L. Sprague de Camp & Fletcher Pratt Żelazne zamczysko Tytuł oryginału The complete compleat enchanter Przełożył Robert Lipski KSIĘGA PIERWSZA ŻELAZNE ZAMCZYSKO 1 — Posłuchaj, koleś — powiedział ten, który oddychał ustami — daruj sobie i nie bujaj nas. Jesteśmy z policji, kapujesz? Możemy strzec was obojga, ale póki nie poznamy faktów, nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Na pewno nie przysłali ci żądania okupu? Harold Shea gwałtownie przesunął dłonią po włosach. — Zapewniam, panie władzo, że jakiekolwiek żądanie okupu nie wchodzi w rachubę. To sprawa parafizyki. Mojej żony nie ma na tym świecie. — Nareszcie do czegoś dochodzimy — mruknął ten z czerwoną twarzą. — Gdzie ją ukryłeś? — Nigdzie, nie miałem z tym nic wspólnego. — A więc wiesz, że ona nie żyje, ale nie masz pojęcia, kto to zrobił, zgadza się? — Nie. Wcale nie powiedziałem, że ona nie żyje. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie miewa się całkiem nieźle i dobrze się bawi. Tyle że nie w naszej czasoprzestrzeni. — Coraz lepiej — mruknął Dychawiczny. — Sądzę, że będzie lepiej, jeśli pójdziesz z nami na komendę. Porucznik chce się z tobą zobaczyć. — To znaczy, że jestem aresztowany? — spytał Shea. Rumiany spojrzał na partnera, a ten skinął głową. — Zabieramy cię tylko na przesłuchanie. — Jest pan równie logiczny jak Da Derga! Bądź co bądź to moja żona zaginęła, a pan nie potrafi pojąć, co naprawdę czuję. Może pogada pan z moim kumplem, zanim mnie zabierze? Dychawiczny popatrzył na kolegę. — Czemu nie — mruknął. — Może dowiemy się czegoś ciekawego. Shea wstał i natychmiast został sprawnie obszukany od stóp do głów. — Nic — rzucił Rumiany, wyraźnie rozczarowany. — Kim jest ten twój koleś i gdzie go znajdziemy? — Ja go sprowadzę — zaproponował Shea. — Prędzej ja sprowadzę cię do parteru. Siedź spokojnie, Pete go przyprowadzi. Rumiany gestem nakazał Shea, by ponownie usiadł na krześle i wyjąwszy z kabury groźnie wyglądający pistolet, sam rozsiadł się na drugim. — W porządku. Zapytaj o doktora Waltera Bayarda w barze obok. — Idź, Pete — powiedział Rumiany. Drzwi się zamknęły. Shea obserwował swojego gościa, odrobinę zniesmaczony. Lekki świr z gatunku podejrzliwych; analiza mogła przynieść wiele interesującego materiału. Shea miał jednak zbyt wiele własnych zmartwień, by zagłębiać się w odkrywanie tłumionych skłonności policjanta do tańca w balecie. Gliniarz przez chwilę beznamiętnie przyglądał się Haroldowi. — Masz tu fajne trofea — powiedział i skinął w stronę wiszących na ścianie dwóch strzał Belphebe. — Skąd je wytrzasnąłeś? — To strzały mojej żony. Przywiozła je z Krainy Czarów. Szczerze mówiąc, najprawdopodobniej obecnie tam właśnie przebywa. — Dobra, daruj sobie — gliniarz wzruszył ramionami — bo pomyślę, że wy, eksperci od głów, powinniście zacząć od własnych… — Wykrzywił usta z dezaprobatą, wywołaną faktem, iż zatrzymany nie miał ochoty porozmawiać z nim o czymś bardziej przyziemnym. Z korytarza dobiegł odgłos kroków, drzwi się otworzyły i stanął w nich Dychawiczny, za którym kroczył potężny, powolny blondyn — Walter Bayard — i ktoś, kogo Shea nie miał ochoty widzieć, młodszy specjalista psychologii w Instytucie Garadena, Vaclav Polacek, znany też jako „Wacek” albo „Wścibski Czech”. — Walter! — krzyknął Shea. — Na miłość boską, czy… — Zamknij się, Shea — rzucił Rumiany — teraz my mówimy. Odwrócił się energicznie w stronę Bayarda. — Znasz żonę tego faceta? — Belphebe z Krainy Czarów? Naturalnie. — Wiesz, gdzie się obecnie znajduje? Bayard zamyślił się, na jego twarzy odmalował się wyraz powagi. — Szczerze mówiąc, nie. Ale zapewniam, że… Oczy Vaclava zabłysły, schwycił Dychawicznego za ramię. — Hej! Ja wiem, kto może wam powiedzieć! Doktor Chalmers! Policjanci wymienili spojrzenia. — A kto to taki? — spytał jeden z nich. Bayard przeszył młodego asystenta srogim spojrzeniem. — W rzeczy samej dr Chalmers zaledwie przedwczoraj wyjechał na dość długą ekspedycję badawczą, obawiam się więc, że nie będzie mógł służyć panom pomocą. Czy zechcielibyście panowie zaznajomić mnie z naturą zaistniałej kłopotliwej sytuacji? Rumiany, bystrzejszy od swego kolegi, zauważył: — Przedwczoraj, tak? To mamy już dwoje. Wiesz, dokąd pojechał? — Uhm, hmm… — Czy jest możliwe, aby zniknął wraz z panią Shea? Mimo powagi sytuacji Shea, Bayard i Polacek zanieśli się śmiechem. — W porządku — rzucił Rumiany — skreślmy to. Jeszcze jedno. Co panu wiadomo na temat przedwczorajszego pikniku przy Gaju Seneki? — Jeżeli pyta pan, czy tam byłem, to odpowiadam, że nie. Ale wiem, że się odbył. — Myślę, że on też kręci, Jake — mruknął Dychawiczny. — Mówi jak wódz Chytry Lis. — Pozwól, że ja się tym zajmę — burknął Rumiany. — Doktorze Bayard, jest pan fizykologiem, podobnie jak dr Shea. Jak pan wytłumaczy następującą sytuację: w czasie pikniku dr Shea i jego żona idą do lasu, ale wraca stamtąd tylko on. Chodzi jak śnięty powtarzając raz po raz: „Ona zniknęła!”. — Potrafię to wytłumaczyć, oczywiście — rzekł Bayard. — Choć nie wiem, czy będzie pan w stanie pojąć moje wyjaśnienie. — W porządku, chyba pójdzie pan z nami i opowie wszystko porucznikowi. Mam powyżej uszu tego kręcenia. Zabierz go, Pete. Pete, czyli ów Dychawiczny, chwycił Bayarda za łokieć. Efekt był jednak taki, jakby policjant dotknął przycisku wyzwalającego reakcję jądrową. Pete, Bayard, Polacek i Shea ujrzeli, jak światła w pokoju zawirowały, tworząc szaro połyskujący krąg. Usłyszeli Jake’a krzyczącego cienkim głosem: „Nie, nie możecie!” Jego krzyk przeszedł w skowyt i bardziej poczuli, niż zobaczyli pomarańczowy błysk płomienia wykwitający z lufy groźnie wyglądającego pistoletu. Kula jednak nie dosięgła żadnego z nich, gdyż — PUF! — podłoga pod ich stopami zrobiła się zimna. Shea zebrał się w sobie i rozejrzał wokoło. Wszędzie marmur — wyglądało, że ciągnie się kilometrami w każdą stronę, ułożony w czarno–białą szachownicę, którą otaczały kolumny, wysmuklę i pełne gracji wspierające mauretańskie łuki. Zdawało się, że nie mają końca. Wykonano je z jakiegoś przezroczystego materiału, którym zarówno mógł być alabaster, jak i zwykły lód. Styl orientalny, pomyślał Shea. — Słuchaj — rzekł Pete — jeśli w ten sposób próbujesz uciec, tylko się pogrążasz. To nie jest Nowy Jork, w tym kraju działa prawo Lindbergha. Puścił ramię Bayarda i wyciągnął pistolet, bliźniaczo podobny do tego, którym wymachiwał Rumiany. — Nawet nie próbuj strzelać — powiedział Shea. — Broń i tak nie zadziała. Bayard rozejrzał się nerwowo. — Cóż to, Haroldzie, czyżbyś przećwiczył na nas którąś z tych swoich cholernych formuł logiki symbolicznej? — Święty Wieńczysławie! — jęknął Wacek, wskazując ręką. — Spójrzcie tam! Z mroku podcieni wyłoniła się procesja. Na jej czele kroczyło czterech eunuchów. To musieli być eunuchowie — niewiarygodnie grubi, uśmiechnięci, z turbanami na głowach i w niebieskich, jedwabnych, szerokich spodniach. Każdy uzbrojony był w długi, zakrzywiony miecz. Za nimi podążała grupa półnagich Murzynów z kolczykami w uszach, niosących na głowach sterty poduszek. — Jesteś aresztowany! — krzyknął Pete i wymierzył w Harolda, po czym odwrócił się do Polacka. — Chcesz, żeby sprawiedliwości stało się zadość? Więc pomóż mi go stąd zabrać. Eunuchowie opadli na kolana i pochylili głowy, podczas gdy Murzyni, krocząc uroczyście zbliżyli się do czterech przybyszów i rozchodząc się w prawo i w lewo rozrzucili za nimi poduchy. Pete niepewnie odwrócił głowę, po czym natychmiast spojrzał na Shea. Instynktownie położył palec na spuście. Broń wydała głośny trzask. — Mówiłem, że nie zadziała — rzekł Shea. — Rozgość się. Jak dotąd tylko on jeden poczuł się jak w domu. Polacek kręcił głową tak mocno, iż wydawało się, że lada moment mu odpadnie. Bayard patrzył na Shea z wyrazem wściekłego zakłopotania, a policjant co chwila naciskał spust i odciągał zamek, sprawdzając, czemu broń nie działa. Tymczasem za Murzynami pojawiła się nowa grupa. Z czerni wychynęli mężczyźni o nalanych twarzach, niosący cytry, mosiężne gongi i dziwnie wyglądające instrumenty strunowe. Ustawili się po jednej stronie. — Nic na to nie poradzicie, naprawdę — powiedział Shea, po czym zwracając się do Bayarda dodał: — Walterze przecież wiesz coś niecoś o tej teorii. Usiądź. Bayard opadł wolno na poduchy. Osłupiały Polacek i Pete nieufnie poszli w jego ślady. Jeden z eunuchów klaszcząc jął pląsać przed muzykantami, ci zaś natychmiast zaintonowali melodię będącą osobliwą mieszanką jęków, skowytów, wrzasków i pomruków, brodaty wokalista zaś przekrzykiwał cały ten zgiełk z taką zawziętością, jakby stado dzikich rysiów wyszarpywało mu wnętrzności. Jednocześnie gdzieś tam w ciemnościach kolumnady otwarły się chyba jakieś drzwi. Podmuch powietrza załopotał strojami muzykantów, pośród rzępolenia dał się słyszeć odległy szum płynącej wartko rzeki. — Rozchmurzcie się — rzekł Shea. — Nadchodzi obsługa. Ciemnoskóry karzeł z wielką egretą przypiętą do turbana szmaragdową spinką szedł w ich stronę, niosąc naręcze poduszek. Rzucił je na podłogę przed czwórką gości, skłonił się nisko i odszedł. W rym momencie kocia muzyka raptownie się zmieniła, wszystkie instrumenty wydały siedem wysokich, piskliwych dźwięków. Między filarami, tam gdzie znikł karzeł, coś się poruszyło i z ciemności wyłoniło się siedem dziewcząt. Przynajmniej wydawało się, że to dziewczęta. Miały na sobie orientalne stroje, podobne barwą i krojem do tych, które widuje się na zdjęciach w kalendarzach. Długie, luźne piżamy wykonano z grubej wełny, podobnie jak kwefy zakrywające twarze dziewcząt z wyjątkiem ich oczu i włosów. Szerokie staniki skrywały ciało od pasa w górę. Jazgot muzykantów przybrał na sile, dziewczęta zaś jęły wykonywać osobliwe wygibasy, które od biedy można by nazwać tańcem. — Marny wodewil — rzekł Polacek — chociaż ta z tyłu jest nawet całkiem całkiem. — Nie chciałbym zobaczyć go w akcji w haremie — mruknął Bayard. — Nic bym nie zdziałał — odparł Polacek. — Wątpię czy ona zna angielski. — Prawdopodobnie sam nie mówisz po angielsku — rzekł Shea. — Odpręż się. Ponieważ dziewczęta miały zasłonięte twarze trudno to było stwierdzić, ale Shea miał prawie stuprocentową pewność, że wśród tancerek nie ma Belphebe. Policjant siedział na poduchach sztywno, jakby kij połknął, a rozłożony pistolet położył na kolanach. Z wyrazem pewnego zakłopotania oglądał naboje, które również rozpracował, przypatrywał się wgnieceniom pozostawionym na każdej ze spłonek przez iglicę broni. Wreszcie podniósł wzrok. — Nie wiem, jak żeście to zrobili, chłopaki — mruknął — ale mówię wam po raz ostatni, żebyście nas stąd wydostali albo wpakuję was do pudła na dłużej niż trwała prezydentura Roosevelta. — Chciałbym to zrobić — powiedział Shea — ale doktor Bayard potwierdzi, że to nie my ściągnęliśmy pana tutaj. — W takim razie co? Daliście mi po łbie i teraz jestem nieprzytomny? A może wszyscy już nie żyjemy? Nie wygląda to na niebo, o jakim mówiono w szkółce niedzielnej kościoła metodystów. — Niezupełnie — odparł Shea — ale ciepło, ciepło. Na pewno zdarzało się panu zastanawiać przez sen, czy to co się w nim dzieje, nie jest prawdziwe, zgadza się? — Taa. — Albo jeśli przydarzy się panu na jawie coś niezwykłego, czy nie zastanawia się pan, że to może sen? Właśnie, a my tu odkryliśmy, że we wszechświecie jest podobnie. Istnieje wiele różnych światów, które zajmują tę samą przestrzeń, a dzięki operacjom myślowym można przenosić się z jednego do drugiego. Pete potrząsnął głową. — Znaczy się, że można dostać się na Marsa, czy gdzie indziej tylko myśląc o tym? — Niezupełnie. To nie jest Mars, ale świat, który mieści się w zupełnie innym wszechświecie i działają w nim inne prawa. Musimy się tylko na nie przestawić. — Coś takiego! Do licha, skoro tak twierdzisz, muszę się z tym zgodzić. Myślałem, że to może jakiś numer, tylko że… Siedem dziewcząt znikło za filarami. Z drugiej strony natychmiast nadeszła druga grupa tancerek. Te miały sięgające kostek pantalony i luźne, haftowane kamizelki z czymś, co wyglądało na parę filiżanek pod spodem. — Cześć, dziewczynki! — rzucił nieśmiało Polacek. Podniósł się, zrobił dwa kroki i wyciągnął rękę ku najbliższej z tancerek, ta jednak wyminęła go, nie gubiąc rytmu. — Usiądź, durniu! — warknął Shea. Tancerki minęły ich i zaczęły się wycofywać. — Jak sądzisz, ile to potrwa? — spytał Bayard. Shea wzruszył ramionami. — Nie mam pojęcia. Naprawdę. Jakby w odpowiedzi muzykanci zmienili rytm i ton, bębenki i instrumenty strunowe zaczęły brzmieć z pełną mocą. W miejsce znikających tancerek pojawiło się kolejnych dwóch eunuchów. Pokłonili się przed czwórką przybyszów, odwrócili do siebie i znów zgięli w ukłonie. Spomiędzy nich wyszły cztery dziewczyny niosące mosiężne małe tacki z dziwacznymi słojami. Bayard wstrzymał oddech, Polacek zagwizdał, policjant jęknął: — Matko Boska! Odzienie dziewcząt, choć okrywało je od stóp do głów, było tak cienkie, jakby w ogóle nie miały nic na sobie. I nikt, kto na nie patrzył, nie mógł wątpić, iż były to istoty z krwi i kości. Przesunęły się, stanęły naprzeciw gości i jakby na komendę skłoniły się z precyzją baletnic. Wtedy dopiero opadły na poduszki u stóp czterech mężczyzn. — Nie przekupicie mnie — warknął Pete. — W ten sposób tylko zarobiliście jeszcze jedno oskarżenie o obrazę moralności. Poruszając się wciąż w takt muzyki, dziewczęta zdjęły ze słojów nakrętki, włożyły do środka dłonie, a kiedy je wyjęły, ich palce oblepiała żółta, kleista maź. Wyciągnęły dłonie w stronę gości. Shea otworzył usta i zlizał z podsuniętych mu palców warstewkę miodu. Usłyszał czknięcie Bayarda, okrzyk: Nie! — a gdy się odwrócił, ujrzał, że mężczyzna usiłuje odwrócić się przed zbliżającą się ku jego twarzy dłonią. Gliniarz Pete wycierał chustką umazaną w miodzie twarz, podczas gdy jego hurysa za wszelką cenę usiłowała zaaplikować mu słodką maź, jeżeli nie do wewnątrz, to przynajmniej na zewnątrz ciała. — Lepiej się nie opierajcie — poradził Shea. — One są tu po to, żeby nam dać ten miód. — Nie dam się przekupić — powtórzył Pete. — Ja naprawdę nie lubię słodyczy — jęknął Bayard. — Wolę piwo i precle. Tymczasem Shea dostrzegł kątem oka jak Polacek obejmując swoją hurysę jedną ręką, drugą maczał w miodzie i karmił dziewczynę odwzajemniając się za porcje, które zjadał. Był pojętnym uczniem. Shea także nie zasypiał gruszek w popiele. — O księżycu moich rozkoszy — usłyszał głos dziewczyny policjanta — czyżby twa pierś zapadła się? Wiesz przecie, że moje serce goreje z miłości do ciebie i pierwej utopię się w oceanie łez, niźli ujrzę mego pana niezadowolonym. Co mogłaby uczynić dla pana swego, jego niegodna służka? — Poproś ją o coś do picia — zaproponował Bayard i wzdrygnął się dotknąwszy językiem palca, który ponownie znalazł się przed jego twarzą. — Zaprawdę, czyż takie jest życzenie pana mego? Każde życzenie jest dla mnie rozkazem. Dziewczyna wyprostowała się, trzykrotnie klasnęła w dłonie i choć Pete wzbraniał się, ponownie przypadła do jego nóg. Gliniarz oniemiał. Prowadzący orkiestrę upuścił swój instrument i również klasnął, a zza kolumny znów wyłonił się karzeł. Tym razem zamiast poduszek miał tacę, na której połyskiwały cztery ozdobne, srebrne dzbany. Bayard podniósł się, by zajrzeć do tego, który mu podano i jęknął. — Mleko! Pasuje do całego tego bajzlu. Kto, u diabła, chciałby wobec tego iść do Nieba? Dobry Boże. Shea patrząc nad głową swojej hurysy uznał, że jeśli w dzbanach faktycznie znajduje się mleko, to jest ono doprawdy przedziwne, pływały w nim bowiem małe, przejrzyste bryłki. Zanim jednak zdążył umoczyć usta, Połacek krzyknął: — O kurde mol, chłopaki, spróbujcie tego! To najlepszy koktajl, jaki kiedykolwiek piłem! Podobieństwo do koktajlu mogło być przypadkowe, ale zapach i smak napoju były wspaniałe, a moc nieograniczona. Kiedy Shea pociągnął spory łyk, poczuł w gardle rozlewającą się falę ciepła. Podsunął dzban dziewczynie i zapytał: — Jak nazywacie ten napój, maleńka? Złożyła pocałunek dokładnie w tym miejscu, w którym usta Shea dotykały naczynia, kiedy pił i spojrzała nań figlarnie. — O ukochany młodzieńcze, wszak to nic innego jak Rajskie Mleko. Bayard usłyszał to. — Rajskie? — zawołał. — Haroldzie! Wacku! Założę się, że wiem, gdzie nas rzuciło. Nie pamiętacie? …On miodną rosę z liści sączył! On rajskie mleko pił! O — Co nam próbujesz powiedzieć? — dopytywał się Pete. — To Xanadu — wyjaśnił Bayard. — Xanadu Coleridge’a. W Xanadu kazał Kubla Chan Wznieść pyszny paląc, tam, gdzie płynie W pieczarach, których myśl człowieka Nie zmierzy Alph, Święta rzeka, Co w mrocznym morzu ginie…* — Alph! Alph! — wykrzykiwały dziewczęta, poderwały się i ukłoniły w stronę, skąd było słychać szum rwącej rzeki. — A, tu was mam — ucieszył się Bayard. — Alph, która najprawdopodobniej bierze swój rodowód z legend dotyczących greckiej rzeki Alphaios… — Dokładnie — przytaknął Shea. — Niech pan posłucha, panie władzo. Nie wiem, jak się tu dostaliśmy, ale on ma rację. Zaraz, zaraz… poczekaj Walterze. Jest pewien kłopot. Pamiętasz, że poemat jest niedokończony? Jak się orientuję, wylądowaliśmy w niekompletnym kontinuum czasoprzestrzennym, zatrzymanym w określonej części akcji. Jak igła gramofonu, która wciąż wraca do tego samego rowka. Całe to przedstawienie może trwać w nieskończoność. Bayard złapał się za głowę, policjant burknął coś zrezygnowany i tylko Polacek zadowolony pomachał pustym dzbanem. — Mnie w to graj! — wrzasnął uszczęśliwiony i ponownie wyciągnął rękę do dziewczyny. — Poradzimy sobie jakoś, prawda dziecinko? W tej samej chwili orkiestra zagrała na ostrzejszą nutę. Dziewczyna, którą chciał ułapić Polacek, odepchnęła jego rękę, zręcznym ruchem zgarnęła tacę i uciekła. Spomiędzy filarów wyłoniła się kolejna grupka siedmiu tancerek. Jedna z nich, zapewne solistka, zaczęła wywijać trzymanymi w rękach dwoma krótkimi zakrzywionymi mieczami. — Posłuchaj Haroldzie — rzucił Bayard. — Nie mógłbyś coś z tym zrobić? Mówiłeś, że w światach, gdzie działa magia nieźle dawałeś sobie radę. Nie możesz nas wyciągnąć z tej przeklętej wodewilowej pułapki? — Tak — potaknął gliniarz. — Powiem ci coś, Shea. Ubiję z tobą interes. Znam gościa w prokuraturze i namówię go, żeby… tak… żeby wycofał oskarżenie. Może nawet… ja sam zapomnę o tym nieprzyzwoitym występie — dodał, najwyraźniej Rajskie Mleko trochę go rozgrzało. — Mogę spróbować — odparł Shea. — Ale nie wiem, czy w tym hałasie to zadziała. — Ja się tym zajmę. Gliniarz niepewnie, dwoma susami dopadł jednego z zaskoczonych eunuchów, usiłując wyrwać mu scimitar. Muzykanci szemrząc przerwali grę. Jeden trzykrotnie uderzył w gong. Zza filarów wyłonił się spory oddziałek ponuro wyglądających janczarów, uzbrojonych w długie lance. W tym momencie Shea wyrwał Pete’owi scimitar, pokłonił się eunuchowi i oddał mu broń. — Najpokorniejszy z twych sług korzy się przed tobą — powiedział i odwrócił się do Pete’a, z którego powstrzymaniem Bayard miał spore trudności. — Ty… cholerny, beznadziejny bałwanie — wycedził. — Nie obchodzi mnie, czy jesteś gliną nr w Ohio, a nawet jeśli jesteś, to tu nic nie znaczy. Chciałbyś może zobaczyć własną makówkę zatkniętą na czubek jednej z tych paskudnych pik? Pete potrząsnął głową, jakby miało mu się od tego w niej przejaśnić. — Jak mógłbym ją wówczas zobaczyć? — A może chcesz spędzić resztę życia w szczególnie chłodnej celi? Teraz Shea zwrócił się do Bayarda. — Pamiętasz „Groźne to miejsce” i „A w pieczarach lód”? Raj ma swoje ciernie. Albo zatańczysz, jak ci zagrają, albo będziesz żałował. Ruszył wolno w stronę poduszek. Janczarzy zniknęli, a zza filarów nadeszła kolejna grupa tancerek. Te specjalizowały się w tańcu brzucha. Pete rzucił się ciężko na poduszki, a Walter Bayard usiadł przygnębiony. — No już dobrze chłopaki — powiedział Shea. — Spróbujcie mi nie przeszkadzać, kiedy będę wprowadzał soryty w ruch. — Jeżeli istnieje takie c, że phi równe x jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy x jest c a nie na odwrót, c zaś równa się phi, przeto phi… — Urwał i jeszcze przez chwilę jego wargi poruszały się bezgłośnie. Polarek obserwował go z uwagą, Pete z głową wtuloną w ramiona mamrotał. — I to ja, żonaty facet! Jednakże wnioskowanie Shea nie zostało zakończone. Przez kopulasto sklepioną budowlę, daleko poza kolumnadą przepłynął gromki, niemal kosmiczny głos, niczym głos Boga skierowany do czcicieli Złotego Cielca: — O do licha, chyba się pomyliłem! Głos należał do doktora Reeda Chalmersa. Shea i Wścibski Czech poderwali się na równe nogi, muzykanci przerwali grę, a tancerki zamarły w bezruchu. Naraz muzykanci, dziewczęta, otoczona kolumnami sala, wszystko to zaczęło się kręcić coraz szybciej i szybciej, aż roztopiło się w feerii wirujących barw. Wreszcie kolory przeszły w mglistą szarość. Ta najpierw wyrzucała z siebie kolorowe pasma, które stopniowo blakły stając się konturami innego pomieszczenia — małego pokoju, pustawego i zwyczajnego. Shea razem z Polackiem znaleźli się przed stołem, za którym siedział niski mężczyzna i blada, lecz piękna czarnowłosa dziewczyna. Mężczyzną tym był sam doktor Reed Chalmers. Na głowie miał barwny turban, spod którego wysuwały się kosmyki szpakowatych włosów. Dało się też zauważyć, że z jego twarzy znikło nieco zmarszczek. — Miło cię widzieć Haroldzie — powiedział. — Miałem nadzieję… Na miłość boską, ściągnąłem tu także Vaclava? 2 — A jakże, ściągnąłeś i mnie — zgodził się Polacek. — Prosto z wdechowej prywatki. Waltera także. Shea rozejrzał się. — Ale gdzie on jest?! — krzyknął. — Siedział przecież na swych poduszkach… O rany doktorze! Walter musi być ciągle tam, w Xanadu. Razem z tym gliną oglądają marne tańce i objadają się świeżym miodem. A Walter nie znosi jednego i drugiego! — Xanadu? O rety. To niedobrze… prawdziwa rozpacz — biadolił Chalmers kartkując nerwowo leżące przed nim papiery. — Haroldzie, chciałem tylko nawiązać z tobą kontakt, i zapewniam cię, że ściągnięcie tu innych nastąpiło zupełnie przypadkowo. Doprawdy nie wiem… Shea uśmiechnął się krzywo. — Doprawdy nie wiem, doktorze, czy powinienem ci dziękować, czy wręcz przeciwnie. Co zrobiłeś z Belphebe? Ją także ściągnąłeś, prawda? Przynajmniej mam taką nadzieję. Belphebe znikła akurat wtedy, kiedy byliśmy razem na pikniku. Potem chcieli mnie aresztować za zamordowanie czy porwanie jej albo coś w tym rodzaju. — Taak… hm… istnieją pewne trudności. — Palce Chalmersa poruszyły się nerwowo. — Obawiam się, że… ehm… popełniłem dość poważny błąd. Mogę zrozumieć powody tak wielkiego zdenerwowania i konsternacji policji. Mimo to wydaje mi się, że nie powinieneś obawiać się kłopotów natury prawnej. Zważywszy na okoliczności, przedstawienie corpus delicti byłoby prawie niemożliwe. — Tego akurat nie możesz być pewny, doktorze. Gertruda Mugler była na pikniku i to właśnie ona ściągnęła blacharza, kiedy poszliśmy z Belphebe na spacer, a wróciłem już bez niej. Prawie odchodziłem od zmysłów, bo nie wiedziałem czy jakiś mag nie ściągnął jej przypadkiem na powrót do Krainy Czarów. — Tak, Gertruda Mugler mogłaby załatwić dostateczne corpus delicti, jak również silną grupę pod wezwaniem, aby ugotować winowajcę we wrzącym oleju. Ona naprawdę może to uczynić. Blada dziewczyna chrząknęła. — Proszę o wybaczenie, lady Florimel — powiedział Shea. — Przedstawiam pani Vaclava Polacka, który jest znany w naszym kraju jako Wścibski Czech. — Witaj, szlachetny panie — rzekła dziewczyna. — Tytuły obowiązujące w państwie waszym wydają mi się nieco osobliwe. Wszakże nie dziwniejsze niż strój jaki nosisz. Teraz dopiero Shea uprzytomnił sobie, że ciągle ma na sobie gustowny, elegancki garnitur w prążki. — To samo mógłbym powiedzieć o nakryciu głowy sir Reeda. Tylko trzy pytania. Co tu robicie tacy wystrojeni? Po co mnie tu ściągnęliście? I gdzie my właściwie jesteśmy? — Wykazujesz nienaukową tendencję — zaczął Chalmers — do mieszania w głowach przez jednoczesne żądanie informacji należących do różnych kategorii. Pozwól mi przynajmniej pozbierać myśli i fakty… Dobrze. Już. Przypominam, że to ty zastosowałeś na Dolonie zaklęcie przeciw magom i czyniąc to spowodowałeś swoje przeniesienie do naszego… hm… punktu wyjścia. Muszę przyznać, że nie mam pojęcia, w jaki sposób przeniosłeś ze sobą tę młodą damę. — Trzymałem ją za rękę. Teraz jesteśmy małżeństwem. — Serdeczne gratulacje. Wierzę, że związek będzie szczęśliwy i… hm… owocny. Pamiętaj, że twoim przenosinom towarzyszyło kompletne zniszczenie Krainy Magów, ja natomiast stanąłem przed problemem znacznie przekraczającym moje możliwości. Ściślej mówiąc chodziło o to, jak zmienić bałwana ze śniegu w istotę z krwi i kości. — Zerknął w stronę Florimel, a ta spojrzała nań z niekłamanym uczuciem. — Dlatego właśnie… — Ma pan krzesło, doktorze? — przerwał mu Polacek. — Vaclavie, nagłymi wtrąceniami przeszkadzasz jeszcze bardziej niż Harold. Bądź uprzejmy usiąść na podłodze i pozwól mi kontynuować. Na czym to ja skończyłem? Aa, po przeanalizowaniu dostępnych informacji zostałem nagrodzony odkryciem, że w Krainie Czarów istnieje werbalny wzorzec innego wszechświata z taką wektorową organizacją czasoprzestrzeni, która umożliwia dotarcie do niego stamtąd dzięki zwykłym metodom logiki symboli. Ten inny świat to świat Orlanda Szalonego Ariosta. — Dlaczego wejście do niego miałoby być tak łatwe? — spytał Shea. — Uhm. Właśnie miałem to wyjaśnić. Lodovico Ariosto był włoskim poetą, który napisał Orlanda Szalonego na początku szesnastego wieku. Jego dzieło stało się głównym źródłem pomysłów dla wielkiego naśladowcy, Spensera, który pisząc Glorianę, Królową Krainy Czarów właśnie stamtąd czerpał natchnienie. Kiedy zaś światy zawierają ten sam podstawowy wzorzec myślowy, nietrudno wyobrazić sobie sposoby na przedostanie się z jednego z nich do drugiego. To naprawdę dość proste, a ja byłem przekonany, iż znajdę tu wielu biegłych w sztuce praktyków magii. Vaclavie, widzę, że nie nadążasz za mną. — Fakt — dobiegł z podłogi głos Polacka. — I wątpię, żeby nadążała panna… lady Florimel. — Niekoniecznie musi. Wszelako dla waszej wiadomości wyjaśnię, że podobieństwo podstawowego wzoru mentalnego sprawia, tak jak w tym, że powstają między dwoma światami pewne łączące je drogi. Po nich właśnie porusza się nasz mentalny wehikuł logiki symboli, a my możemy ze stuprocentowym niemal prawdopodobieństwem dotrzeć do wybranego punktu przeznaczenia. Polacek pomacał się po kieszeniach. — Czy ma ktoś papierosa? Wierzę panu doktorze, skoro tak pan twierdzi, ale wciąż nie mogę pojąć, po co było ściągać tu Harolda i czemu wszyscy musieliśmy wylądować w tym kabarecie. Chalmers znów niespokojnie jął kartkować papiery. — Znanemu wam procesowi towarzyszyły pewne… ee… komplikacje. Mogę je wam przybliżyć, jeśli pozwolicie, układając rzeczy w jakiś porządek. Na początek powiem, że miejsce, gdzie się obecnie znajdujemy, to zamek jednego z najważniejszych magów Orlanda, Atlantesa de Careny. Jesteśmy w Pirenejach, przy granicy francusko–hiszpańskiej. Dla twojej wiadomości, Vaclavie, muszę wyjaśnić, że te miejsca wcale nie są tymi, które się nam kojarzą z ich nazwami w naszym świecie. — Dobra, ale dlaczego ściągnąłeś mnie tutaj? — natarł na Chalmersa Shea. — Przynajmniej mogłeś mnie najpierw zapytać. — Z pewnością zdajesz sobie sprawę, Haroldzie, że posługiwanie się logiką symboli to nie to samo, co używanie telefonu. W istocie pewne problemy, o których mówiłem, stały się tak poważne, że nie miałem innego wyboru. Być może się omyliłem. Praca z Atlantesem jest wyjątkowo interesująca, naprawdę wyjątkowa. Uzyskałem możliwość skorygowania wielu prawideł magii z punktu widzenia nieco innych praw, jakie nią rządzą tutaj. Zresztą czuję, że jestem coś winien siedzącej tu młodej damie, mam wobec niej pewne zobowiązania. — Chalmers wskazał na Florimel i zarumienił się, kiedy Shea i Polacek jednocześnie parsknęli śmiechem. — Och, Atlantes okazał się wielce pomocny, niemniej mam nadzieję, że uprzejmość magów wywarła na mnie dużo słabsze wrażenie niż dawniej. Nie tylko Atlantes nie zdołał nic zrobić dla Florimel, ale przede wszystkim dlatego, że ci ludzie są muzułmanami uznającymi, rzec by można, nieco osobliwe kanony moralności. Mam przeświadczenie, sięgające omalże pewności, że już wkrótce przyjdzie mi otoczyć Florimel dodatkową ochroną. Sprawy bowiem wyglądają tak, albo przynajmniej wyglądały, nim pozwoliłem sobie dość może niefrasobliwie przetransportować was tutaj, że tylko ja jeden stanowiłem niezłomną barierę między nią, a naszym nie najlepiej usposobionym gospodarzem. — Nie łapię tego wszystkiego — mruknął Shea. — Czemu nie zabrałeś jej gdzieś indziej? — Ale dokąd, mój drogi Haroldzie? Właśnie w tym tkwi cała trudność. Powrócić do naszego świata oznaczałoby utracić młodą damę, ponieważ jest ona wytworem magii, we wzorcu mentalnym natomiast nie ma miejsca na czary. Nie, to nie wchodzi w rachubę przynajmniej do czasu, aż Florimel uzyska w pełni cechy ludzkie. Dałoby się, na ten przykład, przenieść stąd do świata Dantego, ale nie jestem pewien, czy atmosfera Piekła wyszłaby na zdrowie komuś, kto został ulepiony ze śniegu. Co więcej, Atlantes, który jest wyjątkowo kompetentnym magiem, byłby w stanie z pewnością podążyć śladem Florimel lub powstrzymać ją od ucieczki. — Wyjątkowo natarczywy, uparty rozpustnik — zauważyła Florimel. Chalmers poklepał jej dłoń i uśmiechnął się promiennie. — Chyba jestem winien wam przeprosiny, tobie i Vaclavowi. Jednak jedną z cech przyjaźni jest to, że w razie potrzeby można liczyć na bliskie osoby. Mniemam, że i wy uznacie mnie za taką. Polacek machnął ręką, a Shea odpowiedział za niego: — W porządku, doktorze. Z przyjemnością pomogę, zwłaszcza że przeniosłeś tutaj Belphebe, choć przez to mogę jeszcze mieć kłopoty z glinami. A propos, gdzie jest Belphebe? Chalmers wpadł w jeszcze większe zakłopotanie. — A to… hm… jest właśnie problem, z powodu którego winien ci jestem najgorętsze przeprosiny. Wszystkiemu niewątpliwie winien błąd selektywności. Taak, wcale nie zamierzałem wyciągać jej z naszego świata. O ile znasz Orlanda, Haroldzie, z pewnością przypomnisz sobie, że wśród podróbek Spensera znalazła się postać o imieniu Belphegor… zbieżność imienia z Belphebe nieprzypadkowa… kiedy młoda dama niespodziewanie pojawiła się tutaj, doszło u niej do pewnych hm… zaburzeń tożsamości, wskutek czego Belphebe zapomniała swojego imienia, a także, niestety, wyleciało jej z pamięci całe poprzednie życie. W tej chwili naprawdę nie potrafię powiedzieć, gdzie się znajduje, choć bez wątpienia jest gdzieś w tym świecie. — Chcesz powiedzieć, że moja żona nawet mnie nie zna? — jęknął Shea. — Obawiam się, że nie. Nie potrafię wyrazić… — Nie próbuj. — Shea ponuro rozejrzał się dookoła. — Muszę ją odnaleźć. Może być w niebezpieczeństwie. — Myślę, Haroldzie, że nie powinieneś się bać. Ta młoda dama doskonale umie o siebie zadbać. — O tak! — potwierdziła Florimel. — Niedawno kiedy sir Roger usiłował ją powstrzymać od opuszczenia zamku, tak dała mu w ucho, że chyba ciągle jeszcze kręci mu się w głowie. Bądź przeto spokojny, sir Haroldzie. — A kimże jest ten sir Roger? — rzucił Shea i popatrzył groźnie. — Myślę, że lepiej będzie, jeśli przedstawię was moim… waszym towarzyszom — rzekł Chalmers. Paroma szybkimi krokami ominął stół i skierował się w stronę drzwi, znajdujących się za Chalmersem i Polackiem. Powietrze było przesycone słabą wonią oliwy. Kiedy przestąpili próg, ich stopy wydobywały z podłóg dziwny, metaliczny dźwięk. — A właśnie — rzekł Chalmers. — Chyba przeoczyłem jedno wyjaśnienie. Ten zamek jest zbudowany z żelaza. Wiążą się z tym pewne niedogodności. Proszę tędy, panowie. Następny korytarz odchodził od tego, którym właśnie szli, i opadał w dół aż do podwójnych drzwi. Wisząca na łańcuchach lampa oliwna rzucała słabe światło. Kiedy dotarli na miejsce, Shea usłyszał dochodzące zza drzwi zawodzenie jakie wydawał z siebie instrument muzyczny, podobny do tych, które widzieli wcześniej w Xanadu. Oczy Polacka rozbłysły. — Kobietki? — spytał, oblizując wargi. Chalmers nie odpowiedział, tylko machnął ręką, a na ten gest drzwi otwarły się bezgłośnie. Ujrzeli plecy siedzących w kucki na podłodze dwóch muzyków, ubranych w arabskie stroje. Jeden z nich grał na flecie, drugi wolno uderzał palcami w bębenek o średnicy około dziesięciu centymetrów. Oprócz nich była tam śniada dziewczyna w przezroczystych szatach, które rozwiewały się w rytm jej powolnych kroków. W tle można było dostrzec kilkunastu mężczyzn oświetlonych nikłym blaskiem liczniejszych w tym pomieszczeniu lampek oliwnych. Byli ubrani w jasne, orientalne stroje, upstrzone, chyba świadomie, plamami tłuszczu. Rozparci na poduszkach, poważni, z nikłym zainteresowaniem obserwowali tancerkę, od czasu do czasu zamieniając słowo. Patrzyli raczej w odległy kąt komnaty, gdzie siedział jakiś człowiek. Wydawało się, że czekają na znak od niego. Mężczyzna ten był wyjątkowo rosły i postawny. Miał posturę zapaśnika. Jego młodą twarz o wyrazistych rysach wykrzywiał grymas niezadowolenia i rozdrażnienia. Elegancko ubrany, drobny siwobrody starzec, z daleka przypominający brązową myszkę, szeptał mu właśnie coś prosto do ucha, gestykulując zawzięcie. Usłyszawszy kroki przybyszów odwrócił głowę, wyszedł im na spotkanie. Skłonił się przed Chalmersem. — Niech boski pokój stanie się waszym udziałem — powiedział i schylił się znowu. — Kim są ci lordowie? Zgiął się w ukłonie po raz trzeci. Chalmers odwzajemnił się pokłonem tylko raz. — Niechaj niezmącony boski pokój i ciebie nie omija, lordzie Careno, o najczarowniejszy pośród czarodziejów. Ci przybysze są lordami z innego kraju. Sir Harold de Shea i wielmożny Vaclav Polacek. — O najszczęśliwszy z dni! — wykrzyknął Atlantes de Carena, kołysząc się niczym okręt na falach. — O dniu łaski Allacha, który przywiodłeś tu tych dwóch możnych lordów Frankonii, byśmy mogli nacieszyć nasze niegodne oczy ich widokiem! — Skłonił się. — Niewątpliwie przez omyłkę trafiliście do tej nędznej rudery, co jest dla mnie wielkim zaszczytem. — Ukłon. — Hej, służba! Przygotować najlepsze pokoje i ceremonialne szaty dla przezacnego sir Harolda Shea oraz wielmożnego Vaclava, bo za ich sprawą niechybnie spłyną na nas łaski Pana! — Ukłon. Shea i Polacek skłonili się raz czy dwa na początku, ale potem przerwali, by nie dostać zawrotu głowy. Mały człowieczek, najwyraźniej zadowolony, że pozyskał ich uznanie, kolejno brał każdego z przybyszów za rękę i oprowadzał dookoła sali. W ten sposób poznawali się z każdym z zebranych z osobna, kłaniali, a schemat ten powtarzał się raz po raz, jakby kolejna przedstawiana im osoba nie słyszała, co powiedziano poprzednim. Byli tam lord Mosco, emir Thrasy i sir Audibrad — ten ostatni w średniowiecznym, europejskim kubraku i rajtuzach, bez turbanu, oraz dwóch czy trzech innych. W przerwach między poznawaniem kolejnych gości Polacek nieznacznie odwracał głowę, aby obserwować tancerkę, ale w końcu Atlantes to zauważył. — Czy pragniesz tej służki, szlachetny panie? — zapytał. — Na Allacha, warta ona nie mniej niż sto sztuk złota, ale stanie się twą nałożnicą, o ile tylko nasz Roger, od którego wszystko zależy, nie zechce jej dla siebie. Wówczas to odkryjesz w niej perłę bezcenną, źrebicę nieujeżdżoną, klejnot… Polacek poczerwieniał. — Powiedz, że nie chcesz! — szepnął mu Shea gwałtownie. — Nie możemy sobie pozwolić, aby w cokolwiek się tu mieszać. — Ale… — Powiedz, że nie chcesz. Atlantes nie odrywał od nich oczu i wydawało się, że na jego ustach nad rzadką bródką pojawił się wesoły uśmieszek. — Posłuchaj — rzekł Polacek — porozmawiamy o tym później. Jestem tu po raz pierwszy i chciałbym najpierw poznać zamek, a dopiero potem… cieszyć się twoją gościnnością. Mimo to… ee… dzięki składam Waszej Lordowskiej Mości. — Słucham i jestem posłuszny — odparł Jego Lordowska Mość i poprowadził ich dalej w stronę poduch, o które wspierał się ponury młodzieniec o twarzy wykrzywionej niezadowoleniem. — A oto światłość tego świata, ramię islamu, najwspanialszy z paladynów i towarzyszów Careny, Roger. — Co, znowu jacyś Frankowie? — rzucił zwracając się do Atlantesa. — Czy są aby lepszym omenem niźli ta rudowłosa ulicznica, którą sprowadził ostatnio frankoński czarodziej? Na te słowa Shea zamarł, a jego serce zabiło gwałtowniej. Tymczasem światłość tego świata zwrócił się wprost do niego. — Czy to wy jesteście owymi kuglarzami — akrobatami, których obiecał mi mój wuj? Mimo że me serce przepełnia powaga, z prawdziwą przyjemnością obejrzę wasze sztuczki. Shea zmierzył go lodowatym spojrzeniem. — Posłuchaj no, zabawna gębo. Rycerzem uczynił mnie ktoś lepszy od ciebie i nie w smak mi ton, jakim mówisz o rudowłosej. Ulicznica? Wyjdźmy na zewnątrz, a jak mi Bóg miły, pokażę ci kilka niezłych sztuczek. Roger niespodziewanie rozchmurzył się, a na jego twarzy zagościł pełen uprzejmości uśmiech. — Na brodę proroka (którego wspiera Bóg) — rzekł. — Nawet nie myślałem, że spotkam tak wspaniałego Franka. Od miesięcy nikogo nie zabiłem i moje muskuły zastały się bez ćwiczeń. Sam tego chciałeś, chodźmy więc! — Lordowie! Światłości moich oczu! Spokojności mego serca! — Wybuchnął Atlantes. — Nie potrzebujesz kolejnej śmierci i dobrze wiesz, że gdyby w tym zamku ktoś umarł naglą śmiercią, przypieczętowałoby to naszą zgubę, wiedz przy tym, że oddałbym własne życie za moich szlachetnych gości, lordów w gronie magów, klnę się na wszystko. Chodźcie panowie, pozwólcie mi wskazać wasze kwatery, które, mimo że to tylko parę sienników w bocznym skrzydle, są najlepszymi pośród tych, jakie może zaoferować Carena. — Podzielę się z wami zawsze — powiedział Hadżi — nawet jeżeli to, co mam, jest zaledwie potową precelka. Postąpił naprzód i poprowadził ich jak kwoka kurczęta. Sienniki w bocznym skrzydle okazały się komnatami wielkości auli uniwersyteckiej, obwieszonymi jedwabiem i zastawionymi bogato zdobionymi meblami. Ściany i sufit, na których można było dostrzec główki nitów spinających żelazne płyty konstrukcji przypominały jednak Shea wnętrze okrętu wojennego. Atlantes starał się ich uspokoić: — Zaraz przyniosą wam kawę i nowy przyodziewek. Ale na Allacha, biegli w magii lordowie, pozwólcie, aby głos przyjaźni wstrzymał porywczą rękę. Nie chowajcie w sobie złości i urazy wobec krewniaka waszego oddanego przyjaciela. Ot, młodość! — Przetarł dłonią oczy, a Shea zaskoczony dostrzegł, że Atlantes ściera w ten sposób najprawdziwszą Izę, która połyskiwała mu na palcach. — Chwała Kordoby. Czasami zdumiewam się , że perfumowana woda z łaźni Hamana nie zamarza z rozpaczy nie mogąc dorównać takiemu pięknu. Czyż więc być może, że taki ktoś więcej myśli o przelewie krwi niźli o piersiach dziewczęcia? Skłonił się kilkakrotnie i już go nie było. 3 — Na miły bóg, Haroldzie! — rzucił Polacek lustrując z niesmakiem powłóczyste szaty. — Mamy nosić te koszule nocne? — Czemu by nie? Jeśli wlecisz między wrony, musisz krakać jak i one. Poza tym jeżeli chcesz wpaść w oko którejś z tutejszych piękności, musisz być modnie ubrany. — Pewno tak… Ten mały czarodziej to niezły cwaniak. A to co? Szalik? Shea podniósł długą czerwoną wstęgę. — Sądzę, że to twój turban — odpowiedział. — Musisz omotać go sobie dookoła głowy, no, wiesz jakoś tak. — Jasne, kapuję — odrzekł Polacek i z nonszalancją jąl owijać sobie głowę materiałem. Naturalnie pokręcone zwoje natychmiast zsunęły mu się na szyję. Kolejna próba przyniosła taki sam efekt. Wysiłki Shea dały nieco lepszy rezultat, aczkolwiek turban trzymał się wyłącznie dzięki temu, że opierał się na jego jednym uchu, a koniec materiału zwisając łaskotał go w policzek. Polacek rozejrzał się i zrobił zabawną minę. — Myślę, że musimy zawołać krawca albo poczekać, aż wydadzą nam bardziej tradycyjne nakrycia głowy. Shea zmarszczył brwi. — Vaclavie, dam ci dobrą radę, wyluzuj trochę, dobra? W miejscach takich jak to musisz być trochę mniej nadęty. Jeżeli nie spuścisz z tonu, prędzej czy później poderżną nam gardła. Polacek uniósł jedną brew. — Coś takiego? I kto to mówi? Małżeństwo faktycznie cię odmieniło. A skoro o tym mowa, jakie tu panują prawa? Bo wiesz, chciałbym skorzystać z propozycji Atlantesa i uderzyć do tej tancerki. Jest zbudowana jak… Drzwi otwarły się z trudem i pojawiło się w nich długowłose, wielkouche indywiduum, którego fizjonomia przypominała pysk psa rasy nowofunlandzkiej. Bez zbędnych ceregieli indywiduum rzuciło: — Lord Roger! I cofnęło się, by przepuścić najwspanialszego z paladynów i rycerzy. Shea ze zdumieniem zauważył, że jak na tak olbrzymiego mężczyznę, paladyn porusza się wyjątkowo lekko. Byłby rzeczywiście niebezpiecznym przeciwnikiem. — O, cześć — pozdrowił gościa chłodno. — I powiedz, bo jestem tu nowy, czy zawsze wchodzicie bez pukania? — dodał Polacek. — Lord jest panem swoich salonów — odparł Roger wyniośle, jakby pochodził co najmniej z Hohenzollernów. Odwrócił się do Harolda. — Dotarło do mnie, człowieku, żeś istotnie z rycerskiego rodu, mogę przeto bez wstydu i przeszkód utoczyć trochę twojej krwi. Jako żem doświadczonym wojownikiem, mężem znanym z dzielności i waleczności, mógłbym dać ci fory i nie założyć do tego pojedynku zbroi, podczas gdy ty wystąpisz w pełnym rynsztunku. To wszystko jednak, pod warunkiem, że magowie zdejmą zaklęcie uniemożliwiające przelewanie krwi w zamku. Gdyby Shea miał ze sobą szpadę, która tak dobrze służyła mu w Krainie Czarów, być może przyjąłby tę propozycję. A tak skłonił się tylko. — Dzięki, to miło z twojej strony. Powiedz, proszę, czy właściwie zrozumiałem, że Atlantes jest twoim wujem? — Nie ma innej możliwości — odparł Roger ziewając i dyskretnie palcami przysłaniając otwarte usta — choć jest on raczej jak stara babka, jednooka niania, która wszystkich tutaj trzyma z dala od brutalnych sportów i zachowania urągającego dobrym manierom. To jednak mogłoby się skończyć, gdyby znalazł się ktoś, kto prócz chęci do walki znałby się trochę na rzucaniu i zdejmowaniu zaklęć. Roger mówił, a Shea przez cały czas miał wrażenie, że spoza maski znudzenia i obojętności obserwują go czujne oczy paladyna. Powoli zaczął też pojmować cel wizyty postawnego mężczyzny, nie chciał jednak przedwcześnie tego zdradzić. — Uhm — hm. Może powiedziałbyś mi łaskawie, o co właściwie chodzi? Sir Reed uważa, że Atlantes bardzo się czymś frasuje. A może spodziewasz się ataku chrześcijańskich rycerzy? — Ha! Nie lękałbym się, nawet gdyby zebrał się ich cały tuzin — odparł Roger i napiął mięśnie. — Nic jednak nie wiem o ifrytach i czarach, a odkąd książę Astolph ukradł Atlantesowi hipogryfa, niewiele jest tu rozrywek. Shea znieruchomiał, świdrując Rogera wzrokiem. — A propos, co takiego mówiłeś o rudowłosej dziewczynie? Roger nie dostrzegł pozornej obojętności, z jaką zadano to pytanie. — Nie ma Boga prócz Allacha; było to ledwie parę dni temu, gdy przebywał wśród nas lord Dardinell; wtedy właśnie Atlantes i czarodziej, wasz przyjaciel, odnieśli sukces prokurując pewne zaklęcie. Pojawił się wielki ogień i słychać było jęki złych duchów. Początkowo nic na to nie wskazywało, jednak ta dziewka najwyraźniej przynosi pecha. Dobrze zbudowana, ubrana jednak zupełnie nie po kobiecemu, jak łowczyni. I te rude włosy, które już same w sobie zdają się zapowiadać nieszczęście. Utrata hipogryfa może być zaledwie początkiem. Czy spotkałeś kiedy tę nieszczęśnicę? — To moja żona — odpowiedział Shea. — W imię Allacha! Czy w twoim świecie nie ma dziewek zwiastujących dobre wieści, że wiążecie się z tymi od złych? Niewątpliwie wniosła ci w posagu ogromne wiano. Shea pominął tę kwestię milczeniem i mruknął: — Czy ktoś coś o niej słyszał, odkąd opuściła zamek? — Dotarło do mnie, że jeden z myśliwych widział ją w górach z księciem Astolphem. Byli pieszo. Ich komitywa kładzie się cieniem trwogi na sercu mojego wuja, choć on nie wie, co może oznaczać. — A nawiasem mówiąc, kim jest książę Astolph? — Niechaj Allach wybaczy ci niewiedzę. Astolph to jeden z tych, których chrześcijanie, niechaj będą przeklęci, zwą paladynami. Dzielny to rycerz i rad z nim fechtuję, bo zaiste przyjemność to nie lada, chociaż pochodzi z wyspy na dalekiej Północy, gdzie panuje taki ziąb, że ludzie mają całkiem sine twarze, choć są Frankonami. — Powiedz, Rogerze — wtrącił nagle Polacek — dlaczego, skoro tak nienawidzisz chrześcijan, masz chrześcijańskie imię? Straszny grymas wykrzywił kamienne dotąd oblicze paladyna, a Shea tylko czekał, kiedy Wścibski Czech za swą bezczelność dostanie po pysku; Roger jednak, choć nie bez wysiłku, zdołał się opanować. — Odpowiem, choć nie dlatego, że zadałeś pytanie, które było jak warknięcie psa, proszącego o baty — powiedział — lecz z szacunku dla rycerza proponującego mi ofiarę ze swej krwi. Wiedz przeto, o nieoświecony, że my w Carenie zbyt szlachetnego jesteśmy ducha, by mieszać się w spory książąt, lecz walczymy z honorem pod takim sztandarem, pod jakim nam przyjdzie wojować. Jeśli zaś bój jest zażarty, nie ma znaczenia, w czyim imieniu go toczymy. — Roger parsknął i spiorunował Polacka wzrokiem. — A co przed chwilą powiedziałeś o niewolnicy, która tańczyła ku waszej uciesze? — Cóż… — mruknął Polacek — Atlantes złożył mi bardzo… hmm… hojną ofertę i właśnie się zastanawiałem, czy nie powinienem jej przyjąć… choćby z uprzejmości. — Dość, barbarzyńco — rzekł Roger. — Wiedz, że ten zamek i wszystko, co w nim jest, zostało zbudowane dla mojej przyjemności. Jeżeli wolą moją będzie wziąć tę dziewkę za swą konkubinę, po prostu to uczynię i już. Pokój z wami — warknął i wyszedł. Psiogłowiec zamknął za nim drzwi. — Widzisz, Wacku? Igranie z takimi typami jak ten, to jak napomknięcie Capone’owi, że nie podoba ci się kolor jego krawata. A teraz wskakuj w swe łaszki i chodźmy zobaczyć się z doktorem. Zauważyłem, że rozgryzł już technikę wiązania turbana i może będzie mógł nam pomóc. Poprowadził Vaclava do apartamentu Chalmersa. Doktor akurat zbijał bąki i wesoło przy tym podśpiewywał. Magią paramy się tajemną, By ze zmarłymi poplotkować. Efekty czasem są zabawne, Czasem tragiczne, lecz bez obaw, Napój miłosny sprokurujem W ilościach… — Co mogę dla ciebie zrobić, Haroldzie? — Pomóż nam z tymi okropnymi szarfami. — Shea patrzył jak doktor szybkimi, wprawnymi ruchami zawiązuje turban na głowie Polacka i następnie zaczął manipulować przy jego własnym. — Roger mówi, że Belphebe jest gdzieś w górach, niedaleko. Możesz pomóc mi się stąd wydostać, abym mógł jej poszukać. Chalmers zmarszczył brwi. — Nie widzę potrzeby tak nagłego wyjazdu — mruknął. Ta młoda dama niejednokrotnie dowiodła, że potrafi o siebie zadbać. Łączy w sobie zdolności adaptacyjne zarówno biologicznej, jak i psychologicznej natury. Poza tym w obecnej chwili twoje zniknięcie byłoby nie na miejscu. Musimy… ee… wymyślić coś innego, co posłużyłoby naszym wspólnym interesom, a obecnie stanąłem przed nader ważnym problemem… — Och, przecież Wacek może tu zostać i zająć się nią — odrzekł Shea. — Vaclav to światły, młody człowiek, lecz obawiam się, iż nazbyt nieodpowiedzialny — powiedział z naciskiem Chalmers, ignorując protesty ze strony Polacka. — Wykazuje on również godną ubolewania słabość do płci pięknej, nie mówiąc już o tym, że brak mu wyszkolenia w posługiwaniu się nawet najprostszą odmianą magii. Ty jesteś jedyną osobą, na której mogę polegać. Shea uśmiechnął się ponuro. — W porządku — rzucił krótko. — Wiedziałeś, że ten argument mnie przekona. Ale gdy tylko uporządkujemy twoje sprawy, będziesz musiał pomóc mi odnaleźć Belphebe. — Chętnie pomogę, jeśli tylko będę mógł, Haroldzie, jeżeli tylko uda się nam trudna sztuka uczłowieczenia Florimeł. Shea odwrócił głowę, aby ukryć błysk gniewu w oczach. Wiedząc, jak uparty bywa Chalmers nie chciał się z nim spierać. Był jednak doświadczonym psychologiem i podejrzewał, iż okaże się, że przemianie Florimeł może asystować również przebywając poza zamkiem Carena. — Posłuchajcie, wy dwaj — rzekł Polacek. — Chyba ja też na coś się tu przydam. Może pokazalibyście mi, jak właściwie działa ta magia? — Już zaplanowałem cykl wykładów na ten temat — oznajmił Chalmers. — Zaczniemy od podstawowych założeń, jak na przykład różnice między magią współczulną a czarami… — A co wy na to, bym już teraz mógł się nauczyć paru solidnych zaklęć? — rzucił Polacek. — Takich, których od razu mógłbym używać? Teorię odłożylibyśmy na potem, a ja pojąłbym ją lepiej, gdybym przyswoił sobie magię w praktyce. — To nie byłoby właściwe nauczanie — zaoponował Chalmers. — Powinieneś wiedzieć, że nie należę do tych tak zwanych postępowców, którzy wierzą, że uczeń najlepiej przyswaja materiał podawany mu w chaotyczny, niesystematyczny sposób. — Ale — wykrztusił Polacek — ale ja mam powód… — Taa? — burknął Shea. — Cóż to ci chodzi po głowie, Wacku? — To moja sprawa. — Jak nam nie powiesz, to się nie dowiesz. — Vaclavie! — warknął ostrzegawczo Chalmers. Polacek przez kilka chwil zmagał się ze sobą. — Chodzi o tę małą kobietkę — wyjaśnił. — Tę tancerkę. Naturalnie, w normalnych okolicznościach, w ogóle bym się nie przejmował… Na te słowa Shea ryknął śmiechem. — Właściwie jeszcze nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale jedno jest pewne — ciągnął Wścibski Czech — ten wielki osioł, nie będzie mi mówił, co mam robić. Pomyślałem sobie, że gdybyście nauczyli mnie paru zaklęć, mógłbym rzucić je na niego i… — Nie! — krzyknęli jednocześnie Shea i Chalmers. — Już i tak tkwimy po uszy w kłopotach — powiedział doktor — i nie potrzeba nam dodatkowych komplikacji. Nie wiem, na przykład, jak uwolnić się od tego natrętnego Atlantesa, który wciąż marudzi o klątwie ciążącej na zamczysku. — Ten wielkolud coś mi o niej wspominał — rzekł Polacek. — Ale o co właściwie chodzi? Wydaje się, że jakiś czas temu na zamek rzucono czar; podejrzewam, iż stało się to podczas jego budowy. Sprawa przedstawia się tak: jeżeli w obrębie tych murów zostanie przelana krew, jeżeli ktoś umrze, cała budowla zostanie obrócona w perzynę. Nie będę zanudzał was szczegółami, które są niewiarygodnie skomplikowane. W normalnych okolicznościach z przyjemnością pomógłbym Atlantesowi, teraz jednak dochodzę do wniosku, że może zaklęcie powinno pozostać w mocy. Inaczej nasz przyjaciel Roger mógłby nie powstrzymywany już żadnym zakazem porąbać ciebie albo Harolda na kawałki, i to wyłącznie folgując swemu pragnieniu doskonalenia sztuki fechtunku. — Nie boję się tego wielkiego osła — mruknął Shea. — Założę się, że jedyne, co wie, to jak machać mieczem, choć i to nie na pewno. — Być może. Niemniej jednak powinienem zaopatrzyć się w jakąś broń. Byłoby wyjątkowo smutne, gdyby krwawo i brutalnie położono kres naszej przyjaźni. Co więcej, przypomnę ci, jako młodemu żonkosiowi, o pewnych… hmm… obowiązkach, które masz do wypełnienia. Shea omal nie zapadł się pod ziemię. Było mu wstyd, że na kilka minut zapomniał o żonie. — A ja wciąż uważam, że powinieneś nauczyć mnie kilku zaklęć — upierał się Polacek. — Obiecuję, że nie zamienię Rogera w żółwia błotnego ani nic w tym rodzaju. Niemniej powinienem móc się w jakiś sposób obronić. — Wiedza przyswojona pospiesznie niewiele by ci pomogła — odrzekł stanowczo Chalmers. — Wykłady odbędą się zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią. Polacek poderwał się na nogi. — Jesteście okropni. Mam zamiar spotkać się z Atlantesem. Może on zna parę sztuczek — powiedział i wybiegł z komnaty zatrzaskując za sobą drzwi. Shea spojrzał na Chalmersa, na którego pociągłym obliczu odmalowało się zaniepokojenie. — Jak sądzisz, doktorku, powinienem go powstrzymać? Raz już o mało nie napytał sobie biedy. — Wątpię aby Atlantes był na tyle nieroztropny, by podzielić się tajemną wiedzą z naszym popędliwym, młodym przyjacielem, wiedząc, iż mógłby narazić na niebezpieczeństwo nas, jak i całe zamczysko. — Chalmers pokręcił głową. — W rzeczy samej, chyba będzie nawet lepiej, jeśli nasz gospodarz uzyska na twój temat dość — hmm — niepochlebną opinię, od swego gorącoglowego gościa. Teraz, gdybyś zechciał mi pomóc i przytrzymać atanor, dokończę przygotowywanie mikstury i będziemy mogli udać się na spoczynek. Ostatnie słowa doktora wywołały w głowie Shea istną gonitwę myśli, tak że spojrzał ostro na Chalmersa. — Odmładzasz się, prawda? — zapytał. Chalmers pokraśniał. — To wydawało się wskazane, z uwagi na — hę — aktywny tryb życia, jaki obecnie wiodę. Ale jak zapewne zauważyłeś, stosowałem tę miksturę szalenie ostrożnie. Nie chciałem przedawkować i stać się nastolatkiem. Shea uśmiechnął się złośliwie, trzymając w ręku atanor. — To niezbyt mądrze doktorku. Nie wiesz, co statystyki mówią na temat nastolatków? 4 Haroldowi śniło się, że tonął w oceanie oliwy, zbyt gęstej, by w niej pływać. Za każdym razem, gdy udawało mu się pochwycić znajdujący się nad powierzchnią występ skalny, i gdy próbował wspiąć się nań, ogromny Roger z sadystycznym uśmiechem na rozdrażnionym obliczu, tępym końcem lancy spychał go z powrotem. Obudził się, by ujrzeć Vaclava Polacka, siedzącego na brzegu łóżka i przytykającego chustkę do zaczerwienionego nosa. Całe pomieszczenie cuchnęło zjełczałym olejem. Shea chwiejnie podszedł do okna przesłoniętego kremową zasłoną. Kiedy ją niezdarnie odchylił, poczuł na twarzy powiew chłodnego, świeżego powietrza. Wdychał je łapczywie. Hen, poza zamkowymi blankami ujrzał ośnieżone turnie łańcucha górskiego, różowiejące się w porannym słońcu. — Co u diaska? — mruknął Shea, bo nagle przyszło mu na myśl, że ktoś może próbował ich otruć. Stojąc możliwie najbliżej otwartych okiennic przebrał się w przygotowane dlań powłóczyste szaty i nie tracąc czasu na zawiązywanie turbanu wyszedł na korytarz. Tu odór był jeszcze silniejszy. Kiedy skręcił za róg, nieomal zderzył się z emirem Thrasy, który właśnie tamtędy przechodził. Emir trzymał pod nosem przekrojoną pomarańczę. — Co tu tak diabelnie cuchnie, mój szlachetny przyjacielu? — spytał Harold. — W rzeczy samej, mój panie, diabelny to smród, który zda się napływać wprost z otchłani piekielnych. Co się jednak tyczy przyczyny onego, doniesiono mi, iż to Atlantes (oby muchy zalęgły mu się w uszach!) zapomniał powtórzyć zaklęcie. — Jakie zaklęcie? — Nie inne niż to, które sprawia, że odór jest niewyczuwalny, tak jak pieczęć Salomona utrzymuje w ryzach złośliwe demony. Pewne jest wszak, że nie istnieją zaklęcia przeciwko rdzy i dlatego zamek ten musi być należycie naoliwiony, bo w przeciwnym razie zagłada przyszłaby nań wcześniej niż później. Niestety, zaklęcie zmieniające ciężki smród oliwy w miły dla nosa zapach jest ulotne niczym poranna bryza i trzeba je dość często powtarzać, by… — Przerwał, bo zza załomu korytarza wyłonił się mocno poruszony Atlantes. — W imię Allacha, którego sławimy — pozdrowił ich. — Najszlachetniejsi panowie, nie rzucajcie gromów na waszego uniżonego sługę. — Kłaniał się jak metronom. — Raczcie obdarzyć mnie łaską swojego wybaczenia, bym uwolnił się od obaw, a serce me przestało bić tak szybko. — Znów pokłonił się kilka razy. — Dopraszam się waszej łaskawości i proszę, byście udali się wraz ze mną na śniadanie. Czujecie? Oto powietrze już się oczyszcza, a każdy powiew jest dla płuc tym, czym łyk świeżej wody dla spragnionego! A jak tam wasz giermek, szlachetny panie? Czy młodzieniec ma się dobrze? Apetyt, który zwykle Haroldowi dopisywał, znikł gdzieś pod wpływem wstrętu wywołanego odorem oliwy. Mimo to zawołał Polacka, a emir Thrasy szczęśliwie wybawił go od odpowiedzi. — Zaprawdę — rzekł — wszelkie nasze dolegliwości i niedogodności pryskają na myśl o czekających nas rozkoszach, tak jak wtedy, gdy czuć było fetor trupów, kiedy to lord Roger u wrót Pampeluny wyrżnął w pień dwa tysiące niewolników i w morderczym szale tak się rozpędził, że zapomniał zostawić przy życiu choć jednego, który mógłby uprzątnąć ciała. Gospodarz zaprowadził ich na śniadanie. Podano pieczone jagnię i kwaśny, białawy płyn, który Shea zidentyfikował jako mleko, choć raczej nie pasteryzowane. Roger leżał na poduszkach pod przeciwległą ścianą, naprzeciw Harolda. Posilał się bardzo głośno i łapczywie. Doktor Chalmers nie pojawił się. Kiedy kwiat rycerstwa skończył śniadać, co zamanifestował cmokając i wysysając resztki ze szpar między zębami, wstał i zbliżywszy się do Shea rzucił znacząco: — Skoro zgodnie z rozkazem mego wuja nie możemy ze sobą walczyć — mruknął. — Czy zechciałbyś, panie, okazać honor i potykać się ze mną przy palach? — Gdzie? — zapytał Polacek. Ignorując ostentacyjnie jego pytanie, Shea odrzekł: — Z przyjemnością. Lecz ktoś będzie musiał pożyczyć mi miecz. Wyruszyłem w takim pośpiechu, że zostawiłem swój w domu. Pale okazały się być rzędem starych, marnie wyglądających słupów wbitych w ziemię na dziedzińcu. Za ich linią grupka mężczyzn w turbanach z herbami zamkowymi strzelała do tarcz z krótkich, podwójnie łamanych łuków. Wyglądali osobliwie, gdyż mieli głowy pawianów. Kiedy Shea i Roger wyszli na dziedziniec, lord Mosco, Saracen tak gruby, że fałdy tłuszczu na jego ciele przelewały się, gdy szedł, stał właśnie naprzeciwko jednego z pali ze scimitarem w jednym i okrągłą tarczą w drugim ręku. Wydał przeciągły okrzyk bojowy, rzucił się naprzód wyjątkowo lekko jak na człowieka jego budowy i ciął zamaszyście. Posypały się drzazgi. Mosco jął tańczyć dookoła słupa i wykonawszy kolejne cięcie, ryknął na całe gardło: — Allach–il–Allach! Mahmud! Mahmud! — Nagle przerwał i wrócił do stojącej na uboczu grupki mężczyzn. — Lordzie Margean, czy zechcesz opatrzyć mój pokaz swym nienagannym komentarzem? Margean miał na głowie bezkształtną czapę zamiast turbanu, a jego nos sprawiał wrażenie, iż co najmniej raz musiał zostać poważnie złamany. — Spisałeś się umiarkowanie dobrze — ocenił. — Podczas ataku dwakroć odsłoniłeś lewy bok, a twój okrzyk wojenny nie zabrzmiał jak należy. Wróg zawsze traci ducha na dźwięk słów wykrzyczanych z zapałem. Niechaj imię Pańskie będzie błogosławione — westchnął Mosco z rezygnacją. — Obawiam się, że jestem już zgubiony, chyba że strzec mnie będą anioły i ręka mego mistrza… Ale, ale, czyż nie moglibyśmy nasycić naszych oczu widokiem frankońskich wojowników? Rozległ się pomruk aprobaty. — Nie pozostaje wam, panie, nic innego, jak wykonać popisowy atak na któryś z pali — zwrócił się Mosco do Polacka. — Lepiej powiedz, że nadwerężyłeś sobie nadgarstek — mruknął Shea. Polacek miał jednak inny pomysł. — Poradzę sobie. Obserwowałem go, no nie? Skąd mogę wziąć jeden z tych tasaków? Emir podał mu swoją, nieco zużytą, pokrytą mnóstwem szczerb szablę. Polacek podszedł do słupa i zawołał: — Ha… ha… ha… Harold! — I zamachnął się, by ciąć z dołu do góry. Źle ocenił jednak wysokość słupa, cios chybił celu, a Polacek stracił równowagę. Nogi mu się poplątały i aby nie upaść musiał przytrzymać się pala. — To taki mój specjalny atak — wyjaśnił po chwili z grymasem wstydu na twarzy. — Najpierw finguję cięcie, a następnie przechodzę do zwarcia, przewracam przeciwnika i już jest mój. Nikt jednak nie uznał tego epizodu za zabawny. Oblicze Margeana wyrażało pogardę, inni odwracali wzrok, tylko Roger patrzył na Shea, jakby przypominając, że teraz kolej na niego. Shea zważył w dłoni szablę Thrasy’ego. Nawet pomijając szczerby broń była źle wyważona, przynajmniej dla stylu walki, który uprawiał. — Czy ktoś mógłby mi pożyczyć prosty miecz? Lord Margean, który sprawiał wrażenie tutejszego trenera, klasnął w dłonie i coś zawołał. Po chwili zjawił się sługa z wielbłądzią głową, przynosząc żądaną broń. Harold zważył ją w ręku. Klinga była raczej prosta, lecz wyraźnie przeznaczona do cięć jak u szabli, czubek ostrza zaokrąglony, rękojeść krótka jak dla dziecka. Za to wyważenie było lepsze i mimo że broń — nieco za ciężka — nie najlepiej nadawała się do fechtunku, mogła okazać się niezła, gdyby nią trochę poćwiczyć. Shea zbliżył się do pala bez okrzyku. Najpierw wykonał proste pchnięcie, następnie pchnięcie z wypadem, wreszcie fintę i wypad. Po paru minutach był już spocony jak szczur, lecz z zadowoleniem przyjął pomruk widzów, po części zaintrygowanych, ale też pełnych uznania. — Zaprawdę, szlachetny rycerzu — rzucił Margean — osobliwy to sposób fechtunku. Zda mi się, że gdybyś miał swój frankoński miecz, nanizałbyś nań jednego lub i dwóch wrogów. Wszyscy zaczęli nagle głośno analizować styl walki zaprezentowany przez Shea. — Zważcie, panowie, gdyby klinga miała mocny i ostry szpic, można by przebić z łatwością kolczugę nawet z damasceńskiej stali… Nie, nie dla mnie te nowe, a osobliwe sztuczki… Spójrzcie wszelako jaki zyskuje się w ten sposób zasięg… W ferworze walki człowiek i tak tnie na oślep… Oho! (tak podsumowano wysiłki sir Audibrada, który nieporadnie usiłował naśladować wypad Shea) — widać wyraźnie, że sztuczek szlachetnego sir Harolda nie sposób nauczyć się pomiędzy jedną a drugą filiżanką wieczornej kawy. Tylko Roger miał pogardliwą minę. Bez zbędnych wstępów podszedł do najbliższego pala i dziedziniec zamkowy wypełnił się bojowym wrzaskiem. Zamachnął się zakrzywioną szablą. Łup! Ostrze zagłębiło się w drewnie… Lup, łup, łup. Wraz z ostatnim ciosem górna połowa słupa odpadła i poleciała wysoko. Roger odwrócił się do Shea i uśmiechnął zjadliwie. Shea przełknął ślinę. — Świetna robota, o chlubo swoich czasów. Roger wsunął szablę z powrotem do pochwy i oddał służącemu. — O, Frankonie — to jedynie dziesiąta część tego, co mógłbym zaprezentować, gdybym w boju spotkał godnego przeciwnika. Nie ciebie wszak, synu niepowodzeń, bo tańczysz jeno i prężysz się jak tancerki mego wuja. Kiedy Shea i Polacek dokonali ablucji stojąc w cebrzykach i polewając się nawzajem wodą, ten ostatni zapytał: — Jaki mamy program na resztę dnia? — Sądzę, że w większości całe popołudnie zejdzie nam na próżnowaniu, a wieczorem Atlantes zaprezentuje nam swój spektakl. — Można by pomyśleć, że tym ludziom znudziło się życie! — Rogerowi na pewno. Ma ochotę komuś przyłożyć, lecz nie do końca rozumiem, dlaczego Atlantes mu na to nie pozwala. Poza tym dzieje się coś dziwnego, choćby ta sprawa z naszym staruszkiem, który próbuje załatwić sprawę z Florimel. Żałuję, że nie znam lepiej Orlanda szalonego bo przynajmniej wiedziałbym, z czym przyjdzie się nam zmierzyć. Teraz mamy spotkanie z doktorkiem, no wiesz, chce nam przedstawić swoje nowe teorie, nad którymi właśnie pracuje. Gotów? — Dobra, chodźmy. Gdy dotarli do apartamentu Chalmersa, przypuszczenie, że smród oliwy pochodzi właśnie stąd, zmieniło się w pewność. Chalmers był zmartwiony. — Skłonny jestem uważać, że nieudane powtórzenie zaklęcia z oliwą nie całkiem było wypadkiem przy pracy — odparł, gdy Shea zadał mu pytanie. — Zauważyliście chyba, że odór jest tu silniejszy. Atlantes jest wyjątkowo przebiegły i nie wątpię, że w pełni zdaje sobie sprawę z… hmm… wrażliwości Florimel. To sprawiło, że młoda dama poczuła się niezdrowa. — Ciekawe, dlaczego miałby tego chcieć? — zastanawiał się Shea. — Może jest sadystą. Zgodnie z regułą, patologiczne wzorce seksualne powinny być na porządku dziennym w świecie muzułmańskim, gdzie jak wiadomo, wszystkie szanowane kobiety trzymane są w zamknięciu. Poza tym jego osobowość przywodzi mi na myśl innego sadystę, którego profil kiedyś opracowywaliśmy. Wie pan o kogo mi chodzi, o tego maniaka, którego potem dopadło Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. — Van Gildera? — Chalmers pokręcił głową. — Po pierwsze, związki, o których mówisz, nie wychodzą poza sferę domniemywań. Poza tym byłby to wyjątkowy przypadek, aby prawdziwy sadysta uciekał się do tak niebezpośrednich metod. — Sądzi pan — rzekł Polacek — że prawdziwy sadysta to taki, który sam miażdży karki swoim ofiarom? Chalmers pokiwał głową. — A przynajmniej jest stale obecny i nadzoruje całą operację. Istnieje wiele wyjaśnień tłumaczących złowrogie knowania takich typów, ale sadyzm możemy raczej wykluczyć. Powiedziałbym raczej, że w grę wchodzą jakieś ukryte pobudki. — To znaczy jakie? — wtrącił Shea. — Może Atlantes ma nadzieję zmusić mnie do zdjęcia klątwy, która rzekomo ciąży na zamczysku. Haroldzie, choćby z tego tylko powodu, nie daj się sprowokować i wciągnąć w śmiertelny pojedynek. Nigdy nie wiadomo, kiedy to zaklęcie zacznie działać. — Nie boję się go — odparł Shea, choć bez przekonania. — Wygląda na to, że przeważająca większość tutejszych facetów tylko czeka, żeby dać komuś po łbie — wtrącił Polacek. — Dlaczego nic pan z tym nie zrobi? — Wszystko zależy od zwykłego zachowania ostrożności i rozwagi — rzekł z naciskiem Chalmers. — Zwycięzcą w tej gromadzie typów spod ciemnej gwiazdy, w której i my się znaleźliśmy, będzie ten, kto najdłużej zdoła powstrzymać się od nieprzemyślanych i impulsywnych poczynań. A teraz, panowie, od czego zaczniemy? Pół godziny później: — …elementarne zasady podobieństwa i przenoszenia — ciągnął — są możliwe do zastosowania w dziedzinie magii. Po pierwsze, budowa zaklęć. Normalny czar zawiera w sobie dwa składniki, które można określić jako słowne i somatyczne. Pod względem struktury słownej, liczy się to, czy zaklęcie jest oparte na zawiadywaniu rzeczami, które mamy w posiadaniu, czy też wymagane jest odwołanie się „do wyższej instancji”. — To nieco inna teoria niż ta, którą prezentowałeś dotychczas — rzekł Shea. — Bo to nieco inne kontinuum czasoprzestrzenne. Usiłuję powiązać wszystko z naszymi obecnymi problemami, więc proszę, nie przerywajcie. Najważniejsza jest, jak sądzę prozodia. Wers powinien być tworzony w poetyckiej konwencji obowiązującej w określonej kulturze i odpowiadać rzeczom, do jakich się odnosi. Na przykład w Asgardzie wers powinien być aliteracyjny, natomiast w Krainie Czarów metryczny i rymowany. W świecie mitologii japońskiej wers musi zawierać określoną liczbę sylab, w innym… — Ale czy nie jest tak, że każdy wiersz, który układamy w określonym celu ma z natury rzeczy właściwą formę? — spytał Shea. — To możliwe. Chciałem tylko powiedzieć, że do osiągnięcia upragnionego wyniku, to znaczy skutecznego zaklęcia, potrzeba minimalnej wprawy w układaniu wierszy. Dlatego właśnie ty, Haroldzie, obdarzony talentem literackim osiągasz często tak niezwykłe efekty… — Posłuchajcie — odezwał się Polacek. — W tej krainie jednym z najpoważniejszych problemów jest ogólna abstynencja. Czy zatem jeśli złożę parę wersów i wyśpiewam je o tak: Piwko, piwko, chłodne piwko Wypełnij mnie, nie zwlekaj Lej się szybko, lej! To dostanę jasne zimne z pianką? — Vaclavie! — rzucił srogo Chalmers. — Błagam, zanim coś powiesz, najpierw się dobrze zastanów. Gdyby układ słów był właściwy, mógłbyś nagle zostać wypełniony żądanym napojem, a wątpię czy twoje organy wewnętrzne zniosłyby ten eksperyment. Szczególna precyzja wyrażeń jest absolutnie niezbędna. Śmiem zauważyć, że wierszyk, który tak nieudolnie zadeklamowałeś, zawierał prośbę, abyś został wypełniony piwem, a chyba chciałeś je raczej wypić. Dobrze, o czym to ja mówiłem? A, o czarach. Obawiam się, że magia, podobnie jak psychiatria z wspomnianych przeze mnie przyczyn na zawsze pozostanie sztuką. Istnieje wszelako również somatyczny aparat zaklęć, podlegający bardziej ścisłym zasadom. Niestety, jak dotąd trudno mi go jeszcze wychwycić, lecz mam nadzieję, że dokonam tego obserwując Atlantesa lub któregoś z was, moi panowie. Jestem pełen atencji dla jego wprawy w posługiwaniu się czarami, a w szczególności prezentowanej przez niego zdolności teleportacji, zarówno ludzi jak i półłudzi… Chalmers mówił dalej, ale Shea już go nie słuchał. Myślami był już daleko. Większość z tego, o czym mówił, wykoncypowali już wcześniej w Krainie Czarów z Belphebe. Belphebe! Musiała być obecnie Belphegorem, o którym wspominał doktor. Opalonym i piegowatym Belphegorem o sprężystym kroku. Pytanie, w jaki sposób można przywrócić jej poprzednią osobowość, wiązało się ze wspomnianym somatycznym elementem, który tak intrygował Chalmersa. Należało poznać sekrety Atlantesa i… Nagły wybuch Polacka wyrwał Harolda z zamyślenia. Wścibski Czech poderwał się i wykrzyknął: — Oczywiście doktorze! Już kapuję! Przejdźmy do eksperymentów! Obserwujcie tę poduszkę, którą za chwilę zamienię w… — Nie! — wrzasnęli jednocześnie Chalmers i Shea. — Dajcie spokój — jęknął Polacek. — Sądzicie, że człowiek nie jest w stanie niczego się nauczyć? — Pamiętasz — rzekł Shea — jak na drugim roku chemii wysadziłeś w powietrze laboratorium i o mało nie postradałeś przy tym życia? Dlatego zanim spróbujesz wyczarować choćby mysz, musisz najpierw dowiedzieć się trochę więcej o magii. Najpierw teoria, potem praktyka. — Dobrze, dobrze, wiem, ale przecież możecie kontrolować wszystkie moje poczynania, a poza tym… Dyskusję przerwało pojawienie się Fłorimel. — Wróciłam już trochę do siebie, mój panie — rzekła do Chalmersa. To wynikło jednak ze sprawą wykładu o czarach. Shea wyszedł, aby wszystko sobie poukładać, a tymczasem Chalmers podjął się trudnego zadania pohamowania zapędów Polacka. 