ten tylko wrasta w Dzieło, kto żyje prawdą" - mówiła Matka. (53) Uważała, że wstydzenie się własnego środowiska i ukrywanie go, jest brakiem pokory. Ludzi po raz pierwszy spotykających się z Matką uderzał jej autentyzm. Była sobą w pełni. Nikogo nie naśladowała, niczego nie udawała, spraw drażliwych nie owijała w bawełnę. Nie podobało się jej, kiedy mówiono: To nie jest w duchu Matki. "Nie ma żadnego "ducha Matki", a w Laskach powinna być tylko Ewangelia." (54) Zygmuntowi Serafinowiczowi imponowała jej szczerość. Zapytana przez niego o przebieg operacji, w czasie oblężenia Warszawy w 1939 r., związanej z usunięciem oka bez znieczulenia, odpowiedziała z wielką żywością: "Wiesz, przechodziłam w życiu dwie tzw. ciężkie operacje i wszystko to było niczym w porównaniu z bólem, który miałam teraz". W pogadance do harcerek Serafinowicz wspomniał o powściągliwości Matki w mówieniu o cierpieniu. "Nie wygłaszała nigdy komunałów w rodzaju: cierp, cierp, jak będziesz dobrze, po chrześcijańsku cierpiał, to ci to wyjdzie na dobre. Najczęściej nie trafia to do cierpiącego. Więc Matka milczała, nie tylko [...] nie mentorowała, ale nieraz nie usiłowała nawet pocieszać. A jednak człowiek wychodził od Matki uspokojony. To dużo więcej warte, niż taka dostojna gadanina o celowości i godności cierpienia, która czasem może przynieść więcej szkody, niż pożytku. (55) Matka nie starała się ukrywać bólu, gdy sama poniosła ciężką stratę, np. śmierć ukochanego brata Stanisława. Widziano ją wówczas płaczącą. Płakała również, gdy dowiedziała się o zniszczeniu gromadzonej przez 20 lat Biblioteki Tyflologicznej. Z prawdą u Matki łączyła się dobroć i zrozumienie drugiej osoby. Kiedyś wyraziła się, iż modli się, aby umieć "Z prawdą zupełną łączyć tę formę, która sprawia, że prawda przestaje być przykra." (56) Wiedziała, jak trudno przyjąć bolesną prawdę o sobie, toteż gdy miała komuś aż dwie takie prawdy odsłonić, rozkładała to na dwa razy. Przeciwieństwem i wrogiem prawdy jest obmowa, a nawet zwykła plotka. Aby w Laskach ograniczyć do minimum szerzenie plotek, Matka stosowała konfrontacje, które stanowiły dobrą lekcję dla zbyt długich języków. Obmowy niekiedy powodowały u Matki niesłuszne decyzje. Dowiedziawszy się prawdy, Matka Elżbieta natychmiast przepraszała skrzywdzoną osobę. Głębsze podłoże filozoficzne do życia w prawdzie dało jej poznanie za pośrednictwem ks. Korniłowicza doktryny św. Tomasza z Akwinu. Wtedy to, co mogło wynikać z doświadczeń własnych oraz z czystej wiary uzupełnionej wiedzą, przybrało pełny wymiar Miłości i sięgnęło sfer ponadludzkich. Zdecydowane stanowisko Matki w dziedzinie prawdy miało wyraźne odbicie w życiu laskowskiej wspólnoty. Wiadomo było, czego się trzymać. Doskonale ujęła to matka Benedykta Woyczyńska w swoim "Wspomnieniu o Matce": "W układaniu spraw przez Matkę nigdy nie było nic z jakiejś gry, tak zwyczajnej ludziom, którzy [...] usiłują, aby wszystko ze sobą grało i trzymało się jako tako do kupy razem [...] i byle było bez wstrząsów [...] Matce wcale nie zależało na tym, by było bez wstrząsów i nieraz zdarzały się przykrości, pomówienia i porażki [...]. Matka nie bała się narażać, gdy chodziło o dobro sprawy i zachowanie prostej linii działania. Matka z niczego nie wycofywała się pod naciskiem gróźb, a dla najbliższych współpracowników najsilniejszy atut stanowiła świadomość, że pomiędzy jej myślami, słowami i czynami panuje idealna zgodność. Jeśli coś obiecywała, wiedziano, że wszystko zrobi, by dotrzymać i nigdy nie zostawi człowieka na lodzie. Siostry czuły, że podstawą takiego postępowania jest nie tyle jej męstwo, co ufność Bogu. Zawierzenie Jemu pozwalało Matce w najcięższych trudnościach zachować równowagę. Gdy Bóg zsyłał niepowodzenie, Matka nie traciła spokoju i uczyła się przyjmować to jako wyraz woli Bożej. [...] W każdej rozmowie z Matką miało się żywy kontakt wzajemny. Gdy Matce coś odpowiadało, żywo chwaliła, głupotę po imieniu nazywała głupotą, złu czy nawet miernocie przeciwstawiała się mocno. Białe w słowach Matki było białe, czarne - czarne, bez żadnego zamazywania, tuszowania, bez obawy narażenia się komukolwiek. Człowiek wychodził od Matki z jasnymi myślami w głowie, a najwięcej radował się tym, że wiedział, co naprawdę Matka myśli, że nie ma w rozmowie z Matką żadnej enigmatyczności, tajemniczości, żadnego pokrywania słowami czy milczeniem jakiejś ukrytej "arriere pensee" [myśli z tyłu głowy]." (57) "To był człowiek żyjący Bogiem, w oparciu o Boga wykuwający swe plany - przez to wolny wobec ludzi i nieustraszony. Dlatego z kolei mógł być oparciem dla innych nawet wtedy, gdy nasze życie w Laskach było pełne wstrząsów i gdy rozmaite wśród niego elementy bynajmniej nie grały ze sobą. [...] A jednak wszystko stało na opoce. Tą opoką - ufność Bogu bez granic. Matka była tego nieprzerwanym, żywym przykładem. Nie tyle się liczyło na zręczność i takie czy inne ludzkie taktyczne posunięcia, co na samego Boga. [...] W zasadniczej postawie życiowej Matki było zawsze coś takiego, co ośmieliłabym się nazwać obrazowo "z otwartą przyłbicą" - pisała matka Benedykta. - Naprawdę: tak - tak, nie - nie. I naprawdę nic poza tym i nic pod tym. Żadnej polityki, żadnej dyplomacji. Ufność Bogu i twardy wysiłek dnia. [...] Przed prawdą musiało ustąpić wszystko, nawet - nie chcę być tu źle zrozumiana - rozmaite motywy natury zakonnej. "Zakonność" nie mogła wziąć góry ponad prawdą ani ponad żadną inną zdrowo ujętą zasadą moralną. Dlatego nasza cała zakonność była zawsze bardzo zdrowa. [...] Zanim uczono nas milczeć na modłę zakonną, wpierw uczono mówić, gdy mówić należy, a jednocześnie unikać grzechu mowy." (58) Matka przestrzegała siostry przed mówieniem źle o sobie po to, by drudzy temu zaprzeczali i chwalili. Jest to zwykły brak prawdy - "garbata pokora". Naturalność w sposobie bycia stała się rozpoznawczą cechą Zgromadzenia. Przestrzegała też przed wszelkim angelizmem. Prostotę i otwartość zalecała siostrom wychowawczyniom przy omawianiu z wychowankami delikatnych spraw płciowych. Ostrzegała przed pruderią. Drugi filar Dzieła stanowi MIŁOŚĆ. Na trzech i pół stronach oryginalnego tekstu "Dyrektorium" Założycielka mówi o miłości, jaką chciałaby w nim widzieć. Zacytuję kilka uderzających sformułowań: "Podstawą życia w Laskach musi być miłość. Miłość Boga i bliźniego. Miłość nadprzyrodzona, której towarzyszy mądrość. [...] Miłość, która potrafi karcić [...] mając na względzie dobro osoby i dobro jej otoczenia. [...] Miłość, która z serdecznością potrafi smutnych pocieszać, dodając im siły i odwagi do życia. [...] Miłość, która nie toleruje w sobie albo u innych sądów, krytyk, obmów, plotek, bolesnych żartów. Miłość, która jest taka sama w oczy jak za oczy. [...] Miłość surowa dla siebie, a wyrozumiała dla bliźnich. [...] Miłość, która modlitwą i uczynkiem kocha przeciwników i nieprzyjaciół. [...] Miłość, która cieszy się z powodzenia bliźnich, z ich zalet i cnót. Miłość, która nikomu niczego nie zazdrości. [...] Miłość przewidująca, roztropna i uporządkowana. Miłość i dobroć w spojrzeniu, w wyrazie twarzy i całym zachowaniu. [...] Miłość odważna i szlachetna. [...] Miłość nie czułostkowa, lecz głęboka i prawdziwa." (59) Mimo wzniosłości celu i promieniowania osoby Założycielki życie w Laskach nie było łatwe. Zmuszało do ciągłych wyrzeczeń. W jakich warunkach pracowano w Laskach, dowiadujemy się z opowiadań pierwszych sióstr. Początkowo spartański tryb życia urzekał, z czasem przychodziły chwile załamań, szerzyły się narzekania. Matka aż trzy listy skierowane do sióstr i świeckich poświęciła temu zagadnieniu. Napiętnowała rozsiewanie skarg po kątach, zarażanie jadem niezadowolenia innych, równie słabych i bezsilnych, co sami krytykanci. "Biedni ludzie. Wszystko chcą sądzić, wszystko krytykować, wszystkim się zajmować, co do nich nie należy. Jaka strata czasu tak nieprodukcyjnie spędzonego. [...] Im mniej człowiek wie, tym pewniejszy swego sądu, tym pewniejszy siebie. A dlatego, że jeszcze nic nie zrobił na świecie, wydaje mu się, że wszyscy wszystko źle robią, a on tylko jeden pokazałby, jak rzeczy powinny być wykonane." (60) Można powiedzieć, że ta uniwersalna prawda odnosi się do wszystkich środowisk, w których żyjemy i z których się wywodzimy również dziś. Współpracownicy nie od razu poddawali się formacji, zdarzały się przypadki obrażania się jednych na drugich. Potępiając ten prymitywny sposób reagowania, Matka kończy słowami: "Póki miłość prawdziwa wśród nas nie zapanuje, póty zdarzać się będą smutne, a zarazem śmieszne dąsy i obrazy nieszczęśliwych ofiar miłości własnej i próżnej chwały." (61) Matka Elżbieta obszernie pisze o strukturze organizacyjnej Dzieła, omawiając dobór metod pracy w dużej zbiorowości. Daje rady, co należy czynić, by utrzymać zgodę i harmonię. W jednym z listów zamykających część pierwszą "Dyrektorium" Matka omawia szerzącą się w Laskach nieumiejętność czekania. Wszyscy chcieliby mieć wszystko od razu. I Matka wylicza po kolei spotykane na co dzień formy niecierpliwości, w końcu robi trafną uwagę, że najłatwiej znosi się czekanie wtedy, gdy samemu włącza się w podejmowane przez innych działania. Wiadomo, że cierpliwość jest cnotą mocnych i że właśnie ludzie słabi, nie mogąc się doczekać spełnienia pragnień, załamują się. Matka umiała czekać. Czekać na przemianę bliźnich. Sama czekała przez dziesięć lat na możność rozpoczęcia zaplanowanej działalności na rzecz niewidomych. "Dzieło [...] stanowi całość bardzo spoistą i osoby pracujące albo zatracają się w tej całości dodając do niej swoją indywidualność i harmonizując zupełnie z nią, albo też, jako ciało obce, wywoływać będą chorobę w organizmie Dzieła, stanowić będą zgrzyt w jego harmonii. Oddalając się stopniowo, wreszcie całkowicie odpadną, pozostawiając po sobie ferment na dłuższy czas z niezmierną szkodą dla dusz wewnątrz i z zewnątrz Dzieła, choć mogą być skądinąd osobami wartościowymi, dobrej woli." (62) W pracy dla Dzieła Matka stawiała względy moralne na pierwszym miejscu. Cel nie uświęca środków. "Nie wolno żadnych korzyści dla Dzieła zdobywać metodami złymi lub grzesznymi w najmniejszym nawet stopniu". Uznała posługiwanie się "niewinnym kłamstwem", za świadome wprowadzanie w błąd, obchodzenie prawa lub przepisu, czyn powodujący grzech u innych. Jeśli uczynki spełniane są z próżności, miłości własnej lub pychy, nie mogą przynieść trwałych owoców dla Dzieła. Nie wolno grać na niskich uczuciach ludzi, osiągać celu za pomocą flirtu, kokieterii, chwalenia poglądów politycznych stronnictw. Dzieło nie może być wmieszane w walki polityczne. Nie należy zdobywać środków materialnych za pomocą imprez połączonych z tańcami, kartami, grami hazardowymi, rewiami kabaretowymi. Nie zgadza się też z charakterem Dzieła przesadna, hałaśliwa i jaskrawa reklama. Należy starannie unikać wszelkiego rodzaju rywalizacji między sobą. Wszystkie te wymagania zmuszały każdego do pracy nad sobą i prowadzenia życia na wysokim poziomie etycznym. Matka pisała: "Trzeba dobrze rozumieć, że żyć według nauki Kościoła, to nie znaczy tylko wypełniać obowiązujące ściśle praktyki religijne, ale to znaczy świadomie i stale wprowadzać tę naukę w życie codzienne na wszystkich jego odcinkach, na jej zasadach oprzeć wszelkie stosunki wzajemne, a w każdej dziedzinie życia i pracy liczyć się najstaranniej, przede wszystkim z prawem Bożym i z prawem Kościoła świętego. Te zasady mają nadawać charakter naszemu stosunkowi do władzy, do współpracowników, do wychowanków naszych zakładów i do ludzi z zewnątrz: z tymi zasadami mamy zawsze uzgadniać wytyczne naszej pracy w każdej dziedzinie: nasze metody wychowawcze i pedagogiczne, nasze poglądy społeczne, zasady gospodarowania dobrami materialnymi itd. [...] Dlatego wszyscy pracownicy Dzieła, każdy na poziomie i w zakresie dla niego dostępnym, powinni odbywać odpowiednie studia, które im dadzą znajomość podstawowych praw i zagadnień, a także praktyczne wskazówki do rozwiązywania spotykanych trudności." (63) Wszyscy pracownicy powinni się też odznaczać karnością, posłuszeństwem i umiłowaniem porządku. Ażeby modlitwy i uczynki były skuteczne, muszą płynąć z pełni życia wewnętrznego, mającego źródło w sakramentach świętych, modlitwie i całkowitym oddaniu się Bogu. "Nawet za pieniądze [...] znaleźć do nas trudno odpowiednią osobę, bo znaleźć się może znowu ktoś, który będzie robotę psuć. [...] Do nas, nawet do życia świeckiego, potrzeba powołania". Matka nie ukrywała trudności płynących od ludzi. Chciała, by jej współpracownicy okazywali się sprawnymi narzędziami w ręku Boga. Twierdziła, że "Każde dzieło Boże ma wartość, o ile nie wyrosło z pomysłu ludzkiego [...]. Dzieło Boże ma o tyle wartość, o ile narzędzia, które przyczyniają się do jego tworzenia, są czyste". I dodała: "Spośród ludzi, którzy kierowali Dziełem od początku, przetrwałam ja jedna. Trudność stanowiło to, że niektórzy współpracownicy nie mieli do mnie zaufania i może słusznie, bo nie wiedzieli do czego dążę. Wielu ludzi mnie opuściło, gdy były największe trudności." (64) Otwartość Matki na sprawy ludzi była jednym z najlepszych sposobów ich formowania. Wspólnota laskowska, przyjmując nowych członków świeckich, nie miała ich odczłowieczać, zmechanizować ani robić z nich ćwierćzakonników. Oczekiwano pogłębiania ich życia wewnętrznego, a więc nie wiązało się to z narzucaniem żadnych zewnętrznych, sztucznych form zachowania. Najlepszym wzorem była sama Matka, naturalna i swobodna, nie potępiająca "grzesznego świata", nie wypierająca się swych zainteresowań. Zachowało się wiele świadectw osób świeckich, potwierdzających tę postawę. Zacytuję z nich parę. Młode osoby pracujące w Laskach dziwiły się, że Matka Założycielka wielkiego Dzieła może interesować się tak typowo kobiecymi sprawami, jak uczesanie lub kolor sukni. Niekiedy muśnięciem ręki sprawdzała czyjąś fryzurę, o kolorach kazała sobie opowiadać. Co prawda, braci tercjarzy ubierały siostry w przygodne, nieraz dziwne ubrania, pochodzące z darów, albo same coś dla nich szyły. (Antoni Marylski nosił spodnie i marynarki z wielkimi łatami, kpiąc sobie z opinii ludzkiej). Jednak dla Matki było jasne, że elegancka panna powinna być estetycznie ubrana i że miewa różne drobne potrzeby, od których zależy jej samopoczucie. Kiedy więc świeżo przyjęta do Działu Tyflologii Alicja Gościmska, po studiach romanistycznych, chciała na wzór braci pracować bez wynagrodzenia, to Matka zaproponowała, że co miesiąc będzie jej dawała 100 zł z dyspozycyjnych pieniędzy bez obowiązku kwitowania. Alicja była za tę delikatność szczerze wdzięczna. Niekiedy pragnęła porozmawiać z Matką na osobności i zgłaszała się na rozmowę. Czasem otrzymywała telefon, że Matka uzgodnionego terminu nie może dotrzymać i prosi o przyjście z książką w ręku, gdyż trzeba będzie poczekać. Ten wielki szacunek dla nowego, szeregowego pracownika budził chęć naśladowania podobnej postawy. (65) Również gdy chodziło o siostry, interesowała się wszystkim. Dbała o to, by nosiły habity i bieliznę nadające się do prania samemu. Sprawdzała ubiór postulantek, czy dobrze jest dostosowany do pory roku. Gdy kiedyś Zofia Morawska wybierała się zimą na narty, Matka długo wypytywała się, jak one wyglądają, jak są długie, jak się na nich jeździ. Nic z tego, co dotyczyło współpracowników, a zwłaszcza tych najbliższych, nie było dla Matki obojętne. Rozumiała, że nawet poważnie zaangażowani w pracę młodzi ludzie, potrzebują czasem odprężenia i rozrywki. W Żytomierzu s. Elżbieta przemyślała i przemodliła kształt przyszłego Dzieła i Zgromadzenia. Obserwacja wydarzeń rozgrywających się w rewolucyjnej Rosji pozwoliła jej ocenić wielkość zagrożeń i przemian społecznych mających nastąpić w przyszłości. Na jej koncepcje wpłynęły też w kilku dziedzinach uwagi nuncjusza Rattiego, zwłaszcza ta, by nie naśladować żadnej podobnej instytucji, co najwyżej zakład opieki św. Józefa Cottolengo, (66) jego "Małą chatkę Bożej Opatrzności" Piccola Casa della Providenza Divina w Turynie. Święty ten oparł wszystko na Opatrzności Boskiej. Wydał każdemu powołanemu przez siebie członkowi zgromadzenia surowy rozkaz, by nie przechowywać na dzień następny ani skibki chleba w spiżarni, ani jednego pieniążka w kasie. Przed zachodem słońca trzeba było wszystko rozdać. Mimo to jego Piccola Casa della Providenza Divina po 100 latach objęła całą dzielnicę - 500 budynków w Turynie, a opieką otoczyła 13 tys. podopiecznych. Siostra Elżbieta z całą powagą przyjęła rady nuncjusza Rattiego i zapewne pod jego wpływem postanowiła, że Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża będzie radykalnie ubogie. Miało nie posiadać żadnej własności, a otrzymywać utrzymanie wyłącznie od Towarzystwa. (67) Trwało to do chwili, kiedy zmianę w Konstytucjach wprowadził ks. prymas Stefan Wyszyński. W latach wzmagających się w Polsce prześladowań religijnych obawiał się, by komunistyczny rząd nie upaństwowił Lasek i nie usunął sióstr. Od tego czasu Zgromadzenie posiadało już własne nieruchomości. Można dopatrywać się wpływu Achille Rattiego również w decyzji Matki przyjmowania aspirantek z kalectwem, gruźlicą lub brakiem wzroku. Podobny zwyczaj nie był raczej w Kościele praktykowany. W pierwszych Konstytucjach z 1922 r. istniała wzmianka, że liczba niewidomych nie może przekraczać połowy sióstr w Zgromadzeniu. Również brak posagu czy wykształcenia nie stanowił przeszkody w przyjęciu. Na tym tle łatwiej zrozumieć zdecydowaną postawę Matki wobec tego, że Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża będzie jednochórowe. (68) W owym czasie stanowiło to nowość i to bardzo szokującą. Matka kierowała się wyłącznie dobrem Dzieła i wprowadzając nowości nie oglądała się na ustrój innych zgromadzeń. Za przykład może posłużyć też sprawa kompetencji. W całym Dziele i wewnątrz Zgromadzenia o wyznaczaniu osób na kierownicze stanowiska decydowały zdolności kandydatek. Więcej one znaczyły niż długości zakonnego stażu. Tak więc młoda siostra, niekiedy nawet postulantka, mogła kierować długoletnimi profeskami. Inną osobliwość stanowiły wzajemne zależności. Na skutek różnorodności działów oraz zakresów działania, przełożeństwo mogło się przeplatać z podporządkowaniem. Ktoś kierujący danym działem pracy, będący równocześnie pracownikiem innego działu, mógł być raz przełożonym, raz podwładnym tej samej osoby. Matka zdawała sobie sprawę zarówno z kreatywności takich powiązań, jak i z trudności; oświadczyła jednak, że kto nie ma w sobie pokory, nie nadaje się do pracy w Dziele, tym bardziej w Zgromadzeniu. Odbiegający od przyjętych schematów ustrój gwarantował fachowość i chronił od wynoszenia się i dziwactw. W całym Dziele panowała godna uwagi, a nieczęsto spotykana w innych instytucjach kościelnych, zasada troski o każdą osobę ludzką. Na ogół daje się pierwszeństwo zbiorowości. W Laskach dbałość o współpracowników była wyrazem dobrze rozumianego chrześcijańskiego personalizmu, dążącego do zapewnienia każdej jednostce warunków najlepiej odpowiadających jej zamiłowaniom i uzdolnieniom. Podziwiał tę cechę o. Bernard Przybylski, uważając to za jedną z najbardziej uderzających cech Dzieła. Istotę i cel Zgromadzenia Matka ukazała, wyjaśniając znaczenie godła: "Miłość Chrystusa przynagla nas" (Caritas Christi urget nos) oraz "Pokój i radość w Krzyżu" (Pax et gaudium in Cruce). (69) b. Formacja sióstr Druga część "Dyrektorium" nosi tytuł: "O charakterze Zgromadzenia i o powołaniu sióstr" i uderza oryginalnością myśli. Rzeczowy i jędrny styl Autorki odbija od najczęściej spotykanego języka książek ascetycznych. Matka niewątpliwie głęboko przemyślała i przemodliła każdy rozdział tego zbioru. Matka uściśla to, co powiedziała o fundamentach Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Podstawą postępowania sióstr mają być przykazania Boże i nauka Kościoła zawarta m.in. w encyklikach papieskich, w doktrynie św. Tomasza z Akwinu, w liturgii i prawie kanonicznym. Gdyby Zgromadzenie potrzebowało kiedyś odnowienia, to nauka Kościoła najpewniej uchroni je od wypaczeń oraz prywatnych interpretacji i dlatego dewizą Dzieła było "sentire cum Ecclesia" ("czuć razem z Kościołem"). Matka wyjątkowo ceniła modlitwę liturgiczną i paraliturgiczną i nie było wówczas w Zgromadzeniu innej modlitwy wspólnej. Matka nie lubiła włączania do niej prywatnych dewocji w rodzaju nowenn. Modlitwie osobistej poświęciła jednak piękne strony w "Dyrektorium". W życiu wewnętrznym zalecała siostrom rozważanie katechizmu. Zadośćuczynienie za duchową ślepotę ludzi wyrażało się w składanym przy rannym pacierzu akcie ofiarowania całodziennego krzyża - nieustannej pracy, trudów, chorób, obowiązków - na intencję Ojca Świętego, Kościoła i Ojczyzny, nic sobie z własnych zasług nie zatrzymując. Skoro głównym celem Zgromadzenia jest naśladowanie Pana Jezusa, to Służebnice Krzyża powinny iść przede wszystkim swoją drogą i nie naśladować innych zgromadzeń. Przez miłość do Chrystusa siostry powinny służyć niewidomym na ciele i duszy, i tak spełniać obowiązki zakonne, by nie ciążyło to niewidomym. (70) Matka nakreśliła wizerunek siostry ze Zgromadzenia. Na pierwszym miejscu postawiła to, co poleciła całej wspólnocie, tj. nienaśladowanie nikogo. Każda zakonnica musi być sobą i zachować jak największą naturalność. Powinna być: uczciwa, prawdomówna, rzetelna w pracy, mężna i wesoła, dobra dla innych, taka, by można było zawsze na nią liczyć. Gdy siostry będą dobrymi chrześcijankami, to na polu ich cnót przyrodzonych mogą wyrosnąć cnoty nadprzyrodzone. Nigdy inaczej. Życie sióstr ma być "bardzo proste i pospolite", mają uświęcać się przez dobrze wykonaną pracę. (71) Matka kiedyś przeczytała motu proprio papieża Piusa XII o pracy tramwajarzy i pielęgniarek, w którym Ojciec Święty zaznaczył potrzebę ciągłego doskonalenia się każdego chrześcijanina w obranym zawodzie. Założycielka Dzieła obawiała się, by siostry nie chroniły się, nie "uciekały" przed trudem dobrze wykonanej pracy w zakonność. Nie zapominała uwag na ten temat nuncjusza Rattiego i pod jego wpływem przyjęła na kierownika duchowego całego Zgromadzenia księdza diecezjalnego. Nawet do prowadzenia rekolekcji nie zapraszała zakonników. Nie chciała, by siostry zastanawiały się, "czy mają trzymać ręce na szkaplerzu, czy pod szkaplerzem..." (72) Nie była jednak pryncypialna; chodziło przecież o zdolności duchowe, toteż jedne z najpierwszych rekolekcji głosił właśnie zakonnik - redemptorysta o. Bernard Łubieński. W formacji sióstr nie wzorowała się na przyjętych w dawnych zakonach zwyczajach, powszechnie stosowanego upokarzania nowicjuszek oraz nadzwyczajnych umartwień, łamania ich egoizmów presją z zewnątrz. Uważała za najlepszą pokutę dobre przyjęcie ciężaru dnia z jego trudem, zmęczeniem, niedomaganiami i w ten sposób siostry same przełamywały się wewnętrznie. Zdecydowanie nie chciała, by chodziły ze spuszczonymi oczami. "Byłyby to czyste dziewice, lecz chcę - pisała Elżbieta Czacka - by one były przede wszystkim matkami, patrzącymi ludziom prosto w oczy i odczytującymi ich potrzeby. [...] Wypraszam sobie mieć w Zgromadzeniu białe gąski, które by się gorszyły i płakały. Siostry muszą być mocne i mężne - jak amazonki." (73) Sióstr w Laskach nie stylizowano. Matka chciała, by siostry były sobą i zachowywały zupełną naturalność, by podawały rękę świeckim, w tym również mężczyznom. Nie spotykało się tego w innych zgromadzeniach. Na kwestę na prowincji, jeśli znalazła odpowiednią osobę świecką, wysyłała ją razem z siostrą jako socjuszką. Sama najczęściej wybierała się w drogę do Warszawy w towarzystwie Antoniego Marylskiego. Podobnie chodziła z nim z rana do kościoła w Babicach. Nic sobie nie robiła z tego, co o tym ludzie powiedzą. Gdy młody wychowawca - a późniejszy ksiądz Stanisław Piotrowicz - w drodze z Lasek do Warszawy użył raz słowa "nie wypada", Matka zaraz zareagowała: "U nas nie ma "wypada - nie wypada", u nas jest tylko Ewangelia." (74) I rzeczywiście, poczęstowana czekoladą przez rodzinę w Porycku, nie odmówiła, choć w Laskach inaczej postępowała. W czasie podróży do Włoch, gdzie wszyscy przy posiłkach piją wino, robiła to, co inni. Nie gorszyła się, gdy jej powiedziano, że jedna z sióstr na przyjęciu rodzinnym wypiła kieliszek wina. Kiedyś siostry powiedziały Matce, że młodziutka s. Vianneya Szachno tak gdzieś biegła, że aż welon fruwał. Matka się uśmiechnęła: "Niech biega! Jak będzie miała 40 lat, to już na pewno nie będzie się jej chciało." (75) Tę samą prostotę i jedność w sposobie bycia Matka pomagała osiągnąć siostrom w życiu wewnętrznym, ważnym dla każdego, szczególnie dla zakonnicy, ponieważ tylko wtedy jest szansa zbliżenia się do Wszechmocnego. Razem z Jezusem można ofiarować się podczas ofiarowania, dawać się przez Niego przemieniać podczas Przeistoczenia, potem Go wielbić, w końcu On sam weźmie nas całkowicie w posiadanie w Komunii św. Chce być w niej dla nas wszystkim. "Żyjąc w nas, chce, byśmy Mu służyli w naszych bliźnich, byśmy Go słuchali w Przełożonych naszych, byśmy wraz z Nim cierpieli. Obecność Jego w dalszym ciągu nas przemienia" - pisała Matka o uczestniczeniu we Mszy św." (76) Matka wiedziała z doświadczenia, jak trudno utrzymać w ciągu dnia wyniesione z Mszy św. skupienie. Przestrzegała, by nie dać się porwać troskom i niepokojom, zamieszaniu i pośpiechowi, byśmy nie chcieli w końcu sami rządzić i decydować o swoim życiu. Wtedy przemienia się ono w czynność własną. Jest to "smutnym złudzeniem dusz", nie umiejących pogodzić obowiązków życia zewnętrznego z życiem wewnętrznym. Pan Jezus w nas staje się wtedy opuszczony, a cierpią na tym nasze obowiązki. (77) Przez pierwszych parę dziesiątków lat obowiązywało siostry absolutne milczenie w godzinach pracy. Mogły tylko odpowiadać na pytania. Matka opracowała nawet osobny "Regulamin milczenia". Zwróciła uwagę na dwie główne przyczyny łamania go. Pierwszą jest zwykła ciekawość, świadcząca o tym, że życie w Bogu nam nie wystarcza i wyrywamy się do świata. Drugie źródło tkwi w nierozwiązaniu własnych problemów, które nam ciążą. Szukamy wtedy osoby, która by się nami zajęła i współczuła. Zubożamy tym nasze życie w Bogu. Na sprawę mowy kładła szczególny nacisk: "Nigdy nie mówić za oczy tego, czego w stosunkach z ludźmi nie można powiedzieć w oczy. [...] Starać się mówić jak najtreściwiej. Nie tracić czasu na próżne rozmowy. Szanować je [skupienie] w drugich. Ustępować zawsze innym z tego, co nam wygodne lub przyjemne. Z tego, co jest naszym obowiązkiem nie ustępować nigdy, choćbyśmy się mieli narazić na niezadowolenie lub śmieszność, znosząc wszystkie konsekwencje naszego uczynku." (78) Matka miała szczególne zrozumienie znaczenia posłuszeństwa, które w jej przekonaniu było wyrazem pełnienia woli Bożej, w sposób jednak nie wykluczający udziału intelektu. Nie chciała, by podwładni uznając rozkaz przełożonego za wadliwie pomyślany, wykonywali go, wmawiając sobie, iż jest on trafny. To powoduje wewnętrzny fałsz. Matka tego nigdy nie chciała. Podwładny miał śmiało dzielić się z przełożonymi swoimi zastrzeżeniami, a jeśli mimo to polecenie zostało podtrzymane, zachowując własny osąd, miał wykonać je, ponieważ jest to Boża wola. (79) Wskazania dawane przez Matkę siostrom, niezależnie od tego, do jakiej pracy nad sobą się odnosiły, zmierzały do ukazania im konieczności oparcia wszystkiego na Bogu. Największe wysiłki, mające czysto ludzkie podłoże, nie dadzą wielkich wyników: "O biedni, biedni ludzie, którzy nie w Bogu szukają pokoju i siły do życia". Myśl tę kierowała Założycielka między innymi do dobrego odprawiania rekolekcji. Uczyła, że nie wystarczy pilnie słuchać nauk, czytać lub rozumować, lecz należy starać się obcować z Bogiem. I dodawała: "Sam Bóg [siostrom] pokaże, co w nich jest złego i da moc i siłę potrzebną do poprawy". Równocześnie przestrzegała przed zbyt intensywnym doszukiwaniem się w sobie braków i niedoskonałości, gdyż może to powiększyć jeszcze skłonność do zajmowania się sobą. (80) Zachęcała do czujności w odszukiwaniu woli Bożej w codziennych przeciwnościach. Na przykład uważała, że niespodziewane przerwanie nauk rekolekcyjnych przez wyjazd rekolekcjonisty, było tym znakiem od Boga, który trzeba odczytać i do niego się zastosować. Matka dawała siostrom wskazówkę, by wywołane podczas modlitwy z kaplicy, wychodziły uśmiechnięte, niczym nie dając poznać niezadowolenia, ponieważ (81) natchnienia Pana Jezusa, znaki zewnętrzne (wywołanie z kaplicy), nauki kierowników, spowiedników i przełożonych, są najlepszą książką ukazującą duszy to, czego Pan Jezus sam uczy i czego oczekuje. Piękne są uwagi Matki o pracy ludzkiej. "Nie dość być zajętym, trzeba poczuć ciężar pracy. Zmęczenie spowodowane pracą jest zdrowym zmęczeniem. Szczególnie zmęczenie fizyczne daje równowagę i sprawia, że cały organizm człowieka funkcjonuje normalnie. Zresztą spełnienie obowiązku daje człowiekowi pokój i zadowolenie, a poczucie, że może być pożytecznym, daje mu świadomość własnej wartości." (82) Wielu ludzi wstydzi się pracy fizycznej, zwłaszcza w rolnictwie. Siostry winny ją traktować jako zadośćuczynienie za pychę, lenistwo i niedbalstwo narodu. W pracy przeżywamy nieraz niepowodzenia, a gdy nasz trud wydaje się daremny - zniechęcenia. "Sprawy po ludzku nieudane mogą mieć największą wartość wobec Boga, gdyż pozwalają pełnić akty cnót, które dla dusz i Dzieła są wartości najwyższej." (83) Nie możemy kierować się zazdrością, widząc, że innym lepiej się powiodło. "Powinniśmy cieszyć się z każdego udanego wysiłku naszych współpracowników. [...] w pracy każdego starać się widzieć to, co dobrego zrobił lub może zrobić." (84) Pracę i trud innych ludzi umiała właściwie ocenić. Nie zważając na zwyczaje i obowiązujące przed I wojną przepisy, udzielała wolnego dnia pracownikom po szczególnie wytężonym wysiłku. (85) Uwagi poświęcone cierpieniu należą do najpiękniejszych. "Bywają w życiu niektórych ludzi wielkie katastrofy, które druzgocą, łamią, rwą i przewracają wszystko" - słowa te Matka czerpała z własnych doświadczeń. "Nic już nie pozostaje z tego, co wiązało z życiem. Uderzenie jest tak mocne, że za jednym zamachem ogołaca człowieka ze wszystkiego. Prócz miażdżącego bólu zdaje się, że już nic nie pozostaje. Bóg jest wtedy najbliżej. Szczęśliwy człowiek, jeżeli wśród bólu wyzwolony ze wszystkiego, tylko Boga szuka i Jego znajduje [...]. Póki się bardzo cierpi, trzeba unikać ludzi, natomiast cały swój ból Bogu przynosić i u Niego jedynie szukać pociechy i ratunku. Gdy ofiarowuje się tak cierpienie swoje Bogu bez ustanku, dochodzi ono jakby do punktu kulminacyjnego, wreszcie przemienia się w wielką radość lub Bóg je cudownie odbiera." (86) Matka daje tutaj głęboką, wypróbowaną przez siebie radę: "Cierpienie swoje trzeba jak najmniej ludziom pokazywać. [...] Pokazywanie swoich cierpień upoważnia ludzi do wchodzenia w tajniki serca, które właściwie należą do Boga i tylko przed spowiednikiem lub przed prawdziwym i mądrym przyjacielem wyjawione być mogą". Ulgi trzeba szukać w czym innym: "W cierpieniu doskonałym lekarstwem jest praca. Praca absorbująca, która nie pozwala rozczulać się nad sobą oraz sumienne i wierne spełnianie obowiązków, choćby się je spełniało w poczuciu śmierci. [...] Gorączkowe szukanie ulgi w pomocy lekarskiej nie tylko nic nie pomoże, ale przeciwnie ból zwiększy." (87) Matka analizuje ludzkie sposoby zaradzania ostrości bólu, jaki sprawia cierpienie. Wspomina o metodach uodpornienia się na ból starożytnych stoików oraz o wprowadzających się w stan znieczulenia i odrętwienia buddystach. Nie tak ma postępować chrześcijanin. Chrześcijanin "cierpi z całą świadomością. Wie, że jest członkiem Ciała Mistycznego Pana Jezusa. Przyjmuje wraz z cierpieniem łaski płynące z Męki Pana Jezusa. [...] Przyczyną niepotrzebnych cierpień są niepokoje, które nieopanowana wyobraźnia podsuwa, chętnie przedstawiając czasem urojone powody cierpień, często zwiększając istniejące". Matka odradza zbytnie analizowanie lub wpatrywanie się we własne cierpienie. Tym jeszcze się je pogłębia, lepiej "przyjść z pomocą jakiejś prawdziwej niedoli". Cały ten rozdział ma szczególne znaczenie w miejscu takim jak Laski, gdzie się pracuje wśród cierpiących ludzi. "Tylko wiara może dać siłę do dźwigania ciężaru kalectwa." (88) Matka wdrażała siostry do uczynności i ta cecha stała się z czasem jednym ze znaków rozpoznawczych Zgromadzenia. "Nie o to chodzi, by siostry mówiły o Bogu, ale by Bogiem żyły. Gdy podczas milczenia nie odpowiedzą niewidomemu na jego pytanie, zrobią mu tym przykrość. [...] Stosunek sióstr do niewidomych i pracowników powinien być stosunkiem matki do dzieci." (89) "Nie chodzi o to, co się robi, ale jak się robi. Ta sama szklanka wody podana bliźniemu może być podana w najrozmaitszy sposób. Ta drobna usługa może wlać całą falę ciepła, serdeczności i pogody do serca osoby, która jest jej przedmiotem, albo może zadławić gorzkim uczuciem upokorzenia i bólu, jeżeli jest spełniona gorzko, twardo i bez miłości." (90) "Doskonałe spełnienie obowiązku, ład i porządek w domu, troskliwość, staranie i sumienność w zaspokajaniu potrzeb codziennego życia. [...] One tworzą atmosferę pogodną i miłą, w której każdemu dobrze. [...] Ile otuchy potrafi wlać czasem do serca człowieka serdeczna intonacja głosu, spojrzenie życzliwe. W zetknięciu z bliźnim, ile siostry mogą sprawić bólu albo radości, stosownie do tego, jakimi się w stosunku do bliźniego okażą. Szczególnie dom, w którym są dzieci i młodzież, powinien być pełen wesołości, radości". Tajemnicę wartości drobnych usług lub wyrzeczeń Matka upatrywała w życiu wewnętrznym sióstr: "Akty zewnętrzne, pełnione mocą płynącą od wewnątrz, czerpią z Chrystusa moc, światło, siłę i wytrwałość. Wtedy pełnimy wiele aktów cnót." (91) Matka przestrzegała siostry przed przesadą i dziwactwami wywołanymi lękiem o stan zdrowia, zalecała przyjmowanie upokorzeń i niedociągnięć w pielęgnacji w czasie choroby z cierpliwością, pogodą i wyrozumiałością. Wiele sióstr było słabego zdrowia, niektóre całymi latami chorowały. Matka bardzo wiele troski okazywała chorym, lecz stanowczo zabraniała rozmów o chorobach i o snach. (92) Wśród sióstr znajdowało się kilkanaście wdów, które wstąpiły do Zgromadzenia najczęściej po przebyciu jakiejś rodzinnej tragedii. Matki to nie przerażało, siostry wdowy wniosły do Dzieła niezaprzeczalne wartości z racji swego życiowego doświadczenia, znajomości ludzi, umiejętności tworzenia domowej atmosfery. Zdarzało się, iż po odbyciu nowicjatu od razu powierzano im przełożeńskie stanowiska. Matka zazwyczaj kończyła poszczególne rozdziałki "Dyrektorium" jakimś silnym akcentem, wnioskiem mającym służyć w życiu. Podkreślała, że każda rzecz jest dobra lub zła nie dlatego, że tak ją ludzie widzą, lecz w zależności od tego, jak Bóg ją widzi i w jakim stopniu realizuje ona plan Boży. Tylko w Nim jest źródło naszych cnót. Jego mamy prosić o uświęcenie naszych ludzkich zachowań, takich nawet, które nie zasługują na miano cnót, jak: słowność, punktualność, zaradność, solidność w pracy itp. Panującą w Laskach prostotą zachwycali się przyjezdni, podziwiając, jak harmonijnie łączyła się z panującym w Zakładzie ubóstwem. Antoni Marylski znany był z tego, że listy wysyłał w starych odwróconych kopertach. Korespondencja wewnętrzna w Zakładzie kursowała podobnie, tyle tylko, że kopert nie odwracano, lecz przekreślano stare adresy, pisząc nowy. W całym Zakładzie nikt nie nosił tytułu dyrektora. Jeszcze długo po II wojnie światowej niewidome dzieci i młodzież mówiły po prostu "pan Serafinowicz" albo "pan Ruszczyc" i każdy wiedział, że chodzi o dyrektora szkoły lub kierownika internatu. Podobnie było z siostrami. Wymieniano ich imię zakonne nie dodając funkcji przełożeńskiej. Nawet o ks. Korniłowiczu nie mówiło się "ksiądz Prałat", tylko "Ojciec". Ta tradycja przeszła na jego następcę ks. Fedorowicza, który pozostał ojcem Tadeuszem, mimo iż posiada tytuł prałata i infułata. Podobnie pokoju Matki nikt nie nazywał celą, a domu sióstr - klasztorem. Matka obawiała się wszelkich zewnętrznych form "zakonności", które łatwo mogły stać się przedmiotem wywyższania się albo odłączania od reszty ludzi. Styl prostoty wnosili ze sobą współpracownicy Lasek tam, gdzie powstawały nowe ośrodki Towarzystwa, a więc w Warszawie, Żułowie lub Sobieszewie. Wielu przybyszów ze stolicy, zwłaszcza przedstawicieli nauki i sztuki, lubiło spędzać w Laskach niedziele. Urzekała ich atmosfera ubóstwa i prostoty, zachwycali się zakładowym cmentarzykiem z grobami z ziemi, otoczonymi kamieniami i z drewnianymi jednakowymi krzyżami bez pasyjek. Matka mawiała, że "Ukrzyżowanego my sami mamy zastąpić." (93) Jednym z obiektów szczególnie interesujących gości był umieszczony w powojennym niemieckim baraku postulat i Biblioteka Wiedzy Religijnej. W pokoju przyjęć pachniało czystością. Jedyną ozdobę stanowiły ludowe gliniane "siwaki", w których, zależnie od pory roku, ustawiano kwitnącą gałązkę, kilka kłosów lub czerwieniejące jesienne liście. Natomiast w całych Laskach, także w szkołach i internatach, nie spotykało się miękkich kanap, foteli, dywanów, firaneczek. Goście w tych warunkach odczytywali prostotę jako przebłysk nieba i tym bardziej ciągnęli do Zakładu. Matka nie znosiła konwenansów, ceniła za to bardzo dobre wychowanie. W jej rozumieniu oznaczało to delikatność, umiejętność okazania wdzięczności, takt - zanotował w cytowanym już "Wspomnieniu" ks. Stanisław Piotrowicz. Do dobrego wychowania konieczne jest zapomnienie o sobie i wyrzeczenia. Płytkie światowe wychowanie nie ostoi się wobec trudności życiowych, natomiast prawdziwe i dobre określała Matka jako międzynarodowe, powszechne. "Ludzie dobrze wychowani rozpoznają się bez słów." (94) 4. Pisma formacyjne Matki Elżbiety Czackiej Ustalenie zbioru pism matki Elżbiety Czackiej jest bardzo trudne z kilku powodów: - nie istnieje podstawa, jaką jest zwykle rękopis. Matka pisała na maszynie lub dyktowała tekst osobie zapisującej, albo też redagowała tekst ze współautorką. Tekst pisany, ręką innej osoby, mógł więc być tworzony przez Matkę lub współtworzony przez zapisującą; - na wielu pismach redagowanych bądź współredagowanych przez Matkę nie umieszczało się z zasady nazwiska autora, redaktora. Konstytucje Zgromadzenia, regulaminy w Zgromadzeniu lub placówkach Towarzystwa, memoriały albo podania do różnych instytucji, redagowane czy też współredagowane przez Matkę, nie noszą Jej nazwiska. Przypisywane są Elżbiecie Czackiej na podstawie świadectw współpracowników lub tradycji przechowanej w Zgromadzeniu; - tylko niektóre artykuły, tworzone lub współtworzone przez Matkę, opublikowano z nazwiskiem czy nazwiskami autorek. Druki, takie jak ulotki, broszury, mogły, ale nie musiały, być pisane przez Elżbietę Czacką. Tylko w odniesieniu do niektórych mamy świadectwo o autorze. Ale wszystkie teksty do publikacji były przez Matkę zatwierdzane, mamy więc pewność, że były zgodne z Jej zamysłem. Wśród zachowanych pism matki Elżbiety wyróżnić można: 1) pisma propagujące sprawę niewidomych w społeczeństwie, 2) pisma rozpatrujące w poważny, kompetentny sposób szczegółowe zagadnienia wychowania, kształcenia i rewalidacji niewidomych, 3) pisma o charakterze formacyjnym, zwrócone do sióstr lub do szerszego grona sióstr, współpracowników świeckich i uczniów; "do moich dzieci małych i dużych", jak zaczynała niektóre ze swoich listów. Ta grupa pism przechowywana i rozpoznana jest najstaranniej. Wyróżnić w niej można kilka rodzajów pism: Konstytucje Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, redagowane przez lub we współpracy z kolejnymi kapłanami, oparte były na Regule św. Franciszka, później na Kodeksie Prawa Kanonicznego. W punktach określających "cel drugorzędny", czyli zadanie oraz charakter Zgromadzenia, wyrażać musiały myśl Założycielki lub były przez Nią formułowane. Ostatnia redakcja tekstów formacyjnych Konstytucji, dopracowana przy końcu życia Założycielki, zawiera sformułowania zbieżne z pouczeniami "Dyrektorium", co świadczy o bezpośrednim autorstwie Matki Elżbiety Czackiej. Prawnuczka znakomitego prawnika Tadeusza Czackiego miała wielki szacunek dla prawa i praworządności, wierzyła w formującą moc regulaminów. Zwłaszcza te pisane później zawierają nie tylko postanowienia, ale i głębokie uzasadnienia stawianych wymagań. Podstawowym zbiorem pism formacyjnych m. Elżbiety Czackiej jest "Dyrektorium". Zbiór składa się z listów pisanych do Wspólnoty Dzieła lub do Zgromadzenia w latach 1925-1932. W ostatnim okresie czynnego życia Matka z pomocą siostry Teresy Landy ułożyła listy w porządku rzeczowym i dopracowała redakcyjnie ich treść, nadając całości tytuł - "Dyrektorium". Tekst ten został zatwierdzony do użytku w Zgromadzeniu dekretem ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego z 20 VIII 1965 r. Jest używany w Zgromadzeniu i udostępniany współpracownikom świeckim. Moralną Konstytucją Dzieła jest redagowany kilkakrotnie we współpracy z ks. Władysławem Korniłowiczem tekst pt. Triuno (czyli "Bogu w Trójcy Jedynemu"); nazwa ta, nadana Dziełu, nie przyjęła się powszechnie. Obecnie mówi się Dzieło Lasek. Ostateczna wersja Triuno opublikowana została w opracowaniu Bogdana Cywińskiego pt. Twórcy Lasek (w: Chrześcijanie, t. 2, Warszawa 1976, s. 253-261). W tym samym opracowaniu opublikowano, zachowany również w maszynopisie, tekst Matki pt. Historia Triuno (ibidem, s. 241-225). "Notatki z konferencji" głoszonych przez Matkę do sióstr zostały opracowane redakcyjnie przez s. Teresę Landy i Zofię Wyrzykowską jeszcze za życia Matki. Redaktorki nie uzyskały jednak autoryzacji, gdyż Matka zajęta była w tym czasie inną pracą. Maszynopisowy tekst pt. Założenia ideowe Dzieła został opublikowany w antologii pt. Wypisy tyflologiczne, zredagowanej przez s. Cecylię Gawrysiak i wydanej przez ATK w Warszawie w 1977 r. Treść tegoż maszynopisu zbieżna jest z treścią artykułu Dzieło niewidomych, opublikowanego bezimiennie w miesięczniku "Caritas" (1946, nr 10). Ten sam tytuł: "Ideowe założenia Dzieła" nosi zeszyt, w którym s. Vianneya Szachno zebrała krótkie pisma, a nawet fragmenty niedokończonych pism Matki mówiące o Dziele. "Notatki osobiste" spisywała m. Elżbieta Czacka na polecenie swego kierownika duchowego ojca Korniłowicza. W notatkach odnajdujemy trzy wątki: wspomnienia z dzieciństwa, zapewne pisane jako wstęp do biografii duchowej; rozważania dotyczące Dzieła, które traktuje jako Dzieło Boże; opis modlitw, łask mistycznych i przeżyć charyzmatycznych, które ukrywała przed otoczeniem. "Listy", a w szczególności listy do Antoniego Marylskiego są z pewnością pismami formacyjnymi, choć celem ich było formowanie jednej tylko osoby - adresata listu. Wszystkie te dzieła są przechowywane w Archiwum Franciszkanek Służebnic Krzyża. s. Elżbieta Więckowska 5. Uwagi Matki o modlitwie Zygmunt Serafinowicz, blisko związany z Matką przez przeszło 30 lat, gdy proszono go o pogadankę o niej dla harcerek w Laskach, zaczął: "To, co wam powiem, to będzie zwykły bełkot". Tak powiedział jeden z najinteligentniejszych ludzi z laskowskiej wspólnoty. O ileż trudniej mówić o Matce tym, którzy osobiście jej nie znali! A jednak warto odsłonić coś z tego, co nam przekazała Matka w pismach, konferencjach dla sióstr i "Dyrektorium". Matka, sama tak naturalna we wszystkim, a zwłaszcza w dziedzinie wiary, silnie podkreślała więź, jaka musi łączyć modlitwę i życie. Modlitwa a praca "[...] bardzo ważną rzeczą jest łączenie życia modlitwy z pracą. Największym błędem ludzi dążących do doskonałości jest rozdział między życiem i modlitwą." (95) "[...] jedynie ten potrafi dobrze się modlić, kto dobrze żyje i vice versa, mówi św. Augustyn." (96) "Trzeba nam pamiętać o tym, że musimy być przede wszystkim zwyczajnymi uczciwymi ludźmi, pełniącymi wszystkie codzienne obowiązki. Aby temu podołać, trzeba żyć modlitwą." (97) "[...] uświęcenie człowieka powinno się odbywać poprzez warunki i poprzez obowiązki jego życia, a nie w oderwaniu od nich, zatem uchylanie się od ich spełnienia nie jest spełnieniem woli Bożej." (98) "Gdy przy układaniu planu dnia wzywa się pomocy Ducha Świętego, wskazuje On, co jest obowiązkiem w tym dniu, co ważniejszym, a co mniej ważnym." (99) Modlitwa a przeciwności "Miał być dziś dzień wypoczynku [...] w Bogu. Tymczasem Bogu się podobało, by było inaczej." (100) "[...] uczynek miłosierny, spełniony z miłości ku Bogu, jest dalszym ciągiem modlitwy." (101) "Ile nieraz hałasu z powodu wzburzonych namiętności zamiast ciszy i pokoju w duszy. Była okazja do walki i zwycięstwa. Trzeba było natychmiast, gdy pokusa nadchodziła, szukać ratunku i pomocy u Pana Jezusa, który był tak blisko i tak pragnął pomóc, by zwyciężyć wspólnymi siłami. Tymczasem człowiek stawiał jakieś głupstwo na pierwszym planie. Sam chciał być na pierwszym miejscu. W głupocie swojej, zaślepionej namiętnościami, wysuwał się na pierwszy plan, myślał, że sam da sobie radę, ale walczył głupio, bo walczył sam." (102) "Życie nasze zwyczajne, obowiązki proste, pospolite spełniamy wraz z Nim, dla Niego. Jemu służymy. Wpatrzeni w Niego nie dajemy się porwać prądowi niespokojnych trosk i zajęć, których On nie trzyma pod kierującą i rządzącą wolą swoją w nas. On nie chce, byśmy w niepokoju, zamieszaniu i pośpiechu przestali Jego szukać, Jego słuchać, a chcieli sami rządzić i decydować o wszystkim, zastępując Pana Jezusa przez czynność własną." (103) Modlitwa a spokój życia wewnętrznego "Bez milczenia nie może być skupienia, a bez skupienia nie może być życia wewnętrznego. [...] Język wtedy tylko będzie opanowany, jeżeli wyobraźnia, pamięć, zmysły, namiętności i żądze będą ujarzmione." (104) "Jest wielkim błędem myśleć, że warunki zewnętrzne przeszkadzają życiu wewnętrznemu. Nie powinny one przeszkadzać, a wszystko służyć powinno ku większemu skupieniu." (105) "Powinno się dążyć do stałego skupienia [...] Niezdrowy pośpiech bardzo przeszkadza [...]. Działajmy energicznie, sprężyście, ale bez niezdrowego pośpiechu [...] Na to, co się teraz dzieje, powinniśmy odpowiadać modlitwą i unikaniem grzechu". - Matka mówiła to podczas powstania warszawskiego. (106) "Są dusze, które dziwnie rozumieją skupienie: wyobrażają one sobie, że skupienie leży jak gdyby na zewnątrz nich i swoje roztrzepanie i roztargnienie przypisują warunkom zewnętrznym. Nie widzą winy w sobie, a zawsze pragnęłyby się znaleźć w takim miejscu, gdzie znalazłyby skupienie. [...] Nie rozumieją tego, że powinny uświęcać się w tych warunkach, w jakich się znajdują, bo do tych warunków Pan Jezus da im potrzebne łaski, byle one trwały wiernie przy Nim." (107) "Dajmy Panu Jezusowi w nas królować, niech On rządzi nami i naszymi sprawami zewnętrznymi, wtedy w spełnianiu naszych obowiązków będzie spokój i moc, energia i wytrwałość." (108) "[...] kluczem do znalezienia Boga jest u człowieka wola. Jeśli umie szukać Boga w każdej chwili i w każdym stanie, znajduje Go, choćby nawet nie miał poczucia, że Go znalazł [...]. Taki człowiek ciągle żyje aktualnie w obecności Bożej i nie traci pokoju w zamęcie zewnętrznym." (109) Modlitwa a stawanie w Prawdzie "Dał mi Pan Jezus zrozumieć, że Bóg w bogactwie swoim ma dla każdej duszy inny sposób obcowania z nią i że nigdy nic sztucznego nie może być w tym obcowaniu [...]. Wtedy odnalazłam całą swobodę i znalazłam się przez wiarę, nie widząc nic, przed Niebem otwartym." (110) "Cały stosunek ludzkości do Boga opierać się musi jedynie na Panu Jezusie, a co za tym idzie, modlitwa człowieka jedynie w zjednoczeniu z Jego zasługami i z Jego modlitwą nabiera prawdziwej wartości. Bez tego oparcia modlitwa człowieka jest nikła, mizerna, pełzająca po ziemi. Tylko łaska płynąca z zasług Pana Jezusa unosi modlitwę do nieba i zanosi ją do Stwórcy." (111) "Krótkie "Chwała Ojcu", wypowiedziane ze zrozumieniem wartości tych słów i z głębokim zrozumieniem, do kogo się zwracają, więcej łask zleje na duszę, więcej cnót do życia powoła, niż tysiące słów modlitwy odmawianej z przyzwyczajenia." (112) "Brak porządku i kolejności w rozmyślaniu sprawia, że osoby znające często całą literaturę pobożną wszystkich czasów, znające wszystkie systemy rozmyślania, dyskutujące o wszystkich stanach duszy, stopniach modlitwy, tak mają dusze tymi teoriami przesiąknięte, że zapominają o podstawowych prawdach wiary i prostym, a jedynie potrzebnym stosunku do Boga. [...] Modlitwa nie przygotowuje ich do życia i nie uczy ich żyć. Szukają w modlitwie przyjemności i wrażeń, a odwracają się od twardych i nudnych obowiązków życia codziennego. W ustach ich wiele słów o Bogu, lecz w duszy pustka, zamieszanie i ciemności, a w obcowaniu z bliźnimi brak miłości, sądy zuchwałe, często pogarda i ton wyższości. Biedne te dusze robią wrażenie, jakby gęś chciała udawać łabędzia." (113) Modlitwa i jej jakość "Modlitwa nie polega na mnożeniu pacierzy [...] Mnożenie nowenn nie jest najlepszym rozumieniem modlitwy..." (114) " Im więcej rozważamy tajemnice różańca, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że to, co wiemy i to, co z tych tajemnic rozumiemy, jest fragmentaryczne, szczupłe, ciemne. Rozumiemy, że za tym, co wiemy, jest pełnia, którą zaledwie przeczuwać można. Dlatego, gdy tajemnice te w całości i pełni ich ofiarowujemy Bogu, wyzwalają się z nich skarby łask nie znanych, nie oczekiwanych, spływają na nas i na tych wszystkich, za których je ofiarujemy [...]. Różaniec, dobrze odmawiany co dzień, uczy żyć i uczy umierać w Bogu, a miłość nasza, okazywana w nim Matce Najśw.[iętszej], zapewnia nam Jej opiekę w życiu i przy śmierci." (115) Matka o swej własnej modlitwie Łaski Boże "Dziś rano dał mi Bóg wielką łaskę. Miałam świadomość żywej obecności Pana Jezusa w mojej duszy. Przeżywałam chwilę po chwili Mękę Pana Jezusa, począwszy od konania w Ogrójcu. Czułam moc Bożą wychodzącą z Pana Jezusa, spływającą na duszę moją i na duszę moich kochanych i bliskich. Krew Pana Jezusa obmywała mnie i ich wszystkich. [...] Dziś przed Mszą św., oddając się Duchowi Świętemu, czułam jak brał duszę i ciało moje w swoje posiadanie w zupełnie specjalny sposób. Potem zaczęłam rozmyślać nad męką Pana Jezusa i miałam żywą świadomość Jego obecności i łask, które spływały na moją duszę i na dusze innych. Bóg przemieniał dusze i ciała, a Krew Przenajświętsza je obmywała z win. W chwili, kiedy Pan Jezus zamknięty w więzieniu, otoczony był przez straż ludzi prostackich i głupich, którzy sądzili Pana Jezusa po swojemu, zrozumiałam jasno, że wina ich, płynąca z głupoty, była bardziej dokuczliwa niż bolesna Panu Jezusowi. Te sądy były dokuczliwe jak rój much, krążących wkoło Pana Jezusa i zrozumiałam, że i ja mogłam w ten sposób grzeszyć i że wtedy niejedną z tych much dokuczających Panu Jezusowi były moje sądy grzeszne i zuchwałe, skierowane ku bliźnim [...], które godziły w samego Pana Jezusa, a które we wszechwiedzy swojej wtedy wycierpiał. Zrozumiałam, że z tego, co Pan Jezus wówczas wycierpiał, spłynęło na mnie uleczenie. O ile sięgnę po tę moc płynącą z Pana Jezusa i złączę z moim żalem i skruchą, da mi uzdrowienie ran, które te grzechy, na pozór drobne, zadały duszy mojej. Tak pozornie były drobne, że nie do odżałowania. Gdy potem w ciągu dnia sądziłam postępowanie jednej osoby, przypomniałam sobie naukę ranną i choć... mogłam mieć rację, jednak nie wiem i nie mogę wiedzieć, czy Panu Jezusowi sąd mój nie był jedną z tych much dokuczliwych. Następnie, gdy Pan Jezus stanął przed Piłatem, Oblicze Jego promieniało w przeciwieństwie do ciemnej i nikłej postaci Piłata. Od razu zrozumiałam potworność tego, co teraz tak często widzi się na świecie - to ludzi należących do świata ciemności, którzy sądzą przedstawicieli Kościoła. Cierniem ukoronowanie - Krwią swoją Przenajświętszą Pan Jezus obmywał pychę naszą. Potem biczowanie Pana Jezusa ... pochłonęło ono mnie całą. Ciało przemieniało, a Krew obmywała wszystkich nas w tej mierze, w jakiej to było każdemu potrzebne. Szczególnie dwie osoby poddawałam temu Bożemu działaniu. Ciało przemieniało, Krew Przenajświętsza obmywała je. Komunię św. przyjęłam przepełniona tą obecnością Pana Jezusa, która się raz jeszcze wzmogła. Trwałam długo pod działaniem tej obecności i łask spływających z Pana Jezusa, aż przyszła do mnie jedna osoba i oskarżyła się, że wbrew posłuszeństwu pocałowała drugą osobę w rękę, co wywołało zbyt wielką serdeczność drugiej osoby. Poruszona byłam tym bardzo... Poleciłam jej pójść do spowiedzi. Zmartwiłam się bardzo tym zdarzeniem, ale tym bardziej potem trwałam w Bogu. Modliłam się w dalszym ciągu. Krew i Woda z Serca Pana Jezusa obmywały z kolei nas wszystkich. Modliłam się jeszcze długo..." (116) "Dziś Bóg dał mi wielką łaskę. Leżąc w łóżku z powodu grypy, modliłam się, prosząc o światło Ducha Świętego. Nagle zrozumiałam z całą jasnością naukę św. Tomasza o darach Ducha Św.