Danuta Bieńkowska Daniel wśród rycerzy okrągłego stołu *.#?•«; Nasza Księgarnia Warszawa 1987 Okładkę i stronę tytułową projektował DARIUSZ MIROŃSKI Text © Copyright by Danuta Bieńkowska, Warszawa 1987 ПЕЗГюЗи^7"*-^ Jtf?.?. № ty Щ , „•>.'<, M , ,, - ' • Rozdział I •)І 17 Na pół zbudzony Daniel ujrzał przed sobą czworobok chybotliwych liści wtopiony w brunatne desenie tapety, a niżej szafkę z marmurowym blatem, białą miednicę i pękaty porcelanowy dzban na wodę. Dopiero po chwili zrozumiał, że to zieleń zza okna odbija się w wielkim lustrze pochyło zawieszonym nad staroświecką, całkiem już niepotrzebną tutaj umywalnią, podczas gdy on sam leży w szerokim, mahoniowym łożu. na którym profesor Skinner sypiał za czasów swojej młodości. Nie chciało mu się wstawać, odczuwał szczególnego rodzaju zmęczenie, inne niż po wycieczce czy grze w piłkę, znacznie bardziej dokuczliwe, wprawiające go w stan rozdrażnienia i sprzeciwu wobec wszystkich i wszystkiego. Po kilku tygodniach samodzielnego życia w Anglii Daniel miał powrócić do roli dwunastoletniego ucznia. Gdyby — zgodnie z planem rodziców — zaraz po przyjeździe do Londynu trafił pod opiekuńcze skrzydła państwa Skinnerów. przeszedłby zmianę warunków jak wietrzną ospę. lekko i niegroźnie. Ale wybuch bomby na dworcu, nagłe rozstanie z opiekunką, podróż autostopem z Londynu do Walii, wszystkie przygody, jakie przeżył w ciągu miesiąca, zwłaszcza zaś dramatyczne zdarzenia na farmie koło Pwlhelli. naruszyły jego równowagę wewnętrzną *. Miał iuż właściwie dosyć obczyzny i najchętniej wróciłby do rodzinnego domu. ale było to niemożliwe, więc tym bardziej irytujące. Przyznając, że sam nabroił i spowodował taki * Patrz: ..Daniel w paszczy Iwa" 5 stan rzeczy, nie mógł przezwyciężyć przekory, która musiała być nieznośna dla otoczenia. Wstał wreszcie i wyjrzał na dwór. W różowym świetle sierpniowego poranka widziany z góry ogród budził się dopiero do życia. Pokój Daniela znajdował się w środkowej części starego, jednopiętrowego domu, który miał dwa boczne, parterowe skrzydła, niby ramiona podkowy obejmujące rozległy trawnik. Lewe. dłuższe, obrośnięte dzikim winem, rzucało cień na kwitnące krzewy róż. Żaluzje w oknach były jeszcze spuszczone, z wyjątkiem dwóch ostatnich, naprzeciwko małej piaskownicy i kortu tenisowego otoczonego wysoką siatką. Między kortem a bukszpanowym, biegnącym w poprzek trawnika, żywopłotem leżała czerwona piłka. Nie wiadomo dlaczego Daniel odniósł wrażenie, że ten niski żywopłot stanowi nieprzekraczalną granicę. W prawym skrzydle domu. skąpanym w blasku słońca, które pogłębiało fiolet kwiatów klematisu. okna otwarto już szeroko. Z kuchni dolatywał smakowity zapach smażonego boczku. Daniel pobiegł boso do sąsiadującej z sypialnią łazienki, wziął natrysk i osuszywszy się z grubsza miękkim ręcznikiem wskoczył w ubranie, porzucone wieczorem na śmiesznie wygiętym krześle obitym szarozielonym aksamitem. Przeczesywał czuprynę przed lustrem, gdy rozległo się pukanie do drzwi. — Śniadanie czeka na dole — oznajmiła pani Cobb. Szuranie starych nóg zacichło na schodach. Daniel posłał łóżko, rzucił okiem na oszkloną szafę z książkami, biurko z globusem i wielkie mapy rozjaśniające ciemne tło ścian. Nie rozpakowane jeszcze rzeczy Daniela psuły porządek, jaki panował tu od lat. Sweter rzucony na poręcz łóżka domagał się złożenia i schowania do szafy. Daniel machnął ręką. Trudno. Nie od razu Kraków zbudowano. Wszedł na czworoboczną galeryjkę, idącą dookoła klatki schodowej, i zbiegł po ciemnych, dębowych stopniach do holu, łączącego się z obszerną, mroczną jadalnią. Na tle zielonych tapet w brązowe esy-floresy stały ciemne, masywne kredensy i serwantki. Kilka obrazów, przedstawiających owoce, kwiaty i świeżo upolowaną, jeszcze broczącą krwią dziczyznę, miało zapewne stwo- 6 rzyć przytulniejszy nastrój, lecz Daniel wzdrygnął się na widok zająca o skrwawionej na piersiach sierści. Wielki, owalny stół zajmował środek jadalni. Znajdowały się na nim dwa nakrycia i czajnik z herbatą otulony włóczkowym kapturkiem. Na wprost wejścia z holu pani Skinner stała przy szklanych drzwiach do ogrodu. — Spójrz. Danielu — powiedziała nie odwracając się do niego — jak te róże ładnie wyglądają w rannym słońcu. Podszedł do niej. nie wiedząc, co odpowiedzieć, i przez^chwilę przypatrywał się kwitnącym krzakom. — Rozkwitły na twoje powitanie — dodała obejmując ramieniem jego plecy. Musiała wyczuć napięcie mięśni, nieuchwytny opór chłopca, bo cofnęła rękę. — Dobrze spałeś? Siadajmy do śniadania. Pani Cobb w ciemnej sukni i białym fartuszku podała miseczki z cząstkami grejpfruta, płatki owsiane i jajka na boczku. — Powinniśmy wyjść zaraz po śniadaniu — stwierdziła pani Skinner nie zwracając uwagi na milczenie Daniela. — Ta twoja skomplikowana podróż z Londynu do Edynburga pokrzyżowała nam trochę plany. Chcieliśmy, żebyś najpierw obejrzał sobie miasto i przywyknął do nowych warunków, ale nie ma już na to czasu. — Myślałem, że rok szkolny zaczyna się we wrześniu, jak u nas. — Nie robię ci przecież wymówek. Ale podczas waszej wyprawy autostopem przekonałeś się chyba, że codzienne życie w Anglii bardzo się różni od życia w Warszawie. Zapewne Szkocja wyda ci się jeszcze dziwniejszym krajem. Będziesz musiał przystosować się do tutejszej szkoły, do sposobu bycia kolegów, do ich swoistego poczucia humoru. Chciałabym, żebyś zawsze na mnie liczył i ^ez skrępowania korzystał z mojej pomocy w takim stopniu, w jakim będę mogła ci jej udzielić. — Dziękuję pani. Rok nie wyrok. — Co to ma znaczyć? — To takie nasze powiedzonko. Rok prędko zleci. — Nie przesądzajmy z góry. jak długo u nas zostaniesz. Może aż do skończenia szkoły. 7 Daniel uśmiechem pokrył zakłopotanie. Wcale nie miał ochoty zapuszczać tutaj korzeni. Przyjemnie spędzić wakacje w obcym kraju, ciekawie pobyć w nim przez rok. Ale dłużej? Miał całkiem dosyć trzech lat spędzonych za granicą i chodzenia do szkoły dla cudzoziemców, gdzie wykładano po angielsku. Na wszystkie wakacje letnie przyjeżdżał jednak do Polski, a właściwie do babci, która wprawdzie przez większą część roku mieszkała z rodziną w Warszawie, lecz na lato wracała do Gostynina, do starego domu z ogrodem. Daniel ganiał z chłopakami nad jezioro i do lasu, otrząsał jabłka z drzew, budował wigwam wśród starych krzaków porzeczek, objadał się agrestem. Po południu dochodził z kuchni znakomity zapach smażonych konfitur, sygnalizujący, że trzeba iść po spodeczek szumowin zebranych z malin „dochodzących" już w miedzianej miednicy. Na podwieczorek zawsze było domowe ciasto z kruszonką. na kolację młode kartofle z koperkiem i zsiadłe mleko. Można by sądzić, że babcia żyje tylko po to. żeby wszystkim dogadzać, przyrządzać smakołyki, kłaść na miejscu rzeczy rozrzucone po całym mieszkaniu, łatać, cerować, usuwać plamy, cudownie sklejać rozbite naczynia, łagodzić nastroje, za-żegnywać nieporozumienia, ratować domowy budżet niewielką pożyczką „do pierwszego". Wydawała się tak niezbędna domownikom, że właśnie po to, żeby oszczędzić jej kłopotów z niesfornym Danielem, ojciec postanowił wysłać go do swoich szkockich przyjaciół. Szymon, najstarszy z rodzeństwa, także twierdził, że pobyt w Szkocji wyjdzie Danielowi na dobre, bo chłopak pozna kawał świata, nauczy się języka, no i przywyknie do dyscypliny. „Gdyby był leniem i hultajem — powiedział ojciec owego pamiętnego wieczoru, kiedy zapadła decyzja wysłania Daniela do Skinne-rów — tobym go z domu nie puścił. Ale jest zdolny, potrafi przyłożyć się do pracy, jeśli go coś naprawdę zajmuje, dużo czyta i ogromnie ciekaw jest wszystkiego. Stąd biorą się te jego dziwne pomysły. Za bardzo jest rozwinięty na swój wiek. łjo ma znacznie starsze od siebie rodzeństwo. Za kilka lat różnice znikną..." Myśl o domu rodzinnym rozkleiła trochę Daniela. Bo jeśliby został dłużej w Edynburgu, to Szymon i Gosia całkiem by od niego odwykli. 8 — Stanie się. jak zechcesz — powiedziała-pani Skinner. — Jeśli postanowisz wrócić wcześniej... Spojrzał na nią z wdzięcznością. Napotkał jej dobre, mądre oczy i odetchnął z ulgą. Mimo niezłej znajomości angielszczyzny prowadzenie rozmowy pełnej niedopowiedzeń przerastało jego siły. W ciągu całego, prawie dwunastoletniego życia, nigdy nie stawiano mu tak dużych wymagań. Wczuła się widocznie w jego położenie, bo powiedziała z uśmiechem: * ii — Wypiłeś już herbatę? No. to chodźmy. Trzeba kupić rzeczy niezbędne do szkoły. Pojedziemy autobusem, przystanek jest przed domem. Z tamtej strony ogrodu zatrzymuje się inny autobus, który by nam bardziej odpowiadał, ale nigdy nie przechodzimy za żywopłot z bukszpanu. W lewym skrzydle domu mieszka brat mojego męża z żoną i dziećmi. Nie chcemy im przeszkadzać. — Rozumiem. , — Dlatego też chciałabym cię prosić — pani Skinner była jakby zmieszana — żebyś na razie nie szukał towarzystwa tych chłopców. Może później... — Oni tu nie przychodzą? — Sam wiesz, że starzy ludzie nie są zabawni dla młodzieży. Idziemy? — Jestem gotów. Kiedy znaleźli się na ulicy. Daniel od razu uległ czarowi tego miasta. Niebo było jakby spłowiałe. barwy domów, drzew i kwiatów niezwykle delikatne, pozbawione wszelkiej jaskrawości, bogate w tysiąc odcieni. Wysiedli w śródmieściu przed wielkim domem towarowym. Pani Skinner szybko poprowadziła chłopca w głąb magazynu, gdzie znajdowało się stoisko z odzieżą szkolną. Siwy. szczupły sprzedawca w ciemnym garniturze powitał nadchodzących klientów jak starych znajomych i zapytał, do jakiej szkoły chodzi Daniel, jaki rozmiar ubrań nosił w ubiegłym roku. — Czy nie zechciałby pan sprawdzić, jaki rozmiar teraz jest potrzebny — wtrąciła szybko pani Skinner. — Dan tak urósł w czasie wakacji... 9 Sprzedawca z namaszczeniem wziął miarę, wynotował wszystkie dane na karteczce, porównał z wiszącą na ścianie tabelką i oświadczył triumfalnie: — Będzie leżało jak ulał. Bez pośpiechu podreptał ku półkom, na których piętrzyły się mundurki, ubrania sportowe, bielizna. — Czy podać cały zestaw? — Tak. bardzo proszę. — Ależ ja... — szeptem zaprotestował Daniel — przywiozłem wszystko z domu... — Wiem. Tylko że tutaj musisz być ubrany zgodnie z regulaminem szkoły. Tak samo jak twoi koledzy — odparła cichutko pani Skinner. Sprzedawca nie zwrócił uwagi na ich rozmowę, zajęty kompletowaniem ubrań, swetrów, dresów, kostiumów gimnastycznych, koszul i podkolanówek. Na koniec przyniósł wełniany krawat w zielone i szafirowe skośne paski. — Krawat? Dla mnie? — zdumiał się Daniel. — Nie umiem go nawet zawiązać. — Pokażę ci, jak się to robi. Wszyscy uczniowie z twojej szkoły je noszą. Sprzedawca przedstawił rachunek. Pani Skinner sięgnęła do torebki po książeczkę czekową, wypełniła czek i dołączyła wizytówkę. — Zechce pan odesłać nam paczkę do domu. — O której godzinie? — Dziś po południu. Daniel wyszedł stropiony. Kwota, jaką pani Skinner zapłaciła za jego ekwipunek, wydała mu się astronomiczna. Ze ściśniętym sercem myślał o daremnych wysiłkach babuni, by zapakować wszystko, co byłoby mu potrzebne za granicą. A teraz tamte jego rzeczy okażą się nieprzydatne, za nowe zaś rodzice Daniela nigdy nie będą mogli zwrócić pieniędzy. Czyż nie przestrzegano go w domu, żeby nie był „popraszajką" wobec kolegów czy dorosłych, żeby nigdy nie przyjmował prezentów, za które nie mógłby się zrewanżować? Czuł się upokorzony tym nieoczekiwanym darem 10 i nagle uświadomił sobie, ile to profesor Skinner będzie musiał wydać na jego pobyt. Poczucie uzależnienia i przymus wdzięczności stawały Danielowi kością w gardle. Pani Skinner z uśmiechem spojrzała na chmurną twarz chłopca. — Co byś powiedział, gdybym ci zaproponowała teraz obejrzenie Muzeum Dzieciństwa? Museum of Childhood? Cudownie naśladowała oksfordzki akcent komentatorów telewizyjnych, chociaż w potocznej rozmowie mówiła z akcentem szkockim, wszystkie słowa z „r" hurkotały w jej ustach jak ^kamyki w górskim strumyku, a ostatnie głoski zanikały, tak że Daniel nie zawsze ją rozumiał. Oczywiście, musiał przyjąć propozycję. W ogóle coraz więcej musiał, skoro był gościem tutaj i korzystał z dobroci Skinnerów. Co innego w Warszawie. Tam mógł sobie pozwolić nawet na drobne wybryki w szkole, bo był najzdolniejszym uczniem w klasie; ilekroć nauczyciel „za karę" wyrywał go do tablicy. Daniel odpowiadał co najmniej na czwórkę z każdego przedmiotu. Wprawdzie zmniejszano mu nieraz stopnie ze względu na zachowanie, ale to już była inna para kaloszy. Do domu też wracał, kiedy chciał, narażając się w najgorszym razie na gderanie babuni. — Przypominasz mi młodego tygrysa, którego zamknięto w ogrodzie zoologicznym — zażartowała pani Skinner. — Krąży wściekły po rozległym wybiegu i marzy o ucieczce. — Ja nie marzę. — Nigdy? O niczym? — uśmiechnęła się z niedowierzaniem. — Czasami... Muzeum okazało się instytucją niezwykłą. Przekroczywszy jej progi Daniel znalazł się w innym, dawno minionym czasie, jakby za sprawą czarów przeniesiono go do jednego z wiktoriańskie . domków dla lalek, w którym odtworzono wiernie wnętrze mieszkalne sprzed stu lat. Była tu bawialnią z pluszowymi fotelami i kanapą, z aksamitnymi zasłonami w oknach, jadalnia bardzo podobna do tej. w której Daniel zjadł rano śniadanie, sypialnia rodziców, pokoje dziecinne z tapetami w kwiatki jabłoni, izdebki dla służby na poddaszu i obszerna kuchnia na dole z przyległym do niej pokojem kredensowym, gdzie w ogromnych sza- li fach przechowywano sztućce, naczynia, szkło i porcelanę, bieliznę stołową. W takich domach mieszkali przed stu laty ludzie zamożni, o takim mieszkaniu marzyły małe dziewczynki sadowiąc swoje lalki w bawialni i każąc im naśladować zachowanie osób dorosłych. Tylko oni byli ważni, dzieci i ryby głosu nie miały. Te grzeczne dziewczynki z kokardami we włosach, w sukniach do kostek i białych fartuszkach z krochmalonymi falbankami spoglądały godnie z pożółkłych fotografii na ścianach muzeum. W gablotkach pod szkłem przetrwały medale, wstążki, dyplomy, jakimi nagrodzono te małe uczennice za pilność w nauce i dobre sprawowanie. Obok zaprezentowano kolekcję biczyków. dyscyplin i trzcinek, którymi karcono niegrzeczne dzieci w myśl zasady, że: „rózeczką dziateczkr Duch Święty bić każe". A oto i regulaminy szkolne, jeden surowszy od drugiego, przewidujące w szkole karę chłosty. Dalej fotografie drużyn sportowych, małych jeźdźców biorących wysokie przeszkody, wioślarzy w pasiastych kostiumach kąpielowych z nogawkami do kolan, cyklistów na welocy- pedach. Uśmiech z rzadka rozjaśniał młode twarze. Obowiązywała uprzejma powaga, przestrzeganie konwenansów. Ojciec, surowy pan domu. był wyrocznią i postrachem. Oto widzimy go, jak z namaszczeniem kraje pieczeń baranią przy niedzielnym stole, by za chwilę podać każdemu z członków rodziny należną mu porcję. Siedzi, oczywiście, na pierwszym miejscu; matka, w sukni z bufiastymi rękawami i obcisłym gorsem, zapięta pod szyją, zadowala się miejscem po prawej stronie męża. Na innym zdjęciu prezentuje się w całej okazałości: ma suknię powłóczystą, bardzo wciętą w talii, na głowie ogromny kapelusz z piórami. Dzieci idą za nią pod opieką guwernantki. Gdy trochę podrosną, wyśle się je do szkoły z internatem, skąd będą przyjeżdżały tylko na wakacje. Szkoły takie również można obejrzeć na zdjęciach. Obok nich szkolne parki, tereny sportowe. Także sypialnie w internacie, refektarze, w których podczas posiłków czyta się budujące powiastki. Nikt nie rozczula się specjalnie nad zdrowiem czy samopoczuciem. Zachowały się pod szkłem recepty i wskazówki lekarzy, jak należy postępować z małymi pacjentami w razie choroby. 12 Po skończeniu szkoły dziewczęta wrócą do domu, by przygotować się do zamążpójścia. Chłopcy, być może, pójdą na uniwersytet albo przejmą po ojcu zakład pracy. Spójrzcie, jacy poważni i pewni siebie stoją na stopniach szkoły w dniu rozdania świadectw. Nie w głowie im już książki z zabawnymi ilustracjami ani zabawki, które na zawsze pozostały w dziecinnych pokojach. Daniel obojętnie minął kolekcję lalek, mimo że niektóre pochodziły z wykopalisk i liczyły sobie po kilka tysięcy lat. Uwagę jego przykuł automat w kształcie szafki, której górna część za szkłem przedstawiała salon fryzjerski. Golibroda z brzytwą* w dłoni pochylał się nad siedzącym w fotelu klientem. Kiedy Daniel wrzucił pensa, stary mechanizm zazgrzytał, golibroda podniósł brzytwę i uciął głowę klientowi. Nacisnął zapadnię, trup spadł do lochu, fryzjer zajął poprzednie miejsce, na fotelu zasiadł nowy gość. — Dziwna zabawka — stwierdził Daniel. — Wypróbuj także drugą — pani Skinner wskazała automat z umieszczoną za szkłem bawialnią. Kominek, miękkie fotele, biblioteka z książkami, zaciągnięte w oknach zasłony. Cicho, przytulnie i bezpiecznie. Ale po wrzuceniu pensa nagle zegar wybijał godzinę dwunastą, z szafy wypadał kościotrup, na palenisko kominka osuwały się zwłoki, w lustrze pojawiała się śmierć z kosą, przez okno zaglądał wampir. — Takie zabawki zastępowały dawniej filmy grozy — stwierdziła pani Skinner. — Ludzie chyba lubią, żeby ich trochę straszyć. Zawsze opowiadano sobie przerażające historie o duchach, w bajkach istniały smoki i potwory, Andersen i Grimmowie pisywali bardzo ponure opowiastki. No a teraz nakręca się filmy o krwiożerczych rekinach albo kosmicznych wojnach. Wyszli na High Street, główną ulicę starego Edynburga, .ani Skinner podjęła znowu tonem przewodniczki: — Królewski Szlak, idący od wzgórza zamkowego do pałacu Holyroodhouse, jest żywą ilustracją historii Szkocji. Zapewne wiesz, że już w siódmym stuleciu powstała tutaj warownia króla Edwina. Za Malcolma Drugiego w jedenastym stuleciu zbudowano rezydencję królewską. Król Dawid Pierwszy w trzynastym wieku rozszerzył miasto i założył w Holyrood opactwo, na miej- 13 scu którego wzniesiono pałac królewski. Mieszkała w nim Maria Stuart. Sam zwiedzisz z czasem stare miasto, jeśli tylko przyjdzie ci ochota. Nie sądzę jednak, żeby chłopcy w twoim wieku przepadali za zwiedzaniem zabytków, nawet tak czcigodnych, jak katedra świętego Idziego, ani za oglądaniem domów, w których mieszkali ludzie tak sławni, jak Walter Scott. Zamek — to co innego. Zresztą widok z jego murów jest wart obejrzenia. Mówiła teraz swoim zwykłym tonem, szła szybko, bez wysiłku, jak młoda dziewczyna. W lekkim, granatowym kostiumiku i białej bluzce wyglądała niemal na studentkę. Daniel ani rusz nie potrafił określić jej wieku. Wprawdzie w gęstych, krótko przystrzyżonych włosach srebrzyły się siwe pasemka, lecz cerę miała świeżą, bez żadnych zmarszczek. Nie była nawet ładna, lecz uśmiechała się ujmująco, z wdziękiem, przy czym jej niebieskofiołkowe oczy promieniowały pogodą i dobrocią. Zamek stał na wzniesieniu górującym nad całym miastem. Niebo ze spłowiałego błękitu rozpinało się nad nim jak namiot. Z wałów obronnych rozciągał się rzeczywiście piękny widok na zabudowania i rozległe parki. W dali majaczyła smuga morza. Pani Skinner zaprowadziła najpierw Daniela do wzniesionej na Castle Rock budowli upamiętniającej udział Szkotów w pierwszej wojnie światowej. Całe ściany pokryte były nazwiskami żołnierzy poległych za ojczyznę. W głowie mąciło się od ilości pułków, oddziałów i formacji wojskowych. — Byliśmy zawsze biedni — powiedziała smutno pani Skinner. — Ziemia jest niezbyt żyzna, klimat surowy, zwłaszcza na północy, sieć dróg i kolei była niewystarczająca. Od połowy ubiegłego stulecia wyemigrowały ze Szkocji dwa miliony ludzi, aby szukać pracy na obczyźnie. Wielu Szkotów zaciągało się do wojska. Pewien znajomy Polak mówił mi. że w najsławniejszej waszej powieści występuje szkocki oficer nazwiskiem Ketling. — Owszem, w Trylogii Sienkiewicza. — Szkoci bardzo się różnią od Anglików. Nic dziwnego, są mieszaniną wielu nacji: Celtów przybyłych z Walii lub Irlandii. Skandynawów. Teutonów. Flamandów. no i Anglów. oczywiście. Chrześcijaństwo zostało tutaj wprowadzone za sprawą irlandz- 14 kiego mnicha, świętego Kolumby — w szóstym wieku. W dobie reformacji Szkoci nigdy nie zgodzili się na wprowadzenie liturgii ani hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Szlachta, mieszczanie i chłopi szkoccy podpisali w siedemnastym wieku tak zwany con-venant. czyli układ, na mocy którego zobowiązali się do wierności swojemu kościołowi. Mają chyba surowsze obyczaje niż Anglicy. Są poważni, konsekwentni... Zresztą sam ocenisz. Wejdźmy teraz do malutkiej kapliczki, zbudowanej w jedenastym wieku. Zmieści się w niej z trudem kilkanaście osób. Zbudowano ją dla świętej Małgorzaty, królowej Szkocji. — Przecież protestanci nie uznają świętych. — Ale ta królowa żyła jeszcze w czasach katolickich. Była wnuczką króla angielskiego Edmunda Ironside. Kiedy po jego śmierci na tron angielski wstąpił Knut z Danii, synowie Edmunda schronili się na Węgrzech, u króla Stefana. — Pojechali aż na Węgry? Tak daleko? — Wyobraź sobie. Młodszy syn Edmunda zmarł młodo, lecz drugi. Atheling. wychował się pod opieką królowej Giseli. żony Stefana, a później ożenił z jej krewniaczką, księżniczką Agatą. Mieli troje dzieci: syna Edgara oraz dwie córki: Krystynę i Małgorzatę. To imię. tak dziś pospolite, pochodzi z greckiego i oznacza perłę. Małgorzata miała się stać perłą Szkocji. — Jakim cudem? — Po śmierci króla Knuta i jego dwóch synów Anglicy powołali na tron Edwarda, zwanego Wyznawcą ze względu na niezwykłą pobożność. Wychował się w Normandii pod opieką benedyktynów i złożył ślub czystości. Był człowiekiem łagodnym i cnotliwym. Kanonizowano go w tysiąc sto sześćdziesiątym pierwszym roku. — Strasznie dużo było tych świętych w koronach. Czj naprawdę żyli tak świątobliwie? — Zapewne. Myślę jednak, że i papieżom zależało na zjednaniu sobie przychylności wiernych, którzy chełpili się swoimi świętymi wobec innych nacji. Ale wracajmy do Edwarda Wyznawcy. Ponieważ nie oczekiwał potomka, wezwał z Węgier Athelinga obiecując mu sukcesję po sobie. Z niewiadomych przyczyn Atheling wkrótce zmarł. Wdowa wraz z dziećmi pozostała na dworze 15 Wyznawcy. Małgorzata miała wówczas lat dziesięć, umiała czytać po łacinie i mówiła po francusku. Wychowana w myśl reguły świętego Benedykta była dziewczynką równie religijną, co pracowitą. — Skąd o tym wiadomo? — Z życiorysu napisanego przez jej kapelana. — Może dworski kapelan wyolbrzymiał zalety księżniczki? — Jeśli będziesz mi przerywał, nie skończę do wieczora! — Milczę jak głaz! — W kilka lat później na gościnnym dworze króla Edwarda Wyznawcy zjawił się książę Malcolm, brat króla Szkocji Duncana. którego zamordował Makbet. Wiesz chyba, kto to był? — Nie wiem. — Wódz Szkotów, a po zamordowaniu Duncana — król Szkocji. Szekspir napisał tragedię pod tytułem Makbet. O Szekspirze słyszałeś? — Oczywiście! — Makbet zginął w bitwie pod Lumphanan. pobity przez syna Duncana. Malcolm zasiadł na tronie szkockim. W tysiąc siedemdziesiątym roku Małgorzata została jego żoną i królową Szkocji. Była czułą matką ośmiorga dzieci i litościwą królową. Zawsze dbała o swoich poddanych, a zwłaszcza o ich chrystianizację... Zdaje mi się jednak, że będziesz musiał uzupełnić swoje wiadomości z historii i literatury, aby utrzymać się na poziomie klasy... Tego samego zdania był profesor Skinner. Po kolacji zaprosił Daniela na rozmowę do biblioteki, w której całe ściany zastawiono szafami. Przez rozsuwane, szklane drzwiczki widać było wielkie, opasłe tomiska w solidnych oprawach. Profesor miał na sobie ten sam elegancki garnitur, w którym tak zabawnie prezentował się na tle wiejskiego krajobrazu, kiedy Daniel rozmawiał z nim po raz pierwszy. Teraz.biedząc w głębokim skórzanym fotelu, wyglądał wspaniale. Brązowe oczy spoglądały poważnie spod krzaczastych brwi. Daniel poczuł się jak na cenzurowanym. Głupio mu było. że nie słyszał o Makbecie, i tak mało — prawdę powiedziawszy — o Szekspirze. A może nawet 16 i słyszał, tylko wyleciało mu to z głowy? Czyżby profesor zamierzał mu roztrząsać sumienie? Czy pragnął mu pomóc? — Zapisany zostałeś do prywatnej szkoły — wyjaśnił rzeczowo. — Chcemy ci ułatwić nadrobienie materiału, którego ze zrozumiałych względów nie znasz. Historii Anglii, literatury, nawet języka... W szkołach państwowych klasy są liczniejsze, nauczyciele nie mają czasu na zajmowanie się każdym uczniem z osobna. Tutaj, o ile zajdzie potrzeba, będziesz mógł korzystać przez pewien czas ze • specjalnych lekcji wyrównawczych. Mam nadzieję, że dasz sobie radę. ** — Postaram się. — Miałem możność stwierdzić, że niezbyt liczysz się z otoczeniem i przychodzą ci do głowy nader oryginalne pomysły. Byłoby dobrze, gdybyś nad tym zapanował, przynajmniej na początku. Wprawdzie szkoła jest bardzo nowoczesna i na wiele uczniom pozwala, jednakże trzeba przestrzegać określonych zasad... Pamiętaj, że już w pierwszych tygodniach wychowawcy urobią sobie opinię o tobie i trudno ją będzie później zmienić. W twoim interesie... * — Wiem! — wtrącił niecierpliwie Daniel. Profesor Skinner przygryzł wargi. Nie był przyzwyczajony do tego. by mu przerywano. Powstrzymał się jednak od skarcenia chłopca. Najwidoczniej oboje z żoną postanowili tresować go łagodnie, cierpliwie, z uśmiechem. W tej chwili Daniel miał ochotę uciec, wyrzec się wszystkiego i czmychnąć do Warszawy. Ale profesor już wstał i ująwszy go za ramię podszedł do jednej z szaf bibliotecznych. — Pozwolę ci na coś, co dotąd było zabronione wszystkim domownikom. Na swobodne korzystanie z księgozbioru. x taj jest historia Anglii i Szkocji, dalej historia powszechna, historia Grecji i Rzymu. W sąsiedniej szafie geografia. Na górze, w twoim pokoju, zostały książki mojej młodości: Walter Scott, Stevenson, no i Dickens. Radzę ci czytać po kolei. To świetne dla poznania języka, więcej, dla poznania ducha tego kraju. I jeszcze jedno: w szkole zaproponują wam zajęcia dodatkowe. Nie spiesz się z wyborem. Wysłuchaj lekcji wprowadzających. Przyjrzyj się za- 17 jęciom i ćwiczeniom. A potem, nie licząc się z niczym, wybierz to. co cię zainteresuje najbardziej. Być może zdecyduje to o twoich dalszych studiach. — Dobrze... — I pamiętaj: nikt cię tu nie zje, lecz nikt nie będzie się z tobą specjalnie cackał. Jesteśmy twardzi, mrukliwi, nieufni, skryci. Ale potrafimy być wiernymi przyjaciółmi. I pamiętaj: mów zawsze prawdę, bądź odważny i koleżeński. Chyba dziś nie mam ci już nic więcej do powiedzenia. ф;\ ;и,'..і,.^ьп <-.->• лі • "i< 1 .. iv:<\ . j 1 Rozdział II Początek roku szkolnego niewiele się różnił do normalnych dni lekcyjnych. Obyło się bez apelu, przemówień i miłego zamieszania, chłopcy ledwie mieli czas przywitać się po drodze do wyznaczonej im klasy, gdzie zasiedli przy jednoosobowych stolikach ustawionych w trzech szeregach. Trochę się przy tym spierali, bo nikt nie chciał znaleźć się blisko tablicy, ale nim Daniel zdążył poznać bodaj paru kolegów, dzwonek przerwał rozmowy i do klasy wszedł nauczyciel matematyki z plikiem druczków zawierających regulamin szkolny, plan zajęć i jakieś dodatkowa informacje, których przestudiowanie należało odłożyć na później. Rozdając druczki młody nauczyciel witał się z uczniami, żartował i przekomarzał się trochę, lecz w chwilę później już pisał na tablicy zadanie, jak mówił — powtórkowe, nawiązujące do programu poprzedniej klasy. — Macie dziesięć minut na rozwiązanie — powiedział siadając przy swoim stoliku na wprost Daniela, któremu przypadło miejsce w środkowym rzędzie między Alekiem a Haraldem. Alek był wysokim, barczystym rudzielcem o miłych niebieskich oczach. Harald natomiast wydał się Danielowi na pierwszy rzut oka b" .-dzo niesympatyczny. Miał bladą cerę, ciemne, proste włosy i drwiący wyraz ust. który nie opuszczał go nawet podczas rozwiązywania zadania, mimo że biedził się nad nim bez powodzenia. — Skończyliście? — zapytał matematyk. — Kto mi poda wynik? Nikt się nie zgłosił. — Harald pewno już uporał się z problemem. Prawda? — Nie jeszcze... 19 — Więc może ktoś inny? Objął wzrokiem klasę. Napotkał spojrzenie Daniela, uśmiechnął się zachęcająco. Daniel podniósł rękę. Zadanie wydało mu się łatwe, sporo podobnych rozwiązywał przed wakacjami. Podszedł do tablicy, pisał szybko, wyraźnie. Pierwszy raz cieszyło go posługiwanie się cudownym językiem matematyki, znakami zrozumiałymi dla wszystkich ludzi świata. — Dobrze, dziękuję. — Nauczyciel z sympatią popatrzył na nowego ucznia. Daniel wrócił na miejsce. W ciągu kilku sekund potrzebnych na przejście od tablicy do stolika poczuł jednak stężałą niechęć klasy. Alek siedział ze spuszczoną głową pilnie obserwując czubek długopisu. Podczas przerwy Daniel zapytał wprost: — Alek. masz mi coś za złe? — Nie trzeba było wyrywać się z odpowiedzią. — Wcale się nie wyrwałem! — Jesteś nowy i nie powinieneś się popisywać. A zresztą. Harald zawsze był najlepszy z matmy, więc poczuł się dotknięty. — Takim głupstwem? Skąd mogłem wiedzieć? Naprawdę nie chciałem zrobić mu przykrości. Zabrakło czasu na dalsze wyjaśnienia, trzeba było przejść do pracowni biologicznej. Każdy z chłopców miał tam dla siebie mikroskop i zestaw preparatów do obejrzenia. Daniel nieco się stropił. Nigdy dotąd nie posługiwał się mikroskopem samodzielnie. Na szczęście Alek siedział przy sąsiednim stoliku i najwidoczniej dobrze sobie radził. Rysował z przejęciem to. co zobaczył na szkiełku, i starannie kolorował kredką. Wystarczyło go naśladować. Gorzej było ze zrozumieniem wykładu nauczyciela, gdyż Daniel nie znał angielskiej terminologii naukowej. Myślał ze strachem, że trzeba będzie w domu przerobić materiał z pomocą słownika. Tylko czy słownik wyjaśni wszystko? * Najgorsza okazała się lekcja historii. Podczas omawiania skutków, jakie miała dla Anglii wojna stuletnia, nie potrafił odpowiedzieć na najprostsze pytania. Harald uśmiechał się z wyższością. 