5 Nad blankami zamku wstawał dzień. Od gór wiał lekki, orzeźwiający wietrzyk. Za załomem muru, w cieniu baszty chroniącej zarówno przed wiatrem, jak przed słońcem, Harold Shea natknął się na Atlantesa, siedzącego na miękkich poduchach i szukającego czegoś w pergaminowych zwojach. Mały czarnoksiężnik poderwał się na równe nogi. — O, bądź pozdrowiony rycerzu naszych czasów. Czy przyjaciel mego przyjaciela zechce napić się sorbetu? — Nie, dziękuję, szlachetny gospodarzu — odrzekł Shea. — Tak się tylko rozglądałem, chciałem się zorientować, co gdzie jest. Ty zapewne masz w tym rozeznanie, jakiś plan czy coś w tym rodzaju. — Wiedz, panie, że niewiele to daje. Wszystkiego, co tylko sobie zamarzy, może oczekiwać ten, co ukoi serce i przyniesie ulgę lordowi Rogerowi. — Nie zdawałem sobie sprawy, że uczyniłem w tym względzie coś szczególnego. Przygotowujecie dla niego coś ekstra na dzisiejszy wieczór? Atlantes pstryknął palcami i wzruszył ramionami. — Zaprawdę, nie mogę wam przedstawić nic z wyjątkiem owych siedmiu dziewic z Zerikanii, o twarzach niby księżyce. Wszystkie grają na lutniach, śpiewają lub wiodą dysputy na temat praw Proroka niczym Kazi, a handlarz, który mi je sprzedał twierdzi, że są one siostrami — bliźniaczkami. Już samo to wydaje się osobliwe. Ty wszelako, pomyślny panie, ujrzysz cuda, które w porównaniu z nimi są niczym słońce wobec księżyca. Powiedziawszy to przekrzywił głowę i popatrzył spod oka. Na kogo tym razem zastawiał sieć? — O dwakroć pomyślny panie! — rzekł Shea. — Pewne jest, żem nigdy nie widział czegoś podobnego. Rzeknij mi jednak — zniżył głos — czy wasz bratanek, lord Roger, będzie tym tak zachwycony jak ja? Wydaje się niespokojny. Mały człowieczek uniósł wzrok ku czystemu, błękitnemu niebu. — Zaprawdę nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest Jego Prorokiem! Prawdę rzekłszy, Roger jest nie tyle niespokojny, co raczej rwie się do bitwy, jak rumak wyścigowy do biegu. — Czemu wobec tego nie pozwalasz mu walczyć? Atlantes raz czy dwa stuknął się dłonią w okolice mostka, który to gest Shea odczytał jako bicie się w piersi. — Mogę wam, panie, powiedzieć wyłącznie samą prawdę. Wiedz tedy, że istnieje przepowiednia, o której dowiedziałem się dzięki mym czarnoksięskim zdolnościom. Mówi ona, że jeśli cud stulecia i syn mego brata wyruszą w bój w blasku pełni księżyca, będzie on stracony dla Islamu, gdy oddali się na dziesięć mil od Careny. W tej chwili na szczęście nie prowadzimy wojny, nie ma także pełni, aczkolwiek to mnie przyszłoby odpowiedzieć przed Allachem sprawiedliwym i wszechmocnym gdyby skazany został na Gehannę. — Tak, rozumiem znalazłeś się między młotem a kowadłem. Mag schwycił Shea za rękę. — Albowiem powiedziane jest: „Chociaż nie ma drzwi, istnieje klucz, który je otwiera”. Zaprawdę, od miesięcy już nie widziałem syna mego brata równie zadowolonego jak dziś, gdy przypatrywał się twoim ćwiczeniom. Niewątpliwie znasz zaklęcie, które chroniłoby cię przed śmiercią od oręża? Shea doszedł do wniosku, że nigdy jeszcze równie uprzejmie nie proszono go, by dat się zabić. — Cóż trzyma tu lorda Rogera? — zapytał po chwili. — Skoro tak mu pilno wyrwać się stąd i przetrzepać komuś skórę, czemu po prostu nie opuści zamku? — Prawdę rzekłszy, odpowiedź na to pytanie o ile wiem jest już znana, słyszałeś zapewne o pentaklach przeciwności. — Pojmuję, to miejsce, w którym się znajdujemy, to jakby pozłacana klatka, złota ciupa, tak? Chyba nie myślisz, że można w ten sposób zatrzymać sir Reeda i mnie? Atlantes zaczął załamywać ręce. — Niechaj psy rozszarpią me ciało, gdyby kiedykolwiek taka myśl powstała w mej głowie! Bynajmniej, pomyślny panie, gdybyś tylko zapragnął wybrać się na łowy w góry, gdzie i ja częstokroć polowałem, kiedy jeszcze ciało me przepełniała młodzieńcza werwa, z przyjemnością wasz uniżony sługa przydzieliłby wam myśliwego do towarzystwa. Gdybyś zaś zechciał pofechtować ze światłem Islamu, pentakle mogą zostać zdjęte. Atlantes był nieugięty. — Nie, dzięki, nie teraz — zaoponował Shea. Siwobrody trącił go łokciem i zarechotał zbereźnie. — Dobrze się nad tym zastanówcie, panie. Dotarło do moich uszu, że w wioskach są dziewki nadobne jak gazele, przeto na wyprawie polować można nie tylko przy użyciu łuków. — Nie, dziękuję ci, o krynico mądrości — powiedział Shea, zastanawiając się, ile prawdy było w słowach tamtego, na temat proroctwa. — Obecnie bardziej interesuje mnie sprawa Florimel, doktorka, czyli sir Reeda, i jego plany wobec niej. Najpierw interesy, potem przyjemność, sam zresztą wiesz. A nawiasem mówiąc, jak tam twoje sprawy? Atlantes znów zaczął walić się kułakiem w piersi. — Nie ma Boga prócz Allacha. Nie został mi jak dotąd wyjawiony sposób, w jaki można by było rozsupłać ten węzeł, choć przywołałem na pomoc cały legion dżinnów. — Może ja mógłbym trochę pomóc — mruknął Shea. — Sporo wiem o magii i od czasu do czasu potrafię pokonywać przeszkody, przed którymi nawet sir Reed musi się ugiąć. — Zaprawdę, mistrzu magii, byłby to cud większy aniżeli wody płonące żywym ogniem. Z radością przeto i dobrą wolą pozwolę sobie przywołać was, gdy nadejdzie godzina, gdy twa pomoc będzie mi potrzebna. Obecnie jednak nie ma dla mnie nic ważniejszego nad zaspokojenie pragnień syna mojego brata. Znów! Czy ten mały cwaniak nigdy nie przestanie nakłaniać mnie, bym pozwolił skrócić się o głowę? Shea ostentacyjnie zignorował ostatnie słowa maga. — A właściwie czym się teraz zajmujesz? — spytał. — Moglibyśmy porównać wyniki. — Gdyby tak się stało, moje serce przepełniłaby niewysłowiona radość. Niestety z punktu widzenia naszej religii jest to zakazane. Nie wolno nam zdradzać arkanów naszej sztuki magicznej ludziom nie będącym muzułmanami. Gdybym złamał ten zakaz, ifryt straszniejszy od lwa, o kłach metrowej długości natychmiast rozerwałby cię na strzępy. Drobny człowieczek najwyraźniej miał już dość pogawędki. Ruszył w stronę schodów. Jego stopy poruszające się pod połami długiej szaty przywodziły na myśl rzędy odnóży krocionoga. Na podeście przystanął i odwróciwszy się, raz jeszcze się pokłonił. Nagle coś przyszło mu na myśl. Uniósł dłoń do góry. — O pomyślny panie — zawołał do Shea — przyjmij te słowa ostrzeżenia. Nasze góry są niebezpieczne, pełne pułapek niosących śmierć. Niechaj przyjazna ręka powstrzyma zdradziecki cios i w imię Allacha, błagam cię, nie próbuj usuwać pentakli i nie czyń nic bez mojej wiedzy i pomocy. Popołudniowe słońce zaczęło malować panele cieni w wyższych partiach gór. Shea krążył wzdłuż blanków, zastanawiając się, gdzie w tym świecie mogła przebywać Belphebe. Tęsknił za nią. Ten cholerny Chalmers, jak mógł wpakować ich w taką kabałę? A doprawdy była to kabała nie lada. Pożegnalne słowa Atlantesa, mimo iż rzucone niby przyjaznym tonem, były w istocie dobrze zawoalowaną pogróżką, jedną z tych, których się nie zapomina. Co uczyniłby ten stary cap, gdyby Shea ot tak, zwyczajnie zniwelował działanie pentakli i opuścił zamczysko? Trudno było jednak lekceważyć doświadczenie jego wieku. Byłoby to jawne wystąpienie przeciw proroctwu — jeżeli takowe faktycznie istniało. Shea zadawał sobie to pytanie mijając żelazną, zgrzytającą wieżę strzelniczą. Doszedł wreszcie do wniosku, że proroctwo najprawdopodobniej było prawdziwe. Atlantes był dostatecznie sprytny, by wpleść w swoje słowa umiejętnie zakamuflowane prawdy i półprawdy, omijając przy tym szczegóły, które pragnął zachować dla siebie. Jedyne, na co Shea mógł liczyć i czym tłumaczył sobie takie a nie inne zachowanie maga, to chęć znalezienia recepty na nudę Rogera. Shea zastanawia) się nad tym przez chwilę. Wydawało się, że olbrzym nie dba o nic poza walką. Czy nie było sposobów, aby sprostać jego życzeniom i dać mu coś w zamian? W Ohio, kiedy dzieci spragnione bijatyk zaczynają sprawiać kłopoty, sprawę załatwia się kupując im książki przygodowe. Tutaj to rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Naraz Shea złajał się w duchu, że też nie pomyślał o tym wcześniej! Ołowiane żołnierzyki. Albo drewniane. Oczywiście z pewnością gdzieś w pobliżu Careny musiał mieszkać ktoś, kto potrafiłby wyrzeźbić udatnie figurki wojowników, a on i Chalmers powinni znaleźć sposób, by czarami uczynić z nich miniaturowe armie. Myśl o doskonałym paladynie dowodzącym batalionami sześciocalowych drewnianych wojów na zamkowym dziedzińcu wydala mu się tak kusząca, że plasnął dłonią o krawędź blanki i wybuchnął śmiechem. I wtedy ktoś pociągnął go za rękaw. Był to jeden ze służących, ptasiogłowy. Głowę miał wielką, okrągłą i długi dziób jak z bohomazów Tenniela. — O co chodzi? — spytał Shea. Mimo że wydawało się, iż rozumie jego język, w odpowiedzi stwór wydobył z siebie dźwięk przypominający świszczące chrapnięcie. Pociągnął go za rękaw tak natarczywie, że Shea wreszcie ruszył za nim. Ptasiogłowy od czasu do czasu oglądał się przez ramię i pogwizdując z zadowoleniem poprowadzi! Shea wzdłuż jednego z metalowych korytarzy do schodów, by w końcu pozostawić go sam na sam z Polackiem. — Cześć Haroldzie — powiedział Vaclav przyjaźnie, tonem wynalazcy, który właśnie stworzył statek kosmiczny o napędzie atomowym. — Powiedz, że potrzebujecie mnie, chłopaki, w miejscach takich jak to. Złapałem jednego z tych hobgoblinów, dzięki którym możemy mieć wszystko, czego nam potrzeba. Jedyny kłopot, że nie mogę odnaleźć jej. — Czego nam potrzeba? Jakiej jej? — No, tej małej śniadej, która tańczyła wczorajszej nocy. Jedyne, co wiem na jej temat, to jak ma na imię — Sumurrud, czy jakoś tak. A czego nam potrzeba? Nalewki do przepłukania gardła oczywiście. — Widzę, że nieźle sobie radzisz. Zdobyłeś nalewkę, tylko nie miałeś szczęścia z dziewczyną. Jeśli Roger nie zabrał jej do siebie, aby ci dopiec, zapewne Atlantes wysłał ją z powrotem tam, skąd ją ściągnął za pomocą czarów. — Święty Wieńczysławie! Nigdy bym nie przypuszczał… — Wścibski Czech wydawał się rozdrażniony. — Zaraz sprokuruję zaklęcie, które uczyni go… — Nie! — Dobra, co powiesz na to? Może pójdę do Atlantesa i zapytam, czy nie zechciałby wysłać tej malutkiej laluni do Ohio? Z takim ciałkiem jakie ma… — Nie! Dość już mamy kłopotów. Nawet jej nie znasz, Wacku. — Ale… Shea westchnął. — Jak na wykształconego faceta masz dość specyficzny, rzekłbym, prostacki gust. — Co z tobą? Już ci się znudziło? — uciął zjadliwie Polacek i ruszył w dół krętych schodów jednej z zamkowych wież. Shea osiągnął jednak swój cel. Podobnie jak osiągał go za każdym razem goblin pracujący na zmywaku. Miał wielką, przerośniętą głowę i zdumiewająco chude nogi. W jednym kącie leżał wielki wychudzony pies, między jego przednimi łapami stała miska wody. Goblin unosił do góry brudny talerz i gwizdał przeciągle. Pies reagował natychmiast oblizując leżącą przed nim miskę. Jednocześnie talerz w dłoni goblina stawał się czysty. — Fuj — żachnął się Polacek. — Jak ci smakował obiad? Shea uśmiechnął się. — Nie bądź nadwrażliwy. Brud z naczynia trafia do wnętrza psa, który tak naprawdę nawet go nie dotyka. Goblin przydreptał do nich na swych pałąkowatych nogach. — Masz to, Odoro? — spytał Polacek. — On też chciałby trochę — dodał, wskazując na Harolda. — Móc mieć — odparł Odoro. — Mieć pieniądze? Moja chcieć. Udali się do laboratorium Chalmersa po pieniądze. Kiedy zapukali, ze środka dobiegły podejrzane szelesty i szuranie, wchodząc ujrzeli Florimel stojącą w pewnym oddaleniu od Chalmersa, jej sukienka była pognieciona i w nieładzie. Oboje patrzyli na intruzów wilkiem. Doktor bez słowa wręczył im kilka dziwnie wyglądających monet. Wracając do swojej komnaty Shea i Polacek zaśmiewali się w głos. — Patrząc na tych dwoje można by pomyśleć, iż trzymanie dziewczyny na kolanach tu uważane jest za zbrodnię. — Prawdopodobnie nigdy wcześniej tego nie robił — zauważył Polacek. — Cóż, jeśli chce tej śnieżynki, niech ją sobie zatrzyma. Ja wezmę małą Sumurrud. Widziałeś, że puściła do mnie oko? Goblin zjawił się przy nich niemal natychmiast, wyjmując spod pachy małą, skórzaną butelkę owiniętą w postrzępiony skrawek turbanu. Vaclav podał mu kilka dziwnych monet, z których każdą goblin sprawdził, przygryzając zębami. Odwrócił się wreszcie, by odejść. — Jeszcze chwilę, Odoro — powstrzymał go Shea. — Twój pan ma dość surowe zasady, jeśli chodzi o alkohol, czyż nie? — O tak, okropne. Prawo Proroka. — Odoro dotknął dłonią czoła. — Co by się stało, gdyby się dowiedział, że masz ukryty zapas i odsprzedajesz go ludziom? Goblin wzdrygnął się. — Klątwa drugiej kategorii. Rozgrzane do czerwoności kleszcze w ciele. — Uśmiech zniknął z jego twarzy. — Wy nie powiedzieć, nie? — Zobaczymy. Odoro pobladł jak ściana i jął przestępować z nogi na nogę. Po chwili zaczął podskakiwać. — Nie, wy tego nie robić! Spełnić wasza prośba. Jeden raz, ale dobrze! — zapiszczał. — Skoro wy nie chcieć wino, wy oddać. Trzema krokami zbliżył się do Harolda, wyciągając obie ręce. Shea uniósł butelkę wysoko nad głową i odrzucił do Polacka, który pochwycił ją jak piłkarz podczas końcówki meczu ostatniej szansy. — Spokojnie, bez nerwów — rzucił Harold do goblina. — Pamiętaj, że też jestem czarodziejem i jeżeli zechcę mogę cię zamienić w czerwoną mrówkę. To jest dowód. Żądam jedynie kilku informacji. Jeśli ich nam udzielisz, nie będziesz musiał się obawiać, że powiemy cokolwiek. — Nie mieć informacji — odparł posępnie Odoro. Wodził oczyma wkoło, a jego głowa kiwała się na wszystkie strony. — Nie? Wacku, znajdź Atlantesa i powiedz mu, że mamy tu bimbrownika, a ja tymczasem popilnuję naszego małego przemytnika alkoholu. O, nie chcesz, żeby szedł po twojego pana? Może jednak coś wiesz? Tak myślałem. No to powiedz mi, czy istnieje przepowiednia dotycząca Rogera? — Tak, tak, okropne proroctwo. Jeśli on odejść przed pełnia księżyca, on dołączyć do niewierni i walczyć z prawdziwy wyznawca. Insz Allach! — No, czyż nie pięknie? Dobra, a teraz powiedz mi, dlaczego Atlantes nie pozwala Rogerowi w ogóle opuszczać zamku? Przecież jest czarodziejem i wiedziałby, jak daleko ten może oddalić się od zamczyska. — Bać się księcia Astolpha. On też być mag, ukraść hipogryfa. — To wyjaśnia przynajmniej jedną kwestię. Ale zastanów się, skoro Roger tak bardzo pragnie wydostać się stąd, czemu nie weźmie się ostro do dzieła: nie utnie Atlantesowi głowy lub nie zrobi czegoś w tym stylu. — Nie wiedzieć. Ja kląć się na broda proroka, nie wiedzieć. Myśleć — Atlantes robić coś, no wiecie — z umysł… — Odoro dotknął ręką głowy. — Kierować Roger jak koniem. Ale Roger nie mieć wielki umysł, więc trudno nim kierować. Shea roześmiał się. — Jestem tego samego zdania. Daj mu jeszcze jedną monetę Wacku. Widzisz, Odoro, pokumałeś się z nami i wszystko będzie w porządku. A teraz powiedz, co Atlantes knuje względem Florimel? — Proroctwo. Znaleźć w księga czarów. — Nie wątpię. Jakie proroctwo? — Stracić Roger przez kobieta rycerz, co przybyć na hipogryf. Przecież gdzieś tam, w górach była Belphebe, jak również hipogryf. — Ale co ma z tym wspólnego Florimel? — Nie wiedzieć. Myśleć może on zamienić jej ciało z ciałem kobieta rycerz i potem spalić, puf! — Niezły pasztet. Jakiego zaklęcia użyje? — Nie wiedzieć. — Przecież znasz magię i to nieźle, prawda? — Tego nie wiedzieć. Atlantes wielki mag. — Dobra, Wacku, myślę, że musisz jednak poprosić wielkiego maga, aby się tu pofatygował… — Nie wiedzieć! Nie wiedzieć! — jęknął Odoro. — Ja na to za głupi. — Znów zaczął podskakiwać. — Może naprawdę nie wie — rzucił z politowaniem Polacek. — Może. Albo wykorzystał okazję, że schodząc na temat Flo — rimei, przestaliśmy go pytać o Rogera. Zmykaj, Odoro. Jeśli ty nic nie powiesz, to i my nie puścimy pary z ust. — Fiu, fiu — gwizdnął Polacek, kiedy za fioletowym człekokształtnym zamknęły się drzwi. — Ty to masz nerwy, Haroldzie. Z twoim szczęściem i moją kiepełe… Chyba się napijemy. Shea wygrzebał dwa cynowe kubki z niskiej szafki stojącej w kącie komnaty, odkorkował butelkę, powąchał i napełnił oba naczynia. Wino było słodkie i ciemne, prawie czarne, miało aromat portwajnu, choć Shea nie wątpił, iż okaże się o wiele słabsze. Pociągnął łyk, i z miną doświadczonego konspiratora oznajmił: — Takim najemnym sługom nie ma co zadawać pytań, jeśli ich wcześniej nie przyciśniesz. Mogą cię okłamać albo natychmiast donieść swemu panu, że próbowałeś ich o coś wypytywać. Wydaje mi się, że od dziś ten głupol będzie grał w naszej drużynie, ale i tak nie podoba mi się to, co powiedział o planie przygotowywanym przez Atlantesa. — Miał na myśli Belphebe, prawda? — Ni to stwierdził, ni zapytał Polacek wyciągając kubek po dolewkę. — Tego się obawiam. Nie, Wacku, więcej nie pijmy. Musimy zachować trochę wina, by utrzymać w szachu Odoro. Poza tym Atlantes mógłby wyczuć od ciebie alkohol i zorientować się, że coś jest nie tak. Musimy mieć się na baczności. 6 Od razu dało się zauważyć, że podczas przyjęcia Roger nie bawi się dobrze, choć siedem dziewic z Zerikanii nie odstępowało go prawie na krok. Harold Shea w gruncie rzeczy wcale mu się nie dziwił. Popisy taneczne były miernymi popłuczynami po tandetnych choreografiach kabaretowych i nawet dałoby się je obejrzeć, gdyby znalazło się wygodne miejsce do siedzenia, a na dodatek coś do picia i palenia. Reed Chalmers przeprosił zebranych i ulotnił się w miarę wcześnie. Wolał cieszyć się towarzystwem Florimel. Taniec trwał nadal. Dziewczęta wykonywały właśnie jakąś skomplikowaną figurę, kiedy Roger poderwał się raptownie. — Na Allacha! — krzyknął. — Wuju, to zaiste najgorsze z twoich przedstawień. Flaki mi się przewracają, gdy na nie patrzę, i pomóc mi może tylko polowanie na niedźwiedzie w górach. Atlantes przerwał rozmowę z jednym z lordów i jął wykonywać dłońmi delikatne ruchy, jego gestom towarzyszyły szeptane z cicha zaklęcia. Jednak te zabiegi nie przyniosły żadnego widocznego efektu, a Roger, niepowstrzymany, ruszył ku drzwiom. — Słuchaj, mam pewną myśl! — rzucił siedzący obok Harolda Polacek. Poderwał się i pomaszerował za Rogerem. Nikt, poza siedmioma tancerkami, nie zwrócił na to uwagi, nawet Atlantes powrócił do przerwanej konwersacji. Niemniej jednak, Harold z każdą chwilą coraz bardziej się niepokoił. Polacek miał talent do pakowania się w różne kłopoty i nie powinno się pozostawiać go na dłużej samego. Zwłaszcza poza zamczyskiem; tym bardziej że coś właśnie zaświtało mu w głowie. Shea wstał i wyszedł na korytarz. Ani śladu Czecha czy Rogera. Przeszedł przez hali i skręcił za załom korytarza, nie dostrzegł tam jednak niczego szczególnego. Już miał wracać, kiedy jego wzrok padł na boczny korytarz, na końcu którego znajdowały się drzwi. Przyćmione światło kaganka ukazało widniejące na nich przeplatające się pentagramy, chroniące magów mających do czynienia ze złymi mocami. Laboratorium Atlantesa! W tej samej chwili coś odwróciło jego uwagę. Czarnoksiężnik był wszak bardzo zajęty, a on szukał Rogera. Shea podszedł do ozdobionych symbolami drzwi. Nie było w nich klamki, a gdy je pchnął, nawet nie drgnęły. Teraz nie miał już wątpliwości. Drzwi zamykało zaklęcie. Obecnie wiedział już o magii tyle, że mógł poradzić sobie z niespodziewaną przeszkodą. Sięgnął do turbanu i z ozdoby nad czołem wyjął dwa krótkie sztywne włosy, oderwał nitkę od lamówki i związał nią włosy ułożone w znak krzyża. Następnie wyciągnął je na dłoni w stronę drzwi i szepnął: Pentagramy jawne, pentagramy skryte Zniknijcie natychmiast, nawet te wyryte. Szemhamforasz! Przerwał mając nadzieję, że w pomieszczeniu nie pozostawiono na straży bazyliszka. Na szczęście nie. Komnata była dłuższa i niższa niż sądził. Po jednej stronie na długim stole stały rzędem alembiki i inne czarodziejskie urządzenia, połyskujące w szarobłękitnej fosforyzującej poświacie rzucanej z oczu stojących na dolnej półce sowy i krokodyla. Zwierzaki nie poruszały się, musiał to być rzeczywiście prywatny system oświetleniowy Atlantesa, choć raczej nigdy nie przyjmie się na szerszą skalę wśród dekoratorów wnętrz. Na półce ułożono rzędy zwojów, a przegrody pomiędzy nimi zaopatrzone były w plakietki z napisami. Na grzbietach woluminów widniały litery, które Shea bezskutecznie usiłował zidentyfikować. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie dysponując odpowiednią instrukcją w tym kontinuum czasoprzestrzennym nie będzie w stanie czytać po angielsku ani w żadnym innym języku. Z plakietkami przy zwojach poradził sobie znacznie lepiej: „O prawidłach magiji, takoż zaklęciach demony przywołujących”, „Traumy naturalne”, „Prawowite imiona Allacha”, „Tysiąc użytecznych klątw”, „Wzywanie dżinów pomniejszych”, — ,,A. — Quasiba techniki przemian magicznych”… Aha! Ta mogła zawierać wszystko, czego szukał. Shea wyjął zwój i przyjrzał mu się w świetle rzucanym przez zwierzęta. Tekst wydawał się mocno teoretyczny, jak Chalmers, o praktyce nie było w nim ani słowa. Jeden rzut oka wystarczył Haroldowi, aby stwierdzić, że zwoju nie zaopatrzono ani w spis treści, ani tym bardziej w indeks. Styl zaś, w jakim napisano ów traktat, był tak kwiecisty, że wyłowienie z potoku zbędnych słów czegoś sensownego zabrałoby mu z tydzień. Shea odłożył zwój na półkę i odwrócił się, aby obejrzeć resztę pomieszczenia. Jeśli czarnoksiężnik rzeczywiście miał zamiar zamienić ciała Florimel i owej tajemniczej i groźnej wojowniczki, Harold powinien dostrzec ślady przygotowań do tego arcytrudnego zadania. Aparat wszelako wydał się nie używany, a ogromny porysowany, drewniany stół był pusty. Atlantes był solidnym czarnoksiężnikiem. Gdzie mógł przechowywać swoje notatki? Za stołem znajdował się zydel, a dalej niski, wpuszczony w ścianę sekretarzyk. Podobnie jak drzwi, on również nie otwierał się w normalny sposób. Gdy Shea nachylił się nad nim, ujrzał, że przód mebla zdobiły pentagramy. Wystarczyło jednak lekkie dotknięcie, aby sekretarzyk stanął otworem. Harold stwierdził, że jego kontrzaklęcie musiało usunąć zaklęcia w całym zamczysku. Myśl, że tej nocy grasujące w okolicy ifryty i demony mogły wedrzeć się do fortecy i urządzić w niej piekło, sprawiła, że mimo trwogi zachichotał. Sekretarzyk był obszerny, z półkami w głębi. Przed nimi wisiał na haku długi, prosty miecz w pochwie. Prawdopodobnie broń była zaczarowana, ale przeciwzaklęcie podziałało i na nią. Shea miał właśnie, ominąwszy miecz, sięgnąć do tego, co krył sekretarzyk, lecz w tym momencie dobiegł go dochodzący z korytarza głos, nakazujący otwarcie drzwi. Shea w okamgnieniu pochwycił miecz i na czworakach ruszył za wielki stół, gdzie przycupnął skulony. Stół na szczęście był obudowany płaskorzeźbami sięgającymi prawie podłogi. Drzwi się otwarły. Shea przez obudowę wokół stołu niczego nie mógł dostrzec, jednak światło płynące z korytarza rzuciło na przeciwległą ścianę cień. Był to kształt człowieka z głową pawiana, jednego z najbardziej antypatycznych służących Atlantesa. Stwór, jak poprzednio Shea, stał przez chwilę w wejściu niezdecydowany. Wreszcie gdy drzwi jęły zamykać się za nim, ruszył w stronę półek ze zwojami. Zrobiło się cicho — za cicho; Shea usłyszał, że stwór zaczyna węszyć, raz, drugi i trzeci posapując jak mała lokomotywka — zabawka. Oczywiście stwór miał węch znacznie lepszy od człowieka i teraz, cały czas pociągając nosem, podążał śladem intruza. Najpierw do stołu z alembikami, potem tą samą drogą, którą wcześniej szedł Harold, zupełnie jak po odczytanych na dywanie śladach. Shea oczami wyobraźni widział ohydny łeb przesuwający się z boku na bok… Naprężył mięśnie i zmienił pozycję, aby przerzucić do przodu lewą rękę, w której trzymał miecz. W myślach zastanawiał się, jak najefektywniej dobyć oręża, aby wykonać przy tym minimum ruchów. Pawianogłowy dotarł do skraju stołu, węsząc i sapiąc niczym lokomotywa w panującej w komnacie grobowej ciszy. W tej samej chwili w zamku rozpętało się piekło. Chór wrzasków i donośnego łoskotu odbił się echem od ścian korytarza. Pawianogłowy przystanął na chwilę, po czym prawie bezgłośnie podreptał do drzwi i wyszedł. Shea zmusił się, by doliczyć do siedmiu, po czym wstał i podążył za nim. Służący skręcał już za załom korytarza, lecz tupot jego stóp wciąż rozbrzmiewał metalicznym echem. Shea pobiegł w stronę sali przyjęć, skąd dobiegał hałas, przystając tylko na chwilę w bocznym korytarzu, by przytroczyć miecz do pasa, pod powłóczystą szatą. Teraz poczuł się nieco lepiej. Gdy dotarł do sali przyjęć, zorientował się, że źródło hałasu znajdowało się jeszcze dalej. Pędem dotarł do długich, kręconych schodów i po nich wbiegł na podest. Stamtąd od razu ujrzał Atlantesa i jego gości. Szli z mieczami, maczugami i instrumentami muzycznymi w dłoniach, osaczając olbrzymiego wilka wielkości jałówki. Drapieżnik pobiegł w kierunku Harolda, lecz ogon miał podkulony i wyglądał nader żałośnie. Shea próbował uchylić się, przypomniał sobie o mieczu, nim jednak zdążył wydobyć go spod powłóczystej szaty, stwór już był przy nim. Nie rzucił mu się wszelako do gardła, lecz przewrócił się na podest i jął się tarzać trąc grzbietem o żelazną podłogę. Zamachał łapami w powietrzu, a z gardzieli wyrwało się zupełnie nie wilcze: łau, łau! łau! łau! Przewrócił się na grzbiet, po czym ległszy na brzuchu zaczął lizać Shea po butach. — Hej, zaczekajcie chwilę! — krzyknął Shea do tłumu prześladowców, którzy jeden przez drugiego usiłowali zadać zwierzęciu cios. — Ten wilk jest zupełnie niegroźny. Chce, żeby się z nim bawić. Atlantesie, mógłbyś rzucić na niego okiem? Mag rzucił trzymaną w ręku lutnię i postąpił naprzód. — To doprawdy wyjątkowe i rzadkie stworzenie. Cud prawdziwy. Może zrobisz mi trochę miejsca, sir Haroldzie? Kucnął i wejrzał w ślepia zwierzęcia. Wilk zaskomlał. — Nie ma Boga prócz Allacha! To zaiste wilkołak. Moi panowie, wraz z pojawieniem się tej istoty, dla zamku Carena wybiła zła godzina! — krzyknął Atlantes, sięgnął do kołnierzyka swej szaty i naderwał go. — A teraz muszę wykorzystać cały mój kunszt i dowiedzieć się, w jaki sposób ta bestia przedostała się przez nasze magiczne zabezpieczenia. Bez wątpienia jest to dzieło owego chrześcijańskiego maga, paladyna Malagigiego, syna wieprza i suki, choć, jak słyszałem, gnije on teraz w lochach w Albracca. — Czarnoksiężnik rozejrzał się dokoła. — Moi panowie, musimy znaleźć srebrny oręż, by jeden z was mógł zabić tę paskudę, bo mnie, jako magowi to nie uchodzi. Okazało się, że potrzebnej srebrnej broni nikt z zebranych nie ma akurat przy sobie. — O największy z czarnoksiężników — zaczął Margean — czy nie moglibyśmy nabić paru srebrników na drewnianą pałkę i zatłuc nią tę bestię? Wilk zawył żałośnie. Chalmers, który wyszedł z komnaty, zaaferowany hałasem, usłyszał ostatnie słowa Margeana i nie omieszkał wtrącić swoich trzech groszy. — Uhm — hm, czy nie byłoby roztropniej spróbować wpierw odczarować to zwierzę? Jeśli dobrze zrozumiałem, utraciłoby ono w ten sposób swoją nadludzką odporność. Atlantes pochylił głowę. — Szczęśliwa to godzina, w której przybyłeś do nas, sir Reedzie! W rzeczy samej to prawda. Niemniej jednak, jeżeli o to chodzi, jestem jedynie twym nędznym naśladowcą. Masz wielką wprawę w tej dziedzinie, przeto upraszam cię, byś dokonał tej sztuki dla dobra nas wszystkich. — Hm, gdybyśmy mieli choć odrobinę wody święconej, byłoby to znacznie mniej skomplikowane, lecz mimo wszystko spróbuję — rzekł Chalmers, odwracając się do nich plecami i podparłszy dłonią podbródek zamyślił się głęboko. — Nie jestem pewien, czy wersyfikacja okaże się właściwa — dodał — ale spróbujmy : Wilku, wilku z góry wichrów, Wilku, co strach budzisz, Przez tych czarów moc tajemną Idź precz, z dala od ludzi! Poruszył energicznie palcami. Wilk zadrżał i powoli przeistoczył się w Vaclava Polacka, tarzającego się wprawdzie po podłodze, lecz całego i zdrowego. — Na świętego Wieńczysława! — zawołał, podnosząc się na nogi. — O mało nie umarłem ze strachu. Czemu nie odpuściliście sobie, gdy powiedziałem wam, kim jestem? — Nie powiedziałeś — zaoponował Shea. — Przecież mówiłem. Powtarzałem do znudzenia, na miłość boską, Haroldzie, to ja, Wacek. — Może inny wilk zrozumiałby cię bez trudu, ale nie my — wyjaśnił Shea. — Powiedz lepiej, jak wpakowałeś się w tę kabałę? Czyżbyś natknął się na tego Malagigiego, o którym wspominał Atlantes? Wśród zebranych dał się słyszeć pomruk aprobaty, zaś Atlantes bacznie przypatrywał się rozmawiającym. — To było tak — zaczął Polacek, po czym chrząknął kilkakrotnie i zaczął swoją opowieść: — Widzicie, chodzi o to, że Roger przy bliższym poznaniu wcale nie jest takim złym facetem. Chciałem wybrać się na polowanie, czy jakoś tak, rozmawialiśmy o tym, ale powiedział mi, że nie może opuścić zamku z powodu jakiegoś zaklęcia, na co odparłem, że studiowałem co nieco magię i chyba dałbym radę mu pomóc. Poszliśmy razem do bramy i okazało się, że faktycznie, wrota były zamknięte. Ale ja się nie poddałem. Zapamiętałem parę czarodziejskich gestów, o których wspomniał doktorek, wykonałem kilka z nich i, na rany, drzwi stanęły otworem… Polacek umilkł. Shea wzdrygnął się, miał tylko nadzieję, że Atlantes tego nie zauważył. — Mów dalej! — rzucił ostro Chalmers. — No cóż, wtedy doszedłem do wniosku, że być może wiem o czarach dostatecznie dużo, by ściągnąć tu ponownie tą małą, no tę — Polacek spojrzał na Atlantesa — z którą miałeś zapoznać mnie bliżej. Ułożyłem sobie krótką formułę, dokładnie tak jak pan powiedział, doktorze. — Tu zwrócił się do Chalmersa. — Ale efekt był taki, że zamieniłem się w wilka. To tyle. Przepraszam, że narobiłem tyle kłopotów. — To zapewne przez twoje słowiańskie pochodzenie — zauważył Shea. — W Czechach znają mnóstwo historii o wilkołakach i… Nie zauważył, że czoło Atlantesa spochmurniało. I zaraz rozpętała się burza. — Ty psi synu! — krzyknął do Polacka. — Gdzie duma rycerstwa, najszlachetniejszy ze szlachty, który wart jest tysiąc razy więcej od ciebie? — Jak to gdzie, udał się na łowy — odparł Polacek. — Obiecał wrócić, nim się rozwidni i przynieść coś dobrego. Tym razem Atlantes naprawdę walił się kułakiem w piersi. — Biada mi. Nadszedł dzień zguby! — Zwrócił się do trzech Amerykanów: — A co się tyczy was, psy nazareńskie, którzy spiskujecie przeciwko mnie, wykorzystując do tego swego sługę, choć powitałem was chlebem i solą, dzieląc się wszystkim, co mam, zasługujecie, by obedrzeć was żywcem ze skóry, a wasze truchła winno się utopić w gnojówce. — Ejże — zaoponował Shea. Podszedł do Atlantesa i ujął go za ramię. — Tam, skąd pochodzimy, takie słowa uchodzą za obraźliwe. Jeśli szukasz zwady… — Haroldzie! — przerwał Chalmers. — Pozwól, że ja się tym zajmę. Nie chcemy… — Nie będzie brudas pluł nam w twarz. Nie pojmuje pan, doktorze, do czego on zmierza? — Nieważne, Haroldzie — odparł Chalmers. — Dostarczyłeś mi wystarczająco dużo informacji. Będę bronił… uch… siebie i młodej damy, o ile to się okaże konieczne. Furia Atlantesa nieco osłabła, tylko jego spojrzenie wciąż pozostawało groźne. — O magowie sprowadzający nieszczęścia! Czy wiecie, że całe to zamczysko zostało zbudowane dzięki sztuce, której jestem mistrzem? W tych ścianach mam moc tak wielką, że mógłbym zamienić was w nieporadne żuczki i trwałoby to niewiele dłużej niż pstryknięcie palcami. Mimo to w imię Allacha wszechpotężnego i miłosiernego oszczędzę wasze głowy, byście mogli odwrócić szkody, które wyrządziliście, napisane jest bowiem, że raz w życiu człowiek może przedłożyć miłosierdzie nad sprawiedliwość, nie tracąc przez to nadziei na osiągnięcie wrót raju. — Wyciągnął przed siebie obie ręce, zamknął oczy i zaintonował donośnie: — Beshem hormots vahorimas, tesovev he–esch, asher anena esh, et metzudart habsitel! Zagwizdało, zaszumiało jak włączony wentylator w sąsiednim pokoju i na twarz Atlantesa powrócił uśmiech, który zwykle go nie opuszczał; mag zaczął się też znowu kłaniać. — Wiedzcie, drodzy koledzy, znawcy najznamienitszej ze sztuk — odezwał się mag — że jeżeli spojrzycie poza mury tego zamku, ujrzycie, że otacza go zewsząd mur płomieni, które są w stanie upiec jagnię w czasie krótszym niż minuta. Nawet dla najtwardszego z mędrców, próba przebycia tej zapory równa się śmierci. Gdyby próbowała przejść przez nie Florimel, która niby jest kobietą, a jednak nią nie jest, w okamgnieniu zmieniłaby się w obłoczek pary, jak ten, który unosi się nad filiżanką kawy. Jestem jednak tak pełen laski i miłosierdzia, że zgaszę owe płomienie, z chwilą gdy potęgą waszych sztuk magicznych przywiedziecie tu Rogera z powrotem. Wówczas dodam wam jeszcze sakwy pełne klejnotów, tak wielkich i wspaniałych, że trzech mężów z trudnością je podźwignie. Niechaj pokój jednego prawdziwego Boga towarzyszy wam w waszych medytacjach. Skłonił się i odwrócił do nich plecami. Lordowie spojrzeli ponuro na trzech Amerykanów (z wyjątkiem Audibrada, którego sympatie, sądząc z faktu, że próbował ukryć wymuszony uśmiech, kierowały się raczej w drugą stronę) a Chalmers wykrztusił niepewnie: — Nie jestem pewien czy wystarczająco opanowałem sztukę przenoszenia, którą uważam za coś wyjątkowego… — Pst — uciszył go Shea. — Jeżeli czary nie wypalą, urwę się stąd i sam wyruszę na poszukiwanie Rogera. Nie dbam o to, że osmalę sobie przy tym brwi. Atlantes, który najwyraźniej miał słuch lepszy od kota, odwrócił się nagle. — Wiedz, popędliwy młodzieńcze — powiedział — że te płomienie spopielą twoje ciało na proch, a resztki kości wiatr rozwieje na wszystkie strony świata. Niemniej jednak podsunąłeś mi myśl, która dotąd nie zaświtała mi w głowie, a mianowicie, że łatwiej będzie przenieść nam Perłę Wschodu z powrotem do zamku, jeżeli odnajdą go ludzkie oczy, a nie magiczne sztuki. Poza tym za tymi murami mój bratanek z rozkoszą poderżnie ci gardło od ucha do ucha. Idź więc. Sprawię, byś przeszedł bez szwanku przez płomienie. — Ja też chciałbym iść — odezwał się Polacek. Jego mina wskazywała, że po przygodzie, jaką była przemiana w wilka, nie spodziewa się, by w zamku mogło go spotkać coś dobrego. — Ruszajcie więc i niech Allach nie dam wam spokoju ani długiego żywota, jeśli nie przywiedziecie mego bratanka z powrotem do zamku. — Mag odwrócił się raz jeszcze i tak już pozostał. Shea zwrócił uwagę, że Chalmers przygląda mu się bacznie. — Zastanawiam się, Haroldzie, czy twoja decyzja o odnalezieniu Rogera wzięła się z tego, że chciałeś pomóc mnie i Florimel? Czy to jest prawdziwy powód twojej decyzji? Shea uśmiechnął się. — Niech pan uważa to za oficjalny powód mojej wyprawy, doktorze. I to powinno panu wystarczyć. 7 Następnego ranka na dziedzińcu zebrali się wszyscy mieszkańcy zamczyska. Chcieli na własne oczy ujrzeć, jak Shea i Polacek wyruszają na poszukiwania Rogera. Poprzedniego wieczoru Chalmers spróbował nawiązać kontakt myślowy z niezrównanym kawalerem, co miało stanowić wstęp do przeniesienia go na powrót do zamku wyłącznie za pomocą czarów. Wkrótce jednak doktor musiał porzucić ów plan, doszedł bowiem do wniosku, iż z uwagi na niski poziom umysłowy Rogera, kontakt mentalny z nim był niemożliwy. Przeszkodą mogły być również ściana ognia lub nieokreślona bliżej interwencja ze strony Atlantesa. Tak czy inaczej powodzenie misji zależało wyłącznie od dwóch asystentów Chalmersa. Doktor nie wierzył, że groźba przeprowadzenia planu Atlantesa — wymiany ciał pomiędzy Florimel a kobietą–rycerzem — mogła stanowić rychłe niebezpieczeństwo. Być może później! — Róbmy, co do nas należy, Haroldzie — powiedział ochoczo. — Jeżeli o mnie chodzi, postaram się wykorzystać ten czas, aby nawiązać kontakt z tym chrześcijańskim magiem Malagigim. Cóż, żałuję, że nie pomyślałem o tym wcześniej przed przybyciem do Careny. Przypuszczam, że zbyteczne jest, życzyć wam powodzenia? Za bramą i zwodzonym mostem przerzuconym nad wyschniętą fosą wykwitła falująca ściana płomieni przesłaniających leżące nieopodal szczyty. Shea, stojąc przy końcu mostu, czuł na twarzy żar ognia, podczas gdy Atlantes zanurzył palec w małym flakonie z olejem i na czole Harolda namalował nieduży trójkąt równoramienny, następnie nad nim prostokątny, przez cały czas szepcząc pod nosem jakieś zaklęcia. Tę samą czynność powtórzył z Polackiem oraz nadwornym łowczym Zamku Carena, Echegarayem, człowiekiem o szerokich barach i śniadej cerze. Atlantes rozpływał się w uśmiechach, jakby wczorajsza rozmowa w ogóle nie miała miejsca, Shea wszelako usłyszał, że zebrani w pobliżu lordowie jęli urządzać zakłady o to, kto i jak szybko pierwszy odnajdzie Rogera. Echegaray ruszył wraz z nimi w stronę płomieni, przez ramię przerzuconą miał kuszę. Szedł pewnie, kiedy jednak zbliżył się do migoczącej bariery, przystanął i spojrzał pytająco na Shea. Płomienie bezgłośnie wznosiły się wysoko, ku niebu. Blask był tak intensywny, że nieomal ranił oczy, wszystko wyglądało prawdziwie i przeraźliwie, chociaż trawa w miejscu, skąd wyrastała ściana ognia, wydawała się nietknięta. Shea także miał ochotę się zatrzymać, jednak obserwowany przez myśliwego, czując na sobie wzrok wszystkich ludzi z zamku musiał przezwyciężyć to pragnienie. Wypiął pierś i dziarsko przemaszerował przez ogień. Dwa kroki i już był po drugiej stronie. Jego towarzysze pojawili się dopiero po dłuższej chwili. Najpierw rozległ się zduszony krzyk i jego oczom ukazał się Echegaray wlokący za sobą Polacka. Myśliwy spojrzał na Shea, splunął i wskazał palcem na Czecha, który aż trząsł się z oburzenia, lecz wciąż nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. — Chcieć się w ostatniej chwili wycofać — wyjaśnił myśliwy. — Tędy. Droga była zaledwie ścieżką biegnącą w dół zbocza góry, na szczycie której wznosiło się zamczysko. Do tego tak stroma, że każdy musiał zachować największą ostrożność, stale obserwując plecy idącego przed nim towarzysza. Gdy weszli w las schylili głowy, gdyż konary drzew zwisały dość nisko. Chłodny, górski wietrzyk szumiał pośród sosen i poruszał gałęziami tak, że muskały turbany Shea i Polacka. Harold odwiązał od pasa miecz zabrany z pracowni Atlantesa, wyjął go i zanim ostentacyjnie przytroczył do szarfy na biodrach, wysunął z pochwy i obejrzał. Podobnie jak szabla, którą przetestował na dziedzińcu, miał on zaokrąglony sztych, ostrze było ciężkie i grube, niezdatne do pchnięć i z trudem nadające się do parowania, przystosowane bardziej do zamaszystych cięć z konia, niż dla wprawnego w fechtunku szermierza. — Sądzisz, że może się nam przydać? — zapytał Polacek z oczyma rozszerzonymi ze zdziwienia. Odwrócił się do Echegaraya i wskazał na wiszący u jego boku długi nóż o szerokim ostrzu. — Ej, ty, może pożyczyłbyś mi go na chwilę? W razie kłopotów, byłoby lepiej żebyśmy wszyscy byli uzbrojeni. — Nie. Mój — odparł krótko myśliwy i natychmiast ruszył w dalszą drogę. Dotarcie do podnóża góry zabrało im trzy godziny. Tam droga zaczęła się to wznosić, to znowu opadać, ciągnąc się poprzez liczne parowy przecinające zbocze od szczytu po prawej stronie. Las stawał się tu gęstszy. Echegaray poprowadził ich prosto w gardziel doliny, gdzie strumień tworzył liczne, małe wodospady i o dziesiątej rano promienie słońca nie sięgały jej dna. Wąwóz rozszerzył się w podmokłą dolinę, w niektórych miejscach musieli brodzić po kostki w wodzie. Shea aż podskoczył, a Polacek stanął jak wryty na widok białej skóry i muślinowych skrzydeł istot, wodnych wróżek, czy może innych stworzeń, które gdy się pojawili, pierzchły w popłochu. Echegaray parł jednak do przodu i nie oglądał się wstecz, musieli więc, chcąc nie chcąc, iść za nim. Dolina znów się zwężała. Skalna ściana tak ostro zamknęła im drogę po tej stronie strumienia, że musieli przejść na drugą stronę po kładce z pnia drzewa. Echegaray przemaszerował po nim tak swobodnie jak po szerokiej grobli. Shea miał drobne kłopoty, wymachiwał rękoma dla równowagi, na koniec musiał nawet ratować się zeskokiem. Polacek zatknął kciuki za pas i próbował naśladować beztroski krok myśliwego, lecz zapomniał, iż należy patrzeć pod nogi i plusnął w wodę. — Pora coś przekąsić — rzucił myśliwy, kiedy Vaclav z trudem wygramolił się z wody, rozmasowując stłuczoną goleń i klnąc na czym świat stoi. Echegaray usadowił się na końcu pnia tworzącego prowizoryczny most, rozsupłał swój węzełek i wyjął zeń kawałek chleba oraz połeć suszonego mięsa, po czym jedno i drugie starannie pokroił nożem na trzy części. — Woda — rzucił wskazując ręką na strumień. Kiedy jedli i przeciągali zmęczone mięśnie, Polacek rzekł: — Powiedz Haroldzie, skąd wiesz, dokąd mamy iść i czy znajdziemy tam Rogera… nie żebym tego chciał, ale… — Nie mam pojęcia — odpowiedział Shea i zwrócił się do myśliwego: — Skąd masz pewność, że idziemy we właściwą stronę, by odnaleźć Rogera? — Najlepsze miejsce — odparł Echegaray. — Tak, ale gdzie my właściwie jesteśmy? — Wyjął kawałek pergaminu, na którym Atlantes, kiedy już zapadła decyzja o ich wyprawie, naszkicował pobieżny plan. — W tej dolinie tyle kluczyliśmy i lawirowaliśmy, że nie jestem nawet pewien, w którą stronę trzeba iść, chcąc wrócić do zamczyska. — Magia? — zapytał Echegaray, wskazując palcem rysunek. — Nie. To tylko mapa. — Co? — Mapa. No, wiesz. Na tym pergaminie jest narysowany twój kraj. Ze wszystkimi drogami, zamkami i całą resztą. — Magia — zawyrokował kategorycznie Echegaray. — Dobra. Niech ci będzie, że magia. A teraz, czy mógłbyś pokazać nam na mapie, gdzie teraz się znajdujemy… — Nie znajdujemy się — rzucił Echegaray. — Jak to nie znajdujemy się? Nie mogliśmy zajść tak daleko, żeby mapa nie obejmowała tego miejsca. — Nie ma nas na mapie. Jesteśmy na kładce. — Chcę tylko, żebyś pokazał mi na mapie miejsce, odpowiadające temu, w którym jesteśmy obecnie — warknął z rezygnacją Shea i westchnął. Echegaray pokręcił głową. — Nie rozumieć magii — mruknął. — Ech, do diabła z magią. Spójrz tutaj. To Zamek Carena. — Nie, Zamek Carena daleko stąd. My iść szybko. — Nie, nie! To miejsce na mapie oznacza Zamek Carena. A teraz chcę wiedzieć, gdzie my jesteśmy, na mapie. Echegaray zsunął do tyłu skórzaną czapkę, która przeczesała jego krótkie czarne włosy. Nagle uniósł brwi, w przypływie zrozumienia. — Chcieć nas na mapie? — Nareszcie załapałeś — odetchnął Shea. Łowca wziął mapę z rąk Shea, obrócił parę razy, położył na ziemi, wygładził i… stanął na niej obiema stopami. — Hej! — krzyknął Shea i schwyciwszy Echegaraya za ramiona odepchnął go z całej siły. — Po jakie licho włazisz na mapę? Echegaray usiadł, wyraźnie zrezygnowany. — Powiedzieć, chcieć nas na mapie. Latający dywan, tak? — Nie. Wcale nie chciałem, żebyś właził na mapę z buciorami — odparł Shea i zasępił się. Jak u licha wytłumaczyć takiemu tępakowi zasady semantyki? — Czemu ty tak powiedzieć? Najpierw chcieć nas na mapie. Potem nie. Ty nie móc się zdecydować. Ja nigdy nie widzieć takie ludzie. Shea złożył papier i wsunął z powrotem za pas. — Zapomnij. Powiedz mi tylko, skąd wiesz, że idąc w tym kierunku powinniśmy odnaleźć Rogera? — Najlepsze miejsce. — Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem — policzył Shea dla uspokojenia. — Dlaczego to najlepsze miejsce? — Rozstaje. Rycerze zawsze walczyć na rozstajach dróg — oznajmił myśliwy. — Odłamał gałązkę i nożem zmniejszył do rozmiarów wykałaczki. Następnie zaczął nią dłubać w zębach, przerywając tę czynność tylko kiedy mu się odbijało. — Gotowi? — przywrócił zaniepokojonych towarzyszy teraźniejszości. Obaj potaknęli skinieniem głowy. Echegaray przymocował swój tobołek, podniósł kuszę i ruszył przodem. Strumień towarzyszył im aż do kolejnej kaskady, gdzie jakiś niewidoczny zwierz przebiegł z hałasem wśród zarośli. Myśliwy ochoczo schwycił swą broń. Shea nie mógł pojąć jak Belphebe — jeśli to była ona — mogła polubić ten kraj. Ścieżka poprowadziła ich przez kolejne wzniesienie i zagajnik do rozwidlenia, skąd odchodziły dwie drogi. Ślady na nich były liczniejsze, szersze i poorane kopytami. Echegaray pierwszy dotarł do rozstajów, spojrzał w jedną, potem w drugą stronę i zasępił się. — Co się stało? — spytał Shea. — Nie widzę tu naszego przyjaciela Rogera. Czy to cię tak zmartwiło? Myśliwy spojrzał na niego z politowaniem, jakby uważał, że szkoda strzępić język na mówienie o sprawach oczywistych, po czym wyciągnął rękę przed siebie, wskazując, wedle położenia słońca, na południe. — Skrzyżowanie, wioska. Cztery mile. — Następnie odwrócił się i pokazał w drugą stronę. — Skrzyżowanie. Wioska. Dwanaście mil. Dokąd? — Spojrzał na Shea, oczekując na decyzję. — A co ty na to — zaproponował nagle Polacek — żebyśmy się rozdzielili? W pojedynkę mamy większe szansę przekonać tego wielkiego byka do powrotu. Poza tym znam się na magii na tyle, że potrafię o siebie zadbać. — Nie — odparł z naciskiem Shea. — Spróbuj rzucić jeszcze jedno zaklęcie, a tak cię załatwię, że popamiętasz do końca życia. — Zwrócił się do Echegaraya: — Jak sądzisz, w którą stronę mógł pójść lord Roger? — W jedną lub w drugą. Ty powiedz. Shea się zamyślił. Niby dlaczego nie miał pozwolić Vaclavowi pójść z Echegarayem w jedną stronę, podczas gdy on sam, mógłby wybrać drugą ze ścieżek. Czech nie powinien napytać sobie biedy mając ze sobą tego prostego, jako ta ziemia, co go nosiła, tubylca. On sam natomiast wolałby pozbyć się towarzystwa nieobliczalnego Czecha, zwłaszcza gdyby udało mu się odnaleźć Belphebe. Droga na północ wiodła wśród drzew. — Posłuchaj, Wacku — powiedział — może to wcale nie taki głupi pomysł. Zróbmy tak — ty i Echegaray ruszycie na południe, a ja na północ. W ten sposób nic się nam nie powinno przydarzyć. Wypatruj Belphebe, dobrze? Rzekomo krąży gdzieś w okolicy i nie chciałbym, aby przydarzyło się jej coś złego. — Ja również — mruknął Polacek. — Rany, ależ miałbym ochotę łyknąć jeden z koktajli, które tak wybornie przyrządza! Robi je lepiej od ciebie, odkąd ją tego nauczyłeś. Uścisnęli sobie dłonie, a Shea zapytał: — Masz jakieś pieniądze? To dobrze. Może w wiosce kupisz sobie jakąś broń. Prawdopodobnie maczugę, ale lepsze to niż nic. Poza tym do machania palą nie potrzeba wielkiej wprawy. Za cztery dni bez względu na to, czy znajdziecie Rogera, czy nie, ruszaj w drogę powrotną. — O mnie się nie martw! — zapewnił Polacek. — Chyba wiem, jak sobie radzić z tymi kmiotami. Przypomnij sobie, jak w zamku świetnie dogadałem się z tym fioletowym typem od gorzałki, podczas gdy wy siedzieliście smętnie z nosami na kwintę i nic. Shea ruszył w swoją stronę. Obejrzał się tylko raz, aby pomachać swoim towarzyszom, oni jednak zniknęli już za wzniesieniem, skąd droga wiodła w las. Zastanawiał się, jak Polacek ze swymi krótkimi nogami zdoła dotrzymać kroku łowcy. To właśnie w takim borze po raz pierwszy ujrzał rączą dziewczynę z piórkiem przy kapeluszu, która o swej obecności dała znać, zabijając jedną strzałą Losela. Jego stopy przyjęły szybki rytm, niemal bez świadomego udziału umysłu, wiedział jedynie, że porusza się naprzód. I tak do siebie pasowali… Nie, las nie był taki sam. Ten był znacznie rzadszy, drzewa nie tak strzeliste i krzewów też jakby mniej. Można z łatwością dostrzec… Z łatwością mógł dostrzec kogoś, kto poruszał się pośród drzew po prawej, ów ktoś był zbyt duży i zbyt niepohamowany jak na zwierzę. Shea skupił się, dobył szabli i ukrył się za drzewem. W tej samej chwili coś odpowiedziało na jego poczynania gromkim: — Ole! I ukazało mu się w pełnej krasie: Echegaray. — Co do kroćset zrobiłeś z Polackiem? — rzucił ostro Shea, nie chowając broni, gdy myśliwy potruchtał w jego stronę. — Zostawiłem. Za dużo gadać. Iść z tobą. — Nie wiesz, że on jeszcze nie dorósł do wychodzenia z domu bez niańki? — burknął zagniewany Shea. — Musisz natychmiast tam wrócić i nie wolno ci spuszczać z niego oka! W odpowiedzi myśliwy tylko wzruszył ramionami i z obojętną miną wbił wzrok w wierzchołek wysokiego drzewa. Shea poczuł, jak wzbiera w nim gniew, ale nic nie był w stanie na to poradzić; co najwyżej mógł wrócić po Polacka albo połaskotać Echegaraya szablą. W końcu zadzierając nos w górę ruszył dalej swoim szlakiem. Echegaray podążył za nim. Las stawał się coraz gęstszy; teren wznosił się stromo. Shea zdyszał się szybko, choć myśliwy, znacznie grubiej od niego odziany, maszerował dziarsko, bez śladu zmęczenia, niczym maszyna. Stromizna, którą się wspinali, przechodziła na szczycie w mały płaskowyż z kolumnadą drzew. Shea oparł się o gruby pień, oddychając ciężko; Echegaray stanął przy drugim, z wykałaczką w kąciku ust. Puf! Puf! Drzewo zadygotało pod uderzeniem. Shea skoczył, a raczej próbował, gdyż okazało się to niemożliwe. Długa strzała z białym drzewcem przyszpiliła mu rękaw do pnia, a druga utkwiła tuż przy prawej nodze. Przez mgnienie oka dostrzegł śniade, zdumione oblicze Echegaraya, który legł plackiem na ziemi i teraz czołgał się jak wąż pod osłonę powalonego drzewa, ciągnąc za sobą kuszę. Wyjął z buta zakrzywiony żelazny pręt i nałożył jeden jego koniec na gwint z boku kuszy. Wsunął bełt do rowka prowadnicy, odciągnął metalowy wichajster i kusza została napięta. Ale teraz nikt już nie strzelał, a las wydawał się zupełnie cichy. Prawą ręką Echegaray odnalazł leżący na ziemi kamyk i cisnął nim w krzaki przy drugim końcu pnia, za którym się ukrywał, wypatrując jednocześnie ukradkiem, spoza kłody. — Padnij! — zwrócił się suflerskim szeptem do Harolda. — Nie mogę — odparł Shea. Myśląc o tym, jak wspaniały musi stanowić teraz cel dla niewidocznego łucznika, lewą ręką próbował wyrwać strzałę, która go unieruchamiała. Znajdował się jednak w nader niewygodnej pozycji, toteż mimo wysiłku nie był w stanie wyciągnąć mocno wbitego grota ani też ułamać drzewca strzały. Ubranie, z ciężkiej, szewiotowej wełny krępowało mu ruchy i niełatwo było je rozerwać czy naderwać by strzała przeszła na wylot przez materiał. Szarpnął mocno, po czym podjął uciążliwą próbę wyjęcia ręki z rękawa, kątem oka dostrzegł, że Echegaray bacznie lustruje las dookoła, a następnie wolno unosi kuszę i… Puf! Bełt śmignął między drzewa brzęcząc jak wielka pszczoła. Z oddali dobiegł czyjś śmiech, a Echegaray jednym energicznym ruchem dźwigni ponownie napiął cięciwę kuszy. Zanim zdążył nałożyć kolejny bełt, rozległo się przeraźliwe: — Hurraa! Bij, zabij, śmierć i zniszczenie! Monstrualnej wielkości mężczyzna pojawił się znikąd i wymachując dwuręcznym mieczem o prostym, krzyżowym jelcu stanął nad myśliwym. Miał czerstwą twarz o rysach tak regularnych, że mogłaby służyć za model do rzeźb Apolla. Na szyi nosił szal w ukośne, czerwone i niebiesko– brązowe pasy, którego końce wetknięte były pod kołnierz skórzanej kurtki. Spod lekkiego, stalowego hełmu wysuwały się falujące blond włosy okalające oblicze rycerza. Przez plecy przewieszony miał długi kręty róg. Echegaray przeturlał się dwa razy, poderwał na klęczki, wyjął nóż, lecz w tej samej chwili tuż przed jego twarzą pojawił się czubek długiego miecza. W tej sytuacji myśliwy musiał zrewidować swoje plany co do użycia kordelasa. Zrezygnowany upuścił broń i rozłożył ręce. Naraz wśród drzew, gdzie poleciał bełt z kuszy, pojawił się kapelusz z piórkiem. Dyndał na końcu kija trzymanego przez dziewczynę w tunice sięgającej kolan, dziewczynę piegowatą, o rudych włosach upiętych w długi warkocz. Ruszyła ku nim z taką lekkością, jakby za chwilę miała zacząć tańczyć. Kij z kapeluszem trzymała w jednej ręce, w drugiej zaś długi łuk, z nałożoną na cięciwę strzałą. — Belphebe! — zawołał Harold Shea, a serce załomotało mu w piersi jak szalone. Dziewczyna, która właśnie przyglądała się Echegarayowi, zwróciła się ku niemu i uniosła brwi w wyrazie zdziwienia. — Co rzekłeś, Saracenie? Zwą mnie Belphegor. Shea pobladł. — Nie pamiętasz? To ja, Harold Shea. Twój małżonek. Piknik. Przypomnij sobie. — Nie mam męża ani kochanka — zaśmiała się. — A gdyby nawet, to z pewnością nie byłby on synem czarnego Mahmuda. — Nie znasz nikogo o imieniu Belphebe? Zmarszczyła brwi. Shea z drżącym sercem przypomniał sobie, co Chalmers mówił mu o zaniku pamięci i zmianach, jakie zaszły w Belphebe. Ta tymczasem odwróciła się do wielkiego rycerza. — Zda mi się, lordzie Astolphie, że nikczemnik ów w pole wywieść nas się stara. — Chyba tak. A ten drugi to zapewne myśliwy Atlantesa, czyż nie? — Zaiste — przyznała dziewczyna. — Niewiele zeń wyciągniemy, gdyż z pewnością ostrożnym będzie nad wyraz. Zali przypominasz sobie, kiedy schwytaliśmy go pierwszy raz? Bełty, mistrzu Echegaray! Wyciągnęła rękę a łowca, mrucząc coś pod nosem o „przeklętych dziewkach, co to prząść powinny, a nie…” podał jej posłusznie pełną garść bełtów do kuszy. — To wszystkie? Pewien waść jesteś? — dziewczyna sięgnęła do bandoliera myśliwego i wyłuskała zeń jeszcze jeden bełt. — Ćwik z niego. Echegaray wzruszył ramionami. — Warto było spróbować — mruknął z rezygnacją. — Już dobrze, człowieku, możesz odejść — rzucił w jego stronę rycerz, którego nazwano Astolphem. — I radzę ci, byś więcej nie zapuszczał się w te strony. Trzymaj się po waszej stronie granicy. Echegaray podniósł swoją kuszę i bez słowa znikł wśród drzew. Olbrzym zwrócił się do Shea: — Teraz pora, byśmy zamienili kilka słów z naszym drugim saraceńskim ptaszkiem — rzekł, podszedł do drzewa i bez słowa wyjął strzały unieruchamiające Harolda. — Nie wydaje mi się, byśmy się wcześniej spotkali. Utrzymujesz zatem, że znasz Belphegor? — Posłuchaj — rzekł Shea. — Ani ze mnie Saracen, ani ptaszek, ale wiem jedno, albo poślubiłem tę dziewczynę, albo ma ona siostrę bliźniaczkę. Tylko nie wiem czemu mnie nie pamięta. — Otóż to. Ale, wiesz, zapominanie jest przywilejem kobiet. Nazywają to zmianą zdania, he, he. W tym przypadku w grę nie wchodzi ani jedno, ani drugie. Nie możemy po prostu pozwolić, żebyście wy z Careny szwendali się tutaj traktując ludzi tak jak Atlantes tę młodą damę. Posłuchaj przeto. Sprawa jest prosta. Pieniądze albo życie. I zważ, byś drogo cenił swoją głowę, jeżeli chcesz zachować ją na karku. — Pieniądze albo życie! — zaperzył się Shea. — Posłuchaj, ty Dicku Turpinie, a może tak ty dałbyś mi… — Dicku Turpinie? Czy to nie był ten tandetny rozbójnik, grasujący w Starej Anglii? Ha, ha. Dobrze powiedziane, zaiste. Ale, ale, skąd o nim wiesz? Gdzie o nim słyszałeś? — A ty? — To my zadajemy pytania, młody człowieku. Belphegor, celuj w niego przez cały czas. Kim jesteś, na Jowisza, nie mów mi, żeś magiem z mego własnego uniwersum, tego, które utworzone jest wokół wysp brytyjskich? — Nie wiem, w jakim stopniu mogę uważać się za maga, ale to fakt, że pochodzę właśnie stamtąd. Ściślej mówiąc ze stanu Ohio. — Amerykanin, jako żywo! Niezwykli ludzie z tych Amerykanów. .. daj mi milion dolarów albo potnę cię na plasterki. Czy to w Ohio znajduje się ta słynna kolebka kina… jak jej tam… Hollywood? Nie, to chyba gdzieś na Florydzie. Jesteś gangsterem? Zakładam, że tak, w przeciwnym razie nie byłbyś w dobrej komitywie z niewiernymi z Careny. — Nie jestem gangsterem i powtarzam, że nie jestem też Saracenem. Jeżeli tylko wejdziecie ze mną głębiej w las, postaram się wam to udowodnić. Ubranie, które mam na sobie, dostałem od nich. — I Harold w skrócie opowiedział im wszystko. — Najwyraźniej ten twój koleś, Chalmers musi być niezłym czarodziejem — skomentował Astolph. — Nie wiem, czy byłbym w stanie mu dorównać. Malagigi owszem. Niestety wpadł w ich łapy. Znasz może mego starego przyjaciela Merlina? — Masz na myśli tego słynnego walijskiego czarnoksiężnika? On tu jeszcze jest? — Jasne. Spotkałem go w Sphinx Club w Londynie. Znasz go? — Niestety, nigdy nie spotkałem go osobiście — odparł Shea. Przystojne oblicze Astolpha spochmurniało. — Wielka szkoda. Rozumiem, że w obliczu tak wielkiego zagrożenia, groźby wojny wiszącej nad nami nie możemy tolerować obcych czarodziejów szwendających się po terytorium domeny cesarza Karola, ktoś musi za ciebie poręczyć. — Jest tu doktor Chalmers. — Jeszcze jeden Amerykanin. Niewątpliwie kolejny gangster. — Echegaray. — Człowiek Atlantesa. Dajże pokój, chyba nie sądzisz, że przyjąłbym takie gwarancje, no nie? Wszystko, co powiedziałby na twoją korzyść, przemawiałoby i tak przeciw tobie, zakładając, że cokolwiek by z siebie wydusił. — Cóż, jest jeszcze lord Roger. Ale on nic nie powie na moją korzyść. — Głupiec. — Mam tu gdzieś jeszcze jednego przyjaciela, z którym przybyłem… — Jeszcze jeden gangster! — wykrzyknął Astolph. — Tylko pogarszasz sprawę stary, w tej sytuacji nie mogę pozwolić ci odejść. Jako jeniec też na nic mi się nie zdasz, bo jak dotąd wojna jeszcze się nie zaczęta. Pozostaje tylko jedno… — lord zawiesił głos. Shea aż się spocił z wrażenia. — Belphegor! — krzyknął przeraźliwie. Na twarzy kobiety pojawił się wyraz zakłopotania, ale w końcu tylko pokręciła głową. — Wygląda na człeka uczciwego — rzekła — ale ja go nie znam. — Sprawiedliwość leży w moich rękach — zawyrokował Astolph, jakby wszystko już zostało postanowione, i zwrócił się do Harolda: — Klęknij. — Ani myślę — rzucił Shea, dotykając szabli i nie bacząc, iż Belphegor wciąż mierzy doń z łuku. — Dobrze więc — powiedział Lord Astolph, powstrzymując dziewczynę ruchem ręki. — Ale jeszcze jedno. Jesteś szlachetnie urodzony? Większość Amerykanów nie jest. — Nie jestem księciem — odparł Shea — ale jeżeli ci to wystarczy, zostałem pasowany na rycerza przez Sir Artegalla z Krainy Czarów. — Doskonale. Stoczymy więc pojedynek i tak sprawiedliwości stanie się zadość. Jeśli chcesz odejść stąd wolny, musisz mnie pokonać. Jaka szkoda, że nie możesz się wyspowiadać. Shea wyciągnął szablę i szybko pozbył się powłóczystych, muzułmańskich szat. Gdy tylko znalazł się w zasięgu miecza, Astolph przyjął postawę, uniósł swój potężny oręż i ciął z góry na dół, jak drwal siekierą. Brzdęk! Brzdęk! Brzdęk! Shea parował ciosy niezgrabną szablą, choć siła uderzeń Astolpha niemal wytrącała mu ją z ręki. Sam wykonał cięcie z lewej, które Astolph odbił bez wysiłku, po czym wykonał drugie z prawej, lecz jego przeciwnik odskoczył ze zwinnością niezwykłą jak na osobę tak ogromnych rozmiarów. Odpowiedź Astolpha była tak szybka, że Harold musiał się cofnąć. Książę był niezłym szermierzem, ale nie dość dobrym. Po trzeciej wymianie ciosów Shea doszedł do wniosku, że jest w stanie odparować wszystkie uderzenia wielkiego miecza. Niestety, po następnym ataku Haroldowi ubyło nieco pewności siebie. Zasięg ramion i długość klingi sprawiły, że niepodobieństwem było podejść do niego bliżej i uczynić z szabli właściwy użytek. Mógł parować cięcia, lecz nie zadawał ich sam, przeto prędzej czy później atak Astolpha pozbawi go sil. W kolejnym natarciu o mało nie stracił szabli. Rękojeść była śliska od potu. Harolda zaczęła ogarniać wściekłość na tego nieuczciwego osiłka i niemal w ostatniej chwili przypomniał sobie zasadę, że wkurzony szermierz to szermierz martwy. Astolph znów zmusił go do rejterady, tym razem niemal przyparł Harolda do drzewa i opuścił na moment miecz, by wykonać czyste pchnięcie. Widok odsłoniętej piersi wielkiego rycerza obudził w Shea szermiercze instynkty. Jego prawe ramię wystrzeliło do przodu, wzmocnione całym ciężarem ciała i wyćwiczonego wypadu. Zaokrąglony sztych szabli trzasnął w pierś olbrzyma. Astolph, nie spodziewając się pchnięcia, stracił równowagę i klapnął na ziemię. — Poddaj się! — ryknął Shea, stając nad przeciwnikiem i przykładając ostrze szabli do obnażonej szyi Anglika. Książę lewą ręką, grubą i potężną niczym kafar podciął Haroldowi nogi. Shea upadł, a chwilę potem, opleciony morderczym zapaśniczym chwytem Astolpha, usłyszał głos dziewczyny: — Dość tego, starczy! Mocą lasu i wody, stanowiących tę domenę rozkazuję wam przestać! Shea poczuł, że Astolph niechętnie rozluźnił chwyt i podniósł się niespiesznie. Uderzony przez Shea głową książę miał rozkwaszony nos. Harold zaś podbite oko i rozwiązany turban, którego sploty spadały mu na szyję niczym węże oplatające Laokoona. — Ależ moja droga — rzekł Astolph — nie wolno ci tego robić. Walka musi zostać rozstrzygnięta, a to, co pozostanie z przegranego, powinno być spalone. Poskarżę się Cesarzowi. — Pochylił się, sięgając po miecz. — Stój, mospanie! A może chcesz, bym połechtała cię między żebrami grotem mojej strzały? — Napięła cięciwę i wymierzyła strzałę w splot słoneczny rycerza. — Nie dbam ni o Cesarza Karola, ni o Lorda Circassi w tej domenie. Powiadam jednak, że człek ów walczył dzielnie i oszczędził cię, gdy miał w swojej mocy, przeto Saracen czy nie, od tej pory między wami winien zapanować pokój. Astolph uśmiechnął się do Shea i podał mu rękę. Uścisk był zaskakująco serdeczny. — Cóż, o losach wojen często decyduje konieczność. Rad jestem, żeś nie pchnął mnie szablą z ostrym sztychem, bo wtedy ani chybi przeszyłbyś mnie na wylot. Zda mi się, że mógłbyś pokazać mi parę ciekawych sztuczek. Co ty na to, byśmy połączyli nasze siły? — Jeszcze nie wiem — odrzekł Shea. — Co teraz zamierzasz? — spytał i pomyślał: „Gdybym tylko mógł zabrać Belphegor do Chalmersa, doktorek mógłby przywrócić jej pamięć. Póki co, nawet najgroźniejsze ifryty Atlantesa nie mogłyby odciągnąć mnie od niej ani na krok”. — Zamierzam przedsięwziąć kampanię przeciwko temu cholernemu — wybacz pani — Zamkowi Carena — wyjaśnił Astolph i tym samym wyrwał Harolda z zamyślenia: — Atlantes nie bez przyczyny przetrzymuje tam Lorda Rogera. Istnieje bowiem proroctwo, mówiące że nie wygramy wojny, póki nie nawrócimy go na naszą wiarę. Shea zachichotał. — O ile znam tego faceta, nawrócenie go na coś wbrew jego woli będzie długim i żmudnym procesem. Roger nie grzeszy inteligencją, trudno odmienić jego serce. Astolph machnął ręką. — To by się zgadzało. Lord Roger ujrzał pewnego dnia przy Fontannie Miłości wojowniczkę imieniem Bradamant i gdy napił się wody, natychmiast się w niej zakochał. Uczyni dla Bradamant wszystko, przynajmniej dopóki działa zaklęcie. Atlantes miał zamiar wysłać Rogera do Fontanny Zapomnienia, ale ja stanąłem im na drodze. Haroldowi ulżyło. — Chcesz powiedzieć, że to Bradamant jest kobietą wojowniczką, która ma wyrwać Rogera z szeregów Saracenów? Obawiam się… — urwał i pospiesznie wyjaśnił im sytuację Chalmersa i Florimel na zamku, a także powiedział dlaczego sam zdecydował się wyruszyć śladem Rogera, by go odnaleźć. Kiedy skończył, Belphegor rzekła: — Panie mój, Książę, czyż nie miałam racji, mówiąc że to człek prawy i szlachetny? Pragnę podziękować ci za uprzejmość, jaką mnie obdarzyłeś. Składam ci uszanowanie i wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć. — Płynnym ruchem wyciągnęła