[iętego], a raczej o Darze Rozumu. Jest to wielka i prawdziwa łaska. Wczoraj, jak mnie pytano, czy można dopuścić s. Bon. [kilka słów nieczytelnych, ale chyba mowa o studiach nad dziełami św. Tomasza - M. Ż.] powiedziałam, że są stanowczo za trudne. Dziś zrozumiałam, że to, co po ludzku za trudne, Duch Święty sprawia, że się to rozumie. Zrozumiałam moje miejsce wobec Boga. Zrozumiałam, że w niczym nie stoję wyżej od najprostszej babulki i tak mi dobrze i spokojnie na tym ostatnim miejscu z wiarą, że im bardziej szukać będę ostatniego miejsca, tym Duch Święty więcej mi swego światła użycza. W pracy mojej nad skrótami dał mi również Duch Święty światło i radę. Niech Mu będą dzięki za tę pomoc." (117) "Wczoraj wieczorem, gdy odprawiałam rozmyślanie, dał mi Bóg zrozumieć predestynację. Zrozumiałam, jak Bóg trzyma człowieka w obłoku swojej łaski. W człowieku zaś są dwie siły: jedna dośrodkowa, która wprowadza coraz głębiej w obłok Boży, druga odśrodkowa, która wyciąga człowieka z obłoku łaski i trzyma go na powierzchni, gdzie dochodzą odgłosy świata i nęcą go pokusy ucieczki od Boga. Im człowiek bardziej szuka Boga, tym głębiej wchodzi w obłok, tym bardziej się uświęca. Biedny, nieszczęsny człowiek, który przez grzech śmiertelny da się z obłoku wyrwać. Nic go już nie trzyma, chyba wola dojścia na nowo do obłoku, chyba szukanie drogi ..." (118) Zjednoczenie z Bogiem "[...] w takim oddaniu się Bogu ani ludzie, ani cierpienia fizyczne, ani hałas nic nie przeszkadza w zjednoczeniu z Bogiem." (119) "Bóg mi daje dziś realne odczucie swojej łaski. Obłok mnie otacza, przenika, unosi, podnosi i jednoczy z Bogiem. Co za szczęście." (120) "Gdym trwała w tak ścisłym i gorącym zjednoczeniu z Panem Jezusem, Matka Najśw.[iętsza] była ciągle obecna [...] okazała mi swoją potęgę i oddała mię Synowi swemu. Znowu miałam wrażenie, że ciało moje wcale nie egzystuje i zdawało mi się, że wcale poruszyć się nie mogę [...]. Gdy tak trwałam, w takim gwałtownym zjednoczeniu, w obecności Matki Najśw.[iętszej], zostałam wprowadzona pomiędzy Trójcę Przenajświętszą. Czułam się pogrążona w Esencji Bożej [...], miłość bez granic i szczęście, i pragnienie, by się to nigdy nie skończyło." (121) "Rano, gdym pisała, byłam jakby odurzona tym, co przeszłam, a także tak jeszcze zjednoczona z Bogiem, że mogłam żyć bardziej chwilą obecną, jak wracać myślą do tego, co przeszło." (122) Gdy ktoś wszedł do Matki po Mszy św., trwała znów w głębokim zjednoczeniu. "Nie wiedziałam, jak się zachować. Nie chciałam sama tego zjednoczenia przerywać [...] prosiłam Pana Jezusa, by sam mnie nauczył, jak się mam zachować [...]. Przełamałam się, by wstać na śniadanie. [...]. Poszłam na nie, by nie zwracać uwagi, i na to, co się ze mną dzieje [...]. Obecnie jest już po południu, mam jakąś trudność w obcowaniu z ludźmi, tak bardzo trwam jeszcze w skupieniu [...]. Rano, gdy kilka osób się do mnie zbliżyło, miałam wrażenie, że Pan Jezus wciągnął mnie do samej głębi mojej duszy, by nikt nie mógł przeszkadzać w obcowaniu z Nim [...]. (123) 6. Cudowne zdarzenia Matka w stosunku do osób powołujących się na mistyczne przeżycia była bardzo powściągliwa. Zapamiętano jej nieco ironiczne odezwanie się do osoby opowiadającej o swoich mistycznych stanach. "Trzeba być z tymi rzeczami bardzo ostrożnym, bo to może być żołądkowe." (124) O widzeniu bolesnych zdarzeń, jakie w dwa lata później nastąpiły w związku z redakcją "Verbum", napisała tylko lakoniczną wzmiankę do Antoniego Marylskiego. Nie wyjaśniła wcale, w jaki sposób otrzymała taką zapowiedź. (125) Matka utrzymywała w tajemnicy swoje przeżycia duchowe, ale pomimo to niektóre z jej doświadczeń zostały ujawnione. Podczas oblężenia Warszawy w 1939 r. Matka dała znać swym przyjaciołom Doroszewskim, że mają koniecznie opuścić mieszkanie i przenieść się do innej dzielnicy. Witold Doroszewski, znany językoznawca, naukowiec, był temu bardzo przeciwny, w końcu ustąpił żonie i wyprowadzili się. W kilka dni po tym bomba padła na ich dom i zburzyła go doszczętnie. W Archiwum Zgromadzenia znajduje się dłuższe opowiadanie znanej dobrze w Laskach siostry Marty Jaworek. Zaczyna się od rozmowy Matki z młodą siostrą: "Co słychać u ciebie, moje dziecko, w twojej rodzinie, jak twoje siostry?" Siostra Marta odpowiedziała, że wszystko w porządku, jedna siostra będzie niedługo rodzić. I poprosiła o modlitwę. Wtedy posłyszała z ust Matki zaproszenie: "Napisz do niej, aby tu przyjechała i w Laskach odbyła swoją chorobę." Niedaleko od Zakładu wykwalifikowana położna Cyryla Neuman założyła wzorową izbę porodową, co dawało gwarancję dobrej opieki. Słysząc to siostra Marta zafrasowała się. Do tej pory nigdy nie korzystała z pomocy Zakładu dla swojej rodziny i nadal nie zamierzała tego czynić. Zaczęła wysuwać trudności. Jej siostra urodziła w domu szczęśliwie czworo dzieci, po co teraz nagle robić wszystko inaczej? Matka wyczuła wewnętrzne opory siostry, sama załatwiła z Antonim Marylskim zakwaterowanie w Domu Rekolekcyjnym i poleciła przyjazd. S. Marta z poczucia posłuszeństwa zakwaterowała siostrę, jak nakazano, a gdy wystąpiły pierwsze bóle, zaprowadziła do izby porodowej. Tam szczęśliwie przyszła na świat córeczka, lecz potem nastąpił gwałtowny krwotok, którego żadnymi środkami nie można było zatrzymać. Przybył ksiądz z olejami św., przybiegł lekarz zakładowy, ściągnięto z Warszawy pogotowie. Stan był bardzo ciężki i przewiezienie chorej jeszcze żywej do szpitala wydawało się niemożliwe. Zaryzykowano jednak. Poszła od razu na stół operacyjny, zrobiono transfuzję krwi i w dwa tygodnie później pacjentka zdrowa wróciła do domu. Dopiero wtedy s. Marta zdała sobie sprawę z proroczego przeczucia Matki. Gdyby jej siostra pozostała w odległej od miasta wsi, nie miałaby żadnych szans na przeżycie. Ale skąd Matka to mogła wiedzieć? (126) Można mnożyć przypadki, kiedy Matka pomogła chorym lub cierpiącym, a zwłaszcza niewidomym wychowankom. Jasia Pilikowska zachorowała na nowotwór. Poprzednio usunięto jej obie gałki oczne. Cierpiała tak bardzo, że jej własna matka widząc, jak dziecko się męczy i jęczy z bólu, prosiła Boga o śmierć dla córki. Opowiedziano o tym Matce Elżbiecie, kiedy odwiedzała internat dziewczynek. Poszła do pokoju Jasi i modliła się za nią. Dziewczątko wkrótce przestało cierpieć i po kilku dniach mogło już zupełnie zdrowe bawić się z koleżankami. (127) "Inna wychowanka, Helena Śwircz, w 1943 r. przechodziła ciężką chorobę jedynego oka, jakie jej pozostało. Matka kazała jej modlić się z wiarą i ufnością, mówiąc, że nie może to być modlitwa zdawkowa "na wszelki wypadek". Tymczasem dr Altenberger, sławny, zaprzyjaźniony z Laskami okulista, nie widział innego rozwiązania, jak operację. Helenka przybiegła z płaczem do Matki, gdyż bała się bardzo bolesnego zabiegu i nie chciała się nań zdecydować. Usłyszała wtedy: "Będę w twojej intencji się modliła, jak również wszystkie siostry, ale jeśli operacja okaże się konieczna, to zdecyduj się i zaufaj Bogu." W kilka dni później lekarz ponownie oglądał dziewczynkę i stwierdził, że w stanie oka zaszła tak wielka poprawa, iż nie ma potrzeby robić operacji. Dziwił się bardzo, jak to się mogło stać. (128) Sytuacja materialna Zakładu przez cały okres międzywojenny była bardzo trudna. Brakowało najbardziej podstawowych rzeczy, przede wszystkim żywności. Siostra Leonia Dubińska opisała fakt, który był dokładnie zapamiętany. Pewnego wieczoru - a było to jeszcze w Zakładzie na Polnej - przyszły do Matki siostry, mówiąc, że na kolację zjadły już ostatni kęs chleba i nazajutrz nie będą miały co podać na śniadanie, pieniędzy również nie zostało. Matka w takich wypadkach miała zwykle jedną odpowiedź: "Dzieci, módlcie się, Pan Bóg wie o wszystkim i ma wszystkiego dosyć, tylko trzeba Go o to prosić." Gdy z rana wszyscy spali, zbudził siostry dzwonek u drzwi wejściowych. To przyszedł piekarz, przynosząc dwa kosze chleba. (129) Odpowiedź na ufną modlitwę przyszła natychmiast. Podobne przypadki, choć w różnej formie, zdarzały się też w Laskach. Siostra Czesława Mackiewicz pozostawiła we wspomnieniach zapis tej treści: "Matka bardzo wierzyła w Opatrzność Bożą. Kiedyś przed wojną [...] nie było [...] co jeść. Przyszłyśmy na śniadanie i Matka przyszła i powiedziała, że mamy iść do pracy. Ona i my będziemy się modlić do Opatrzności Bożej. Poszłyśmy każda do swojego działu pracy [...]. Przed obiadem przyjechał samochód z jakiegoś majątku i coś przywiózł. Był dzwon. Matka poleciła zebrać się w kaplicy i podziękować Panu Bogu. [...] Potem był obiad trochę później, razem ze śniadaniem. Tak było kilka razy, ale ten jeden raz dobrze pamiętam." (130) Zaprzyjaźniona z ks. Korniłowiczem i Antonim Marylskim Karolina z Czapskich Przewłocka opowiedziała mi historię nie znaną większości sióstr. Kiedyś w Laskach wszystkie zapasy się wyczerpały i strapiona siostra szafarka przyszła do Matki, pytając, co ma zrobić. Czy wziąć resztę mąki ze składziku na poddaszu, czy nie podawać? Matka od razu dała odpowiedź: "Idź i bierz." Siostra udała się do składziku i wzięła część mąki, a gdy przyszła po raz drugi, zauważyła, że mąki nie ubyło, lecz utrzymuje się ta sama ilość co poprzednio. To powtórzyło się parę razy, lecz Matka surowo zabroniła siostrom o tym mówić. (131) Istną zmorą dla mieszkańców Zakładu były spłaty weksli, na które pobierano kredyty. W razie niespłacenia w porę, groziła licytacja mienia zakładowego. Siostra Teresa Landy we wspomnieniu o Matce opowiedziała jeden z przypadków, w którym Opatrzność w sposób graniczący z cudem przyszła twórcom Dzieła z pomocą: "Pewnego razu, gdy groziło zaprotestowanie weksla (o ile pamiętam na trzy tysiące złotych, co było na owe czasy sumą znaczną) Witold Świątkowski, który zastępował w tym czasie Antka [Marylskiego], zarządził pospolite ruszenie po pieniądze. Należało pożyczyć lub ukwestować potrzebną sumę do godziny 3. po południu, czyli do ostatniego terminu, by uniknąć zaprotestowania weksli. Sprawa była o tyle trudna, że w pełni lata i wakacji większość znajomych i przyjaciół była na wczasach. Oczywiście Matka pierwsza stanęła do apelu i choć Witold nie chciał przyjąć tej oferty, Matka nie ustąpiła. Był bardzo dokuczliwy upał, tak że Witold z niepokojem przyjął ofertę Matki i prosił, by co pewien czas telefonować z miasta do domu, czy należy kwestę kontynuować, czy też już jest suma wystarczająca. On sam trwał przy telefonie i miał dawać instrukcje. Kiedy nie mogąc się pochwalić obfitym plonem, zatelefonowałyśmy do zakładu, by dowiedzieć się, czy kontynuować naszą wędrówkę, Witold powiedział: "Wracajcie natychmiast, stał się cud, mam potrzebną sumę". Po powrocie okazało się, że w czasie naszej mało owocnej wędrówki, dwie [nieznane] panie w głębokiej żałobie, zapytawszy poprzednio przez telefon, czy zastaną kogoś w zakładzie Towarzystwa, przyszły z ofiarą trzech tysięcy na zakład, zgodnie z ostatnią wolą ich brata Teodora, który zobowiązał je na łożu śmierci, by złożyły tę ofiarę na Dzieło niewidomej Matki Czackiej". (132) Spośród wszystkich opowiadań o niezwykłych wydarzeniach, związanych z Matką Czacką jednym z najbardziej uderzających jest świadectwo złożone u ks. proboszcza Ostródy w 1962 r. przez Alicję Byszewską. Niegdyś czynnie zaangażowana w pracę Akcji Katolickiej na Wołyniu, była w stałym kontakcie z biskupem łuckim Adolfem Szelążkiem. Oto tekst jej wypowiedzi: "Na jesieni w 1934 r. (dokładnej daty nie pamiętam) zawezwał mnie biskup Szelążek do domu biskupiego i opowiedział [...] następujące zdarzenie, które dokładnie cytuję, bo wyryło mi się w pamięci na całe życie. Zaczął ks. biskup w te słowa: "Ponieważ wiem, jak Pani kocha Laski i Matkę Czacką, więc opowiem, co mi się wydarzyło. Wczoraj późnym wieczorem zadzwoniono do mnie. Zjawił się doktor medycyny, ateista, z tego powodu dobrze mi znany. Był bardzo wzruszony, tak, że ledwie mógł utrzymać się na nogach i opowiedział, co następuje: zostałem wezwany dziś do chorego w Porycku, hr. Czackiego, którego leczyłem już dłuższy czas i byłem zdziwiony nagłym pogorszeniem, bo czuł się ostatnio prawie dobrze. Wszedłem do pokoju chorego. Przy łóżku siedziała siostra jego, która tam bawiła, wezwana do chorego brata. Była to ociemniała zakonnica Róża Czacka z Lasek, jak mówiono. Nagle ujrzałem nad jej głową aureolę, jakiegoś niezwykłego blasku światło"." Uzupełniając to opowiadanie relacjami innych osób dodam, że lekarz dojrzał jakieś dziwne promienie zmierzające od postaci niewidomej zakonnicy ku jej konającemu bratu, który jakby pod ich wpływem zaczął odzyskiwać siły, a po kilku godzinach wrócił całkowicie do zdrowia. ""Ledwie byłem w stanie zbadać chorego. Coś się we mnie załamało - biskup powtarzał słowa doktora i ciągnął dalej - a teraz proszę ekscelencję wyspowiadać mnie, a przede wszystkim nauczyć pacierza, Ojcze nasz, bo zapomniałem. Nie modliłem się od wielu lat, właściwie od dzieciństwa." Ks. Biskup bardzo był wzruszony, gdy to opowiadał i dodał: "Uklękliśmy obydwaj. Przypomniałem mu - Ojcze nasz. Modliliśmy się razem. Wyspowiadałem go z całego życia. Zanocował u mnie. Rano przyjął z wielką wiarą Komunię św."" (133) Ta niezwykła historia, która w owym czasie musiała nabrać rozgłosu, wymaga uzupełnienia. W korespondencji z Antonim Marylskim znajduje się list, w którym Matka otwarcie przyznaje modlitwom swego syna duchowego zasługę uzdrowienia jej brata i za to mu dziękuje. Sobie nie chciała niczego w tym zdarzeniu przypisywać: "W Twoim liście z czwartku 21. piszesz mi, że była Msza św. I że jesteś spokojny, że ze Stasiem będzie dobrze, bo Bóg Stasia przenika i Staś jest w ręku Boga Żywego. Czy wiesz, że tego dnia dr Jarnuszkowski, po zbadaniu pulsu wieczorem, nachylił się do mnie i powiedział: "To cud, tętno dobre". I od tej pory zaczęło się stopniowo poprawiać. Bóg zapłać, Anteczku, za te modlitwy." List ten wskazuje na ewentualny błąd w datowaniu tego zdarzenia przez Alicję Byszewską, podającą rok 1934, nie zaś 1935, lecz Matka Czacka w liście z 11 grudnia 1935 r. pisze: "Podobno w Porycku wszyscy mówią, że cud wyzdrowienia Stasia przypisują modlitwom. Dr Jarnuszkowski mówił to proboszczowi. Mam przekonanie, że Twoje modlitwy w dzień Matki Boskiej przeważyły szalę. Pisałeś o tym do mnie i ten list mam. Nie umiem Ci powiedzieć, jaką mam wdzięczność za to dla Ciebie." (134) Cykl opisów cudownych zdarzeń zakończę historią uzdrowienia matki jednej z bardzo znanych i kochanych w Laskach sióstr - s. Alojzy Kot. Jest to jedyny zanotowany przypadek pośmiertnej interwencji Matki Elżbiety. U matki s. Alojzy choroba tarczycy spowodowała w 1961 r. utworzenie się na szyi guza wielkości jajka, twardego jak kość. Kobieta opadła całkowicie z sił, musiała wiele leżeć. Lekarz w Warszawie orzekł, iż jedynym wyjściem jest poddanie się operacji i radził pośpiech, mówiąc, że istnieje groźba zaduszenia się. Dał skierowanie do szpitala i nie chciał zapisywać żadnych leków. Wówczas s. Alojza zaczęła w czasie od 6. do 14. sierpnia nowennę do Matki Najświętszej za przyczyną Matki Elżbiety Czackiej. Wielkie było zdziwienie s. Alojzy, gdy w dniu zakończenia nowenny, 15. sierpnia, jej rodzona matka przyszła do niej zupełnie wyleczona. Z dużego guza pozostał ledwie wyczuwalny ślad na skórze. "Wierzę mocno - kończy relację s. Alojza - że była to przyczyna naszej Mateńki." (135) Innego rodzaju zjawisko opowiedziały mi raz laskowskie siostry. Podczas pożaru w Zakładzie 13 listopada 1958 r. płonął cały dach budynku, w którym mieści się piekarnia, czyli na domu św. Alojzego. Po chwili intensywnego gaszenia zabrakło wody w studniach i zaczęto używać do gaszenia piasku. Był dość duży mróz, co utrudniało całą akcję. Silny wiatr gnał płomienie w kierunku kompleksu domów, w którym mieści się główny dom sióstr i na końcu drewniana kaplica. Papa na najbliższym dachu była gorąca i jedna z sióstr, Bartłomieja, zadeptywała padające iskry. Lada chwila mogło się zapalić pokrycie dachowe. Wtedy siostry wyprowadziły Matkę, prosząc, by zechciała pobłogosławić płomienie. Matka rzeczywiście zrobiła w ich kierunku znak Krzyża św. Wiatr zmienił kierunek i groźba zapalenia dalszych budynków ustała. Tymczasem nadjechała straż pożarna i pożar ugasiła. (136) Matka Elżbieta Czacka miała świadomość otrzymywanych od Boga darów charyzmatycznych. Ażeby nie budzić sensacji, ukrywała przed otoczeniem fakt, że jest bezpośrednio prowadzona przez Ducha św. Opisała to natomiast wyraźnie w "Notatkach osobistych" z 26. i 27. września 1930 r. "Dał mi Bóg jeszcze raz Łaskę, której niejednokrotnie doznałam. To jest, że budzę się z jasną bardzo świadomością obecności Bożej i tego co Bóg ode mnie żąda. Zrozumiałam jasno, że Bóg chce, bym nakłoniła panią Eugenię do spowiedzi... Modliłam się długo. Widziałam, że sama nic nie potrafię. Widziałam moją nieudolność, moją słabość. Oddałam się za narzędzie Duchowi Świętemu. Rozumiałam, że mi zwlekać nie wolno. Czułam, że mam iść naprzód z całą świadomością mojej słabości. Byłam naglona, gnana siłą Bożą, w napięciu modlitwy, w obłoku Łaski. Często mam to jasne poczucie Łaski, jakby obłok przenikający i otaczający mnie... Poszliśmy z Antkiem [Marylskim] po Mszy św. do chorej. Była spokojna i zadowolona. Wszyscy wyszli. Wtedy mówiłam do niej, nie wiem dokładnie co". To zdarzyło się 26. września 1930 r, a dnia następnego Matka Czacka napisała: "Czułam, że muszę wyczerpać wszystkie argumenty, że jeśli osłabnę i ustąpię, to sprawa będzie przegrana, a chodzi o zbawienie duszy..." (137) Rzeczywiście po tej rozmowie chora poprosiła o księdza i wyspowiadała się. Matka nikomu chyba poza o. Władysławem Korniłowiczem nie zwierzała się z tych przeżyć. Jednakże otoczenie, a nawet osoby, które rozmawiały z nią po raz pierwszy, wyczuwały jej niezwykłość i moc, niekiedy wprost mówiły o jej świętości. W życiu Matki spełniło się to, co sformułowała w Konferencji do sióstr. 17. października 1937 r. wyjaśniała: "Chodzi o to, aby Pan Jezus zajął całe miejsce w nas, owładnął nami i całkowicie w nas królował..." "Człowiek przede wszystkim wywiera wpływ tym, czym sam jest. Gdy modli się i czuwa, Duch Święty sam poprzez niego działa na innych ludzi" - pisała 29. listopada 1930 r. "Mało jest ludzi, a szczególnie kobiet, które by były zawsze obiektywne, które by trwały pod działaniem Ducha św." - dzieliła się swoimi przemyśleniami w Konferencji z 30. grudnia 1934 r. Matka znała działanie Ducha Świętego w sobie i tak pięknie i prosto napisała: "Ta miłość, która spływa z Krzyża do dusz naszych, zapala miłość do Boga w sercach naszych. Zapala miłość ku bliźnim naszym. Miłość, Duch Święty, modli się w nas, bierze nas w posiadanie swoje. Co za pełnia życia w tych tajemnicach. Co za szczęście być posłusznym narzędziem Bożym. Trwać w Bogu, a On w nas". Przypisy: 1. Friedrich Wilhelm Foerster (1869-1966), niemiecki pedagog i socjolog, profesor, wykładowca w Zurychu, Wiedniu, Monachium, krytyk niemieckiego nacjonalizmu i militaryzmu, od 1919 na emigracji. 2. Wybitnymi papieżami na przełomie XIX i XX w. byli: Leon XIII Vincenzo Gioacchimo Pecci (1810-1903, papież od 1878), Pius X Giuseppe Sarto (1835-1914, papież od 1903) święty, Pius XI, Achille Ratti (1857-1939, papież od 1922). 3. Maksymilian Metzger - ksiądz, zaangażowany w mało wówczas popularną ideę zbratania wszystkich kościołów chrześcijańskich, walczył też z nazizmem. Zginął ścięty w Berlinie w czasie II wojny światowej. 4. Małkowski Andrzej (1888-1919) główny twórca polskiego skautingu i kierownik pierwszego kursu skautowskiego we Lwowie (1911). Twórca Harcerstwa Polskiego. Zmuszony uchodzić z Polski, w latach 1916-1917 szerzył harcerstwo na emigracji, zginął w czasie podróży morskiej w 1919 r. 5. Legion Wschodni - stworzony przez Józefa Hallera, późniejszego generała, w Galicji. Składał się z bardzo młodych ochotników. Legion został rozwiązany, by uniknąć wcielenia tej niewyszkolonej młodzieży do armii austriackiej. 6. Woroniecki Adam Korybut, w zakonie ojciec Jacek (1878-1949), dominikanin, teolog, filozof, pedagog, w latach 1922-1924 rektor KUL. Inicjator nowych placówek i Instytutu Tomistycznego, przyczynił się do wielkiego rozwoju zakonu. 7. Stowarzyszenie Charystów Diecezji Włocławskiej - wspólnota kapłańska, założona w 1919 r. przez ks. A. Bogdańskiego, księży F. Koszyńskiego i L. Wasilkowskiego w celu pogłębienia życia wewnętrznego i sharmonizowania osobistej ascezy z działalnością duszpasterską. Po II wojnie światowej stowarzyszenie zawiesiło swą działalność. 8. "Odrodzenie", Stowarzyszenie Katolickiej Młodzieży Akademickiej, powstało w 1919 r., wydawało własne pismo "Dyszel w głowie". Składało się z 5 oddziałów w głównych miastach Polski. Ugrupowanie to, o charakterze elitarnym, złożone z wierzących i praktykujących studentów, stawiało sobie za cel dążenie do autentycznego, dynamicznego katolicyzmu, w przeciwieństwie do tego "z metryki". Jako środki do tego przyjęło: pogłębienie życia liturgicznego, zwłaszcza przez msze recytowane i śpiew gregoriański, studiowanie doktryny katolickiej w duchu św. Tomasza oraz znajomość encyklik papieskich poświęconych myśli społecznej Kościoła. 9. Nie zrażając się oporem ze strony wielu wychowanków konwiktu, ks. Władysław starał się rozbudzać wśród księży szersze zainteresowania, walczył ze zeświecczeniem, zachęcał do wspólnego odmawiania brewiarza, studiowania liturgii i dzieł św. Tomasza. Kładł nacisk na pogłębienie życia wewnętrznego, nawiązał trwałe przyjaźnie, jak choćby z ks. Stefanem Wyszyńskim, uważającym go odtąd za swego duchowego ojca, lub ks. Henrykiem Hlebowiczem, zmarłym w czasie wojny męczeńską śmiercią. Ks. Hlebowicza z powodu radykalnych przekonań przezywano "bolszewikiem", ks. Wyszyńskiego "eminencją". Młodzi księża dziwili się, że tak ceniony i zapracowany kapłan znajduje jeszcze czas na dawanie zamkniętych rekolekcji w dworach ziemiańskich. Odpowiadał im na to: "Dziedzice też mają dusze i prawo do zbawienia". Uważał, że praca apostolska w tej warstwie społecznej ma szczególne znaczenie ze względu na szeroki zakres oddziaływania na stosunki na wsi. Jednakże los młodych kapłanów pozostał dlań do końca życia sprawą pierwszej wagi. Uważał, że pracę nad przebudową świata i odnową Kościoła trzeba zaczynać od księży. 10. HT, s. 253, 254-261. 11. HT, s. 243. 12. HZO. 13. L, 16 V 1932. 14. Siostra Katarzyna - Zofia Sokołowska, patrz Chrześcijanie, s. 427-438 i J. Stabińska, op. cit., s. 226. 15. Patrz dzieło sióstr Teresy Landy i Rut Wosiek, pt. Ksiądz Władysław Korniłowicz, Warszawa 1978, s. 104 i 96-106. 16. Z Kółka lub za pośrednictwem jego członków tercjarzami zostali: Antoni Marylski, Zygmunt Serafinowicz, Henryk Ruszczyc, Antoni Rostworowski, Witold Świątkowski; dołączyli później: Stefan Rakoczy i Stanisław Piotrowicz; siostrami zakonnymi FSK zostały: s. Teresa Landy, s. Katarzyna Sokołowska, s. Katarzyna Steinberg, s. Maria Gołębiowska, s. Maria Stefania Wyrzykowska. Z Kółka w Wilnie przybyły do Zgromadzenia: s. Antonina Żebrowska, s. Maria Wiktoria Staniewicz i siostra, potem matka Benedykta Woyczyńska oraz nauczycielka Stefania Żyłko. 17. "Współpraca ze świeckimi, do jakiej obecnie wzywa zakony Sobór, w Laskach była formułowana teoretycznie i realizowana w praktyce na czterdzieści kilka lat przed Soborem. Trudno się też dziwić, że dla obserwatorów z zewnątrz była ona nieraz zaskoczeniem czy zgoła kamieniem obrazy" - siostra Rut Wosiek, Matka Elżbieta Czacka, [w:] W nurcie zagadnień posoborowych, t. II, Warszawa 1968, s. 498. 18. Jacques Maritain (1882-1973), uczeń Bergsona, autor dzieł filozoficznych, wybitny neotomista, przyjaciel ks. Korniłowicza. 19. HZO, por. też ss. T. Landy i R. Wosiek, op. cit., s. 63. 20. HZO. 21. R. Wosiek, Irena Tyszkiewiczowa, siostra Maria Franciszka, [w:] Ludzie Lasek, s. 255, s. 250-265. Biblioteka Tyszkiewiczów przyciągała członków "Kółka", lecz trzeba dodać, że pani domu dostrzegała u swych przyjaciół nie tylko potrzeby intelektualne, lecz również materialne i duchowe. Z wielką delikatnością umiała godzić zwaśnionych i wspomagać potrzebujących. Taktem i dyskrecją przyczyniła się do niejednego nawrócenia. W jej domu zawsze były wolne pokoje dla członków Kółka pragnących odbyć rekolekcje, a w kaplicy domowej dokonał się niejeden chrzest. Matka Czacka i ojciec Korniłowicz mieli tam zawsze pokój do dyspozycji. 22. "... mnóstwo dzieci przychodzi znowu na [ul.] Wolność. Jest ich z górą 60. Pallotyni, którzy przychodzą na różaniec, uczą ich podobno ministrantury, a p. Wielowieyska katechizmu. To dziwna rzecz, jak się te dzieci garną. U p. Tyszkiewiczowej około 500 andrusów przychodzi po książki. Chcą Tyszkiewiczowie dawną stajnię przerobić, żeby było gdzie ich pomieścić" - L, 3 IV 1932. 23. HZO. 24. HZO. Zarząd Adoracji: ksiądz prałat Władysław Korniłowicz - kierownik, Katarzyna hr. Branicka - zastępczyni przewodniczącej, Halina Doria-Dernałowicz - przewodnicząca, pani Anna Wołowska - sekretarka. 25. Chodzi o Marię Winowską, patrz rozdział następny. 26. "Dziś ma przyjechać na rekolekcje do Ojca jakiś młody malarz przysłany przez Pię Górską. Podobno że wielki talent, maluje religijne obrazy, a wiara niekompletna. Pomódl się za niego. Odprawia też rekolekcje dyrektor gimnazjum na Bielanach. Podobno brat Dowbora, architekt, z kolegą swoim, zrobili prześliczny plan domu rekolekcyjnego. Wszyscy się tym planem zachwycają. Podobno i Brukalskich plan także bardzo ładny. Wolskiego plany w kąt poszły" - L, 1 II 1932. 27. L, 14 V 1932. 28. L, 20 V 1932. 29. Dziś mieści się tam jadalnia, po wojnie dobudowano jeszcze piętro. W kaplicy Starego Domu o. Korniłowicz spowiadał całymi nocami, prowadził indywidualne rozmowy, dawał konferencje. Kiedyś w czasie II wojny światowej wyznał, że tej pracy długo nie byłby wytrzymał. Jako doświadczony duszpasterz w każdym penitencie dostrzegał całego człowieka wraz z jego problemami życiowymi. To tłumaczy fakt, że w latach 30. czyli w okresie kryzysu gospodarczego i bezrobocia, starał się dla wielu swych penitentów o zatrudnienie w Zakładzie. Pracowali najczęściej jako wychowawcy w internacie chłopców lub pełnili różne funkcje w administracji. 30. HZO, s. 21. 31. HT, s. 249. 32. Relacja ustna s. Joanny Lossow z 1994 i 1995 w Żułowie, spisana przez autora i w jego posiadaniu. Szczególnym polem duszpasterskiej działalności o. Korniłowicza stało się Bractwo Pielgrzymstwa Polskiego. Jego założycielka Maria Kleniewska (1863-1947?) była współorganizatorką wzorowo przez jej męża Jana prowadzonych majątków na Lubelszczyźnie. Przed I wojną światową z ich inicjatywy powstał na terenie Królestwa - Związek Ziemian i Stowarzyszenie Ziemianek. W 1918 r. Maria Kleniewska założyła też Stowarzyszenie Młodych Ziemianek, którym jako zadanie postawiła pracę społeczną na wsi. Miały zakładać lub ożywiać: Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej i Żeńskiej, Młodych Polek, opiekować się ochronkami. Niektóre włączyły się w pomoc Laskom, przepisując książki brajlem i wpływając na rodziców, by wspierali Zakład darami w naturze. W 1924 r. Kleniewska ściągnęła do siebie na rekolekcje siedem najbardziej zaangażowanych młodych ziemianek i utworzyła z ich udziałem Bractwo Piegrzymstwa Polskiego o charakterze religijno-patriotycznym. Członkinie nazwano bratkami. W rok później zaprosiła do prowadzenia rekolekcji o. Władysława Korniłowicza w nadziei, że nada nowej wspólnocie ścisłe ramy organizacyjne. Spotkał ją zawód, gdyż Ojciec zdecydowanie odrzucił jej plany i skierował zespół wyłącznie ku życiu wewnętrznemu. W pracę społeczną bratek nie wnikał, choć namawiał do szkolenia się w szkołach gospodarczych oraz do studiów w szkołach społecznych, np. w Poznaniu lub za granicą. Spotykał się z bratkami raz w miesiącu, co roku dawał rekolekcje. Trzy bratki wstąpiły do Zgromadzenia ss. Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach. Były to: Danuta Czarlińska - s. Odylla, Emilia Górecka - s. Adela i Halina Lossow - s. Joanna. Przełomowym momentem stały się w sierpniu 1937 r. nauki rekolekcyjne głoszone przez szwajcarskiego teologa Charles'a Journet'a u Marii Kleniewskiej w Dratowie. Uczestniczył w nich ks. Korniłowicz jako jeden ze słuchaczy i spowiednik. Ks. Journet, nawiązując do uroczystości Przemienienia Pańskiego, ukazał zebranym wielką głębię tej tajemnicy, podkreślając konieczność wewnętrznej przemiany przed wszelką działalnością zewnętrzną. Doszło wtedy do radykalnych zmian w zespole, którego czternaście członkiń utworzyło nową wspólnotę pod nazwą Bractwa Przemienienia Pańskiego. I tym razem jednak o. Korniłowicz nie zgodził się na ściślejsze ustalenie celów i programów organizacji. Wybrano przełożoną Halinę Doria - Dernałowicz (1894-1980), zamieszkałą przy Zakładzie w Laskach. Zatwierdzenie nastąpiło dopiero po wojnie w 1945 r. Ojciec uznał, iż członkinie wspólnoty zasłużyły na to, wykazawszy w trudnych latach zawieruchy wojennej wierność swemu powołaniu. W rok później Bractwo zostało uznane przez Kościół za świecki instytut życia konsekrowanego. W 1948 r. władze Polski Ludowej rozwiązały go razem z innymi stowarzyszeniami religijnymi i odtąd instytut mógł działać tylko nieoficjalnie. Warto wspomnieć o mało znanej inicjatywie związanej z ks. Korniłowiczem. W 1926 r. powstała jedyna w kraju średnia szkoła sanatoryjna dla dziewcząt w kuracyjnej miejscowości Rabka. Założona przez trzy siostry - Irenę, Zofię i Krystynę Szczuka - miała wyraźny charakter katolicki, a wychowywała głównie dziewczęta z zamożnych rodzin w duchu pracy dla narodu. Ks. Korniłowicz bardzo to dzieło popierał, dwa razy głosił tam rekolekcje, co roku szkołę odwiedzał. Niewątpliwie z jego porady u pań Szczuka uczyli religii dwaj blisko związani z nim młodzi katecheci: ks. Jan Zieja i ks. Henryk Hlebowicz, a wśród personelu było parę bratek. Sekcja społeczna tej szkoły podejmowała prace usługowe dla laskowskich niewidomych dzieci. Zainteresowanie szkołą w Rabce odpowiadało zasadzie ks. Korniłowicza "pracy wśród elit". Jedna z pań, Zofia Szczuka (1899-1959), umierając przekazała posiadłość i gmach szkoły na Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi i Zgromadzenie w Laskach. Dzisiaj w Rabce znajduje się ważna placówka szkolno-wychowawcza, filia Lasek; por. prace Joanny Bańki, "Dzieje Prywatnego Żeńskiego Gimnazjum Sanatoryjnego im. św. Tereski w Rabce w latach 1926-1939", "Szkoła - Gimnazjum św. Tereski 1926-1939", A. Tow. oraz "Wspomnienia byłych wychowanek", pr. zbior. pod red. L. Jacórzyńskiego, mps, 1995, A. Tow. 33. Por. M. Winowska, "Veni Sancte Spiritus", mps, 1981, AFSK, s. 1. Maria Antonina Helena Winowska (1904-1983), córka Karola, radcy sądowego w Tarnopolu i Heleny de la Gardine. Osierocona w wieku 6 lat, dzieciństwo i młodość spędziła we Lwowie. Tam też w 1927 r. uwieńczyła doktoratem studia filologii klasycznej i romańskiej. Przez 5 lat była asystentką. Cztery lata studiowała we Francji. W latach 1931-1934 pracowała w księgarni, a następnie w Wydawnictwie "Verbum" w Warszawie przy ul. Wolność 4. Okres okupacji spędziła we Francji, służąc polskiej sprawie. W latach 1953-1993 opublikowała 38 pozycji książkowych, tłumaczonych na wiele języków - "Niedziela" 25 IV 1993, nr 36. 34. Leon Czosnowski (1898-1981), w latach 30. zrezygnował z kariery dyplomatycznej i objął księgowość w Laskach. W 1939 wywieziony do Rosji, żołnierz Armii Andersa, przebywał w Anglii, ostatnie lata spędził w Laskach. Tercjarz. 35. Zofia Kamińska z Trzcińskich (1890-1977), rzeźbiarka, autorka popiersia i rąk Matki oraz rzeźb w kaplicy w Laskach. 36. Mszały te na dogodnych warunkach udostępniło opactwo benedyktyńskie w St. Andre w Belgii, dzięki staraniom Ireny Tyszkiewiczowej. Wydatki na podróż Marii Winowskiej do Polski i na jej dziewięciomiesięczne utrzymanie oraz skromną pensję były pokrywane z tzw. środków dyspozycyjnych Lasek. 37. Konrad Górski (1895-1990), historyk i teoretyk literatury, zwłaszcza staropolskiej i romantycznej, prof. Uniwersytetu w Wilnie (1934-1939), Toruniu (1945-1950 i 1956-1965), teoretyk edytorstwa naukowego. 38. L, 16 VIII 1935. 39. Wypowiedź s. Marii Franciszki Tyszkiewiczowej około 1953 r. spisana przez autora i w jego posiadaniu. 40. Helena Morawska (1902-1952), córka prof. Kazimierza Morawskiego. 41. L, 16 VIII 1935. 42. Akta "sprawy Verbum" znajdują się w AFSK w Laskach. 43. Zeznania złożone przez księdza Józefa Zawadzkiego ze Zgromadzenia Księży Marianów 30 IV 1975 r., AFSK. Tekst o ks. W. Korniłowiczu oparty jest na następujących pracach: B. Cywiński, op. cit., s. 313-402; W. Wojdecki, Rekolekcjonista ks. Władysław Korniłowicz, Leszno 1994; S. Wyszyński, Nasz Ojciec ks. Władysław Korniłowicz, Warszawa 1980; T. Landy, Ks. Korniłowicz i Laski, Kraków 1959; T. Landy, R. Wosiek, op. cit.; Ludzie Lasek, passim; R. Wosiek, Władysław Korniłowicz [w:] Polscy święci, Warszawa 1986, s. 267-353; E. J. Niszczota, Ojciec wszystkich poszukujących, Warszawa 1998. 44. s. Róża, s. 10. 45. D, A I-II. 46. D, A III. 47. D, A X. 48. D, A V. 49. D, A LXXXIII. 50. Z. Serafinowicz, relacja ustna spisana przez autora, w jego posiadaniu. 51. K, 31 XII 1934, mps, AFSK. 52. K, 9 VIII 1933. 53. K, 8 VIII 1933; Jest rzeczą charakterystyczną, że cytowane wypowiedzi Matki na temat Prawdy pochodzą z roku, w którym zaczęły się trudności z "Verbum". Wtedy to Matka zorientowała się, że ludzie za to odpowiedzialni nie idą prostą drogą i powodują wielkie zamieszanie w umysłach. 54. Siostra Maria Franciszka Tyszkiewicz, relacja ustna, 1953, spisana przez autora i w jego posiadaniu (dalej s. Maria Franciszka Tyszkiewiczowa). S. Maria Franciszka - Irena z Jezierskich Tyszkiewicz (1887-1964), przyjaciółka Matki, założycielka Biblioteki Wiedzy Religijnej w Warszawie, owdowiawszy w 1944 wstąpiła w 1945 do Zgromadzenia FSK i zorganizowała ponownie podobną bibliotekę dla Zgromadzenia, obecnie na Piwnej 9. Por. też artykuł siostry Rut Wosiek i Ireny Tyszkiewiczowej zamieszczony w Ludzie Lasek, s. 250. 55. Serafinowicz mówił z własnego doświadczenia, gdyż przeżywszy bardzo ciężko śmierć rodzonej matki, wpadł w bezsenność i nie mógł w żaden sposób ukoić swego bólu. Gdy przyszedł do Matki i opowiedział jej o wszystkim, usłyszał: "Może chcesz, to pomodlimy się chwilkę razem". Po tej modlitwie "wszystko mi odeszło i powrócił spokój" - Z. Serafinowicz, relacja ustna, ok. 1966, rkps, A. Tow. 56. Nie można dojść, skąd ten tekst pochodzi. 57. Matka Benedykta - Wiesława Woyczyńska, "Wspomnienie o Matce", rkps, 1962, s, 3 AFSK. Matka Benedykta - Wiesława z Walickich Woyczyńska (1901-1979) w Zgromadzeniu FSK od 1933, obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Wileńskim; asystentka, była też nauczycielką w szkole średniej. W latach 1937-1939 mistrzyni nowicjatu, w latach 1950-1956 i 1956-1962 Przełożona Generalna Zgromadzenia, od 1964 r. do śmierci pracowała w Bibliotece Wiedzy Religijnej na ul. Piwnej. 58. Ibidem. 59. D, A VI. 60. D, A X, D, A XIII. 61. D, A XV. 62. Wstęp do regulaminów w zbiorze pt. Ideowe założenia Dzieła. 63. Ibidem. 64. NO 25 XII 1927. 65. A. Gościmska "Gawęda do harcerek o Matce" mps, 1965 i "Sto złotych z rąk Matki" mps 1966. Oba w A. Tow. 66. S. Maria Franciszka Tyszkiewiczowa. Według niej zwyczaj nadawania budynkom imion świętych patronów pochodził właśnie z Piccola Casa w Turynie. 67. Por. D, D L XXIV i L XXV . 68. W większości zgromadzeń zakonnych istniały wtedy "dwa chóry", czyli podział sióstr na te, które miały cenzus naukowy i odmawiały po łacinie oficjum w chórze oraz bezcenzusowe; była natomiast wspólna jadalnia i wspólne rekolekcje. 69. D. B I. 70. D. B IV. 71. D. B VII. 72. Rozmowa s. Joanny Lossow z autorem, 1994, rkps, A. Tow., także ks. T. Fedorowicz, rkps, ok. 1994, A. Tow. 73. Rozmowa s. Joanny Lossow z autorem, 1994; D, D LXXVI. 74. Ks. Stanisław Piotrowicz napisał "Wspomnienie o Matce", mps AFSK. 75. J. S. Stabińska op. cit., s. 224 n. 76. D, C IX. 77. D.C. IX. 78. D, C XVI. 79. D, D LXXXVIII. 80. D. C XIX. 81. Relacja ustna Karoliny Przewłockiej, ok. 1951 r., spisana przez autora i w jego posiadaniu. Karolina z Czapskich Przewłocka (1891-1957) była blisko związana z ks. Korniłowiczem i Laskami. 82. D, C XLVI. 83. D, C XLIX. 84. D, C LII. 85. W Laskach po okresach szczególnego wysiłku udzielano pracownikom krótkich urlopów, co nie było w Polsce prawie nigdzie praktykowane. 86. D, C XXXI, XXXIII. 87. D, C XXXIII. 88. D, C XXXIV, D, C L VIII. 89. D, C LVII. 90. D, C LVII. 91. D, C LVII; por. też fakt, że pewnej niedzieli w latach sześćdziesiątych napływ gości z Warszawy był tak wielki, że w zakładowej kuchni zabrakło dla nich w południe jedzenia. Wówczas 44 siostry dobrowolnie zrzekły się obiadu. Nigdy goście o tym się nie dowiedzieli. 92. Relacja ustna Zofii Morawskiej z 1997 r., D, C XL. 93. Relacja ustna Karoliny Przewłockiej oraz s. M. Franciszki Tyszkiewiczowej. 94. D, D LXXII. 95. K, 25 VIII 1944. 96. K, 31 XII 1935. 97. K, 17 X 1937. 98. NO 20 VIII 1927. 99. NO 31 VIII 1927. 100. NO 23 X 1927. 101. NO 24 X 1927. 102. D, C XIII. 103. D, C IX. 104. D, C XV. 105. D, C XII. 106. K, 22 VIII 1944. 107. D, C XIV. 108. D, C IX. 109. K, 31 XII 1935. 110. NO 12 III 1928. 111. D, C VIII. 112. D, C XXIV. 113. D, C XXII. 114. K, 22 VII 1940. 115. D, C XXV 25 III 1929. 116. Notatki zatytułowane "Łaski Boże", a nie włączone do "Notatek osobistych", AFSK (dalej cyt. ŁB) 14 XI 1933. 117. 24 XI 1933. 118. ŁB 29 XI 1933. 119. ŁB 31 VIII 1928. 120. NO 2 XII 1927. 121. NO 17 III 1928. 122. NO 18 III 1928. 123. NO cd z 17 III 1928. 124. J. Stabińska, op. cit., s. 224. 125. L, 16 VIII 1935. 126. Siostra Marta, relacja z 4 IV 1966, mps, AFSK, s. Marta - Stanisława Jaworek, wstąpiła do Zgromadzenia 1944 r. Niestrudzona kwestarka w aptekach. 127. Por. "Wspomnienia" siostry Cecylii Gawrysiak, AFSK. 128. Zapis rozmowy z Heleną Śwircz, spisał ks. Stanisław Piotrowicz, mps, 1969, AFSK. 129. "Wspomnienie o Matce Elżbiecie Czackiej siostry Leonii Dubińskiej", spisał ks. S. Piotrowicz 3 V 1967, mps, AFSK. 130. S. Czesława. 131. Relacja ustna K. z Czapskich Przewłockiej, rkps, ok. 1953 spisana przez autora i w jego posiadaniu. 132. Siostra Teresa Zofia Landy, "Moje wspomnienia o Matce", mps,1961, AFSK (dalej s. Teresa). 133. Alicja Byszewska, relacja z 27 III 1962, mps, AFSK. 134. L, 2 XII 1935. 135. Siostra Alojza Kot, relacja z 6 VIII 1963, mps, AFSK. 136. Wspomnienie autora, jako naocznego świadka oraz relacje ustne sióstr spisane przez autora i w jego posiadaniu. 137. NO 26 i 27 IX 1930. Część IV. Dzieło. Praca i apostolstwo 1. Antoni Marylski - budowniczy Lasek Spośród współpracowników Matki ks. Marylski zasługuje na specjalną uwagę. Przez 28 lat był jej prawą ręką, realizatorem zamierzeń, świeckim kierownikiem wszystkich agend Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, budowniczym Lasek. Nikomu też Matka nie poświęciła tyle czasu, troski, miłości, ale i niepokoju. Pochodził z zamożnej ziemiańskiej rodziny, zamieszkałej w Pęcicach koło Warszawy, niedaleko Lasek. Młody Antek, po ojcu również Antonim, który był politykiem i posłem do Dumy, odziedziczył zamiłowania intelektualne, społeczne i artystyczne. Po matce, Wandzie z Kozakowskich, uczuciowość, zaczątki życia religijnego i bujny kresowy temperament. Rodzice nie byli zgodnym małżeństwem i pod koniec życia rozstali się, co miało ujemny wpływ na kształtowanie się charakterów czterech synów. Pobyt w chłopięcych latach w Petersburgu, gdzie jego matka miała znajomości w sferach rosyjskiej arystokracji, zostawił Antoniemu Marylskiemu najlepsze wspomnienia i dobrą znajomość rosyjskiego. W Warszawie ukończył jedno z wyróżniających się gimnazjów, po czym odbył praktykę rolną w majątku Wyganowskiego na Kujawach. Dała mu ona garść wiadomości i umiejętności, które w późniejszym życiu miały być przydatne. W wieku dwudziestu lat doznał wielkiego wstrząsu. W 1915 r., w czasie walk frontowych, był bezsilnym świadkiem spalenia przez Kozaków rodzinnego dworu z dziełami sztuki i bogatą biblioteką. Powziął wówczas zamiar całkowitego oddania się Bogu. Stale czytał Ewangelie i karmił się ich treścią, lecz w rzeczywistości "wierzył" w Tołstoja. Nie przyjmował Kościoła z jego strukturami i życiem sakramentalnym. Tymczasem "wielka wojna" gorzała w całej pełni. Marylski, będąc w wieku poborowym, zgłosił się najpierw do oddziału rosyjskiego Czerwonego Krzyża jako sanitariusz, potem służył w pułku huzarów kijowskich w oddziale dowodzonym przez jego kuzyna rtm. Tadeusza Żółkiewskiego. Szkolił się w Mikołajewskiej Szkole Kawaleryjskiej, a po 1917 r. wstąpił do Polskiego Korpusu płk. Mościckiego na terenach dawnej Rzeczypospolitej. I wtedy, po wybuchu rewolucji, wraz z przyjacielem Józefem Czapskim, podobnie jak on pacyfistą, a później znanym malarzem, złożył na ręce dowództwa prośbę o zwolnienie z wojska. Bolszewików nie należy przecież zabijać, lecz nawracać. Gdy decydowały się losy Polski i wszyscy szli walczyć o niepodległość, taka postawa zakrawała na dezercję. Można podziwiać wielkoduszność dowódców oddziału za to, że uwierzyli w szlachetność pobudek dwóch ochotników-idealistów i nie wytoczyli im sprawy dyscyplinarnej. Zapowiedzieli im jednak, że po odzyskaniu przez Polskę niepodległości postarają się, by dezerterów nie wpuszczono do ojczyzny. Zwolniony ze służby Marylski w gronie jeszcze paru kolegów i sióstr Czapskiego wybrał się do Piotrogrodu, by "ewangelizować rewolucję". Pracując jako nocny dozorca przy magazynach, Marylski utrzymywał ze swej pensji całe grono przyjaciół podejmujących z różnym szczęściem przygodne prace humanitarne. Nocami, zapatrzony w kopułę petersburskiej cerkwi, klęcząc w śniegu godzinami się modlił. W końcu wszyscy zaczęli głodować. Marylski nie wytrzymał tego trybu życia, zapadł na zdrowiu, przeżył psychiczne załamanie. Uratował go Karol Jaroszyński, późniejszy fundator Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Po leczeniu wysłał go pociągiem wraz z resztą towarzystwa do Warszawy. Naoczny świadek, uczestnik piotrogrodzkiej eskapady po latach pisał: ""Grupa zapaleńców rewolucyjnych" [...], to bardzo nieścisłe określenie. Ta grupa była przejęta wyłącznie pragnieniem realizacji pełnej idei chrześcijańskiej, na podstawie tekstu Ewangelii. Antek [Marylski] nie wykazywał już wówczas śladu zainteresowania rewolucją polityczną w Rosji i jej społecznymi i politycznymi skutkami. Żył całkowicie w aurze swych dążeń mistycznych i wiarą, że świat cały, po krwawej wojnie przez nas zdobyty, pójdzie po tej samej drodze - drodze czystych zasad chrześcijańskich. To współżycie naszej całej grupki, w której Antek był duchowym przewodnikiem, któremu z całą naiwnością uwierzyliśmy, trwało zaledwie parę miesięcy. Ten poryw szczupłej grupy, na którą nikt w głodnym, rewolucyjnym, okrutnym Piotrogrodzie nie zwrócił uwagi (myśmy liczyli, że będziemy prześladowani), był scalony przez wiarę, że Antek jest rzeczywiście prorokiem nowych czasów. Dziś, patrząc na to, widzę, jak nastroje nasze były bliskie tylu różnych w Rosji istniejących sekt, o których istnieniu nie wiedzieliśmy nic, przypominały również pewne wzloty i upadki Towiańszczyzny, o której także wówczas nie wiedzieliśmy nic. Nie mieliśmy żadnej, głębszej filozoficznie, racjonalnie rozpracowanej koncepcji - Antek wtedy wierzył naprawdę, że On ma misję odrodzenia świata, daną mu od Boga. Pouczał, zamadlał się, klęcząc na śniegu, pisał listy wzniosłe w stanie jakby pół przytomnym. [...] W tym okresie Antek załamał się nagle fizycznie i jednocześnie załamał się psychicznie i religijnie, nie wytrzymał tego napięcia i nagle runął. [...] Antka spotkaliśmy po paru miesiącach w Warszawie, dokąd z Kijowa przybył, był wtedy innym człowiekiem, zgubionym, z załamaną wiarą w swe posłannictwo. Z tego okresu jego życia (Warszawa, Paryż, Warszawa), epoki wahań, próby studiów w Paryżu, których do ukończenia nie doprowadził, uratowało go spotkanie z Matką Czacką, która potrafiła tego załamanego, wątpiącego we wszystko człowieka, wprowadzić w świat pracy i poświęcenia, świat prawdziwie i konsekwentnie katolicki, zakładając z nim razem Laski, rzuciła go na jedyną dla niego drogę czynu chrześcijańskiego w ramach ortodoksyjnego, głębokiego katolicyzmu." (1) Józef Czapski zapytany w latach osiemdziesiątych czy zaangażowanie Marylskiego w Laski przypominało to z Piotrogrodu, odpowiedział: "Było zupełnie tego samego rodzaju. On już miał jakieś powołanie w sobie, kiedy go poznałem. Wtedy jednak, gdy byliśmy razem, czuł się wieszczem obdarowanym przez Boga. Był jak ten od Mickiewicza... Towiański. Ale tamten chodził twardo po ziemi, spryciarz, zaś Antek nie był żadnym organizatorem. Liczyło się tylko jego ja. Ten sam człowiek, kiedy wszedł do Lasek z Matką Czacką, stał się organizatorem. Potrafił nieprawdopodobnymi sposobami wyciągać od ludzi pieniądze. Coraz to nowych adeptów sprowadzał. Wszyscy, którzy go wtedy widzieli, mogli o nim mówić tylko w superlatywach. Muszę podkreślić jego niebywałą dobroć. Każda dusza stracona była dla niego ważna, każda dusza religijna była mu bliska. Do obrazu Antka, jaki znałem, doszła pokora - naprawdę pokora, nie tylko pozorna." (2) Gdy zakończyła się wojna polsko-bolszewicka 1920 r., Marylski podjął na krótko pracę w konsulacie w Paryżu, po czym zapisał się na studia na Uniwersytecie Warszawskim, na wydział filozofii. Poznał wtedy działającego w kołach studenckich ks. Władysława Korniłowicza i dzięki niemu przeżył autentyczne nawrócenie. (3) Antoni Marylski już jako ksiądz opowiedział o swym nawróceniu latem 1972 r.: "Była nas gromada młodzieży żywej, szukającej prawdy nie bardzo wiedząc, jak do tego dojść. Tadeusz Kotarbiński (4) nie okazał się naszym przewodnikiem, gdy w czasie dyskusji padło słowo "prawda", profesor się obruszył i powiedział, że ten termin jest nienaukowy. Chodziłem na wykłady, ale mało miałem pożytku dla umysłu szukającego prawdy całkowitej. Wykładano wtenczas Avenariusa i Macla, myślicieli niemieckich - filozofię bez żadnego uroku, która do prawdy nie zbliżała. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z kręgiem młodzieży, która również studiowała filozofię. Pewnego dnia jedna z koleżanek [Irena Hebdzyńska - później po mężu Szumlakowska, członek Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi - M. Ż.] zaczęła mnie namawiać, abym poszedł na rekolekcje, które odbywały się na pensji panny Plater przy ul. Pięknej. W pierwszej chwili odmówiłem, nie mając żadnego przekonania do tej drogi szukania prawdy. Długotrwały upór koleżanki zwyciężył moją niechęć i w końcu poszedłem. Zastałem grono studentów, przy ołtarzu stał ksiądz, którego nie znałem. Był tak zmęczony, że nie mógł zacząć mówić, wreszcie przemówił nieskładnie, tak że nie słuchałem go. Coś jednak było w atmosferze, która go otaczała, w całym tym zespole, co nakazywało skupienie. Nagle zobaczyłem to, czego mi brakowało od osiemnastego roku życia. Ujrzałem cały Kościół ze wszystkimi jego tajemnicami, odkryty nagle jakby w błysku światła. Chrystus Pan, Ewangelia, Sakramenty i konieczność oddania się tej Prawdzie, która tak nagle zajaśniała przede mną. Wstałem od konfesjonału z silnym zdecydowanym postanowieniem oddania się na służbę Bogu. Nie wiedziałem oczywiście, w jakiej formie to uczynić, ale ten dziwny ksiądz stał się bardzo prędko moim przyjacielem i duchowym kierownikiem. Uznał prawdę mojego nawrócenia, prawdę oddania mojego życia Bogu. Zawiązała się między nami nić przyjaźni i pełnego zaufania z mojej strony. Ksiądz Korniłowicz, gdyż on to był, powiedział mi, że w czasie tych rekolekcji prosił Matkę Czacką, o której istnieniu nawet nie wiedziałem, aby modliła się za moje nawrócenie. Powiedział, abym poszedł z nim podziękować tej świętej zakonnicy za otrzymaną łaskę, co też uczyniłem. Pewnego dnia udaliśmy się do lecznicy pod wezwaniem św. Józefa, gdzie Matka po ciężkiej operacji przebywała jako rekonwalescentka. Jakaś mała siostra, która ją pielęgnowała, wprowadziła mnie do pokoju, gdzie na łóżku leżała Matka Czacka. To było jakby drugie olśnienie po tym pierwszym, jakiego doznałem w kaplicy przy ul. Pięknej. Zobaczyłem twarz promieniującą szczęściem nieziemskim, lecz głęboką radością płynącą z głębi duszy i oświetlającą rysy tak, że nie miało się wrażenia obcowania z osobą niewidomą. Tyle było wyrazu w tej twarzy. Głos miała przedziwnie piękny, szło od niej coś, co jednało serce. Człowiek korzył się, nic nie rozumiejący, bo tajemnica cierpienia ukryta w tej twarzy promieniującej radością stała się zagadką dla mnie: jak może ktoś, kto tak cierpi, być jednocześnie radosny? Rozmowa potoczyła się bardzo łatwo, widać było niezwykłą inteligencję w jej wypowiedziach, dobroć, delikatność, wyczucie drugiego człowieka. Rozmawiając z nią przez blisko godzinę, zostałem zupełnie podbity tym, czego nie rozumiałem, a co było świętością." (5) Marylski później wspominał, że nie spotkał w życiu podobnej kobiety; od razu postanowił związać się z nią stałą współpracą. Z pełną świadomością zgłosił się do pomocy w pracach Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Wstąpił do tercjarzy św. Franciszka z Asyżu, otrzymując imię Piotra. Dnia 14 lipca 1922 r. po walnym zebraniu został mianowany przez Matkę skarbnikiem Zarządu Towarzystwa i objął kierownictwo organizacyjne. Czuwał nad działalnością warszawskiego Patronatu dla dorosłych niewidomych, pomagał w zdobywaniu środków na utrzymanie internatów, kierował budową pierwszych obiektów w Laskach. W przyszłości Marylskiemu przypadło zakładanie Patronatów w Wilnie, Poznaniu, Chorzowie i Krakowie. Zrezygnował ze studiów, natomiast coraz bardziej nurtowała go myśl o kapłaństwie. W 1931 r., idąc za radą ks. Korniłowicza, wyjechał do Fryburga Szwajcarskiego na studia teologii i spędził tam jeden rok akademicki. Powróciwszy późną wiosną do Polski na pogrzeb swego ojca już nie zdecydował się na dalsze studia. Klimat Szwajcarii wyraźnie mu nie odpowiadał, nękały go ciągłe migreny, pozostałość prawdopodobnie po przejściach w Piotrogrodzie. W Laskach ponownie pochłonęła go praca. Lata trzydzieste znaczą okres największego rozkwitu Dzieła. Wykańczano najważniejsze budowle, zakładano patronaty w czterech miastach, a duszą działalności patronatowej był Marylski. Matka przypisywała mu szczególny charyzmat w tej dziedzinie. W tamtych latach Laski otrzymały Żułów, wzięły w dzierżawę Pieścidła. Należało obsadzić je właściwymi ludźmi i co jakiś czas doglądać. A Zakład liczył już wówczas 500 mieszkańców, co nastręczało wiele problemów. Marylski umiał "dać rozkaz i siłę z rozkazem" według znanego powiedzenia Domeyki. (6) W 1938 r. został prezesem zarządu Towarzystwa i odtąd z przerwą w latach 1950-1961 pełnił tę funkcję aż do śmierci. Na początku września 1939 r., idąc za wskazaniami władz wojskowych, Marylski opuścił Laski i udał się na wschód. Gdy w październiku powrócił, zastał Zakład w 75% zburzony i spalony. Ciężko było oglądać unicestwienie tego, czego z takim trudem w ciągu siedemnastu lat wytężonej pracy dokonał. Nietknięte pozostały jednak aleje - jego dzieło, stanowiące ozdobę całego osiedla. W okresie okupacji Marylski nie brał osobiście udziału w akcjach dywersyjnych; w sprawach AK kontaktował się z miejscowym dowódcą Sokołowskim i z wyższym stopniem, kolegą szkolnym Antonim Sanojcą ps. "Kortum", a w naczelnym dowództwie z zastępcą Bora-Komorowskiego Tomaszem Pełczyńskim, też dawnym kolegą szkolnym. Gdy otrzymał polecenie zorganizowania w Laskach szpitala powstańczego, kierował przygotowaniami. Często musiał się ukrywać, a nawet dwa razy opuścić Laski. Oficjalnie Zakładem kierowała siostra zakonna Wacława Iwaszkiewicz, znająca dobrze język okupanta. Marylski brał czynny udział w pracy tajnej organizacji zrzeszonej w AK o kryptonimie "Zachód", należał do jej zarządu i stał na czele oddziałów o kryptonimie "Kaplica". Bliższe szczegóły omówione zostały w części V, w rozdziale pt. "Akcja Zachód". Pierwszych kilka miesięcy 1945 r. spędził Marylski wraz z grupą niewidomych z Lasek w Bukowinie Tatrzańskiej, chroniąc się przed NKWD. Zakład zaczynał dźwigać się ze zniszczeń. Odbudową, jak zawsze, kierował Marylski, wspomagany przez Zofię Morawską, skarbnika Towarzystwa. Przejęła ona na długie lata administrację Zakładu i trudne rozmowy z komunistycznymi władzami. Towarzystwo utraciło po wojnie wszystkie patronaty i gospodarstwa rolne. Zjednoczenie organizacji dorosłych niewidomych w jeden Związek Pracowników Niewidomych RP ułatwiło władzom komunistycznym, rozciągnięcie kurateli nad tą organizacją. Choroba, a potem śmierć w 1946 r. o. Korniłowicza oraz wycofanie się w 1950 r. Matki Czackiej z czynnego życia sprawiły, że odtąd główne decyzje podejmował Antoni Marylski. Mając pełne zaufanie Matki, opiniował również wiele spraw dotyczących sióstr i ich pracy. U młodszych osób wywoływało to nieraz zdziwienie i krytyki. Marylskiemu trudno było nagiąć się do nowej rzeczywistości, odpychała go pewność siebie i zakłamanie przedstawicieli nowej władzy, toteż kontakty z urzędami przejęli inni. Należało jednak zorganizować ośrodek rolny i kolonijny w Sobieszewie oraz dzierżawę Pieścideł itd. Po dłuższej przerwie w odbudowie Zakładu, gdy wciąż przybywało uczniów i personelu, Marylski zajął się ponownie budowami. Starał się znaleźć tanich, bezinteresownych projektodawców, kierowników robót, sponsorów oraz przedsiębiorców umiejących uzyskać przydziały na materiały budowlane. Dla pracowników fizycznych był prawdziwym opiekunem i "ojcem". W ciągu kilkunastu lat wybudowano 5 dużych i 4 mniejsze budynki. Gdy powstała w Laskach szkoła i internat dla młodzieży niewidomej z lekkim niedorozwojem umysłowym, Prezes niemal co dzień odwiedzał internat, a wizyty jego przyczyniały się do utrzymania w nim dobrej atmosfery. Po próbie życia wspólnotowego, która zawiodła, nie podejmowano dalszych starań o utworzenie męskiej gałęzi Zgromadzenia. Zmiana stosunków powojennych sprawiła, że Marylski po 1956 r. zaczął działać w nowych dla Lasek dziedzinach. Zawiązany właśnie katolicki klub "Znak" miał kilku reprezentantów w Sejmie, lecz ks. Prymas odnosił się do tego z początku nieufnie. Marylski stał się pośrednikiem między stronami i urządzał spotkania dyskusyjne, mające na celu uzgodnienie poglądów i spójne działanie. W 1957 r. odbył paromiesięczną podróż do Francji, gdzie poznał kilka głównych postaci powojennego Kościoła, jak np. o. Jacquesa Loewa, pierwszego księdza robotnika i założyciela we Fryburgu "Szkoły Wiary" (Ecole de Foi). Również niewidomego o. Perrin OP. Dzięki tej podróży przybyli do Polski Mali Bracia Karola de Foucauld, a Madeleine de Brel, założycielka Małych Sióstr, opracowała w Laskach Konstytucje Zgromadzenia. Później przyjeżdżał do Zakładu również Jean Vanier. Marylskiemu zaczęło nie dopisywać zdrowie, cierpiał na serce od chwili otrzymania w czasie wojny zastrzyku, pochodzącego prawdopodobnie z produkcji sabotażowej niemieckiego ruchu oporu. Więcej czasu poświęcał lekturze. Odżyło w nim dawne pragnienie osiągnięcia kapłaństwa. W porozumieniu z prymasem Wyszyńskim, zaczął prywatnie, z pomocą znakomitej tomistki s. Teresy Landy, studia filozofii i teologii. Zadziwiająco rosła jego biblioteka. Stopniowo zdawał u profesorów seminarium warszawskiego poszczególne przedmioty wchodzące w skład normalnego programu seminaryjnego. Księża profesorowie podziwiali poziom jego przygotowania i twierdzili (m.in. ks. bp. Miziołek, ówczesny rektor seminarium), iż w diecezji nie widzą kapłanów posiadających podobny stopień wykształcenia. Za życia Matki, a nawet po jej śmierci sprawy nie posunęły się jednak naprzód. Dopiero w 10 lat po jej śmierci "Prymas Tysiąclecia", znający jej pragnienia, wywarł na starego przyjaciela Marylskiego nacisk, by zdecydował się na przyjęcie święceń kapłańskich. Niższych święceń wraz z diakonatem udzielił mu osobiście w swej kaplicy, kapłańskich zaś 28 lutego 1971 r. w laskowskiej kaplicy zakładowej, przepełnionej siostrami i współpracownikami. Marzenia Matki spełniły się. Marylski miał wtedy 76 lat. Niektórzy z braci tercjarzy mieli mu za złe przyjmowanie w Zakładzie ambasadorów Stanów Zjednoczonych oraz Francji, gdyż zwracało to bardzo uwagę służb bezpieczeństwa. Marylski nie zdradzał się z tym, że francuski ambasador przyjeżdżał nie w celach towarzyskich, lecz na rozmowy w swych osobistych sprawach. Zbierał też u siebie obiecującą młodzież i prowadził z nią dyskusje na tematy społeczne i religijne. Urządzał spotkania z najstarszymi uczniami, omawiając problemy ich przyszłego życia. Wszystkie te działania pochłaniały wiele czasu. Zmarł 21 kwietnia 1973 r. na zawał serca. Pogrzeb miał bardzo uroczysty. Mszę św. odprawił i kondukt na cmentarz poprowadził ks. prymas Wyszyński. Prócz niewidomych, sióstr i pracowników Zakładu wzięli udział liczni przedstawiciele inteligencji warszawskiej, oceniając szczególną rolę Zmarłego jako doradcy i mediatora. 