20 W czasie przerwy, kiedy chłopcy wybiegli na podwórze, historyk wezwał Daniela do pokoju nauczycielskiego i dał mu kilka książek wyrażając nadzieję, że w ciągu miesiąca nadrobi braki w nowym dla niego przedmiocie. Gdyby jednak miał jakieś trudności. Harald mógłby mu pomóc. — O nie. dziękuję! — zaprotestował Daniel. — Dam sobie radę sam. — Jak chcesz. Praca w zespole przynosi dobre wyniki. A propos. Jutro macie zajęcia na basenie. Grasz w water-polo? Twoja klasa ma rozegrać wkrótce mecz ze szkołą państwową. Aletf jest kapitanem drużyny. Daniel pływał słabo, nie miał pojęcia o grze w water-polo. Jak się jutro zachować? Kto mógłby mu życzliwie doradzić? Podczas południowego posiłku, który był czymś pośrednim między drugim śniadaniem a obiadem, zapytał Aleka. czy nie chciałby z nim razem wracać po lekcjach do domu. o ile. oczywiście, byłoby mu to po drodze. Niestety. Alek mieszkał w internacie i nie wolno mu było wychodzić poza teren szkoły. Zrozumiał jednak, że Daniel pragnie pomówić z nim na osobności, zjadł szybko swoją porcję i zaproponował obejrzenie parku. Odprowadzeni ironicznym spojrzeniem Haralda zagłębili się w cienistą aleję starych wiązów. — Nie lepiej mieszkać w domu? — podjął rozmowę Daniel. — Pewnie, że lepiej. Ale moi rodzice mają farmę w Ayrshire. niedaleko Lochfield, gdzie urodził się Fleming, odkrywca penicyliny. Wiesz chyba...? — Uhm. — To nieduża farma. Chcieliby, żebym poszedł na studia. Więc muszę najpierw skończyć dobrą szkołę średnią, żeby dos^ \. stypendium. Mój brat płaci za tę szkołę. Kupę forsy — westchnął. — Ale jemu się na szczęście powiodło. Pracuje w Londynie przy komputerach. — A ty co chcesz rooić? — Prowadzić badania. Jak Fleming. To pasjonujące, prawda? — Uhm. — Nie jesteś gadułą. 21 — Jestem ogłuszony. No. nie dosłownie! Tylko że wszystko tutaj wydaje mi się takie inne niż w Polsce. — Dawno przyjechałeś? — Przed niespełna miesiącem. — Z rodzicami? — Sam. — Po co? — Rodzice chcieli, żebym dobrze nauczył się angielskiego. — Wolałbyś zostać u siebie? — Nie wiem. Tu jest ciekawie. — Bo inaczej. U kogo mieszkasz? U krewnych? — Nie. U profesora Skinnera. — Phi! Wygrałeś los na loterii. Skinner to sławny uczony. I bogaty. Jego rodzice mieli kopalnię węgla. Ciekaw jestem, jaką minę zrobi Harald, kiedy się dowie, że mieszkasz u Skinnerów. Jego ojciec jest dyrektorem banku. — To dlatego Harald zadziera nosa? — Zauważyłeś? Nie tylko dlatego... — Jest Anglikiem? — Skąd wiesz? — To się słyszy. — Więc nie muszę ci tłumaczyć. — A jednak byłeś zły. że chciałem odpowiadać z matmy. — Bo Harald naprawdę świetnie się uczy. — Pewno nauczyciele mają dla niego względy. — Bzdura! Stopnie wystawia się u nas na podstawie testów przesyłanych do innej szkoły. Ci. co je oceniają, nie znają nazwisk uczniów. Oceny są więc na pewno bezstronne. Harald ma najwięcej punktów z matmy i historii. — A ty? — Z biologii, chemii... Wracajmy, dzwonią! — Chciałem cię o coś zapytać. * — Później, nie możemy się spóźnić! Biegiem. Dan! Tego dnia jednak nie nadarzyła się już sposobność rozmowy i Daniel wrócił do domu nie wiedząc, jak ma się zachować na basenie. Pani Cobb uprzedziła go w drzwiach, że na obiad przyjdą 22 goście, więc powinien trochę odświeżyć się przed ósmą. Wbiegł do swojego pokoju, żeby wreszcie zebrać myśli. Stanął przy oknie wychodzącym na ogród. Zmierzch zapadał, w lewym skrzydle budynku paliły się światła za szczelnie zasuniętymi zasłonami. Dwaj chłopcy jeszcze grali w piłkę za żywopłotem. Byli chyba niewiele starsi od Daniela, może nawet w jego wieku, tylko trochę wyżsi. Dlaczego pani Skinner prosiła, by się z nimi nie bawił? Niedawno podlany trawnik dyszał wilgocią, pachniały gorzko jakieś krzewy. Pokój Daniela tchnął dostatkiem, książki zachęcały do spokojnej lektury, meble z litego drewna były miłe* w dotyku, mapy na ścianie nasuwały myśli o dalekich podróżach, dostępnych, zdawałoby się. każdemu. A przecież, wbrew pozorom, i ten świat krył zasadzki, nie wszystkich równie szczodrze obdarzał, i tu istniały najrozmaitsze układy, różnice stanowisk i majątku. Głód przypomniał Danielowi, że powinien się przygotować do obiadu. Może będzie mógł wcześniej wstać od stołu i zajrzeć do encyklopedii? Na pewno znajdzie tam wiadomość o water-polo. Przynajmniej kilka słów, żeby nie uchodzić za durnia. Kiedy około ósmej wyszedł ze swojego pokoju, goście stali już w holu przed otwartymi drzwiami jadalni. Pan Skinner przedstawił im Daniela, po czym ich z kolei żartobliwie zaprezentował: — Oto doktor Barber, znakomity chirurg. Wielu mieszkańców Edynburga zawdzięcza mu życie. Pan Robert Walton, który — być może — kiedyś uwieczni nas wszystkich w swoich powieściach. Wreszcie James Reid, mój brat cioteczny; jesteśmy w równym wieku i zżyliśmy się jak bracia rodzeni. To archeolog, poszukujący od lat prawdy o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Goście wymienili z Danielem kilka zdawkowych uwag, ^ak zwykli czynić dorośli z dziećmi gospodarza. Odetchnął z ulgą, gdy wreszcie podano obiad i pani Skinner pokierowała konwersacją. Chłopiec jakbv przestał istnieć dla osób siedzących przy stole, mógł więc przypatrzyć się im do woli. Doktor Barber był przystojnym mężczyzną o ujmującym sposobie bycia, bez cienia szorstkości właściwej chirurgom. Krótko ostrzyżona czupryna, czerstwa opalenizna i lśniąca biel zębów 23 nadawały mu wygląd młodzieńczy, mimo że dobiegał już sześćdziesiątki. Pan Walton. jak kania deszczu, wyczekiwał chwili, w której mógłby popisać się dowcipem lub zabawnym paradoksem. Ilekroć doktor Barber zaczynał wywód, biedny pisarz robił smętną minę i błagalnym wzrokiem spoglądał na panią domu. która niby dobra wróżka jednym słowem potrafiła ukrócić potok wymowy sympatycznego chirurga, dając panu Waltonowi pole do popisu. Archeolog, chudy, wysoki, nieco przygarbiony brunet w okularach, przysłuchiwał się rozmowie, z rzadka wtrącając jakieś nieefektowne zdanie, które nie zwracało niczyjej uwagi. Miał czarne, mądre oczy i nieco zakłopotany uśmiech. Profesor Skinner prawie się nie odzywał, śledząc przyjaciół rozbawionym spojrzeniem. O Danielu jakby zapomniał. Korzystając z tego chłopak zaraz po deserze wymknął się do biblioteki i wyjąwszy tom encyklopedii usadowił się wygodnie w fotelu pod stojącą lampą z wielkim, czerwonym abażurem wykończonym złotymi frędzlami. Zawsze lubił przeglądać encyklopedie, ta zaś miała wspaniałe ilustracje i mapy, więc zagłębił się w niej z rozkoszą i nie spostrzegł wejścia czterech panów. — A cóż ty tu robisz? — zdziwił się profesor Skinner. — Ślęczysz nad encyklopedią? Czego chcesz się dowiedzieć o tej porze? — Jakie są zasady gry w water-polo — bąknął zaskoczony Daniel. — To najlepszy kawał tygodnia! — zaśmiał się hałaśliwie po-wieściopisarz. — Encyklopedia Brytyjska w charakterze podręcznika gier sportowych! — Nie podręcznika, lecz źródła informacji o sporcie, który panom jest świetnie znany, a którego ja nie miałem okazji uprawiać w Polsce — odciął się rezolutnie Daniel. — Skoro panowie przywiązują do sportu taką wagę... — Jasne, że przywiązujemy! — przerwał mu doktor Barber. — Pamiętam, jak Fleming zawsze powtarzał, że nie ma lepszego sposobu poznania natury ludzkiej niż uprawianie sportów, a zwłaszcza gier zespołowych, bo członek drużyny sportowej gra nie dla siebie, lecz dla zespołu, a to najlepszy trening dla przyszłego le- 24 karzą. Lekarz bowiem, przystępując do prawdziwej gry, jaką jest walka o życie, powinien mieć przede wszystkim na względzie dobro pacjenta, nie własną korzyść. Lekarze zawsze działają zespołowo i ci. którzy grają egoistycznie, mając na widoku dobro osobiste, obniżają poziom zespołu. — Sport wywarł wielki wpływ na drogę życiową Fleminga — powiedział pan Skinner do Daniela. — Gdyby od wczesnej młodości nie pływał jak ryba. zapewne nie zacząłby pracować w londyńskim szpitalu St. Mary. którego drużyna piłkarska chciała go mieć w swoim składzie. Tam zaś poznał Wrighta, dzięki któremu został bakteriologiem. Opowiadał o tym zabawnie przy każdej okazji. — Och. Fleming miał osobliwe poczucie humoru! — wtrącił Walton. — Pamiętam, jak wybraliśmy go na rektora uniwersytetu w Edynburgu... — Studenci szkoccy sami obierali swego rektora — wyjaśnił Danielowi profesor Skinner. — Była to właściwie godność honorowa. Rektor miał tylko obowiązek przewodniczenia w Univer-sity Court. gdzie zapadały najważniejsze decyzje w sprawach * administracyjnych i finansowych. Studenci wyrażali więc hołd ludziom wybitnym. Jedni popierali kandydaturę polityka, inni pisarza, jeszcze inni uczonego lub sławnego aktora. Nie masz pojęcia, jak zabawna i zacietrzewiona była walka przedwyborcza! — Kampanię elektoralną prowadziliśmy wszelkimi możliwymi środkami — podjął znowu chirurg. — Przy pomocy afiszów, sloganów, a nawet walki wręcz, bo nieraz w nocy dochodziło do bójek między konkurencyjnymi kolporterami plakatów. Stronnictwo Fleminga składało się głównie ze studentów medycyny, dla których był on ucieleśnieniem marzeń... — Najgroźniejszym rywalem uczonego był Aga Khan. członek Izby Lordów. Kawaler Orderu Wielkiej Gwiazdy Indii, człowiek niesłychanie bogaty, stale pokazywany na łamach poczytnych tygodników. Jego zwolennicy postanowili porwać studenta, który przyjechał do Londynu, aby przedstawić Flemingowi oficjalną propozycję. Medycy pokrzyżowali ich plany i przywieźli Fleminga do Edynburga samochodem. 25 — Co ciekawsze — nie dawał za wygraną Barber — sir Аіехап-der Fleming otrzymał tysiąc dziewięćdziesiąt sześć głosów, natomiast Aga Khan tylko sześćset sześćdziesiąt. Oto triumf nauki nad bogactwem! — Fleming miał w życiu wiele szczęścia. 1 romantyczną miłość w ostatnich latach... — Zdaje się. że już pora spać. Danielu! — stwierdził profesor Skinner. — Dobranoc, chłopcze! Daniel naprawdę był senny, choć rozmowa starszych panów wydawała mu się zabawna. Nie mógł sobie wyobrazić tego połączenia uniwersyteckiej powagi ze studencką swobodą, tumultem, nocnymi przemarszami po ulicach uśpionego miasta. — Jeszcze tylko jedno słowo! — zatrzymał go chirurg. — Muszę ci powiedzieć, że już po oficjalnych uroczystościach, po wygłoszeniu przemówienia inauguracyjnego, które było bardzo dowcipne. Fleming poszedł z nami do siedziby Stowarzyszenia Studentów. Co mówię, wcale nie poszedł, bo raczej nieśliśmy go. podrzucając w górę. przy wtórze śpiewów i krzyków, przy dźwięku trąb i organków. Aż dziw. że tego nie odchorował, miał przecież wtedy ze siedemdziesiąt lat! Cudowny człowiek! - . Rozdział III M Zajęcia na pływalni zaczęły się od skoków z trampoliny. Daniel, który tylko przez jeden rok szkolny uczył się pływać, skakać nie potrafił, choć jego starszy brat pływał wyczynowo w Pałacu Młodzieży, zdobył mistrzostwo juniorów, a podczas wakacji nad morzem robił wszystko, żeby wykrzesać z Daniela zdolności sportowe. Omal go nie utopił, zmusiwszy do wypłynięcia daleko za boje. co skończyło się interwencją ratownika. Od tego czasu Daniel bał się wody i nie chciał skakać do basenu nawet z brzegu. Teraz jednak, gdy wszyscy koledzy skakali po kolei, uznał, że nie wolno mu się zblamować. Chłopcy od biedy mogli zrozumieć, że nie znał historii Anglii, lecz mieliby go za ofermę, gdyby zawahał się przed skokiem. Wszedł więc na trampolinę i naśladując swoich poprzedników rozhuśtał ją trochę, po czym z determinacją rzucił się w błękitną toń basenu, pamiętając jedynie o tym, żeby nie plasnąć brzuchem o powierzchnię. Woda sama wypchnęła go do góry i gdy znowu ujrzał światło dzienne, poczuł się tak, jakby mu darowano życie. Dopłynął do drabinki, nogi mu trochę drżały, gdy wychc ził. Puścił mimo uszu uwagę instruktora, że wybicie było za słabe i linia ciała niestylowa. Ogromna radość wypełniała mu serce. Nie był gorszy od innych, przełamał wewnętrzne opory, przemógł paraliżujący go stracn. Nikt się nie domyślił, że skoczył pierwszy raz w życiu! Później szło mu już nieźle nawet podczas gry w piłkę. Nie miał ambicji, żeby Alek włączył go do drużyny rozgrywającej mecz 27 z inną szkołą. Niech sobie wybierze najlepszych z całej klasy. Chociaż... W tym miejscu ktoś jakby przełączył jego myśli na drugi bieg. Skoro był tutaj jedynym Polakiem, skoro na podstawie jego zachowania urabiano sobie opinię o polskiej młodzieży, może powinien się zdobyć na maksymalny wysiłek i wejść do reprezentacji klasy? Jeśli treningi potrwają kilka tygodni, to istnieje przecież nikła szansa powodzenia. Wprawdzie instynkt samozachowawczy i zdrowy rozsądek odwodziły go od tego, lecz duma narodowa pobudzała do szaleńczych przedsięwzięć. W Polsce nigdy by mu do głowy nie przyszło ubiegać się o dobre stopnie ani o sukcesy w sporcie. Wcale nie chciał być prymusem. Wystarczały mu nawet „państwowe" trójki. Dlaczego więc teraz porywał się na coś, co przerastało siły? Tożby się Szymon zdziwił! Mimo wielkiego zmęczenia wyszedł z pływalni w świetnym nastroju. Na korytarzu kręciło się paru chłopców przy automatach z cukierkami. Właściwie i Daniel zasłużył sobie na czekoladę, a przynajmniej na gumę do żucia, która była tutaj pierwszorzędna... Ledwo się przemógł, żeby jej nie kupić, ale już wtedy, gdy profesor Skinner wręczył mu pierwszą tygodniówkę, postanowił jak najmniej wydawać i gromadzić pieniądze na wysłanie świątecznych prezentów do domu. Nie mógł liczyć na żaden zarobek. Wszelkie dodatkowe zajęcia naruszyłyby ustalony porządek dnia. Gdyby na przykład udało mu się roznosić gazety przed pójściem do szkoły, pani Cobb musiałaby mu wcześniej podawać śniadanie i na pewno nie byłaby zachwycona. Skinnerowie też mogliby to mieć mu za złe. może krępowaliby się wobec sąsiadów, którzy gotowi by pomyśleć, że opiekunowie skąpią chłopcu na drobne wydatki. Najlepiej byłoby pomówić o tym szczerze z. panem Skin-nerem. Daniel obawiał się jednak, że profesor mógłby go opacznie zrozumieć, uznać to za przymówienie się o datki dla rodziny, za chęć wycyganienia czegoś więcej, niż otrzymywał. Dobrobyt, w jakim żył obecnie, umniejszał jego swobodę. Kiedy podróżował z Tomem autostopem, czuł się wolny jak ptak i nikomu nie potrzebował się tłumaczyć. Teraz nawet oszczędzać musiał ukradkiem, a upominki wysyłać w sekrecie, żeby tym za- 28 możnym ludziom nie wydały się żenujące, żeby nie pomyśleli ze współczuciem, jakie to drobiazgi mogą sprawić radość mieszkającym w Polsce krewnym. Kiedy wrócił ze szkoły, pani Skinner piła herbatę w ogrodzie. Siedziała samotnie przy stole nakrytym pomarańczowym obrusem, na który przez gałęzie żółtolistnego klonu padały drobne plamki słońca. — Witaj. Dani — powiedziała miękko, zawierając w tym spieszczeniu imienia całą swoją czułość. — Siadaj przy mnie. Mamy dzisiaj pyszne pomarańczowe herbatniki w polewie czekoladowej. Ale najpierw zjedz kanapkę. Założę się. że jesteś głodny... — Jak wilk. — ... i że ci się dziś powiodło w szkole. — Też prawda. Podała mu filiżankę wonnej herbaty, podsunęła mleko w dzbanuszku i srebrną cukiernicę. Patrzyła z zadowoleniem, jak wcina sandwicze. Z drugiej strony bukszpanowego żywopłotu również jedzono podwieczorek. Ciemnowłosa kobieta w amarantowym hinduskim sari trzymała na kolanach małą. może dwuletnią dziewczynkę. Chłopcy — chyba bliźniacy — najwidoczniej cieszyli się też dobrym apetytem. Ale te dwa stoliki odgradzała jakby szklana przegroda. Nie wymieniono ani słowa, starano się nawet nie patrzeć poza żywopłot. Daniel pomyślał, że zazwyczaj pani Skinner piła tutaj swoją herbatę samotnie i może było jej trochę przykro. Dopiero jego obecność zapewniła stan równowagi. Korciło go. by dowiedzieć się czegoś o sąsiadach, czuł jednak przez skórę, że zadawanie pytań byłoby nietaktem. I ona go nie pytała o przyczynę dob' .go samopoczucia. Przyjaźń kiełkowała powoli w cierpliwym milczeniu, łatwo by ją zmrozić nieopatrznym słowem. Rozmowa była tylko wypełnianiem ciszy. — Piękne dziś popołudnie. Jeśli pogoda utrzyma się do końca tygodnia, pojedziemy na wieś. Lubisz łowić ryby? — Owszem. Pani Skinner podała mu dorodne jabłko. Trzymała na kolanach 29 otwartą książkę, jakby chciała dać do zrozumienia Danielowi, że może odejść, gdy tylko tego zapragnie. Ogród przypominał wyblakłą akwarelę, całą w półtonach i ćwierćświatłach. Nikt się nie spieszył donikąd. Siwa, stareńka pani Cobb odpoczywała na ławeczce przed kuchnią. Jej mąż. jeszcze od niej starszy, powoli rozwijał wąż do polewania. — Zaniosłam ci do pokoju papier listowy i znaczki. Może będziesz miał ochotę napisać do swoich. Skrzynka pocztowa jest na rogu ulicy, zaraz za przystankiem autobusowym. — Dziękuję. Myśli pani o wszystkim. * — Chciałabym, żebyś dobrze czuł się u nas. — Jest mi tu bardzo dobrze. To przekształcenie zdania znaczyło jednak, iż Daniel nie był szczęśliwy, mimo że stworzono mu idealne warunki. Drażniła go przesadna troskliwość pani Skinner. Wrodzona mu przekora podsunęła myśl, że z równą czułością traktowałaby podarowanego jej psa lub papugę. Może domyśliła się, co mu chodzi po głowie, bo powiedziała ze smutkiem: — Pewno powinieneś zajrzeć do historii... Wstał trochę za szybko i speszony ukłonił się jej. jakby się mieli rozstać. Zorza zachodnia różowiła ścianę nad łóżkiem Daniela. Na biurku, oprócz papeterii, znalazł stojącą w srebrnej ramce fotografię ojca i profesora Skinnera. Byli na niej bardzo młodzi, ubrani w stroje tenisowe, podawali sobie ręce nad siatką jak zwykle po skończeniu meczu, lecz uśmiechali się niezdawkowo. Na pewno łączyła ich już wówczas głęboka, serdeczna przyjaźń. Gdzie się spotkali? Może na uniwersytecie w Stanach, może na specjalistycznych wykładach, organizowanych dla młodych matematyków, od których świat oczekiwał zrewolucjonizowania techniki. Podawali sobie dłonie z przekonaniem, że na żadnym polu nie zawiodą pokładanych w nich nadziei. Daniel długo, z odrobiną zazdrości przyglądał się nieznanej fotografii; najskrytszym jego marzeniem było znalezienie praw- 30 dziwego przyjaciela, mówienie z nim o wszystkim, co ciąży, dręczy, niepokoi. Nie być już nigdy samotną wyspą! Obok fotografii ktoś postawił dwie szkarłatne róże w wazoniku z dymnego szkła. Czyżby po to. by uprzytomnić Danielowi, że czekano nań tu od dawna, że mówiono o nim, gdy jeszcze był brzdącem, że wspólnie układano plany jego edukacji? A więc nie znalazł się tutaj przypadkowo, jak pies lub papuga, żeby dotrzymać towarzystwa pani domu, ale przyjazd jego poprzedziła długa, męska przyjaźń? Odwróciwszy głowę stwierdził ze zdziwieniem, że zniknęła torba zawierająca jego rzeczy. Otworzył szafę ubraniową: wszystko zostało starannie ułożone na półkach, rozwieszone na wieszakach. Między bieliznę osobistą wsunięto saszetki z suszoną lawendą. Zamknął drzwi szafy trochę zawstydzony, że tak długo zwlekał z uporządkowaniem swoich maneli. a trochę wzruszony wonią ziół. która mu przypominała babunię i Gostynin. Wcześniej niż zwykle pani Cobb oznajmiła, że czeka z obiadem. W jadalni zastał tylko jedno nakrycie przy długim stole. — Pan profesor poszedł do klubu, pani Emmy na zebranrt. Usmażyłam dziś befsztyk z cebulką i frytki, żeby ci nie było smutno samemu. — Skąd pani wiedziała, że uwielbiam befsztyk? Uśmiechnęła się pobłażliwie. — Jestem tutaj od pięćdziesięciu lat. Wychowałam pana Waltera i jego młodszego brata, nie licząc moich dwóch synów. Jakże mogę nie wiedzieć, co lubią młodzi chłopcy? — To pani rozpakowała moje rzeczy? — A któż by? Zawsze rozpakowywałam walizki młodych Skinnerów. kiedy przyjeżdżali z Londynu. — Czemu pani nie usiądzie przy mnie? — Postoję. Muszę ci jeszcze przynieść deser. Nie będę się przecie zrywać co chwila. Na deser był krem karmelowy z bitą śmietaną. Daniel pałaszował, aż mu się uszy trzęsły. — Czy pani Skinner pracuje? — zagadnął nie tyle z ciekawości, ile dla podtrzymania rozmowy. 31 — Nie ma posady. Ale jest przewodniczącą Towarzystwa Ludzi Niepełnosprawnych. To jej zabiera dużo czasu. Za dużo nawet, bo biedaczka jest poważnie chora. — Wygląda kwitnąco. — Zdaje ci się. Ma ciężką cukrzycę. — Tak? Ale jadła na podwieczorek herbatniki w czekoladzie. — Wcale ich nie jadła. Kazała je przygotować dla ciebie. A cukrzyca złamała jej życie. Musiała przerwać studia. Zasłabła kiedyś podczas wykładu, wzięto ją do szpitala i wtedy dopiero stwierdzono, że jest chora. Nie powiem, że ją po prostu usunięto z uniwersytetu, ale wszyscy twierdzili, że nie podoła obowiązkom lekarza, i stanowczo odradzali dalszą naukę. Poszła do samego rektora, sir Alexandra Fleminga, który dostał nagrodę Nobla za penicylinę, i poprosiła go o radę. — No i co? — Powiedział, że musi sobie poszukać innego zajęcia. Jeśli już zjadłeś, to chodź, pokażę ci. co jej napisał. Zaprowadziła Daniela do małego gabinetu obok biblioteki. Nad mahoniowym sekretarzykiem. pamiętającym zapewne czasy królowej Wiktorii, wisiała fotografia Fleminga. Siwy. barczysty mężczyzna o krzaczastych brwiach i nosie jakby zgniecionym bokserskim ciosem, stał skupiony przy stole laboratoryjnym, ubrany w długą marynarkę i białą koszulę z czarną muszką. Zdjęcie zrobione z profilu uwydatniało energiczny zarys brody i surową linię czoła, lekko zmarszczonego nad okularami w ciemnej oprawie. U dołu fotografii widniał napis: „Każdy może pięknie przeżyć życie — A. Fleming". — Pani Emmy była już wtedy zaręczona z panem Walterem. Ale rodzice za nic nie chcieli zgodzić się na to małżeństwo. Nie dość. że biedna, mówili, to jeszcze chora i nie będzie mogła mieć dzieci. Bo cukrzyca to choroba dziedziczna, chyba wiesz. — Uhm. — Ale młodzi strasznie się kochali. Pan Walter powiedział, że jeśli nie ożeni się z Emmy. to zostanie starym kawalerem. — Jak w powieści. — Żebyś wiedział. Byłam przy tym. bo rozmawiali w jadalni. 32 po obiedzie. Nic się w niej nie zmieniło od tamtego czasu. A i w całym domu niewiele... — Mogli się przecież pobrać bez pozwolenia rodziców. — Pan Skinner starszy na pewno by Waltera wydziedziczył. — Wielka rzecz! Zarobiliby razem na utrzymanie. — Mówisz jak dzieciak. Pan Walter ledwo skończył studia, takie zresztą niepraktyczne. Czy można wyżyć z matematyki? — Jak widać, można. Pani Cobb spojrzała z wyższością na Daniela. — Co ty tam wiesz o życiu! Gdyby nie spadek po rodzicach, to nawet i teraz pan profesor nie mógłby utrzymać takiego domu. w ogóle by go nie miał. Pięć lat trwało narzeczeństwo. Pan Walter wyjechał do Stanów.,. Napisał, że tam zostanie, jeśli nie zgodzą się na małżeństwo z Emmy. Starsza pani bardzo płakała... — I zgodzili się. — Tak. Ale pod warunkiem, że młodzi zaadoptują chłopca. który będzie nosił ich nazwisko, i wychowają go. jak przystało na Skinnera. — Mówiła pani przecież, że mieli jeszcze drugiego syna. — Mieli, mieli. Właśnie w tym czasie wszystko się pogmatwało. — Co robi brat profesora Skinnera? — Pływa. Jest kapitanem żeglugi wielkiej. — No więc? — O tym niech ci już opowie pani Emmy. Jeśli zechce. Bo to bolesne sprawy. — I dlatego nie wolno mi się bawić z jego dziećmi? — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Idź spać. I tak się za bardzo rozgadałam. — Dobranoc. Dziękuję za wspaniały befsztyk. Pani Cobb pogroziła mu palcem. — Oj. chłopcze, chłopcze! Dla was najważniejsze jest jedzenie. Pod tym względem wszyscy chłopcy w twoim wieku są jednakowi. Powoli wstępował po schodach dotykając poręczy wygładzonej przez stulecia. Hol oświetlony tylko dwoma kinkietami nabrał głębi, tajemniczości. Na górnej galeryjce było niemal ciemno. ^4 ^ \ Danielowi przypomniała się bawialnią z Muzeum Dzieciństwa. Mimo pozorów spokoju i bezpieczeństwa, tutaj także kryły się upiory przeszłości. Zrobiło mu się nieswojo, kiedy drzwi skrzypnęły przy otwieraniu i nagle się zaparły. Włączył szybko światło. To tylko róg dywanu podwinął się i zawadzał drzwiom. Tej nocy przyśniło się Danielowi, że chodził po ogromnym mieszkaniu, w którym miał się urządzić. Składało się ono. niby plaster miodu, z wielu pomieszczeń, nigdzie jednak nie było okien ani drzwi wyjściowych. Stało w nim mnóstwo pięknych mebli, ale zasnutych pajęczyną i pokrytych kurzem. Przechodził z pokoju do pokoju, wybierając sprzęty, które chciałby mieć u siebie, lecz nie wiedział, kto je zgromadził ani do kogo należą. Zbudził się w ciemnościach zdjęty niewytłumaczalnym lękiem, bo sen nie miał w sobie nic przerażającego, a narastający po przebudzeniu niepokój nie łączył się z żadnym wyobrażeniem. Czy Skinnerowie już wrócili? Czy pani Cobb odeszła do swojego mieszkanka w prawym skrzydle domu? Słyszał tylko bicie własnego serca i odczuwał lęk jako fizyczną dolegliwość. W rodzinnym domu takie uczucie było nie do pomyślenia, wystarczyło sięgnąć ręką. żeby odnaleźć brata śpiącego na rozstawionej wersalce, wsłuchać się w jego oddech. Za ścianą ktoś jeszcze rozmawiał albo kaszlał, do późna w noc i od wczesnego ranka rozlegały się kroki pod podłogą i nad sufitem, cały dom szumiał jak wielki ul. Wszyscy narzekali, że jest taki akustyczny, ale Daniel przywykł do tego szumu. Cisza panująca w przestronnym domu Skinnerów nie przynosiła ukojenia. . $ I Rozdzjał IV — Jesteś zadowolony z gry kolegów? — Daniel zagadnął Aleka podczas południowej przerwy. — Tylko kilku ma szanse w zawodach. — A może byś zorganizował dodatkowe treningi dla tych. którzy wejdą w skład drużyny? — Trzeba by uzyskać zgodę szkoły i płacić za dodatkowe godziny na pływalni, nie mówiąc już o trenerze, bez którego nie warto zaczynać. Ale co cię to właściwie obchodzi? — Myślisz, że nie mam żadnych szans? — Musiałbyś grać lepiej od najlepszego z chłopaków. Sam jeszcze nie wiem. których w końcu wybiorę. Część klasy będzie się tylko przyglądała. — Załóżmy, że byłbym bardzo dobry... — Nie można tego osiągnąć w kilka tygodni. — Ale spróbować można? — Mówiłem ci. że to kosztuje. Chłopcy nie zechcą płacić bez zgody rodziców. — A gdyby tak pomówić z trenerem? Żeby dwa razy w tygoć.riu popracował z nami za darmo? Chyba mu powinno zależeć na zwycięstwie jego uczniów. To młody, ambitny facet. Pogadałbyś z nim? — Najtrudniej jest z pływalnią. — Moglibyśmy się zobowiązać do wyręczenia w sprzątaniu. Do wytarcia posadzki po treningu... Chłopcy by się zgodzili... — Nie jestem tego pewny. 35 — W każdym razie my dwaj. I Edek z Aberdeen. I może Ronald ze Stratpeffer. — Mówisz o nich jak o Erazmie z Rotterdamu albo o Janie z Gandawy. — A ty nie mówisz o mnie „Daniel z Polski"? — Czasami. — No widzisz. Więc pogadasz, z kim trzeba? Jesteś przecież kapitanem drużyny. — Spróbuję. Tylko nie wyobrażaj sobie, że wiele ci przyjdzie z tych treningów. — W każdym razie poprawię swoją kondycję. Wbrew obawom Aleka udało się zorganizować dodatkowe treningi od następnego tygodnia. Daniel zapowiedział w domu, że we wtorki i piątki będzie później wracał ze szkoły, bo musi trochę poćwiczyć, żeby dorównać kolegom w pływaniu. Skinnero-wie przyjęli to jako rzecz całkiem naturalną. Bardziej dziwiło profesora, że Daniel do późnego wieczora przesiadywał w bibliotece. — Nad czym tam znowu ślęczysz? — zapytał kiedyś. — Nie lepiej byłoby obejrzeć jakiś film w telewizji? — Uczę się historii Anglii. — Podręczniki, jakie ci dał nauczyciel, nie wydają mi się zbyt trudne. — Są takie uproszczone! — Co chcesz przez to powiedzieć? — To takie dziecinne czytanki o królach i wodzach. Kiedy ktoś kogoś zwyciężył, kiedy kogoś zamordowano. Ja muszę wiedzieć, dlaczego działo się tak a nie inaczej. — Niepotrzebnie utrudniasz sobie życie ucząc się teraz tego, co nie jest przewidziane w programie. Czy tak samo przykładałeś się do nauki dziejów ojczystych? — No nie... — Uczyć się warto jedynie dla zdobycia wiedzy, nigdy dla zaspokojenia ambicji. To doprawdy nie ma sensu. Cóż to da, że będziesz więcej wiedział od kolegi, jeśli te wiadomości nie przydadzą ci się na nic? 36 — Podręczniki są po prostu nudne, sucho, podane fakty zaraz mi wylatują z głowy — obstawał przy swoim Daniel. — Na przykład wszyscy mówią z uznaniem o Edwardzie Wyznawcy, niektórzy uważają go za świętego. A przecież to był człowiek słaby, nie dotrzymujący przyrzeczeń. Mówiła mi pani Skinner, że złożył ślub czystości. Owszem, ale później za namową Goldwina, najbardziej wpływowego ze swoich dworzan, pojął za żonę jego córkę Edytę. Zobowiązał się odbyć pielgrzymkę do Rzymu, ale jej nie odbył. Papież zwolnił go od tego pod warunkiem, że Edward zbuduje opactwo. Więc je zbudował w Westminsterze i 'sam zamieszkał obok niego, co miało nieoczekiwane następstwa, bo król Edward, oddalając pałac królewski od śródmieścia Londynu, rozbudził wśród mieszczan londyńskich ducha niezależności, który miał wywierać stały wpływ na dalsze kształtowanie się dziejów Anglii. A co dziwniejsze, przez długi czas każdy nowy monarcha musiał przysięgać, że będzie przestrzegać „praw Edwarda", chociaż ten król nie ogłosił właściwie żadnych praw. — Był jednak ostatnim królem przed podbojem i dlatego stał się dla potomnych symbolem Anglii niepodległej. — To wyjaśnienie przemawia mi do przekonania. Ale w szkolnym podręczniku nikt tego tak nie ujął. — Materiał można opanować w rozmaity sposób. Jedni wybierają z niego jedynie najważniejsze fakty i daty. Inni zapamiętują z niego głównie ciekawostki, jak powiedziałeś. Kogo może obchodzić imię żony króla Edwarda? Najlepiej zrozumieć i zapamiętać mechanizm wydarzeń. — Mnie o to właśnie chodzi. — Ideałem byłoby połączyć te trzy sposoby. Ale nadmiar ambicji niejednego przywiódł do zguby. Daniel poczerwieniał. Nie mógł jednak wyjawić Skinnerowi, że chce się zmierzyć z Haraldem i wykazać mu, że zna lepiej od niego dzieje Anglii. To nic, że na zwycięstwo trzeba będzie długo czekać. Sama myśl o nim dodawała otuchy. Harald drażnił go coraz bardziej, zwłaszcza dlatego, że stale dokuczał Alekowi, którego Daniel najbardziej lubił. Co więcej, jakby oczekiwał poparcia ze strony Daniela, choć na pewno miał 37 _ W każdym razie my dwaj. I Edek z Aberdeen. I może Ronald ze Stratpeffer. T - Mówisz o nich jak o Erazmie z Rotterdamu albo o Janie z Gandawy. — A ty nie mówisz o mnie „Daniel z Polski"? _ No widzisz. Więc pogadasz, z kim trzeba? Jesteś przecież kapitanem drużyny. . . - Spróbuję. Tylko nie wyobrażaj sobie, że wiele ci przyjdzie z tych treningów. — W każdym razie poprawię swoją kondycję. Wbrew obawom Aleka udało się zorganizować dodatkowe treningi od następnego tygodnia. Daniel zapowiedział w domu, że we wtorki i piątki będzie później wracał ze szkoły, bo mus. trochę poćwiczyć, żeby dorównać kolegom w pływaniu. Skinnero-wie przyjęli to jako rzecz całkiem naturalną. Bardz.ej dziwiło profesora, że Daniel do późnego wieczora przesiadywał w biblio- tece - Nad czym tam znowu ślęczysz? - zapytał kiedyś. - Nie lepiej byłoby obejrzeć jakiś film w telewizji? - Uczę się historii Anglii. - Podręczniki, jakie ci dał nauczyciel, nie wydają mi się zbyt trudne. - Są takie uproszczone! - Co chcesz przez to powiedzieć? - To takie dziecinne czytanki o królach i wodzach. Kiedy ktoś kogoś zwyciężył, kiedy kogoś zamordowano. Ja muszę wiedzieć, dlaczego działo się tak a nie inaczej. - Niepotrzebnie utrudniasz sobie życie ucząc się teraz tego, co nie jest przewidziane w programie. Czy tak samo przykładałeś się do nauki dziejów ojczystych? - No nie... ». ,. - Uczyć się warto jedynie dla zdobycia wiedzy, nigdy dla zaspokojenia ambicji. To doprawdy nie ma sensu. Cóz to da, ze będziesz więcej wiedział od kolegi, jeśli te wiadomości me przydadzą ci się na nic? 36 — Podręczniki są po prostu nudne, sucho podane fakty zaraz mi wylatują z głowy — obstawał przy swoim Daniel. — Na przykład wszyscy mówią z uznaniem o Edwardzie Wyznawcy, niektórzy uważają go za świętego. A przecież to był człowiek słaby, nie dotrzymujący przyrzeczeń. Mówiła mi pani Skinner, że złożył ślub czystości. Owszem, ale później za namową Goldwina, najbardziej wpływowego ze swoich dworzan, pojął za żonę jego córkę Edytę. Zobowiązał się odbyć pielgrzymkę do Rzymu, ale jej nie odbył. Papież zwolnił go od tego pod warunkiem, że Edward zbuduje opactwo. Więc je zbudował w Westminsterze i sam zamieszkał obok niego, co miało nieoczekiwane następstwa, bo król Edward, oddalając pałac królewski od śródmieścia Londynu, rozbudził wśród mieszczan londyńskich ducha niezależności, który miał wywierać stały wpływ na dalsze kształtowanie się dziejów Anglii. A co dziwniejsze, przez długi czas każdy nowy monarcha musiał przysięgać, że będzie przestrzegać „praw Edwarda", chociaż ten król nie ogłosił właściwie żadnych praw. — Był jednak ostatnim królem przed podbojem i dlatego stał się dla potomnych symbolem Anglii niepodległej. — To wyjaśnienie przemawia mi do przekonania. Ale w szkolnym podręczniku nikt tego tak nie ujął. — Materiał można opanować w rozmaity sposób. Jedni wybierają z niego jedynie najważniejsze fakty i daty. Inni zapamiętują z niego głównie ciekawostki, jak powiedziałeś. Kogo może obchodzić imię żony króla Edwarda? Najlepiej zrozumieć i zapamiętać mechanizm wydarzeń. — Mnie o to właśnie chodzi. — Ideałem byłoby połączyć te trzy sposoby. Ale nadmiar ambicji niejednego przywiódł do zguby. Daniel poczerwieniał. Nie mógł jednak wyjawić Skinnerowi, że chce się zmierzyć z Haraldem i wykazać mu, że zna lepiej od niego dzieje Anglii. To nic, że na zwycięstwo trzeba będzie długo czekać. Sama myśl o nim dodawała otuchy. Harald drażnił go coraz bardziej, zwłaszcza dlatego, że stale dokuczał Alekowi, którego Daniel najbardziej lubił. Co więcej, jakby oczekiwał poparcia ze strony Daniela, choć na pewno miał 37 o nim jeszcze gorsze mniemanie. Poprzedniego dnia powiedział, niby to oczekując potwierdzenia: — Prawda, że nie warto Szkotom opowiadać kawałów? Wcale ich nie rozumieją. — Raczej nie lubią rozwlekłych anegdot. Cenią dowcip krótki, opowiadany z kamienną powagą. — Nigdy mi się nie udało rozśmieszyć Aleka. — Bo sam się śmiejesz w połowie kawału, który wcale nie jest zabawny. — Czyżbyś miał podobne poczucie humoru, jak nasi szkoccy przyjaciele? — Być może. — To ci współczuję. Odwrócił się na pięcie i odszedł do swojego koleżki, z którym często pokpiwali sobie z reszty klasy. Powtórzył mu zapewne przebieg rozmowy, bo obaj zerkali na Daniela uśmiechając się wzgardliwie. — Nie wdawaj się z nim w jałowe dyskusje — powiedział Alek. — Nic z nich nie wynika. Anglicy od wieków powtarzają to samo. Mnie to ani ziębi, ani grzeje. Rozchmurz się. za godzinę mamy trening. Treningi te sprawiały Danielowi dużą przyjemność. Instruktor każdemu z chłopców pomagał osobno, omawiając jego błędy czy niedociągnięcia. Daniel robił widoczne postępy w skokach do wody. w pływaniu, w grze zespołowej. Nie wyczuwał nastroju rywalizacji. W grze należało pamiętać o współdziałaniu, o taktyce. Liczyła się skuteczność akcji, nie indywidualne osiągnięcia. Podczas tej zaprawy bardziej zżył się z kolegami niż w ciągu zajęć szkolnych. Nieraz wracał do domu z Edkiem lub Ronaldem. Edek sprawiał wrażenie, że wciąż buja w obłokach i nie wie. na jakim świecie żyje. lecz był bardzo spostrzegawczy i bystry, chociaż małomówny i nieruchawy. W razie potrzeby porzucał jednak wygodną pozycję cichego obserwatora, włączał się do rozmowy, a nawet do bójki, wykazując wówczas zręczność i siłę. jakiej nikt by się po nim nie spodziewał. 