zza pasa nóż, który zabłysnął jak żywe srebro, zdjęta czapkę i wprawnie rozcięła tkwiące w nim pióro na dwie równe części. Jedną podała Haroldowi. — Uczyń mi tę łaskę i przyjmij je — powiedziała. Był nieco zawstydzony i czuł się niezręcznie, lecz nie chciał dać tego po sobie poznać. To głupie, że na tym etapie ich związku miał wszystko zaczynać od początku, od umizgów i dworskich zalotów… — — Powiadasz więc, że Roger wybrał się na wyprawę łowiecką? — rzekł Astolph. — To ciekawe, winieneś był powiedzieć mi o tym wcześniej. Głupiec z niego, ale człek to mężny i wprawny wojownik. — Zamilkł na chwilę, po czym dorzucił: — Wiesz co, przyjacielu, to nie będzie takie proste, jak może się nam wydawać. To prawda, w pewnym sensie wciąż jesteśmy rywalami. Obaj chcemy dopaść szejka Rogera i Bradamant także ma na niego chrapkę, choć szczerze mówiąc, nie pojmuję dlaczego. Niemniej, zaproponuję ci rozejm. Możemy zagrać o pierwszeństwo w kości albo w cokolwiek innego, byle tylko nie uciekać się do czarodziejskich sztuczek. A propos, czy naprawdę jesteś czarnoksiężnikiem? Shea spuścił wzrok. — Cóż, obawiam się, że nie jestem w tym zbyt dobry. — Dajże pokój młodzieńcze — rzekł Astolph. — Bez fałszywej skromności. Rzuć jakieś zaklęcie i pokaż jak ono działa. Grunt, byśmy nabrali do siebie wzajem zaufania. Bez niego daleko nie zajdziemy. — W końcu idzie tu o naszą skórę — przytaknął Shea. — A trening czyni mistrza. Belphegor–Belphebe patrzyła na niego wyczekująco, a on jak na złość nie mógł sobie przypomnieć ciągu somatycznych elementów wiersza, który był tak ważny dla magii w tym kontinuum czasoprzestrzennym. Ale, ale… chwileczkę. Istniało pewne nieszkodliwe zaklęcie; Chalmers użył go któregoś dnia i sprawił, że roślina zaczęła się na jego oczach gwałtownie rozrastać. Była to akurat lwia paszcza, ale czy gatunek miał jakieś znaczenie? Trawa nadawała się do tego równie dobrze. Shea wyrwał źdźbło, które wydawało mu się odpowiednie, położył je na ziemi, klęknął nad nim, po czym zmrużył powieki, wysilając pamięć. Wreszcie wyszeptał: Choć w trudzie rośnięcia Nie ma krzty słodyczy, W ogólnym rozrachunku Tylko to się liczy, Rośnij pod nieboskłon aż, Tylko to zadanie masz. Kiedy ponownie otworzył oczy, po źdźble nie było śladu. Znikła też trawa. Zaczął się zastanawiać, jaki tym razem popełnił błąd. Astolph patrzył na niego. — Na Jowisza! Całkiem nieźle, Sir Haroldzie. Prawie tak dobrze, jak sprawiłby się Malagigi. Wybacz mi, stary. — Ale co takiego? — zapytał Shea. Jego głos wydawał się stłumiony, zupełnie jakby Harold mówił przez gruby koc. I tak właśnie było. Shea dotknął dłonią twarzy i pomacał. Broda rosnąca z prędkością cala na sekundę sięgała mu już do piersi i promieniście rozchodziła się wzdłuż barków. Jej końce skręcały się jak cienkie, wścibskie robaczki. Wkrótce spadła do ramion, a potem do pasa. Harold, na wpół oszalały, usiłował wykoncypować przeciwzaklęcie, miał wrażenie, że znalazł się nagle w Piekle, bo jedyne, co przychodziło mu do głowy, to Chalmers z jego zaklęciem na powiększanie roślin. Żywe rośliny wyrastające z ludzkiej twarzy, uch! A może węże? Broda sięgnęła jego kolan, kostek, dotknęła ziemi. — Brawo! — rzekł z emfazą Astolph. Opadające na ziemię włosy zaczęły się piętrzyć, tworząc coś, co przypominało stóg siana. Gdyby proces ustał choć na chwilę, Harold miałby szansę spokojnie pomyśleć. Zastanawiał się rozpaczliwie, jak długo zaklęcie pozostałoby efektywne, gdyby nie udało mu się go przerwać. Przypomniał sobie młynek, który wypełnił ocean solą. Była to co prawda legenda, ale we wszechświecie, gdzie działa magia, nie istniało najwyraźniej nic, co mogłoby przerwać ów proces, zanim zwoje włosów wypełnią cały las i uniosą się niczym fale wokół czarodziejskich płomieni otaczających obecnie Zamek Carena. Cofnął się o krok i o mało nie upadł, zaczepiając piętą o korzeń. Gdyby te kudły go przygniotły… chwileczkę, a może powinien poprosić o pomoc Astolpha? Skoro Książę był rzekomo znajomym Merlina, powinien wiedzieć co nieco o magii. — Wystarczy? — zawołał do Astolpha przez wełniany kłąb, prawie nie dostrzegając zza niego postawnego rycerza. — Tak, dzięki. — Dobrze więc, ale i ty pokaż co potrafisz. Zobaczymy, czy uda ci się powstrzymać mój czar. — Nie ma problemu. — Książę przerzucił swój wielki miecz do lewej ręki i machnął nim w powietrzu, wykonując prawą dłonią kilka skomplikowanych gestów przy wtórze mamrotanego półgłosem zaklęcia. Góra pierwszorzędnej wyściółki zniknęła nagle, a Astolph delikatnie musnął gładkie policzki Shea. — Któregoś dnia musisz koniecznie spotkać się z Merlinem — rzekł Książę. — Nikt tak jak on nie przepada za dobrymi żartami. Ale, ale wróćmy do rzeczy. Wiesz, wydaje mi się, że cała sprawa stałaby się znacznie prostsza, gdybyśmy zdołali wydostać twojego przyjaciela z zamczyska Carena. — Nie jestem pewien, czy zechce je opuścić — odparł Shea. — Nie bez Florimel. — To żaden problem, stary. Z takimi czarodziejami jak ty i twój nauczyciel, powinniśmy sobie poradzić z uwolnieniem Ma — lagigiego z Albracci, a przyznaję, że byłbym wielce zaskoczony gdyby on nie potrafił pomóc tej damie. Niemniej naprawdę nie pojmuję… — Zasępił się. — Co cię tak zmartwiło? — zapytał Shea. — Ściana ognia. To poważne utrudnienie. Widzisz, wiem jak sobie z nią poradzić, tyle ze niestety, ten sposób nie wchodzi w rachubę. — Sir Harold jest uodporniony na działanie magicznego ognia — rzekła Belphegor. — Tak, ale problem nie w tym, jak wprowadzić go do zamku, lecz jak wydostać stamtąd tę damę… Florimel. Widzisz, jest tak… — olbrzym zwrócił się do Shea, rozkładając szeroko ręce: — Lady Bradamant ma czarodziejski pierścień, prawdziwe cacko, który chroni osobę, która go nosi od wszelkiego rodzaju zaklęć, i który, gdy go włożyć do ust, czyni człowieka niewidzialnym. To byłoby wyjście dla naszej Florimel. Sama Bradamant chciała go użyć, by wślizgnąć się cichcem do zamczyska po Rogera, lecz nie wiedzieć czemu, pożyczyła go Rolandowi, a ten durny matoł przez przypadek napił się z Fontanny Zapomnienia i całkiem odebrało mu rozum. Zapomniał wszystko. Nie wie, gdzie zostawił pierścień, nie pamięta, że go w ogóle miał. Nie przypomina sobie nawet własnego imienia. — Chyba już pojmuję — przerwał Księciu Shea. — Jeżeli zdołamy sprawić, by Roland odzyskał pamięć, to przypomni on sobie, co zrobił z pierścieniem, a wtedy jeden z nas wykradnie Florimel z zamczyska i cała zabawa zacznie się od początku. Ale kim jest Roland? Czy to ktoś znaczący? — Rety, stary! Przecież to jeden z dwunastu. Jeden z paladynów. Przybocznych Cesarza Karola. Nie ma sobie równych w boju. — O kurczę! — rzucił Shea. Przyszło mu na myśl, że kłopoty z pamięcią Rolanda mogły nie mieć nic wspólnego z magią, lecz stanowić wyzwanie dla dobrego psychologa. Najzwyklejszy przypadek amnezji, tak to przynajmniej zabrzmiało, a Harold wierzył, że techniki stosowane w Instytucie Garadena w Ohio mogły okazać się równie skuteczne w Stanach, jak tu w czarodziejskiej krainie. — Myślę, że znam zaklęcie, które przywróci pamięć Rolandowi — rzekł Shea. Pomyślał, że skoro można to zrobić z Rolandem, to czemu nie z Belphegor? Uznał, że przy najbliższej nadarzającej się okazji spróbuje szczęścia. — Naprawdę? To byłoby cudowne. Do dzieła zatem. Jaskier musi być gdzieś w pobliżu. Włożył dwa palce do ust i gwizdnął przeciągle. W lesie coś się poruszyło i po chwili ich oczom ukazał się hipogryf truchtający wolno, ze skrzydłami złożonymi gładko wśród boków. Były białe, połyskujące tęczowo tu i ówdzie. Zwierzę zastrzygło uszami i szturchnęło Astolpha dziobem. Ten podrapał je między piórami. — Jest mi posłuszny bardziej niż kiedykolwiek Atlantesowi — rzekł książę. — Ci brudni Saraceni nie wiedzą, jak postępować ze zwierzętami. — Co on jada? — zapytał jak zawsze praktyczny Shea. — Nie mogę sobie jakoś wyobrazić, jak głowa orła może korelować z końskim korpusem i układem trawiennym. — Przede wszystkim pąki pewnych afrykańskich roślin, jak mi się zdaje. Jaskier nie je zbyt wiele. No doorze, wszyscy na pokład! Trochę ciasno, nie? Co wy, Amerykanie zwykle wołacie, przeganiając bydło? Nawiasem mówiąc, bardzo to brutalne. Nie pojmuję, dlaczego po prostu nie wypasacie bydła, zamiast tak je przeganiać w tę i nazad. To jak to było? Ach, tak: Juupi jeej! Juupi jeej! 8 Hipogryf kołysząc się na boki gnał kłusem pod górę. Shea sądził, że zwierzę nie będzie na ziemi zbyt szybkie, skoro przednie nogi ma zakończone pazurami, tylne zaś kopytami. Gdy dotarli do granitowej grani górnego szczytu, pazury hipogryfa bezpiecznie chwytały się skalnych występów, za to kopyta chwilami osuwały się niepokojąco. Shea obejmował w pasie Belphebe — Belphegor, a ona Astolpha, który jednak nie miał nic przeciw temu. Hipogryf człapiąc wzdłuż grani rozpostarł skrzydła, zamachał nimi, zachybotał się nad — stopową stromizną, wzbił w powietrze, runął w dół i gładkim łukiem, z ledwością omijając wierzchołki drzew pofrunął w górę. — Łał! — rzucił Shea. Zimny wiatr owiewał mu twarz, a w żołądku zagnieździła się lodowata gula. — Sir Astolphie, myślę, że Jaskrowi przy starcie przydałoby się rakietowe wspomaganie. — To nie przejdzie — mruknął Astolph przez ramię. — Prawa natury są róż… granice zależności… Jego słowa ulatywały z wiatrem, Shea natomiast dopiero teraz uświadomił sobie, że zgodnie z prawami dynamiki hipogryf nie miał wręcz prawa oderwać się od ziemi. Bezpośredni kontakt z Belphebe sprawił, że Harold poczuł mrowienie w ramionach. Pragnął zabrać ją stąd w ustronne miejsce i odbyć długą, solidną rozmowę. Ona wydawała się całkiem świadoma uczuć, jakie w nim wzbudzała. Hipogryfowi najwyraźniej nie w smak był potrójny ciężar, który musiał dźwigać, bo za każdym razem, gdy dostrzegał w dole łąkę, próbował skręcić w tamtą stronę i wylądować. Astolph musiał go ostro karcić, aby zwierzę nie zbaczało z kursu. Podobna sytuacja powtarzała się trzykrotnie, wreszcie Shea dostrzegł rozległy pas otwartego terenu. Znajdowała się na nim nieduża wioska z chatami o słomianych dachach, otoczona kobiercem pól uprawnych, gruntów ornych i porośniętych chwastami łąk. Hipogryf, którego końska część była mocno spocona, ochoczo przyziemił, wytracił prędkość i wylądował na czterech łapach z takim impetem, że Shea aż szczęknął zębami. Harold zsiadł z grzbietu zwierzęcia i wyciągnął rękę, aby pomóc Belphebe, ona jednak nawet na niego nie spojrzawszy, żwawo zeskoczyła na ziemię, czym wprawiła Shea w zakłopotanie. Usiłując ukryć swe uczucia ruszył w stronę zabudowań. W tej samej chwili od strony chat doszły go przeraźliwe, gardłowe wrzaski. Mężczyźni i kobiety biegli pędem w ich stronę, jakby sam diabeł deptał im po piętach. Byli dziwnie mocno, wręcz podejrzanie opaleni. Większość nosiła długie, brudne, postrzępione koszule. Wszyscy gnali tak szybko, że nawet nie zauważyli hipogryfa i trojga jeźdźców. Za umykającą zgrają podążało dwóch mężczyzn. Niższy, przystojny młodzieniec miał wyjątkowo silne ręce, co łatwo można było ocenić po muskułach, i wyraźnie starał się uspokoić drugiego. Jego kompan nosił średniowieczny strój z rajtuzami i ciżmami z wywiniętą cholewką. Shea widział już takie ubiory w Krainie Czarów, tyle ze tam kurtki były sznurowane, a końce troków zwieszały się swobodnie. Twarz wyższego mężczyzny była nieogolona, a wzrok dziki i błędny. Machał zaciśniętymi pięściami i mówił warkliwym głosem. — Na mą duszę! — rzekł Astolph. — Bądźcie pozdrowieni, waszmościowie, i takie tam. Niższy łypnął na nich, machnął ręką, zacisnął dłoń na nadgarstku drugiego i poprowadził go w stronę księcia. Shea doszedł do wniosku, że ten dzikus mógłby nawet w towarzystwie uchodzić za przystojnego, gdyż miał raczej latynoską urodę, wcześniej jednak musiałby doprowadzić się do porządku. — Bądź pozdrowiony, szlachetny Astolphie — zaczął niższy, starając się ukłonić, co nie było proste, gdyż stale miał baczenie na swego kompana. — I ty również nadobna Belphegor. Nasz wielki towarzysz ponownie gniewem był owładnięty. Gdybym mu nie przeszkodził ani chybi wyciąłby w pień pół wioski. Prawdę rzekłszy, nie była to w zupełności jego tylko wina. — Zaiste? Opowiedz nam o tym, mój drogi — rzekł Astolph. — Czy uwierzycie w to, nadobna pani i wy, szlachetni panowie? Przyniosłem do domu połeć dziczyzny, najwspanialszy, jaki ujrzało oko ludzkie w blasku rozmigotanych gwiazd. Zaiste królewski to posiłek, rzec by można, danie wprost godne stołu wielkiego władcy. Powinno się upiec to mięsiwo lubo przyrządzić je na inny, godziwy sposób. Ci zaś tutaj hultaje ugotowali je, jak to się zwykło czynić ze sztokfiszem w Lentii. Mięso stanęło mi w gardle, lecz ten tutaj, nasz przyjaciel Roland przełknął dobre dwa kęsy. Przy trzecim doszedł chyba do wniosku, że potrawa nie spełnia podstawowych wymogów dobrej kuchni, ryknął przeto jak lew i dalejże brać się za tych łotrzyków, waląc ich pięściami po łbach na prawo i lewo. Po co to, jednak, pytam? Tych tępych łotrów nawet argumenty siłowe nie natchną niezbędną wiedzą o sztuce kulinarnej. — Zlustrował wzrokiem całą grupę; zatrzymał spojrzenie na Shea. — O, Poganin, ha! Dzięki ci, lordzie Astolphie, kawał mięsiwa z jego udźca zrekompensuje mi utracony połeć dziczyzny. — Zaniósł się rechotem, co miało upewnić wszystkich, że jedynie żartuje. Harold również się zaśmiał, choć z pewnym przymusem. — Ach… ach… — mruknął Astolph — Lordzie Reinaldzie z Montalban, pragnę ci przedstawić Sir Harolda de Shea, niezłego ćwika z Anglii, jednej z naszych zaprzyjaźnionych prowincji. — Zwrócił się do Shea. — Rad byłbym, mogąc przedstawić was, panie, hrabiemu Rolandowi d’Anglante, jednak jak widzicie nieszczęśnik ów i tak by was nie rozpoznał. Hrabia, który sprawiał wrażenie kompletnego dzikusa, na przemian ssał palec i stukał nim w otwartą dłoń, przegub której wciąż ściskał żelaznym chwytem lord Reinald. Wyglądało, iż sprawia mu to ogromną satysfakcję. — Sir Harold również szuka Rogera z Careny. Prawda jaki ten świat mały? — Pogoń za nim może okazać się dłuższa niż za Angeliką — rzekł Reinald i sięgnął wolną ręką za pazuchę. Wyjął stamtąd coś, co pocałował, nim podjął przerwany monolog. Shea nie rozpoznał, co to było. — Chłopi donieśli nam, że sir Roger podążał tędy bladym świtem i gnał tak szybko, jakby sam Belzebub deptał mu po piętach. — Doprawdy! — zawołał Astolph. — Chyba się starzeję. Nie pojmuję, jak mógł przemknąć się obok mnie niepostrzeżenie, to dla mnie coś równie niepojętego jak kanonizacja wspomnianego przez ciebie Belzebuba. Reinald wzruszył ramionami, powstrzymując stanowczo szarpiącego się kompana. — Nigdy nie zaszkodzi zapalić ogarka Lucyferowi. Sprawa jest pewna, chyba że wątpisz w moje słowa. — Nie — odparł Astolph — aczkolwiek weź pod uwagę, że to sprawa istotna dla samego Cesarza. Czemuś go nie zatrzymał? — Czyż człek jest w stanie żyć wiecznie w celibacie? Roland spał. Przywiązałem go do słupa i zawarłem bliższą znajomość z pewną dziewką, która wcześniej przy fontannie dawała mi wyraźne znaki. — Zbereźnik z ciebie i łajdus! — krzyknął Astolph. — Miast zajmować się czymś konstruktywnym, oddajesz się rui i poróbstwu! Reinald skrzywił się. — Angelika zaginęła, nadobna Belphegor zaś trzyma mnie na dystans strzałami ostrzejszymi niźli groty Kupidyna. Cóż mi pozostało z życia? Nic więcej nie było do dodania. Ruszyli wolno w kierunku wioski. Astolph drapał się po brodzie. W pewnej chwili oznajmił: — Wiecie co, wydaje mi się, że sir Roger skierował się na zachód, aby potem zawrócić i przyłączyć się do armii Agramanta. Takie postępowanie w jego mniemaniu musi uchodzić za iście diabelski fortel. — Twój przyjaciel — gangster o dziwacznym imieniu na pewno go nie zajdzie — zwrócił się do Shea. — Wskazany na początku kierunek będzie klasyczną podwójną zmyłką… Przerwał; zmusił hipogryfa, by pochylił łeb, po czym szepnął mu do ucha coś, co przypominało serię krótkich, niskotonowych gwizdów. Zwierzę odpowiedziało inteligentnym spojrzeniem i znieruchomiało. Między chatami, pod jednym z drzew stał drewniany stół. Ustawiono na nim dwie ogromne, drewniane misy z gotowanym mięsiwem wydzielającym silny, czosnkowy zapach i nurzającym się w krzepnącym z wolna sosie. W zasięgu wzroku nie było innych mis ani czegokolwiek do picia. Podczas gdy towarzysze Reinalda czekali cierpliwie, on sam krążył od drzwi do drzwi, nawołując, bez widocznych rezultatów, aż w końcu wrócił i pokręcił głową, zrezygnowany. — Szczury prysnęły ze spiżarni — rzucił posępnie. — Dziwna to zagadka, której nie jest w stanie rozwiązać człek myślący racjonalnie. A jak to jest w twoim kraju, sir Haroldzie? Czy wieśniacy nie powinni cieszyć się niepomiernie, że przybyli do nich z wizytą lordowie samego króla Karola, by bronić ich przed wszelkim złem? Shea uniósł brwi. — Zapewne tak, czy nie sądzisz wszelako, że tutejsi chłopi lękają się wybuchu gniewu twego towarzysza? — Tak sądzisz? Naprawdę? — zdumiał się Reinald, a jego oczy rozbłysły. Pokiwał głową, jakby nagle przejaśniło mu się w głowie. — To całkiem podobne do tych nisko urodzonych półgłówków. Cóż, kompan mój usieka trzech lub czterech, ale nie więcej. Żaden z tych chłopów nie był wszak szlachetnie urodzony. Myślę, że chodzi tu o coś innego. Strach przed śmiercią jest bardziej dojmujący dla tych, którzy wiedzą, że nie umierają dla zabawy. Ot i cała tajemnica. Cała piątka rozsiadła się na ławach z nieheblowanych desek, po czym podzieliła mięso nożami należącymi do Reinalda i Astolpha, popijając posiłek wodą przyniesioną w wiadrze z wioskowej studni. Shea miał nadzieję, że wśród fauny tej krainy nie występują bakterie tyfusu, a wewnętrzny głos zapewnił go uspokajająco, że najbardziej zabójczą chorobą w owym miejscu była zapewne malaria towarzysząca nocnym chłodom. Kiedy jednak ujrzał raka wczepionego w mech na dnie wiadra, wypił parę łyków ignorując, skądinąd z wzajemnością, nieduże stworzenie. Reinald zgrzytnął zębami o kość i podniósł wzrok na Astolpha. — Zaczynamy dziś wieczorem, czy czekamy na Bradamant, kobietę będącą uosobieniem prawdziwego męstwa? — Nie wierzę, że wyruszając jeszcze tej nocy możemy cokolwiek zyskać — odparł Astolph. — Poza tym, z hrabią Rolandem w jego obecnym stanie byłoby nam trudno podróżować. Nic nie tracimy, zwłaszcza że Roger nie jest raczej zdolny do odbycia długiego nocnego marszu. Przeto wstaniemy bladym świtem… i… Ale, zaraz, zaraz, przecież nasz młody przyjaciel jest wspaniałym, biegłym w sztukach czarnoksięskich magiem i twierdzi, że zna zaklęcie mogące przywrócić zmysły zacnemu Rolandowi. Reinald przeżegnał się. — Święty Wergiliuszu, chroń nas. Jego zmysły przepadły na zawsze przez czarnego Mahmuda! — Byłoby łatwiej… Hrabia Roland, który śliniąc się pałaszował mięsiwo odwrócił się nagle, by spojrzeć na Shea i donośnym głosem zaryczał: — Ty Saracenie! Zabiję cię! — To rzekłszy poderwał się zza stołu, wyciągając przed siebie ociekające tłuszczem łapska. — Łapcie go… — zawołał Astolph, lecz zanim ktokolwiek zdążył zareagować, hrabia był już przy Haroldzie. Shea mógł uczynić tylko jedno, aby ocalić skórę, zanurkował pod prawą rękę hrabiego, podbił ją swoją lewą, a prawą z całej siły wyrżnął napastnika w żołądek. Miał wrażenie, jakby huknął w napompowaną oponę ciężarówki, ale Roland cofnął się chwiejnie dwa kroki, niemal przewracając stół i usiadł ciężko na ławie, dysząc niczym wyjęta z wody ryba, a potem zapłakał. Shea potrząsnął obolałą dłonią i niemal wybuchnął śmiechem na widok rozdziawionych ust Reinalda. — Na Boga świętego! — krzyknął z podziwem przyjaciel Rolanda. — To ci dopiero silny cios! — O tak — zgodził się Astolph. — Nasz młody towarzysz umie uderzyć z wypadu. Niedawno o mało nie nadział mnie jak kapłona na rożen. Gdyby przyszło ci z nim walczyć, lordzie Reinaldzie, trzymaj gardę i strzeż się jego wypadu. Wróćmy teraz do naszych spraw, bo chyba możemy dojść do jakiego takiego porozumienia. O ile dobrze pojmuję, sir Harold pragnie dopaść Rogera, aby wymienić go na swoich przyjaciół uwięzionych i przetrzymywanych przez łajdaka Atlantesa w Zamku Carena. — Astolph zwrócił się do Reinalda: — Mniemam, że gdyby sir Harold przywrócił rozum rannemu Rolandowi, trzech takich jak my paladynów mogłoby mu pomóc i raz na zawsze załatwić wszelkie problemy. Reinald zamrugał raz i drugi, w sposób który niezbyt przypadł Shea do gustu. — Nie wątpię, że i lady Bradamant zechciałaby nas wspomóc — powiedział. — Czy potrzeba ci do czynienia czarów czegoś bardziej złożonego, sir Haroldzie? — Nieee. Chyba nie, chyba że masz światło nocne. — Tego akurat nie posiadam. Skoro jednak nie trzeba ci nic naprawdę istotnego, pozostaje jedynie zabrać się do dzieła. A żywo. Prawo mówi wszak, że wasal, nim otrzyma wynagrodzenie za swoją służbę, musi wpierw wypełnić swoje obowiązki. Shea spojrzał na Belphegor, którą w myślach wciąż nazywał Belphebe — ona jednak zaraz odwróciła wzrok. Nie był do końca pewny, czy dobrze zrozumiał słowa Reinalda, a w myślach wciąż kołatało mu się pragnienie choć krótkiego t?te–?–t?te z żoną. Na tyle jednak, na ile mógł się zorientować, dwaj paladyni zaproponowali mu pewien układ; jeśli zdoła przywrócić zmysły Rolandowi, oni w zamian pomogą mu wydostać Chalmersa i Florimel z Zamku Carena. Wyglądało na to, że Roland cierpi na klasyczną amnezję wsteczną. Shea westchnął i wziął się do dzieła, odwracając się ku wciąż pochlipującemu z cicha paladynowi. — No już dobrze, dobrze, przecież wcale tak bardzo nie bolało, prawda? Widzisz, kiedy mali chłopcy są niegrzeczni, należy przetrzepać im skórę… Słysząc te słowa Belphegor aż rozdziawiła usta ze zdumienia, dziki wojownik zaś ni stąd, ni zowąd, spojrzał na Harolda z zaciekawieniem i, objąwszy za szyję, wilgotnymi od tłuszczu wargami cmoknął go w policzek. Reinald roześmiał się w głos. Astolph tymczasem zdawał się mieć kłopoty z oddychaniem i koniec końców oznajmił, że udaje się na spoczynek. Shea spojrzał głęboko w jasnoniebieskie oczy, gapiące się nań z uwielbieniem. — Chcesz usłyszeć jakąś historyjkę? — zapytał. — Jeśli będziesz grzeczny, opowiem ci bajkę o trzech smokach. — Shea wiedział co robi. Wojownik cofnął się pod względem umysłowym do wieku dziecięcego, osiągając mentalność trzyletniego chłopca. — To zajmie trochę czasu, zakładając że zaklęcie w ogóle zadziała. Póki co musicie stąd wyjść i zaczekać, aż skończę. Mógłbym wywołać szok insulinowy, ale nie mam tu odpowiednich ingrediencji, więc najprawdopodobniej przez pół nocy przyjdzie mi użerać się z Rolandem na inne sposoby. Oddalili się nad wyraz chętnie, ziewając w ostatnich promieniach dogasającego słońca. Roland z wielkim zaciekawieniem wysłuchał bajki o trzech misiach, które Shea sprytnie przerobił na smoki i jął domagać się kolejnej. — Nie — rzekł Shea. — Teraz twoja kolej. Musisz mi coś opowiedzieć albo usnę jak nic. Potem opowiem ci następną historyjkę. Roland zaśmiał się uradowany. — To wiejskie bajki, opowiadane na dobranoc dzieciom, o czym chcesz posłuchać? — Może na początek powiesz mi, kim jesteś. — Jestem mną. — Oczywiście. I mieszkasz w jaskini, prawda? Shea w myślach przypomniał sobie fragmenty Orlanda Szalonego. A może to była Pieśń o Rulandzie? Żałował, że nie ma tych tekstów ze sobą. Byłoby prościej. Mimo to czuł, że postępuje słusznie, gdyż jego pacjent cały czas uważnie go słuchał. — Twoja matka nazywa się Madame Berthe? Jak ona na ciebie woła? — Wesołek–fiołek. Bo jest taki bialo–czerwony. Shea skrzywił się pod nosem. Ta masa muskułów, włosów i brudu zupełnie nie kojarzyła się z fiołkiem, ale może te barwy oznaczały jakiś postęp. Zapewne tak, gdyż były to barwy Rolanda. Tak podawała je książka. — Jak cię jeszcze nazywała? — Ruffy. Niewiele wynikało z tej odpowiedzi. — Jaki jest twój ojciec? — Nie wiem — odparł Roland, wydymając wargi. — Poszedł walczyć z Anglosasami. — Nie wrócił? — Nie wiem — odparł tamten żałośnie. — Owszem, wiesz. Ty mi nie powiesz, to i ja nic nie opowiem tobie. Roland zachlipał, a Shea wcale go za to nie potępiał. To musiało być okropne, przenieść się z zamku do jaskini i cierpieć głód. Pozostał jednak niewzruszony. Roland po jakimś czasie uspokoił się i odpowiedział: — Mama mówiła, że ojciec zyskał wielką sławę, a syndykowie uparli się, że musimy opuścić nasz dom. Było mi zimno, walczyłem, potem ujrzałem tego grubego mężczyznę, siedzącego w gospodzie, ktoś zaczął grać, nie spodobało mi się tu i jestem głodny. Pierwsze lody zostały przełamane. Shea poczuł w sercu radość i odruchowo rozejrzał się, poszukując Belphegor, lecz ta gdzieś zniknęła. Z wyszukaną i pełną ekspresji drwiną w glosie, psycholog zagrał va banque: — Ee, tam. Znam o wiele lepszą historię. — Na pewno nie! Ten tłuścioch był prawdziwym królem i bratem mojej matki… Księżyc wzeszedł majestatycznie i jął przesuwać się po niebie, barwiąc liście srebrzystym blaskiem; znikał już prawie za horyzontem, gdy Shea wciąż mozolił się, wysilając pamięć, by przypomnieć paladynowi szczegóły jego utraconej przeszłości. W pewnej chwili był już prawie pewien, że zawiódł na wszystkich frontach i stracił go za zawsze, kiedy Roland wymienił imię Angelica, pochylił głowę i szlochał przez prawie pięć minut. Jakiś czas później jego wysiłki omal nie zakończyły się gwałtownym sukcesem, kiedy Harold rzucił nagle imię olbrzyma Ferragusa. Paladyn zerwał się wtedy na równe nogi i schwyciwszy ze stołu kość, ryknął na całe gardło. — Montjoie! Zaraz potem jednak znów zaczął bełkotać niezrozumiale. Było już dobrze po północy, kiedy Roland ponownie się podniósł i przyłożył obie dłonie do oczu. — Sire — powiedział. — Nie wiem, jak was zwą ani kimże jesteś, niemniej nie ośmielę się złożyć na twym policzku pocałunku oznaczającego pokój. Stan mój bowiem nie jest na razie dość stabilny, jak winien być dla rycerza i człeka prawego serca. Chylę przed wami czoło. Czy jesteście, panie, nekromantą? — Cóż, znam się co nieco na czarach — odparł skromnie Shea. — Tuszę przeto, że kara dana wam przez Najwyższego będzie możliwie jak najniższa — powiedział Roland. — Czy tylko mi się zdaje, czy byli tu z nami jeszcze przyjaciele nasi? — Spojrzał w stronę skąd płynął blask zachodzącego księżyca. — Poszukajmy ich. Teraz wiem już wszystko. Na koń i ruszajmy w drogę, bo czas nas goni. Czy jest z nimi lady Bradamant? 9 Lady Bradamant nie było w chacie naczelnika wioski, gdzie odpoczywali książę Astolph i Reinald. Ten ostatni leżał na wznak i chrapał jak silnik diesla. Dla Shea było jednak ważniejsze, że w chacie nie było również Belphegor. Czuł się zdeprymowany, tymczasem hrabia Roland ewidentnie tryskał entuzjazmem. — Hola! — ryknął prawy paladyn głosem, od którego w całej chacie zadrżałyby szyby, gdyby rzecz jasna była tu choć jedna. — Zamierzacie tu tak leżeć, śpiochy, gdy tyle jest do zrobienia? Wstawać, powiadam! W półmroku panującym w chacie Shea dostrzegł, jak Astolph przewrócił się na bok wymachując gwałtownie rękami. Chrapanie Reinalda ucichło na moment, zaraz jednak rozległo się ponownie, na jeszcze wyższą nutę. — Wstawać, psiakrew! — ryknął ponownie Roland i nieoczekiwanie wymierzył potężne kopnięcie w leżące w baraku ciało; Astolph momentalnie poderwał się na nogi. Reinald podniósł się zwinnie jak kot, sięgając ręką do pasa, Shea dostrzegł błysk stali, Roland jednak wybuchnął śmiechem i, rozłożywszy szeroko ramiona, zawołał: — Nie, nie, szlachetny panie i dzielny przyjacielu, zali chcesz poderżnąć mi gardło, gdy nad Francją wciąż czai się cień zuchwałych pogan? Reinald warknął i rozluźnił się. Astolph dorzucił polano do dogasającego ognia, a gdy płomienie strzeliły wyżej, znów spojrzał uważnie w twarz Rolanda. — Zda mi się, że znów jest sobą — zauważył. — Zaiste, tak. Wróciłem do siebie dzięki temu młodemu rycerzowi. — Roland wskazał ręką na Shea. — Sir Haroldzie, gdybym nie ślubował ubóstwa, wiedz, że darowałbym ci w zamian za to, co dla mnie uczyniłeś, wszystkie skarby Babilonu, a i one byłyby marną nagrodą. Oddaję ci całe moje serce i obiecuję pomoc we wszystkim, co nie będzie pozostawało w sprzeczności z mymi powinnościami lennymi wobec króla Karola. Masz pierścień. Teraz zaś, panowie, pora nam już ruszać w drogę. — Roland przekrzywił głowę. — Posłuchajcie, to dźwięk myśliwskiego rogu! — Musi dmący w róg wytropił niedźwiedzia — zauważył sucho Reinald. — Posłuchaj, zacny Rolandzie, poszukiwania Rogera nocą nic nam nie dadzą, zwłaszcza że jest z nami Astolph, który dzięki hi — pogryfowi może w dzień łatwo wyśledzić go z powietrza. Nocny marsz nie ma sensu. Odpocznij teraz. Wyruszymy o świcie, a fortuna z pewnością będzie nam sprzyjać. — Wiesz co, on ma rację — przytaknął książę Astolph i ziewnął. — Poza tym przydałaby ci się kąpiel i nowa broń, bądź co bądź szykuje się nam poważna rozgrywka, a tej nocy raczej wątpliwe jest, byś zdołał znaleźć gdzieś… Przerwał i spojrzał ponad ramieniem Shea, ten odwrócił się gwałtownie i serce podeszło mu do gardła. W progu chaty stała Bełphegor. W dłoniach trzymała napięty łuk, a jej twarz wyglądała naprawdę pięknie w blasku płomieni rzucanym przez ogień z paleniska. Dziewczyna postąpiła kilka kroków do wnętrza chaty i zatrzymała się: — Usłyszałam harmider i pomyślałam… — Że dzieje się coś złego, na tyle złego, byś mogła poszukać ukojenia w moich ramionach? — dokończył Reinald. — Nie, panie, dzisiejszej nocy śpię sama — odparła zdecydowanie — i następnej również, i następnej… gdyby przyszło mi mieć ciebie za towarzysza łoża. Zwolniła cięciwę i włożyła strzałę do kołczana. — Ejże, ejże — odezwał się Shea. — Chciałbym pomówić przez chwilę z tobą sam na sam. Skoro ta prastara technika zdziałała cuda w przypadku Rolanda, istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że… Dziewczyna spuściła głowę. — Waszmość rycerzu — powiedziała — jestem twą uniżoną sługą. Możesz porozmawiać ze mną w miejscu mego spoczynku. — To znaczy gdzie? — spytał, gdy dotarli do drzwi. — Umościłam sobie legowisko w gałęziach wielkiego dębu, który góruje nad okolicą — odparła dziewczyna. — Takie jest moje samotne łoże. Shea uśmiechnął się posępnie. — A więc wciąż utrzymujesz, że nie pamiętasz o łączącym nas związku małżeńskim? — zapytał i pomyślał, że najprawdopodobniej znów będzie ją musiał wyleczyć z klaustrofobii. Bycie mężem dziewczyny, która nie sypia w zwykłym łóżku, lecz na wolnym powietrzu wśród gałęzi, urastało do rangi niepowtarzalnego doświadczenia. Cofnęła się odrobinę. — O nie, szlachetny panie. Znów pragniesz mnie uwodzić? Nawet gdybyś był zręczniejszym uwodzicielem niźli lord Montalban, twoje umizgi i tak nic nie dadzą. Shea uśmiechnął się. — Miałem nadzieję, że ten wielki byczek nie ma u ciebie żadnych szans. Powiedz mi, proszę, naprawdę nic nie pamiętasz? — Nie, nie piłam jak Roland Wody Zapomnienia. Widzę las, wychodzę zeń… jest jakieś miejsce, ścieżka. Nie wiem, jak dotarłam do Zamku Carena, pamiętam tylko, że znalazłam się w jego murach obok siwowłosego maga, którego zwą sir Reed, i jego nadobnej narzeczonej. — Tu wykonała lekceważący gest ręką. — A o cóż niby chodzi z sir Reedem? — Nie chodzi o niego, lecz o tego wielkiego, gburowatego cymbała Rogera. To było nie do zniesienia, przynajmniej do przyjazdu lorda Dardinella i jego giermka Medora. — Że co? — rzucił z niepokojem Shea. — Co z tym Medorem? — To bardzo słodki chłopak — odparła Belphegor. — Ujął się za mną, podczas gdy inni trzymali mnie tam jak królika w klatce. Przekonałam się, że mogę na niego liczyć i że będzie mi bardziej oddany niż religii, która pozwala mu mieć cztery żony. — Mój Boże, nie możesz tego zrobić! — wrzasnął Shea. — To bigamia. Może lepiej będzie, jeśli… — Sir — dziewczyna przerwała wybuch Harolda. — Stracisz wiele przychylności, jeżeli nadal będziesz grał na tę samą nutę, jak muzykant szarpiący wciąż jedną i tę samą strunę swego instrumentu. — Dobrze, już dobrze. Naprawdę, kochanie, ja staram się tylko… w porządku, zapomnijmy o tym. Jak wydostałaś się z zamku? — Jak? Jeden z wartowników przysypiał oparty na drzewcu włóczni. Pożyczyłam ją od niego, przyłożyłam po głowie temu i owemu i hajda za bramę! — Ścigali cię? — Naturalnie, ale ja mam naprawdę bardzo lekki chód. W to akurat Shea nie wątpił. Gdy przystanęła pod wielkim dębem spojrzał na nią wygłodzonym wzrokiem, i przypomniał ją sobie w czerwonym stroju kąpielowym, jak z łatwością dystansowała jego i jego przyjaciół, podczas biegu po plaży nad Jeziorem Erie. — Jasne. Cofnijmy się odrobinę. Nie pamiętasz, jak w Krainie Czarów spotkałaś mnie i Chalmersa, mierząc z łuku do ścigającego nas Losela? Nie pamiętasz, jak przyłączyłaś się potem do nas w kampanii przeciwko Kapitule Czarnoksiężników? A co z walką powietrzną z Busyranem i jego smokiem? — Nie. A powinnam to pamiętać? — spytała Belphegor z niedowierzaniem. — Te rzeczy brzmią obco i jakby z barbarzyńska. — Oczywiście, że powinnaś — ciągnął Shea. — To i inne rzeczy. Myślę, że mógłbym… — Rzucić na mnie czar, bym uległa twojej woli? Nie, wiedz, że w ten sposób musisz popaść u mnie w niełaskę, wszelako upraszam cię, byś nie porzucał mego towarzystwa, gdyż nadal pragnę ci służyć. — Przepraszam — rzekł Shea. — Naprawdę. Zastanawiał się, czy powinien uklęknąć na jedno kolano i ucałować jej dłoń, ale uznał, że pierwej go piekło pochłonie. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. — No dobrze. W dalszym ciągu możesz na mnie liczyć w każdej sytuacji. Nie dlatego, że uroczo mnie przeprosiłeś, lecz z innego powodu. Po prostu my z lasów nie znosimy niesprawiedliwości. — Jakiej znowu niesprawiedliwości? — zdumiał się Shea. — Czy zdaje ci się, że tworzysz z tymi tu lordami zgraną drużynę? Skoro tak myślisz, zastanów się raz jeszcze. Może książę Astolph jest wobec ciebie przychylnie nastawiony, ale lord Reinald nie; jego misją jest tępienie i zabijanie Saracenów, do których zalicza również ciebie i twoich przyjaciół. — Tego się właśnie obawiałem. — Shea uśmiechnął się. — Cóż, będę się miał na baczności i tyle. — Niewiele ci to da, a Astolph zamierza rzucić dziś na ciebie czar głębokiego snu. O świcie on i jego druhowie odjadą, pozostawiając cię tutaj. Zaproponował, że weźmie mnie ze sobą i uczyni swą nałożnicą, ale ja nie chcę mieć z nim nic wspólnego. — To… — Shea zamyślił się przez chwilę. — Inaczej. Wybacz mi, co sobie pomyślałem. Sądziłem że Astolph może stanowić wzór cnót wszelakich. — Ależ tak — zgodziła się dziewczyna. — To naprawdę dobry człek i prawy. Niemniej, jak wszystkich Anglików obowiązują go pewne prawa, a kiedy lord Reinald przypomniał mu o obowiązkach służenia władcy, przynależnych lennikowi, i o tym, że po opuszczeniu przez Rogera zamku zwycięstwo chrześcijaństwa zostanie opóźnione za sprawą waszego sporu, o to kto ma go pojmać, książę Astolph musiał się ugiąć. Shea zamyślił się. — Sądzisz, że Roland pozwoli im na coś takiego? Wydawał się bardzo wdzięczny za to, co dla niego uczyniłem. Chyba jest mi winien przysługę. Belphegor zaśmiała się dźwięcznie. — Nie dałabym złamanego grosza, za jego lojalność. To najznakomitszy ze znamienitych rycerzy, ale na pierwszym miejscu zawsze postawi swoje obowiązki wobec Cesarza, któremu przysięgał wierność. Pod tym względem będzie nawet bardziej surowy niż lord Astolph. Czy odnalazł pierścień lady Bradamant? — Tak powiedział. — Wobec tego jest jeszcze gorzej. Zastanów się. Zamek Carena to miejsce, gdzie działają czary niewiernych. Jest istnym gniazdem żmij, a dzięki mocy pierścienia można się tam dostać. I to właśnie zamierza Roland. Chce wejść tam i wszystko zniszczyć. Czynem tym zapewni sobie wieczną sławę i chwałę. Prawdopodobnie miała rację. Shea pamiętał, że hrabia Roland obiecał wprawdzie, że uczyni dlań wszystko, zastrzegając przy tym, iż nie może to kłócić się z jego obowiązkami wobec Cesarza. — Wygląda na to, że będę zmuszony odnaleźć Rogera na własną rękę — powiedział ze smutkiem. — A co ty zamierzasz uczynić? — Ja? Wieść życie na swobodzie, wśród lasów i strumieni… może z Medorem. Odkąd Roger znalazł się poza murami zamku, czuję się zwolniona z obietnicy danej księciu Astolphowi. — Czemu wobec tego nie miałabyś pomóc mi znaleźć Rogera? — A dlaczego miałabym ci pomóc? Shea zrobiło się sucho w gardle. — Och… choćby po to, aby pokonać niesprawiedliwość, dla czystego umiłowania przygody… albo z jakichś innych względów — dokończył bez przekonania, po czym dodał: — Poza tym obiecałaś pomóc Astolphowi. — Bo mam u niego dług. Nie kto inny, lecz właśnie Astolph przyszedł mi z odsieczą, gdy ścigano mnie na koniach i z psami. — Co takiego? Nic mi o tym nie wspominałaś! — Shea przez chwilę miał ochotę zabić Reeda Chalmersa, który też przemilczał ten szczegół, chociaż musiał wiedzieć o wszystkim. Sir Reed postanowił najwyraźniej wybrać mniejsze zło i zataić to i owo. — Ano tak — odparła Bclphegor. — Zabił jednego Saracena, a resztę zmusił do ucieczki. Ale, ale, dajmy temu pokój, panie, bo zmitrężysz tylko czas, przeznaczony na sen. Nie nakłonisz mnie, bym ci pomogła, dopóki nie znajdziesz naprawdę przekonujących po temu argumentów. Musisz mnie przekonać, że powinnam ci dopomóc w poszukiwaniach. — No cóż… Roger ma udać się do obozu Saracenów, aby wziąć udział w wojnie, czyż nie? Może tam właśnie znajdziesz Medoro. — Wstyd waści, sir Haroldzie! Zaliż chciałbyś, abym szła za mężczyzną jak ta wielka, hoża baba — rycerz, Bradamant? Masz złe mniemanie o tych, którym pragniesz złożyć wizytę, nie żebyś się specjalnie pomylił, wiedz jednak, że Medoro, chociaż poeta, w godzinie próby na dźwięk trąb stanąłby do boju, jak na mężczyznę przystało. Nie, ten argument przemawia akurat przeciw memu udziałowi w tej wyprawie. Wymyśl coś innego, coś bardziej przekonującego. A więc ten głupek jest poetą, pomyślał Shea, i po chwili rzucił stanowczo: — Nie znam żadnych innych powodów, za wyjątkiem tego, że pragnę być blisko ciebie, bo cię zwyczajnie kocham. Belphegor–Belphebe przez chwilę wstrzymała dech, po czym wyciągnęła rękę. — A więc jednak udało ci się znaleźć sposób — rzuciła. — Zaprawdę jesteś mym rycerzem. Tak każe zwyczaj. Spotkamy się tutaj, gdy paladyni w końcu usną. Teraz idź, bo zaczną coś podejrzewać. — Ale co zrobimy? Ukradniemy im konie? — Nie, hipogryfa? Poza tym wierzchowiec Rolanda, wielki rumak bojowy Bayard, natychmiast obudziłby swego pana. — O cholera. Znam faceta nazwiskiem Bayard, ale on nigdy by nikogo nie obudził. Co jeszcze… — Idź już, panie. Nie będzie żadnych uścisków. — Dobranoc — rzekł Shea i ruszył w stronę chaty. Nadzieja, jaka go przepełniała, była niemal tak silna jak wtedy, gdy oboje zostali uwięzieni przez Da Dergę w Krainie Czarów. Zastał paladynów siedzących przy niedużym ogniu gorejącym na palenisku pośrodku izby. Przez dziurę w dachu wydostawała się zaledwie jedna trzecia dymu. Astolph przeciągnął się, ziewnął jak ktoś, kto szykuje się do długiego snu, i zaczął starannie rozwijać swój czerwono– niebiesko–brązowy szal. Gdy zorientował się, że jest obserwowany, powiedział: — Szkoła. Jak sam wiesz, w tym kraju nie nosi się krawatów. W zamian za to, noszę swoje barwy na tym szalu. — Co to za szkoła? — Winchester — odparł z dumą w głosie. — Wiesz, najstarsza ze wszystkich. Merlin jest jednym z członków jej rady. Wspaniała izecz, system szkolnictwa publicznego, choć nie wiem co z niego zostanie przez ten socjalizm. — Ja chodziłem do podstawówki w Cleveland. — Zapewne — rzucił Astolph, mierząc go pogardliwym spojrzeniem. Shea doszedł do wniosku że nie skierował tej rozmowy na właściwe tory. Nim jednak zdążył powiedzieć coś więcej, leżący obok na słomie Reinald podniósł głowę i rzucił gromko: — Spokój tam, wy dwaj! Niech was zaraza zeżre, nie dajecie spać porządnym ludziom. — To fakt — potaknął Astolph. — Najpierw jednak dopilnuj, by sir Harold nie zgotował nam nocą niemiłej niespodzianki. Zaprawdę, sir Haroldzie, jesteś człekiem honoru i wesołym kompanem, ale to niezbędny środek ostrożności. Mówiąc te słowa, Astolph poderwał się miękko, niczym kot, podniósłszy swój wielki miecz i wymierzył go w Shea. — Połóż się spokojnie, staruszku, i weź swoje lekarstwo. Zlegnij na kołderce z chmur miękkiej niby puch, Zaśnij uśnij śpij głęboko przez calutką noc, Twe powieki są już ciężkie, nie wprawiasz ich w ruch. Jesteś senny i ospały snu cię zmoże moc Shea, świadom, że ma do czynienia z zaklęciem usypiającym, usiłował zachować trzeźwy umysł i wymyśleć na nie przeciwzaklęcie. Było coś o papierze… nie, to na zaklęcie osłabiające… nie… myśli Harolda stawały się niespójne. Przybywajcie o duchy natchnione męskością I bracia wasi, co władacie sennością. Zaklęcie działało jak hipnoza. Naprawdę trudno było utrzymać wzrok z dala od palców Astolpha, którymi ów wykonywał czarnoksięskie gesty. Właściwie nie warto było z tym walczyć. Bo i po co? Przybądźże Morfeuszu, Somnusie i Como. Przypomniał sobie takie opowiadanie, w którym bohater nie powinien był zasnąć. Król Złotej Rzeki? Nie… Kim… o chłopcu, który mówił „Stoliczku nakryj się”? Ta myśl skłoniła go do wysiłku. Trzy razy trzy równa się dziewięć… gdyby tylko zdołał utrzymać oczy otwar… to było zbyt proste… sześć razy siedem równa się czterdzieści dwa, sześć razy osiem… Zaklęcie zdawało się nie mieć końca… jedenaście razy trzynaście równa się sto czterdzieści trzy… I tą mocą daną mi rozkazuję tobie — śpij! Było po wszystkim. Shea leżał z zamkniętymi oczami, ale jego mózg pracował normalnie. Obecnie obliczał, ile wynosi siedem razy czternaście. — Będzie spal aż do jutra? — rozległ się zdumiony głos Reinalda, jakby paladyn miał usta zatkane grubym futrem. — Może nawet parę dni — wyjaśnił Astolph. — Dostał solidną dawkę. — Niewiele brakowało, a ja sam bym usnął — zauważył Reinald. Obrócił się i minutę później dało się słyszeć jego gromkie chrapanie, które przerwał dopiero kopniak Rolanda. Shea leżał i czekał, aż przestanie swędzieć go nos i na to by Astolph, który położył się tuż obok, wreszcie pogrążył się we śnie. Wówczas mógłby się swobodnie podrapać, nie ryzykując, że ktoś go na tym przyłapie. Nagle jednak poczuł swędzenie na wysokości brwi, a potem w wielu innych miejscach na twarzy, tak dokuczliwe, że nie mógł już dłużej wytrzymać. Astolph poruszył się, a Shea zamarł w bezruchu, zastanawiając się, czy chrapanie zabrzmiałoby przekonująco. Uznał, że jednak nie i odkrył, że swędzenie przeniosło się teraz do wnętrza jego lewego ucha. Książę się odwrócił, westchnął z zadowoleniem i najwyraźniej odpłynął w niebyt. Mimo to minęło jeszcze całe dziesięć minut, które Shea skrzętnie odliczył, nim odważył się otworzyć oczy. Palenisko pośrodku izby wciąż żarzyło się czerwono, w półmroku majaczył szary prostokąt drzwi. Na zewnątrz budził się już blady świt, księżyc dawno zaszedł, i pozornie wszystko wskazywało na to, że tylko chwile pozostawały do ukazania się na niebie słońca. W mroku chaty widać było trzy ciemne sylwetki śpiących mężczyzn. Leżeli spokojnie, oddychając miarowo, może prócz Reinalda, który wciąż pochrapywał. Z pewnością spali, mimo to Shea postanowił odczekać jeszcze dziesięć minut, zanim poruszył ręką. Nagle ciemnoszara plama drzwi zmieniła się w jasnoniebieską, by zaraz znów pomrocznieć. Z oddali dobiegł stłumiony grzmot. Shea pomyślał dość sceptycznie o swoim szczęściu i pogodzie. Gdyby zaczęło padać, woda wpadając przez dziurę w dachu ani chybi obudzi Astolpha i Rolanda. Jeżeli Harold ma się stąd wydostać, musi to uczynić teraz. Natychmiast. Przesunął wolno dłońmi po słomie, podniósł turban, który służył mu za poduszkę, i swój miecz. Gdy znowu zagrzmiało, wstał z klepiska, postąpił dwa kroki naprzód i zdjął z kołka powieszone tam wierzchnie odzienie. Po kolejnych dwóch krokach był już na zewnątrz. W świetle błyskawicy ukazały się wiszące nisko, czarne burzowe chmury, grzmot rozległ się znacznie bliżej. Przez ulicę w wiosce przetoczył się silniejszy podmuch wiatru. Hipogryf z opuszczonym łbem i zmrużonymi ślepiami stał tam, gdzie go zostawił Astolph. Dygotał przy każdym kolejnym błysku, a wiatr mierzwił mu pióra. Kiedy Shea dotknął zwierzęcia, gryf, związany zaklęciem Astolpha, nawet nie podniósł łba. Odczarowanie go zabrałoby mnóstwo czasu, wysiłku, a i tak nie wiadomo było, czy Harold posiadał po temu niezbędne umiejętności. Pierwsza kropla deszczu zrosiła mu dłoń. Błysnęło i huknęło potężnie. Shea, któremu wydało się, że usłyszał krzyk dochodzący z chaty naczelnika, otulił się dżelabą i pobiegł co sił, smagany deszczem, w kierunku drzewa Belphebe. Gdy znalazł się na skraju lasu, dziewczyna wyszła mu na spotkanie. Wydawała się rozbudzona i nie przejmowała się, że lało jak z cebra. — Czy oni… — zapytała. Grzmot zagłuszył dalszą część pytania. — Myślę, że burza ich obudziła — odparł Shea, zdejmując z ramion płaszcz i otulając nim dziewczynę. — Jak się stąd wydostaniemy? — Jesteś czarodziejem i nie wiesz? — zaśmiała się wesoło, po czym odwróciła się i cicho gwizdnęła. Pośród szumu wiatru i ulewy dźwięk był prawie niesłyszalny. Shea spojrzał w kierunku wioski. W świetle błyskawicy ujrzał ciemne, poruszające się sylwetki. — Pospieszmy się — rzucił gwałtownie. Wtem usłyszał za sobą ciężkie kroki, a potem jakiś głos krzyknął. — U–ha–ha. Kto nas wzywa? Zanim ucichł, tuż obok odezwał się inny, wyższy głos: — Kto nas przyzywa? — Bel… Belphegor z boru… córka… — Jej głos brzmiał osobliwie. — W czyim imieniu nas przyzywasz? — dopytywał się pierwszy glos. — W imieniu Sylvanusa, Ceres i Źródła Łaski. — Czego pragniesz? — Oddalić się stąd szybciej, niż może biec człowiek, szybciej niż pędzi zwierzę. Cienie ludzi zbliżały się. Shea poczuł zapach końskiego potu. Kolejna błyskawica rozcięła mrok i Harold ujrzał przed sobą centaury — na przedzie szedł stary centaur o gęstej, zmierzwionej brodzie. On też przemówił. — Belphegor z gór, znamy wszystkie twe przydomki, jednak kimże jest ten człowiek? Czy i jego będziemy musieli zabrać? — Tak. — Czy zna on sekrety borów, wrzosowisk i strumieni? — Nie, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Ale ja je znam, a on jest mym druhem w potrzebie. — U–ha–ha. Wiąże nas przysięga straszliwsza od śmierci, zgodnie z którą nie wolno nam zabierać nikogo, kto nie znałby tajników trzech wielkich sekretów. — Ejże! — Zawołał Shea. Przy kolejnym błysku pioruna ujrzał trzech paladynów prowadzących swe wierzchowce prosto ku nim. — O czym wy mówicie? Ci faceci będą tu za parę minut. — Istnieją pewne zwyczaje, rytuały i przysięgi, które muszą poznać ci wszyscy, co pragną żyć zgodnie z naturą lasu, sir Haroldzie — rzekła Belphegor. — Wtajemniczenie trwa wiele dni. — Dobra, darujmy to sobie. Wejdę na drzewo i ukryję się. — Nie uda ci się. Nie umkniesz przed czarami księcia Astolpha. Wystarczy, że raz zadmie w swój wielki róg i spadniesz na ziemię jak dojrzały orzech. Co wtedy? Stawisz im czoło? Pada, więc mój łuk jest bezużyteczny, ale ponieważ tworzymy zespół, gdyby doszło do walki, będę bronić twych pleców moim myśliwskim nożem. — To się nie uda, dziecino — mruknął Shea. — Choć to bardzo miło z twojej strony. Prześladowcy byli o jakieś dwieście jardów od nich. Astolph dobył miecza, światło błyskawic odbijało się od lśniącej klingi. Wtem Haroldowi przyszedł do głowy pewien pomysł. — Poczekaj no. Byłem kiedyś skautem i nie tylko musiałem zdać egzamin, lecz również złożyć stosowną przysięgę. Czy to nie czyni mnie wtajemniczonym? — O czym on mówi? — spytał brodaty centaur. — Nic nie wiem o żadnych… Shea pokrótce opowiedział im o organizacji skautowskiej, jej ideach i zdobytej ongiś sprawności człowieka lasu. Raz po raz oglądał się przy tym przez ramię. Kiedy Harold skończył swój wykład, brodaty centaur ponownie przemówił. — Wydaje się, że zgodnie z naszym prawem możemy cię zabrać, choć pierwszy raz słyszymy o organizacji, w której byłeś, a twoja wiedza o prawach lasu jest dość ograniczona. Tak czy owak wsiadajcie! Zanim zdążył dokończyć kwestię, Belphegor zwinnie wskoczyła mu na grzbiet, a Shea, nieco mniej zręcznie dosiadł drugiego centaura. Stwór był mokry i śliski. — Aija! Gotowy bracie? — zapytał wierzchowiec Harolda, orząc ziemię kopytem przedniej nogi. — Gotów. U–ha–ha! — U–ha–ha! — ryknął centaur i ruszył z kopyta. Shea nie przyzwyczajony do takiej jazdy zaczął podskakiwać i kiwać się na boki, na co centaur odwrócił głowę. — Obejmij mnie za szyję i trzymaj mocno — rzucił za siebie. Harold ze zdumienia omal nie wylądował na ziemi, gdy centaur wykonał pierwszy skok, a wołanie dobiegło go z tyłu. To był centaur samica. Obejrzał się przez ramię. Ostatnia błyskawica oświetliła ścigających ich paladynów, którzy wcześniej pozostawali ukryci wśród drzew. Hipogryf, ze zmierzwionymi, nastroszonymi piórami wyglądał jeszcze bardziej melancholijnie niż zwykle i widok ten na zawsze już miał pozostać w jego pamięci. 10 Centaury zatrzymały się na łagodnym pagórku. Za nimi wznosiły się stoki zachodnich Pirenejów, a przed nimi rozciągał się płaskowyż Hiszpanii. Słońce właśnie zaróżowiło odległe turnie. — Tutaj odpoczniemy — rzekł centaur, którego dosiadała Belphegor. — Nie możemy zawieźć was dalej, stąd bowiem widać już obóz Emira, a nasze bory pozostały hen, za nami. Shea zsunął się na ziemię. Nogi miał sztywne, oczy zaczerwienione, zadek odrętwiały, a w zębach zgrzytał mu piasek. Belphegor gładko zeskoczyła z grzbietu centaura, czym ponownie wzbudziła zachwyt Harolda. Podziękowali centaurom, które pomachały im na pożegnanie i pognały z powrotem tak szybko, jakby całonocny bieg był tylko drobną rozgrzewką, zawodząc w głos: — U–ha–ha! Harold odwrócił się w drugą stronę i przysłonił oczy dłonią. Wśród porannej mgiełki dostrzegł wioskę o chatach z bielonymi ścianami i płaskimi dachami, leżącą jakieś trzy, cztery mile ad nich. Nieco dalej dostrzec można było brązowe, spiczaste kształty namiotów obozowiska Agramanta, Przywódcy Wiernych. Shea popatrzył badawczo na Belphegor, nie zauważając u niej żadnych oznak zmęczenia po całonocnej przejażdżce. — Czy domeną wszystkich twych ziomków jest gapienie się w taki sposób? — zapytała chłodno. — Wybacz. Zastanawiałem się właśnie, co sprawiło, że podczas spotkania z centaurami zająknęłaś się, podając swoje imię i zmieniłaś je. Zmarszczyła brwi. — Szczerze mówiąc, nie wiem. Zupełnie jakby ktoś podniósł zasłonę, a ja znalazłam się na granicy światów wypowiadając słowa wymawiane przez kogoś innego. — Mogę sprawić, że to się już nie powtórzy. — Nie, żadnych więcej zaklęć, panie Czarodzieju. Niechaj to będzie warunkiem podczas całej naszej wyprawy. Musisz obiecać, że pod żadnym pozorem nie będziesz próbował rzucać na mnie swych zaklęć. — Spojrzała na Harolda wyczekująco i nagle ziewnęła. — Wydaje mi się, że nie potrzebowałbym silnych zaklęć, aby cię uśpić, czyż nie? — Ostrzegam cię, posuwasz się za daleko. Gdybym tylko mogła znaleźć jakiś zagajnik. — Rozejrzała się wokoło. — Tyle że ta kraina jest łysa jak księżowska tonsura. — Do kata! A może raczej spróbowałabyś znowu przespać się w normalnym łóżku? — Znowu? Przecież nie spałam… — Jasne, jasne, wiem. — Shea skrzywił się. — Jednak mnóstwo ludzi sypia w łóżkach i jakoś od tego nie umierają. Po pewnym czasie mogą nawet znajdować w tym przyjemność. — Spojrzał w stronę wioski. — W tej osadzie powinna być gospoda, a żeby mieć jakąkolwiek szansę znalezienia Rogera, musimy udać się właśnie w tym kierunku. Nie ukrywając wątpliwości podążyła za nim, w dół zbocza, ku ścieżce ciągnącej się aż do wioski. Kwestia, o której rozmawiali, pozostała w zawieszeniu, choć dotarłszy do osady gospodę znaleźli bez trudu. Był to nieduży dom, różniący się od pozostałych zabudowań tym, że nad drzwiami płożyły się jakieś wysuszone pnącza. Shea zastukał do drzwi rękojeścią miecza. Okiennica jednego z okien na pięterku rozchyliła się na oścież. W oknie pojawiła się jakaś zakazana gęba i zlustrowała bacznie nie ogolonego mężczyznę w stroju Saracena i rudowłosą dziewczynę z łukiem. Dopiero teraz pojawił się w drzwiach właściciel drapiąc się ostentacyjnie pod skórzaną kamizelką, której rzemyki zwisały luźno po bokach. Wydawało się, że pytanie o pokój i śniadanie mocno go zdeprymowało. — Szlachetny panie — powiedział. — Wiedz, że ani w tej wiosce, ani w obrębie wielu mil wokół nie znajdzie się dość jedzenia, by wykarmić wróbla, jadło znaleźć można jeno w obozie Emira Agramanta, niechaj miecz jego będzie błogosławiony. — Hej–ho — rzuciła Belphegor. — Zatem pójdziemy spać na dodniaka i snami nasycimy nasze dusze. Oberżysta wydawał się jeszcze bardziej strapiony. — Klnę się na mą głowę i oczy, aby Allach nie dopuścił, byś cierpiała przeze mnie niewygody, pani, wszelako przyznać muszę, a nie ma w mej gospodzie izby, w której tak wspaniała niewiasta mogłaby zatrzymać się wraz ze swoim panem. Widzicie bowiem, nie mamy tu ani oddzielnych alkierzy, ani łaźni, byście mogli zażyć w nich ablucji na modłę Wuzu. Dziewczyna zaczęła nerwowo stukać nogą o ziemię. Shea załagodził sytuację, mówiąc: — Niech to was nie martwi, panie. Pragniemy jedynie snu i odpoczynku, a poza tym jesteśmy chrześcijanami, przeto brak kąpieli przed udaniem się na spoczynek nie zrobi nam wielkiej różnicy. Oberżysta spojrzał na Harolda, a na jego twarzy odmalowała się przebiegłość. — Zaprawdę, jeśli jesteście chrześcijanami, możecie wejść, uiściwszy przedtem opłatę w wysokości dziesięciu drachm, takie jest bowiem postanowienie księcia tego miejsca, światła Islamu, lorda Dardinella. Shea usłyszał, jak dziewczyna łapie gwałtownie powietrze, i zaraz przypomniał sobie, że to właśnie za sprawą lorda Dardinella Belphegor zainteresowała się poetą o imieniu Medoro. Doszedł także do wniosku, że właściciel gospody kłamał lub oszukiwał go — a może jedno i drugie. Dla tych wieśniaków przybysz z innej osady czy kraju idealnie nadawał się do tego, by go oskubać z pieniędzy. Shea, coraz bardziej rozdrażniony, sięgnął po resztę monet otrzymanych od Chalmersa. Wyłuskał kilka i podał oberżyście, łypiąc nań gniewnie. — Posłuchaj, ty połciu słoniny — warknął groźnie. — Nie mam czasu, aby się z tobą targować, a pani jest, jak widzisz, zmęczona. Weźmiesz te pieniądze i znajdziesz dla nas jakąś wolną izbę, gdzie moglibyśmy się przespać albo posmakujesz tego. — Dotknął znacząco rękojeści miecza. — Tak się stanie — wymamrotał oberżysta cofając się o kilka kroków. — Wejdźcie zatem, w imię Wszechobecnego Allacha. Sień była ciemna i odrobinę cuchnęła, w prawo odchodziły kamienne schody. Oberżysta dwukrotnie klasnął w ręce. W tej samej chwili z tyłu otworzyły się drzwi i pojawił się w nich półnagi, ciemny jak węgiel Murzyn, mały, prawie karzeł. Wyszczerzył się od ucha do ucha, a prędkość z jaką się pojawił, sugerowała ze podsłuchiwał rozmowę. Gospodarz chyba nie był zadowolony z jego usłużnej miny, bo huknął go w ucho tak, że biedaczysko poleciał w tył i wyrżnął w ścianę. — Ty żałosny pajacu, wieczne pośmiewisko! — wrzasnął oberżysta. — Zaprowadzisz tych gości do pokoju na górze i zadbasz, jak to mamy w zwyczaju, by dostali swoją wieczorną kawę. Są od dawna w podróży i pragną się przespać, chociaż jest jeszcze dzień. Karzeł wstał, jedną ręką rozmasował ucho i policzek, a drugą wskazał Belphegor i Shea schody. Pokój na górze miał szerokość całej gospody. Wyposażony był w dziesięć niskich łóżek, wyglądających jak sofy, podłogę zaś wyłożoną cienkimi, nadżartymi przez mole perskimi dywanami. Belphebe patrzyła na to wszystko z niesmakiem. — Sir Haroldzie — rzekła w końcu — nie pojmuję jak ludzie wytrzymują w takich obskurnych pomieszczeniach, skoro mogą przecież żyć wśród czystych drzew. Zaczęła krążyć nerwowo po izbie, raz po raz wyglądając przez okno. — Faktycznie, moglibyśmy trafić lepiej — zgodził się Shea. — Ale przynajmniej nie kapie nam na głowę. No dalej mała, przynajmniej spróbuj. Ziewnął. W chwilę potem w izbie pojawił się karzeł niosąc miedzianą tacę z dwiema filiżankami, z których unosiła się aromatyczna woń kawy. Karzeł postawił tacę na jednym z łóżek i pokłonił się nisko. Harold, bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiejś innej przyczyny postanowił dać słudze napiwek. Wyłuskał z kieszeni jedną z monet o dziwacznym kształcie i podał mu. Mały czarny człowieczek sięgnął po nią niepewnie, jakby spodziewał się, że Shea zamierzał w niewybredny sposób zabawić się jego kosztem. — No dalej, bierz — zachęcał Shea. — To dla ciebie. Naprawdę. Służący zwinnym ruchem przechwycił monetę i jął obracać ją w palcach, tuż przed oczami. Shea podniósł filiżankę; pociągnął spory łyk i o mało się nie zakrztusił. Kawa była gęsta i słodka jak syrop. — Tylko taką kawę tu macie? — Kawa jak kawa. A jaka miałaby być? — zdziwiła się dziewczyna i wypiła łyk. — Jak to jaka? — oburzył się Shea. — Wiesz przecież, jaką lubię… — Zmitygował się, gdyż stwierdził, że z uwagi na amnezję żony nie mógł użyć tego argumentu. — Nic, nic. Po prostu znam wiele innych. Ej, George! Sługa podszedł natychmiast, kłaniając się trzykrotnie. — Czy mógłbyś przynieść mi kawę bez cukru? — spytał Shea. Służący zaczął zachowywać się tak, jakby ni stąd, ni zowąd dotknęła go jakaś bolesna choroba. Przyłożył obie dłonie do brzucha, zakołysał się z boku na bok, wskazał na filiżanki, przytknął złożone dłonie do ucha i zamknął oczy. Następnie podskoczył, podbiegł do okna, wykonał gest, jakby wyskakiwał na zewnątrz i wskazał na Harolda. — Co się stało? — zapytał Shea. — Nie możesz nic powiedzieć? W odpowiedzi mały człowieczek tylko otworzył usta i wskazał je palcem. Nie miał języka. — Niedobrze, George. — Shea odwrócił się do dziewczyny. — Co on próbuje nam powiedzieć? Zaśmiała się krótko. — Zdaje się, że on próbuje cię przestrzec, iż napar jest tak mocny, że po kolejnej filiżance wyskoczyłbyś przez okno. Cóż, na mnie ma wręcz odwrotny skutek. — Odstawiła filiżankę i zakryła usta dłonią, ziewając. Wybrawszy sobie jedno z mniej brudnych łóżek, położyła się na nim. — Na mnie tez ta kawa nie zrobiła większego wrażenia — zgodził się Shea. Zresztą sprawa wydawała się nie warta zachodu. Harold położył się na sąsiednim łóżku. Łóżko musiało być wypchane słomą, lecz Harold wolał tę niewygodę niż spanie na ziemi. — Słodkich snów, mała — rzucił cicho. Znaczna ilość łóżek sprawiła zapewne, że Belphegor powstrzymała się przed poproszeniem go, by jak w średniowiecznych romansach Harold położył pomiędzy nimi miecz. Chociaż, jeżeli facet nie miał dość ikry by przejść na drugą stronę klingi… Dopiero gdy zaczął zapadać w sen, Haroldowi przyszło na myśl, że być może karzeł próbował ostrzec ich przed piciem kawy, w której rozpuszczono środek nasenny, ale nie miał możliwości zrobić tego na czas…. Wtem Harold poczuł, że ktoś nim potrząsa, a zaraz potem jedna strona twarzy zapiekła go, po nader siarczystym policzku. Ten przeklęty oberżysta! — Idź precz! — warknął Shea, czując w głowie mętlik i szamocząc się niezdarnie. Trzask! Tego już było za wiele. Poderwał się na nogi i wziął szeroki zamach, a raczej próbował, gdyż w jednej chwili ktoś wykręcił mu ręce do tyłu. Odzyskawszy ostrość widzenia spostrzegł, że znalazł się pośrodku kręgu uzbrojonych Saracenów. W drugiej, większej grupie mężczyzn, spośród których kilku odwróciło się, kiedy wstał, dostrzegł rdzawy błysk włosów Belphegor. Trzymało ją dwóch Saracenów. Jeden miał podbite oko, drugi zaś zgubił turban, a jego twarz pokrywały liczne, głębokie zadrapania. — Panie mój — dobiegł z tyłu głos oberżysty — czyż nie ostrzegałem was, że to Frankowie i do tego wielce niebezpieczni? — Zaiste, prawdziwa z ciebie wieża mądrości — dobiegł władczy głos. — Jakiej mógłbyś oczekiwać nagrody za dostarczenie tak bezcennej perły do mego łóżka i silnego, zbrojnego ramienia do mojej armii? — Panie, nie oczekuję niczego, prócz twej przychylności i zwyczajowej opłaty za me usługi. Ten nieszczęsny Frank ma przy sobie dość monet, które, nawiasem mówiąc, zdobył zapewne obrabowując wierne sługi Allacha. Dowódca Saracenów spojrzał na nich. Był wysoki i miał twarz nieprzyjemną, płaską jak talerz. — Obszukajcie go i sprawdźcie, czy to prawda — polecił jednemu z ludzi, którzy trzymali Shea. Harold uświadomił sobie, że opór jest bezcelowy i nawet się nie poruszył. — To prawda, lordzie Dardinell — rzekł ten, który go przeszukiwał. — Ma przy sobie czterdzieści i pół drachmy. — Daj je oberżyście — rozkazał lord Dardinell i dodał: przyjdź do mego namiotu jutro, po drugiej modlitwie, kiedy będę wiedział już wszystko o tej frankońskiej dziewce. Jeżeli jak twierdzisz, okaże się dziewicą, otrzymasz dziesięciokrotnie wyższe wynagrodzenie, jeżeli nie, dostaniesz tylko dwa razy tyle co zwykle. — Ejże! — zakrzyknął Shea. — Nie możesz tego zrobić. Ona jest moją żoną! Jeden z tych, co go trzymali, uderzył go w szczękę, a Dardinell zwrócił się do dziewczyny. — Czy to prawda? — zapytał. Zanim zdążyła odpowiedzieć, ktoś powiedział wysokim głosem: — To raczej niemożliwe, lordzie Dardinell. Kiedy ostatnio widzieliśmy tę dziewkę w Zamku Carena nie była niczyją żoną ani też wdową, lecz wolną dziewicą z puszczy, natchnieniem dla poetów. Płaska Twarz oblizał czerwone wargi. — Tak czy inaczej, jest na to jedna rada. Należy po prostu oddzielić od tułowia łeb tego frankońskiego psa. Wówczas, nawet jeśli dziewka jest mężatką, stanie się wdową do wzięcia. — Niemniej zapisane jest — rzekł głos, należący, jak się zorientował Shea, do młodzieńca o śniadej cerze i delikatnych rysach — że nawet niewiernych nie należy traktować niesprawiedliwie, gdyż w dniu ostatnim obróci się to przeciw nam. Wedle prawa dziewka, nawet owdowiała, obowiązana jest do odbycia trzydniowego rytuału oczyszczenia, zanim weźmie ją inny mężczyzna. Dlatego twierdzę, panie, że powinieneś zamknąć ich oboje w bezpiecznym miejscu, aż uczony Kazi oddzieli ziarna prawdy od plew kłamstwa. Poza tym, o waleczny książę, czyżeś ty sam nie wspominał, iż chciałbyś mieć kogoś takiego w służbie Proroka, niechaj imię Jego będzie błogosławione? Cóż ci po zbrojnym ramieniu, skoro brak mu będzie głowy, by nią kierować? Lord Dardinell oparł podbródek na dłoni, a ozdobiony spiczastym kolcem hełm na jego głowie przechylił się lekko do przodu. — O Medoro — rzekł w końcu z przesadną atencją. — Znajdujesz argumenty trafniej niźli doktor prawa, a po słowach twych można by sumptować, żeś sam jest zainteresowany oną dziewką. Cóż, mimo to potrafię dojrzeć drobną skazę w twoim rozumowaniu. Shea, który przez dłuższą chwilę wstrzymywał oddech, wypuścił go teraz przeciągle, a Saraceni zamruczeli z wyraźną aprobatą. Dardinell podszedł do Shea i pomacał go po muskułach. — Jakżeś tu trafił, Franku? — zapytał. — Rzec by można, iż doszło do drobnej utarczki pomiędzy mną a cesarskimi paladynami — odparł w nadziei, że te słowa ukażą go Dardinellowi w lepszym świetle, ponadto było to szczerą prawdą. Dardinell pokiwał głową. — Czy jesteś wytrawnym wojownikiem? — Brałem udział w ładnych kilku potyczkach — odparł Shea. — Jeśli chcesz abym zademonstrował ci moje umiejętności, każ temu osiłkowi puścić moją prawą rękę, a wtedy… — To nie będzie konieczne — odparował Dardinell. — Czy w tej wojnie będziesz dzielnie i wiernie służył Emirowi Agramantowi? Dlaczego nie? — pomyślał Shea. Paladynom nic nie był winien, a w ten sposób mógł pożyć dostatecznie długo, by wysmażyć jakiś sprytny fortel. — Dobra. Idę na to — rzucił Harold. — To znaczy przysięgam służyć tobie i miłościwemu Emirowi itepe, itepe, tak mi dopomóż Allach. Dardinell ponownie skinął głową. — Nie myśl sobie wszelako, że nawet jeśli Kazi uznają, twój ślub z tą oto dziewką za prawowity, iż znów stanie się ona twą własnością, wolą moją jest bowiem, byś wypowiedział wobec niej znaną formułę rozwodową. Jeśli się dobrze sprawisz, dostaniesz w zamian szesnaście innych dziewek. Wiedz, że na tym nie stracisz, ich oblicza są bowiem piękne jako księżyc w pełni. Jak cię zwą? — Sir Harold Shea. — Sir Harr al–Sheikh. Posłuchajcie jeno, w jego mowie są akcenty zarówno chrześcijańskie, jak i muzułmańskie! Jak to się stało? — Odziedziczyłem je — odparł mętnie Shea. — Sam rozumiesz, rodzina z pogranicza — dodał, przypominając sobie dzieje rodu Carenów. Poczuł, że uścisk na jego rękach nieco zelżał. Rozejrzał się wokoło. Nie, nie miał szansy, aby niespodziewanym atakiem utorować sobie drogę i uwolnić Belphegor. Zbyt wielu było wokół Saracenów ze scimitarami w dłoniach. Lord Dardinell skupił teraz swą uwagę na dziewczynie. — Zwiążcie ją — polecił — ale delikatnie, jedwabnymi chustami. Medoro, wprowadź tego nowego wojownika do swego oddziału i daj mu broń, pamiętaj, że jesteś odtąd za niego odpowiedzialny. Gdy ją odprowadzano, Belphegor miast na Shea, spojrzała tęsknie na Medoro, a Haroldowi aż ścisnęło się serce. Na ulicy przed gospodą stało wiele uwiązanych wierzchowców. Jednego z nich wskazano Haroldowi. Shea żałował, że nie nadarzyła się sposobność, aby przyłożyć oberżyście. Cóż, skonstatował, odłoży to na później. Z pewnością nadarzy się okazja. Znalazłszy się w siodle, Shea skrzywił się i zachybotał, bo po długiej jeździe na centaurze mięśnie ud i krocza wciąż miał zesztywniałe i napięte jak postronki. Wkrótce się jednak rozluźnił, gdyż wysokie siodło skutecznie masowało mu plecy i podczas jazdy Shea odczuwał tylko lekki dyskomfort. Kawalkada ruszyła w stronę słońca, którego położenie wskazywało, że właśnie minęło południe. Shea uznał, że po tym, co się stało, będzie potrzebował czegoś więcej niż czarów, by przekonać swoją żonę do przespania choć jednej nocy w normalnym łóżku. 