2. Korespondencja Matki Czackiej z Antonim Marylskim (1922-1939) Zbiór listów Matki adresowanych do duchowego syna stanowi jedno z najcenniejszych źródeł do poznania, jak wielką osobowością była Matka Czacka. Ukazuje cechy jej duchowości, a także ją samą jako człowieka z całym bogactwem związanych z tym uczuć. Odsłania ogrom jej trosk o Dzieło i Krzyż, który niosła samotnie. Zwierzała się jedynie o. Korniłowiczowi z ciężaru niepokojących, a czasem przygnębiających problemów. Antoni Marylski, poza rodzonym bratem Stanisławem, był dla Matki najbliższą osobą, powiernikiem i przyjacielem, mimo różnicy wieku - 18 lat. Pod względem charakteru różnili się znacznie. Matka była osobą duchowo mocną, zdecydowaną, trzymającą siebie w karbach. Marylski, młody, wszechstronnie uzdolniony, o dużym uroku osobistym, bardzo wrażliwym i niezbyt odpornym systemie nerwowym, ulegający depresjom, potrzebował wsparcia życzliwych ludzi, źle wytrzymywał samotność. Łatwo się przemęczał i wtedy popadał w długie okresy psychicznego załamania, wymagające leczenia i całkowitego wypoczynku. Matka Elżbieta miała w stosunku do niego uczucia kochającej matki. Duchowe porozumienie sprawiało, że w gruncie rzeczy Marylski stał się najbliższą Matce osobą i wspierała go duchowo bezustannie. Migreny i załamania psychiczne Marylskiego prowadziły go do zwątpienia w sens jego dalszej pracy w Laskach, budziły żale i obawy w stosunku do Boga. Matka odkrywała przed nim źródło tych stanów, wyjaśniając, że są to typowe zsyłane przez Boga oczyszczenia i zachęcała do cierpliwości. Marylski stawał na nogi, a więź między nimi zacieśniała się. W korespondencji, którą przytaczam, można znaleźć potwierdzenie tego, co już zostało o Matce powiedziane, oraz odkryć wiele nowych, niezwykłych Jej przymiotów. List z 30 czerwca 1924 r., gdy Antoni Marylski wyjechał z ks. Korniłowiczem do Francji: "Kochany bracie Piotrze i najdroższy Antku [...]. Strasznie mi ciężko bez Ciebie i tak bardzo czuję, jak mi jesteś pomocny i jak bez Ciebie trudno mi sobie dać radę, bo właściwie cały ciężar Ty dźwigasz i ja dopiero teraz czuję, ile Ty masz trudności [...]. W sobotę jeździł p. Kondracki do Lasek, taki był dobry, że się wszystkim zajął, nie miałam ani grosza na wypłaty wieczorem". Opisawszy potem, jak udało się zaciągnąć pożyczkę, dodaje: "Jeszcze mularzom nie jest wypłacona cała suma, bo p. Kondracki nie mając od Ciebie dokładnych informacji, nie wie, jaka była zgodzona." Oto krótki przykład napotykanych trudności; łatwo sobie wyobrazić, jak Matkę zaniepokoiła wiadomość, że "Antek" zamierza pozostać w klasztorze za granicą. I przyzywa go na pomoc: "W Laskach mularze skończyli, ale jest jeszcze dużo roboty i tutaj tak ogromnie czuję brak Ciebie. Pan Kondracki bez pieniędzy boi się cokolwiek robić, jednym słowem ma zupełnie inne metody. Mularzom zapłaciłam 322 zł. Cudownie pieniądze na to dostałam. Spłacam powoli długi... Koń daleko lepiej, prawie zdrowy. Dom jeszcze nie oszklony. [...] Żyto doskonałe i wyborowe z Pęcic przywieźli i chleb z niego doskonały. Ogromna różnica między żytem kupionym w Pęcicach a od chłopów. Kartofli Sotomski jeszcze nie przywiózł, przez Władysława znów przypominałam. Wiklina jeszcze nie przyszła, pisaliśmy jeszcze raz z zapytaniem, dlaczego nie przesyłają i pieniądze posłane." (7) Matka w kilka miesięcy po powrocie "Antka" do Polski, 25 kwietnia 1925 r., pisała z wielką troską: "Bardzo jestem zmartwiona, że jesteś chory. Proszę Cię na wszystko, żebyś nie dał się zamęczyć w Laskach. Zamknij na klucz drzwi pierwsze od wejścia i nikogo nie wpuszczaj, jak jesteś zmęczony... Posyłam Ci proszki na serce, ale jak będziesz się tak bardzo męczył, to i one niewiele pomogą..." Tematy przeplatają się. W liście z 22 maja tegoż roku czytamy: "Jak przyjedziesz, trzeba będzie obmyślić, co zrobić ze zlewem w kuchni. Trzeba by koniecznie przeprowadzić jakiś kanał, który by wszystkie te nieczystości odprowadzał dalej... [...]. Czy mógłbyś dostać od kogoś książkę jen. Zamoyskiej, O wychowaniu..." Pod koniec czerwca 1926, po zamachu stanu Piłsudskiego, ktoś powiedział Matce, że jest obawa nowych rozruchów. W uroczystość św. Piotra i Pawła pisała: "Modlę się dziś cały dzień za Ciebie, polecając Cię opiece Twego wielkiego Patrona. Miałam od rana jakieś przeczucie i niepokój o Ciebie. Dowiaduję się, że jesteś chory. Przeczucie mnie nie omyliło. Obawiam się przy tym, że masz zmartwienia. Modlę się o wielką wiarę i ufność dla Ciebie...". 14 listopada 1926 r. Matka śle znowu list: "Jestem niespokojna o Ciebie, a wiem, jak strasznie zmęczony jesteś i rozumiem, jaką odpowiedzialność mam za Ciebie..." W połowie lipca 1927 r. Marylski wyjechał znów do Francji i nie dał znaku życia. 17 lipca 1927 r. Matka aż dwa razy w ciągu dnia pisała na adres klasztoru St. Maxime. Gdy wreszcie nadeszła pierwsza depesza 28 lipca, odpisała: "Zmartwiłam się tym, że źle śpisz, że masz migreny i że jesteś bardzo zmęczony." Potem jednak zaczyna relacje o: laskowskich sprawach, spłacie długów, otrzymanych dotacjach, urodzaju warzyw "osiągających w tym roku rzadko spotykane rozmiary"... Co dwa dni mniej więcej wysyłała następne listy, często zawierające pytania, jak w danej sytuacji finansowej lub personalnej postąpić. Gdy stan zdrowia Marylskiego się nie poprawiał, Matka proponowała mu pozostanie dłużej na południu lub powrót, ale z zastrzeżeniem dłuższego odpoczynku lub pracy w ograniczonym wymiarze. Jednocześnie opisywała problemy Lasek i kłopoty w Warszawie. Marylski wrócił, ale wciąż źle się czuł. W październiku i listopadzie 1927 r. w listach Matki czuje się rosnący niepokój i 1 grudnia Matka pisze otwarcie: "Chciałabym żebyś to wiedział, chociaż jesteś najdroższym synem i moim prawdziwym i jedynym przyjacielem całego życia mego, jednak, ponieważ kocham Cię w Bogu, chcę Ciebie tylko dla Niego. I dlatego gdziekolwiek by Ciebie Bóg chciał mieć czy w klasztorze, czy seminarium, tam i ja pragnę Cię widzieć. Jeżeli Bóg zażąda ode mnie tej ofiary, gotową na nią jestem. Tak jak Ci mówiłam w poprzedniej mojej kartce, patrzę na Ciebie w świetle wieczności i pragnę dla Ciebie tej świętości, którą Bóg dla Ciebie chce. Życie Twoje tu jest niewątpliwie cięższe, niż byłoby w klasztorze i dlatego czasem chciałabym Cię widzieć mniej obarczonym obowiązkami. Życie twoje tutaj jest pokorniejsze i dlatego pragnęłabym czasem widzieć Cię gdzie indziej. Rozumiem jednak, że pobudka w tym nie jest dobra i że prędzej świadczy o jakiejś słabości we mnie. Wiem zresztą, że wszędzie Bóg daje odczuć człowiekowi ciężar życia, bo [człowiek] by inaczej nie mógł się uświęcić. I tam miałbyś chwile zniechęcenia i wątpliwości, co do drogi, jaką masz iść. [...] Pragnieniem moim najgorętszym byłoby widzieć Cię księdzem w Laskach. [...] Droga, którą obecnie idziesz, jest ciężka. Wymaga wielkiego zaparcia się siebie, bo jest pokorna. Mało kto i Ty sam nawet nie widzisz, by mogła być powołaniem. [...], jednak masz mądrzejszych ode mnie ludzi, którzy decydują o Twoim powołaniu. Rozumiem, że jestem za głupia na to." Ponieważ stan "syna" się nie poprawił, zapadła decyzja wysłania go na kurację do Nałęczowa. Matka w listach przywoływała go do życia i pisała kronikę wydarzeń, prosiła o decyzje. Jest ich co niemiara, np. w liście 7 maja 1928 r. pisała: "1. Załączam kartkę z wykonanymi robotami mularskimi. 2. P. Malczewski będzie płacił 3 zł 50. 3. Po knurka posłano. Jest chory, jak wyzdrowieje to go przyślą. 4. Były siostry wczoraj na Pociesze. Mówią, że dwa razy można z drzewem obrócić dziennie. Drzewo bardzo piękne. [...] 5. U Ciszewskich dębiny nie ma. Będą szukać gdzie indziej. Klepkarze położyli 170 m podłogi, jeszcze mają 230 m. Dostali a conto w sobotę 100 zł. Płacą za swoje życie 3 zł 50 gr. Rusztowanie Szwed [budowniczy Szwedowski - M. Ż.] stawia. On mówi, że dwa dni i pół pracował, s. Wincenta mówi, że dwa dni. Paśnik wydzierżawiony w tej samej cenie, co w przeszłym roku. Saletra p. Daszewskiego kupiona. Termin sześciomiesięczny..." I tak trwała korespondencja przy niezmiennie złym samopoczuciu Marylskiego. Matka pisywała niekiedy po dwa listy dziennie, troszczyła się o jego zdrowie, nadal wzbudza w "synu" zainteresowanie życiem przedstawiając wiele spraw do rozstrzygnięcia. W końcu miesiąca, niespokojna, sama pragnie pojechać odwiedzić go w Nałęczowie, ale 28 maja udaje się nawiązać łączność telefoniczną, która Matkę trochę uspokaja. Matka w liście z 23 grudnia 1928 r., dowiedziawszy się, że "syn" będzie obchodził wigilię w Warszawie, a nie z nią w Laskach, pisała: "Coraz bardziej Cię kocham w Bogu i coraz większej pragnę dla Ciebie świętości. Tyś moim pierworodnym Synem, za Tobą coraz więcej mi Dzieci przybywa, Tyś zawsze jednak najdroższym i wszystkim innym Ty musisz przodować i przewodniczyć [...]. Postawił Cię Bóg na czele Dzieła, jesteś jego "kamieniem węgielnym" i chociaż upadasz czasem pod ciężarem obowiązków, Bóg Ci na pewno da potrzebne siły i łaski do dokonania tego [...], czego Bóg od Ciebie żąda. [...] Rodzina nasza laskowska się zwiększa, bardzo pragnę, żebyś wszystkich jej członków kochał tak, [jak] Ty umiesz kochać. I przychodzą mi na myśl słowa Pana Jezusa do Twego wielkiego Patrona: "Piotrze, umacniaj braci Twoich" - za Tobą oni wszyscy tu przyszli. Nie tylko bracia, ale co lepszego wśród sióstr...". Te same myśli towarzyszyć będą całej korespondencji Matki z Marylskim, czy to będzie potem Fryburg czy Capri, Turew czy Warszawa. W nich zawarta jest jej koncepcja i wielkie nadzieje związane z osobą "syna". W czasie zimy 1928 i wiosną 1929 r. znajdujemy w korespondencji przeszło dwadzieścia listów związanych z chorobą i w końcu ze śmiercią matki "Antka". 9 marca 1929 r. Matka pisała: "Bóg zapłać za Twoją dobrą karteczkę z Pęcic. Była mi niezmiernie miła, tym bardziej że zdaje mi się, że trochę wypocząłeś. Samotność po tak ciężkich chwilach, jakie przeszedłeś w ostatnich czasach, jest najlepszym ukojeniem, bo umożliwia obcowanie z Bogiem. Modlitwa jest najlepszym lekarstwem na wszystkie bóle. Pomimo bolesnych wspomnień, dobrze znany dom rodzinny jest drogi i miły, szczególniej jak nowi ludzie w nim jeszcze nie mieszkają i nie przeszkadzają. Modliłam się za Ciebie, jak umiałam. Wczorajszy dzień cały był dla Ciebie. Jutro będzie Msza św. na Twoją intencję. Myślę, że jeżeli dobrze Ci w Pęcicach i możesz tam odpocząć, to trzeba z tego korzystać [...] na dłużej lub na krócej powracać. Cieszę się, że jeździsz konno. Nie dziwię się wcale, że wolisz konną jazdę od chodzenia piechotą. Wiesz dobrze, jak ja także przepadałam za konną jazdą, więc Ciebie dobrze rozumiem. Czy tylko nie jest bardzo zimno i ślisko? A także obawiam się, czy konie po zimie nie zanadto wypoczęte. Tu wszyscy wzdychają za Tobą. Ty jesteś podporą, radą i łącznikiem dla wszystkich i między wszystkimi, ale trzeba jednak żebyś najprzód wypoczął. Nie wiem, jakie masz buty, czy nie przemakają? Bo teraz zaczną się szalone roztopy." Z upływem lat w listach Matki pojawia się, prócz niepokoju o zdrowie "Antka", myśl o spełnieniu jego życiowego powołania. Pragnienie kapłaństwa powracało u niego z roku na rok, to nasilając się, to słabnąc. W jesieni 1931 r. zapadła wreszcie decyzja o jego wyjeździe na studia teologiczne do Fryburga szwajcarskiego, gdzie kilkanaście lat wcześniej studiował ks. Korniłowicz. Listy do Fryburga z lat 1931-1932 odsłaniają w bezpośredni sposób niezwykłe cechy charakteru, umysłowości i duchowości Matki. Już w pierwszym liście ukazuje się nowy obraz duchowy Matki, która liczy się z kapłańskim powołaniem "syna" i jest gotowa ze swej strony wszystko ofiarować i wszystkiego się wyrzec, "jeśli Bóg tak zechce": "Tak jak Ty, w obecności Pana Jezusa czuję, że jesteśmy blisko siebie, niemniej smutno i pusto strasznie bez Ciebie. Laski te same, a nie te same, życie niby płynie tak samo, a zupełnie inaczej. Boli tak samo." (8) "Dziś tydzień, jak z Lasek wyjechałeś. Tak stara jestem, a pierwsze w życiu tak bolesne rozstanie. Przez te wszystkie lata byłeś mi prawdziwym synem, podporą, oczami, radą najlepszą. Przez całe życie lubiłam samotność z Bogiem, bo Ty także Boga jedynie szukasz. Najbliżej Ciebie jestem w Komunii św. Pan Jezus nas łączy. Pomimo bólu nie żałuję ofiary złożonej Bogu. Wiem i wierzę, że jest przyjęta..." (9) Tymczasem w Szwajcarii wszystkie stosowane środki lecznicze nie pomagały. W liście z 16 kwietnia 1932 Matka pisała: "Prosiłam [Pana Jezusa], by przyłożył do Twojej głowy rękę Swoją Przenajświętszą i odjął Ci ból i uzdrowił Cię. I wierzę całą duszą, że mocen jest to zrobić. Ale wiem także to, co Ci już pisałam, że nie wiem, czy cuda są dla nas. Te cuda jawne, zewnętrzne. Te cuda, które same przez się wiarę ludziom dają. Pan Bóg, zdaje mi się, wymaga więcej od nas, bo i więcej nam już łask dał. Wymaga od nas wiary i ufności do końca i wytrwałości i cierpliwości do końca w cierpieniach..." (10) Listy Matki dały okazję do prawdziwego poznania jej bezgranicznej miłości Boga, umiejętności łączenia się w cierpieniu z drugą osobą w taki sposób, że zatracała siebie w imię Boga, a jednocześnie wspierała chorego modlitwą, przyzywając go nieustannie do życia, do pracy. Posiadała też niezwykłą umiejętność prowadzenia rozmów z osobami o najróżniejszych poglądach, temperamentach. Pisała do Marylskiego: "Potem przyjechały p. Boguszewska (11) i p. Grocholska. Miałyśmy z nimi kilkugodzinną konferencję w sprawie jej przemówienia w radio. Rozmowa była bardzo dziwna (w dobrym znaczeniu). Tak sprawa stanęła, że jej musiałam powiedzieć mój pogląd na sprawę ślepoty. Powiedziałam jej, że zupełnie nie rozumiem, jak człowiek niewidomy może być szczęśliwy bez wiary. Powiedziałam jej jeszcze, że z doświadczenia mego obcowania z niewidomymi wiem, że mój pogląd jest słuszny, bo zawsze są rozgoryczeni ci, którzy swego życia nie opierają na wierze. Ślepotę porównała p. Boguszewska ze śmiercią, że jest także tak samo niezrozumiała dla niej. Powiedziałam jej, że dla nas przeciwnie, śmierć jest narodzeniem do prawdziwego życia, bo człowiek dochodzi do swego Celu, jakim jest Bóg. Jęknęła "Boże". Rozstałyśmy się bardzo serdecznie. Pomódl się, żeby Pan Jezus dał jej łaski przejrzenia. Pomódl się, żeby Pan Bóg użył tych moich słów na dobro tych dusz, którym ciężko bez Niego i które są naprawdę bardzo dobre. [...] (12) Potem przyjechała p. Grzegorzewska. (13) Bardzo była miła i serdeczna. Mówiła ze mną o Bogu. A raczej o tym, że bardzo by chciała wierzyć, że szuka Prawdy, kocha Prawdę, ale dla niej Bóg nie istnieje. Nie ma możliwości zwrócenia się do Boga. Ciągle powtarzała, że nic nie czuje i nie może uczucia odłączyć od woli i rozumu. Potem zeszła rozmowa na p. H. i na tych ludzi, którzy nas obmawiają. Powiedziałam jej wtedy, że to, co mi zarzucała, że obawiam się jej i Instytutu Pedagogii Specjalnej, było oparte na liście, który pisała do p. H., w którym mówiła, że jest przeciwna nauce religii w ogóle dla dzieci, a szczególnie dla niewidomych. Na to mi powiedziała, że nigdy takiego listu nie pisała, bo nigdy tak nie myślała i nigdy takich teorii nie głosiła. Więc jej powiedziałam, żeby zapytała wprost p. H. o to. Przerwali nam potem bardzo dobrą rozmowę, która się już później nie nawiązała. Zapytała mnie także, co to jest, że ona ma przekonanie o nas, że my jesteśmy szczerzy i kochamy Prawdę, a jak to się dzieje, że w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej mówią o nas, że my jesteśmy nieszczerzy. Na to ja powiedziałam, że o nas najrozmaitsze rzeczy mówią i na to nie ma rady." (14) Patrzenie przez pryzmat dobroci i miłości było cechą Matki, która pisze: "Ojciec mi czyta Lenina. Ogromnie mnie to zajmuje. Tę całą epokę tak dobrze pamiętam, a ta książka tyle mi rzeczy wyjaśniła. Jaka szkoda, że Lenin nie był narzędziem Bożym, a był narzędziem szatańskim. Uderzyło mnie to, że w pałacu Krzesińskiej ulokowała się władza bolszewicka. Sama postać Lenina bardzo ciekawa. Zrozumiał, że jeżeli się coś buduje, to musi być jedna głowa, która buduje i wszystkim kieruje." (15) "Zanik sensu moralnego jest objawem naturalnym tam, gdzie ludzie nie uznają Dekalogu. Bardzo słusznie ktoś powiedział: cechą charakterystyczną takiego stanu rzeczy jest zanik "honoru" u mężczyzny, a u kobiety zanik "wstydu". Mnie się to wydało bardzo prawdziwe. I to jest to, co się obecnie dzieje." (16) W liście z 5 maja 1932 Matka mobilizowała "Antka" do życia: "Piszesz, że obawiasz się Lasek. Myślę, że tak Cię tu wszyscy kochają i tak czysto kochają, tak jesteś wszystkim potrzebny, że mam nadzieję, iż biedy miną i że będziesz mógł się uspokoić. Myślę, że gdybyś mógł przyjechać, żeby się porozumieć i zorientować w położeniu, to może nawet ta zmiana dobrze wpłynie na Twój stan zdrowia. Zresztą jak będziesz chciał wrócić z powrotem do Fryburga, nie będziemy Cię zatrzymywać". I Matka snuje dalej myśl o tym, że w Laskach można by zorganizować Marylskiemu spokojniejszy tryb życia; "Przyjedź i spróbuj, mam nadzieję, że Ci to ulgę sprawi [...] może, jak już będziesz na miejscu, to się przekonasz, że w Laskach jest Twój dom, i że tyle serc kochających Cię prawdziwie tu masz." "Ciągle ufam, że Pan Bóg da sposób i wyjście ze stanu cierpienia i choroby [...], mam przekonanie, że to wszystko doprowadzi Cię do prawdziwej świętości, do świętości na wielką miarę, do której Cię Bóg powołuje". Marylski powrócił do Polski w 1932 r. na pogrzeb ojca i został. Rok 1935. I znowu przepracowanie, i okres złego samopoczucia. Po dwumiesięcznym urlopie w Jaworzu Marylski przebywał w Turwi. (17) Wciąż cierpiał. Matka przesyła mu słowa umocnienia i pociechy, zwracając uwagę na rolę pracy. "Rozumiem jak jest ciężko być w Twoich warunkach, z cierpieniem wielkim i nie mieć tego najlepszego po modlitwie narkotyku, jakim jest praca. Bardzo słusznie jeden doktor nazwał pracę w cierpieniu "narkotykiem". Przyznam się, że sama z trudnością bym umiała w Twoich warunkach żyć bez pracy. Sama doświadczyłam tego kiedyś, kiedy cierpiąc bardzo robiłam rachunki całymi godzinami." Matka ponownie wróciła do wypróbowanego sposobu podtrzymywania "syna" przez ukazanie mu, czym są Laski bez niego: "Teraz jeżeli chodzi o to, że trzeba, żeby w Laskach jedni drugich zastępowali i że nie ma ludzi niezastąpionych. Wczoraj dopiero przyjechałam i przez dwa dni nie mam się niczym zajmować, a jednak rzuca się w moje ślepe oczy, że jest tu zupełne bezhołowie. Trudno, musi być głowa, która wszystko w sobie łączy i koordynuje. Widzę, że cała robota się rwie, nic nie idzie. Wiem, że tą głową jesteś Ty. Rozumiem, że powinieneś mieć kogoś, kto by był Twoim wykonawcą i przygotował się do zastępowania Ciebie. Obecnie wszystkie działy są bez głowy, brak Eli, Zosi dr (doktor) Miluni itd. Bałagan koronny. [...] głów nie ma i wszystko się rozlatuje, wszyscy niezadowoleni [...]. Anteczku najdroższy, przez modlitwę Twoją kieruj tu wszystkim. Proś Ducha św. by tu rządził, bo wszystko bez głowy. Modlitwą i cudem tu chyba wszystko jeszcze stoi, ale trzeba się modlić." A gdy "Antek" temu nie dowierza, czytamy: "Dziwi Cię, że Ciebie brak w Laskach? Chciałabym, żebyś jakimś cudem zobaczył Laski bez siebie, to byś się przekonał. Nie wyobrażasz sobie co za bałagan w Laskach." (18) Niewesołe były listy Matki z 1937 r., gdy po wizycie u Ojca św. Piusa XI wróciła do Lasek, pozostawiając wyczerpanego Marylskiego we Włoszech. Nadeszła wtedy wiadomość z Porycka, że brat Matki - Stanisław jest w beznadziejnym stanie zdrowia. "Dużo miałam w życiu cierpień osobistych i te mi się wydają niczym w porównaniu z przecierpianiem i przeżywaniem cierpień tych, których się kocha. Jak cierpienie we mnie godziło, ofiarowałam je Bogu i przechodziłam, i starałam się przechodzić co do niego do porządku dziennego. Tu jest zupełnie co innego. Modlę się zupełnie inaczej. Błagam o zmiłowanie i proszę, by tych cierpień było jak najmniej, a naturalnie by się obróciły na dobro duszy tych, którzy cierpią, ale błaganie o zmiłowanie tu bierze górę." (19) Siedemnaście lat trwająca korespondencja Matki Czackiej z duchowym synem, ukazuje też jej bezinteresowność. Matka nie oczekuje od "Antka" wzajemności ani wdzięczności. Niepokoi się, gdy on milczy, lecz nie robi mu z tego powodu przykrych uwag. Jeśli o coś się upomina, to zawsze z wielką delikatnością. Uznaje jego prawo do samotności, rad nie narzuca, lecz powołuje się najchętniej na własne doświadczenia. Gdy jego postępowanie bywa dziwne, czasem nie w pełni odpowiedzialne, najostrzejszą odpowiedzią są słowa: "Nic w tym wszystkim nie rozumiem." Metody przyzywania do pracy, do świętości, wskazywanie na pochodzenie od Boga zsyłanych cierpień, jak również na rolę "kamienia węgielnego" w Dziele trafiały widać do psychiki Antoniego Marylskiego, skoro wracał do Lasek i podejmował od nowa ciężkie obowiązki. 3. Praca z dorosłymi niewidomymi. Patronaty Jedną z najważniejszych agend Towarzystwa, a w pierwotnej koncepcji Matki wiodącą, był Patronat. Nazwa wywodziła się z francuskiego "patronage" - oznaczającego coś jak ojcowska opieka. Organizacyjnie odpowiadał, jak wspomniałem, założeniom Maurice`a de la Sizeranne'a, w chwili gdy tworzył swoją Association Valentin Hauy. Matka sama w latach trzydziestych tak ujęła jego zadania: "Patronat, na czele którego stoi pani Zofia Morawska, (20) daje różnorodną opiekę niewidomym i ich rodzinom. Opieka polega, zależnie od potrzeb indywidualnych: na pomocy pieniężnej, w produktach żywnościowych, w odzieży i innych przedmiotach pierwszej potrzeby; na załatwianiu spraw w urzędach, na udzielaniu porad prawnych i medycznych; na dostarczaniu surowców, narzędzi, warsztatów pracy i innych ułatwień niewidomym; na pośrednictwie pracy w wynajdywaniu nowych placówek, pośredniczeniu w zbycie wyrobów niewidomych; na reedukacji ogólnej i fachowej; na poradach profilaktycznych i tyflologicznych, wreszcie na odwiedzaniu, pielęgnowaniu i podnoszeniu na duchu ociemniałych." (21) Mimo iż przywiązywała tak wielką wagę do tej formy działalności, Matka Czacka nie kierowała nią osobiście, lecz przez odpowiednio dobrane osoby. Wydaje się, że miała zamiłowanie i zdolności raczej do pracy wychowawczej. Nieraz skarżyła się, że ma trudny kontakt z dorosłymi niewidomymi, tym bardziej że wówczas w Warszawie trafiało się wśród nich wielu ludzi wykolejonych lub dziwaków. Mawiała, że nie umie z nimi współpracować, że "do tej roboty" ma niedźwiedzie łapy. Idealnie nadawał się do niej i to od pierwszej chwili Antoni Marylski. Łatwo zdobywał zaufanie podopiecznych. Oni go lubili, jego zaś interesowało poznawanie nowych, niecodziennych ludzi. (22) W Patronacie bezinteresownie pracowało wielu członków Kółka i "Juventus Christiana", które miało specjalną sekcję pod nazwą "Pombli" (pomoc bliźniemu). Kierownictwo Patronatu organizowało dla współpracowników zebrania formacyjne, na których jednym z głównych tematów był problem cierpienia, jego przyjęcia, wartości, promieniowania itd. Najczęściej przemawiał Antoni Marylski. Niezależnie od tego odbywały się podobne zebrania z patronowanymi, lecz o nieco innym charakterze. Dla podopiecznych urządzano też świetlice, uroczyście obchodzono główne święta kościelne, organizowano zabawy taneczne, wycieczki całodzienne do Lasek. Podczas nieobecności Marylskiego Matka w korespondencji dzieliła się z nim uwagami dotyczącymi Patronatu. Ubolewała nad swoją nieumiejętnością pracy w tym dziale, lecz w razie potrzeby nie cofała się przed wygłaszaniem konferencji. Bolał ją ogólny zły stosunek niewidomych do widzących i starała się temu przeciwdziałać. (23) Pisała do Marylskiego: "Czy myślisz, że byłoby dobrze, żebym im [na zebraniu w Patronacie - przyp. M. Ż.] powiedziała o stosunku niewidomych do widzących. Zły i bolszewicki stosunek do widzących w ogóle i zły stosunek do bliskich?" (24) Osiągnięcia warszawskiego Patronatu znajdowały oddźwięk w kraju i z czasem za przykładem stolicy zaczęły powstawać podobne placówki w miastach wojewódzkich. Pierwszy oddział powstał w 1933 r. w Wilnie, mającym już kontakt ze środowiskiem Lasek poprzez własny oddział Kółka. Jedna z członkiń, asystentka pedagogiki przy wileńskim uniwersytecie Wiesława z Walickich Woyczyńska, po stracie męża wiele czasu poświęciła na prace społeczne. Dzięki bliskim stosunkom z trzynastu Sodalicjami Mariańskimi udało się jej zorganizować opiekę nad kilkunastu niewidomymi kobietami. W 1936 r. zespół z Wilna ukonstytuował się jako oddział Patronatu Towarzystwa. Darcie pierza, przędzenie lnu i wyrób sznurów zapewniały im stały, niewielki zarobek. Niewidome kobiety leczono w szpitalu na koszt Patronatu, a jednej częściowo przywrócono wzrok. W Wilnie istniała też szkółka dla niewidomych dzieci. Z czasem W. Woyczyńska wstąpiła do Zgromadzenia FSK i po wojnie, z nominacji Matki Czackiej, została pierwszą przełożoną generalną. Dwie inne osoby przeszły do pracy w Zgromadzeniu i jedna do szkoły w Laskach. (25) Następną placówką był Poznań, gdzie już wcześniej, w czasach zaborów, teren był nieco przetarty. W 1933 r. dwie kuzynki Zofii Morawskiej: Józefa z Morawskich Kicińska oraz Maria Mańkowska założyły nieoficjalnie ośrodek dla niewidomych. W 1936 r. nastąpiło jego przekształcenie w Oddział Patronatu Towarzystwa. Wyróżniał się spośród wszystkich posiadaniem własnego, położonego w śródmieściu, sklepu z wyrobami niewidomych. Sprzedawano tam galanterię koszykarską i meble trzcinowe wykonywane przez absolwentów Zakładu w Laskach. Przy sklepie istniał warsztat koszykarski. Na comiesięcznych zebraniach zaznajamiano członków szesnastoosobowego zespołu patronujących z zasadami ich pracy; 9 osób należało do członków wspomagających. Patronat poznański obejmował opieką pięćdziesięciu niewidomych. Poszczególnym osobom wyznaczano opiekunów, którzy świadczyli różne usługi, m.in. pomoc w załatwianiu sprawunków lub spraw w urzędach, głośne czytanie. Oddział od 1936 r. starał się rozszerzać liczbę warsztatów chałupniczych na prowincji. Udzielano pomocy w postaci odzieży, pościeli, na święta Bożego Narodzenia dawano prezenty, aparaty radiowe. Powstało małe biuro przepisywania książek w brajlu. Na Śląsku jeszcze za czasów niemieckich nieźle rozwijała się praca z niewidomymi. Dzięki szkole we Wrocławiu wielu z nich posiadało średnie wykształcenie, co odegrało ważną rolę w pracy organizacyjnej. W 1923 r. utworzono Stowarzyszenie Niewidomych Śląskich, których przedstawiciel zarządzał z ramienia województwa warsztatami w Chorzowie. Stowarzyszenie postawiło tam dom, w którym mieścił się magazyn na dostarczany chałupnikom surowiec. Mimo tych osiągnięć Stowarzyszenie odczuwało brak kompetentnego kierownictwa. W 1935 r. w związku ze zorganizowaniem zbiórki na Laski Stowarzyszenie postanowiło się rozwiązać i poddać władzy Towarzystwa. Gdy w 1936 r. przedstawiciele Stowarzyszenia przybyli do Lasek, Matka potraktowała sprawę bardzo poważnie. Wydelegowała do nowej placówki kilkoro spośród najlepszych pracowników świeckich i zakonnych, w tym niewidomych. W Towarzystwie powstał nowy zarząd. Wykończono dom w Chorzowie przy ul. Hajduckiej 22, utworzono internaty dla chłopców i dziewcząt; dla dorosłych zorganizowano kurs dokształcający oraz naukę brajla, założono bibliotekę brajlowską, pracownię robót ręcznych dla dziewcząt. W warsztatach wprowadzono codzienne zajęcia, usprawniono zakup surowca i zbyt wyrobów i przez to znacznie podniesiono wydajność. Pracownicy zostali ubezpieczeni w Ubezpieczalni Społecznej. Opieką otoczono 150 osób. W niedziele odbywały się zebrania, na których omawiano metody pracy. Niezależnie od szkoleniowo-warsztatowego centrum w Chorzowie utworzono tam właściwy oddział Patronatu z 23 osobami patronującymi. Założono biuro porad, świetlicę z ćwiczeniami chóru i koncertami, ustanowiono lektoraty i pomoc materialną dla najbardziej potrzebujących. (26) W 1939 r. ukończono opracowanie planów i kosztorysów nowego ośrodka w Chorzowie, obejmującego szkoły, internaty, warsztaty oraz dwie rolne posiadłości przeznaczone na kolonie letnie. Plany te z powodu wybuchu wojny pozostały tylko na papierze. Oddziały Patronatów powstawały dzięki zaangażowaniu się osób ofiarnych, umiejących pociągnąć za sobą innych. Tak było w Krakowie, gdzie w 1936 r. placówkę podporządkowaną Towarzystwu utworzyła Zofia Kurkowska, żona prokuratora z Warszawy. Niegdyś jej mąż czynnie działał w warszawskim Patronacie, potem został przeniesiony do Krakowa. Tam powstał zespół złożony z 25 osób i objął opieką 40 niewidomych z ich rodzinami. Niektóre krakowskie firmy oraz prywatne osoby deklarowały pomoc w gotówce lub materiałach. Praca w Patronacie kształtowała się według klasycznych wzorów. W miarę jak w Zakładzie w Laskach coraz większa liczba niewidomych znajdowała zatrudnienie, niektóre formy pracy patronatowej i tutaj stały się konieczne. Najbardziej odczuwano potrzebę przewodników na spacery i wyjazdy do Warszawy oraz lektorów do głośnego czytania. Chodziło o lekturę: kształcącą, zawodową, rozrywkową lub czytanie gazet. Nauczycielom dodawano widzące osoby do pomocy w prowadzeniu wycieczek lub jako wzmacniający dozór na niektórych lekcjach. Sprawy te jednak załatwiano w ramach koleżeńskich przysług. Akcja patronatowa rozwinęła się najbardziej w latach 1933-1939. Zespoły patronujących doskonaliły się i specjalizowały. Całością kierowali Antoni Marylski i Zofia Morawska. Gdy w 1937 r. Antoni Marylski został prezesem Zarządu Towarzystwa, regularnie raz w miesiącu objeżdżał wszystkie oddziały Patronatu. Trwało to przeciętnie dwa tygodnie, gdyż wszędzie wysłuchiwał skarg i żalów; prowadził też indywidualne rozmowy, a na zebraniach instruował grupy patronujących. Wygłaszał dla patronujących oraz oddzielnie dla patronowanych, pogadanki i referaty. Dla jednych i drugich prowadził nieraz rekolekcje. Matka uważała, że posiada do tej pracy wyjątkowy talent. W 1939 r. zarząd prywatnego "Zakładu Ciemnych" we Lwowie oraz jego kurator zwrócili się do Zarządu Towarzystwa z prośbą o utworzenie z ich instytucji Patronatu. Sytuacja finansowa Lasek była stale ciężka, toteż zabrakło pieniędzy na kupno biletów z Warszawy do Lwowa. Józef i Irena Tyszkiewiczowie postarali się w końcu o pokrycie kosztów przejazdu. We Lwowie uzgodniono warunki dalszego współdziałania, lecz do przejęcia Zakładu nie doszło z powodu wybuchu wojny. Społeczne przemiany, jakie dokonały się w Polsce po zakończeniu I wojny światowej i kampanii 1920 r., znalazły oddźwięk także w środowisku niewidomych. W nieruchomości Towarzystwa na Polnej prócz zakładu dla dziewcząt funkcjonowały warsztaty dla dorosłych niewidomych mężczyzn i kobiet. Zatrudnionych tam było wiele osób. Niewidomi, rekrutujący się przeważnie z dawnych żebraków, dzięki działalności Towarzystwa wyuczyli się zawodu, czytania i pisania, otrzymywali na miejscu posiłki, korzystali z różnych form poradnictwa, podnosili swój poziom umysłowy. Nie zawsze w parze z wiedzą utrzymywał się ich poziom etyczny. Gdy otwarcie wystąpili z zamiarem utworzenia samodzielnego związku "Zjednoczenie", Matka się temu nie sprzeciwiła. Rozmowy ze związkowcami i ich starania o prawne zatwierdzenie przeciągnęły się do 1924 r., kiedy to ostatecznie doszło do ich usamodzielnienia. (27) Matka odstąpiła nowemu związkowi całe wyposażenie warsztatów. Wystąpienie to musiało być dla niej ciężkim ciosem, gdyż wszystko, co dotychczasowi podopieczni w życiu osiągnęli, było dorobkiem Dzieła. Mimo to z ust Matki nie usłyszano nigdy słów skargi ani goryczy. (28) Wszystko przyjęła bez sprzeciwu i do członków nowego związku nie żywiła urazy. Ilekroć w chorobie lub biedzie zwracali się o pomoc do Towarzystwa, otrzymywali ją. Niczego im nie wypominała, nigdy nie zostali odepchnięci. Nieraz jednak okazywali się nielojalni, organizując kwestę mówili, że zbierają na Laski, pieniądze zaś zabierali dla siebie. Mimo iż Matka o wszystkim wiedziała, nigdy nie wpływało to na zmianę jej postępowania. Ze spokojem rekonstruowała warsztaty, do których uczęszczało prawie tyle samo niewidomych co poprzednio. 4. Trudności finansowe Towarzystwa i kwesty Matki Trudności materialne w omawianym okresie zasługują na osobną monografię, gdyż obejmują tyle dramatycznych, a zarazem barwnych wątków. Sytuację finansową prowadzonych w Warszawie zakładów skomplikowała darowizna gruntu w Laskach, pociągająca za sobą dodatkową falę wydatków. Z zakupionych sześciu stodół do rozbiórki zaczęto budować domy, koszta rosły. W listopadzie 1921 r. z braku funduszów Towarzystwo musiało przerwać prace. Wystarczyło zaledwie na wypłatę należności dozorcy i na zakup dla niego kożucha. (29) W kraju panowała hiperinflacja oraz zmiana waluty, a stabilizacja nastąpiła dopiero w dwa lata później. Dzięki staraniom w trzech ministerstwach uzyskano dotację 3 mln marek. Magistrat miasta Warszawy udzielił niewielkiej pomocy. Całość przeznaczono na budowę nowego Zakładu. Subwencje wkrótce się urwały i odtąd wydatki pokrywano z pożyczek bankowych, niekiedy nawet prywatnych. Wizyty w ministerstwach nie należały do przyjemności. Nie uświadomionych o "sprawie niewidomych" urzędników trzeba było zaznajamiać z sytuacją prawną i potrzebami życiowymi inwalidów wzroku. Antoni Marylski, mimo iż w Laskach podejmował najbardziej odpowiedzialne czynności, często zatrzymywał się niepewny przed wejściem do wysokich urzędów. Ktoś ze znajomych zastał go kiedyś siedzącego na schodach przed drzwiami jednego z biur. Spłata pożyczek, a także procentów od nich, były istną zmorą dla Zarządu. Odczuwali to najbardziej Matka i Marylski. Aby zdobyć pieniądze na utrzymanie tak dużej instytucji oraz na rozbudowę, chwytano się najróżniejszych sposobów. Uciekano się do wszelkiego rodzaju zbiórek, przede wszystkim jednak liczono na prowadzenie Opatrzności w tych działaniach. Dobrze znać opinię Matki o zbiórkach. Wypowiedziała tyle pięknych, mądrych zdań: "Kwesta, czyli wypraszanie jałmużny, jest w oczach świata poniżeniem nie do zniesienia. Żebranina stawia niewątpliwie człowieka żebrzącego prawie na najniższym szczeblu społeczeństwa, a co za tym idzie, naraża go na przykrości i impertynencje najrozmaitszego rodzaju. Niewątpliwie to wszystko jest dla natury wstrętne. Dlatego dobrze kwestować może tylko ta siostra, u której Łaska zwyciężyła naturę. Tylko ta, która z całą świadomością da się strącić w przepaść upokorzenia, odpowie w zupełności swemu powołaniu zakonnemu. Wyjdzie ona z niej przemieniona, uświęcona, radosna i spokojna." (30) Dzięki kweście "niejedna dusza znajdzie Boga lub po wielu latach do Niego wróci." (31) "Nie pokazywać niezadowolenia, jeżeli nam czegoś odmówią [...] cenić bardzo małe ofiary, dziękować za nie tak, jak za wielkie, pamiętając o Panu Jezusie i o groszu wdowim [...] Nie objawiać nigdy zdziwienia, tym bardziej oburzenia, jeżeli nam nie wierzą." (32) Matka mówiła, że siostry kwestujące zapewniają byt Dziełu "krwawym wysiłkiem, wysysającym życie ludzkie i dlatego potrzebują modlitewnego wsparcia". Życzyła sobie, by w dniach zbiórki odprawiano Mszę św. za kwestujących. "Bóg chce od nas wiary, ufności, męstwa, trudów i upokorzeń - tych, które zdaje się nam na drodze stawiać, a jednocześnie pokazuje, że mocen jest sam, bez nas, wszystko dać. Nieraz uważałam, że jak ostatni grosz daliśmy ubogiemu jako akt ufności, natychmiast przychodziła skądeś ofiara." (33) "Im bardziej po ludzku położenie bez wyjścia, tym ciężar Dzieła złożony jest bardziej na Boga i dziwnym paradoksem jednocześnie ciężar mniej ciąży tym, którzy go dźwigają." (34) "Niejednokrotnie zdawało się, że wszystko się wali, czasem kamień na kamieniu nie zostawał, a trzeba było tylko przetrwać..." (35), a przecież "Starania najmniej udane w oczach ludzi, są najbardziej udane w oczach Boga." (36) Towarzyszącej siostrze mawiała, że nie wielkość zebranych datków jest najważniejsza. Trzeba kwestować, lecz wynik zostawić Bogu. Niezależnie od tego nieustanna potrzeba pomocy zmuszała do doskonalenia stosowanych metod. Zasięg zbiórek się rozszerzał. Z inicjatywy Matki zwracano się nie tylko do ministerstw i wysokich urzędów, lecz także do żon dygnitarzy. Matka nie wahała się prosić o wsparcie dla Dzieła żony ówczesnego premiera Ignacego Paderewskiego lub żony kolejnych premierów i znanych ministrów. Pisała podania do instytucji międzynarodowych. Temu zawdzięczamy starannie opracowany memoriał o Dziele skierowany do Fundacji Rockefellera w Ameryce, który jednak pozostał bez echa. (37) Pomogło natomiast Koło Polek w Stanach Zjednoczonych oraz misja kwakierska; wspierała też Zakład organizacja American Braille Press. Życzliwi ludzie podsuwali Matce Elżbiecie różne pomysły, jak: urządzanie koncertów, loterii, przedstawień teatralnych. Matka jednak miała swoje zasady, od których nie odstępowała. Nie zgodziła się na przykład, aby niewidomy skrzypek Włodzimierz Bielajew, nauczyciel muzyki i śpiewu w Laskach, grał na zabawie tanecznej urządzonej w celu pomocy Zakładowi. Natomiast ucieszyła się, gdy ten sam niewidomy został zaproszony na występ do Filharmonii Narodowej i prosiła znajomych o ułatwienie sprzedaży biletów na tę imprezę. Na ogół była przeciwna balom dobroczynnym, a gdy zaproponowano urządzenie przedstawienia "na Laski" w znanym lokalu rozrywkowym "Morskie Oko", zaprotestowała, mówiąc że to nie licuje z godnością niewidomych. (38) Matka wiele zabiegów poświęciła też pertraktacjom z władzami. Pisała: "Pojechałam dziś do Warszawy dlatego, że dali znać z Komisariatu Rządu, że kwiatek (39) ma być 3 bm. [czerwca] 1928 r. Tymczasem dziś nastąpiła zmiana: z Ministerstwa wyszło rozporządzenie, żeby ten dzień dać na Czerwony Krzyż. W piątek pojadę znowu, by ostatecznie się dowiedzieć, jaki dzień nam dadzą. Byłam dziś u p. Żórawskiej, by ją prosić o zorganizowanie kwiatka, a także u p. Sokołowskiej. Obie te panie były nadzwyczaj uprzejme. Musiałam jeść jakieś smakołyki i może dzięki temu nie czuję wcale zmęczenia." (40) "Witold Świątkowski był wezwany do Komisariatu Rządu [...]. P. Świerczewski Witolda wezwał, żeby mu powiedzieć, że nie ma pozwolenia na kwestę sióstr, bo będą kwestować na bezrobotnych i na kolonie letnie. Powiedziałam mu wtedy, że w takim razie niech Komisariat Rządu da, co potrzeba, na utrzymanie Zakładu. Bardzo mocno na niego wpadłam. Wtedy obiecał, że da przychylną opinię..." - relacjonowała niezmordowana w walce o dobro niewidomych Matka. (41) W niektórych bankach natrafiano formalistyczne przeszkody przy zaciąganiu pożyczek. Żądano np. posiadania pokrycia w papierach wartościowych albo sprawdzano hipoteki żyrantów. Matka zgadzała się na wszystko, co było konieczne i umiała okazywać wdzięczność za najmniejszą ofiarę; uczyła też tego siostry. Gdy sklepik z pieczywem w Warszawie odmawiał wydania towaru na kredyt, a siostry były głodne, Matka zasiadała przy stoliku na ulicy pod kościołem św. Krzyża i sama kwestowała. (42) Działo się to w najbardziej eleganckiej dzielnicy Warszawy, niedaleko od pałacu Krasińskich, w którym spędziła młodość, jako bogata niezależna osoba. Znając wrażliwość jej natury, łatwo można sobie wyobrazić, jak wiele w niej było miłości, która "nie unosi się pychą, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma". Trudna, niemal beznadziejna sytuacja wytworzyła się w latach europejskiego kryzysu, zwłaszcza wiosną 1932 r. Zdawało się, że likwidacja Zakładu jest nieuchronna, gdyż ciążyły płatności, na które nie znajdowano pokrycia. Ratunek nadszedł z nieoczekiwanej strony. Antoni Marylski przybywszy ze Szwajcarii do kraju wpadł na pomysł sprzedania darowanej w 1930 r. kamienicy, o czym Zarząd wcześniej nie pomyślał. Uzyskana tą drogą suma 65 tys. zł wystarczyła na spłacenie długów. (43) Zdarzały się niekiedy bezpośrednie interwencje Opatrzności. Taka sytuacja zaistniała, gdy kiedyś Matka razem z Antonim Marylskim przyszła piechotą do Warszawy, ponieważ groził im protest weksla. W kościele św. Zbawiciela modlili się gorąco o ratunek. Przy wyjściu jakiś nieznajomy mężczyzna wręczył Matce dokładnie potrzebną sumę, której wysokości prócz tych dwojga nikt nie znał. (44) Podobną historię opowiedziała s. Teresa Landy. "Na Polnej [...] było bardzo głodno - wielki bochen chleba przynoszony od państwa Tyszkiewiczów z Litewskiej był nie tylko uzupełnieniem niewielkich racji żywnościowych, ale był przysmakiem upragnionym. Właściwie nie było żadnych stałych dochodów. Kupowało się w sklepiku, a raczej brało się na kredyt i spłacało się, gdy napłynęła jakaś ofiara. I wtedy właśnie zdarzały się fakty, które można by zaliczyć do kategorii cudów, gdyby nie były tak drobne. Miały jednak jakąś pieczątkę cudowności. Byłam raz świadkiem takiego zdarzenia, jeszcze jako świecka, ale już związana bardzo ściśle z Dziełem Matki. Pewnego razu, gdy rozmawiałam z Matką w jej pokoiku na Polnej, weszła bardzo strapiona, zafrasowana s. Julianna, która zajmowała się gospodarstwem na Polnej, czyli dźwigała ciężar utrzymania i nakarmienia tych kilkudziesięciu osób, które wraz ze sporą gromadką chłopców z lokalu przy ul. Emilii Plater stanowili pensjonariuszy zakładu Towarzystwa w Warszawie. Siostra Julianna oznajmiła, że właścicielka sklepu, u której brało się na kredyt pieczywo, cukier i inne produkty spożywcze, odmówiła dalszego kredytu, póki nie spłaci się dotychczasowego długu. Dług wynosił kilkadziesiąt złotych z groszami. Nie była to suma zawrotna, ale nie było pieniędzy na spłacenie tego długu, groziło więc domowi głodowanie, póki nie zdobędzie się tej sumy. Matka wysłuchała ze spokojem relacji i powiedziała prawdopodobnie te słowa, które nie raz powtarzała: "Bóg ma więcej niż nam potrzeba. Módlmy się, a z pewnością nas nie opuści". Ledwo s. Julianna wyszła z pokoju strapiona i nie pocieszona słowami Matki, wbiega inna siostra z wiadomością, że kardynał Kakowski, przejeżdżając koło naszego domu, zatrzymał limuzynę i pyta czy zastał Matkę, którą chciałby odwiedzić. Oczywiście Matka chętnie się zgodziła [...], ale Kardynał wszedł, zanim odpowiedź otrzymał, oświadczając, że przejeżdżał tędy na spacer, zapragnął Matkę zobaczyć, gdyż nie widział jej dawno i dowiedzieć się o jej zdrowie i co u niej słychać. Porozmawiał chwilkę. Wreszcie sięgnął do kieszeni i wyciągnął garść pieniędzy papierowych, srebrnych oraz monety [...] i powiedział: "Zostało mi trochę pieniędzy z tych, które miałem przy sobie. Pomyślałem, że może się Matce przydadzą". Gdy przeliczono tę sumę po wyjeździe Kardynała, okazało się, że była to akurat dokładnie suma potrzebna na uiszczenie długu w sklepiku. Podobne incydenty ponawiały się w różnych wymiarach przez całe istnienie Dzieła. Jeśli przytaczam ten właśnie, a nie inny wypadek, to dlatego, że suma otrzymana w ten sposób i natychmiastowo odpowiadała ściśle potrzebie." (45) Raz jednak przyszło Matce znieść od kardynała Kakowskiego, mimo iż uważał ją za świętą, ciężkie upokorzenie. Jedna z kwestujących postulantek dopuściła się w znanej warszawskiej firmie nieuczciwości. Firma zgłosiła sprawę na policję, a ta przekazała ją Kurii Metropolitalnej. Wzburzony Kardynał wezwał Matkę i zwymyślał ją, że przyjmuje do Zgromadzenia nieodpowiedzialne osoby. Matka wysłuchała wszystkiego w milczeniu, uklękła i przeprosiła, a winną usunęła ze Zgromadzenia. Wiele mówiąca jest też relacja A. Marylskiego: "Ilekroć, a zdarzało się to prawie codziennie, brakowało elementarnych produktów, jak chleb, kasza, kartofle czy cukier, Matka szła do kaplicy i tam w skupieniu, na kolanach, bez żadnego oparcia, trwała często przez parę godzin na modlitwie, której skutki wszystkim tym, którzy się z nią stykali, były oczywiste. Pan Bóg pomagał, ale zawsze zawieszając ten byt materialny na tej cieniutkiej niteczce wiary w Opatrzność, którą trzeba było ciągle modlitwami jakby wspierać, jakby ciągle pamiętać. I to ubóstwo materialne było źródłem bogactwa duchowego, bo ciągle przypominało naszą zależność ludzką od Boga. To była jakby najlepsza szkoła, szkoła pogłębienia wiary w zwyczajnym, szarym, codziennym życiu, które mając swoje potrzeby, niczym nie zagwarantowane, musiało z kolei rzeczy szukać oparcia w Bogu. Siostry ówczesne, jeszcze młode dziewczyny, opowiadały mi później, jak ciężko było przeżyć im zwykły głód, chłód i właściwie ciągłą niepewność, w której ratowała modlitwa i wiara w Opatrzność. A nie można było nie wierzyć w tę Opatrzność, bo pomoc przychodziła wtenczas, kiedy wszystkie jakby ludzkie sposoby zawiodły, kiedy siostry z kwesty przynosiły tak mało, że nie starczało na zakup najelementarniejszych produktów żywnościowych, i wtedy w najbardziej nieprzewidzianym momencie ktoś się zjawiał i ratował sytuację, przynosząc czy to dary w naturze, czy też dary pieniężne. Ale Matka będąc wielką realistką uważała, że ufając Bogu trzeba po ludzku wszystkich wysiłków i niczego nie zaniedbać w tym, co było po ludzku dostępne." (46) Matka Elżbieta boleśnie przeżywała niemożność terminowej spłaty długów. Gdy nie było czym spłacić, zaciągała pożyczki w innym miejscu, nawet u osób prywatnych. Bolało ją szczególnie, gdy chodziło o wypłatę należności ludziom ubogim. Pracowników Lasek uprzedzano, że wynagrodzenie może być niekiedy wypłacane z opóźnieniem. Niektóre firmy, w których się zaopatrywano, ostro dopominały się o większą punktualność w regulowaniu należności i Antoni Marylski znosił z tego powodu często przykrości. Ogólnie jednak biorąc życzliwość i ofiarność społeczeństwa były duże. Jeśli w niektórych bankach robiono trudności przy zaciąganiu pożyczek, to nieraz ich personel przychodził sam z pomocą ubogiej instytucji, opodatkowując się dobrowolnie i spłacając procenty. A niekiedy sam bank w końcu przyznawał subwencję. (47) Wśród kłopotów, jakie wynikały z miesięcznych spłat pożyczek, ratunek stanowiła kwesta po domach. Matka nie uchylała się od brania w niej udziału. Wiedziała, że jej imię otwiera niejedną ciasną kieszeń, pamiętała wiele razy posłyszane zdanie: "Co? Matka Czacka u mnie?" Mimo to owa kwesta stanowiła prawdziwe przeżycie. Matka zwracała się przede wszystkim do ludzi bogatych, lecz często tam właśnie była najgorzej przyjmowana. W liście do A. Marylskiego Matka opisała przebieg niektórych kwest: "Dziś byłam w Warszawie po kweście. Najprzód u p. l'E. [Francuzi o szlacheckim nazwisku, Escaille, zapewne z korpusu dyplomatycznego - M. Ż.] Było wszystko podług zasad. Służący nie chciał nas wpuścić, trzymał bardzo długo na schodach, mówił, że pani nie ma w domu... W końcu poprosił. Państwo oboje bardzo higieniczni. Nie wiem, czy byli uprzedzeni przez p. Józefową Potocką, bo wszystko tak się odbyło, jakby nic nie wiedzieli. W końcu p. de l'E. przyniosła 50 zł i wkrótce potem wyniosłyśmy się z Milunią [Emilia Górecka, w zakonie s. Adela, - M. Ż.], która mi towarzyszyła. Stamtąd pojechałyśmy do p. Natansonowej, która bardzo uprzejmie i serdecznie mnie przyjęła. Dała 100 zł i prosiłam ją, żeby mogła jeszcze 10 członków zwerbować i nimi się już zajmować. [...] Była u Isi (48) p. Helena Potocka, która ma Amerykankę do Lasek przywieźć. Isia jest przeziębiona i leży. To ją skłoniło, żeby Amerykankę nieznajomą do siebie zaprosić. Pokazała jej nasze sprawozdanie [dla Rockefellera - M. Ż.] i spis naszych zobowiązań na styczeń i to ją skłoniło, żeby dać tę sumę [10 tys. zł] "na początek", żeby Isię uspokoić. Urządza kliniki oczne teraz w Uniwersytecie Warszawskim. Za kilka tygodni jedzie do Ameryki [...]. Chce podobno uzyskać większą pomoc dla niewidomych w Polsce. Mówiła Isi, że jej się Latarnia nie podobała. Uważa, że stan moralny jest niedobry... Podobno jest bardzo prosta i miła, przy tym bardzo ładna i młoda. Mówi, że musi także coś zrobić dla Ameryki, ale przede wszystkim chce Polskę uszczęśliwić. Isia mówi, że dała jej te 10000 zł, jakby jej kwiatek dała. Napisz, o co ją trzeba prosić." (49) Niezastąpionym dla nas źródłem informacji są opisy zbierania datków pieniężnych przez Matkę, które pozostawiła s. Teresa Landy: "Pamiętam kilka kwest z Matką, z których każda ukazuje inną stronę charakteru i duszy Matki, zależnie od okoliczności i rodzaju kwesty. Najczęściej kwestowało się u ludzi nie znanych, a mających opinię zamożnych. Pewnego razu wybrałyśmy się na kwestę na Saską Kępę, która wtedy była dzielnicą nowo rozbudowaną, zamieszkaną przez ludzi bogatych. Od naszych przyjaciół otrzymałyśmy nazwiska osób nieznajomych, ale mających opinię majętnych. Nikt nie był nam osobiście znany. Zaczęłyśmy kwestę od p. Minkiewiczowej, która zamieszkiwała ładną własną willę. Przyszłyśmy nie rankiem, ale koło południa. Pani Minkiewiczowa zeszła w eleganckim rannym stroju, a będąc jeszcze na górnym piętrze klasnęła w ręce i zawołała: "Matka Czacka u mnie"! Była bardzo uprzejma i wstrząśnięta tą wizytą, choć Matki nie znała osobiście. Od razu domyśliła się, o co chodzi. Dała sporą sumkę: kilkadziesiąt złotych, ale co ważniejsze, dała adresy innych bogatych ludzi, sąsiadów z tej samej dzielnicy i telefonowała na wszystkie strony do znajomych, by nam ułatwić wstęp. Wszędzie przyjęto nas życzliwie, ale była to drobna cząstka tego, co miałyśmy uzbierać. Tę kwestę jednak zaliczam do dobrych, bo bez przykrych incydentów. Kiedy indziej wybrałyśmy się na Mokotów, według adresu wskazanego przez panie Jadwigi [założycielki wzorowego gimnazjum w Warszawie - M. Ż.], do ojca jednej z ich uczennic, bardzo zamożnego. Przyjęto nas ze zdziwieniem i nic nie uzyskałyśmy. Na domiar złego dzielnica rozbudowywała się i właśnie szłyśmy przez doły, przez kamienie, piach i glinę, zanim doszłyśmy do mniej więcej uporządkowanych terenów. Matka przez cały czas troszczyła się tylko o mnie i powtarzała: "Nie martw się, Bóg chce tylko naszego trudu, a da nam w inny sposób to, co potrzebne". Wreszcie dotarłyśmy do profesora Handelsmana, którego adres dał nam jego uczeń, student historii, obecny ks. Stanisław Piotrowicz. Choć profesor nie znał osobiście Matki, zawołał: "Matka Czacka u mnie"! Widząc zmęczenie Matki podsunął fotel, dał składkę na owe czasy znaczną, ale, co najważniejsze, odesłał nas do domu swoim samochodem. Myślę, że ten, nie tylko pełen dobroci, ale i delikatności uczynek względem Matki i pełną wdzięczności modlitwę Matki Bóg policzył mu, by nawrócił się, zanim zginął w Radomiu z rąk oprawców niemieckich. (50) Jedną z najcięższych była kwesta w Konstancinie pod Warszawą, w upalny dzień lipcowy. W domu nie było ani grosza. Znajomi i przyjaciele rozjechali się na wakacje. Antek [Marylski - M. Ż.], który był zaradny i miał dużo znajomości, wyjechał z Ojcem na Rivierę, zaproszony przez znajomych Ojca. Z bólem serca trzeba było się zgodzić na wyprawę Matki do Konstancina. Zdecydowaliśmy Konstancin, bo był łatwy dojazd, bo była to miejscowość zamieszkana w porze letniej przez bogate sfery plutokracji warszawskiej, bo wreszcie mieliśmy tam przyjaciół, u których można było odpocząć i którzy mogli wskazać najlepsze źródła kwesty. Gdy pod straszliwym żarem słonecznym trafiliśmy wreszcie do państwa Szumlakowskich, Irena [Irena Szumlakowska z domu Hebdzyńska, niegdyś członek Zarządu Towarzystwa - M. Ż.] przeraziła się widokiem Matki, wyglądającej jak osoba, która lada moment może dostać udaru. Zmuszono nas, byśmy odpoczęły, napiły się zimnego mleka i dopiero po tym odpoczynku puszczono nas w drogę. Wspaniała posesja Wedlów była okratowana i zamknięta na klucz. Na nasz dzwonek wyskoczyły olbrzymie złe psy [...], które swoim ujadaniem sprowadziły służbę. Służba odprawiła nas z kwitkiem, niegrzecznie, nie chcąc nawet zameldować właścicielom, którzy z pewnością przyjęliby Matkę, jeśli nie z należną czcią, to z uszanowaniem. Ogromne psy, skaczące na wysoką kratę, zniechęcały do dalszych prób i perswazji jeszcze lepiej od wytresowanej służby. Nie dając za wygraną przypadkiem trafiłyśmy do moich dalekich znajomych, którzy przyjęli nas uprzejmie i dali dwadzieścia złotych. Wreszcie wstąpiliśmy do ambasady amerykańskiej, gdzie dano nam kilkadziesiąt złotych. W sumie zebrałyśmy około stu złotych, a od tego trzeba było odjąć koszta przejazdu. Robiłam sobie wyrzuty, że nie umiałam uprosić u Matki przerwania tej wędrówki. Matka dobrze wiedziała, czego chce i co powinna czynić. Była bezwzględnie posłuszna tym, którzy mieli prawo niejako z urzędu do jej posłuszeństwa, lub tym, którym dała do tego prawo. Na zakończenie tej niefortunnej wędrówki zaszłyśmy do ambasady angielskiej, gdzie Matkę przyjęto ze czcią i uszanowaniem oraz dopełniono po trosze ubogi zbiór naszej kwesty. [...] Matki wkład w sprawy finansowe Dzieła nie ograniczał się do kwesty. Towarzystwo posiadało również sumy zapisane przez krewnych Matki lub dobrodziejów, które podjęte lub otrzymane w porę, mogły wydobyć z wielkiej biedy lub trudności. Był taki zapis kilku tysięcy złotych na hipotece niewielkiego drugorzędnego hotelu przy ul. Marszałkowskiej koło ul. Widok. Przyciśnięta koniecznością Matka wybrała się do tego hotelu ze mną jako socjuszką. Jego poprzedni właściciel już nie żył, a spadkobierca, człowiek młody, poniżej trzydziestu, wyglądał na niemieckiego bursza i chyba nim był. Gdy zadzwoniłyśmy do mieszkania, wyszedł służący. Powiedziałyśmy nazwisko i prosiłyśmy o widzenie z tym panem. Zostawiono nas w przedpokoju. Po chwili wyszedł w pidżamie i z papierosem w zębach człowiek młody, lat około 30 i w sposób niegrzeczny spytał, czego sobie życzymy. Matka wyłożyła sprawę, pokazała dokumenty, ale on nie chciał o niczym słyszeć i w sposób grubiańsko-żartobliwy po prostu nas spławił, proponując, o ile pamiętam, dziesięć złotych jałmużny. Matka wyszedłszy stamtąd pocieszała mnie mówiąc: "Nie martw się, Tereso, to bardzo zdrowo dla nas. Biedny człowiek, tak źle wychowany". [...] Gdy pewnego razu Matka zgłosiła się z jedną siostrą do Raczyńskich, którzy jako jedni ze spadkobierców wymarłej rodziny Poletyłów w Lubelskiem mieli na hipotece zapisy innych spadkobierców (w tej liczbie i Matkę), by odebrać zaległe procenty, panna służąca wyszła wynosząc bochenek chleba. Matka uprzejmie podziękowała, ale siostra nie mogła znieść takiego potraktowania Matki i rozpłakała się. Kiedyśmy ubolewały nad tymi incydentami, tak przykrymi, Matka czasem odpowiadała, śmiejąc się: "To bardzo dla mnie zdrowe upokorzenie, moje dzieci, nie oburzajcie się ani nie martwcie". Mimo tego argumentu Antek starał się, gdy był w domu, chronić Matkę od tego rodzaju okazji uświęcenia, licząc się przede wszystkim z Matki zdrowiem i wątłymi siłami. Właściwa Matce szerokość poglądów i brak wszelkiego fanatyzmu sprawiały, że nieraz z pomocą dla niej śpieszyli innowiercy. Matka budziła we wszystkich tak głęboki szacunek. [...] Jedną z pomocy, które przyszły bardzo w porę, była pomoc kwakrów, wkrótce po pierwszej wojnie. Matka wspominała ze szczególną wdzięcznością i serdecznością Miss Quayle, której pomocy Zakład zawdzięczał pierwsze w Laskach krowy. Przyjechała ona do Polski zrujnowanej wojną, by jak wielu jej rodaków przyjść z pomocą najbardziej potrzebującym. Ktoś zetknął ją z Matką i od razu nawiązał się serdeczny stosunek. Wyczuła widać w Matce jej miłość do ludzi i przy gorliwości religijnej brak jakiejkolwiek ciasnoty [...]