38 Niedźwiedziowaty Ronald, najstarszy w klasie, miał znacznie wolniejszy refleks, ale za to mnóstwo pomysłów. Rozśmieszał wszystkich swoimi wygłupami, nieraz wyprowadzał kolegów w pole. To on przyniósł wiadomość o wyprzedaży znakomitych płyt z muzyką rockową w jakimś sklepie na drugim końcu miasta; kilku chłopców zwiało z ostatniej lekcji, żeby nie przegapić okazji. Nazajutrz omal nie pobili Ronalda, który bronił się tylko śmiechem. Oświadczyli, że nigdy, przenigdy mu już nie uwierzą, więc nie poszli do ZOO na zapowiedziany przez niego pokaz tego/ocznego przychówku w ogrodzie. A pokaz odbył się naprawdę i — sądząc z migawek w dzienniku telewizyjnym — zwierzaki były urocze. Najgorzej jednak na żartach Ronalda wychodzili ci. co skorzystali z jego podpowiadania i powtarzali za nim wierutne bzdury, stając się pośmiewiskiem całej klasy. Prawie co dzień wymyślał nowe psikusy. To posypał stoliki proszkiem, który wszystkich przyprawił o kichanie, to w największej konspiracji zaprosił kilku chłopców na papierosy, które, jak twierdził, buchnął swojej ciotce. Ledwo pierwszy z kolegów zapalił, czubek jego papierosa zaiskrzył się jak zimne ognie, a śmierdzący dym wypełnił całą toaletę i przedostał się na korytarz, ściągając dyżurnego nauczyciela. Ronald wprowadził też modę na grę w trzy monety. Każdy z graczy wpłacał jedną do banku, po czym zadawał pytania kolegom. O ile któryś z nich odpowiedział trafnie, zgarniał forsę i sam zadawał następne pytania, oczywiście po uiszczeniu wkładu. Jeśli natomiast nikt nie umiał odpowiedzieć, wszyscy musieli wpłacać do banku tak długo, aż padła prawidłowa odpowiedź. Czasami gra szła o dużą stawkę, choć regulamin szkolny surowo zabrania! wszelkiego hazardu, będącego przyczyną kłótni i bójek. Rona.d umiał jednak nakłonić kolegów do zagrania bodaj partyjki, tym bardziej atrakcyjnej, że trzeba się było z nią ukrywać. Tych. co z nim grać nie chcieli, nazywał tchórzami. Najbardziej wszakże pociągało Daniela zamiłowanie starszego kolegi do włóczenia się po mieście. Dzięki niemu poznał wybrzeże morskie, urwiste, postrzępione, tajemnicze. Ronald zawsze po- 39 trafił znaleźć coś ciekawego: wyprzedaż, przedstawienie uliczne, koncert Armii Zbawienia, wystawę rasowych kotów albo wielką przeprowadzkę. Chyba rzadko wracał ze szkoły wprost do domu. Daniel kilkakrotnie spóźnił się na obiad. Pani Skinner najpierw wyraziła zaniepokojenie, później stanowczo zabroniła Danielowi włóczenia się z Ronaldem. Nie przyznał się jej nawet, że dla draki jeździli autobusem na gapę, a czasem próbowali wrzucać do automatu z czekoladą guzik zamiast monety. Nie uważali tego za wykroczenie, przeciwnie, traktowali to jako pyszną zabawę; raz o mało nie wpadli, bo policjant złapał ich na gorącym uczynku i wymusił solenne przyrzeczenie, że nigdy więcej nie będą „ograbiać automatów". Tak się właśnie wyraził, i to uprzytomniło Danielowi, że zabawa ich nie była całkiem niewinna. Ładnie by wyglądał, gdyby Skinnerowie o niej się dowiedzieli! Pewnego niedzielnego ranka wybrał się z Edkiem i Ronaldem na całodzienny spacer po mieście — tym razem za wiedzą i przyzwoleniem pani Skinner. Chłopcy mieli go zaprowadzić do parku Holyrood, na wzgórze zwane Arthur'Seat, Krzesłem Artura. Jak mówił Alek, tam niegdyś przesiadywał król Artur i patrzył, czy nie nadciągają wrogowie. I dziś. w razie niebezpieczeństwa zagrażającego miastu, ze szczytu wzgórza miało się odzywać granie myśliwskiego rogu. — To najwyższe wzniesienie w okolicy — nie omieszkał dodać Ronald. — Osiemset dwadzieścia trzy stopy! Znam tam miejsca, gdzie rosną wspaniałe jeżyny. Mówię wam — pycha! Nie kłamał tym razem. Wyżej położona część parku Holyrood była terenem niemal dzikim, zarośniętym chaszczami. Tak słodkich i soczystych jeżyn Daniel nigdy dotąd nie jadł. Większą jednak satysfakcję sprawiło mu wdrapanie się na szczyt, skąd widać było i miasto, i morze usiane wysepkami. Edynburg zbudowano na trzech równoległych, wyniosłych fałdach terenu. Stare miasto powstało na środkowym, najwęższym i najwyższym. Ku północy rozwinęło się nowe miasto, dzielnica pięknych gmachów i wygodnych willi. Dzielnica południowa miała skromniejszy charakter. Szczególnie malownicze były trzy pagórki, przedzielone dolinami o kształcie kraterów świadczących o tym. że miej- 40 sce to było przed wiekami widownią ruchów tektonicznych. Pomiędzy Krzesłem Artura i Salisbury Craigs znajdowała się rozpadlina pełna urwistych skał i żywej jeszcze zieloności. Na południu widać było duże jezioro Duddingston, na wschodzie mniejsze — Dunsapie, na północy zaś Jezioro Świętej Małgorzaty i ruiny kaplicy świętego Antoniego. Stąd już blisko wznosił się pałac Holyrood. Dalej, na wzgórzu Calton, zbudowano w ubiegłym wieku niemal nowe Ateny, a w każdym razie budowle naśladujące wyglądem najpiękniejsze gmachy starożytnej Grecji. Uroda Edynburga sprawiała wrażenie niezwykłe. Klasyczna harmonia architektury, dzikość zamkowego wzgórza, na którym piętrzyły się stare i nowe zabudowania, ogromna ilość zieleni przedzielająca osiedla i dzielnice, wreszcie rozległe tereny pół-parkowe, półleśne, a także bliskość morza — wszystko to wydawało się Danielowi ósmym cudem świata. Ale Edek już się zaczynał nudzić. — Co robimy dalej? — zapytał. — Mam pomysł! — zawołał Ronald. — Zbiegniemy do rum kaplicy przy Jeziorze Świętej Małgorzaty. Ale to nie będą zwyczajne wyścigi. — Chcesz biec na przełaj, z góry na dół? — Oczywiście. Każdy inną trasą. — Przecież tu nie ma żadnych wytyczonych tras. — Tym lepiej. Nie wiadomo, co kogo spotka po drodze. W zboczach kryją się rozpadliny, stromizny, gęste kłujące zarośla... Najpierw każdy z nas kolejno zawiąże sobie oczy szalikiem i będzie się kręcił w kółko, póki nie policzymy do dwudziestu. Wtedy się zatrzyma, zrzuci szalik i pobiegnie wprost przed siebie. — Choćby mu wypadło biec w przeciwnym kierunku? — Tak. Będzie musiał okrążyć wzgórze. — Przypuśćmy, że dwaj pierwsi postąpią w ten sposób, ale trzeci? Ten, który będzie biegł ostatni? Czy też ma się kręcić jak pies za własnym ogonem? — Oczywiście. — Jesteś pewien, że nie ułatwi sobie sprawy i nie wybierze najkrótszej drogi? — zapytał Daniel. 41 — To byłoby niesportowo — oświadczył Edek. — Miałby większe szanse. — Umówmy się więc. że ten trzeci pobiegnie tam. gdzie zechce. — Będzie miał fory. — Wylosujemy kolejność — postanowił Ronald. — Mamy tu trzy patyczki różnej długości. Kto wyciągnie najkrótszy, będzie pierwszy. Kto najdłuższy — ostatni. Trzymaj. Dan. Niech los zdecyduje. Takim to sposobem pierwszy pobiegł Edek. drugi Ronald. Daniel, mogąc wybierać trasę, pomknął prosto ku jezioru, lecz już po chwili zagrodziła mu drogę niewidoczna z góry kotlina o dość stromych zboczach. Musiał ją okrążyć. Nad krawędzią rosły kolczaste krzaki, oplatane pędami jeżyn. Siadł wśród suchych traw i przyciągając ku sobie gałązki, zrywał dorodne, słodkie jeżyny. Cóż z tego. że przybędzie ostatni na metę? Już tam Ronald wszystko tak wykombinował, żeby mieć pierwszeństwo. Wyciągnął się jak długi wlepiając oczy w niebo. Słońce przygrzewało, dobrze było tak leżeć samemu. Od pobytu w Walii nigdy już nie zaznał swobody, wciąż musiał dostosowywać się do sytuacji. Odechciało mu się biec na spotkanie z kolegami. Trochę poczekają, znudzą się. powiedzą, że pewno zabłądził w chaszczach i wrócą spokojnie do domu. Ronald też nie zawsze postępował fair. Patrząc na sunące po niebie obłoki miał uczucie, że odpływa wraz z nimi ku nieznanym lądom i było mu tak lekko na duszy, tak radośnie, że właściwie nie myślał o niczym, chłonąc zapach ziemi, suchych traw i wiatru wiejącego od morza. Obserwował przez chwilę szybujące w powietrzu nitki babiego lata. Unosiły się nad krzakami nie znajdując punktu zaczepienia. Przymknął ciężkie powieki, lecz nie zasnął. W radosny nastrój wsączyła się odrobina smutku, odrobina nieokreślonej tęsknoty, jaka pogoda może być teraz w Warszawie? Czy kasztany już dojrzały przed domem? Przewrócił się na bok i spojrzał w głąb kotliny. Dwie kobiety nalewały herbatę z termosów do kubków rozstawionych na płaskim kamieniu. Troje dzieci grzecznie czekało na swoje porcje ciasta. Najstarsza dziewczynka odeszła szukając jeżyn. Szczupła. 42 w powiewnej białej sukience, zręcznie wspinała się po kamienistym zboczu porośniętym kolczastymi krzakami. Raz po raz przystawała, by zerwać soczystą jagodę. W pewnej chwili zrobiła niefortunny krok i byłaby upadła, gdyby nie uchwyciła się pnia wątłej brzózki. Daremnie jednak próbowała iść dalej. Kolczaste pędy jeżyn wczepiły się w sukienkę. Stała bezradnie na zboczu, delikatna jak nić babiego lata. W mgnieniu oka Daniel zbiegł i ostrożnie uwolnił ją z oplotu pnączy. Kiedy się wyprostował, ujrzał z bliska jej zaróżowioną twarzyczkę, duże. piwne oczy i rozchylone wargi. — Dziękuję — bąknęła zmieszana, nie wiedząc, czy iść dalej, czy zawrócić, a przede wszystkim — skąd nagle wziął się przy niej ten miły chłopiec. — Bardzo dziękuję... Daniel patrzył oniemiały. Była prześliczna w tym swoim zakłopotaniu, z kropelkami potu na małym nosku. Ruch. jakim odgarnęła z czoła pasmo jasnych włosów, wprawił go w zachwyt. Owal jej twarzy wydał mu się równie doskonały, jak pąk rozkwitającej róży. t — Margaret. chodźże tutaj! — doleciał kobiecy głos z głębi kotliny. — Już idę! Ale jeszcze stała, jakby wzrok Daniela przykuł ją do ziemi. — Czy mogę cię kiedyś spotkać? — zapytał prawie szeptem. — Co niedziela bywamy na mszy w Katedrze Panny Marii... Przyjdź. — Do zobaczenia... Odwróciła się i sfrunęła ze zbocza jak biały motyl. Rozdział V „Po co miałbym jej szukać w kościele? — buntował się w myślach Daniel. — Nie mam jej nic do powiedzenia. Nie wiem nawet, na którą mszę chodzi, nie będę tracił całego przedpołudnia, żeby zobaczyć ładną buzię. To głupstwo, trzeba mieć źle w głowie..." Ustalił jednak na planie miasta, gdzie znajduje się ten kościół. Dowiedział się, że uchodzi za najpiękniejszy zabytek architektury wiktoriańskiej, że zbudowano go według projektu Sir Gilberta Scotta. Te i wiele innych szczegółów, na które nigdy by nie zwrócił uwagi, zapamiętał dokładnie, jakby dotyczyły spotkanej przypadkiem dziewczynki, bo o niej samej nie wiedział przecież nic. Nazywał ją w myślach Perełką, brzmiało to ładniej niż Margaret, Małgorzata lub Małgośka. I nie chodziło mu tylko o ładną buzię. Więc o co? Chciał być przy niej. Dać jej do zrozumienia, że zawsze, w każdej sytuacji może na niego liczyć. Jak nazwać uczucie, które kazało mu myśleć o niej bez ustanku, wyobrażać sobie jej zaróżowioną twarz i białą, powiewną sukienkę? Czy chciał ją pocałować? Skądże! Najwyżej dotknąć lekko jej ręki, przytrzymać ją chwilę w dłoniach, nic więcej! Nie mógł nawet o niej z nikim porozmawiać. Alek był tak powściągliwy i skryty, że mówienie o dziewczynach uważałby pewno za niewłaściwe. Ronald przeciwnie — gotów był okropnie świntuszyć. Mieszkał w Edynburgu u ciotki, która pozwalała mu oglądać wszystkie filmy w telewizji; nieraz je streszczał ko- 44 legom, w sposób obrzydliwy. Daniel wzdrygał się na myśl, że tym samym tonem Ronald mówiłby o Perełce. Nie, nie! Trzeba było zachować tę tajemnicę dla siebie, chociaż ciążyła i przeszkadzała w lekcjach. Uważanie wymagało wielkiego wysiłku, a rozmowy z kolegami wydawały się nudne, skoro nie dotyczyły Perełki. — Co ci jest? — zaniepokoił się Alek. — Ząb mnie boli — odparł bez namysłu Daniel. — Chodź ze mną do dentysty! Zaraz! I* — Daj spokój! Przejdzie. — Jeśli boli w dzień, to w nocy będzie gorzej. Chyba nie.boisz się borowania? Zresztą nasz lekarz robi to tak, że prawie nic się nie czuje. Żeby nie być pomówionym o tchórzostwo. Daniel poszedł do gabinetu dentystycznego, mając cichą nadzieję, że albo nie będzie lekarza, albo zdarzy się jakiś cud i kłamstwo nie wyjdzie na jaw. Pielęgniarka wypełniła kartę rejestracyjną i kazała mu usiąść na fotelu. Daniel wskazał ząb, który przed wakacjami naprawdę go pobolewał. Co za szczęście! Ząb i teraz miał prawo go boleć. Założono opatrunek. — Przyjdź za trzy dni o tej samej porze — powiedział dentysta. — Mam wrażenie, że go uratujemy. Daniel poczuł wielką ulgę, choć dopiero w tej chwili ból zaczął mu dokuczać. Kłamstwo się nie wydało, właściwie wcale nie skłamał. Wrócił do klasy z markotną miną, Alek zaś usprawiedliwiał go przed wszystkimi. Nauczyciele nie zadawali mu pytań, koledzy zostawili go w spokoju. Mimo to Daniel nie był z siebie zadowolony. — Tylko wydobrzej przed meczem! — upominał go Alek. — Uważaj na siebie. Bo gdyby ci szczęka spuchła, nie mógłbyś pływać. Po raz pierwszy zaradził Danielowi zamiar włączenia go do drużyny. Ale i tę wiadomość, która kiedy indziej byłaby spełnieniem marzeń, Daniel przyjął niemal obojętnie. Wychodząc ze szkoły natknął się na profesora historii, który stał przed bramą z łacinnikiem. 45 — Jak tam. Dan? — zagadnął. — Moglibyśmy w poniedziałek porozmawiać o dziejach Anglii? — Na pewno! — odparł Daniel, choć wcale nie był pewien swoich wiadomości, w obecnym zaś stanie ducha nauka budziła w nim przemożną niechęć. — No to czekam na ciebie o dziewiątej w pokoju nauczycielskim. — Dziękuję. Ukłonił się tak jak Harald, w miarę grzecznie, lecz bez uniżo-ności. przyspieszył kroku i — czując, że nauczyciele go obserwują — szedł z podniesioną głową, swobodnie, aż do autobusowego przystanku. Jadąc zastanawiał się jeszcze, czy Alek naprawdę chciał go mieć w swojej drużynie, czy tylko wspomniał o tym. żeby poprawić samopoczucie kolegi nadwerężone bólem zęba. Mimo że Alek nigdy nie rzucał słów na wiatr. Daniel skłonny był przyjąć raczej to drugie wyjaśnienie, gdyż nieufność jest wierną towarzyszką cudzoziemca nawet wówczas, gdy wszyscy traktują go życzliwie. Nigdy nie wiadomo, kiedy wyczerpie się ta życzliwość. Tak czy owak. miał przed sobą trudny tydzień. W poniedziałek zdawanie historii, we wtorek ostatni trening, we czwartek mecz. Oczywiście tylko w tym wypadku, jeśli Alek dotrzyma słowa, jeśli instruktor go poprze, jeśli kierownictwo szkoły nie zgłosi sprzeciwu. A może decyzja należy wyłącznie do Aleka? Skoro tutaj studenci sami wybierają sobie rektora? Na plan pierwszy wysuwał się wszakże egzamin z historii. Nie było ani chwili do stracenia. W ciągu najbliższych dni należało powtórzyć cały materiał. Podczas podwieczorku, który pani Cobb podała jak zwykle w ogrodzie, choć było już dosyć chłodno, zdarzyło się jednak coś. co zmąciło przykładne zamiary Daniela. Pani Skinner. opatulona we włochaty sweter, opowiadała z przejęciem o swojej pracy w Towarzystwie Ludzi Niepełnosprawnych. Mówiła właśnie o tym. jak się przyzwyczaja do samokontroli dzieci chore na cukrzycę, jak się je uczy ustalania ilości cukru w moczu i regulowania dawek insuliny. Daniel słuchał uprzejmie, obserwując swoich rówieśników, którzy grali w piłkę za żywopłotem z bukszpanu. Nagle 46 złe podanie wybiło ją na aut. wprost pod stolik z zastawą do herbaty. Łagodna zazwyczaj twarz pani Skinner wyrażała oburzenie. Daniel podniósł piłkę i. zamiast odrzucić ją chłopcom, podszedł z nią do żywopłotu. Byli tym trochę zdziwieni. Ten. który stał bliżej, powiedział z uśmiechem: — Spotkamy się zapewne w przyszłym tygodniu. Rozgrywamy mecz z waszą klasą. — Skąd wiesz, do jakiej szkoły chodzę? — Och. dużo wiem o tobie! %* — A ja o was nic. — Pogadamy po meczu. — Świetnie! — Cześć! Kiedy Daniel wrócił do stolika, pani Skinner już nie było. Może odeszła po to. żeby zaznaczyć swe niezadowolenie? Tego wieczoru znów jadł obiad samotnie. Nawet pani Cobb nie wdała się z nim w pogawędkę, jakby też chciała go ukarać. Co prawda, mógł wcześniej wrócić do nauki, lecz poczuł się dotknięty takim postępowaniem obu kobiet. Jakim prawem zabraniają mu zwykłej rozmowy z rówieśnikami? Co go obchodzą ich uprzedzenia i zadawnione pretensje? Zamiast się zabrać do historii, napisał długi list do domu. Nie wspomniał wprawdzie o żadnych kłopotach, ale dał wyraz swej tęsknocie i osamotnieniu. Marzył skrycie, by rodzice zrozumieli, że pragnie wrócić do nich i żyć wśród swoich. Całą sobotę i niedzielę spędził nad książkami. Deszcz siąpił, mgła wchłaniała go żarłocznie, trudno było oddychać tą wodną zawiesiną. Skinnerowic byli w domu. Nikt jednak nie zajrzał do pokoju Daniela, nikt go o nic nie zapytał przy stole. W niedzielny wieczór długo nie mógł zasnąć. Wstał rozdygotany, z przykrą suchością w ustach. Nie potrafił przełknąć śniadania. — Co ci jest? — zar"epokoiła się pani Cobb. — Ząb mnie boli — skłamał. — W piątek dentysta założył mi opatrunek, dziś mam znowu wizytę. Może trzeba będzie wyrwać. — Uchowaj Boże! — westchnęła staruszka. — To dlatego byłeś taki markotny! Nasza pani bardzo się o ciebie martwiła. 47 — Wcale tego nie spostrzegłem. — A bo ty co widzisz? Nos w książki, a reszta mało cię obchodzi. — Proszę powiedzieć pani Skinner. że mam dzisiaj egzamin z historii — powiedział miękko, pragnąc odkłamać i wyjaśnić sytuację. — Pewno, że powiem. Źle jest zdawać egzamin z bólem zęba. ale jestem pewna, że ci dobrze pójdzie. Leć, żebyś się nie spóźnił! Egzamin całkiem zawiódł oczekiwania Daniela. Profesor zadał mu kilka łatwych pytań i oczekiwał zwięzłych odpowiedzi. Wszelkie omówienia i dywagacje przerywał niecierpliwie, twierdząc, że nie należą do programu, gdy zaś Daniel rozgadał się o lollar-dach, machnął zirytowany ręką i powiedział: — Będziesz się tego uczył później. Teraz miałeś tylko uzupełnić wiadomości wymagane w twojej klasie. Jestem rad, że przerobiłeś solidnie cały materiał i możesz uczyć się dalej z kolegami. Daniel wyszedł na korytarz. — No i jak? — dopytywali się koledzy. — Masz taką minę, jakbyś oblał. — Zdałem. Ale bez satysfakcji. — Przecież wiesz, że nie stawia się u nas stopni w ciągu roku. Ocenia się dopiero testy przed wakacjami. — Wiem. — Chcesz się rozerwać, Dan? — Ronald znacząco podrzucił w górę pensa, złapał go i schował do kieszeni. — Harald zagra z nami podczas przerwy. — Mam klucz od antyku — dodał zachęcająco Harald, któremu profesor często powierzał przygotowanie eksponatów. — Zdążymy przed przyjściem belfra. W klasie przeznaczonej na lekcje łaciny wisiały mapy świata antycznego, na postumentach stało kilka popiersi sławnych mężów, w kącie pod oknem zgromadzono duże, gipsowe posągi. Osłaniały one skutecznie ukrytych za nimi graczy. Skąpe światło z wysoko umieszczonego okna padało na uśmiechniętą twarz Haralda, który jako pierwszy miał trzymać bank i zadawać pytania. — Wyłącznie z historii Anglii, dobrze? Daniel skinął głową. 48 — W którym roku i w jakiej miejscowości król Henryk zdobył Normandię dzięki zwycięstwu odniesionemu na ziemi nor-mandzkiej? Ronald bezradnie rozłożył ręce. Daniel również nie umiał odpowiedzieć. Harald zgarnął bank, poczekał, aż koledzy położą na kupkę następne monety, i zapytał lekceważącym tonem, bo o rzecz całkiem łatwą: — Gdzie i kiedy Henryk piąty pobił na głowę Francuzów? — Pod Azincourt, w tysiąc czterysta piętnastym — odpowiedział szybko Daniel i przejął bank. — W którym roku zredagowano Wielką Kartę? Harald nie zastanawiał się ani przez chwilę. — W tysiąc dwieście piętnastym, każdy to wie. — Znowu miał prawo stawiania pytań i wykorzystał je tak skutecznie, że zgarniał raz za razem pieniądze wkładane do banku. Ronald nic sobie nie robił z przegranej, przeciwnie, zaproponował, żeby podwyższyć stawkę. — Lepiej nie... — zaprotestował Daniel. » — Nie masz pieniędzy czy boisz się przegrać? — zapytał uprzejmie Harald. — Jeśli nie czujesz się na siłach, zostańmy przy dotychczasowej stawce. — Podobno ryzyko wyostrza pamięć — nieprzyjemnie zażartował Ronald. — Zgoda, podnieśmy stawkę! — Podwójnie? — Potrójnie! — mruknął Ronald. — Jak spadać, to z wielkiego konia. — Kiedy Cromwell przyłączył Szkocję do Anglii? Kiedy poskr -miono bunty górali szkockich? Nie pamiętasz, Dan? Przed końcem południowej przerwy stało się jasne, że Daniel nie wyśle już do domu świątecznej paczki. — Jak widać, profesor historii potraktował cię ulgowo — stwierdził Harald. — I słusznie. Cudzoziemiec nie musi znać dokładnie naszych dziejów. Kończmy, łacinnik idzie. Dopiero teraz Daniel przypomniał sobie o wyznrczonej na ten 4 —Daniel 49 dzień wizycie u dentysty. Było jednak za późno. Zapytał Aleka. co zrobić. — Pójdź w środę. Uprzedzam cię jednak, że nasz dentysta bardzo nie lubi opuszczania wizyt i na pewno cię obsztorcuje. Ma zresztą słuszność, bo jeśli założył ci opatrunek na trzy dni. to zwłoka może się odbić na leczeniu. Daniel jednak i w środę nie poszedł do dentysty. Po wtorkowym treningu ledwo dowlókł się do domu. Miał wysoką gorączkę. Bolało go gardło. Pani Skinner wezwała lekarza. Stwierdził anginę i kazał przez tydzień leżeć w łóżku. Mecz odbył się bez udziału Daniela. -bxv{i) !%авл - "мла *г 2" Y«?d, ,' , ••• І"?! /;." - Rozdział XI W niedzielne popołudnie zeszli do ogrodu na podwieczorek państwo Skinnerowie, doktor Barber i Daniel, już całkiem zdrowy, choć z siniakami na twarzy. Pani Cobb przyniosła na srebrnej tacy najpiękniejszy serwis do herbaty i swoje wyśmienite ciasteczka. Dzięki zabiegom starego ogrodnika soczysta zieleń niemal kipiała z rabat, murków i pergoli, a łany tulipanów i narcyzów budziły podziw barwą i jędrnością kwiatów. Na równiutko przystrzyżonych żywopłotach można by grać w bilard. Nigdzie ani zeschłego listka, ani suchego pędu. Rzekłbyś, że nie istnieją choroby ani szkodniki roślin, a Szkocja bardziej sprzyja ich wegetacji niż Kalifornia. W przejrzystej wodzie miniaturowej sadzawki przeglądały się irysy i narcyzy przypominające legendę o pięknym młodym Greku, który zapatrzywszy się w swe odbicie w źródle, zmarł z wycieńczenia. Podczas gdy dorośli prowadzili rozmowę między sobą, Daniel spoglądał na drugą stronę ogrodu, ciągnącego się za niskim, bukszpanowym żywopłotem, który od pierwszego dnia pobytu wydawał mu się granicą dzielącą dwa światy. Tam również jedzono podwieczorek. Pani Samanta w złocistoszafirowym sari trzymała córeczkę na kolanach. Dwaj chłopcy pałaszowali sandwicze popijając herbatę z plastykowych kubków. Z rzadka josnące żonkile i wiotkie tulipany nie najlepiej świadczyły o umiejętnościach ogrodniczych gospodarzy. Dawno nie przycinane krzewy rozrosły się nieforemnie, trawnik był zachwaszczony, nierówny, z łysinami w tych miejscach, gdzie ubiegłej jesieni palono liście. 96 Każda z grup przedzielonych bukszpanem zdawała się nie wiedzieć o istnieniu drugiej, a przecież odgrywała swe role na oczach widzów z przeciwległej strony. Daniel nie mógł pojąć, czemu w ciągu tych kilkunastu lat. które ci ludzie przeżyli obok siebie, nie posadzono wysokiego żywopłotu, nie postawiono .parkanu, żeby uniknąć codziennego obcowania ze sobą w tak niewielkiej odległości. Ile w tym było dumy. przekory, lekceważenia, ile wzajemnej niechęci i złej woli? Tymczasem profesor wciąż jeszcze nawracał do pobicia Daniela.^ — Takie pożałowania godne wybryki — mówił — zdarzają się* niestety, coraz częściej; są, jak sądzę, wynikiem rozluźnienia dyscypliny, przede wszystkim w szkołach, gdzie od lat sześćdziesiątych wprowadzono metodę wychowania bezstresowego. Mówi się, że pozwala ona na pełny rozwój osobowości, wyzwala inicjatywę i talenty twórcze, podobnie jak swoboda erotyczna ma uchronić młodzież od zahamowań, kompleksów i zboczeń seksualnych. Otóż ja, drogi doktorze, wcale w to nie wierzę. Nieskrępowanie prowadzi do zdziczenia obyczajów, do aktów gwałtu i przemocy. — Zapominasz, Walterze, o uwarunkowaniach gospodarczych i społecznych. Za czasów naszej młodości każdy mógł przewidzieć, co go czeka, ułożyć sobie z góry plan życia... — Wiem tylko, że istniała ustalona hierarchia wartości, no i pozycji towarzyskich. Starano się dorównać wyższym klasom ... — Powiedzmy: zamożniejszym. — Ludzie dorabiali się majątku własną pracą. — Albo go po prostu dziedziczyli. — Jeśli nawet, to spełniali inne obowiązki wobec społeczeństwa. Im należy zawdzięczać rozwój sztuki... Wspaniałe kolekcje obrazów, cudowne rezydencje, wszystko, co stanowi chlubę kraju. — Jesteś okropnym konserwatystą, Walterze. — Wolałbyś, abym uwielbiał pop-art, pop-music, cały ten współczesny kicz i tandetę umysłową? — Nie mógłbyś tego zrobić mimo usilnych chęci — wtrąciła Emmy. — Kiczu potrzebują ludzie prymitywni, niedojrzali, nie obeznani z prawdziwą sztuką. Znudzony rozmową dorosłych Daniel zapytał: 7-Daniel... 97 — Czy mógłbym na chwilę zajść tam — wskazał głową drugą część ogrodu — i podziękować chłopcom? — Dobrze, tylko się nie zasiedź u nich. Miałeś obejrzeć dzisiaj film w telewizji. Był nieomal pewny, że gdyby nie obecność doktora Barbera. Emmy nie zgodziłaby się nawet na krótkie odwiedziny. Obszedł dookoła niski żywopłot, choć mógłby go z łatwością przeskoczyć. — Cześć, Dani! — zawołali chłopcy wybiegając mu na spotkanie. — Chodź, przejdziemy do naszego pokoju. I oni chcieli jak najprędzej zejść z oczu sąsiadów. — Przyniosę wam lody — zawołała z daleka pani Samanta. — Jej ciepły, głęboki głos zabrzmiał bardzo serdecznie. Daniel zawrócił, żeby się z nią przywitać, i polskim zwyczajem pocałował ją w rękę. Wyrwała mu dłoń zmieszana. — Nie. nie trzeba! Mieszkanie kapitana Skinnera prezentowało się bardzo skromnie. Było w nim niewiele sprzętów. Ogólny wygląd odpowiadał starej maksymie: This hause is clean enough to be healthy. and dirty enough to be happy *'. W pokoju chłopców panował nieziemski bałagan. Uwagę Daniela przykuły dwie ogromne mapy wiszące na ścianie. Przedstawiały półkulę wschodnią i zachodnią. Małymi chorągiewkami zaznaczony był na oceanach długi szlak. — To rejs naszego ojca. Pływa teraz we flocie handlowej. Kiedy ożenił się z naszą mamą. poproszono go, by złożył dymisję z marynarki wojennej. Zresztą ma teraz ciekawszą służbę. — Tak. znacznie ciekawszą — potwierdził niższy chłopak. Wyższy się roześmiał. — Widzisz. Dan, jesteśmy bliźniakami. Może dlatego Henry zawsze mi przytakuje. To takie rodzinne przyzwyczajenie. Zabawne, prawda? — Raczej miłe. * Ten dom jest na tyle czysty, żeby być w nim zdrowym, ale na tyle brudny żeby być szczęśliwym. 