11 Namioty rozstawione były wszędzie, jak okiem sięgnąć, w dodatku zaś chaotycznie, bez żadnego ładu i składu. Nad całością unosił się fetor, świadczący o tym, że sanitariaty w obozowisku były nader prymitywne. Muzułmanie różnego wzrostu i wyglądu snuli się między namiotami i prawie nic nie wskazywało, że są żołnierzami potężnej armii. Obozowisko wyglądało raczej jak wschodnie targowisko podczas festynu. Ludzie zbici w małe grupki kłócili się i targowali, załatwiali rozmaite interesy. Niektórzy spali, nie zwracając uwagi na spacerujące po ich ciałach muchy, z oddali dochodził metaliczny głośny brzęk, mogący świadczyć, że znajdowała się tam kuźnia. Kiedy kawalkada posuwała się między namiotami, zwaśnieni przerywali kłótnie, a śpiący budzili się. Zainteresowanie i niewybredne komentarze budziła przede wszystkim Belphegor. Shea poczuł, że się czerwieni i jął wymyślać dla każdego z mężczyzn najbardziej wyszukane rodzaje tortur. Belphegor tymczasem trzymała głowę uniesioną wysoko i nie zwracała na nic uwagi, gdy prowadzono ją przy siodle wierzchowca otwierającego kawalkadę. Odkąd ich pojmano, właściwie nie zamienili ze sobą słowa. Nie miał jej tego za złe, bo winę za to, co się stało w dużej mierze ponosił sam, nie potrafiąc przejrzeć dwulicowości oberżysty i nie zrozumiawszy właściwie ostrzeżeń karła. Nie była to najlepsza odpłata za pomoc, której udzieliła mu, kiedy musiał uciekać przed paladynami. Wpadli z deszczu pod rynnę. Pozostawało pytanie, w jaki sposób… Wtem Medoro dotknął ramienia Harolda. — My jedziemy w tę stronę — oznajmił i skręcił w lewo, a za nim trzech lub czterech konnych. Zatrzymali się przed wielkim, pasiastym namiotem, przed którym stał słup ze zwisającym czymś, co przypominało koński ogon. Medoro zeskoczył z siodła i odchylił płachtę. — Zechcesz wejść, O Harr? — spytał i spojrzał na Harolda. W środku było przynajmniej chłodniej niż na zewnątrz. Medoro ruszył w stronę sterty kobierców, w pobliżu zasłony oddzielającej jedną część namiotu od drugiej. Usiadł po turecku na drugiej stercie. Shea nie należał co prawda do ekspertów w dziedzinie tkactwa artystycznego, niemniej, jak zdołał oszacować, wszystkie zgromadzone tu dywany były wyjątkowo cenne. Młodzieniec klasnął w dłonie, a gdy pojawił się przed nim brodaty służący, polecił: — Przynieś chleb i sól. A także sorbet. — Twe życzenie jest dla mnie rozkazem — odparł sługa i znikł za kotarą. Medoro przez blisko minutę gapił się na leżący przed nim dywan, po czym zapytał: — Czy miałbyś ochotę skorzystać z usług balwierza? O ile wiem, frankoński zwyczaj nakazuje golenie zarostu, a zarówno tobie, jak i mnie oczyszczenie takowe już od dawna nie było dane. — To niezła myśl — rzuci! Shea przesuwając palcem po zarośniętym policzku. — Jednak wpierw powiedz mi, co oni zamierzają z nią zrobić? — rzucił ochrypłym tonem. — Napisane jest, że drzewo przyjaźni może rosnąć jedynie obok źródła bezpieczeństwa — odparł Medoro i zamilkł, dopóki nie zjawił się służący wraz z dwoma innymi mężczyznami. Pierwszy miał dzbanek z wodą i pustą miskę. Gdy Medoro uniósł nad nią dłonie, sługa polał je wodą i podał mu ręcznik. Następnie powtórzył tę czynność wobec Harolda. Shea cieszył się, że może spłukać z siebie choć trochę brudu. Drugi mężczyzna trzymał tacę, na której leżało coś, co wyglądało jak karbowany wafel. Obok stał maleńki talerzyk z solą. Medoro odłamał kawałek wafla, posypał szczyptą soli i tak przygotowany specjał podsunął Shea pod samą twarz. Ten sięgnął po jedzenie, lecz Medoro zwinnie cofnął dłoń i podsunął ułomek jeszcze bliżej jego warg. Shea zrozumiał, że powinien otworzyć usta. Tak też uczynił, a Medoro wsunął w nie posolony kawałek chlebka. Placek był nieznośnie ostry. Uznawszy, że tak właśnie powinien uczynić, Harold odłamał kawałek wafla i podał gospodarzowi. Służący zniknął. Medoro sięgnął po swoje naczynie z sorbetem i upił spory łyk. — W imię Allacha Miłosiernego i litościwego — rzekł Medoro — przełamaliśmy się chlebem i solą. Co oznacza, że nie będziemy żywić względem siebie wrogich odczuć. Napisałem o tym wiersz; czy miałbyś chęć go usłyszeć? Wiersz był długi, i zdaniem Shea, kompletnie bez sensu. Medoro akompaniował sobie na wygiętej esowato lutni, którą wydobył zza sterty dywanów, pobrzękując na instrumencie z zapałem amatora. Shea siedział, popijał sorbet (który okazał się być sokiem ze świeżych pomarańczy) i czekał. Medoro znajdował się właśnie w połowie kolejnej zwrotki, gdy z zewnątrz dobiegł ich gwar licznych głosów. Młodzieniec odrzucił lutnię, schwycił jeden z mniejszych dywaników i wybiegł na zewnątrz, na wieczorne modły. Kiedy wrócił, ponownie opadł na miękkie dywany. — O Harr, zaprawdę wy, szejkowie frankońscy, wiecie o Allachu, którego Mahomet jest prawdziwym i niezłomnym Prorokiem tyle co świnie o truflach, którymi się karmią. Teraz musisz wyznać mi prawdę i tylko prawdę. Czy naprawdę jesteś doświadczonym wojownikiem? Shea zamyślił się przez chwilę. — Skąd mam to wiedzieć? — odparł w końcu. — Walczyłem trochę, to fakt, gdy musiałem, nigdy jednak nie brałem udziału w regularnej bitwie, jeżeli o to ci chodzi. — Tak. Na chleb i sól, nie mogę tego dłużej ukrywać. Czuję się jak patyk wbity w piasek. Jeżeli ktokolwiek mnie wielbi, to tylko z uwagi na moje wiersze. Pochodzę jednak z wielkiego rodu i tradycja jego świetności nakazuje mi walczyć. Znów sięgnął po lutnię i zagrał kilka melancholijnych akordów. — Oby zostało mi to wybaczone — ciągnął leniwie — albo przynajmniej nie było policzone, gdy nadejdzie Dzień Ostateczny. Lord Dardinell powiedział tylko, że mam znaleźć dla ciebie oręż. Czy należysz do tych Franków, którzy zwykli walczyć na kopie? — Nagle się rozpromienił. — Napisałem kiedyś poemat o krwi. Czy ukoiłby on twą rozkołataną duszę? — Może później — odparł Shea. — Czy nie uważasz jednak, że najpierw powinniśmy znaleźć dla mnie jakieś żelastwo? Lord Dardinell zechce to niewątpliwie sprawdzić, a gdy stwierdzi, że wciąż jestem nie uzbrojony, zapewne nie będzie zadowolony. — O Allachu, uchroń mnie od ciężarów życia, które tak mnie przytłaczają! — jękną! Medoro i cisnął lutnię na drugi koniec namiotu. Instrument z trzaskiem uderzył w coś twardego. Medoro po chwili milczenia, klasnął w ręce i rozkazał służącemu o rzadkiej bródce: — Przyprowadzić mi tu zbrojmistrza. Zbrojmistrz okazał się być krępym, muskularnym mężczyzną o czarnych, krótko przyciętych włosach i czarnych oczach. Shea podejrzewał, że mógł on być Baskiem, jak Echegaray, jednak jego mowa zdradzała muzułmanina. — Czy zacny pan, prawdziwy klejnot swego rodu, zechciałby wstać? Uhm — hm. Mam odpowiednią kolczugę, która winna na was pasować, o światło Islamu, ale jakby was tu uzbroić? Tarcza, uhm, hm. Bez wątpienia wasza prześwietność zechce również wytrawny scimitar? — Dobrze by było, gdybyś znalazł dla mnie mniejszy, prosty miecz z ostrym sztychem — odparł Shea. Medoro zdawał się drzemać z ustami ułożonymi w ciup. O szejku O Harr — powiedział zbrojmistrz — jest całkiem możliwe, że znaleźlibyśmy taki oręż wśród łupów z Canfrano, lecz nie da się ukryć, że miecze Franków nie wytrzymują w starciu z naszymi szablami. — Zobaczmy je mimo wszystko. Jeśli będą kiepskie, wezmę najdłuższy i najbardziej prosty scimitar, jaki zdołasz znaleźć. Z ostrym sztychem. . — Niechaj Allach sprawi, że zaraz padnę tu trupem, jeżeli nie jesteś panie jednym z tych, którzy w walce używają pchnięcia z wypadem! Mój ojciec, który był kawalerem przed czasami księcia Hindu, opowiadał mi, że w tej krainie walczono w taki właśnie sposób, nigdy jednak nie dane mi było zachwycić oczu oglądaniem podobnej sztuki. Medoro otworzył oczy, klasnął w dłonie i zwrócił się do służącego. — Przynieś mi drugą lutnię i poleć kucharzowi, by przygotował mięsiwo na wieczerzę dla mojego gościa. — Nie zjesz ze mną? — zapytał Shea. — Ja karmić się dziś będę wyłącznie strawą duchową — odparł Medoro. Wziął drugą lutnię i kilkakrotnie uderzył w struny, dobywając z nich długą, jękliwą nutę, brzmiącą, jakby ktoś zazgrzytał szpilką o szybę. Płatnerz wciąż korzył się i kłaniał. — O szlachetny panie, w obecnej sytuacji, zda mi się, że będziesz potrzebować kolczugi o wzmocnionej i znacznie bardziej wytrzymałej plecionce na ramieniu i prawym barku… Medoro odłożył lutnię. — Idź precz! — ryknął. — Zejdź mi z oczu, ty hałaśliwe bydlę, którego matka musiała parzyć się z wieprzem! Jeżeli musisz, przygotuj taką broń i kolczugę, jaką uznasz za stosowne, i przyślij ją tutaj, ale przestań jazgotać! Zbrojmistrz natychmiast opuścił namiot, a sługa jął rozstawiać przed Shea naczynia. Młodzieniec, uspokojony, znów miał możność oddać się muzyce i śpiewowi. Nie był to jednak najlepszy akompaniament do posiłku. Shea robił, co mógł, radząc sobie bez widelca z lepką, kleistą breją, którą miał na talerzu. Była mocno przyprawiona, ale Haroldowi kiszki tak grały marsza, że nie miało to dlań większego znaczenia. Potem podano kawę, równie słodką jak ta w gospodzie. Medoro umilkł na chwilę, by sięgnąć po filiżankę. Gdy uniósł delikatne naczynie do ust, Shea zwrócił się do niego z pytaniem: — Co właściwie cię tak zżera? Zachowujesz się jakbyś stracił ostatniego przyjaciela. — Nie — uciął krótko Medoro. — Raczej znalazłem nowego, ale… Odstawił filiżankę, podniósł lutnię i zaśpiewał: Serce tak pełne jest goryczy, kiedy miłości się wyzbywa Słońce zachodzi, noc zapada, A z moich oczu łza wypływa Chociaż Shea nie dał się przygnieść patosowi tej poezji, Medoro nagle odłożył lutnię i zaszlochał. — Weź się w garść, stary — rzucił Harold. — Czy to wszystko z powodu naszej przyjaciółki — Belphebe — to znaczy Belphegor? — Właśnie tak — wyznał przez łzy Medoro. — Czy nie kłamałeś, kiedy mówiłeś, że była twoją żoną? A może był to jeno fortel aby okpić lorda Dardinella? — Cóż… — mruknął Shea. — To długa i skomplikowana historia… — Nie lękaj się otworzyć swej duszy przed przyjacielem, który przełamał się z tobą chlebem i podzielił solą. Prawdziwa przyjaźń wyrasta ponad słabość wynikłą z zazdrości, jak powiada filozof Iflatun. Shea rozważał odpowiedzi ze skrupulatnością snajpera. — Znam tę dziewczynę od pewnego czasu. Jednak co do reszty, jej status jest dokładnie taki sam jak w Zamku Carena, gdzie ją Spotkałeś. Czy nie czujesz się przez to lepiej? Kiedy Medoro westchnął przeciągle, Shea dorzucił. — Chyba powinniśmy wynająć jakiegoś prawnika czy jak… — Zaprawdę, szejku Harr — przerwał mu młodzieniec — nie pojmujesz obecnej sytuacji, pozwól więc, że ci ją wyjaśnię. Wiedz, iż mędrcy Kazi z całą pewnością uznają, że zgodnie z prawem dziewka należy się lordowi Dardinellowi, bo jeżeli nawet ty nie wypowiesz formułki rozwodowej, on zmusi ją, by uczyniła to za ciebie. Ach, cóżem uczynił, że byle dziewka ściąga na mą głowę tak wiele smutku i rozpaczy? Oczywiście można się było domyśleć, że kobieta o złocistoczerwonych włosach może przynieść mężczyźnie jedynie same nieszczęścia. Biada mi! Zdołałem jedynie opóźnić to, co nieuniknione, o trzy dni, tyle bowiem trwa obrzęd oczyszczenia. — Tak czy inaczej — odezwał się Shea — wiedz, że każdy, kto zechce zmusić naszą przyjaciółkę do uczynienia czegoś bez jej przyzwolenia, srodze się zawiedzie. Medoro tymczasem znów się rozpłakał. Shea usiadł wygodniej, zastanawiając się gorączkowo. Ten mięczak był dlań równie przydatny jak trzecia noga, niemniej uczucia Shea wobec młodzieńca oscylowały pomiędzy zazdrością o miłość Medoro do Belphegor, a wdzięcznością, bo przecież, jakby nie było, wtedy, w karczmie poeta uratował mu życie. Niemniej jednak Medoro znał zasady, ale istniał pewien atut, którego Harold dotąd nie wykorzystał — swej wiedzy na temat czarów. — Dokąd ją zabrali? — zapytał. — Gdzieżby indziej, jeśli nie do namiotu — haremu lorda Dardinella? — Nie wiesz może, czy Roger, ten z zamku, przyłączył się do waszej armii? Smętne oblicze Saracena wykrzywił grymas nie skrywanej pogardy. — Dotarła do mnie wieść, że ten plugawy psi syn rzeczywiście jest tutaj z nami. — Nie lubisz go, co? — Na Allacha! — zakrzyknął Medoro — gdyby kubek wody mógł ocalić go od czeluści piekielnych, dałbym mu ognia, aby się napił! W Zamku Carena, kiedy recytowałem mój tren pamięci Farragusa, nawiasem mówiąc najdłuższy i najlepszy utwór, jaki spłodziłem, ten gbur wyrwał mi z rąk lutnię. Shea po raz pierwszy poczuł pewną dozę sympatii względem osiłkowatego bratanka Atlantesa, ale nie dał tego po sobie poznać. — No dobrze. Widzisz, abym mógł załatwić kilka swoich spraw, potrzebny jest mi Roger. Ściślej mówiąc, zamierzam go porwać i dostarczyć z powrotem do zamku. Pomożesz mi w tym, a ja w zamian pokażę ci, jak wydostać Belphegor z więzienia. Na przystojnym obliczu młodzieńca odmalował się strach. — O Harr, Roger jest tak potężny, że nawet dziesięciu zbrojnych nie dałoby mu rady. Niechaj nas Allach chroni, lecz w porównaniu z Rogerem my dwaj jesteśmy jak mysz przy orle. — Decyduj się — mruknął lodowato Shea. Tak naprawdę pragnął jednego — wyciągnąć stąd Belphegor i przywrócić do zdrowia, ale Belphegor mogła odzyskać pamięć jedynie z pomocą doktora Chalmersa, dysponującego ogromną wiedzą z niezbędnych w tym przypadku dziedzin — psychologii i magii. Jeśli Medoro nie zechce mu pomóc, istniała spora szansa, że cały plan spali na panewce. Przed wejściem do namiotu ktoś zawył przeciągle. Służący wypełzł na zewnątrz i zaraz wrócił z pakunkiem zawierającym broń i zbroję. Shea przyjrzał się im uważnie, podczas gdy Medoro pogrążył się w czarnych myślach; żądany miecz okazał się zakrzywioną lekko szablą ze środkiem ciężkości przesuniętym ku sztychowi, który był wspaniale wyprofilowany i wyśmienicie naostrzony. Oprócz lekkiej kolczugi płatnerz dorzucił również stalowy szyszak ze spiczastym zwieńczeniem i kolczą ochroną na kark, sztylet, a także niedużą okrągłą mosiężną tarczę. Shea odłożył wszystko i odwrócił się do Medora. — No i jak? Młody Saracen spojrzał na niego chytrze. — O lordzie Harr, jak to możliwe byś był władny dokonać tego, co nie udałoby się nawet połowie zgromadzonych tu wojsk? — To już pozostaw mnie — uciął Shea i uśmiechnął się. — Wiedz jedno, znam się trochę na czarach. Medoro przytknął obie dłonie do skroni. — Nie ma Boga prócz Allacha i zapisane jest, że nikt z nas nie umrze, zanim nie wybije jego godzina. Rozkazuj, a ja będę wypełniał twe polecenia niczym wierny Mameluk. — Czy Roger przyjdzie tutaj, jeżeli go poprosisz? — Nie. Raczej wychłosta mego niewolnika i każe mu iść precz. — W takim razie my musimy pójść do niego. Wiesz, gdzie go znaleźć? — Mniej więcej. — W porządku. Na razie jednak musimy się wstrzymać. Dopiero układam plan. Jak duży masz tu posłuch? — O szejku, u lorda Dardinella jestem dowódcą ośmiu dziesiątków ludzi. Shea pomyślał, że nie jest najlepiej z tymi Saracenami, skoro powierzają dowództwo takim mimozom. Był jednak zbyt zajęty aby roztrząsać ten problem. — Czy możesz sprowadzić ich tu, po trzech lub czterech? — Uczynię, co rozkażesz — odrzekł Medoro i, skłoniwszy się, zaczął wstawać. — Spokojnie — osadził go Harold, któremu nie spodobało się spłoszone, pełne trwogi spojrzenie poety. — Najpierw ściągnij tu jednego, wypróbujemy na nim moje czary i sprawdzimy, czy skutkują. Medoro usiadł wygodniej i klasnął w ręce. — Sprowadź tu Tarico Al–Malika. Ma tu przybyć niezwłocznie, jeśli mu życie miłe — oznajmił służącemu. Potem podniósł lutnię i zagrał kilka akordów, klejnoty w jego bransoletce błysnęły w blasku kaganka, który przyniesiono im wraz z wieczerzą. — Pożycz mi jedną z tych bransolet — poprosił Shea. Kiedy zjawił się strażnik, Shea i Medoro rozkazali mu, by usiadł i rozluźnił się, a potem postawili kaganek przed żołnierzem. Shea, podsunąwszy bransoletę pod oczy żołnierza, zaczął kołysać nią wahadłowym ruchem, powtarzając równocześnie, półgłosem zapamiętane fragmenty zaklęcia usypiającego, którego użył wobec niego książę Astolph. Czy była to magia, czy hipnoza, tak czy inaczej metoda wydawała się niezbyt ortodoksyjna, ale grunt, że skutkowała. Oczy mężczyzny zmatowiały, on sam zakołysał się i gdyby nie to, że opierał się o ścianę namiotu, pewnie by się przewrócił. — Słyszysz mnie? — zapytał Shea. — Tak. — Będziesz posłuszny moim rozkazom. — Będę cię słuchał jak własnego ojca. — Emir chce niespodziewanie odwiedzić obóz. Należy zaostrzyć dyscyplinę. Czy to pojmujesz? — Będzie, jak każesz, panie. — Gdy tylko wieczorne modły dobiegną końca, weźmiesz swój miecz i przebiegniesz przez cały obóz przecinając linki od namiotów. — Tak jest — odparł żołnierz. — Przetniesz tyle linek, ile zdołasz, niezależnie od tego, co będą ci mówić. — Tak jest — powtórzył żołnierz. — A teraz zapomnisz o tym rozkazie aż do chwili, gdy nadejdzie pora, by go wypełnić. — Tak jest. — Zapomnisz także, kto wydał ci ten rozkaz. — Tak jest. — Obudź się! Mężczyzna zamrugał i przyszedł do siebie, choć wiercił się, jakby zdrętwiała mu noga. — Jakie masz rozkazy? — spytał Shea. — Strzec dziś w nocy wejścia do namiotu lorda Dardinella. O ile mnie pamięć nie myli, lord Medoro nie wydawał mi innych. — Nie pamięta. Poślij po następnych czterech. Nieprawdaż, Medoro? — Skoro tak sobie życzysz — odparł leniwie poeta. — Jeszcze… — To wszystko — rzucił stanowczo Shea. Łypnął na Medoro a ten odłożył lutnię i spojrzał na niego. — Zaprawdę, Sheikh Harr — powiedział Medoro — wyglądało to tak jak w czasach, gdy po ziemi wędrowali prorocy. Czy on faktycznie poprzecina linki od namiotów, jak mu kazałeś? — Jeżeli tego nie zrobi, rzucę na niego zaklęcie, które sprawi, że zeżre swoją własną głowę — odparł Shea, który doszedł do wniosku, że może liczyć na współpracę ze strony tego mięczaka, wtedy tylko, jeśli ów będzie czul, że bierze we wszystkim udział. — Posłuchaj, kiedy przyjdą następni, brzdąkaj na swojej lutni jak dotychczas, dobra? Myślę, że to w jakiś sposób wzmacnia działanie mojego zaklęcia. 12 Kiedy ostatni z osiemdziesięciu strażników otrzymał swoje rozkazy, Shea poczuł się zmęczony. Medoro zasłoniwszy usta dłońmi powiedział: — Uczyniliśmy tak wiele, że z pewnością na obóz padł już eblijski cień; powinniśmy bez trudu uwolnić dziewkę i uciec z nią. Jestem zmęczony, ale ponieważ twój plan jest znakomity, nie odczuwam niepokoju. Na razie prześpijmy się, a potem przekonamy się, co nam zgotował Allach. — Nie ma mowy — odparł Shea. — W moim kraju mówi się, że Allach pomaga tylko tym, którzy potrafią pomóc sobie sami. I to jest jedna z takich sytuacji. Chodzi o Rogera. Pamiętaj, co obiecałeś. Wstał, nałożył stalowy szyszak, przypiął miecz i zatknął za pas sztylet. Z kolczugi zrezygnował, bo podczas akcji, jaką zamierzał przeprowadzić, każde dodatkowe obciążenie mogło jedynie utrudnić jej wykonanie. Medoro, z posępną miną naśladował jego poczynania. Na zewnątrz cienie płożyły się w poprzek doliny, poniżej stoku, na którym rozbito obóz. Chociaż Shea nie wiedział, o jakiej godzinie rozpoczną się wieczorne modły, podejrzewał, że stanie się to niebawem. To oznaczało, że musieli się spieszyć, jeżeli chcieli w ramach tej złożonej operacji pojmać Rogera. Gdyby udało mu się zniknąć w ogólnym zgiełku, z pewnością już by go nie odnaleźli. Medoro tymczasem ociągał się i szedł, niemal powłócząc nogami, jakby owładnął nim demon powolności. Co chwila zatrzymywał się, by kogoś pozdrowić i wydawało się, że wszyscy napotkani nie marzą o niczym innym, jak o nie kończącej pogawędce na rozmaite miałkie tematy. Shea pomyślał, że ci ludzie są największymi na świecie gadułami. Posłuchaj — rzekł w końcu do Medora — jeżeli nie przyspieszysz kroku, rzucę na ciebie czar, który zmusi cię, byś wyzwał Rogera na pojedynek. Shea słyszał o ludziach, którym zęby szczękały jak kastaniety, lecz dopiero teraz miał okazję ujrzeć to na własne oczy. Medoro przyspieszył tempa. Roger, jak się okazało, mieszkał w namiocie równie wspaniałym, jak ten należący do poety, lecz wyposażonym Z iście spartańską prostotą. Przed wejściem straż trzymało dwóch brodatych mężczyzn o dzikim wzroku. W rękach dzierżyli obnażone scimitary i krążyli nerwowo w tę i z powrotem. — Chcemy zobaczyć się z Rogerem z Careny — powiedział Shea do jednego z nich. Drugi przystanął i dołączył do swego kompana, który bacznie przyglądał się gościom. — W obozie jest wiele namiotów — odparł wartownik. — Poszukajcie innego, o lordowie, bo wszak w oczach Allacha wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Niejako na wszelki wypadek uniósł szablę na wysokość pasa. Shea spojrzał ponad jego ramieniem i stwierdził, że słońce prawie już zaszło. — Ale my musimy spotkać się z nim jeszcze przed wieczornymi modłami — rzucił nagląco, usiłując równocześnie uwolnić się od ręki Medora, szarpiącej go za rękaw. — To nasz przyjaciel. Poznaliśmy się w Zamku Carena. — O panie, książę Roger usycha z tęsknoty. Jednakże zapisane jest, że lepiej, by cierpiał jeden człowiek, bowiem udręka jego skończy się w godzinie wyznaczonej przez Allacha, niż gdyby dwóch miało stracić życie. Wiedzcie bowiem, że gdyby Roger obudzony został przed wieczornymi modłami, my dwaj zapłacilibyśmy za to głowami. Roger klął się na wszystkie włosy w swej brodzie, że tak właśnie uczyni. — Przecież on nie ma brody — zauważył Shea. Tymczasem Medoro szarpnął go mocniej za rękę i wyszeptał: — Nic tu po nas. Musimy zrezygnować z tego planu i wymyślić inny, bo ci dwaj prawi wojownicy nie wpuszczą nas do namiotu. A może chcesz orężem utorować sobie drogę i spróbować okryć hańbą islam? — Nie — odparł Shea. — Ale mam inny pomysł. I obrócił się na pięcie. Medoro niepewnie podążył za nim, dopóki nie znaleźli się za ścianą boczną sąsiedniego namiotu. Shea dobył sztyletu i z jednego z kołków namiotowych wyciął osiem długich drewnianych drzazg. Dwie z nich włożył za obręcz hełmu, tak że wyglądały jak rogi, a dwa kolejne pod górną wargę, by imitowały kły. Następnie w ten sam sposób odmienił wygląd kompletnie zdezorientowanego Medora. To powinno odpowiadać somatycznej części zaklęcia, o której wspominał dr Chalmers. Jeżeli zaś chodzi o stronę werbalną, cóż mogłoby być lepszego do Szekspira, naturalnie odrobinę zmodyfikowanego na tę okoliczność? Shea jął obracać się wokół własnej osi i wykonując dłońmi gesty zaobserwowane ongiś u Chalmersa zanucił cicho: Demony dobre, demony złe Zlejcie się razem, zlewajcie się. Urok brzydotą, szpetota pięknem, Tymże zaklęciem kształt nasz odmieńmy! — W porządku — rzekł do Medoro. — Ruszajmy. Wyłonili się zza namiotu. Strażnik, który wcześniej z nimi rozmawiał, patrzył akurat w tę stronę. Wystarczyło mu jedno spojrzenie. — Dżinny! — zawołał na całe gardło, rzucił miecz i wziął nogi za pas. Jego kompan także się obejrzał, zrobił się dziwnie blady i również wrzasnął: — Dżinny! Z tymi słowy runął na ziemię, usiłując ukryć twarz w gęstej trawie. Shea odchylił zasłonę i dziarsko wmaszerował do środka. W namiocie nie paliło się żadne światło, pomieszczenie pogrążone było w mroku rozświetlonym jedynie nikłą poświatą zmierzchu. Mimo to Harold nie miał wątpliwości, że góra mięsa leżąca na stercie dywanów musiała być Rogerem. Shea skierował się w tamte stronę, lecz w ciemnościach potknął się o coś i runął do przodu. Nie zdołał utrzymać równowagi i upadł prosto na brzuch Rogerowi, wbijając weń obie ręce, jak człowiek ugniatający ciasto w wielkiej dzieży. Roger przebudził się natychmiast, i poderwał na nogi z niewiarygodną wręcz szybkością. — La Allach il Allach! — wrzasnął i schwycił wiszący na ścianie namiotu wielki, zakrzywiony miecz. — Ha, Dżinn! Nigdy dotąd nie walczyłem z dżinnem! Zamachnął się mieczem, a Medoro aż skulił się ze strachu. — Czekaj — zawołał Shea. Scimitar znieruchomiał. — Zaczekaj chwilę, dobra? — rzucił Shea. — Prawdę mówiąc jesteśmy przyjaciółmi. Zaraz ci to udowodnię. Podszedł do niego wypowiadając przeciwzaklęcie i pociągając za sięgające do podbródka kły, w które zamieniły się wetknięte pod wargi poety drewniane drzazgi. Bez skutku. Kły nie puściły. Między nimi usta Medora wciąż wykrzywione były w ni to trwożliwym, ni to głupkowatym uśmiechu, a powyżej z otworów w hełmie poety wciąż sterczały dwa wielkie, bycze rogi. Shea powtórzył przeciwzaklęcie, tym razem głośniej, i odkrył, że również jego rogi i kły nie mają zamiaru zniknąć. Szarpnął za jedne i drugie, lecz bez rezultatu. Tymczasem gdzieś w oddali rozległo się przeciągłe, jękliwe zawodzenie. Był to zapewne głos imama, któremu spieszył się budzik lub inne urządzenie, służące do odmierzania czasu. Głos wzywał wiernych na wieczorne modły. Wkrótce dołączą do niego inni. Shea spojrzał na Rogera i rzekł ze spokojem: — Posłuchaj, przedyskutujmy to. W porządku, przyznaję, jesteśmy dżinnami. Przysłał nas tu wielki szef, abyśmy zmierzyli się z największym wojownikiem świata spośród śmiertelników. Ale, Bo wiesz, dysponujemy wieloma potwornymi mocami i dlatego chcemy dogadać parę spraw, żeby nasza przewaga nie była zbyt… hmm… miażdżąca. Harold uznał, że musiało to zabrzmieć okropnie pompatycznie i fałszywie jak cholera, ale Roger tylko uśmiechnął się szeroko i opuścił scimitar. — Na Allacha Wszechmocnego! — krzyknął. — Wybiła dla mnie godzina szczęścia. Nie mogła mnie spotkać większa przyjemność jak starcie w boju z dwoma dżinnami. Opadł ciężko na barwne kobierce, prawie odwracając się do Harolda plecami, a Shea energicznie dał Medorowi znak, aby usiadł obok kolosa. Shea miał nadzieję, że młodzieniec domyśli się iż ma czynić to, co umie najlepiej, czyli gadać. Poeta był najprawdopodobniej zbyt przerażony, by mógł robić cokolwiek innego, bo klapnąwszy przy Rogerze wymamrotał bełkotliwie: — Wiesz co, mamy u nas pewien poemat, o pojedynkach Dżinnów. Czy wasza lordowska mość zechciałby go wysłuchać? Gdybym tylko miał lutnię… — O Dżinnie, prawdę rzekłszy, chce mi się tego słuchać, jak wierszy o psach oddających mocz na ulicy. Wiedz, że w Zamku Ca — rena utraciłem do cna swe zainteresowanie poezją, gdyż złożył był nam wizytę najgorszy ze znanych wierszopisarz, niejaki Medoro. Shea dostrzegł błysk oburzenia w spojrzeniu, jakie Medoro rzucił mu przez ramię, ale nie przerwał swojej przechadzki po namiocie i nie zamierzał włączać się do rozmowy. Na ścianie wisiał spory sztylet z inkrustowaną złotą, rzeźbioną rękojeścią. Harold odpiął go i ujął za pochwę, spoglądając na potylicę Rogera. — Wiedz tedy, lordzie Rogerze — rzucił nagle poeta — że świat rozwija się właśnie poprzez poezję i muzykę. Takie jest bowiem, prawo Proroka niechaj imię Jego będzie błogosławione… Ze środka turbanu Rogera wystawał stalowy szpic, co wskazywało, że pod tkaniną znajdował się hełm. Gdyby Shea uderzył go teraz w głowę, sztylet odbiłby się tylko z brzękiem od szyszaka, a wojownik odwróciłby się do niego i natychmiast zaatakował. Harold wcale nie miał ochoty na zapasy z tym osiłkiem. Z ust Medora wciąż wypływał potok słów i choć sens ich był wątpliwy, skutecznie odwracały uwagę Rogera. Shea sięgnął ręką i popchnąwszy szpic szyszaka, zrzucił go z głowy rycerza. — Ejże! — krzyknął Roger zdumionym głosem, unosząc obie ręce w górę. Łup! Rękojeść sztyletu trafiła prosto w wygoloną potylicę Rogera. Osiłek runął jak ścięty, a Shea został z jego hełmem i turban w lewej dłoni. W tej samej chwili z zewnątrz dobiegi chór głosów nawołujących do modłów. Strużka śliny ściekła po podbródku Medora obok lewego kła, jego dłonie zatrzepotały nerwowo. — Nnie ma Boga pprócz AAllacha — wybełkotał. — I co teraz zrobimy? — Zostaw to mnie — odparł Shea — a sam znajdź lepiej parę turbanów. Jak dotąd szło nam nieźle, no nie? Medoro, obeznany z obozowym życiem, bez trudu odnalazł turbany za zasłoną w głębi namiotu. Użyli kilku, by skrępować Rogera, i uczynili to tak dokładnie, że kiedy skończyli, wyglądał niczym bekon. Mimo to oddychał normalnie. Shea miał nadzieję, że nie uszkodził mu czaszki. Czasu pozostawało jednak coraz mniej i lada chwila na zewnątrz powinno rozpętać się piekło. — O lordzie Harr — rzekł Medoro — jestem prawie pewien, że nie uda się nam go stąd wynieść. I co z naszym przerażającym wyglądem, który zawdzięczamy twojemu zaklęciu? — Zamknij się — uciął Shea. — Myślę. — Gdybyśmy mieli latający dywan z Bagdadu… Harold pstryknął palcami. — To jest to! Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Znajdź coś, co będzie palić się małym płomieniem, ale narobi masę dymu. Czy znajdzie się tu gdzieś pióro? Nie sprzeczaj się ze mną, do licha. To ważne, jeśli chcesz jeszcze kiedyś ujrzeć Belphegor. Kiedy Medoro wrócił z wewnętrznej części namiotu niosąc kilka gałązek i egretę z ceremonialnego turbanu, stwierdził, że Shea na dobre wziął się do pracy. Wędrowny czarodziej złapał kilka wielkich, niebieskich much, które w dużych ilościach krążyły pod sufitem, omotał je jedwabnymi nitkami, wyciągniętymi z turbanów unieruchamiających Rogera, drugie ich końce zaś przymocował do frędzli przy największym dywanie Rogera. Puścił muchy, a one natychmiast spróbowały wzbić się w powietrze. — Ułóż te gałązki w stos i podpal — polecił Shea, odwijając dywan, by przygotować ognisko. Kiedy Medoro krzesał ogień za pomocą krzemienia, krzesiwa i hubki, Shea rozszczepiwszy egretę, jął wplatać jej fragmenty w kobierzec, przywiązując je do frędzli. Na zewnątrz coś zaczęło się dziać. Kiedy ogień strzelił wyżej, krzyki i odgłosy bieganiny były już dobrze słyszalne. Płonące gałązki przepełniły wnętrze namiotu wolnym dymem, a Shea jął deklamować ułożone przez siebie zaklęcie. Bądź lekki — kchy, kchy — jak liście na wietrze, Bądź lekki jak chmura, co płynie w powietrzu. Wzbij się w niebo w tej godzinie I niech moc twa na nas spłynie. Wywiedź nas — kchy, kchy, kchy, stąd, Niech jak Rok czy dżinny ulecimy, Aż prześladowców naszych w tyle zostawimy. Duchy niebios nas wspierajcie, Wpaść w kabałę nam nie dajcie. Kchy, kchy, kchy! Dym rozproszył się. Tymczasem dywan jął się wić i falować, jego brzegi unosiły się i opadały z cichym szelestem, podczas gdy na zewnątrz tumult stawał się coraz głośniejszy. Dżinn — Medoro przetarł łzawiące oczy. — O Sheikh Harr — powiedział — nie najgorszy był to wiersz, jednak wyraźnie brakowało mu akompaniamentu lutni. Co więcej, pierwszy wers jest trochę kulawy, a i końcówka też ma pewne wady. — Daj spokój konstruktywnej krytyce i pomóż mi wciągnąć tego słonia na dywan — burknął Shea. Przetoczyli Rogera na latający dywan i owinęli drugim, zwyczajnym. Shea miał nadzieję, że kobierzec faktycznie się uniesie. Roger otworzył oczy i spojrzał na nich żałośnie. Mięśnie jego twarzy poruszały się jak przy modlitwie. Shea odsłonił wejście do namiotu i wyjrzał na zewnątrz. W zapadającym zmierzchu bez wątpienia coś się działo. Ludzie biegali we wszystkie strony, słychać było mieszające się ze sobą wrzaski. W tej samej chwili wielki prostokątny namiot z proporcem u szczytu opadł ciężko na ziemię. — Siadaj i trzymaj się — nakazał Harold Medorowi. Sam także wskoczył na dywan, który nawet pod ciężarem Medoro wił się niespokojnie. Shea wyprostował się i ciął szablą dach namiotu. Poły matęjjalu rozchyliły się na boki ukazując niebo o barwie indygo, na Irtórym mrugała pojedyncza gwiazda. Harold przykucnął i wyrecytował: Przez dach wyleć ten Aż ku niebu, hen. Ciach! Szabla przecięła linkę namiotu. Ciach! Pękła następna. — Przestańcie, w imię Allacha! — zawołał czyjś głos. Shea dokończył: Leć chyżo I śmiało Żeby się nam udało! Namiot runął, ale dywan śmignął już w górę przez wycięty otwór, a jego frędzle zatrzepotały na wietrze. 13 Mężczyzna z gołą głową i jeden ze strażników, którym Shea kazał poprzecinać linki namiotów kłócili się tak zawzięcie, że nawet nie zauważyli dywanu, przelatującego nad ich głowami. W obozie poniżej rozpętało się prawdziwe piekło. Gdziekolwiek spojrzeć, widać było tylko chwiejące się i upadające namioty. Pod płachtami namiotów przewracały się zgarbione kształty, tu i ówdzie rozpętały się drobne bójki. Jeden z namiotów, stojący na krawędzi stoku, po przecięciu linek, runął prosto w ognisko. Natychmiast objęły go płomienie, a Saraceni jęli biegać dokoła, usiłując zdusić ogień lub też ugasić go polewając wodą z małych wiader. Tymczasem dywan podnosił się i opadał, falując niczym wąż. Shea szybko zorientował się, że może nim sterować, pociągając w odpowiednim kierunku za wiszące z przodu frędzle. Jednakże dalsze eksperymenty wykazały, że dywan jest nader czuły i należy postępować z nim wyjątkowo delikatnie, aby manewr nie okazał się zbyt gwałtowny. Roger o mało nie spadł z dywanu, gdy Shea nagle wziął szeroki zakręt i obniżył pułap. Medoro, choć wcześniej niczego nie jadł, zdawał się mieć kłopoty z utrzymaniem w żołądku wszystkiego, co w nim zostało. — Gdzie to jest? — zakrzyknął Shea. Medoro wskazał na jeden z największych namiotów, stojący znacznie wyżej na zboczu. Z jego licznych szczytów zwieszały się całe pęki proporców. Był to wielki namiot Dardinella. Shea pociągnął za frędzelki dywanu, wykonując łagodny skręt w obranym kierunku. Pawilon Dardinella tworzył nieduże miasteczko. Wokół głównego namiotu rozstawiono mniejsze, połączone z nim baldachimami. W oddali dostrzec można było sylwetkę Dardinella, który konia, otoczony swymi oficerami, usiłował zaprowadzić porządek wśród ogarniętych paniką podwładnych. — Gdzie jest harem? — zapytał Shea. Medoro przyłożył dłoń do kłów, tłumiąc mdłości, a drugą ręką wskazał na długi namiot, połączony z głównym pawilonem. Gdy dywan jął opadać, na dźwięk głosu Shea wiele głów uniosło się ku górze. Rozległ się głośny krzyk i natychmiast wszyscy wznieśli oczy ku nadlatującym; ktoś cisnął oszczepem. Za nim pomknęły ku nim następne, dywan przeleciał nad namiotami lordów i znalazł się poza polem rażenia. Nadlatywali w kierunku namiotu–haremu. Shea sterując dywanem lewą ręką, prawą wyszarpnął szablę i zrobił dwudziestostopowe rozcięcie w materiale dachu. Dywan zakołował nad szczeliną. — Pochyl się! — rzucił do Medoro. Starannie manipulując dywanem skierował go ku otworowi, poszerzonemu jeszcze przez naprężone linki. Shea zahaczył jednym z rogów o materiał, ale rozerwał go i uwolnił szpic. Znaleźli się w środku, w pomieszczeniu pełnym kobiet, zawisając nad nimi tak nisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę, by ich dotknąć. Kobiety jednak najwyraźniej nie miały na to ochoty — biegały w kółko, krzycząc przeraźliwie. — Dżinny! Dżinny! Shea ożywił je jeszcze bardziej wychylając się przez krawędź dywanu i mamrocząc coś pod nosem. Dywan przeleciał gładko do sąsiedniego pomieszczenia i zatrzymał się. Jego brzeg zafalował dotykając zasłony, a boki falowały niczym prymitywny, morski organizm. Shea wyciągnął rękę, rozpłatał zasłonę z wielbłądziej wełny i poleciał dalej. Następne pomieszczenie było kuchnią, pustą, jeżeli nie liczyć mebli. W następnym siedziało dwóch eunuchów i grało w kości. Wrzasnęli wysokimi głosami, a jeden z nich próbował przeczołgać się pod zasłoną na zewnątrz, gdy tymczasem Harold przebił się już przez sąsiednią ścianę. — Cholerny labirynt — mruknął Shea. Wiszące dookoła grube tkaniny niemal zupełnie tłumiły panujący na zewnątrz zgiełk. Minęli jeszcze dwa pomieszczenia, nawiasem mówiąc, oba puste. Ich twarze omiótł chłodny, wieczorny wietrzyk. Na tle jęzorów ognia płonącego nieco niżej w dole zbocza Harold ujrzał przebiegających obok kilku pieszych i jednego konnego. Pospiesznie wykonał skręt i wydawszy kolejny otwór w ścianie namiotu, znalazł się w jego wnętrzu. Znów trafił do kuchni. Co gorsza, jak stwierdził, skomplikowana konstrukcja namiotu naruszona kolejnymi rozcięciami chwiała się coraz bardziej. Nie zważając na to, skierował dywan ku jedynej, nie naruszonej dotąd ścianie. Wystarczyło jedno cięcie i znaleźli się u celu. Pokój, gdzie lord Dardinell zażywał zapewne intymnych przyjemności, był pełen różnych precjozów. Pod ścianą, gdzie z sufitu zwieszała się kadzielnica wydzielająca aromatyczną woń, na stercie bezcennych kobierców spoczywały dziesiątki drogich, miękkich poduch, tworząc najwymyślniejsze łoże, jakie dane było oglądać Haroldowi. Pośrodku niego leżała skulona postać. Shea próbował zatrzymać dywan pociągając za jego brzeg, ale sprawił tylko, że kobierzec uniósł się pod sam sufit. Dociskając skraj dywanu w dół opadli ciężko na podłogę. Harold zakładał, że po prostu wciągnie dziewczynę na dywan, przelatując nad nią, jak kowboj prezentujący jeździecki kunszt wychylając się w siodle galopującego wierzchowca, podnosi z ziemi chustkę, jednak po namyśle uznał ten plan za zbyt ryzykowny. Musiał jedną ręką manipulować dywanem, a na pomoc Medora nie mógł liczyć. Zakołował raz jeszcze wewnątrz pomieszczenia i wyrecytował: Na moje rozkazanie Niechaj ten dywan stanie, Bym zabrał dziewczynę mą I mógł odlecieć z nią. Dywan stanął. Niestety do ziemi było dość daleko, a Harold nie mógł pozwolić sobie na zwichnięcie kostki. Mimo to schwycił się frędzli u brzegu dywanu i skoczył. Wylądował na czworakach na poduchach i ukląkł. Leżąca na łożu postać odwróciła się. Łypnęła nań spod czupryny siwych włosów, mamrocząc coś, przez krępujący usta knebel. — Uuuch! — jęknął z góry Medoro. — Toż to sam Agramant! Naprawdę wybita nasza ostatnia godzina. Nie ma Boga nad Allacha! W rzeczy samej, na posianiu z poduch leżał nie kto inny jak Emir Agramant, Przywódca Wiernych, Obrońca Ubogich, prawy i miłościwy lord Hiszpanii, związany i zakneblowany własnym turbanem. — Tam do licha! Znowu czary! — rozległ się głos Belphegor. Shea odwrócił się i ujrzał szykującą się do skoku dziewczynę; w dłoni dzierżyła sztylet. — Stój! — zawołał. — To ja, Harold. Nie poznajesz mnie? — Rogaty demon lordem Shea? Nie… ale ten głos… — Daj spokój, przecież mnie znasz. To tylko przebranie. Magiczny kostium. Ten drugi, w górze, na dywanie to Medoro. Teraz rozumiesz? Przybyliśmy tu, aby cię ocalić. — Nie, to z całą pewnością jakieś niecne sztuczki — zaprotestowała Belphegor. — Nie podchodź bliżej, czyżeś człekiem czy potworem, bo jak nic poderżnę ci gardło. — Medoro! — zawołał Shea. — Ona nie wierzy, że my, to my. Wykoncypuj na poczekaniu jakiś wiersz, dobra? Sądząc po wyrazie twarzy Medora, jego muza nie była tego dnia w najlepszej formie, niemniej mężnie odchylił się i zaczął recytować jękliwym głosem: Nieskromnie rzeknę, piękna pani, Żeśmy tu przylecieli dla niej. Za sprawą czarów lorda Harra, Który niesporo się postarał, Ja zaś śmiem dodać po cichutku: Allachu dzięki, żeś do skutku Misyję ową doprowadził I na kobiercu tym posadził. — Cóż… może i jest, jak mówicie — rzekła Belphegor — Zaprawdę to prawdziwy głos Medoro, choć ciało jego wygląda zgoła inaczej. Co zamierzacie, o uczeni przyjaciele? — Pragniemy opuścić ten obóz na tym oto latającym dywanie — odparł Shea. — Dokładnie tak, jak się tu dostaliśmy. — Ale jak tam wejść? — dziewczyna stanęła na palcach i wyciągnęła ręce. — Potrzebujemy więcej turbanów — odparł rzeczowo Shea. — Gdzie można je znaleźć? Belphegor w kilku krokach znalazła się na drugim końcu pomieszczenia. — W tym kufrze. Energicznie uniosła wieko. Skrzynia pełna była starannie złożonych jedwabnych tkanin, przeznaczonych do wiązania turbanów. Harold solidnymi węzłami związał trzy turbany w jedną linę i rzucił jeden koniec Medorowi. Ten za drugim razem schwycił linę i oplótłszy się nią w pasie, zaparł się stopami o dywan, podczas gdy Belphegor zwinnie jak wiewiórka wdrapała się na górę. Wówczas Shea schwycił najniższy węzeł i także zaczął piąć się w górę. W pewnej chwili lina straciła naprężenie, Harold runął na ziemię, ądując na tyłku, a sznur spadł mu na głowę. — Hej! — zawołał Shea, bo kiedy się podniósł nastąpił na Emira i o mało znowu się nie przewrócił. W tej samej chwili ujrzał Medora, który zmrużywszy dżinnie ślepia przesunął się na dywanie do przodu i jął coś szeptać. Brzeg dywanu zatrzepotał i nieznacznie zmienił pozycję. Shea powiedziałby coś więcej, ale nim zdążył wykrztusić choć słowo, Belphegor wychyliła się ponad krawędź dywanu. — Rzuć mi drugi koniec! — krzyknęła. Złapała go bez wysiłku i gdy okręciła się liną w pasie zawołała: — Wspinaj się, sir Haroldzie! Shea zawahał się, bo ogarnął go strach, że ściągnie dziewczynę z dywanu. Mimo iż nie wątpił w jej siłę, wiedział, że sam waży} prawie osiemdziesiąt kilogramów. Nie miał jednak czasu do namysłu, gdyż do namiotu wpadł właśnie oddział eunuchów, wrzeszcząc, wskazując na nich rękami i wymachując szerokimi na prawie stopę scimitarami. Harold wspinał się wolno, lecz nieustępliwie po linie z turbanów, którą nagle tuż przy nim przeciął rzucony sztylet. — Odsuń się i daj poprowadzić ten dywan prawdziwemu facetowi — rzucił do Medora. Przemówił do kobierca i po chwili statek powietrzny gładko przepłynął przez otwór w ścianie na zewnątrz, w zapadający szybko zmierzch. Ogień po drugiej stronie obozowiska wciąż płonął, a z tej odległości wydawało się, że wokół niego tańczą małe ludzkie postacie. Shea wzniósł dywan na wysokość, na której nie mogły dosięgnąć ich strzały Saracenów i odezwał się gniewnie do Medora. — No i co, jakie masz alibi? Lepiej żebyś miał naprawdę solidne usprawiedliwienie. — Ja… ja… — bąknął Medoro. — Przyjacielu Harr, niechaj tarcza rytuału chleba i soli powstrzyma miecz twego gniewu. Prawdę mówi al Quasun, że ten, kto potrafi wejrzeć w serce wielu, rzadko kiedy zdoła zajrzeć w swoje własne. O ja nieszczęśliwy! — Pochylił głowę i uderzył się kilkakrotnie w piersi. — Kiedy lina wyślizgnęła mi się z ręki, nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, że wspomnienie owego zdarzenia będzie prześladować mnie do końca życia. Lecz Allach jest miłosierny i pozwolił, abyś, panie, znów mógł być radością dla naszych oczu. — Ty dwulicowa łajzo — wycedził Shea przez zęby. — A więc tak to sobie zaplanowałeś. Chciałeś pozbyć się mnie i zniknąć, a potem ułożyć na ten temat poemacik, co? Dobrze kombinuję, prawda? — Nie, jestem jeno trzciną na wietrze twego gniewu, ale jeśli tego pragniesz, bracie, oto moja pierś, przebij ją, proszę — odparł Medoro i sięgnąwszy do rozcięcia szaty przy szyi, teatralnym gestem rozdarł ją niemal do piersi. (Shea zauważył, że materiał był w tym miejscu wielokrotnie zszywany, widocznie gest ten wszedł młodzieńcowi w krew). — Skoro nie ma innej możliwości, muszę umrzeć. — Dwie wielkie łzy stoczyły się po jego policzkach i zatrzymały się, błyszcząc na jego kłach. Belphegor objęła go ramieniem. — Nie rozpaczaj, nieszczęsny biedaku — rzuciła pocieszająco i spojrzała na Shea. — Sir Haroldzie, ostrzegam cię, byś nawet nie myślał o stosowaniu wobec niego przemocy, wszak to trubadur jeno i uważam, że nie po rycersku traktować Medora w ten sposób, przecież, bądź co bądź, ostatnio dzielnie cię wspierał w twoich poczynaniach. — Dobrze, już dobrze — burknął Shea. — To bohater i zwierzątko pokojowe w jednej osobie. Nie pojmuję tylko, po co się tak trudziliśmy, aby cię uwolnić. Kiedy się zjawiliśmy, całkiem nieźle dawałaś sobie radę. Teraz z kolei Belphegor poczuła się urażona, co Harold zauważył z odrobiną mściwej satysfakcji. — Wstyd waści! — syknęła. — Jeśli swoimi czarami przemienisz mnie w najbardziej niewdzięczną z dziewek, odzyskam wszystkie moje przymioty. Jej nozdrza zadrżały nerwowo, a Shea poczuł się fatalnie, przeto skoncentrował całą uwagę na prowadzeniu dywanu. To był wspaniały wyczyn, powinni być podnieceni i pełni radości. A jednak… Po chwili Shea odzyskał nad sobą kontrolę i zrozumiał, że wyładowując się na Medorze zachował się co najmniej niedojrzałe — bądź co bądź poeta był — typem schizofrenika, który pod wpływem stresu kompletnie się rozkleił. W innych okolicznościach Harold zapewne próbowałby mu pomóc się pozbierać. — No dobrze — powiedział głośno. — Myślę, że wystarczy kłótni jak na jeden dzień. — Shea miał świadomość, że w dużej mierze sam je spowodował, ale był dowódcą całej wyprawy i nie mógł przyznać się do błędu, gdyż umniejszyłby w ten sposób swoją pozycję. — To co, lecimy prosto do Zamku Carena? — Mój łuk — rzekła Belphegor. — Bez niego jestem jak bez ręki. — Może znajdziemy go w gospodzie, gdzie nas pojmano. Czy uczynisz mi tę łaskę i pozwolisz, bym spróbowała go odzyskać, sir Haroldzie? — Ton jej głosu był chłodny. — Świetna myśl — zgodził się Shea i nie zwlekając skierował dywan w stronę wioski. — Z przyjemnością zamienię kilka słów z tym oberżystą, zwłaszcza że przybyło mi parę argumentów. — To rzekłszy, pogładził się po sterczących kłach. Dziewczyna usadowiła się wygodnie z tyłu, na zawiniętym w dywan Rogerze. W tej samej chwili z wnętrza kobierca dobył się ni to jęk, ni to zduszony warkot. Belphegor zerwała się na równe nogi tak gwałtownie, że dywan przechylił się niebezpiecznie. — Cóż to? — zapytała ostro. — Czy twoje czary sprawiają, że dywany prócz tego że latają, także mówią? Shea z uśmiechem obejrzał się przez ramię. — To twój dawny chłopak, Roger z Careny. Odwozimy go do jego wuja. — Naprawdę? — dziewczyna odchyliła brzeg dywanu i zajrzała w głąb. Po chwili wybuchnęla perlistym śmiechem. — No nic, to ci dopiero zabawa. Za radość, jaką mi sprawiłeś — zwróciła się do Harolda — przywracam ci, mój rycerzu, wszelkie względy, jakimi cię dotąd obdarzyłam. Nie mogę jednak oprzeć się pokusie, by nie wziąć sobie jako trofeum jednego ucha tego niedźwiedzia. Wyjęła mały nóż myśliwski, a dywan aż zadygotał, gdy Roger jął szarpać krępujące go więzy. Oblicze dżinna, które nosił teraz Medoro, wyraźnie pozieleniało. — Przestań już, dobrze? Jesteśmy na miejscu. W dole pod nimi rozciągała się wioska, okna gospody rzucały cytrynowe refleksy. Shea obleciał budynek dokoła i zatrzymał dywan pod jednym z okien sypialni na piętrze. Wewnątrz nie było chyba nikogo, na małym stoliku migotał zapalony kaganek. — Nie widzę go — rzekł Harold. — Gdzie go zostawiłaś? — Chyba położyłam go wraz z kołczanem na łóżku sąsiadującym z moim — odparła. — Teraz nic tam nie ma. Medoro, obaj mamy w takim razie zadanie do wykonania. Trzeba troszkę poszperać tu i tam. Ty, moja piękna, zostaniesz i będziesz pilnować, aby dywan nie oddalił się zbytnio od okna, bo w drodze powrotnej może się nam trochę spieszyć. Byłoby przykro, gdybyśmy wyskakując przez okno stwierdzili, że nasz dywan akurat gdzieś się zawieruszył. Możesz nim sterować pociągając za te frędzle, ale rób to naprawdę delikatnie i z wyczuciem. Gdyby Roger sprawiał ci kłopoty, możesz mu uciąć dwoje uszu. — O panie mój i bracie — rzekł Medoro — czyż nie byłoby lepiej, gdybym zaczekał tu na ciebie? Powody są po temu dwa — po pierwsze mógłbym obronić dywan w razie ewentualnego ataku, a po drugie, nie znam się na łukach i skąd mam wiedzieć, że znalazłem akurat ten właściwy? — Nie — rzucił krótko Shea. — Idziesz ze mną. Ostrożnie wszedł przez okno do izby i wyciągnął rękę, by pomóc Medorowi. Przepatrzyli całą sypialnię wzdłuż i wszerz, zaglądając pod dywany i we wszystkie kąty, ale łuku nigdzie nie było. — Insz Allach! — szepnął Medoro. — Od początku wiadomo tyło, że nie powinniśmy… — Przerwał, bo nagle dał się słyszeć tętent zbliżających się koni. Po chwili na dole rozległy się głosy. Shea podszedł do szczytu schodów. — Wuju — odezwał się ktoś — czy w twoim karawanseraju znaleźli może schronienie ludzie, którzy zbiegli przed sprawiedliwością Przywódcy Wiernych? — Klnę się na moją głowę, że nie — odparł oberżysta. — Gdyby tu dotarli, ani chybi zaraz oddałbym ich w ręce sług księcia, powiązanych skrzętnie sznurami. Czyż jednak nie ma w okolicy innej gospody? — Na Allacha — rozległ się ten sam co przed chwilą głos. — Zaiste nad całą tą wyprawą, która miała na celu osłabienie potęgi chrześcijan, zawisły jakoweś złe moce. Nie dziwota, że trudno nam z nimi walczyć, skoro nasi przeciwnicy posługują się czarną magią. Na dodatek lord Dardinell musiał przywieźć do obozu dziewkę z rodu Franków, o włosach, których barwa zwiastuje same nieszczęścia. Musiał tym sposobem obudzić zazdrość samych synów Szatana. O zachodzie słońca bowiem wydarzyło się coś strasznego. Na obóz napadła armia rozszalałych dżinnów, istot wzrostem przewyższających rosłe drzewa i zaopatrzonych każda w cztery mosiężne skrzydła, które poprzewracały nasze namioty, niczym dziecinne zabawki. Z łaski Allacha uśmierciliśmy kilku z nich, choć reszta uciekła w panice. Próbujemy ich schwytać, aby odprowadzić do obozu, gdzie przypieczemy im stopy nad ogniem i dopilnujemy, by nigdy już żaden nam nie uciekł. Gospodarz poszedł zapewne pokazać przybyłym pokoje na dole, bo jego głos stał się przytłumiony i dały się słyszeć kroki. Po chwili znów dały się słyszeć słowa oberżysty. — …są sypialnie, ale w tej chwili nikogo tam nie ma. Medoro szarpnął Shea za ramię i błędnym wzrokiem spojrzał na okno. Harold dobył szabli i zbliżywszy usta do ucha swego kompana — dżinna, wyszeptał: — Dobądź miecza, a we dwóch, po tej historii, którą tu przed chwilą opowiedziano, wystraszymy ich na śmierć! Kiedy wyskoczę na nich i zacznę wyć, ty zrób to samo! Machnął kilka razy swoją szablą. Medoro również dobył broni, choć nie miał tak pewnej ręki jak Harold. Na schodach rozległy się odgłosy kroków. Shea wyskoczył na podest rycząc jak potępieniec i ujrzał przed sobą trzech zbrojnych, których prowadził na piętro oberżysta. Dla patrzących w górę schodów żołnierzy Shea musiał mierzyć dobre sto stóp wzrostu, gdy wyłonił się nagle przed nimi wymachując błyszczącą stalą. Za Haroldem postępował Medoro, którego drżące wycie chyba jeszcze bardziej mroziło krew w żyłach. Mężczyźni na schodach odpowiedzieli przerażonym zawodzeniem, dźwięk ten mieszał się z brzękiem porzucanej broni i przewracających się oraz wpadających na siebie w panice ciał. Wszyscy rzucili się bowiem do ucieczki. Przez kilka sekund u podnóża schodów leżało kłębowisko splątanych ze sobą ciał. W końcu jednak żołnierze zdołali się pozbierać i wzięli nogi za pas. Ostatnim, który się podniósł, był sam oberżysta, po prostu był najmniejszy i rośli wojownicy przetoczyli się po nim niczym huragan. Poruszał się zbyt wolno, aby uciec. Na zewnątrz tętent końskich kopyt zaczynał właśnie cichnąć. Shea zauważył, że mężczyzna uniósł obie ręce w tak popularnym w owym kraju geście rozdzierania szat, a jego usta otwarły się do krzyku, ale szok i przerażenie zaparły mu dech w piersiach. Shea nie zamierzał z zimną krwią zabijać oberżysty, przeto zadowolił się tylko rozkwaszeniem mu nosa silnym lewym sierpowym. Mężczyzna padł na ziemię jak bokser wagi ciężkiej i zwinąwszy się w kłębek, wtulił głowę w ramiona oczekując na swój koniec. — Rozejrzyj się za łukiem, a ja trochę się zabawię, z naszym ptaszkiem — rzekł Harold i czubkiem buta kopnął oberżystę w żebra. Medoro wyminął go i odwrócił wzrok, pewien że Shea zamierza porąbać leżącego nieszczęśnika na kawałki. Harold zadowolił się jedynie kłuciem oberżysty sztychem swojej szabli, aż w końcu młody Saracen znów się pojawił, wywijając nad głową znalezionym łukiem. — Dzięki niech będą Allachowi Wszechmogącemu, znalazłem wszystko! — Wujaszku, czy jak cię tam zwą — syknął Shea — jeżeli chcesz jeszcze trochę pożyć, to leż tu, póki nie doliczysz do stu. Później możesz wstać i opowiedzieć, komu tylko zechcesz, o tym, jak dżinn darował ci twoje nędzne życie. Dobra, idziemy, Medoro. Kiedy dywan ponownie wzbił się w powietrze, Medoro przesunął się nieco do przodu i poklepał Shea po nodze. — Wiedz, lordzie Harr, że czyn, którego dokonaliśmy, wart jest zapisania, rzekłbym, boskimi wersami, złotymi zgłoskami srebrnych tablicach. Prorok, niechaj imię Jego będzie błogoslawione, obdarzył poetów darem wnikania do umysłów ludzi i gdybym tylko miał teraz lutnię, ułożyłbym… — Szkoda, że jej nie masz — stwierdził Shea. — Teraz jednak bardziej interesuje mnie odnalezienie najkrótszej drogi do Zamku Carena. — Sir Haroldzie — wtrąciła Belphegor. — Droga, o którą pytasz, ciągnie się tam, prawie pod samym gwiazdozbiorem Lwa i prowadzi wprost do zamczyska. Spójrz na te trzy gwiazdy, kieruj się na najbliższą z nich. Dziękuję ci, żeś pomógł Medorowi w znalezieniu mej broni. Postąpiłeś po rycersku, gdyś zechciał mu towarzyszyć. Shea patrzył w dół, na pagórkowaty krajobraz usłany plamami cieni i oszacował, że musieli lecieć z prędkością — mil na godzinę. Gdy łagodne wzniesienia ustąpiły miejsca skalistym turniom, chcąc je ominąć musiał wprowadzić dywan na wyższy pułap. Cała trójka, ubrana w lekkie szaty, zaczęła się trząść z zimna. Medoro szczękał zębami. Shea pozazdrościł Rogerowi, który był owinięty w dywan. To podsunęło mu pewną myśl. Musieli oddalić się od obozu Agramanta na dostatecznie dużą odległość, by jej przebycie zajęło Saracenom dobrych parę dni. Czemu nie mieliby doczekać świtu w znośniejszych warunkach? Shea lotem ślizgowym skierował dywan ku niskiemu pagórkowi i posadził na nim kobierzec, szepcąc pod nosem zaklęcie (by nie usłyszał go Medoro), które miało sprawić, że ich statek powietrzny pozostanie na tym miejscu dopóki nie zdecydują się na kontynuowanie podniebnej podróży. Gdy dywan opadł na kamienie, z wnętrza kobierca dobiegł zduszony jęk Rogera. Harold nie widział potrzeby, aby temu tępemu osiłkowi miało być przyjemnie i ciepło, podczas gdy Belphebe–Belphegor trzęsła się z zimna, więc odwinął kobierzec. Zainteresował się także, co postawny rycerz mógł mu mieć do powiedzenia, toteż wyjął z jego ust knebel. Wzór cnót wszelkich miał im do powiedzenia całkiem sporo. Nazwał ich bękartami Maridów i jednookich wieprzy, obsobaczył z góry na dół wszystkich ich przodków, by na koniec zagrozić, że jego wuj wpakuje ich do mosiężnych butli, zalakuje i opatrzy pieczęcią Salomona. Shea, zaciekawiony tą tyradą z naukowego punktu widzenia odnotował, że pod koniec monologu kwiecistość inwektyw, pozostawiała wiele do życzenia. Tępy umysł osiłka nie potrafił poradzić ze sprzecznością wynikającą z faktu, iż stojące przed nim mówiły głosami Shea i Medora. Poeta pociągnął Harolda za rękaw. — O, bracie — powiedział — czy nie powinniśmy uwolnić go na noc? Jest bowiem sprzeczne z prawami Proroka aby człowiek nie mógł ulżyć swym potrzebom. Jak powiada Abu Nowas… — Nie ma mowy — uciął Shea. — Ja tak powiadam i tak właśnie będzie. Nie zamierzam czuwać przez całą noc pilnując tego tłuka, zresztą jeżeli Bradamant dostanie go w swoje ręce i tak zapomni aa zawsze o prawach Proroka. W tej samej chwili ze zdumieniem usłyszał żałosny jęk wielkoluda, a kiedy na niego spojrzał, w blasku gwiazd dostrzegł łzę, która zawisła na powiece Rogera. Bardziej zaskakujące było jednak co innego — rycerz zupełnie zamilkł. Belphegor i Medoro odeszli kawałek i usiedli na skale, rozmawiając o czymś i gapiąc się na usiane gwiazdami niebo. Shea zauważył, że Medoro objął dziewczynę ramieniem i pomyślał z nadzieją, że być może na tym się skończy. W tej sytuacji rozpalenie ogniska mijało się z celem. Zerwał gałązkę z pobliskiego krzaka i zaczął ją ssać, jakby trzymał w ustach prawdziwą fajkę. Przypomniała mu się reklama jednego z gatunków tytoniu: „Pocieszycielka dżentelmena”! Pocieszycielka! Tego właśnie potrzebował Shea. Po cóż było przemierzać nieskończone wszechświaty, leżące gdzieś poza granicami rzeczywistości i nic z tego nie mieć? Co powinien teraz uczynić? Sprawa prosta — wrócić do Instytutu Garadena, zrobić doktorat, stać się sławnym psychiatrą, udzielać porad różnym bogatym wykolejeńcom i alkoholikom oraz robić pieniądze. Za forsę można mieć wszystko — nawet uczucie. Przypomniał sobie jedną ze statystyk sporządzoną na uczelni, wedle której ponad 60% kobiet oświadczało, iż potrafiłoby odnaleźć szczęście i zaangażować się w związek z partnerem zapewniającym im naprawdę dostatni byt. Jednak sprawa nie była tak prosta, jak by się wydawało. Ta piękna rudowłosa kobieta była jego żoną i wiedział ze żadna inna jej nie zastąpi. Poza tym był człowiekiem odpowiedzialnym. Poślubił ją i przyrzekł chronić, w tym także przed ludźmi pokroju Medora. Znał wiele podobnych przypadków, silnych kobiet zakochujących się w przystojnych słabeuszach, mięczakach którym potrzeba raczej matek niż żon. W takich związkach kobiety szybko stają się nieszczęśliwe, a gdy zaczynają pogardzać partnerami, wszystko się kończy. I co z tego? Przecież Shea nie mógł ot tak, zabić Medora. To byłoby sprzeczne z zasadami, którym hołdował, a na dziewczynę miałoby zapewne odwrotny wpływ, niżby sobie życzył. Co gorsza, mogłoby to utrwalić w psychice Belphebe wyimaginowany obraz uczucia, jako coś, czego pragnęła i co bezpowrotnie utraciła. Poza tym Shea wcale nie chciał zabijać Medora. Ten facet zdawał sobie sprawę z własnych słabości, wiedział, że nie jest wojownikiem ani człowiekiem czynu, i nie musiał się tego wstydzić. Został błędnie obsadzony w roli saraceńskiego wojownika, tak samo byłoby, gdyby jeden z braci Marx chciał zagrać Hamleta. Tu potrzebny był doświadczony reżyser… Obecnie najważniejszą sprawą było dotarcie do Chalmersa, który będąc silną osobowością nie wahał się rozdzierać na strzępy żywotów innych ludzi, by wyłuskać potrzebne mu do analizy elementy. Na razie dobrze byłoby zdrzemnąć się choć trochę. Medoro mógł popilnować Rogera przez pierwszą część nocy. Shea miał nadzieję, że ten idiota nie popełni żadnego głupstwa, na przykład nie wypuści na wolność szlachetnego rycerza. Pocieszał się myślą, że w takim przypadku Roger najpierw zająłby się poetą, a towarzyszący temu hałas z pewnością zbudziłby Harolda i Belphegor. Z oddali dobiegło wycie wilka. Na ten dźwięk wszyscy poruszyli się niespokojnie. Po chwili rozległ się skowyt drugiego. Drapieżniki zaczęły w końcu wyć w duecie. Ich głosy rozbrzmiewały coraz krócej i coraz bliżej, aż w końcu umilkły zupełnie. Odezwał się za to Medoro. Mamrotał coś pod nosem, zapewne recytował swój nowy wiersz. Szczęściarz, pomyślał Shea, mając na myśli wilka. 