. Matka, której religijność była najlepszej próby, a katolicyzm szeroki i ekumeniczny, jakbyśmy to teraz nazwali, szanowała u kwakierki czynną miłość Boga i bliźniego. Zawiązała się przyjaźń podtrzymywana korespondencją." (51) Antoni Marylski w pracy "Sądzeni będziemy wedle miłości" podaje zdanie Matki z jej pamiętnika: "Mieliśmy przed wojną mniej więcej 200 tys. złotych długów miesięcznie samych weksli, trzeba je było pokryć w ciągu miesiąca nie wiadomo z czego i prowadzić Zakład bez pieniędzy. A 200 tys. zł przed wojną to była duża suma. Co dzień po biurach, po rozmaitych urzędach, tyle rozmaitych przykrości, upokorzeń i trudów, a także zmęczenie ponad wszelki wyraz. Bóg da do zniesienia tyle, ile człowiek znieść może." (52) I dodaje: "Gdy zacząłem współpracować z Matką, to były prawdziwie ciężkie pierwsze lata Zgromadzenia. Siostry nie dojadały, było wówczas zwyczajnie głodno". "Po Warszawie chodziliśmy razem na kwestę, często nieudaną, w wielkim jej zmęczeniu, z wysiłkiem rozmowy z nieznanymi ludźmi, z nieuprzejmą służbą, która broniła swych państwa przed intruzem tego półżebractwa. Czasem wynoszono nam kromkę chleba, czasem zamykano nam drzwi przed nosem. Matka ku memu zdziwieniu i oburzeniu była niezmiennie promienna, niezależnie od sposobu, z jakim ją traktowano. Dopiero potem, gdy powoli przenikałem jej życie wewnętrzne zrozumiałem, że wszystko robiąc dla Boga, obojętny jej był rezultat jej pracy i zabiegów, służąc Bogu była zawsze w głębi szczęśliwa. Czasem, by wyrównać gorycz niezrozumienia ludzi, Bóg dawał inną drogą to, czego nie uzyskała prośbą i osobistym wysiłkiem. Pomoc przychodziła [...] przez niespodziewaną pomoc przyjaciół, a czasem od ludzi nieznanych." (53) Teresa Landy z bliska widziała Matki umęczenie i doznawane w tramwajach upokorzenia, kiedy ludzie bez żenady pytali na temat braku jej wzroku. Parę razy Matka miała wypadki samochodowe, została silnie potłuczona i tylko cudem wychodziła cało. Zachowało się sporo opisów kwest Matki w jej listach do Antoniego Marylskiego: "Na Lesznie [ul. w Warszawie - M. Ż.] znalazłam się nagle na dnie samochodu i uczułam straszny szok. Okazało się, że nastąpiło zderzenie dwóch samochodów. Ci, co to widzieli, a zrobiło się zaraz straszne zbiegowisko, mówili, że Teofil [kierowca z Lasek - M. Ż.] z wielką przytomnością umysłu skręcił samochód w bok w chwili, kiedy tamten samochód skręcił na nas. Nasz samochód prócz osi skrzywionej nie poniósł żadnego szwanku. Natomiast tamten samochód był o wiele gorzej uszkodzony. Na szczęście ludzie wyszli cało. Boli mnie tylko bardzo ramię i cała ręka, bo uderzyłam się o przód samochodu..." (54) "O mały włos brakowało, żebyśmy się dziś nie dostali na tamten świat. Jak Ci pisałam wczoraj, miałam dziś być u Prezydentowej [Mościckiej]. Spotkałam się przy Powązkach z Elą [z Johansenów Iwaszkiewicz, później s. Wacławą] i Witoldem [Świątkowskim]. Ponieważ mało było czasu, wsiedliśmy do taksówki. Ledwo samochód ruszył, na szczęście jeszcze niezbyt szybko jechał, nastąpiło bardzo silne zderzenie z tramwajem. Ela i ja wyleciałyśmy na środek samochodu i obie uderzyłyśmy się, nie wiem o co, w policzek, Witold uderzył się w plecy, ale dzięki niemu nie uderzyłyśmy się mocniej. Wysiedliśmy. Zrobiła się straszna awantura. Musieliśmy zaraz wsiąść do drugiej taksówki, by się nie spóźnić. Potem idąc już do Zamku spadłam z dwóch czy kilku schodków. Drugi gwałtowny wstrząs. Prócz wielkiego zmęczenia i bólu kości i wątroby nic mi się nie stało..." (55) "Byłam u Isi. Uszczęśliwiona dziesięcioma tysiącami złotych. O mały włos nie było katastrofy. Ponieważ Amerykanka przysłała jej kosz kwiatów, a z nimi list, Isia myślała, że koperta [jest] firmowa z kwiaciarni i chciała kopertę podrzeć nie zaglądając do niej. Na szczęście, w chwili kiedy miała to zrobić, [...] przyszło jej na myśl, żeby zajrzeć do koperty, a w niej był [...] czek na tę sumę." (56) Piękne jest opowiadanie Tadeusza Czackiego, bratanka Matki, o jej wizycie w pałacyku na Nowozielnej: "Na początku egzystencji Lasek - ok. roku 1925, w ostrą mroźną zimę moja Ciotka Róża [Matka Elżbieta Czacka] przyszła pieszo z Lasek w towarzystwie jednej z zakonnic do Warszawy w sprawach Lasek i zaszła na ul. Zielną do domu rodzinnego Czackich. Była potwornie zmarznięta - nogi sine w sandałach, ręce bez rękawic pokrwawione od spierzchnięcia. Była pora obiadu i według towarzyszącej zakonnicy obie były bardzo głodne. Matka Elżbieta mimo to jadła mało, deseru nie dotknęła. Gdy rodzina, a specjalnie jej brat Stanisław pytał, co się dzieje, że nie je, Matka Elżbieta skromnie opuściła głowę i mając niedostrzegalne łzy, powiedziała bardzo cichutko, że "gdy moi tam w Laskach nie mają co jeść, że jedzenie jest tylko na dzień dzisiejszy, to Ona nie ma sumienia jeść". Wówczas Jej brat przyniósł Matce pewną sumę gotówki. Matka [...] strasznie się ucieszyła, roześmiała się tym Jej pięknym uśmiechem i powiedziała: "Będziemy wszyscy mieli jutro i obiad, i kolację"." (57) Dla mieszkańców Lasek bieda materialna, którą znoszono z humorem, mniej była dokuczliwa niż niepokój o przetrwanie Zakładu. Według ludzkiej rachuby nie było na to po prostu szans. Niedobór miesięczny w kasie Towarzystwa, wynoszący przeciętnie od 150 do 200 tys. zł, stanowił równowartość około 86 wagonów pszenicy. W okresie kryzysu, gdy zmalała ofiarność społeczeństwa, trzeba było w Zakładzie zaprowadzić najdalej idące oszczędności. Zredukowano część personelu, obniżono wynagrodzenia, ograniczono remonty do niezbędnych. Zygmunt Serafinowicz, od 1928 r. związany z Laskami jako wychowawca i nauczyciel, mawiał po wojnie, że wielki niedostatek, jaki panował w Zakładzie po II wojnie światowej, nie dawał się porównać do niepokoju, jaki trawił jego mieszkańców w latach trzydziestych. Likwidacja zdawała się nieuchronna. Lęki dosięgały nawet kręgu pracowników fizycznych. Jeden z nich, niewidomy Józef Heba opowiadał, jak kiedyś w obliczu dużej płatności - przy pustkach w kasie - trzej laskowscy bracia: Antoni Marylski, Witold Świątkowski i odpowiedzialny za księgowość Leon Czosnowski wyszli odprawiać drogę krzyżową. Każdy robił to na własną rękę, gdzieś w polu. I zostali wysłuchani. Koło południa ktoś przyjezdny wpłacił znaczną sumę i uratował Towarzystwo przed protestem weksla i licytacją. (58) Dzieło Matki Czackiej owocowało, wiarą, nadzieją i miłością. 5. Zmysł organizacyjny Matka Elżbieta odznaczała się nieprzeciętnym zmysłem organizacyjnym niezbędnym do sterowania dużym zespołem ludzi bardzo różnorodnych. Zdolność ta płynęła z ładu panującego w niej samej, wynikała z kierowania się rozumem i sercem, nie zaś emocjami. (59) Bezbłędnie stosowała zasady moralne, przezwyciężając wątpliwości "odnośnie do dobra, które należy czynić i zła, którego należy unikać." Nie lubiła pośpiechu, starała się nie wydawać żadnych decyzji pod naciskiem chwili. Umiała czekać. Była prekursorką w podejmowaniu dojrzałych decyzji, które świadomie realizowała w Dziele. Po wielu latach prof. Ch. Barnharda z Uniwersytetu w Harvardzie, pisał: "Piękna sztuka decydowania polega na nie decydowaniu o sprawach niedojrzałych, nie podejmowaniu decyzji, które nie mogą być skuteczne i nie decydowaniu o tym, o czym kto inny powinien zadecydować." (60) Przywiązywała dużą wagę do organizacji pracy, wyraźnie wyprzedzając panujące w kraju opinie i tendencje. Jej sformułowania współbrzmią z wypowiedziami polskich autorów z tej dziedziny, trzydzieści lat później. (61) Matka Czacka w pismach mówi: "Gdy w Dziele Bożym dobro dusz i dobro całości pogodzić trzeba z dobrem pojedynczych ludzi, jak trudne są decyzje. Czyż może ktoś z zewnątrz, ktoś niepowołany, sądzić o tym, czy tak lub inaczej należało postąpić? Decyzje wszelkie są sprawą sumienia tych, którzy decydują i dlatego mało ważne są sądy ludzi takich, którzy sądzą, nie znając sprawy." (62) Słownik Nowego Testamentu precyzuje sprawę sumienia: "Sumienie nie jest autonomiczne [...] osąd wydawany przez głos sumienia jest zawsze podporządkowany osądowi Bożemu. Wiara może oświecić sumienie, czyniąc je dobrym i nienagannym." (63) Jeśli decyzja polega na wyborze najkorzystniejszej z istniejących możliwości, zawsze powinno ją poprzedzać rzetelne zgromadzenie informacji. Skoro zaś wyboru dokonuje sumienie, ważny jest stan duszy decydenta, czystość jego intencji. Matka rozmawiając z ludźmi, uważnie ich słuchała, nie tracąc kontaktu z Bogiem. Wiele osób wyraźnie to odczuwało. Toteż decyzje jej były mądre i wyważone. Niekiedy śmiałe, czasem nieoczekiwane. Do ich powzięcia czerpała światło Ducha św. Przed zakończeniem sprawy lubiła wejść na chwilę do kaplicy i poradzić się Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Pierwsze wypowiedzi Matki na temat organizacji Dzieła znajdujemy w zawartych w "Dyrektorium" listach z 1928 i 1932 r. Już w latach trzydziestych nawiązała kontakt ze specjalistą od organizacji pracy z nieznanym z imienia Łubieńskim z Krakowa. Zasięgała jego rady, prosiła o pomoc w porządkowaniu Zakładu i Dzieła. Współpraca ta trwała aż do wybuchu II wojny światowej. Dzięki niej ok. 1939 r. opracowano schemat organizacyjny, uwzględniający główne zakresy kompetencji w całym Dziele. (64) Zachowały się powojenne okólniki, określające prawa i obowiązki poszczególnych osób oraz ich zespołów. Znajdujemy tam wzmiankę, że siostry mieszkające w jednym domu mają zleconą opiekę nad odpowiednią grupą pracowników świeckich. (65) Matka widziała wokół siebie wiele niefachowości, przypadkowych rozwiązań, niekiedy "bałaganu". W korespondencji z A. Marylskim spotykamy uwagi na ten temat. Ubolewała, że tak wiele spraw nie jest właściwie załatwianych, podkreślała brak koordynacji. Poszukując środków poprawy, wydała wszystkim siostrom polecenie codziennego zapisu dokonywanych czynności z dokładnością do 5 minut. To zapewne duże obciążenie zmuszało do ciągłej samokontroli i miało za cel ograniczenie czasu zużywanego na rzeczy niepotrzebne. Samoobserwacja pracy własnej przez notowanie czynności osoby zajmującej samodzielne stanowisko jest rodzajem rachunku sumienia z wykorzystania czasu przeznaczonego na pracę. Jest to metoda nowoczesna, eksperymentowana w Polsce dopiero po roku 1960. (66) Stosowanie jej przez Matkę przed II wojną światową było nowatorskie i wynikało z traktowania czasu jako daru Bożego, z wykorzystania którego należy rozliczyć się przed Stwórcą. Matka była otoczona ludźmi, którzy nie mieli na ogół fachowego przygotowania. Wśród laskowskich tercjarzy przeważali improwizatorzy, obdarzeni energią i zdolnością tworzenia, ale mało systematyczni. Na to, by ich praca stała się skuteczna, konieczne było zapewnienie całości ram organizacyjnych. Wytyczne Matki wyraźnie dowodzą, że wspierała się wskazówkami specjalistów od zarządzania i własną intuicją. Matka pisała: "Dzieło nasze składa się z rozmaitych grup ludzi. Wszystkie te grupy, wszyscy ci ludzie tworzą, a raczej powinni tworzyć jedną harmonijną całość. W tym celu każda grupa musi mieć regulamin odpowiedni do rodzaju swojego życia i porządek dnia. Nad każdą z nich musi być jeden człowiek, który pilnuje zachowania regulaminu całej grupy. Ten człowiek znowu musi mieć swój regulamin i porządek dnia zastosowany do warunków jego życia. Regulamin i porządek dnia służą do tego, by obowiązki ułożyć roztropnie, tak, by każdy z nich był wypełniony we właściwy sposób i w odpowiednim czasie. Współpraca więc wasza polega na tym, by wiernie zachować własny regulamin, a także, by w równej mierze uszanować regulamin innych. Szanowanie regulaminu i porządku dnia polega na tym, by zwracać się w odpowiedni sposób i w odpowiednim czasie do osób właściwych ze sprawami wprost do nich należącymi. Członkowie pojedynczych grup powinni się zwracać przede wszystkim do swoich przełożonych, ci zaś powinni trafiać do tej osoby, od której załatwienie sprawy bezpośrednio należy. [...] Właściwy podział pracy umożliwi szybsze i lepsze załatwienie sprawy. (67) W przytoczonym fragmencie "Dyrektorium" Matka jasno sformułowała jedno z podstawowych założeń organizacyjnych. Należało opracować regulaminy: dla organu zarządzającego, poszczególnych działów i ich kierowników, "klientów", czyli osób, na rzecz których instytucja pracuje. Uczniów i wychowanków obowiązywały osobno dla nich ułożone regulaminy. Część tych zagadnień znana była przed II wojną światową, a dziś została ujęta w naukowe opracowania, ale treść ich pozostaje podobna do opracowań Matki. Pod wpływem Założycielki współpracownicy musieli usystematyzować swoje działania. Najzdolniejszy z laskowskich improwizatorów Henryk Ruszczyc, kierownik internatu i warsztatów, opracował kilkanaście regulaminów oraz instrukcji i zaznajamiał z nimi wychowanków. (68) Dzięki jego konsekwencji zaprowadzono stopniowo regulaminy w szkołach i innych działach pracy. Spośród trzech najczęściej stosowanych stylów zarządzania: autokratycznego, demokratycznego i nieingerencji, Matka wybrała drugi. Pierwszy jest najdogodniejszy dla kierownika, który sam wydaje rozkazy, pilnuje dokładnego ich wykonania, określa metody działania, udziela więcej nagan niż pochwał. Nie rozwija przez to jednak inicjatywy u podwładnych i dlatego jest całkowicie niezgodny z zasadami, które Matka stosowała w życiu i formacji członków Dzieła. W stylu demokratycznym dąży się do rozbudzenia inicjatywy u podwładnych i przyjęcia przez nich odpowiedzialności za wyniki pracy. Stawia się zadania i określa ściśle to, czego się od każdego oczekuje. Do współpracownika należy dobór metod. System ten pobudza aktywność, odpowiedzialność i jednocześnie ogranicza konieczność interwencji. Pracownik powinien znać cel działania instytucji i na tej podstawie układać cele własnego działu, uważając je za swoje osobiste. Taki stan rzeczy rodzi ogólną harmonię i wpływa na skuteczność działań jednostek w ramach całości. Istotny element w stylu demokratycznym stanowią posiedzenia zwoływane przez członków organu decydującego z kierownikami działów lub osobami odpowiedzialnymi. Stwarzają one okazję do udzielania im informacji o pracy instytucji, wspólnego opracowywania rozporządzeń. Kierownikom zaś dają sposobność do składania wniosków, zastrzeżeń i krytyk. Matka przywiązywała wielką wagę do obiektywnej i życzliwej krytyki. Uważała ją za element tworzący dobrą atmosferę w Zakładzie, pod warunkiem, że jest skierowana tam, gdzie należy. Krytyka szerzona wśród szeregowych pracowników bez adresata powoduje spustoszenie. Wielu ludzi z lenistwa, nieśmiałości lub tchórzostwa nie śmie ukazać przełożonemu popełnionego błędu i szuka upustu dla swego niezadowolenia, plotkując wśród koleżeństwa. Matka, zwracając się do współpracowników w listach, ostro piętnowała plotkowanie. Naukowe podejście do tych zagadnień znalazło swój wyraz w Polsce w publikacjach z początkiem lat siedemdziesiątych. (69) Matka Czacka pisze: "Gdy ogólny kierunek z góry jest wytknięty, prawa, atrybucje i obowiązki ściśle określone, wszyscy nauczyciele, wychowawcy i opiekunowie powinni tworzyć zharmonizowaną całość, mając na względzie dobro niewidomych. Zatem rozporządzenia kierowników będą ściśle przez podwładnych wykonywane i nikt nie powinien pozwalać sobie na cień krytyki tych rozporządzeń wobec niewidomych. Natomiast wszyscy nauczyciele, wychowawcy i opiekunowie będą mieli prawo szczerze wypowiadać się na posiedzeniach, które mają na celu dobro niewidomych, przez obmyślanie odpowiednich metod pracy, zastanawianie się nad stosowaniem tych metod do trudnych nieraz warunków materialnych Dzieła. Skutkiem tych narad są rozporządzenia, które powinny być chętnie i gorliwie wprowadzane w życie." (70) Świadoma trudności wynikających ze skomplikowanych założeń Dzieła, Matka chciała, by pracownicy pogłębiali swoją wiedzę o jego celach, jak również o celowości stosowania takich lub innych metod: "Wszyscy na pewno chcą tu dobra niewidomych, ale nie wszyscy wiedzą, co jest naprawdę ich dobrem i szczęściem [...]. Niektóre zarządzenia muszą się wydawać na pozór niedorzeczne, a są [...] konieczne wobec danych warunków lub osób. Zapoznanie się z regulaminami różnych działów pracy ułatwi wszystkim zrozumienie położenia rzeczy." (71) Matka zachęcała współpracowników do świadomego współtworzenia Dzieła. Miało im to pozwolić na spojrzenie na trudności w innym świetle: "Jak wiecie, nic na ziemi nie może być bez wady i wszystko, co jest przemijające, jest i musi być stale poprawiane. Tak samo i to Dzieło nasze [...]. Wiele w nim jeszcze zmian i faz rozwoju nastąpi i wszyscy odpowiedzialni jesteśmy za dobry kierunek tego rozwoju. Dlatego wszyscy w świetle Bożym przyglądać się musimy temu rozwojowi [...] Kogo Bóg powołał do pracy w tym Dziele, ten nie może być obojętnym i biernym widzem [...] wspólnie powinniśmy pracować nad wykorzenieniem zła [...]. Najciężej i najsmutniej jest jednak, gdy wśród współpracowników znajdują się tacy, którzy widząc zło nie mają odwagi powiedzieć tego, co uważają za złe, tam gdzie należy." (72) Matka miała też w różnych dziedzinach własne koncepcje. Jedną z najbardziej charakterystycznych było widzenie całości Dzieła składającego się z trzech grup: sióstr, pracowników świeckich i niewidomych, tworzących organizmy rządzące się własnymi prawami. Wszystkie trzy miały ten sam cel: apostolskie oddziaływanie na niewidomych, kształcenie i rewalidację. W ramach tego układu, w poszczególnych komórkach organizacyjnych odpowiedzialnymi mianowano osoby o najwyższych kwalifikacjach zawodowych w danej dziedzinie. Nieważne było, czy jest to mężczyzna czy kobieta, osoba świecka czy zakonna. Według takiego klucza działała administracja, szkoły i internat chłopców. W Zgromadzeniu stosunki układały się analogicznie. Struktura organizacyjna w Zakładzie zwracała uwagę ludzi. Nieraz ktoś w stosunku do drugiej osoby był jednocześnie przełożonym i podwładnym. Dla osób o wygórowanej ambicji, jak już wspominałem w poprzednich rozdziałach, stwarzało to sytuacje nie do zniesienia, lecz Matka otwarcie mówiła, że ustrój Dzieła nie jest łatwy, a komu brak pokory chrześcijańskiej, ten nie nadaje się do Lasek. Dodawała, że ich ustrój ma być taki, a nie inny i że Bóg tego chce. Ważna jest formacja własna. "Powiedziane to zostało z taką mocą, że nie dopuszczało dyskusji. Można też domniemywać się jakichś świateł wewnętrznych, które Matkę w tym przekonaniu utwierdzały." (73) Stosowany przez Matkę system formowania nowo przybyłych do pracy w Dziele można określić współczesnym językiem jako chrześcijański personalizm. Na pierwszym miejscu liczyła się osoba, nie zaś funkcja, jaką zamierzano jej zlecić. Każda osoba traktowana była indywidualnie z uwzględnieniem zdolności, kwalifikacji i zamiłowań. Zdarzało się, że zabrakło pracownika do obsadzenia jakiegoś stanowiska, a jednocześnie zgłosił się ktoś wykształcony ze specjalnością w jakiejś dziedzinie. Matka gotowa była tworzyć dla niego nową placówkę, by w pełni wykorzystać jego kwalifikacje, z pustym zaś miejscem cierpliwie dalej czekała. Wartość człowieka, jego osobowość i rozwój były dla Matki najważniejsze. Nie łamała charakteru nowo przybyłemu. Ten styl przejęli jej najbliżsi współpracownicy i utrzymał się do dzisiaj. Bywało, że parokrotnie zmieniano pracownikowi miejsca pracy, póki nie poczuł się dobrze i osiągnął najlepszych wyników. Dobrze zapowiadającej się młodej zakonnicy z ukończonymi studiami ekonomicznymi Matka zleciła niezwykle trudne stanowisko kierownicze w administracji, wymagające doświadczenia. Podlegało jej kilka sióstr profesek o dłuższym stażu. Matka cierpliwie wysłuchiwała wynurzeń młodej siostry o popełnionych przez nią błędach, wygórowanych wymaganiach, niesprawiedliwościach. Matka nie upominała, prostowała jedynie fałszywe poglądy i udzielała rad, starając się zawsze podtrzymywać jej autorytet. Dzięki temu osoba ta wyrobiła się i pełniła z powodzeniem wysokie funkcje w Zgromadzeniu i Zakładzie. (74) Jedną rzeczą, która mogła przeszkodzić Matce w systematycznej, zorganizowanej pracy, to wiadomość o przyjeździe jakiegoś księdza, który pragnął odprawić dodatkową Mszę św. Wierzyła, że ofiara Chrystusa ma większy wpływ na sprawy świata niż ludzka krzątanina. 6. Dalsze działania Matki na rzecz "sprawy niewidomych" w Polsce O ogromnej pracy Matki nad sobą, a potem na rzecz niewidomych zostało już wiele napisane. Z jej inicjatywy powstało Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi. Wydano wiele broszur, np. jej autorstwa Objaśnienie pisowni dla ociemniałych (1913), niektóre przypisywane są Matce, jak Sprawa niewidomych w Polsce (1928, 1929). (75) Matka założyła Biuro Przepisywania Książek, Biblioteką Brajlowską, gdzie przed II wojną społecznie pracowało 100 kopistek, a księgozbiór liczył 5 tys. woluminów. Ponieważ trzeba znać problemy psychologiczne i socjologiczne ludzi pozbawionych wzroku, a w ich wychowaniu kierować się zasadami tyflopedagogiki, Matka osobiście prowadziła tyflologiczne szkolenia dla personelu szkół, internatów, administracji w Laskach. Młodzież starszych klas miała przewidziane programem godziny tyflologii. Dzięki staraniom Matki Elżbiety i jej kontaktom z ośrodkami za granicą powstała z czasem bogato wyposażona biblioteka tyflologiczna, posiadająca w 1939 r. siedemset pozycji książkowych w czterech językach. Laskach, jak wspominano, Matka Elżbieta utworzyła biuro pod nazwą Centrala Sprawy Niewidomych, obejmujące: Biuro Tyflologii i Biuro Sprawy Niewidomych. Co dzień tam zaglądała i osobiście kierowała pracą kilku zatrudnionych osób. Uważała ten dział za organ nadrzędny nad wszystkimi innymi. Jednym z następnych zadań było ujednolicenie polskiego systemu pisania w brajlu, gdyż w Polsce zaczęto w okresie zaborów stosować kilka różnych wersji pisma punktowego. Za najlepszy uznała alfabet "lwowski" i, dokonawszy małych poprawek, uzyskała jego zatwierdzenie w 1934 r. przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego jako obowiązujący w całym kraju. Praca nad alfabetem stała się wstępem do opracowania skrótów brajlowskich, które są rodzajem stenografii, przyspieszających proces czytania i pisania, umożliwiających zmniejszenie formatu książek i zapewniających oszczędność papieru. Idąc za wzorami zagranicznymi, Matka opracowała trzy stopnie skrótów, dostosowane do rozwoju umysłowego czytelników. (76) W Laskach w dwudziestoleciu międzywojennym i jeszcze w latach pięćdziesiątych obowiązywała uczniów znajomość I stopnia skrótów, zdolniejsi i starsi posługiwali się swobodnie skrótami II stopnia. Do pracy Matki nad skrótami konieczne były obliczenia statystyczne najczęściej występujących zbiegów liter. Ogromną tę pracę wykonał na prośbę Matki zespół pracowników Biura Statystycznego. Na tej podstawie, korzystając z pomocy s. Teresy Landy, w ciągu 4 lat Matka wypracowała skróty trzech stopni, poświęcając na to godziny nocne, gdyż dnie miała wypełnione innymi zajęciami. Językoznawca prof. Tytus Benni wysoko ocenił pracę Matki i wyraził swój podziw nad jej wyczuciem ducha języka polskiego. Widać wyraźnie, jak konkretne systematyczne działanie, niezwykle wytężona praca Matki łączy się spójnie z jej stabilną łącznością z Bogiem, delikatnością wobec bliźniego, stałą uwagą na niego skierowaną. Jak tworzy Jej świętość. Drugi dział centrali poświęcony "sprawie niewidomych" miał charakter zdecydowanie społeczny. Matka zdała sobie sprawę, że aby móc trafnie działać na rzecz niewidomych, trzeba znać wiek, płeć, stan zdrowia, zawód, poziom wykształcenia, sytuację rodzinną każdego z nich. Jak wspominaliśmy, już przed I wojną światową z inicjatywy Róży Towarzystwo przeprowadziło wstępne badania dotyczące terenu Królestwa. Po wojnie w związku ze spisem ludności w 1925 r. dokonano obliczeń oficjalnych i na ręce Matki napłynęło tysiące wypełnionych kwestionariuszy dające możliwość solidnych studiów. Jeszcze pod koniec lat trzydziestych wypracowywano pod kierunkiem Matki wzór najlepszego kwestionariusza. Miał być zbiorem informacji o każdym przyjmowanym wychowanku i dawać wytyczne do pracy internatu i szkoły. Również w patronatach wypełniano kwestionariusze o każdym podopiecznym. Matka nadal prowadziła ogromną korespondencję z władzami, klerem, kręgami ziemiaństwa, inteligencji miejskiej, nawet kołami gospodyń wiejskich. Pisała memoriały do władz, wydawała i rozsyłała tysiące ulotek i broszur propagandowych, mobilizowała do podjęcia tematu niewidomych przez inne osoby. Jej wpływ na opinię publiczną sięgał dalej niż prace tak wybitnych tyflologów, jak Maria Grzegorzewska, oddziałująca raczej na wąskie koła naukowców specjalistów. Alicja Gościmska najlepiej podsumowała działalność Założycielki: "Matka stworzyła jak gdyby polską tyflologię. (77) Koncepcja Matki Czackiej w odniesieniu do sprawy niewidomych przekroczyła daleko ramy tyflologii i sięgnęła w sferę duchową. Nie wiemy, czy Matka miała jakieś kontakty z ruchem (a potem organizacją) założonym w 1927 r. przez Ives Mollat pod nazwą "Krucjata Niewidomych" (Croisade des Aveugles), jednoczącą francuskich niewidomych na polu religijnym. Natomiast wiemy, że z wielką mocą oparła pracę z inwalidami wzroku na płaszczyźnie duchowej. Z własnego doświadczenia wiedziała, ile siły daje wiara w znoszeniu każdego cierpienia, a tym bardziej tak ciężkiego jak ślepota. Zdawała sobie sprawę z niewytłumaczalnego pozornie wpływu, jaki na otoczenie wywiera spotkanie z dobrze zrehabilitowanym niewidomym. Sam fakt pogodzenia się z kalectwem i pogodnego znoszenia go jest jakby zadanym widzącemu pytaniem domagającym się odpowiedzi - skąd mu się to bierze? Postawa takiego niewidomego człowieka pokazuje namacalnie zwycięstwo ducha nad materią. Skoro tak, to inwalida wzroku ma w stosunku do widzących misję do spełnienia, pociągnięcia siebie i innych do Boga. Polega to na ukazywaniu hierarchii najwyższych wartości i prawdziwego sensu życia. W owym czasie idea ta była czymś niespotykanym. W Kościele dzisiaj pogląd taki głosi Jan Paweł II, mówiąc o wstawienniczej mocy dobrze przyjętego cierpienia, gdy nachylony nad chorymi mówi do nich: "Moja moc z was." Przypomnijmy słowa zawarte w Triuno: czytamy tam: "Jeśli [Dzieło] otoczy [...] niewidomego [...] miłością i opieką, tym samym spełni nakaz ewangeliczny dobroci i bezinteresownego miłosierdzia dla wszelkiej nędzy i cierpienia i to jest nieustanne świadectwo i rola wszelkich dzieł charytatywnych. [...] Jeśli opieka nad niewidomym doprowadzi go ponadto do osiągnięcia w tych warunkach pogody i radości, świadczy ona tym samym, że wiara i miłość nadprzyrodzona mogą przezwyciężyć wszelkie cierpienia, i to jest pierwszym najczęściej nawet nieuświadomionym stopniem apostolstwa. [...] Wyższym stopniem [...] jest przyjęcie od Boga przez niewidomego swojej ślepoty i ofiarowania jej w duchu zadośćuczynienia za innych. Wtedy realnie działa on na płaszczyźnie nadprzyrodzonej i owoce tego jego działania mogą być bardzo wielkie." I kończy tę myśl słowami: "Dążeniem naszego wychowania i opieki nad niewidomymi jest stworzenie nie tylko Dzieła charytatywnego, ale osiągnięcie charakteru apostolskiego w możliwie najwyższym stopniu, przy czym rozumiemy tutaj nie apostolstwo głoszenia prawdy Bożej, do którego ani niewidomi, ani ich opiekunowie nie czują się powołani, ale apostolstwo dawania świadectwa tej prawdzie przez wprowadzenie jej w życie. [...] W pogańskim humanizmie, który się szerzy obecnie [...] zetknięcie się z takim nowoczesnym niewidomym, którego chcielibyśmy wychować, może być i bywa bardzo uzdrawiające i wyzwalające dla współczesnego człowieka." (78) W społecznej działalności Matki, warto podkreślić jeszcze dwa fakty. Jeden to starania w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego o wprowadzenie obowiązku szkolnego dla dzieci niewidomych, co nastąpiło w 1932 r. Drugi to przedstawienie rządowi państwa problemu kształcenia i wychowania niewidomych, dzięki któremu jednostka posiadająca wyszkolenie zawodowe wnosi swoją cząstkę pracy do ogólnej sumy dobra narodowego. Łożenie przez państwo na kształcenie niewidomych nie jest więc jałmużną, lecz rodzajem stypendium. Prócz pracy wychowawczej Towarzystwo prowadziło pracę z dorosłymi niewidomymi, przez opisane szczegółowo patronaty. Matka wykazywała szczególną stanowczość, gdy wiedziała, że działa słusznie, nie bojąc się opinii publicznej. W 1938 r. zwrócono się do Matki z prośbą o przystąpienie przedstawicieli Towarzystwa do Komitetu Porozumiewawczego, mającego występować w imieniu wszystkich polskich niewidomych. Do odmowy dołączyła wnikliwy memoriał przedstawiający jej racje. W 1946 r. po raz drugi nie wyraziła zgody na propozycję zjednoczenia z innymi instytucjami o pokrewnym profilu. Powstały wówczas Związek Pracowników Niewidomych RP po paru latach został całkowicie podporządkowany władzy komunistycznej. W 1946 r. ponownie Matka wystąpiła bardzo kategorycznie, gdy chodziło o charakter schroniska dla ociemniałych żołnierzy w Surhowie. Matka była nieustępliwa w sprawie zawierania małżeństw między dwojgiem niewidomych. W owych latach miało to pełne uzasadnienie, gdyż zarobki inwalidów wzroku nie wystarczały na prowadzenie domu i utrzymanie rodziny. Natomiast nie miała zastrzeżeń do przypadków, gdy jedna ze stron była widząca i posiadała zawód. Dziś wiele osób uważa pogląd Matki za niepostępowy, nie dostrzegając, ile trzeźwego rozsądku było w jej rozumowaniu. W postępowaniu Matki uderzała zawsze trzeźwa świadomość własnych kompetencji. Jeśli w jakiejś sprawie podlegała zdaniu władzy duchownej, poddawała się jej bez zastrzeżeń. W sprawach, w których nie zależała od nikogo, a czuła się kompetentna, była stanowcza. Nigdy jednak zarozumiała. Na zjeździe nauczycieli szkół dla niewidomych we Lwowie w czasie obrad milczała. Zapytana, dlaczego to robi, kiedy miałaby tyle do powiedzenia, odparła: "Oni wiedzą więcej ode mnie." Warto uzmysłowić sobie jedną ważną sprawę. Gdy Matka rozpoczynała swoją pracę dla osób pozbawionych wzroku, liczba niewidomych posiadających jakiś zawód nie przekraczała 150 osób, dzisiaj w naszej Ojczyźnie sięga 15 tys. Stało się to w ogromnej mierze dzięki działalności tej jednej Osoby. Dzięki niej Polska w niektórych dziedzinach prześcignęła Francję: np. dzięki pierwszemu przedszkolu, rozbudowanemu systemowi szkolenia zawodowego i robót ręcznych, liczbie uprawianych rzemiosł i sprawnemu organizowaniu zatrudnienia. Poza kształceniem normalnie rozwijających się niewidomych dzieci i młodzieży, w Laskach rozwinęła się szkoła specjalna dla dzieci niewidomych z lekkim ograniczeniem umysłowym oraz wychowanie paru młodych osób głuchoniewidomych. Nowością w Polsce było wprowadzenie w młodszych klasach szkoły podstawowej nauczania metodą "ośrodków zainteresowań" Decroly'ego (dziś metoda ośrodków pracy), przystosowaną przez Marię Grzegorzewską do pracy z niewidomymi. Przez eksperymentowanie w wielu kierunkach Zakład w Laskach stanowił przedmiot zainteresowania nie tylko specjalistów w kraju, lecz także fachowców z zagranicy. Sukcesem była rehabilitacja, wykształcenie i wyszkolenie wielu młodocianych, ociemniałych na skutek wojny, oraz rewalidacja jednej głuchoniewidomej. Dzieło Założycielki dalej się rozwija poprzez stałe poszukiwanie nowych możliwości pracy zawodowej dla niewidomych w ciągle zmieniających się warunkach społeczno-ekonomicznych kraju. 7. Wizyta Matki Elżbiety Czackiej w Rzymie w 1937 roku Memoriały o Dziele i Zgromadzeniu W 1937 r. Matka Elżbieta wyjechała do Włoch do Ojca św. - Piusa XI w celu uzyskania akceptacji dla Dzieła i roli Zgromadzenia w Dziele, co było warunkiem zatwierdzenia w Rzymie Konstytucji Zgromadzenia. Zawdzięczając wiele radom Ojca św. z czasów jego nuncjatury w Warszawie, zapragnęła po latach uzyskać od niego aprobatę swoich osiągnięć. Dla nas memoriały te stanowią cenny dokument odsłaniający mniej znane zamysły i problemy Założycielki. Po dwudziestu dziewięciu latach od rozpoczęcia pracy dla niewidomych Matka trzeźwo oceniła trudności związane z urzeczywistnieniem swych pierwotnych koncepcji. Zdecydowana była objąć kształceniem i rehabilitacją wszystkie kategorie osób pozbawionych wzroku i obarczonych dodatkowym kalectwem. Napisane po francusku memoriały zachowały się również w wersji polskiej. W memoriale dotyczącym całości Dzieła Matka zaznaczyła jego uniwersalny charakter, wyrażający się w objęciu wszystkich zagadnień związanych ze sprawą niewidomych na terenie całego kraju. Wyliczone zostały w pierwszych punktach jej pisma: "Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w założeniu swoim ma za zadanie całokształt opieki nad niewidomymi wszelkich kategorii: nad dziećmi, dorosłymi, starcami, kobietami i mężczyznami, zdrowymi i chorymi. Toteż praca obejmuje i wychowanie, i nauczanie, i reedukację, pielęgnowanie starców lub chorych, a także działy teoretyczne, jak: pracę naukową nad sprawą niewidomych (tyflologię), przepisywanie i drukowanie książek specjalnych, prowadzenie bibliotek itp. Opieka ta nie ogranicza się także wyłącznie do zakładów zamkniętych, ale rozciąga się na niewidomych w ich rodzinach (Patronat). Słowem w opiece tej mieści się jakby całe życie ludzkie w skrócie. Dlatego ani instytucja, ani Zgromadzenie nie da się całkowicie podciągnąć pod jeden schemat instytucji charytatywnej, nauczającej lub innej, ale łączy w sobie różnorodne działy. [...] Organizacja działów zależna jest od rodzaju powołań i od kwalifikacji, z którymi przychodzą. [...] Ograniczenie [...] rodzajów opieki, groziłoby tym, że większość niewidomych zostałaby bez opieki lub dostałaby się pod wpływ instytucji i ludzi pozbawionych zasad religijnych, jak pozwala nam z całą pewnością przewidywać dotychczasowe doświadczenie i znajomość stosunków w Polsce." (79) Achille Ratti niegdyś radził, by przy organizowaniu struktur Dzieła nie wzorować się na żadnej z podobnych instytucji w kraju lub za granicą, co najwyżej na "Małej Chatce Opatrzności Bożej" św. Józefa Cottolengo. Nuncjusz był zwolennikiem wypracowania własnego profilu i stylu działalności Dzieła. W kolejnym punkcie Matka ujęła szczególne cechy Dzieła. Niedostatek sióstr, zwłaszcza wysoko wykwalifikowanych, zmusił ją do włączenia we współpracę także osób świeckich. I tak powstał pewnego rodzaju "laskowski" fenomen równouprawnienia pracy osób konsekrowanych ze świeckimi. "W tak pomyślanej i zrealizowanej instytucji, jako konsekwencja, wynikła konieczność ścisłej współpracy między siostrami a świeckimi. Pierwszą racją tego jest fakt, że Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi powstało pierwsze, a Zgromadzenie dopiero później jako narzędzie tej pracy. Ponieważ dobro niewidomych było i jest w zamierzeniu założycielki właściwym celem Dzieła, któremu siostry mają służyć, dobro to jest zawsze brane przede wszystkim pod uwagę. Dlatego też, jeśli nie ma dość personelu zakonnego lub jeśli personel ten nie jest dostatecznie wykwalifikowany, dobiera się odpowiedni personel świecki, który prowadzi pewne działy lub też pracuje w pewnych działach, jako personel pomocniczy. Czasem zależność pracy przedstawia się w ten sposób, że siostry mają kierownictwo, a czasem podlegają kierownictwu osób świeckich." (80) Bliska współpraca ze świeckimi, zdaniem Matki, stwarza rodzinną atmosferę, pozytywnie oddziałującą również na zwiedzających zakłady, w tym na wielu ludzi będących daleko od Boga. Mimo utrudnień wynikających z przyjmowania dużej liczby gości i wycieczek Założycielka podkreśliła znaczenie ich w procesie upowszechniania wiedzy o niewidomych. "Konieczność kontaktu wynika również z tego, że Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi utrzymuje się z ofiarności publicznej i że ci, którzy pomagają instytucji, chcą ją zwiedzać. Tak więc liczne wycieczki itp. nie są u nas wyjątkiem, ale regułą, szczególnie na wiosnę i w jesieni. Ograniczenie tego mogłoby spowodować zarówno szkodę dla dusz, które w tym kontakcie szukają Pana Boga, jak i trudności materialne dla instytucji." (81) W dalszym ciągu swej wypowiedzi Matka nawiązała do różnokierunkowego rozwoju Dzieła. Widziała, prócz troski "o niewidomych na ciele", konieczność zajęcia się "ślepymi na duszy" i wspierania działalności Towarzystwa przez powołane do tego instytucje, tworzące z nim nierozerwalną całość. Niektóre placówki spełniały zadania apostolskie, jak na przykład: Dom Rekolekcyjny, Biblioteka Wiedzy Religijnej, Księgarnia i Wydawnictwo "Verbum". Inne - jak Ośrodek Zdrowia w Laskach - zostały stworzone dla społecznego celu. Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża miało służyć Bogu i pozostałym placówkom, tworząc z nimi jedną całość. Wyłączenie którejkolwiek zachwiałoby równowagę całego Dzieła. "Dzieło niewidomych stanowi nie tylko instytucję charytatywną opieki nad niewidomymi, ale także i ośrodek ofiary, i modlitwy za "niewidomych na duszy". Ta więź duchowa i ścisły związek między tymi różnorodnymi instytucjami dokonała się w sposób samorzutny i próby rozdzielenia tej całości dla wtłoczenia poszczególnych części w inne ramy, godziłyby, jak się zdaje, w całość żywego organizmu. Choć każda z tych instytucji stanowi odrębną jednostkę prawną i organizacyjną, to jednak coraz wyraźniej okazuje się potrzeba znalezienia formy organizacyjnej i prawnej, która objęłaby te wszystkie instytucje jako jedną całość, jedno dzieło, nazwane Triuno na cześć Trójcy Przenajświętszej." (82) Istotny problem wynikał z potrzeby zatrudniania ideowych pracowników - mężczyzn. Ksiądz Korniłowicz, mający uprawnienia do prowadzenia III Zakonu franciszkańskiego, wciągał w szeregi tercjarzy wyróżniających się gorliwością wychowawców lub pracowników administracji. Matka, marząc o zgromadzeniu męskim, które współpracowałoby z Towarzystwem, podzieliła się z Ojcem św. swym pragnieniem i oczekiwała aprobaty Stolicy Apostolskiej dla tej niespotykanej w owych czasach współpracy sióstr ze zgromadzeniem męskim. "Zarysowuje się coraz wyraźniej potrzeba założenia Zgromadzenia Męskiego Księży i Braci, które dawałoby opiekę duchową i obsługę Dziełu, a szczególnie jego męskim działom. Coraz większa liczba dorosłych niewidomych mężczyzn i coraz liczniejszy napływ ludzi do Domu Rekolekcyjnego sprawia, że potrzeba ta staje się coraz bardziej palącą. W chwili obecnej sześciu świeckich braci III Zakonu bądź to należy do Zarządu Towarzystwa, bądź stanowi część personelu męskiego nauczycielskiego lub wychowawczego. Jest również kilka powołań ciążących ku temu ośrodkowi męskiemu, m.in. niewidomi. Wszystko to razem nie ma jeszcze żadnej formy organizacyjnej. Spośród tych braci dwóch zostało księżmi, ale zatrzymani w swych diecezjach są straceni dla tej roboty. Wzgląd na to hamuje powołanie kapłańskie wśród braci. Jest również kilku księży wielkiej wartości, gotowych przyłączyć się do Dzieła z chwilą, gdy powstanie takie Zgromadzenie. Obecnie Biskupi zatrzymują ich w diecezjach. Praca apostolska Zgromadzenia, prócz niewidomych, ogarniałaby szerokie warstwy inteligencji, szczególnie niewierzącej, która tak licznie garnie się do Dzieła, również i apostolstwo biednych z okolic Lasek, którym już nie może podołać Dzieło w obecnej formie." (83) Memoriał o Dziele Matka zakończyła ogólnymi uwagami o jego sytuacji materialnej i dołączyła notatkę, zawierającą dużo szczegółowych danych oraz kilka ciekawych refleksji. Zaczęła od wzmianki, że Dzieło zaczęło się skromnie - od przytułku dla kilkorga niewidomych dziewcząt - podczas gdy w 1937 r. czekało na pomoc 30 tys. inwalidów wzroku na terenie całego kraju. Tylko przez pierwszy rok nowo powstała instytucja miała zapewnione środki finansowe. Zawdzięczała je darom płynącym od ofiarnych osób i krewnych Założycielki. Już w następnym roku zaczęły się trudności. Pomimo to Dzieło rozwinęło się szybko i pomyślnie. "Towarzystwo - pisze Matka - jest obecnie największą placówką opieki nad niewidomymi w Polsce, dającą pomoc różnym kategoriom niewidomych. W chwili obecnej ogarnia ona opieką swoją 596 niewidomych, posiada 6 oddziałów w różnych miastach Polski i składa się z następujących zakładów i działów: dział naukowy (tyflologiczny) sprawy niewidomych, dział książki brajlowskiej, zakłady szkolne i wychowawcze (przedszkole z internatem, szkoła powszechna dla chłopców i dziewczynek z internatami, szkoła zawodowa dokształcająca dla dziewcząt i chłopców z internatami, kurs dokształcający dla młodocianych i dorosłych niewidomych w Chorzowie, warsztaty szkolące (szczotkarskie i koszykarskie dla młodzieży męskiej i żeńskiej w Laskach i w Chorzowie), dział pracy zawodowej dorosłych, zakłady opiekuńcze dla dorosłych, dział opieki otwartej (Patronaty - w Warszawie, Laskach, Chorzowie, Krakowie, Poznaniu, Wilnie)." (84) Już wtedy, w 1937 r. Matka miała wyraźną koncepcję dalszego rozwoju Dzieła i troszczyła się o los wszystkich niewidomych dotkniętych dodatkowym kalectwem. "Dla wykonania pełnego swego programu opieki Towarzystwo powinno jeszcze stworzyć zakłady dla głuchociemnych, niedorozwiniętych niewidomych dzieci i dorosłych, stworzyć home dla niewidomych z inteligencji i rozwinąć działy naukowe, biblioteki itp. oraz rozciągnąć działalność swoją poprzez Patronaty na okolice kraju, w których jest wielu niewidomych, a nie ma żadnych instytucji. Wszystkie istniejące działy powstawały pod naciskiem konieczności i w miarę przybywania widzących, mogących pokierować pracą danego działu." (85) Wiele uwagi i troski przywiązywała do zabezpieczenia wszystkim działom odpowiednich warunków materialnych. "Jeżeli Towarzystwo ma być prowadzone nie jako przytułek, lecz jako instytucja odpowiadająca współczesnym wymaganiom naukowym i na odpowiednim poziomie fachowym, nie można ograniczyć wydatków i przyjąć dla niewidomych stopy życiowej ubóstwa franciszkańskiego. Opatrzność Boża nigdy dotąd nie zawiodła, ale siły ludzkie zszarpują się przedwcześnie w takiej gospodarce, pracownicy nieraz są odwoływani od swoich warsztatów pracy, na czym praca ich cierpi. Aby pracę tę dalej w tych warunkach prowadzić, trzeba mieć zapewnienie błogosławieństwa Bożego i aprobaty Stolicy Świętej." (86) Na zakończenie memoriału skierowanego do Ojca św. Matka podzieliła się troską o byt materialny i przetrwanie Dzieła. "Od początku prawie ciągle rozwijające się Towarzystwo utrzymuje się dzięki Opatrzności Bożej, przy czym bywało ciężej lub lżej, ale nigdy nie było głodu i nie brakło rzeczy niezbędnych do życia. Utrzymanie instytucji dokonywało się i dokonuje jednak kosztem wielkiego wysiłku, pracy, zapobiegliwości, a przede wszystkim aktami wiary, ufności i modlitwą kierowników instytucji, sióstr, personelu i niewidomych. Zdobywanie środków na utrzymanie nieraz odbywa się ze szkodą dla normalnego funkcjonowania różnych działów pracy, od których trzeba odrywać pracowników [w związku z koniecznością] kwesty lub szukania pożyczek. Właściwie instytucja na co dzień utrzymuje się z ofiar i pożyczek, przy czym jednak suma długu, bardzo duża, nigdy nie przekroczyła majątku Towarzystwa. Co pewien czas Pan Bóg daje możność spłacenia długów na pewien okres, a potem konieczność zmusza do starania się o ofiary i do zaciągania nowych pożyczek, przy czym nigdy nie można przewidzieć, skąd i kiedy Pan Bóg ześle pieniądze. Doświadczenie nas nauczyło, że niejednokrotnie robimy wszystkie starania w jednym kierunku, a wtedy Bóg nieraz z innej strony daje to, co potrzeba, czasem w ostatniej chwili. Rozumiemy wtedy, że wysiłek nasz wobec Boga jest potrzebny, ale że Bóg daje pomoc, skąd chce i kiedy chce." (87) Matka podała w notatce dane liczbowe, określające globalny majątek instytucji, obrót roczny i inne dane szczegółowe. Dziś niewiele nam mówią cyfry wyrażone w przedwojennych złotówkach z 1937 r. Przytoczę parę z nich dla przykładu. Dochody Towarzystwa składały się z opłat za niewidomych, dotacji rządowych, a przede wszystkim z ofiar. Wydatki zamykały się roczną kwotą ok. 450 tys. zł, natomiast wpływy z opłat za niewidomych wynosiły 30 tys. zł. Dotacje nie przekraczały na ogół 50 tys. zł, ofiary zaś sięgały do 180 tys. rocznie. Powstałe w 1937 r. zadłużenie zbliżało się do oszałamiającej kwoty 2300 tys zł. Spłata zadłużenia pociągała za sobą konieczność wydatkowania dodatkowych kwot na oprocentowanie. Dzienne utrzymanie Zakładu kształtowało się w granicach 1233 zł. Dla orientacji podam, że miesięczna pensja profesora uniwersytetu wynosiła wtedy ok. 700 zł, wojewody 1000 zł. Zorganizowanie w Poznaniu w 1929 r. Powszechnej Wystawy Krajowej, trwającej kilka miesięcy, kosztowało ok. 2 mln zł. A pociągnęło ono za sobą budowę obiektów wystawowych, hal, pomostów nad ulicami, urządzenie całej dzielnicy miasta. To ukazuje, jak ogromne było zadłużenie Zakładu. Treść memoriału Matki w sprawie Zgromadzenia jest nie mniej interesująca. Założycielka zebrała w jedną całość zadania, jakie sama przewidziała dla wspólnoty sióstr oraz te, które narzuciło życie. "Rolą Sióstr jest służba niewidomym Towarzystwa w tych działach, do których mają odpowiednie kwalifikacje, a więc w szkołach specjalnych i internatach, w przytułkach i szpitalach dla niewidomych, w Patronatach, w biurach i w dziale naukowym, w kweście, w warsztatach, w gospodarstwie domowym i ogrodowym, w charakterze nauczycielek, wychowawczyń, instruktorek, pielęgniarek, lekarek, kierowniczek biur i pracownic biurowych, kwestarek, pracownic naukowych i zwykłych pracownic we wszystkich działach gospodarstwa kobiecego. Prócz tego siostry obsługują lub mogą obsługiwać, w miarę potrzeby instytucji oraz kwalifikacji i możliwości sióstr, wszystkie instytucje związane ideowo z Towarzystwem Opieki nad Ociemniałymi [TOnO] w jedno Dzieło - Triuno." (88) Matka Elżbieta przedstawiła Ojcu św. wszystkie formy organizacyjne Zgromadzenia, wyprzedzające zasady powszechnie panujące w Kościele pierwszej połowy XX w. "W sprawach zakonnych siostry są zależne od władz zakonnych, w sprawach organizacyjnych i w pracy - od Zarządu Towarzystwa lub osób zakonnych czy świeckich naznaczonych przez Zarząd do kierowania danym działem pracy. Zależnie od kwalifikacji, czasem siostry, a czasem osoby świeckie są kierownikami danego działu. Pracownicy świeccy TOnO rekrutują się spośród osób głęboko religijnych, niejednokrotnie o większych cnotach i życiu wewnętrznym niż siostry i nieraz cały swój czas, a nawet całe swoje życie oddają bezinteresownie pracy dla Boga i bliźnich. O ich współpracy decyduje powołanie do tego rodzaju Dzieła, niedostateczna liczba powołań zakonnych wykwalifikowanych oraz potrzeba pracowników do działów męskich Towarzystwa. Inaczej niż w większości zgromadzeń czynnych, Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża nie stanowi samodzielnej jednostki, prowadzącej swoją akcję charytatywną, ale jest jednym z kółek pomocniczych TOnO, wkoło którego grupuje się wiele instytucji pomocniczych lub z nim związanych." (89) Opisane struktury nie zadowalały Matki Elżbiety. W szybko zmieniających się stosunkach społecznych przewidywała konieczność tworzenia dodatkowych gałęzi Zgromadzenia. Obawiała się, iż w przyszłości w działalność dla niewidomych mogą włączyć się ugrupowania antyreligijne lub laicyzujące i szukała środków, by temu zapobiec. Przyszłość pokazała, że miała rację: "Życie całości Dzieła nasuwa potrzebę stworzenia jeszcze dwóch gałęzi Zgromadzenia: gałęzi kontemplacyjnej, która byłaby ośrodkiem modlitwy i ofiary dla całości i gałęzi czynnej niehabitowej, która miałaby możność dotrzeć, gdzie nie mogą dotrzeć siostry w habitach. (Może byłoby możliwe przechodzenie w miarę potrzeby albo okresowo z jednego działu do drugiego.) Byłoby to wskazane ze względu na możliwość prześladowań i na nieżyczliwe ustosunkowanie wielu środowisk do habitu, utrudniające siostrom wpływ na otoczenie niewierzące. [...] Gdyby [zaś] pracę sióstr ograniczyć do tych działów łatwiejszych, zgodnie z pewnymi tendencjami, z którymi spotykamy się nieraz, siłą rzeczy działy trudniejsze i odpowiedzialniejsze przechodziłyby w ręce niepowołane, a niejednokrotnie nawet wymykałyby się spod wpływów naszej instytucji i dostawałyby [...] pod wpływ czynników niereligijnych." (90) Matka sięgnęła myślą nawet do dziedziny wychowania dzieci i młodzieży pochodzącej z małżeństw niewidomych i chciała, by siostry stały w tej dziedzinie na wysokości zadania. Widziała potrzebę kształtowania dzieci ociemniałych bardzo gruntownie i wszechstronnie. "Życie współczesne nasuwa również potrzebę takiego przygotowania sióstr, aby mogły one wychowywać młodzież obecną, która nie jest łatwa, aby mogły służyć radą i pomocą rodzinom niewidomych, które częstokroć żyją w grzechu i bez Boga. Dlatego siostry powinny mieć taką formację duchową, aby bez szkody dla swojej duszy mogły nieść pomoc i lekarstwo na wszelkie rany ludzkie. W tym celu wychowuje [wyrabia] się w nich poczucie odpowiedzialności i odporności na zło, czuwając pilnie nad rodzajem ich powołania i nad warunkami ich pracy. Ponieważ nauczanie i wychowanie normalnych dzieci stanowi zaledwie część ich zadań, które wkłada na siostry ich powołanie, a znaczna część ich prac ma na celu również opiekę nad biednymi niewidomymi i ich rodzinami z warstw najbardziej opuszczonych - powołanie to powinno się wzorować raczej na powołaniach opieki nad moralnie zaniedbanymi niż na zwykłych, wychowawczych." (91) Matka podkreślała konieczność specjalnego kształcenia sióstr: "Praca dla niewidomych wymaga również od sióstr wyższego wykształcenia i specjalnych kwalifikacji i dlatego, o ile siostry nie mogłyby z jakichkolwiek względów otrzymać odpowiedniego przygotowania intelektualnego, nie mogłyby we właściwy sposób odpowiedzieć swojemu powołaniu i byłyby tym samym zdystansowane przez pracowników świeckich, a cała instytucja nie mogłaby się utrzymać na poziomie nowoczesnych wymagań." (92) Zakończenie w formie pytania: "Czy Zgromadzenie mogłoby otrzymać protektorat Kardynała w Rzymie?", (93) nasuwa przypuszczenie, że Matka Elżbieta, udręczona skargami wysyłanymi do Rzymu w sprawie "Verbum" i procesu ks. Korniłowicza, szukała jakiegoś oparcia w sferach watykańskich. Trzeba wspomnieć, że oprócz memoriałów załączony był bardzo ważny dokument w języku francuskim - Triuno. (94) Przebieg wizyty u papieża znamy z opowiadania s. Adeli Góreckiej, sekretarki i przewodniczki Matki. Zaczęło się od audiencji generalnej, podczas której Pius XI udzielił obu siostrom błogosławieństwa. Niedługo po tym ukazał się prałat, który Matkę poprowadził w głąb pałacu do pokoju Ojca św. Nie wiemy, jak przebiegała rozmowa Piusa XI z Matką, ponieważ po dłuższej chwili prałat zjawił się ponownie i poprosił s. Adelę, by mu towarzyszyła. Ujrzała wtedy Ojca św. siedzącego przy biurku, a obok Matkę. Na zapytanie o zdanie w sprawie memoriałów, Pius XI powiedział, że cele i struktury Dzieła akceptuje bez zastrzeżeń. Matka i s. Adela uklękły i raz jeszcze przyjęły błogosławieństwo. Prałat, który je przyprowadził, wspomniał, że u Ojca św. z wizytą przybywało wiele matek generalnych z różnych zgromadzeń zakonnych, lecz potraktowanie Matki Elżbiety było wyjątkowe. (95) Przypisy: 1. J. Czapski, "Wspomnienie o A. Marylskim", zapis z taśmy magnetofonowej, 1977, A. Tow. 2. J. Czapski, "Wspomnienie o A. Marylskim", zapis z taśmy magnetofonowej, 1980, A. Tow. 3. J. Moskwa, Antoni Marylski i Laski, Kraków 1987, s. 60-63. 