98 — Nie mamy tutaj zbyt wielu przyjaciół. Przestajemy we własnym kółku. Gdyby nie stryj Walter, nie moglibyśmy nawet mieszkać w tej dzielnicy — wyjaśnił Robert. — Dlaczego? — Właściciele tych willi nie wynajmują mieszkań kolorowym. — Oczywiście, znaleźlibyśmy lokal w śródmieściu, w gorszym domu, bez ogrodu — dorzucił Henry. — Zdaje się, że stryj Walter miał sporo przykrości z naszego powodu. Tym bardziej że tatuś bywa rzadko w domu, a mama zawsze wychodzi na ulicę w sari. Nie ukrywa, że jest Hinduską. •" — Przyszedłem wam podziękować. — Za co? To przez nas oberwałeś. — Nie. Miałem porachunki z jednym chłopakiem. — Naprawdę? — Tak. — I co dalej? — Może na tym się skończy. Pani Samanta przyniosła lody. Na wierzchu każdej porcji leżał żółty, wonny plasterek mango skropiony jakimś alkoholem. — Spróbuj, Dan. To owoce z Indii. Przypominają mi dzieciństwo. — Pyszne! — Nie mam nikogo do pomocy w gospodarstwie i nie wszystko jest tak, jak być powinno. Dom, ogród, troje dzieci — dużo pracy. Mówiła niezbyt poprawnie po angielsku, co trochę zdziwiło Daniela. Czyżby nie skończyła angielskiej szkoły? Wyjaśniła to sama z pewnym zakłopotaniem. — Wyszłam bardzo młodo za mąż. W naszej rodzinie lekceważono wykształcenie dziewcząt. Nie uczono ich także zajmowania się gospodarstwem domowym. Mieliśmy sporo służby. Więc ja właściwie nic nie umiem — uśmiechnęła się bezbronnie. — Mamo, jesteś i tak najcudowniejsza! — Najcudowniejsza w świ-cie! — przy wtórzył Henry. — I musisz wiedzieć, Dan, że mama wcale nie liczy na pieniądze Skinnerów, jak tu wiele osób twierdzi. Robert powiedział to dumnym stanowczym tonem. Zdumienie 99 odmalowało się widocznie na twarzy Daniela, bo chłopiec wyjaśnił bardziej rzeczowo: — Nasz dziadek zostawił cały majątek Walterowi pod warunkiem, że zaadoptuje chłopca i da mu swoje nazwisko. Gdyby jednak tego nie zrobił, majątek przypadłby ojcu. — Mówimy o tym, żebyś wiedział, że nie mamy do ciebie pretensji i żebyś nie miał skrupułów. — Ja? — zdumiał się jeszcze bardziej Daniel. — Z jakiej racji? — Stryj Walter chce ciebie usynowić. — Przecież ja mam rodziców! I niedługo wrócę do kraju. — To się jeszcze okaże. Możesz zmienić zdanie. — Nonsens. — W każdym razie wiedz, że nie mielibyśmy do ciebie żadnych pretensji. "1 , — Żadnych!—powtórzył Henry. — Z dwojga złego lepiej, żeby majątek przypadł tobie niż jakiemuś tutejszemu chłopakowi, który by traktował nas pogardliwie. — Wszystko to brzmi niewiarygodnie. — Ale jest prawdą. Przekonasz się z czasem, Skinnerowie powiedzą ci o tym. Teraz bacznie się tobie przyglądają. — Ojciec mój nigdy na to się nie zgodzi. — A może już to ustalili między sobą? — Bzdura! — Znasz legendę o królu Arturze? — Tak. — Pamiętasz, jak Pendragon oddał Merlinowi pierworodnego syna i dopiero przed śmiercią chciał mu przekazać królestwo? — Nigdy nie rozumiałem, dlaczego się na to zgodził. — W obcym domu wychowano chłopca surowiej. Nauczył się ścinać drzewa w lesie, łowić ryby i polować. Takie życie służyło chłopakowi. Nauczył się również walczyć pięścią, mieczem i toporem i dobrze sobie poczynał na wyprawach wojennych... — Pięknie to wyrecytowałeś, ale chyba nie wierzysz w bajki! — Twój ojciec i stryj Walter zawarli w młodości przyjaźń na śmierć i życie. / 100 — Takie rzeczy dziś się nie zdarzają. — Jesteś tego pewny? Zmierzch powoli wsączał się do pokoju. Samanta zapaliła wonne trociczki przed posążkiem Buddy, którego Dan dotąd nie zauważył. Na obłych kształtach rzeźby z ciemnego drewna pełgały blaski spływające z niewielkiej lampki. Pod nieodgadnionym spojrzeniem półprzymkniętych oczu Buddy Daniel poczuł się nieswojo. Może wpłynęło na to trochę alkoholu, może osłabienie po bójce, w każdym razie zrobiło mu się słabo i krople zimnego potu spłynęły między łopatkami. Budda uśmiechał sie wyrozumiale, jakby znał myśli wszystkich śmiertelników. — Nie lękaj się — szepnęła pani Samanta. — Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Danielowi szumiało w uszach, kręciło się w głowie. — Muszę już iść do domu. — Chłopcy odprowadzą cię do żywopłotu. Nie zdobył się nawet na konwencjonalne wyrazy grzeczności. Dopiero na dworze chłodny wiatr przywrócił mu dobre samopoczucie. Odetchnął głęboko. — Odurzyły mnie te trociczki — przyznał. — Pierwszy raz miałem z nimi do czynienia. — Ależ nie było w nich nic odurzającego! — zaprzeczył Robert. — Zapalamy je zawsze dla miłych gości. Tak jak wy czasem rozpylacie wodę leśną. — Na pewno nie działają odurzająco! — potwierdził Henry. — Nie wyobrażaj sobie jakichś głupstw! — Jasne. Zrobiło mi się duszno. Pewno po wczorajszych lekach! — przyznał Daniel, mimo że wcale nie był o tym przeświadczony. — Raz jeszcze wam dziękuję. I do zobaczenia. — Myślisz, że będziemy mogli znowu się spotkać? — Oczywiście! Ale i tego nie był wcale pewny. Wolnym krokiem wszedł Jo holu wyłożonego dębiną. Jakże tu wszystko wydało mu się swojskie, znajome! Z kuchni dochodziły smakowite wonie kolacji. Na jadalnym stole rozciągnięto już niepokalany obrus. Nawet martwe natury ze świeżo upolowaną 101 dziczyzną nie raziły kroplami ściekającej krwi. Z biblioteki wyszedł doktor Barber. Uśmiechnął się na widok Daniela. — Po dłuższej rozmowie doszliśmy do wniosku, że mógłbyś częściej spotykać się z młodymi Skinnerami, a także zapraszać ich tutaj. Sprawi ci to chyba przyjemność. — Wielką! Marzyłem o tym od dawna. — Czy mogę ci coś doradzić, Dani? — Oczywiście! — Nie zamykaj się w sobie. Nie ukrywaj skrzętnie swoich pragnień, a zwłaszcza opinii. Mogą okazać się słuszniejsze od poglądów otoczenia. Postęp jest skutkiem ścierania się poglądów. — W obcym środowisku trudno upierać się przy swoim zdaniu. — Nie przeczę. Lepiej jednak nabić sobie czasem guza niż wiecznie potakiwać dla świętego spokoju. Potakiwacze są zakałą ludzkości. Gdybyśmy w medycynie wciąż nie narażali się autorytetom, ukamienowano by Semmelweisa, Pasteura i Fleminga. Nie byłoby mowy o współczesnej chirurgii, która istotnie czyni cuda, o jakich nie śniło się nikomu przed pół wiekiem. Mimo że świat jest bezwzględny, mimo iż rządzą nim wilcze prawa, bardzo wiele zależy od ludzi, od ich siły ducha. Trzeba walczyć ze smokami i docierać na wyspę Avalon! >t- '.:-.*/ : ' СК»£Г:н>Г) У ГЛ«; Л» ЗІР Of!W,Cf вИ — '.',!»• " -X-L » '. ''y 'f)i;i >Ь '- • . ;.-v-Vvv гад - > Rozdział XII Poszukiwacze przeszłości podjęli wiosną zajęcia na terenie wykopalisk. Pomagali przeszukiwać teren cmentarzyska sprzed tylu wieków, że wydobyte na powietrze kości i naczynia gliniane same rozpadały się w proch. Przesiewano każdą miarkę ziemi, odkładano na bok każdy kawałek skorupy, każdy szczątek szkieletu człowieka lub zwierzęcia. Była to praca żmudna i nużąca, lecz nabierała znaczenia dzięki wyjaśnieniom archeologa, pana Reida, który twierdził, że badanie owych niepozornych okruchów pozwala zrozumieć nie tylko tryb życia, lecz wierzenia i sens egzystencji naszych protoplastów. — Śmieszne lub dziwaczne wydaje nam się tylko to. czego nie pojmujemy — stwierdził. — Uprzedzenia nasze wynikają z nieznajomości rzeczy. Pewnego dnia Daniel, wracając pieszo do domu w towarzystwie Reida, zapytał o święte krowy, których kult w Indiach wydawał mu się zastanawiający. — Hindusi czczą krowy, gdyż są one dla nich symbolem wszystkiego, co żywe. Pisał o tym obszernie Marvin Harris, amerykański socjolog i antropolog kultury. Wykładał on w najpoważniejszych uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych. Prowadził badania w Indiach, Brazylii. Mozambiku i Ekwadorze, śledząc wpływy kolonializmu i ekologiczne skutki zacofania. Ale wracajmy do świętych krów. Nie ma dla Hindusa większego świętokradztwa niż zabicie krowy — matki życia. — Czytałem gdzieś, że cześć oddawana krowom jest główną przyczyną głodu i biedy w Indiach, ponieważ bezużyteczne zwie- 103 rzęta nie dają ani mięsa ani mleka, odbierając pożywienie głodującym ludziom. — Tak mogłoby się na pozór wydawać. Turyści zachodni, zwiedzający Kalkutę, Delhi czy Bombaj, zdumiewają się tym. że krowy wędrują samopas ulicami, pożywiają się ze straganów na targowiskach, bezceremonialnie sięgają do koszyków ludzi robiących zakupy, załatwiają się na trotuarach i zakłócają ruch uliczny, ilekroć zatrzymują się pośrodku ruchliwych skrzyżowań. Na wsi krowy gromadzą się na poboczach szos i spacerują beztrosko po torach kolejowych. — Widok rzeczywiście szokujący. — Co ciekawsze, instytucje rządowe prowadzą przytułki dla starych krów. gdzie właściciele mogą umieścić bez opłaty swoje sędziwe zwierzęta. Rolnicy uważają krowy za członków rodziny, stroją je w girlandy kwiatów, modlą się o ich zdrowie, a narodziny cielęcia świętują nie mniej radośnie niż urodziny dziecka. — To wszystko jednak nie tłumaczy... — Cierpliwości... Jeśli weźmiesz do ręki dane statystyczne, przekonasz się z.e zdziwieniem, że wprawdzie w Indiach jest za wiele krów, lecz za mało wołów. A przecież woły i bawoły domowe to główna siła pociągowa przy uprawie pól indyjskich. W Indiach jest sześćdziesiąt milionów niewielkich gospodarstw rolnych, a tylko osiemdziesiąt milionów zwierząt pociągowych, chociaż każde gospodarstwo powinno by mieć parę wołów. Brak ich jest najstraszliwszym nieszczęściem, jakie może grozić ubogiemu rolnikowi. Nie mogąc uprawiać roli, Hindus musi ją porzucić i wędrować do miasta, w którym pełno jest bezrobotnych i bezdomnych. Jak twierdzi Marvin Harris, rolnik indyjski, którego nie stać na zastąpienie padłego wołu nowym zwierzęciem, znajduje się w podobnym położeniu jak rolnik amerykański, nie mogący ani wymienić, ani naprawić zepsutego traktora. — Święte krowy dostarczają więc przede wszystkim ^wołów... — Tak. Dani. W dodatku krowy zebu są niezwykle odporne, potrafią przetrzymać długie okresy suszy, często nawiedzające ten kraj. i dają odrobinę mleka. Ale ich rola jest znacznie większa 104 w indyjskim ekosystemie, niż myślą zazwyczaj eksperci amerykańscy. W Stanach Zjednoczonych środki chemiczne niemal całkowicie zastąpiły gnój jako główny nawóz na farmach. Technologia produkcji rolniczej opiera się na maszynach, zmotoryzowanym transporcie, nafcie, benzynie, sztucznych nawozach h chemicznych środkach ochrony roślin. Zapewnia ona maksymalne plony, lecz powoduje degradację środowiska naturalnego. — Gdyby mieszkańców Indii stać było na traktory... — Rozdrobnienie gospodarstw uniemożliwia ich mechanizację. Przestawienie się z bydła i gnojówki na maszyny i petrochemikalfa wymagałoby ogromnych inwestycji. Co gorsza, zmusiłoby wieśniaków do powiększania gospodarstw i zwalniania robotników. Dla bezrolnych i bezrobotnych wieśniaków, a więc dla ćwierci miliarda ludzi, trzeba by szybko znaleźć mieszkania i nową pracę. — To byłaby narodowa katastrofa. — Święte krowy nie tylko dostarczają siły pociągowej, czyli wołów, lecz dają rocznie około trzysta milionów ton nawozu naturalnego. Dużą jego część zużywa się jako paliwo w gospodarstwie domowym. Obliczono, że ilość ciepła uzyskanego z tego głównego paliwa w kuchni indyjskiej gospodyni stanowi termalny równoważnik trzydziestu pięciu milionów ton węgla. Ponieważ Indie mają mało ropy naftowej, mało węgla i mało drewna, więc krowiego łajna nie można właściwie niczym zastąpić. Ma ono jeszcze jedno zastosowanie. Po wymieszaniu z wodą można taką papką smarować ubitą ziemię, a gdy zaschnie, tworzy gładką powierzchnię podłogi. — Nic dziwnego, że zbiera się skrzętnie każdy jego kawałek. — Dzieci wiejskie chodzą w ślad za rodzinną krową i zbierają jej odchody. W miastach zamiatacze ulic zarabiają na życie zbieraniem łajna bezdomnych krów, jest ono bowiem chętnie nabywanym towarem. Kult krów chroni więc interesy ludności najbiedniejszej. Eksperci zachodni nie pojmują, że rolnik umrze z głodu, jeśli zje swoją krowę. — A co się dzieje z padłym bydłem? — Większość tych zwierząt jest zjadana, ponieważ niskie ! 105 kasty „niedotykalnych" mają prawo dysponowania padliną. Ci sami ludzie garbują skóry padłych zwierząt. Mimo kultu krowy przemysł skórzany osiągnął w Indiach wysoki poziom. — Nic więc się nie marnuje... — Ani odrobinka. Pamiętaj przy tym. że te wałęsające się krowy zjadają to. co na ogół jest niejadalne ani dla człowieka, ani dla innych zwierząt. Jak twierdzi Marvin Harris, kult krowy mobilizuje utajone możliwości człowieka do przetrwania w ekosystemie o niskim wykorzystaniu energii, w którym niewiele jest miejsc na marnotrawstwo czy indolencję. Kult krowy przyczynia się do zdolności adaptacyjnych populacji ludzkiej, ocalając czasowo jałowe lub bezpłodne, ale wciąż jeszcze użyteczne zwierzęta; zniechęcając do energochłonnego przemysłu mięsnego; chroniąc bydło, które żywi się w miejscach publicznych lub na koszt obszarnika; zachowując żywotny potencjał pogłowia podczas susz i głodu. Pół miliarda ludzi, zwierzęta, ziemia, siła robocza, ekonomia polityczna, gleba, klimat — wszystko to wiąże się ze sobą. — Fascynujące! — W prymitywnych kultach religijnych, w pierwotnych układach społecznych, zawsze można się doszukać przyczyn ekolo-giczno-gospodarczych. Zaryzykowałbym twierdzenie, że dzisiejszy zamęt pojęciowy jest wynikiem tego. że przestaliśmy panować nad systemem korzystania z dóbr naturalnych i nie kontrolujemy ludzkiej wytwórczości. Jedno jest pewne: każdy kult, każdy zadawniony obyczaj, ma swoje materialne uzasadnienie. Tylko ignorant może się z tego wyśmiewać. Dam ci jeszcze jeden przykład: niegdyś chleb był nie tylko pożywieniem, lecz i świętością, symbolem życia. Przetrwało to wyobrażenie w liturgii chrześcijańskiej. Istotnie, w dawnych czasach chleb stanowił podstawę pożywienia znacznego odłamu ludzkości, toteż szanowano go i otaczano czcią; podnoszono z podłogi każdą kruszynę, całowano nawet. A teraz? Ileż chleba znajdziesz na śmietnikach, jak często rzuca się do kosza nie dojedzoną bułkę! To dlatego, że przeciętny Europejczyk nie wyobraża już sobie głodu, braku chleba, traktuje go jak coś pośledniego, może go zastąpić innym pożywieniem. Niewiele pomagają apele o oszczędność, nawet 106 podnoszenie cen pieczywa: zaginął kult zboża, kult chleba, bo zmieniły się warunki gospodarcze i zmienił się sam człowiek. Straty z tego powodu są niewymierne... Urwał, bo przechodzili właśnie przez ruchliwą jezdnię. Na przeciwległym chodniku zakończył swoją myśl: ' — Archeologia, antropologia i socjologia kultury starają się dowieść tych prawd oczywistych na przykładach z przeszłości i teraźniejszości. Ludzkości grozi zagłada, jeśli nie będzie umiała sterować swoim ekosystemem... Jeśli nie uświadomi sobie nie-, rozerwalnej więzi z losem przyrody... W domu czekał na Daniela list od babuni. Pytała go o plany wakacyjne, o to, czy spędzi lato w kraju. Wyglądało tak, że z góry przesądzono przedłużenie jego pobytu w Szkocji na rok przyszły. Zrobiło mu się przykro. Czyżby już rodzice bez jego wiedzy porozumieli się ze Skinnerami? Czy babunia tylko „badała teren"? Był dotąd pewien, że w lipcu rozstanie się na zawsze z Edynburgiem, a tymczasem... Pogodzili się z jego nieobecnością, nie odczuwali jego braku. Powiedzieli sobie, że „wygrał los na loterii", uczy się w świetnej szkole, mieszka w zamożnym domu, ptasiego mleka mu nie brakuje. Tylko babunia wiedziała, że Daniel tęskni, że serdeczność obcych nie może zastąpić tkliwości najbliższych. Niemal do łez rozczulił się nad swoim losem i markotny zeszedł na kolację. Zastał panią Skinner w pogodnym nastroju, skorą do rozmowy. Wydobrzała już po chorobie, miała zdrowszą cerę i promienne oczy. — Widziałam, że dostałeś dzisiaj list z Polski — powiedziała. — Jakie nowiny? — Dobre. — Zastanawialiśmy się właśnie z Walterem, jak by ci miło zorganizować wakacje. Myślę, że warto by ci pokazać, jak piękna jest Szkocja. Podczas wakacji uniwersyteckich Walter mógłby pojechać z tobą na objazd całego kraju. Zatrzymywalibyście się w starych oberżach, łowili ryby, trochę chodzili po górach, oglą- 107 dali stare zamczyska, przy sprzyjającej pogodzie kąpali się w jeziorach albo w morzu... Podoba ci się ten projekt? — Projekt jest wspaniały, ale... — Masz coś przeciwko niemu? — Chciałbym wrócić do Polski. — Nic łatwiejszego. Ale ze względu na klimat i nasze zajęcia możną zwiedzić Szkocję tylko podczas wakacji. Szkoda byłoby zmarnować taką okazję. Powiem ci więcej: Walter marzy o wycieczce z tobą. Podczas roku szkolnego za mało jest czasu na wspólne zajęcia, wycieczki, gawędy. Bardzo mu tego brakuje. Zawsze chciał mieć syna. Do ciebie tak się przywiązał, że właściwie... W każdym razie będzie tak, jak zechcesz. Nie musisz się liczyć z niczyimi uczuciami. Ważne jest, żebyś ty był szczęśliwy. Danielowi zrobiło się głupio. Jakże mógłby zlekceważyć uczucia i pragnienia ludzi, którzy uczynili wszystko, by czuł się u nich dobrze, nie szczędzili czasu ani pieniędzy, uprzedzali jego życzenia? Czy mógłby czuć się szczęśliwy na przekór ich oczekiwaniom? A jednocześnie tęsknił ogromnie do swoich kątów, do spacerów nad rzeką, do babuni i rodzeństwa, do uścisku mamy, do własnych szpargałów i książek, nawet do zapachu mieszkania, do scyzoryka o trzech ostrzach, który pozostał na dnie szuflady wśród mnóstwa przedmiotów o niewiadomym przeznaczeniu, gromadzonych nie wiadomo po co; ilekroć robił porządek, zastanawiał się, czyby ich nie wyrzucić, lecz wszystkiego było mu żal i z westchnieniem zamykał szufladę. Kto wie, czy tęsknoty jego nie przypominały takiej mieszaniny przeżyć już nieważnych, nie przystających do obecnego nastroju rodzeństwa i kolegów, którzy w ciągu roku mieli swoje przeżycia, nawiązali nowe przyjaźnie, o Danielu zaś zapomnieli. Na pewno oglądali inne filmy, mówili między sobą o rozmaitych szkolnych drakach, powitaliby Daniela jak kogoś już obcego. Czy warto poświęcić miesiąc, aby odzyskać to, co znowu musiałby utracić, jeśli postanowiono, że na rok następny zostanie jeszcze w Edynburgu? — Miałem być tutaj tylko do wakacji — powiedział. — Więc nie wiem... — Walter rozmawiał telefonicznie z twoim tatą. Doszli do 108 wniosku, że byłoby lepiej, abyś kontynuował naukę w tutejszej szkole. Polubiłeś ją chyba? — Szkoła jest bardzo dobra... — I wiele w niej skorzystałeś. — Na pewno... ' y Pochylił głowę nad pustym talerzem. Najchętniej uciekłby od stołu, rzucił się na łóżko i wypłakał w poduszkę. Bo przecież to okropne, żeby rozporządzano człowiekiem jak przedmiotem, nie pytając o zdanie, i twierdząc w dodatku, że czynią wszystką dla jego szczęścia. — Walter niedługo wróci z klubu. Chciałby z tobą porozmawiać. Poczekaj na niego w bibliotece. Daniel wstał, skłonił się lekko, uśmiechnął z przymusem i stwierdził w duchu, że został już nieźle wytresowany. Babunia nie poznałaby w nim tego niesfornego chłopaka, który włóczył się godzinami po mieście i spóźniał na posiłki, lekceważąc sobie zasady dobrego wychowania, jeśli tylko znalazł coś, eo go zainteresowało na ulicy. Tutaj starał się być punktualny, dbał o porządek w pokoju, ładnie jadał przy stole, nie odzywał się nie zapytany. Kiedy usiadł teraz w głębokim fotelu przy lampie z czerwonym jedwabnym abażurem, kiedy odchyliwszy w tył głowę spojrzał na sufit biblioteki i ocenił tę wysokość, przytłoczyła go wspaniałość, przygnębiła ilość grubych tomów za szklanymi drzwiczkami szaf i solidność mebli, zwłaszcza okrągłego stołu, przy którym mogliby zasiąść rycerze króla Artura. Poraziła go myśl, że nigdy nie sprosta oczekiwaniom. Poczuł się dzieckiem zagubionym w obcym świecie. Zabrakło mu sih Podkulił nogi na fotelu, zwinął się w kłębek i w tej nader niewygodnej pozycji zasnął kamiennym snem. Twarz jego musiała mieć wyraz żałośnie dziecinny, bo profesor Skinner długo patrzył na nią z rozczuleniem, wahając się, czy nie wziąć chłopaka na ręce i nie zanieść do jego pokoju. Daniel nie był jednak już dzieckiem. Bardzo wyrósł w ciągu tego roku, wybujał jak topola. Niedługo stanie się mężczyzną, będzie musiał zmierzyć się ze światem, wykorzystać wszystkie swoje możliwości. Rodzice powołują dziecko do życia nie dla siebie. Prędzej czy 109 później od nich odchodzi. Trzeba mu zapewnić jak najlepszy rozwój. Jak najlepszą pozycję w społeczeństwie. Ale czy tym samym mogą mu zapewnić szczęście? Czy w ogóle szczęście jest osiągalne? Czy on, Walter Skinner, był szczęśliwy? Może tylko wówczas, gdy razem z ojcem tego'chłopca pracował nad rozwiązaniem problemów matematycznych wierząc, że postęp w nauce przyczyni się do lepszej przyszłości wszystkich? Lekko dotknął czoła Daniela, który poruszył się niespokojnie. — Wstań, Dani. Już późno. Chodź spać. Pomówimy innym razem. Daniel na pół przytomny powlókł się do swego pokoju. O wakacjach nie było mowy aż do dnia, w którym Alek zaproponował mu spędzenie dwóch tygodni na wsi w Ayrshire, niedaleko Loch-field. — Mamy niewielką farmę. Głównie hodujemy owce. Ale mogę ci powiedzieć z ręką na sercu, że poczujesz się u nas jak w rodzinie i będzie nam dobrze razem. Profesor Skinner zgodził się bez wahania. Obiecał nawet, że odwiezie obu chłopców samochodem, a później przyjedzie po Daniela i wyruszą razem w cudowną podróż. Emmy podsunęła chłopcu piękne kartki z widokami uroczych szkockich miejscowości. Na tych to kartkach Daniel napisał do rodziny o swoich projektach wakacyjnych, o dobrych wynikach w nauce i postępach w angielskim. Ze względu na szczupłość miejsca ograniczył się do zdawkowych wyrazów serdeczności. Przed wrzuceniem widokówek do skrzynki pocztowej raz jeszcze spojrzał na nie i pomyślał: „Tak wygląda szczęście w techniko-lorze". si. '--з;п>!«'.:^:0; -.. ,:, ^-!<>q л . ;Ь *п- 4-' Ф>-, , . Rozdział XIII •« Szary, kamienny dom Cammbellów stał na pagórku pośrodku doliny otoczonej wieńcem łysych wzgórz. Grube ściany o małych oknach i masywne, okute drzwi miały go chronić od wichrów, które przez większą część roku mocno dawały się we znaki mieszkańcom i udaremniały sadzenie drzew. Dom bez zieleni sprawiał dziwne i smutne wrażenie, lecz przejrzystość powietrza i rozległy widok, jaki roztaczał się dookoła, wynagradzały sowicie surowość przyrody. Wzgórza na widnokręgu, porośnięte skąpą trawą, miały szczególną szarozieloną barwę. Przyjrzawszy się im uważniej można było dostrzec rozpadliny i wąwozy, w których, jak twierdził Alek. płynęły bystre strumienie, obfitujące w pstrągi. Na powitanie gości wyszła pani Cammbell, wysoka, chuda kobieta o dużych stopach i żylastych dłoniach. Mówiła niskim głosem, odsłaniając w uśmiechu lekko zachodzące na siebie górne siekacze, znacznie większe od pozostałych zębów. W stalowych oczach błyskała inteligencja i złośliwość. — Bał się pan. żebyśmy pańskiego chłopca nie zamorzyli głodem? — zapytała, gdy Skinner wyjął z bagażnika kilka tekturowych pudeł z prowiantem. — Nie szkodzi, od przybytku głowa nie boli. Alek. zanieś to z Danielem do spiżarni. Mieściła się ona pod schodami wiodącymi na górę. gdzie znajdowały się pokoiki sypialne. Profesor wstawił do jednego z nich torbę Daniela, zlustrował czystość i wyposażenie, skromniejsze niż w celi średniowiecznego mnicha. Cały parter domu zajmowała kuchnia, w której jadano posiłki i spędzano wspólnie czas, oraz bawialnią, używana tylko w czasie uroczystości rodzinnych. — Nic tak dobrze nie robi po podróży, jak porcja grochówki 111 z boczkiem — oświadczyła pani Cammbell stawiając na stole cztery głębokie miseczki. — Hej, Ben! — krzyknęła od progu. — Chodź przywitać się z gośćmi. Z podwórza nadszedł rudy, szczupły mężczyzna w nieokreślonym wieku, szurający wielkimi buciskami. — To bratanek mego męża — przedstawiła go pani Cammbell. — Dzwonnik. Odwiedził nas na krótko. Zresztą nigdzie miejsca długo nie zagrzeje. Ojciec jego przed dwudziestoma laty przeniósł się do Wschodniej Anglii. Ma tam piękną farmę. Dobrze im się wiedzie. Tylko Ben nie chciał być farmerem. Ma bzika na punkcie dzwonów. — Pani Briggs prosiła o podzwonne dla męża — przerwał rudzielec. — Muszę pójść do wsi, do kościoła. — Idź, idź! Dobry chłop był z tego Briggsa. Nie "posprzeczaliśmy się ani razu. Dolać panu jeszcze grochówki? — Bardzo proszę — Skinner podsunął miseczkę. — Dawno nie jadłem tak wyśmienitej zupy. — To męska zupa. Pożywna i wzmacniająca. Bo u nas sami mężczyźni. Mąż, najstarszy syn, Dunkan, który zajmuje się owcami, teraz jeszcze Ben, no i ci dwaj, których pan przywiózł. Mam też jednego syna w Londynie, Sama. Dzięki niemu Alek może chodzić do tej drogiej szkoły. A jedyna córka wyszła za mąż, wyjechała stąd i rzadko nas odwiedza. — Kto pani pomaga w gospodarstwie? — Chwała Bogu, jeszcze nie potrzebuję pomocy. Choć życie tu nielekkie. Do sklepiku daleko, najbliżsi sąsiedzi mieszkają o milę. Dobrzy ludzie, Polacy. Ale wpadli w straszne tarapaty i chyba będą musieli się stąd wynieść. Właśnie w ich sprawie mąż pojechał dzisiaj do sądu. — Co się stało? — Hodowali gęsi. Nie tyle na mięso, ile na pierze i puch. Dla wytwórni kołder w Londynie. Może to się panu wydać dziwne, ale są jeszcze ludzie, którzy sypiają pod pierzyną lub puchową kołdrą. Dobrze im się nawet wiodło, póki ktoś nie zauważył, że zbierają pierze nie tylko z ubitych sztuk, ale że podskubują puch z żywych gęsi. Oskarżono ich o dręczenie ptaków. Tymczasem 112 kupcy najwięcej płacą za ten puch z podskubywania. Pewno, że to bolesne dla gęsi. Ale niech pan pomyśli o hodowli brojlerów. Kiedy się hoduje ptaki w takiej ciasnocie, zaczynają zjadać się nawzajem. Dziobną tu, dziobną tam, zakosztują smaku krwi, wreszcie rozdzierają słabsze sztuki na kawałki. Zdarza się to coraz częściej. Są przerażone swoim życiem. Po dwunastu tygodniach brojlery są gotowe na rzeź. Farmer wiezie je do przetwórni, tam się je przyczepia za nogi do taśmy transmisyjnej, zabija prądem elektrycznym, myje, skubie i patroszy w parę minut. Nie wiem, co jest gorsze: hodować gęsi, jak Pan Bóg przykazał, ла łące, nad strumieniem, i od czasu do czasu podskubywać, czy też skazywać kury na takie okropne życie aż do śmierci. Jak pan myśli, profesorze? — Doprawdy nie wiem, pani Cammbell — odparł odsuwając miseczkę z nie dojedzoną grochówką. — Albo weźmy problem kastracji. Mówiło się o znieczulaniu zwierząt. Tylko że kosztowałoby to strasznie dużo, więc nikt tego nie praktykuje. Obcinamy również ogony jagniątkom, bo jeśli się tego nie zrobi, cały tłuszcz gromadzi się w ogonie, a w lecie taki ogon staje się siedliskiem czerwi. I nikt nie oburza się na te praktyki. — Pójdę dzwonić — Ben wstał od stołu i odniósł swoją miseczkę do zlewozmywaka. — Podwiozę pana — zaproponował profesor. — Muszę już wracać do Edynburga. — Nie będzie panu po drodze — odparł dzwonnik. — Szosą trzeba okrążać, a ja pójdę na przełaj, przez pole. — Pójdziemy z tobą — Alek chciał jak najprędzej wybiec na dwór. — Dziękujemy, panie profesorze. Niech pan zatrzyma wóz, kiedy Ben zacznie dzwonić, i posłucha jego gry. — Dzisiaj nic z tego — mruknął mężczyzna. — Nie ma warunków. Zbiegł z pagórka wielkimi krokami, nie oglądając się za Da- nem i Alekiem, którzy wydawali się przy nim mali jak Tomcio Paluch idący do lasu w ślad za ojcem. — Zdaje mi się, Dan, że twój opiekun przeraził się gadaniną mojej matki. Naumyślnie mówiła o tych okropnościach. Nie znosi ludzi, którzy chcieliby widzieć na wsi rajski zakątek. Przyjeżdżają wiosną do lasu i obłamują kwitnące gałęzie, myją samochody 8 — Daniel. 