14 — Gdzie my jesteśmy, u licha? — dopytywał się Harold Shea. Poniżej widać było jedynie skaliste szczyty, stoki porośnięte sosnowym lasem i głębokie parowy, w otchłani których od czasu do czasu można było dostrzec metaliczny błysk wody. — Lecimy dobrych parę godzin, a krajobraz w ogóle się nie zmienia. Chyba powinniśmy zatrzymać się przy najbliższej stacji benzynowej i zapytać o drogę. Belphegor–Belphebe zmarszczyła brwi. — Jak to często bywa ostatnimi czasy, stwierdzić muszę, sir Haroldzie, że nie wiem, o czym mówisz. — Chodzi mi o to — wyjaśnił Shea — że lecimy od dobrych paru godzin i poza tym, że końca podróży nie widać, przydałoby się zdobyć coś do jedzenia. Spojrzała na niego, po czym szybko odwróciła wzrok i zerknęła w dół. — Dziwię się, że masz już dość naszej wspólnej przygody, skoro jednak jest lak, to wiedz, że pod nami biegnie droga, która, o ile się nie mylę, doprowadzi nas do Zamku Carena. — Ale ty masz wzrok, mała! Gdzie ona jest? Wskazała mu ją. Był to górski szlak, jakich po drodze widzieli już kilka, biegł w dół ściany parowu, przez strumień, po sterczących z jego nurtu kamieniach i dalej, po zboczu, pod górę. Shea wprowadził dywan w skręt i skierował do ścieżki. Belphegor wskazała ręką cztery kropki widoczne w oddali na szlaku. G się do nich zbliżyli, okazało się, iż był to poganiacz i trzy uginające się pod ciężarem ładunku osły. Shea podprowadził dywan w stronę poganiacza i zatrzymał na wysokości jego głowy. — Ej, ty! Mężczyzna uniósł wzrok i krew odpłynęła mu z twarzy Wrzasnął przeraźliwie i rzucił się do ucieczki; osły potruchtaly za nim. Dywan gładko pokonał ostry zakręt i szerokim łukiem wyszedł na prostą. Shea zawołał do dziewczyny: — Ty z nim pogadaj! — Może lepiej nie — protestowała. — Twój widok tak go przeraził, że jeśli się zbliżysz, niechybnie rzuci się w przepaść, wybierając śmierć niźli strach przed czymś niepojętym. — Allach nam sprzyja — wtrącił Medoro. — To zaiste wspaniały widok. Nigdy jeszcze nie widziałem równie przerażonego kupca. — Nie, ona ma rację — uznał Shea i skierował dywan w górę, w przeciwnym kierunku niż ten, w którym umknęli kupiec i jego osły. — Tylko że nasz problem wciąż pozostaje nie rozstrzygnięty. Ale czy wyglądając tak, jak wyglądamy teraz, możemy zbliżyć się do kogokolwiek, aby zapytać o drogę? — A niby po co pytać? — burknęła Belphegor. — Przecież mniej więcej wskazałam kierunek. Wystarczy tylko zaczekać do nocy. Wzniesiemy się wtedy na naszym osobliwym rumaku wysoko w górę i niechybnie dostrzeżemy z łatwością pierścień ognia otaczający Zamek Carena. Shea spojrzał w dół, aby się upewnić, czy nie zboczył z kursu. — Nie chodzi tylko o znalezienie zamczyska — wyjaśnił. — Musimy również opracować taktykę działania. Przecież gdzieś tutaj krąży książę Astolph ze swoim przeklętym hipogryfem, a w porównaniu z nim nasz dywan jest piekielnie powolny. Nie chciałbym, żebyśmy runęli w dół w jęzory magicznych płomieni, zwłaszcza z tobą na pokładzie, skarbie. — Wielkie dzięki, że tak o mnie myślisz, szlachetny panie — odparła dziewczyna — ale zobowiązuję cię, dopóki nie zakończymy tej wyprawy, byś nie traktował mnie jako kobiety — kochanki, lecz jako wierną towarzyszkę boju. Były to dość ostre słowa, ale czy istotnie w tonie jej wypowiedzi brzmiała stanowczość? Nie miał teraz czasu na roztrząsanie tego problemu, bo wyglądając poza przednią krawędź dywanu Shea dostrzegł w oddali na zboczu góry nieduży wachlarz detrytusu, było to zapewne wejście do kopalni. — Tam wylądujemy — poinformował załogę. — Belphebe… to znaczy Belphegor… Ty wejdziesz pierwsza do środka i oczyścisz teren. Dywan łagodnie obniżył lot i wylądował przed szybem, który, jak się okazało z bliska, wcale nim nie był. Kiedy Shea wstał, aby rozruszać zdrętwiałe mięśnie, w niskim wejściu ukazał się jakiś człowiek. Był stary, zarośnięty, ubrany w brudnoszarawą sukmanę, przewiązaną w pasie sznurem. Przez chwilę patrzył na gości szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, potem cofnął się o krok, stanął pewnie i uniósł dłoń, wyprostowawszy dwa palce. — Na świętego Antoniego i Maryję Dziewicę! — powiedział głośno. — Znikajcie mary przeklęte! Shea poczuł, że rozluźniają mu się mięśnie twarzy a gdy dotknął jej ręką stwierdził, że nie ma już kłów. Spojrzał na Medora i stwierdził, że on także odzyskał dawny wygląd. — Nie ma się czego obawiać, ojczulku — zwrócił się do starca. — Nie jesteśmy żadnymi marami, to tylko takie czary. Zostaliśmy zaklęci, a przybyliśmy do ciebie, by zapytać o drogę. Starzec rozpromienił się. — Z pewnością mój synu. Wśród ludzi twej rasy wielu jest prawych i szlachetnych. Szukają drogi do Boga, choć nieco bardziej osobliwymi metodami. Wszyscy jednak szanują pustelnika, który wyzbył się wszelkich dóbr doczesnych. Dokąd zmierzacie? — Do Zamku Carena — odparł Shea. Doszedł do wniosku, że jeżeli nawet stał przed nimi najświętszy pustelnik Hiszpanii, jego oddanie ubóstwu nie zabraniało mu zuchwale schlebiać samemu sobie. — Ależ właśnie tą droga, moje dzieci. Za następną przełęczą leży dolina Pau, za nią zaś wioska o tej samej nazwie, gdzie stoi kościół pod wezwaniem świętej Maryi z Egiptu. Wikarym jest w nim brat Austin. Dalej droga się rozwidla… — Uhm–hm — mruknął Shea, zwracając się do Belphegor: — To musi być ta dolina, gdzie rozstałem się z mym przyjacielem, który udał się tropem Rogera, zanim spotkałem ciebie i księcia Astolpha. Ponownie spojrzał na eremitę. — Czy widziałeś jakichś chrześcijańskich rycerzy zmierzających w tym kierunku? Na twarzy starca pojawił się wyraz zakłopotania. — Nie, moje dzieci — odparł. — Zaprawdę nie wiem nic o zbrojnych ani o tym, co czynią. Wszystko to marność, podobnie jak złoto. Medoro pociągnął Shea za rękaw. — Skoro mowa o prawdzie… — szepnął. — Jestem przekonany, że ten człek łże jak pies pohański. Na pewno wie więcej, niż nam mówi. Zacznijmy wypytywać go używając mocniejszych argumentów — dokończył, muskając dłonią rękojeść sztyletu. Kątem oka Shea dostrzegł, jak gładkie rysy Belphegor zmienił wyraz niesmaku. — Nie ma mowy — odparł zdecydowanie. — Nie znasz chrześcijańskich eremitów. W obliczu przemocy stają się jeszcze bardziej uparci i nieustępliwi, a poza tym byłoby to wielce niestosowne. Poza tym teraz kiedy uwolniliśmy się już od wizerunku dżinnów, możemy zapytać o drogę kogokolwiek. Bywaj, pustelniku. Pomachał starcowi, który znów uniósł dwa palce i rzekł na pożegnanie: — Niech cię Bóg błogosławi, mój synu. Wszyscy troje zasiedli na dywanie, a Shea wyrecytował: Wzbij, się teraz do góry, Prawie pod same chmury ponad turnie i hale Coraz dalej i dalej. Nic się nie wydarzyło. Shea powtórzył zaklęcie, potem kilkakrotnie spróbował dokonać w nim drobnych poprawek. Rezultat był taki sam. Eremita uśmiechnął się dobrotliwie. — Myślę, że mogę to wyjaśnić, sir Haroldzie — odezwała się dziewczyna. — Ten świątobliwy mąż nie tylko nas pobłogosławił, lecz poddał swoistym egzorcyzmom przeciw czarom wszelakim, przeto moc, jaką posiadał ów kobierzec, prysła i nie powróci, przynajmniej w obecności tego eremity. Dzieje się tak nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni. — Czy naprawdę jesteś świątobliwym mężem? — zwrócił się Shea do pustelnika. — Z całą skromnością muszę przyznać — odparł starzec i bezwiednie wzruszył ramionami — że usiłuję wieść bezgrzeszny żywot. — O Boże — jęknął Shea. — Chyba przyjdzie nam iść dalej pieszo. — Dla waszych dusz będzie lepiej, gdy pójdziecie pieszo w trudzie i znoju, rozkrwawiając sobie stopy, niż podróżując z taką łatwością jak dotychczas — rzekł pustelnik. — Bez wątpienia — odparł Shea — ale w tej chwili głowę mą zaprząta kilka spraw ważniejszych niż zbawienie duszy. Jedną z nich jest uwolnienie mego dobrego przyjaciela. — Harold mówił do pustelnika przez ramię, bo właśnie rozwiązywał Rogerowi nogi, a z powiązanych turbanów sporządził zgrabny kantar. Z wnętrza groty dobiegł nagle dziwny odgłos. Shea przekrzywił głowę. — Czyżbyś miał osła, ojczulku? — zapytał. Wyraz spokoju na twarzy eremity zastąpił nagle grymas lęku. — Chyba nie ograbisz mnie ze wszystkiego, co mam, nie pozbawisz mnie jedynego przyjaciela, mój synu? — Nie, przecież mówiłem ci, że jesteśmy uczciwymi ludźmi — odparł Shea. — Zastanawiałem się tylko, czy nie zechciałbyś go odsprzedać. Ze zdumiewającą skwapliwością eremita zniknął w pieczarze i po kilku sekundach wrócił z osłem. Zwierzę było duże i wyglądało na silne, powinno okazać się przydatne w czekającej ich podróży. Shea zapytał o cenę. Pustelnik odparł, że służba Bogu nie mogła być wyceniona na mniej niż pięć bizantów, na co Belphegor aż otworzyła usta ze zdumienia. Shea sięgnął do pasa i zaraz przypomniał sobie, że jego zapas monet przywłaszczył sobie oberżysta. Kiedy zaś widział się z nim ostatnio, zapomniał je odebrać. — Cholera — mruknął. — Medoro, masz jakieś pieniądze? — Panie mój i bracie. — Medoro szeroko rozłożył ręce — gdybym miał chociaż miedziaka, z chęcią bym ci go użyczył. Niestety, Zgodnie z obowiązującym nakazem, wszystkie pieniądze przechowywałem w szkatułce, która znajduje się obecnie w obozie błogosławionego przywódcy Wiernych. — Uhm–hm — zastanawiał się Shea. — Wobec tego daj mi jedną z tych błyskotek — wskazał na jedną z bransolet Medora wysadzanych drogimi klejnotami. Mężczyzna skrzywił się. — Nie da się ukryć, że ta bransoleta warta jest tuzin takich nędznych, chudych bydląt jak to, które stoi przed nami. A poza tym, czy ów chrześcijański imam nie wspominał czasem, że złoto nic dla niego nie znaczy? — To już jego ryzyko — odparł Shea, składając dywan i narzucając na grzbiet osła, dzięki czemu zyskał wspaniałą miękką derkę. — Pomoże mi w osiągnięciu większej świętości — powiedział pustelnik i odwiązawszy sznur, którym był przepasany, sporządził prowizoryczne cugle. Shea odwrócił się do Rogera, który dotąd nie odezwał się słowem. — W porządku, wielkoludzie, czeka cię mała przejażdżka. Te słowa najwyraźniej trafiły rycerza w czuły punkt, bo niespodziewanie wybuchnął potokiem zjadliwych słów: — Plugawy robaku! Niechaj mnie Allach ukarze, jeśli nie poćwiartuję cię na kawałki! Skoro jednak uczyniłeś mi ten wątpliwy zaszczyt, oddając lepsze miejsce, policzę ci to jako przysługę i w swojej łaskawości uśmiercę cię przed innymi, o Alhamodillach! — To miło z twojej strony — skwitował Shea oburzenie Rogera, wiążąc mu stopy pod brzuchem osła. — Niemniej pomysł nie jest najlepszy. W twojej obecnej sytuacji masz marne szansę uwolnić się i urządzić nam krwawą jatkę. Wyruszyli. Ścieżka, którą podążali, nie była przeznaczona dla ruchu kołowego i mimo iż uczęszczana, z trudem mogło zmieścić się na niej dwóch idących obok siebie ludzi. Z całą pewnością była to mniej wygodna forma podróży niż latanie dywanem. Shea szedł pierwszy, prowadząc osła. Mniej więcej po godzinie uniósł dłoń, zatrzymując wszystkich. — Jacyś ludzie przed nami — powiedział. Belphegor podeszła do niego nakładając strzałę i napinając cięciwę łuku. Rzekomi ludzie okazali się trzema dorodnymi osłami, które pałaszowały trawę obficie porastającą pobliskie stoki, a ich poganiacz, twardy mężczyzna o ogorzałym obliczu, siedział w cieniu i odpoczywał. Kiedy Shea i jego towarzysze pojawili się na ścieżce, poderwał się nagle, sięgając po nóż. — Dzień dobry panu. Jak tam interesy? — zagadnął Harold. — Pokój z tobą, przyjacielu, niechaj sprzyja ci szczęście — poganiacz wyraźnie się rozluźnił. — Interesów akurat żadnych nie robię, — ale liczę, że po zmierzchu to się odmieni. Zmierzam bowiem do Pau gdzie za dwa dni odbędzie się egzekucja. Spalą na stosie pogańskiego czarnoksiężnika. Jako że taka robota wzbudza pragnienie, wiozę tam spory zapas wina. Wskazał na osły. Shea dojrzał, że zwierzęta objuczone były pękatymi, skórzanymi workami, z wnętrza których dobiegał głośny chlupot. Harold pomyślał o Wacku i doktorze Chalmersie, co więcej nie spodobało mu się użyte przez mężczyznę określenie — „pogański czarnoksiężnik”. Nim jednak zdążył o cokolwiek zapytać, wtrąciła się Belphegor. — Ani słowa więcej na ten temat. Teraz wiesz już, Medoro, dlaczego miłuję swobodę leśnych ostępów. Jeśli jedni ludzie mogą robić innym takie rzeczy, trudno się dziwić. Czy macie, panie, jeszcze jakoweś nowiny? — Nowin jako takich nie mam, o pani, ale skoro zapytałaś odpowiem — rzekł mężczyzna, niewzruszony. — To właściwie drobnostka, którą można przytaczać jako anegdotę lub też klechdę przy kominku. Gdybym był człekiem bojaźliwym, opowieść ta byłaby zapewne nieco dłuższa i miała nieszczęśliwe zakończenie jednak. .. Belphegor tupnęła nogą. — Krótko mówiąc — ciągnął jednym tchem poganiacz — gdy szedłem z Doredano, szlakiem przez góry, napadły mnie latające demony z wielkimi rogami i kłami, bez wątpienia wysłał je ten sam czarnoksiężnik, którego pojutrze usmażą na wolnym ogniu. Gdybym tym oto nożem nie utorował sobie drogi, nie ujrzelibyście mnie tutaj i nie dowiózłbym na miejsce mego towaru. Straciłbym pieniądze. A wy? Do którego z lordów wieziecie swego więźnia? — Zabieramy go do jego damy — odparł stanowczo Shea. — Ma czworo ciemnoskórych dzieci i nic płaci alimentów. Jak sądzę, może ona potrzebować silnego mężczyzny, by został jej strażą przyboczną. To musi być ktoś, kto niczego się nie boi. Zarekomenduję cię jej. Do zobaczenia. Nie zważając na wściekłość rycerza Rogera, ruszyli dalej. Droga do przełęczy zabrała im cały dzień. Na prośbę Medora robili coraz częstsze odpoczynki. Wreszcie poeta stwierdził, że ma poodparzane stopy. Belphegor obejrzała je ku niezadowoleniu Harolda i stwierdziła, że pęcherze wyglądają na tyle źle, iż Medoro powinien odtąd jechać na ośle. O mało nie doszło do kłótni. Shea bowiem obawiał się siły Rogera i jego wprawy we władaniu bronią, Belphegor natomiast oponowała, że poeta stanowi jedną trzecią ich sił i byłoby z nimi kiepsko, gdyby stał się kompletnie bezużyteczny. Naturalnie postawiła na swoim. Medoro usiadł na osła, a Rogerowi rozwiązano nogi, aby mógł iść. Shea sporządził jednak z turbanów pętlę i zarzucił rycerzowi na szyję; w ten sposób, gdyby Roger spróbował jakichś sztuczek, Harold jednym szarpnięciem mógł pozbawić go tchu. Na jakiś czas zapanował między nimi rozejm. Shea rozpoczął dyskusję i zaraz tego pożałował, gdyż olbrzym jął wyrzucać z siebie potok słów, którymi obrazowo opisywał rozbijanie czerepów i wypruwanie wnętrzności. W przypływie desperacji Harold powrócił do tematu Bradamant, której wspomnienie wywarło wcześniej na Rogerze piorunujące wrażenie. Efekt był lepszy, niż się spodziewał. Olbrzym wlepił wzrok w ziemię i zachichotał — Jak ona wygląda? — zapytał Shea. — Nigdy jej nie widziałem. Roger przez dłuższą chwilę toczył ze sobą wewnętrzną walkę, potem jednak zdobył się na wysiłek i zaczął opowiadać. — Nie ma Boga nad Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem. Ramiona jej są niby jesiony, a pośladki jak dwa księżyce w pełni. Jeśli los tak zechce i połączymy się, z tej okazji nie omieszkam zmierzyć się z tobą na ubitej ziemi. Ufam jednak, że twoja śmierć nie uczyni mnie panem twej frankońskiej dziewki niewolnej o włosach złowróżbnej barwy, bo pierwej wolałbym pójść do łożnicy z najbardziej odrażającymi córami piekieł. Sytuacja się odwróciła, uznał Shea, i pogrążyli się w rozmyślaniach, aż do czasu gdy przebyli przełęcz i pokonawszy jeszcze milę lub dwie, zatrzymali się, by rozbić obóz na polance przy strumieniu. Do zmierzchu pozostało trochę czasu, ale Belphegor oświadczyła, że jeśli chcą coś upolować, muszą wyruszyć natychmiast i wraz z Medorem udała się na łowy, podczas gdy Shea zajął się rozpaleniem ogniska. Wrócili po pół godzinie, roześmiani, niosąc cztery króliki. Belphebe zademonstrowała swe umiejętności, które Harold tak dobrze pamiętał, oprawiając zwierzęta i przygotowując posiłek. Shea pomyślał, że nigdy nie jadł czegoś równie smakowitego. Również nigdy nie widział równie zabawnej sceny, jaka właśnie grywała się na jego oczach. Medoro odrywał kawałki mięsa i wkładał je Rogerowi do ust, które ów pożerał łapczywie i tak szybko, jakby chciał odgryźć poecie palce. Po posiłku wszyscy poczuli się lepiej. Roger zachowywał się wręcz łagodnie i lgnął do towarzystwa, z wyjątkiem sytuacji, kiedy trzeba było go odprowadzić w krzaki. Medoro błyszczał. Układał zabawne wierszyki, parodiował całkiem zresztą udanie, zachowanie i gesty lorda Dardinella. Znakomicie naśladował też Atlantesa, rzucającego skomplikowane zaklęcia, oraz konsternację, gdy czar się nie udał. Był tak przekonujący, że Shea roześmiał się w głos, na co Medoro, niespodziewanie spoważniał i odezwał się stanowczo: — Lordzie Harr — powiedział — teraz, kiedy się zrelaksowałeś, chciałbym cię poprosić o radę, jak wuja lub męża uczonego w prawie. Zgodnie z najwspanialszą księgą Proroka natchnionego przez Boga, niechaj imię Jego będzie błogosławione, każdy muzułmanin, może zgodnie z prawem wziąć sobie za żonę kobietę, której pożąda. Jest tam również napisane, że jedna żona to za mało, dwie będą tylko kłócić się ze sobą, dwie będą knuć przeciw trzeciej, należy więc mieć cztery, bo tak będzie najbezpieczniej. Ta wszelako kobieta, którą zamierzam poślubić, będzie moją jedną i jedyną żoną. Shea uśmiechnął się krzywo. To ci dopiero pytanie! No dobrze, zagrajmy w tę twoją grę. — To rzeczywiście trudny przypadek — mruknął z powagą. — Jeżeli ją poślubisz, wystąpisz przeciw swojej religii. Jeżeli ona wyjdzie za ciebie, wedle obrzędu, który wyznajesz, sprzeciwi się swojej religii, jeżeli jest wierząca, ma się rozumieć. W tej sytuacji pozostaje wam pójść na kompromis. Proponuję abyście oboje zostali zoroastranami. — A kim są ci zoroastranie? — spytała dziewczyna, sylabizując trudny wyraz. — To wyznawcy bardzo pięknej religii, przynajmniej wedle mego uznania. Wierzą oni w istnienie równych sobie, lecz przeciwstawnych sił, dobra i zła. Ormuzda i Arymana. Darujmy sobie bardziej szczegółowe wyjaśnienia. Doktorzy teologii wciąż głowią się nad jedną zasadniczą kwestią. Skoro dobro jest wszechmocne, to czemu istnieje zło? — To brzmi prawie… — zaczęła dziewczyna, ale przerwał jej okrzyk przerażenia, jaki wydał z siebie Medoro. Jego usta otwierały się teraz i zamykały bezgłośnie jak u karpia w sadzawce. Wreszcie jednak odzyskał głos. — Geberowie! — krzyknął. — Zostać alchemikiem czczącym ogień! Wszak to ohydni kanibale, co tańczą nago i żywią się ciałami ludzkimi! Nie poślubiłbym nawet królowej Wysp Diamentowych, choćby dysponowała ogromną wiedzą i znała sztukę miłości jak kobiety z Etiopii, gdyby należała do Geberów. Nawet gdyby była najbardziej nadobną ze śmiertelników, wiedziałbym, iż tak naprawdę jest ona jeno plugawą dziewką sprzedajną karmiącą się gotowanym szczurzym mięsem i zażywającą uciech cielesnych z czarnymi niewolnikami. Belphegor zaczerpnęła tchu. — Panie mój, Medoro — powiedziała z naciskiem — to chyba trochę nieuprzejmie z waszej strony. Przemyślcie to sobie do głębi, a my udamy się na spoczynek. — Podniosła się zwinnie. — Ja wchodzę na drzewo — oznajmiła odchodząc. Następnego ranka dojedli resztki królików. Medoro utyskiwał na brak soli, a Roger biadolił, że nie ma z nimi imama, który o właściwej godzinie nawoływałby na modlitwę. — Z naszego dotychczasowego tempa, w jakim się poruszamy, wnoszę — oświadczył Shea — że nie mamy szans aby dotrzeć dziś do zamczyska. Chyba, że w Pau zdobędziemy kilka zwierząt, które nas tam dowiozą. — Na Allacha! — Medoro spojrzał na Belphegor. — Nawet jeżeli dotrzemy na miejsce dopiero za czas jakiś, będę rad, gdyż natychmiast poproszę tamtejszego Kazi, aby udzielił nam ślubu. Shea chciał zaprotestować, ale dziewczyna tym razem go ubiegła. — Nie, drogi Medoro — powiedziała. — Nie pobierzemy się od razu. Zaręczyłam słowem mym i honorem, że stać będę u boku Harolda aż do końca tej wyprawy. Gdy idzie o dochowanie takiej przysięgi, nie można się wycofać. Po tych słowach Medoro nieco sposępniał, ale na krótko, nadszedł czas wymarszu, znów stał się wesół i serdeczny. Shea ruszył z Rogerem w stronę osła, poeta wyprzedził ich jednej chwili wskoczył na grzbiet zwierzęcia. — Ej! — rzucił Shea. — Ty jechałeś wczoraj. Patrz na mnie, gdy ciebie mówię. — Medoro spojrzał na niego. — Niechaj Allach wypali mi wątrobę, jeśli dziś nie pojadę na ośle. O synu, hańbę… Łup! Dystans był dość duży, ale Shea trafił Medoro prawym prostym w szczękę, zwalając go z oślego grzbietu na ziemię. Poeta podźwignął się na łokciu, podczas gdy Shea oglądał stłuczenie i bolące kłykcie, zastanawiając się, co wywołało w nim tę niekontrolowaną reakcję. Kiedy uniósł wzrok, ujrzał Belphegor, która stanęła pomiędzy nimi, opierając dłoń na rękojeści noża. — De Shea! — wychrypiała gniewnie — tego już za wiele. Cóż za niegodziwa, prostacka zapalczywość. Dopóki nie przeprosisz za swój czyn, nie jesteś ani mym rycerzem, ani ja twą damą. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. I tak Medoro jednak pojechał na ośle. Shea wlókł się z tyłu dzierżąc w dłoni koniec płóciennego lassa, którego pętla zaciskała się na szyi Rogera i rozmyślał o nieprzychylnościach losu. Szli w posępnych nastrojach, a niezgoda, jaka zapanowała między nimi, sprawiła, że nic odzywali się do siebie ani słowem. Po południu, gdy do Pau wciąż jeszcze mieli kawałek drogi, Belphegor zapowiedziała, że jeśli chcą zjeść coś na kolację, musi udać się na polowanie. Tym razem nie towarzyszył jej Medoro. Poeta zsiadł z osiołka i osłaniając oczy od słońca zakrzyknął: — Insz Allach! lordzie Harr, spojrzyj jeno, jakie cuda. To drzewo to z pewnością brzoskwinia, drzewo jakie rośnie w Cyrkazji, i Prorok mi świadkiem, będziemy mieć dziś na deser smakowite owoce. To rzekłszy, pobiegł w jego stronę i po chwili wrócił z naręczem dojrzałych brzoskwiń. Wtedy też Shea doznał olśnienia. — Usiądź i zajmij się Rogerem, a ja przygotuję owoce. Medoro spojrzał na niego spode łba, wietrząc jakiś podstęp. — Odpręż się — rzucił Harold. — Przepraszam, że rano tak cię potraktowałem. Poeta uśmiechnął się od ucha do ucha. — Prawdę powiadają, lordzie Harr, że Frankowie w gniewie tracą nad sobą panowanie, w przyjaźni wszelako potrafią być nad wyraz hojni. Ujął koniec sznura z pętlą i odprowadził Rogera na bok. Shea zdjął hełm, odwrócił i wbił w ziemię kolec, którym zwieńczone było nakrycie głowy. W ten sposób uzyskał znakomitą misę do ponczu. Wrzucił do niej cztery brzoskwinie, na pozostałych zaś wyrył sztyletem litery C, H i O, po czym ułożył tak jak doktor Chalmers w Krainie Czarów, kiedy niespodziewanie udało mu się wyprodukować szkocką whisky. Wtedy był to przypadek, ale teraz Shea zamierzał powtórzyć jego wyczyn zgoła świadomie. Pochylił się nad hełmem i rzuciwszy okiem w stronę Medora, recytującego Rogerowi swój poemat o bohaterstwie i bitwach, powtórzył cicho fragment zapamiętanego zaklęcia Chalmersa: Kiedy myślami w przeszłości powracam, Z teraźniejszością ją konfrontując Stwierdzam, że smutek wciąż do mnie wraca. I inni również to samo czują. Radości trza nam, czegoś, co zmieni Nastrój posępny, chmury rozwieje, Humor przywróci, rozproszy cienie. Jak noc odchodzi, rankiem gdy dnieje, Niechaj czar ten zaraz sprawi, Że alkohol się pojawi. Przez moment Shea obawiał się, że wypowiedziane słowa sprawią, iż owoce zmienią się w zgniłą pulpę, ale kiedy otworzył oczy hełm był pełen po brzegi złocistego płynu, w którym pływały pestki i skórki brzoskwiń. Wyłowił kawałek i skosztował. Faktycznie, w hełmie znajdowała się przepyszna brzoskwiniowa brandy, o wspaniałym smaku i aromacie, jak ta produkowana w jego własnym świecie. — Hej, Medoro! — zawołał. — Przyprowadź tu Rogera. — Zrobiłem trochę brzoskwiniowego sorbetu. Poeta wstał, ciągnąc za sobą więźnia. Pochylił się nad hełmem i pociągnął nosem. — Na Allacha, ten napój ma naprawdę szlachetny zapach, lordzie Harr. Przydałoby się wszelako trochę śniegu, aby ów sorbet schłodzić. — Skoczę w góry i zaraz trochę przyniosę — zaśmiał się Harold. Medoro ukląkł i, przyłożywszy usta do brzegu hełmu, upił spory łyk. — Na Allacha! — zawołał. — Zaprawdę przydałby się nam ten śnieg, bo twój sorbet pali jak ogień. Lecz jeśli to trucizna. — Spojrzał badawczo na Harolda. — Wówczas ja też się otruję — odparł Harold i pociągnął łyk trunku. Płyn rzeczywiście nieźle rozgrzewał. — Zaklinam was, na Allacha — upomniał się Roger — Dajcież i mnie tego sorbetu. Shea ostrożnie wyjął szpikulec hełmu z ziemi i przytrzymał rycerzowi naczynie, aby mógł się napić. Kiedy Roger uniósł głowę znad naczynia, Medoro powiedział ochoczo: — Wielki panie i bracie mój, niechaj Allach obdarzy cię swymi laskami, chciałbym dostać jeszcze trochę tego sorbetu, bo ziąb okrutny, a napój ten wspaniale rozgrzewa od środka. Hełm zaczął wędrować w koło, z rąk do rąk. Shea także sobie nie żałował. Dzięki paru łykom sprawa obrażonej Belphegor zeszła w jego myślach na dalszy plan. I tak o tym zapomni, kiedy odzyska dawną osobowość, konstatował. Mógł wymyślić tuzin, dwa, a nawet trzy tuziny sposobów, aby do tego doprowadzić. Był pewien, że wystarczy dopracować tylko parę szczegółów. Mógł zająć się tym praktycznie w każdej chwili, tymczasem zaś Medoro okazał się dlań jednym z najbardziej fascynujących rozmówców, jakie” go spotkał w życiu. Nawet Roger zyskiwał przy bliższym poznaniu. Saraceński paladyn opowiedział ciekawą historię o swych przygodach w Kitaju, którą Medoro przerobił na balladę o wyjątkowo złożonych rymach. Niestety, co trzeci wers gubił ów rym i Shea musiał go poprawiać. Wtem pojawiła się obok nich Belphegor, trzymając w dłoni kilka czarno upierzonych ptaków. Medoro spojrzał na nią i aż rozdziawił usta ze zdziwienia. — Niechaj ifryty zaciągną mnie w najgłębsze otchłanie oceanu jeśli zaraz nie posiądę tej dziewki! — zawołał i spróbował wstać, ale w efekcie ciężko klapnął na ziemię. Ściągnął brwi, z wysiłkiem spróbował podnieść się raz jeszcze i rym razem mu się udało. Belphegor rzuciła ptaki na ziemię. — Kocham cię za twoją nadzwyczajną urodę i niezrównane piękno — rzekł Medoro — ty zaś pozwolisz mi zaspokoić me cielesne żądze, bo jak powiada Ali ben Hayat: Mężczyźni o łaskę błagają obie ręce wznosząc, Kobiety zaś wznoszą nogi zmiłowania prosząc. Nuże bierz się do dzieła fedrując szczelinę, Niech nas Allach prowadzi w rozkoszy godzinę! Zachichotał na widok przerażonego oblicza dziewczyny, czknął i rozkładając szeroko ręce pobiegł w jej stronę. Trzask! Medoro wylądował ciężko na tyłku. — Cóż za niegodziwa, wieśniacza zapalczywość! — zawołał Shea triumfalnie. Młody Maur podniósł się z wysiłkiem. Jego oblicze wykrzywiał osobliwy grymas. — Na Allacha! — zakrzyknął. — Zaiste jesteś najbardziej plugawą spośród lesbijskich i tanich dziewek sprzedajnych, skoro odrzucasz lekce miłość męża z rodu Hassanów na rzecz jakichś prostackich czarnuchów! Zegnaj więc! Wyruszam na poszukiwanie obozu, gdzie są chłopcy po tysiąckroć bardziej wierni i wspaniali. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Medoro trzema wielkimi susami znalazł się przy osiołku, wskoczył nań i uderzeniami przyobleczonego w pochwę scimitara ponaglił do galopu, kierując zwierzę w stronę, skąd przybyli. Belphegor stała przez chwilę jak skamieniała, po czym szybkim ruchem schwyciła łuk i posłała strzałę za uciekającym. Za późno. — Seeer Harrollzie — wybełkotał Roger. — Jees dokładnie taa jaa powiedziaaeem. Ta ruda frankonka przynosi nam peecha. Lepiej jo utop w morzu, zanim wpadniesz przez nią w jeszcze gorsze tarapaty. Shea zignorował go i podał hełm Belphegor. — Masz, napij się — powiedział. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, po czym drżącymi « nieznacznie dłońmi ujęła naczynie; drżenie ustało. — Wielkie dzięki, sir Haroldzie — rzekła. — Oby szczęście zawsze ci sprzyjało. Wydaje mi się, że tobie zawdzięczam to jak… — jak… — Szukała odpowiednich słów. — Po łacinie mówi się in vino veritas — podpowiedział Shea. — No tak. Nie kpij sobie ze mnie. Pojmuję, że już wcześniej winnam była go przejrzeć, zobaczyć takim, jakim był naprawdę, kiedy jeszcze w namiocie chciał cię zostawić albo wziąć na tortury tego pustelnika. Układanie rymów i uczone gadanie nie czyni z człowieka prawdziwego mężczyzny. Usiadła i ukryła twarz w dłoniach. Shea usiadł przy niej i objął ramieniem, ale Belphegor odtrąciła jego rękę. — Czymaj się z dala od tej pechowej dziewki — wyrecytował Roger. Shea nie był pewien, czy dziewczyna płacze, czy nie i serce mu się krajało, bo nie wiedział, co ma teraz począć. Żałował, że wypił trochę za dużo brzoskwiniowej brandy, umysł miał mętny, myśli mieszały mu się w głowie. Ona zaś opuściła ręce i spojrzała na niego ze smutkiem. — Nie, to wszystko moja wina — oznajmiła posępnie. — Ty przez cały czas byłeś moim wiernym rycerzem i ocaliłeś mnie przed tym łajdakiem. Hejże–ho! — zakrzyknęła, podnosząc się z ziemi. — Nadciąga zmierzch i jeśli mamy wyruszyć rankiem w dalszą drogę, musimy zabrać się wkrótce za przyrządzanie kolacji. Nie, żadnego całowania po rękach. Nie znoszę tej wydumanej kurtuazji i zbędnych gestów. 15 W blasku wstającego dnia schodzili do Pau. — Przypuszczam, że uda się nam tam zdobyć jakieś konie — zauważył Shea, spoglądając na rząd krytych strzechą chałup. — Czy ktoś z was ma pieniądze? Ja jestem bez grosza przy duszy, a nie ma już z nami Medora z jego złotymi bransoletami. Belphegor zaśmiała się. — Ja nie mam nic. Dla ludzi lasu pieniądze stanowią tabu. Shea spojrzał na Rogera. — O panie — rzekł paladyn — wiadomą jest rzeczą, iż nawet najcięższa jazda lepsza jest od najłatwiejszego marszu, jak zwykł mawiać al Qasaf. Po cóż ci jednak pieniądze? Masz miecz, by wziąć siłą, co zechcesz, i znasz czary, by móc je uzyskać, jak czyni mój wuj Atlantes, kiedy potrzebuje gotówki. Shea spojrzał na Rogera ze zdumieniem. Po raz pierwszy ten osiłek wpadł na całkiem niegłupi skądinąd pomysł. Sęk w tym, że Harold nie wiedział, jakiego typu zaklęcie potrzebne było do wytworzenia pieniędzy. Wiersz mógł jakiś sklecić, ale co z czynnikiem psychosomatycznym? Pozostawało podjąć próbę. Nie dalej jak sto jardów za nimi na zboczu znajdowało się osuwisko z łachą błyszczącego, złocistego piasku. Nabrał dwie garście i wsypał na rozłożoną chustkę, po czym związał razem jej rogi. Odłożył tę prowizoryczną sakiewkę na ziemię i nakreślił dwa przeplatające się pentakle, identyczne jak te na drzwiach pracowni Atlantesa w Zamku Carena. Belphegor bacznie mu się przyglądała i to trochę go deprymowało. — Odprowadź naszego więźnia trochę dalej i pilnuj — poprosił dziewczynę. — Nie pozwól mu patrzeć. A teraz zaklęcie, pomyślał Harold, no jasne, dobry, stary Kipling: Żelazo jest dla żołnierza, srebro ma dziewczyna, Miedź jest dla rzemieślnika, dla garncarza glina, Piasek żółty dla wszystkich jest jeno marnotą, Lecz to wszystko z łatwością przebija dziś złoto. Chustka napęczniała i wydawała się teraz dość ciężka. Shea podniósł ją i usłyszał dobiegający ze środka, zachęcający brzęk. — W porządku — zawołał. — Chyba możemy już ruszać. Zbliżając się do Pau odnieśli wrażenie, że cała wioska jest jakby wymarła. Na polach nie było pracujących mężczyzn, przed domami brakowało kobiet i dzieci. Shea zastanawiał się, co może być tego przyczyną i nagle przypomniał sobie o egzekucji, o której wspominał handlarz. Uznał, że powinni się pospieszyć, ale w tym samym momencie z oddali dobiegł donośny dźwięk. Harold wytężył wzrok i ujrzał kuźnię oraz kowala stojącego na podwórzu przed swoim warsztatem i tłukącego w kowadło. Shea poprowadził więźnia w tę stronę i uprzejmie powitał pracującego mężczyznę. — A gdzież to się dziś wszyscy podziali? — zapytał. Kowal wskazał palcem kierunek. — Poszli w tę stronę. Do grobu Świętego — wyjaśnił. — Będą tam dziś palić potwora. Ja też muszę się pospieszyć, jeśli chcę zdążyć na czas. Uniósł młot, dając tym jasno do zrozumienia, że chce możliwie najszybciej dokończyć zaczętą pracę. Shea uznał, że Baskowie są wyjątkowo mało komunikatywni. Mimo to spróbował jeszcze raz. — Potwora? Jakiego potwora? — Diabla. Wygląda jak wilk. Złapali go w wilczym dole. To mógł być Wacek. Nie ulegało wątpliwości, że powinni się spieszyć, a jadąc konno nadrobiliby sporo czasu. — Chcielibyśmy kupić konie. — Potrząsnął brzęczącą chustką. Kowal przymrużył oczy. — Mam kilka — odparł. — Chodźcie, obejrzyjcie je sobie. — To zbędne. Widzisz, spieszymy się, aby jak najszybciej odtransportować tego więźnia, a wydane pieniądze i tak zwróci nam baron, do którego prowadzimy tego osiłka. Na chytrym obliczu kowala pojawił się wyraz podejrzliwości. Najwidoczniej nie przywykł do ubijania interesów z klientami, którzy decydują się na kupno, nim usłyszą żądaną cenę. — Dziesięć bizantów — rzucił beznamiętnie. — W porządku — zgodził się Shea. — Przyprowadź je. Rozsupłał chustkę i wyjął garść lśniących złotych monet. Te jednak, kiedy tylko dotknęły kowadła zmieniły się na powrót w sypki piasek. — Co to ma znaczyć? — spytał kowal, spoglądając to na piasek, to na Harolda. — Cha, cha, taki dowcip. — Shea zaśmiał się sztucznie, czując, że robi mu się gorąco. Znów sięgnął do prowizorycznej sakiewki i zaczerpnął z niej kolejną garść monet, by podać je kowalowi. Jednak podejrzliwość nakazała rzemieślnikowi sprawdzić, każdy złoty krążek z osobna. Rzucał je na kowadło, a one natychmiast obracały się w piach. — Łajdacy! Oszuści! Czarodzieje! — zawył mężczyzna, chwytając młot obiema rękami. — Precz! Precz! Dajcie tu księdza! Szczęśliwie nie przyszło mu do głowy, by ścigać troje przybyszów, którzy czym prędzej wzięli nogi za pas. Za późno, bo dopiero na szlaku Shea przypomniał sobie, że u Kiplinga żelazo, a nie złoto uznawane było za najpotężniejszy z metali. Dlatego zaklęcie nie poskutkowało. Harolda drażniło, że Roger mimo pętli na szyi podrwiwał sobie z niego bezczelnie. Shea zwrócił się do dziewczyny: — Posłuchaj, to nie ma nic wspólnego z naszą wspólną wyprawą — zerknął wymownie na Rogera — ale wydaje mi się, że mój przyjaciel jest w tarapatach. Czy żądałbym zbyt wiele, prosząc, byśmy nieco przyspieszyli tempa? Dzięki temu nasza wyprawa zyska odrobinę pikanterii. Uśmiechnęła się. Właściwie nie potrzebował innej odpowiedzi. — Prowadź. Wyjęła strzałę z kołczanu i zaczęła kłuć nią Rogera, by go ponaglić. — Zaczekaj — odezwała się nagle. — Jest tu ktoś, kto strasznie rozpacza, a zgodnie z rycerskim obyczajem, nie wolno odtrącać nikogo, kto jest w potrzebie. Shea odwrócił się. Rzeczywiście, w rowie przy drodze stała, odwrócona do niego plecami dziewczyna. Czarne włosy miała ułożone starannie i była całkiem zgrabna, co przemawiało za tym, by zainteresować się bliżej przyczyną jej głębokiego strapienia. Kiedy podeszli do niej bliżej, zwróciła ku nim swą bez wątpienia urodziwą twarz. Była zalana łzami i trochę brudna. — Oni… oni… chcą zabić mojego ukochanego — wychlipała. — Sir Haroldzie — rzekła Belphegor — niezależnie od zasadniczego celu naszej wyprawy, ta sprawa usuwa w cień wszystkie inne. Oto bez wątpienia białogłowa, która niesprawiedliwie znalazła się w kłopotach. Do dzieła więc. — Nic mi nie wiadomo o jakiejkolwiek niesprawiedliwości — burknął Shea — ale cóż, dowiedzmy się, o co chodzi. Kim są ci „oni”? — zwrócił się do zrozpaczonej dziewczyny. — Masz na myśli ludzi, którzy chcą spalić na stosie rzekomego potwora? — Tak. Ale z niego taki sam potwór jak i ze mnie. Rozłożyła szeroko ręce, a Shea zauważył, że dziewczyna ma na sobie suknię z dużym dekoltem. — Zaprawdę, Izami nie zaszyje się rozerwanego stanika — mruknęła cierpko Belphegor. — K–k–ksiądz zabrał go do Świętego Krzyża. Chcą go tam spalić! — mówiła przez Izy dziewczyna. — Ratujcie go! Shea zawahal się i spojrzał na Belphegor. Ta zmarszczyła brwi, po czym rzuciła z naciskiem: — Sir Haroldzie, zda mi się, że jej ukochanym może być twój przyjaciel, o którym wspomniałeś. — Też się tego obawiam — odparł Shea. — Weź… Nie, do strzelania z luku potrzebujesz obu rąk, podczas gdy ja, aby robić szablą tylko jednej… Chodź no tu Rogerze. Wyjął szablę z pochwy. Płacząca dziewczyna podreptała za nimi. Droga pięła się teraz kreto pod górę; w oddali, na tle nieba dostrzec można było poruszające się postaci. Jedna czy dwie odwróciły się, ale żadnej nie zaskoczył widok Saracena i rudej dziewczyny z lukiem ciągnących za sobą na sznurze związanego, postawnego mężczyznę. Dopiero kiedy dotarli do szczytu wzniesienia i podeszli bliżej, Shea zrozumiał, dlaczego nikt się ich nie przestraszył, droga biegła tu wzdłuż skraju szerokiego, naturalnego tarasu, który uformował się na zboczu wzgórza. Cała przestrzeń pomiędzy ową drogą a stromizną wypełniona była tłumem chłopów. Była ich co najmniej setka. Między nimi wznosił się pal przypominający symbol falliczny, ozdobiony u szczytu czymś, co wyglądało jak aureola. Przed tym gigantycznym fallusem wzniesiono olbrzymi stos. Płomienie strzelały już wysoko, a przed stosem, przywiązany do pala za szyję i wszystkie cztery łapy stał wielki, szary basior. Kłody, na których stał, jarzyły się blaskiem rozżarzonych węgli, płomienie dookoła przeżarły krępujące go więzy, ale poza tym, że wywiesił z pyska ozór, wilk nie sprawiał wrażenia, by przejmował się swą obecną sytuacją. Shea przypomniał sobie zaklęcie, którym Altantes obłożył jego samego i Polacka, by mogli przebyć ognistą zaporę otaczającą zamczysko i nagle zachciało mu się śmiać. — Witajcie, ludziska — rzucił donośnie. Pogaduszki ucichły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mężczyzna w połatanej, czarnej szacie, który dorzucał drwa do ognia, odwrócił się od stosu i podszedł do Harolda. Mrugał oczami jak krótkowidz. — Co się dzieje, ojcze? — spytał Shea. Ksiądz wysunął przed siebie rękę, w której ściskał krzyż, i zaczął mamrotać coś pod nosem. — Dobra, już dobra — rzucił Shea. — Nie jestem żadnym Saracenem, tylko przyjacielem pustelnika z gór. — Wskazał na swego jeńca. — Widzisz? Pojmaliśmy Rogera z Careny. Kapłan przyjrzał się twarzy więźnia. Roger drgnął i splunął, ale jedynym tego efektem była dodatkowa plama na brudnym odzieniu zakonnika. Kapłan przydreptał do Harolda. — Szlachetny panie — powiedział — tuszę żeś wielce potężny i jesteś dobrym chrześcijaninem. Ufam, że możesz nam pomóc. Oto jest bowiem demon z piekła rodem, monstrum z najgłębszych otchłani domeny Belzebuba, lecz jego pan, Władca Ognia, nie pozwala mu spłonąć. — Nie wydaje mi się, aby on był tak zły, jak sądzisz, ojcze — odparł Shea. — Czy nie przyszło ci na myśl, że może to być prawy człowiek, na którego ktoś rzucił czar? — Harold postąpił kroki i zawołał do wilka: — Czy ty jesteś Vaclav Polacek? — Wilk szczeknął dwa razy i energicznie pokiwał łbem, a potem, jakby chcąc podkreślić, że jest nim istotnie, podniósł łapę i rozerwał krępującą go nadpaloną linę. Rozległo się gromkie: — Ooooo! Tłum cofnął się nieznacznie. — Chyba doktor Chalmers mówił ci, żebyś więcej tego nie próbował — burknął Shea z wyrzutem. — Możesz się uwolnić? — Wwo! Wwo! Wwewno! — odparł wilk. — Dobrze, a teraz, na Boga, zaczekaj chwilę, aż skończę z niezbędnymi wyjaśnieniami. — Zwrócił się do kapłana. — Jest tak, jak powiedziałem. To prawy chrześcijanin, na którego rzucono czar. Jestem Harold de Shea. Harold starał się, aby jego wystąpienie wyglądało możliwie najefektowniej. Mimo to kapłan wciąż łypał nań z nie skrywanym sceptycyzmem. — Wacku! — rzekł Shea. — Ten człowiek nie wierzy, że jesteś prawym człowiekiem. Jeżeli sznury, które cię krępują, już się poprzepalały, przyjdź tu i poliż jego stopy. — Wrrgdy! — zawarczał wilk i szarpnął się z całych sił. Więzy puściły. Przez tłum zgromadzony na tarasie przebiegł jęk trwogi. Gdy zwierzę ruszyło przez płomienie rozrzucając na wszystkie strony płonące kawałki drewna wieśniacy rozpierzchli się na boki. Ksiądz stał jak wrośnięty w ziemię, a jego oblicze pobladło ze zgrozy. Nerwowo przesuwał w dłoniach paciorki różańca, gdy tymczasem wilk podszedł do niego i polizał mu stopy. Po chwili ksiądz opuścił jedną rękę i energicznie poklepał zwierzę po łbie. Zaraz ją jednak cofnął, gdy z doliny dobiegł ich nagle dźwięk rogu. Tu–tu–tu–tu — a przynajmniej odgłosy te przypominały wydawane przez róg myśliwski. Wszyscy zebrani odwrócili wzrok w tę stronę. Pod górę pięła się kolumna konnych, prowadzona przez trzech jeźdźców zaopatrzonych w smukłe piki z brudnymi proporcami z barwionej wełny, zbyt ciężkie, by mogły rozwinąć się i zatrzepotać na wietrze, podczas ich mozolnej, powolnej wspinaczki. Za nimi jechał trębacz, a jeszcze dalej trzej rycerze w pełnym rynsztunku bojowym z hełmami zawieszonymi u siodeł. Shea rozpoznał hrabiego Rolanda d’Aglante i Reinalda z Montalban. Trzeci miał znacznie delikatniejsze rysy, a na kolczugę narzuconą biało–czerwoną opończę, spiętą pośrodku złotą spinką. Za nimi posuwało się na koniach kilkunastu zbrojnych w szyszakach i kolczugach z nakładających się na siebie metalowych łusek. Shea odwrócił wzrok od nadjeżdżających, bo nagle Roger wykrztusił coś niezrozumiale, jakby zaczął mieć kłopoty z oddychaniem, choć pętla na jego szyi wcale nie zadzierzgnęła się mocniej. Nie było sensu niczego ukrywać. Shea dziarsko wyszedł na środek drogi i unosząc dłoń do góry jak policjant z drogówki zakrzyknął: — Hej, tam! Trębacz zadął w róg i kawalkada zatrzymała się. — Ten rycerz w turbanie! — zawołał Reinald. — Jakże mu było… Sir Harol de… du Chaille? Nieważne. Witaj, cna Belphegor. — Patrzcie! — krzyknął wysokim głosem rycerz w opończy. — Toż to Roger z Careny! Spętany! Być nie może! Rycerz zeskoczył z siodła, a Shea zorientował się, że ma przed sobą niebrzydką dziewczynę o kasztanowych włosach, wysoką jak tancerki rewiowe. Wyciągnęła sztylet zza pasa. Roger sprawiał wrażenie, jakby chciał wykopać nogą dziurę w ziemi i zapaść się w nią, tak nerwowo grzebał w niej obcasem. Wzrok miał spuszczony i smętny. Shea wszedł pomiędzy tych dwoje. — Posłuchaj no — rzucił gromko — to mój jeniec. Hrabia Roland spojrzał na nich łaskawie. — Dajże pokój, moja pani i droga kuzynko Bradamant. Tak każe prawo. Ten młody człowiek był pasowany na rycerza. Zwie się Harold de Shea, a jeśli wziął w niewolę lorda Rogera, to z pewnością zwyciężył go w uczciwym pojedynku. — Wobec tego wyzwę go na pojedynek! — postanowiła Bradamant i sięgnęła do pasa po rękawicę. — Całą moją dumą, całym sercem pragnę Rogera i odzyskam go z rąk każdego, kto zechciałby go pojmać i więzić. Lordzie Reinaldzie, bądź mym sekundantem. — Uspokój się! — rzucił oschle Reinald. Roland zeskoczył ze swego konia pobrzękując jak garnek w kuchni podczas trzęsienia ziemi. — W takim razie ja muszę zostać jego sekundantem, aby było sprawiedliwie. Wiele bowiem zawdzięczam temu zacnemu rycerzowi. Do dzieła Durandal! — wykrzyknął i dobył wielkiego miecza — którego rękojeść i jelec układały się w znak krzyża. Belphegor cofnęła się o kilka kroków, wyjęła strzałę z kołczanu i wymierzyła z łuku, lecz nie w Bradamant, a w Rogera. Shea z podziwem obserwował jej poczynania, dumny z przytomności umysłu swojej żony, choć tak naprawdę niezupełnie była sobą. Reinald sposępniał, a Bradamant zmitygowała się i w końcu zachichotała cicho. — Zaprawdę, mości panowie, nie zaczynajmy sporów, gdy za sąsiednim wzgórzem łopoczą sztandary Saracenów, postarajmy się jakoś załagodzić tę sytuację. Sir Haroldzie, oto moja ręka — rzekła i obróciwszy sztylet rękojeścią w stronę Shea, podała mu go. Harold przyjął broń. — W porządku, waćpani — powiedział. — Pozwolisz teraz, że wyjaśnię, iż człek ów potrzebny mi jest do załatwienia pewnej sprawy. Przyjaciel mój przetrzymywany jest w Zamku Carena. Atlantes otoczył warownię murem ognia i nie uwolni mego druha, póki nie dostarczę mu Rogera. — Och, ale on jest mi więcej niźli przyjacielem, jest mym najdroższym ukochanym — odparła wojowniczka. Pomachała do Rogera, a ten wyszeptał pod nosem: O Allachu! — i pogrążył się w milczeniu. — To nie po rycersku tak nas rozdzielać — dodała Bradamant. — Mimo to większym afrontem byłoby dla Sir Harolda — wtrąciła Belphegor — gdyby zawiódł swego przyjaciela i wasala w jednej osobie. Uznajmy, że spór da się załagodzić drogą pertraktacji. — Włożyła strzałę na powrót do kołczana. — To sprawa o wiele większej wagi — Zaiste i spycha na plan dalszy sprawę mniej znaczącą — rzuciła Bradamant. — Dostarczając lorda Rogera do tego Saracena, sir Harold złamie przysięgę wobec cesarza Karola, który jest panem nas wszystkich. — Moim nie jest — zaprzeczył szybko Shea. Trzech rycerzy westchnęło ciężko, a oblicze Rolanda wykrzywił osobliwy grymas. — Mości rycerzu — oznajmił. — Proponuję przerwać tę jałową dyskusję. Wiesz, że jestem twoim przyjacielem, czy zdasz się na mój sąd w tej sprawie? Shea spojrzał na otaczających go zbrojnych. Czemu nie miałby zdać się na Rolanda, który skądinąd nie wydawał się złym facetem. — Jasne — rzekł po chwili zastanowienia. — Cokolwiek powiesz, tak się stanie. — A ty, Bradamant? — spytał rycerz. — Ja również się zgadzam. — Tedy posłuchajcie. Roland znów dobył swego miecza i ucałował rękojeść. — Oto mój wyrok, wydany honorowo, jakby sam święty Michał pomagał mi w powzięciu tej decyzji. Harold de Shea przekaże lorda Rogera obecnej tu Bradamant. Ponieważ jednak w jej posiadaniu znajduje się pierścień niwelujący wszystkie czary, użyje owego, aby ocalić uwięzionego przyjaciela sir Harolda i wydostać go z Zamku Carena. Musi ona przysiąc na swój honor, że dopełni tego obowiązku i żaden inny nie może stanąć jej na przeszkodzie, póki zadanie owo nie zostanie wykonane. Belphegor klasnęła w dłonie. — Świetnie pomyślane! — zawołała raźno. Oblicze Bradamant również pojaśniało ze szczęścia. Podeszła do swego wierzchowca, odpięła miecz, prawie tak duży jak oręż Rolanda, i podała mu. Roland podsunął obnażoną klingę do ust kobiety, a ta złożyła na niej pocałunek. Następnie podniosła prawą rękę i oznajmiła głośno: — Przysięgam, że tak uczynię. — Po czym zwróciła się do Shea: — A teraz oficjalnie przekaż mi swego więźnia. — Niby co mam zrobić? — spytał Harold. — Ujmij go za rękę i podaj mi ją. — Nie mogę, bo jest związany. — To go rozwiąż, pusta głowo! — Tupnęła nogą. Shea nie był przekonany, czy to dobry pomysł, ale nikt się nie sprzeciwiał, toteż stanął za plecami osiłka i rozsupłał więzy na jego nadgarstkach, a gdy wielkolud przeciągnął się i odetchnął z ulgą, ujął go za rękę i przekazał Bradamant. — Czy przenosisz na mnie wszystkie prawa wojenne należne ci i tego człowieka, wraz z okupem za niego? — spytała wojowniczka. — Jasne. — Wobec tego odtąd należy on do mnie. — Puściła dłoń Rogera — i zamaszystym ruchem wymierzyła mu siarczysty policzek. — Dalejże, chodź no tu, pachołku! — rozkazała. Roger wolno podniósł zdrętwiałą rękę, ale zamiast ją uderzyć, niespodziewanie zachichotał. — Będziesz nam towarzyszyć w drodze do Zamku Carena — oznajmiła. Roger zbladł. — O pani, upraszam cię, nie zabieraj mnie tam, mój wuj każe zamknąć mnie w ciemnicy, jak pospolitego rozbójnika! — Zamilcz! Czyż nie mam pierścienia, który niweczy wszelkie czary Atlantesa? Sir Haroldzie, czy pójdziesz z nami? — Oczywiście — odparł Shea i rozejrzał się dokoła. Wilk, który był Vaclavem Polackiem, jakby rozpłynął się w powietrzu. 16 Shea zastanawiał się intensywnie. Bradamant była prawdopodobnie osobą godną zaufania, a gdyby nawet, nie stanowiła bezpośredniego zagrożenia dla Doktora i Florimel. Zagrożenie dla Vaclava było jednak całkiem poważne. Gdyby znów wpadł w ich ręce, ktoś z pewnością wpadłby na pomysł, aby go udusić albo miast nieskutecznego ognia potraktować srebrną kulą. Zresztą to, że go dopadną było bardzo prawdopodobne. Zwrócił się do pozostałych: — Wydaje mi się, że w Zamku Carena będzie wam wygodniej działać bez naszego udziału. Mój przyjaciel znalazł się w kłopotach i wydaje mi się, że będę musiał mu jakoś pomóc. Bel… Belphegor, to ukochany tej dziewczyny. Zostaniesz ze mną? Przyłożyła dwa palce do ust. — Tego nie było w naszym planie, ale dobrze, zostanę. Dokąd się udamy? — Sądzę, że będzie szukał dziewczyny. Może powinniśmy wrócić do miejsca, gdzie ją spotkaliśmy. — Wydaje ci się, że odważy się przejść przez wioskę, gdzie dopiero co próbowano spalić go żywcem? — Niestety tak. Wacek to świrus nie z tej ziemi, ale wydaje mi się, że zostało mu jeszcze na tyle rozumu w głowie, by wybrać okrężną drogę. — Ruszajmy więc — zdecydowała Belphegor. — Znam się trochę na tropieniu śladów. — Zwróciła się do paladynów: — Bywajcie waćpanowie i do następnego szczęśliwego spotkania. Zbrojni unieśli ręce w pożegnalnym geście, zadęto w rogi, kolumna ruszyła. Przyprowadzono rumaka dla Rogera. Shea ze zdziwieniem zauważył, że olbrzym i Bradamant trzymali się za ręce, nie przejmując się za bardzo tym, dokąd zmierzali. W obecnym stanie jakim cudem zdołają uwolnić doktora z zamczyska, zachodził w głowę. Za Świątynią znajdował się ostry uskok, a jeszcze dalej wzniesienie, porośnięte krzewami, za którymi wyrastała ściana lasu. Belphegor wodziła wzrokiem dokoła. — Jest trop — rzekła, pokazując ręką. Shea nie widział nic, co przypominałoby ślad wilka, gdy jednak, depcząc po piętach dziewczynie pokonał następną stromiznę i on także zauważył na jednym z krzaków złamaną gałązkę, a nieco dalej, wskazany przez Belphegor, odciśnięty w miękkiej ziemi ślad wilczej łapy. — Hej! — krzyknął Shea. — Czy nie byłoby krócej, gdybyśmy po prostu poszli wzdłuż drogi? Odwróciła ku niemu roześmiane oblicze. — Nie, któż bowiem idzie drogą, gdy może pójść na przełaj przez las? Co więcej, zwyczajem wilków jest kluczyć, nawet jeżeli nie jest to w pełni uzasadnione. Wierzaj mi, rychlej go dogonimy idąc tą drogą. O spójrz, teraz skoczył w lewo. Ruszyła szybciej, niż Shea się spodziewał. Promienie słońca przebijające się przez korony drzew tworzyły na poszyciu efektowne mozaiki światłocieni, od czasu do czasu rozlegało się świergotanie ptaków, a niekiedy spłoszony ptak z trzepotem wzbijał się W niebo. Saraceński strój nieco przeszkadzał Haroldowi, ale i tak nie popsuło mu to dobrego humoru. Belphegor westchnęła, pochyliwszy się nad śladem odnalezionym przy następnej kępie krzaków. — Tutaj zboczył ze szlaku, aby pobiec za jakąś drobną zwierzyną — oświadczyła. — Zapewne był to królik. A tu położył się, by odpocząć. Jesteśmy już blisko, pospieszmy się zatem. Naprawdę była niestrudzona. To Harold dwa razy musiał poprosić o przerwę na odpoczynek. Koło południa zrobili trzeci odpoczynek, nad brzegiem niedużego strumienia, gdzie zjedli połowę tego, co zostało z ptaków z ostatniej kolacji, popijając wodą. Nagle dziewczyna zmarszczyła czoło. — Sir Haroldzie — powiedziała — może to wydawać się dziwne, lecz jest w tym coś znajomego i wcale nie niemiłego, jakby wszyst ko już się kiedyś wydarzyło. A przecież pewna jestem, że nigdy dotąd nie wędrowaliśmy wspólnie po lesie. — Ależ tak — sprzeciwił się Shea. — Wędrowaliśmy i… — urwał bo zdał sobie sprawę, że może to wywołać w niej wewnętrzne opory hamujące odzyskiwanie utraconej pamięci. — Sądzisz, że go znajdziemy? — zmienił temat. — O tak. Już niebawem — odparła. — Chodźmy, nie należy tego przedłużać. Podniosła się jednym, wdzięcznym ruchem i poprowadziła Harolda dalej. Wilk rzeczywiście sporo kluczył, jakby nie mógł zdecydować się na nic konkretnego, a może zwyczajnie zgubił drogę. Jeszcze dwukrotnie natrafili na miejsca, gdzie odpoczywał, aż wreszcie, gdy pokonali kolejny strumień, dziewczyna nagle wyciągnęła rękę. Shea dostrzegł świeży ślad, który dopiero zaczęła rozmywać woda. Zatrzymał się, nabrał powietrza i zakrzyknął w głos: — Vaclavie! Coś w krzakach zaszeleściło i zza drzewa wybiegł, ciężko dysząc, wielki, szary wilk. Jęzor miał wywieszony. Potrząsnął łbem i otrzepał się radośnie. — Co się stało? — spytał Shea. — Zgubiłeś się? — Arf! — szczeknął wilk, jakby na potwierdzenie. — W porządku, a teraz już się znalazłeś. Posłuchaj, ty patentowany idioto. O mało nie schrzaniłeś całego naszego planu. Odtąd nie wolno ci oddalać się od nas choćby na krok. Znam się trochę na czarach, ale mój stopień wtajemniczenia jest zbyt niski, bym mógł przywrócić ci ludzką postać. Musimy z tym zaczekać, póki nie odnajdziemy doktora. I tak masz cholerne szczęście, że Atlantes obłożył cię zaklęciem chroniącym od ognia, zanim znów nie przemieniłeś się w wilkołaka. Wilk podkulił ogon i wydał z siebie jęk skruchy. Shea tymczasem zwrócił się do Belphegor: — Czy mogłabyś wyprowadzić nas z powrotem na drogę do Zamku Carena? — Jak najbardziej. Biegnie tamtędy — odparła dziewczyna, wskazując kierunek. — Ale czy nie moglibyśmy iść lasem, w którym czuję się tak swojsko? — Nie o to chodzi maleńka. Mamy pilne sprawy do załatwienia. Potem możemy wrócić tu, jeśli zechcesz i… Do czarta z tym, ajmy. Zapadający zmrok zastał ich jeszcze wśród drzew. Podczas gdy Shea przygotowywał ognisko, wilk otrzymawszy ścisłe zalecenia, udał się wraz z Belphegor na łowy, naganiając jej zwierzynę nosząc ustrzelone sztuki. Wrócili z paroma królikami, dwiema przepiórkami i jakimś większym ptakiem. — Jeśli mamy kontynuować naszą przygodę, muszę zdobyć nowe strzały — oświadczyła Belphegor. — Dwie właśnie zgubiłam, a mimo iż potrafię je zrobić, potrzeba mi do tego narzędzi oraz odpowiedniego drewna. Choć wieczorny posiłek wydawał się suty, wilk spałaszował resztki i nadal głodnym wzrokiem rozglądał się za dokładką. Shea cieszył się, że do końca ich podróży, było już niedaleko. Karmienie tego wygłodzonego zwierzęcia mogło okazać się męczące, zarówno dla niego, jak i dla Belphegor. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy następnego dnia znaleźli się na trakcie. Wyszli na drogę kilkaset jardów od miejsca, gdzie Harold rozstał się z Polackiem po wyruszeniu z zamczyska na poszukiwanie Rogera. Teraz było już z górki. Wilk, który na przemian to wysforowywai się przed nich to zostawał w tyle jął nagle skamleć i wydawać rozdzierające jęki. — Co jest, stary? — rzucił Shea. Wilk podskoczył na sztywnych łapach, po czym jął trącać Harolda nosem, wskazując kierunek do Pau. — Chyba chce, żebyśmy zawrócili i odnaleźli tę dziewczynę — mruknął Shea. Wilk znowu zawył i chwytając zębami za nogawkę spodni próbował pociągnąć Harolda w kierunku, który pokazywał wcześniej: — Posłuchaj, nie zamierzam… — zaczął Shea i dopiero w tym momencie dostrzegł, co zwierzę usiłowało mu pokazać. Nad traktem wisiała wielka chmura kurzu, w której dostrzec można było ludzkie głowy. Belphegor ocieniła dłonią oczy i pisnęła cichutko. — Saraceni! Do licha ciężkiego, jak udało się im przemknąć …. obok hrabiego Rolanda? Jest z nimi Medoro. — Musiał przejść przez przełęcz i natrafił na oddział, który wysłano za nami — zauważył Shea — albo ten przeklęty kowal powiedział im, że nas widział. Jeźdźcy na czele nagle gwałtownie przyspieszyli. — Zobaczyli nas! — krzyknęła Belphegor — Szybko, na tamto zbocze! Jeśli uda się nam na nie wspiąć, zanim tu dotrą, może zdołamy skryć się między drzewami. Jeźdźcy zbliżali się szybko. Było ich około dwudziestu. Gromkie wrzaski potwierdzały, że Saraceni faktycznie dostrzegli swoje ofiary. Shea i Belphegor dotarli do zakrętu drogi i zagajnika niewysokich dębów. Powyżej mieli stok z łupkowej skały. Zanurzyli się w piaskach niemal po kolana, rozpoczynając mozolną wspinaczkę. Najmniejszy ruch powodował ześlizgiwanie się, które nie tylko opóźniało ich ucieczkę, lecz sprawiało, że cofali się o spory kawałek. Była to zaiste syzyfowa praca. Tymczasem u podnóża stoku kilku konnych szukało ścieżki aby wjechać na szczyt, inni rozglądali się na prawo i lewo. W łupkowe zbocze ponad głową Harolda nagle wryła się strzała. Shea żałował, że nie zna jakiegoś szybko działającego, nie wymagającego wiele zachodu zaklęcia. — To bez sensu — zauważył z powagą, kiedy obsunęli się po raz kolejny. — Będziemy musieli walczyć. Chwycił dziewczynę za rękę i razem zbiegli kilkanaście kroków, do dębowego zagajnika, który wcześniej mijali. Saraceni kręcili się u podnóża pagórka, wydając przeraźliwe okrzyki. Kilku z nich szyło z łuków do uciekinierów. Belphegor przykucnęła za skalą i posłała strzałę w jednego z Saracenów. Chybiła, strzała pękła uderzając w skałę za celem. Następna trafiła w konia, który stanął dęba, zrzucając z grzbietu jeźdźca. Belphegor uchyliła się, gdy w odpowiedzi o skałę, gdzie się ukrywała, zagrzechotało pół tuzina strzał. Medoro siedział na pięknym, białym rumaku, poza zasięgiem rażenia z łuku. Nawoływał do swoich ludzi. — Nie strzelajcie, bo jeszcze ją zranicie! — krzyczał. — Trzeba ją wziąć żywcem, ale za głowę mężczyzny daję pięć tysięcy drachm! W tej samej chwili jeden z jeźdźców wyrzucił obie ręce w górę i wyleciał z siodła. Strzała przeszyła go na wylot. Pozostali Saraceni cofnęli się, zsiedli z koni i pozostawiając dwóch, by ich pilnowali ruszyli pędem ku skałom z włóczniami i szablami w rękach. Wtem zza skały wyłonił się wielki, szary i kudłaty kształt. Jednym skokiem dopadł najbliższego z napastników, rzucając mu się na plecy. Dobry, stary Vaclav! Mężczyzna upadł, wrzeszcząc przeraźliwie, jego krzyk umilkł nagle zlewając się z brzękiem cięciwy łuku Belphegor. Świst! Na ziemię padł kolejny z napastników, przyciskając obie dłonie do brzucha i tarzając się w konwulsjach po trawie. Znów frunęła strzała i z brzękiem odbiła się od hełmu następnego Saracena. Świst! Przywódca atakujących padł jak ścięty, ze strzałą sterczącą z oczodołu. — Allach Akbar! — zawołał Medoro — Daję dziesięć tysięcy drachm. Jeszcze jeden Saracen stanął jak wryty, gdy strzała przeszyła mu ramię. Inni przekrzykując się nawzajem ruszyli ławą, atakując ze wszystkich stron, przechodząc nad ciałami trafionych przez łuczniczkę kompanów. Wilk chwycił ostatniego z biegnących za nogę. Zwierz i wojownik zwarli się w walce i potoczyli w dół zbocza, Saracen zaś zawył przeraźliwie, stwierdziwszy, że nie jest w stanie dosięgnąć szablą swego przeciwnika. Belphegor przeszyła strzałą gardło kolejnego Saracena. — Została mi ostatnia strzała Haroldzie — zawołała dziewczyna. Sprytna z ciebie osóbka, pomyślał Shea, posyłała strzały tam, gdzie miała pewność, że trafi. Harold zaatakował z wypadu. Zakrzywiona szabla niezupełnie nadawała się do stylu walki, który J»preferował, ale sztych trafił prosto w usta najbliższego Saracena. Shea odparował sztyletem wymierzone weń cięcie i uderzył znowu. Przeciwnik miał jednak hełm, klinga szabli trafiła w metal głośnym, przejmującym brzękiem i pękła tuż przy jelcu. Siła .uderzenia była jednak tak duża, że Saracen runął do tyłu i spadając w dół zbocza podciął nogi kolejnym nadbiegającym. Któryś z napastników cisnął w Harolda włócznię. Broń chybiła celu i wbiła się w pień dębu. Shea i Belphegor jednocześnie rzucili się po nią. Shea był pierwszy. Wyrwał włócznię z pnia i przełamał ją na kolanie. Następnie ujął część z grotem jak rapier i złożył się do próbnego pchnięcia. — Na drzewo! — krzyknął do dziewczyny. Saraceni zbliżali się szybko. Shea ledwie zdążył się odwrócić a już musiał stanąć do walki. Natarł na najbliższego przeciwnika uchylił się przed cięciem i wykonał precyzyjne pchnięcie. Ostrze dosięgło Saracena tuż poniżej podbródka. Kolejny z atakujących okazał się sprytny. Cofnął się i Shea nawet z wypadu nie zdołał go dosięgnąć. Odskoczył w tył parując swym prowizorycznym rapierem cięcie boczne. Saraceni zaczęli okrążać Harolda. Nie mógł walczyć z trzema przeciwnikami naraz, a parowanie cięć nawet jednego wymagało pełnej koncentracji uwagi. Cios w skroń zamroczył go; gdyby nie hełm, ostrze niewątpliwie rozłupałoby mu czaszkę. Wtem jakiś dźwięk zagłuszył okrzyki Saracenów. Był to dźwięk rogu, głęboki, donośny, ryczący. Jak głos rogu Heimdalla, od którego trzęsły się góry lodowe, ten jednak miał ton tak przenikliwy, że Harolda przeszły silne dreszcze i rozbolały go wszystkie zęby. Ogarnęła go dojmująca zgroza, o mały włos, a rozpłakałby się i padł na kolana. Róg zagrzmiał ponownie i w jednej chwili Saraceni w popłochu popędzili w dół zbocza. Niewiele brakowało, by Shea pobiegł za nimi. Jakiś cień przetoczył się nad wzgórzem. Harold spojrzał w niebo i na jego tle zobaczył księcia Astolpha siedzącego na grzbiecie hipogryfa. Widział wyraźnie, jak rycerz po raz kolejny zadął w róg, a na ten dźwięk Saraceni wycofali się jeszcze dalej w głąb doliny. Ale nie wszyscy. Shea w porę spojrzał w dół. Zobaczył niskiego, brodatego typa, który klęcząc na jednym kolanie właśnie mierzył do niego z luku. Musiał być kompletnie głuchy, skoro nie zareagował na dźwięk rogu. Saracen zwolnił cięciwę, a Shea uchylił się instynktownie. Strzała przeleciała mu tuż nad głową. Niemal w tej samej chwili usłyszał za sobą krzyk. Belphegor sięgała po upuszczony scimitar i strzała trafiła ją w bok. Shea rzucił się na ciemnoskórego łucznika. Ten cisnął łuk na ziemię i wydobył krótki jatagan. Przez sekundę promienie słońca odbijały się od srebrnych kling. Shea odparował cięcie i wbił ostry koniec złamanej włóczni w przedramię Saracena, dokładnie pomiędzy kości. Ranny upuścił jatagan i zatoczył się w tył, wyrywając drzewce z ręki Harolda. Shea natychmiast sięgnął po oręż wroga. Saracen padł na kolana, unosząc zdrową rękę. — Na Allacha! — zawołał. — Czy mógłbyś usiec bezbronnego? — Pewno, że tak — odparł Shea i tak też uczynił. Odcięta głowa łucznika potoczyła się w dół zbocza. Shea podbiegł do Belphegor, leżącej wśród skał. Twarz miała powieki pół przymknięte. Wziął ją w ramiona. — Haroldzie — szepnęła. — Tak, najdroższa? — Teraz pamiętam wszystko. Jestem Belphebe z Lasów, córka Chrysongego, a tyś jest mym ukochanym mężem. Szok bywa często znakomitym środkiem na amnezję. Ale co im to teraz da? Przełknął ślinę. — Urodziłabym ci synów — rzekła cicho. — To była wspaniała wyprawa, świetnie się bawiłam, naprawdę… — Nie jest chyba aż tak źle… — Obawiam się, że niestety jest. Odchodzę do Ceres i Sylvanusa. Pocałuj mnie, zanim odejdę. Tak uczynił. Spojrzał na dziewczynę, uśmiechnęła się słabo, a on położył dłoń na jej piersi. Serce jeszcze biło, ale powoli i słabo. Westchnęła. — Cóż za wspaniała walka… — A to co znowu! — Z tyłu rozległ się znajomy, głęboki głos. Astolph stanął nad nimi. W jednej ręce trzymał róg, a w drugiej wodze hipogryfa. — Czy młoda dama jest ranna? To niedobrze. Pozwól, że zerknę. — Obejrzał strzałę wystającą z boku dziewczyny. —Sprawdźmy puls. Ha, jeszcze go czuję, ale jeśli nic nie zrobimy, — niebawem ustanie. Krwotok wewnętrzny, tu jest pies pogrzebany. Szybko młody człowieku, przynieś trochę gałązek i suchej trawy. Rozpal ogień. Myślę, że potrafię poradzić sobie z tą raną, ale będziemy musieli bardzo się spieszyć. Shea szybko przyniósł opał, ale skrzesanie ognia za pomocą krzesiwa i hubki szło mu nadspodziewanie opornie. Astolph patykiem obrysował wokół nich wielki pentagram, z gałązki zaś zrobił imitację strzały, której lotki symbolizowało kilka źdźbeł trawy. Cisnął ją do ognia i wyszeptał zaklęcie. Wokół nich zaczęły zbierać się kłęby gryzącego dymu, o wiele gęstsze, niż można by się spodziewać po tak małym ognisku. Leżącej obok Belphebe w ogóle nie było widać. Shea poderwał się gwałtownie, bo nagle, tuż za obrębem pentagramu, na wysokości swej twarzy dostrzegł parę oczu. Same oczy o czarnych jak węgiel źrenicach. Po chwili zjawiło się ich więcej, niektóre poruszały się lub zerkały z ukosa, jakby ich niewidzialni właściciele poruszali się wokół kręgu. — Zostań tam, gdzie jesteś — rzucił ostrzegawczo Astolph pomiędzy kolejnymi zaklęciami. Rozłożył ręce szeroko, a Harold ujrzał, jak czarodziej wymachuje nimi, pośród kłębów dymu, wypowiadając śpiewne zaklęcia w kilku językach naraz. Ni stąd, ni zowąd w głowie Shea zakiełkowała pewna myśl. Coś w nim szeptało: — Tu jest wspaniale. Wyjdź stąd. Wyjdź. Uczynimy cię wielkim. Wyjdź. To będzie coś, czego dotąd nie przeżyłeś, pójdź z nami… Coś sprawiło, że musiał odwrócić wzrok w stronę tajemniczych oczu. Zrobił spory, choć niepewny krok, nim udało mu się odzyskać nad sobą panowanie. Z wysiłkiem zmusił się, aby stanąć. Na jego czole zaperlił się pot. Mimo to udało się. Nagle ogień wygasł, dym zniknął, jakby został wessany w ziemię, a oczy rozpłynęły się w powietrzu. Astolph stanął obok stygnących popiołów, na jego twarzy błyszczały krople potu. Wokół ust pojawiły się zmarszczki. — Było ostro — powiedział. — Miałeś szczęście, że nie wyszedłeś poza obręb pentagramu. Belphebe usiadła i uśmiechnęła się. Strzała tkwiąca w jej boku gdzieś znikła. Na kaftanie pozostała tylko plama zakrzepłej krwi. — Z chęcią pozbyłbym się także tej plamy — wtrącił Astolph. — Ale, jak widzisz, nie bardzo znam się na takich czarach. — Szlachetny panie, zaprawdę uczyniłeś więcej, niż można by oczekiwać — powiedziała dziewczyna podnosząc się niepewnie. — Ja… — Dobra, dobra — ryknął książę. — Teraz trzeba opatrzyć ciebie, sir Haroldzie. Dopiero po tych słowach Shea zdał sobie sprawę, że jest ranny. Krew spływała mu po twarzy, bo chociaż szabla Saracena trafiła w hełm, uderzenie było potężne. Miał także rozcięte ramię i udo. Astolph wszelako w mig poradził sobie z jego ranami. Kiedy książę skończył, Belphebe sięgnęła po dłoń Harolda. — A zatem jesteśmy w końcu cali, zdrowi i znowu razem — szepnęła. — Czy wybaczysz grubiańskie zachowanie tej, która nie była przecież sobą? — Posłuchaj, mała — odparł Shea. — Czy naprawdę muszę ci odpowiedzieć na to pytanie? — I wziął ją w ramiona. Astolph dyskretnie odwrócił wzrok. 