4. Tadeusz Kotarbiński (1886-1981), filozof, logik, współtwórca i pionier teorii sprawnego działania - prakseologii, pierwszy rektor Uniwersytetu w Łodzi. 5. J. Moskwa, op. cit., s. 90-91. 6. Ignacy Domeyko (1802-1889), filomata, przyjaciel Mickiewicza. Inżynier, górnik, mineralog, geolog, profesor i rektor Uniwersytetu w Santiago. 7. L, 5 VII 1924. 8. L, 6 XI 1931. 9. L, 8 XI 1931. 10. L, 16 IV 1932. 11. Helena Boguszewska (1886-1978), powieściopisarka, autorka sztuk dla dzieci, przyjaciel Lasek. 12. L, 23 IV 1932. 13. Maria Grzegorzewska (1888-1967), pedagog, psycholog, w latach 1922-1960 założycielka i dyrektorka Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej, stworzyła teoretyczne i organizacyjne podstawy szkolnictwa specjalnego w Polsce. Początkowo nieufna w stosunku do Zakładu, z czasem doceniła kierunek działań Matki i stała się wiernym przyjacielem Lasek. 14. L, 23 IV 1932. 15. L, 1 II 1932. 16. L, 20 III 1932. 17. Turew, majątek Krzysztofa Morawskiego, brata Zofii Morawskiej, w Wielkopolsce. 18. L, 30 XII 1935. 19. L, 3 VIII 1937. 20. Zofia Morawska, ur. w 1904 r., córka Kazimierza profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego; ukończyła seminarium nauczycielskie, od 1930-1939 kierowała warszawskim Patronatem Towarzystwa. W latach 1947-1969 kierowała administracją Zakładu, od 1947 jako skarbnik Zarządu Towarzystwa, również Działem Darów i kontaktów z zagranicą. Por. też Chrześcijanie, s. 403-426. Ludzie Lasek, s. 120-141. 21. HZO, s. 19. 22. Praca w Patronacie bardzo Matce nie odpowiadała. Przeszkodę stanowił w tym czasie poziom umysłowy i kulturalny niewidomych. Matka źle się z nimi czuła, stale mówiła, że nie potrafi właściwie postępować, że ma niedźwiedzie łapy, które wszystko psują. Była jednak inicjatorką tej pracy i to ona na początku wprowadzała współpracownice. Natomiast A. Marylski czuł się w tej pracy doskonale - Relacja ustna Zofii Morawskiej w maju 1995 (s. 2); spisana przez autora i w jego posiadaniu oraz A. Tow. 23. L, 23 X 1931. 24. L, 27 XI 1931. 25. Z. Wyrzykowska, s. 116; Z. Morawska, "Wspomnienia", mps, 1993, s. 30, A. Tow. 26. Z. Wyrzykowska, s. 108-112; Z. Morawska, op. cit., s. 31-33. Warsztatami zarządzał z upoważnienia władz województwa p. Heidenreich, w pracy wyróżniali się p. Emilia Czogała i p. Marszałek. Z Lasek przybyli: siostra Wacława Iwaszkiewicz, jako kierowniczka całej placówki; Stefan Rakoczy, jako szef warsztatów; niewidoma Antonina Kalicianka, jako nauczycielka robót ręcznych dziewcząt; Stanisław Piotrowicz, jako kierownik internatu chłopców. 27. Zostało to opisane w tekście bez daty i bez podpisu, lecz niewątpliwie autorstwa Matki Czackiej, pisanym ok. 1937 r., AFSK. 28. "Matka przekazała im narzędzia i materiały do pracy. [...] Matka nie miała ani cienia żądzy władzy, nie chciała przeprowadzać swojej woli, nie miała przywiązania do swego dzieła. Gdy "Zjednoczenie" niewidomych odłączyło się od Dzieła, Matka nigdy nie wyraziła żalu do tych ludzi, których wychowała i podniosła. Z ich strony była to wielka niewdzięczność" - Relacja ustna Zofii Morawskiej, A. Tow. maj 1995. 29. Por. J. Moskwa, op. cit., s. 83; Z. Wyrzykowska, 15-16. 30. D, C L III. 31. D, C L III, 9 III 1933. 32. K, 9 III 1933. 33. NO 2 VIII 1927. 34. D, A X, 9 VII 1932. 35. K, 8 VIII 1933. 36. NO 28 VIII 1927. 37. "Dziś zeszedł nam jeszcze cały dzień na poprawianiu rękopisów dla Rockefellera. Szalona była praca i szalony pośpiech... Co prawda wcale w to nie wierzę i na to nie liczę, żeby te nasze podania i memoriały jakiś skutek osiągnęły, ale trzeba było wszystko zrobić, co do nas należało..." - L, 15 IV 1932. 38. J. Stabińska, op. cit., s. 112; List do p. Jełowickiej 11 XI 1929, AFSK. 39. Znakiem rozpoznawczym kwesty na niewidomych była czterolistna koniczyna. Pod tym symbolem organizowano kwesty na rzecz inwalidów wzroku jeszcze przed I wojną światową. Matka Elżbieta Czacka używa często nazwy "kwiatek", stosowanej na określenie akcji czterolistnej koniczyny, czyli na rzecz niewidomych. 40. L, 16 V 1928. 41. L, 14 IV 1932. 42. "Podziwiano, że, jak to sama widziałam, siadywała godzinami na ulicy przy stoliku przed kościołem, zwykle św. Krzyża, kwestując na niewidomych" s. Stefana, s. 1. 43. "Dom na Freta [dar ratujący Zakład przed upadkiem - M. Ż.] to wielka niespodzianka. Trzeba się modlić za duszę p. Górowskiej [ofiarodawczyni - M. Ż.]" - L, 9 XII 1930. 44. Por. Z. Wyrzykowska, op. cit., s. 16 i Relacja ustna Z. Serafinowicza, ok. 1960, spisana przez autora i w jego posiadaniu. 45. S. Teresa, s. 8-10. Siostra Teresa - Zofia Landy (1894-1972) pochodziła z inteligenckiej, żydowskiej rodziny o radykalnych poglądach. Po ukończeniu szkoły J. Kowalczykówny zrobiła doktorat na Sorbonie. Wstąpiła do Zgromadzenia w 1926 r. Była dyrektorką szkół, prowadziła wykłady dla sióstr, pomagała Matce w redagowaniu pism, pisała artykuły do "Verbum", była mistrzynią nowicjatu, przełożoną. 46. Por. A. Marylski, "Sądzeni będziemy wedle miłości", mps, s. 19-20, AFSK. 47. W Banku Gospodarstwa Krajowego dyrektor Osuchowski założył Towarzystwo Przyjaciół Lasek i zbierał składki na opłacenie procentów od dawanych pożyczek przez tenże bank. Do tego Towarzystwa należeli pracownicy banku. 48. Isia - Jadwiga z Jełowickich Lubomirska, żona Stanisława Lubomirskiego. 49. L, 22 III 1932. 50. Marceli Handelsman (1882-1945), znany historyk, zadenuncjowany, aresztowany przez gestapo, zginął w obozie Dora-Nordhausen. 51. S. Teresa, s. 42-44. 52. A. Marylski, op. cit., s. 20. 53. Ibidem, s. 24-25. 54. L, 15 IV 1932. 55. L, 14 XI 1935. 56. L, 8 I 1932. 57. List Tadeusza Czackiego do Kierownictwa Lasek z 5 VIII 1979, Phoenixville, USA, mps, AFSK. 58. Ustna relacja Józefa Heby z lat 60. spisana przez autora i w jego posiadaniu. 59. Z. Serafinowicz: "W Laskach nie było osób obdarzonych zmysłem organizacyjnym prócz Matki, która miała go w wysokim stopniu. Matka potrafiła każdą pracę odpowiednio zaplanować; konsekwentnie ten plan zrealizować, ale umiała też, jeżeli zajdzie potrzeba, dla jakichś ważnych powodów, od tego planu odejść" - cyt. za: A. Gościmska "Cnoty przyrodzone u Matki", mps, 1988, A. Tow. Por. też zdanie z Katechizmu Kościoła katolickiego, Poznań 1994, poz. 1806, s. 423: "Roztropność jest cnotą, która uzdatnia rozum praktyczny do rozeznania w każdej okoliczności naszego prawdziwego dobra i do wyboru właściwych środków do jego pełnienia [...] kieruje się ona innymi cnotami, wskazując im zasadę i miarę. Roztropność kieruje bezpośrednio sądem sumienia. Człowiek roztropny decyduje o swoim postępowaniu i porządkuje je, kierując się tym sądem. Dzięki tej cnocie bezbłędnie stosujemy zasady moralne do poszczególnych przypadków i przezwyciężamy wątpliwości odnośnie do dobra, które należy czynić i zła, którego należy unikać". Patrz też: "Dyrektorium" Matki E. Czackiej, D, A XVI. 60. Cyt. Za: J. Zieleniewski, Organizacja i zarządzanie, Warszawa 1969, s. 480. 61. Zainteresowanie organizacją pracy w sposób naukowy rozwinęło się w Polsce dopiero po 1957 r. 62. Współczesny specjalista od organizacji pracy J. Zieleniewski (op. cit.) pisze: "Decyzja jest wynikiem wyboru osoby decydującej. Jest to poczucie decydenta, że zebrał i zanalizował informacje o sytuacji, określił sobie, jakie są możliwości, czyli warianty wyboru. Dokonanie tego wyboru wynika z przekonania, że podjęta decyzja najlepiej pozwoli osiągnąć zamierzony cel." Cytat z D, A X. 63. Słownik Nowego Testamentu, Poznań 1989, s. 480-481. 64. Z. Wyrzykowska, 25. 65. A. Gościmska, "Cnoty przyrodzone", s. 9. 66. W. Kieżuń, Dyrektor a problematyka zarządzania, Warszawa 1968, s. 43. 67. D, A XVIII. 68. Por. M. Żółtowski, Henryk Ruszczyc, Warszawa 1994, s. 200, gdzie jest wyliczonych 7 instrukcji dotyczących jedynie kolonii letnich niewidomych. 69. Por. np. Z. Pietrasiński, Sprawne kierownictwo, Warszawa 1962, s. 41-61. 70. D, A XI. 71. Ibidem. 72. D, A XII. 73. A. Gościmska, "Cechy przyrodzone". 74. Od początku podziwiałam, z jaką wielką dobrocią i wyrozumiałością kierowała Matka moją pracą i postępowaniem, przyjmując tyle, ile dać mogłam, nie narzucając mi absolutnie obowiązków, które mogły być dla domu potrzebniejsze, a kierując się dobrem mej duszy przede wszystkim. [...] Opuszczałam Laski na krótsze lub dłuższe okresy z powodu obowiązków rodzinnych - nigdy mnie Matka nie zatrzymywała, choć właściwie rozbijało to rozpoczętą pracę. Zaczęłam np. organizować biuro, robić sobotnie wypłaty; z chwilą mojego wyjazdu, teczki szły do walizki, czekając w kącie pokoju lub na strychu mojego powrotu, wypłaty robił ktoś przygodnie. Nieraz później miałam okazję zdumiewać się, jak potrafiła Matka użyć każdego według jego możliwości, nie wtłaczając go na miejsca, które były aktualnie do obsadzenia. [...] Gdy ktoś nie wykazywał się w tym, co miał powierzone, próbowała Matka zatrudnić go w innym dziale. Nieraz nam Matka mówiła, że ktoś jest nie na miejscu, że trzeba każdemu dać możność wykonywania tego, co robi najlepiej" - s. Wacława Iwaszkiewicz, op. cit. 75. Patrz też artykuł Matki Czackiej pt. Książka niewidomego, "Szkoła Specjalna" 1934/1935, nr 2-4, t. XI (był to referat na Zjazd nauczycieli) oraz Matka E. Czacka, s. T. Landy: System Braille'a w Polsce, "Szkoła Specjalna" 1931, nr 4, s. 197-201, t. VII-IX oraz opracowane ze względu na rosnącą liczbę kopistów Prawidła przepisywania książek dla niewidomych, Warszawa 1930. 76. Patrz dzieła Matki E. Czackiej: "Polskie skróty ortograficzne stopień I", 1935, Projekt Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, mps. s. 25 oraz Skróty ortograficzne dla niewidomych. Objaśnienie, Dziennik Urzędowy, poz. 81 nr 5: Zarządzenie Ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego z dnia 24 V 1934 o wprowadzeniu w szkołach specjalnych dla niewidomych polskiego alfabetu oraz skrótów ortograficznych. To samo zarządzenie Ministra zatwierdzało alfabet i I stopień skrótów. Podręcznik skrótów wydrukowano brajlem. 77. Zachowały się teksty bardzo wielu propagandowych ulotek, 9 memoriałów, 4 zbroszurowane obszerne sprawozdania z działalności Towarzystwa. Aż trzykrotnie Matka wydała broszurę Sprawy niewidomych w Polsce (pierwszy raz w 1928 r.). Po wojnie zaś, ze względu na zmienione warunki, publikowała w katolickich pismach, np. w "Caritas" (nr 10) czy "Dziele Niewidomych" wydanym w Krakowie w 1947 r.; w tym ostatnim roku ogłosiła artykuł pt. Laski - przystań Ociemniałych, a w "Homo Dei" w 1957 r. (t. V-VI) - Świat niewidomych. Dane te zaczerpnięte zostały z pracy Małgorzaty Wiśniewskiej-Rowickiej zatytułowanej "Zestawienie robocze wszystkich zachowanych pism Matki Elżbiety Czackiej" (mps, Laski 1992, Dział Tyflologii). Niezależnie od fragmentów poświęconych sprawie niewidomych w takich pismach Założycielki, jak: "Konstytucje", "Dyrektorium", "Notatki Osobiste" i "Konferencje dla Sióstr", niektóre pozycje jej piśmiennictwa zajmują się wyłącznie tym tematem, jak: Dziecko niewidome, "Ku szczytom" Wilno 1938, Triuno, "Historia i zarys organizacyjny Dzieła" oraz "Ideowe założenia Dzieła" (zbiór tekstów Matki dokonany przez s. Vianney'ę Szachno). Por. A. Gościmska, Torowała nowe drogi niewidomym, s. 41. 78. Triuno, s. 255. 79. Matka E. Czacka, "Memoriał w sprawie całości Dzieła", wersja polska, mps, 1937, AFSK. 80. Ibidem. 81. Ibidem. 82. Ibidem. 83. Ibidem. 84. Ibidem. 85. Ibidem. 86. Ibidem. 87. Ibidem. 88. Matka E. Czacka, "Memoriał w sprawie Zgromadzenia", wersja polska, mps, 1937, AFSK. 89. Ibidem. 90. Ibidem. 91. Ibidem. 92. Ibidem. 93. Ibidem. 94. Patrz cz. III rozdz. III 2. 95. Por. pracę siostry Adeli Góreckiej, "Opis wizyty Matki Czackiej u Piusa XI w Castel Gandolfo", mps, 1937, AFSK. S. Adela - Emilia Górecka (1893-1957) za młodu czynna w Stowarzyszeniu Młodych Ziemianek, wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1929 r. Była przełożoną w Żułowie, Warszawie, Maurzycach, Pniewie, Sobieszewie. Część V. Wojna i okupacja - 1939-1945 1. Wydarzenia historyczne Sytuacja Polski w końcu lat trzydziestych, po zawarciu paktów o nieagresji z obu potężnymi sąsiadami - Niemcami 25 lipca 1932 i 26 stycznia 1934 r. oraz ZSRR 25 lipca 1932 r. (z przedłużeniem na 10 lat), pozornie była ustabilizowana. Dopiero zdarzenia z jesieni 1938 r. i wiosny 1939 r. otrzeźwiły rządy zachodnich państw. W końcu września 1938 r. Niemcy zajęły Sudety, a 5 marca 1939 r. Hitler wkroczył do Czechosłowacji, Polsce zaś w dniu 28 kwietnia wypowiedział układ o nieagresji, co wywołało natychmiastową reakcję Zachodu. 30 marca 1939 r. W. Brytania, a zaraz po niej Francja, złożyły Polsce gwarancję bezpieczeństwa. Francja zobowiązała się z chwilą wypowiedzenia wojny wysłać na pomoc lotnictwo i w ciągu 14 dni natrzeć na Niemcy wojskami lądowymi. Tymczasem 23 sierpnia 1939 r. Ribbentrop w imieniu rządu w Berlinie zawarł z Mołotowem, przedstawicielem ZSRR, pamiętny pakt o podziale między nich państwa polskiego oraz innych krajów Europy Środkowej. 1 września wojska hitlerowskie rozpoczęły z trzech stron atak na nasz kraj. Ich bombowce, w dużej części zabrane armii czeskiej, niszczyły: składy sprzętu wojskowego, węzły kolejowe, mosty, elektrownie oraz siały spustoszenie na drogach przepełnionych ewakuowaną na wschód ludnością. Ze wschodu, zgodnie z układem Ribbentrop - Mołotow, 17 września wojska radzieckie napadły na Polskę. W tych warunkach mobilizacja nie mogła spełnić swego zadania. Rzeczpospolita Polska nie miała szans pokonać dwóch wielkich agresorów - niemieckiego i radzieckiego, tym bardziej że sprzymierzeńcy, W. Brytania i Francja, ograniczyły swą pomoc do not wypowiadających wojnę. Po 2 tygodniach zaciętych walk zmotoryzowane jednostki niemieckie znalazły się na przedpolu Warszawy. 17-21 września na skraju Puszczy Kampinoskiej rozegrała się kilkudniowa bitwa o Laski. Tymczasem atakowana z powietrza stolica mimo bohaterstwa prezydenta Stefana Starzyńskiego i ludności Warszawy wkrótce została pozbawiona wody, światła i żywności, a część miasta płonęła. Nie otrzymawszy obiecanej pomocy, dowództwo września podpisało kapitulację. Rząd jednak już wcześniej, bo 15 września, opuścił Polskę i schronił się w sprzymierzonej Rumunii. Wraz z rządem wyjechał prymas-interrex kardynał August Hlond, najwyższym zaś przedstawicielem Kościoła stał się arcybiskup krakowski Adam Stefan Sapieha. Gdy w połowie września losy wojny rozstrzygały się na równinach Mazowsza, we wschodnich województwach oddziały Armii Czerwonej bez wypowiedzenia wojny rozbrajały zdezorientowane często polskie wojsko, okupowały, niszczyły kraj, rozstrzeliwały ziemian, wywoziły w głąb Rosji wyższych urzędników, sędziów, lekarzy, policję, profesorów. Rosyjski okupant niszczył wszystkie dobra kultury. Linię demarkacyjną z Niemcami ustalono na Sanie i Bugu. Po zajęciu Polski, Niemcy jej część zachodnią i północną wcielili do Trzeciej Rzeszy, z reszty zaś utworzyli tzw. Generalną Gubernię z główną siedzibą w Krakowie. Zaraz w pierwszych tygodniach zaczęli stosować przemoc - internowanie i rozstrzeliwanie zakładników, działaczy społecznych i pracowników naukowych, których zebrano z dwóch uniwersytetów i wywieziono do obozów. Zamknięto również szkoły średnie i wyższe, seminaria duchowne, wszystkie wydawnictwa, niszczono lub wywożono zasoby bibliotek i muzeów. Zarządem państwowym objęto przedsiębiorstwa, lasy i majątki rolne, na rolników nałożono ogromne kontyngenty. Nastało szpiegowanie, rewizje, wprowadzono godzinę policyjną, rozstrzeliwano na ulicach. Liczba obozów koncentracyjnych pod koniec wojny doszła do 200. W miastach panował głód, brak światła i wody, rozwijał się nielegalny handel, ceny rosły. W zachodnich województwach włączonych do Rzeszy wysiedlono 700-800 tys. Polaków, sprowadzając na ich miejsce tyluż Niemców. Młodzież polską wcielano do wojska. Rosyjski okupant działał podobnie. Około 230 tys. jeńców wojennych przekazano władzom "bezpieczeństwa", czyli NKWD (dziś KGB). Wtrącano ludzi do więzień, łagrów, a inteligencję i chłopów zsyłano do Kazachstanu lub na Syberię. Los ten spotkał również leśników, kolejarzy, pocztowców, ludność z pasa granicznego. Liczbę wywiezionych ocenia się na przeszło 1,5 mln. W Katyniu wymordowano 15 tys. oficerów (wielu było sędziami i lekarzami), tysiące Polaków traciło życie w innych miejscach kaźni. Około 150 tys. młodzieży powołano do wojska, 80 tys. więźniów wymordowano w chwili wybuchu wojny z Niemcami. Społeczeństwo polskie od pierwszych dni wojny zaczęło się organizować. Powstawały organizacje wojskowe, ściśle zakonspirowane, które gromadziły broń i leki, wydawały gazetki, szkoliły młodych. Liczebność członków tych organizacji osiągnęła liczbę ok. 300 tys. ludzi. Utworzono legalny wymiar sprawiedliwości, uprawomocniony przez rząd polski w Londynie, który wydawał wyroki na zdrajców i donosicieli, szmalcowników, albo szczególnie okrutnych urzędników gestapo. Do końca wojny ruch oporu wysadził 700 niemieckich transportów kolejowych. W miarę jak rezerwy ludzkie się wyczerpywały, zaczęto wywozić coraz więcej Polaków na roboty do Rzeszy. W sumie liczba wywiezionych wyniosła ok. 740 tys. mężczyzn i kobiet. Dzieci kierowano do specjalnych obozów w celu germanizacji. W miastach uliczne łapanki stały się codziennym zjawiskiem, toteż wzmagał się ruch partyzancki w lasach i górach, zadający wrogowi nieraz dotkliwe straty. Na wschodnich terenach zajętych przez Hitlera w czasie wojny z Rosją (od 1941 r.), Niemcy popierali ekstremistów ukraińskich i litewskich oraz dostarczali im broni. Na samym Wołyniu zginęło z rąk Ukraińców 35 tys. polskiej ludności cywilnej. W końcu naziści przystąpili do eksterminacji Żydów, dokonując masakr w miasteczkach oraz wywożąc ich do obozów koncentracyjnych. Łącznie wymordowali 3 mln Izraelitów. Wielu z nich uratowało się dzięki ukryciu się w klasztorach lub prywatnych domach, za co groziła ukrywającym kara śmierci. Prześladowany był również Kościół katolicki, więziono księży i biskupów lub wywożono ich do obozów. Zginęło ogółem 4 tys. kapłanów. Po obronie Stalingradu w styczniu 1943 r. Czerwona Armia przeszła do kontrofensywy i gdy wkroczyła na polskie tereny, władze sowieckie utworzyły 22 lipca 1944 r. Tymczasowy Rząd pod nazwą Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego - PKWN. Zaczął on od razu wprowadzać ustrój wzorowany na sowietach. Armia sowiecka i utworzona przy niej dywizja armii polskiej w lipcu 1944 r. stanęły pod Warszawą. 1 sierpnia doszło w stolicy do wybuchu powstania, Polacy chcieli usunąć uciekających Niemców i przywitać jako wolny naród wojska radzieckie. Powstaniu władze radzieckie nie udzieliły żadnej pomocy, zdając miasto na łaskę okupanta. Niemcy tymczasem, dysponując czołgami i samolotami oraz lepszym sprzętem, wielokrotnie przewyższali siły powstańcze. Po 2 miesiącach rozpaczliwej, bohaterskiej walki, stolica skapitulowała, a powstańców wzięto do niewoli. Łącznie zginęło 203 tys. osób. W następstwie Niemcy zaczęli systematycznie wyburzać miasto, co dla polskiej kultury było ciosem bez precedensu. 17 stycznia 1945 r. Armia Radziecka przekroczyła Wisłę i weszła w ruiny Warszawy oraz rozpoczęła ofensywę, której ostatecznym celem był Berlin. Sowieckie NKWD i wzorowane na nich polskie władze bezpieczeństwa w liczbie 78 tys. ludzi zaczęły likwidować Armię Krajową, aresztując, wywożąc lub mordując jej członków. W dniu 11 lutego 1945 r. w Jałcie odbyła się konferencja Wielkiej Trójki w osobach Józefa Stalina, Franklina Roosevelta i Winstona Churchilla i ustaliła dla Polski nowe granice. Z terenów na wschód od tzw. linii Curzona, tzn. na wschód od rzeki Bug, masowo wysiedlano Polaków, osadzając ich na zdobytych na Niemcach terenach. Na pierwszym zgromadzeniu ONZ przyjęto stan faktyczny za obowiązujący, jakkolwiek nie był on zgodny z Kartą Atlantycką. Polska nie była tam wcale reprezentowana. 2. Róża Czacka w czasie drugiej wojny światowej W życiu Matki Elżbiety sześcioletni okres II wojny światowej zasługuje na szczególną uwagę. W tym czasie uwidoczniły się jej wielkie duchowe wartości, jak mądrość, roztropność, miłość bliźniego i męstwo. W na pozór beznadziejnych sytuacjach okazywała równowagę ducha. Ze spokojem i prawdziwie z ręki Bożej przyjęła zniszczenie wyników długoletniej pracy. Z przenikliwością patrzyła na sprawy kraju, potrzeby Dzieła, wielkość zagrożeń, możliwość nowych dróg postępowania. W chwilach klęski nie wahała się kazać siostrom dzielić się wszystkim z najbardziej potrzebującymi. Postawa Matki promieniowała na otoczenie. Gdy strukturę Dzieła przyszło zmieniać, tworząc nowe punkty schronienia, by łatwiej przetrwać, siostry po bohatersku brały na siebie najcięższe obowiązki. Z pogodą znosiły ciasnotę, niewygody, braki oraz zagrożenia. Ich przykład działał na współpracownice świeckie i niewidomych. Wszystkim udzielała się atmosfera heroizmu, budząc podziw ludzi z zewnątrz. Przedstawiając dzieje poszczególnych placówek, jakie wytworzyły się podczas wojny, pragnąłbym podkreślić rolę Matki Elżbiety, wielkiego wychowawcy ludzi. Źródła, na których oparłem niniejszy rozdział, pochodzą od osób, które brały udział w opisywanych zdarzeniach. Niezastąpioną wartość przedstawia dobrze udokumentowana praca Alicji Gościmskiej i Ryszarda Kamińskiego Laski w czasie okupacji 1939-1945 oraz artykuł siostry Viannei Szachno Franciszkanki Służebnicy Krzyża w latach 1939-1940. (1) Po zajęciu przez Hitlera w kwietniu 1939 r. Czechosłowacji nie robiono już sobie złudzeń, następnym krokiem miał być atak na Polskę. Władze polskie rozpoczęły rozmowy z przedstawicielami Towarzystwa o ewakuacji Zakładu w razie wybuchu wojny. Położone na wschodnim skraju znacznego kompleksu lasów graniczącego z ciągnącą się ku Warszawie równiną, Laski stanowiły ważny punkt strategiczny. Znaczenie jego powiększała bliskość ukrytych w lesie magaz ynów amunicji. Dwa największe zakładowe budynki przewidziano więc na szpitale wojskowe. Matka poleciła gromadzić żywność i lekarstwa. Gdy na tydzień przed rozpoczęciem działań wojennych ogłoszono pierwszą mobilizację, kazała zawiadomić listownie rodziny niewidomych, by nie przysyłały dzieci na początek roku szkolnego. (2) Na miejscu pozostały tylko niewidome staruszki, mała grupa dziewcząt i chłopców oraz kilkoro przedszkolaków. W końcu sierpnia nastąpiła ogólna mobilizacja. Spośród pełniących odpowiedzialne funkcje braci tercjarzy, trzech zmobilizowanych odeszło do wojska. Matka została pozbawiona najbliższych doradców, mimo to panował spokój i porządek. Pierwszego września wybuchła wojna. W piwnicy pod murowanym magazynem w podwórzu utworzony został schron przeciwlotniczy, tam też przeniesiono Najświętszy Sakrament. Wprowadzono obowiązkowe zaciemnienia i całodobowy dyżur przy radiu. Zaraz w pierwszych dniach września siostry i mieszkańcy Zakładu obserwowali walkę powietrzną polskich myśliwców z niemieckimi samolotami. Nieprzyjaciel, uchodząc, zrzucił na sąsiednią wieś bomby burzące, równając z ziemią kilka domów. Jeszcze w końcu sierpnia Matka postanowiła ewakuować obecne w Laskach starsze niewidome kobiety oraz grupę dziewczynek do Żułowa i w tym celu zamówiono specjalne wagony. 5 i 6 września odwieziono ciężarówkami na podwarszawski dworzec Szczęśliwice dwie sześćdziesięcioosobowe grupy wraz z opiekunami świeckimi i zakonnymi. Szosa, którą jechali, znajdowała się pod ostrzałem artyleryjskim. Na dworcu zaś tłum ludzi rzucił się do zajęcia miejsc przeznaczonych dla laskowskich dzieci i staruszek. Niemieckie bombowce rzucały pociski, ziejąc ogniem z karabinów maszynowych na dworzec. W końcu jednak wszystko się ułożyło, nieproszonych gości udało się usunąć i pociąg odjechał. Trzecia, ostatnia grupa niewidomych wyjechała ciężarówką 8 września. W dniu 7 września w nocy kilkadziesiąt sióstr wyruszyło na piechotę z Lasek do Warszawy. Siostry niosły plecaki i łopaty, by, na apel prezydenta miasta Warszawy Starzyńskiego, wziąć udział wraz z cywilną ludnością w kopaniu okopów dookoła miasta. Matkę Elżbietę wraz z o. Korniłowiczem i s. Joanną Lossow podwieziono samochodem do stolicy, do posiadłości Towarzystwa, przy ul. Wolność 4. Gdy wieczorem siostry zjawiły się po pracy przy okopach, okazało się, że dom Towarzystwa nie mieści tak wielkiej liczby osób i część zakonnic przyjęły do swego schronu Siostry Rodziny Maryi. Przy ulicy Wolność 4 z polecenia władz miejskich utworzono z sióstr i osób świeckich przeszkoloną w Laskach w ochronie przeciwpożarowej i przeciwgazowej straż obywatelską. Przystąpiono od razu do budowy schronu. Wykopano obszerny, głęboki dół, przykryty z pomocą paru świeckich pracowników stropem z szyn stalowych, belek, desek, kamieni i ziemi. Mogło się w nim zmieścić 100 osób. Większość sióstr w następnych dniach zajmowała się szyciem koszul dla wojska. (3) W miarę jak Niemcy ostrzeliwali miasto, zaczęli napływać mieszkańcy ze zbombardowanych lub spalonych kamienic. Wiodła ich podświadoma myśl, że tam, gdzie są siostry, będzie najbezpieczniej. Matka wydała polecenie udzielania im wszelkiej pomocy, tak w żywności, jak i w odzieniu. Po krótkim czasie zaczął doskwierać głód. Jedzenie ograniczyło się do sucharów z marmoladą, wydzielano nie więcej niż dwie skibki chleba dziennie, popijano kawą z fasoli. Gdy żywności poczęło braknąć, Matka Elżbieta kazała dzielić się po równo ze wszystkimi. Liczba mieszkańców wzrosła tymczasem do 150 osób. Oddziałek przeciwpożarowy dzielnie gasił wciąż wzniecany pociskami ogień na strychu. Uratowano też od spalenia drewniany barak, który w następnych latach okupacji spełniał ważną rolę w pracy dla niewidomych. (4) W Laskach natomiast Matka Elżbieta zostawiła 10 sióstr. Miały udzielać pomocy rannym i opiekować się inwentarzem. Odpowiedzialną za całość uczyniła lekarkę s. Katarzynę Steinberg, zostawiając jej do pomocy dwie siostry pielęgniarki. W dwa dni po wyjeździe sióstr do Warszawy zaczęli zjawiać się mieszkańcy pobliskich spalonych wiosek. Pierwsi ranni szukali punktu opatrunkowego. Wkrótce przywieziono ciężej rannych. (5) Niemcy 17 września obsadzili wojskiem teren Zakładu, ustawili karabiny maszynowe na dachu najwyższego budynku, a we wsi działa. Przygotowywali się do odparcia ataku cofającej się przez Puszczę Kampinowską ku Warszawie Armii Poznań. Między 17 a 21 września rozegrała się na terenie sąsiednich osiedli tzw. bitwa o Laski. Jej największe nasilenie nastąpiło 20 września, gdy po bezskutecznych próbach odbicia Zakładu z lasu wyszedł batalion Armii Pomorze. Wyparł Niemców z Zakładu i zajął część wsi. Niemcy, korzystając z zakończenia decydującej o losach kampanii bitwy pod Bzurą, wysłali wtedy do Lasek czołgi, działa i samoloty. Polacy nie ustępowali, parę razy odparli Niemców atakiem na bagnety. Walczono o domy, piętra i pokoje. Zwyciężyła siła niemieckiego sprzętu wojennego i ognia. Niemcy, bojąc się odwetu polskich oddziałów, przystąpili do palenia budynków. Oblewali je benzyną i podpalali. W płomienie wrzucili polskiego rannego żołnierza. Po południu 21 września samoloty wroga, zniżywszy się nad przyległym do Zakładu lasem, ostrzelały ogniem pokładowym zgrupowanych tam polskich żołnierzy z różnych formacji. W ślad za tym ruszyli niemieccy "sanitariusze" z pistoletami w ręku, by dostrzeliwać rannych. Wówczas s. Katarzyna z wielką odwagą ratowała rannych, krążąc po lesie i wołając: "Ranni, ranni!" Niejeden udający nieżywego wezwał jej pomocy i s. Katarzyna mogła ich ukryć. (6) Niemcy tymczasem kazali zgromadzić się mieszkańcom Zakładu i zamierzali ich wywieźć. Siostra Katarzyna, gorąco interweniując, wyprosiła wypuszczenie staruszka proboszcza, dwóch niewidomych pracowników i wszystkich sióstr. Mężczyzn zabrano do obozu. W bitwie o Laski zginęło, według późniejszych obliczeń, ok. 200 Niemców i 500 Polaków, niektórzy szacują straty na 400 Niemców i 700 Polaków. (7) Ukryte w piwnicy siostry szczęśliwie przetrwały moment najcięższych walk. W czasie bitwy siostra Róża, pielęgniarka, została odcięta od sióstr i przebywała w parterowym budynku, do którego znoszono rannych. Wielu rannych wymagało natychmiastowej operacji, często amputacji nogi lub ręki. Czterech lekarzy, w tym paru przypadkowych, wziętych przez Niemców do niewoli, wciąż się zmieniało przy chorych. Najbardziej brakowało chirurga. Siostra musiała sama dokonywać zabiegów, przekraczających jej umiejętności. Wiele ją to kosztowało. Jedyny kompetentny lekarz-Niemiec pokazał się na chwilę, by pospieszyć ku innym najciężej rannym. Gdy w końcu wszystko się uspokoiło, można było zrobić bilans poniesionych strat. Dziewięć największych budynków zostało spalonych, w tym budynki szkolno-internatowe i gospodarcze. Ostały się jedynie dolne piętra internatu dziewcząt. Zniszczone zostały biblioteki: szkolna czarnodrukowa, tyflologiczna i brajlowskich podręczników szkolnych, a także muzeum szkolne z eksponatami i pomocami oraz archiwum. Ocalały: kaplica, dom rekolekcyjny i dom sióstr, a także wiele mniejszych domków. Wysokość strat oceniono na 75%, w gotówce przedstawiało to bajeczną wówczas sumę 1,5 mln zł. Sytuacja stolicy natomiast pogarszała się z dnia na dzień. Wzmagało się bombardowanie. Przewidując wszystko co najgorsze, komendantka oddziału przeciwpożarowego zarządziła próbne przeniesienie wszystkich mieszkańców do schronu i zajęcie w nim przewidzianych miejsc. Spotkała się ze sprzeciwem ze strony kilku osób, w tym opiekunek chorych lub inwalidów na wózkach. Sprawa oparła się o Matkę, która wydała kategoryczne polecenie wykonania zarządzenia. Niebawem okazały się zbawienne tego skutki. Wkrótce ostrzał artyleryjski stał się tak silny, że już bez żadnego oporu ok. 100 mieszkańców domu przeniosło się do schronu w spokoju i porządku. Po pewnym czasie Matka wraz z gromadką sióstr wróciła do domu przy ul. Wolność. Nagle spadła na budynek krusząca bomba. Matka z siostrami znalazły się pod gruzami. Zginęła niewidoma staruszka, a jedna postulantka została śmiertelnie ranna. Siostry z oddziałku przeciwpożarowego, mimo padających pocisków, od razu pobiegły uwięzionym na ratunek, szukając przede wszystkim Matki. Leżała przywalona gruzem, ze złamanym przedramieniem i rannym okiem, z którego płynęła krew. Wyniesiono ją na trawę, ratując również pozostałe zakonnice. Jedna miała z całej twarzy zdartą skórę, inne porozrywaną odzież i gruz w ustach. Furmani, przerażeni ostrością ognia na ulicy, nie chcieli odwieźć Matki do najbliższego szpitala. Dwie siostry zaprzęgły konie, podczas gdy cztery inne wyniosły Matkę na pasach za bramę. Pociski świstały dookoła. Obecna przy tym s. Maria Janina zapisała w cytowanym wspomnieniu "Wrzesień": "Cały czas Mateńka się modliła, nic nie myślała o sobie, nie jęczała, choć była strasznie cierpiąca, tylko mówiła - "Jezus, Maryjo, Józefie Święty, w ręce Wasze oddaję ducha mojego". A potem, gdy pociski stale świszczały, mówiła dalej do nas - "Dzieci moje kochane, nie narażajcie się dla mnie, zostawcie mnie, a ratujcie siebie, ja już stary grat jestem, a wy młode, nie narażajcie życia dla mnie", i potem z bólu chwilami traciła przytomność i znów po jej odzyskaniu modliła się." Ciągle biegnąc, siostry doniosły Matkę do szpitala położniczego przy ul. Żelaznej, lecz tamtejszy lekarz nie chciał się podjąć żadnego zabiegu i skierował je do Szpitala Świętego Ducha przy ul. Elektoralnej 12. W chwili, gdy tam dotarły, spadł pocisk zapalający i szpital stanął w płomieniach. Biegnąc dalej dotarły do suteryn jakiejś maglarni przy ul. Leszno 27. Tam również wybuchł pożar, wróciły więc na Elektoralną, pod numer 14. Gdy i tu zaczęło się palić, odniosły Matką Czacką z powrotem do maglarni... (8) Ciężki okazał się również los innych rannych sióstr. Komendantka s. Joanna Lossow zorientowała się, że położenie setki osób ukrytych w schronie posesji Towarzystwa jest niebezpieczne. Przylegała do niego wysoka ściana sąsiadującej fabryki. W razie uderzenia bomby, mogła zawalić się na schron i zagrzebać tam zebranych. Siostra nakazała wszystkim natychmiastowe opuszczenie tego schronienia, by szukać czegoś lepszego. Właśnie otrzymała informację, że jest wolna sala w remizie straży pożarnej przy ul. Chłodnej 3. Tam też udał się korowód sióstr i niewidomych. Siostra Joanna zabrała tymczasem na platformę ranne siostry i zaczęła szukać dla nich bezpieczniejszego miejsca. Przejechawszy przez otoczony płomieniami Plac Teatralny chciała umieścić ranne w piwnicach teatru "Qui pro quo", lecz spotkała się z wrogim przyjęciem ze strony kilku mężczyzn. Nie wytrzymując nerwowo ścisku, zaduchu i braku powietrza, zaczęli histerycznie reagować na wpuszczenie dodatkowych osób. Ostatecznie udało się szczęśliwie dojechać do klasztoru Urszulanek Szarych SJK przy rogu ul. Wiślanej i Dobrej, które od razu zaopiekowały się rannymi. Siostra wróciła wtedy do centrum miasta, ażeby sprawdzić sytuację ewakuowanych ze schronu. Znajdowali się w remizie strażackiej, przez którą od czasu do czasu przelatywały pociski. Bojąc się, aby bomba nie pozbawiła życia wszystkich sióstr od razu, rozdzieliła je na trzy grupy i tak rozmieściła w sali, Matka zaś przebywała wciąż w maglarni. Bombardowanie stolicy osiągnęło szczyt w nocy z 25 na 26 września oraz w następnym dniu i nocy. 27 września nastała niepokojąca cisza, dla mieszkańców miasta gorsza od poprzedniej kanonady. Nieoficjalnie dotarła wiadomość, że toczą się rozmowy polskiego dowództwa z Niemcami. Nie chciano w to wierzyć, trwała gotowość do dalszej walki, lecz pogłoski wkrótce się potwierdziły. W dniu 28. września ogłoszono kapitulację. Z rana zawieziono Matkę do Instytutu Oftalmicznego przy ul. Smolnej 8, gdzie Szara Urszulanka z ul. Wiślanej, sławna okulistka dr Zofia Woyno dokonała usunięcia gałki ocznej. Długo trwająca operacja odbyła się bez narkozy i środków znieczulających, od dawna w Warszawie wyczerpanych. Matka, zdaniem obecnych sióstr, przez cały czas nawet nie jęknęła. Był to już trzeci dzień po wypadku. Potem w szpitalu św. Łazarza przy ul. Książęcej zestawiono jej złamane ramię. Z tego czasu mamy przejmującą relację Janiny Doroszewskiej: "Raz jeden tylko widziałam Matkę wzburzoną. To było świeżo po kapitulacji we wrześniu. Matka, ranna, leżała wtedy nieruchoma z zabandażowanymi oczami po wyjęciu oka. [...] Ledwo mówiła. Ale powiedziała wtedy mocno: "Powiedz Markowi [synkowi J. Doroszewskiej, którego często widywała i bardzo lubiła - M. Ż.], powtórz mu to dokładnie: nasze linie przerwane, nasze barykady zburzone, ale powtórz mu: naszymi twierdzami, których nikt nie zdobędzie, musimy być już tylko my sami. Powiedz mu, że musi być tą twierdzą niezdobytą dla zła, które teraz wydaje się, że jest zwycięzcą. A nie jest. Powtórz mu to koniecznie ode mnie"." (9) Uderzająca jest tu postawa Matki - nawet w najcięższych chwilach nie myśli o sobie, lecz o bliźnim, który może być w kryzysie. Dopiero 30 września po sprawdzeniu, że pałacyk Tyszkiewiczów stoi nietknięty przy ul. Litewskiej 6, na gorące zaproszenie gospodarzy domu przewieziono tam Matkę Elżbietę wraz z rannymi siostrami. Tyszkiewiczowie otoczyli je wszystkie najczulszą opieką. Matka pozostała tam do pierwszych dni listopada, siostry zaś powróciły w połowie października do Lasek. Przez pewien czas pałacyk na Litewskiej stał się punktem zbornym całego Zgromadzenia. Matka bardzo długo cierpiała, gdyż jej złamane ramię nie zostało właściwie złożone, lecz jak zawsze promieniowała spokojem. Kto tylko mógł przychodził, by się z nią zobaczyć, zaczerpnąć od niej wiary, nadziei i siły. (10) W pierwszych dniach października dotarła na Litewską przesłana przez specjalnego wysłannika dobra wiadomość, że ks. Korniłowicz i Antoni Marylski żyją i są zdrowi. Gdy Matkę przeniesiono do mieszkania Tyszkiewiczów, zbiegły się siostry, by zobaczyć swoją Matkę. Alicja Gościmska napisała: "Prowadzona przez jedną z sióstr wchodzi Matka. Jest bardzo blada, pół twarzy i głowy w bandażach. Wszystkie oczy i udręczone serca zwracają się ku niej. Z ust Matki Elżbiety [...] padają słowa [...] tchnące męstwem, nadzieją i wiarą: [...] "Zwycięstwo wroga jest tylko powierzchowne, do czasu... Polska żyje i żyć będzie. Walka trwa dalej, schodzi w głąb, każdy z nas musi stać się twierdzą"." (11) Tragiczne losy podzieliły też pozawarszawskie placówki Towarzystwa. Utworzony w 1936 r. w Chorzowie oddział Patronatu Towarzystwa na województwo śląskie aż do samej wojny rozwijał się pomyślnie. W 1936 r. Matka założyła tam dom zakonny z trzema siostrami. Wojska niemieckie zaraz w pierwszych dniach września zajęły Śląsk. Wśród personelu chorzowskiego oddziału Patronatu od razu zarysowały się różne postawy narodowościowe. Magazynierka, prowadząca również kancelarię, córka niewidomego Ślązaka i Niemki, zawsze była wobec Lasek lojalna; okazało się jednak, że należała do niemieckiej organizacji. Przełożona udała się o radę do ks. bp. Adamskiego w Katowicach. Polecił jej wytrwać na placówce. Niektórzy niewidomi zaczęli zwracać się do sióstr po niemiecku, lecz po uwadze s. Wacławy, że póki one reprezentują Laski, powinno się mówić w zakładzie po polsku - ustąpili. Niedługo to jednak trwało. Niemcy wyznaczyli swego rodaka na kierownika, a Matka z końcem października dała siostrom znać, by wracały. Od pewnego czasu Matka projektowała utworzenie w Żułowie placówki opiekuńczej dla starszych niewidomych, lecz aż do wybuchu wojny 1939 r. nie podjęto konkretnych kroków. Wypadki wojenne zmusiły do przyspieszenia decyzji. Zbieg okoliczności sprawił, iż przez okres niemieckiej okupacji kapelanem w Żułowie został ks. Władysław Korniłowicz. W chwili wybuchu II wojny światowej w polskim radiu ogłoszono bez jego zgody treść otwartego listu, jaki wystosował do przyjaciół Niemców. Ostrzegał ich przed nienawiścią. Choć listu w końcu nie wysłał, ktoś dostał go w swoje ręce i opublikował. Fakt ten wystarczył, by Ojciec stał się osobą poszukiwaną przez okupanta i musiał się ukrywać. Po ogłoszeniu przez radio rozkazu płk. Umiastowskiego, że mężczyźni mają opuścić Warszawę, ks. Korniłowicz w pierwszej dekadzie września wyjechał wraz z Antonim Marylskim na wschód. Gdy samochód wojskowy się popsuł i gdy na wiadomość o wkroczeniu do Polski sowietów poszukiwanie oddziału stało się bezcelowe, przygodnymi środkami lokomocji dotarli do posiadłości Towarzystwa w Żułowie. Załadowanie do przepełnionego pociągu ewakuowanych sióstr i niewidomych z Lasek do Żułowa, stanowiło mało znaczący epizod w porównaniu z dalszym ciągiem zdarzeń z podróży, trwającej kilka dni. Parokrotnie nieprzyjacielskie samoloty ostrzeliwały wagony, a pasażerowie musieli się ratować ucieczką w pole, kryjąc się, gdzie kto mógł. W czasie drogi niewidomi okazali wiele dyscypliny i opanowania. Bez skarg znosili zmęczenie, głód i pragnienie. W czasie nalotów dawali widzącym tak silny przykład wiary w Opatrzność Bożą, że długo w Warszawie opowiadano sobie o tym z prawdziwym podziwem. Gdy ostatnia grupa dotarła ok. 14 września do Żułowa, rozegrała się tam walka cofających się polskich oddziałów z wojskami niemieckimi. (12) Wkrótce folwark dostał się w niemieckie ręce. Siostry zaopiekowały się kilkunastu polskimi rannymi, prowizorycznie umieszczonymi w czworakach. Po paru dniach do tej części Lubelszczyzny wkroczyły wojska sowieckie i okupacja trwała przez 5 tygodni. Żołnierze radzieccy rabowali, co się dało, zabierając niewidomym nawet ukryte w posłaniach kromki chleba. Ukraińcy podpalili stogi ze zbożem i uprowadzali inwentarz; zaczynało brakować żywności. Najbardziej w Żułowie dokuczała ciasnota, gdyż ogólna liczba nowo przybyłych dochodziła do 150, a pomieszczeniem dla nich była tylko rządcówka - siedmiopokojowy budynek administracyjny; w budyneczku obok wygospodarowano jeszcze dwa pokoje. Na noc rozkładano się na podłogach, przeważnie po 20 osób w jednym pokoju. Przełożona s. Adela Górecka nocowała na leżaku w sieni. W pięknie sklepionej piwnicy urządzono kaplicę i pokoik dla ks. Korniłowicza. (13) Samo zakwaterowanie tylu osób w nieprzystosowanym do tego budynkach wymagało wielkich wyrzeczeń. Ksiądz Korniłowicz nie chciał korzystać z żadnych przywilejów i dzielnie znosił niewygody. Miał więcej niż w Laskach czasu dla sióstr. Starał się pomimo codziennych kłopotów kierować je ku doskonalszemu uczestnictwu w Eucharystii i regularnemu studium nad Summą św. Tomasza. Wciągał do tego również świeckich. W Żułowie przebywało trzech kandydatów do stanu kapłańskiego, (14) którym o. Korniłowicz poświęcał wiele uwagi. Po raz pierwszy natomiast zetknął się w pracy apostolskiej z ludnością wiejską, za czym zawsze tęsknił. Dzięki niemu w całej okolicy życie religijne zintensyfikowało się wyraźnie. Konieczność ukrywania się nie przeszkadzała Ojcu w głoszeniu rekolekcji w dworach czy w okresowym prowadzeniu studium nad św. Tomaszem u Zamoyskich w Kozłówce. Dorywczo prowadził rekolekcje nawet w Warszawie. Spotkanych na prowincji niemieckich żołnierzy traktował z życzliwością, nawiązując rozmowę, doprowadzając czasem do spowiedzi. Niemcy, powróciwszy wkrótce w tamte strony, wymagali od sióstr i niewidomych dziewcząt udziału w pracach polowych. Ojciec Korniłowicz, świadomy trudności spowodowanych niewygodami i wszelkiego rodzaju brakami, zwracał uwagę mieszkańców na religijną lekturę i pogłębienie studiów nad świętym Tomaszem z Akwinu. Wpływało to kojąco na atmosferę. W parę tygodni po przejściu frontu większość osób postanowiła wrócić do Lasek i wyruszyła na piechotę. Zatłoczenie szos i mostów przez niemieckie wojska udaremniło ten zamiar. W końcu udało się przetransportować do Lasek niewidome staruszki. Jedna ze stale kwestujących sióstr - s. Odylla Czarlińska (15) trafiła kiedyś na terenie Lubelszczyzny do ordynacji Zamoyskich w Kozłówce pod Lubartowem. Ordynat Aleksander Zamoyski i Jadwiga z Brzozowskich, jego żona, znani byli z patriotyzmu i pracy społecznej. (16) Jadwiga Zamoyska w rozmowie z siostrą kwestarką zaproponowała oddanie do dyspozycji mieszkańcom Żułowa opróżnionej właśnie przez niemieckie wojsko oficyny. Siostra Odylla, widząc dewastację budynku, przez dłuższy czas nie śmiała opowiadać o otrzymanej propozycji, lecz w końcu poinformowała o niej Matkę, która zapaliła się do tego pomysłu. Oficyna była w opłakanym stanie, ze stosem końskiego nawozu przed drzwiami, lecz Matka Elżbieta pragnęła rozładować ciasnotę w Żułowie i niezwłocznie posłała tam 10 postulantek w celu doprowadzenia budynku do porządku. Reszty dokonali okoliczni ziemianie, ofiarowując wyposażenie i pokrywając inne wydatki. W lecie 1940 r. kilkadziesiąt niewidomych kobiet wraz z siostrami przeniosło się z Żułowa do Kozłówki. Zamieszkały w oficynie osiemnastowiecznego pałacu z parkiem i kaplicą. Wkrótce otrzymały doskonałego kapelana. Był nim ks. Stefan Wyszyński, profesor włocławskiego seminarium, od kilkunastu lat znający Laski i uważający się za duchowego syna ks. Korniłowicza. Z rozkazu biskupa ukrywał się na wsi u rodziny, przyjąwszy nazwisko "Okoński". Mimo wątłego zdrowia zawsze czynny, w domu Zamoyskich służył wszystkim swoją wiedzą i w razie potrzeby duchowym kierownictwem. Rozpoczął dla sióstr wykłady z filozofii św. Tomasza, prawa kanonicznego i społecznej nauki Kościoła. Przyjeżdżający od czasu do czasu ks. Korniłowicz rozwijał dalej doktrynę św. Tomasza. Siostry nazwały żartobliwie swoje studium "Akademią Kozłowiecką". Matka, z daleka czuwająca nad wszystkim, potraktowała sprawę poważnie. Oceniając życzliwość i gościnność Zamoyskich postanowiła stworzyć tu stałą placówkę Dzieła, dom formacyjny Zgromadzenia. Projekty te wkrótce uległy rozbiciu. (17) W 1941 r. Aleksander Zamoyski został aresztowany i zesłany do obozu koncentracyjnego. Matka wtedy podjęła decyzję przeniesienia najstarszych niewidomych do zakładu opiekuńczego w Wirowie, część sióstr odwołała do Lasek, resztę skierowała z powrotem do Żułowa. W zimie z 1941 na 1942 r. zmarł administrator żułowskiego klucza Stefan Hołyński, a majątek przejęli Niemcy na tzw. Liegenschaft, czyli "dobra martwej ręki". Warunki pogorszyły się, siostry i starsze niewidome kobiety zmuszano do ciężkich prac w gospodarstwie. W tym czasie zaostrzyły się też prześladowania Żydów. Siostry w miarę możności świadczyły im materialną i duchową pomoc. Z każdym rokiem sytuacja w Lubelskiem stawała się coraz groźniejsza. Niemcy rozpoczęli wywóz polskiej ludności z pobliskiej Zamojszczyzny, gdy równocześnie coraz śmielej działały partyzantki: polska (różnych zabarwień politycznych), ukraińska i sowiecka. W odpowiedzi na to Niemcy zaczęli palić wsie, w których przyjmowano partyzantów i rozstrzeliwać masowo ich mieszkańców. Akcje te nasiliły się najbardziej wiosną i latem 1944 r., gdy pod naporem radzieckiej armii zbliżał się front wschodni. Nocami do Żułowa wpadały bandy Ukraińców lub sowieckich partyzantów, kiedyś nawet stoczyli walkę z polskim oddziałem na podwórzu majątku. Nikt nie był pewny życia ani mienia, a najbardziej zagrożone były kobiety. Spały z plecakami pod głową. (18) W lecie 1944 r. przed uroczystością odnowienia ślubów ks. Korniłowicz indywidualnie rozmawiał z każdą z sióstr, pytając czy pragnie pozostać w Zgromadzeniu, czy woli wrócić do rodziny. Matka o wszystkim wiedziała. Pomiędzy nią a Żułowem rolę gońca pełniła s. Maria Janina Borkowska, która wspominała: "Miewałyśmy w Żułowie, właśnie w 1943 i 1944 r. różne ciężkie i trudne przejścia i niebezpieczeństwa. Częste nocne napady różnych band i wciąż nas ostrzegano przed Ukraińcami, i radzono nam likwidować Żułów i uciekać do Lasek albo przenieść się gdzie indziej. Kiedy z troską i niepokojem przyjeżdżało się do Mateńki, Mateńka działała całą swoją postawą i słowami jak balsam kojący i uspokajający. Przyjeżdżało się do Mateńki zatroskanym, zaniepokojonym, niekiedy nawet przerażonym, a wyjeżdżało [...] uspokojonym, pogodnym, pełnym ufności i mężnym." (19) W 1942 r. w Żułowie nastąpiła zmiana przełożonej. Na miejsce s. Adeli Góreckiej Matka przysłała s. Joannę Lossow, pełniącą przez kilka lat funkcję sekretarki ks. Korniłowicza. Spadły na nią - jak wspomina w "Rozmowach" - od razu ciężkie zadania: uregulowanie stosunków z władzami oraz przeciwdziałanie rosnącemu zagrożeniu w związku z rozwijającym się ruchem partyzanckim. Jednym z najtrudniejszych okazało się wykonanie postanowienia Rady Zgromadzenia o usunięciu czterech sióstr, nie spełniających przewidzianych regułą wymogów. Do tego potrzebna była zgoda miejscowej kurii biskupiej. Nieobecnego biskupa zastępowało dwóch księży. Od przełożonej zażądano zaświadczenia, że Konstytucje Zgromadzenia dopuszczają możliwość usunięcia z równoczesnym zwolnieniem ze ślubów. Na tej podstawie Lubelska Kuria Biskupia wyraziła zgodę na zwolnienie ze ślubów wszystkich czterech zakonnic. Dzieje Żułowa w czasie okupacji zakończę historią dającą obraz panujących wówczas stosunków. Od kilku lat jedynym w okolicy księdzem był ks. Korniłowicz, który nie posiadał daru łatwego nawiązywania kontaktu z dziećmi. Powstała więc konieczność zorganizowania w inny sposób katechizacji miejscowej dziatwy i przygotowania do pierwszej spowiedzi i Komunii św. Wyręczyły go inne osoby, m.in. pięć niewidomych wychowanek z Lasek. (20) W czerwcu 1944 r. nadszedł dzień wyznaczony na uroczystość I Komunii św. Na ganku rządcówki zbudowano ołtarz, poniżej ustawiono dzieci wraz z rodzicami, dalej mieszkańców Zakładu. Wśród ludzi nagle rozeszła się pogłoska, że oddział wojska z bronią w ręku otacza park wraz z domem. Niemcy prawdopodobnie przypuszczali, że odbywa się jakieś "nielegalne zgromadzenie". Sytuację uratowała przytomność umysłu przełożonej, która wytłumaczyła dowódcy, że nie jest to patriotyczna manifestacja, lecz święto dzieci. Wehrmacht ustąpił, siostra zaś skorzystała z okazji, by za cenę wszystkiego, co miała najlepszego w spiżarni, wykupić dwóch prowadzonych przez Niemców mężczyzn, skazanych zapewne na wywóz do obozu lub rozstrzelanie. (21) W lecie 1944 r. zaszedł pozornie mało ważny fakt, który jednak miał daleko idące konsekwencje dla Zgromadzenia i Dzieła. Zjawił się w Żułowie młody lwowski kapłan Tadeusz Fedorowicz, który w okresie wywożenia polskiej ludności na wschód, wyjechał dobrowolnie z parafianami do Kazachstanu. W 1944 r. wrócił do Polski jako kapelan walczącej u boku armii radzieckiej polskiej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Znał dobrze ks. Korniłowicza z czasów swego uczestnictwa w lwowskim "Odrodzeniu" i był pod wrażeniem jego duchowości. Z czasem stał się następcą Ojca, zrazu w Żułowie, później w Laskach. (22) 3. Okupacyjne dzieje Lasek i ich placówek. Powstanie warszawskie Tymczasem siostry, które przeszły oblężenie Warszawy w 1939 r., powróciwszy do Lasek z przerażeniem oceniały dokonane w Zakładzie spustoszenia. Wszędzie ruiny, gruz, popiół, groby polskich i niemieckich żołnierzy. Zabrały się gorliwie do porządków. Zasłonięto sklejką wybite szyby, w częściowo zachowanym internacie dziewcząt postawiono ceglane piece i doprowadzono wodę. Na parterze stworzono warunki do zamieszkania tam rannych żołnierzy, którzy tymczasowo przebywali w różnych przygodnych budynkach. Na początku października zjawił się dr Kazimierz Cebertowicz, doskonały chirurg, dotąd lekarz w wiejskim ośrodku zdrowia w Laskach. Całymi dniami przeprowadzał operacje. W prowizorycznym szpitalu brakowało wszystkiego, często ranni nie mieli nawet osobistej bielizny. Warunki poprawiły się dopiero, gdy Szpital Ujazdowski w Warszawie przysłał narzędzia chirurgiczne i materiały opatrunkowe. "W początkowym okresie ranni leżeli nieraz bez łóżek, na materacach, siennikach lub słomie. Szyny do złamanych nóg robiło się z desek wyściełanych słomą i suknem z podartych mundurów, na ranę kładło się kawałek gazy sterylnej, a na to już szmatki, których też nie było dużo - pisze w dzienniku pielęgniarka s. Róża Szewczuk - gdy w październiku wróciły siostry z Warszawy [...] zwiększył się personel szpitalny, [...] wstawiło się dla wszystkich rannych łóżka." (23) Kilkakrotnie zmieniali się kierownicy tej leczniczej placówki, aż w końcu marca 1940 r. zaistniała jako "szpital wojskowy"; później przeszła pod opiekę Polskiego Czerwonego Krzyża. 