113 w strumieniu, gdzie pluskają się ryby. A matka, jeśli czasem jej się przytrafi rozdeptać ślimaka, wymyśla sobie pod nosem od idiotek. Muchy nie skrzywdzi. Tylko strasznie jest cięta na ludzi 7 miasta. — Dobrze ją rozumiem. — Wieś już nie jest tym, czym była. Śmiać mi się chce, kiedy czytam te wszystkie opisy w książkach albo dziewiętnastowieczne wiersze. Nie zdajesz sobie sprawy, do czego doprowadziła mechanizacja. Wiesz, że w wielkich farmach hodowlanych krowy nigdy nie wychodzą na dwór. a świnie żyją w takiej ciasnocie, że jedne drugim odgryzają ogony? Albo z braku miejsca cierpią na bezwład tylnych nóg? Wloką te swoje szynki po podłodze jak kaleki... Na szczęście mój brat. Dunkan. hoduje dotąd owce jak za dawnych dobrych czasów. Choć ma z tego niewielki dochód. Właściwie należałoby przestawić farmę na zupełnie inną technologię. Tylko że nikt z nas tego nie chce. Sam i ja będziemy żyli w mieście. Dunkan i ojciec przetrwają tu do sędziwej starości. A później... Ben wszedł na wzgórze i zniknął im z oczu. Alek pociągnął Dana ku niewielkiej pasiece stojącej w chuderlawym sadzie. Ponad kolczastym żywopłotem zobaczyli starą kobietę w żałobie; chodziła od ula do ula. coś tam nad każdym szeptała i okrywała go krepą. —: .Co ona robi? — zapytał Daniel. — M°wi pszczołom, że jej mąż umarł. Taki u nas zwyczaj. Powiadają, że jeśli się tego nie zrobi, to pszczoły wymrą. Posłuchaj! W przejrzyscym powietrzu rozległ się dźwięk dzwonu. • -—Bije trzy razy po trzy, bo umarł mężczyzna. Po kobiecie dzwoni się trzy razy po dwa. Nastała chwila ciszy. I znowu dzwon odezwał się z daleka. — Teraz wydzwoni, ile zmarły miał lat... Daniel zaczął liczyć, ale pomylił się w rachubie po siedemdziesięciu uderzeniach. — Dawniej dzwoniono po to, żeby ludzie modlili się za duszę tego, kto umarł... Moja matka zawsze odmawia przy tym modlitwę. Mówjł mi proboszcz, że do wybuchu wojny odprawiano zawsze podzwonne. Później wszystkie dzwony zamilkły. Teraz mało kiedy ludzie przypominają sobie o tym zwyczaju. Chyba że znajdzie się 114 tu przypadkiem dzwonnik taki jak Ben. To dziwny człowiek.. Dzwony go opętały. Żyje tylko po to, żeby dzwonić. — Głupstwa pleciesz! — Naprawdę! To zaprząta myśli jak szachy, wciąga jak alkohol. Nigdy nie słyszałeś, jak grają dzwony? Na kilku wieżach jednocześnie? Jak tworzą całą kombinację dźwięków? W siedemnastym wieku jakiś Stedman wydał dzieło pod tytułem „Tintinnalogia", opisujące metodę gry na dzwonach. Do dzisiaj sieją stosuje. Zresztą zapytaj Bena, on ci chętnie opowie. Widzisz, wraca już z kościoła. Hej, Ben, posiedź z nami na trawie. — Cóż to, piknik urządzacie? Nie macie nic lepszego do roboty? — Ledwośmy przyjechali, a ty byś chciał, żebyśmy tyrali jak woły? Chcemy trochę odetchnąć tutejszym powietrzem. — Wiatr dziś wieje od morza i pachnie dalą. — Mówiłem Danowi o stedmanowskiej metodzie gry na dzwonach. Wytłumacz mu, na czym to polega. — Trzeba uderzać w nieparzystą ilość dzwonów, pięć, siedem, dziewięć lub jedenaście. Ale na dzwonnicy musi znajdować się parzysta liczba dzwonów. Bo dzwoni się w zmiennym rytmie. Najpierw pociąga człowieka samo brzmienie, później szuka się coraz innej kombinacji dźwięków. Na ośmiu dzwonach można wygrać ponad czterdzieści tysięcy kombinacji. Udało się to tylko raz w Longhborough i trwało prawie osiemnaście godzin bez przerwy. — A ty na jakich dzwonach grasz? — Ja? — rudzielec popatrzył uważnie na swoje ogromne buciory. — Najróżniejszych. W Wielkiej Brytanii jest pięć tysięcy pięćset dzwonnic, a w każdej od pięciu do dwunastu dzwonów. Mógłbym więc całe życie jeździć od jednej do drugiej, bo w każdej znajdzie się coś innego. Na brzmienie dzwonów wpływa sama ich budowa i wieża, w której są zawieszone. Dawniej ludwisarze wytapiali dzwony na los szczęścia. Jeśli wylali stop zbyt gorący, dzwon mógł pęknąć, jeśli zbyt chłodny, nie miał odpowiedniego tonu. Teraz wszystko się kontroluje termometrem, a specjalne instrumenty pozwalają na doskonałe nastrojenie dzwonu. Im wyższa wieża, tym ciszej brzmią w okolicy dzwony. Jeśli jest zbudowana z miękkiej cegły, przytłumia ostre tony. Na nowoczesnej, 115 betonowej wieży dźwięk dzwonu staje się przenikliwy. Mówię ci to. chłopcze, w wielkim skrócie, bo dzwonnictwo to cała wiedza, cała sztuka, pasja całego życia. Dzwony bywają bardzo stare, ogromne, noszą imiona świętych, książąt albo ludzi, którzy je ufundowali. Na spiżu są czasem wyryte modlitwy, a czasem wiersze. Dzwonnicy znają każdy dzwon w każdej parafii i wędrują z jednej do drugiej w poszukiwaniu odpowiedniego dźwięku. Dla nas świat — to dzwonnice. Rzadko nawet bywamy na nabożeństwach. Granie na dzwonach nie służy ani Bogu, ani ludziom. Sam nie wiem. czemu służy. Bo to nie jest na pewno modlitwa, nie jest też szukanie ludzkiego uznania. Mówili mi ludzie, nie mający z tym nic wspólnego, że kiedy wsłuchiwali się w bicie dzwonów, mieli wrażenie, że zstępuje na ziemię jakaś boska harmonia, że świat staje się lepszy. Ale dzwonnicy widzą w tym tylko doskonałe kombinacje dźwięków... — Z czego ty żyjesz? — zapytał Daniel. — Czasem się coś zarobi, ale rzadko. Nie mam wielkich potrzeb. Ojciec mi trochę pomaga. Grywamy zwykle w kilku. Utrzymujemy łączność przez tygodnik „Świat Dzwonów". Teraz dzwonnikami bywają ludzie po studiach uniwersyteckich, matematycy. Kiedy człowiek dyryguje zespołem, musi mieć w głowie cały układ: jak który dzwon ma uderzyć, żeby żadna kombinacja się nie powtórzyła. Trzeba pamiętać całe stronice cyfr. Ja byłem zdany raczej na intuicję. Za młodych lat przeszedłem setki mil od parafii do parafii... — Przecież jesteś jeszcze młody! — Zdaje ci się. Chociaż, dziwna rzecz, nazywają nas młodzieńcami, niezależnie od wieku. Położył się na trawie i patrzył w niebo. Daniel uszanował milczenie tego prostego chłopa, który mówiąc o swojej sztuce wyrażał.się jak człowiek wykształcony, ogromnie wrażliwy na piękno. Jak doszedł do takiej wiedzy, do takiego zapamiętania? Czy granie na dzwonach naprawdę wypełniało mu życie? Ben zamknął oczy i powiedział jakby do siebie: — Myślę, że wśród nas jest wielu rzeczywiście szczęśliwych. Rozdział XIV — Pójdziemy dziś do Dunkana — powiedział Alek odsuwając pustą miseczkę po owsiance. — Od roku go nie widziałem. — Gdzie on jest? — Na wzgórzach. Może jeszcze nocuje w tym samym szałasie, który sobie zrobił przed dwoma laty. Dunkan jest o dwanaście lat starszy ode mnie. Zawsze mi bardzo imponował. Był jeszcze młodym chłopcem, kiedy sam poszedł ze stadem i został z nim przez całe lato, bo ojciec złamał nogę i leżał w domu. — Zanieście mu trochę tych przysmaków, które przywiózł pan Skinner. Dunkan rzadko ma okazję skosztować coś smacznego — pani Cammbell wepchnęła kilka puszek do plecaka. — Nie jest zresztą wybredny. — Kiedy mamy wrócić? — zapytał Daniel. — Kiedy chcecie. Toć nawet nie wiadomo, z której strony wzgórz znajdziecie Dunkana i czy zanocujecie z nim razem. Weź tylko gruby sweter, Dan, i płaszcz nieprzemakalny, bo pogoda może się popsuć. — Teraz jest wspaniała! — Na zachodzie gromadzą się już chmury. U nas nigdy nie wiadomo, czy deszcz nie lunie przed wieczorem. — Do widzenia, mamo. — Do widzenia. Stanęła w progu patrząc, jak zbiegają w dolinę, uradowani swobodą i rozległością łąk, które rozciągały się przed nimi. Upajali się samym pędem, wiatrem chłodzącym ich twarze. Brak wszelkiego przymusu, wszelkiego rygoru odczuwali jako największą 117 przyjemność. W ciągu jednej doby niemal zapomnieli o mieście i obowiązującym tam stylu życia. — Prawda, że tu jest cudownie? — zapytał Alek. — Cudownie! Do wzgórz, które wydawały się tak bliskie, był jednak kawał drogi. Poczuli się porządnie zmęczeni, gdy dotarli do wąwozu między dwoma wzniesieniami. Wypływał z niego strumyk o przejrzystej wodzie i kamienistym dnie. — Musimy iść w górę jego łożyskiem. Dunkan pasie owce po drugiej stronie wzgórz. Ale odpoczniemy sobie trochę wyżej. Znam takie miejsce, w którym można łowić pstrągi. — Bez wędek? — Gołymi rękami. Nauczyliśmy się tego w dzieciństwie. Przekonasz się, że wymaga to tylko odrobiny zręczności. Łowiliśmy też dzikie króliki. — W sidła? — Skądże! Kiedy byliśmy mali, czatowaliśmy na wrzosowiskach. Czasem i z godzinę siedzieliśmy nieruchomo. A gdy królik zbliżył się na jakie dwa jardy, zrywaliśmy się błyskawicznie i cap! Sztuka polegała na tym, żeby przewidzieć, w którą stronę skręci na nasz widok. Bo one zawsze w ten sposób ratują się przed nieprzyjacielem. — I co po tym? — Jak to: co po tym? — Coście z nimi robili? — Sprawialiśmy i piekli w ognisku. Dzisiaj upieczemy sobie pstrągi. Mniej więcej w połowie wąwozu znajdowało się płaskie wzniesienie z płytkim rozlewiskiem wody ocienionej przy brzegach krzewami, a połyskującej w słońcu bliżej środka, gdzie piętrzyło się kilka ciemnych głazów, tworząc mikroskopijną wyspę. Było to miejsce wymarzone do odpoczynku. Alek pierwszy zrzucił plecak i usiadł pod ścianą wąwozu. Daniel poszedł w jego ślady. Był tak odurzony powietrzem, tak uszczęśliwiony tą wyprawą, że nie chciało mu się nawet gadać. Alek zzuł buty, ściągnął dżinsy i tylko w kąpielówkach ostrożnie 118 wszedł do wody. Posuwał się wolno po kamienistym dnie. Wyglądał z daleka jak wielka czapla. Zmierzał ku głazom na środku rozlewiska, tak aby nie rzucać na nie cienia. Przystanął. Woda pluskała o jego łydki. Zrobił jeszcze kilka małych, niespiesznych kroków. I znowu stanął. Powierzchnia wody migotała w blasku słońca, jedynie koło głazów była gładka i nieruchoma. Alek raptownie pochylił się, wyciągając ręce, i spod kamienia wyjął trzepoczącego się pstrąga. Rzucił go daleko na brzeg pod nogi Daniela. Stał jeszcze dobrą chwilę, zanim złowił następnego. Wyszedł z triumfującą miną, ale ze zdrętwiałymi z zimna noga*mi. — A nie mówiłem? — szepnął wycierając się ręcznikiem. — Wierz mi, ja nigdy nie bujam. Rozpalanie ogniska i pieczenie ryb trwało bardzo długo. Ale przecież nie musieli się spieszyć, mogli robić, co im się żywnie podobało. I to właśnie było najwspanialsze! Dopiero po południu spostrzegli Dunkana idącego wolno ku szczytowi wzgórza, daleko od miejsca, w którym się znaleźli. — Owce lubią wylegiwać się w suchych miejscach na wyżynie — powiedział Alek. — Więc pasterz powinien je cały dzień zaganiać ' tak, aby na wzgórze doszły dopiero o zmierzchu. Sam też prześpi się tam w szałasie. O świcie razem opuszczą to miejsce i powolutku zejdą w dolinę, nad strumień. Chodzi o to, żeby nie poganiając ich nadmiernie, przeprowadzić je codziennie przez całe pastwisko. Pomaga mu w tym pies. który zagania owce, żeby szły jedna za drugą. Dojdziemy do szałasu w samą porę. Kiedy w dolinie słał się już mrok, ale na wierzchołkach wzgórz różowiała jeszcze zachodnia zorza, ujrzeli Dunkana wspartego na kiju i spoglądającego bacznie w ich stronę. Duży owczarek siedział u jego nóg i wpatrywał się w przybyszów. Płowe stadc owiec układało się do snu. — Zaczekaj! — Daniel chwycił Aleka za ramię. — Popatrzmy chwilę! — Coś ty? — żachnął się tamten i podbiegł do brata. Uścisnęli się w milczeniu. Gestem wskazał Daniela. — To mój kumpel ze szkoły. Polak. Dunkan mruknął coś pod nosem i skierował się do szałasu. 119 Przed wejściem do niego chłopcy zrzucili plecaki, przysiedli na kamieniach. a i w Ab i 1 ЛкІ ' ii ' ' — Zmęczyliście się? ' — Trochę. — Ugotuję owsianki. — Matka przysłała ci coś na ząb. — Dzięki. Alek wszedł z bratem do szałasu. Daniel siedział^a dworze, poddając się urokowi zmierzchu, który ogarniał wzgórze. Czas płynął inaczej niż w mieście. Można było nigdzie się nie spieszyć. — Sam przyjedzie tu na kilka dni — mówił Alek. — Koniecznie chce się z tobą zobaczyć. Ojciec powiedział, że zastąpi cię przy owcach. Przyjdziesz do domu? Chyba ci się należy! — Przyjdę. Chociaż nie wiem, o czym mielibyśmy gadać z Samem. To dla mnie obcy człowiek. — Przecież brat. Wyszli niosąc duże garnuszki z owsianką. Dunkan podał jeden Danielowi. — Zjedz na zdrowie. Jedli w milczeniu. Owczarek siedział u nóg Dunkana. — Piękny pies — stwierdził Daniel. — I mądry jak człowiek. Bez niego nie poradziłbym sobie ze stadem. Wychowałem go od szczeniaka. Kiedy jeszcze byłem pętakiem, ojciec dawał mi stare psy, które już nie mogły biegać po wzgórzach, a ja je uczyłem i zaczynałem poznawać psią naturę. Potem wytresowałem dużo psów. Ale ten jest naprawdę wyjątkowy. Co prawda, miał wspaniałych rodziców, medalistów z wystawy w Edynburgu. Zapłaciłem majątek za tego szczeniaka: mój całoroczny zarobek! — Nie był chyba oszałamiający! — Zależy, z czym się mierzy, Alek! Najpierw dobrze karmiłem szczeniaka, dawałem mu tran. Bardzo przywiązał się do mnie, stale chciał być ze mną, lizał mnie po rękach, oczy mu się śmiały na mój widok. No i wtedy właśnie musiałem zacząć go uczyć tego, co było dla niego najprzykrzejsze: żeby siedział z dala ode mnie. Kazałem mu usiąść nieruchomo w odległości kilku jardów, a póź- 120 niej cofałem się powoli. „Nie, Bob, siad, nie ruszaj się, sjad!" Trzeba wiele cierpliwości, żeby pies pogodził się z tym, czego się od niego wymaga, żeby nie biegał, nie skakał, nie wariował z radości. Potem wypuszcza się go za owcami. Wystarczy krótki gwizd, aby na odległość można go było zmusić do zajęcia właściwej pozycji. W ciągu miesiąca raz lub dwa razy dziennie powtarzaliśmy ćwiczenia. Kiedy szliśmy do owiec, uczyłem go biec z drugiej strony stada. I żeby je obszedł spokojnie, po drodze nie wystraszając zwierząt. Nie wolno uczyć go zbyt wielu rzeczy naraz. Przez dwa tygodnie trzeba wymagać od niego tylko tego, żeby obiegł wokoło owce" i spokojnie je podprowadził. Potem uczy się go zabiegania owcom drogi. Jeśli jakaś owca chce skręcić w prawo. Bob musi pobiec tam i zawrócić ją w kierunku stada. Podwójny wysoki gwizd oznacza: „biegnij w prawo", a jeden długi niski: „biegnij w lewo". Po każdym rozkazie należy go serdecznie zachęcać, a potem chwalić. I przyzwyczaić go, by zawsze odnosił się łagodnie do owiec. A kiedy Bob pracuje, to znaczy wykonuje polecenie, nigdy nie odzywam się ani słowem, żeby nie podważać jego wiary we własne możliwości. Zresztą niewiele do niego mówię. Pies domyśla się znacznie więcej niż człowiek. Popatrzy mi w oczy i już wie, czy jestem wesół, czy zmartwiony. A kiedy zachoruję, liże mnie po rękach, ogrzewa własnym ciałem i nie odstępuje ani na krok. Jest łagodny jak dziecko. — Nie rzuca się na obcych? — Obcych rzadko się tu widuje... Nie szkoliłem więc psa do celów obronnych. Zresztą owczarki szkockie są przyjacielskie z natury. Przecież i do was odniósł się życzliwie, choć widzi Daniela po raz pierwszy. — Weźmiesz go ze sobą do domu? — Jasne, Dan. Nie rozstawał się ze mną nigdy dotąd i mógłby odchorować moją nieobecność. W kilka dni później zjawili się więc obaj, Dunkan i Bob, ku cichej radości pani Camrnbeli. Nareszcie miała u siebie wszystkich trzech synów. Na podwórzu stał nowy opel. Sam właśnie go nabył 121 i chciał się pochwalić przed rodziną, bo był to pierwszy porządny samochód, jaki kupił za swoje pieniądze, bez uszczerbku dla nikogo. Kiedy zaczęło mu się lepiej powodzić — postanowił łożyć na wykształcenie Aleka, wciąż jednak żył bardzo oszczędnie i ciułał pieniądze na samochód, który miał być widomym dowodem sukcesu. Skończył tylko szkołę techniczną, lecz obdarzony wyjątkowymi zdolnościami i wytrwałością zdobył w swojej firmie pozycję, do jakiej inni dochodzą po latach. Zarabiał więcej niż wielu inżynierów. Nic dziwnego, że pomyślał o kupnie mieszkania. I to nie tradycyjnego domku z ogródkiem, gdzieś na peryferiach Londynu, ale mieszkania w nowo wzniesionym bloku, wyposażonego we wszystkie udogodnienia techniczne. Uważał się bowiem za człowieka na wskroś nowoczesnego — tak w myśleniu, jak i stylu życia. Nie zamierzał strzyc trawy w ogródku ani marnować czasu na pucowanie domku. Całą energię chciał poświęcić komputerom, obmyślaniu nowych rozwiązań, nowych zastosowań tych cudów dwudziestego wieku. Urlopy zamierzał spędzać za granicą, na weekendy jeździć do znajomych. Jako pierwszy członek rodziny, który zakorzenił się w mieście i wybiegał myślą w daleką przyszłość, uważał za swój obowiązek nie tylko wykształcić młodszego brata, lecz także unowocześnić poglądy starszego, skłonić go do podjęcia pracy bardziej opłacalnej i zgodnej z duchem czasu. Wynikało to również z chęci jak najszybszego nabycia mieszkania i założenia rodziny, poznał bowiem dziewczynę, która, jego zdaniem, idealnie nadawała się na żonę. Nie był w niej szaleńczo zakochany, lecz doceniał wszystkie jej zalety. Gdyby Dunkan, zamiast pasać owce jak w biblijnych czasach, poprowadził nowoczesną farmę hodowlaną, przynoszącą znacznie większe dochody. Sam nie musiałby się troszczyć o starość rodziców i mógłby tylko w części płacić za wykształcenie Aleka. Po rodzinnej kolacji przedstawił te projekty, spodziewając się rzeczowej dyskusji, powzięcia rozsądnych wniosków. Natrafił jednak na bierny opór. Ojciec sączył w milczeniu dżin. matka wycofała się w głąb kuchni, żeby pozmywać naczynia. Dunkan zaś głaskał Boba i pogwizdywał irytująca melodyjkę, jakby wy- 122 wody brata wcale do niego nie dotarły. Na chłopców nikt nie zwracał uwagi. Grali w damkę udając, że rozmowa dorosłych nic a nic ich nie obchodzi. Zniecierpliwiony przedłużającym się milczeniem Sam zapytał ojca: — Mam chyba rację, prawda? — Z twojego punktu widzenia pewno tak. Ale kto cię prosił, żebyś nas ustawiał jak pionki na szachownicy? — Najwyższy czas, żeby Dunkan się ożenił i zaczął należycie zarabiać. Całkiem zdziczał przy owcach. »*• — Każdy ma prawo żyć, jak mu się podoba. — Tylko okoliczności zmusiły cię do tego — Sam zwrócił się do brata. — Jeszcze nie za późno, żeby to naprawić. Mógłbyś skończyć jakieś kursy, założyć nowoczesną farmę. Dałbym ci trochę forsy na początek. Dunkan milczał gładząc Boba, który położył mu łeb na kolanach. — O czym ty myślisz? — zapytał Sam z irytacją. — Czy Pat da sobie radę z owcami. Jutro z rana będę musiał wrócić na wzgórza. — Co powiesz na moje propozycje? — Nic. Ktoś zastukał do drzwi. Bob zerwał się i stanął czujnie przed progiem. Sam, siedzący najbliżej wejścia, podniósł się niechętnie i poszedł otworzyć. — Telegram z Londynu — oznajmił stary listonosz czekając, by go, jak zwykle, zaproszono do kuchni. Ale gdy nikt się do tego nie kwapił, wyjaśnił: — Mówili, żeby odłożyć do jutra, pomyślałem jednak, że może to bardzo pilne, więc wsiadłem na rower i przyjechałem. Telegramy rzadko do nas przychodzą. Chyba z wezwaniem na pogrzeb. Ale tu jest jakaś sprawa firmowa. Sam przeczytał telegram z wyraźnym niezadowoleniem. — Wzywają mnie, żebym skrócił urlop i zaraz wrócił do Londynu. — Zastanawiał się przez chwilę, czy dać listonoszowi napiwek, skora przyniósł mu niepożądaną wiadomość. Namacał w kieszeni drobne, trzymał je w garści, ale się rozmyślił. Listonosz, najwidoczniej zawiedziony, powiedział: 123 — Widać musi pan być wielką figurą, skoro bez pana obyć się nie mogą. Życzę powodzenia. I dziękuję. To podziękowanie za nie otrzymany napiwek rozjątrzyło Sama do żywego. Stojąc w otwartych drzwiach patrzył, jak listonosz niezdarnie wsiada na rower, gapiąc się na opla zaparkowanego przed domem. Niemal bezwiednie gwizdnął na psa i rzucił przez zęby: — Bob, weź go! Pies błyskawicznie dopadł rowerzysty i chwycił go za łydkę. Stary stracił równowagę, upadł i nie mógł wygramolić się spod roweru. Dunkan podbiegł, żeby mu pomóc. — Rozharatał mi nogę — jęknął stary. — Nie mówiąc już o spodniach. Jak się ma złego psa, trzeba go pilnować. — Bardzo mi przykro. Przepraszam z całego serca. — Dużo mi przyjdzie z przeprosin. O, jak krwawi... — Zaraz zrobimy opatrunek — ofiarował się Sam. — A za te spodnie... — Piękne dzięki. Jakoś dowlokę się do domu. Próbował wsiąść na rower. Ale czy to dlatego, że bardzo go bolała noga, czy że potłukł się przy upadku, dał za wygraną i pieszo pokuśtykał w ciemność prowadząc rower. — Czemu go poszczułeś? — zapytał Dunkan z oburzeniem. — Mówiłeś, że Bob jest łagodny jak dziecko. — Dzieci też bywają czasem nieobliczalne. — Nic takiego się nie stało... — Jeśli stary złoży skargę, każą Boba zastrzelić. — Zajdź jutro z rana do niego i poproś, żeby skargi nie składał. — Tylko ty mógłbyś to zrobić. — Dlaczego? — Musiałbym powiedzieć, że pies jest niewinny, bo ty go poszczułeś. Za to odpowiadałbyś przed sądem. I dostałbyś duży wyrok. — Dam ci forsę... na odszkodowanie... — Oszalałeś? Żeby na domiar złego oskarżono mnie o usiłowanie przekupstwa? Żeby wytykano mnie we wsi palcami? — Robisz z igły widły... 124 Dunkan nie odpowiedział. — Będę musiał wyjechać jutro skoro świt — oznajmił Sam. — Bardzo mi przykro. — Nawarzyłeś piwa i zmykasz — mruknął ojciec. — Wzywają mnie. — Szkoda, żeś przyjechał. Słuchaj — Cammbell zwrócił się do starszego syna — idę zaraz do owiec. Nie chcę ich zostawiać tylko pod opieką Pata. A ty musisz być tutaj aż do wyjaśnienia sprawy. — Tak. — Idźcie spać, chłopcy! — stary nagle przypomniał sobie o nich. — Nic tu po was. — Dobranoc. Ociągając się poszli na górę. Daniel wyjrzał przez okno sypialni. Cammbell właśnie wyruszał w drogę. Stąpał ciężko, przygarbiony. z plecakiem zarzuconym na jedno ramię. Dunkan stał przed domem. Pies wspiął się, chciał go polizać. — Leżeć, Bob, leżeć! — powiedział miękko pasterz i glos mu się załamał. Pochylił się nad psem i przytulił do siebie w milczeniu. Daniel zaczął się rozbierać. — I co teraz będzie? — zapytał szeptem. — Jeśli stary złoży skargę, to sprawa stanie na kolegium orzekającym w Lochfield. I to w trybie przyspieszonym. A że ojciec naraził się przewodniczącej... — Czym? — Widzisz, to taka stara dama, żona emerytowanego pułkownika. Chyba przed dwudziestu laty wybrano ją na ławniczkę i od tej pory ciągle sądzi ludzi, zwiedza więzienia, czyta jakieś tam kodeksy i pewno myśli, że jest świetną prawniczką. — A nie jest? — Nie wiem. Tylko że ona wszystko widzi z góry. I ma hysia na punkcie zwierząt. Wiesz, był w naszej wsi wariat, który kilka razy rzucał się z nożem na ludzi. Zawsze go w porę obezwładniano, więc nikogo nie zranił. Mieszkańcy złożyli skargę, prosząc, żeby go zamknięto w domu zdrowia. I nic. Aż raz ten wariat złapał wronę i poćwiartował ją na ulicy. Nie wiem, jakim cudem pr/e- 125 wodnicząca dowiedziała się o tym, w kilka dni później odwieziono faceta do szpitala. — Ale co to ma wspólnego z twoim ojcem? — Otóż wydała wyrok zabraniający tym Polakom hodowania gęsi. To dla nich ruina. Nie umieją robić nic innego, są starzy, trudno im się przestawić. Więc ojciec jej przygadał, że bardziej ją obchodzą gęsi niż ludzie. Teraz na pewno zechce dowieść, że ważniejszy jest dla niej listonosz niż owczarek. Zwłaszcza że ma za sobą prawo. Istnieje taki przepis, że trzeba zastrzelić psa, który pogryzł człowieka. Wszyscy o tym wiedzą. — Strasznie mi żal Dunkana... — Szkoda gadać... Nazajutrz w południe zjawił się policjant z urzędowym wezwaniem, aby Dunkan następnego dnia stawił się z psem przed kolegium orzekającym w Lochfield. — Dobrze — potwierdził Dunkan. — Stawię się. — To ten pies? — Tak. — Szkoda. Bardzo piękny owczarek. I pewno dobrze ułożony? — Zastąpi człowieka przy stadzie owiec. — Co mu się stało? Czy go ktoś podrażnił? Dunkan wzruszył ramionami. — Listonosz był strasznie zawzięty. Prosiliśmy, żeby nie składał skargi. Tyle owczarków pan wytresował, z żadnym nie mieliśmy kłopotów. I żeby właśnie ten, pana ulubieniec... To wprost nie do wiary... Bardzo panu współczuję. — Dzięki. — No cóż. Prawo jest prawem. Do widzenia, panie Cammbell. Następny dzień okropnie się dłużył. Pani Cammbell urządziła wielkie pranie. Chłopcy przygotowali karmę dla świń na cały tydzień, wygrabili podwórze. Dunkan zjawił się wieczorem. Bob był zziajany, spragniony. Wychłeptał zaraz miskę wody. 126 — No i co? — zapytała matka. W glosie jej zabrzmiała nuta nadziei. — Za każdy dzień zwłoki zapłaciłem pięć tuntów. Odwróciła się, żeby ukryć łzy. Milcząc nakryła do stołu. Dunkan siedział pod oknem. Pies warował u jego nóg. \- i — Powiedziałem, że przyprowadzę go za trzy dni na posterunek. Niechaj pożegna się z owcami. — Dobrze zrobiłeś, chłopcze. — To kupa forsy. mamo. ale... — Powiedziałam, że słusznie to sobie obmyśliłeś. Czy dać mu kości? — Najpierw kaszy. Cały dzień nic nie jadł. — Chodź. Bob. — Chciałbym jeszcze dzisiaj pójść na wzgórza. — W porządku. — I nie gniewaj się... Ale za trzy dni... Kiedy będę musiał go odprowadzić... Nie wstąpię do domu. Wrócę zaraz do owiec. Nie rozmawiali więcej. Dunkan zjadł szybko i odsunął miseczkę. Podszedł do Aleka. objął go ramieniem, uścisnął mocno. - — Bywaj zdrów! Żeby ci tylko nauka nie przewróciła w głowie. Ani tobie. Dan... Bo wiecie sami... Machnął ręką. przygryzł wargi. Bob już czekał, gotów do drogi. Kręcił się. spoglądał wyczekująco, to znowu siadał z wywieszonym językiem i oddychał szybko, niespokojnie. — Chodźmy, piesku. Bob zerwał się uradowany. Wybiegł naprzód, zawrócił, otarł się o nogi Dunkana i ruszył pędem przed siebie. — Dunkan na pewno zaprowadzi go tam. gdzie łowiliśmy pstrągi. Żeby Bob mógł się wypluskać w strumieniu. To go orzeźwi po męczącym dniu... Wieczór jest taki jasny... I księżyc już wschodzi. Rozdział X b' Cammbell wrócił w sobotę po południu i zapowiedział, że od poniedziałku zacznie z pomocą chłopców kosić owies. Niedużo go zasiał, kilka akrów. Minikombajnem sprzątnie się go w parę dni. — Dawniej zawsze miałem na farmie praktykanta — opowiadał Danielowi przy kolacji. — Co roku brałem jednego na rok do siebie. Zwykle miał szesnaście lat i chciał się przygotować do szkoły rolniczej. Bo uprawy ziemi, a zwłaszcza hodowli, trzeba się nauczyć praktycznie, teoria to tylko naddatek, uzupełnienie. Farmer musi sam umieć wszystko zrobić, zanim każe to robić pracownikom. Nieraz praktykantami byli synowie zamożnych rodziców. Uczyłem tych chłopców, jak mają się obchodzić z bydłem, potem z traktorem, kombajnem i innymi maszynami. Po roku praktyki dawałem im zaświadczenie. Musieli pisać sprawozdanie, co robili każdego dnia, kiedy prowadzono takie czy inne roboty w polu, jakich używano nawozów, jakich nasion. Miewałem dobrych chłopaków, ale zdarzali się też krnąbrni, zarozumiali. Zdawało im się, że zjedli wszystkie rozumy, lekceważyli człowieka, który sam się nauczył wszystkiego, a szkoły żadnej nie skończył. Na ogół jednak byłem z nich zadowolony. Ale od kilku lat nie przyszedł ani jeden. Szukają farm bardziej nowoczesnych, bardziej dochodowych. Chociaż ja jestem przekonany, że nadmierne wykorzystywanie ziemi wkrótce się zemści. Sztuczne nawozy na dłuższą metę okażą się zgubne. Ja przez dwa lata pasę na ziemi krowy albo owce, w trzecim roku zaoruję pole, sieję i mam piękne plony. W tym roku owies udał się nadspodziewanie! Pani Cammbell włączyła telewizor. Przez kwadrans wszyscy 128 razem oglądali jakiś współczesny film. Kiedy jednak zaczęła się scena miłosna z rozbieraniem, farmer podszedł do odbiornika i wyłączył go z irytacją. — Za dużo tego seksu! — mruknął. — Jakby już nie było ważniejszych rzeczy. Albo się kochają, albo biją po pyskach. Czy to dobry program dla takich chłopaków? No, zmiatajcie na górę! — Nie myśl. że mój stary jest taki surowy — powiedział Alek włączając tranzystor, w którym na wszystkich falach królowała muzyka młodzieżowa. — Nieraz pozwalał mi oglądać takie filmy. Ale dziś jest strasznie wkurzony. Za wiele zwaliło się na niego w ostatnich dniach. — Myślałem, że się niezbyt przejął... Ani słowem nie wspomniał o Bobie. — Taki już jest mój ojciec. Skrywa w sobie wszystko, co najważniejsze. Przed paru laty wyrosła mu na nosie taka gulka. Wyglądało to. jakby koniec nosa zgrubiał i poczerwieniał. Znajomi śmieli się. że musi tęgo popijać, choć ojciec czasem tylko pozwala sobie na kieliszek dżinu. Musiały go te docinki drażnić, bo pewnego dnia pojechał do szpitala; po tygodniu wrócił z niewielką blizną, która z czasem znikła. No i w porządku. Aż tu przychodzi list ze szpitala, z firmową pieczątką. Mamę coś tknęło, otworzyła list. chociaż był adresowany do ojca. Ponaglali go. żeby przyjechał na kontrolę, bo to był nowotwór złośliwy i pacjent powinien nadal być pod opieką lekarską. Myślisz, że ojciec nam cokolwiek powiedział o tym? Zwymyślał mamę za otwarcie listu i nie wiem nawet, czy pojechał do szpitala i jaki jest teraz stan jego zdrowia. — Może powiedział twojej mamie... — Skądże! Latami zamartwiał się. że Dunkan nie mógł skończyć szkoły rolniczej. Więc kiedy Sam okazał się taki zdolny i dał sobie radę w Londynie, ojciec nie posiadał się z radości. Sam był jego oczkiem w głowie. Ukochanym synem. A gdy na dodatek obiecał płacić za moją szkołę, ojciec uznał go za ósmy cud świata. Bo widzisz, on dobrze wie. że tutaj nie ma dla nikogo przyszłości. Ziemia jest kiepska i kamienista, klimat ostry, nikt nie zbije forsy na rolnictwie. No i ta wieczna harówka, w świątek i piątek. Większość młodych ucieka do miasta. Dlatego stary ciułał każdy grosz. 4- Daniel... |29 żeby kupić sobie maszyny, żeby możliwie uniezależnić się od najemnej pomocy. Bo brak mu już sił, a o robotników trudno. — Nawet o praktykantów... — Jaka tam praktyka w takiej małej farmie, prowadzonej wedle przedwiecznych zwyczajów! Osłodą była mu myśl, że Sam i ja zaznamy innego życia. — Chyba spełnią się jego nadzieje. — Znowu nie rozumiesz. Ojciec święcie wierzył, że nauka czyni człowieka lepszym, a lepsze stanowisko robi z niego dżentelmena. W takim idealnym rozumieniu. Że taki facet nigdy nie zrobi świństwa. I właśnie to, że Sam poszczuł Boba, było wielkim świństwem. Podwójnym, potrójnym nawet. Bo zrobił krzywdę listonoszowi, który od niepamiętnych czasów żyje z nami w przyjaźni, bo naraził psa, którego Dunkan kochał jak członka rodziny. I jeszcze dlatego, że obraził najgłębszą miłość rodzicielską. Ojciec mu tego nigdy nie zapomni. — Taki jest pamiętliwy? — Zarówno w złym, jak i dobrym. Dlatego tak odchorował sprawę tych Polaków. — Skąd oni tutaj się wzięli? — W czasie wojny ojciec i ten Polak służyli w wojsku. Gdzieś tam się spotkali i zaprzyjaźnili, chociaż Polak umiał tylko parę słów i nigdy nie nauczył się mówić po angielsku. Był to chłop z jakiejś biednej wsi. Objechał kawał świata, zanim trafił do Szkocji. Sporo było tutaj polskich żołnierzy. Ale ten, jak opowiadał ojciec, najgorzej sobie radził. Może przez tę nieznajomość języka. Może przez nieśmiałość i powolność. Zawsze przychodził na ostatku, nawet po swoją porcję zupy. Po wojnie ci polscy żołnierze dostali małą pieniężną odprawę i mogli zostać w Wielkiej Brytanii albo wracać do kraju. W Edynburgu zorganizowano jakieś szkoły dla nich. Był nawet wydział lekarski dla Polaków. Ale ten facet powiedział, że jego wioska została za rzeką, teraz już w innym państwie, więc nie ma tam po co jechać. Ojciec namówił go, żeby osiedlił się tutaj, wydzierżawił małą farmę i zaczął gospodarować. W Szkocji wielu farmerów dzierżawi gospodarstwa od właścicieli. 130 Nawet wtedy, gdy stać by ich było na odkupienie tego kawałka ziemi. Może czują się swobodniejsi, mniej związani. Nikt nie robi różnicy między dobrym dzierżawcą a farmerem, który gospodaruje na swoim. — I co z tym Polakiem? k — Źle mu się wiodło. Moi starzy trochę mu pomagali, ale jak długo można? Dopiero kiedy przyjechała tu z Polski jego żona, wszystko zmieniło się na lepsze. Też z początku nie umiała ani w ząb po angielsku, ale się poduczyła i dogadywała ze wszystkimi. Nikt od nich nie wyszedł bez poczęstunku. Nie wiem, jakim spa-" sobem porozumiała się z tą firmą w Londynie i zaczęła jej dostarczać puchu i pierza. Wtedy jakoś się urządzili. Aż tu po tylu latach katastrofa: sąd zabronił im hodowania gęsi. A bez tego nie utrzymają się na dzierżawie. I gdzie się podzieją na stare lata? Ojciec bardzo się tym gryzie. Słuchasz. Dan? — Słucham. Ale wszystko wydaje mi się takie dziwne... — No to śpij. Dobranoc. Daniel jednak nie był wcale senny. Przerażała go złożoność spraw ludzkich i to. że nie potrafił ogarnąć ich myślą od pierwszego zetknięcia. Widział tylko powierzchnię rzeczy, nie pojmował jej głębszej istoty. Czy nauczy się tego z czasem, czy też pozostanie takim niemrawcem jak jego nieszczęsny rodak, hodowca gęsi? A może Cammbell właśnie przez wzgląd na dawną zażyłość z polskim emigrantem zaprosił Daniela na wakacje? I przypatrywał mu się uważnie, czy także jest życiowym niezdarą? Znowu zagrała w nim duma narodowa i postanowił pokazać, co umie, podczas żniw. Oczywiście nie umiał nic, bo nigdy nawet wakacji nie spędził w polskiej wiosce. Cammbell niewiele wymagał od chłopaków, trzeba było wszakże ułożyć słomę w stodole, ziarno w spichrzu — i caluteńki dzień być w ruchu. Oczy bolały od kurzu, owsiane ości łaskotały dokuczliwie w gardle. Codziennie jednak przycnodziła cudowna godzina odpoczynku w samym środku dnia. kiedy można było wyciągnąć się na trawie i patrzeć w blade, dalekie niebo. Zapach słomy działał i.sypia- 131 jąco. Daniel walczył ze snem, żeby jak najdłużej cieszyć się tym błogim stanem na pograniczu snu i jawy. Ilekroć zamykał oczy, świat zaczynał się kołysać, wszystko stawało się nierzeczywiste. Po owsie przyszła kolej na żyto. Teraz już zmęczenie dawało się Danielowi we znaki. Rozumiał jednak, że niczego nie można odłożyć na później. Zboże trzeba zebrać, póki nie pada. Zwierzęta trzeba nakarmić o właściwej porze. Pani Cammbell wstawała najwcześniej, doiła krowy, gotowała owsiankę dla całej rodziny, potem oporządzała świnie, karmiła kury. sprzątała, gotowała obiad, znowu podawała karmę świniom, robiła masło i sery. Po wieczornym posiłku jeszcze naprawiała i podłużała odzież syna, żeby wszystko było jak należy przed wyjazdem do szkoły. Rozkoszne poczucie swobody ustąpiło miejsca przeświadczeniu, że na wsi człowiek jest stokroć bardziej wprzężony w prace gospodarskie, w porządek następujących po sobie zajęć, których uniknąć się nie da. Pod koniec żniw zrozumiał, dlaczego jego rówieśnicy za wszelką cenę wyrywają się do miast. Zycie na wsi jest ubogie. Nie ma czasu na lekturę, na telewizję, na spacery i zabawy. Może w zimie. A kontakt z przyrodą, który go tak zachwycał w pierwszych dniach pobytu u Cammbellów? Pewno istnieje w podświadomości, ale go się nie odczuwa w codziennej krzątaninie. — Dawniej co roku siałam w ogródku trochę kwiatów — powiedziała kiedyś pani Cammbell. — Teraz uprawiam tylko warzywa, bo nikt nie ma czasu cieszyć się kwiatami. Nareszcie niedziela! Można trochę dłużej poleżeć w łóżku. Pani Cammbell smaży jajka na boczku i od tego zapachu przytulniej robi się w kuchni. Dzisiaj wszyscy jedzą śniadanie bez pośpiechu. Radio gra niegłośno. Cudownie smakują grzanki. Warkot silnika zakłóca ten błogi nastrój. Najwyraźniej nadjeżdża samochód. — Ki diabeł? — pyta pan Cammbell i spuszcza oczy pod karcącym wzrokiem żony. Bo jakże to wzywać diabła w niedzielny poranek? I oto wchodzi pan Skinner. Przez mgnienie wszyscy patrzą nań zaskoczeni, jakby zapomnieli w ogóle o jego istnieniu. Pierwsza opamiętuje się gospodyni. 