17 — Jeżeli nie sprawiłoby to wam kłopotu — odezwał się po kilku minutach Astolph — chciałbym, żebyście mi coś wyjaśnili. Dziwi mnie, jakim cudem znaleźliście się tu razem, ale… Belphebe roześmiała się w głos. — Książę Astolphie — rzekła — wiedz, że mężczyzna, którego tu widzisz, sir Harold de Shea, jest mym prawowitym i umiłowanym mężem. Gdyby nie rana, którą zaleczyłeś dzięki swej olbrzymiej wiedzy magicznej, za co jestem ci bezgranicznie wdzięczna, nie przypomniałabym sobie o tym. Teraz wiem jednak, że mocą czarnoksięską ściągnął nas do tego świata sir Reed. — Doprawdy? — zdumiał się książę. — Miło to słyszeć. Wspaniała rzecz, małżeństwo powoduje wzrost populacji. A tak niewiele brakowało, aby wszystko źle się skończyło. Masz szczęście, że twój wybranek jest tak dzielnym mężczyzną. — Astolph rozejrzał się dokoła. — Sześć, siedem, osiem — głośno liczył leżące na stoku ciała. — Myślę, że będziesz chciała odzyskać tkwiące w nich strzały, czyż nie, dziewczyno? O, a ci tutaj padli od miecza. Nie wiem, czy poradziłbym sobie z tyloma na raz. Coś jednak musi być w tej twojej sztuce fechtunku, chłopcze. — Och, mimo ich przewagi liczebnej, to my byliśmy w lepszym położeniu. Przyjmij, książę, gorące podziękowania za uratowanie nam życia. Powiedz także, co sprawiło, że zjawiłeś się tu, w tak dogodnym momencie? — Nic szczególnego — odparł Astolph. — Byłem na zwiadach, bo doszły mnie słuchy o wymarszu wojsk Agramanta. Podejrzewam, że niebawem będziemy mieli wielką bitwę. Szkoda, że nie mamy po naszej stronie Rogera, w boju jest jak sam szejtan, jedynie Roland mógłby dotrzymać mu pola. Słyszałem, że dotarł do obozu muzułmanów. — Już go tam nie ma — oznajmił Shea z uśmiechem. — Wiem o tym najlepiej, bo sam go stamtąd wykradłem. Ostatnio widziałem go jak wyruszył z Bradamant, by wyzwolić mojego przyjaciela, sir Reeda, z Zamku Carena. Astolph zmarszczył brwi. — Doprawdy? To wielki wyczyn, przyznaję. Wet za wet, co? Podejrzewam, że cesarz przyzna ci za to honorowy tytuł. O do licha, cóż to za zwierz tu zmierza? — Wilkołak, jako żywo wilkołak! — zawołał Astolph. — Nie do wiary! Przecież to stworzenie nie należy do naszej czasoprzestrzenni! Shea udzielił mu niezbędnych wyjaśnień, a książę za pomocą wielu wersów i ruchów rąk przywrócił Polackowi ludzką postać. Wacek drgnął i po chwili zdołał wykrztusić z siebie kilka słów. — Ten ostatni gość omal mnie nie udusił — wyznał. — Ale ostatecznie, to ja go załatwiłem. Wciąż jeszcze czuję wszystkie kości, po tym jak chłopi obili mnie kijami. Boże, kiedy tak wzięli się za mnie, byłem naprawdę szczęśliwy, że do zabicia wilkołaka potrzebna jest broń ze srebra. Inaczej niechybnie wyzionąłbym ducha. — Ale jak udało ci się przybrać tę postać? — zapytał Astolph. — Wystarczająco znam się na magii, by stwierdzić, że nie ciąży na tobie klątwa likantropii. Polacek uśmiechnął się z zażenowaniem. — Ja… ee… tego, no… zmęczyło mnie chodzenie i zapragnąłem stać się orłem, aby móc z powietrza wypatrywać Rogera. Ale miast tego zmieniłem się w wilkołaka. Widać popełniłem jakiś błąd. — Bez wątpienia — potaknął Astolph. — Posłuchaj młodzieńcze, na twoim miejscu więcej bym już tego nie próbował. Łatwo może się bowiem zdarzyć, że przemienisz się w wilkołaka na stałe, co zapewne okazałoby się dla ciebie nader krępujące. — Nawet teraz niewiele mi brakowało — przyznał Polacek. — Nabrałem nagle wielkiego apetytu na ludzkie mięso. Belphebe była na drzewie, nie mogłem jej zatem dosięgnąć, ale ty Haroldzie leżałeś tuż–tuż. Nawet nie wiedziałeś, że ostatniej nocy o mało nie zostałeś pożarty przez wilkołaka. Shea nerwowo przełknął ślinę. Astolph roześmiał się i rzekł: — No, kochani, naprawdę już muszę uciekać. Teraz, kiedy poradziliśmy sobie ze zwiadem, cesarz zechce zapewne, byśmy wykorzystali tę dolinę do przeprowadzenia działań bojowych i utrzymali ją. Bywajcie. Ruszamy, Jaskier! Po chwili już ich nie było. — Na wypadek gdybyśmy mieli znów natknąć się na wrogie wojska, przydałoby nam się trochę ekwipunku — mruknął Shea. — Chodź, Wacku, zobaczymy, co uda się zdobyć. Ruszyli wolno w dół zbocza, oglądając każdą sztukę broni, na jaką się natknęli. Belphebe odzyskała swoje strzały, sprawdziła też kilka należących do Saracenów, ale strzały do krótkich, podwójnie łamanych łuków były dla niej bezużyteczne. Stojąca u podnóża wzniesienia dziewczyna zawyła, zakrywając usta dłonią. — Panie mój — rzuciła — najdroższy, padam z nóg i nie wątpię, że ty również. Może odpoczniemy choć przez chwilę? — Tak, odpoczniemy, ale nie tutaj — odparł Shea. — Za dużo trupów. To trochę jak zdrzemnąć się w kostnicy. Przeszli przez dolinę. Poruszali się wolno, bo podłoże było kamieniste, w końcu dotarli jednak do polany, gdzie trawiaste zbocze opadało poza linię drzew, rozciągając się w szeroki płaskowyż. — W tej chwili marzę tylko o jednym — wyznał Polacek. — O potrójnej kanapce z żytniego pieczywa i filiżance kawy. Co ty na to, Haroldzie? Mógłbyś to wyczarować? — Mógłbym, ale prawdopodobnie nie dałoby się tego przełknąć — odparł Shea. — Nie pojmuję do końca wszystkich tych czarodziejskich prawideł. Sam jestem ciekaw, co poszło nie tak z tym zaklęciem, które zmieniło mnie i Medoro w dżinny… Nagle urwał. Belphebe wtuliła głowę w zagłębienie jego ramienia. Miał wrażenie, że zmrużył powieki zaledwie na kilka chwil, ale kiedy znów je otworzył, słońce chowało się już za stok pobliskiej góry. Polacek spał twardo, pochrapując. — Hej! — krzyknął Shea. — Wstawać wszyscy! Mamy towarzystwo! Faktycznie, z oddali dobiegał tętent podkutych kopyt. To zaten dźwięk obudził Harolda. W głębi doliny widać było jeźdźców. Gdy się zbliżyli, rozpoznał w nich Bradamant, ogera, Chalmersa i Florimel, która jechała na damskim siodle, chwili podjechali do nich i wymienili zwyczajowe pozdrowienia. — Nie byłem pewien, czy uda się wam dokonać tego bez pomocy — odezwał się w końcu Shea. — Jak to zrobiliście? — Mości panie rycerzu, jeśli rzeczywiście nim jesteś — odparła Bradamant — wiedz, że moc mojego pierścienia jest w stanie obrócić w niwecz wszystkie zaklęcia, a jego siła jest zaiste ogromna. Włożyłam go do ust i przez cały czas trzymałam Rogera za rękę, dzięki czemu pokonanie ściany ognia przed zamczyskiem okazało się błahostką. Następnie w ten sam sposób wyprowadziłam z zamku twoich przyjaciół. Czy mam rozumieć, że spłaciłam dług, który miałam wobec ciebie? — Tak — odparł Shea. — Jesteśmy kwita. — Wobec tego udam się niezwłocznie na północ, by dołączyć do armii cesarskiej, wraz z moim jeńcem i giermkiem w jednej osobie. Skinęła na Rogera, który znów zachichotał i poruszył się w siodle tak energicznie, że o mało nie spadł na ziemię. — W porządku — mruknął Shea. — Dzięki i bywajcie zdrowi. Podniósł rękę, by uścisnąć jej dłoń, ale nim tego dokonał, potężny błysk rozdarł wieczorne niebo i dał się słyszeć ogłuszający huk, po czym strzaskane drzewo, rosnące przy drodze rozprysło się obsypując stojących na trakcie kaskadą spalonych odłamków. Wszyscy odwrócili się jak na zawołanie, by ujrzeć Atlantesa z Careny, stojącego na dymiącym pniu, otoczonego blaskiem migoczącego światła; w dłoni trzymał czarodziejską różdżkę. — Chwyćcie się za ręce, wszyscy! — krzyknął Chalmers, który jako pierwszy odzyskał zimną krew. — Nie będzie mógł nam nic zrobić, gdy znajdziemy się pod opieką pierścienia Bradamant! — Podli zdrajcy! — ryknął czarnoksiężnik. — Wiedzcie, że już dawno spotkałby was los po trzykroć gorszy niż śmierć, gdyby nie to, że jest między wami paladyn, mój bratanek, perła naszych czasów. Teraz jednak mimo wszystko gotów jestem wyładować na was cały swój gniew. Nie uciekniecie mi już, o nie. — Wskazał różdżką na Chalmersa i zaczął wypowiadać zaklęcie. Koniec pałeczki rozjarzył się na niebiesko, ale poza tym nic się więcej nie wydarzyło. — Spróbuj z drugiej lufy — zauważył Shea. — Ten nabój to był niewypał. Atlantes tupnął i skrzywił się. — Niechaj mnie Allach skaże, żem zapomniał o pierścieniu! — krzyknął wściekle i uderzył się otwartą dłonią w czoło. — Powiadają jednak, że nie ma zwycięstwa bez goryczy porażki. — Jął kreślić w powietrzu jakieś symbole. — Ruszcie się tylko — zagroził — a dostaniecie to, na co zasłużyliście, nikczemni zdrajcy! — Trzymaj mnie mocno za rękę, Haroldzie — szepnął Chalmers i ukucnąwszy naznaczył na ziemi krąg, otaczając nim całą grupę. Potem dorysował jeszcze kilka elementów geometrycznych i utworzył pentagram, jednocześnie zaś, wzorem Atlantesa recytował swoje zaklęcia. — No i już — zwrócił się do Harolda, kiedy skończył. Puścił jego rękę. — Chwilowo jesteśmy bezpieczni, choć tylko w obrębie tego kręgu. — O rety! Atlantes znów uniósł swą różdżkę, a cała gromadka odczuła jak nad nimi przetoczyły się potężne masy powietrza. W chwilę potem skala po drugiej stronie drogi rozjarzyła się silnym światłem i pękła na dwoje. Belphebe nałożyła strzałę na cięciwę. — Nie bardzo chce mi się wierzyć, młoda damo, że ta broń na cokolwiek może się przydać — zauważył Chalmers. — Obawiam się też, Haroldzie, że ów dżentelmen jest o wiele lepszym czarodziejem ode mnie i w tej sytuacji mogę zaoferować jedynie prowizoryczne zabezpieczenie… — Może mnie by się udało — wtrącił Polacek. — Nie! — zawołali jednocześnie Shea i Chalmers. Po chwili doktor podjął swój wywód: — Jakkolwiek ty, Haroldzie posiadasz raczej niezwykłą umiejętność wykorzystania w magii elementów poetyckich; może wspólnie zdołalibyśmy coś wykombinować. — Wątpię, doktorze — odparł Shea. — Możemy naturalnie spróbować, ale niestety, w tym świecie moje zaklęcia nie skutkują najlepiej. Opisał mu w skrócie swoje perypetie z rosnącą brodą i przemiana w dżinny. Tymczasem słońce znikło już za górami, a na polanie jęły płożyć się długie cienie. Atlantes wciąż nie ustawał w swych czarnoksięskich praktykach i wkrótce wśród skał pojawiła ę horda zniekształconych, pokracznych hobgoblinów. Najwyraźniej szykował się do oblężenia. — Wielkie nieba, coś mi tu nie pasuje — oświadczył Chalmers. — Na pewno układ wersów był właściwy? Shea wyjaśnił, że inspirację do swoich wierszy czerpał z Szekspira i Swinburne’a. — No to mi ulżyło. Wyjaśnienie jest wobec tego całkiem proste. — Tak jak we wszystkich na pół muzułmańskich krainach, tak i w tej poezja odgrywa ogromną rolę, a użyłeś do swych zaklęć kwiecistych i nader wyrafinowanych strof, jednakowoż innych niż są popularne w tym kontinuum, efekt wydostał się spod twej kontroli. To tłumaczy także sytuację w jakiej się znaleźliśmy, i powinniśmy wyciągnąć z tego wnioski. Czy pamiętasz jakieś cytaty z wierszy mówiących o postępie albo poruszaniu się naprzód? — Może coś z Shelleya? — zaproponował Shea. — Tak, to chyba całkiem niezły wybór. Jesteś gotów? Dostosuj tempo recytacji do moich gestów — zaczął wykonywać dłońmi ruchy jak dyrygent, a Shea wyrecytował: Moje rumaki chyże sycone piorunami Co ze strumienia tornad popijać zwykły wodę, Gdy słońce krwawo wschodzi o świcie nad szczytami Sil nabierają, aby móc z wichrem iść w zawody O dzieci oceanu przybądźcież ze swej zagrody! Rezultat był trochę zaskakujący. Cztery wierzchowce, na których przybyli uciekinierzy z Careny wzbiły się nagle w powietrze, i nim ktokolwiek zdążył je powstrzymać, rzuciły się na hordę goblinów Atlantesa rozgniatając je swymi potężnymi kopytami na krwawą miazgę, jak przejrzałe pomidory. Roger zaniósł się śmiechem. — Przyznam, że… — zaczął nieco zakłopotany Chalmers, ale nagle przerwał i spojrzał w górę. Na tle wieczornego nieba widać było wyraźnie hipogryfa z siedzącym na jego grzbiecie księciem Astolphem. — Wzywałeś mnie, przyjacielu? — zwrócił się do Harolda. — Mam nadzieję, że to coś ważnego. Zaklęcie dzieci oceanu ma fatalny wpływ, ale jako Anglik nie mogłem mu się oprzeć. A, już pojmuję. Małe problemy z naszym starym przyjacielem, Atlantesem. Pan na zamczysku Carena stał tymczasem za obrębem pentagramu podrwiwając z uwięzionych w nim ludzi. — O szlachetni i możni lordowie — szydził — zda mi się, że nie macie wyboru i w obecnej sytuacji będziecie musieli wypuścić mego drogiego bratanka, perłę Islamu. Wiecie bowiem, że mam moc większą niźli wszyscy magowie Franków, z wyjątkiem może Malagigiego, ale on wciąż tkwi w niewoli. — Astolph przekrzywił głowę i mruknął: — Zaiste — chcesz, by cię uwolniono, Rogerze? Perła Islamu miał chyba spore problemy z oddychaniem. Roger na przemian popatrywał to pod nogi, to na Bradamant. — Na Allacha, nie! — wykrzyknął, kiedy w końcu zdołał wydobyć z siebie głos. Astolph odwrócił się do czarnoksiężnika i rzekł: — Powiem ci, co teraz uczynię, starcze. Złożę ci bardzo uczciwą propozycję, wygląda na to, że mój przyjaciel pragnąłby, aby dama jego serca uzyskała ludzką postać. Wyzywam cię niniejszym na pojedynek. Ten, kto tego dokona, bierze wszystko, w tym również Rogera. — Na Allacha! — krzyknął Atlantes. — Znowu jakaś frankońska sztuczka. — Zdecyduj się, starcze, przecież wiesz, że mógłbym zabrać ich stąd w jednej chwili. Mój Jaskier tylko na to czeka. Astolph podrapał zwierzę za uchem. Czarnoksiężnik uniósł obie ręce ku niebu. — Mam wrażenie, jakby opadli mnie wszyscy synowie Szejtana — jęknął. — Mimo to przyjmuję twoje wyzwanie. Obaj magowie zaczęli wykonywać energiczne ruchy rękami. Książę nagle zniknął, a wokół pentagramu zaczęła kłębić się nagle mgła, opary gęstniały i gęstniały, aż w końcu widzowie tego spektaklu nie mogli dostrzec nawet siebie nawzajem. Powietrze przepełnił głośny szelest. Nagle mgła przerzedziła się i rozwiała. Florimel również zniknęła z obrębu pentagramu i pojawiła się w kręgu Atlantesa. Mag powiedział tylko: — Spójrzcie, oto… — i przerwał, bo wtem oczom wszystkich ukazał się Astolph, w towarzystwie wysokiego, jak on sam, mężczyzny o długiej, starannie ułożonej brodzie i gęstych, siwych włosach. Miał na sobie elegancki kaftan, spodnie w różowe prążki, kamaszki i cylinder zawadiacko przekrzywiony na bakier oraz różowy goździk w klapie. — Pozwólcie, że przedstawię — rozpoczął oficjalnie Astolph — szanownego Ambrożego Sylwestra Merlina, C.M.G., C.S.I., D.M.D., F.C.C., F.R.G.S., F.R.S., F.S.A. i czegoś tam jeszcze. — Ta dziewczyna to w pewnym sensie iluzja — oznajmił Merlin głosem dźwięcznym jak dzwon. — To tylko sztuczka, ale zaraz ściągnę tu prawdziwą. Wyjął zza pazuchy różdżkę, wyrysował własny pentagram i wziął się do dzieła. Znów pojawiła się mgła, tym razem jednak od czasu do czasu biły z niej promienie światła. Pięć minut później mgła ponownie zniknęła i oczom wszystkich ukazały się dwie identycznie ubrane i wyglądające Florimel. Merlin ze spokojem schował różdżkę do kieszeni i podszedł do dziewczyny stojącej bliżej: — Ta jest prawdziwa — orzekł. — A może nie, moja droga? — Szarmancko uchylił kapelusza. — W istocie, drogi panie — odparła dziewczyna i westchnęła z zadowoleniem. — Nareszcie czuję, że mam w żyłach krew zamiast śniegu. Merlin podniósł do góry palec. Na jego końcu pojawił się mały płomyk, rozświetlając gęstniejący mrok. — Spójrzcie. Reakcja jak u każdego normalnego człowieka. — Zdmuchnął płomyk. — Dobrze, muszę już zmykać, Astolphie. Wiesz, w klubie Fidiasz trwa właśnie wystawa numizmatyczna. — Wielkie dzięki, stary przyjacielu — odparł książę, a czarodziej natychmiast zniknął. — Pomiocie przeklęty! — wykrzyknął Astolph. — Spójrz, oto stoi przed nami prawdziwa Florimel! Shea zauważył, że Chalmers wykonuje dłońmi magiczne gesty. Druga Florimel, ta w pentagramie Atlantesa zamrugała raz i drugi, jakby budziła się ze snu i zaraz potem zmieniła się w wieśniaczkę, którą Harold widział zapłakaną przy drodze niedaleko Pau. Polacek wydał okrzyk radości. — Hej, Cassie! — zawołał. Dziewczyna spojrzała na Polacka i rzuciła się ku niemu. Z jej oczu ciekły łzy. — Mój ty wilczku! — wychlipała. — Chyba to zamyka całą sprawę — zauważył Astolph. — Chodź, Rogerze. — Nie! — zaoponował Atlantes. — Niechaj moje włosy przemienia się w skorpiony, jeśli na to pozwolę. — Trudno będzie ci się temu przeciwstawić — zauważył książę z niewzruszonym spokojem. — Twoje zaklęcia nie mogą już skrzywdzić tych ludzi. Jak sam wiesz, prawa magii stanowią, że od chwili gdy przystałeś na proponowany układ, wszelkie zaklęcia usiłujące go złamać, są skazane na niepowodzenie. — Na siedem impów szejtana, książę! — krzyknął czarnoksiężnik. — Nie zawieraliśmy układu, który mógłby zabronić mi zabrać twoją głowę. To rzekłszy Atlantes uniósł różdżkę i znów zaczął miotać zaklęcia. Astolph niezwłocznie uczynił to samo. Shea dotknął ramienia Chalmersa. — Zabierajmy się stąd — rzekł półgłosem. — Mam wrażenie, że zaraz zrobi się tu gorąco. Trzej psycholodzy i ich damy odwrócili się jak na komendę i w zapadającym zmierzchu ruszyli w stronę Pau. Nie przeszli jednak więcej niż kroków, gdy z tyłu za nimi huknęło jak z armaty i całe niebo rozjarzyła błękitna poświata. Jeden z czarodziejów cisnął w drugiego piorunem. — Pospieszmy się! — rzucił Chalmers. Pobiegli co sił w nogach. Grzmoty rozlegały się jeden po drugim, zlewając się w niemal nie cichnący, rozdzierający uszy łoskot. Pod stopami biegnących zatrzęsła się ziemia. Od stoku oderwał się wielki głaz i minąwszy ich, potoczył się w noc. Zbocze wzgórza niknęło wśród gęstej, skłębionej, czarnej jak smoła burzowej chmury. Las poniżej zaczął już płonąć. Fragment stoku oderwał się i runął w dół z przeraźliwym hukiem. Pośród rozbrzmiewających bez przerwy grzmotów dał się słyszeć przenikliwy dźwięk rogu księcia Astolpha. — Słowo daję — rzucił doktor i przerwał na chwilę. Był zmęczony. — Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że muszę najpierw jeszcze ociupinkę odmłodzić się, zanim podejmę kolejną próbę bicia rekordów w biegach długodystansowych. Powinienem również nadmienić, Haroldzie, że znam powód, dla którego Astolphowi tak bardzo zależało, by nas tu zatrzymać. Najwyraźniej nie poznał sekretu, który umożliwia przenoszenie się pomiędzy różni czasoprzestrzeniami, choć jeżeli chodzi o inne odmiany magii, radził sobie znakomicie. — Obawiam się, że nie dane mu już będzie zgłębić tajemnicę i podróży — zauważył Shea ponurym tonem, odwracając się, ujrzeć, że na stoku gdzie trwała walka czarodziejów miejsce Pożarnej chmury zajęło coś, co wyglądało niczym wielka trąba powietrzna. — No i dobrze — dokończył Chalmers. — A skoro już o tym mowa — wtrącił Polacek. — Czy wymyśliliście już w jaki sposób moglibyśmy pomóc Walterowi? — O rany! — jęknął Shea. — Na śmierć o nim zapomniałem. Przecież on pozostał w Xanadu i chyba od tygodnia obżera się tamtejszym miodem, a raczej za nim nie przepadał. Chyba nie jest tym zachwycony. Twarz Wacka wykrzywił szeroki uśmiech. — To nie wszystko — dodał. — Pamiętacie, jak długo zabawiliśmy w Xanadu? Całe godziny, choć zorientowanie się, że popełnił błąd, zajęło doktorowi zaledwie kilka minut. — Wielkie nieba! — rzucił Chalmers z przejęciem. — Wobec tego doktor siedzi tam już z miesiąc albo i dłużej. Muszę niezwłocznie się tym zająć. — Ja natomiast — odezwał się Shea — chciałbym wiedzieć, w jaki sposób przeniesiemy naszego gliniarza z powrotem do Ohio. Choć szczerze mówiąc, wątpię by ta sprawa w najbliższym czasie spędzała mi sen z powiek. I to rzekłszy mocno uścisnął dłoń Belphebe. KSIĘGA DRUGA ŚCIANA WĘŻY 1 Poczta ułożona była staranie na stoliku w hallu frontowym. — Pani Dambrot wydaje cocktail piętnastego powiedziała Belphebe. — To czwartek, nieprawdaż? Tu jest bilecik od tej damy, biedaczka. W niedzielę Morrisonowie urządzają garden party, my również zostaliśmy zaproszeni. A to powinno ci się spodobać; od tego napaleńca, Mc Carthy’ego, który był w zeszłym semestrze w twojej klasie. Pyta, kiedy może do nas zadzwonić, aby porozmawiać o ps… psionice. — A, o to chodzi — mruknął Harold Shea. Odgarnął do tyłu grzywę czarnych włosów i pogładził się po długim nosie. — I czy zechcesz przekazać pięć dolarów na Fundusz… — Diabla tam! — ryknął Shea. Uniosła brwi i przyglądała mu się badawczo. Pomyślał, jak była piękna i wspaniale przystosowała się do jego kontinuum czasoprzestrzennego, odkąd sprowadził ją z wszechświata Królowej Czarów, a następnie uratował z krainy Orlanda Szalonego dokąd całkiem przypadkowo porwał ją jego bliski współpracownik Chalmers, nakłaniając Shea do pomocy w rozwiązaniu pewnego osobistego kłopotu. — Najsłodszy, najukochańszy panie mój — powiedziała — ośmielam się łagodnie zaprotestować przeciwko temu wybuchowi. Kiedy podstępem skłoniłeś mnie, bym cię poślubiła, obiecywałeś, że moje życie stanie się istnym rajem. Objął ją ramieniem i pocałował, zanim zdążyła się uchylić. — Z tobą życie zawsze i wszędzie jest prawdziwym rajem. Ale przyjęcia ogrodowe! i pięć dolarów na dom dla bezdomnych pudli! Belphebe wybuchnęła śmiechem. — Morrisonowie to ludzie łagodni. Będzie lemoniada i kanapki. I najprawdopodobniej będziemy grać w szarady miast uciekać przed barbarzyńskimi Maurami. Shea ujął ją za ramiona i spojrzał uważnie w jej szeroko rozstawione, przepojone niewinnością oczy. — Gdybym cię nie znał, mała, pomyślałbym, że usiłujesz mnie nakłonić, byśmy gdzieś wyruszyli, ale to ja powinienem rzucić konkretną propozycję. To typowe u kobiet. — Najmilszy panie mój! Jestem tylko pokorną żoną, która z radością wypełnia wszelkie życzenia i zachcianki swego męża. — Oczywiście o ile nie kłócą się z twoimi. W porządku. Ohio cię nudzi. Ale chyba nie chcesz wracać do Zamku Carena i zgrai tych osiłków w kolczugach, prawda? Nie dowiedzieliśmy się, czy magiczny pojedynek wygrał Atlantes czy Astolph. — Nie, mężu. Ale pozwól proszę, byśmy wspólnie rozważyli tę sprawę. Poprowadziła go do saloniku. — Co prawda wróciliśmy tu niedawno, a to twoje Ohio okazało się krainą uśmiechu, spokoju i porządku, śmiem przypuszczać, że nieco zbyt pochopnie obiecaliśmy sobie nawzajem, że nigdy już nie wyruszymy w podróż. — Chcesz powiedzieć — zaczął Shea — że masz już dość spokoju i porządku? Nie powiem, że ci się dziwię. Doc Chalmers mawiał, że powinienem zająć się polityką albo zostać najemnikiem zamiast psychologiem do stu piorunów… — Nie to miałam na myśli — odrzekła. — Czy otrzymałeś jakieś wieści od twych przyjaciół, którzy ostatnio nam towarzyszyli? — Dziś jeszcze nie sprawdzałem, ale we wczorajszej poczcie nic nie było. Wydawała się strapiona. Podczas ich przygody w kontinuum Orlanda Szalonego pozostawiła w tamtejszych światach ni mniej ni więcej tylko czwórkę swoich przyjaciół i niewinnych obserwatorów. — Minął już tydzień od naszego powrotu. — Tak — mruknął Shea. — Nie powiem żebym winił Doca Chalmersa i Vaclava Polacka za to, iż zostali w świecie Orlanda Szalonego, bądź co bądź dobrze się tam bawili. Ale Walter Bayard i gliniarz Pete utknęli, o ile mi wiadomo, w Xanadu Coleridge’a — i nie sądzę, by byli z tego zadowoleni. Doktor miał odesłać ich z powrotem, ale albo zapomniał, albo nie był w stanie tego dokonać. — A co z tymi — spytała Belphebe — którzy, jeżeli oni nie wrócą, pojmą to zgoła opacznie? Czyż nie mówiłeś mi, że byłeś przesłuchiwany przez policję, kiedy zaginęłam w krainie Zamku Carena? — Faktycznie. Zwłaszcza że jeden z nich jest policjantem. W tym kraju pokoju i porządku gorzej zadzierać z gliniarzem niż z profesorem. Spuściła wzrok i oparła dłoń na krawędzi leżanki. — Lękam się również… Haroldzie… — Czego, maleńka? — Istnieje pewna wiedza, którą my ludzie lasów posiadamy, a o której mieszkańcy miast nie mają zielonego pojęcia. Dziś kiedy wyszłam z mieszkania, przez cały czas byłam śledzona, choć nie udało mi się stwierdzić przez kogo ani w jakim celu. Shea poderwał się gwałtownie: — Dlaczego, wy śmierdzące skunksy! Ja wam… — Nie, Haroldzie. Nie bądź taki zapalczywy. Czy nie mógłbyś sam pójść do nich i powiedzieć, jak było naprawdę? — Nie uwierzyliby mi, tak jak ostatnim razem. A gdyby nawet, mogłoby to zapoczątkować masową migrację do innych kontinuów czasoprzestrzennych. Nie, dziękuję. Nawet Doc Chalmers nie określił jeszcze wszystkich reguł transferu i kto wie, może się okazać to równie niebezpieczne jak sprzedawanie bomb atomowych w supermarketach. Belphebe oparła brodę na dłoni. — Tak. Przypominam sobie, jak zostaliśmy wydaleni z mej ukochanej Krainy Czarów, by już nigdy tam nie powrócić i to pomimo twej logiki, która zmienia wszystkie wrażenia odbierane przez zmysły. — Chodziło jej o ostatnie rozpaczliwe zaklęcie, którego użył Shea w pojedynku z czarownikiem Dolonem. Dolon został zniszczony, ale Shea wytworzył tak ogromny potencjał magiczny, że został przerzucony z powrotem do swego wszechświata, Zabierając ze sobą Belphebe. Uniosła brwi: — Nigdy dotąd nie widziałam cię tak wypranego z pomysłów. A może nie masz ochoty na kolejną wyprawę? Ha! — czyż nie ma świata, do którego moglibyśmy się udać, by odnaleźć magię wyższą od mocy Xanadu? W ten sposób moglibyśmy zajść nasze problemy z flanki, zamiast prowadzić bezpośredni atak. Shea zauważył, że uznała sprawę swego udziału w tej wyprawie za ustaloną; trwał w związku małżeńskim dostatecznie długo, aby nie robić z tego problemu. — Tak, to niezła myśl. Hmm. Może Brytania arturiańska. Nie, tam wszyscy magowie byli źli z wyjątkiem Bleysa i Merlina. Bleys się nie liczy ze względu na chwiejność i niewielką moc, a co do Merlina, nie wiadomo, czy udałoby się nam go znaleźć, skoro spędza tyle czasu w naszym kontinuum. Merlin pojawił się w ostatniej scenie przygody w krainie Orlanda Szalonego. W Iliadzie i Odysei nie ma zawodowych magów poza czarodziejką Kirke, a to doprawdy twarda sztuka i wątpię, by zechciała nam pomóc. W Zygfrydzie czy Beowulfie również brak czarodziejów wartych wspomnienia. — Zaczekaj, chyba mam. Kalewala! — Co to takiego? — Epos fiński. Praktycznie wszystkie tamtejsze grube ryby to czarodzieje i poeci. Vejnemejnen chyba mógłby nam pomóc — Vejnemejnen, wiekowieczny pieśniarz. Gość z sercem wielkim jak balon. Ale jeśli tam dotrzemy, będziemy potrzebować sprzętu. Ja miecza, a ty weź lepiej nóż i dobry łuk. Ta wyprawa może okazać się niebezpieczna. — Ten wspaniały łuk ze stopu magnezu z celownikiem — Belphebe rozpromieniła się — którego używałam ostatnio podczas zawodów o mistrzostwo Ohio? — Nnie. Lepiej nie. W fińskich warunkach może okazać się zawodny. Obawiam się, że mógłby popękać. Lepiej weź ten stary, drewniany. I drewniane strzały, a nie stalowe, z ery maszyn, za którymi tak przepadasz. — Skoro Finlandia leży tam, gdzie leży, to czy nie będzie nam za zimno? — spytała. — Jeszcze jak. Nie licz na wieczne lato, takie jak w twojej Krainie Czarów. Mam dość ciepłych ubrań i sporządzę dla ciebie stosowną listę. Podczas tej wyprawy bez grubych spodni i wysokich butów ani rusz. — Jaki jest ten kraj? — O ile wiem, to jedno wielkie subarktyczne trzęsawisko. Równinny teren porośnięty tundrą i wiele jezior. — A więc — skonstatowała — przydadzą się nam również kalosze. Shea pokręcił głową. — Nic z tych rzeczy. Z tego samego powodu, co magnezowy łuk. W tym schemacie mentalnym guma może okazać się zawodna. Popełniłem podobny błąd wśród nordyckich bogów i przez to o mało nie straciłem głowy. — Ale… — Posłuchaj mnie i zrób, co mówię. Skórzane buty, sznurowane i dobrze natłuszczone. Wełniane koszule, skórzane kurtki, rękawice… lepiej kup dla siebie mitenki z jednym palcem. Gdy już dotrzemy na miejsce, załatwimy sobie nowe ubrania. Tamtejsze. Tu masz listę — aha, jeszcze wełniana bielizna. I pamiętaj, jedź wolno, dobrze? — Rzucił jej najsroższe ze swoich spojrzeń. Belphebe miała tendencję do prowadzenia chevroleta Shea jak odrzutowego myśliwca. — Och będę wzorem roztropności i rozwagi. — Zrobiła krok do przodu. — A kiedy ciebie nie będzie — ciągnął — wyjmę karty z symbolami i nasmaruję nasz sylogizmobil. * * * Kiedy po dwóch godzinach Belphebe wróciła, Harold Shea siedział po turecku na podłodze w saloniku, z rozłożonymi przed sobą kartami. Przypominały nieco zenerowskie karty do badań potencjału możliwości paranormalnych, ale miast figur geometrycznych i układów linii zawierały wizerunki symboli logicznych. Zamówił te karty na koszt Instytutu Garadena, kiedy sprowadził Belphebe z Krainy Czarów do swego kontinuum, i otrzymał je po powrocie z uniwersum Orlanda Szalonego. Powinny ułatwić przeskok z jednego wszechświata do drugiego i posłużyć dużo lepiej niż symbole rysowane na pustych kartach bądź kartkach papieru. Przed Shea leżał egzemplarz Kalewali, do którego zaglądał od czasu do czasu, usiłując ustalić logiczne przesłanki kontinuum w celu właściwego ułożenia kart. — Czołem, złotko — rzucił mimochodem, kiedy weszła niosąc pokaźne zawiniątko. — Wydaje mi się, że dobrałam wszystko tak trafnie, abyśmy mogli się znaleźć od razu na frontowym podwórzu Chaty Vejnemejnena. — Haroldzie! — Tak? — Ogary ciągle są na naszym tropie. Teraz jestem już pewna. Dwaj ludzie w wozie policyjnym śledzili mnie przez całą drogę powrotną do domu. — Ohoho. Co się stało? — Rozmyślnie trochę kluczyłam i przez pewien czas udawało mi się ich zwodzić, ale… — O rety. Na pewno spisali numer rejestracyjny i lada chwila tu będą. — Piekło i szatani! Niech ich zaraza zeżre! Co jeszcze mam zabrać? Będę gotowa za połowę godziny. — Nie ma tyle czasu. Wyruszamy natychmiast. Nie ruszaj się. Nie, nie próbuj się przebierać. Ściśnij mocno zawiniątko i przeniesie się z nami. Weź swój łuk i rzeczy. Poderwał się i popędził schodami na górę. W chwilę potem z wnętrza szafy dobiegł jego nieco zduszony głos: — Belphebe! — Tak? — Gdzie są, do cholery, moje grube wełniane skarpety? — W dużym kartonie. Nie używałeś ich od ubiegłej zimy. — W porządku… A ten żółty szalik? Nieważne, sam znajdę… Kilka minut później wrócił do saloniku z naręczem ubrań i wyposażenia. — Masz swój łuk — zwrócił się do Belphebe. — To dobrze. I zapas strza… W tej samej chwili rozległ się dzwonek przy drzwiach. Belphebe ukradkiem wyjrzała przez okno. — To oni! Widzę ich pojazd! Co robić? — Zmykamy do Kalewali i to migiem. Usiądź na dywanie obok mnie, weź mnie za rękę i wciśnij mocno pod pachę zawiniątko z rzeczami. Znów zadzwonił dzwonek. Shea przyjął pozycję lotosu i skupił się na rozłożonych na ziemi kartach. — Jeżeli A nie jest nie B i B nie jest nie A… Pokój rozmył się. Nie było przed nimi nic oprócz kart ułożonych w kwadrat rorzony z pięciu rzędów po pięć kart w rzędzie kart. — …i jeśli C będzie Krainą Bohaterów, Kalewalą… Zaklęcie zaczęło działać. Karty zmieniły się w milion maleńkich świetlnych punkcików wirujących w rigadoonie swych własnych, osobliwych znaczeń. Shea ścisnął mocniej dłoń Belphebe i zawiniątko ze swoimi rzeczami. Potem pojawiło się wrażenie latania, pławienia się w powietrzu, unoszenia przez prądy silnych wiatrów. Barwy. Ledwo słyszalne dźwięki. Wrażenie spadania. Shea przypomniał sobie, jak bardzo był przerażony, gdy przytrafiło mu się to po raz pierwszy i jak zamiast w żądanym irlandzkim micie znalazł się w czas Ragnaröku wśród Bogów Północy… Wirujące światła utworzyły zwarty, logiczny wzorzec, skonsolidowały się i urzeczywistniły. Siedział wśród długich, wygniecionych traw mając u swego boku Belphebe i dwa stosiki ciepłego odzienia. 2 Trawy, kołyszące się w podmuchach łagodnego wiatru, rozciągały się wokół nich jak okiem sięgnąć. Niebo przesłaniały kłęby niskich, szybko płynących chmur. Powietrze było chłodne i przesycone wilgocią. Przynajmniej nie znaleźli się w samym środku jednej z tych przerażających fińskich zim. Shea podkurczył nogi i podniósł się ze stęknięciem, pomógł również wstać Belphebe. Teraz mógł dostrzec że znajdowali się na rozległej łące. Po prawej sięgała skraju mieszanego, brzozowo–jodłowego lasu. Po lewej… — Hej, maleńka! Spójrz tylko na to — rzekł Shea. „To” okazało się stadkiem zwierząt skubiących trawę wokół wielkiego, starego samotnego dębu. Shea zauważył trzy konie, dość małe i kosmate i zwierzę, które musiało należeć do rodziny jeleni. Miało rogi. Karibu albo bardzo duży renifer. — Na brak mięsa nie powinniśmy narzekać — rzekła Belphebe. — Jest to z całą pewnością szlachetny jeleń, zbyt dumny, by odczuwał lęk. Zwierzęta, obrzuciwszy wędrowców czasoprzestrzeni leniwym, zamyślonym spojrzeniem znów zaczęły się paść. — To musi być renifer — stwierdził Shea. — Używają ich tu jako zwierząt pociągowych. — Jak ten rozdający prezenty jowialny grubasek nazywany Świętym Mikołajem z legend Ohio? — Tak. Zanieśmy cały nasz majdan pod tamten płot i przebierzmy się w ciepłe rzeczy. Niech to szlag, zapomniałam o szczoteczkach do zębów. I dodatkowej bieliźnie… Pomyślał również o innych rzeczach, przeoczonych wskutek pośpiechu, z jakim wyruszyli w tę podróż, takich jak na przykład t do butów. Ważne jednak że mieli po parze ciepłego obuwia, jego wierną szpadę oraz łuk Belphebe, nie mówiąc już o magii, jaką władał. Dzięki powyższym atutom, w tym otoczeniu powinni większego trudu zdobyć wszystko inne, czego mogli potrzebować. Płot był drewniany, w stylu lincolnowskim. Kiedy podeszli bliżej podnosząc wysoko nogi, by przebrnąć przez wysoką trawę, las nieco się przerzedził i Shea dostrzegł na wpół ukrytą wśród grupkę niskich chat z długich drewnianych bali. Z otworu w dachu jednej z nich unosiła się cienka smuga niebieskiego dymu. Dał się słyszeć przytłumiony, cichy gwar. — Ludzie — powiedział Shea. — Zali tuszę, że są przyjaźnie nastawieni — rzekła Belphebe zerkając w stronę chałup i oparłszy się o płot zaczęła ściągać sukienkę przez głowę. — Nie przejmuj się, maleńka — rzucił Shea. — Vejnemejnen to najlepsze jajo w całym kontinuum czasoprzestrzennym. Zaczął przebierać się w ciepłe odzienie. — Och, Haroldzie — powiedziała Belphebe — nie zabraliśmy ze sobą torby pielgrzymiej ani plecaka, aby mieć do czego włożyć nasze rzeczy. Tak mi żal zostawić tę wspaniałą suknię. To pierwsza, jaką mi kupiłeś, kiedy byliśmy w Nowym Jorku. — Załóż ją, a ja zrobię z mojej koszuli tobołek. Hej, ho, mamy towarzystwo! Pospiesznie dokończyli przebierania i właśnie zasznurowali buty, kiedy mężczyzna, który nadszedł od strony chat, dotarł do furtki w płocie i zbliżył się do nich. Był niski, mniej więcej w wieku Harolda Shea (czyli innymi słowy dobiegał trzydziestki), miał zadarty nos, szerokie, mongoloidalne kości policzkowe i krótką, czarną brodę. Kciuki zatknął za szeroki, wyszywany skórzany pas opinający zachodzącą połami na wełniane workowate spodnie płócienną bluzę — koszulę. Nogawki spodni wetknięte były za cholewy wysokich butów, pokrytych od zewnątrz futrem. Na głowę nałożoną miał zawadiacko przekrzywioną czapkę z przedniego futra. Shea zapiął pas z przytroczoną doń szpadą w pochwie i rzekł: — Bądź pozdrowiony, panie! — Był przeświadczony, że dzięki przejściu do tego kontinuum automatycznie, język, którym władał zmieni się na tutejszy. Mężczyzna przekrzywił głowę i przeczesał palcami brodę lustrując ich oboje od stóp do głów. W końcu przemówił: — Och, witajcie mi przybysze, Chociaż śmiesznie wyglądacie, Na rzut oka pierwszy widać, Żeście są z innego kraju! Opowiedzcie, nieznajomi, Kimże byli przodki wasze, Jakie drogi oraz jakie cele W dzień ten piękny was przywiodły Do krainy bohaterów? O nie, nie pomyślał Shea. Czytałem Kalewalę i wiem, że jeśli ktoś poda swój rodowód, staje się on bezbronny wobec całej gamy zaklęć. Na głos zaś rzekł uprzejmie: — Jam jest Harold Shea, a to moja żona Belphebe. Pochodzimy z Ohio. Harolsjei, Pelviipi? Ouhaio? — rzekł mężczyzna Prawdę rzekłszy, owe nazwy są Zupełnie mi nieznane, Widno tedy, że naprawdę Pochodzicie z obcych krajów, Dalszych niż kraina Hüsi Czy straszliwe głębie Many. Przebyliście długa drogę, Bądźcie zatem pozdrowieni, Wiedzcie także, iż gościna Rada tutaj na was czeka, Cna Pelviipi swą urodą Wam obojgu szlak wygładzi Swym uśmiechem, co jaśnieje Niby słońca snop promieni. — Dzięki — rzekł oschle Shea. — I jeśli nie masz nic przeciwko, wolałbym, abyś jednak zaczął posługiwać się prozą. Moja żona została kiedyś ugryziona przez poetę i od tej pory cierpi na dotkliwą alergię. Jeśli nie przestaniesz, będzie źle. Mężczyzna spojrzał podejrzliwie na Shea, a zaraz potem otaksował wzrokiem Belphebe. — Słuchaj więc, o Harolainen… — zaczął ale Belphebe stosując się do roli natychmiast się skrzywiła i czknęła głośno, na co brodacz umilkł i zniżając głos zapytał: — Czy w tym waszym odległym Ouhaio nie trzymacie kobiet w ryzach? — Nie, wręcz przeciwnie — odrzekł pospiesznie Shea. Belphebe zmarszczyła brwi; nieznajomy uśmiechnął się przymilnie. — W naszej szlachetnej krainie bohaterów mamy zwyczaj uczyć kobiety, gdzie jest ich miejsce. Pozwól teraz, że złożę ci najwspanialszą z możliwych propozycję — wymienimy się żonami, jedna za jedną, a kiedy zacna Pelviipi powróci do ciebie, będzie posłuszna jak baranek, a w dodatku posiądzie wiedzę o poezji uzyskaną od największego pieśniarza w całej Kalewali, krainie bohaterów. — Co mówisz? — mruknął Shea. — Nie, chyba nie przystanę na ten układ… — Zauważył że tamten spochmurniał. — Przynajmniej dopóki nie dowiem się czegoś więcej o twojej krainie. Czy Vejnenejnen jest teraz w jednej z tych chat? Nieznajomy prowadził ich w stronę przejścia w płocie. Rzekł posępnie: — Nie ma go i nigdy nie będzie. — Och — mruknął Shea, stwierdzając, że musiał widać popełnić błąd pozycyjny. — W takim razie do kogo należą te chaty? Mężczyzna przystanął, wyprężył dumnie pierś i rzucił buńczucznie O Przybyszu, widać tedy, Żeś niedługo w Kalewali, Kto zna bohaterów ziemię, Nigdy nie mógłby pomylić Mistrza Kaukomieli o którym Zwykł wspominać Saarelainen. Być nie może, aby sława Oraz chwała Lemminkainena Do ojczyzny twej nie dotarła — Och, och — rzekł Shea — Miło mi cię poznać Lemminkainenie. Tak, twoja sława dotarła aż do Ohio. Rzucił nerwowe spojrzenie Belphebe. Nie czytała Kalewali, a zatem nie zdawała sobie sprawy w jak poważnych znaleźli się tarapatach. Błąd pozycyjny był poważniejszy niż mu się wydawało. Miast z godnym zaufania starym Vejnemejnem nawiązali kontakt z najbardziej zdradziecką i fałszywą postacią w całym kontinuum — Lemminkainenem, nierozważnym czarodziejem i zatwardziałym rozpustnikiem. Gdyby jednak zechcieli teraz się oddalić, tylko pogorszyliby sprawę. Shea mówił dalej: — Nie masz pojęcia, jaka to przyjemność spotkać prawdziwego bohatera. — Spotkaliście największego — rzekł skromnie Lemminkainen. — Bez wątpienia potrzebujecie pomocy, gdyż zapewne żar, ptak lub smok morski pustoszy waszą krainę. — Niezupełnie — powiedział Shea, gdy dotarli do furtki. — Po prostu mamy paru przyjaciół, którzy zabłądzili i zagubili się w innym świecie, magia zaś naszego własnego nie jest dostatecznie silna, by ściągnąć ich z powrotem. Pomyśleliśmy, że udamy się do kraju, gdzie żyją prawdziwi czarodzieje i znajdziemy kogoś, kto będzie dysponował dostateczną mocą do wykonania tego zadania. Na szerokim obliczu Lemminkainena ukazał się grymas wielkiej chytrości. — Jaką proponujecie cenę za tę szczególną taumaturgiczną usługę? Niech to szlag, pomyślał Shea, czy ten człowiek nie może mówić normalnym, prostym językiem? Na głos zaś rzekł: — A jakiej ty mógłbyś na ten przykład zażądać? Niski krępy mężczyzna wzruszył ramionami. — Ja, potężny Lemminkainen nie mam dziś zbyt wielu potrzeb, znacznie mniej niż inni, pod dostatkiem jest u mnie trzody wszelkiej oraz ptactwa, pola żyzne i urodzajne, pełne ryżu i jęczmienia, dziewcząt moc do całowania oraz wielu rabów, co mi służą. Shea wymienił spojrzenia z Belphebe. Kiedy tak stał zastanawiając się, czy wspomnieć o swojej szczególnej odmianie magii, nminkamen ciągnął swój monolog. — Może gdyby zacna Pelviipi… — Nigdy w życiu! — uciął ostro Shea. Lemminkainen ponownie wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jak sobie życzysz, O Harolainen. Nie zamierzam się targować — a poza tym mam kilka własnych błędów do naprawienia. Pozostaje sprawa klątwy nałożonej na Panią Pohjoli, która zgodzi ja się, bym poślubił jej córkę, ponadto nie zostałem zaproszony na jej ślub z kowalem Ilmarinenem. W pień wyrżnę tych plugawych mieszkańców krainy mgieł i ciemności! Gwałtownym ruchem zdarł z głowy czapkę, cisnął ją na ziemię i podeptał w napadzie dzikiej wściekłości. Shea próbował przypomnieć sobie treść Kalewali. Było tam coś o wyprawie, której cel stanowiła krwawa zemsta i o ile sobie przypominał, nie zakończyła się ona dla Lemminkainena szczęśliwie. — Chwileczkę — powiedział — chyba jakoś się dogadamy. Wygląda na to, że owa Pohjola to twardy orzech do zgryzienia. Jeśli zabierzesz nas ze sobą, możemy ci pomóc go rozłupać. Lemminkainen przestał się pieklić i znieruchomiał. — Czyż bohater lęka się krainy mrozu i północy? — zapytał. — Jesteś wyrośnięty, ale brak ci potężnych mięśni, jakimi szczycą się herosi Kalewali. Moglibyście pomóc najwyżej w walce z dziećmi. Spójrz zatem — powiedział Shea — może faktycznie nie jestem zbudowany jak koń pociągowy, ale różne rzeczy potrafię. Posługując się tym. Wyjął swoją szpadę. Kiedy Shea dobył broni, dłoń Lemminkainena w mgnieniu foka sięgnęła rękojeści prostego, obosiecznego miecza. Nie wysunął go jednak z pochwy, uświadomiwszy sobie, że Shea nie zamierza go zaatakować. Spojrzał na szpadę. — Niewątpliwie to oręż o najbardziej osobliwym ostrzu, jakie widziano w Kalewali — stwierdził. — Używasz go jako wykałaczki czy jako igły którą, łatasz swoje bryczesy? Tym razem to Shea się uśmiechnął: — Dotknij tego czubka. — Jest ostry, ale cerowaniem zajmuje się moja żona, Kylliki. — Niemniej chyba nie wyszłoby ci na zdrowie, gdybym przeszył cię tym ostrzem, prawda? Już dobrze, w porządku. Chcesz, abym pokazał ci, jak nią władam? Lemminkainen wydobył z pochwy swój krótki miecz o szerokim ostrzu. — Nie, Haroldzie — rzekła Belphebe kładąc na ziemi swoje zawiniątko i zaczęła napinać swój łuk. — Nic się nie bój, maleńka. Miewałem już do czynienia z szermierzami. Pamiętasz wzgórze niedaleko Zamku Carena? Poza tym to tylko walka treningowa. — Czy pragniesz, by uderzenia zadawane były wyłącznie płazą? — Absolutnie. Gotów? Brzdęk, zgrzyt, ciach! zagrała broń. Lemminkainen, prący naprzód był wprawnym szermierzem, najlepszym, z jakim Shea miał okazję skrzyżować ostrza. Zadawał cięcia z boku, z góry i na ukos, niezwykle szybko, a mimo to nawet nie dostał zadyszki. Jego teoria zdawała się potwierdzać, uderzał tak szybko i mocno jak to było możliwe. Do diabła z konsekwencjami. Shea, wycofując się krok za krokiem parował ukośnie zajadłe cięcia rozważając, co by się stało, gdyby jedno trafiło w cienkie ostrze szpady pod kątem prostym na tyle silnie, by je złamać. Każde z tych uderzeń mogło okaleczyć lub zabić człowieka, nawet ciosy zadawane były płazą broni. Raz Shea spróbował zripostować, lecz Lemminkainen z kocią zwinnością uskoczył w tył. Shea poruszał się po okręgu cofając się miarowo i starając się oszczędzać oddech. W którymś momencie źle stanął i cios krótkiego miecza o mało go nie dosięgnął. Shea chwiejnie cofnął się o trzy kroki, a w jego uszach rozbrzmiało głośne: — Och! — Belphebe. W końcu jednak szaleńczy atak stracił nieco na sile. Szpada śmignęła i drasnęła Lemminkainena w przedramię. — Potrafisz ukłuć tą swoją słomką — przyznał bohater. Ponownie się zamachnął, lecz tym razem niezbyt dokładnie. Shea uchylił szpadę na bok, a potem dźgnięciem z wypadu zranił Lemminkainena w ramię. — Jak widzisz — powiedział Shea. Lemminkainen warknął, ale jego kolejny atak został zatrzymany, gdy czubek wszędobylskiej szpady wpił się w jego ciało na wysokości przepony. Heros nawet nie spróbował sparować cięcia, tak było szybkie. — Co by się stało, gdybym pchnął? — zapytał Shea. — Chełpliwy przybyszu, muszę przyznać, że szczęście ci sprzyja. — To był tylko przypadek. — Czyżby? W takim razie spróbujmy jeszcze raz. Brzdęk, ciach, zgrzyt, świst — zagrała broń. Tym razem Lemminkainen, choć w dalszym ciągu nie zdyszany, wydawał się przesadnie czujny i jakby zasępiony. Po kilku skrzyżowaniach ostrzy został wytrącony z równowagi i ponownie Shea krótkim sztychem przyłożył szpic szpady do szerokiej piersi swego przeciwnika. — To z pewnością nie był przypadek, przyjacielu — powiedział Shea. — Przypadek nie zdarza się dwa razy pod rząd. Lemminkainen wsunął miecz do pochwy i pogardliwie machnął ręką. — W walce z przeciwnikiem nie przyodzianym w zbroję dzięki tym swoim sztuczkom mógłbyś zyskać parę minut życia. Ale lud czarnej Pohjoh wyrusza na wojnę w kolczugach i zbrojach. Uważasz, że tym cienkim rożnem mógłbyś wyrządzić im jakąś szkodę? — Nie wiem, jakiego rodzaju zbroi używają, ale byłoby dla nich lepiej, gdyby szczeliny między złączami nie były zbyt szerokie, chyba że chcą zapoznać się bliżej z mym orężem. — Zabiorę cię ze sobą do Pohjoli, nie wiem jednak, czy dla ciebie zrobię użytek z mojej magii. Możesz być moim sługą. Shea rzucił spojrzenie Belphebe. Dziewczyna odezwała się. — Sir Lemminkainenie, zda mi się, że mężowie w tej krainie słyną z ogromnej chełpliwości, lecz nie jestem pewna, czy ich słowa znajdują odbicie w czynach. Jeśli jednak przegrana w pojedynku może uczynić kogoś czyimś sługą, ty będziesz mym giermkiem. Wielkie byłoby bowiem moje zdziwienie gdybyś ty, lub któryś z twych rodaków okazał się lepszym ode mnie łucznikiem. Shea pohamował rozbawienie. Belphebe nie była wytrawnym psychologiem, ale wiedziała jak radzić sobie z pyszałkami, a sztuczka polegała na tym, że należało przewyższyć ich chełpliwością w czym uważali się za niepokonanych. Lemminkainen, zmrużywszy nieco powieki, spojrzał na Belphebe i rzekł: — Harolsjei, cofam propozycję. Patrząc na twą żonę widzę jędzę, której należy się odpowiednia nauczka! Czekaj tu, rychło powrócę! Znajdowali się blisko chat. Shea dopiero teraz zauważył szereg nędznie przyodzianych niewolników, którzy z otwartymi ustami przyglądali się pojedynkowi. — Moja broń! — ryknął Lemminkainen i niewolnicy cofnęli się trwożnie. Po chwili wrócił z kuszą pod pacha i garścią bełtów zatkniętych za pasem. Shea zauważył, że broń miała stalowy kabłąk, miedziany odciąg i okładziny ze srebra. Prawdziwe i na dodatek śmiercionośne cacko. — Haroldzie — powiedziała łagodnie Belphebe — nie jestem pewna, czy potrafię pokonać tego człeka. Mocna stalowa kusza we wprawnych rękach może okazać się zabójczą bronią. — Daj z siebie wszystko, maleńka. Wykończysz go — rzucił Shea z trochę sztuczną pewnością siebie. — Pragniesz strzelać do nieruchomego celu, rudowłosy bagażu, czy mam polecić jednemu z mych rabów, aby uciekał, a tym samym dostarczył nam przedniejszej rozrywki? — Może być nieruchomy cel — powiedziała Belphebe. Sprawiała wrażenie jakby jedynym ruchomym celem, do którego chciała mierzyć, był Lemminkainen. Heros machnął ręką. — Widzisz ten sęk w płocie o czterdzieści kroków od nas? — Widzę. Może być. Lemminkainen uśmiechnął się, naciągnął kuszę i zwolnił cięciwę. Zakończony stalowym grotem bełt trafił w płot z głośnym trzaskiem o 3, 4 cale powyżej sęka. Belphebe nałożyła strzałę, napięła cięciwę odciągając ją aż do ucha i po sekundzie zwłoki wypuściła strzałę. Drzewce musnęło deskę płotu i ze świstem znikło w wysokiej trawie. Lemminkainen uśmiechnął się szerzej. — Jeszcze raz? Tym razem sprawił się jeszcze lepiej; jego bełt trafił .deskę ukośnie o cal nad sękiem. W chwilę potem strzała Belphebe drgając wbiła się w drewno w takiej samej odległości, poniżej celu. Lemminkainen wypuścił jeszcze jeden bełt, po czym ryknął: — Tym razem nie dam się prześcignąć. Wszystko wskazywało, iż nie były to czcze przechwałki — jego bełt utkwił ukośnie w samym środku sęka. Belphebe nieznacznie zmarszczyła brwi. Naciągnęła cięciwę, przytrzymała przez kilka sekund po czym opuściła łuk i podniosła ponownie by jednym pełnym ruchem posłać smukłe drzewce ku niewielkiemu celowi. Strzała wbiła się w sęk tuż obok bełtu. Shea powiedział: — Wydaje mi się, że oboje jesteście równie doskonali… Ej, a może byście tak spróbowali do tego? Wskazał ręką olbrzymią wronę, która trzepocząc skrzydłami i kracząc chrapliwie wzbiła się w powietrze, przelatując ponad łąką. Lemminkainen uniósł kuszę i wystrzelił. Bełt pomknął ze świstem w górę i zdawało się, że przeszył ptaka na wylot. W powietrzu zawirowało kilka czarnych piór, lecz wrona wyrównawszy lot, znów frunęła przed siebie. W tej samej chwili dźwięcząc pomknęła w niebo strzała Belphebe i dosięgła ptaka przy wtórze mocnego mlaśnięcia. Wrona zniżyła lot i jedna po drugiej śmignęły kolejne trzy strzały. Jedna chybiła lecz dwie dosięgły celu i czarne ptaszysko runęło jak kamień na ziemię z trzema strzałami krzyżującymi się w jej truchle. Lemminkainen aż rozdziawił usta ze zdumienia. Niewolnicy stojący przy chałupach zaczęli szemrać. Belphebe rzuciła spojrzenie: — Panie, teraz pragnęłabym odzyskać moje strzały. Lemminkainen machnął ręką dając znak sługom, by się tym zajęli. Nagle rozpromienił się i grzmotnął pięścią w pierś. — Ja, wesoły Lemminkainen, jestem w dalszym ciągu większym bohaterem — stwierdził — ponieważ okazałem swą wyższość w dwóch pojedynkach, podczas gdy każde z was tylko w jednym. Nie sposób wszakże zaprzeczyć, że oboje posiadacie ogromną biegłość we władaniu bronią i jeśli mi pomożecie, spełnię wasze życzenie i zaśpiewam dla was czarodziejskie runy– pieśni. 3 Kiedy dotarli na miejsce niewielkim orszakiem z niewolnikami dźwigającymi teraz ich bagaże w drzwiach największej chaty pojawiły się dwie kobiety. Jedna z nich była stara, o pomarszczonej skórze, drugą młoda, dość hoża dziewoja. Shea miał wrażenie, że z odrobiną makijażu i w sukni od Mainbochera wyglądałaby na całkiem smakowity kąsek. Najwyraźniej Lemminkainen miał niezły gust. Kobiety do kuchni. — powiedział. — Już wkrótce zjemy posiłek, aby nie mówiono, że wielki Vaukomieli w najmniejszym choćby stopniu uchybił przyjmowanym gościom. Kiedy obie kobiety zaczęły odchodzić, Belphebe postąpiła naprzód i wyciągnęła rękę do starszej. — Łaskawa pani — rzekła — wybacz sir Lemminkainenowi ów pozorny brak ogłady. Nie wątpię, że nas sobie nie przedstawił, ponieważ umysł jego zaprzątają kwestie wyższej materii. Jestem Belphebe z Krainy Czarów, żona tu obecnego Sir Harolda Shea. Stara kobieta ujęła dłoń Belphebe. Jej oczy napełniły się łzami i wyszeptała coś niezrozumiale, po czym odwróciła się i pośpiesznie znikła wewnątrz chaty. Smakowity Kąsek przedstawiła się: — Znają mnie jako Kylliki, dziewka z Saari, żona Lemminkainena — oświadczyła — a ta tutaj to jego matka. Witajcie. Lemminkainen spojrzał na nią kwaśno — Kobiety zawsze muszą paplać — mruknął. — Pójdźcie, o goście z Ouhaio, usiądźcie wygodnie i opowiedzcie o zaklęciu, jakiego sobie życzycie. Muszę poznać nazwiska i pozycje osób, które pragniecie tutaj sprowadzić; kim byli ich przodkowie, gdzie mogą być teraz, wszystko co wam o nich wiadomo. Ponadto mimo iż wasza moc w porównaniu z moją zdać się może znikoma, dobrze byłoby, gdybyście dodali do moich również wasze zaklęcia, nie ukrywam bowiem, iż ściąganie ludzi z jednego świata do drugiego to wyjątkowo trudne zadanie. Shea zmarszczył brwi. — O jednym z nich mogę opowiedzieć ci całkiem sporo. Dr Walter Simms Bayard, doktorat z psychologii, absolwent Uniwersytetu Kolumbia, rocznik — chyba . Urodził się w… chyba w… Atlantic City, New Jersey… tak mi się wydaje. Jego ojciec, Oswald Bayard był biznesmenem. Miał dom towarowy w Atlantic City. Zmarł kilka lat temu. — Osobliwe i szorstkie są wymieniane przez ciebie nazwy, O, Harolu! — rzekł Lemminkainen. A matka tego Payarta? Muszę znać możliwie jak najwięcej szczegółów na temat jego pochodzenia i otoczenia. Shea udzielił mu niewielu informacji, jakimi dysponował, na temat matki Bayarda mieszkającej w Nowym Jorku z drugim synem, którego on, Shea, miał okazję kiedyś spotkać. Lemminkainen zamknął oczy, wytężając pamięć, po czym zapytał: — A ten drugi, którego pragniesz sprowadzić do krainy bohaterów? Shea podrapał się po głowie. — Z tym będzie gorzej. Wiem o nim jedynie, że to detektyw pracujący w naszej policji, że ma na imię Pete i oddycha przez usta. Musi mieć trzeci migdał albo coś w rym rodzaju. Podejrzliwy typ, nieszczególnie bystry. Lemminkainen pokręcił głową. — Choć powszechnie wiadomo że jestem jednym z największych i najpotężniejszych czarodziejów, nie mogę mieć władzy nad kimś, kogo opisano mi tak pobieżnie i ogólnikowo. — Czemu nie spróbujesz najpierw sam sprowadzić tutaj Waltera? — wtrąciła się Belphebe. — Może w Xanadu, gdzie obecnie przebywa, zdołał dowiedzieć się dostatecznie dużo na temat tego Pete’a, aby wspomóc Lemminkainena informacjami, koniecznymi do jego zaklęć? — W porządku, mała. Chyba masz rację. Zacznijmy od Bayarda, Lemminkainenie, o Pete’a będziemy martwić się później. W tej samej chwili z kuchni wyszły kobiety prezentując nowe nader szorstkie, surowe odzienie i emanując aurę służalczej uległości; wszystkie trzy niosły wielkie drewniane michy. W każdej z nich znajdował się wielki kawał ryżowego chleba, parę wieprzowych żeberek i gomółka sera wielkości kułaka Shea. — Jedzcie, ile dusza zapragnie — rzucił Lemminkainen. Niechaj ta mała przekąska pobudzi wasz apetyt na sutą kolację. Shea wybałuszył oczy. Zwrócił się do Belphebe: — Zastanawiam się, co ci ludzie nazywają prawdziwym posiłkiem. — Musimy pochłonąć całe góry wszelakich wiktuałów by odpowiednio nastawić nasze dusze na tak ważką podróż — odparł Lemminkainen. Stara kobieta, jego matka zachlipała: — Nie jedź, mój synu. Nie jesteś odporny na śmierć. — Nie, to już zostało zadecydowane — rzekł Lemminkainen z pełnymi ustami. — Choć bohater tak mężny jak ja nie potrzebuje pomocy innych, prawdę rzecze stare przysłowie, iż nagie to plecy, za którymi nie ma ciała brata, a owi przybysze z dalekiej Ouhaioli mogą okazać się wielce przydatni. — Przecież obiecałeś, że nie pojedziesz — rzekła Kylliki. — To było, zanim spotkałem tych nieznajomych z osobliwym mieczem i osobliwym łukiem. Stara kobieta zapłakała, ocierając oczy rąbkiem sukni. — Nie chcą cię tam. Kiedy tylko dowiedzą się, że przybywasz, rozłożą na twej drodze magiczne pułapki i ani nieznajomi, ani twa własna siła nie uchronią cię przed śmiercią. Lemminkainen zaśmiał się spryskując blat stołu drobinami sera. — Strach jest właściwy niewiastom, a i to nie wszystkim — stwierdził spoglądając z podziwem na Belphebe. Shea zaczął się zastanawiać, czy trochę się nie pośpieszył przekonując tego jelenia, aby przyjął ich pomoc. — A teraz przynieś mi najprzedniejszą koszulę, gdyż nie zamierzam dłużej zwlekać z pokazaniem wężom z Pohjoli, jak ucztujemy tu, w krainie bohaterów. Wstał i obszedł stół zbliżając się do Kylliki, a zarazem odchylając rękę w bok. Shea zastanawiał się, czy bohater zamierzał ją uderzyć, i zachodził w głowę, jak by się w takiej sytuacji zachować, aczkolwiek Smakowity Kąsek wybawiła go z kłopotu, podrywając się spiesznie i truchcikiem wybiegając z pokoju. Lemminkainen wrócił na swoje miejsce przy stole, pociągnął długi łyk piwa i otarł usta wierzchem dłoni. — Zajmijmy się naszymi zaklęciami, O Harolu — powiedział uprzejmie. — Muszę odczekać chwilę, póki wersy nie zaczną płynąć wartkim nurtem. — Ja również — mruknął Shea wyjmując z kieszeni ołówek oraz kartkę papieru i zajął się kreśleniem wniosków łańcuchowych. Nie spieszyło mu się, bo stwierdziwszy, że element poetycki w fińskiej magii był rzeczywiście bardzo silny, domyślał się że przygotowania były równie długotrwałe. Belphebe przesunęła się na koniec ławy, gdzie siedziała matka Lemminkainena, i zaczęła rozmawiać z nią półgłosem. Najwyraźniej osiągnęła pewne wyniki, jako że starsza pani wydawała się teraz wyraźnie mniej zatroskana i zbolała. Po kilku minutach wróciła Kylliki niosąc czystą, białą koszulę i odzienie ze skóry z naszytymi jak łuski metalowymi, zachodzącymi jedna na drugą płytkami, które położyła na ławie obok Lemminkainena. Bohater nagrodził ją, sadzając obok siebie. — Teraz usłyszysz jedno z mych najpotężniejszych zaklęć — powiedział — skomponowałem je bowiem należycie i sumiennie. Jesteś gotów, Haroldzie? — Jak najbardziej — rzekł Shea. Lemminkainen odchylił się do tyłu, zamknął oczy i zaczął i śpiewać czystym, donośnym tenorem: Usłysz mię Valterze Payart Pochwycony w Xanadu czarze. Ojca twego znam wybornie, Wszak na imię miał on Osvalt… Nie była to pieśń, a jednak wydawało się jakby wersy czarodzieja miały swoją własną melodię. Osvalt hen z Atlantic City, Matką twą zaś była Linda Z New York City Jacksons rodem, Wiem ja wszystko o tych ludziach… Mówił tym samym śpiewnym tonem, podczas gdy Shea próbował skupić się na sorytach. W głębi duszy musiał przyznać, że ten olbrzym wyglądał na całkiem niezłego czarodzieja. Miał wyjątkowo chłonną pamięć, gdyż nie pominął najdrobniejszej informacji dotyczącej biografii i koneksji Bayarda, pomimo iż słyszał je tylko raz. Wersy Lemminkainena napływały coraz szybszymi falami, aż w pewnej chwili, gdy głos czarodzieja osiągnął największą moc, śpiewne zaklęcie dobiegło końca. Przybądź tu Valterze Payart Z kopuł przyjemności Kubli Do Krainy Kalewali, Dokąd wzywam cię mym śpiewem. Już nie możesz mu się oprzeć, Więc przybywaj tu niezwłocznie I w tej chwili stań przed nami! Lemminkainen wykrzyczał ostatnie słowa, wstał i zamachał obiema rękami nad głową wykonując całą scenę magicznych gestów. Szszuuuu! W powietrzu rozległ się szum, zagrzechotały drewniane miski i nagle w pokoju pojawił się doktor psychologii Simms Bayard z Instytutu Garadena. Ale nie stanął przed nimi. Siedział po turecku na podłodze, a na jego podołku leżała na wznak złączona z nim w roznamiętnionym pocałunku jedna z hurys z Xanadu, mająca na sobie równie skąpy przyodziewek, jak rewiowa striptizerka w kulminacyjnym momencie występu. Bayard oderwał usta od warg dziewczyny, aby rozejrzeć się wokoło, z niekłamanym zdziwieniem. — Oto jawny dowód — stwierdził Lemminkainen — żem jest faktycznie największym spośród czarodziejów. Nie tylko bowiem mocą śpiewnych rymów sprowadziłem tego człeka z innego świata, lecz wraz z nim przywiodłem również tę oto dziewkę służebną. O Vatar Payarcie, zważ, iż powinieneś mi ją podarować w nagrodę za me usługi. Kiedy Bayard puścił dziewczynę i oboje zaczęli wstawać z ziemi, Belphebe pociągnęła Shea za rękę. — Spójrz na Kylliki — rzuciła cicho, prawie szeptem. — Wygląda, jakby chciała wydrapać komuś oczy. — Przejdzie jej — mruknął Shea. — Poza tym o ile znam Waltera, śmiem twierdzić, że przyjmie kapitalny pomysł Lemminkainena z równie wielką aprobatą, jak ja. — O to mi właśnie chodzi, Haroldzie — Jeszcze bardziej zniżyła głos — Czyż nie jest prawdą, że w tym kontinuum, jeżeli wiesz wszystko o danej osobie, możesz rzucić na nią zaklęcie? — Tak, masz rację, maleńka. O tym nie pomyślałem. Będziemy musieli mieć oko na Waltera. 4 Twarz bayarda przybrała z wolna barwę dojrzałej truskawki. — Posłuchaj, Haroldzie — rzekł — te twoje sztuczki… — Wiem — mruknął Shea — właśnie się aklimatyzowałeś. Belphebe zachichotała, a Lemminkainen parsknął śmiechem. — Odpuść sobie, nie mamy czasu na tego typu gadki. To Lemminkainen. Bohater przez duże B. — Bardzo mi miło — rzekł z udawaną wyniosłością Bayard i wyciągnął rękę. Muskularny mężczyzna, promieniejący uśmiechem po tak obiecującym wstępie, zdawał się tego nie zauważyć, ale siedząc na lawie, kurtuazyjnie skłonił głowę. Shea uznał, że zwyczaj podawania ręki na powitanie najprawdopodobniej nie był znany w tym kontinuum. Bayardowi chyba nie przyszło to na myśl. Zasępił się srodze, zmarszczył brwi, i objąwszy ramionami swoją hurysę burknął: — To panna Dunyazad — pani Shea, pan Harold Shea. A teraz, Haroldzie, gdybyś zechciał powiedzieć mi, jak wyrwać się z tego norweskiego domu wariatów, byłbym ci wielce zobowiązany. Nie mam ci naturalnie za złe, że mnie tu ściągnąłeś, nie mniej nie podzielam twego zamiłowania do gonitwy za przygodą. — To nie Norwegia, lecz Finlandia — poprawił Shea z uśmiechem. — I wątpię, aby udało ci się stąd wydostać. Nie sądzę, aby ci wyszło na zdrowie, gdybyś pojawił się w Instytucie Garadena z panną Dunyazad, natomiast bez gliniarza Pete’a. Tak przynajmniej uważamy ja i Belphebe. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, nie dał się wbić na pal ani nic w tym rodzaju? Bayard nieco się uciszył, a hurysa mocniej przytuliła się do niego. — Och, robi, co może, a choć nie może wiele, mimo wszystko bardzo się stara. To doprawdy prawdziwy prezbiterianin, diakon swego kościoła. Ostatnio, jak słyszałem, próbował wyjaśnić jednej dziewcząt doktrynę grzechu pierworodnego. A propos, czy można tu zjeść coś konkretnego? Mam już po dziurki w nosie tych kleistych paskudztw, jakimi karmili nas w Xanadu. Lemminkainen ziewnął szeroko ukazując migdałki i jeszcze trochę więcej. Wreszcie z kłapnięciem zamknął usta. — Prawdą jest, szlachetni goście, że zmęczony czarowaniem całkowicie zapomniałem o powinnościach gospodarza. Kylliki! Matko! Przygotuj wieczerzę! — Policzył gości na palcach. — Dwa tuziny kaczek powinny wystarczyć. Valtarpayarcie, widzę, że twa służka jest przyodziana jak do kąpieli, czy pragnie, by ją dla niej przygotowano? — Nie — odburknął Bayard. — Ale wydaje mi się, że przydałoby się jej odzienie, jeśli tylko macie tu jakieś na zbyciu. Nieprawdaż, moja droga? Dunyazad niepewnie pokiwała głową, a gdy Lemminkainen rykiem zażądał odzienia, Bayard podprowadził ją do ławy. Shea zauważył, że starał się ją posadzić możliwie najdalej od Lemminkainena. — Nie chcę się czepiać, Haroldzie — rzekł Bayard — ale nie rozumiem, dlaczego konieczne było, abyś włączył mnie w kolejną z twoich eskapad. Shea wyjaśnił magiczne przyczyny flankowego ataku na Xanadu. — W dalszym ciągu jednak nie mamy policjanta Pete’a, a jeżeli chcielibyśmy powrócić do Ohio, lepiej byśmy zrobili pojawiając się tam w komplecie. Co o nim wiesz? To Irlandczyk, tak? — Skądże! Sporo z nim rozmawiałem i zdołałem dowiedzieć się, że pomimo iż jest prezbiterianinem, naprawdę nazywa się Brodsky i jest Irlandczykiem tak samo jak Jawarharlal Nehru. Chciałby być Irlandczykiem i dlatego opowiada irlandzkie dowcipy i śpiewa irlandzkie piosenki. Z polipem czy co tam zalega mu w kulfonie, jego wyniki są jednak mizerne i nie przyjęliby go do Metropolitan Opera. Pojawiła się Kylliki pachnąca pieczoną kaczką, niosąc długą, luźną suknię, którą raczej rzuciła, niż podała Dunyazad. Lemminkainen przez długą chwilę bacznie i z podziwem obserwował hurysę, która się ubierała. Po czym ziewnął i rzekł: — Krótka jest opowieść, jaką mnie uraczyłeś na temat tego Piita, którego szukasz. — Dobrze — wtrącił Bayard. — Zobaczmy, co o nim wiemy. Za sprawą Duponta dostał awans na detektywa drugiego stopnia. Słyszałem to z tuzin razy. Jego matka miała na imię Maria, a ojciec, również Pete, był murarzem i chciał, aby syn, kiedy dorośnie, prowadził bar. On sam zawsze pragnął zostać zawodowym futbolistą. Czy to wystarczy? Lemminkainen ze smutkiem pokręcił głową. — Tylko tak wielki zaklinacz jak ja mógłby pokusić się o próbę rzucenia czaru przejścia dysponując tak małą ilością danych. A nawet ja muszę przedtem odbyć całonocne medytacje, gdyż zadanie, jakie mnie czeka, jest zaiste przeogromne. — Czemu nie teraz? — szepnął Bayard do Shea. — Chciałbym zobaczyć, jak się to robi. Może mógłbym to jakoś wykorzystać. — Nic z tego, Walterze. Serio. — Shea pokręcił głową. — Nie wiesz podstawowych rzeczy na temat magii. Ma ona racjonalne zasady, ale opiera się na zupełnie innych prawach logiki niż te, które znamy. Poza tym nie radziłbym ci być w pobliżu, kiedy Lemminkainen zacznie wyławiać Pete’a z Xanadu. Wypracowałeś w ten sposób niemały potencjał magiczny. Istnieje możliwość, że jeśli Lemminkainen przeniesie Pete’a do tego świata, a ty będziesz znajdował się zbyt blisko, zostaniesz przeniesiony na powrót do Xanadu, po linii osłabienia, utworzonej przez zaklęcie sprowadzające. Pamiętasz, jakie mieliśmy kłopoty, kochanie? — Oczywiście, mój mężu — odparła Belphebe. — Ale nie frasujmy się tym teraz, gdyż właśnie podano wieczerzę. W tej chwili pojawił się orszak złożony z siedmiu służących. Każdy z nich niósł drewnianą tacę, na której stos chleba otaczały trzy w całości upieczone kaczki, z wyjątkiem jednego, który obsługiwał Lemminkainena. Ten miał aż sześć. Kiedy bohater pochłonąl ostatnią, w tym także jedną odstąpioną przez sytego już Shea, ponownie ziewnął i burknął: — Harolu, przyjacielu i pomocniku wesołego Lemminkainena, dzisiaj będziesz spać w jego łożnicy. Czy zaprowadzisz do niej Pelviipi? Co do pozostałych gości, mogą ułożyć się na spoczynek na ciepłych niedźwiedzich skórach przy kominku. Pójdź, Kylliki, i zaprowadź mnie do łóżka, gdyż nie dotrę tam o własnych siłach. Shea stwierdził, że zaklęcie musiało srodze uszczuplić siły chełpliwego osiłka, widział, jak potężny mężczyzna chwiał się na nogach zmierzając ku komorze sypialnej, niemniej jednak cieszył się, iż Lemminkainen dotrzymał swojej części umowy, nawet jeśli posługiwał się tą fałszywą poezją. Jeden ze służących trzymający w ręku trzcinową pochodnię zaprowadził Shea i Belphebe do łożnicy na końcu wielkiej chaty. Była nieco większa niż pulmanowski wagon i z braku poduszek musieli podłożyć sobie pod głowy zrolowane ubrania. * * * — Co się dzieje, do cholery? — mruknął Shea siadając sztywno i przechylając ucho w stronę nóg łóżka. Belphebe zachichotała. — Mój najmożniejszy i przemiły panie wygląda na to, że bohater i jego małżonka kłócą się w swych domowych pieleszach. Ha! Właśnie nazwala go ropuszym pomiotem. Shea zerknął na przepierzenie oddzielające ich od komory Lemminkainena. — Cóż, mam nadzieję, że wkrótce skończą — stwierdził. Ty masz tak wyszkolony słuch, że rozumiesz, co mówią, i możesz się tym radować, ale dla mnie to tylko piekielny jazgot i hałas. Rzeczywiście kłótnia skończyła się niebawem. Teraz jednak okazało się, że skóry renów służące im za przykrycie są zbyt cieple, bez nich zaś było zdecydowanie za zimno. Poza tym maty ze słomy przypominały plastyczną mapę Himalajów, a Harold nie przywykł spać w pokoju bez okien, nawet jeśli przez szpary w ścianach wpływało dostatecznie dużo powietrza. Coś zaskrobało do drzwi. Shea nasłuchiwał przez chwilę, po czym próbował zasnąć. Coś znowu zaskrobało, tym razem był to wyraźny sygnał: raz dwa, trzy. Shea usiadł prosto w łóżku wielkości pulmanowskiej koi, następnie prześlizgnąwszy się do drzwi, nieznacznie je uchylił, W głębi chaty, przed dogasającym kominkiem leżały dwie skąpane w czerwonym blasku postacie — Bayard i Dunyazad. Światła było dość, aby Shea zdołał dostrzec kulącą się przed drzwiami sylwetkę Smakowitego Kąska, Kylliki. Przyłożyła palec do ust i skinęła na niego. Serce Shea przeszyło uczucie grozy, gdy pomyślał, że znalazł się w rękach groźnej morderczyni wilczycy, ale Kylliki rozwiała jego obawy i wątpliwości uchylając drzwi szerzej. Obudziła Belphebe i przysiadła na łóżku. Kiedy oboje przycupnęli obok niej, nachyliła się i rzuciła teatralnym szeptem: — Szykuje się zdrada. — Ho ho — mruknął Shea. Jakiegoż rodzaju? — Mój mąż, bohater Kaukomieli. Któż zdoła mu się oprzeć? — Nie wiem, ale mimo wszystko możemy spróbować. Co zamierza? — Właśnie się dowiedziałam. Będzie próbował uniknąć rzucenia kolejnego czaru, mającego sprowadzić tu z innego świata waszego drugiego przyjaciela. Podobne magiczne sztuczki zawsze go osłabiają i wyczerpują, jak mogliście przekonać się na własne oczy tego wieczoru. — Dlaczego… — zaczął Shea sięgając po szpadę. Belphebe weszła mu w słowo: — Wstrzymaj się Haroldzie, zda mi się, że ta sprawa wymaga raczej sprytu niż przemocy. — Zwróciła się do Kylliki: — Czemu nam o tym powiedziałaś? Nie twoją jest rzeczą, czy ów Pete zostanie tu sprowadzony, czy też nie. W ciemności wyraźnie usłyszeli zgrzytnięcie zębów dziewczyny. — Z powodu drugiego skrzydła ptaka jego myśli — wybuchnęła. — Zamiast do Pohjoli wybierze się na jeziora z tą bezwstydną diablicą, która nie nosi przyodziewku. — Dunyazad. Co chcesz, abyśmy uczynili? — Wyjedźcie — odrzekła Kylliki. — Zabierzcie go do Pohjoli. O świcie. To mniejsze zło. Shea pomyślał o potężnej jak beka, piersi Lemminkainena i grubych niczym pniaki, sękatych ramionach. — Nie mam pojęcia, jak moglibyśmy przekonać go do czegoś, na co sam nie miałby ochoty — stwierdził. Kylliki położyła mu rękę na ramieniu. — Nie znasz mojego pana. Tej nocy, wskutek parania się magią jest słabszy niźli nowo narodzone źrebię renifera. Mam linę. Zwiąż go, póki leży ogarnięty niemocą i wywieź stąd. — Zda mi się, Heroldzie, że ona ma coś, co pomoże nam uporać się z kłopotami — powiedziała Belphebe. Jeśli dzisiejszej nocy zwiążemy Lemminkainena, możemy trzymać go w niewoli, dopóki nie rzuci zaklęcia sprowadzającego tu Pete’a. A wówczas będzie mniej skłonny do tego, by myśleć o zemście. — Masz rację, maleńka — przytaknął Shea podnosząc się i sięgając po spodnie. — W porządku, ruszajmy. Ale myślę, że przyda się nam pomoc Waltera. Obudzenie Waltera było trudniejsze niż mogło się wydawać. Po przedłużonym urlopie w Xanadu spał snem sprawiedliwego i potrząsanie wywołało jedynie serię przeciągłych chrząknięć zadowolenia. Spod niedźwiedzich skór wyjrzała jednak głowa Dunyazad i omiótłszy krowimi oczyma stojących nad nią troje nocnych gości, nie odezwała się ani słowem, nawet gdy Kylliki zasyczała na nią jak kotka. Shea uznał, że Dunyazad musiała być, najogólniej mówiąc, słodką idiotką. Zdawało się, że trwało to całe wieki, ale Bayard zdołał w końcu oprzytomnieć i podążył za Shea do komory Lemminkainena, gdzie w świetle trzcinowej pochodni Kylliki ujrzeli leżącego na posłaniu, całkiem ubranego i chrapiącego jak tartak bohatera. Nawet nie drgnął, gdy Shea ostrożnie uniósł jego nogę, by ścisnąć ją rzemieniem, i tylko rytm jego posapywania zmieniał się, gdy turlali nim, by obwiązać niczym indyka szorstkimi, grubymi pętami. Kylliki powiedziała: — To się nie spodoba jego matce, tej starej wiedźmie. Ona nie chce dopuścić, aby synalek wymknął się spod jej kontroli. Poza tym nie przejmuje się niczym. Mogłabym jej powyrywać wszystkie kudły! — Czemu nie miałabyś tego zrobić? — poddał Shea ziewając. — Dobrze, a teraz, maleńka, chodźmy się troszkę zdrzemnąć. Wyrwał się z drzemki trwającej zdawałoby się dziesięć minut i pognał za Bayardem do sąsiedniej komory, obudzony majestatycznymi, godnymi bohatera rykami. Lemminkainen turlał się po podłodze, klnąc na czym świat stoi i usiłując rozluźnić pęta, podczas gdy Kylliki wykrzywiając zmysłowe usta w pogardliwym grymasie szczodrze obrzucała go inwektywami. Nagle bohater rozluźnił się i z uśmiechem na ustach zanucił: Wypełniłem swą powinność I żądania wasze wszystkie, Wy mi za nie odpłacacie Lżąc mnie w moim własnym domu? Jeszcze patrzeć będę snadnie, Jak wy wszyscy, nieznajomi, Z wyjątkiem zacnej Dunyazad W czeluść Many powpadacie Ina dno Królestwa Hüsi. Czy sądzicie, że ta lina Może jakoś mnie powstrzymać, Mnie, Kaukolainena maga? Tylko patrzeć, jak z mych członków Te rzemienie w mig opadną! Shea spojrzał — rzeczywiście. Pęta wokół stóp zaklinacza rozluźniły się. Usiłował wymyślić przeciwzaklęcie. — Ej, ty, przestań! — ryknął Bayard. — Wydawało się, że zwraca się do miejsca oddalonego o stopę lub dwie od Lemminkainena. — Co przestań? — spytał Shea. — Rozwiązywać go. — Ale jeśli ta magia… — Magia, dobre sobie. Mówię o staruszce. — Jakiej staruszce? — mruknął Shea. — Chyba to matka Lemminkainena. Jesteś ślepy? — Najwyraźniej tak. Chcesz powiedzieć, że ona tam jest, niewidzialna i rozwiązuje go? — Oczywiście, ale ona wcale nie jest niewidzialna. Zwoje rzemieni rozluźniły się i opadły ze stóp, kostek i kolan. Lemminkainen uśmiechając się triumfalnie targnął całym ciałem i wstał. — Zrób coś, na miłość Boską, powstrzymaj ją — krzyknął Shea. — Co? A, tak, chyba powinienem… Bayard podszedł do miejsca, gdzie stał Lemminkainen, lecz schwytał tylko powietrze. Rozległ się krzyk i o dwie stopy przed bohaterem zmaterializowała się jego matka, włosy opadały jej na oczy, łypała gniewnie na unieruchamiającego jej dłonie Bayarda. Kylliki spojrzała na nią. — Spokojnie, spokojnie — rzekł Shea. — Nie zamierzamy skrzywdzić pani syna. Pragniemy jedynie, by wywiązał się z umowy. — To zła umowa. Doprowadzi go do śmierci — stwierdziła starucha. — A ty zrobisz z niego bohatera pantoflarza — ucięła Kylliki. — Otóż to — wtrąci! Shea. — Muszę przyznać, że mnie rozczarowałeś, Kauko. Uśmiech na twarzy Lemminkainena zastąpił posępny grymas. — Jak śmiesz? — rzucił oschle. — Sądziłem, że jesteś największym bohaterem Kalewali, ale jak widzę, obleciał cię strach przed wyprawą do Pohjoli. Lemminkainen wydał nieartykułowany okrzyk, który po chwili przeszedł w głośny ryk. — Twierdzisz, że jestem tchórzem? Na Jumalę, uwolnij mnie z tych więzów, a skrócę cię o głowę i udowodnię, że nie lękam się niczego! — Nic z tego, słodziutki. Najpierw sprowadzisz Pete’a z Xanadu; a potem pogadamy o zmianie planów. Bohater zapytał z filuternym uśmieszkiem. — Czy jeśli sprowadzę z Xanadu waszego przyjaciela detektywa, czy ty, Pajarcie, oddasz mi zacną Dunyazad? — Naprawdę nie sądzę… — zaczął Bayard. — Nic z tego — uciął bezceremonialnie Shea. — Nie było tego w oryginalnej umowie. Albo zrobisz, co mówię, albo zapomnijmy o całej ugodzie. — Dobrze więc. Najpierw jednak musisz uwolnić mnie z tych więzów, w przeciwnym razie moje zaklęcia zawiodą. Shea zwrócił się do Kylliki. — Czy mogę mu zaufać? — zapytał. Uniosła głowę. — Głupcze! Mój mąż nigdy nie łamie danego słowa… Jednak może rzucić na Payarta czar nakazujący, by przekazał mu dziewkę. Shea podszedł do Lemminkainena i zaczął rozwiązywać supły. — Otóż to, Walterze. A poza tym istnieje niebezpieczeństwo, że mocą zaklęcia mógłbyś zostać przeniesiony na powrót do Xanadu. Lepiej wyjdź stąd i odejdź możliwie jak najdalej od chaty. Nie wiem, jaki jest lokalny zasięg tej magii, ale z pewnością nie może być zbyt duży. Bayard pospieszył ku drzwiom. Kiedy pęta spadły z jego ramion, Lemminkainen uniósł je nad głowę, usiadł i zmarszczył czoło w zamyśleniu. Na koniec rzekł: — Jesteś gotowy, Haroldzie? Dobrze — zacznijmy przeto. — Odchylił głowę do tyłu i zaśpiewał: Znam ja clę Peterze Protsky i z Xanadu przywołuję… Śpiewał nieprzerwanie. Shea pospiesznie przygotował soryty. Głos Lemminkainena stawał się coraz mocniejszy, aż w chwili gdy osiągnął poziom przeciągłego ryku, drzwi komory otwarły się i pojawiła się w nich Dunyazad z pytającym wyrazem na wdzięcznym obliczu. — Czy widzieliście mego pana? — zapytała. — …byś w te pędy do nas przybył! — dokończył Lemminkainen na wysokim C. W powietrzu rozległ się szum; przez chwilę w miejscu, gdzie znajdowała się hurysa, widać było oślepiający snop iskier, a kiedy zgasły, pojawił się postawny, wysoki, mocno zbudowany mężczyzna w pomiętym, brązowym, urzędniczym garniturze. 