15 października tegoż roku placówkę zlikwidowano. Ozdrowieńców przeniesiono do budynku administracyjnego i zatrudniono w różnych działach Zakładu. Miejscowe społeczeństwo dążyło do założenia cmentarza dla poległych w bitwie o Laski. Zajął się tym gorliwie ranny oficer por. Romuald Radziwiłowicz i gdy śniegi stopniały, przystąpiono do akcji. Prowadzili ją głównie fizyczni pracownicy Zakładu. Ekshumowano zwłoki pochowane w Laskach oraz rozrzucone w Puszczy Kampinoskiej. Opracowaniem planu cmentarza zajął się uczestnik walk wrześniowych, utalentowany młody architekt plut. pchor. Maciej Nowicki. (24) Wspólnym wysiłkiem i z dużym udziałem byłych żołnierzy z kampanii 1939 r. doprowadzono dzieło do końca. Uczestnicy tych prac tworzyli już wówczas zalążek konspiracji, a Nowicki związał się z Laskami i włączył w ich życie. Matka nie tylko mężnie zniosła własne dolegliwości, lecz bez słowa skargi przyjęła zniszczenie swego wieloletniego dorobku, chociaż cierpiała. Kiedy dowiedziała się o spaleniu biblioteki tyflologicznej, płakała. Miała pełną świadomość faktu, że tego wiodącego działu nigdy nie zdoła odtworzyć. Na jesieni 1939 r. w laskowskim szpitalu przebywał jej ranny bratanek Tadeusz Czacki. Gdy zapadał mrok, jedna z sióstr przyprowadzała go do Matki na długie wieczorne rozmowy. Być może, były to spotkania przynoszące Matce ulgę. Na samym początku okupacji Niemcy rozwiązali wszystkie polskie stowarzyszenia, wśród nich także Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi. Odtąd Laski mogły występować tylko jako "Blindenanstalt" - Zakład dla Niewidomych. Kierowniczką jego Matka mianowała s. Wacławę Iwaszkiewicz, ostatnio przełożoną oddziału Patronatu w Chorzowie. Przyszłość pokazała, jak ten wybór był trafny. Wysokiego wzrostu, obdarzona wrodzonym autorytetem siostra, znająca dobrze język niemiecki i rosyjski, imponowała Niemcom zdecydowaną postawą. Z upływem czasu rodziny niewidomych zaczęły nalegać na przyjęcie z powrotem ich dzieci do szkoły. Należało w miarę możności pójść im na rękę. W pierwszym roku okupacji liczba wychowanków nie przekroczyła 30, w następnych wzrosła do 65. Osobną grupę, w liczbie 30, tworzyły odratowane dzieci widzące, których rodzice zaginęli, tzw. Alojzki. (25) Los kraju po zakończeniu działań wojennych przedstawiał się tragicznie: spalone wsie i miasteczka, zbombardowana stolica, strzaskane węzły kolejowe, mosty, elektrownie, fabryki, wodociągi. Zewsząd wyzierała bieda. Zakład utracił źródła dochodu, jego baza żywnościowa - Pieścidła - znalazła się za granicą w Generalnej Gubernii w Reichu. Za sprzedany plac w Warszawie spłacono zadłużenie w Komunalnej Kasie Oszczędności, zaciągnięto pożyczkę 40 tys. na pokrycie kosztów zabezpieczenia zrujnowanych budynków. Pomocy udzielił Magistrat miasta Warszawy i reaktywowana z czasów I wojny światowej organizacja pod nazwą Rada Główna Opiekuńcza - RGO. Fundusze, płynące z kilku źródeł, nie wystarczały jednak na utrzymanie Zakładu. Egzystencję zapewniała tylko stała kwesta kilku przedsiębiorczych sióstr. Zależnie od posiadanych stosunków i znajomości wybierały te lub inne, niekiedy odległe województwa, jak: ziemię krakowską, sandomierską lub łowicką. Największej pomocy udzielali ziemianie, organizując zbiórkę wśród sąsiadów. Kwesta łączyła się z rozmaitymi trudnościami i ciągłym ryzykiem. Konieczna była do tego zgoda niemieckich władz, lecz w ich postępowaniu panował nieraz chaos. Niektóre organy kontrolne nie respektowały przepustek wystawionych przez starostwa, inne zachowywały się grubiańsko, bijąc lub aresztując furmanów, lżąc i brutalnie odnosząc się do zakonnic. Często rekwirowano wiezioną żywność. Siostry nie dawały za wygraną, odważały się nawet na niebezpieczny krok przekraczania granicy Reichu, by dotrzeć na Kujawy. Z tamtejszych jeszcze bogatych majątków przywoziły obfite zapasy żywności, nieraz prosiaki lub słoninę, za co, według ówczesnych przepisów, groziła śmierć. Normalny jadłospis zakładowy przedstawiał się bardzo skromnie i przypominał trudne czasy po I wojnie światowej. Rano i wieczór wodnista zupa, kawa palona z jarzyn, nadgniłe ziemniaki w mundurkach, dwie skibki chleba na dobę. Ludzie chodzili głodni, wyjątkowo pokazywały się na stole "normalne" potrawy. (26) Nie powodowało to ogólnego załamania. Wychowanie Matki w wierze w Bożą Opatrzność procentowało. Wśród ogólnego zastoju wybijała się prężna działalność warsztatów szkoleniowych. Dziewiętnastu uczniów zdało egzamin czeladniczy ze szczotkarstwa, jeden zaś z czeladników - egzamin mistrzowski. Był to pierwszy tego rodzaju przypadek w historii Zakładu. Dzięki temu, że udało się wznowić produkcję szczotek do czyszczenia koni taborowych, warsztaty zaczęły przynosić znaczące dochody. Uzyskiwały specjalne przydziały żywności i materiały do produkcji. Wizytujący je Niemcy wyrażali zadowolenie z dobrej organizacji pracy. Prowadzący warsztaty oraz internat chłopców Henryk Ruszczyc skorzystał z zaistniałej sytuacji, by przy wyrobie szczotek zatrudnić ok. 20 widzących dziewcząt i chłopców ze wsi Laski, zagrożonych wywiezieniem do Niemiec. Z czasem dołączyło się do nich parę ukrywających się osób z Warszawy. Wystawiając im kartę pracy, Ruszczyc chronił je przed przymusowymi robotami. Zawsze pełen pomysłów, widząc, że niewidoma młodzież chodzi głodna, zaproponował założenie w internacie sklepiku z podstawowymi środkami żywności, jak chleb i cukier. Chłopcy wraz z nauczycielami i wychowawcami zabrali się gorliwie do zaopatrywania sklepiku w towar. Wkrótce przyszła Ruszczycowi do głowy myśl zawiązania wśród starszych uczniów spółki akcyjnej, przekształconej z czasem w spółdzielnię pracy. Materiał do wyrobu szczotek dawali Niemcy, zbyt w Warszawie był zapewniony, młodzież mogła zarobić trochę pieniędzy, a równocześnie poznawać praktycznie zasady spółdzielczości. Z tej spółdzielni uczniowskiej niewidomych miała powstać w przyszłości pierwsza spółdzielnia dorosłych. W warsztatach szkolących uczyła się i pracowała dorastająca, a nawet "przerośnięta młodzież". Przeważali przedwojenni wychowankowie, dziewczęta stanowiły niewielką grupę. Jedni i drudzy wykazywali wiele dojrzałości. Razem z dorosłymi przeżywali smutki całego narodu, wczuwali się w trudności Zakładu. Szukali okazji, by móc się przysłużyć. Zgłaszali się do noszenia węgla lub wielkich baniek z jedzeniem z kuchni centralnej do własnego domu. Pomagali przy rąbaniu drzewa, pompowaniu wody, sprzątali i zmywali, uczestniczyli w uprzątaniu gruzów. Wspólnie dzielili trudy, spokojnie znosili niewygody. Matka Czacka zbierała żniwo nauczania samodzielnego życia w imię Boga. W szkołach nastąpiły duże zmiany. Wprawdzie działało już normalnie przedszkole i szkoła podstawowa, lecz władze niemieckie nie pozwoliły na otwarcie gimnazjum zawodowego. Na jego miejsce powstała trzyletnia szkoła rzemieślnicza "Gewerbeschule" o znacznie niższym poziomie. Uczono więc tajnie zakazanych wówczas przedmiotów: języka polskiego i historii. Niemcy nie wgłębiali się w szczegóły nauczania niewidomych, bardziej natomiast dawała się we znaki utrata spalonych w 1939 r. podręczników brajlowskich i pomocy szkolnych. Zmieniła się znacznie obsada szkół. Wieloletnia naczelna kierowniczka s. Teresa Landy, z powodu żydowskiego pochodzenia musiała się ukrywać. Stanowisko jej zajął dawny jej zastępca Leon Krauze. Skromny, cichy człowiek wykazał wiele odwagi, ratując ukrywających się Żydów i nie zawahał się podjąć niebezpiecznej misji sprowadzenia zza sowieckiej granicy żony bratanka Matki Czackiej. Ogólnie rzecz biorąc, w miarę rosnących potrzeb i ciągłych zagrożeń u wielu osób dawało się zaobserwować duchowe dojrzewanie. Hartowali się wśród okrucieństwa i śmierci. Laski stały się w tym czasie miejscem schronienia dla wielu ludzi z zewnątrz. Zamknięcie uniwersytetów i szkół średnich oraz zablokowanie kont w bankach spowodowało utratę środków do życia kadr profesorskich i nauczycielskich. Wielu ludzi nauki musiało się ukrywać. W Zakładzie znalazło pracę i utrzymanie kilka takich osób. Nazwiska niektórych stały się później bardzo znane. Wśród nich trzeba wymienić: Witolda i Janinę Doroszewskich, Macieja Święcickiego z rodziną, a także, wcześniej już wspomnianego architekta Macieja Nowickiego, który przyjaźnił się z Antonim Marylskim. Ponieważ na spotkaniach kierownictwa omawiano przyszłą formę odbudowy Zakładu, Nowicki wciągnął się w opracowywanie projektów. Jednym z najważniejszych obiektów miał być nowy internat chłopców, toteż Maciej Nowicki zabrał się do studiowania tyflologii i psychologii niewidomych. Owocem jego studiów był niezwykły projekt budowy. Zamiast dużego budynku internatowego zaproponował kilka mniejszych pawilonów z kamienia i drewna, wtopionych w krajobraz. Zachowało się zdjęcie wykonanego przez niego modelu oraz plan domu dla sióstr. Dalsze losy Lasek oraz samego Nowickiego, który po wojnie opuścił Polskę i zasłynął w Ameryce jako wybitny architekt, nie pozwoliły na urzeczywistnienie tych planów. Nowicki do końca okupacji pozostał w Laskach, a w czasie powstania pełnił funkcję sanitariusza i równocześnie adiutanta dowódcy rejonu. Warto jednak podkreślić niezwykły wprost hart ducha i odwagę wynikającą z życia w Bogu, by w tak trudnych, prawie beznadziejnych latach okupacji projektować piękne architektonicznie budynki dla Lasek. W trudnych latach wojny funkcję kolejnych kapelanów Zakładu pełnili dwaj wybitni księża: od 1940 do 1942 r. ks. Jan Zieja, w przyszłości znany w kraju duszpasterz, zaś od 1942 do 1945 r. ks. prof. Stefan Wyszyński, późniejszy biskup lubelski, wreszcie prymas Polski. Odegrał w Laskach wielką rolę, ucząc niewidomą młodzież religii i prowadząc dla niej konferencje o spółdzielczości. Mimo zewnętrznej powściągliwości wywarł duży wpływ na kształtowanie życia wewnętrznego pracowników. Matka wspierała Jego działania. Ksiądz prof. Wyszyński oddziaływał też na grupę dawnych żołnierzy, którzy z wielką aktywnością przystąpili do konspiracyjnej pracy. Włączeni do zakładowej kadry, pełnili funkcje magazynierów, instruktorów, furmanów. Utworzywszy zalążek organizacji wojskowej, zbierali porzuconą w 1939 r. w Puszczy Kampinoskiej broń i amunicję i szkolili garnącą się do nich młodzież ze wsi. W piwnicy internatu chłopców urządzili strzelnicę. Należeli do obejmującego coraz większe kręgi Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), przekształconego wkrótce w oddział Armii Krajowej (AK). Podlegali dowództwu utworzonego w tej okolicy VIII Rejonu VII Obwodu Warszawskiego Okręgu AK. W skład jego wchodziły 34 wsie i 3 gminy. W miarę jak laskowski oddziałek się konsolidował, otrzymywał coraz odpowiedzialniejsze zadania. Stał się w końcu oddziałem dywersji bojowej. Zaczęto mu zlecać niszczenie w urzędach gminnych niemieckich dokumentów, takich jak spisy ludzi przeznaczonych na wywiezienie do Rzeszy lub wykazy przypadających na poszczególne wsie przymusowych dostaw bydła, świń, zboża, ziemniaków itd. Z czasem rozpoczęli wykonywać wyroki na zdrajcach i donosicielach. Ksiądz Wyszyński, pseudonim "Radwan III", oficjalnie mianowany kapelanem okręgu AK Żoliborz-Kampinos, wiele troski okazywał członkom konspiracji w Laskach. Przed każdym wymarszem na niebezpieczną akcję wspólnie z partyzantami modlił się i spowiadał ich. Podtrzymując uczucia patriotyczne, równocześnie starał się łagodzić nienawiść do wroga. O wszystkich sprawach partyzanckich wiedział Antoni Marylski, członek AK ps. "Ostoja". Wiedziała również Matka, przed którą niczego nie ukrywano. Świadoma odpowiedzialności za życie i zdrowie przeszło setki mieszkańców Zakładu, uważała, że dobro Ojczyzny jest czymś nadrzędnym, czemu wszyscy muszą podporządkować osobiste cele. Pod pojęciem służby krajowi rozumiała wiele więcej, niż tylko czyn zbrojny. Po zburzeniu we wrześniu 1939 r. głównego budynku przy ul. Wolność 4 w Warszawie, Towarzystwo otrzymało przejściowo lokal przy ul. Siennej, następnie okazałą nieruchomość przy ul. Elektoralnej 9. W przeniesionych tam biurach Towarzystwa załatwiano m.in. sprawy związane z przydziałami żywności i opału dla Zakładu. Przynoszono podziemną literaturę i dzielono się wiadomościami z miasta. Mimo utrudnień ze strony okupanta nadal funkcjonowała Biblioteka Wiedzy Religijnej na Litewskiej. Niemcy zlikwidowali ośrodek zdrowia we wsi Laski, w związku z czym dr Cebertowicz wraz z rodziną przeniósł się do Zakładu. W domu, służącym dawniej za mieszkanie ks. Korniłowiczowi, urządzono ambulatorium. Niestrudzony lekarz całymi dniami przyjmował chorych z całej okolicy. Mimo ryzyka nie odmawiał pomocy ukrywającym się Żydom lub uciekinierom z obozów dla jeńców radzieckich. Wizyty takie z reguły odbywały się nocą. Siostra pielęgniarka i Marylski odwiedzali chorych na wsi. Młoda wówczas profeska s. Maria Janina Borkowska jeszcze przed wojną opiekowała się ubogimi rodzinami w okolicach Lasek. Gdy mimo powszechnej biedy przysłano kiedyś do Zakładu obfitsze dary w naturze, poszła zapytać Matkę, czy może coś z tego otrzymać dla biednych: "Spytałam Mateńki, czy można coś dać z tego biednym, różnym, zwłaszcza w Warszawie. Mateńka naturalnie od razu pozwoliła, by podzielić się jeszcze z biedniejszymi i powiedziała: "Moje dziecko drogie, trzeba się dzielić z innymi, a nie myśleć tylko o sobie, bo jeżeli my damy innym, to i Pan Bóg nie da się prześcignąć w hojności dla nas, a jak my będziemy skąpi, to i Pan Bóg nam poskąpi, a wtedy nie damy rady". I zawsze Mateńka podkreślała, by nie myśleć, że obdarowując innych, przychodząc im z jakąkolwiek pomocą, że robi im się łaskę, ale że Bóg daje nam specjalną łaskę, że możemy służyć innym dla Boga, a właściwie - Bogu w innych." (27) W latach okupacji tryb życia Matki uległ poważnym zmianom. Zmniejszyła się liczba problemów przedkładanych jej do rozwiązania. Pogorszenie komunikacji, godzina policyjna, częste łapanki uliczne, walka o środki do przetrwania, zagrożenie życia sprawiały, że osłabł nieprzerwany napływ gości do Założycielki Lasek. Jej zdrowie po przejściach wojennych w Warszawie nie wróciło do dawnego stanu, musiała się bardziej oszczędzać. W sprawy wychowawcze włączała się tylko w razie konieczności. Zapamiętano na przykład jej odpowiedź prawie 20-letnim, najstarszym wychowankom, którym Ruszczyc pozwolił już nie strzyc krótko włosów i palić papierosy. Gdy zwrócili się z prośbą o możliwość spacerowania z dziewczętami ze wsi, powiedziała "nie". Wiedziała bowiem, że ich rówieśnice ze wsi są bardziej życiowo wyrobione i podobne kontakty mogą źle się skończyć dla obu stron. Matka więcej czasu poświęcała siostrom. Częściej miewała dla nich konferencje, wysłuchiwała ich zwierzeń i cieszyła się, że poznaje nie dość znane przedtem trudności ich pracy. Interesowała się intelektualną i duchową formacją każdej, śledząc postępy dokształcających się na tomistycznych kursach w Kozłówce i Żułowie. Dążyła do intensywniejszego ćwiczenia śpiewu gregoriańskiego. Zapraszała do Lasek doskonałego znawcę chorału ks. prof. Henryka Nowackiego. Kilka spośród zaangażowanych osób świeckich starało się o tworzenie "mimo wszystko" pogodnej atmosfery w Zakładzie. Organizowano zabronione przez Niemców koncerty szopenowskie, występy chóru, przedstawienia. Jeden z dawnych żołnierzy, zawodowy aktor, prowadził zespół teatralny, wystawiając sztuki o patriotycznej treści. W jednym z domków ks. Wyszyński urządzał dla świeckich pracowników cotygodniowe spotkania. Zaczynał od podania najświeższych nowin politycznych, mówił o problemach czekających naród z chwilą, gdy odzyska niepodległość. Na zakończenie dawał do losowania kartki z wypisanymi intencjami, na których rzecz każdy z uczestników podejmował się modlić. W czasie świąt Bożego Narodzenia wszyscy mieszkańcy zbierali się w największej sali Zakładu - pralni. Przybrana choiną stwarzała uroczysty nastrój. Wspólnie brano udział w wieczerzy wigilijnej, po czym następował śpiew kolęd, przeplatanych pieśniami patriotycznymi i żołnierskimi. Na poważniejsze prezenty dla młodzieży brakowało pieniędzy; rozdawano im jednak cenne drobiazgi, takie jak paczki papieru do pisania brajlem. W tych czasach u Matki działy się nieraz pozornie dziwne rzeczy. Widywano na przykład wychodzących od niej niemieckich oficerów, pełnych podziwu dla tej niezwykłej kobiety. Czasem z wizytą przychodził ksiądz katolicki, prosty żołnierz wehrmachtu, by po parogodzinnej rozmowie mówić o niej z podziwem. Owego księdza katolickiego zastano kiedyś w kaplicy płaczącego. Siostra zakrystianka, widząc jak jest zapracowany, pozostawiała mu rozłożone szaty liturgiczne, by w chwili wolnej mógł przyjść i odprawić Eucharystię. On z kolei przynosił Matce swe racje żywnościowe: czekoladę i papierosy. Rozwijająca się akcja konspiracyjna i dywersyjna zwróciła uwagę Niemców. W 1943 r. w oddalonym od Lasek o ok. 20 km Zaborowie rozlokowano żandarmerię polową, której jednym z celów było zdemaskowanie siedziby ruchu oporu. Do niemieckiej żandarmerii dołączył były członek AK Antoni Zych, znający wiele nazwisk, który zaczął wydawać dawnych kolegów. Zamieszkali w okolicy volksdeutsche składali donosy. Odtąd coraz częściej dokonywano w Zakładzie rewizji, zaglądając we wszystkie kąty. Faktycznie ukrywano tu w jednym z mieszkań stację nadawczą, służącą do porozumiewania się z Rządem Polskim w Londynie. Tą drogą otrzymywano też zawiadomienia o zrzutach broni dokonywanych przez brytyjskie samoloty na okolicznych łąkach. Rewizje w Zakładzie miały na celu znalezienie szefa "bandytów". Niemcy podejrzewali, że jest nim prezes Towarzystwa Antoni Marylski. Z tego powodu dwa razy musiał pospiesznie uchodzić i przez pewien czas ukrywać się w Warszawie lub Pruszkowie. Kiedyś w jego poszukiwaniu żandarmi wtargnęli do pokoju Matki Czackiej, u której Marylski właśnie przebywał. Tylko cudownej Bożej interwencji przypisać należy, że Niemcy nie zorientowali się, z kim mają do czynienia i wyszli nie aresztując go. Zawdzięczał to zapewne modlitwom Matki. (28) W styczniu 1944 r. doszło do jeszcze groźniejszych wydarzeń. O świcie Niemcy otoczyli podwórze, ustawili dookoła samochody i karabiny maszynowe. Na wszystkich padł strach, zdawało się, że nadeszła ostatnia godzina. W momencie próby ukazuje się prawdziwa wartość człowieka. Ksiądz prof. Wyszyński udał się do internatu chłopców i w przewidywaniu najgorszego zaczął ich spowiadać. Przebywający w Warszawie Ruszczyc śpiesznie powrócił do Lasek, aby podtrzymywać chłopców na duchu. A Matka obchodziła domy i samą swoją obecnością i postawą uspokajała i dodawała otuchy. "Mówiła: "Zburzą Laski? Nie zburzą. Będzie tak, jak Bóg chce, wszystko w Bożej mocy, nie w mocy Niemców" - i ze spokojem dobierała sobie wygodną laseczkę, z trzech lasek przywiezionych do wyboru przez s. Odyllę z Warszawy." (29) Członkowie konspiracji podejmowali różne niebezpieczne zadania. Na terenie Zakładu organizowali produkcję min do wysadzania torów kolejowych, gromadzili coraz więcej broni. Przez pewien czas trzymali ją zakopaną w pobliżu, potem przenieśli w bezpieczniejsze miejsce. Donosy o tym musiały dotrzeć do Niemców, gdyż wziąwszy jednego z akowców, furmana pracującego w Zakładzie, kazali mu w wyznaczonym miejscu kopać. Broni tam już nie było, natomiast leżał zdechły pies. Młody chłopak wówczas załamał się i zaczął uciekać. Obecny przy tym zdrajca zastrzelił go serią z broni maszynowej. "Przybywając do Zakładu, żandarmeria otaczała cały teren i plądrowała każdy kąt - pisze A. Gościmska, świadek tamtych czasów. - Żandarmów nie odstępowała wtedy s. Wacława [...]. Zdarzyło się raz, że wszyscy zdrowi mężczyźni w porę ostrzeżeni opuścili Zakład, został tylko jak zawsze ks. prof. Stefan Wyszyński. Gdy niemiecki dowódca oddziału zażądał wezwania wszystkich mężczyzn, siostra sprowadziła niewidomą młodzież zatrudnioną w warsztatach w liczbie dwudziestu. Widząc nadciągający "oddziałek" niewidomych w roboczych fartuchach, Niemcy szybko się wycofali. [...] Bywało także, że Niemcy opuszczali Zakład bez słowa, gdy zmierzył ich od stóp do głów wzrok s. Wacławy" [sic!]. (30) Wiedząc o wszystkim, zdając sobie sprawę ze stale wzrastającego ryzyka spowodowanego akcjami oddziału dywersji bojowej AK, Matka nigdy się nie ulękła i nie cofnęła swej akceptacji dla patriotycznej działalności Zakładu. "Szymon" Krzyczkowski w książce o powstaniu opisuje ówczesne zagrożenia Lasek. W połowie 1943 r. wskutek zdrady Zycha wielu członków konspiracji musiało uciekać z tego terenu. Inni stworzyli grupę partyzancką "w lesie". Nikt nie wiedział, jakie informacje posiada Zych o Zakładzie. "Zaczęli [...] przychodzić jeńcy radzieccy, którzy, uciekali z obozów dla jeńców. Znowu trzeba było podjąć decyzję, czy zamknąć przed nimi drzwi w imię bezpieczeństwa Zakładu, czy też w imię miłości bliźniego podać nieszczęśliwcom rękę. [...] I w tym przypadku kierownictwo Zakładu, a zwłaszcza dr Cebertowicz, nie wahało się. Dawano tu pomoc lekarską, jadło dla głodnych i wskazywano, jakimi drogami, przy pomocy specjalnie zorganizowanej sieci naszych konspiracyjnych żołnierzy można dotrzeć do Wisły i przedostać się na wschód [...] wśród nich mogli znaleźć się agenci niemieccy, którzy zdradzając swoją ojczyznę, przeszli na stronę Hitlera". Krzyczkowski wspomina dalej, że już w czasie powstania w opinii rannych partyzantów w Kampinosie panował pogląd, iż laskowski szpital jest wciąż śmiertelnie zagrożony i woleli znaleźć się w gorzej prowadzonych szpitalach powstańczych, byle tylko nie w Laskach. "Trzeba było mieć się stale na baczności. [...] Nakazałem, by [...] przysłano kilku partyzantów z zadaniem ochrony konspiracyjnej Lasek. [...] Trzeba było w niektórych [...] przypadkach użyć broni palnej, by zapobiec wsypie. [...] W tym dziele mieliśmy sukcesy i kilku szpiegów zlikwidowanych." (31) Wiosną 1944 r. wobec zbliżania się armii sowieckiej do Wisły, a w jej składzie posiłkowej dywizji polskiej im. Tadeusza Kościuszki, dowództwo Armii Krajowej przystąpiło do przygotowania powstania w Warszawie w ramach akcji "Burza". VIII Rejon AK otrzymał za zadanie wykonanie ataku na lotnisko bielańskie oraz ochronę Warszawy od zachodu. Oddziały partyzanckie w Puszczy Kampinoskiej wzrastały liczbowo i z dniem 1 sierpnia 1944 r. przekraczały 2000 ludzi. Dowództwo AK, doceniając działalność szpitala wojskowego w Laskach we wrześniu 1939 r., uznało, że powstańczy szpital najlepiej poprowadzi zakład. Szpital miał być umieszczony w Domu Rekolekcyjnym. Tam też zaczęto gromadzić wszelki potrzebny do tego sprzęt. Ustawiono łóżka, urządzono salę operacyjną. (32) W końcu lipca zgromadzono leki, środki opatrunkowe, narzędzia chirurgiczne. W każdej chwili oczekiwano wybuchu powstania. Sztab dowódcy Kampinosu mjr. Józefa Krzyczkowskiego "Szymona" był w pogotowiu. Prowadząca wówczas internat dziewcząt Janina Doroszewska, wspominała o niezwykłej rozmowie Matki Czackiej z kapelanem Zakładu ks. Stefanem Wyszyńskim. Spotkali się w lesie. Ksiądz profesor, dowiedziawszy się o decyzji urządzenia na terenie Zakładu szpitala powstańczego, otwarcie powiedział: "Jaki los, w takim razie, czeka niewidomych? Czy mamy prawo tak ich narażać? Są bezbronni, nie biorą udziału w walkach, a zostaną wystawieni na śmierć!" Matka uważała jednak, że wszyscy, więc również niewidomi, powinni mieć swój udział w obronie Ojczyzny. (33) W kilka dni później odbyło się uroczyste poświęcenie szpitalika. Ksiądz prof. Stefan Wyszyński wspominał: "Był to moment, który odsłonił nam nowe oblicze Matki Czackiej. [...] Pamiętam wieczór, gdy jako kapelan rejonowy AK poświęcałem tutaj szpitalik powstańczy. Była godzina 11 wieczorem. Jeszcze nie bardzo wiedzieliśmy, kiedy powstanie wybuchnie. [...] Patrzyłem wtedy na Matkę i myślałem sobie, skąd w tej kobiecie [...] taka odwaga, żeby wystawić Dzieło na wszelkie niebezpieczeństwa związane z czynnym zaangażowaniem się w powstanie? Nie był to bowiem tylko szpital, [...] był tutaj i ośrodek aprowizacyjny, i łączniczki, i szpital cywilny, i wiele innych rzeczy. [...] Matka [...] uważała, że trzeba okazać postawę mężną, bo tego wymaga w tej chwili cały świat. Taką mi dała odpowiedź, gdy projektowałem, abyśmy zajęli się tylko rannymi z frontu. Odsłonił mi się wtedy zupełnie nowy obraz człowieka. [...] Było w niej coś z Traugutta." (34) Mimo iż odwaga jej nie opuszczała, nigdy nie można było dostrzec u Matki chęci zabłyśnięcia brawurą. Zygmunt Krasiński w Resurecturis pisał: Marnej chwały wieńce chwytają młodzieńce, w niebezpieczeństw wiry skaczą bohatyry, lecz wyższa moc ducha tych ułud nie słucha. W pełni świadoma niebezpieczeństw, Matka pokładała ufność nie w ludziach, lecz w Bogu i dlatego zachowywała spokój tam, gdzie inni go tracili. Po wszystkie decyzje przychodzono do niej. Komendantem szpitala liczącego 70 łóżek mianowano dr. Cebertowicza. Miał być głównym chirurgiem, pomocą służyła mu siostra doktor Monika Bohdanowicz, jedna pielęgniarka zakonna, trzy świeckie, jedna studentka medycyny i dwie osoby wybierające się na studia medyczne. Dodatkową pomoc tworzyły 3 siostry i 2 panie zamieszkałe w pobliżu. Sanitariuszami byli: jeden wychowawca i jeden uczestnik walk wrześniowych, dwóch niedowidzących uczniów szkoły zawodowej, którzy wykazali w akcji wielkie zdolności do pracy pielęgniarskiej. Od wybuchu powstania 1 sierpnia przez pierwszych 8 dni Laski znajdowały się w pasie międzyfrontowym, zajętym przez wojska powstańcze. Przez następnych 7-10 dni kwaterowały tu bardzo życzliwe Polakom oddziały węgierskie. Zachowywały się z wielką kulturą. Gdy Niemcy zorientowali się, że Węgrzy sprzyjają Polakom, przerzucili ich na front wschodni, do Warszawy zaś sprowadzili oddziały RONA, czyli "własowców". Składały się z półdzikich mieszkańców stepów południowej Rosji, zachowaniem przypominających raczej bandytów niż żołnierzy. Mordowali niewinnych ludzi, gwałcili kobiety, potem je dobijali. Rabunek był ich stałym zajęciem. Do Zakładu uciekały kobiety z dziećmi, zwłaszcza młode. Rozszalałe żołdactwo jakby się obijało o niewidzialne granice zakładowe. Zgwałcone kobiety spieszyły po ratunek do Zakładu. Jedna z sióstr, pielęgniarka, prowadziła je do zaprzyjaźnionej z Zakładem położnej w celu udzielenia fachowej pomocy. (35) Od pierwszych dni walk szpital zaczął się zapełniać. Krwawo odparty przez Niemców atak Polaków na lotnisko, a potem na pobliską dzielnicę Warszawy - Żoliborz, spowodował w szeregach polskich duże straty. Ranni nie mieścili się w Domu Rekolekcyjnym, przeznaczono więc na ten cel dawny internat dziewcząt. Zorganizowanie dodatkowego szpitala powierzono Henrykowi Ruszczycowi. W błyskawicznym czasie potrafił zdobyć łóżka i sienniki, zabezpieczyć workami z piaskiem okna, a przede wszystkim opracować system bezpiecznego dowożenia rannych. Na parterze umieszczono dwóch Niemców i Belga zatrudnionych w niemieckiej organizacji Todta, na piętrze zaś dobrze ukrytych dwóch Rosjan i powstańców. Ciężej rannych przykrytych jarzynami, na wozie zaprzężonym w parę osłów, dowożono pod sam dom, nie budząc niczyich podejrzeń. Lżej rannych przywożono niekiedy dosłownie w biały dzień i na oczach coraz częściej kręcących się po Zakładzie Niemców. Często rannych przywozili furmankami o zmroku mieszkańcy sąsiednich wiosek. Składali ich w lesie na ziemi, po czym odjeżdżali galopem. Często nagle poszukiwano w Zakładzie 20 silnych i zaufanych mężczyzn do przeniesienia 5 rannych. Do tej pracy zgłaszało się kilku niewidomych. Do czwórki przy noszach potrzebny był co najmniej jeden widzący. Najczęściej tę rolę pełnili ks. prof. Stefan Wyszyński i Henryk Ruszczyc. (36) W Domu Rekolekcyjnym w pokoju ks. Korniłowicza ukrywano dowódcę grupy Kampinos "Szymona" ze strzaskaną nogą. Przed wejściem do dowódcy, w przechodnim pokoju położono parę dzieci chorych na dezynterię i przybito napis "choroba zakaźna". W tych warunkach "Szymon" przeleżał przeszło 3 tygodnie i dalej dowodził. Ponieważ spotkania konspiracyjne odbywały się w dawnym domu dziewcząt, gdzie teraz mieszkali niewidomi mężczyźni i chłopcy, "Szymon" miał skrupuły, czy może ich narażać na niebezpieczeństwo śmierci. Zwrócił się z tym problemem w końcu do Matki i usłyszał odpowiedź: "Decyzja podjęta w 1939 r., walki o wolność - obowiązuje." (37) Inną formę zagrożenia stanowiły w okresie powstania noclegi łączniczek. Napięcie rosło. Niemcy szukali. Aresztowano już po raz trzeci dr. Cebertowicza, tym razem zabrano z nim również siostrę prowadzącą gospodarstwo i Zofię Morawską. Po paru dniach zwolniono ich. Doktora Cebertowicza trzymano początkowo pod strażą w jednym z budynków we wsi Laski, lecz wkrótce wymógł na żandarmach, by odprowadzili go do szpitala, w celu przeprowadzenia koniecznej operacji rannego. Niemcy nie odstąpili go ani na chwilę, operował na ich oczach, ale nawet ręka mu nie drgnęła. Po zakończeniu zabiegu wyszedł z żandarmami, którzy powieźli go do siedziby gestapo w Lesznie i wkrótce został wypuszczony. Warunki w Laskach były niezwykle dramatyczne. (38) W tych trudnych dniach ks. prof. Wyszyński ciągle był obecny przy rannych. Miał dar uspokajania najbardziej cierpiących, a także tych, którzy buntowali się przeciw wizji bliskiej śmierci. (39) Młodzież niewidoma dawała z siebie wszystko. Siostra lekarz Monika Bohdanowicz, przełożona w laskowskim szpitaliku, pisała: "Pracowali od świtu, do nocy. Co najbardziej uderzało, to jakaś nieprzeciętna powściągliwość w ocenie własnej działalności, [...] sami nigdy nie rozpoczynali opowieści o tym, czego dokonali. W słowach ich nie było śladu wyolbrzymiania własnych zasług. [...] Mówili: "Robiło się, co trzeba, dobrze, że choć tylko tyle było można". Wyczuwało się w ich słowach jakby żal, że tylko tyle było "można"." (40) Warto zwrócić uwagę, że w ich zachowaniu widać jakby naśladownictwo postawy Matki, wpływ jej wychowania. Mówiąc o dramatycznych dziejach szpitala w Laskach, komendant "Szymon" zaznacza, że "współtwórcami osiągnięć byli też niewidomi czy półniewidomi." (41) Ranni byli spragnieni wiadomości o walkach w Warszawie. Po zbombardowaniu stolicy w 1939 r. i zniszczeniu budynku Towarzystwa, w pozostałych drewnianych budyneczkach zorganizowano w miarę możliwości akcję patronatową. Niewidomi mogli pracować tylko chałupniczo, sprzedawano ich wyroby i pomagano w zaspokajaniu bieżących potrzeb. Towarzystwo uzyskało lokal przy ul. Siennej, a potem przy Elektoralnej 9. Mieściły się tam: warsztaty szczotkarskie, pokoiki dla uczących się w mieście chłopców, mieszkania dla sióstr, obszerne piwnice i magazyn żywnościowy. W latach okupacji panował tam ciągły ruch. Gdy w końcu lipca przeczuwano bliski wybuch powstania, kierowniczką placówki Matka mianowała Alicję Gościmską, mającą za sobą doświadczenia z września 1939 r. Zastępczynią jej została wdowa po zmarłym kierowniku gospodarstwa rolnego w Żułowie - Gabriela Hołyńska (późniejsza s. Stefana). Obie panie, jak również siostra przełożona Adela Górecka, mówiły dobrze po niemiecku. Wszczęto starania o utworzenie z posesji Towarzystwa filii Szpitala Maltańskiego. Dzięki temu można było wyposażyć dom w łóżka, środki opatrunkowe, leki, apteczki itd. W Polskim Czerwonym Krzyżu zgłoszono gotowość pełnienia funkcji punktu opatrunkowego. Pierwszego sierpnia, gdy padły pierwsze strzały, ukazał się oficer polskiej policji powstańczej ogłaszając stan wojenny. Kierowniczce udzielił dyktatorskich pełnomocnictw w stosunku do mieszkańców kamienicy oraz przybyłych z zewnątrz. Kazał przebić w piwnicach przejścia do sąsiednich domów. Przez blisko tydzień dzielnica ta znajdowała się w polskich rękach, co spowodowało euforię u młodzieży. Przewidywano już bliskie zwycięstwo nad Niemcami. Wkrótce jednak piwnicami zaczęli napływać bezdomni mieszkańcy zbombardowanych domów, przybiegali gońcy z rozkazami i łączniczki. Po tygodniu zapanowało jakieś złowieszcze milczenie. Polacy wycofali się, a Niemcy nie śmieli wkroczyć na opuszczony teren. Obawiali się trafić na miny. Równocześnie rozpoczęły się nocne naloty bombowców i artyleryjskie ostrzały. Miasto trzęsło się od wybuchów. W kaplicy i schronach nie ustawała modlitwa. Wiele osób spowiadało się. W końcu pokazali się pierwsi niemieccy żołnierze. Wrzeszczeli, kolbami karabinów walili w drzwi... Wszedłszy ujrzeli rannego w brzuch Niemca, którym opiekował się polski sanitariusz. Zmiękli. Wywiązała się rozmowa po niemiecku z kierowniczką i jej zastępczynią. Stopniowo napięcie rozładowywało się, żołnierze opowiadali o swoich rodzinach, stawali się ludźmi. Wyszli z medalikami na piersi. Największe wrażenie sprawił na nich widok Polaków odmawiających różaniec wśród huku armat. W końcu nadeszła chwila przymusowej ewakuacji szpitala. Mieszkańcy Elektoralnej z okien obserwowali posuwający się powoli korowód rannych i chorych w szpitalnej bieliźnie... Dnia 12 sierpnia wpadł do posesji oddział własowców z rozkazem natychmiastowej ewakuacji. Jedna z sióstr pobiegła do kaplicy i mimo zakazu dowódcy, który mierzył do niej z rewolweru, wyniosła puszkę z Najświętszym Sakramentem. Podjęła ryzyko śmierci, lecz nie ustąpiła. Niektóre komunikanty doniosła do przejściowego obozu w Pruszkowie, dokąd wszystkich w końcu skierowano. Własowcy na odchodnym oblali piwnice i parter kamienicy benzyną i podpalili. W pewnym momencie, gdy zaczynała się ewakuacja, dowódca, widząc wychodzące z piwnic stare, niedołężne kobiety, chciał je rozstrzelać. Uratowała je w ostatniej chwili kierowniczka, ofiarowując mu w formie okupu swój pamiątkowy zegarek. Ewakuowani przeszli przez zbombardowane miasto, pełne trupów, walących się balkonów, płonących domów. Na koniec cały orszak wąskotorową kolejką dowieziono do pobliskiego Pruszkowa, gdzie wpędzono przybyłych do ogromnej hali reperacji wagonów kolejowych. Zapanowały straszne warunki. Tłum wynędzniałych ludzi próbował jakoś się ratować. Nie wiadomo, co dalej by się stało, gdyby nie przytomność umysłu przełożonej s. Adeli, która wystarała się u niemieckich władz o zwalniający wszystkich dokument. Siostry wraz ze świeckim personelem mogły już bez trudności opuścić halę i wyruszyć do Lasek. Zastały tam w podwórzu wielu żołnierzy wojska polskiego. (42) 4. Dzieje mieszkańców Zakładu po powstaniu Tymczasem sytuacja materialna w Zakładzie coraz bardziej się komplikowała. Na początku okoliczni mieszkańcy przywozili chleb oraz krowy do zabicia, wiedząc, że Laski dostarczą żywność powstańcom. Z chwilą, gdy VIII Rejon zajęli własowcy, po wsiach zaczęły się rabunki i pacyfikacje, o żywność zaś było coraz trudniej. Niemcy, zdobywając poszczególne dzielnice Warszawy, ewakuowali z nich ludność. Mężczyzn zabierano do obozów; kobiety z dziećmi, starcy i chorzy z dzielnicy Bielany i części Żoliborza wędrowali w okolice Lasek. Do Zakładu trafiało dziennie po 500-700 osób, w tym wielu niewidomych z Patronatu, wynędzniałych i głodnych. Matka kazała dzielić się z nimi wszystkim. Niewidomi i starcy nie dojadali. Zofia Czacka, bratanica Matki, zwierzyła się kiedyś później, że był to moment największego promieniowania Lasek, coś jakby nieustanny cud rozmnożenia chleba. Kardynał Stefan Wyszyński nazwał to Bożą ekonomią Lasek. (43) Burząc zdobytą Warszawę, Niemcy zajęli szpital dla swojego wojska. W grudniu 1944 r. sprowadzili do Lasek około 200 wysiedlonych z Warszawy, aby kopali rowy przeciwczołgowe. Ksiądz prof. Wyszyński przed ich wyjściem do pracy odprawiał Mszę Świętą. Spowiadał przeważnie na dworze w pobliżu ich miejsca zakwaterowania, a dopomagał mu w tym jeden polski ksiądz. Matka, dowiedziawszy się o próbie gwałcenia dziewcząt przez niemieckich żołnierzy, wydelegowała do stałej opieki nad nimi parę starszych sióstr. 22 XI 1944 r. władze okupacyjne wydały rozkaz opuszczenia Zakładu przez wszystkich ludzi starych i chorych niezdolnych do ewakuacji w pół godziny. Sformowano dwa zespoły niewidomych z siostrami, gotowych do drogi. W Laskach pozostali tylko Matka Czacka wraz z paroma osobami z kierownictwa, ks. prof. Wyszyński, Ruszczyc ze swoimi chłopcami, zdrowy personel zakonny i świecki. Panująca w Zakładzie atmosfera miała w sobie coś wyjątkowego, tętniła jakimś niezwykłym duchem wiary. Ksiądz prymas Wyszyński, przemawiając w Laskach w 29 lat później, mówił o tym z takim przejęciem. Ażeby móc zrozumieć postawę tej zróżnicowanej grupy ludzi w wojennych warunkach, trzeba wczuć się w grozę stałego niebezpieczeństwa i niepewności jutra, a Ksiądz Prymas nie należał do ludzi ulegających panice i emocjom. (44) Opinia tak poważnego autorytetu, jest świadectwem tego, że Słowo Boże przekuto w czyn, Słowo Boże niesione przez Matkę Czacką. W okresie powstania przekonanie o jej świętości podzielały osoby, które po raz pierwszy zetknęły się z Dziełem, jak np. dowódca Kampinosu - Krzyczkowski, komendantka łączniczek - Skonieczna-Kozłowska albo sanitariuszka - Czerniewska-Borowska. Ksiądz prymas Wyszyński tak opowiadał o tym okresie: "Byliśmy tu nieustannie zagrożeni. Niemal wszystkich ociemniałych, którzy nie mogli się swobodnie poruszać, zdołaliśmy wyprawić z Lasek. Wielu ludzi musiało zniknąć. Została w kaplicy Matka z gromadką sióstr. W szpitalu powstańczym leżało dużo chorych. Zbliżał się front. Wtedy rozgorzała w kaplicy modlitwa. Rzecz znamienna, że chociaż artyleria grała niemal całe noce, gdy wieczorem odmawialiśmy różaniec, nic nam nie przeszkadzało. Ani jedno nabożeństwo nie zostało odwołane ze względu na niebezpieczeństwo obstrzału [...]. A Matka dla nas wszystkich była źródłem spokoju, równowagi i gotowości służenia. Zawsze gotowa, zawsze czujna. [...]. Należy zrozumieć sytuację, aby zrozumieć człowieka, aby mu skutecznie pomóc. To wymaga wewnętrznej swobody i przede wszystkim miłości. Były to bodaj jedne z ostatnich słów Matki, gdy powstanie już dogasało, a Warszawa płonęła..." (45) Już wczesną jesienią ok. trzydziestu mieszkańców Zakładu wysłano do Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie od dwóch lat ukrywała się jedna z sióstr żydowskiego pochodzenia. Górale okazali przybyłym wiele życzliwości i stworzyli, jak na owe czasy, dobre warunki. Wspólnota pozostała w Bukowinie aż do sierpnia następnego roku. Gorszy los czekał grupę drugą, składającą się z 60 osób starszych, sióstr i pracowników świeckich. Wyruszyli oni w stronę Łowicza, licząc na przyjęcie w zaprzyjaźnionym majątku. Okazało się, że przebywa tam już osiemdziesięciu wysiedlonych z Warszawy. Dzielna przełożona, s. Adela, z trudem zdobyła salkę w wiejskiej szkole w Wiskiennicy. Przez pięć tygodni cała grupa żyła w nieopisanej ciasnocie, głodzie i chłodzie. Jedna ze staruszek umarła. Później przełożonej udało się przenieść swych podopiecznych do podobnej szkoły w Maurzycach, gdzie dysponowano dwiema salkami i kuchnią. Nadal dokuczała ciasnota, głód i chłód. Na ścianach pojawiła się pleśń. Znowu zmarła jedna staruszka. Jedzenia było tylko tyle, ile na swych plecach mogła unieść przełożona. Pomimo tak straszliwych warunków siostry potrafiły utrzymać rodzinną i pogodną atmosferę. Wprawiło to w podziw ks. prof. Wyszyńskiego, gdy w marcu 1945 r., po powrocie do Włocławka, wybrał się w odwiedziny do Maurzyc. Chciał niezwłocznie podzielić się swą obserwacją z Matką. Wybitny kapłan z wnikliwością przedstawia rolę Matki w Dziele, Matki - organizatorki, wychowawczyni, a przede wszystkim mistrza życia duchowego swoich dzieci. Ksiądz Stefan Wyszyński pisze: "Wrażenie Maurzyce robią ogromne. Tego nie można opowiedzieć, to by trzeba widzieć. Mam wrażenie, że Maurzyce w obecnym stanie powinien zobaczyć p. Antek Marylski i wiele innych osób z Lasek. To jest wysoce pouczające i budujące. Uważam, że Laski zdają swój egzamin w Maurzycach. Czym jest wychowanie laskowskie, widzi się dopiero tutaj, w tym budynku szkolnym. Uderzyło mnie to, że ludzie Matki mają tu jakiś szczególny wzrok. Oni patrzą z pogodnym bohaterstwem. Gdy odebrałem pierwsze ich spojrzenie w izbie, w której wśród ścian czarnych od wilgoci leżało 6 osób chorych, poczułem głębokie zawstydzenie. Wstydziłem się wszystkiego, co miałem w Laskach - i własnego pokoju, i suchych, widnych ścian, i swobody ruchów, i posiłków, i czystej bielizny. Wielu malkontentom laskowskim to jedno spojrzenie mogłoby wystarczyć za lekcję. W ich wzroku nie było wymówki, nie było smutku, ale powaga, niezwykła powaga ludzi bardzo cierpiących, powaga godna i dostojna. Jestem zdania, że siostra Adela, choć znam jej wady i trudności współżycia, jest osobą bohaterską. Trzeba bohaterstwa, by w tych warunkach rządzić i kierować ludźmi. Uważam, że wszystkie niemal siostry, gdy patrzyłem na warunki ich pracy, ujawniają ogrom dyscypliny zakonnej. Dom w Maurzycach jest zorganizowany tak sprawnie, że widać w tej organizacji tę dobrą szkołę wyniesioną z Lasek. Ta organizacja tak sprawna w ogromnej ciasnocie, trudnej do pojęcia, jest maksymalnym osiągnięciem, jakie można widzieć gdziekolwiek. Uważam, że poziom duchowy sióstr, pomimo tego że są pozbawione przez długie tygodnie Komunii św., spowiedzi, Słowa Bożego, a nawet możności spokojnej modlitwy, na którą nie ma wprost kącika, jest więcej niż wysoki." (46) Tak tragiczny stan trwał do czerwca 1945 r., kiedy udało się s. Adeli od władz Polski Ludowej otrzymać we wsi Pniewo niewielki dwór z parkiem i ogrodem, niedawno odebrany właścicielom na podstawie ustawy o reformie rolnej. Siostra Cecylia Gawrysiak pisała: "dwór w Pniewie, piękny duży budynek, [...] w czerwcu 1945 r. zajęliśmy pałac. [...] Otrzymaliśmy przydziały żywności, a także warzywa i owoce z ogrodu. Urządziliśmy też piękną, dużą kaplicę [...]. Pragnę zakończyć to pasmo wspomnień o wojennych udrękach prawdziwie optymistycznym akcentem. Siostrę Adelę Górecką, osobę wątłą, schorowaną, o słabym systemie nerwowym, cechował wielki, silny duch, który bez reszty przekreślał siebie dla Boga, a z miłości do Niego cały oddany był bliźnim. Ten wielki dar Boży działał kojąco na ludzi powierzonych jej opiece. [...] Dla s. Adeli zawsze na pierwszym miejscu byli niewidomi i chorzy, o sobie stale, systematycznie zapominała." (47) Pozostał do omówienia mało znany temat związany z działalnością Dzieła Matki Czackiej w okresie II wojny światowej, jakim była pomoc religijna i duchowa Polakom wywiezionym na roboty do Niemiec. W Rzeszy, z powodu bardzo ciężkich warunków spowodowanych agresją wojsk niemieckich, zaczynało brakować rąk do pracy. Wywiezionych Polaków (z wyjątkiem oficerów) zatrudniano w fabrykach, kamieniołomach, cegielniach, przy karczowaniu lasów, w indywidualnych gospodarstwach. Większość wywiezionych nie znała języka niemieckiego, podlegała różnym surowym zakazom, w tym opuszczania miejsca pracy i poruszania się bez oznaki "P" na ramieniu. Wszelkie uchybienia, karano brutalnie, wtrącając do obozów lub więzień. (48) Już w chwili pierwszych wywózek na roboty znaleźli się w Polsce ludzie pragnący swym rodakom nieść duchową pomoc. Pragnienia te dopiero w marcu 1942 r. przybrały konkretne kształty. Delegat na Kraj Polskiego Rządu w Londynie przekazał wówczas przedwojennemu działaczowi Stefanowi Szwedowskiemu polecenie utworzenia konspiracyjnej organizacji niezależnej od Delegatury Rządu, a pomagającej Polakom na robotach. Tak powstała akcja o kryptonimie "Zachód". Z czasem doszło do porozumienia między dowódcami akcji "Zachód" i Armii Krajowej. Na tej podstawie postanowiono łączyć z działalnością religijno-kulturalną zadania o innym charakterze, jak sabotaż i dywersję. Szkolny kolega Antoniego Marylskiego syndykalista Stefan Szwedowski nie miał możliwości zorganizowania samemu duchowej i religijnej pomocy wywiezionym. Los wierzących Polaków na robotach stale się pogarszał, większość ze względu na ostre przepisy oraz niechęć do liturgii we wrogim języku przestawała chodzić do kościoła. W panującym systemie terroru, także niemieccy księża nie okazywali Polakom sympatii, unikali wszelkich kontaktów. W ramach akcji "Zachód" utworzono więc specjalny oddział o kryptonimie "Kaplica". Kierownictwo zlecono Antoniemu Marylskiemu. Miał werbować ideowych emisariuszy, ludzi religijnie zaangażowanych, znających język niemiecki i kierować ich na odpowiednie przeszkolenie oraz zaopatrywać w różne środki i pomoce. Marylski porozumiał się w tej sprawie z abp. krakowskim Adamem Stefanem Sapiehą. Wiedziano, że Metropolita żywo interesował się losem deportowanych do Niemiec i że próby zorganizowania pomocy legalną drogą udaremnił mu gen. gubernator Frank. Antoni Marylski i jego łączniczka Zofia Morawska ps. "Zula" uczestniczyli w naradzie w pałacu arcybiskupim w Krakowie. (49) Liczba osób, biorących udział w akcji "Kaplica", nie jest imponująca. Od 1943 do 1945 r. wysłano do Niemiec 44 osoby, spośród których parę nie wytrzymało i wróciło, 12 rozszyfrowanych zginęło, większość wytrwała. Jako jedna z pierwszych emisariuszek wyjechała Natalia Tułasiewicz, nauczycielka zaprzyjaźniona z Laskami. Gorliwie działała w tysięcznej rzeszy polskich robotnic w Hanowerze. W 1944 r. zginęła w obozie w Ravensbruck. (50) Brat i bratowa jednej z laskowskich sióstr, Henryk i Lila Westwalewiczowie pracowali w zakładach budowy okrętów w Lubece, jemu udało się nawiązać stosunki z oflagiem XG. Oboje przetrwali aż do wkroczenia aliantów, a po uwolnieniu nie zaprzestali pracy wśród rodaków. Jeden z laskowskich wychowawców, Karol Poprzęcki, niegdyś mocno zaangażowany w działalność "Iuventus Christiana", w Edelbach w Austrii organizował wśród robotników patriotyczne i religijne spotkania. Łącznie z kręgu Lasek wyjechały 4 osoby. Nie związany bezpośrednio z "Zachodem", lecz z Laskami, jako kapelan zakładowy w latach 1940-1942, ks. Jan Zieja podjął analogiczną pracę wśród Polaków w Prusach Wschodnich, potem w Gdyni i Stralsundzie. (51) W czasie, gdy nasz naród zewsząd był otoczony nienawiścią, problem odpłacania za nią miłością należał do trudnych i drażliwych. Sporo miejsca temu problemowi poświęcał w rozmowach z mieszkańcami Lasek następca ks. Zieji ks. prof. Stefan Wyszyński. Dzięki temu pracownik księgowości Ryszard Kamiński zdecydował się na wyjazd do Niemiec z misją religijną akcji "Zachód". Nie przyszło mu to łatwo, gdyż marzył wyłącznie o czynie zbrojnym w obronie ojczyzny. Dwukrotnie przeprawiał się do polskich oddziałów na Węgry i Białoruś. W 1943 r., po śmierci dwóch kolejnych dowódców laskowskiego oddziału dywersji bojowej, zaproponowano mu objęcie dowództwa. Nęcił go ten dowód zaufania i awans. Rozmowy z Antonim Marylskim i ks. Stefanem Wyszyńskim ukazały mu zadania znacznie wyższej rangi i podjął decyzję wyjazdu do Rzeszy. Pisał: "Głęboka religijność wyniesiona z Lasek stała się opoką życia, jakie przyszło mi wieść w Niemczech." (52) Przed przybyciem do Zakładu nie odznaczał się specjalnie gorliwością religijną; silną wiarę zdobył dzięki uczestnictwu w Dziele i potrafił dzielić się nią z drugimi. Kilka razy znalazł się w sytuacjach bez wyjścia i, po ludzku sądząc, nie miał szans na uratowanie życia. Zawierzywszy całkowicie Bogu, ocalał. Czytanie polskim robotnikom Ewangelii sprawiało cuda, dokonywały się nawrócenia. Zaczynano się modlić, chodzić do kościoła. Ateizujący robotnik, mający wielki wpływ na kolegów, stał się z czasem gorliwym apostołem. Jeniec sowiecki, przeszedłszy wewnętrzną przemianę, wyzbył się nienawiści do wrogów. Matka Czacka wiedziała też o akcji "Zachód". W jej zasięgu nic się nie działo, o czym by nie była poinformowana. Była to jeszcze jedna płaszczyzna działania w Dziele. Nigdy się nie dowiemy, ile dobra dokonało się w Niemczech dzięki modlitwom Matki i całego Zgromadzenia. Trzeba też wspomnieć o trwającej przez cały okres okupacji pomocy Żydom. "Aryjska" polityka nazistów miała doprowadzić do całkowitej ich zagłady. Niemcy prowadzili akcję etapami. Już w 1942 r. przepisy okupacyjne przewidywały karę śmierci dla wszystkich dających Żydom schronienie. Nawet dostarczanie żywności groziło karą śmierci. W tych warunkach świadczenie pomocy przez Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża oraz zatrudnionych w Dziele świeckich należy uznać za wymowne świadectwo ich wiary i miłości bliźniego. Już podczas oblężenia Warszawy w 1939 r. dały się zauważyć tego przykłady; gdy po zburzeniu domu przy ul. Wolność 4 siostry schroniły się w punkcie opatrunkowym na rogu ulic Żelaznej i Leszna, oddawały najniższe usługi ciężko rannym Żydom. (53) Aż do chwili, gdy posiadłość Towarzystwa została włączona do getta, siostry, a zwłaszcza furtianka s. Małgorzata Młodecka - karmiły przychodzących głodnych Żydów. Siostra Joanna Lossow, przełożona domu warszawskiego, wyprowadziła z getta, gdzie nieustannie mordowano Żydów, młodą żydowską dziewczynę, która w przyszłości wstąpiła do ss. benedyktynek w Sierpcu. Kilka osób żydowskiego pochodzenia znalazło schronienie w Laskach. Wśród nich wymienię córkę znanego historyka prof. Szymona Askenazego, później zasłużoną prof. Eleonorę Reicher, prof. geografii Wuttkego, dr Dworakowską i innych. Na skutek donosów trzeba było umieszczać Żydów poza Zakładem. Z pomocą spieszyły dwory ziemiańskie i klasztory, toteż tam przeważnie ich lokowano. W laskowskim Zgromadzeniu znajdowały się 4 siostry Żydówki, z tego 3 na eksponowanych stanowiskach. Siostrę Miriam - Agnieszkę Weingold umieszczono wraz z socjuszką w Bukowinie Tatrzańskiej. Siostra Katarzyna Steinberg, lekarka, ukrywała się w Rabce oraz w paru dworach powiatu miechowskiego. (54) Siostra Bonifacja - Halina Goldman spędziła lata okupacji kolejno w Żułowie i Kozłówce. Znajdującej się w getcie jej matce posyłano paczki żywnościowe, jak długo dawała o sobie znać. Najwięcej kłopotu miało Zgromadzenie z ukryciem s. Teresy - Zofii Landy. W 1940 r. została przez Matkę oddelegowana jako przełożona do Kozłówki. Po likwidacji tego domu przebywała jako przełożona w Żułowie. Gdy w połowie stycznia 1942 r. Niemcy zaprowadzili tam Liegenschaft, mianując kierownikiem oddanego im Ukraińca, trzeba było z obawy przed donosami ukryć s. Teresę. Chroniła się kolejno w majątku Jadwigi Piaseckiej - Popkowicach, w klasztorze karmelitanek we Lwowie i w innym jeszcze klasztorze. Przez cały okres okupacji ukrywała się w Żułowie, pracująca jako księgowa, wdowa po adwokacie Tadeuszu Braunsteinie wraz z trzema małoletnimi synami i szczęśliwie doczekała końca wojny. Na jesieni 1942 r. Niemcy ogłosili "akcję ostatecznego rozwiązania problemu żydowskiego". Do powiatu krasnostawskiego, w którym leżał Żułów, przywieźli wielu Żydów z Czech i Austrii. Okoliczne dwory starały się ich zatrudnić i w ten sposób ratować. (55) W Żułowie zaangażowano ojca, wraz z dwojgiem dzieci, specjalistę od krycia dachów gontem. Krótko trwała jego praca, gdyż pewnego dnia zjawili się przysłani przez Niemców Ukraińcy i uprowadzili wszystkich troje. Ponieważ chwilowo trzymano ich razem z innymi aresztowanymi we wsi Kraśniczyn, siostry udały się tam, by ich podtrzymać na duchu i okazać trochę serca. Wówczas córka owego "gonciarza" poprosiła o chrzest. Siostry zaznaczyły, że to nie wpłynie na jej dalsze losy, gdyż Niemcy nie zwracają na chrzest najmniejszej uwagi. Mimo to ojciec, a potem młodszy brat i w końcu trzech innych Żydów wyraziło podobne życzenie. Po krótkiej katechezie jedna z zakonnic udzieliła im chrztu. Przez kilka następnych dni siostry odwiedzały swych podopiecznych, przywożąc im gorące obiady i owoce. Po niedługim czasie, 1 listopada 1942 r., Niemcy wyprowadzili ich wśród kilkudziesięciu osób na wiejski cmentarz i stracili. Nowo ochrzczeni przyciskali do serca niedawno otrzymane medaliki i krzyżyki i umierali w cichości. 5. Wspomnienia świadków tamtych lat Cennym źródłem do poznania roli i autorytetu Matki Czackiej są relacje z okresu powstania, pochodzące od ludzi bezpośrednio nie związanych z Dziełem, a obserwujących życie laskowskiej wspólnoty. Jedna z sanitariuszek naszkicowała obraz tego, co zastała po przyjeździe: "Kiedy przyszłam do Lasek, szpital był "pod bronią". Zaimponowało mi przygotowanie sali operacyjnej, instrumentarium, zaopatrzenie, a przede wszystkim powaga, zdecydowanie, spokój - żadnych niekontrolowanych emocji. [...] Wszystko odbywało się w nieludzkim pośpiechu, a jednak bez chaosu. Nie chcę tworzyć apoteozy, ale często chyba będę wracać do tego szczególnego klimatu, a właściwie do ducha laskowego. Spokój, zdecydowanie, zaufanie do tych, którzy kierowali i do tych, którzy współpracowali - pozwoliły nam podołać zadaniu. Każdy troszczył się o swoją konkretną pracę na przydzielonym odcinku." (56) W tej i w innych nie cytowanych tutaj wypowiedziach ukazana jest w jakby dalszej perspektywie postać Matki i w niej piszący dopatrują się źródła, z którego wypływała ta wyjątkowa atmosfera otaczająca powstańcze działania. Jej wstawiennictwu u Boga przypisują fakt, że mimo śmiertelnych zagrożeń szpital i całe Laski ostały się wśród zniszczeń z okresu powstania. "Wszystko było przemyślane, zaplanowane, zorganizowane wszechstronnie, nawet w szczegółach. To był ład, nie tylko porządek" - pisała M. Czerniewska-Borowska. Pielęgniarka ta podkreśla m.in., jak bliski stosunek łączył opiekujący się personel z pacjentami. Każdego z nich uważano za kogoś swojego, za kogo się odpowiada. Z kolei ranni odwzajemniali się wdzięcznością, cierpliwością, delikatnością. "Chcę oddać hołd duchowi Zakładu w Laskach, który tworzyli ci wszyscy wspaniali ludzie z Matką Czacką, księdzem profesorem Wyszyńskim i świeckim kierownictwem na czele, łącznie z najmłodszymi uczestnikami. Była to wspaniała wspólnota i żyliśmy jak pod namiotem Bożej Opatrzności, nie wiedząc, co ona nam za chwilę przydzieli i nie rozmyślając nad tym." (57) Warte zacytowania są wypowiedzi ks. Prymasa: "Szpital zapełnił się bardzo szybko. Wkrótce stał się za mały. Musieliśmy rannych żołnierzy kłaść, gdzie się dało. [...] Spowiadało się zazwyczaj tych, którzy czekali na operację tutaj, w tej kaplicy [Domu Rekolekcyjnego - przyp. M. Ż.]