132 — Napije się pan z nami herbaty? Zaraz usmażę.jajka. — Dziękuję, jestem po śniadaniu. Ale herbaty napiję się z przyjemnością. Siada przy stole w tym swoim szarym ubraniu, które zapewne uważa za stare i najodpowiedniejsze na wieś. ale jego krój. materiał, szykowność rażą i trochę śmieszą. Gospodarze jednak witają profesora serdecznie i wychwalają Daniela. Może nawet przesadnie, żeby Skinnerowi zrobić przyjemność. A Daniel czuje się głupio. Sam nie wie. czy ma się cieszyć, że pobyt jego tutaj dobiegł końca, czy też żałować, że przyjdzie mu pożegnać ludzi do których poczuł sympatię bez żadnych zastrzeżeń, ludzi, z którymi czuł się dobrze. Nie pora na rozważania. Trzeba iść na górę, spakować swoje rzeczy, znieść torbę do samochodu, włożyć ją do bagażnika. Jeszcze tylko kłopotliwy moment pożegnania. Pani Cammbell obejmuje Daniela za szyję i całuje go w czoło. Jej mąż poprzestaje na męskim uścisku dłoni. Alek rzuca mu tylko „do zobaczenia". Daniel siada obok profesora i kiedy wóz rusza, ogląda się na stojącą przed domem rodzinę, jakby chciał ją utrwalić w pamięci. Z Alekiem wkrótce się spotkają, ale czy kiedykolwiek zobaczy jeszcze jego rodziców? Pani Cammbell kiwa lekko dłonią. Mruży oczy. bo słońce świeci jej prosto w twarz. Uśmiecha się. lecz uśmiech jej więdnie, opada. Gdy samochód bierze zakręt, uśmiech ten należy już do przeszłości. 0 . Rozdział XVI Długo jechali między pasmami niewysokich, łysych wzgórz, wśród płowych rżysk i nie skoszonych jeszcze łanów żyta, przedzielonych rozległymi pastwiskami. Daniel patrzył na przesuwające się za szybą krajobrazy jak na nieciekawy film. Nie umiał nawiązać kontaktu z siedzącym obok mężczyzną. Milczeli. Stopniowo jednak znajomy zapach, przelotny uśmiech, ukradkiem rzucone spojrzenie przywracały poczucie bliskości, rozluźniały napięcie. Profesor włączył muzykę. Był to koncert skrzypcowy pełen łagodnego smutku, czy może pogodnej zadumy, rozbrzmiewający tak cicho, że chwilami zagłuszał go szum silnika. — Można trochę głośniej? — zapytał Daniel. Profesor skinął głową. Zbiegło się to z początkiem następnej części koncertu i delikatne allegretto zmieniło nastrój. Daniel przestawił się wewnętrznie. Opuściło go uczucie skrępowania i nieokreślonego lęku przed tą wycieczką, która wprawdzie zapowiadała się cudownie, lecz znów stawiała go w nieznanej sytuacji. Jak trzeba będzie się zachować? Na co można sobie pozwalać, czego unikać, czego się wystrzegać? Trudniej było zrozumieć świat Skinnerów niż świat Cammbellów. Nawet w milczeniu kryły się inne treści, w rozmowach groziły zamaskowane zapadnie. Fakt, że Daniel nie odróżniał żyta od jęczmienia, mógł tylko śmieszyć СаттЬеПа,4 lecz niewiedza o tym. kim był Makbet, pogrążała chłopca w oczach pani Skinner. - Wstąpimy na lunch? — zapytał profesor. — Niedaleko stąd 134 jest taki mały, dosyć zabawny zajazd. Zbudowano go chyba przed dwustu laty. Na pewno chce ci się jeść, prawda? — Tak. Niestety, zajazd był w niedzielę zamknięty. Musieli więc poprzestać na kanapkach i herbacie z termosu, które profesor przezornie wziął na drogę. Ale ten posiłek spożyty na poboczu szosy, w cieniu kilku krzywych brzózek, zacieśnił porozumienie. — Mamy sporo mil przed sobą — powiedział Skinner. — Zamówiłem pokoje w zamku Culzean, tuż nad brzegiem morza. To jedna z najładniejszych miejscowości wypoczynkowych w Szkocji. Sam zamek jest w dużej mierze dziełem sławnego w osiemnastym wieku architekta Roberta Adama, który zbudował go dla dziesiątego księcia Cassillis. Piękniejsze od zamku jest jednak jego otoczenie, zwłaszcza pięciusetakrowy park leśny. Chciałbym tam parę dni odpocząć przed dalszą podróżą. A i ty chyba chętnie pochodzisz sobie po lesie. — Słyszałem, że w każdym szkockim zamku pojawiają się upiory — zażartował Daniel. — Och, z tego na pewno przepłoszyli je turyści. Jeśli jednak chcesz zaznać mocnych wrażeń i spotkać się z duchami, poszukamy jakiegoś starego, opuszczonego zamczyska i spędzimy w nim noc samotnie. — Naprawdę? — A czemuż by nie? W Szkocji nie brak zrujnowanych zamków, wzniesionych malowniczo nad jeziorami lub na szczytach wzgórz. O upiorach brak mi bliższych informacji. Możemy jednak wszcząć poszukiwania na własną rękę. Pozostaje również do rozwiązania zagadka, czy w największym z naszych jezior, Loch Ness, rzeczywiście żyje potwór nie mniej groźny niż wasz smok wawelski. W sezonie ogórkowym, w lecie, kiedy słabnie życie polityczne i brak dziennikarzom ciekawostek dla ożywienia gazet, potwór z Loch Ness często się pojawia. Choć ostatnio usunęły go w cień latające talerze. — Pan sobie z tego żartuje... — Skądże! Mówię o nich z równą powagą jak o Alicji z Krainy Czarów albo o Piotrusiu Panie. 135 Z głębi liściastego lasu wyjechali na rozległy dziedziniec przed masywnym, imponującym zamkiem. Profesor zaparkował wóz i wyjął z bagażnika dwie torby, jedną dla siebie, drugą dla Daniela. — Przecież ja mam swoje rzeczy w tamtej — zaprotestował chłopak wskazując trzecią torbę, która pozostała w samochodzie. — Włożysz do niej to wszystko, co masz na sobie. Emmy przysyła ci nowy ekwipunek na naszą cudowną podróż. — To bardzo miło z jej strony, ale... — Nie ma żadnego ale. Idziemy do recepcji, bierzemy klucze i odpoczywamy przed kolacją. Daniel wszedł do swojego pokoju i stanął jak wryty. Za oknem widać było tylko morze, które podchodziło do stóp zamku. Drobne fale rozbijały się o stromy brzeg. Jak okiem sięgnąć — ani statku, ani łodzi rybackiej. Tylko bezmiar wody i nieba ozłoconego słońcem, które pochylało się nisko nad widnokręgiem. Stał tak przez chwilę, nie mogąc oderwać oczu od roztaczającego się przed nim widoku. Wreszcie poszedł się wykąpać. Dopiero gdy wyszorowany i odświeżony przebrał się w przysłane przez Emmy spodnie i koszulę, stwierdził, że odzież, w której przyjechał tutaj, pachnie dymem, owcami, farmą. Zwinął więc rzeczy i włożył do plastykowego worka w łazience. Teraz dopiero rozstał się naprawdę z Cammbellami. Przewidująca pani Skinner wiedziała, co robiła, przysyłając mu „ekwipunek na cudowną podróż", ale... Zszedł na kolację, a właściwie, jak się tu mówiło — obiad. Było jeszcze trochę za wcześnie, by wejść do restauracji, przeszedł się więc po dziedzińcu, przyjrzał rabatom kwiatowym, zlustrował kilka stojących na parkingu samochodów. Tutaj odnalazł go profesor i razem wybrali się. żeby „coś przekąsić". Ta przekąska okazała się prawdziwą ucztą, podawaną przez dwóch kelnerów we wspaniałej sali. Nigdy dotąd Daniel nie był w tak drogim lokalu, nie obsługiwano go jak udzielnego księcia. — Podoba ci się tutaj? — Bardzo! Ale jestem wprost oszołomiony... — Tylko od ciebie będzie zależało, czy te przyjemności staną się zawsze dostępne... 136 Powiedział to z dziwnym uśmiechem, jak Mefistofeles wyciągający z zanadrza cyrograf. Nie rozwinął go jednak, nie wyjawił treści. Daniel wszakże wyczuł, że podróż ta będzie pełna pokus, za które przyjdzie czymś zapłacić. Następnego dnia obudził się wypoczęty i w całkiem* odmiennym nastroju. A że do luksusu równie łatwo przywyknąć jak do narkotyku, przyjmował za rzecz całkiem naturalną wszelkie wygody i przyjemności, jakich dostarczał mu jego towarzysz podróży. Daniel nie odczuwał już dzielącego ich dystansu, wyzbył się skrępowania i rozmawiał swobodnie podczas przechadzek po cudownym lesie. Nigdy dotąd nie przebywał dłużej w towarzystwie człowieka dorosłego, który by mu poświęcał tyle uwagi, traktował go tak na serio. Marzył niegdyś, aby ojciec stał się dla niego takim towarzyszem i przyjacielem, ale brak czasu zawsze stawał na przeszkodzie. Nie pamiętał, aby ojciec kiedykolwiek spędził z nim bodaj część urlopu. Wysyłano Daniela do babuni, na kolonie, do znajomych, upychano go po prostu na czas wakacji. A teraz ten wybitny uczony, przed którym świat stał otworem, poświęcił mu swój cenny czas i znajdował w tym przyjemność. Sprawiało to Danielowi satysfakcję większą niż wszystkie możliwe prezenty i stwarzało mocną więź między nim a profesorem. — Wiesz, co jest największym bogactwem Szkocji? — zagadnął Daniela. — Kopaliny, ropa naftowa na dnie morza... — Owszem, ale w większym jeszcze stopniu dzika i nieskażona przyroda. Stwierdziliśmy to, na szczęście, dość wcześnie, żeby zapobiec zgubnym skutkom chaotycznej industrializacji. Zajmuje się tym wiele organizacji państwowych i regionalnych. Ten park jest właśnie przykładem opieki nad przyrodą i wykorzystania jej w sposób rozumny. Przyjeżdża tutaj wiele ludzi, żeby odpocząć i nacieszyć się widokiem drzew i krzewów, przeważnie miejscowych, ale i egzotycznych, które się zaaklimatyzowały. Nie znam ich nazw, ale lubię na nie patrzeć. Wolę obcowanie z przyrodą niż przesiadywanie w restauracji, grę w karty, chodzenie do nocnych lokali, a nawet oglądanie czcigodnych, starożytnych ruin. — Naprawdę? 137 — Mimo to pojedziemy do opactwa Crossraguel, ufundowanego przez księcia Carrck w tysiąc dwieście czterdziestym czwartym roku. Te ruiny dają dobre pojęcie o potędze i znaczeniu zakonu cystersów, o wielkiej roli idei chrześcijaństwa, oczywiście w tamtych, odległych czasach. Prawdę powiedziawszy ruiny opactwa mocno Daniela rozczarowały. Trzeba było wysilić całą wyobraźnię, by odtworzyć wygląd kościoła, rozległego dziedzińca i cel zakonnych, aby dopatrzyć się piękna w surowej czworobocznej wieży, podziwiać sztukę średniowiecznych murarzy. Ruiny znajdowały się we wklęśnięciu rozległej doliny pofalowanej łagodnymi wzniesieniami, które teraz, u schyłku lata, cieszyły oko różnorodnością barw. — Tyle tylko ostało się z potężnej siedziby zakonu, który miał wielkie zasługi dla całej okolicy — mówił profesor Skinner. — Była tu szkoła, byli wyborni rzemieślnicy cudzoziemscy, którzy przekazywali swą wiedzę tutejszym ludziom. Nade wszystko jednak cystersi wpajali poczucie chrześcijańskiej wspólnoty przekraczającej granice księstw i królestw, niwelującej podział na biednych i bogatych. Oczywiście, była to utopia. Mimo że zachłanność i chciwość uważano za grzechy śmiertelne, mało kto był od nich wolny. Łatwiej było wielbić Boga niż kochać bliźniego, wznosić świątynie niż dzielić się majątkiem z ubogimi. Łatwiej również wieść świątobliwe życie w dobrze zorganizowanej wspólnocie klasztornej aniżeli codziennie pomagać wieśniakom w ich ciężkiej pracy i upominać się o ich prawa. Podczas tych przechadzek i długich monologów profesora Daniel zastanawiał się niejednokrotnie, jakim on jest człowiekiem, o co mu w życiu chodzi najbardziej. Nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Czasem wydawał mu się dobry, że do rany przyłóż, czasem zaskakiwał go jakimś ostrym rysem charakteru albo postawą faceta, który nigdy nie był w tarapatach materialnych. Ale serdeczność, jaką okazywał Danielowi, przesłaąiała wszystko i chłopak przywiązywał się do profesora coraz bardziej. Kiedy dojeżdżali do Glasgow, Skinner zatrzymał się przy naturalnym parku zwanym „Cztery Pory Roku" i przeznaczonym na użytek młodzieży szkolnej, która mogła w nim z pomocą klucza 138 botanicznego zidentyfikować wszystkie rośliny i obserwować ich cykl rozwoju w ciągu roku. — W otoczeniu Glasgow jest kilka podobnych parków — wyjaśnił profesor. — Są to zielone płuca miasta przemysłowego, lecz mają przede wszystkim rozbudzić zainteresowania przyrodnicze wśród młodzieży. I w twojej szkole istnieje kółko przyjaciół ptaków, związane z Królewskim Towarzystwem Ochrony Ptaków. Członkowie jego współdziałają z ornitologami, należącymi do Naturę Discovery Room w Loch Leven Naturę Center. Badają zwyczaje i życie ptaków, opiekują się rezerwatami, ochraniają gniazda, dokarmiają ptaki. Niektórzy zapaleńcy spędzają całe wakacje w rezerwatach i za pomocą ukrytej kamery filmują ptasie gody, wyląg piskląt, życie nad wodą i w lesie. — Czy naprawdę wzbogaca to naszą wiedzę o przyrodzie? — W pewnej mierze. Ale może ważniejsze jest jeszcze wzbogacenie życia samych badaczy. Muzyka młodzieżowa, dyskoteki, plotki o życiu idoli — to doprawdy za mało, żeby żyć po ludzku. Im bliżej Glasgow, tym bardziej widoczny stawał się niszczycielski wpływ przemysłu. — W początkach ubiegłego stulecia — mówił Skinner — utopiści wierzyli święcie, że uprzemysłowienie przyniesie szczęście ludzkości. Dymiący komin fabryczny symbolizował postęp i nadzieje z nim związane. A teraz — sam widzisz. Miasto jest brzydkie. Robotnicy, którzy zbudowali fortuny przemysłowców, sami mieszkają w takich oto niepowabnych szeregowych domkach. — Ojciec pana był właścicielem kopalni... — Nawet dwóch. Ale to mi nie przesłania prawdy historycznej. Daniel powstrzymał się od dalszych uwag. W ostatecznym гот-rachunku sam korzystał z tego, co stary Skinner zgromadził na swoim koncie. — Mamy przed sobą jedną z najpiękniejszych tras nad jeziorami — zapowiedzi°ł profesor. — Nic dziwnego, że te okolice natchnęły wielu poetów. Jechali najpierw długo nad Loch Lomond, mającym kształt ogromnego trójkąta usianego wyspami o bujnej roślinności. — Kilka z nich stanowi rezerwaty przyrody. Zwiedzałem je 139 kiedyś. Rośnie tam około czterdziestu gatunków drzew i ponad trzysta gatunków kwitnących roślin. Wyspy są doprawdy rajem dla wszelkiego ptactwa i zwierząt wodnych. Nic więc dziwnego, że prowadzi się tam badania naukowe. Chciałbyś spędzić tu wakacje? — Byłoby wspaniale! — Może uda się to zorganizować w przyszłości. Znowu Daniel przemilczał, że przecież przyszłe wakacje spędzi zapewne w Polsce. Czar otoczenia po prostu go obezwładniał. Ogromne przestrzenie bez żadnych zabudowań, lasy na poły dzikie i nie kończące się jezioro napawały go niemym zachwytem. Profesor także zamilkł, ucieszony wrażeniem, jakie krajobraz wywarł na jego towarzyszu. Po lunchu w Tarbet ruszyli trasą wiodącą brzegiem Loch Long, Loch Fyne i Loch Gair aż do Lochgilphaed, gdzie szosa zawróciła na północ i biegła w kierunku miasta Oban, to zbliżając się, to oddalając od morza. Samo miasto, nad którym górowały fortyfikacje stojącego w pobliżu zamku, wydało się Danielowi prześliczne i najchętniej zbiegłby zaraz do rybackiej przystani, gdyby Skinner nie powiedział, że należy zajechać do hotelu i zjeść porządny obiad. — Nie martw się — pocieszył Daniela. — Jutro czeka cię dzień jeszcze piękniejszy. A miasteczko też sobie obejrzymy. Jest rzeczywiście prześliczne. Wyspa osłaniająca wejście do portu chroni je od zachodnich wiatrów. Oban jest też bazą dla turystów zwiedzających okolice jezior i tereny górskie. Jutro musimy wstać dość wcześnie, żeby zdążyć na stateczek, którym popłyniemy na wyspy. Miejsca mamy już zarezerwowane, podobnie jak pokoje w hotelu. Teraz, w pełni sezonu turystycznego, jest to nieodzowne, bo ruch bywa duży. Daniel łudził się dotąd, że podróż ich układa się od.niechcenia, zależenie od pogody i nastroju, ale przekonał się już parokrotnie, że zarówno noclegi, jak i miejsca posiłków, były z góry przewidziane, zarezerwowane, jeśli tylko się dało. a improwizacje — rzadkie zresztą — nie wychodziły na dobre. Kto i kiedy obmyślił całą trasę, kto zatelefonował lub napisał z prośbą o zarezerwo- 140 wanie miejsca? Pani Emmy? Czy sam profesor? Czy zawsze żyli tak „z wyprzedzeniem", ustalając plany na odległą przyszłość? I czy te plany nie ograniczały ich swobody? Przyjemności? Gdyby deszcz padał w tym dniu. w którym objechali jeziora. Daniel niewiele by zobaczył. Ale nie można było poczekać na lepszą pogodę, bo cały plan wycieczki wziąłby w łeb. Mniejsza zresztą o wycieczkę. Danielowi chodziło raczej o tę dyscyplinę wewnętrzną, o ten ład w życiu, który cechował nie tylko Skinnera. lecz wszystkich jego rodaków. Na miesiąc z góry ustalało się wizytę u dentysty. umawiało z fryzjerem albo z rzemieślnikiem. O umówionej porze było się przyjętym bez czekania. Jeśli fryzjerowi zostało trochę wolnego czasu przed wyjściem z pracy, nie przyjmował nie zamówionego klienta. Wychodził z wybiciem zegara. Wolne godziny miały dla każdego wartość bezcenną. Pani Skinner nazywała to szacownym przeżytkiem dziewiętnastego wieku. W holu hotelowym roiło się od gości. Autokar z Londynu przywiózł właśnie grupę turystów. Ale że pokoje były już przygotowane zgodnie z listą zgłoszeń, w okamgnieniu każdy otrzymał klucz i wkrótce potem mógł się zjawić w restauracji, gdzie osobno nakryto dla uczestników wycieczki, osobne zaś stoliki czekały na turystów, którzy indywidualnie zarezerwowali sobie miejsca. Profesor wymienił nazwisko, kelner zaprowadził go do stolika przy oknie. Zdawało się, że nie pragnie niczego więcej, jak tylko dogodzić swoim gościom. Była to przy tym restauracja średniej kategorii, obliczona na możliwości przeciętnego obywatela. Nazajutrz o dziesiątej rano odpłynęli stateczkiem w kierunku wysp. Towarzyszyła im wycieczka z Londynu. Przeważały stateczne, małżeńskie pary. choć nie brak było zadbanych, rozszcze-biotanych staruszek, na ogół bardzo kolorowo ubranych, w słomkowych toczkach na siwych włosach albo w jedwabnych, barwnych chusteczkach na starannie zakręconych loczkach. Uwagę Daniela zwróciły dwie zakonnice jedna już starsza, surowa, pełna uroczystej powagi, druga całkiem młodziutka, uśmiechająca się nieustannie w szczególny sposób. Usta jej pozostawały nieruchome, miały nawet wyraz powściągliwy, oczy natomiast tryskały wesołością, jaką wzbudzała w niej owa pobożna pielgrzymka do Wyspy 141 Świętego Kolumby, celtyckiego misjonarza i apostoła Kaledonii, który żył w latach 521—597. Wraz z grupą irlandzkich mnichów, przede wszystkim z Kolumbanem i Aidanem, stworzył na wyspie łona pierwszy ośrodek chrześcijaństwa promieniujący na całą Szkocję, a także Anglię. Przewodnik wycieczki, młody człowiek w ciemnych spodniach i nieskazitelnie białej koszuli, opowiadał o tym z wieloma szczegółami, najwidoczniej chcąc urozmaicić rejs, który mógłby wydać się nieco monotonny. Przypomniał więc, że nie wiadomo dokładnie, kiedy Anglicy zetknęli się po raz pierwszy z chrześcijaństwem, zapewne jeszcze w czasach starożytnych, ale od samego początku Kościół brytyjski starał się zachować niezależność od Rzymu i zajął odmienne stanowisko w dwóch sprawach, które wydają się nam teraz błahe, lecz do których ówcześni przywiązywali dużą wagę. Jedna z nich dotyczyła właściwego kształtu księżej tonsury, druga zaś terminu Wielkanocy. Kiedy święty Augustyn przyjechał do Anglii jako wysłannik papieża Grzegorza I, ujawniła się niedopuszczalna rozbieżność między stanowiskiem Rzymu a poglądami kościoła angielskiego, irlandzkiego i szkockiego. Podobno gdy święty Chad konsekrowany został na biskupa, w całej Brytanii tylko jeden biskup przestrzegał praktyk rzymskich. Na dworze króla Oswiu biskup należał do kościoła celtyckiego, królowa zaś sprowadziła z rodzinnego Kentu księdza obrządku katolickiego. — W rezultacie — objaśniał przewodnik — przydarzało się niekiedy, że Wielkanoc obchodzono dwukrotnie w ciągu jednego roku, gdy król zakończył Wielki Post i świętował paschalne święto Chrystusa, królowa i jej dworzanie dalej trwali w poście i obchodzili Niedzielę Palmową. Młoda zakonnica puszczała mimo uszu te wyjaśnienia, może znała je dobrze, a może zajmowało ją bardziej karmienie mew, którym rzucała kawałeczki chleba i cieszyła się jak dziecko, kiedy chwytały je w locie albo jadły łapczywie usiadłszy na falach. Przewodnik mówił dalej: — Dopiero następca Aidana, święty Wilfrid, wychowawca syna Oswiu, odbył pielgrzymkę do Rzymu i po powrocie zabrał się 142 żarliwie do zniesienia różnic w praktykach chrześci-ianskicn' w czym Oswiu stanowczo go popierał. Wzrok Daniela napotkał oczy młodej zakonnicy, l^óre wydały mu się dziwnie znajome. Dopiero po chwili uświadomił sobie' że przypominają mu one Perełkę, spotkaną przed rokiem w Edynburgu, i wzbudzają w nim podobny zachwyt. Lekk:i ^iatr zaróżowił mlecznobiałą twarz zakonnicy otuloną czarnym welonem, spod którego ledwo wysuwał się biały rąbek. Zrobiło mu si? na§le żal jej młodości i swobody, kiedy stara mniszka władczym gestem zabroniła karmienia mew. Myśli jego wróciły z niejakim opóźnieniem do wyjaśnień Prze~ wodnika. Oto tutaj, na ziemiach tak dzikich i odległych od Rzymu, toczono chrześcijańskie dysputy w czasach, gdy nje narodził się jeszcze Piast Kołodziej i myszy nie zjadły Popiela. Pobratymca mnichów celtyckich, król Artur, gromadził swych ГУСЄГ2У przy Okrągłym Stole i pragnął odnaleźć świętego Graala. Stateczek przybił na krótko do wysepki Eileach an Naoimh, żeby turyści mogli obejrzeć ruiny celtyckiego klasztoi"u> założonego ponoć przez samego świętego Kolumbę. Ledwo można ЬУ*° rozpoznać zarysy cel zakonnych i kaplicy sprzed czternastu stuleci. Daniel schylił się, żeby podnieść kamyczek nie większy od pięciozłotówki, który leżał opodal muru pokrytego szarym porostem. Od dziecka gromadził takie pamiątki, majace 1У^° dla niego znaczenie, widomy znak przeszłości, która tak szybko zaciera się w pamięci. Zdarzało się czasem, ale bardZ° rzadko, że rozkładał te kamyki przed babunią i mówił, Skąd siyło, że zniszczeją? Co mu z tego przyszło? — Jeśli mieszka się u zreumatyzowanej ciotki, a nie można wybić szyb Skinnerom, jeśli nie ma się forsy, żeby kupić sobie pęczek fiołków, to fajnie jest rozwalić cieplarnię, w której kwitną 170 katleje. Obawiam się, że sędzia to zrozumie i wlepi Ronaldowi* solidny wyrok. — To są tylko twoje domysły... — Nie udawaj większego frajera, niż jesteś. Cześć, leci mój autobus. Daniel pożegnał Edka z ulgą i sam wsiadł do autobusu, którym miał wrócić do domu. Zmierzch już zapadał, od morza nadciągała mgła, wille zanurzone w ogrodach wydawały się nierealne. Z wysokich latarni żółtawe światło mżyło na opustoszałe chodniki. Daniel wbiegł na schodki i zadzwonił. Pani McCall przywitała go surowym stwierdzeniem, że pora podwieczorku dawno już minęła. — Nie szkodzi. Poczekam na kolację. — Podam ją o ósmej. Państwo późno dzisiaj wrócą. W szkole, której dyplomem się chlubię, kładziono szczególny nacisk na odpoczynek należny zatrudnionym. — Bardzo słusznie — odparł Daniel z mimowolną ironią. Pani McCall budziła w nim niechęć i przekorę. Rad był jednak, że raz jeszcze może odłożyć rozmowę z profesorem, więc pogwizdując wesoło wbiegł na pierwsze piętro. Gdyby się odwrócił, zobaczyłby jak zgorszoną minę miała pani McCall. Nazajutrz zaczepił go Alek. — Radziłbym ci szczerze nie wtrącać się w sprawy Ronalda Można to było zrobić w ubiegłym roku, kiedy go wylano ze szkoły Ale teraz wynikłyby z tego same kłopoty dla wszystkich. — Jakie kłopoty mogą wyniknąć z tego, że umieści go się w internacie szkolnym i ułatwi dalszą naukę? — Myślisz, że on chce się uczyć? Że zniesie dyscyplinę internatu? Czy wiesz, jak on żył przez cały rok? — A ty wiesz? — Wiem. — No to powiedz! — Zgorszyłbyś się, mój ty naiwniaczku. Uwierz mi na słowo i nie wsadzaj palca między drzwi. Jemu nie pomożesz, a sobie zaszkodzisz. Stchórzyłeś w zeszłym roku, napuściłeś na niego Haralda. Teraz chcesz okazać się dobroczyńcą. To głupie. 171 — Harald sam miał z nim na pieńku. — Dobra, dobra. Nie mówmy o tym. Ronald słusznie wymierzył ci sprawiedliwość. Tylko że ty odwróciłeś kota ogonem, nagadałeś, że poszło o tych Hindusów... — Jakich Hindusów? — Synów kapitana Skinnera. — Przecież nic takiego nie mówiłem... — Ale na to wyszło... — Alek, to wszystko jest jakimś koszmarnym nieporozumieniem! Ktoś ci przedstawił wszystko niezgodnie z rzeczywistością. Daję ci słowo... — Powtarzam: wyłącz się z tej sprawy. Daniel poczuł się dotknięty do żywego. Gdyby mógł, zamieniłby się miejscami w klasie, byle siedzieć jak najdalej od dawnego przyjaciela. Bo nie wątpił, że przyjaźń ich skończyła się na zawsze. I tym bardziej postanowił postawić na swoim, skłonić Skinnera do działania i wyprowadzić Ronalda z matni, w jakiej się znalazł. Po kolacji zapytał poważnym tonem: — Panie profesorze, czy mógłbym z panem porozmawiać? — Przejdźmy do biblioteki. Wydało się Danielowi, że na twarzy Skinnera pojawił się uśmiech. Może przypuszczał, że chłopak da odpowiedź na pytanie, jakie mu postawił nad jeziorem Leven? Usiedli obaj w fotelach pod lampą z czerwonym abażurem. Daniel nie wiedział, jak zacząć, chociaż obmyślił sobie cały przebieg rozmowy. Teraz jednak słowa uwięzły mu w gardle. — Słucham cię, Dani. — Proszę pana o pomoc dla mojego dawnego kolegi, którego zatrzymano, ponieważ rozbił szyby w szklarni Ogrodu Botanicznego. Twarz profesora stężała. — Słyszałem o tym zdarzeniu. Ale cóż cię ono może obchodzić? — Ronald był w mojej klasie. Chodziliśmy razem po mieście, na spacery... Pewnego razu wsadziliśmy guzik do automatu z czekoladą i wyjęliśmy te czekoladki... — Dlaczego? Przecież miałeś pieniądze! 172 — Zrobiliśmy to dla draki... Ale przyłapał nas policjant. — I co? — Palnął nam kazanie. Kazał obiecać, że nie zrobimy tego nigdy więcej. Dotrzymałem słowa. — Mimo to uważam, że popełniłeś czyn haniebny...' — To jeszcze nie wszystko. W szkole, wbrew regulaminowi, grywaliśmy hazardowo w trzy monety. Mnie na tym nie złapano. Ale Ronald wpadł i wyrzucono go ze szkoły w tym czasie, kiedy chorowałem. , — Ładnych rzeczy dowiaduję się o tobie. — Nie o mnie chodzi, lecz o Ronalda. Już wtedy chciałem poprosić pana o zajęcie się nim, bo był w wyjątkowo trudnej sytuacji. Rodzice jego wyemigrowali do Kanady, mieszkał u ciotki, której mieli przysyłać na niego pieniądze, lecz wcale ich nie przysyłali. To schorowana, stara kobieta, inwalidka... W przyszłym tygodniu ma się odbyć rozprawa sądowa. Boję się, że Ronald trafi do poprawczaka. — I słusznie. — Panie profesorze, przecież to mu złamie życie! Czy nie można by wziąć adwokata i umieścić Ronalda w jakimś internacie przy normalnej szkole? — Pewno można. Tylko nie wiem, dlaczego ja miałbym się tym zająć. — Bo widzi pan... gdybym w ubiegłym roku przyznał się panu do tej historii z automatem, gdybym opowiedział panu o Ronaldzie, może udałoby się uchronić go od... — Od czego? — Sam nie wiem. Nie miałem z nim żadnego kontaktu. Ale musiało dziać się z nim coś niedobrego, jeśli przyłączył się do paczki chłopaków, którzy rozbili te szklarnie. — Chciałbyś, żebym ja ponosił konsekwencje twojego postępowania? Daniel spuścił głowę. — Może boisz się, żeby podczas rozprawy nie padło również twoje nazwisko? — Nie, nie sądzę... 173 — A jednak to możliwe. Przyznaję, że byłoby to dla mnie bardzo przykre, bardzo bolesne. Przez chwilę milczeli obaj. Profesor potarł dłonią czoło. — Wprost wierzyć mi się nie chce... Dlaczego to zrobiłeś? I dlaczego przemilczałeś to przez cały rok? Lękałeś się? Nie miałeś do mnie zaufania? — Było mi wstyd... — Przypuszczałeś, że się rzecz nie wyda? — Miałem tę nadzieję... — I teraz na dodatek chcesz, żebym się zajął tym nieszczęsnym chłopcem? Przecież to absurd! Nie możesz tego ode mnie wymagać... — Ja tylko proszę... — Muszę to wszystko przemyśleć. Idź już spać. Dobranoc. Ale ta noc nie była dobra dla nikogo z domowników. Daniel widział, że światło w sypialni Skinnerów paliło się długo. Pani Emmy nie zeszła na śniadanie. McCall miała nachmurzoną minę podając Danielowi owsiankę. — Wprawdzie w szkole, której dyplomem się chlubię, uczono nas, żebyśmy nie wglądały w sprawy chlebodawców, lecz ich nastroje zawsze mi się udzielają — oświadczyła. — Mam straszną migrenę. u, t'0 •: « •'n-vxv\ x '>.'.) е?У<итои w ,rsv t', - bi>. ч -Н " > iv, j ''і~і,гл 'la ;: .:,.:: o~. ?