. Przynoszeni byli na noszach albo na jakimś kocu. Dużo krwi wsiąkło w podłogę, na której teraz siedzimy. [...] Prześcieradła i koce, na których leżeli, były przesiąknięte krwią. Operacje trwały bez końca. Dr Cebertowicz operował wtedy bez przerwy przez trzy dni i trzy noce, bo gdy jednego zdejmowano ze stołu, kładziono drugiego itd. Były to amputacje nogi albo [...] ręki. Praca w szpitalu była niesłychanie trudna i ciężka, musieliśmy być zawsze gotowi." (58) Krzyczkowski w swym opowiadaniu robi ciekawą uwagę. "Gdy szpital budził się rano, pierwsze pytania dotyczyły stanu zdrowia sąsiadów. Jeżeli gorączka spadała i chory czuł się nieco lepiej, każdy uważał to za osobisty sukces. Trudno zrozumieć, skąd się brała wyjątkowa wrażliwość tych zatwardziałych w konspiracji i walkach partyzanckich ludzi na cierpienie innych." (59) Panująca w Zakładzie atmosfera poświęcenia i troski o innych udzielała się poszczególnym zespołom ludzi. Kilkanaście łączniczek związanych z rejonem Lasek spełniało rozmaite zadania; "nie tylko przenosiły meldunki i prasę, ale często broń, aparaty telefoniczne, drukarki, aparaty radiowe. [...] Czyściły broń, patrolowały domy, w których odbywały się kursy, narady itp." - pisała ich komendantka. (60) "Musiały pokonywać znaczne odległości, idąc nocami po bezdrożach, służyły partyzantom za przewodniczki. Przekradając się w pobliżu Lasek przez niemieckie zasieki zostawiały na drutach kolczastych kępki włosów tak, że później zabierały ze sobą nożyczki. W swej pracy były niezawodne". Te młode dziewczęta wychowane w patriotycznych tradycjach narażone były na ciągłe niebezpieczeństwo. Od Niemców groziły im tortury i śmierć, od kręcących się w terenie własowców - zgwałcenie. Partyzanci byli zwykłymi ludźmi. Wspólne zakwaterowanie i różne okoliczności nie sprzyjały uszanowaniu ich kobiecej godności. Najpiękniejszym świadectwem są słowa ks. prof. Wyszyńskiego: "Pracowałem wiele wśród zespołów łączniczek - pisze ks. Prymas - zachowałem o ich poziomie moralno-obywatelskim najlepsze wrażenie. Wiele z nich, dziś już nieżyjących, spowiadałem w kaplicy w Laskach. Były kryształowe pomimo sytuacji frontowej." (61) Gdzie indziej napisał o nich: "Jedno wiedziałem: zdolne są do każdej ofiary, przekonane, że pełnią świętą powinność. Od tych dziewcząt można się było wiele nauczyć. One nie tylko walczyły, one swoją postawą uczyły. Padały, niewątpliwie. Grzebaliśmy je w polskiej ziemi. Też prawda. Ale były jak ziarno pszeniczne, które pada w ziemię, aby obumarłszy, przynieść owoc stokrotny. Takim ludziom jak one potrzeba wielkich ideałów i wzorów. Gdy szły na ryzykowne zadanie, prosiły o jedno: medaliczek Matki Bożej. Uważały, że jest to ich największa siła. Czcimy je dzisiaj." (62) Zacytuję teraz fragmenty wspomnień płk. Krzyczkowskiego o powstaniu i dziejach laskowskiego szpitala: "Porządek, czystość, dyscyplina, a przede wszystkim spokój panowały w szpitalu stale. [...] nie było dnia, aby nie było zdarzeń tak szarpiących nerwy, że tylko niezwykła wola [...] chroniła przed załamaniem. Bywały okresy, że w każdej chwili groziło wymordowanie chorych i obsługi. W czasie częstych rewizji szpitala Niemcy uważnie obserwowali zachowanie rannych i personelu, najmniejszy objaw strachu, niepokoju, niedyskrecji wystarczyłby, by pękła zasłona, pod którą ukrywaliśmy naszą działalność. [...] Trzeba było narzucić sobie pełne opanowanie, maskę obojętności, spokój nawet wtedy, gdy nerwy napięte były do ostateczności. Niektórzy ranni w gorączce złorzeczyli wrogom, inni wykrzykiwali bojowe hasła, wydawali rozkazy. Na szczęście Niemcy tego nie rozumieli, a pełne pogody twarze obsługi szpitalnej były najlepszą gwarancją, że tutaj nic niezwykłego się nie dzieje. Niemcy z wrzaskami zaglądali w każdy kąt. W podwórzu koło piekarni stale dyżurował ktoś z mężczyzn i chłopców zaprzyjaźnionych z Zakładem i zadaniem ich było powiadamiać szpital o pojawieniu się Niemców." (63) "Szymon", twardy żołnierz, poważnie przyjmujący odpowiedzialność za los walczących żołnierzy i narażających się dla nich cywilów, zauważył tę niezwykłą atmosferę oraz wyraził swój podziw dla zespołu pracujących w szpitalu osób. Na ile jednak ofiarne pełnienie czynów bohaterstwa lub miłości bliźniego wiązało się z Laskami? Historia powstania warszawskiego dostarcza wielką liczbę podobnych zachowań. Nic im nie ujmując, przedstawię kilka wypowiedzi osób czynnych w akcjach rozgrywających się na terenie Zakładu, gdyż wiele wyjaśniają. Autorką jednej z relacji jest główna komendantka łączniczek Zofia Skonieczna-Kozłowska ps. "Sowa". Jej długi na 13 stron maszynopis stanowi kopalnię informacji o tej pracy. Przytoczę tylko kilka uwag: "Zakład w Laskach miał olbrzymi wpływ na ukształtowanie poczucia obowiązku do ojczyzny. [...] Wszystkie [dziewczęta z tamtych lat - M. Ż.] wkładały w wykonanie swych zadań cały młodzieńczy zapał i poświęcenie. Nie było zadań trudnych i niemożliwych. Przynosi im to wielką chlubę. Zyskały sobie w krótkim czasie sympatię i uznanie sióstr i całego Zakładu. [...] Cała nasza praca na pewno nie szłaby tak sprawnie, gdybyśmy nie znalazły w Zakładzie prawdziwego domu rodzinnego. Pomoc całego Zakładu dla naszej grupy Kampinos była wprost bezcenna. Dzięki temu mogłyśmy spełniać nasze obowiązki w rejonie wroga. A może największe znaczenie miały modlitwy Matki Czackiej i sióstr! "Powstaniec" - Matka Czacka w pierwszych dniach powstania życzyła sobie, abym była jej przedstawiona. Powiedziała kilka serdecznych słów, ja byłam onieśmielona i tak w milczeniu towarzyszyłam jej w spacerze, podczas którego prawdopodobnie modliła się o pomyślność powstania. Dzieci niewidome były wzruszające w swej ofiarności. Przynosiły dla powstańców pledy, czekoladki, papierosy. Ofiarowywały swoją pomoc. Chciały prać nasze rzeczy." (64) Oszczędny w słowach Prymas tak zakończył swoje przemówienie na uroczystości 50-lecia Lasek: "Zakład kierowany przez Matkę [...] niewzruszonym, dostojnym spokojem promieniował na wszystko - zdawałoby się nawet ujarzmiał niebezpieczeństwa, jakie raz wraz nad Zakładem wisiały podczas powstania i potem, w tygodniach strasznej pacyfikacji wsi okolicznych, tygodniach, w których Zakład wciąż czekał na swoją kolej." (65) Przypisy: 1. Dzieło A. Gościmskiej i R. Kamińskiego zostało wydane w Warszawie 1987 (dalej A. Gościmska), artykuł zaś s. Viannei Szachno zamieszczono w: Żeńskie Zgromadzenie Zakonne w Polsce, 1939-1947, Lublin 1982, s. 215-265. 2. "Matka Elżbieta na wieść o wybuchu wojny rozesłała wiadomości do rodzin, ażeby zatrzymały swoje niewidome dzieci u siebie w domu i nie wysyłały ich z wakacji do Lasek. Do aspirantek zwróciła się z prośbą, aby wróciły do swoich rodzin, jeżeli boją się pozostawać w Zgromadzeniu" - A. Gościmska, s. 18-19. 3. A. Gościmska, s. 27; porównaj też wspomnienia sióstr: "W czasie wojny, od 1 września przebywałam w Warszawie na Wolności [ulica] i miałam możność z Matką bezpośrednio załatwiać wszelkie sprawy gospodarcze. Było wtenczas w Warszawie bardzo ciężko, nie było wcale chleba. Z Lasek przywieziono nam kilkanaście worków mąki i wieprzki. Nie było mowy o oddaniu tej mąki do piekarni wskutek ciągłych nalotów i pożarów. W piecykach kuchennych piekłyśmy więc chleb. Stałych mieszkańców było wtedy na Wolności około 150 osób. Małe to były porcje, ale można było przeżyć kryzys" - s. Wawrzyna Kiełczewska. "Tam w naszym domu, na [ul.] Wolność 4, przez te 3 tygodnie bombardowania Warszawy Mateńka była naszym podtrzymaniem, uosobieniem spokoju i pokoju, i pokrzepieniem serc" - ibidem. "Wracając do naszego życia na ul. Wolność 4, należy stwierdzić, że przy codziennych nalotach i bombardowaniu, było ono bardzo trudne. Brakowało żywności, byłyśmy więc stale głodne. Zdarzały się dni, gdy mogłyśmy otrzymać najwyżej kilka sucharów lub szczyptę kawy zbożowej czy też po łyżeczce marmolady. Sytuacja pogorszyła się jeszcze, gdy zabrakło wody. Chodziło się z początku do miejskich studni, gdzie trzeba było stać w długich kolejkach pod nalotami, a gdy nawet i to było niemożliwe, niektóre siostry jeździły po wodę do Wisły. S. Joanna - Halina Lossow, "O wrześniu 1939 r.", mps, AFSK, 1985, I wersja (dalej s. Joanna), s. 4. 4. A. Gościmska, s. 29. "Dnia 23 września [1939] bomba zapalająca spadła na nasz dom drewniany, zwany "Stróżówką". Płomienie zajęły go natychmiast. Rzuciłyśmy się do gaszenia, wnosząc na dach po drabinie wiadra z piaskiem. Ostatecznie i ten dom udało się nam częściowo uratować, jednak dziewczynie z sąsiedztwa, która pomagała nam w gaszeniu ognia, niemiecki pocisk z samolotu urwał obie nogi" - S. Joanna, s. 4. "Gdy przy nasileniu bombardowań i pożarów powstawał wielki popłoch i panika, Mateńka zbierała nas wszystkich - niewidomych, siostry, pracowników i inne osoby - w kaplicy i ślicznie, z wielką mocą i spokojem przemawiała do nas. Podkreślała, by się nie lękać, a tym bardziej nie szerzyć paniki, że trzeba zaufać Bogu, że wszystko, co Pan Bóg zsyła, jest dobre, nawet gdyby zesłał śmierć, gdyby nam zginąć przyszło, to też będzie dobre, jeżeli Bóg dobry tak będzie chciał" - tak opisała to zdarzenie siostra Maria Janina Borkowska we wspomnieniach zatytułowanych "Wrzesień 1939. Warszawa, Wolność 4", mps, AFSK (dalej s. Maria Janina, "Wrzesień"), s. 10. 5. A. Gościmska, op. cit., s. 20. Patrz praca siostry Roży Szewczuk, "Wspomnienia z wojny polsko-niemieckiej", mps, (dalej s.Róża, "Wspomnienia"), s. 3-5. 6. S. Róża, "Wspomnienia". 7. A. Gościmska, s. 24, por. też s. 42. 8. Por. różne relacje: "W dniu zburzenia naszego domu na Wolność [ulica] Przewielebna Matka znajdowała się na korytarzyku. Zaprowadzono tam Matkę, myśląc, że tak będzie najbezpieczniej. Przewielebna Matka, jak gdyby tknięta nadzwyczajną łaską, nie chciała się w tym miejscu, gdzie Matkę sadzano, zatrzymać, lecz poszła naprzód. Ja także odeszłam do kuchni do pracy. Za chwilę spadła na nasz dom bomba burząca. Gdy po bombie weszłam na to miejsce, gdzie Matka przedtem była i z którego odeszła, zobaczyłam całe ściany rozwalone, a na korytarzu ogromny dół wyryty. Pomyślałam wówczas: "Mój Boże, Matka przeczuła i odeszła, gdyby Matka została tu, ślad by się z Matki nie został"." - S. Wawrzyna. Inne wydarzenia przytaczają s. Maria Janina Borkowska i s. Joanna Lossow. "Bomba burząca wpadła na nasz dom w czasie, gdy na chwilę Matka tam weszła, gdyż przedtem była w schronie i Mateńka znalazła się pod gruzami. Z trudem odgrzebałyśmy Mateńkę; była silnie potłuczona, miała skaleczone oko i złamaną rękę. Trzeba było gdzieś iść z Mateńką, w czasie szalejących pocisków, po lekarza, pomoc i ratunek. Najbliższy punkt opatrunkowy znajdował się na [ul.] Żelaznej. Nie było noszy, więc niosłyśmy Mateńkę na pasach, we 4 osoby. To było strasznie uciążliwe, bo i pasami szarpało się przy nierównym bruku i ciągłym potykaniu się w gruzach. [...] Było coś wspaniałego i bohaterskiego w całej Mateńki postawie, czego się opisać ani wypowiedzieć nie da żadnymi słowami. Ponieważ na [ul.] Żelaznej nie było komu złożyć Mateńce złamanej ręki, odesłano nas do Szpitala św. Ducha na [ul.] Elektoralną. Pobiegłam wówczas na [ul.] Wolność po konie, by Mateńkę przewieźć i nie szarpać na pasach. Ale niestety, furman nie chciał jechać, obawiając się o własne życie i zanim z s[iostrą] Joanną założyłyśmy konie, włożyłyśmy inne ranne od bomby osoby - już Mateńki nie zastałyśmy na [ul.] Żelaznej" - S. Maria Janina, "Wrzesień", s. 7-8. "Do przewiezienia Matki Czackiej skierowałam s. M. Janinę Borkowską, a siostry: Klarę Jaroszyńską i Antoninę Żebrowską do pełnienia obowiązków pielęgniarskich. Wyznaczyłam dwie na wypadek, gdyby jedna zginęła w drodze. [...] Wymienione siostry zajęły się gorliwie Matką, ale nie wzięły wozu, nie wiem dlaczego; może uważały, że czas na zaprzężenie koni opóźni pomoc lekarską. Faktem jest, że przeniosły Matkę na jakimś dywaniku do punktu opatrunkowego w szpitalu św. Zofii na [ul.] Żytniej. Tu lekarz stwierdził okaleczenie oka i polecił zanieść Matkę do szpitala Świętego Ducha, gdzie był okulista. Stwierdzono tam zmiażdżenie oka i złamanie kości przedramienia. Niestety, po chwili bomba spadła na ten szpital i cały gmach stanął w ogniu. Wyrwane okno spadło na Matkę Czacką, nie poniosła jednak nowych ran. Z powodu płomieni, które szybko objęły szpital, s. Benedykta Woyczyńska, s. Klara Jaroszyńska i s. Antonina Żebrowska wzięły natychmiast nosze z Matką, usiłując się wyrwać ze szpitala. Było to bardzo trudne, gdyż wąska klatka schodowa była zatłoczona, bo również inni ludzie biegli w panice, by wydostać się na zewnątrz. S. Miriam Weingold szukała przejścia i wskazywała drogę, biegnąc przed noszami. Wreszcie udało się siostrom wynieść Matkę Czacką i umieścić w maglarni na ul. Leszno, w suterenie. Po jakimś czasie i tu także dostał się ogień tak, że siostry musiały znów z Matką uciekać. Schroniły się w przygodnym pomieszczeniu przy [ul.] Elektoralnej 14, gdzie także zaczęło się palić. Nad ranem pożar na [ul.] Leszno 27 został ugaszony, więc siostry wróciły z Matką do sutereny z maglem" - S. Joanna, s. 6-8, 11-13. 9. J. Doroszewska, Matka w oczach przyjaciół, "Więź" 1974, nr 4. 10. Por. s. Maria Janina, "Wrzesień", s. 8: "I tam przez szereg tygodni miałam możność podziwiać Mateńki wielką cierpliwość i heroiczną postawę w tych strasznych cierpieniach i fizycznych, i moralnych. Bolało straszliwie skaleczone oko, bolała źle złożona ręka, bolało całe ciało - i do tego dołączyły się jakieś bóle wewnętrzne i dołączyły się cierpienia moralne. Przyszły wiadomości o zniszczeniu Lasek, spaleniu biblioteki tyflologicznej, smutne również wieści rodzinne, między inymi i to, że bratanek Matki został ranny i dostał się do niewoli. Chociaż widać było, że Mateńka straszliwie cierpiała, sama była pełna jakiegoś przedziwnego męstwa i pokoju - i wciąż z myślą i troską o innych, a nigdy o sobie. Przy końcu października, czy w początkach listopada, jak Mateńka poczuła się trochę lepiej, wróciłyśmy z Warszawy do zniszczonych Lasek. Wszyscy witali Mateńkę jako cudownie uratowaną i Mateńka witała wszystkich z miłością wielką i dobrocią." 11. A. Gościmska, s. 11. 12. Świadek tych zdarzeń, Władysława Rosińska opowiadała, że podczas bitwy wszyscy schronili się do porośniętego krzakami wąwozu na drodze do Kraśniczyna. Nagle ukazały się niemieckie samoloty, a na ziemi konny patrol wroga. Ks. Korniłowicz wybiegł ku nim na pole, prosząc, by jeźdźcy znakami pokazali samolotom, że ukrywający się ludzie nie są żołnierzami, lecz niewidomymi. Faktycznie nic się wtedy nikomu nie stało - rękopis W. Rosińskiej w posiadaniu autora. Władysława Rosińska (1906-1997), krojczyni, całe życie przepracowała w Laskach i Żułowie. 13. O ciasnocie w żułowskim domu niewidoma s. Cecylia Gawrysiak pisała w "Kartkach z pamiętnika" (mps, AFSK): "Rozłożono na podłogach sienniki tak ciasno, jak tylko było możliwe. Ubrania nie było na czym położyć, każdy je musiał trzymać przy sobie. Moje legowisko znajdowało się pod ścianą, w nogach stała szafa. [...] Dom był zimny i wilgotny, wieczorem układaliśmy się do zwilgotniałej pościeli. W nocy przebiegały po nas myszy i szczury. [...] S. Iwona Cukiert, która się mną opiekowała, zdobyła gwóźdź i wbiła go w szafę. Było to dla mnie wielkie udogodnienie i radość. Mogłam na nim wieszać habit i welon. W tych niesamowitych warunkach był to po prostu luksus. Później otrzymałam butelkę, w której mogłam mieć zawsze trochę wody do picia - co było wielkim wyróżnieniem." Por. też A. Gościmska, s. 34-35. 14. Byli to Antoni Gościmski, brat Alicji, Stanisław Piotrowicz, wychowawca chłopców, później długoletni kapelan zakładu w Żułowie oraz grekokatolik, dawny wychowawca w Laskach Nikodem Karakasz. Wszyscy po wojnie otrzymali święcenia kapłańskie. 15. Siostra Odylla - Danuta Czarlińska (1907-1998), w Zgromadzeniu FSK od 1934. Zdała maturę u ss. urszulanek. Absolwentka katolickiej Szkoły Społecznej w Poznaniu. Pracowała w administracji, na kwestach. 16. Aleksander Zamoyski, niegdyś adiutant gen. Sikorskiego i darzony przez niego zaufaniem, otrzymał z zagranicy znaczną sumę pieniędzy na ratowanie ukrywających się polskich oficerów i ich rodzin. Wielu z nich zatrudnił w swojej ordynacji, innym wystarał się o pracę. W Kozłówce znaleźli schronienie naukowcy, artyści, księża, w końcu nawet brat Matki Czackiej - Tadeusz z żoną i córką. Por. A. Gościmska, s. 61-62. 17. "Latem 1941 r. przenieśliśmy się wszyscy z Kozłówki do Żułowa, a dzieci i część niewidomych z Żułowa do Lasek. W Żułowie w dalszym ciągu przez następne 3 lata, na życzenie Mateńki, część sióstr z odpowiednim przygotowaniem kontynuowała studia tomistyczne i prawo kanoniczne pod bezpośrednim kierunkiem naszego Ojca, ks. Stefana Wyszyńskiego i s. Teresy [Landy]. Skorzystałyśmy wówczas ogromnie dużo. Mateńka interesowała się w najdrobniejszych szczegółach programem naszej nauki i postępami każdej z nas" - S. Maria Janina, "Wrzesień", s. 7-9. 18. "Rozmowy siostry Joanny Losow z M. Żółtowskim w Żułowie" rkps Arch. Tow. (dalej "Romowy"). Siostry uratowały wtedy rannego partyzanta Polaka, którego w nocy przywiozła do pobliskiego wąwozu córka dzierżawców Surhowa, sanitaruszka AK - młoda Skolimowska. "Na niczyją dyskrecję nie można było liczyć". S. Joanna z p. Skolimowską we dwie doniosły rannego do Zakładu i ukryły go w klauzurze na strychu, gdzie wydobrzał i doczekał końca wojny. S. Joanna Lossow, od 1942 r. przełożona domu w Żułowie, tak ilustruje panujące pod koniec wojny stosunki: "pacyfikacja pobliskiej Zamojszczyzny, palenie okolicznych wiosek, strzelanie do gaszących pożary, wysiedlanie całych wsi, wywożenie dzieci do Niemiec. Nacjonaliści ukraińscy używani w naszej okolicy do tej akcji wprost szaleli, mordując, pastwiąc się nad bezbronną ludnością. W stosunku do naszego Zakładu [...] "Liegenschaft" [czyli zarząd przymusowy majątku - przyp. M. Ż.] stosował ustawicznie represje, wymagając od sióstr pracy ponad siły, w gospodarstwie podwórzowym i w polu, równocześnie przydzielając minimalne racje żywnościowe. [...] Mieszkańcom naszego Zakładu, jak i okolicznej ludności wiejskiej, groziło straszliwe niebezpieczeństwo. Zarówno dzikie bandy, jak i różne nieszczęścia. Napady nacjonalistycznych band ukraińskich na dom żułowski miały miejsce zawsze w nocy. Napastnicy postępowali z nami brutalnie, a nawet strzelali do nas [...], przestrzelili mi welon tuż obok ucha tak, że na jakiś czas niemal ogłuchłam" - ibidem, s. 7-9. Raz partyzanci sowieccy zażądali od przełożonej wydania im wszystkich młodych sióstr. S. Joanna wspomina, że ukryła sześć takich sióstr na strychu, a do pertraktacji z dowódcą wydelegowała starszą profeskę znającą dobrze język rosyjski. Tej udało się jakoś sprawę załatwić. 19. S. Maria Janina, s. 9 oraz tejże, "Wrzesień". 20. Helena Żak, Zofia Bobrowska, Tatiana Cupa, Janina Guzowska, Helena Malczyk. Zdały później maturę w liceum ss. urszulanek w Lublinie. 21. S. Joanna oraz "Rozmowy". 22. Tadeusz Fedorowicz - ks. prałat, infułat, ur. w 1907 r. ukończył prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, podchorąży artylerii konnej. W roku 1928 otrzymał święcenia kapłańskie oraz tytuł magistra teologii. W 1940 r. wyjechał dobrowolnie do Kazachstanu, kapelan Armii im. T. Kościuszki. W 1945 r. związał się z Dziełem Matki Czackiej, w latach 1948-1950 ojciec duchowny Seminarium Duchownego Lwowskiego, przeniesionego po wojnie do Kalwarii Zebrzydowskiej, od 1950 kapelan Zakładu w Laskach i Zgromadzenia FSK, w latach 1958-1980 krajowy duszpasterz niewidomych. 23. S. Róża. 24. Maciej Nowicki (1910-1950) już przed wojną zwrócił na siebie uwagę, budując w Polsce reprezentacyjne obiekty, jak np. gmach województwa w Łodzi lub polski pawilon na wystawie światowej w Nowym Jorku. W 1945/1946 r. opracował projekt kompozycji przestrzennej centrum Warszawy i wyjechał jako delegat Polski do Komisji Budowy Siedziby ONZ w Nowym Jorku. Był profesorem architektury w Raleigh, zginął w katastrofie samolotowej - Nowa Encyklopedia Powszechna (dalej NEP). 25. Z. Wyrzykowska, op. cit., p. 45. Imię "Alojzki" żartobliwie nadane tym dzieciom z powodu ich zamieszkania w domu pod wezwaniem św. Alojzego w Zakładzie w Laskach. 26. A. Gościmska. "W Laskach nieraz brakowało prowiantu na dzień następny. Jednego z takich dni, zimą 1940 r., s. Katarzyna w trosce o rannych, za zgodą Matki Czackiej wysłała s. Vianneyę Szachno na "błyskawiczną" kwestę. Towarzyszyła jej jeszcze jedna z pracownic świeckich. Pojechały wśród zasp śnieżnych owej wyjątkowo ostrej zimy. Objeżdżając dwory i większe gospodarstwa w promieniu ok. 40 km, ukwestowano ziemniaki, kaszę, mąkę. Siostra otrzymała też 25 dkg smalcu, który owinięty w papier, trzymała w ręku, jako największy skarb. W drodze powrotnej, już blisko Lasek, sanie wywróciły się w zaspę śnieżną, a "skarb" przepadł w śniegu - mimo długich poszukiwań nie udało się go odnaleźć" - A. Gościmska, "Laski w czasie okupacji", mps, brulion do książki, s. 41, A. Tow. 27. S. Maria Janina, s. 8-9. 28. Ludzie do dziś pamiętają zadawane przez nich wciąż pytania: "Gdzie jest ten tak zwany prezes?" "Wo ist der sogenannte Prases?" 29. S. Maria Janina, s. 19. 30. A. Gościmska, "Laski w czasie okupacji", s. 56-57, s. Maria Janina. 31. J. Krzyczkowski, "Dzieje Powstańczego Szpitala w Laskach 1944", mps, 1982, s. 5, A. Tow. 32. Ibidem, s. 70. Takie było zarządzenie Matki. Por. też relację Z. Morawskiej, rkps, 1996, A. Tow. 33. J. Doroszewska, "Spotkanie wspomnieniowe", 16 XII 1973, mps, A. Tow. 34. Ks. Prymas Stefan Wyszyński, "Boża Ekonomia Lasek", przemówienie w Laskach, 16 XII 1973, A. Tow. 35. "Na oddziale chirurgicznym pracował jako sanitariusz półwidzący ś.p. Szczepan Kutyła - później brat Szczepan w Zgromadzeniu Kamilianów - olbrzym, siłacz, oddawał nieocenione usługi przy przenoszeniu niemal biegiem rannych partyzantów. [...] Drugim półwidzącym był młody Staś Wrzeszcz - spokojny, pogodny, potrafił cały dzień swoimi dobrymi, zręcznymi rękami urodzonego pielęgniarza nieść pomoc rannym. [...] Niektórzy tylko jemu pozwalali przekładać swoje nieszczęsne, obolałe kończyny. Wieczorami z wielkim zapałem czytał chorym z brajlowskiego egzemplarza Pożogę Kossak-Szczuckiej. Lektura pasjonowała nawet takich słuchaczy, którzy z książką do tej pory nie mieli styczności. [...] Był więc to wyjątkowy zespół ludzi: siostry zakonne, cywilni pracownicy Zakładu, lekarze, ochotnicy z mieszkańców Lasek, a co szczególnie zadziwiające, to niewidomi. Wszyscy oni narażeni byli na te same niebezpieczeństwa i musieli obalać przeszkody zdawałoby się nie do pokonania" - J. Krzyczkowski, op. cit., s. 18. 36. Z. Morawska, "Wspomnienia", s. 55; Por. wspomnienia siostry Moniki Bohdanowicz, pt. "Ruszczyc we wspomnieniach", mps, A. Tow. (dalej s. Monika). Siostra Monika - Zofia Bohdanowicz (1892-1980), ukończyła Instytut Medyczny w Petersburgu, pracowała na Uralu, studiowała na Sorbonie, była autorką 40 prac z bakteriologii. W Zgromadzeniu FSK od 1931 r. Od 1936 została nauczycielką chemii i nauk przyrodniczych, przez 40 lat kierowała Działem Brajla w Laskach. M. Żółtowski, op. cit., s. 70-73. 37. A. Gościmska. 38. J. Krzyczkowski (op. cit., s. 17) pisał: "Mimo starannego przygotowania szpitala w okresie konspiracji [...] zaczęło brakować leków i opatrunków. Pewnym wsparciem była życzliwość Węgrów. Jeden z nich, lekarz [...] przekazał sporą ilość zaopatrzenia sanitarnego, co pozwoliło na przetrwanie do czasu, gdy w połowie sierpnia zrzucono nam z samolotów angielskich zasobniki z bronią i lekami. [...] Przybywało ochotniczek do pracy sanitarnej. Najgorzej było z wykonawcami najprostszych działań, sprzątaniem, praniem i podobnymi zajęciami. [...] Wkrótce wyłączony został prąd i trzeba było stworzyć źródło energii. Pomysł był prosty, trzeba skorzystać z akumulatora samochodowego, ładowanego prądnicą poruszaną przekładnią rowerową. [...] Ale kto te czynności wykona? Najcięższe muszą wziąć na siebie niewidomi. Gdy tylko dowiedzieli się o tym, ochotników nie zabrakło. [...] Oni to pompowali całymi godzinami wodę, mieszali rękami ciasto na chleb nie tylko dla 400 blisko osób mieszkających w Zakładzie, ale często i dla partyzantów w lesie". 39. Ks. Kardynał Stefan Wyszyński, Powstanie Warszawskie, cyt. za: A. Gościmska, s. 79-80, 85-90. 40. S. Monika. 41. J. Krzyczkowski, Konspiracja i powstanie w Kampinosie, Warszawa 1962, s. 92-93. 42. A. Gościmska, s. 106-108. 43. Ewakuowana z Warszawy Zofia Czacka wielkie zasługi położyła w trosce o wysiedlonych, poświęcając im bez reszty swe siły. Bardzo cenną pomoc okazała też zaprzyjaźniona z Zakładem położna Cyryla Neuman, zakładając w piwnicy spalonego internatu chłopców izbę porodową. Dzięki temu szczęśliwie przyszło na świat 13 dzieci. Kardynał Stefan Wyszyński, "Boża ekonomia Lasek", AFSK. 44. A. Gościmska, s. 105-106. 45. Kardynał Stefan Wyszyński, "Boża ekonomia Lasek". 46. Kardynał Stefan Wyszyński do Matki Elżbiety Czackiej, fragment listu z 10 III 1945 r., AFSK. 47. Siostra Cecylia Gawrysiak, "Kartki z pamiętnika", 1982, AFSK. 48. Wykorzystywano nawet jeńców wojennych. Tylko status oficera bronił przed przymusową pracą, nawet podchorążowie i podoficerowie nie byli od niej wolni. 49. Z. Morawska, "Wspomnienia", s. 47-48. 50. A. Gościmska, s. 131-132. Natalia Tułasiewicz została beatyfikowana wśród 108 polskich męczenników przez papieża Jana Pawła II 13 czerwca 1999 r. w Warszawie. 51. Ibidem, s. 132-133. 52. Ibidem, 133-134. 53. Ibidem, s. 134-136. 54. Odpowiedź siostry Joanny Lossow na kwestionariusz Ośrodka Archiwów, Bibliotek i Muzeów w sprawie pomocy Żydom w okresie okupacji niemieckiej, mps, FSK, 1984, s. 1. 55. M.in. u Kraszewskich w Kraszewie, potem w Falniowie u Marii Salomei Kozłowskiej, późniejszej s. Marii Anieli FSK. 56. M. Czerniewska-Borowska, "Ze wspomnień pielęgniarki", AFSK. 57. Ibidem oraz A. Gościmska, s. 87-88. 58. Kardynał Stefan Wyszyński, "Boża ekonomia Lasek". 59. J. Krzyczkowski, Konspiracja i powstanie, s. 424. 60. Z. Skonieczna-Kozłowska, "Wspomnienie", 1983, mps, A. Tow., s. 7. 61. Kardynał Stefan Wyszyński, List do Leszka Proroka, 23 III 1974, "Tygodnik Powszechny" 1984, nr 32, cyt. za: A. Gościmska, s. 91. 62. Kardynał Stefan Wyszyński, Kamienie wołać będą. 63. J. Krzyczkowski, Spotkanie wspomnieniowe, 20 II 1982, zapis magnet., cyt. [w:] A. Gościmska, s. 91. 64. Z. Skonieczna-Kozłowska, op. cit., s. 7-13. 65. Kardynał Stefan Wyszyński, "Boża ekonomia Lasek". Część VI. Matka po II wojnie światowej 1. Nowe warunki życia Pokój w Poczdamie w 1945 r. był ukoronowaniem układów "wielkiej trójki" w Jałcie i Teheranie. Państwa zachodnie pozwoliły Moskwie na narzucenie mocarstwowych planów w odniesieniu do wszystkich państw środkowej i południowej Europy, w tym sprzymierzonej z nimi Polski. Polska wygrała u boku aliantów wojnę i została podporządkowana ZSRR. To była wielka tragedia narodowa. Prawie każda rodzina straciła w czasie II wojny kogoś bliskiego. Rozpoczynał się nowy terror. Przemieszczenia ludności z ziem wschodnich II Rzeczpospolitej na ziemie zachodnie, powroty z obozów koncentracyjnych, lagrów. Wschodnia granica Polski została ustalona na Bugu, zachodnią oparto na Odrze. Straty wojenne były ogromne, wystarczy powiedzieć, że pięć największych miast zostało zniszczonych. Według obliczeń Polska znalazła się na pierwszym miejscu wśród państw poszkodowanych. Utrzymano system kartkowy. Zaczęła szerzyć się spekulacja, złoty nie miał pokrycia ani w złocie, ani w obcych walutach, wydano zakaz posiadania prywatnie dewiz. W 1945 r. wprowadzono oficjalnie system planowania gospodarczego. Po utworzeniu w lipcu 1944 r. namiastki rządu, zapanował terror. Sfałszowane wybory do Sejmu oddały władzę współpracownikom ZSRR. System rządzenia coraz bardziej upodabniał się do moskiewskiego. Aresztowania "osób podejrzanych" stały się masowe, wielu, wychodząc z pracy, ginęło w czeluściach Urzędu Bezpieczeństwa, który już 1947 r. liczył 200 tys. pracowników. Dokonano czystek w sądownictwie, szkolnictwie. Rosła liczba funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, wojsko podlegało stacjonującej w Polsce Armii Radzieckiej. Procesy przeciwko uczciwym Polakom, najczęściej członkom AK, jako "wrogom ludu", kończyły się najczęściej kilkunastoletnim więzieniem lub śmiercią. Aresztowano duchowieństwo. W połowie 1948 r. w więzieniach przebywało ponad 21 tys. więźniów politycznych. Wzmagała się kampania przeciw papieżowi. W lipcu i sierpniu aresztowano publicystów wydających katolicki "Tygodnik Powszechny", a publikację jego wstrzymano. W październiku 1948 r. po śmierci prymasa Polski kard. Augusta Hlonda następcą jego został biskup lubelski Stefan Wyszyński. W następnym roku zniesiono małe seminaria i nowicjaty oraz prasę katolicką. W 1952 r. Sejm uchwalił konstytucję, zaakceptowaną przez Stalina, w świetle której społeczeństwo nie miało żadnego znaczenia. Wówczas 8 maja 1953 r. ks. Prymas wypowiedział sławne: "Non possumus" (Nie możemy) i wytknął rządowi wszystkie nadużycia władzy. W nocy z 25 na 26 września aresztowano prymasa Stefana Wyszyńskiego. W październiku 1956 r. nastąpił kryzys rządowy i tzw. odwilż. Zwolniono Prymasa, a w grudniu doszło do podpisania nowego układu Kościoła z rządem. Przywrócono religię w szkołach, duszpasterstwo w szpitalach i więzieniach, nastąpił powrót biskupów tytularnych na Ziemie Odzyskane. Powstał Klub Inteligencji Katolickiej, otwarto "Tygodnik Powszechny", w sejmie dopuszczono 5-11 posłów katolickich do utworzenia Klubu poselskiego "Znak" oraz do zasiadania jednego ich przedstawiciela w Radzie Państwa. Osiągnięcia te jednak były nietrwałe. Wkrótce wybuchł nowy atak na Kościół. Nałożono ogromne podatki na kościoły, popierano "księży patriotów" i Stowarzyszenie "Pax", mające za zadanie rozsadzać Kościół od wewnątrz. Wycofano ze szkół lekcje religii, nakazano usunąć z klas krzyże. 2. Sytuacja Lasek w zmienionym ustroju politycznym Podczas gdy wiosną 1945 r. toczyły się ostatnie walki z okupantem, większość społeczeństwa już zdawała sobie sprawę, że odzyskana wolność nie równa się z suwerennością. Od chwili wkroczenia sowieckiej armii odczuwano atmosferę terroru i szpiegostwa. W pierwszych dniach po wejściu Czerwonej Armii jeden z pracowników Lasek usłyszał, (1) jak we wsi enkawudzista popisywał się znajomością stosunków w Zakładzie i wymienił bez wahania nazwiska Marylskiego i Ruszczyca. Gdy doszło to do uszu Matki, rozkazała natychmiast ukryć obu panów w powiatowym mieście Pruszkowie. Niedługo po tym wydarzeniu Antoni Marylski wyjechał na pół roku na Bukowinę, dołączając do przebywających tam laskowskich dzieci. Ruszczyc zaś został wydelegowany do opieki nad ociemniałymi żołnierzami na Lubelszczyznę do Surhowa. W ten sposób Matka Elżbieta zabezpieczyła, lecz zarazem utraciła na dłuższy czas dwóch najbliższych współpracowników. Z dawnych tercjarzy pozostał tylko Zygmunt Serafinowicz (2) (który miał wkrótce odegrać główną rolę w tworzącej się szkole) i niewidomy Stefan Rakoczy. (3) Towarzystwo zostało przez Niemców oficjalnie rozwiązane, lecz dalej działało w ukryciu. Po wojnie sytuacja długo pozostawała bez zmian, na zewnątrz występowano pod nazwą "Zakłady dla Niewidomych", a kierownictwo pełniła s. Wacława Iwaszkiewicz. Z dawnych pracowników wielu wyjechało, z nowych wybijała się rzutkością w zdobywaniu środków finansowych Zofia Morawska. Niegdyś kierowniczka patronatów, niebawem została, i to na długie lata, skarbnikiem Zarządu Towarzystwa. Po dwóch latach, w marcu 1947 r. udało się jej ponownie zarejestrować Towarzystwo z dawnym statutem w Wydziale Stowarzyszeń Stołecznego miasta Warszawy. Pierwsze walne zebranie odbyło się 23 czerwca 1947 r. i od tej pory Zarząd działał normalnie. Na życzenie Matki prezesem został Antoni Marylski, wiceprezesem - Henryk Ruszczyc, skarbnikiem - Zofia Morawska, sekretarzem - Zygmunt Serafinowicz. Ponieważ zarząd miasta Warszawy upaństwowił prywatne posiadłości na terenie stolicy, Towarzystwo bezpowrotnie utraciło swój punkt oparcia przy ul. Wolność 4, później przy ul. Elektoralnej 9, jak również ofiarowany w listopadzie 1944 r. pałacyk Tyszkiewiczów przy ul. Litewskiej 6. Tymczasową prawną siedzibą w Warszawie stał się klasztor Sióstr Rodziny Maryi przy ul. Hożej 53. Sytuacja materialna Towarzystwa uległa znacznemu pogorszeniu, gdyż utraciło główne środki utrzymania. Rząd cofnął uprawnienie do urządzania ogólnopolskiej zbiórki, a na skutek ustawy o reformie rolnej z 1944 r. zbieranie darów w naturze od ziemian było niemożliwe. Na mocy tejże ustawy Laski utraciły 56 ha lasów i zagajnika, a Żułów las i dwa folwarki Kraśniczyn i Wolicę, razem ok. 600 ha, wchodzące w skład tego klucza. W Żułowie upaństwowiono ziemię, pozostawiając do dyspozycji 120 ha. Ustała też przedwojenna dzierżawa 280 ha w Pieścidłach. (4) W lecie 1945 r., po powrocie do Lasek Antoniego Marylskiego, zaczęto intensywnie szukać nowych dróg zdobywania pieniędzy na bieżące wydatki i odbudowę zniszczonych w czasie wojny budynków. Jedną z pierwszych instytucji, które udzieliły pomocy, b ył Fundusz Odbudowy Stolicy oraz sześć ministerstw i niektóre banki. Choć to nie wystarczało na pokrycie kosztów zaplanowanych inwestycji, przystąpiono do pracy. Wielkie znaczenie miała pomoc amerykańskiej UNRRA, od której Zakład otrzymał pierwszych: 20 krów, 8 koni, 2 ciężarówki, 1 półciężarówkę i paczki żywnościowe. Brak gotówki czasem stawał się tak dokuczliwy, że gdy ustała pomoc amerykańska, Towarzystwo nie miało środków na wykupienie przydziałów żywności. Przychodziły z pomocą również inne instytucje charytatywne z Ameryki i krajów europejskich, zwłaszcza Francji, Szwecji i Szwajcarii. (5) Ofiarna pomoc z zagranicy miała swoje źródło we wcześniejszej działalności Założycielki Lasek. Wszak jeszcze przed I wojną światową Róża Czacka prowadziła ożywioną korespondencję w trzech językach z międzynarodowymi organizacjami pracującymi dla niewidomych, a w dwudziestoleciu międzywojennym te stosunki podtrzymywała. Nie chciała jednak wszystkiego zatrzymywać dla siebie i po II wojnie światowej dzieliła się z innymi zakładami w Polsce materiałami dydaktycznymi. Miała też wiele międzynarodowych powiązań i kontaktów, które wykorzystywała na rzecz wspierania Dzieła. Między innymi spośród przyjaciół Lasek powstała w 1947 r. w Stanach Zjednoczonych akcja pomocy Dziełu pod nazwą Komitet Nowojorski. (6) W 1945 r. starsza niewidoma kobieta Julia Rzeszotarska, która ostatnio przebywała w Laskach, a poprzednio była właścicielką dużego majątku Wojnowo na Kujawach, ofiarowała testamentem pozostawioną jej przez państwo 17-hektarową resztówkę z dworkiem i parkiem. Osadzono tam parę sióstr i urządzono kolonie letnie dla kilku niewidomych dziewczynek. Towarzystwu potrzebne były większe ośrodki rolne, toteż w 1946 r. wystąpiono o odzyskanie dzierżawy Pieścideł i otrzymano zgodę na przejęcie od państwa w stuletnią dzierżawę 127 ha areału. W delcie Wisły pod Gdańskiem udało się otrzymać poniemieckie 70-hektarowe gospodarstwo w miejscowości Bąsak-Sobieszewo, gdzie planowano urządzanie kolonii letnich dla wychowanków i wczasów dla pracowników. Towarzystwo przyjęło propozycję założenia domu dla niewidomych w Grybowie i Kamiannej na Podkarpaciu, lecz szykany władz, niechętnych tworzeniu placówki katolickiej na tym terenie, doprowadziły do rezygnacji z projektu. Stowarzyszenie Niewidomych Śląskich wystąpiło do Zarządu Towarzystwa z prośbą o przewłaszczenie na ich rzecz przekazanych przed wojną nieruchomości w Chorzowie. Po uzyskaniu zgody uniezależniło się całkowicie od Towarzystwa. W przydzielonym dworku z parkiem w Pniewie długo utrzymywał się 60-osobowy zespół niewidomych wraz z widzącymi staruszkami i siostrami. Po kilku miesiącach przeniesiono większość z nich do Żułowa. Zapewniono przyszłość 30 widzącym dzieciom, które utraciły rodziców w czasie wojny i wychowywały się w Laskach. Skierowano je do odpowiednich zakładów zakonnych męskich i żeńskich. W 1949 r. abp Stefan Wyszyński ofiarował Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża oddane Kościołowi poaugustiańskie zabudowania w Warszawie wraz ze zbombardowanym kościołem św. Marcina. Na razie Zgromadzenie nie posiadało środków, aby doprowadzić je do stanu używalności. 3. Dom ociemniałych żołnierzy w Surhowie Jesienią 1944 r., gdy we wschodnich województwach objął rządy komunistyczny Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, prezes PCK w Lublinie mecenas Ludwik Christians poprosił o przyjazd przełożoną z Żułowa s. Joannę Lossow. Przedstawił jej los ociemniałych podczas wojny żołnierzy, potrzebujących opieki i rehabilitacji. Siostra zaproponowała, odległy o kilka kilometrów od Żułowa, Surhów. Na podstawie ustawy o reformie rolnej dwór został właśnie odebrany dotychczasowym właścicielom i przeznaczony do rozbiórki. Zarząd PCK zatwierdził ten wybór, siostra zaś oddelegowała do przyszłej placówki dwie zakonnice i uzyskała zwolnienie z wojska uzdolnionego organisty, przyszłego animatora i nauczyciela śpiewu Bolesława Harbarczuka. Do uprawomocnienia tych decyzji potrzebna była zgoda Matki Czackiej i Zarządu Towarzystwa. Dojazd z Lubelszczyzny do Warszawy i Lasek stał się możliwy dopiero po ruszeniu ofensywy wojsk radzieckich w styczniu 1945 r. Matka, wysłuchawszy relacji s. Joanny, w pierwszej chwili nie okazała zadowolenia - bez wiedzy i zgody Zarządu podjęto postanowienie o poważnych konsekwencjach. (7) Rozważywszy głębiej sprawę, uznała jej doniosłość i całym sercem włączyła się w pomoc dla poszkodowanych żołnierzy. Wkrótce wysłała pięciu doskonale zrewalidowanych niewidomych jako instruktorów. Na ich czele postawiła Henryka Ruszczyca, który zresztą musiał opuścić, jak pisałem, Laski. Życie pokazało jak wybór Ruszczyca był trafny. Obrabowany z mebli dwór w Surhowie, dzięki staraniom przełożonej z Żułowa, nadawał się niebawem do zamieszkania. Zaczęli napływać pensjonariusze. Ruszczyc wynajdywał ich w szpitalach całego kraju. Początkowo przeżywali ciężkie załamania, z trudem przyjmowali swe ograniczenia, jak np. nieumiejętność poruszania się i bezradność w wielu dziedzinach. Co gorsza, po przeżyciu okropności wojny stracili wiarę w podstawowe ludzkie wartości. Niejednokrotnie bywali odtrącani przez własne rodziny, nawet żony lub narzeczone. Wielu nosiło się z myślą o samobójstwie. Przywrócenie im chęci do życia było głównym zadaniem przysłanego przez Laski zespołu. W procesie rehabilitacji dużą rolę odegrała obecność duchownego, byłego kapelana wojskowego, ks. Nikodema Domańskiego. Pogodnego usposobienia, lubiący żarty i krotochwile, prędko znalazł z dawnymi wojakami wspólny język. Z czasem coraz liczniej przychodzili na nabożeństwa do domowej kaplicy. Ruszczyc z intuicją i doświadczeniem pedagogicznym zaczął od nadania nowemu ośrodkowi silnych ram organizacyjnych. Ułożył statut "schroniska", zaprowadził regulamin dnia. Obok nauki czytania i pisania brajlem i godzin pracy w warsztatach, przewidział wiele miejsca na naukę śpiewu, spacer i wieczorne spotkania przy kominku. Do każdej sypialni włączył po jednym z niewidomych instruktorów, by własnym przykładem budzili pozytywne zachowania u wychowanków. Dzięki temu atmosfera domu stawała się coraz cieplejsza, bardziej rodzinna, a załamania zaczęły ustępować. Decydujący wpływ miało jednak włączenie do nauki śpiewu grupy dziewcząt ze wsi. Z ich udziałem powstał trzygłosowy chór, a pierwszy jego występ w powiatowym mieście Krasnymstawie wywołał w okolicy sensację. Zaczęły się zaproszenia na wieczorki taneczne w miejscowej remizie strażackiej i odwiedziny dzieci szkolnych, które pełniły rolę przewodników na spacerach z niewidomymi. Rehabilitacja pomyślnie się rozwijała, zawiązało się kilka udanych małżeństw z pannami ze wsi. (8) Kilku ociemniałych wróciło do rodzin. W 1946 r. zaczęły się trudności. Doszło do kontrowersji między Zarządem Głównym PCK w Warszawie a Zarządem Towarzystwa. W Zarządzie PCK nie wszyscy członkowie znali się na sprawach inwalidzkich, niektórzy należeli raczej do pragnących się wyróżnić koniunkturalnych działaczy. Wpadli na pomysł przeniesienia ociemniałych żołnierzy do jakiejś podwarszawskiej miejscowości z równoczesnym przekazaniem Surhowa wraz z wszystkimi obciążeniami Towarzystwu. Zamierzali umieścić tam ociemniałe kobiety. Nieprzemyślany ten projekt groził poważnymi konsekwencjami. Przekreślał z trudem osiągnięte włączenie ociemniałych w życie widzących i przywrócenie im sensu istnienia. Równał z ziemią wysiłek miejscowej ludności. Wydawało się wątpliwe, by chciano okazać ponownie równie wiele życzliwości i serca ociemniałym kobietom. Matka ostro zareagowała, wysyłając do Zarządu Głównego PCK stanowczy list z protestem. Prosiła o stosowanie pełnego partnerstwa w podejmowaniu decyzji i proponowała urządzenie spotkania przedstawicieli obu stron w celu ustalenia wytycznych oraz sposobów finansowania instytucji. Z racji statutu - wyjaśniała - Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi ma obowiązek troszczenia się o wszystkich ociemniałych z wojny, więc również o osoby cywilne. Opiekę nad nimi Towarzystwo stawia jako warunek dalszej współpracy. Ostrzegała, że w razie niedojścia do porozumienia wycofa laskowski personel, materiały do szkolenia i pomoce naukowe. Wyczuwając z drugiej strony brak dobrej woli, wyliczyła wszystko, co w ciągu ostatniego roku Laski dostarczyły schronisku. Bez stałej pomocy z Żułowa pensjonariusze byliby głodni. Miesięczna dotacja z PCK w wysokości 70 tys. zł nie pokrywała nawet najniezbędniejszych potrzeb. W archiwach Lasek nie zachowała się żadna odpowiedź ze strony Zarządu PCK, znamy jednak dalszy bieg wydarzeń. Ruszczyc rozpoczął działania na własną odpowiedzialność. Nawiązał stosunki z Ministerstwem Pracy i Opieki Społecznej, uzyskał od nich obietnicę przydziału wojskowej ciężarówki i 600 tys. zł dotacji. Zarząd Główny PCK storpedował oba te przydziały, a ponadto zawiadomił, że przekazuje surhowską placówkę lewicującemu Związkowi Ociemniałych Żołnierzy. Wtedy Ruszczyc udał się do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej i doprowadził do prawnego przejęcia przez nie schroniska. Otrzymał też wstrzymaną dotację pieniężną i ciężarówkę. Zwycięstwo było zupełne i przeprowadzone legalnie. Następnie, przychylając się do koncepcji Ministerstwa włączenia ociemniałych do pracy w przemyśle, doprowadził we wrześniu tegoż roku do przeniesienia zakładu z Surhowa do Jarogniewic i Głuchowa w Wielkopolsce. Tam w dwóch sąsiadujących ze sobą dworach zorganizował ośrodek szkolenia i rehabilitacji. W tym też czasie, zimą 1945 r., doprowadził do założenia przez dawnych wychowanków, niegdyś członków uczniowskiej spółdzielni w Laskach, pierwszej w Polsce Spółdzielni Inwalidów Niewidomych w Lublinie. Sukcesy te doprowadziły w zimie 1947 r. do nominacji Ruszczyca na radcę Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Zlecono mu organizowanie na terenie całego kraju szkolenia dorosłych ociemniałych z wojny i znalezienie dla nich stanowisk pracy w przedsiębiorstwach państwowych. Również z tego zadania wywiązał się doskonale i spośród około tysiąca przeszkolonych niewidomych dla trzystu uzyskał miejsca pracy. Było to bezprecedensowe osiągnięcie Ruszczyca. (9) Matka Elżbieta na okres 3 lat straciła jednego z najlepszych pracowników, utalentowanego wychowawcę i prekursora szkolenia zawodowego w Polsce. Rezygnując na tak długo z jego współpracy, Matka wykazała wielką dalekowzroczność i bezinteresowność. Przed interesem własnej instytucji postawiła dobro inwalidów całego kraju. 4. Zmiany w organizacjach niewidomych w Polsce Tymczasem również w życiu niewidomych w Polsce zaszły wielkie zmiany. W 1946 r. wieloletni nauczyciel w Laskach dr Włodzimierz Dolański (10) podjął samodzielną działalność. Utworzył federacyjny Związek Pracowników Niewidomych z zarządem głównym i oddziałami terenowymi, który miał stanowić nadrzędną organizację nad wszystkimi istniejącymi. W myśl opracowanego statutu, związek miał stać się zrzeszeniem o charakterze samopomocowym, opartym na działalności gospodarczej. W 1949 r. nastąpiło przekształcenie prowadzonych przez Związek zakładów w spółdzielnie i włączenie ich do nowo utworzonej Centrali Spółdzielni Inwalidów. Stosunek nowo utworzonej instytucji do Lasek był zdecydowanie nieżyczliwy. Towarzystwo utraciło po wojnie prawa, lecz i niezbędne środki do prowadzenia patronatów, zresztą sami niewidomi nie chcieli utrzymywać dłużej tej formy opieki. Wyłaniające się sprawy niewidomych dorosłych rozwiązywano więc na własną rękę. W panujących układach Towarzystwo miało ograniczone pole działania ze względu na wrogą postawę władz wobec instytucji katolickich. Jednocześnie niewidomy kombatant mjr Leon Wrzosek, mianowany kuratorem Związku Pracowników Niewidomych, w ciągu jednego roku przekształcił go w instytucję dotowaną przez państwo i od niego całkowicie zależną. Przyjął narzuconą przez reżim marksistowską ideologię, koncentrując się na prowadzeniu biblioteki brajlowskiej, biura przepisywania książek, tworzeniu zespołów artystycznych i sportowych, zdobywaniu od państwa dalszych przywilejów. Włodzimierz Dolański został ze Związku wyłączony. Gdy w 1951 r. zakończył się okres tzw. kurateli mjr. Wrzoska, Związek Pracowników Niewidomych przeobraził się w Polski Związek Niewidomych (PZN), a dotychczasowy kurator Wrzosek został prezesem Zarządu. W dziedzinie wychowania i kształcenia niewidomych dokonywały się również duże zmiany. Powstały trzy nowe zakłady dla niewidomych i trzy dla niedowidzących. Poziom ich był dobry, lecz kierunek wychowania zupełnie laicki i wrogi Kościołowi. Dzieciom nie pozwalano na udział w życiu sakramentalnym. Laski pozostały jedynym zakładem katolickim dla niewidomych w Polsce. 5. Odbudowa Zakładu i praca szkół w nowych warunkach Brak dostatecznych funduszy nie powstrzymał Zarządu Towarzystwa od przystąpienia do pracy. W latach 1945-1949 wyremontowano budynki szkolno-internatowe albo postawiono od nowa. Nie zaspokajało to jednak wszystkich potrzeb, toteż dzięki pomocy władz wojskowych sprowadzono z Ziem Odzyskanych 6, a potem jeszcze 4 poniemieckie baraki. Pochodziły z dawnego stallagu i posiadały w dobrym stanie podłogi, glazury, terakotę, nawet centralne ogrzewanie. Przywiezienie ich do Lasek wywołało ogólną radość i zaraz parę z nich przeznaczono na: mieszkania dla pracowników Zakładu i Pieścideł, warsztaty szczotkarskie i tkacko-dziewiarskie, bibliotekę brajlowską, infirmerię na 35 łóżek oraz postulat. Na razie ośrodek zdrowia znajdował się na terenie Zakładu, lecz Towarzystwo postarało się o przeniesienie go z powrotem na wieś i wyposażyło w gabinet dentystyczny oraz inne urządzenia. Powojenną odnową Zakładu zajęli się Antoni Marylski i Zofia Morawska, Matka zaś wszystkiemu patronowała i nadal brała udział w zebraniach Zarządu. W 1946 r. Matka ukończyła siedemdziesiąty rok życia i zdrowie miała mocno nadwątlone. Świadoma znaczenia dorobku swej pracy dla dobra niewidomych, nie łudziła się, że odtworzy go własnymi siłami. Przestały bowiem istnieć: Biblioteka Tyflologiczna, duża część Biblioteki Brajlowskiej, Biuro Przepisywania Książek Brajlem, Archiwum Dzieła, Biblioteka Czarnodrukowa. Upadło Wydawnictwo "Verbum" (reaktywowane po dwóch latach już w Kielcach). W powstaniu warszawskim została zniszczona Biblioteka Wiedzy Religijnej, przestało działać Koło Adoracyjne. W 1946 r. we wrześniu zmarł ks. Władysław Korniłowicz. Matka do końca go nie odstępowała. I chociaż tak nie płakała, jak przy śmierci ks. Krawieckiego, to boleśnie tę śmierć odczuła. Odchodził człowiek, który współtworzył z nią Dzieło i nadawał mu duchowy kierunek. (11) Odtąd Matka była zdana na wciąż nowych kapelanów, aż dopiero w 1950 r. ogólne kierownictwo nad Zgromadzeniem objął bliski zmarłemu ks. Tadeusz Fedorowicz. Nie tylko w pracy patronatowej działalność Towarzystwa natrafiła na trudności, również w pracy szkół musiała dostosować się do zmian zachodzących w systemie oświaty. (12) W nowych warunkach niekorzystne wydało się Matce i Zarządowi, by naczelne kierownictwo szkół i internatów znajdowało się w ręku zakonnicy - s. Teresy Landy, mimo iż posiadała oficjalne do tego uprawnienia. Postanowiono mianować kierownikiem osobę świecką. Matka wybrała na to stanowisko Zygmunta Serafinowicza, wychowawcę i nauczyciela, na którego postawę moralną zawsze można było liczyć. Propozycję tę przyjął na wyraźne życzenie Matki, lecz nie bardzo mu odpowiadał rodzaj przyszłej pracy. Co roku prosił Matkę Elżbietę o wyznaczenie na tę funkcję kogoś innego, lecz na próżno, pozostał na tym stanowisku 21 lat. Do dziś dnia uważa się go za człowieka, który najbardziej przyczynił się do uratowania katolickiego charakteru laskowskich szkół. Od pierwszej chwili praca jego nie zapowiadała się łatwo. Jeden z dwóch budynków szkolnych nie był w całości odbudowany, pomieszczenia słabo ogrzewane, brakowało krzeseł, ławek, pomocy szkolnych i wielu innych potrzebnych rzeczy. Również w gronie nauczycieli odczuwało się niedobory, wielu dawnych kolegów odeszło, a wymagania Kuratorium wzrosły. Każdego nauczyciela, nawet wychowawcę z wyższym wykształceniem obowiązywało ukończenie dwuletniego studium w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej (PIPS). Mimo wszystko rok szkolny 1945/1946 rozpoczął się z niewielkim tylko opóźnieniem. Inspektor Ministerstwa Oświaty kolejno zatwierdzał powstawanie jakby od nowa poszczególnych jednostek szkolnych pod nazwami: Prywatnej Szkoły Podstawowej dla Niewidomych Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, Prywatnego Koedukacyjnego Gimnazjum Zawodowego dla Niewidomych i wreszcie Przedszkola. Dzięki kilku zdolnym i ofiarnym nauczycielkom szkoła stanęła od razu na wysokim poziomie, zwłaszcza w zakresie przedmiotów humanistycznych. Naukę podjęło ogółem 125 uczniów, w następnym roku 159. Liczba ta stale wzrastała. Serafinowicz mimo wieloletniego stażu nauczycielskiego w szkole specjalnej musiał starać się o obowiązujące wszystkich uprawnienia. (13) Spośród wszystkich dziedzin pracy Towarzystwa zawsze najbliższą Matce była działalność szkół i internatów oraz rehabilitacja dorosłych niewidomych. Matki nadal nie zawodziło poczucie realizmu, zdolność dostrzegania największych potrzeb społecznych i umiejętność znajdowania środków. Jeszcze przed końcem wojny Matka Elżbieta włączyła, jak wspomniałem, zespół zdolnych współpracowników w akcję reedukacji ociemniałych żołnierzy. W Laskach rozwijała się podobna działalność w szkołach. Zakład zrehabilitował ogółem około 100 młodocianych inwalidów, w tym 25 bez jednej i 5 bez dwóch rąk, i stał się jedynym dużym ośrodkiem w kraju, który nimi się zajął. W Polsce nie było wtedy doświadczonych specjalistów od reedukacji takiej młodzieży, trzeba było wypracować własne metody. Natomiast nadzieję budziło zawiązywanie się w Polsce spółdzielni niewidomych i realne widoki zatrudnienia absolwentów. Wielkie zasługi w tym zakresie położył Henryk Ruszczyc. Zmieniona sytuacja społeczno-gospodarcza ułatwiała zatrudnienie wszystkich ludzi niepełnosprawnych. Pod okiem Matki Ruszczyc rozpoczął i później przez 20 lat prowadził eksperymenty, mające na celu znalezienie dla niewidomych nowych zawodów. Postawa jednak Lasek jako katolickiej instytucji drażniła komunistyczne władze, które podjęły kroki w celu likwidacji Zakładu. Tymczasem, ponieważ na skutek wojny znaczna liczba wychowanków przebyła amputacje rąk, nóg lub choćby palców, kierownictwo zmuszone było do szukania nowych metod nauczania i szkolenia, opracowywania dostosowanych do nich pomocy szkolnych. W zakresie wychowania cenną nowością okazało się organizowanie dla wychowanków kolonii letnich w Sobieszewie, Pieścidłach i początkowo Wojnowie. Akcją tą obejmowano rocznie od 50 do 60 uczniów. Przebywanie w warunkach obozowych i kontakcie z przyrodą wspólnie z przełożonymi dobrze wpływało na zżycie się wzajemne. W internacie chłopców utworzono samorząd i powołano harcerstwo. Matka już przed wojną popierała wszystkie formy wychowania, wyzwalające inicjatywę i samorządność wychowanków. W jesieni 1948 r. ku radości Zarządu wrócił do Lasek Henryk Ruszczyc. Pod jego kierunkiem zaczęły się rozwijać nowe działy warsztatowe: przysposobienia do pracy w przemyśle, dziewiarstwa maszynowego i tkactwa. Jeszcze przed 1939 r. Towarzystwo podejmowało próby szkolenia w obu wymienionych kierunkach, lecz wszystko zniszczyła wojna. Perspektywa opanowania nowych zawodów wywołała u niewidomej młodzieży entuzjazm, urządzano wystawy i pokazy, niewidomi z amputacjami mieli okazję do zaprezentowania swych osiągnięć. W dziewiarstwie opracowano pierwsze programy szkolenia, co wywołało zainteresowanie nawet w Ministerstwie Oświaty. Władze oświatowe prosiły o udostępnienie wstępnych wersji programu szkolenia. Matka ceniła Ruszczyca i widziała jego wielkie zdolności, znała przy tym jego temperament i umiejętność przewodzenia. Wydała - prawdopodobnie na przełomie 1948/1949 - zachowany bez daty w Archiwum FSK pamiętny okólnik: "Do czuwania nad całością działu wychowania niewidomych delegowany jest przez Zarząd p. Henryk Ruszczyc. Nie znaczy to jednak wcale, by p. Ruszczyc miał z tego tytułu jakiekolwiek kompetencje kierownicze w naszych zakładach wychowawczych, męskich czy żeńskich albo w szkołach czy innych działach, posiadających własnych kierowników. Delegacja, którą p. Ruszczyc otrzymuje od Zarządu, nie jest bynajmniej równoznaczna z powierzeniem mu funkcji rządzenia. [...] P. Ruszczyc ma pomagać Zarządowi w wypracowaniu ogólnych dyrektyw i wskazówek dla kierowników odnośnych działów, a następnie z ramienia Zarządu czuwać nad wprowadzaniem ich w życie; ma czuwać nad tym, czy [zarówno] wychowanie internatowe, jak nauczanie ogólne i szkolenia zawodowe w naszych zakładach idą po linii zasadniczych założeń wychowawczych Dzieła. [...] Nie ingeruje p. Ruszczyc bezpośrednio w żadne sprawy szkół czy innych działów, nie wydaje w nich żadnych zarządzeń, całkowicie przestrzega poszanowania kompetencji ich kierowników. Z zupełnie innego tytułu - jako kierownik Domu św. Teresy [internat chłopców - M. Ż.] - ma p. Ruszczyc powierzone sobie kierownictwo internatów męskich i bezpośrednią zwierzchność nad pracującymi w nich wychowawcami. [...] Jednak i tu ma tylko ogólne kierownictwo wychowawcze, czuwa nad pracą wychowawców, może mieć i osobiste kontakty z wychowankami, ale zostawia wychowawcom pełną odpowiedzialność i autonomię, nie hamuje ich inicjatywy, a zakres ich obowiązków i kompetencje ustala z Zarządem." Z pewnym zdziwieniem również odczytujemy sprawozdania z zebrań Zarządu Towarzystwa w latach 1948-1949, podczas których inicjatywy Ruszczyca były drobiazgowo omawiane. Jednak założenia jego były trafne i zmierzały do zapewnienia w przyszłości godziwych zarobków absolwentom szkół w Zakładzie. Wiemy, że Matka specjalną troską otaczała osoby chore i słabe, toteż w pełni po jej myśli szła rehabilitacja inwalidów wojennych, którym wiele serca poświęcał właśnie Ruszczyc. Dbał o zdobycie dla nich najwyższej jakości protez, o prawidłową "pielęgnację kikutów", o opanowanie więcej niż jednego zawodu, by łatwiej mogli znaleźć pracę. Pomimo ubóstwa w urządzeniu internatów, skromnego odżywiania, braku opału, ciasnoty pomieszczeń, w Zakładzie tętniło życie. W gronie nauczycieli szkoły zawodowej kilka ideowych osób z gruntownym wykształceniem i dłuższym stażem pracy stworzyło doskonałą atmosferę, wzbudzało szacunek uczniów i kolegów. Przyjezdnych zaskakiwała pogoda, a nawet wesołość wychowanków. Uderzał też fakt, że ciągle coś się dzieje, że mimo trudnych warunków Zakład wciąż idzie naprzód. Wielki wpływ na nastrój wśród młodzieży miało jej umuzykalnienie. Niewidomi są szczególnie podatni na odbiór wrażeń słuchowych. Duże zasługi w tej dziedzinie położył muzykolog, pianista i kompozytor Witold Frieman. (14) Niezależnie od tego przygotowywano zespół najzdolniejszych uczniów do matury, organizowano kursy masażu. (15) W wyniku bliskich kontaktów Zygmunta Serafinowicza z prof. Marią Grzegorzewską i Instytutem Pedagogiki Specjalnej studenci tej uczelni przyjeżdżali do Lasek na regularne hospitacje zajęć lekcyjnych. W 1950 r. na życzenie władz oświatowych Towarzystwo urządziło w związku ze zjazdem nauczycieli szkół specjalnych wystawę obrazującą zakres i sposoby szkolenia oraz przygotowywania niewidomych do zawodu. Na polecenie władz Towarzystwo utworzyło w Laskach pierwsze klasy szkoły specjalnej dla niewidomych upośledzonych umysłowo. W jedynej w Polsce takiej szkole było na razie 26 uczniów. Coraz bardziej nieprzyjemny charakter przybierały wizytacje przedstawicieli Kuratorium warszawskiego. Nauczyciele szkoły podstawowej, w tym wielu niewidomych, coraz bardziej ulegali nastrojom niepokoju. (16) xx6. Życie Matki w tym czasie 19 listopada 1948 r., Matka zwołała wszystkich niewidomych zatrudnionych w Zakładzie (liczba ich przekraczała 30) i oznajmiła, że tworzy Radę Współpracowników Niewidomych, mającą współdziałać z Zarządem, służyć mu radą, doświadczeniem i zgłaszaniem swoich potrzeb. W skład tego organu weszło kilku szczególnie wartościowych ludzi, jak zwłaszcza pierwszy i drugi przewodniczący Rady: Stefan Rakoczy - instruktor szczotkarstwa i Leon Lech - nauczyciel. Zakładając Radę, Matka chciała osiągnąć różne cele: jednym z nich było większe zdemokratyzowanie działalności Towarzystwa w dobie postępującego radykalizmu, drugim - stworzenie wśród samych niewidomych przeciwwagi w stosunku do kolegów, którzy ulegli presji reżimu. Jeszcze raz Matka wykazała niezwykłą dalekowzroczność. W cztery lata później zorganizowane przez dwóch pierwszych przewodniczących Rady solidarne wystąpienie absolwentów Lasek przyczyniło się do uratowania Zakładu przed przekształceniem go w placówkę dla niewidomych z niedorozwojem umysłowym. Tryb życia Matki Elżbiety uległ dużym zmianom. Zmniejszyło się grono ludzi, pragnących się z nią spotkać i rozmawiać. Wynikało to z trudnej sytuacji osób żyjących w zrujnowanej Warszawie. Pogorszyły się środki dojazdu do Lasek. W rezultacie tego Matka mogła przeznaczać więcej czasu na rozmowy z siostrami i wygłaszanie do nich konferencji. Twierdziła, że dzięki temu lepiej poznaje szczegóły ich pracy, z których sobie dawniej nie zdawała sprawy. Brała udział w lekcjach katechizmu, prowadzonych dla sióstr przez s.Teresę Landy, lub w pogadankach liturgicznych. Wizyty, które przyjmowała, nieco zmieniły swój charakter. Przybywali teraz do niej dostojnicy Kościoła, twórcy Instytutu Pedagogiki Specjalnej, dziennikarze. Matka opublikowała artykuły o niewidomych. Zrobiła to we współpracy z siostrami i wydała bezimiennie. (17) Aż do 1950 r. prowadziła obszerną korespondencję. W związku ze znacznym napływem powołań do Zgromadzenia poświęcała więcej czasu na formację postulantek. Największy wysiłek jednak wkładała w wykończenie Konstytucji. Wyraźnie zaznaczała, że już nie pragnie zajmować się zewnętrznymi sprawami, lecz tylko właśnie tą jedną. Dzięki temu w 1948 r. konstytucje zostały ukończone, a "Dyrektorium" przy współudziale s. Teresy doczekało się ostatniego literackiego szlifu. Założycielka Dzieła żywo interesowała się sprawami odbudowy Zakładu, tworzenia i zagospodarowywania nowych placówek, lecz najbardziej tym wszystkim, co miało bezpośredni związek z niewidomymi, jak: Biblioteka Brajlowska, Dział Przepisywania Książek, introligatornia itp. Nadal leżały jej na sercu metody wychowania dziewczynek, lecz na kontakty z nimi przeznaczała niewiele czasu. W sprawy chłopców angażowała się tylko wtedy, gdy miały charakter konfliktowy. Stanowiła najwyższą instancję. Orzeczenia jej były przyjmowane bez zastrzeżeń. (18) W okresie powojennym Matka mogła poświęcać więcej czasu na lekturę. W zasadzie nie czytywała książek świeckich. Poza Naśladowaniem, które wciąż jakby od nowa odczytywała i Pismem Świętym, które miała zapisane w brajlu, chętnie słuchała czytanej przez Antoniego Marylskiego Summy św. Tomasza z Akwinu z komentarzem Pegues'a. Gustowała w dominikańskich wydawnictwach z Francji i teologicznych pracach o. Garrigou-Lagrange'a. Wszystkich tych tekstów słuchała po francusku. Matka z zainteresowaniem słuchała czytania bogatej powojennej literatury religijnej lub świecko-religijnej. Zaczynał wtedy wychodzić "Tygodnik Powszechny", miesięczniki i kwartalniki, a także życiorysy świętych. Nie gustowała natomiast w powieściach biograficznych. W ostatnich latach ograniczała się prawie wyłącznie do czytania encyklik papieskich, dawnych, bo Leona XIII i Piusa X, i nowych Piusa XII, kórego życiorysu pióra ks. prymasa Wyszyńskiego chętnie słuchała i pragnęła, by wyszedł drukiem. Na koniec prosiła zawsze Marylskiego o odmówienie po łacinie długiego egzorcyzmu i tak kończyła wieczorne zajęcia. Do końca życia Matka dochowała wierności ślubowi ubóstwa. Nie było ono "eleganckie" (czego zawsze się wystrzegała), ale prawdziwe. A więc - pokój nie zawsze opalany, siennik z ubitej sieczki w drewnianej skrzyni zamiast łóżka, twarde meble, stół służący do pisania, szycia oraz spożywania posiłków z ks. Korniłowiczem i Antonim Marylskim. W tym samym pokoju stała szafa, spełniająca rolę podręcznej brajlowskiej biblioteczki. Jedyny "luksus" tego pomieszczenia stanowiło okienko w ścianie do kaplicy, pozwalające na uczestniczenie we Mszach św. i modlitwach sióstr. Z sypialni Matka miała przejście do malutkiej łazienki z wanną umieszczoną na cementowej podłodze. Do końca życia nie pozwoliła założyć tam terakoty. Ze swego pokoju miała blisko do klauzury i malutkiego ogródka. Posiłki Matki, zawsze bardzo skromne, nie odbiegały od tego, co jadała reszta Zgromadzenia. Dietetyczne, ze względu na chorobę wątroby, składały się przeważnie z kasz, ziemniaków w mundurkach, kisielu, prostych zup. Habity Matka nosiła aż do zupełnego zdarcia, chodziła boso, nieraz z poranionymi nogami, jesienią wkładała trepki z rafii, przemakające i nie dające ciepła. Istotą prawdziwego ubóstwa jest niezależność od dóbr materialnych. Matka miała u siebie tylko wieczne pióro, służące do podpisów i dwie maszyny do pisania: jedną czarnodrukową, drugą brajlowską. Pieniędzmi dysponował wyłącznie Zarząd Towarzystwa. Otrzymując czasem ofiary od gości, Matka przeznaczała je na książki religijne dla przyjaciół lub osób potrzebujących duchowego wsparcia. Jedyny luksus stanowiło małe kryształkowe radio, z którego niekiedy słuchała koncertów muzyki klasycznej. Mimo pogarszającego się zdrowia brała udział w comiesięcznych zebraniach Zarządu Towarzystwa. Zacierająca się wyrazistość podpisu pod protokołami świadczy o stopniowej utracie jej sił. Jakkolwiek zastrzegała się, że zamierza zajmować się wyłącznie sprawami Zgromadzenia, to jednak uczestniczyła w zebraniach kierownictwa Dzieła i to dawało jej pełną informację o istniejących problemach. Od niej pochodziły zasadnicze decyzje. W grudniu 1948 r. Matka doznała pierwszego, niezbyt ciężkiego wylewu krwi do mózgu. Powtórzyły się jeszcze dwa następne, lecz ukrywano to przed otoczeniem. Matka miała pełną świadomość swego stanu i uznała za rzecz najważniejszą znalezienie po sobie następczyni. Było to pokłosie rozmów z o. Albertem Krąpcem OP, który znał sytuację zgromadzeń, w których Założyciele nie przekazali władzy następcom we właściwym czasie. Dostrzegała dwie możliwe kandydatki: s. Joannę Lossow, z ukończonymi wyższymi studiami i kilkuletnim stażem przełożeńskim, oraz s. Benedyktę Woyczyńską, ze zdolnościami organizacyjnymi i stażem asystenckim na uniwersytecie. Siostra Joanna pełniła przejściowo najwyższe po Matce funkcje w Zgromadzeniu, mimo to, po wielu rozmowach z Prymasem Wyszyńskim wybór padł na s. Benedyktę. 15 listopada 1949 r. ks. prymas mianował ją Przełożoną Generalną, lecz siostrom ogłoszono to dopiero 25 marca 1950 r., objęcie zaś funkcji przez nową "generalną" nastąpiło w lipcu 1950 r. Do wszystkich niewidomych Matka rozesłała list następującej treści: "Laski, dnia 12 czerwca 1950. Do wszystkich moich niewidomych dzieci dużych i małych. Chcę, by wiadomość o pewnych zmianach u nas przyszła do was, moi kochani, bezpośrednio ode mnie, byście wiedzieli właśnie ode mnie samej, jak się należy do tej sprawy ustosunkować. Ze względu na mój wiek i stan zdrowia przekazałam stanowisko i obowiązki przełożonej generalnej w Zgromadzeniu, dotychczasowej przełożonej domu w Laskach s. Benedykcie Woyczyńskiej, aby we współpracy ze mną i pod moim kierunkiem prowadziła tę pracę dalej. Chcę, aby moje niewidome dzieci wiedziały, że przez to nie odchodzę od nich, wcale się nie oddalam, lecz przeciwnie, tym bardziej jestem z nimi nie tylko modlitwą i sercem, ale również przez pośrednictwo i pomoc s. Benedykty, która gorąco pragnie być ze mną w ścisłej współpracy. Ponadto w miarę sił i zdrowia, jakich mi jeszcze Bóg w swoim miłosierdziu zechce użyczyć, gotowa jestem służyć niewidomym i całej sprawie niewidomych w naszym Dziele, prowadzonym przez Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi, którego Zarządu nadal jestem członkiem. Bogu wszystkie moje dzieci oddaję. m. Elżbieta Czacka" Nowa "generalna" często przychodziła radzić się w różnych sprawach Założycielki. Matka Elżbieta natomiast całkowicie podporządkowywała się jej zarządzeniom i nie wypowiadała zastrzeżeń. Bardzo to siostry podziwiały. Na walnym zebraniu w 1950 r. obrano Matkę prezesem Zarządu Towarzystwa. Dotychczas, od 1937 r. funkcję tę pełnił na jej życzenie Antoni Marylski. W protokołach zebrań Zarządu zaznaczano zawsze jej obecność, natomiast nie zawsze widnieje na końcu jej podpis. Ostatni znajdujemy pod sprawozdaniem z 12 września 1950 r. Wiadomo, że okres ten łączył się z definitywnym pogorszeniem jej zdrowia. Rok 1949 zaznaczył się w całej Polsce zaostrzeniem kursu polityki. Rząd coraz śmielej atakował istnienie prywatnych instytucji i likwidował słabsze jednostki. Towarzystwo zwróciło wtedy państwu nieopłacalne z powodu podatków i kontyngentów, lecz dobrze zorganizowane, gospodarstwo w Pieścidłach, które przekazano Państwowym Gospodarstwom Rolnym. W Żułowie w podobny sposób utracono pozostawione poprzednio 120 ha ornej ziemi; pozwolono jedynie uprawiać 26 ha. Tamtejszy Zakład zamieniono na dom opieki dla starszych niewidomych. Towarzystwo wtedy przeniosło 36 dziewcząt do Pniewa i zorganizowało im półtoraroczny kurs dziewiarstwa i tkactwa. Dzięki zdolnym i dzielnym instruktorkom szkolenie prowadzone było na dobrym poziomie technicznym i artystycznym. Kierownictwo całości spoczywało w ręku sióstr. Po upływie roku zjechała do Pniewa komisja z Wojewódzkiej Rady Narodowej w Łodzi w celu przeprowadzenia wizytacji. Członkowie jej nie ukrywali wrogiego nastawienia do sióstr i ideowych pracowników świeckich. Zażądali skrócenia kursu do 12 miesięcy, a uczestniczki zaprosili do Łodzi, obiecując dobre warunki mieszkania i pracy. Wówczas 36 uczennic, nie zwlekając zdało egzaminy czeladnicze, niektóre nawet mistrzowskie z obu zawodów. W Laskach cała ta sprawa wywołała zaniepokojenie. Do Pniewa przyjechał Antoni Marylski z absolwentem Zakładu dziewiarzem Adolfem Szyszką. (19) Zwołano kursantki, urządzono zebranie i zaproponowano potraktowanie go jako zebrania założycielskiego nowej spółdzielni tkacko-dziewiarskiej pod nazwą "Przyjaźń". Zaplanowano utworzenie jej w Łodzi. Na prezesa zarządu wybrano Adolfa Szyszkę. Sukcesem Ruszczyca było wtedy wywalczenie dla założycielek spółdzielni osobnego internatu żeńskiego, zamiast proponowanego przez władze koedukacyjnego. Wyposażenie warsztatów w Pniewie przewieziono do Lasek oraz Żułowa, podobnie rozdzielono kadrę nauczycielską i instruktorską. W styczniu 1951 r. Pniewo zostało przejęte przez władze terenowe. W maju 1951 r. Wojewódzka Rada Narodowa w Lublinie wystąpiła do Towarzystwa z propozycją upaństwowienia zakładu w Żułowie jako nie mającego dostatecznych środków utrzymania. Laski pokryły wtedy finansowe potrzeby domu i uratowały sytuację. Atak na Laski nie był skierowany wprost, lecz uderzał w placówki Towarzystwa z myślą o ich likwidacji i odcięciu Zakładowi środków utrzymania. Ażeby zrozumieć grozę ówczesnego położenia, trzeba wgłębić się w protokoły zebrań Zarządu z tego czasu. Zacznijmy od 1950 r. Protokół z 17 listopada tegoż roku ukazuje trudne warunki materialne Zgromadzenia. Przede wszystkim brakowało środków na pokrycie kosztów utrzymania starszych, chorych lub nie pracujących sióstr. By temu zaradzić, 20 sióstr młodych przepracowało dodatkowo 160 godzin i Zgromadzenie zwróciło się do Zarządu z prośbą o przelanie na swoje konto ekwiwalentów w gotówce. Poza tym siostrom brakowało wielu rzeczy, odzieży i pościeli, a sprawy te normowała umowa. O wielkości potrzeb świadczy powzięta uchwała postanawiająca wydanie siostrom 500 m surowego płótna, 100 sztuk kocy, 600 ręczników, 50 m flaneli oraz pończoch. Pod datą 12 października 1951 r. czytamy, że Zarząd, odpowiadając na propozycję Zgromadzenia, uprawnionego do zarządzania Domem Rekolekcyjnym, zgadza się na urządzenie tam mieszkań dla pracowników. W ten sposób zabezpieczono ważną placówkę duszpasterską przed ewentualną rekwizycją. Walka z Kościołem przybierała coraz bardziej na sile. W 1952 r. resztówkę w Wojnowie przekazano na Dom Pomocy Społecznej. Niewielki areał 13 ha ziemi, szczupły domek i trudny dojazd nie stwarzały tam dla Towarzystwa perspektyw urządzenia pożytecznej dla niewidomych placówki. Protokół zebrania z 24 września 1951 r. wart jest szczególnej uwagi, gdyż tym razem władze oświatowe zaatakowały Zakład bezpośrednio. Do Lasek przysłano młodą osobę, członkinię komunistycznej organizacji Związku Młodzieży Polskiej - ZMP. Przyjezdna w rozmowie z m. Benedyktą oświadczyła, iż otrzymała polecenie utworzenia w Laskach komórki tej organizacji i zostania jej przewodniczącą. Po porozumieniu z kierownikiem szkoły Matka Generalna odpowiedziała, że Zakład nigdy na to się nie zgodzi i wręczyła jej pieniądze na powrót. Okazało się bowiem, iż przybyła nie miała za co wrócić. Na zebraniu Zarządu m. Benedykta, referując to zdarzenie, powołała się na wydane przez Episkopat Polski wskazówki dla zgromadzeń zakonnych, zawierające uwagę, by tam, gdzie pracują siostry, nie zgadzać się na zakładanie kół ZMP ani harcerstwa polskiego - ZHP, gdyż i ono pozostawało wówczas pod silnymi wpływami reżimu. Z kolei Ruszczyc przytoczył pierwszy punkt statutu szkoły, zapewniający dyrektorowi zupełną swobodę w zawieraniu umów z personelem. Stwierdzono, że członkini ZMP nie przywiozła ze sobą żadnego zlecenia ze strony władz oświatowych, które nawet nie uznały za stosowne zawiadomić kierownictwa szkoły o jej przyjeździe. Cała ta sprawa nosiła cechy zastraszenia, dlatego odważne wystąpienie kierownictwa ucięło dalsze podobne kroki. Wskrzeszone po wojnie wydawnictwo "Verbum" prowadziła w Kielcach pracująca w nim już wcześniej Helena Morawska. W 1948 r. zostało ono przez państwo zamknięte. Krąg nienawiści ideologicznej coraz bardziej się zacieśniał, Laski zaś nadal promieniowały odwagą i dobrem. Założycielka, ogólnie znana i szanowana, przestała pełnić wiodącą rolę. Nadchodziła więc pora frontalnego ataku. Jednakże Matka była ze swoimi "dziećmi" i otaczała je Miłością, która nigdy nie ustaje, mimo zapadania na zdrowiu. Atak nastąpił w roku szkolnym 1951/1952. Prowadził go wytrawny działacz partyjny... i, jak mówiono, funkcjonariusz służby bezpieczeństwa, starszy wizytator X. Przypisywano mu zlikwidowanie już czterech szkół wyznaniowych, teraz nadchodziła pora na Laski. Wszystko zostało precyzyjnie przemyślane. W czerwcu 1952 r. wizytator zaprosił na rozmowę wychowawczynię przedszkola i oznajmił jej, że placówka ta zostanie w Laskach zamknięta. Zaproponował analogiczną pracę z wyższym uposażeniem w podwarszawskim Otwocku. Przedszkolanka odmówiła. Kolejnym krokiem było zażądanie ze strony Wojewódzkiego Wydziału Oświaty wydania 79 teczek z dokumentami uczniów szkoły podstawowej i zawodowej bez udzielenia żadnych wyjaśnień. W następstwie tego kroku pod koniec wakacji, 23 sierpnia, Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, WRN, dało znać, że zabiera z Lasek dzieci z przedszkola, młodzież ze szkoły zawodowej i część uczniów - najzdolniejszych - ze szkoły podstawowej i przenosi do państwowych zakładów specjalnych, bez wiedzy rodziców. Laskowska placówka miała być nieodwracalnie przeznaczona dla dzieci niewidomych z upośledzeniem umysłowym. Wówczas Zarząd Towarzystwa złożył na ręce prezydenta Bolesława Bieruta memoriał, w którym prosił o interwencję w sprawie bezprawnego postępowania władz oświatowych. Władze wystąpiły przeciw prawom przysługującym rodzicom oraz szkole, a działalność ta mogła ujemnie zaważyć na losach dotkniętej nią młodzieży. Ani kancelaria prezydenta, ani Ministerstwo Oświaty nie dało żadnej odpowiedzi. Nie zareagowały nawet na propozycję podjęcia rozmów z delegacją szkoły i Zarządu. Wówczas sama Matka Czacka oraz ks. prymas Wyszyński wystosowali pisma do Bieruta, lecz również nie udzielono im odpowiedzi. Na końcu do akcji przystąpili niewidomi. Wcześniej wspomniani dwaj członkowie Rady Współpracowników Niewidomych ułożyli pismo do wszystkich absolwentów Lasek i obesłali nim wszystkie większe skupiska i spółdzielnie niewidomych. Zachęcali do wysyłania listów z protestami do kancelarii prezydenta. Wakacje dobiegały końca i rodzice z dziećmi zaczęli się zjeżdżać do Zakładu. Ze względu na formalne stanowisko władz nie wolno było wpuścić wielu z nich do internatu. Zapanował niepokój i przygnębienie. Ostatnia próba osobistej interwencji delegatów Zarządu u życzliwego wicewojewody nie dała rezultatu. Wtedy nagle zjawił się w Laskach Kurator Okręgu Szkolnego Warszawskiego i oznajmił, że sprawa jest już nieaktualna i dzieci można spokojnie przyjmować. Do dziś dnia nie da się z pewnością ustalić, który z zastosowanych środków przeważył. Przypuszcza się, że interwencja niewidomych. Być może, że o pozytywnym rozwiązaniu zadecydowały nie tyle ludzkie starania, co pełne wiary modlitwy Matki. A jej wstawiennictwo u Boga nadal okazywało się potrzebne, gdyż władze oświatowe nie dawały za wygraną i w następnych latach powróciły do metody zabierania z Lasek najzdolniejszych uczniów. Na małą skalę im to się udawało, choć raz spotkali się z ostrym protestem rodziców, którzy gromadnie udali się do Kuratorium i postawili na swoim. Innym razem zbytni pośpiech i nieporządek w pracy urzędniczej wobec bliskiego początku roku szkolnego spowodował rezygnację z projektu przeniesienia pewnej liczby uczniów do innych szkół. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych zaczęła się walka o usunięcie krzyży z klas i wyeliminowanie nauki religii ze szkół. Matka jednak już się w te sprawy nie angażowała, ale była i samym swym istnieniem dawała siłę do działania współpracownikom jej Dzieła. 7. Pogorszenie stanu zdrowia i śmierć Matki Wiosną 1951 r. Matka przeżyła tak wielkie osłabienie, że Antoni Marylski określił to jako stan agonii. Po kilku tygodniach walki ze śmiercią powróciła do sił. Rozpoczął się długie lata trwający okres wahań świadomości tego, co się dookoła niej dzieje, i zmian samopoczucia. Opieka lekarska s. Katarzyny Steinberg i innych lekarzy doprowadziły do okresowego wprawdzie, lecz wyraźnego polepszenia zdrowia Matki. W latach 1952-1953 przychodziła już o własnych siłach do kaplicy, klękała w swoim klęczniku, a gdy odmawiała razem ze wszystkimi modlitwy po Mszy św., głos jej wyraźnie wybijał się wśród innych głosów. Matka źle sypiała, często w nocy wstawała i wychodziła do ogródka znajdującego się przy jej domku. Czuwająca przy niej siostra słyszała wtedy stukanie laską o krawężniki ogródka. Raz, a musiało to być stosunkowo niedługo po ostatnim wylewie, weszła w nocy do kaplicy i przebywała tam dłuższy czas, nie mogąc trafić do wyjścia. Wreszcie zaczęła pukać. Usłyszał ją nocny dozorca i dał znać siostrze dyżurnej, która Matkę odprowadziła. Nazajutrz Matka pytała się Antoniego Marylskiego, jak należy tę przygodę interpretować. Odpowiedział, że trudno to jednoznacznie tłumaczyć. Matka przyjęła to jako znak postępującej sklerozy, lecz wszystko oddała Bogu. (20) Zwykle na posiłki przychodzili Antoni Marylski i Zofia Morawska. Dopiero na 2-3 lata przed śmiercią Matka zaczęła jadać sama. Stało się to na prośbę towarzyszącej jej siostry, która widziała, że Matka musi nieraz długo czekać na spóźniających się zapracowanych towarzyszy stołu. Z czasem piesze wędrówki zastąpiły spacery po lesie w wózku. Czas ten Matka wykorzystywała na nieustanną modlitwę, zwłaszcza różańcową. Bywało, że cały różaniec odmawiała parę razy w ciągu dnia. Lubiła wspólnie odmawianą litanię loretańską. Pod koniec życia, gdy ustna modlitwa sprawiała jej wielki wysiłek, prosiła siostrę towarzyszącą, by jej śpiewała. Na głośne czytanie przychodziło na zmianę kilka sióstr. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych czytał Matce opracowane przez siebie teksty biblijne wypuszczony z więzienia ks. prof. Jan Stępień, biblista. Z upodobaniem go słuchała. Kiedy ks. Prymas przebywał w areszcie domowym w Komańczy w 1955-1956 r., kontaktowała się z nim przez odwiedzające go laskowskie siostry. Zauważono, że ilekroć ks. Prymas odwiedzał później Matkę, nie było nigdy trudności w porozumieniu między nimi. Raz, a było to już krótko przed śmiercią, wychodząc odezwał się do sióstr: "Czegoż wy chcecie od Matki, przecież, ile razy jestem u niej, rozmawia ze mną jak dawniej." (21) Rok powrotu ks. Prymasa po internowaniu zbiegł się z uroczystymi obchodami 80-lecia urodzin Założycielki. W urządzonej z tej okazji akademii nie wzięła udziału, lecz ofiarowała przyjaciołom trzysta reprodukcji obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej z własnoręcznym podpisem. W 1957 r. przyjechał do Polski ks. Charles Journet, (22) późniejszy kardynał. Zaprzyjaźniony z ks. Korniłowiczem, odwiedzał Laski przed wojną, a teraz zapragnął widzieć się jeszcze raz z Matką. Świadek spotkania tych dwojga świętych, Zofia Morawska, nigdy nie zapomni wrażenia, jakie na niej wywarło ich powitanie. Ksiądz Journet, podobnie jak Matka niewielkiego wzrostu, zbliżywszy się objął ją ramionami i uściskał. Wymienili ze sobą kilka zdań po francusku. Matka była w pełni świadoma tego, z kim rozmawia, on zaś gorąco dziękował za możliwość zobaczenia się z nią. Przytomność Matki podczas wizyt ks. prymasa Wyszyńskiego i ks. Journeta wskazuje na fakt, że wyobrażenia wielu osób z jej otoczenia o utracie świadomości przez Założycielkę były przesadzone. Braków pamięci i przytomności umysłu oraz związanych z tym reakcji nie można utożsamiać z utratą świadomości. Ile razy była traktowana przez wizytujących poważnie i z szacunkiem - mobilizowała się i nawiązywała kontakt. Spotkałem się ze zdaniem sióstr ze Zgromadzenia FSK, że ten ostatni okres życia Matki należy uznać za najwyższy wymiar jej świętości. Siostry zapamiętały i spisały różne słowa wypowiedziane przez Założycielkę w ostatniej chorobie: "Pragnę żyć i umierać dla Ciebie, Boże. Każde słowo, każda myśl, każda modlitwa, każde spojrzenie tylko dla Boga. Oddałam wszystko i chcę oddawać tak do końca życia wszystko Bogu. [...] Wszystko, co żyje i oddycha, niech żyje i oddycha dla Boga [...]. Niczego nie chcę, co by było nie dla Boga. Każda myśl, każdy uczynek z Bogiem i przez Boga." W dniu 10 kwietnia 1959 r. Matka, oglądając klucze powiedziała: "Klucze to symbol rządów w Królestwie Bożym na ziemi. Rządy powinny być miłosierne, sprawiedliwe, z miłością. Bez chwały własnej i okrzyku, pokorne i ciche od początku do końca. Nie trzeba mówić o tym, co się robi. [...] Żeby nie było żadnego nadużycia władzy, imponowania swoją władzą, żadnego gwałtu". "Prostymi drogami uświęcajcie się sami i w ten sposób świećcie przykładem innym, znosząc najmniejsze, najdrobniejsze dolegliwości takimi metodami Pana Jezusa: cichością, miłością, pokorą, siłą bez gwałtu, niesprawiedliwości... [...] Wszystko metodami Pana Jezusa [...] zaczynając od dołu aż do góry, niech Pan Jezus zapanuje wszędzie, żeby Mu ludzie nie przeszkadzali..." - powiedziała później. Innym razem zwróciła się do sióstr: "Idźmy wszyscy prosto do nieba. Jak Matka Boska zechce, to wszyscy mogą prosto pójść do nieba. Dla Boga nie ma nic niemożliwego. Pan Bóg może nawet wszystkich ludzi naraz zabrać." Dnia 16 kwietnia 1959 r., wieczorem, poprosiła s. Katarzynę, lekarkę: "Zostań ze mną Katarzusiu, tak mi potrzeba serca. Czułość lat dziecięcych i młodzieńczych mnie odstąpiła, na stare lata zostałam taka samotna [...]. Wszyscy tacy dobrzy jesteście dla mnie, ale dużo się oziębiło, bo temperatura ogólna się oziębiła. Dużo jest w Laskach ludzi z dobrym sercem, a tak często nie umieją okazać tego. To tak psuje stosunki między nami. Trzeba, żebyśmy się wszyscy nauczyli prostej, Bożej serdeczności, żeby to prosto szło od Boga przez nas do ludzi i od ludzi do nas." (23) Prosiła, by nie skracać jej mąk konania, by mogła także te ostatnie chwile Bogu ofiarować. Śmierci się nie obawiała. Wykazywała wielkie opanowanie w cierpieniu. Zapamiętano jednak skargę Matki na krótko przed śmiercią: "O, jak ciężko, jak ciężko, ale przecież sama tego chciałam." (24) Wypowiadała zdania po ukraińsku, francusku i angielsku. Były to reminiscencje z dzieciństwa. W miarę, jak sił ubywało, zmieniał się czy raczej upraszczał tryb jej życia. Coraz mniej osób przyjmowała, we Mszy św. uczestniczyła tylko przez otwarte okienko swej celi. Pierwotnie na Komunię św. wyprowadzano ją do kaplicy, z czasem przyjmowała Pana Jezusa klęcząc w pokoju na klęczniku. Później tylko na fotelu, w końcowym okresie - na łóżku. Nigdy nie zapominała podziękować księdzu za przyniesienie Komunii św. Pod koniec życia, gdy już dużo spała, ks. prymas Wyszyński pozwolił jej przynosić Pana Jezusa o każdej porze, nawet po posiłku, jeżeli wtedy jest przytomna. Ci, którzy byli najbliżej Matki, wiedzieli, że już dawno zrobiła całkowitą ofiarę z siebie za Ojczyznę, Zgromadzenie, za ks. Prymasa - a jak niektórzy twierdzą, zwłaszcza za Antoniego Marylskiego, o którego zawsze się niepokoiła. Jedne z ostatnich słów, które dosłyszano, były ukochanym przez nią wyjątkiem z Psalmu 126: Euntes ibant et flebant, mittentes semina sua. Venientes autem venient cum exultatione, portantes manipulos suos. (25) Matka do końca kazała się budzić o godzinie piątej rano, bez względu na to, czy mogła w nocy spać, czy nie. Wstawała z łóżka, ruszała się po pokoju, niezmordowanie szydełkowała. Z zachowanej w Laskach ustnej tradycji wiemy, że w ostatnich latach życia Matka przechodziła ciężkie wewnętrzne doświadczenie - opuszczenia przez Boga. Zawsze powściągliwa w mówieniu o sobie, nie potrafiła jednak ukryć tego przed otoczeniem. Była to dla niej dotkliwa próba. 28 kwietnia 1961 r. nastąpił atak paraliżu prawej strony. Matka przestała mówić. Cierpiała bardzo. Usta musiano stale zwilżać. Siły umierającej podtrzymywano kroplówkami. 30 kwietnia 1961 r. ks. Tadeusz Fedorowicz udzielił jej sakramentu chorych. Przez ostatnich siedem dni trwała agonia. Matka nie mogła już jeść, pić, ani spać, ostatni raz Komunii św. udzielono jej 6 maja. Odtąd bez przerwy utrzymywał się stan wielkiego cierpienia. Wtedy pozwolono najbardziej zaangażowanym pracownikom świeckim przyjść pożegnać się z Matką. Nadszedł dzień 15 maja. Siostra lekarka, powołując się na wcześniejszą wskazówkę konającej, że nie należy skracać jej mąk konania, kazała dać zastrzyk wzmacniający. Matka odzyskała siły, lecz cierpiała jeszcze bardziej. Widząc to od lat zaprzyjaźniona z Matką dr Eleonora Reicher powiedziała stanowczo: "Dajcie już Matce spokojnie umrzeć." (26) Od tej chwili przestano stosować wszelkie leki. Około godziny 17.15 Matka Elżbieta Czacka oddała ducha Bogu. Ciało pozostawiono w pokoju i ułożono w trumnie, dopiero 17 maja wystawiono w kaplicy. Tłumnie wtedy schodzili się ludzie z okolicy i niewidomi wychowankowie. (27) Dotykali trumny, a niektórzy całowali jej ręce. Z Zakładu rozesłano telegramy do większych zgrupowań niewidomych oraz zaprzyjaźnionych domów zakonnych, dano też nekrologi w prasie. Uroczystości pogrzebowe odbyły się 19 maja 1961 r. Sam ks. Prymas wygłosił podczas Mszy św. pamiętne kazanie o zmarłej: "Mirabilis Deus in sanctis suis." (28) Mszę św. odprawił ks. bp Czesław Falkowski, kondukt prowadził ks. bp Zygmunt Choromański. W pogrzebie wzięło udział wielu ludzi z okolicznych wiosek i z Warszawy. Kilku biskupów, kilkudziesięciu kapłanów, tłum niewidomych. Za trumną postępowali przełożeni i przełożone generalne kilku zakonów, znane postacie ze świata kultury, sztuki, polityki. Uderzał nastrój wielkiej pogody, spokoju i radości z tego powodu, że odprowadza się na miejsce spoczynku prawdziwą świętą. Ksiądz prymas Wyszyński nie wziął udziału w pochodzie, lecz udał się do pokoju Matki i tam się modlił. Nad grobem w imieniu niewidomych przemówili: uczennica Anna Kaźmierczak, dyrektor zakładu rehabilitacji w Bydgoszczy i dawny nauczyciel w Laskach Józef Buczkowski oraz założyciel pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych Modest Sękowski. Dziękowali Matce za wszystko, co zrobiła dla polskich niewidomych, zwłaszcza za podniesienie ich ludzkiej godności i włączenie w służbę na rzecz prawdziwych wartości. Grób Matki znajduje się w centralnym punkcie cmentarza zakładowego obok grobu ks. Korniłowicza oraz grobu ks. Antoniego Marylskiego, zmarłego 12 lat później. W środku nad tymi trzema grobami stoi brzozowy krzyż. Na grobie tablica z napisem u góry: "Dzieło to z Boga jest i dla Boga", a poniżej: "Nasza Matka Elżbieta Róża Czacka, ur. 22 X 1876 r., zm. 15 V 1961 r. - Założycielka Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża". Przypisy: 1. Pracownikiem tym był Stanisław Piotrowicz, późniejszy ksiądz. 2. Zygmunt Serafinowicz (1897-1971), brat "Lechonia", adiuntant gen. J. Dowbora w 1920 r. Od 1928 r. został wychowawcą i nauczycielem w Laskach. W latach 1945-1969 był kierownikiem szkoły podstawowej, przedszkola i dyrektorem szkół zawodowych. Współpracował z Marią Grzegorzewską; był członkiem Komisji Doradczej ds. Niewidomych przy Ministerstwie Oświaty; w latach 1947-1969 pracował jako sekretarz Zarządu Towarzystwa. Obronił katolicki charakter Zakładu wobec ataków władz PRL - Pan Zygmunt z Lasek, pr. zbr. pod red. Aleksandry Zgorzelskiej, Warszawa 1990. 3. Stefan Rakoczy (1911-1960), wychowanek Lasek, mistrz szczotkarstwa, długoletni nauczyciel zawodu, wychowawca, kierownik pracowni szczotkarskiej, tercjarz. 4. Księga protokołów walnych zebrań Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi 1911-1945. Sprawozdanie Zarządu z dn. 23 VI 1947, s. 6, A. Tow.; Z. Wyrzykowska, op. cit., s. 51-52. 5. Pomocy udzielały: Rada Polonii Amerykańskiej, Help the Children Found. Care, American Foundation for Overseas Blind, Bretern Church, Don Suisse, Comite d'Aide aux Enfants Victimes de Guerre de Pologne, Czerwonxyzy Krzyż ze Szwecji i Szwajcarii - Z. Morawska, Relacja ustna, z października 1996; Z. Wyrzykowska, op. cit., p. 55; J. Stabińska, op. cit., s. 269. 6. Założycielami "Komitetu Nowojorskiego" byli Felicja z Lilpopów i Kazimierz Krancowie oraz Dorothy Adams Kostanecka; w ich działalność włączyły się trzy siostry Felicji, z domu Lilpopówny: Halina Rodzińska, żona sławnego dyrygenta Artura, Aniela Mieczysławska i Maria Uniłowska. Płynące stąd fundusze pozwoliły wznieść cztery większe budynki w Laskach, a wykończyć parę mniejszych. - M. Zielińska, "Historia Komitetu Nowojorskiego", mps, 1997 A. Tow. 7. S. Joanna Lossow, relacja ustna, rkps. A. Tow., 1994. 8. M. Żółtowski, op. cit., s. 76-78; A. Gościmska, s. 110-114. 9. Dalszym owocem jego starań było założenie w latach 1949-1950 jeszcze dwóch spółdzielni niewidomych. Oficjalnie zakładali je dawni wychowankowie z Lasek lub z ośrodków szkoleniowych w Wielkopolsce, lecz nieoficjalnie pod jego kierunkiem. Dało to zatrudnienie znowu paruset osobom. 10. Włodzimierz Dolański (1886-1973), jest postacią wielce zasłużoną dla sprawy niewidomych. Wychowany w Rumunii, wcześnie ociemniały, jednoręczny pianista, musiał zrezygnować z kariery wirtuoza. Oddał się pracy społecznej dla dobra niewidomych i sam zaczął się kształcić. Po roku wyższych studiów we Lwowie osiągnął licencjat z psychologii na Sorbonie, a po ukończeniu wydziału filozoficznego (humanistyka) w Warszawie, zdobył tytuł doktora. Oparcie i pracę znalazł w Laskach jako nauczyciel muzyki i nauk matematycznych. Na zakładowym gruncie, dzięki pożyczce państwowej, wybudował według własnych planów willę. Jednakże zaczęły się nieporozumienia z kierownictwem Zakładu. Nasiliły się w czasie okupacji, a wzmogły w okresie rozpoczęcia przez Dolańskiego ogólnopolskiej działalności związkowej. Jego "Szkic o sprawie niewidomych w Polsce", skierowany do rządu, był ostrą krytyką wszystkiego, co dotąd uczyniono w tym zakresie, m.in. także w Laskach, i stanowił wyzwanie w stosunku do wszelkiej filantropii. Hasłem Dolańskiego było: "Nic o nas bez nas". Zachowanie jego w stosunku do Zarządu nie było bez zarzutu i Matka mu to ostro raz wypomniała. Potrafił jednak później przeprosić ją przy świadkach. W 1950 r. wykluczony z Polskiego Związku Niewidomych uchwałą Okręgu Warszawskiego i skazany na bezczynność zwrócił się ku Laskom. Dzięki stosunkom z wojskowością i własnym zdolnościom organizacyjnym wybudował w Zakładzie 2 km dróg bitych, basen pływacki i brodzik dla dzieci. W tym czasie jednak nie utrzymywał kontaktu z Zarządem inaczej niż przez osoby trzecie. Toteż urządzenie mu w 80 rocznicę urodzin uroczystej akademii i wyciągnięcie ręki do pojednania należy uznać za piękny gest ze strony Lasek. Dolański swą willę przekazał Zakładowi na potrzeby dzieci głuchoniewidomych. Mimo różnic poglądów i oddalenia od Dzieła, Dolański pozostanie postacią wielce zasłużoną. Od lat trzydziestych łącznie z przywódcami innych organizacji niewidomych z terenu Stanów Zjednoczonych oraz Europy podjął akcję powołania międzynarodowej organizacji zrzeszającej inwalidów wzroku. Ponownie podjął tę inicjatywę po II wojnie światowej. Już po jego odwołaniu ze stanowiska przewodniczącego Zarządu Głównego Pracowników Niewidomych powstała przy organizacji Narodów Zjednoczonych w 1951 r. Światowa Rada Pomocy Niewidomym. W latach sześćdziesiątych Rada ta nadała Dolańskiemu tytuł członka honorowego. Dolański, mając ukończone dwa fakultety, był niezaprzeczenie prócz Matki Czackiej jednym z najlepszych znawców sprawy niewidomych w Polsce. Warto zaznaczyć, że gdy w 1949 r. nastąpiło połączenie Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) z Polską Partią Robotniczą (PPR), Dolański wystąpił z PPS, oświadczając, że jest człowiekiem wierzącym. Prawdopodobnie wpłynęło to na pozbawienie go stanowiska przewodniczącego w Zarządzie Głównym Związku. Między innymi jednak dzięki niemu władze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej potraktowały sprawę niewidomych naprawdę poważnie - A. Szyszko, Włodzimierz Dolański, jego życie i praca [w:] Wypisy tyflologiczne, t. II, Warszawa 1977, s. 112-119, por. też rozmowę z Z. Morawską, 1996, rkps, A. Tow. oraz notatki M. Żółtowskiego,1997, rkps A. Tow. 11. Drobny na pozór fakt w czasie pobytu w Żułowie zdecydował o jego życiu. Znany z żywości ruchów ksiądz kilkakrotnie uderzył czołem o futrynę niskich drzwi żułowskiej kaplicy. Powstał stąd duży guz, który spowodował nowotwór na mózgu. Ani zakonspirowana operacja w Warszawie w czasie okupacji, ani następna w oswobodzonej już ojczyźnie, nie dały pożądanego rezultatu. Ojciec nie zwracał na to uwagi i bez reszty oddawał się apostolskiej działalności. Wreszcie wiosną 1946 r. zaczął widocznie słabnąć, a w końcu zaniemówił. Zmarł 26 września 1946 r. Pogrzeb jego stał się wielką manifestacją, w której wzięło udział kilku biskupów. Ks. Korniłowicz był "łowcą dusz". Nie żałował czasu ani trudu dla swych penitentów. W konfesjonale udało mu się wyprostować niejedno zagubione lub skrzywione ludzkie życie. Załamanych wzmacniał, wlewając ufność w ich serca, umiał jednak być wymagający. W Kurii Warszawskiej odnaleziono przeszło 100 dokumentów, będących świadectwem oficjalnego przyjęcia do Kościoła penitentów Ojca. Kilku księży uważało go za swego duchowego Ojca, wśród nich na pierwszym miejscu należy wymienić ks. prymasa Wyszyńskiego. 12. Zakład w Laskach został po paru latach wyjęty spod władzy Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Podporządkowano go wyłącznie Ministerstwu Oświaty, reprezentowanemu przez Kuratorium Okręgu Szkolnego Warszawskiego, któremu poprzednio podlegał łącznie z Ministerstwem, Pracy i Opieki Społecznej. 13. Ze względu na znajomość dydaktyki niewidomych należał do trzyosobowej Komisji Doradczej przy Ministerstwie Oświaty oraz do Komisji Programowej tamże, uczestniczył również w pracach PIPS, kierowanego przez Marię Grzegorzewską. Toteż w styczniu 1948 r. Kuratorium nadało mu tytuł dyrektora laskowskigo gimnazjum. Serafinowicz nie pozwalał się nigdy tytułować inaczej niż kierownikiem. Pozornie życzliwe akty władz nie pokrywały ich tajonej niechęci do instytucji, która choć oficjalnie świecka nie wypierała się swego "wyznaniowego" oblicza. Wyrazem tego było zatwierdzenie powstałych szkół jedynie na okres jednego roku i co roku należało występować z prośbą o pozwolenie dalszego ich prowadzenia. Nie wpływało to dodatnio na atmosferę w szkole ani na personel nauczycielski. 14. Dzięki niemu laskowska młodzież uczestniczyła w różnego rodzaju imprezach, tak w samym Zakładzie, jak i na zewnątrz, występując ze śpiewem lub grą na instrumentach. Dwóch zdolnych absolwentów z ukończonym kursem stroicielstwa i napraw umieszczono w fabryce fortepianów, dwóch innych wysłano do takiejże fabryki na przeszkolenie. Były to nowatorskie osiągnięcia. 15. Jedna absolwentka po odbyciu w sanatorium kursu rehabilitacji podjęła pracę rehabilitantki w szpitalu Akademii Medycznej w Warszawie. Dla absolwentów zorganizowano dwa kursy masażu, które ukończyło łącznie 24 uczniów. Niezwłocznie znaleźli zatrudnienie w miejscowościach kuracyjnych. Rozszerzały się możliwości zatrudnienia niewidomych, a co ważniejsze, dotyczyło to zawodu wymagającego inteligencji i osobistej kultury. 16. Zakład odwiedzali ludzie oddani partii, reżimowi. Interesowali się nie tyle poziomem nauczania, ile rozdziałem żywności pochodzącej z paczek amerykańskich. Pragnęli dowieść, że Zgromadzenie czerpie z tych darów nielegalne korzyści, dążyli do upaństwowienia Zakładu lub chociażby usunięcia z Lasek sióstr i ideowego personelu świeckiego. Znalazło się wtedy paru nauczycieli, w tym jeden z dawnych wychowanków, którzy spodziewali się być może własnego awansu na wypadek przejęcia Zakładu przez państwo. Współdziałali z władzami i krytykowali Towarzystwo, szerzyli zamęt. Jeden z nauczycieli zgłosił do partii komunistycznej w Pruszkowie wniosek o upaństwowienie Zakładu. Na zebraniu partii pierwszy sekretarz zabrał głos mówiąc, że nie widzi celu takiego kroku. Zakład dobrze pracuje, a państwo ma w związku z tym mniejsze wydatki. Po co więc upaństwawiać? I wniosek upadł - Z. Morawska "Wspomnienia". 17. Na przykład jej artykuł: Dzieło niewidomych wydrukowano w numerze 10 w lipcu 1946 w piśmie "Caritas", organie Krajowej Centrali "Caritas". Napisała go Matka i s. Teresa Landy. Artykuł: Laski - przystań niewidomych, został prawdopodobnie napisany przy współudziale s. Adeli Góreckiej. Został zamieszczony w numerze 25 w październiku 1947 r. też w "Caritasie". 18. Dzięki relacji naocznego świadka posiadamy opis rozstrzygnięcia przez Matkę konfliktu, jaki wybuchł w 1947 r. pomiędzy najstarszą grupą internatową a niewidomym wychowawcą Stefanem Rakoczym. Grupa liczyła trzydziestu chłopców w wieku od szesnastu do dwudziestu kilku lat, była więc bardzo zróżnicowana. Trzech najstarszych paliło ukradkiem papierosy mimo zakazów ze strony kierownictwa szkoły i internatu. Sprawa została ujawniona. Ażeby okazać solidarność z trójką palących, cała grupa rozpoczęła dwa czy trzy dni trwający strajk. Chłopcy nie szli na lekcje lub warsztaty, lecz wychodzili do lasu. Wszelkie próby dialogu zawodziły, a młodzież nie wykazywała najmniejszej chęci ustąpienia. Dowiedziawszy się o tym, Matka wezwała obie strony do siebie. Opowiadający nie pamięta już jej argumentacji, lecz wielkość wrażenia, jakie wywarły na chłopcach jej słowa. Wyszli "wyciszeni i uspokojeni", a w przyszłości już się podobny incydent nie powtórzył. Matka zresztą okazała trzem najstarszym chłopcom duże zrozumienie, pozwalając im na palenie papierosów, lecz wyłącznie w miejscu na to przeznaczonym, w suterenie internatu - wg relacji Józefa Szczurka-Gałęzowskiego z 8 VIII 1997 r. A. Tow. 19. Adolf Szyszko (ur. 1922), absolwent Szkoły Zawodowej w Laskach, mgr ekonomii, masażysta, nauczyciel zawodu w Surhowie, założyciel i prezes spółdzielni "Przyjaźń" w Łodzi, długoletni kierownik rehabilitacji w PZN, autor wielu publikacji. 20. Siostra Augustyna - Marianna Daszuta, relacja ustna, 1997, A. Tow. (dalej s. Augustyna). S. Augustyna - Marianna Daszuta ur. 1914 r., w Zgromadzeniu FSK od 1935 r. W latach 1948-1961 opiekowała się i obsługiwała chorującą Matkę Czacką. 21. S. Augustyna. 22. Charles Journet (1891-1975), teolog, dogmatyk i eklezjolog, uczestnik obrad Soboru Watykańskiego II, od 1965 kardynał, przyjaciel Lasek. 23. "Słowa Matki w ostatniej chorobie", mps, bez daty, AFSK. 24. Słowa te słyszała s. Agnieszka Jamiołkowska. S. Agnieszka - Filomena Jamiołkowska (1900-1979) w Zgromadzeniu FSK od 1920 r. Ukończyła kurs pielęgniarki, pracowała przy chorych. 25. J. Stabińska, op. cit., s. 280. "Idą, idą i płaczą, niosąc na zasiew ziarno, wracać będą ze śpiewem, niosąc swoje snopy" - ps. 126, tłum. Cz. Miłosz. 26. S. Augustyna. 27. Henryk Ruszczyc na wiadomość o śmierci Matki zebrał cały internat chłopców w kaplicy i zaczął się modlić za Zmarłą. Po chwili wybuchnął płaczem, zasłabł i nie mógł dłużej prowadzić modlitw. Zrobiło to ogromne wrażenie na wychowankach - list niewidomego absolwenta Włodzimierza Leśniaka do autora z 1995 r. i rozmowa w grudniu 1996 r., rkps, A. Tow. 28. "Tygodnik Powszechny" 1961, nr 97. Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża 1961-1999 38 lat po śmierci Założycielki Matki Elżbiety Czackiej W okresie trzydziestu ośmiu lat Zgromadzenie FSK nie powiększyło się liczebnie, skupiając od 195 do 220 sióstr. Rozwój Zgromadzenia można podzielić na kilka głównych etapów, związanych z kadencjami poszczególnych przełożonych generalnych, następczyń (1) Matki Założycielki. Mianowana przez Matkę Elżbietę Czacką pierwsza jej następczyni matka Benedykta miała trudne zadanie - trwania w okresie stalinowskim. Dzięki pomocy kardynała Stefana Wyszyńskiego podjęła zasadniczy krok w kierunku innego niż dotąd rozwoju Zgromadzenia. W Warszawie przy Kościele św. Marcina powstał Dom Generalny i formacyjny Zgromadzenia. Matka Elżbieta Czacka jeszcze żyła i swoim cierpieniem-modlitwą wspierała Dzieło służące niewidomym na duszy i na ciele. Następny etap wiąże się z Soborem Watykańskim II i odnową Kościoła. Zgodnie z zaleceniami Kościoła, kolejna przełożona generalna matka Stefania Wyrzykowska przez piętnaście lat podejmowała głównie pracę nad umocnieniem wewnętrznym Zgromadzenia poprzez dostosowanie do wymagań Soboru, Konstytucji i całego prawa. Położyła nacisk na formację wszystkich członków. Największa wspólnota sióstr w Laskach została podzielona na trzy odrębne wspólnoty. Istniały nadal: Dom Generalny w Warszawie oraz wspólnoty w Żułowie, Sobieszewie i Izabelinie. W sumie było siedem domów erygowanych i placówka w Rabce. W 100-lecie urodzin Założycielki, w 1976 r., powstał w Szczawnicy Dom Modlitwy. Następny okres dwunastu lat, kiedy matką generalną była siostra Alma Skrzydlewska, naznaczony był odchodzeniem do wieczności najstarszego pokolenia sióstr. Przybywały też siostry nowego powołania i równowaga liczebna się utrzymywała. Zgromadzenie na tyle się umocniło, że opracowywane przez wiele lat Konstytucje zostały zatwierdzone w Rzymie w 1981 r. Równocześnie Zgromadzenie przeszło na prawo papieskie, co miało doniosłe znaczenie dla historii i dalszego rozwoju. Rodziły się projekty pracy wśród niewidomych na misjach. W tamtym okresie powstała pierwsza placówka zagraniczna - we Włoszech, blisko Asyżu, jako przyczółek dla pracy misyjnej. Był rok 1986 - dwadzieścia pięć lat od śmierci Matki Elżbiety Czackiej. W tym czasie rozpoczęły się prace przygotowawcze do procesu beatyfikacyjnego Założycielki. Przez dziesięć lat dojrzewały projekty pracy na rzecz niewidomych w południowej części Indii. Największy rozwój pracy misyjnej Zgromadzenia datuje się w latach 1989-1995, gdy matką generalną została siostra Terezja Dziarska. Zostały zrealizowane projekty indyjskie i w sześć lat powstały tam dwie placówki, (2) w których siostry opiekują się najbiedniejszymi dziećmi niewidomymi. Równolegle otworzyły się możliwości pracy na Wschodzie, nieformalnie prowadzonej od trzydziestu lat, i powstały dwa domy na Ukrainie: w St. Skałacie k. Tarnopola w 1991 r. i w Charkowie w 1994 r. Siostry towarzyszą i pomagają niewidomym, na ile jest to możliwe w tamtejszych warunkach, i uczą w szkole dla niewidomych. W tym okresie spalił się dom w Sobieszewie i placówka Zgromadzenia została zamknięta. Kolejny okres, od 1995 r., kiedy zostałam matką generalną, rozpoczęło otwarcie odbudowanej w latach 1991-1995 szkoły specjalnej dla dzieci niewidomych w Rabce. Odrodził się tu na nowo dom zakonny, ale w związku z tym musiał zostać zamknięty dom modlitwy w Szczawnicy. W chwili obecnej Zgromadzenie liczy w Polsce 9 domów (3) i za granicą 5. (4) "Dzieło to z Boga jest i dla Boga, innej racji bytu nie ma, gdyby zboczyło z tej drogi, niech przestanie istnieć" (Matka E. Czacka "Dyrektorium"). Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża na każdym etapie swego trwania czuje się ściśle związane z Kościołem i próbuje odczytywać zostawiony przez Założycielkę charyzmat, rozpoznawać znaki czasu w służbie Bogu oraz niewidomym na duszy i ciele. Z upływem czasu zmieniają się akcenty i pogłębia świadomość aktualnego miejsca Zgromadzenia w Kościele. Coraz bardziej dojrzewa nurt ekumeniczny w szerokim tego słowa znaczeniu, zasiany na tej glebie przez współzałożyciela Dzieła - ks. Władysława Korniłowicza. Można zauważyć, jak wciąż jest bardzo potrzebna służba niewidomym w Polsce, szczególnie w okresie przebudowy, i na misjach. Przez niesienie pomocy niepełnosprawnym budzimy świadomość społeczną w naszym kraju, wiele osób oraz instytucji pomaga w sprostaniu potrzebom niewidomych, uzupełniając znikome siły Zgromadzenia. W Zgromadzeniu niezmienny pozostaje wymiar duchowy - służba światu przez zadośćuczynienie za duchową ślepotę naszą i ludzi, ponawiana codziennie przez ofiarowanie Bogu krzyża, trudów i cierpień. Tu Siostry odnajdują najgłębszy, zawsze żywy nurt swego powołania i niezastąpione miejsce w Kościele. s. Goretti Podoska przełożona generalna Laski, marzec 1999 roku 1. Matka Benedykta Woyczyńska - dwie kadencje, 1950-1962, matka Stefania Wyrzykowska - dwie i pół kadencji 1962-1977, siostra Alma Skrzydlewska - dwie kadencje 1977-1989, matka Terezja Dziarska - jedna kadencja 1989-1995, kadencja moja, matki Goretti Podoskiej rozpoczęła się w 1995. 2. Bangalore - rok 1990; Kotargiri (dom formacyjny) - 1993. 3. Laski 4 domy zakonne i 2 przy parafiach: w Laskach i Izabelinie oraz domy w: Warszawie, Żułowie i Rabce. 4. 1 we Włoszech, 2 w Indiach, 2 na Ukrainie. Posłowie Praca Michała Żółtowskiego ukazała nam postać Matki Elżbiety Róży Czackiej jako prekursora nowoczesnych idei w szkoleniu i wychowaniu niewidomych w Polsce. Dzieło Matki Czackiej było i pozostaje nadal dziełem nowatorskim i to zarówno w kategoriach tyflologicznych, jak i religijnych. Matka Czacka praktycznie wyłączyła się z kierowania Towarzystwem i Zgromadzeniem na początku lat pięćdziesiątych, ale mimo to Jej myśl twórcza jest ciągle żywa w Dziele. Nadal trwa i rozwija się swoista symbioza wywodząca się z idei Triuno - współpraca sióstr ze Zgromadzenia, osób świeckich i samych niewidomych. Po blisko 38 latach od śmierci Matki jedność w Dziele nie tylko nie osłabła, ale odnoszę wrażenie - umacnia się, a zagrożenia, jakie często niosą za sobą wydarzenia bieżące, stanowią specyficzne efemerydy, szybko przemijające jak wiosenne burze. Dzieło natomiast rozwija się i ugruntowuje. Po śmierci Matki Elżbiety rozpoczęła się w Polsce druga faza urzędowej ateizacji. Znów naciskano na Zakład w Laskach o zdjęcie krzyży w pomieszczeniach szkolnych, ograniczenie praktyk religijnych. Ówczesny kierownik szkoły Zygmunt Serafinowicz nie uległ naciskom. W 1965 r. resort oświaty podjął decyzję o przekształceniu szkół specjalnych w tzw. ośrodki szkolno-wychowawcze. W 1966 r. Zygmunt Serafinowicz ustąpił ze stanowiska kierownika szkół laskowskich, a Zarząd Towarzystwa zatrudnił jako dyrektora Ośrodka dr Ewę Bendych. Równocześnie powołano dyrektorów szkół wchodzących w skład Ośrodka. Wielkim ciosem dla Dzieła była śmierć Zygmunta Serafinowicza w 1971 r. oraz Henryka Ruszczyca i Antoniego Marylskiego w 1973 r. Funkcję prezesa Zarządu po ks. Antonim Marylskim objął inż. Jerzy Wróblewski, a w dwa lata później, w 1975 r. - Władysław Gołąb. Od roku 1962 funkcję pierwszego wiceprezesa Zarządu Towarzystwa pełniły kolejno przełożone generalne Zgromadzenia: matka Maria Stefania Wyrzykowska, matka Alma Skrzydlewska, matka Terezja Dziarska, a od roku 1995 - matka Maria Goretti Podoska. Przez cały okres powojenny funkcję skarbnika pełni Zofia Morawska. W Ośrodku Szkolno-Wychowawczym im. Róży Czackiej (tę nazwę nadał Ośrodkowi na wniosek Zarządu Towarzystwa ówczesny minister Oświaty i Wychowania Jerzy Kuberski) w 1981 r. funkcję dyrektora objął dr Andrzej Adamczyk i pełnił ją aż do śmierci w 1989 r. Obecnie dyrektorem Ośrodka jest Piotr Grocholski. Dziś Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi prowadzi: Zakład w Laskach, filię Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Rabce, dom pomocy społecznej dla niewidomych kobiet pod nazwą "Dom Nadziei" w Żułowie, gospodarstwo rolne i ośrodek kolonijny w Gdańsku-Sobieszewie oraz dom dla niewidomych mężczyzn w Niepołomicach, zorganizowany przez ks. Jacka Ponikowskiego. Główną placówką Towarzystwa jest Zakład w Laskach. Tu obok Ośrodka Szkolno-Wychowawczego znajdują się Warsztaty Szkolenia i Rehabilitacji Zawodowej, biblioteka, szpitalik i różne działy służebne. W Ośrodku Szkolno-Wychowawczym jest obecnie około 320 niewidomych dzieci i młodzieży. Czterdzieścioro z nich przebywa w filii Ośrodka w Rabce; jest to sześć klas szkoły specjalnej dla dzieci niewidomych z lekkim upośledzeniem umysłowym. Wychowanie i szkolenie z każdym rokiem staje się trudniejsze. Coraz więcej dzieci poza utratą wzroku cierpi na różne dodatkowe schorzenia. Wiele z nich pochodzi z domów zaniedbanych moralnie. U dzieci tych niejednokrotnie trzeba wypracowywać nie tylko podstawowe sprawności niezbędne do zaspokajania codziennych życiowych potrzeb, jak ubieranie, poruszanie się, jedzenie itp., ale przede wszystkim wrażliwość uczuciową. Jest to jednak piękne i radosne działanie, gdy obserwuje się, jak te dzieci budzą się do życia pełnego wrażeń opromienionych miłością. Drugim niezwykle trudnym zadaniem szkoleniowym jest właściwe przygotowanie zawodowe. Matka Czacka chciała uczynić z niewidomych ludzi użytecznych, społecznie i zawodowo. Dziś, gdy rynek pracy mocno zawęził się dla niewidomych, trzeba szukać nowych kierunków szkolenia. W Warsztatach, zmodernizowanych w latach dziewięćdziesiątych, uruchomiono dzięki Państwowemu Funduszowi Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych blisko dwadzieścia nowych pracowni: informatyka, studio nagrań (dla szkolenia reżyserów dźwięku), pracownia multimedialna do nauki języków obcych, poligrafia z introligatornią, wikliniarstwo (z nastawieniem na pracę chałupniczą na wsi), wyroby z gliny itp. Po śmierci Henryka Ruszczyca Towarzystwo powołało specjalny dział dla absolwentów, którego zadaniem jest poszukiwanie pracy, wprowadzanie ich w nowe środowisko oraz niesienie pomocy zatrudnionym tracącym pracę, przeżywającym stresy lub trudności materialne. Najzdolniejsi absolwenci liceum i technikum idą na wyższe studia, a najlepsi uczniowie szkoły podstawowej - do szkół średnich kształcących w systemie integracji. Pewną formą realizacji koncepcji Matki Czackiej jest także powołanie w 1995 r. szkoły muzycznej. Nauką w szkole muzycznej objętych jest przeszło sześćdziesięcioro wychowanków. Do zadań tej szkoły należy wyszukiwanie szczególnie uzdolnionych muzycznie dzieci i zapewnienie im wyszkolenia na poziomie pozwalającym na profesjonalne uprawianie muzyki, przygotowanie do właściwej jej percepcji, jako dzieła sztuki oraz wychowanie przez muzykę, która uwrażliwia na otoczenie, wzmacnia refleksję nad sensem życia. Szkolenie i wychowanie w Laskach głęboko osadzone jest w nauce Kościoła. Zgodnie ze wskazaniem Matki chcemy, aby niewidomy potrafił zaakceptować swoje kalectwo i związany z nim krzyż przyjmował jako dar i zadanie, a nie obciążenie lub przekleństwo. Radosny uśmiech na twarzy niewidomego dziecka jest najwyższą nagrodą dla wychowawcy. Dzieło Matki Czackiej trwa i rozwija się. Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi, odpowiedzialne nie tylko za merytoryczną stronę działalności, ale i za stronę materialną, codziennie doświadcza cudu Opatrzności. Póki cud ten trwa, mamy pewność, że "Dzieło to z Boga jest i dla Boga" i nie zbacza z tej drogi. Jeżeli z tej drogi by zboczyło, na pewno przestanie istnieć. Władysław Gołąb Prezes Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach Laski, 21 marca 1999 roku