* \ . м -. л і ' — Rozdział XIX Mimo deszczu Daniel wracał pieszo do domu, chcąc odwlec spotkanie z panią Skinner. Myślał, że jeśli przyjdzie po podwieczorku, będzie miał spokój aż do kolacji. Zaskoczyła go boleśnie wczorajsza rozmowa z profesorem. Nie dość, że Skinner nie okazał chęci zajęcia się Ronaldem, to jeszcze potraktował głupi wyczyn chłopaków jak haniebny czyn, co Daniel uważał za przesadne i krzywdzące. W tej ocenie ujawniła się, jego zdaniem, różnica między stosunkiem przybranego i rodzonego ojca do przewinień t synowskich. Tata na pewno potępiłby postępek Daniela, lecz nie wyolbrzymiałby jego znaczenia. Perspektywa pozostania w tym domu nigdy dotąd nie wydawała się Danielowi mniej ponętna niż obecnie. Jeśli nawet wybaczono by mu przewinę, to nie wymazano by jej z pamięci. Żyłby stale w przeświadczeniu, że jakiś nieprzemyślany wybryk, niepowodzenie w szkole czy zatarg z kolegami może wywołać znowu oburzenie jego opiekunów i przywołać dawne zarzuty. Co gorsza, profesor nawet mimo woli obserwowałby teraz baczniej zachowanie Daniela i we wszystkim doszukiwał się czegoś niestosownego. Ach, gdyby można było zaraz, natychmiast wyjechać do Warszawy! Lecz i to z wielu powodów było niewykonalne. Alek miał po stokroć słuszność! Czemuż nie usłuchał jego rad, a przeciwnie, zraził go swoim uporem i zadufaniem! Przecież Alek za«'sze był mu bezinteresownie życzliwy i na pewno miał większe doświadczenie. Brnął więc Daniel przez opustoszałe ulice i rozmyślnie wchodził w najgłębsze kałuże, jak za dziecinnych lat. Kiedy przemoczony, w obłoconych butach zadzwonił do drzwi, otworzyła mu pani 175 Skinner w długiej, domowej sukni, w liliowym szalu zarzuconym na szczupłe ramiona. — Niepokoiłam się o ciebie — powiedziała serdecznie — i do tej pory czekałam z podwieczorkiem. Obawiam się, że herbata całkiem ostygła. Zaparzysz świeżej? Pani McCall, która chlubi się dyplomem swojej szkoły, poszła już do siebie na odpoczynek. Żartobliwa wzmianka o chlubnym dyplomie z punktu rozładowała napięcie. Pani Skinner czekała, aż Daniel zdejmie przemoczone buty. Rozwiązując sznurowadła przyznał, że chciał się trochę przejść, bo był w okropnym nastroju. I dodał z rozbrajającym uśmiechem: — Tylko proszę się nie gniewać... — Skądże, Dani! Świetnie cię rozumiem. Kiedy już zasiedli przy wonnej, parującej herbacie, pani Skinner podjęła bolesny temat: — Może źle się stało, że ze swoimi kłopotami nie przyszedłeś najpierw do mnie. Walter, mimo że nie jest praktykującym prezbi-terianinem, zachował wyniesioną z domu surowość moralną i bezwzględność sądów, co mu zresztą bardzo utrudnia współżycie z ludźmi. A już szczególnie wymagający jest wobec osób, które kocha. Chciałby w nich widzieć wzór wszelkich cnót. Kiedy byliśmy bardzo młodzi, wiele wycierpiałam z tego powodu. Pomijając takie głupstwa, że nie pozwalał mi się malować, stale miał mi za złe, że nie dość poważnie i powściągliwie zachowuję się wobec naszych wspólnych znajomych. Zarzutów tych nie dyktowała mu zazdrość, do której nie dawałam mu najmniejszych powodów i która byłaby jeszcze jakoś zrozumiała u zakochanego mężczyzny, lecz właśnie wyniesione z domu przeświadczenie, że kobieta powinna zachowywać się w taki, a nie inny, sposób. Dopiero pobyt w Stanach zmienił trochę jego zapatrywania. Trochę, lecz niezupełnie. Zauważyłeś chyba, że nie uczestniczę w dyskusjach, jakie Walter prowadzi w bibliotece z naszymi przyjaciółmi, choć tak dobrze nam się rozmawia przy stole. Jednakże wedle dawnego zwyczaju po kolacji panowie przechodzili wypalić fajkę czy papierosa do osobnego pokoju, podczas gdy damy plotkowały w saloniku. I teraz Walter czuje się lepiej w wyłącznie męskim 176 towarzystwie, aczkolwiek jest wrogiem palenia. To zabawne, że człowiek tak nowoczesny w pracy naukowej jest okropnie konserwatywny w sposobie bycia, ogromnie skryty i powściągliwy w okazywaniu uczuć. Do ciebie przywiązał się ogromnie. I dlatego wczoraj tak się uniósł. — Było mi strasznie przykro. — Jemu również. Prosił mnie później, żebym zwróciła się do naszego adwokata i ustaliła, co można zrobić dla twojego dawnego kolegi. Wprawdzie mecenas Morley jest cywilistą i od lat prowadzi jedynie nasze interesy majątkowe, lecz ma w swojej kancelarii także specjalistę od spraw karnych. Zatelefonowałam już do niego, gdyż jak wywnioskowałam z waszej rozmowy, chodzi tu o pośpiech. Gotów jest przyjąć ciotkę Ronalda jutro o szóstej po południu. To niezwykle uprzejme z jego strony, bo zazwyczaj wyznacza bardzo odległe terminy. Będę z nim w kontakcie i jeśli rozprawa przyjmie pomyślny obrót, postaram się umieścić chłopca w internacie szkolnym. — Nie wiem, doprawdy, jak pani dziękować. — Nie dziękuj wcale. Robię to głównie dla ciebie, bo domyślam się, ile rozterek przeżywałeś w związku z całym tym splotem wydarzeń, choć nie chciałeś zwierzyć się nikomu. Ale i to rozumiem. Chciałabym tylko, żebyś w przyszłości uważał mnie za bliską osobę, która w każdej, naprawdę w każdej sytuacji dołoży starań, żeby ci pomóc. Bo ja, Dani, od dawna traktuję cię jak syna. Jesteś już na tyle dojrzały, żeby zrozumieć, a przynajmniej wyczuć, czym dla większości kobiet jest macierzyństwo zarówno biologiczne, jak duchowe. — Po powrocie z naszej wycieczki myślałem, że już pani mniej na mnie zależy. — Skądże! Podczas waszej nieobecności dom wydawał mi się tak pusty, życie tak jałowe, że wymyśliłam sobie przebudowę kuchni, żeby czymś wypełnić czas. I teraz trochę żałuję tych przeróbek. Nowa kuchnia całkiem nie pasuje do stylu tego domu. Z tamtą zresztą łączyło się tyle wspomnień. I Walter boleje nad tą przeróbką, choć postąpiłam w myśl jego poglądów, że trzeba iść z duchem czasu nawet w codziennym życiu. Ale zasady za- 12—Daniel 177 sadami, a czegoś tam żal... Przyjemnie było wpadać ukradkiem do pani Cobb i schrupać ciasteczko przygotowane przez nią na podwieczorek. Wiesz, Dani, moi teściowie zawsze uważali za niestosowne, by ktokolwiek z rodziny zachodził do kuchni. A my -z Walterem lubiliśmy to ogromnie, zwłaszcza gdy pan Cobb się postarzał i przesiadywał tam, gotów opowiadać godzinami. Więc pozwalaliśmy sobie na tę przyjemność niby to w tajemnicy przed sobą, chociaż wiedzieliśmy także i o tym, że ty również lubisz tam zjadać kolację. Może nazwiesz takie postępowanie obłudą albo hipokryzją, ale tkwi w tym coś zgoła innego... Może poszanowanie dla starych zwyczajów... — Tak... — Daniel pomyślał nagle o babuni. — Czy mógłbym... Czy mógłbym którejś niedzieli odwiedzić panią Cobb? — Oczywiście — odparła Emmy z pewnym wahaniem. — Ale nie radziłabym ci tego. — Czemu? — Są to ludzie bardzo samotni, złaknieni kontaktu z młodymi, którzy przypominaliby im poległych synów. Czytałeś „Małego Księcia"? Lis powiada ao niego mniej więcej tak: „Jeśli mnie oswoisz, będę na ciebie czekał i tęsknił za tobą". Oni pogodzili się już ze swoją samotnością. Jeśli ich raz odwiedzisz, zapragną gorąco, abyś ponowił odwiedziny. I weźmiesz na siebie obowiązek, który ustanie dopiero z ich śmiercią. Zastanów się, czy temu podołasz, czy zdobędziesz się na regularne odwiedziny i nie zawiedziesz ich oczekiwań. Ja obiecałam im tylko, że odwiedzę ich przed każdym Bożym Narodzeniem. To także jest uświęcone zwyczajem, a więc łatwiejsze do akceptacji. — Myślę, że mógłbym znaleźć dla nich czas raz w miesiącu... — Wobec tego dam ci adres. Na pewno sprawisz im radość. A tu masz list polecający do mecenasa Morleya. Czy pomożesz ciotce Ronalda udać się do kancelarii adwokackiej? — Zrobimy to razem z kolegą, który często ją odwiedzał. — Będą wam pewno potrzebne pieniądze na taksówkę — wyjęła z torebki parę banknotów i wręczyła je Danielowi. — Koszta adwokackie wzięłam na siebie. Edek wprost nie chciał wierzyć, że Danielowi udało się zainte- 178 resować profesora sprawą Ronalda. Wkrótce po lekcjach udali się do jego ciotki, żeby zawieźć ją do adwokata. Stara kobieta potulnie dała się sprowadzić ze schodów i wsadzić do taksówki. Przed domem, w którym mieściła się kancelaria Morleya, Edek powiedział, że Daniel może wrócić do siebie, bo on sam zorganizuje powrót staruszki. — Nie trzeba, żebyś tam się pokazywał — wskazał głową jasno oświetlone okna pierwszego piętra. — Ja zresztą też tylko odprowadzę panią na górę i poczekam na dworze, aż załatwi sprawę. Daniel był trochę zdziwiony postępowaniem Edka, lecz ponieważ było mu ono na rękę, nie dociekał niczego i chętnie wrócił do Skinnerów. W drodze powrotnej myślał o tym, że do niedawna dzielił ludzkie wypowiedzi na prawdziwe lub kłamliwe, nie przypuszczając, że mogły kryć w sobie treści, które nie będąc kłamstwem, oznaczały jednak co innego, niż sądził w pierwszej chwili. Ludzie nie postępowali tak prostolinijnie, jak mniemał, za każdym słowem, gestem i poczynaniem mogła się kryć przewrotna intencja lub tylko nieporadność w porozumieniu się z bliźnim, przy czym ta' męcząca niejednoznaczność bardziej cechowała dorosłych niż jego rówieśników, choć i chłopcy, w miarę dorastania, coraz skuteczniej ukrywali prawdziwe pobudki swoich czynów. Ostatnia rozmowa z profesorem była momentem zwrotnym w ich wzajemnych stosunkach. Nie wracali już do niej, przy stole mówili o sprawach obojętnych, unikali przebywania sam na sam i poruszania bardziej ważkich tematów. Zdawać by się mogło, że panuje między nimi najlepsza harmonia, pełne porozumienie. Tak jednak nie było. Daniel zamknął się w sobie i czuwał nad każdym gestem, każdym słowem. Aż do dnia rozprawy nie wymówio; j imienia Ronalda. Dopiero w czwartek wieczorem pani Skinner zakomunikowała, że chłopak pojedzie do internatu przy szkole ogrodniczej w pobliżu Edynburga. — Czy... to jest normalna szkoła? — zapytał Daniel. — Czy karny zakład wychowawczy? — Szkoła jest całkiem normalna. Uczą się w niej przeważnie synowie farmerów. Ale obowiązuje w niej dość ostry regulamin. 179 Nie wolno samowolnie wychodzić z internatu ani przyjmować odwiedzin w innych porach niż przewidziane. Nie wolno mieć przy sobie większej sumy pieniędzy... Bo i po co? Prawda? Alek, któremu Daniel z triumfem powiedział o pomyślnym załatwieniu sprawy, spojrzał nań ironicznie. — Myślisz, że Ronald tam wytrzyma? Czmychnie przy pierwszej lepszej okazji. — Dokąd? — Bo ja wiem? Ale to już nie twoje zmartwienie. Dowiedziałeś się czegoś więcej o samej rozprawie? Jakie mu postawiono zarzuty, jak brzmiał wyrok? Nie, Daniel o to nie pytał, pani Emmy nic mu nie powiedziała, jakby nie chcąc go wtajemniczać w sprawki dawnego kolegi, którego przezornie usunęła mu z oczu. Był pewien, że to dzięki jej staraniom wysłano Ronalda poza Edynburg. Może przypuszczała, że atmosfera małego miasteczka oddziaływać będzie na niego wychowawczo, bardziej jednak prawdopodobne, że chciała przeciąć wszelkie jego kontakty z Danielem. Działała zapewne w najlepszej wierze, lecz na pewno nie uszczęśliwiła tym Ronalda. ' ' n СІ-.Г lo?iio>i ijH 5rO! / j«n.. "... ? '«wf;-^:; і ji.;ev;!.."• '-'; i^-Jt:-.у-гя // Rodział XX j« Państwo Cobb mieszkali w pensjonacie położonym na terenie rozległego, pięknie utrzymanego parku. W kilkunastu parterowych domkach mieściły się dwupokojowe mieszkania z wygodami. Przed wejściem do każdego z nich był niewielki ogródek, w którym kwitły jednakowe krzaki kolorowych hortensji. Wspólna jadalnia, ambulatorium, biblioteka i administracja znajdowały się w pawilonie centralnym, połączonym siecią betonowych dróżek z domkami mieszkalnymi. W głębi parku widać było tereny sportowe. Na jednym boisku siwowłose panie strzelały z łuków do celu, na drugim osoby w wózkach inwalidzkich grały w kule, które należało pchnąć jak najdalej po trawiastym torze. — Nie masz pojęcia, Dani, jak ucieszyłam się, gdy zatelefonowałeś, że nas odwiedzisz. Właściwie rzadko do nas ktoś dzwoni... Żyjemy tu sobie wygodnie i spokojnie, za swoje pieniądze mamy Wszystko, co się należy. Ale z nikim nie nawiązaliśmy dotąd bliższej znajomości. Wiesz, Dani, przez całe życie mieszkaliśmy u Skinnerów jak w rodzinnym domu, nie utrzymywaliśmy stosunków prawie z nikim. Bo i czasu na to nie było. W świątek i piątek byliśmy na usługi. Mówiła mi ta pani McCall, że podjęła się tylko ośmiu godzin pracy dziennie i ściśle tego przestrzega. — Owszem. — Ja przywykłam do innych warunków. Ale świat idzie naprzód, nie wiem, ku bpszemu czy ku gorszemu. Siadaj, zaraz podam herbatę i twoje ulubione ciasteczka. Zazwyczaj jadamy we wspólnej jadalni, ale mamy też własną kuchenkę, w której można sobie coś upiec czy ugotować. Pan Cobb to wielki łasuch, staram się mu dogodzić. 181 — Powiedz raczej, że się nudzisz i szukasz sobie zajęcia — mruknął pan Cobb, jak zawsze starannie ubrany w tweedowy garnitur i zamszowe pantofle. — Jak długo można sprzątać? Ile razy w miesiącu prać firanki? W bawialni panowała rzeczywiście idealna czystość. Na konsolce i kredensie z oszkloną nastawką nie było ani pyłku. Wszystkie bibeloty, wszystkie fotografie w palisandrowych ramkach były wytarte najstaranniej, jak tylko można. — Mamy przecież telewizor — łagodnie zaprotestowała pani Cobb. — Ale zasypiasz przy nim po kwadransie. — Bo nie przywykłam długo siedzieć bezczynnie. Sen mnie morzy, jeśli nie mam w rękach robótki. Może zrobić ci szalik albo ciepłe rękawiczki? — zapytała Daniela z nagłym ożywieniem. — Dziękuję, nic mi nie potrzeba. — Szkoda. Wypożyczamy też pisma i książki z biblioteki, tylko że jakoś nie mam chęci na czytanie. Co innego pan Cobb. Przegląda codziennie gazetę i studiuje katalogi ogrodnicze. Chciałby przed domem coś zasadzić, ale brak mu sił, schylać się trudno... — Najgorsze, że nie mam gdzie trzymać narzędzi. Głupio to było pomyślane — zrzędził stary ogrodnik. — Wszystko chcą robić za nas. Sami koszą trawę, sami podlewają, sami nawet przycinają krzewy. Ale nie poprzestanę chyba na tych ordynarnych hortensjach. Trzeba by choć parę krzaków róż posadzić, choć trochę wiosennych kwiatów. Narcyzów, tulipanów... Powiedz mi, Dani, jak tam wygląda nasz ogród? — Nie tak pięknie, jak dawniej. — Wiem, że pan McCall jest hydraulikiem i tylko z konieczności zajmuje się ogrodem. A choćby miał najlepszą protezę, to mu w pracy ogrodniczej przeszkadza. Chętnie bym mu doradził, co i jak trzeba robić, gdyby się do mnie zwrócił... — Powtórzę mu to... — Nie, nic nie mów! Gotów pomyśleć, że wściubiam nos w nie swoje sprawy... Co było, to było, a co jest, to jest. I trzeba się z tym pogodzić. 182 — McCall wymienia rury i urządzenia sanitarne w obu częściach domu. — U kapitana Skinnera także? — Tak. — To i dobrze. Bo przecież dom przypadnie młodszemu Skin-nerowi, a raczej chłopcu, którego zaadoptuje. Pani Cobb nakryła stół najpiękniejszą serwetą, podała herbatę i przyniosła wspaniałe ciasteczka. — Przyglądasz się tym fotografiom na ścianie? — zapytała Daniela. — To moi chłopcy, kiedy byli niewiele starsi od ciebie. — Gdyby żyli, wszystko potoczyłoby się inaczej — westchnął pan Cobb. — Pożeniliby się, mieli własne dzieci. Byłoby o kim myśleć, na co czekać. A tak, czekamy tylko na śmierć. — Nie narzekaj, innym żyje się gorzej. — Nie narzekam. Mówię, jak jest. I dlatego Skinnerowie powinni kogoś usynowić. Daniel wrócił do domu zasmucony. Emmy zapytała przy kolacji: — Co tam u nich słychać? Zdrowi? — Zdrowi. Przesyłają pozdrowienia. Pan Cobb pytał o ogród... — Wiesz, Dani — ożywiła się nagle — pan McCall chciał wyciąć tę starą różę pod płotem, która ma pień gruby jak drzewo i kwitnie przez całe lato, ale ma takie dziwne kwiaty o czterech wielkich, kremowych płatkach... Powiedział, że jest niemodna i trzeba by zasadzić jakąś współczesną odmianę. Ledwie wybroniłam staruszkę. Jestem do niej bardzo przywiązana. W dodatku ma tę zaletę, że mszyce nigdy jej nie atakują... Mówiła szybko, jakby chcąc zagłuszyć inne myśli. Daniel miał ochotę uścisnąć ją, ucałować. Oczy ich spotkały się ponad stołem Przez chwilę patrzyli na siebie ze smutkiem pełnym zrozumienia. Emmy wstała pierwsza i wzięła Daniela za rękę. — Chodź, obejrzymy film... W tejże chwili zadzwonił telefon. Pani Skinner podniosła słuchawkę. Wydawała się zdziwiona, lecz poprosiła rozmówcę, żeby zaraz przyszedł. Dodała, że profesor wróci lada moment. — Nic z naszego filmu — uśmiechnęła się do Daniela. — Kapitan wpadnie tutaj w jakiejś pilnej sprawie. 183 — To może ja już pójdę na górę? — Zostań, Dani. To w pewnym stopniu dotyczy i ciebie. Siedziała zamyślona przy stoliczku z telefonem. Pani McCall szybko posprzątała w jadalni. Hol, jak serce starego domu, pulsował ciszą. Obaj bracia zjawili się niemal jednocześnie, jeden w drzwiach frontowych, drugi od ogrodu. — Przepraszam, że przychodzę tak nagle, bez wcześniejszego uprzedzenia — tłumaczył się kapitan — ale wyjeżdżam jutro w długi rejs, a dopiero dziś po południu otrzymałem wiadomość... I postanowiłem, że... — Przejdźmy do gabinetu. Nie będziemy przecież rozmawiać w holu. Napijesz się czegoś? — Chętnie. — Tego, co zawsze? — Pamiętasz jeszcze? — Dawno nie mieliśmy okazji spędzić razem wieczoru. — Teraz już w ogóle okazja się nie nadarzy... — Dlaczego? — Zaproponowano mi katedrę w Wyższej Szkole Morskiej w Australii. Czas osiąść na lądzie z żoną i synami. Za długo ich zaniedbywałem. Wymagają ojcowskiej ręki. — Chcesz wyemigrować za ocean? — Co w tym dziwnego? Samanta i chłopcy na pewno będą lepiej tam się czuli. Zostaną tutaj tylko do końca roku szkolnego. Potem zwolnimy tamto skrzydło... I podziękujemy ci za gościnę... Daniel wymknął się cichaczem do swojego pokoju. Mimo że pani Skinner prosiła go o pozostanie, uznał, że rozmowa, na pozór tak spokojna, przybiera obrót dramatyczny i bardzo osobisty. Należało pozwolić obu braciom wygadać się bez świadków. Wchodził powoli na pierwsze piętro. Schody trochę trzeszczały pod stopami. W holu panował półmrok. Pani McCall przed udaniem się na spoczynek zgasiła górne lampy. Danielowi wydało się, że stary dom powoli zamiera. Opuszczali go ludzie, opuszczało go i życie. Jakiż bowiem jest sens istnienia budynku, jeśli pokoje w nim są nie zamieszkane? 184 „Skinnerowie powinni kogoś usynowić" — powiedział pan Cobb. Profesor liczył na Daniela. To Daniel mógłby stać się właścicielem tego domu. Stanął przy dębowej balustradzie i spojrzał z góry na lśniącą posadzkę. Zdawało mu się, że śni albo ogląda film. Czuł się na zewnątrz tego, co się działo. Mimo wszystko był tu obcym przybyszem. Nikim więcej. Nowy tydzień zaczął się jesienną szarugą. Przez wiele dni słońce nie wyjrzało ani razu. Daniel zjadał śniadanie i podwieczorek przy świetle elektrycznym. Lekcje mijały sennie, nauka przychodziła mu bez większego wysiłku, stosunki z kolegami układały się poprawnie. Pracownia komputerów zaczęła go już nudzić. Gdyby to było możliwe, przeniósłby się z powrotem do koła „badaczy przeszłości". Regulamin nakazywał jednak wytrwać cały rok w wybranym kółku zainteresowań. Tym pilniej przykładał się do łaciny, do historii starożytnej. Przeczytał w angielskim przekładzie „Odyseję" i był nią zachwycony. Znowu zaczął przesiadywać wieczorami w bibliotece, tym razem szukał wierszy. Mimo że dobrze już poznał angielski, rozumienie poezji nie zawsze * było łatwe, lecz pokonywanie trudności, przedzieranie się przez gąszcz słów w poszukiwaniu ukrytego znaczenia, zaskakującej przenośni, udanego porównania — sprawiało mu wielką przyjemność. Przed Bożym Narodzeniem otrzymał list od mamy. Wśród rzeczowych informacji o tym, co kto robi, choruje lub jest zdrów, znalazł kilka zdań świadczących o jej zmęczeniu, przepracowaniu. Spostrzegł jej kruchość i ogarnęła go wielka tęsknota, zapragnął nagle pomóc mamie, ulżyć w codziennym życiu. Zdobył się na sążnisty, serdeczny list, który jednak nie uciszył w nim smutki, Święta nie różniły się prawie od dni powszednich. Bez pani Cobb nie było ani zielonego wieńca nad stołem, ani tradycyjnych potraw, ani niespodzianek w pończosze zostawionej przy kominku. Nikt nie rozpalił w nim ognia. Pani McCall zażądała dwóch dni wolnych i biedna Emmy gospodarowała sama w laboratoryjnej kuchni, nie wiedząc, gdzie co leży. — Dawniej z zamkniętymi oczami mogłam wszystko znaleźć 185 w szafkach — żaliła się przed Danielem, który trochę jej pomagał. — Nie powinno się wprowadzać zmian na starość. Nie była jednak stara. To zapewne choroba i tryb życia pozbawiły ją tej energii, jaką przejawiała matką Daniela. Nawet Daniel zresztą nie potrafił wykrzesać z siebie radości, aby przezwyciężyć nudę snującą się po całym domu. Chętnie wrócił do szkolnych zajęć. Od wyjazdu Ronalda zauważył wielką zmianę, jaka dokonała się w Edku. Można by powiedzieć, że zrzucił przygniatające go brzemię, wyzwolił się spod złego czaru. Nareszcie doszła do głosu wrodzona bystrość i spostrzegawczość, tak że niepostrzeżenie stał się jednym z najlepszych uczniów w klasie. Zręczność i siła, którymi dawniej się nie popisywał, zapewniły mu teraz czołowe miejsce w szkolnej reprezentacji lekkoatletycznej. Nagle zauważono, że wyrósł, wysmuklał i choć nie był ładny, miał w sobie coś bardzo pociągającego. Alek też dostrzegł zmianę, jaka zaszła w Edku. — Widzisz — powiedział do Daniela — jak dobrze się stało, że Ronald zniknął z horyzontu. Byłby zniszczył chłopaka. Wyciągał od niego forsę i szantażował go na wszelkie sposoby. — Doprawdy? — Nie wiedziałeś o tym? Edek był mu we wszystkim posłuszny. I jeszcze starał się go bronić. — Czym właściwie Ronald się zajmował? — Głównie dostarczaniem narkotyków stałym klientom bossa, który siedział w porcie i miał tam swoich dostawców. Szczęśliwym trafem sprawa ta nie wypłynęła na procesie. Potraktowano go jak młodocianego chuligana, rozwydrzonego wyrostka, który dzięki zbawiennym wpływom szkoły wykieruje się na uczciwego hodowcę pomidorów. — Edek o tym wiedział? — Ba, sam mu w tym pomagał, choć z wielkimi oporami i z jeszcze większym strachem. Nie widziałem faceta, który by żył tak jak on w nieustannym lęku. — Myślisz, że pani Skinner domyślała się czegoś? — Adwokat na pewno był lepiej zorientowany niż sędziowie. 186 A wiesz, kto pierwszy wyniuchał całą sprawę? Nasz wychowawca. Odwiedził ciotkę Ronalda, trochę go poobserwował... Pamiętasz to jego wieczne włóczenie się po mieście? — Ale nie doniósł policji. — Gdyby wszczęto dochodzenie, wielu rodziców natychmiast zabrałoby synów ze szkoły. — Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym przed rokiem? — Skąd mogłem wiedzieć, co cię łączy z Ronaldem? Chodziliście przecież razem... Nie chciałem zadzierać z nim ani z jego bandą. Z tobą musiał się liczyć, bo miałeś za sobą Skinrferów. Ja nie miałem nikogo. — Jak dowiedziałeś się o wszystkim? W dodatku mieszkając w internacie... — Na zasadzie łamigłówki. Przypasowujesz klocek do klocka, dopóki nie złoży się całość. Ronald i Edek uważali mnie za wsiowego ćwoka i nie bardzo się mnie wystrzegali. Wiedzieli zresztą, że trzymam język za zębami. — Ronald chyba się nie narkotyzował... — Co to, to nie! Wiesz, do przenoszenia trawki nie używa się* narkomanów. Kto spróbuje, idzie w odstawkę. — Nie rozumiem tylko, po co Ronald wybił szyby w cieplarni. Nie powinien był przecież ściągać na siebie uwagi. — Draka wynikła nie z jego winy. Wiem od Edka, że banda małolatów napadła go, kiedy szedł z towarem na spotkanie. Doszło do rozróby, zjawiła się policja. Edek uciekł z trawką, Ronald rozbił szybę i całe śledztwo poszło w tym kierunku. — Edek martwił się o jego sytuację rodzinną. Mówił o poczuciu krzywdy... — Coś takiego było może na samym początku. Ale Edek . wszelką cenę chciał zmylić ślady. Był szczerze przywiązany do Ronalda, licho wie dlaczego. Doszukiwał się w nim nie istniejących zalet i szlachetnych pobudek. — Pewno uważałeś mnie za skończonego osła! — Za dzieciucha, Dan. Ale zmądrzałeś. I wyszedłeś z tego obronną ręką. W miesiąc po tej rozmowie Daniel po powrocie ze szkoły zna- 187 w szafkach — żaliła się przed Danielem, który trochę jej pomagał. — Nie powinno się wprowadzać zmian na starość. Nie była jednak stara. To zapewne choroba i tryb życia pozbawiły ją tej energii, jaką przejawiała matka Daniela. Nawet Daniel zresztą nie potrafił wykrzesać z siebie radości, aby przezwyciężyć nudę snującą się po całym domu. Chętnie wrócił do szkolnych zajęć. Od wyjazdu Ronalda zauważył wielką zmianę, jaka dokonała się w Edku. Można by powiedzieć, że zrzucił przygniatające go brzemię, wyzwolił się spod złego czaru. Nareszcie doszła do głosu wrodzona bystrość i spostrzegawczość, tak że niepostrzeżenie stał się jednym z najlepszych uczniów w klasie. Zręczność i siła, którymi dawniej się nie popisywał, zapewniły mu teraz czołowe miejsce w szkolnej reprezentacji lekkoatletycznej. Nagle zauważono, że wyrósł, wysmuklał i choć nie był ładny, miał w sobie coś bardzo pociągającego. Alek też dostrzegł zmianę, jaka zaszła w Edku. — Widzisz — powiedział do Daniela — jak dobrze się stało, że Ronald zniknął z horyzontu. Byłby zniszczył chłopaka. Wyciągał od niego forsę i szantażował go na wszelkie sposoby. — Doprawdy? — Nie wiedziałeś o tym? Edek był mu we wszystkim posłuszny. I jeszcze starał się go bronić. — Czym właściwie Ronald się zajmował? — Głównie dostarczaniem narkotyków stałym klientom bossa, który siedział w porcie i miał tam swoich dostawców. Szczęśliwym trafem sprawa ta nie wypłynęła na procesie. Potraktowano go jak młodocianego chuligana, rozwydrzonego wyrostka, który dzięki zbawiennym wpływom szkoły wykieruje się na uczciwego hodowcę pomidorów. — Edek o tym wiedział? — Ba, sam mu w tym pomagał, choć z wielkimi oporami i zjesz-cze większym strachem. Nie widziałem faceta, który by żył tak jak on w nieustannym lęku. — Myślisz, że pani Skinner domyślała się czegoś? — Adwokat na pewno był lepiej zorientowany niż sędziowie. 186 A wiesz, kto pierwszy wyniuchał całą sprawę? Nasz wychowawca. Odwiedził ciotkę Ronalda, trochę go poobserwował... Pamiętasz to jego wieczne włóczenie się po mieście? — Ale nie doniósł policji. — Gdyby wszczęto dochodzenie, wielu rodziców natychmiast zabrałoby synów ze szkoły. — Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym przed rokiem? — Skąd mogłem wiedzieć, co cię łączy z Ronaldem? Chodziliście przecież razem... Nie chciałem zadzierać z nim ani z jego bandą. Z tobą musiał się liczyć, bo miałeś za sobą Skinfierów. Ja nie miałem nikogo. — Jak dowiedziałeś się o wszystkim? W dodatku mieszkając w internacie... — Na zasadzie łamigłówki. Przypasowujesz klocek do klocka, dopóki nie złoży się całość. Ronald i Edek uważali mnie za wsiowego ćwoka i nie bardzo się mnie wystrzegali. Wiedzieli zresztą, że trzymam język za zębami. — Ronald chyba się nie narkotyzował... — Co to, to nie! Wiesz, do przenoszenia trawki nie używa si^ narkomanów. Kto spróbuje, idzie w odstawkę. — Nie rozumiem tylko, po co Ronald wybił szyby w cieplarni. Nie powinien był przecież ściągać na siebie uwagi. — Draka wynikła nie z jego winy. Wiem od Edka, że banda małolatów napadła go, kiedy szedł z towarem na spotkanie. Doszło do rozróby, zjawiła się policja. Edek uciekł z trawką, Ronald rozbił szybę i całe śledztwo poszło w tym kierunku. — Edek martwił się o jego sytuację rodzinną. Mówił o poczuciu krzywdy... — Coś takiego było może na samym początku. Ale Edek a wszelką cenę chciał zmylić ślady. Był szczerze przywiązany do Ronalda, licho wie dlaczego. Doszukiwał się w nim nie istniejących zalet i szlachetnych pobudek. — Pewno uważałeś mnie za skończonego osła! — Za dzieciucha, Dan. Ale zmądrzałeś. I wyszedłeś z tego obronną ręką. W miesiąc po tej rozmowie Daniel po powrocie ze szkoły zna- 187 lazł w holu widokówkę z Piccadilly Circus. Zdziwił się, kto może pisać do niego z Londynu. „Drogi frajerze! — przeczytał. — Dzięki za pomoc w tarapatach. Nie dziwisz się chyba, że nie będę siał pasternaku ani zbierał groszku cukrowego. Na szczęście łatwo było prysnąć. Od miesiąca jestem w Londynie i fajnie mi tutaj. Pewno nigdy się nie zobaczymy. Niech ci się dobrze wiedzie. R. PS Może kiedyś pojadę do Kanady i zacznę nowe życie". Daniel pokazał tę widokówkę profesorowi. — Przeczytał ją pan? — Przecież jest adresowana do ciebie. — To nie list. Kartkę każdy może przeczytać. — Nie mam takiego zwyczaju. — Ronald ją przysłał... — Ach tak! I co pisze? — Proszę, niech pan sam przeczyta. Skinner szybko przebiegł wzrokiem kilka niedbale nabazgra-nych zdań, po czym zwrócił widokówkę Danielowi. — Możemy więc uznać tę sprawę za zamkniętą — stwierdził. — Prawda? *)b /: > >, "«і "ЩЖ lv8 .(Ькіг ciilvmx ІвізгЬ vcm \,-kbs,vu -jipi' u, -i'i irft / ,'. łi 4>xi'V- >G .oa^vjjifb siw orLii .!:ЬІбп-.-Я > ,_.>' .> „•• ; л u ґ'П r;- ігніі op v. r —*r.'.. «ii х ^'згЬ-.-•'*' i bfK\ibums зіА .nsG ..вгЬиіззіхЬ ьХ —. Rozdział XXI Na jedno z przyjacielskich spotkań u Skinnerów pan Robert Walton przyniósł kilka egzemplarzy swojej nowo wydanej powieści i wręczył każdemu książkę z dedykacją, także Danielowi. Był to utwór fantastycznonaukowy, przypominający bardziej przygody Robinsona Crusoe niż wydarzenia z epoki wojen gwiezdnych, sztucznej inteligencji i uczłowieczonych robotów, aczkolwiek akcja toczyła się po globalnej wojnie atomowej, w okresie zlodowacenia ziemi, kiedy dla garstki przypadkiem ocalałych ludzi przeżycie stało się głównym problemem. Mając w pamięci zniszczoną cywilizację, wspominając niekiedy cuda zaprzepaszczonej kultury, bohaterowie pana Waltona rozmyślali o tym, jak powinna rozwijać się ludzkość, .aby uniknąć ponownej katastrofy, która tym razem skończyłaby się rozsadzeniem globu ziemskiego. Była to, oczywiście, utopia, lecz wpleciona w tok niezwykłych przygód, wynikających ze zderzenia dawnych pojęć i przyzwyczajeń z warunkami skrajnymi, nie sprzyjającymi życiu. Autor wykazywał mimochodem całą niedorzeczność i śmieszność uprzedzeń rasowych i kulturowych, zgubne skutki wszelkiej nietolerancji, zwłaszcza w takim położeniu, w którym od solidarności i lojalności wszystkich zależało przeżycie jednostek i gatunku. Książka została napisana z pasją, niesłychanie przekonująco, a przy tym ze specyficznymi humorem, jaki cechował wszystkich przyjaciół profesora. Ten humor wynikał z głębokiego zrozumienia sprzeczności targających światem, ale i z pobłażania dla słabości ludzkich, na które nikt dotąd nie znalazł lekarstwa. Kiedy 189 Daniel w kilka dni później starał się wyrazić swój podziw autorowi, Walton powiedział niby żartem: — Zdawało mi się zawsze trochę dziwne, że ty, młody chłopak, zapatrzony jesteś w przeszłość, w historię, podczas gdy najbardziej pasjonujące wydaje mi się to, co nadejdzie, co my sami, bodaj w niewielkiej mierze, możemy kształtować. Większość powieści fantastycznych — bo z nauką mało mają one wspólnego — delektuje się opisami niezwykłych wynalazków technicznych, natomiast niewielu autorów zdobywa się na wysiłek myślowy, potrzebny dla stworzenia wizji innego społeczeństwa, innego człowieka. To dopiero wydaje mi się interesujące. Gdybym miał wpływ na organizację nauki w szkołach, zaproponowałbym wprowadzenie futurologu jako przedmiotu obowiązkowego na wszystkich poziomach nauczania — od szkoły podstawowej po uniwersytet. Umiejętność prognozowania, wybiegania myślą w przyszłość bodaj o lat kilkanaście, uchroniłaby nas od wielu gospodarczych i społecznych kryzysów. — Chyba pan żartuje... - Nic podobnego! Każdy człowiek powinien — na podstawie dostępnych mu danych — przewidzieć swoje możliwości, zarówno przy wyborze zawodu, miejsca zamieszkania, planowania rodziny, jak i programu życia. — To przecież niemożliwe. — Zapewniam cię, że bardziej możliwe, niż myślisz. Nawet konieczne! Iluż rozczarowań dałoby się uniknąć, gdyby rozważyć, jakich fachowców potrzeba będzie za lat dziesięć czy piętnaście — a więc w bardzo niedalekiej przyszłości — i odpowiednio pokierować wykształceniem młodzieży. Bezrobocie jest w pewnej mierze skutkiem rozbieżności między przygotowaniem ludzi do życia a potrzebami współczesnego społeczeństwa. Wiele dramatów osobistych wynika z tego, że wychowujemy młodzież według przestarzałych wzorów, nie licząc się z przemianami zachodzącymi w świecie. — Ograniczyłby pan swobodę wyboru, pominąłby pan uzdolnienia i zamiłowania jednostki?... — Nic podobnego! Starałbym się tylko ukształtować je od- 190 powiednio, a co najważniejsze, uświadomić ludziom, jakie przemiany zajdą na rynku pracy w okresie ich największej aktywności zawodowej. Powiedzmy, że ktoś zgodnie ze swoimi zamiłowaniami skończy studia z zakresu historii sztuki albo sanskrytu; czy zapewni mu to szczęście, skoro zapotrzebowanie na pracowników o takim wykształceniu będzie minimalne i człowiek ten nigdzie nie znajdzie odpowiedniego zajęcia? Uważam zresztą, że cały nasz system szkolny jest nie dopasowany do potrzeb dwudziestego pierwszego wieku. A propos szkoły, czy wiesz, że znałem Ronalda? Uważam go za nieprzeciętnego chłopaka. — Gdzie pan z nim się zetknął? — Jesienią ubiegłego roku chciałem pozbyć się części mego księgozbioru. Nie miałem miejsca w mieszkaniu na więcej półek, niektóre książki uznałem za niepotrzebne. Zleciłem więc dzielnicowej agencji, żeby wywieszono stosowne ogłoszenie. Zjawiło się paru zawodowych antykwariuszy. Kręcili nosem, chcieli wybrać tylko najwartościowsze pozycje, i to za śmiesznie niską cenę. Aż tu raptem zjawił się chłopak, Ronald właśnie, który zabrał się do rzeczy ze zdumiewającą jak na jego wiek umiejętnością. Sporządził spis książek notując datę wydania i nazwę oficyny wydawniczej, zaznaczając, jak każda jest oprawiona, jaki jest stan jej zużycia. Po tygodniu czy dziesięciu dniach zgłosił się ze swoją ofertą. Reflektował niemal na cały księgozbiór, a cena przez niego proponowana przewyższała znacznie propozycje antykwariuszy. Zapytałem, w jaki sposób może przeprowadzić taką transakcję Okazało się, że rozmawiał z wieloma bibliofilami, orientując się mniej więcej, co kogo interesuje, i zaznaczając, że dostarczy im te książki do domu. Zapłacił mi pokaźną sumę, w ratach, oczywiście, za każdym razem, kiedy zjawiał się z wielką torbą po kolejną porcjV książek. Mieliśmy sposobność nieraz sobie pogawędzić. Przyznał, że to, co zarobił na tym pośrednictwie, pomogło mu przetrwać kilka trudnych tygodni, bo rodzice nie przysłali pieniędzy z Kanady. To bardzo rzutki, przedsiębiorczy chłopak z wyobraźnią. Gdyby w swoim czasie zajęto się nim tak, jak na to zasługiwał, móf' wyrosnąć na wspaniałego człowieka. - Jest pan tego pewny? 191 — Najzupełniej. A skoro już mówimy o kształceniu młodych ludzi, myślę, że i tobie grozi sprzeciętnienie. Jeśli zostaniesz dłużej w tym zamożnym domu, w tej prywatnej szkole, jeśli będziesz szedł dalej wygodną drogą życiową, zapewne wyrośniesz na doskonale przeciętnego dżentelmena. Wiem, że Walter pragnie cię usynowić, a więc kiedyś tam dysponowałbyś sporą sumą pieniędzy... Ale kim ty będziesz za lat dwadzieścia, jeżeli w szkole wygładzą wszystkie szorstkości twojej natury, osiodłają wyobraźnię, zniechęcą do stawiania drażliwych pytań, zagłuszą wszelkie wątpliwości? Nie sądź, że postępuję nielojalnie wobec Skinnera, wbrew jego pragnieniom. Niejednokrotnie rozmawiałem z nim na ten temat i uważam za swój obowiązek otworzyć ci oczy. Większość wybitnych ludzi, którzy coś osiągnęli, miała znacznie gorsze warunki. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ten Ronald, którego tutaj wszyscy potępili, wydobył się z bagna i mocną stopą stanął na twardym gruncie. — Chciałbym, żeby przewidywania pana się spełniły — powiedział Daniel nie wiedząc, na ile Walton był zorientowany w sprawach tego chłopaka. — Nowe czasy będą wymagały innych cech charakteru. Wielkiej samodzielności, wytrwałości, śmiałych pomysłów. Za dziesięć lat twoje pokolenie zacznie przejmować ster rządów, przynajmniej na średnim szczeblu zarządzania... Dziesięć lat to bardzo niedługo. Spójrz na nas czterech: niby jesteśmy u szczytu naszych możliwości, ale już prześwituje ich kres. Musi nastąpić zmiana warty. Potok wymowy Waltona przerwało wejście Skinnera i Reida, bardzo poruszonych odbytą przed chwilą rozmową. — Wyobraźcie sobie — powiedział profesor — że spełniło się moje marzenie. James zamieszka w tamtym skrzydle domu, gdy tylko mój starszy brat je opuści. Co prawda robił wiele ceregieli, twierdził, że mieszkanie jest dla niego za duże, ale wiem, ile ma książek i skorup. Założę się, że i tutaj będzie mu za ciasno. — Nie przesadzaj... — Jedno ci tylko grozi: że Daniel zamęczy cię pytaniami — Tego się nie obawiam... Lubię z nim gawędzić. 192 Nazajutrz Daniel powtórzył Alekowi rozmowę z pisarzem. — Facet ma niewątpliwie słuszność — stwierdził Alek. — Im prędzej ludzie przyjmą jego punkt widzenia, tym lepiej. Wiesz, że nawet Sam zdołał wreszcie przekonać ojca i Dunkana? Likwidują owce, Dunkan jesienią pójdzie do szkoły wieczorowej, zmodernizuje gospodarkę. Z początku będzie mu ciężko, bo nawykł do innego trybu życia. Ale Sam mówi, że to już ostatni dzwonek. Jeśli Dunkan nie zdobędzie się na ten wysiłek, za kilka lat zdziwaczeje, stanie się reliktem przeszłości. — Zazdroszczę ci czasem — westchnął Daniel. — Wszystko wydaje ci się takie proste. Czy ty nigdy nie wahasz się, jak postąpić? Czy już w kołysce postanowiłeś badać te bakterie, które oczyszczają ścieki? — Ty byś zawsze chciał dwie sroki łapać za ogon. Zdecyduj się, co będziesz robił po szkole. — Właśnie że nie wiem. — Zostaniesz u Skinnerów? — A ty byś został? — Głupie pytanie. Każdy musi decydować z tego miejsca, na którym stoi. We własnym imieniu. Zgodnie ze swoim rozeznaniem. Daniel uśmiechnął się w duchu. Była to odpowiedź typowa dla Aleka. Nigdy nie chciał się wdawać w cudze sprawy. Może i w tym wypadku miał słuszność? Wakacje zbliżały się wielkimi krokami. Pani Skinner czuła się znacznie lepiej i przypisywała to konsekwentnemu przestrzeganiu diety. Podczas podwieczorku rozmawiała z Danielem o planach spędzenia lipca za granicą. Przeglądali razem stosy kolorowych prospektów, reklamujących wycieczki do Włoch i na południe Francji, omawiali rozmaite warianty podróży. Pokusa owych wakacji była tak silna, że Daniel napisał o tym do rodziców. Ojciec zaraz po otrzymaniu listu zatelefonował do Skinnera, z góry mu dziękując za umożliwienie chłopcu zwiedzenia południowej Europy. Chwilę tylk^ rozmawiał z Danielem. Życzył mu wspaniałych wrażeń. O dalszych planach nie było mowy. Wiosną Edynburg stawał się najpiękniejszy. Pogoda sprzyjała zamiejskim wycieczkom. Niemal każdy weekend spędzali gdzie 13—Daniel 193 indziej. Teraz, gdy sprawa Ronalda została zamknięta i nic już nie zagrażało porozumieniu między Danielem a jego opiekunami, zapanował między nimi pogodny, serdeczny nastrój. Czuli się we trójkę doskonale. Tuż przed zakończeniem roku szkolnego wybrali się razem do Cramond Village, miejscowości położonej przy ujściu Almondu do morza. Można było tam zobaczyć ruiny rzymskich fortyfikacji. Zwiedziwszy je pobieżnie, udali się na daleki spacer brzegiem morza. Popołudnie było ciepłe i bezwietrzne, po przelotnym deszczu zieleń wydawała się olśniewająca. Radość życia po prostu rozpierała Daniela. Szedł szybko, o kilkanaście kroków przed Skinnerami, nie myśląc właściwie o niczym. Kiedy odwrócił się, by sprawdzić, czy jego opiekunowie nie pozostali za daleko w tyle, spostrzegł, że pani Emmy przystanęła i szuka czegoś w torebce. Miała bardzo zakłopotaną minę. — Źle się czujesz, Emmy? — zapytał profesor. — Może wrócimy do auta? — Szkoda pięknego popołudnia. Przyspieszyła kroku, jakby chciała dowieść, że jest w świetnej formie. Minęła Daniela, szła przodem, bardzo smukła w swoim błękitnym kostiumiku. Skinner z Danielem podążali za nią niespokojni. Obaj mieli wrażenie, że siły ją opuszczają. Usiadła na ławeczce. Była bardzo blada. — Co ci jest? — profesor pochylił się nad nią. — Nic... Nie wzięłam ze sobą leków... Trochę mi słabo. Przymknęła oczy, oparła się plecami o ławkę. Nagle głowa opadła jej do tyłu. — Emmy! Emmy, kochanie! — profesor podtrzymał ją ramieniem. Nie odpowiedziała. Ręce jej osunęły się wzdłuż ciała, torebka upadła na ziemię. Daniel po raz pierwszy widział omdlenie. Wydało mu się, że pani Skinner jest na granicy śmierci. Ale profesor zachował zimną krew. — Siądź obok, Danielu, i podtrzymaj jej głowę, żeby mogła oddychać. Ja pójdę po samochód. Daniel spełnił polecenie, choć z przerażeniem myślał, że zosta- 194 nie sam z zemdloną kobietą, której nie potrafił pomóc. Profesor szybkim krokiem odszedł w stronę parkingu. Głowa Emmy wydawała się strasznie ciężka. Daniel nieudolnie spróbował sprawdzić tętno. Nie mógł go wymacać. Emmy oddychała jednak, co prawda dość płytko. W tej okropnej chwili uświadomił sobie, jak mu była droga. Własna bezradność doprowadzała go do rozpaczy. Na szczęście profesor nadjechał po paru minutach. — Nie znalazłem w aucie żadnych leków — powiedział. — Musiała je zostawić w domu. Trzeba będzie przenieść ją do* samochodu. Z trudem położyli panią Skinner na tylnym siedzeniu. — Uważaj, żeby nie osunęła się i nie zraniła. Zawieziemy ją do szpitala. To ta przeklęta cukrzyca! Z całą prędkością, na jaką pozwalały przepisy ruchu drogowego, pomknął do najbliższego szpitala. W parę chwil później zabrano panią Emmy na noszach. Daniel czekał w holu, aż profesor załatwi niezbędne formalności, powierzy żonę lekarzom. Wlepił oczy w elektryczny zegar ścienny, którego wskazówki posuwały się jakby skokami, ale nie umiałby powiedzieć, ile czasu minęło od przyjazdu tutaj. Wreszcie pojawił się Skinner. Był bardzo zasępiony. — Weź klucze i wróć autobusem do domu. Zostanę, zanim stan Emmy się nie poprawi. — Czy mógłby pan... zatelefonować do mnie? — Dobrze... Miejmy nadzieję, że wkrótce odzyska przytomność. Może nawet wrócę wcześniej niż ty. Musisz przejechać przez całe miasto... Powiedział to jednak bez wielkiego przekonania, raczej po o, by dodać Danielowi otuchy. Chłopak wyszedł na pozór opanowany, ale pełen najgorszych przeczuć. Jazda dwoma autobusami zabrała mu rzeczywiście wiele czasu. W domu nie zastał i>;kogo. Państwo McCall również korzystali z weekendu. Daniel usiadł przy telefonie. Siedział otępiały, czekając na wiadomość od profesora. Całe wnętrze domu pachniało kwiatami, 195 które tego ranka pani Skinner poustawiała w wazonach. Wobec trwałości starego mieszkania, jego mebli, obrazów i dziedziczonych z pokolenia w pokolenie drobiazgów, życie ludzkie wydawało się zaskakująco kruche. Z rana pani Emmy nie skarżyła się na żadne dolegliwości, a teraz... Poczuł się okropnie głodny. Nie chciał jednak odejść od telefonu. Mrok wśliznął się do holu. Daniel zapalił lampę, zrobiło mu się trochę raźniej. Zaczął przeglądać jedno z pism ilustrowanych, leżących na stoliku. Wszystko, co czytał, było mu tak obojętne, że nie mógł skupić uwagi. Nagle usłyszał zajeżdżający samochód. Zerwał się i pobiegł do drzwi. Tak, to przyjechał profesor. — Wybacz, że nie zatelefonowałem! — powitał go trochę zmieszany. — Ale zupełnie wyleciało mi to z głowy. Kiedy dowiedziałem się, że Emmy odzyskała przytomność, kiedy pozwolono mi chwilkę z nią porozmawiać, zapomniałem o wszystkim. Będzie musiała zostać kilka dni w szpitalu, chcą przeprowadzić badania... Jadłeś już kolację? — Nie jeszcze... — Chodź, pójdziemy do kuchni, zobaczymy, co pani McCall zostawiła dla nas w lodówce. — A może pan zostanie w jadalni? Przyniosę wszystko, co trzeba. Tam jest tak jakoś nieprzytulnie... — Dobrze, Dani. Umyję się i poczekam na .ciebie. — To nie potrwa długo. Bardziej niż kiedykolwiek odczuł obcość kuchni i brak poczciwej pani Cobb. Dawniej świat jakby okazywał mu swoją przychylność, teraz traktował go z lodowatą obojętnością. Pan Skinner chyba także pragnął odrobiny ciepła, bo rozpogodził się na widok Daniela wkraczającego do jadalni z suto zastawioną tacą. — Jesteśmy teraz zdani wyłącznie na siebie — stwierdził z rozbrajającym uśmiechem. — Czy ty umiesz cokolwiek ugotować? — Z głodu nie umrzemy! — odpowiedział wymijająco Daniel, niezbyt pewny swoich kulinarnych umiejętności. — A w poniedziałek wróci pani McCall... 196 ~ Która chlubi się dyplomem swojej szkoły... Słuchaj, czy tam w lodowce me ma przypadkiem piwa? — Zaraz przyniosę! — Dzięki! Przeszli obaj do biblioteki, zapalili lampę' z czerwonym abażurem. J — Byłoby mi strasznie głupio bez ciebie — westchnął profesor. — Twoje zdrowie. Człowiek musi zawsze mieć kogoś bliskiego... A ft<, ' O /• " !-4'Q .j;'i "'n -' •"• :.Y,>rovn4v.. , зсігчбі , г. .гЯ-_ , •'. i .-, sdr My. kiT' Rozdział XXII Stan zdrowia pani Skinner był niezadowalający i o wyjeździe za granicę nie mogło być mowy. Przez pewien czas musiała jeszcze pozostać w szpitalu. Tryb życia domu uległ zupełnej zmianie. Ustały podwieczorki w ogrodzie, profesor wracał późno, bo po pracy w Instytucie jechał odwiedzić żonę. Pani McCall ze zrozumieniem, ale i z kwaśną miną, podawała spóźnione kolacje. Goście przestali przychodzić. Wieczorami Skinner przesiadywał z Danielem w bibliotece. Koniec roku szkolnego przeszedł niepostrzeżenie. Daniel pożegnał się z kolegami tak, jakby mieli się znów spotkać jesienią. Nawet Alek nie pytał go o nic. Profesor Skinner był niemal zaskoczony, że nazajutrz Daniel już zostanie w domu. — Muszę pomyśleć o zorganizowaniu jakichś wakacji dla ciebie — powiedział zakłopotany. — Skoro nic nie wyszło z naszych projektów... — Nie szkodzi. Chętnie pobędę w Edynburgu. Czy mógłbym odwiedzić panią Emmy? — Ależ tak! Na pewno się ucieszy. Odwiedziny w szpitalu weszły do programu codziennych zajęć Daniela. Zajmowały mu właściwie całe popołudnie, bo dojazd autobusem zabierał wiele czasu. Były namiastką podwieczorków w ogrodzie i miłych pogodnych rozmówek. Profesor rzadziej teraz wpadał do żony, spiętrzyły mu się różne prace w Instytucie. Emmy nie wydawała się tym zmartwiona. Pogawędki z Danielem wprawiały ją w radosny nastrój. Nalegała, by pojechał ze Skin-nerem na urlop w sierpniu. Przecież mogą zwiedzać Europę bez 198 niej, zbierając tylko pocztówki i fotografując wszystko, co wyda im się godne uwagi. Po powrocie będą mieli co opowiadać. Któregoś wieczoru, gdy Daniel wrócił na kolację, pani McCall oznajmiła z powagą: — Pan kapitan przyszedł po południu, żeby się pożegnać, ale ponieważ nie zastał nikogo, zostawił list do pana profesora. Zabrali ze sobą niewiele rzeczy. Odjechali przed godziną. Proszę, tu są klucze od mieszkania. Takie pożegnanie przed długą rozłąką wydało się Danielowi bardzo dziwne. Co prawda, bracia nie utrzymywali ze sobą stosunków, dzieliło ich zapewne coś więcej niż testament starego Skinnera, lecz mimo wszystko nie mógł pojąć takiego postępowania. Czuł też pewien żal do chłopców, że nie wpadli bodaj na chwilę, aby z nim pomówić przed wyjazdem. Wziął klucze i poszedł sam do opuszczonego mieszkania. Pozostały w nim wszystkie sprzęty, obrazy, lampy. Można by mniemać, że lokatorzy wyjechali tylko na krótki urlop. Znikły jedynie mapy z wyznaczonymi na nich rejsami kapitana. W pokojach unosił się jeszcze dziwny zapach, chyba wypalonych niedawno trociczek. W bawialni, na widocznym miejscu, znalazł list do siebie. „Drogi Dani! — pisał jeden z bliźniaków. — Zegnamy cię bardzo serdecznie. Może los zetknie nas kiedyś ze sobą. Życzymy ci powodzenia. Zachowamy o tobie miłe wspomnienie. Zatrzymaj dla siebie posążek Buddy. Niech ci przyniesie szczęście i przypomina o spotkaniu z nami". Obok listu stała niewielka rzeźba. Daniel wziął ją ze wzruszeniem. Kiedy trzymał Buddę w dłoni, rzeźba promieniowała ciepłe / Może to było złudzenie, ale jakże miłe! W parę dni później przeprowadzono krótki remont w lewym skrzydle domu i pan Reid przywiózł tam swoje skarby. Daniel pomagał mu w ustawianiu książek i skorup. Cieszył się teraz, że nie wyjechał z Edynburga, bo przenosiny archeologa były czymś niesłychanie pasjonującym. Okazało się, że prawie nie ma mebli, więc skorzystał chętnie z tych, które zostawili poprzedni lokatorzy. Zadomowił się w tym wnętrzu tak. jakby się tu był 199 urodził, a wszystkie sprzęty i pozostawione przez kapitana Skin-nera drobiazgi doskonale grały z rzeczami archeologa. Na miejscu zabranych map zawisły inne, zaznaczone tu były tereny badań wykopaliskowych. W najobszerniejszym pokoju rozmieścił swoje zbiory: szczątki naczyń, narzędzi, uzbrojenia i ozdób kobiecych. — Niektóre z nich pochodzą z czasów króla Artura — powiedział Danielowi. — Inne z czasów nieco późniejszych, kiedy idea rycerska była już w pełnym rozkwicie. W powszechnym mniemaniu idea ta łączy się z wczesnym średniowieczem, wiele osób uważa ją za pozę. Zgodziłbym się jednak ze zdaniem profesora Hearnshawa, który twierdzi, że idea rycerska wpoiła ludziom ideał służby społecznej, służby bez wynagrodzenia, która nikomu nie przynosiła ujmy. Kazała ona silniejszym działać na rzecz słabszych, bogatym na rzecz biednych, szlachetnie urodzonym na rzecz gminu. Oczywiście, każda idea zostaje w praktyce pomniejszona lub zrozumiana opacznie. Rycerze Okrągłego Stołu poprzysięgli nigdy nie czynić krzywdy, nie popełniać morderstwa i zawsze unikać zdrady. A także pod żadnym pozorem nie przejawiać okrucieństwa, lecz okazywać miłosierdzie tym, którzy o nie proszą. Żaden rycerz nie mógł stawać w szranki w niesłusznym sporze. Mamy wiele dowodów, że arturiańska idea była sprzeczna z powszechną praktyką, lecz mimo to przyświecała wielu pokoleniom i związała się z pojęciem dżentelmena w najlepszym tego słowa znaczeniu. — A więc w jakim? — Miał to być człowiek nie tylko gentle—łagodny, lecz także wyróżniający się pochodzeniem, postępujący tak, żeby jego uczynki nie przyniosły ujmy przodkom. W teorii wszyscy rycerze byli braćmi, niezależnie z jakiego pochodzili kraju. Jeńcy francuscy, których wielu dostało się do niewoli po bitwach pod Crecy i Poitiers, byli gośćmi szlachty angielskiej, uczestniczyli w ucztach i turniejach. — Dzisiaj to byłoby niemożliwe. — Zapewne. Mówiąc o idei rycerskiej trzeba również pamiętać, że przyczyniła się walnie do poprawy położenia kobiet. W pierw- 200 szych wiekach chrześcijaństwa było ono opłakane. Święty Hieronim twierdził, że kobieta jest korzeniem wszelkiego zła. Odmawiano jej prawa rozporządzania sobą i swoim majątkiem. Poprawę przyniosły kontakty z cywilizacją muzułmańską, przejętą z południowej Hiszpanii. W połowie dziesiątego wieku Alvares z Kordoby pisał, że w jego czasach wśród ludzi najwyżej postawionych panuje moda na wszystko, co muzułmańskie. A cywilizacja arabska stawiała kobietę na piedestale, przynajmniej kobietę należącą do wojownika. Tylko ubogie kobiety, jak wszędzie na świecie, pracowały ciężko i były źle traktowane. — A jak Celtowie odnosili się do kobiet? — Otóż to jest bardzo interesujące. W najdawniejszych wierzeniach kobieta wprowadza mężczyznę w wyższe rejony życia i świata. Z niej czerpie on wszystkie swe siły twórcze. W późniejszych mitach kobieta zostaje poniżona, lecz zachowuje nadal swój urok i moc tajemną. Słyszałeś na pewno o wyspie Avalon, czyli Wyspie Jabłoni Wiecznie Owocujących. Choroby i śmierć nie mają do niej dostępu. Panuje tam obfitość wszystkiego, piękno * i harmonia. Na tej wyspie szczęścia mieszkają kobiety czarodziejki, czekające na przybycie bohaterów. Mężczyźni poświęcają całe życie na odnalezienie cudownego Avalonu. Wszystkie przygody z celtyckich mitów kończą się u brzegu tej szczęśliwej Wyspy Kobiet. — Inaczej pan to przedstawia niż opowieści arturiańskie. — Pewno czytałeś je w opracowaniu dla młodzieży. Autorzy przeróbek usunęli z nich niestety to, co miało sens najgłębszy, mitologiczny, świadczący o pradawnych zmianach w układach społecznych. — Chciałbym tyle umieć, co pan. — Masz całe życie przed sobą... W kilka dni później profesor, archeolog i Daniel postanowili urządzić małe święto na cześć powracającej ze szpitala Emmy. Przygotowano uroczystą kolację, we wszystkich pokojach ustawiono bukiety, zapalono świece w starych świecznikach. Radość życia powracała wraz z panią domu. Emmy jakby odmłodniała, wyglądała ślicznie i dziewczęco. 201 — Obyś był szczęśliwy pod naszym dachem! — powiedziała do Jamesa. — Tak bardzo się cieszę, że będziesz mieszkał z nami. Reid starał się ukryć wzruszenie. Tego wieczoru niemal się nie odzywał, ale gdy profesor zaproponował przejście do biblioteki, Reid niby to żartem powiedział: — Chyba od dzisiaj Emmy powinna uczestniczyć w naszych rozmowach. — Jestem zbyt zmęczona — wymawiała się pani Skinner. — Bodaj przez pół godziny — nalegał archeolog. W tym na pozór nieważnym zdarzeniu Daniel domyślał się głębszej, nie znanej mu treści. Toteż gdy nadszedł czas jego kolejnych odwiedzin u państwa Cobbów, zagadnął starą gospodynię o stosunki łączące archeologa ze Skinnerami. — To romantyczna historia — westchnęła pani Cobb. — Nie powinnam ci pewno o niej mówić. Ale skoro pan Reid będzie mieszkał w tym samym domu, może lepiej, żebyś dowiedział się o wszystkim. — Robisz z igły widły! — ofuknął żonę ogrodnik. — Nic tam przecież się nie zdarzyło. — Prawie nic. Trzeba ci wiedzieć, Dani, że nasz pan Walter i jego cioteczny brat James są w jednym wieku i od dziecka przebywali razem. Chodzili do tej samej szkoły i wspólnie spędzali wakacje. Nawet później, na studiach, byli ze sobą bardzo zżyci, choć każdy z nich studiował co innego. I obaj zakochali się w pannie Emmy. — Skąd wiesz? — przerwał pan Cobb. — Może Reid ci się zwierzył? — Nie zwierzył się-nikomu, ale też nie umiał tego ukryć. I przez pewien czas, kiedy starzy Skinnerowie sprzeciwiali się małżeństwu syna z panną Emmy, miał pewno nadzieję, że ją poślubi. — Też sobie wymyśliłaś! — Już ja wiem swoje. Pan Walter wyjechał do Stanów, a James stale towarzyszył Emmy w teatrze, na spacerach... — I co z tego? — Nic. Ale plotki dotarły za ocean i kiedy pan Walter wrócił, 202 miał burzliwą rozmowę z Reidem w bibliotece. Sama słyszałam, że mówili o Emmy... — Podsłuchiwałaś? — zapytał ze zgorszeniem pan Cobb. — Nic podobnego! Po prostu rozmawiali tak głośno, że w holu było słychać. — I co dalej? — zapytał Daniel. — Pan Reid wyjechał z Edynburga na te swoje wykopki. Przez parę lat rzadko do nas zaglądał. Zawsze jednak przysyłał na urodziny Emmy cudowny bukiet pąsowych róż. No i nigdy s-fę nie ożenił. — Bo to wędrowny ptak. Raz tu mieszka, raz tam... — Daj Boże, żeby im się dobrze żyło pod wspólnym dachem. Bo stare rany lubią się czasem odnawiać. Znasz przysłowie, że nie zapomina się nigdy pierwszej prawdziwej miłości. Na razie jednak nic nie zapowiadało komplikacji w domu Skin-nerów. Emmy czuła się jakby bezpieczniej między dwoma przyjaciółmi. Po paru dniach zaproponowała mężowi, by wykorzystał swój urlop i pojechał z Danielem na południe. * — Teraz, gdy James mieszka z nami, możesz być o mnie spokojny, mam w nim dobrego opiekuna, a Danielowi należą się obiecane wakacje. Zgódź się, kochanie, sama wam wszystko załatwię. Sprawi mi to ogromną przyjemność. Daniel ani rusz nie mógł się domyślić, czy propozycja Emmy odpowiadała profesorowi. Archeolog taktownie milczał. Odkąd zamieszkał pod wspólnym dachem, stał się jeszcze bardziej małomówny. Ale kiedy patrzył na panią Skinner, w jego spojrzeniu było wiele czułości i zachwytu. Ustalono wreszcie datę wyjazdu i Daniel raz jeszcze wyrusz*' z profesorem w „cudowną podróż". Niewiele zapamiętał z wszystkich pałaców, kościołów i muzeów, które sumiennie zwiedzali. Wszystkie obrazy „Sądu Ostatecznego" stopiły się w jedną plątaninę ciał, diabłów i aniołów. Utrwaliły mu się natomiast w pamięci drobne scenki na pozór bez większego znaczenia. 203 W drodze z Lionu do Nicei autobus zatrzymał się w alpejskiej wiosce przed niewielką oberżą, żeby kierowca i jego pasażerowie mogli spokojnie zjeść obiad. Gdy weszli do niej, kilku robotników naprawiających drogę posilało się właśnie przy stoliku nakrytym arkuszem białego papieru. Mimo że przed chwilą oderwali się od roboty, wyglądali tak schludnie, jedli z taką powagą, jakby uczestniczyli w wytwornym bankiecie. Oberżystka co rusz zmieniała im talerze, podając kolejno przystawkę, mięso, sałatę i sery. Popijali do tego białe, zimne wino. Byli swobodni, odprężeni, zadowoleni z siebie i chyba ze swojego życia. Płynąc łodzią z Marsylii na wyspę związaną z pamięcią hrabiego Monte Christo profesor zapytał przewoźnika, czy przeczytał powieść Dumasa o tym tytule. Nie, przewoźnik nawet o niej nie słyszał, hrabiego uważał za postać z krwi i kości. W Rzymie Daniel tak się zmęczył zwiedzaniem, że gdy wreszcie stanęli przed Muzeum Etrusków, zapytał nieśmiało: — Czy koniecznie musimy je zaliczyć? Posiedźmy lepiej na ławeczce w cieniu... Nie rozmawiali wówczas o niczym. Daniel przyglądał się jaszczurkom przemykającym po kamiennych płytach. I czuł się całkiem szczęśliwy. Pewnego popołudnia znaleźli się na Drodze Appijskiej, najstarszej rzymskiej drodze, zbudowanej w czwartym wieku przed naszą erą i przedłużonej później do portu w Brundisium. Na poboczach ostały się rzymskie cmentarne grobowce. Czas zatarł większość nazwisk, a i te, co przetrwały, niewiele mówiły współczesnym. Upał zelżał, miało się ku zachodowi, turyści już zniknęli. W tej chwili śmierć wydała się Danielowi niegroźna, stopiona w jedno z życiem. W Neapolu spędzili parę godzin nad zatoką. Przyglądali się cudzoziemskim turystom, którzy wrzucali do wody monety, a młodsi od Daniela chłopcy nurkowali, żeby je podnieść z mu-listego dna morza. Ilekroć wychylali się na powierzchnię, dyszeli ciężko, wypluwali brunatną wodę. Nie żebrali jednak. Zarabiali zabawiając ludzi, którzy obserwowali ich ruchy pod wodą. Mała, może pięcioletnia dziewczynka, bardzo smagła i czarnooka, podeszła do Daniela. Nie prosiła go o nic, milczała. Był jed- 204 nak w jej spojrzeniu tak przejmujący smutek, że profesor Skinner wręczył małej trochę pieniędzy. Chwyciła je skwapliwie i pędem pobiegła do łodzi rybackiej, w której siedział niemłody mężczyzna, może jej ojciec. Pogłaskał ją po plecach. „Piękne Capri wśród słońca i róż" także nie wydało się Danielowi wesołe. Profesor mówił mu, że na początku stulecia wyspa ta była ulubionym miejscem artystów wszelkich narodowości. Teraz, zadeptana niemal przez turystów, zachowała niewiele z dawnego, dzikiego uroku. W lazurowej grocie łodzie sunęły jedna za drugą. Żeby jednak przemknąć się przez ciasny wlot„pod-czas przypływu, trzeba było położyć się na dnie łodzi. Przewoźnik niemal ugniatał brzuch jakiegoś grubasa, żeby zmieścił się pod skalnym sklepieniem. Nie ostało się nic z romantycznej piosenki, nic z turystycznego mitu... Ale w tej części wyspy, gdzie mieszkają Włosi, a turyści pojawiają się rzadko, profesor znalazł maleńką knajpkę, przeznaczoną dla gości miejscowych. Właścicielka przyrządzała na ich oczach pizzę i piekła ją w wielkim chlebowym piecu. Trzeba było poczekać na swoją porcję, czas jednak się nie dłużył, bo podawano każdemu, bez pytania karafkę czerwonego wina. Daniel dostał także szklaneczkę i nagle poczuł się dorosły, zrównany w prawach z wszystkimi mężczyznami, którzy siedzieli przy sąsiednich stolikach. Zapadł wieczór, pachniały mirty, wonne zioła. Po bladawym niebie sunął sierp księżyca i zaglądał do wnętrza knajpki przez szeroko otwarte drzwi. Nie wiedzieć czemu, Daniel przypomniał sobie jakąś noc wigilijną, kiedy we dwoje z mamą poszli na daleki spacer w Zakopanem. Księżyc świecił jasno, cienie świerków ostro rysowały się na śniegu. Zapachniał mu ten śnieg, zaskrzypiał we wspomnieniach. Bał się wówczas mroku i pustki dookoła. Ile mógł mieć lat? Matka objęła go ramieniem. Lęk całkiem ustał, ogarnęło go rozkoszne poczucie bezpieczeństwa. Daniel zapragnął zna^źć się w domu. Ale nie w tym zamożnym, staroświeckim domu Skinnerów, lecz w Warszawie, w ciasnym i zagraconym mieszkaniu rodziców. Dwa lata na obczyźnie znużyły go ponad miarę. Dziesiątki, setki drobnych zdarzśń i rozmów, 205 o których już nie pamiętał, wyżłobiły ślady w jego mózgu. I choć tęsknota za krajem zdawała się w tej chwili nie mieć innej przyczyny prócz zmęczenia, wiedział, że dobywa się ona z najgłębszych zakamarków jego duszy. Wkrótce po powrocie do Edynburga przywołano Daniela do telefonu. Dzwonił ojciec, żeby uprzedzić, że ustalił ze Skinnerami, iż mogą Daniela zatrzymać jeszcze na jeden rok. — Mam nadzieję, ostatni — dodał z pewnym smutkiem. — Bo u nas wielkie zmiany. Szymon wyjeżdża na kontrakt do Algierii, Gosia niedawno się zaręczyła i chyba wkrótce wyjdzie za mąż. Zostaniemy całkiem sami, synku. Czas wracać... Wiem, że ci tam jest świetnie, ale... — Mógłbym już teraz wrócić... — Nie, lepiej będzie w przyszłym roku, kiedy wszystko się ułoży. Zrobimy remont mieszkania, przygotujemy pokój dla ciebie... Jak było we Włoszech? — Cudownie, tato... — Napisz obszerniej... Zawsze przysyłasz takie lakoniczne listy. Jedynie do babuni pisywałeś naprawdę. — Bo i wy informujecie tylko telegraficznie. — Tacy jesteśmy załatani... — Ale ja każdy list czytam po wiele razy i chciałbym... Chciałbym wiedzieć, że jestem wam potrzebny. — To przecież oczywiste! — Tatusiu! — Do widzenia, Danielu! Bardzo cię kochamy! Odłożył słuchawkę na widełki, lecz nie odchodził jeszcze od telefonu, jakby w nadziei, że ojciec raz jeszcze go przywoła, że powtórzy słowa, na które tak długo czekał. Wszystko stało się proste, choć nic przecież się nie zmieniło. Czy mógł wątpić w miłość swoich rodziców? Czy nie wiedział, że zawsze skracali zagraniczne rozmowy, bo to tyle kosztuje...? Następnego dnia James Reid nieoczekiwanie zapytał: — Przemyślałeś już sobie sprawę adopcji? Wybacz, że się wtrą- 206 cam... Za rok mija przewidziany testamentem termin, w którym Walter powinien usynowić chłopca, jeżeli chce zachować spadek po ojcu. — Nie przyszło mi nawet na myśl... — urwał stropiony, bo archeolog bacznie mu się teraz przyglądał. — Nie zamierzam cię do niczego namawiać — rzekł z całą powagą. — Decyzja zależy jedynie od ciebie. Powinieneś jednak zawczasu uprzedzić Waltera, jeśli nie chcesz spełnić jego oczekiwań. Bo, jak go znam, on cię już o nic nie zapyta. Chyba dał ci dosyć dowodów przywiązania i serdeczności. — Na pewno! Tylko że ja... nie mogę tutaj dłużej zostać. — Szkoda. — Mówił pan kiedyś, że układy międzyludzkie są nietrwałe... Że nawet Okrągły Stół nie mógł na zawsze połączyć rycerzy króla Artura. Rozpierzchli się, poginęli... — Przetrwała tylko pamięć... — Dzisiaj wieczorem porozmawiam z panem Walterem... Tylko że to będzie bardzo, bardzo trudna rozmowa. — Zwłaszcza dla niego, Dani. — Dla nas obu... Redaktor Redaktor Korektor Elżbieta Jasztal-Kowalska techniczny Alicja Maruszyńska Grażyna Majewska -,>' . i .,.[K3 '. 1 ISBN 83-10-09127-3 Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1987 r. Wydanie pierwsze. Nakład 29 750 + 250 egz. Ark. wyd. 10,0 Ark. druk. 13,0. Oddano do produkcji we wrześniu 1986 r. Podpisano do druku w czerwcu 1987 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa Nr zamówienia 911/1100/86 . K 16 v