5 — Co to ma być, do diaska? — rzucił Pete, a jego wzrok padł na Harolda Shea. — Shea! Jesteś aresztowany! Pod zarzutem porwania i stawiania oporu funkcjonariuszowi na służbie! — Myślałem, że już to przerabialiśmy — odrzekł Shea. — Och, czyżby? Co ty powiesz! Sądziłeś, że możesz zostawić mnie ot tak, w tej pochrzanionej krainie baśni, a sam będziesz się napawał wolnością? Świetnie, teraz do innych oskarżeń dojdzie jeszcze odgrywanie niewybrednego przedstawienia. Jak ci się to podoba? Lepiej chodź ze mną. — Ale dokąd? — rzucił Shea. — Hę? — Pete Brodsky rozejrzał się po pokoju, zerknął na przygarbionego Lemminkainena. — Rety, co to za syf? Gdzie my jesteśmy? — W Kalewali. — To znaczy gdzie? W Kanadzie? — A oto żona, którą rzekomo porwałem czy zamordowałem — wyjaśnił Shea. — Kochanie, to detektyw Brodsky. Pete, to Belphebe. Czy wygląda na trupa? — Naprawdę jest pani ta damą, która zniknęła podczas owego pikniku w Ohio? — zapytał Brodsky. — Naturalnie — rzekła Belphebe. — I nie było w tym wcale winy mego męża. — A po drugie — ciągnął Shea — jesteś poza swoim rewirem. Nie masz tu żadnych uprawnień. — Wy, oszuści, zawsze pogrywacie ostro, co? Tylko że nie słyszałeś chyba o prawie kontynuacji pościgu. Innymi słowy przez cały czas kontynuuję pościg, który rozpocząłem jeszcze w Ohio Gdzie jest najbliższy amerykański konsulat? — Lepiej zapytaj Lemminkainena. On jest tu szefem. — Ten wielki facet? Mówi po angielsku? Shea uśmiechnął się. — W Xanadu dałeś sobie radę, nieprawdaż? Mówisz również po fińsku, nawet choć nie zdajesz sobie z tego sprawy. — Dobra. Powiedz mi pan… Lemminkainen siedział mocno przygarbiony. Słysząc te słowa uniósł głowę. — Przeniosłem cię stamtąd tutaj. Pozwól mi tedy smucić się w milczeniu — dodał. — Za moje wysiłki obiecano mi możność zamknięcia w ramionach nadobnej Dunyazad! — Spojrzał na Shea. — Człowiek złych omenów — burknął. — Gdybym tylko miał dość sił, policzylibyśmy się. — Wiele sił zyskuje ten, kto spożywa smakowite jadło — wtrąciła Kylliki. Na tę myśl Lemminkainen wyraźnie się rozpromienił. — Czemu przeto tracisz czas gadając po próżnicy, gdy tutaj brakuje strawy? — rzucił bezceremonialnie, a Kylliki a za nią matka zaklinacza wyszły z komory. Shea udał się na poszukiwanie Bayarda, by wyjaśnić mu, co się stało z Dunyazad. Psycholog nie wydawał się zbytnio poruszony stratą. — Doskonały przykład libido — stwierdził. — Obawiam się jednak, że po pewnym czasie stałaby się uciążliwa. Ludzie tacy jak ona, obdarzeni niską inteligencją często uważają, że urodą mogą zaskarbić sobie najwyższe względy. Wrócił wraz z Shea do chaty na śniadanie. Lemminkainen zabrał jadło do sypialni, a pozostałych troje zjadło posiłek z Peterem Brodskym, który błyskawicznie rozprawił się z pieczonym mięsiwem, serem i piwem, przypieczetowując biesiadę solidnym czknięciem. — Może źle was ludziska skapowałem — burknął, wytarłszy usta brudną chustką. — Może macie rację, ale wolałbym dowiedzieć się czegoś więcej. Opowiedzcie mi po kolei, oświećcie mnie. Shea możliwie najdokładniej opowiedział mu, co wydarzyło się w kontinuum Orlanda Szalonego Ariosta i dlaczego Vaclav Polacek i dr Reed Chalmers wciąż tam przebywają. — Ale — ciągnął z ożywieniem — nie mogliśmy przecież pozwolić, abyście ty i Walter Bayard pozostawali dłużej w Xanadu, zgadza się? — Kapuję — mruknął Brodsky. — Stwierdziłeś, że musisz nas wyciągnąć, bo jak nie, skrupi się na tobie, zgadza się? Cwaniaczek z ciebie. Co dalej? Shea opowiedział mu o projekcie Pohjola. Brodsky sposępniał. — I co? Teraz mamy tam pojechać i zrobić zadymę? Tam będzie kupa ludzi! Jeżeli chodzi o mnie, wcale mi się to nie podoba. Czemu nie mielibyśmy wrócić teraz prosto do Ohio? Załatwię jakoś tę sprawę. Shea pokręcił głową. — Nie da rady. To nie w moim stylu. Zwłaszcza po tym w jaki sposób nakłoniłem Lemminkainena do wypełnienia jego części umowy. Posłuchaj, jesteś w miejscu, gdzie działa magia i to jest całkiem zabawne. Kiedy dostajesz coś obiecując w zamian coś innego, a potem nie wywiązujesz się z umowy, musisz liczyć się z tym, że stracisz to, czego pragnąłeś. — Chcesz przez to powiedzieć że jeżeli sobie odpuścisz, Bayard i ja znów wrócimy do tego luksusowego bajzlu? — Coś w tym guście. Brodsky pokręcił głową. — Masz farta, stary, że jest przy tobie ktoś, kto wierzy w przeznaczenie. Dobra, kiedy wyruszamy? — Prawdopodobnie jutro. Lemminkainen zmachał się ściągając cię z Xanadu i do rana nie podźwignie się z wyra. — Kapuję — rzekł Brodsky. — To co robimy dzisiaj? Mamy stulić uszy po sobie? Shea odwrócił się i wyjrzał przez okno. — Chyba tak — stwierdził. — Wygląda, że się rozpadało. Był to długi dzień. Kylliki i matka Lemminkainena przychodziły i wychodziły zanosząc tace z jadłem bohaterowi odpoczywającemu po trudach i od czasu do czasu pozostawiając jedną na stole w sieni, gdzie Brodsky i Walter Bayard rozpoczęli nie kończącą się dysputę na temat przeznaczenia, grzechu pierworodnego i kartezjanizmu. Po pewnym czasie Shea i Belphebe oddalili się, aby nie przeszkadzać im w dyskusji, jako że ani Kylliki, ani matka Lemminkainena nie były zbyt rozmowne. Miało się już ku zachodowi, niebo wyraźnie pociemniało, choć nie zapalono jeszcze żagwi, kiedy Bayard i Brodsky podeszli do małżeńskiej pary. — Posłuchajcie — rzekł detektyw — ja i Bayard trochę pogłówkowaliśmy i znaleźliśmy całkiem niezłe rozwiązanie. Znasz się na magii. Czemu nie mógłbyś rzucić czaru na tego Wielkiego Przyjemniaczka, aby odpuścił sobie wycieczkę do Pohjoli, ot tak, po prostu sobie odpuścił? A potem mógłby jeszcze przenieść nas do naszego świata. Co ty na to? Shea miał wątpliwości. — Nie jestem pewien. To dość porywczy zaklinacz i działa na własnym terenie, zna wszystkie reguły, a ja nie. Poza ty, ostrzegałem cię, co się stanie, gdy spróbujesz złamać czarodziejską obietnicę. — Ale posłuchaj — rzekł Bayard — nie proponujemy niczego nieetycznego, nawet w kategoriach magii. Sugerujemy jedynie rzucenie zaklęcia, dzięki któremu przychyliłby się do naszej prośby. Przyjął nasz punkt widzenia. Zyska ogromną sławę za swój wkład w uratowanie nas, co, o ile mi wiadomo, baśniowi bohaterowie cenią sobie nade wszystko. W formie gratyfikacji materialnej mógłbyś zostawić mu jeden z waszych artefaktów. Na ten przykład swój miecz albo łuk Belphebe. Shea zwrócił się do żony. — Co ty na to, maleńka? — Niezbyt mi się to podoba, niemniej nie widzę przeciwwskazań. Zrób, jak uważasz, Haroldzie. — Cóż, wydaje mi się, że lepiej robić coś niż nic. — Wstał i dodał: — Dobrze, spróbuję. Zdołał przekonać matkę Lemminkainena, aby opowiedziała mu co nieco na temat swego syna bohatera, świadom, że jednym z wymagań magii w Kalewali była niemal intymna zażyłość z osobą lub rzeczą, na którą zamierzało się rzucić zaklęcie. Było to jak wpuszczenie mydła do gejzera — staruszka zaczęła mleć ozorem w niewiarygodnym tempie i niebawem Shea stwierdził, że nie ma takiej pamięci jak Lemminkainen, kilkakrotnie musiał prosić o powtórzenie, by nie opuścić ważniejszych szczegółów. Proces ów trwał podczas kolejnego z gigantycznych kalewańskich posiłków. Kiedy dobiegł końca, Shea zajął miejsce przy kominku i z kuflem piwa zaczął pracować nad pieśnią w jambicznych tetrametrach, takich jakich używał Lemminkainen. Forma ta była mu raczej obca, toteż nadwęglonym patyczkiem usiłował zapisać kilka kluczowych słów na podłodze. Podczas gdy on pracował, pozostali udali się na spoczynek. Bayard już pochrapywał pod stertą niedźwiedzich skór, kiedy Shea, wreszcie zadowolony, wziął jedną z trzcinowych żagwi, ruszył do drzwi sypialni bohatera i niskim głosem odśpiewał swoją kompozycję. Kiedy skończył, coś błysnęło mu przed oczami i zakręciło mu sęc w głowie. Może to piwo, lecz uznał, że zaklęcie raczej zadziałało i chwiejnym krokiem pomaszerował do łożnicy, z trudem trafiając przy wkładaniu żagwi do obsady na ścianie. Belphebe usiadła podciągając skóry pod brodę; wyraz jej twarzy nie był ani trochę zachęcający. — Cześć, kochanie — rzekł Shea. Czknął lekko, usiadł na posłaniu i zaczął zdejmować buty. — Wyjdźcie stąd, panie — oznajmiła Belphebe. — Jestem oddaną i wierną żoną. — Hę? — burknął Shea. — A kto twierdzi inaczej? I po co te nerwy? Wyciągnął do niej rękę. Belphebe wyślizgnęła mu się i odeszła na sam koniec posłania, a jej głos nagle przybrał wysoki ton. — Haroldzie! Walterze! Na pomoc, jestem napastowana! Shea spojrzał na nią, osłupiały. Dlaczego go unikała? Przecież nie zrobił nic złego. I dlaczego wołała Harolda, skoro był z nią w łożnicy? Zanim zdołał wymyślić coś inteligentnego, za jego plecami rozległ się głos Bayarda. — Znowu zaczyna, doigra się, złap go i zwiąż, dopóki nie zjawi się Harold, aby się z nim porachować. On będzie wiedział co na to zaradzić. — Czy wszyscy poszaleli? — krzyknął Shea i poczuł, jak Brodsky chwyta go za rękę. Wyrwał mu się i wymierzył detektywowi cios, przed którym jednak ten uchylił się lekkim ruchem głowy. Potem zgasło światło. Shea obudził się z przeraźliwym bólem głowy, w ustach czuł nieprzyjemny smak. Za dużo piwa, a na dodatek był związany skuteczniej niż Lemminkainen ubiegłej nocy. Było już po brzasku — z zewnątrz dochodził brzęk metalu, to służący krzątał się po domu. Dwie sterty niedźwiedzich skór leżące obok niego na podłodze musiały być Bayardem i Brodskym. — Ej, wy! — zawołał. — Co się stało? Chrapanie ucichło, uniosła się głowa i rozległ się głos Brodsky’ego: — Posłuchaj no, tępaku. Daliśmy ci po łbie, bo sam się o to prosiłeś. Jak nie zamkniesz paszczy, dostaniesz drugi raz. Shea sarknął w duchu. Sądząc po bólu, jaki przeszywał jego czaszkę, Brodsky musiał dość solidnie przygrzmocić mu w łeb pałką. Perspektywa ponownego z nią spotkania wcale nie przypadła mu do gustu. Nie pojmował jednak, dlaczego wszyscy traktowali go w ten sposób — chyba że może Lemminkainen rzucił na niego jakiś urok. Tak, właśnie tak musiało być, uznał Shea i jął się zastanawiać nad odpowiednim do tutejszych warunków przeciwzaklęciem. Czyniąc to, ponownie zapadł w drzemkę. Obudził go gromki śmiech. Było całkiem jasno. Wszyscy zebrali się wokół niego, w tym również poważnie zatroskana Belphebe, śmiech zaś dobiegał z ust Lemminkainena, który, zgięty w pół rechotał w niebogłosy. Bayard wydawał się zaskoczony. Pan domu odzyskał w końcu oddech, by wydusić z siebie: — Przynieś mi cebrzyk wody, Kylliki — ho, ho, ho, a przywrócimy właściwy wygląd synowi Ouhaioli. Kylliki przyniosła cebrzyk. Lemminkainen wypowiedział nad nim zaklęcie, po czym chlusnął wodą prosto w twarz Shea. — Haroldzie! — zawołała Belphebe. Rzuciła się na ziemię obok prychającego Shea, zasypując jego mokrą twarz pocałunkami. — Drżałam z niepokoju, gdy nie przyszedłeś do mnie poprzedniej nocy. Myślałam, że wpadłeś w jakąś pułapkę. — Pomóż mi uwolnić się z tych więzów — rzekł Shea. — Co chcesz powiedzieć, mówiąc, że do ciebie nie przyszedłem? A jak sądzisz, dlaczego wpakowałem się w tę kabałę? — Teraz już wszystko rozumiem — stwierdziła Belphebe. — Przybrałeś wygląd Lemminkainena. Chciałeś mnie wypróbować? — Tak — oznajmił Brodsky. — Przepraszam, że cię grzmotnąłem, Shea, ale skąd, u licha, mogliśmy wiedzieć? Shea rozprostował zdrętwiałe ręce i potarł zarośnięty podbródek. Poprzedniej nocy dołączył do zaklęcia słowa: „Jakbyśmy byli bliźniakami” i dopiero teraz uświadomił sobie, że popełnił błąd. — Próbowałem rzucić takie małe zaklęcie — stwierdził — i chyba coś mi nie wyszło. — Byłeś bliźniakiem Lemminkainena — rzekł bohater. — Wiedz, o dziwny przybyszu z Ouhaioli, że prawa magii mówią nam, kiedy czar jest fałszywie utkany, a wówczas wszystkie rzeczy stają się inne niż zamierzone. Nigdy nie stawaj w szranki z mistrzem magii, dopóki nie będziesz mógł mu dorównać. Musisz jeszcze wiele się nauczyć. Matko! Kylliki! Musimy coś zjeść, bowiem czeka nas długa droga. Belphebe zwróciła się do Shea: — Haroldzie, niech to będzie dla ciebie ostrzeżeniem. To stwierdzenie, że jeśli zaklęcie nie jest dokładne, rzeczy jakimi je pamiętamy, nie będą już takie same. — Tak, prawa magii są tu diametralnie różne. Szkoda tylko, że nie wiedziałem tego ubiegłej nocy. Zajęli miejsca przy stole. Lemminkainen tryskał humorem, podrwiwając z zasępionego Shea i chełpiąc się, co uczyni z Pohjolanami, kiedy do nich dotrze. Najwyraźniej zapomniał o Dunyazad czy ostatnich, niezbyt miłych dlań przypadkach. Jego matka wpadała w coraz większą melancholię. W końcu rzekła: — Jeśli nie chcesz mnie wysłuchać dla twego własnego dobra, zrób to przynajmniej dla mnie. Czy gotów jesteś zostawić własną matkę samą i bezbronną? — Nie potrzeba większej ochrony — stwierdził bohater. — Dam ci jednak wszystko, czego pragniesz. Zostaną z tobą ten tu Payart i Piit. Chociaż przyznam, że nawet oni dwaj nie dorównują w jednej trzeciej takiemu bohaterowi jak ja. — Haroldzie… — zaczął Bayard. — Co jest, nie jedziemy z wami? — spytał Brodsky. Lemminkainen stanowczo pokręcił głową. — Nigdy się na to nie zgodzę. To zadanie dla bohatera. Harolsjei udowodnił, że jest całkiem wprawnym wojownikiem, a ta oto dziewka okazała się niezgorszą łuczniczką, choć nie tak dobrą jak ja, ma się rozumieć, ale wy, ropuchy z Ouhaio, co właściwie potraficie? — Posłuchaj no, tłuku — warknął Brodsky podrywając się na nogi. — Wyjdź na zewnątrz, to ci pokażę. I wcale się nie przejmuję, że jesteś wielki jak Finn Mc Cool. Bayard powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Zaczekaj, Pete. Wydaje mi się, że on ma rację. To, w czym jesteśmy dobrzy, akurat w tym kontinuum nie cieszy się szczególnym uznaniem, a zatem bylibyśmy znacznie bardziej użyteczni broniąc tutejszej bazy. — Zerknął na Kylliki. — Poza tym wydaje mi się, że czas mógłby upłynąć nam całkiem miło. Wątpię, czy którykolwiek z tych ludzi słyszał o przeznaczeniu i grzechu pierworodnym. — Masz całkiem niezły pomysł — rzekł Brodsky i usiadł. — Może gdybyśmy dobrze spożytkowali ten dar, udałoby się nawrócić kilka duszyczek. Lemminkainen był już na nogach zmierzając ku drzwiom. Zdjął z kołka długi rzemienny lariat i znalazłszy się na zewnątrz, ruszył w stronę łąki, gdzie pasły się zwierzęta. Zaczęły się rozchodzić; bohater zakręcił liną i zarzucił pętlę na rogi najbliższego z renów. Następnie, śpiewając coś o reniferze Hiisi, ściągnął linę, zarzucając pętlę na szyję rogacza. Renifer szarpnął całym ciałem — Lemminkainen pociągnął jeden raz i zwierzę padło na kolana. Pete Brodsky szeroko otworzył oczy. — Panie! — wyszeptał. — Chyba postąpiłem słusznie rezygnując ze zmierzenia się z tym osiłkiem. Lemminkainen ruszył z powrotem przez łąkę ciągnąc renifera za sobą jak szczeniaka na smyczy. Nagle przystanął i zesztywniał. Shea podążył za jego spojrzeniem, i ujrzał stojącego w drzwiach największej chaty mężczyznę, zbyt dobrze ubranego jak na sługę i pogrążonego w rozmowie z Kylliki. Kiedy podeszli bliżej, okazało się, że mężczyzna był prawie wzrostu Lemminkainena, ale potężniejszy, bardziej krępy, z wielką, siwą jak u Świętego Mikołaja, brodą. Odwrócił się i rzucił bohaterowi promienny uśmiech; uściskali się serdecznie poklepując się nawzajem przyjaźnie po piewcach, następnie stanęli w odległości wyciągniętego ramienia. Przybysz wyrecytował: Witaj, o, Lemminkainenie, Czy to prawda, że zamierzasz Wkrótce Turji kraj odwiedzić, By z pomocą obcych wojów Lekcję dać Upotarowi? Padli sobie wzajem w ramiona i znów poklepali jeden drugiego po plecach. — Wybierz się ze mną do Pohjoli — ryknął Lemminkainen. — Nie, wciąż szukam nowej żony! — krzyknął siwobrody i obaj wybuchnęli śmiechem, jakby usłyszeli właśnie wyjątkowo cięty dowcip. Brodsky i Bayard zbliżyli się do Shea półgłosem zadając pytania. — Ten stary to musi być Vejnemejnen, wielki minstrel i zaklinacz — odrzekł Shea. — Kurczę, gdybym wiedział, gdzie go znaleźć nie musiałbym przystawać na ten układ… — Jaki stary? — zapyta! Bayard. — Ten, co rozmawia z Lemminkainenem i wali go po plecach. Ten brodaty. — Nikogo takiego nie widzę — rzekł Bayard. — Toż to tylko gołowąs. Ma jeszcze mleko pod nosem. — Co! — Nie ma pewno więcej niż dwadzieścia lat. W takim razie musimy mieć do czynienia z czarodziejską iluzją — wykrzyknął Shea. — Coś się święci. Miej go na oku! Pseudo–Vejnemejnen usiłował zadawać Lemminkainenowi pytania, ale ledwie wyrzucił z siebie kolejnych pięć lub sześć linijek wiersza, znów padli sobie w ramiona, poklepując się po plecach. Nagle w chwili gdy przybysz rozpoczął kolejną deklamację, Brodsky skoczył, chwytając obcego za nadgarstek gdy ten zaczął opuszczać dłoń. Detektyw wykonał zwinny skręt ciałem, przeniósł wyprostowaną rękę z unieruchomionym nadgarstkiem nad swoim prawym barkiem i pochylił się do przodu. Stopy mężczyzny uniosły się w górę i nieznajomy upadł na głowę w kępę gęstych, wysokich traw, trzymając w dłoni paskudnie wyglądający nóż. Brodsky z premedytacją przykopał mu w żebra. Nóż wysunął się spomiędzy palców przeciwnika. Mężczyzna usiadł przyciskając dłoń do boku, a oblicze Świętego Mikołaja wykrzywił grymas bólu. Lemminkainen wydawał się zdumiony. — Walter mówi, że ten człowiek nie jest tym, kim się wydaje — rzekł Shea. — Spróbuj go zmusić, by powrócił do swego pierwotnego wyglądu. Lemminkainen rzucił śpiewne zaklęcie i splunął na głowę mężczyzny. Pojawiło się posępne, młode oblicze. Bohater rzekł: — A więc moi kuzyni z Pohjoli przesyłają mi pozdrowienia z okazji podróży. Pochyl głowę, szpiegu Pohjoli. — Dobył miecza i kciukiem sprawdził ostrze. — Ej! — rzucił Brodsky. — Nie możesz go, ot tak po prostu rozwalić! — A to dlaczego? — spytał Lemminkainen. — Nic właściwie nie zrobił. Co z waszym prawem? Lemminkainen pokręcił głową w szczerym zdziwieniu. — Piit, jesteś zaiste najdziwniejszym z ludzi, a twoje słowa pozbawione są znaczenia. Szpiegu, pochyl głowę. Czy mam rozkazać mym niewolnikom, aby rozprawili się z tobą na swój sposób? — Oni nie mają tu sędziów ani nie urządzają procesów — rzekł Shea do Pete’a. Powiedziałem ci, że ten facet to tutejsza szycha. On stanowi tu prawo. Pete pokręcił głową. — A co z powiązaniami, stary — rzekł, gdy miecz Lemminkainena przeciął ze świstem powietrze. Głowa mężczyzny z głuchym stuknięciem spadła na trawę, buchnęły strugi krwi. — Słudzy, zakopcie to ścierwo! — zawołał Lemminkainen, po czym odwrócił się w stronę gości z Ohio. Shea zauważył, że w jego przebiegłych oczach znów pojawiły się iskierki. — Zaskarbiłeś sobie wdzięczność bohatera — zwrócił się do Brodsky’ego. — Nigdy nie widziałem podobnego zapaśniczego chwytu. — Dżiu–dżitsu — odparł Pete. — Każdy szmondak zna dzisiaj takich sztuczek. — Pojedziesz z nami do Pohjoli, możesz się nam przydać. — Zlustrował wzrokiem całą gromadkę. — Który z was jest na tyle wprawny w sztukach magicznych, że zdołał przeniknąć kokon iluzji — który zawiódł nawet mnie, mistrza zaklinaczy? — Cóż, chyba ja — stwierdził Bayard nieśmiało. — Tyle tylko, że wcale nie mam wprawy w magicznych sztukach. Nie tak jak Harold. — I być może to jest właśnie powodem, Walterze — odezwał się Shea. — Właśnie dlatego doktor Chalmers nie mógł wydostać się z Xanadu. A pamiętasz, jak zobaczyłeś matkę Lemminkainena rozwiązującą jego pęta, gdy żadne z nas nie było jej w stanie dostrzec? Twój racjonalizm — czy coś w tym rodzaju — sprawił, że zaklęcie zmieniające wygląd zupełnie na ciebie nie podziałało. — Zwrócił się do Lemminkainena. — Ten gość może okazać się podczas podróży bardziej pomocny niż my wszyscy razem wzięci. Bohater zamyślił się głęboko. Wyglądało, że myślenie przychodzi mu z ogromnym wysiłkiem. W końcu przemówił: — Niechaj zatem tak się stanie; dzięki swym oczom udasz się z nami w tę podróż, nie będę bowiem ukrywał, o Valterpayarcie, że na drodze do krainy mgieł i ciemności czekać nas będą rozliczne i osobliwe magiczne przeszkody. 6 Pod kierunkiem Lemminkainena słudzy wyciągnęli największe z czterech sań stojących w szopie zawalonej uprzężą i różnym innym sprzętem. — Co to ma być? — spytał Pete Brodsky. — Czy ten wielkolud wybiera się na kulig? — Wszyscy się z nim wybieramy — odrzekł Shea. — To jedyny sposób, w jaki się tu podróżuje. Detektyw pokręcił głową. — Jak opowiem o tym po powrocie na komendzie, pomyślą, że zacząłem ćpać. Czemu nie wymyślą czegoś bardziej fikuśnego? Ej, Shea, może moglibyśmy im pomóc sklecić coś fajnego. To nie musiałby być żaden złoty bojler, tylko coś, co by głośno i mocno buczało. Ci faceci lubią, jak sądzę, porządne, głośne brzmienie. — I tak by nie zadziałało, nawet gdybyśmy mogli to tutaj zbudować — odparł Shea. — Tak jak twój rewolwer. Musisz pamiętać, że żadna z tych rzeczy nie została jeszcze wynaleziona. Odwrócił się, by patrzeć, jak słudzy wynoszą stosy jelenich skór, i wielkie worki prowiantu, które przymocowali do sań długimi, rzemiennymi pasami. Dwóch wytoczyło beczkę piwa i dołożyło do całej góry rzeczy. Mogło się wydawać, że renifer Hiisi zaprotestuje przeciw takiemu obciążeniu, że nie podoła, lecz spoglądając na olbrzymie zwierzę Shea uznał, iż zdoła sprostać czekającemu je zadaniu. Lemminkainen zawołał, by przyniesiono rzeczy i cieplejsze odzienie dla Byarda i Brodsky’ego, których dwudziestowieczne ubrania budziły w nim nieskrywaną pogardę. Wreszcie przygotowania dobiegły końca. Wszyscy słudzy wyszli z chaty i utworzyli szereg — dwie kobiety Lemminkainena stały pośrodku. Ucałował je siarczyście, zawołał do pozostałych, by siedli na sanie, i sam też wskoczył. Strzelił z bata i wielki renifer z wysiłkiem ruszył naprzód. Słudzy i kobiety odchylili głowy do tyłu, by zaintonować przeciągły, wysoki, smętny śpiew. Większość najwyraźniej nie znała słów, a ci co je pamiętali, raczej nie mieli słuchu. — Boże! — rzekła Belphebe — Radam, Haroldzie, że owe pożegnania nie są częstsze. — Ja również — powiedział Shea, przesłaniając usta dłonią. — Ale Lemminkainena najwyraźniej to wzruszyło. Ten olbrzym ma łzy w oczach! — Szkoda, że z moim kulfonem nie jest najlepiej — burknął Brodsky. — Gdybym zaśpiewał Matkę Machree, roniliby ślozy całymi kubłami. — I może dlatego cieszę się, że masz tego polipa czy co ci tam dolega, dzięki czemu nie możesz śpiewać — wtrącił Bayard i schwycił się sań, gdy renifer Hiisi przeszedł w kołyszący trucht, a płozy poczęły obijać się i podskakiwać na błotnistej wiodącej na północ ścieżce. — A teraz posłuchajcie… — zaczął Brodsky, gdy nieoczekiwanie gruda błocka spod kopyt zwierzęcia trafiła go prosto w twarz. — O Jezu! — wrzasnął, po czym zerknął na Belphebe. — Zapisz to na lodzie, młoda damo, dobra? W całym tym harmiderze zapomniałem, że powinniśmy wszystko przyjmować z ochotą, co wyłożone nam zostało w księdze Pana, nawet jeśli nie jest to nam w smak. Lemminkainen odwrócił głowę. — Osobliwy jest język Ouhaio — stwierdził. — Lecz jeśli właściwie zrozumiałem, o Piit, chciałeś rzec, że nikt nie jest w stanie zejść z drogi, jaką mu wytyczono. — W rzeczy samej — rzekł Brodsky. — Tedy — zaczął bohater — gdyby ktoś znał odpowiednie inkantacje, mógłby przywołać duchy przyszłości, by powiedziały mu, co go czeka. — Nie, nie, wróć… — zaczął Brodsky. — Jest to możliwe w niektórych kontinuach — ubiegł go Shea. — Może warto byłoby spróbować również w tym, Haroldzie — powiedział Bayard. — Jeśli, jak mówisz, wzorzec myślowy jest właściwy, umiejętność przewidywania skutków oszczędziłaby nam mnóstwa problemów. Czy nie sądzisz, że z twoją magią… W tej chwili płozy uderzyły w kamień, Shea upadł wprost na Belphebe, jedyną osobę w ich zespole, która zdołała znaleźć sobie na rozkołysanych saniach miejsce siedzące. Droga wcale nie była teraz dużo gorsza niż poprzednio, jednak niepokój, jaki ich ogarniał na myśl o nadchodzących wydarzeniach i podskoki na wybojach skutecznie uniemożliwiły dalszą rozmowę. Pnie brzóz i świerków śmigały blisko z obu stron jak bale ostrokołu, baldachim łączących się w górze gałęzi ukazywał jedynie drobne skrawki nieba w wąziutkich szczelinach pośród zieleni. Droga biegła zygzakiem — nie, o ile zdążył to stwierdzić Shea, z przyczyn natury topograficznej, gdyż teren był tu płaski jak deska do prasowania — lecz dlatego, że mało kto się tutaj zapuszczał. Od czasu do czasu w oddali, pośród rzednących drzew można było dostrzec niewielką farmę albo jeziorko. Raz napotkali inne sanie ciągnione przez konia i wszyscy musieli zejść na ziemię, by oba pojazdy mogły przejechać obok siebie. Wreszcie, kiedy dotarli do jednego z jezior, Lemminknainen ściągnął wodze swego wielkiego rena i rzeki: — Zróbmy tu postój, aby się posilić. Zeskoczył z sań i zaczął gmerać wśród tobołków. Kiedy skończył wreszcie pochłaniać gigantyczną porcję przekąsek, czknął, otarł usta wierzchem dłoni i ryknął: — Valterpayarcie i Piicie, pozwoliłem, byście towarzyszyli mi w tej podróży, lecz mimo waszych umiejętności będziecie dla mnie całkiem bezużyteczni, dopóki nie nauczycie się walczyć. Zabrałem dla was miecze, więc skoro mamy teraz wolną chwilę, nauczycie się ich używać pod okiem największego fechmistrza w całej Kalewali. Wydobył z bagażu dwa toporne, obosieczne ostrza i podał im, po czym usiadł na pniu, najwyraźniej zamierzając dobrze się zabawić. — Tnij go, O Valterpayarcie! Spróbuj uciąć mu głowę. — Ej! — zawołał Shea, spoglądając na spochmurniałe oblicza swoich towarzyszy — Nic z tego. Oni nie mają na ten temat zielonego pojęcia i ani chybi porąbią się na kawałki. Serio. Lemminkainen odchylił się do tyłu. — Albo nauczą się fechtunku, albo nie jadą dalej. — Ale przecież powiedziałeś, że mogą jechać z nami. To nieuczciwe. — Tego nie było w umowie — stwierdził stanowczo bohater. — Pojechali wyłącznie za moją zgodą, a teraz właśnie mi się odwidziało. Albo zaczną trenować, albo wrócą do domu na piechotę. Wyglądało na to, że nie żartował, i Shea musiał przyznać mu poniekąd rację. Belphebe wtrąciła jednak: — W Krainie Czarów, kiedy chcemy nauczyć młodych posługiwania się mieczami, aby nie zrobili sobie krzywdy, używamy kijów. Po drobnych perswazjach Lemminkainen przystał na tę zmianę. Obecnie dwaj mężczyźni prali się radośnie przy wtórze drwiących komentarzy zaklinacza, używając gałęzi wyciętych z młodych drzewek. Dla ochrony dłonie owinęli kawałkami materiału. Mimo że Bayard był wyższy i miał dłuższe ręce, natomiast wyszkolony w dżiu–dżitsu Brodsky okazał się tak szybki, że kilkakrotnie nieźle przygrzmocil przeciwnikowi, a raz uderzeniem w wierzch dłoni wytrącił mu z ręki kij. — Tym razem obcięta ręka — rzekł Lemminkainen. — No cóż, przypuszczam, że nie każdy może być tak wielkim szermierzem i bohaterem jak Kaukomieli. Odwrócił się, by ponownie zaprząc renifera do sań. Belphebe położyła dłoń na ramieniu Shea, aby przypadkiem nie wspomniał bohaterowi o ich małym turnieju. Popołudnie było powtórką porannej podróży przez nie zmieniające się terytorium, równie monotonne w wyglądzie jak wyboje, na których raz po raz podskakiwały ich sanie. Shea nie zdziwił się, kiedy nawet Lemminkainen zgodził się, by wcześniej rozbili obóz. Wraz z Bayardem i Brodskym postawił trójkątny szałas z gałęzi, podczas gdy Belphebe i zaklinacz udali się do lasu, by ustrzelić coś na wieczerzę. Obgryzając kości ptaka wielkości kurczaka, smakiem przypominającego kuropatwę, Lemminkainen wyjaśnił, że miał odbyć wyprawę do Pohjoli, gdyż dowiedział się dzięki czarom, że wydają tam wielką ucztę weselną, na którą on nie został, nie wiedzieć czemu, zaproszony. — Rozbijemy przyjęcie, co? — spytał Brodsky. — Nie rozumiem. Dlaczego ich po prostu nie olejesz? — To mocno podkopałoby moją reputację — odrzekł Lemminkainen. — A poza tym będzie to zarazem wielki pokaz magii. Bez wątpienia utraciłbym pokaźną część mych mocy, gdybym to sobie odpuścił. — Zawarliśmy układ, że będziemy ci towarzyszyć, sir Lemminkainenie — wtrąciła Belphebe — i nie chcemy się z tego wycofać. Jeśli jednak na tak wielkiej uczcie będzie tyle osób, nie wydaje mi się, by nawet nasza czwórka mogła zdziałać więcej od ciebie samego Lemminkainen wybuchnął śmiechem. — O, dziweczko. O, zacna Pelviipi, muszę przyznać, że popisałaś się tu błyskotliwością. Każda magia musi mieć swój początek. Z ciebie i twego łuku mogę utworzyć setkę łuczniczek; z wprawnego Harolainena szereg tysiąca szermierzy — ale by tego dokonać, musicie być obecni na miejscu. — On ma rację, maleńka — stwierdził Shea. — To dobra współczulna magia. Pamiętam, że Doc Chalmers urządził mi kiedyś wykład na ten temat. Co ty tam masz? Lemminkainen wyrwał kilka długich piór ze skrzydeł i ogona przerośniętej kuropatwy, po czym starannie je wygładził. Jego oblicze przybrało podstępny lisi wyraz, który Shea już kilkakrotnie u niego spostrzegł. — W Pohjoli wiedzą już zapewne, że zbliża się ku nim największy z bohaterów i zaklinaczy — oznajmił. — Dobrze przygotować się odpowiednio na wszystko, co może nas spotkać w drodze. Włożył pióra do jednej ze swych przepastnych kieszeni, zerknął na ognisko jaśniejące w gęstniejącym zmroku, po czym poczłapał na swoje posłanie. — Jestem pod wrażeniem, Haroldzie — stwierdził Bayard — magia w tym kontinuum jest niepomiernie większa i potężniejsza niż te, z jakimi mieliśmy okazję spotkać się do tej pory. A skoro Lemminkainen może utworzyć z ciebie tysiące szermierzy, czy inni nie są w stanie dokonać czegoś podobnego? Powiedziałbym, że to raczej nie wróży nic dobrego. — Pomyślałem dokładnie o tym samym — mruknął Shea i również ułożył się na posłaniu. * * * Następny dzień upłynął tak samo jak poprzedni, tyle tylko że Brodsky i Bayard byli tak zesztywniali, że ledwie zwlekli się ze skórzanych posłań, aby odbyć trening, który Lemminkainen zarządził przed śniadaniem. Jadąc saniami prawie nie rozmawiali, kiedy jednak wieczorem zebrali się przy ognisku, Lemminkainen począł opowiadać im o swoich wyczynach, dopóki Shea i Belphebe nie oddalili się poza zasięg jego głosu. I tak na okrągło. Piątego dnia południowy trening walki na kije okazał się tak dobry, że Lemminkainen sam włączył się do walki i kilkoma celnymi ciosami wygarbował Brodsky’emu skórę. Fakt ten znacznie wpłynął na poprawę ogólnych stosunków — detektyw przyjął lanie z pokorą; bohater zaś przez cały wieczór tryskał optymizmem. Następnego ranka jednak, wkrótce po wyruszeniu w drogę zaczął machać ręką wypatrując i węsząc. — Co ci się stało? — zapytał Shea. — Czuję czary, silne czary Pohjoli. Patrz uważnie, Valterpayarcie. Nie było to konieczne. Wkrótce między drzewami ukazała się wyraźna łuna, a kiedy wyjechali z lasu, ich oczom ukazało się niezwykłe, jedyne w swoim rodzaju widowisko. Z prawej strony opadało skręcające w oddali zagłębienie przypominające koryto wyschniętej rzeki. Miast wody jednak depresję wypełniała ognistoczerwona poświata, a kamienie i piach na jej dnie lśniły niczym rozpalony do czerwoności metal. Po lewej stronie owego fenomenu wznosiła się strzelista turnia, na której wierzchołku siedział olbrzymi orzeł, wielkości plażowego domku. Kiedy Shea przesłonił oczy przed blaskiem, orzeł poruszył głową i uważnie przyjrzał się nadjeżdżającym. — Nie było potrzeby wstrzymywać renifera Hiisi — Lemminkainen zwrócił się do Bayarda. — Co powiesz na to, oczy Ouhaioli? — Rozpalony do czerwoności chodnik, który wygląda jak gościniec Piekieł i orzeł wielokrotnie potężniejszy od normalnego Jest jeszcze poświata — nie, jest tu jedno i drugie, w porządku. Wielki ptak powoli rozpostarł jedno skrzydło. — Uhm — hm — mruknął — Miałeś rację, Walterze. To… Belphebe zeskoczyła z sań, zbadała uniesionym palcem kierunek wiatru i poczęła napinać łuk. Brodsky zerkał wokoło, rozjuszony, ale bezradny. — Oszczędź sobie strzał zacna Pelviipi — rzekł Lemminkainen. Ja, potężny zaklinacz, znam kilka bardziej użytecznych sztuczek na tę potworę. Gigantyczny orzeł wzbił się w powietrze. — Mam nadzieję — rzekł Shea, że wiesz co robisz, Kauko. — Dobył szpady, choć czuł, że nie na wiele mogła mu się ona przydać. Nie była dłuższa niż jeden ze szponów ptaka i znacznie od niego cieńsza. Orzeł wzleciał spiralnie w górę, po czym zaczął opadać na silnych prądach znoszących; Bayard aż wstrzymał dech. Lemminkainen nawet nie sięgnął po broń, cisnął w powietrze pióra wielkiej kuropatwy i ostrym, choć cichym głosem zaczął wyśpiewywać słowa, których Shea nie mógł zrozumieć. Pióra przemieniły się w stadko kuropatw, które rozpierzchło się z trzepotem skrzydeł, brzmiącym jak warkot starego motocykla. Orzeł, znajdujący się niemal tuż nad nimi — Shea widział ruchy koniuszków skrzydeł i ogon balansujący w powietrzu — wydal przeraźliwy skrzek, załopotał gwałtownie mknąc w ślad za kuropatwami. Niebawem znikł im z oczu poza wierzchołkami gór na zachodzie. — Oto dowód, żem jest największym z zaklinaczy — rzekł Lemminkainen, wypinając pierś — Ale czarowanie bardzo mnie trudzi, a przed nami rozciąga się wszak jeszcze rzeka ognia. Haroldzie, jesteś magiem. Zaradź coś na ten kłopot, podczas gdy ja przekąszę, by odzyskać siły. Shea stał zasępiony, patrząc na strugę czerwieni. Migocące błyski miały nań równie hipnotyczny wpływ jak dogasające ognisko. Porządna ulewa powinna załatwić sprawę; zaczął przypominać sobie zaklęcie sprowadzające deszcz, nad którym pracowali z Chalmersem chcąc usunąć ognistą barierę wokół Zamku Caret podczas ich przygód w świecie Orlanda Szalonego. Wymówił zaklęcie i wykonał odpowiednie ruchy. Nic się nie stało. — No i? — rzekł Lemminkainen z ustami pełnymi chleba i sera. Kiedy zaklęcie zacznie działać? — Próbowałem — rzekł Shea, zakłopotany — Ale… — Głupcze z Ouhaioli! Czy muszę uczyć cię twego fachu? Jak możesz liczyć, że zaklęcie zadziała, skoro go nie wyśpiewałeś? Zgadza się, pomyślał Shea. Zapomniał, że magia Kalewali była nierozłącznie związana z muzyką. Jego zdolność wersyfikacji, gesty o których Lemminkainen nie miał pojęcia i śpiew powinny dać w połączeniu piorunującą mieszankę. Uniósł obie ręce, aby ponownie wykonać konieczne ruchy i zaśpiewał na całe gardło. Zaklęcie było iście piorunujące. Kiedy skończył, coś czarnego pojawiło się na niebie nad jego głową, a w powietrzu zaroiło się od czarnych, wielkich jak śnieg, płatków sadzy. Shea natychmiast odwołał zaklęcie. — Zaiste, cudowny to mag! — zawołał Lemminkainen kaszląc i usiłując zetrzeć z odzienia przylegające doń płatki. — Teraz, kiedy pokazał nam, jak utworzyć sadzę z rzeki ognia, może nauczy nas, jak sprowadzać mgłę do Pohjoli! — Nie, nie możesz być tak niewdzięczny wobec mego pana. Twierdzę, że jest wprawnym magiem — lecz nie wtedy, gdy musi śpiewać, gdyż ma drewniane ucho, jest zupełnie niemuzykalny — szepnęła Belphebe i wyciągnęła rękę w geście pocieszenia. — Gdybym mógł coś wykombinować, żeby zrobić porządek z moim kinolem — rzekł Brodsky — może wspólnie jakoś byśmy na to zaradzili. — A więc muszę zrobić to sam — burknął Lemminkainen. Wylał z kubka zabrudzone sadzą piwo, nalał nową porcję z baryłki, upił potężny łyk, odchylił się do tyłu, pomedytował chwilę i zaśpiewał: Lody hen z gór Sariola Zbite z dekadowych śniegów, Wy w lodowce Turji skute, Co spływacie w dół po zboczach, By do morza wpaść z łoskotem… Przez chwilę nie było wiadomo, do czego konkretnie zmierzał. Nagle coś lśniącego pojawiło się w powietrzu nad ognistym rowem i stopniowo stwardniało migocząc zimnym blaskiem. Lodowy most! Kiedy jednak Lemminkainen dotarł do punktu kulminacyjnego swojej pieśni, którą miał zmaterializować lód i nadać mu zwartą, solidną budowę, coś mu nie wyszło. Most rozpadł się na kawałki i runął w głąb rozpadliny, by z sykiem zniknąć w chmurach gęstej, mlecznobiałej pary. Lemminkainen z okrzykiem wściekłości cisnął czapkę na ziemię i zatańczył na niej. Bayard wybuchnął śmiechem. — Drwisz ze mnie — wykrzyknął zaklinacz — cudzoziemski śmieciu! Podniósł z ziemi kubek i chlusnął piwem w twarz Bayarda. W naczyniu nie było więcej niż cal płynu, ale to wystarczyło, by Bayard efektownie się zapienił. — Nie! — zawołał Shea, sięgając po szpadę, podczas gdy Belphebe ścisnęła w dłoni łuk. Jednakże miast poderwać się gniewnie, czy choćby otrzeć piwo z twarzy, Bayard wpatrywał się w ognisty rów mrugając oczami i marszcząc brwi. W końcu się odezwał: — To wszystko jest tylko iluzją! Nie ma tam nic, prócz rzędu małych, torfowych ognisk, które mają wyglądać na wielką, gorejącą rzekę, a płoną jedynie w kilku miejscach. — rzekł Shea. — Nie pojmuję, czemu nie dostrzegłem tego wcześniej. — To chyba alkohol w piwie. Iluzja była tak silna, że nie byłeś jej w stanie przejrzeć — rzekł Shea — dopóki nie dostał ci się do oczu. Coś podobnego przytrafiło mi się w kontinuum norweskich bogów. — Zaklęcia Pohjoli są coraz silniejsze, w miarę jak zbliżamy się do warowni — stwierdził Lemminkainen, zapominając o gniewie. — Cóż przeto powinniśmy teraz uczynić? Jestem zbyt wyczerpany rzucaniem zaklęć, by podjąć trud przełamania tak silnego czaru. — Moglibyśmy zaczekać do jutra, kiedy odzyskasz dawny wigor — zaproponował Shea. Lemminkainen pokręcił głową. — Tam, w Pohjoli będą wiedzieć, co się stało, a jeśli pozwolimy się zatrzymać jednemu czarowi, następne będą coraz silniejsze i w końcu ugrzęźniemy na dobre. Droga stanie się nie do przebycia. Jeśli jednak teraz zdołamy się przebić, ich magia znacznie osłabnie. — Posłuchajcie — rzekł Bayard. — Chyba mam na to rozwiązanie. Jeśli dasz mi dość piwa do przemywania oczu, mogę poprowadzić. Przejdziemy swobodnie, jest dość miejsca, nawet dla sań. Renifer Hiisi prychnął i zaczął stawiać opór, ale Lemminkainen był bezlitosny i poprowadził go zdecydowanie w ślad za Bayardem idącym wolno, raz po raz maczającym chustkę w kubku piwa i przykładającym ją do oczu. Shea stwierdził, że choć było nieprzyjemnie gorąco, żar był zdecydowanie mniejszy, niż się spodziewał — ani oni nie upiekli się na skwarki, ani sanie nie zajęły się ogniem. Znalazłszy się po drugiej stronie, wspinali się po niewielkiej stromiźnie. Bayard zawrócił w stronę sań i stanął jak wryty, wskazując na wysoką, uschniętą sosnę. — To człowiek! — zawołał. Lemminkainen niezdarnie wyskoczył z sań, dobywając miecza. Shea i Brodsky byli tuż za nim. Kiedy zbliżyli się do sosny, jej gałęzie jakby zapadły się przy wtórze cichego szumu; chwilę potem ujrzeli przed sobą krępego mężczyznę postawą dorównującemu Lemminkainenowi, na jego obliczu malował się wyraz nieskrywanej goryczy. — Tak myślałem, że w pobliżu musi być jakiś zaklinacz, wytwórca iluzji — ryknął radośnie Lemminkainen. — Pochyl głowę, magu Pohjoli. Mężczyzna pospiesznie i rozpaczliwie rozejrzał się dookoła. — Jestem Vuohinen, mistrz, i rzucam wyzwanie — oznajmił. — Co to znaczy? — spytał Shea. — Prawdziwy mistrz może zawsze rzucić wyzwanie, nawet znalazłszy się w czyimś domu — wyjaśnił Lemminkainen. — Ten, kto wygra, zabiera głowę drugiego lub czyni zeń swego niewolnika. Którego z nas wyzywasz? Mistrz Vuohinen powiódł wzrokiem po ich twarzach i wskazał na Bayarda. — Tego. Jaka jest jego domena? — Nie — odparł ostro Lemminkainen. — Jego domeną jest bowiem patrzenie, przenikanie wzrokiem wszelkiej magii i jeśli go wyzwiesz, już przegrałeś, bo to on przejrzał twój kamuflaż. Możesz wybrać tego tu Harola, walczącego cienkim mieczem, albo wojowniczkę Pelviipi z łukiem, Piita, zapaśnika, bądź też mnie mistrza szerokiego, obosiecznego miecza. — Uśmiechnął się. Vouhinen ponownie zlustrował ich wzrokiem. — Nie wiem nic o wąskim, spiczastym mieczu — stwierdził. — A mimo iż wątpię, by na świecie istniał łucznik choć w połowie tak dobry jak ja, nie znam dla kobiet innego przeznaczenia, niż zarzynanie ich jak świnie. Wybieram tedy Piita i walkę wręcz. — A nie wesołego Kaukomieli! — rzekł ze śmiechem Lemminkainen. — Sądzisz, że dokonałeś bezpiecznego wyboru. Wiedz jednak, że przybysze spoza Kalewali znają wiele obcych nam i osobliwych sztuk. Będziesz z nim walczył, Piit? — Dobra jest — rzekł Brodsky i zaczął zdejmować koszulę. Vuohinen już zrzucił swoją. Krążyli po okręgu zataczając koła rękoma, jak dwie słabo wytresowane małpy. Shea stwierdził, że ramiona Vuohinena przypominają opony do ciężarówek, przy nim detektyw prezentował się raczej mizernie. Nagle Vuohinen skoczył i wykonał chwyt. Brodsky ucapił go za barki i rzuciwszy się w tył wbił podeszwę stopy w przeponę Vuohinena, by padając wypchnąć nogę z całej siły w górę; przeciwnik przeleciał nad nim i z ciężkim plaśnięciem wylądował na plecach. — Ułożę o tym pieśń! — ryknął śmiechem Lemminkainen. Vuohinen wstał z trudem krzywiąc się z bólu i gniewu. Tym razem podchodził ostrożniej, a gdy znalazł się w odległości prawie metra od Brodsky’ego, gwałtownie rzucił się na detektywa; palce jego lewej dłoni mierzyły w oczy Pete’a. Shea spostrzegł, że Belphebe gwałtownie wstrzymała oddech, w tej samej chwili Brodsky odrzucił głowę wstecz i z nadzwyczajną szybkością, prawie niezauważalnie schwycił zgięty kciuk atakującego swoimi mocarnymi palcami jednej ręki, a mały palec drugą ręką, po czym przyjąwszy stabilną, mocną pozycję, wykonał silny skręt. Rozległ się trzask; Vuohinen poszybował w powietrzu i wylądował na boku, a kiedy usiadł, jego twarz wykrzywiał grymas bólu; dotknął uszkodzonego nadgarstka lewej ręki — dłoń i palce zwisały bezwładnie. — W Chi był jeden fetniak, który próbował na mnie podobnej i — rzekł przyjaźnie Brodsky. — Masz już dość, czy chcesz jeszcze? — To była sztuczka — zaskrzeczał Vouhinen. — Mieczem… Lemminkainen radośnie postąpił naprzód — Życzysz sobie jego głowy jako trofeum, czy ma ci służyć po kres swoich dni? — Ach — jęknął Brodsky — przypuszczam, że z tą uszkodzoną grabą nie przyda mi się na wiele, ale poczekamy, zobaczymy. Niech dochodzi do siebie. Pastor dobrałby mi się do skóry, gdybym dał mu po łbie pałą. Podszedł do Vuohinena i przykopał mu z satysfakcją. — A to za wpychanie paluchów tam, gdzie nie trzeba. Wstawaj! * * * Gdy Vuohinen wsiadł do sań zrobiło się jeszcze ciaśniej, a choć, jak powiadał Brodsky, pociecha zeń, jako ze sługi była niewielka, ulżył im nieco wieczorem przy zbieraniu drew na ognisko. Trzeba dodać, że zwycięstwo Brodsky’ego znacznie poprawiło jego stosunki z Lemminkainenem. W dalszym ciągu nalegał, aby Bayard codziennie ćwiczył z detektywem — doszli do etapu, w którym posługiwali się już prawdziwymi mieczami — ale obecnie również sam bohater prawie codziennie ćwiczył chwyty, rzuty i pady dżiu–dżitsu. Był pojętnym uczniem. Powietrze pochłodniało; z nozdrzy wędrowców i chrapów rena wydobywały się kłęby pary. Słońce prawie całkiem znikło za zasłoną chmur. Drzew było coraz mniej, tylko nieliczne, sękate i poskręcane porastały szczyty małych, trawiastych pagórków. Czasami Belphebe przez cały wieczór nie mogła niczego upolować. Zwykle na jej łup składały się lub króliki, tak więc Lemminkainen, zjadłszy swoją część, sięgał do wora z prowiantem. Sanie sunęły na północ, podskakując na wybojach, brnąc grząskim traktem, aż wreszcie pewnego popołudnia, gdy pokonali kolejne wzgórze i wyłonili się spomiędzy drzew, Lemminkainen zawołał: — Wielki Jumalo! Spójrzcie tylko! Przed nimi w poprzek doliny rozciągała się w obu kierunkach niezwykła zapora. Rząd palików oddalonych o stopę jeden od drugiego zdawał się sięgać horyzontu pochmurnego; jednak to widok poprzecznych łączy sprawiał, że lodowate ciarki przeszły Shea po plecach. Paliki były bowiem połączone ogromną ilością węży oplatających się wokół nich i wokół siebie, choć nie sposób powiedzieć, czy znalazły się tam z własnej woli, czy też ktoś powiązał je tak groteskowo. Kiedy sanie podjechały bliżej, renifer drżąc trwożnie zaczął parskać i bić kopytami, węże zaś zwróciły głowy ku wędrowcom i jęty syczeć jak tysiąc czajników. — To musi być złudzenie — stwierdził Bayard — choć obecnie nie widzę niczego oprócz mnóstwa węży. Daj mi piwa. Lemminkainen napełnił bukłak z baryłki. Na twarzy Vuohinena pojawił się wyraz tryumfu. Przyczyna ujawniła się z chwilą, gdy Bayard prysnął sobie płynem do oczu i spojrzawszy ponownie na to niezwykle ogrodzenie, pokręcił głową. — W dalszym ciągu wyglądają jak węże — stwierdził. — Wiem, że to niemożliwe, ale tak właśnie jest. — Czy nie moglibyśmy po prostu uznać, że to iluzja, i wyrąbać sobie przejście mieczami? — spytał Shea. Lemminkainen pokręcił głową. — Wiedz, o Harolu z Ouhaio, że w tej domenie magii wszystko posiada swoją moc, nawet iluzja, chyba, że poznasz jej prawdziwe imię. — Rozumiem. A teraz zmierzamy wprost do Pohjoli, gdzie ich magia jest naprawdę silna. Nie mógłbyś spróbować sam rzucić jakiegoś zaklęcia, aby zdjąć ten czar, czymkolwiek on jest? — Nie, chyba że zdołam zidentyfikować iluzję — odrzekł bohater. — Może moglibyśmy podejść do tego praktycznie — rzekł Shea i odwrócił się do Belphebe. — Co ty na to, żeby spróbować strzelić do jednej z tych bestii? O ile dobrze zrozumiałem, gdybyśmy zabili choć jedną, powróciłaby do swojej pierwotnej postaci. — Niezupełnie, o Harolainenie — poprawił Lemminkainen. — Byłby to po prostu martwy wąż, dopóki nie poznalibyśmy jego prawdziwej formy. A są ich tysiące. Przez dłuższą chwilę wpatrywali się jeszcze w ten niesamowity widok. Był przerażający, ale węże najwyraźniej nie miały zamiaru opuścić swych miejsc na palach. Nagle Pete Brodsky powiedział: — Ej, mam pewien pomysł! — To znaczy? — zapytał Shea. — Ten facet należy do mnie, no nie? — Brodsky wskazał kciukiem Vuohinena. — Wierzę, że tak, zgodnie z prawami tej krainy — rzekł Shea. — Jest twoim niewolnikiem — dodał Lemminkainen. — I on maczał paluchy w tej magicznej sztuczce? Shea rzekł: — Wszystko na to wskazuje. To najprawdopodobniej on utworzył rzekę płomieni i orła olbrzyma. Brodsky wyciągnął rękę i schwycił Vuohinena za kołnierz. — W porządku, śmieciu! Jak brzmi prawdziwe imię tej spageciarni na chińskich pałeczkach? — Jau! — jęknął Vuohinen — Nigdy nie zdradzę… — Cenisz sobie własną głowę? To się zastanów, bo jak nie puścisz pary, to cię o nią skrócę. Przemyśl to dobrze. — Tu wskazał znacząco na miecz wiszący u boku Lemminkainena. — Au! — jęknął Vuohinen, gdy detektyw chwycił go mocniej za kołnierz. — Są zrobione z jagód lingona. Walter Bayard zawołał: — Faktycznie! Podszedł do syczącej i szczerzącej kły zapory, sięgnął ręką i oderwawszy łeb jednemu z węży, zjadł go ze smakiem. Lemminkainen wybuchnął śmiechem: — Teraz czeka nas już tylko zdejmowanie czarów, a potem posiłek okraszony deserem z jagód lingona. Dziękuję ci, Piit, mój przyjacielu. 7 Mur lingonów zmienił się pod wpływem czarów Lemminkainena w splątaną matę roślinności, za którą rozbili obozowisko. Bohater tryskał humorem, bez przerwy żartując, z czego nie śmiał się nikt prócz Brodsky’ego, i zarykując się śmiechem z powodu własnej przebiegłości, dopóki Shea nie zapytał: — Rany koguta, Kauko, co w ciebie dzisiaj wstąpiło? Zachowujesz się, jakbyś wygrał właśnie pierwszą nagrodę. — Czyż nie jest tak, Harolu? Wiem wszak doskonale, że właśnie pokonaliśmy ostatnią barierę, jaką wzniesiono przeciwko nam, i nazajutrz dotrzemy do Pohjoli, gdzie być może czeka nas walka. — Rozumiem, że to ma być najwspanialsza rzecz, jaka się może wydarzyć — rzekł Shea. On sam nie miał równie dobrego nastroju nawet rano, gdy ich oczom zaczęły się ukazywać pola uprawne, a na nich zwierzęta domowe. Pośród wierzchołków niskich drzew dostrzec można było teraz rozległe pole. Lemminkainen cmoknął na rena Hiisi, a wielki ren zatrzymał się przy wolno płynącym strumieniu, ciągnącym się meandrem poprzez bezkształtny krajobraz. Bohater sięgnął do bajowego zawiniątka umieszczonego w tyle na saniach po kolczugę i włożył ją. — Dla was, przyjaciele, również mam odzież ochronną — oznajmił — nie gorszą od mojej. Wydobył cztery sięgające bioder kurty bez rękawów, uszyte z podwójnych skór, tak sztywno wygarbowane, że Shea po jej włożeniu nie mógł się ruszyć. Była ona ciężka jak stalowy pancerz, choć nie tak niezgrabna i mniej skuteczna, choć, jak sądził Shea, poziom metalurgii Kalewali nie pozwalał na wykonanie tego typu produktu. Belphebe włożyła kurtę, po czym natychmiast ją zdjęła. — O rety! — rzekła. — Możesz zatrzymać swój chitynowy pancerz — sir Lemminkainenie. Jeżeli mam iść na wojnę, muszę mieć wolne ręce. Lemminkainen wyjął dla każdego z nich misiurkę z takiej samej grubej skóry, z kawałkami żelaza na otoku i parą półkolistych pasków, schodzących się na czubku głowy noszącego. Te były dobrane znacznie lepiej, choć Brodsky miał wrażenie, że nosi kapelusz derby bez ronda. Ponownie wspięli się na sanie. Renifer Hiisi przebrnął strumyk biegnąc w kierunku niewielkiej grupki chat. — Ci goście nie żartują! Spójrzcie tylko na te ozdobniki! — zauważył Brodsky. Shea spostrzegł, że pobliskie wzgórze ozdabiał rząd kołków — było ich z pięćdziesiąt — na każdym zatknięto odrąbaną ludzką głowę. Głowy znajdowały się w różnym stadium rozkładu, tylko jeden z palików nie nosił upiornej dekoracji. Stado kruków zerwało się skrzecząc, kiedy się zbliżyli, a Bayard mruknął: — Cieszę się, że tylko jedno miejsce jest wolne. — Już wkrótce przekonasz się, że w Pohjoli pali jest pod dostatkiem — odrzekł posępnie Vuohinen. Lemminkainen odwrócił się, uderzył go na odlew w ucho i rzekł: — A teraz, przyjaciele, zobaczycie, że przystojny Kaukomieli jest równie wprawny w magii jak w posługiwaniu się mieczem. Zatrzymał renifera, zeskoczył na ziemię i zebrał naręcze gałązek z poskręcanych drzew, po czym pomrukując pod nosem, jął układać je w rzędy. W końcu, gdy uznał, że zebrał wystarczającą . ilość — cofnął się i uniósł głos, wykonując dłońmi różne gesty. Shea wiedział, że miały związek z magią, podobne widział w innych kontinuach czasoprzestrzennych, ale Lemminkainen poruszał się zbyt szybko, aby mógł ogarnąć wzrokiem pełny, precyzyjny wzorzec. Powietrze zaszumiało i w miejscu, gdzie znajdowała się pierwsza gałązka, Shea ujrzał swego sobowtóra, włącznie ze szpadą, skórzaną kurtką i obitą metalem misiurką. Kolejni Haroldowie jeden po drugim pojawiali się na śniegu cały rząd Haroldów Shea, którzy natychmiast jęli się tłoczyć wokół sań. Belphebe pisnęła cichutko. — Czy jestem zaślubiona im wszystkim? — zawołała. Jednak w tej samej chwili sobowtóry Shea przestały się pojawiać, a ułożone na śniegu gałązki zaczęły przybierać kolejno wygląd Belphebe. Wojowniczki zmieszały się z sobowtórami Shea i nagle głos zaklinacza wzniósł się o jeszcze jeden ton, a do powiększającego się tłumu dołączyły kopie Brodsky’ego, ściskając sobie nawzajem dłonie i poklepując po plecach. Pieśń Lemminkainena dobiegła końca; sanie otaczała co najmniej setka sobowtórów Shea, Belphebe i Pete’a. Pozostał tylko jeden Lemminkainen, jeden skwaśniały Vuohinen i jeden Bayard. Ten ostatni rzekł: — Świetna robota, Lemminkainen, ale, ale, czy te sobowtóry mogą coś komuś zrobić, czy są to zwyczajne fantomy? Moim zdaniem prezentują się rześko, ale nie sprawdzałem, jak wyglądają, z piwem w oczach. — Spróbuj zmierzyć się z jednym z Piitów, to się przekonasz — odrzekł Lemminkainen. — Mają pełną moc żywego człeka, dopóki ktoś nie zorientuje się, który z nich jest prawdziwy, a które są tylko cieniami, i nie rzuci przeciwzaklęcia, używając prawdziwego imienia tej osoby. — Chwileczkę — rzucił Bayard — czy nie towarzyszy nam ktoś, kto może zidentyfikować ich wszystkich dla Pohjolan? — Wskazał na Vuohinena. — Do kroćset! — ryknął Lemminkainen. — Nie ulega wątpliwości, żem jest równie rezolutny jak dzielny, nikt inny bowiem nie pomyślałby, aby zabrać w tę podróż osobę jak ty, potrafiącą dostrzec w lot ewentualne kłopoty. Piit, Harolu, Pehviipi, musicie zmieszać się z pozostałymi i wpuścić kilku z nich na sanie, w przeciwnym razie lud Turji was odnajdzie. Shea przyglądał mu się przez chwilę, po czym rzekł do Belphebe: — On ma rację, malutka. Zobaczymy się później. — Uścisnął jej dłoń i zeskoczył w tłum. Walter patrzył za nim. — Nie chcę sam stracić z oczu prawdziwego ciebie — mruknął. Za nimi trzech lub czterech Brodskych usiłowało jednocześnie wgramolić się do sań. Ten, który wdrapał się pierwszy, z rozmysłem kopnął Vuohinena. — Tylko uważaj, śmieciu. Miej się na baczności. Spróbujesz coś wykombinować, to gorzko pożałujesz — zagroził. Shea zauważył, że w czasie gdy stadko Brodskych rozprawiając ruszyło zwartą grupą za saniami, sobowtóry jego i Belphebe dobierały się w pary. Jedna samotna Belphebe podeszła i ścisnęła go za rękę. Nie mogła być prawdziwa, a jednak jej dotyk wydawał się tak chłodny i pewny a krok lekki, jakby nią była. Przyszło mu na myśl, że jeżeli w niedługim czasie nikt nie rzuci przeciwzaklęcia, w kontinuum mieszczącym około trzydziestu pięciu replik Shea i Belphebe oraz tyle samo towarzyszących im emocji mogą pojawić się poważne problemy natury małżeńskiej. — Jedna sprawa, Haroldzie — rzekł Bayard. — Mam wrażenie, — że niezbyt trudno dojść do przekonania, w jaki sposób nasza obecność może wpłynąć na przebieg wydarzeń. Posiadamy wszystkie atuty. Wiemy, co stało się w oryginalnej historii, i posiadamy dość dokładne informacje o nas samych. Wydaje mi się, że można by ułożyć równanie… — Tak, dla jednej z tych elektronicznych maszyn myślących — odparował Shea. — Tyle tylko, że nie dysponujemy taką maszyną, a gdybyśmy ją nawet mieli, byłaby kompletnie bezużyteczna. — W Krainie Czarów była kiedyś czarownica — wtrąciła idąca obok Belphebe — która ostrzegała ludzi przed niebezpieczeństwem, zaglądając w czarodziejski sposób do sadzawki, gdzie widziała przyszłość. — I o to mi właśnie chodzi — rzekł Bayard. — Wszystko wskazuje, że w tym kontinuum można w magiczny sposób robić rzeczy, których nie jest w stanie wykonać maszyna myśląca. Gdybyśmy mogli przed rozpoczęciem całej akcji — to znaczy nim dotrzemy na miejsce — dowiedzieć się — czy wszystko pójdzie po naszej myśli, czy też nie, moglibyśmy w razie czego zmienić przyszłość, decydując się na inny tryb działania. — To stek bzdur — rzekł jeden z Brodskych, zrównawszy się z nim. — Mógłbyś wreszcie zmądrzeć. Wszystko, co się dzieje, od zarania dziejów zachodzi z woli Boga. Tak mówi Pismo Święte. — Posłuchaj przyjacielu, wyznawco idei przeznaczenia — mruknął Bayard. — Z prawdziwą przyjemnością udowodnię ci, że jest inaczej — Ale nie przy pomocy magii — rzekł Shea. — Jesteś jedynym, na którego ona obecnie nie działa i jeśli zaczniesz rzucać zaklęcie, możesz utracić swą nietykalność. Ej, zauważyli nas. W stronę jednej z chat, skąd dobiegały odgłosy biesiady, gnał z krzykiem jakiś mężczyzna. Drzwi otworzyły się w chwili, gdy sanie stanęły, a w otworze pojawiło się kilka szerokich, okolonych czarnymi brodami twarzy. Shea zauważył, że jeden z jego sobowtórów objął ramieniem Belphebe, i sam poczuł przypływ dość niedorzecznej zazdrości, na myśl, że akurat ta mogła być prawdziwa. Lemminkainen zeskoczył z sań, a tuż za nim Shea, Belphebe i Brodsky, unieruchamiając Vuohinena chwytem za nadgarstek. Z wielkiej chaty zaczęli wychodzić ludzie, stawali naprzeciw gromady gości, tworzącej dość dziwny szereg. Wyglądali jak inni Kalewalanie, choć byli nieco niżsi i mieli bardziej mongoidalne rysy. Uzbrojeni, sprawiali ogólnie nieprzyjemne wrażenie. Shea poczuł, że jeżą mu się krótkie włoski na karku i wysunął szpadę z pochwy. Na Lemminkainenie groźny widok najwyraźniej nie zrobił większego wrażenia. — Bądźcie pozdrowieni, kuzyni z Pohjoli! — zawołał. — Czy chcecie, bym stał na dworze przed salą biesiadną? Nikt mu nie odpowiedział, biesiadnicy tylko zmarszczyli czoła. — Cna Pelviipi — rzekł Lemminkainen — pokaż swój kunszt, niechaj dowiedzą się, że nieroztropnie sprzeciwiać się przyjaciołom bohaterskiego Kaukomieli. Jak na komendę, trzydzieści pięć Belphebe umieściło stopy na końcach swych łuków i napięło cięciwy. Następnie jednocześnie nałożyło strzały, cofnęło się o krok i rozejrzało w poszukiwaniu celu. W tej samej chwili jeden z kruków z głośnym kraa poderwał się z palisady i wzbił się w powietrze. Zabrzęczało trzydzieści pięć zwolnionych cięciw; kruk spadł na ziemię, przypominając poduszkę do igieł, podziurawiony tyloma strzałami, ile zdołało zmieścić się w jego truchle. — Niezła robota, maleńka — pochwalił Shea, zanim uświadomił sobie, że mówi do sobowtóra. Pohjolanie zdumieli się. Wymienili kilka komentarzy, po czym para zniknęła wewnątrz chaty. W chwilę później wrócili, I goście poczęli znikać wewnątrz budynku. — Za mną! — rzekł Lemminkainen — i raźno ruszył za nimi. Shea przyspieszył kroku, nie chcąc zostać za drzwiami, i dotarł do nich równocześnie ze swym sobowtórem, który znajdował się w saniach. — Przepraszam — rzekł drugi Shea — ale przybyłem na to przyjęcie razem z moją żoną. — Ona jest również moją żoną — stwierdził Shea, wybierając na chybił trafił jedną z Belphebe i przeprowadzając ją przez drzwi za inną parą. Dzięki Bogu kobiet było dostatecznie dużo, by starczyło dla każdego sobowtóra. Wewnątrz płonęły trzcinowe pochodnie. W kominku na środku buzował ogień, rozjaśniając pomieszczenie; zazwyczaj w domach Kalewali panował półmrok. Wnętrze długiej chaty zastawione było ławami i stołami, przy których siedziały dziesiątki mężczyzn i znacznie mniej, choć także sporo kobiet. Wszystkie głowy zwróciły się ku nowo przybyłym. Shea patrzył, jak Lemminkainen zmierza ku środkowej części chaty, gdzie w pewnym oddaleniu stał pojedynczy stół, przy którym bez wątpienia znajdowało się honorowe miejsce. Zajmował je najwyższy Kalewalanin, jakiego Shea miał okazję widzieć, z całą pewnością pan młody. Obok niego siedziała muskularna kobieta o ostrych rysach i sterczących zębach — nie ulegało wątpliwości, że była to Louhi, Pani na Pohjoli. Krępy mężczyzna o sennie opadających powiekach, trzymający pełny kubek, musiał być Panem na Pohjoli. Dziewczyna w dziwacznym nakryciu głowy ozdobionym koronkami musiała być panną młodą, córką Louhi. Sobowtór Shea dotknął jego ramienia. — Jeszcze smaczniejszy kąsek niż Kylliki, no nie? — wyszeptał. Dziwnie było słyszeć własne myśli płynące z ust sobowtóra. Lemminkainen podszedł do najbliższej ławy, zrzucił siedzącego na jej skraju mężczyznę na podłogę. Następnie z tupnięciem postawił ubłocony bucior na ławie i zawołał: — Bądźcie wszyscy pozdrowieni, Gdyż na ucztę doń przybywam, Wielki Panie na Pohjoli, Hearhenie, zaliż macie W tym domostwie kubek piwa, Abym gardło mógł przepłukać, Gdyż strudzonym po podróży… Louhi poczęstowała męża kuksańcem w żebra. Mężczyzna zmusił się, by otworzyć oczy i, głośno chrząknąwszy, odparł: — Jeżeli zgodzisz się stanąć spokojnie w kącie między garnkami, gdzie wiszą podkowy, nie będziemy ci niczego wzbraniać. Lemminkainen roześmiał się, ale widać było, że jest wściekły. — Zda mi się, że nie jestem tu mile widziany — rzekł i zaśpiewał: Gdyż nie uraczyliście piwem Gościa, co wszedł w wasze progi. — Nie jesteś gościem — zawołała Louhi — ale sprawiającym kłopoty gołowąsem, któremu nie godzi się zasiadać wśród starszych. Cóż, na Likko, jeśli szukasz kłopotów, będziesz je miał! — Tak? — zapytał Lemminkainen i siadając ciężko na ławie zaśpiewał: O, niedobra Pani Pohjoli, Długozęba Pani Pohjoli, Źle wyprawiasz ucztę weselną, Na sposób psi ją wydajesz. Śpiewał dalej, porównując Louhi do najróżniejszych pogardzanych przez wszystkich gatunków fauny i rozszerzając zakres porównań na większość jej gości. Wydawało się, iż jest to rutynowa czynność — przynajmniej takie wrażenie odniósł Harold Shea — inni siedzieli w całkowitym milczeniu, czekając, aż Lemminkainen skończy. Z tyłu, za nim duplikat Shea rzekł do Bayarda: — W porządku, przyznaję, że to może zadziałać, i mieści się ; w granicach praw magii. Ale jeśli ktokolwiek miałby spróbować, pozwól to zrobić mnie. Nie masz w tych sprawach większego doświadczenia, Walterze. — Co mogłoby zadziałać? — zapytał Bayard. Jego bliźniak odparł: — Walter obserwował Lemminkainena i uważa, że wymyślił „czarodziejską metodę określenia przyszłościowych rezultatów na bazie łańcucha teraźniejszych wydarzeń. — Chcę po prostu udowodnić, że predestynacja… — zaczął Bayard. — Ciii… — szepnął duplikat Shea. — Właśnie zakończyli oficjalne powitania. Pora na gwóźdź programu. Pan na Pohjoli otworzył wreszcie oczy i wyśpiewał zaklęcie. Pomiędzy stołem honorowym a kominkiem pojawiła się sadzawka. Pan zawołał: Oto rzeka, byś się napił I sadzawka do kąpieli. — Ha, Ha! — ryknął Lemminkainen i odparł: — Jam nie cielę, które dziewki Wiodą wnet do wodopoju Anim byk, co bez ochyby Pija wodę z nurtu rzeki Lubo też z błotnistych stawów. Zniżył ton i bez najmniejszego wysiłku utworzył śpiewnym zaklęciem olbrzymiego wołu, pod którego kopytami zaskrzypiały niepokojąco deski podłogi. Wół, potoczywszy mętnym wzrokiem dokoła, jął chłeptać mętną wodę z sadzawki. Shea rzekł do Belphebe: — Prawdopodobnie często przebywał w salonach, więc ani trochę się nie przejmuje. Pan na Pohjoli pracował już przy kolejnym zaklęciu. Rezultatem był wielki, szary wilk, który spojrzał na wołu i rzucił się na niego. Wół parsknął przerażony, odwrócił się i wypadł przez drzwi, podczas gdy Pohjolanie przepychali się spiesznie, by zejść mu z drogi. Wielkie zwierzę wypadło na zewnątrz, wyrywając przy tym część framugi, i znikło, a za nim wielki basior. — Zostałeś pokonany w magicznej próbie, o Kaukomieli — prychnęła Louhi. — A teraz odejdź, bo inaczej spotka cię coś złego. — Nikt, kto zasługuje na swe imię, nie może pozwolić, by przegnano go z miejsca, w którym pragnie pozostać — odparł Lemminkainen. — A już na pewno nie bohater taki, jak ja. Rzucam wyzwanie. Pan na Pohjoli wstał. Jak na otyłego mężczyznę, poruszał się nader raźno. — Zmierzmy tedy swe miecze, zobaczymy, który jest lepszy. Lemminkainen uśmiechnął się i dobył długi obosieczny miecz. — Nie zostało wiele z mojego potężnego ostrza, gdyż poszczerbiło się na roztrzaskiwanych kościach. Niemniej jednak pójdź, zmierzymy je. Gospodarz podszedł do ściany i zdjął z kołka swój miecz. Belphebe stojąca obok Shea odezwała się: — Mam nałożyć strzałę na cięciwę? — Raczej nie — odparł. — Wątpliwe, abyśmy mieli do czynienia z ogólną rozróbą, chyba że ktoś złamie reguły. A oni, jak zauważyłem, są dość wyczuleni jeżeli chodzi o te łuki. Szermierze stanęli na środku chaty, mierząc swe miecze. Shea spostrzegł, że ostrze Gospodarza było nieco dłuższe. Goście chcąc patrzeć otoczyli walczących kręgiem, ci, z tyłu, zaczęli pokrzykiwać by nie zasłaniano im widoku, aby ci, którzy stoją przed nimi, usiedli. Wreszcie Gospodarz nakazał, by wszyscy wrócili na swoje miejsca. — I wy, nowo przybyli, również! — zakrzyknął. — Cofnijcie się pod ścianę! Najwyraźniej to przypomniało o czymś Lemminkainenowi. — Zanim rozpoczniemy — powiedział — pragnę wyzwać wszystkich tu obecnych na pojedynek na miecze z moim towarzyszem Harolem lub do walki zapaśniczej z mym kompanem Piitem. Oglądanie tych pojedynków, kiedy już skończę z tobą, będzie zaiste olbrzymią przyjemnością. Sobowtór Shea rzekł: — Cóż za szczodrość, nieprawdaż? Jedna z Belphebe położyła mu dłoń na ramieniu i natychmiast poczuł się lepiej. — Nie będziesz oglądał żadnych więcej pojedynków — odciął Gospodarz. — Jesteś gotów? — Gotów — mruknął Lemminkainen. Gospodarz dał susa do przodu, unosząc miecz do potwornego cięcia, zupełnie jakby serwował grając w tenisa. Cios nie doszedł jednak do skutku, ponieważ ostrze z głośnym stuknięciem wbiło się w belkę stropową. Lemminkainen ciął na odlew, ale jego przeciwnik zwinnym susem odskoczył w tył. Lemminkainen ryknął śmiechem. — Cóż uczyniła ci owa belka — drwił — że tak srogo ją karzesz? Tak zawsze bywa, gdy maluczcy stają w obliczu prawdziwego bohatera. Pójdź, za mało tu miejsca. I czy nie uważasz, że twa posoka lepiej będzie widoczna na zewnątrz na trawie? Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, przepychając się bezceremonialnie. Gdy Shea pospieszył za nim, Lemminkainen nachylił się i z filuternym uśmieszkiem na twarzy wyszeptał: — Myślę, że niektórzy z nich są jedynie ułudami. Niech twój przyjaciel Bayard obserwuje uważnie. Zanim Shea zdążył odpowiedzieć, nadeszli inni. Na zewnątrz widmowa kompania stalą lub siedziała na trawie, głośno rozprawiając. Shea zastanawiał się, czy kiedy zaklęcie przestanie działać, będzie pamiętał, o czym mówili. Żałował, że nie ma w pobliżu .doktora Chalmersa — były takie chwile, kiedy magia sprawiała dość dużo kłopotów nie mającemu wprawy czarodziejowi. Gospodarz i Lemminkainen zatrzymali się na podwórzu między największą chatą i pagórkiem ozdobionym rzędem kołków. Kilku niewolników przyniosło olbrzymią krowią skórę, którą rozłożyli na trawie, zapewniając walczącym lepsze oparcie dla stóp. Lemminkainen stanął w pozycji na jej skraju, i tupiąc badał powierzchnię skóry. Następnie wskazując kciukiem w stronę głów rzucił: — Kiedy skończymy, ostatni pal nie będzie już wstydził się swojej nagości. Jesteś gotów? — Jam jest — odrzekł Pan na Pohjoli. Shea popatrzył na swych kompanów. Sobowtór Belphebe stojący najbliżej niego z rozważnym, wystudiowanym wyrazem twarzy mającym świadczyć, iż pojedynki nie były dla niej niczym nowym. Jeden z Brodskych rzeki: — Shea, może przesadzam, ale te kordelasy nie są sztuczne. Gdybyśmy mogli zrobić z tego audycję w TV bylibyśmy dość… — Cii — rzekł Bayard — skupiam się. Dzyń! — brzęknęly ostrza, gdy Gospodarz zaatakował pierwszy. Jego ostrze przecinało powietrze z góry na dół i śmigało z boku na bok. — Cudowne nadgarstki — rzekł jeden z sobowtórów Shea. Lemminkainen nie cofając się nawet o cal parował każdy cios. W jego stylu walki praca nóg praktycznie nie istniała. Walczący stali naprzeciw siebie siekąc, jakby rąbali drzewo; co pewien czas odpoczywali chwilę, po czym wracali do przerwanej, co nieco topornej czynności. Raz ostrze Gospodarza zsunęło się po ramieniu Lemminkainena, ale dosięgło go pod kątem i kolczuga należycie spełniła swoje zadanie, odbijając cios w bok. W tej samej chwili wymierzył cięcie w szyję Gospodarza, którego ów nie zdążył na czas odparować. Z ranki pociekła krew. — Ho ho! — zawołał Lemminkainen. — Hearhenie, Gospodarzu Pohjoli, prawdą jest, że twa krew jest tak zepsuta i czerwona jak słońce o poranku! Gospodarz, cofnąwszy się o pół kroku, lekko spuścił wzrok, na ułamek sekundy, jakby chciał oszacować rozmiar obrażenia. W mgnieniu oka Lemminkainen, zbliżywszy się tak szybko, że Shea nie zdążył zarejestrować samego ruchu, ciął ponownie. Ostrze rozrąbało szyję Gospodarza. Głowa zawirowała w powietrzu i spadła zgrabną parabolą, a ciało runęło bryzgając krwią na rozłożoną krowią skórę. Tłum wydał zduszony jęk. Louhi krzyknęła. Lemminkainen, uśmiechając się od ucha do ucha, zawołał: — To tyle, jeśli chodziłoby o bohaterów Pohjoli! Postąpił naprzód, starannie otarł miecz o spodnie trupa i wsunął ostrze do pochwy. Następnie podniósł głowę i nadział ją na pusty kół. — A teraz, parszywcy, dajcie mi piwa! — ryknął. Shea odwrócił się, by powiedzieć coś najbliżej stojącej Belphebe. Dopiero w tej chwili przypomniał sobie słowa Bayarda: „Skupiam się”. Odwrócił się i spojrzał. Istotnie, dostrzegł towarzysza odwróconego plecami do odbywającego tryumfalny marsz Lemminkainena. Bayard przykucnął na ziemi nad małą kupką trawy. Shea wydawało się, że tamten coś mamrocze pod nosem, ze sterty trawy uniosła się w górę smużka dymu. — Walterze, nie! — krzyknął Shea i rzucił się w jego stronę. Za późno. Błysnęło, w powietrzu rozległ się szum i w okamgnieniu wszystkie sobowtóry Shea, Belphebe i Brodsky’ego zniknęły. Shea i Bayard turlając się po ziemi usłyszeli gniewny krzyk Lemminkainena. — Głupiec! Kretyn! Zdrajca! Twoje zaklęcie zniweczyło moje. Umowa wygasła! Shea klęknąwszy spostrzegł, że bohater nie biegnie, lecz idzie, z dobytym mieczem w kierunku sań. Nikt nie kwapił się, by go zatrzymać. Od strony, gdzie gromadziła się grupka kibiców Pohjoli, dał się słyszeć na wpół zduszony krzyk i spomiędzy splecionych ciał wysunęła się noga, ponętna nawet w workowatym, ciepłym odzieniu. — Belphebe! — zawołał Shea, podnosząc się z ziemi, i jednocześnie sięgając po szpadę. Nim jednak zdążył ją wyjąć z pochwy, on również runął pod nawałą ciał. Zdążył tylko zwrócić uwagę, że atakujący nie myli się zbyt często i że Brodsky powalił jednego zręcznym ciosem swojej pałki, a potem został kompletnie unieruchomiony i postawiony obok Bayarda. — Wtrącić ich do twierdzy! — rozkazała Pani na Pohjoli. Wyraz jej twarzy świadczył, iż nie było to powszechnie uczęszczane miejsce tutejszych rozrywek. Kiedy związanych jeńców odprowadzano pospiesznie w stronę twierdzy, Shea dostrzegł niknącego w oddali rena Hiisi, ciągnącego za sobą wielkie sanie. 8 Wszyscy czworo zostali brutalnie ciśnięci na kamienną posadzkę. Shea usłyszał trzask zamykanych drzwi i szczęk przesuwanych potężnych zasuw. Wstał i pomógł wstać Belphebe. — Nic ci nie jest, maleńka? — zapytał. — Nie, nic — potarła obolały od czyjegoś zbyt mocnego uścisku nadgarstek. — Ale wolałabym znajdować się teraz gdzie indziej. — Niezłe pudło, nie ma co — mruknął Brodsky. — Możecie mnie pytać, jak się stąd wyrwać, wiem tyle, co i wy. Rozejrzał się wokoło, lustrując pomieszczenie słabo oświetlone blaskiem płynącym przez ośmiocalowe okienko, rzecz jasna silnie okratowane. Samo więzienie zbudowane było z potężnych pni drzew, a dach wydawał się niezwykle wręcz masywny. — To ci pech — szepnęła Belphebe. — A co się stało z naszymi sobowtórami, które do ostatniej chwili tak pięknie zwodziły gospodarzy? — Walter się nimi zajął — odparł Shea. — Przyznaję, iż cieszę się, że mam tylko jedną żonę, ale on zbytnio się pospieszył. Coś ty, u licha, powyczyniał, Walterze? Po co ci to było? — Próbowałem — rzekł Bayard — dzięki pewnemu drobnemu zaklęciu zrealizować swoje zamierzenie dotyczące przewidywania przyszłości. I muszę przyznać, że zadziałało… — To znaczy? — przerwał Shea. — Próbowałem dowiedzieć się, kto wygra pojedynek. Na ziemi pojawiły się maleńkie, ogniste litery, układające się w wyraz „Lem”. Bardzo wyraźne. — To ci dopiero pomoc — rzekł Shea. — Zwłaszcza, że w chwilę potem nasz zaklinacz odrąbał tamtemu głowę. — Zasada została ustalona — skonstatował Bayard. — Skąd miałem wiedzieć, że mój czar zniesie zaklęcie Lemminkainena? Nikt mnie nie ostrzegł przed taka ewentualnością. A nawiasem mówiąc, co jest logicznym nexusem pomiędzy tymi dwoma? Shea wzruszyłramionami. — Nie mam zielonego pojęcia. Może rozpracujemy to w wolnej chwili. Póki co musimy jednak obmyśleć jakiś plan, aby się stąd wydostać. Tutejsi ludzie nie są skorzy do żartów, a stara wiedźma właśnie straciła męża. Podszedł do małego okienka i wyjrzał. A raczej próbował, gdyż widok przesłaniało mu znajome, wąsate oblicze; Vuohinen splunął mu w twarz przez kraty. Shea uchylił się, otarł ramię mankietem i zwrócił się do Brodsky’ego: — Pete, to twój niewolnik. Może rozkażesz mu, aby… — Ha! — ryknął Vuohinen — On ma mi rozkazywać? Teraz jestem wolny i polecono mi dopilnować, byście wy, cudzoziemscy magicy, stąd nie uciekli, zanim Pani na Pohjoli nie wymierzy wam stosownej kary. — To znaczy? — Nie znam wszystkich szczegółów, ale z całą pewnością kara będzie niezwykła. Prawdopodobnie każe was obedrzeć ze skóry, obtoczyć w soli, a potem smażyć na wolnym ogniu. Shea cofnął się i rozejrzał dokoła. Ten, kto sporządził plan ciemnicy, zrobił dobrą robotę. Masywna prostota ścian nakazywała porzucić wszelkie myśli o wyrwaniu się stąd powszechnie znanymi metodami. Od wewnątrz na przykład, nie widać było obrysu drzwi, przez które można by się wydostać. — Znam wasze imiona! — zawołał od okna Vuohinen. — Wasze zaklęcia nie mają na mnie żadnego wpływu. Zapewne miał rację. Jednak Shea przyszedł do głowy pewien pomysł. Podszedł do okna. — Posłuchaj — rzekł — jestem mistrzem i wyzywam cię. Vuohinen pokręcił głową. — Nie jestem już mistrzem, odkąd przegrałem pojedynek z Piitem, i nie mogę podjąć wyzwania, dopóki on nie zostanie skrócony o głowę. — Chwileczkę — rzekł Bayard — a jeżeli… — Tak — zawoła! Vuohinen — wiem, do czego zmierzacie. Wiedzcie, że dopilnuję, aby wasze głowy spadły z karków pierwsze, jego zaś ostatnia. To rzekłszy, odwrócił się i oddalił od okna. Shea rzekł do Brodsky’ego: — Pete, powinieneś wiedzieć, jak wydostać się z tego miejsca. Jak, twoim zdaniem, przedstawiają się nasze szansę? Brodsky, który dreptał wolno wewnątrz celi, postukując i ostuchując, pokręcił ponuro głową. — To naprawdę mocne pudło. Wydostanie się stąd, to nie kaszka z mleczkiem, nie wolno nam zapominać, że na zewnątrz czyha jeszcze oddziałek groźnie wyglądających osiłków z mieczami. — A nie moglibyśmy zwabić Vuohinena do krat, a potem złapać go i udusić? — spytał Bayard. — Po co? — odparł Brodsky. — Co ci to da, oprócz osobistej satysfakcji? On nie ma kluczy. — Śmiem twierdzić, że mamy pewną szansę — wtrąciła Bel—phebe — ponieważ ty, Haroldzie, jesteś wprawnym czarodziejem. —Podeszła do okna i zawołała: — Ej, Vuohinen! — Czego ropucho? — Rozumiem, że jesteś na nas wściekły. Jak możemy liczyć na twe współczucie, skoro tak okrutnie obeszliśmy się z twoją ręką. Chcielibyśmy jednak naprawić tę szkodę. Jeśli opowiesz nam coś o sobie, panie, który znasz potężne czary, uzdrowimy cię. — Starałaś się, maleńka — wyszeptał Shea i uścisnął jej dłoń. — Ale Vuohinen i tak cię przejrzał. — I stanę się więźniem waszej mocy? Nic z tego, ręka zagoi się sama i to już wkrótce, kiedy tylko wasze głowy zostaną zatknięte na palach. — Twardziel z ciebie, co? — powiedział Shea. — Owszem, tak. — Rozumiem — odparł Shea. — Tam, skąd pochodzę, też mamy takich twardzieli, ale obawiam się, że nie sięgamy ci do pięt. To pewnie dieta albo coś w tym stylu. A nawiasem mówiąc, jak osiągnąłeś ten stan? Jakim sposobem stałeś się tym, kim jesteś? — Ha! — burknął Vuohinen. Podchlebiasz mi, aby później łatwiej ci było mnie przekonać, bym was uwolnił. Nie jestem taki głupi. — Wygląda na to — rzekł Bayard — że również zna się na psychologii, nieprawdaż? Jest uodporniony. — W świecie nordyckich mitów, kiedy wtrącano mnie za kratki, psychologia podziałała — westchnął Shea. — Problem w tym — rzekł Bayard — że to zwierzę jest Finem. W naszym świecie Finowie są chyba najbardziej upartą rasą. Tak jak Holendrzy, czy na przykład, Baskowie. To element ich narodowej kultury. Nie sądzę, abyś zdołał się z nim dogadać… Zastanawiam się, ile czasu jeszcze nam zostało. — Haroldzie, mój kochany — powiedziała Belphebe — mam wrażenie, że odpowiedź mamy pod ręką, tyle tylko że znając fragmenty rozwiązania, nie potrafimy dostrzec pełnego obrazu. Czemu nie mielibyśmy opuścić świata Kalewali tymi samymi drzwiami, którymi weszliśmy, czyli dzięki magii symboli? Shea klepnął się po udzie. — Otóż to! Chwileczkę… Każdy rodzaj magii w tym kontinuum wymaga sporej dawki muzyki, a niestety, mój głos zupełnie się do tego nie nadaje. I stąd wszystkie kłopoty. — Co do mnie, obawiam się, że nie mogę ci wiele pomóc —dodała Belphebe. — Wprawdzie nie skrzeczę tak ochryple, jak ty, ukochany, ale mój głos jest po prostu zbyt słaby. Mogłabym zagrać na harfie, gdybyśmy ją mieli. Timias, mój narzeczony w Krainie Czarów, nauczył mnie tej sztuczki. Bayard pokręcił głową. — Ja się wcale nie wymawiam — rzekł Brodsky — ale przez ten mój zapchany kinol… — Chwileczkę! — przerwał mu Shea — Chyba mam pewną myśl… Próbowałeś kiedy usunąć tego polipa, Pete? — Nie. — A czemu? — Byłem zajęty… A poza tym nie chciałem, żeby jakiś łapiduch wziął mnie ostro w obroty — bronił się Bayard. Shea jednak nie ustępował. — Czemu nie można by było wyleczyć twego polipa za pomocą magii? Zaklęcie nie powinno być szczególnie trudne, a gdybyś odzyskał głos, moglibyśmy spróbować czegoś mocniejszego. — Może i masz rację. Ale jak zamierzasz tego dokonać bez muzyki? — Podejrzewam, że głos Belphebe z akompaniamentem harfy powinien wystarczyć w przypadku łatwiejszego zaklęcia. Potem Belphebe mogłaby ci pomóc, a ja spróbuję wykoncypować trudniejsze zaklęcie. Zaczekaj! Spróbuję! — Podszedł do okna — Ej, Vuohinen! — zawołał. — Co znowu? — Wiesz, co to kantele? — Przecież wie to każde dziecko. — Świetnie. Czy mógłbyś przynieść nam jedną, aby ożywić pieśnią nasze ostatnie godziny? — A niby dlaczego miałbym ożywiać pieśnią wasze ostatnie godziny, plugawcy? — rzekł i odwrócił się od nich. Shea znów westchnął. — Zero współpracy, to największy kłopot w tym kontinuum — mruknął. — Co to takiego kantele? — zapytał Bayard. — Prymitywna harfa. Wynalazek Vejnemejnena, który utworzył ją z rybiej szczęki i ości, tyle tylko że nie miałem pewności, czy to już nastąpiło i dlatego zapytałem faceta, czy wie, co to jest. — Gdybyśmy mieli rybi łeb… — Moglibyśmy wykonać ja sami. Tak, wiem. Ale nasze szanse na otrzymanie choćby jednego rybiego łba od tego beznamiętnego typa są równie duże, jak na przebicie się gołymi rękami przez te diabelskie belki. — Mogę to załatwić — oznajmił nagle Brodsky. — Och, naprawdę? — spytał Shea — Nie żartujesz? — O, nie — odrzekł stanowczo Brodsky i znów zbliżył się do okna. — Ej, ty, głąbie — zawołał. — Jutro pozbierasz nasze makówki. W porządku. Ale co z pożegnalną ucztą? — Cóż po uczcie wam, którzy już wkrótce nie będziecie pożądać żadnej strawy? — Świetnie, zgrywaj idiotę, głąbie. Ale powiem ci coś — pochodzimy z Ohio, kapujesz? W naszym kraju, jeżeli skazaniec nie dostanie na ostatni posiłek tego, czego sobie życzy, jego duch powra ca do frajera, który zrobił go w konia i w trymiga gość idzie do piachu albo do czubków. — To kłamstwo — burknął Vuohinen. Powiódł jednak wzrokiem po twarzach pozostałych i Shea poczuł, że serce podskoczyło mu w piersi. Skinął głową, by poprzeć słowa detektywa. — To prawda — potaknął Bayard. — Chłopie! — ryknął radośnie Brodsky. — Ale to będzie ubaw, patrzeć na ciebie, odrąbującego sobie paluchy! — Może powinniśmy zmusić go, aby odciął sobie również nos i uszy, skoro już o tym mowa — dodał Shea. — Otóż to — ciągnął Brodsky. — Nie mogą to być smażone uszy wieprzowe. Tylko ryba. Jakakolwiek. Głowa zniknęła. Shea odwrócił się do Brodsky’ego. — Jesteś lepszym psychologiem ode mnie. Skąd wiedziałeś, co do niego przemówi? — Nie ma takiego tępego osiłka, który nie nabrałby się na gładką, ostrą gadkę — odrzekł skromnie Brodsky. — Strach sprawia, że pękają jak przebite balony. Wyglądało na to, że jego monolog zadziałał. Na zewnątrz dał się słyszeć tupot stóp i gwar głosów. Po dłuższym oczekiwaniu zgrzytnęły otwierane rygle, a gdy otwarły się drzwi, stanął w nich Vuohinen w otoczeniu drużyny czarnobrodych, pohjolańskich wojów. Niósł wielki, drewniany talerz. — Opowiedziałem naszej Pani o waszym cudzoziemskim zwyczaju — wyjaśnił. — I choć uważa, że magia wystarczy jej za wszelką ochronę, postanowiła jednak uszanować waszą tradycję. Postawił głośno talerz i wyszedł. Shea pochylił się, by zerknąć na talerz. Była tam bez wątpienia ryba, dosyć duża, z rodziny łososiowatych. — Świetnie — powiedział. — Mamy harfę. Walterze, pomóż mi wyjąć szczęki z łba tego potwora. — Czym? Zabrali nam noże i wszystko inne. — Paznokciami. Nie możemy sobie pozwolić na utyskiwania. Musimy być twardzi. Ciii, dajcie mi pomyśleć. Muszę wykoncypować wersy zaklęcia dla Belphebe. — A teraz — rzekł Shea — Czy mogłabyś dać mi kilka swoich włosów, kochanie? Belphebe zrobiła to. Shea przywiązał włosy do rybiej szczęki rozpinając je na zębach jak struny harfy. W pomieszczeniu było mroczno, więc to zadanie zajęło mu sporo czasu. Belphebe dotknęła strun i nachyliła głowę. — Okropnie małe i słabe — rzekła po chwili. — Nie wiem… — Też o tym myślałem — mruknął Shea. — Posłuchaj uważnie, maleńka, i zapamiętaj, bo będziesz musiała zrobić to wszystko sama. Zniż głos, jakbyś śpiewała kołysankę, by dostosować się do dźwięków harfy. Ja wykonam odpowiednie gesty, ot, tak na wszelki wypadek, choć może wcale nie są one konieczne. Belphebe usiadła na podłodze trzymając harfę na kolanach, zbliżyła ucho do strun i zaczęła: — Harfo ze szczęk wielkiej ryby, Witaj, magiczna kantelo… W tym czasie Shea wykonał pospiesznie kilka szybkich gestów, jakie czynił już w Krainie Czarów. Pochodziła stamtąd i mogło jej to pomóc. Belphebe dokończyła: dziesięć razy większa stań się. I runęła na plecy, gdy wielka harfa z rybiej szczęki wytrąciła ją z równowagi. Shea pomógł jej wstać, po czym dziewczyna szybkim ruchem dotknęła strun. — Trzeba ją nastroić. — Świetnie, zajmij się tym, a ja wymyślę pieśń na usunięcie polipa. Pete, jak ma na imię twoja żona i do jakiego chodzicie kościoła? Niebawem byli gotowi. Pete zajął miejsce na wprost nich, Belphebe szarpnęła struny harfy, a jej czysty, dźwięczny sopran wyśpiewał zaklęcie usuwające polipa. Brodsky ryknął: — Auć! O mało nie straciłem migdałków! Pociągnął nosem i w półmroku rozbłysł jego promienny uśmiech (na zewnątrz właśnie kończył się kolejny letni dzień). — Powiedz, Shea… — odezwał się, ale już nie dokończył. Nagle pociemniało, a gdy odwrócili się w kierunku okna, ujrzeli w nim wściekłą twarz przyglądającego się im Vuohinena. — Skąd to wzięliście? — ryknął. — Czary! Czary! Znam wasze imiona! Ja was… brodata twarz zniknęła w okamgnieniu. — Śpiewaj! — zawołał Shea do Brodsky’ego. — Śpiewaj cokolwiek, co tylko przyjdzie ci do głowy! Szybko! Ja zajmę się sorytami. Belphebe, dołącz do niego, Walterze, weź go za jedną rękę. A teraz, skoro się powiedziało A… Pete Brodsky odchylił głowę do tyłu, i tenorem, którego nie powstydziłby się John Mc Cormack, zaintonował: Ma dzika różo irlandzka, Najsłodszy kwiecie, co rośniesz… Na zewnątrz słychać było dochodzące z oddali krzyki i tupot biegnących stóp. Jak okiem sięgnąć, tyś wszędy… Zdawało się, że ściany więzienia jęły kręcić się wokoło, jakby całe pomieszczenie umieszczone było na obrotowej scenie, i tylko czworo ludzi siedzących dokładnie pośrodku celi pozostawało w kompletnym bezruchu. A kiedy głos Pete’a coraz bardziej przybierał na sile, solidne ściany stały się nagle szare i rozpłynęły się, a wraz z nimi cały świat Kalewali. KSIĘGA TRZECIA ZIELONY MAG 1 W chwili zawieszenia, gdy wokół nich poczęły wirować szare, mgły, Harold Shea uświadomił sobie, że choć wzorzec był doskonale wyrazisty, szczegóły częstokroć zawodziły. Doskonała okazja, by stwierdzić za doktorem Chalmersem: — Świat, w którym żyjemy, składa się z wrażeń odbieranych zmysłami, gdyby zaś te były dostrojone na odbiór innego rodzaju bodźców i wrażeń, niechybnie przyszłoby nam żyć w innym spośród nieskończonej liczby możliwych światów. Udowodnienie tego stanowiło sukces zarówno naukowy, jak i osobisty, przerzucenie dzięki użyciu sorytów logiki symboli mostów ponad szczelinami oddzielającymi poszczególne z nich. Kłopoty pojawiały się natychmiast po przybyciu na miejsce. Należało okazać bystrość, ponieważ po dokonaniu przeskoku czasoprzestrzennego człowiek znajdował się w zupełnie nowym środowisku i musiał całkowicie przyjąć panujące w danym otoczeniu warunki. Próby wystrzelenia z rewolweru albo zapalenia latarki w świecie nordyckich mitów spaliły na panewce — te przedmioty nie były częścią tamtejszego wzorca mentalnego i pozostawały kompletnie bezużyteczne. Z drugiej strony magia… Mgła zgęstniała i zawirowała. Shea poczuł, że Belphebe szarpnęła go za rękę ściskając ją rozpaczliwie, jakby coś ciągnęło ją w przeciwnym kierunku. Kolejne szarpnięcie uświadomiło Shea, że mogli wylądować w zupełnie innych miejscach z uwagi na to, że ich różne tła mentalne rozszerzały swój wpływ podczas generalizowania zaklęć na odmiennych wzorcach czasoprzestrzennych. — Trzymaj się — zawołał i mocniej ścisnął rękę Belphebe. Gdy Shea poczuł ziemię pod stopami, coś uderzyło go w głowę. Zdał sobie sprawę, że stał w pionowych strugach ulewnego deszczu, siekącego z taką silą, że widoczność we wszystkich kierunkach ograniczona była zaledwie do kilku jardów. Pierwsze spojrzenie posłał Belphebe — ta rzuciła mu się w ramiona i pocałowała namiętnie. — Przynajmniej — rzekła odsuwając się trochę — ty jesteś ze mną, mój najdroższy panie, i nie mam się czego obawiać. Rozejrzeli się wokoło; woda spływała im z nosów i podbródków. Ciężka wełniana koszula Shea była już tak przemoczona, że przylepiała mu się do skóry, a Belphebe przypominała utopionego szczura. Wskazała na coś ręką i krzyknęła: — Tam jest jeden! Shea spojrzał w kierunku bryłowatej, niezgrabnej masy, przypominającej w pewnym stopniu Pete’a Brodsky’ego. Usłyszeli wołanie: — Shea? Nie czekając na odpowiedź bryła podreptała w ich stronę. W tej samej chwili ulewa zelżała i zrobiło się jaśniej. — Niech to diabli, Shea! — burknął Brodsky, podchodząc bliżej. — Co to za dziura? Istna granda, można się pochlastać szarym mydłem! Gdybym był większym służbistą, sam zamknąłbym cię w ciupie za czarnowidztwo! Gdzie my u licha jesteśmy? — Mam nadzieję, że w Ohio — odparł Shea. — I wybacz, stary, ale, jeśli mnie rozumiesz, wydaje mi się, że jesteśmy obecnie w dużo korzystniejszej sytuacji. Zgadzasz się ze mną? Przykro mi z powodu deszczu, ale nie było tego w programie. — Miejmy nadzieję że się nie mylisz — rzekł ponuro Brodsky. — Dostanie ci się za porwanie oficera na służbie i wcale nie jestem pewien, czy zdołam jakoś zatuszować ten raban. A co z tym drugim? Shea rozejrzał się wokoło. — Walter może być tutaj, ale wygląda na to, że raczej się nie przedostał. I dobrze mu tak! Jeśli chcesz znać moje zdanie, kwestia nie polega na tym gdzie, ale kiedy jesteśmy. Nic nam po Ohio, jeśli dotrzemy tam w roku , czyli w okresie, kiedy wyruszyliśmy w podróż. Gdyby tylko przestało padać… Nagle ulewa ustala, ściana deszczu oddalała się od nich. Silny wiatr przeganiał chmury, pojawiały się większe i mniejsze skrawki nieba: podmuch przenikał przez przemoczony materiał bluzy Shea, powodując silne dreszcze. Od czasu do czasu spomiędzy chmur przeświecało słońce muskając okolicę. Krajobraz prezentował się zachęcająco. Shea i jego towarzysze stali w wysokiej trawie na jednym ze wzniesień w mocno pofałdowanym terenie. Jak się okazało, wierzchołek płaskowyżu opadał stromo w prawo. Omszałe głazy wystawały wśród traw ozdobionych tu i ówdzie kępami kwitnących fioletowo wrzosów i stokrotek kołyszących główkami pod wpływem podmuchów wiatru. Tu i ówdzie rosły pojedyncze drzewa, ale dno doliny poniżej płaskowyżu porastały liczne drzewa, najprawdopodobniej wierzby i dęby. W oddali, co stwierdzili patrząc z zachwytem na piękno krajobrazu, wznosiły się wierzchołki błękitnych gór. Pokrywa chmur gwałtownie się rozrzedziła, tu i ówdzie błysnęło niebo. Przejaśniło się na tyle, że zauważyli wyraźnie w pewnej odległości dwie kolejne, pomniejsze chmury burzowe ciągnące za sobą szarawe welony deszczu. W promieniach słońca przesuwających się raźno i lekko po ziemi, okolica mieniła się osobliwą żywą zielenią i wcale nie przypominała żadnego z zakątków Ohio. Brodsky przemówił pierwszy: — Jeżeli to Ohio, to jestem cesarz chiński. Posłuchaj Shea, czy muszę powtarzać, że masz niewiele czasu? Jeśli łapsy z biura prokuratora okręgowego zabiorą się za tę sprawę, równie dobrze możesz palnąć sobie w łeb i oszczędzić im kłopotu. Facio zamierza startować w jesiennych wyborach i potrzebuje dobrej, łatwej sprawy. I są jeszcze charty z FBI, oni uwielbiają pogoń za zwierzyną i bądź pewien, że gdy zwęszą twój trop, już im się nie wywiniesz. Tak więc lepiej odstaw mnie z powrotem, zanim ludzie zaczną zadawać pytania. — Pete, robię co mogę. Szczerze — odparł Shea z desperacją. — Nie mam zielonego pojęcia gdzie, ani w jakim okresie jesteśmy. Dopóki nie będę tego pewien, nie odważę się wyruszyć w inne miejsce. Przybywając tu i tak już mocno namieszaliśmy w magicznym potencjale, a każde zaklęcie rzucone bez wiedzy, jaki rodzaj czarów użytkowany jest na tym terenie, mogłoby sprawić, że zniknęlibyśmy na zawsze albo trafili na samo dno Piekła — wiesz, tego prawdziwego, czerwonego piekła z ogniem, smołą i całą resztą, jak w kościołach fundamentalistów. — Dobra — rzekł Brodsky. — Wydaje mi się, że masz rację. Ja osobiście sądzę, że masz najwyżej tydzień na odesłanie nas z powrotem. Belphebe uniosła rękę. — Mężu, czyż to nie owce? Shea przysłonił oczy. — Masz rację kochanie — stwierdził. Obiekty wyglądały jak stadko wszy na kawałku zielonego rypsu, ale Shea ufał fenomenalnemu wzrokowi swej żony. — Owce — mruknął Brodsky. Kiedy rozglądał się wokoło, niemal słychać było zgrzyt trybików w jego mózgu. — Owce. — Oblicze Pete’a rozpromieniło się. — Shea, to twoja sprawka! Raz, dwa, trzy i jesteśmy w Irlandii! A jeżeli tak, możesz palnąć mnie w łeb, gdybym kiedykolwiek chciał opuścić te strony. Shea podążył za jego wzrokiem. — Niezbyt to mi wygląda na Irlandię — mruknął. — Ale, kiedy… Coś śmignęło obok nich z potężnym świstem. Uderzyło w pobliski głaz z potwornym hukiem i rozprysło się na tysiące odłamków, które rozsypały się na wszystkie strony niczym szrapnel. — Kryć się! — ryknął Shea rzucając się płasko na ziemię i pociągając za sobą Belphebe. Brodsky ukucnął i ściągnąwszy wargi, szybko i ostrożnie kręcąc głową starał się dociec skąd nadleciał pocisk. Nic więcej się nie wydarzyło. Po minucie, Shea i Belphebe wstali i podeszli, by obejrzeć dwudziestofuntowy kawał piaskowca. — Ktoś tu zabawia się ciskaniem stufuntowymi głazami — rzekł Shea. — Może to i jest Irlandia, ale mam nadzieję, że nie trafiliśmy w okres Finna Mc Coola albo Strongbowa. — Kurde — burknął Brodsky. — A ja nie mam gnata. Podobnie jak ty swego rożna. Shea skonstatował, że niezależnie w jakim okresie trafili do tego miejsca, był faktycznie — jak nigdy dotąd — całkiem bezbronny. Wspiął się na głaz, o który roztrzaskał się pocisk, i rozejrzał się na wszystkie strony. Nie dostrzegł żadnych oznak życia z wyjątkiem pasących się w dali owiec — nie było tam ani pasterza, ani psa. Zsunął się na ziemię i usiadł na kamieniu, opierając się mokrymi plecami o twardą skałę. — Najdroższa — rzekł do Belphebe — wydaje mi się, że niezależnie od tego gdzie jesteśmy, najpierw musimy znaleźć jakichś ludzi i zasięgnąć języka. Jesteś przewodniczką. W którą stronę twoim zdaniem, powinniśmy się udać? Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Moja umiejętność orientacji w lesie jest nic nie warta gdy wokoło nie ma drzew. Skoro jednak o to pytasz, zeszłabym w dolinę. Ludzie bowiem żyją zwykle przy strumieniach i potokach. — Świetny pomysł — rzekł Shea — Chodźmy… Szszuuu! Następny głaz przemknął w powietrzu, ale nie był skierowany w ich stronę. Uderzył w ziemię o sto jardów dalej, odbił się ciężko, stoczył ze zbocza i zniknął im z oczu. W dalszym ciągu nikogo nie było widać. Brodsky warknął, ale Belphebe wybuchnęła śmiechem. — To zachęta, abyśmy odeszli stąd, jak najszybciej — stwierdziła. — Pójdź, mój panie, nie zwlekajmy już dłużej. W tym momencie dał się słyszeć inny dźwięk. Tętent końskich kopyt i turkot pojazdu, którego koła rozpaczliwie domagały się naoliwienia. Rydwan wtoczył się na pagórek przy wtórze dudnienia kopyt, brzęku uprzęży i pisku kół. Bardziej przypominał sulki niż otwarty rydwan grekoromański, z tyłu miał siedzenie, na którym przy odrobinie dobrych chęci zmieściłyby się trzy osoby, boki zaś były bardzo niskie, co ułatwiało wsiadanie. Rydwan zdobiły ćwieki i złocenia, a z jego piast wystawały ostrza kos. Woźnicą był wysoki, chudy piegowaty mężczyzna o rudych włosach wymykających się spod przepaski i opadających aż do ramion. Nosił zielony kilt i płaszcz ze skóry jelenia z otworami na ręce na wysokości łokci. Rydwan natychmiast ruszył w stronę Shea i jego towarzyszy, którzy umknęli przed ostrzami kos chowając się za głaz. Woźnica w ostatniej chwili wstrzymał konie, zmuszając je do stępa i zawołał: — Odejdźcie stąd jeśli chcecie, by wasze głowy pozostały na karkach! — Dlaczego? — zapyta! Shea. — Ponieważ On wpadł w srogi gniew. W tym stanie wyrywa drzewa z korzeniami i ciska głazami, zła godzina wybije dla każdego, kto tego dnia spotka Go na swojej drodze. — Kim jest On? — zapytał Shea. Prawie w tej samej chwili Brodsky rzucił: — A kim ty jesteś, do diaska? Woźnica ściągnął wodze; na jego twarzy malowało się zdumienie. — Jam jest Laeg mac Riangabra, a komże może być On, jeśli nie Ogarem Ulsteru, chwalą Irlandii, potężnym Cuchulainnem? Właśnie zabił swego jedynego syna i dlatego wpadł w szał. Ara! Dlatego tedy obraca w perzynę całą okolicę, a wasz widok. Fomorianie, tylko pogorszy Jego nastrój. Woźnica strzelił z bata i konie popędziły w dół zbocza, wyrzucając spod kopyt olbrzymie grudy ziemi. Od strony, skąd nadjechał, w powietrze wyfrunęło wyrwane z korzeniami młode drzewko i po chwili spadło na ziemię. — Chodź! — rzekł Skea ujmując dłoń Belphebe i ruszył zboczem w dół, w ślad za rydwanem. — Ej! — rzekł Brodsky idąc niespiesznie za nimi. — Wróćmy i poznajmy się z tym gościem. To największy bohater Irlandii. Gruba ryba. Kolejny głaz grzmotnął na murawę, a z oddali dobiegł przeciągły skowyt. — Słyszałem o nim — rzekł Shea — i jeśli chcesz, możemy później do niego zajrzeć, jednak póki co, sądzę, że nie jest to odpowiednia pora na zawieranie z nim znajomości. Wątpię, aby był teraz w przyjaznym nastroju. — Mówisz — rzekła Belphebe — że to bohater, a zarazem, że zabił własnego syna. Jak to możliwe? — To paskudna historia — wyjaśnił Brodsky. — Został wrobiony. Ten Cuchulainn przed laty zrobił dziecko swojej kumpeli Aoife, ale zaraz potem się zmyl, kapujesz? Ona strasznie się za to na niego uwzięła. Jest na niego cięta, czujesz bluesa? No więc, jak dzieciak dorósł, wysłała go, obłożonego geas do Cuchulainna… — Chwileczkę — przerwała. — Co to takiego geas? — Tabu — odrzekł Shea. — To coś więcej — stwierdził Brodsky. — Jak masz na sobie takie geas, nie jesteś w stanie zrobić żadnej rzeczy, której ono dotyczy, nawet, kurczę, gdyby miało uchronić cię to przed krzesłem elektrycznym. Więc jak już mówiłem, ten młody facio, nazywa się anla — ale jest obłożony geas i nie może powiedzieć nikomu, jak i na imię ani kto jest jego ojcem. Tak oto, kiedy Aoife wysyła go Cuchulainna, nasz fisza wyzywa chłopaka na pojedynek, a potem posyła na łono Abrahama. Brudna sprawa. — Niewątpliwy powód do żałoby — stwierdziła Belphebe. — Skąd pan wie o tych wszystkich sprawach, panie Pete? Pochodzi pan z tej rasy? — Bardzo bym chciał — odrzekł żarliwie Brodsky. — W policji sporo bym przez to zyskał. A ponieważ nie mam odpowiedniego pochodzenia, musiałem trochę pomóc fortunie. Postanowiłem chłonąć wiedzę o Irlandii dopóty, dopóki nie będę w tym temacie najlepszy. A potem już powinno pójść z górki. Pokonali już sporą część zbocza, trawa plożyła się przed ich stopami, obojętnie pasące się owce były coraz bliżej. — Ufam — powiedziała Belphebe — że już niebawem dotrzemy do jakiejś osady. Moje kości protestują, ponieważ nie spożyłam dotąd obiadu. — Posłuchajcie — mruknął Brodsky — toż to Irlandia, najwspanialszy kraj na świecie. Jeśli jesteś głodna, poczęstuj się jedną z tych owieczek. Tutejsi mieszkańcy stawiają. To powszechnie stosowany zwyczaj. — Nie mamy noża ani ognia — odrzekła. — Wydaje mi się, że uda mi się skrzesać ogień za pomocą kawałka metalu, jaki mam przy sobie, i kamienia — burknął Shea. — A jak zabijemy owcę i rozpalimy ogień, mogę się założyć, że w try–miga pojawi się ktoś z nożem, by przyłączyć się do naszej biesiady. W każdym razie warto spróbować. Podszedł do wielkiego drzewa i podniósł dużą zeschłą gałąź, leżącą u jego podnóża. Stojąc na nim i szarpiąc ostro ku górze zdołał przełamać gałąź, prawie na równe dwa kawałki, po czym jeden podał Brodsky’emu. Pałki nie prezentowały się może zbyt ładnie, ale powinny okazać się efektywne. — A teraz — rzekł Shea — my ukryjemy się za tym głazem, a Belphebe obejdzie stado i spłoszy tak, by skierować je wprost na nas. — Zamierzacie skraść parę naszych owiec, kochaneńcy? — rozległ się głęboki, męski głos. Shea rozejrzał się. Jakby znikąd wyłoniła się grupka mężczyzn stając na zboczu za nimi. Było ich pięciu, w kiltach lub trewach z długimi płaszczami z jelenich lub wilczych skór. Jeden z nich dzierżył obitą mosiądzem pałkę, drugi topornie wyglądający miecz, a trzej pozostali włócznie. Zanim Shea zdążył cokolwiek powiedzieć, ten z pałką burknął: — Głowy mężczyzn ładnie będą się prezentować na ścianie głównej chaty. Ale najpierw zniewolę ich kobietę. — W nogi! — krzyknął Shea i postąpił zgodnie z własnym zaleceniem. Pięciu mężczyzn popędziło za nimi. Belphebe, niczym nie obciążona, szybko wysforowała się na czoło. Shea ściskał oburącz swoją lagę i w duchu narzekał, że nie dysponuje lepszą bronią, z którą mógłby stawić czoło przeciwnikom, gdyby go dogonili. Rzut oka do tylu ukazał mu, że Brodsky upuścił lub cisnął swoją gałąź w prześladowców, aczkolwiek bez najmniejszego efektu. — Shea! — zawołał detektyw. — Biegnij dalej, mają mnie! W rzeczy samej jego słowa nieco mijały się z prawdą, niemniej nie ulegało wątpliwości, że już wkrótce staną się one faktem. Shea stanął, odwrócił się, podniósł kamień wielkości piłki baseballowej i cisnął ponad głową Brodsky’ego w ścigających. Włócznik, w którego mierzył, uchylił się i mężczyźni złamali szyk, tworząc pólokrąg, aby osaczyć ofiarę. — Już… nie… mogę… — wychrypiał Brodsky. — Uciekaj. — Ani myślę — odrzekł Shea. — Nie możemy wrócić bez ciebie. Wspólnie załatwimy tego typa z pałką. Ciskane równomiernie kamienie furkotały w powietrzu. Pałkarz uchylił się, ale nie dość szybko — jeden pocisk trafił w skórzaną myckę i powalił go na trawę. Pozostali zawyli przeciągle i jęli zbliżać się z wyraźnym zamiarem nadziania ofiar na włócznie i posiekania ich na plasterki, kiedy nagle przeraźliwy hałas sprawił, że wszyscy mimowolnie zamarli w bezruchu. Po zboczu zjeżdżał rydwan, który mijał już wcześniej Shea i jego grupkę. Wysoki rudowłosy woźnica stał z przodu zawodząc coś jakby — Ulluulluu — podczas gdy z tyłu pojazdu balansował niższy, ciemny mężczyzna. Rydwan podskakując i turkocząc toczył się w ich stronę. Zanim Shea zdążył się zorientować, jedno z ostrzy kos umieszczonych na piaście koła dosięgło włócznika, pozbawiając go gładkim i cieciem obu nóg tuż poniżej kolan. Mężczyzna runął z przeraźliwym krzykiem i w tej samej chwili niski mężczyzna, odchyliwszy ramię do tyłu, cisnął oszczep przebijając na wylot drugiego z napastników. — To On! — zawołał jeden z nich i ci, co ocaleli, rzucili się czym prędzej do ucieczki. Niski ciemny facecik przemówił do woźnicy, a ten natychmiast wstrzymał konie. Cuchulainn zeskoczył z pojazdu, odpiął od pasa procę i zakręcił nią nad głową. Kamień trafił jednego z mężczyzn w kark i ten włócznik zwalił się na ziemię jak podcięty. Kiedy upadał, Cuchulainn zamachnął się procą powtórnie. Shea był pewien, że tym razem chybi, jako że mężczyzna znajdował się o dobrych sto jardów od nich i gnał co sil w nogach. Pocisk trafił go jednak bezbłędnie w tył głowy. Mężczyzna runął ciężko na twarz. — Wyjmij worek na głowy i przynieś moje trofea, kochaneńki — powiedział Cuchulainn. 2 Laeg poszperał z tyłu rydwanu i, wyjąwszy spory wór oraz ciężki miecz, spokojnie zabrał się do dzieła. Belphebe odwróciła się, kiedy ich wybawca podszedł do drzewa. Shea ujrzał niskiego mężczyznę o kręconych włosach, mniej więcej w jego wieku; miał krzaczaste, czarne brwi i lekki tylko ślad zarostu na policzkach, w przeciwieństwie do pięciu brodaczy, których uśmiercił, był nie tylko bardzo przystojny, pod jego odzieniem widać było prężne mięśnie. Na obliczu bohatera malował się wyraz znudzenia i posępnej melancholii, ubrany był w biały płaszcz o długich rękawach wyszywany srebrną nicią, narzucony na czerwoną tunikę. — Wielkie dzięki — rzekł Shea. — Waśnie ocaliłeś nam życie, gdybyś miał jakiekolwiek wątpliwości. Skąd się tu wziąłeś? — Laeg przybył do mnie z opowieścią o trojgu obcych, którzy przypominają wyglądem Fomorian i którzy zmierzali wprost w pułapkę Lagemanów. Obecnie muszę walczyć z każdym mężem Irlandii, który ośmieli się stanąć przeciw mnie, ale jeżeli nie jesteś bohaterem, walka dwóch przeciw pięciu nie wydaje mi się wyrównana, przetom uznał, że tym świniom Lagemanom należy się solidna nauczka. Teraz pora, byście wy powiedzieli, kim jesteście, skąd przychodzicie i kędy zmierzacie. Jeżeliście Fomorianie, tym lepiej dla was, w roku onym król Conchobar pozostaje z nimi w przyjaźni, gdyby nie to, osobiście skróciłbym was o głowę. Shea usiłował przypomnieć sobie coś na temat wzorców kulturowych mieszkańców Irlandii z okresu Cuchulainna. Wystarczy jedno potknięcie, a ich głowy dołączą do tych, które niczym arbuzy wypychają worek Laega. Brodsky zupełnie go zaskoczył. — Kurde mol! — mruknął znacząco. — Nie wyobrażam sobie nikogo kto dotrzymałby pola takiemu rębajle! Jestem Pete Brodsky. Podaj grabę moim kumplom. To Harold Shea i jego żona, Belphebe. Wyciągnął rękę. — Nie pochodzimy z Fomorii, ale z Ameryki, to wyspa poza ich terytorium — wyjaśnił Shea. Cuchulainn dopełnił ceremonii powitania, skinąwszy lekko głową w stronę Shea. Zlustrował bacznie Brodsky’ego, ale zignorował jego wyciągniętą rękę. Zwrócił się do Shea: — Dlaczego podróżujesz w towarzystwie tak wielkiej góry szpetoty, kochaneńki? Kątem oka Shea zauważył, że wola policjanta zaczęły gwałtownie pęcznieć. Rzucił szybko: — Może nie grzeszy urodą, ale jest użyteczny. To nasz niewolnik i straż przyboczna, prawy i mężny wojownik. Zamknij się, Pete! Brodsky miał dość oleju w głowie, by wypełnić rozkaz. Cuchulainn przyjął wyjaśnienie z tą samą smętną kurtuazją i skinął w stronę rydwanu. — Wsiądziecie na tył mego pojazdu a ja zawiozę was do mego obozu, gdzie posilicie się do syta przed wyruszeniem w dalszą podróż. Sam zajął miejsce z przodu rydwanu, podczas gdy troje wędrowców zajęło bez słowa miejsce, mocno przytrzymując się siedzenia. Laeg, pozbywszy się worka z głowami, dotknął wierzchowców złotym ościeniem. Ruszyli. Shea stwierdził, że jazda była wyjątkowo uciążliwa, pojazd nie miał resorów, a w terenie nie uświadczyłbyś choćby jednej wytyczonej drogi niemniej Cuchulainn najwyraźniej wcale się tym nie przejmował i miękko siedział na swoim miejscu. W oddali przed nimi na dnie doliny ukazał się niewielki las. Z ogniska unosił się dym. Słońce, zachodząc, postanowiło w końcu rozstrzygnąć kwestię pory dnia, toteż wnętrze kotliny utonęło pośród głębokich cieni. Mniej więcej dwudziestu mężczyzn, obszarpańców o dzikim, plugawym wyglądzie, podniosło się z ziemi i zakrzyknęło radośnie, kiedy rydwan wtoczył się do obozu. Pośrodku nad ogniskiem wisiał wielki żelazny sagan, w którym coś głośno bulgotało, z tylu zaś szałas z drewnianych bali, obłożony korą i gałęziami. Laeg zatrzymał rydwan i podniósł wór z upiornymi trofeami, który to gest spotkał się z jeszcze większym aplauzem. Cucłiulainn lekko zeskoczył na ziemię, odpowiedział na powitania zdawkowym machnięciem ręki, po czym odwrócił się do Shea. — Mac Shea, uważam cię za wielkiego człeka, a jako że we dwoje tworzycie nie najbrzydszą parę na świecie, spożyjcie posiłek ze mną. — Machnął ręką: — Podajcie jadło, kochaneńcy. Ludzie Cuchulainna wzięli się do dzieła, okraszając te czynności pokrzykiwaniem i bieganiną, mającą świadczyć o wyjątkowym pośpiechu. Jeden podniósł stołek i przeniósł na drugi koniec polany, a drugi natychmiast odniósł siedzisko na poprzednie miejsce. — Czy uważasz, że oni są w stanie przygotować dla nas jakiś posiłek? — spytała półgłosem Belphebe. Cuchulainn jednak tylko uśmiechnął się pod nosem; najwyraźniej traktował to całe przedstawienie jako komplement pod własnym adresem. Po zdających się trwać w nieskończoność przestawieniach, stołek postawiono w końcu przed szałasem. Cuchulainn rozsiadł się na nim i machnięciem ręki wskazał, że małżeństwo Shea ma usiąść przed nim na ziemi. Woźnica Laeg dołączył do nich, choć ziemia po deszczu była dość wilgotna. Ponieważ jednak ich ubrania nie zdążyły wyschnąć, nie zrobiło to na nich większego wrażenia. Mężczyzna przyniósł wielki drewniany talerz, na którym piętrzył się smakowity stos, w tym połeć gotowanej wieprzowiny, sterta kromek chleba i jeden cały łosoś. Cuchulainn położył go sobie na kolanach i zaczął pałaszować posługując się przy tym palcami i sztyletem. Z zagadkowym uśmieszkiem rzucił: — Teraz, zgodnie ze zwyczajem Irlandii, Mac Shea możesz wyzwać mistrza, by zdobyć swoją porcję. Człek tej postury winien być nie lada szermierzem, a nigdy dotąd nie walczyłem z Amerykaninem. — Dzięki — mruknął Shea — ale nie sądzę, abym mógł zjeść aż tyle, a poza tym istnieją — jak je nazywasz? — geas wzbraniające mi walczyć z osobą, która zrobiła dla mnie coś dobrego, a jako że uratowałeś nam życie, pojedynek nie wchodzi w grę. — Zainteresował się chlebem na którym leżał poleć wieprzowiny i kawał łososia, po czym spojrzał na Belphebe i dorzucił: — Czy sprawiłoby wiele kłopotu, gdybym poprosił o użyczenie dwóch noży? Wyruszyliśmy w drogę w pośpiechu i nie zabraliśmy swoich sztućców. Po obliczu Cuchulainna przemknął cień. — Nie jest dobrze, gdy człek walki wyrusza na wędrówkę bez broni. Jesteś pewien, że nie została ci ona odebrana? — Przybyliśmy tu dzięki magicznemu zaklęciu — wyjaśniła Belphebe — a o czym wiesz bez wątpienia, niektórych z nich nie sposób zaktywizować w obecności zimnego żelaza. — Cóż mogłoby być prawdziwszego? — potaknął Cuchulainn. Klasnął w ręce i zawołał: — Przynieście dwa noże, kochaneńcy, żelazne, nie brązowe. — Żuł przez chwilę zerkając na Belphebe. — A dokąd to podróżujecie, kochaneńcy? — Wracamy do Ameryki, jak sądzę — odparł Shea. — Po prostu… wpadliśmy na chwilę, aby ujrzeć największego bohatera Irlandii. Cuchulainn przyjął ten komplement jako coś zgolą normalnego. — Przybyliście w złej godzinie. Wycieczka dobiegła końca t? i obecnie wracam do domu, by odpocząć przy mej połowicy Emer, przeto nie spodziewajcie się żadnych walk. Laeg uniósł wzrok i rzekł z pełnymi ustami: — Odpoczniesz, jeśli Podżegaczka Maev i Ailill ci pozwolą, Cucuc. Z pewnością znów knują jakąś podłość albo nie jestem synem Riangaby. — Kiedy nadejdzie czas, abym został zabity przez Connachtę, umrę jak z rąk mężów z Connacht — rzekł ze spokojem Cuchulainn. W dalszym ciągu patrzył na Belphebe. — Kto jest tu najważniejszy jeśli chodzi o sztukę magiczną? — zapytała Belphebe. Cuchulainn odrzekł: — Zaprawdę tedy, jak rzekliście, obdarzeni jesteście wysublimowanym smakiem w kwestii magii. Nie masz ani mieć nie będziesz potężniejszego nad Cathbadha z Ulsteru, doradcę króla Conchobara. Pójdźcie teraz ze mną do Muirthemne, aby wypocząć i wyspać się należycie, później zaś wspólnie wybierzemy się do Emain Macha. Odłożył swój talerz i ponownie wlepił wzrok w Belphebe. Mały człowieczek miał wyjątkowy apetyt, na talerzu prawie nic nie zostało, a jego porcja była przecież dwukrotnie większa niż Harolda. — To niezmiernie miło z twojej strony — oznajmił Shea. — Doprawdy, niezmiernie milo. Było to tak miłe, że aż podejrzane. — Nic to — odparł Cuchulainn. — Wobec tych, którzy obdarzeni są naturalną urodą, miłym obowiązkiem jest zachowywać wszelkie wymogi kurtuazji. W dalszym ciągu gapił się na Belphebe, która wbiła wzrok w ciemniejące niebo. — Panie mój — rzekła — jestem co nieco zdrożona. Czy nie pora już, byśmy udali się na spoczynek? — To niezły pomysł — mruknął Shea. — Gdzie będziemy spać? Cuchulainn machnął ręką w stronę zagajnika. — Gdzie tylko chcecie, kochaneńcy. W obozie Cuchulainna nikt was nie będzie niepokoił. — Klasnął w dłonie. — Zbierzcie mech na posłanie dla mych przyjaciół. Kiedy zostali sami, Belphebe wyszeptała: — Nie podoba mi się jego zachowanie, aczkolwiek zawdzięczamy mu wiele dobrego. Czy nie możesz użyć swej sztuki, by przenieść nas z powrotem do Ohio? — Rano spróbuję popracować nad odpowiednimi sorytami — mruknął Shea. — Pamiętaj, że powracając sami, możemy jedynie napytać sobie większej biedy. Musimy zabrać Pete’a, w przeciwnym razie oskarżą nas o porwanie lub zamordowanie go, a wcale nie uśmiecha mi się nocny spacer po okolicy w poszukiwaniu naszego wielkiego przyjaciela. Przy tym potrzebujemy światła, by wykonać odpowiednie gesty. * * * Pomimo iż wstali wcześnie, obóz już tętnił życiem, a ognisko było rozpalone. Kiedy Shea i Belphebe przechadzali się po obozowisku, szukając Brodsky’ego, ich uwagę zwróciła osobliwa cisza; chaos i zakłopotanie poprzedniego wieczoru przerodziły się w stłumione szepty oraz głupkowate miny i spojrzenia. Shea złapał za rękę wąsatego desperado spieszącego z workiem w dłoni, aby spytać, co było powodem tej zmiany. Mężczyzna nachylił się ku niemu i wyszeptał zjadliwie: — To oczywiste, że On jest dziś w podłym nastroju i pozostaje w swoim szałasie. Nie należy czynić wówczas hałasu, chyba że życie ci już zbrzydło. — Jest Pete — rzekła Belphebe. Detektyw pomachał ręką i ruszył ku nim od strony drzew. Zdobył skądś płaszcz z jeleniej skóry zapięty pod szyją mosiężną broszą i wydawał się, nie wiedzieć czemu, cały w skowronkach. — Co jest grane? — zbliżywszy się do nich, spytał tym samym co inni, teatralnym szeptem. — Chodź z nami — mruknął Shea. — Spróbujemy wrócić do Ohio. Skąd masz te nowe ciuchy? — Ee, jeden z osiłków myślał, że zna się na zapasach, toteż pokazałem mu parę chwytów dżiu–dżitsu i wygrałem. Posłuchaj, Shea. Zmieniłem zdanie. Nie wracam. Podoba mi się tu. — Ale my chcemy wrócić — rzekła Belphebe. — A ty jeszcze wczoraj mówiłeś, że w razie gdybyśmy pokazali się bez ciebie, nasza przyszłość nie będzie wyglądać zbyt różowo. — Dajże spokój. Tu jest moje miejsce i wy również z waszą magią moglibyście się tu zadomowić. Chcę przynajmniej zobaczyć tę wielką rozróbę. — Przejdźmy tam — zaproponował Shea oddalając się od centrum obozu do miejsca, gdzie mogli spokojniej porozmawiać, nie narażając się przy tym na niebezpieczeństwo. — Co masz na myśli mówiąc o wielkiej rozróbie? — Dzięki uzyskanym informacjom — wyjaśnił Pete — zdołałem się zorientować, kiedy wylądowaliśmy. Maev i Ailill zwołują właśnie pospolite ruszenie i uderzą na Cuchulainna. Ściągną krewnych wszystkich, których wykończył podczas swoich wycieczek, i nałożą na niego geas, aby musiał zmierzyć się z nimi wszystkimi naraz, a potem łubudu. Chcę zostać i zobaczyć odwet. — Posłuchaj — powiedział Shea — jeszcze wczoraj wspomniałeś, że musimy odstawić cię z powrotem w ciągu tygodnia. Pamiętasz? Mówiłeś, że ktoś widział, że wszedłeś do naszego domu, ale już stamtąd nie wyszedłeś. — Jasne, jasne. A gdybyśmy wrócili, dałbym wam alibi. Ale p co? Uczę tych facetów walki wręcz, a dzięki twojej magii może udałoby ci się zdjąć geas z naszego małego zapalczywca i uratować mu tyłek. — To możliwe — rzekł Shea. — Wygląda mi to na swego rodzaju, stymulowany magicznie przymus psychologiczny, a skoro w grę wchodzi psychologia i magia, powinienem móc tego dokonać. Ale nie — to zbyt ryzykowne. Nie zaryzykowałbym, wiedząc, że ten typ wpatruje się w Belphebe jak cielę w malowane wrota. Wyszli spomiędzy drzew i znaleźli się na zboczu; poranne słońce ledwie dotykało wierzchołków gałęzi nad nimi. Shea mówił dalej: — Przykro mi, Pete, ale Belphebe i ja nie chcemy spędzić tu reszty życia i jeśli mamy się stąd wydostać, zrobimy to teraz. Złapcie się za ręce. Podaj mi drugą dłoń, Belphebe. Brodsky, aczkolwiek wyraźnie skwaśniały, wykonał polecenie. Shea zamknął oczy i zaczął: — Jeżeli A lub (B albo C) jest prawdziwe a C lub D fałszywe… Wolną ręką wykonał kilka odpowiednich gestów. Ponownie otworzyli oczy. W dalszym ciągu znajdowali się na irlandzkim wzgórzu opodal zagajnika, obserwując jak dym z ogniska unosi się ponad drzewa w promieniach słońca. — Co się stało? — zapytała Belphebe. — Nie wiem — odparł zrozpaczony Shea. — Gdybym tylko miał coś do pisania, aby sprawdzić poszczególne etapy… Nie, chwileczkę. Działanie sorytów zależy od radykalnej alteracji wrażeń zmysłowych w połączeniu z zasadami logiki symboli oraz magii. Wiemy już, że magia działa w tym kontinuum, zatem nie stanowi to naszego głównego problemu. Aby jednak logika symboli spełniła swoje zadanie, trzeba się jej poddać, to znaczy chcieć, aby zadziałała. Pete, to ty nam bruździsz. Nie chcesz wrócić. — Nie zwalaj winy na mnie — obruszył się Pete. — Gram fair. — W porządku. Teraz chcę, abyś przypomniał sobie, że wracasz do Ohio, że masz tam dobrą pracę, która ci się podoba. Poza tym wysłano cię, abyś nas znalazł, i zrobiłeś to. Jasne? Ponownie złączyli ręce, a Shea marszcząc z wysiłku czoło ponownie wypowiedział logiczne zaklęcie, zmieniając przy tym kilka czynników, aby wytworzyć jeszcze większą energię. Kiedy skończył, wydawało się, że na chwilę czas się zatrzymał; nagle gruch — błękitny piorun trafił w pobliskie drzewo rozłupując je od wierzchołka aż po korzenie. Belphebe pisnęła cichutko, a z obozu dobiegł chór podekscytowanych głosów. Shea zlustrował szczątki zniszczonego drzewa i mruknął posępnie: — Sądzę, że ta błyskawica była przeznaczona dla nas i to chyba na tyle, Pete, twoje życzenie się spełniło. Przyjdzie nam tu zostać, przynajmniej dopóki nie dowiem się czegoś więcej na temat praw kontrolujących magię w tym kontinuum. Kilku ludzi Cuchulainna wypadło spomiędzy drzew i ruszyło w ich stronę trzymając włócznie w pogotowiu. — Wszystko w porządku? — zawołał jeden z nich. — Tak tylko sobie trenowałem. Rozumiecie, czary… — odrzekł ze spokojem Shea. — Chodźmy, pora wracać. Dołączymy do reszty. Gwar głosów na polanie przybrał na sile. Chaos był jeszcze większy niż przedtem. Cuchulainn z aurą doniosłości i wyższości nadzorował załadunek rydwanu. Kiedy troje wędrowców zbliżyło się doń, powiedział: — Tym razem to ja jestem wdzięczny tobie, Mac Shea, gdyż swym czarodziejskim zaklęciem przypomniałeś mi, iż lepiej jest robić coś w domu niż poza nim. Wyruszamy natychmiast. — Ej! — rzucił Brodsky — Nie zjadłem jeszcze śniadania. Bohater zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. — Chcesz mi powiedzieć, że powinienem opóźnić wyjazd z powodu pustego żołądka niewolnika? — burknął, odwróciwszy się do Shea i Bełphebe dorzucił: — Możemy zjeść coś po drodze. Jazda przebiegała łagodniej niż poprzedniego dnia, ponieważ konie szły wolno, by zanadto nie wyprzedzać kolumny świty bohatera. Rozmowy pośród pisku kół były rzadkie i raczej nużące. Cuchulainn zaś zdawał się drzemać, oparłszy podbródek na piersi. Niewątpliwie jednak spodobały mu się komentarze Bełphebe na temat piękna krajobrazu. Z nadejściem południa stał się nagle gadatliwy zwracając się do niej z niepokojącą dla Shea poufałością, aczkolwiek Harold musiał przyznać, że mały człowieczek był elokwentny i zawsze pełen nienagannej kurtuazji. Okolica wokół nich stawała się coraz bardziej płaska, po pewnym czasie ponad wierzchołkami kilku wzniesień Shea dostrzegł wyraźną, błękitnoszarą linię ciągnącą się wzdłuż horyzontu — morze. Zaczęło padać i wszyscy przemokli, lecz ulewa nie trwała długo, a ubrania w prażącym słońcu wyschły błyskawicznie. W krajobrazie wciąż przeważały pastwiska, lecz tu i ówdzie dostrzec można było niewielkie pola uprawne. Od czasu do czasu niezdarnie wyglądający, brudny rab w łachmanach owiniętych wokół talii przerywał harówkę, by spojrzeć na wędrowców i pomachać do nich leniwie. W końcu ponad grzywami koni Shea zauważył warownię. Była zbudowana z drewnianych bali i miała olbrzymią, dwuskrzydłową bramę. Belphebe zlustrowała ją krytycznie i zasłaniając usta dłonią wyszeptała do Shea: — Można by ją zdobyć używając płonących strzał. — Nie sądzę, aby mieli tu wielu wprawnych łuczników — odparł równie cicho. — Może mogłabyś pokazać im to i owo. Brodaci wojowie otworzyli skrzypiące wrota i zakrzyknęli: — Bądź pozdrowiony, Cucuc! Niechaj szczęście sprzyja Ogarowi Ulsteru! Bramę otwarto tak szeroko, by rydwan z kołami zaopatrzonymi w kosy mógł bez przeszkód wjechać do wnętrza warowni. Kiedy pojazd z turkotem przejechał przez bramę, Shea zauważał różne duże i małe budynki, z całą pewnością część z nich stanowiły stodoły i obory. Największy był dwór stojący w centrum warowni, którego dach grubo pokryty słomą sięgał nieomal do samej ziemi. Laeg zatrzymał rydwan. Cuchulainn zeskoczył, machnął ręką i zawołał: — Muirthemne wita was, Amerykanie! Pozostali zaczęli głośno klaskać, jakby powiedział coś wyjątkowo dowcipnego. Odwrócił się, by przemówić do otyłego mężczyzny, ubranego znacznie lepiej od pozostałych, kiedy z dworu wyłonił się kolejny i podszedł do nich szybkim, nerwowym krokiem. Nowo przybyły był chudym mężczyzną średniego wzrostu, starszym lecz wciąż jeszcze żwawym i pełnym wigoru, nieco przygarbionym — od czasu do czasu podpierał się laską. Miał długą, siwą brodę, a fioletowa szata okrywała go od szyi do kostek. — Oby ten dzień był dla ciebie szczęśliwy. Cathbadh — rzekł Cuchulainn. — Szczęśliwa to godzina, w której składasz nam wizytę, ale gdzie podziała się moja kochana Emer? — Udała się do Emain Macha — rzekł Cathbadh. — Wezwał ją Conchobar… — Ara! — wykrzyknął Cuchulainn. — Czyżem to ja rab, że król posyła po moją żonę za każdym razem, kiedy przyjdzie mu na to ochota? On jest… — Nie o to chodzi, absolutnie — wtrącił Cathbadh. — Wzywa również ciebie i dlatego przysłał mnie miast Levarchama, gdyż wie, że twoja przekora, gorąca krew i zapalczywość mogłaby sprawić, że byś go nie usłuchał, ja natomiast mogę nałożyć na ciebie geas nakazujące, byś udał się do niego. — Czemuż to chce widzieć nas w Emain Macha? — Czyż mogę znać wszystkie sekrety kryjące się w sercu króla? — Jesteś nadwornym druidem? — zapytał Shea. Cathbadh po raz pierwszy zwrócił na niego uwagę, a Cuchulainn dokonał prezentacji. Shea wyjaśnił: — Wydaje mi się, że król chce byś stawił się u niego dla twego własnego bezpieczeństwa, aby uniemożliwić magom Maev rzucenie na ciebie czaru. — Skąd wiesz? — spytał Cathbadh. — Dzięki Pete’owi. Czasami wie o tym, co dopiero ma się wydarzyć. W naszym kraju nazywamy to drugim wzrokiem. Cuchulainn zmarszczył nos. — Ten szpetny rab? — Tak, ja — rzekł Brodsky, który właśnie się do nich zbliżył. — I lepiej patrz uważnie, gdzie stąpasz, przystojniaku, bo jeżeli nie będziesz miał się na baczności, możesz skończyć wąchając kwiatki od spodu. — Jeśli tak jest mi pisane, nic nie jest w stanie tego zmienić — mruknął Cuchulainn. — Fergus! Niech zagrzeją wodę na kąpiel. — Odwrócił się do Shea. — Teraz się wykąpiecie i należycie przyodziejecie, powinniście bowiem wyglądać całkiem znośnie, by wziąć udział w radzie w mym wspaniałym domostwie. Pożyczę wam do przebrania coś stosownego, bowiem mierzi mnie widok tych niby–fomoriańskich szmat. 3 Do ściany głównej chaty przylegała alkowa ze ściankami działowymi z wikliny, położona tak, że zapewniała osobom znajdującym się wewnątrz minimum prywatności. W alkowie stała wanna Cuchulainna, wielki ozdobny mebel z brązu. Od studni podążał korowód zatrudnionych we dworze kobiet, niosących dzbany z wodą, którą wlewały do wanny. W tym czasie mężczyźni rozniecali w drugim końcu chaty ogień podkładając doń kamienie ważące od 5–10 funtów. Brodsky zbliżył się do Shea, gdy ten stojąc w bezruchu usiłował przyzwyczaić wzrok do panującego tu półmroku. — Posłuchaj, nie chcę być mąciwodą, ale lepiej miej się na baczności. Zgodnie z tutejszym prawem ten facet może zechcieć zapoznać się nieco bliżej z Belphebe, więc z góry cię ostrzegam. Nie próbuj wchodzić mu w paradę. — Tego się obawiałem — mruknął nieszczęśliwy Shea. — Spójrz tam. „Tam”, czyli na ścianie, znajdował się rząd drewnianych kołków, na których wisiały ludzkie głowy. Kiedy tak patrzyli, Laeg wniósł worek na głowy i dołączył najnowsze trofea do kolekcji, nabijając je z całej siły na zaostrzone szpikulce. Niektóre głowy musiały wisieć już bardzo długo, bowiem nie zostało z nich wiele, jedynie nagie czaszki z wiszącymi na resztkach skóry rzadkimi pasemkami włosów. — Kurczę! — rzekł Brodsky. — Jeśli wejdziesz mu w drogę, twoja makówka zawiśnie razem z tamtymi. Daj mi trochę czasu, spróbuję coś wykombinować, aby pokrzyżować mu szyki. — Z drogi! — ryknął potężny, wąsaty łaziebny. Wszyscy troje uchylili się, gdy mężczyzna przebiegał obok nich niosąc w szczyp: wielki, dymiący, wyjęty właśnie z ognia kamień. Osiłek znikł alkowie. Rozległ się plusk i głośny syk. Podczas gdy pierwszy wracał, pojawił się drugi łaziebny z kolejnym kamieniem. Shea zajrzał za ściankę i zauważył, że woda lekko paruje. Cuchulainn, minąwszy go, wszedł do łaźni i palcem sprawdził jej ciepłotę. — Wystarczy, kochaneńcy. Łaziebni szczypcami wybrali kamienie i ułożyli je w rogu, po czym wyszli zza przepierzenia. Cuchulainn uniósł ręce, aby zdjąć tunikę, gdy jego wzrok padł na Shea. — Zamierzam rozdziać się do kąpieli — rzeki. — Za całą pewnością nie jesteś tu teraz osobą pożądaną. Shea wrócił do głównego pokoju i w tej samej chwili Brodsky uderzył z całej siły pięścią w otwartą dłoń. — Mam! — Co? — zapytał Shea. — Sposób, jak obrać ten gorący ziemniak. — Rozejrzał się wokoło, po czym przycisnął bliżej do siebie Shea i Belphebe. — Posłuchajcie. Kiedy ta wielka szycha przed chwilą cię spławiła, coś mi się przypomniało. Z chwilą kiedy zacznie się do ciebie dobierać Belle, musisz zrobić klasyczny numer striptizowy. I to publicznie, żeby wszyscy to zobaczyli. Belphebe wstrzymała oddech. Shea zapytał: — Czyś ty z byka spadł? Przecież to dolewanie oliwy do ognia! — A ja twierdzę, że on tego nie zdzierży — Brodsky mówił cicho ale z przejęciem. — To nie w ich stylu. Pewnego razu kiedy ten gość miał rozprawić się z całym dworem, król wysłał gromadkę kobiet z gołymi cyckami, na widok których nasz bohater o mało nie zbzikował. — To mi się nie podoba — szepnęła Belphebe. — Tabu nagości — rzekł Shea. — To może być element wzorca kulturowego, w porządku. Czy oni wszyscy mu podlegają? — Tak i to bardzo poważna sprawa — rzekł Brodsky. — Mogą nawet od tego wyciągnąć kopyta. Domyśliłem się tego, kiedy On tak ostro spławił cię, zanim zaczął się rozbierać: wyświadczył ci przysługę. Cuchulainn wyszedł z alkowy zapinając pas wokół czystej szmaragdowozielonej tuniki, wyszywanej złotą nicią. Wytarł włosy ręcznikiem i przeczesał grzebieniem, podczas gdy za przepierzeniem zniknął Laeg. Belphebe zapytała: — Jedna woda dla wszystkich? — Mydlnika jest pod dostatkiem — odrzekł Cuchulainn. Czystość piękności służy. — Spojrzał na Brodsky’ego. — Niewolnik może umyć się w korycie na zewnątrz. — Posłuchaj… — zaczął Brodsky. Shea położył mu rękę na ramieniu i jakby z głupia frant zapytał: — Czy wasi druidzi używają zaklęć, aby przenosić się z miejsca na miejsce? — Niewiele jest rzeczy, których nie potrafią druidzi — radzę ci wszakże, abyś nie używał zaklęć Cathbadha, chyba że jesteś równie wielkim bohaterem, jak czarodziejem, są one bowiem nader potężne. Odwrócił się, by z posępną satysfakcją nadzorować przygotowania do obiadu. Właśnie pojawił się Laeg, dopełniwszy toalety, z drugiej strony do łaźni weszła dziewka służebna niosąc świeże ubranie dla Shea i Belphebe. Shea chciał pójść za żoną, ale przypomniał sobie, co Brodsky mówił na temat tabu, więc postanowił nie ryzykować i nie szokować gospodarzy. Belphebe wyszła niedługo potem w sięgającej do ziemi szmaragdowej powłóczystej szacie ozdobionej, co stwierdził z pewnym niesmakiem, identycznym wzorem jak tunika Cuchulainna. Kiedy Shea zażywał kąpieli, woda była już prawie zimna, a ręcznik mokry, aczkolwiek przygotowane dlań odzienie — szafranowa tunika i obcisłe szkarłatne spodnie w kratę — wyglądało dość przyzwoicie. Belphebe obserwowała kobiety siedzące wokół ogniska. W cieniu pod okapem siedział Pete Brodsky czyszcząc paznokcie brązowym nożem, ów krępy mężczyzna w średnim wieku, wprawny w walce wręcz dzięki swej znajomości dżiu–dżitsu i niezłemu refleksowi oraz niezgorszy kompan. Byłoby wszakże dużo prościej, gdyby nie zepsuł zaklęcia swoim pragnieniem pozostania w tym kontinuum. Ale czy faktycznie to było przyczyną? Stary Cathbadh podszedł postukując laską. — Mac Shea — powiedział — mały Ogar mówił mi, że także je — ;ś druidem, który przybył tu z odległego miejsca dzięki sztukom magicznym, i że potrafisz przywoływać gromy z jasnego nieba. — To prawda — przyznał Shea. — Nie wątpię, że ty także znasz ; zaklęcia. — Niewątpliwie — rzucił z osobliwym uśmieszkiem Cathbadh. — Musimy pomówić na temat sztuk, jakimi się obaj paramy. Śmiem twierdzić, że przy tej okazji obaj moglibyśmy się nauczyć kilku no — zaklęć. Shea zmarszczył brwi. Jedyne zaklęcie jakie go interesowało, to to, które mogło przenieść jego samego, Belphebe oraz Pete’a na powrót do Garaden w Ohio, lecz Cathbadh najprawdopodobniej go nie znał. Kwestia polegała na zebraniu podstawowych przesłanek i zrobieniu z nich użytku dzięki opracowanej przez siebie samego metodzie. Głośno natomiast powiedział: — Sądzę, że możemy się sobie przydać. W Ameryce, skąd pochodzę, opracowaliśmy kilka podstawowych zasad magii, dzięki czemu konieczne jest jedynie poznanie procedur związanych ściśle z miejscem, do którego się trafia. Cathbadh pokręcił głową. — Twierdzisz przeto — a ponieważ są to słowa druida, zmuszony jestem ci uwierzyć — aczkolwiek jest to wielce trudne, że druid może podróżować między scytyjskimi Grekami lubo egipskimi Szkotami pospołu z ich osobliwymi bogami, a zarazem strzeżon przez swe zaklęcia nie musi się niczego lękać i czuć się może bezpiecznie jak w domu. Shea w mig zorientował się w tej zawiłej geografii. Jednakże, jak stwierdził, ten świat mógł znacznie różnic się od tego, z którego wyruszył. Kto wie, może tutejszy Egipt zamieszkiwali Szkoci. Właśnie wtedy Cuchulainn wyszedł ze swego pokoju i bezceremonialnie zasiadł u szczytu stołu. Inni zebrali się wokół niego. Laeg zajął miejsce u boku bohatera, a Cathbadh po drugiej jego stronie. Shea i Belphebe na dany znak zajęli kolejne siedziska naprzeciw siebie. Przystojna niewolnica z włosami zaczesanymi do tyłu napełniła wielki złoty puchar stojący przed Cuchulainnem winem ze złotego dzbana, a następnie mniejsze srebrne puchary Laega i Cathbadha, a na końcu miedziane kubki Shea i Belphebe. Kolejni biesiadnicy mieli skórzane kubki i pili jęczmienne piwo. Cuchulainn zwrócił się do Cathbadha: — Czy uczynisz teraz ofiarę, kochaneńki? Druid wstał, uronił kilka kropel płynu na podłogę i odśpiewał pieśń do bogów Bila, Danu i Lera. Shea wydawało się przez chwilę, że słyszy łopot wielkich skrzydeł i tylko fakt, że lada moment miano podać posiłek, przepełnił go uczuciem wewnętrznego spokoju oraz ogólnego komfortu; niemniej nie ulegało wątpliwości, że Cathbadh znal się na swoim fachu. On również o tym wiedział. — Czyż to nie było wspaniałe? — zapytał siadając obok Shea. — Potrafisz zaprezentować mi, cudzoziemcze, coś równie niebywałego? Shea zamyślił się. Nic nie szkodziło, aby pokazał temu staremu lisowi odrobinę współczulnej magii, a mogło jedynie pomóc podbudować jego reputację. — Przesuń swój puchar z winem obok mojego i patrz uważnie — powiedział. — Musiał wymyślić zaklęcie wiążące oba naczynia, jeśli zamierzał sprawić, aby wino Cathbadha zniknęło, po tym jak wypił swoje, ale przychodziło mu do głowy tylko „dublet, dublet” z Makbeta. Wyszeptał te słowa pod nosem wykonując dłońmi gesty, jakich nauczył się w Krainie Czarów. Następnie rzekł: — A teraz patrz. — I podniósł swój kubek do ust. Szszszuuuuuu! Gejzer wina wytrysnął z pucharu Cathbadha jak odciągnięty wężem ciśnieniowym i znalazłszy się tuż pod sufitem, opadł deszczem migoczących kropel, podczas gdy biesiadnicy u szczytu stołu poderwali się z miejsc, by znaleźć się poza zasięgiem tego fenomenu. Cathbadh był szybki — uniósł swoją różdżkę i smagnął strugi opadającego trunku wykrzykując głośno kilka niezrozumiałych słów. Szkarłatny deszcz ustał i po tym zaklęciu pozostał jedynie zalany winem stół; służące podbiegły czym prędzej, aby wytrzeć blat. Cuchulainn przemówił groźnym tonem: — Mac Shea, to doprawdy wspaniała sztuczka magiczna i rad jestem mieć wśród nas tak znamienitego druida. Pewien wszak jestem, że nie stroiłbyś sobie z nas niewybrednych żartów, mam rację? — Ależ skąd — zaprotestował Shea. — Ja tylko… Przerwał mu przeraźliwy, dobiegający gdzieś z zewnątrz skowyt — Shea potoczył wokoło dzikim wzrokiem czując, że przestaje t panować nad sytuacją. — Nie frasuj się tym, nie ma potrzeby — rzekł Cuchulainn. To tylko Uath, ponieważ księżyc osiągnął właściwą fazę. — Nie pojmuję — rzekł Shea. — Kobiety Ulsteru nie były dość dobre dla Uatha, tak więc udaje się on do Connacht w konkury do córki druida Ollgaetha. Ów Ollgaeth nie jest zacnym człekiem; bez ogródek powiedział, że żaden Ultonijczyk nie zdobędzie jego córki, a kiedy Uath nie dał za wygraną, obłożył go geas, dzięki któremu podczas pełni księżyca musi on wyć niby dzikie zwierzę, na swoją córkę zaś nałożył takie geas, że wilczy skowyt napełnia ją odrazą. Zda mi się, że głowa Ollgaetha powinna już znaleźć się w innym bardziej zaszczytnym miejscu. — Spojrzał znacząco na swoją kolekcję. Shea mruknął: — Nadal nie rozumiem. Jeśli można obłożyć kogoś geas, czy nie można go później zdjąć? Cuchulainn wydawał się zafrasowany, Cathbadh zakłopotany, a Laeg wybuchnął śmiechem. — Tak oto zasmuciłeś Cathbadha, a nasz drogi Cucuc jest zbyt uprzejmy, by ci to wyjaśnić, faktem jest jednak że Ollgaeth jako druid nie ma sobie równych i nikt nie jest w stanie zdjąć nałożonych przez niego zaklęć ani rzucić nań czarów, których nie byłby w stanie zdjąć. Z zewnątrz znów dobiegło żałobne, posępne wycie Uatha. Cuchulainn rzekł do Belphebe: — Czy on cię niepokoi, moja droga? Mogę go uciszyć, nawet raz na zawsze. W czasie biesiady Shea zwrócił uwagę, że Cuchulainn pochłania olbrzymie ilości wina niemal przez cały czas rozmawiając z Belphebe, aczkolwiek alkohol zdawał się nie wywierać nań większego wpływu, a co najwyżej pogłębiał ponury nastrój bohatera. Ale kiedy uprzątnięto ze stołu, uniósł swój puchar, by go opróżnić, spojrzał na Belphebe ponad stołem i pokiwał znacząco głową. Shea wstał i obiegł stół, by położyć dłoń na jej ramieniu. Kątem oka dostrzegł, że Pete Brodsky również się podniósł. Na twarzy Cuchulainna zagościł cień uśmiechu. — Racz wybaczyć, że wprawiam cię w tak przykry nastrój — rzekł — takie jest jednak prawo i nie wchodzi w grę nawet wyzwanie. Tak więc Belphebe, moja droga, racz udać się do mego pokoju. Wstał i ruszył ku Belphebe, która również się podniosła i jęła cofać, krok po kroku. Shea próbował stanąć pomiędzy nimi, a w głębi duszy rozpaczliwie poszukiwał zaklęcia, które zahamowałoby bieg wypadków. Wszyscy inni wstali i zbili się w ciasną gromadkę, by obserwować rozgrywający się w sali dramat. — Mam nadzieję — rzekł Cuchulainn, że nie pragniesz wejść mi w drogę, mój kochaneńki Mac Shea? — Mówił łagodnym tonem, ale w jego sposobie artykulacji było coś dzikiego i zajadłego, a Shea natychmiast uświadomił sobie, że stoi naprzeciwko mężczyzny uzbrojonego w miecz. Na zewnątrz Uath wydał kolejny żałosny skowyt. Nagle Belphebe rzuciła się w stronę wiszącej na ścianie broni i szarpnęła, usiłując zdjąć którąś z nich. Na próżno. Kołki były wbite tak mocno, że aby je zdjąć należało użyć łomu. Cuchulainn wybuchnął śmiechem. Z tyłu, po lewej stronie Shea rozległ się tubalny głos Brodsky’ego. — Belle, kretynko, zrób to, co ci mówiłem! Odwróciła się w stronę podchodzącego Cuchulainna, po czym z determinacją skrzyżowała ręce i zdjęła powłóczystą zieloną suknię przez głowę. Stanęła przed nim w samej bieliźnie. Na ten widok biesiadnicy krzyknęli z przerażenia. Cuchulainn stanął z rozdziawionymi ustami. — Dalej! — ryknął z tyłu Brodsky. — Nie zatrzymuj się! Belphebe sięgnęła, aby rozpiąć biustonosz. Cuchulainn zachwiał się jak po silnym ciosie. Zasłonił twarz jedną ręką, podszedł do stołu i opuścił twarz na blat, waląc jednocześnie pięścią w twarde drewno. — Ara! — ryknął. — Wyprowadźcie ją stąd! Czyżbyście pragnęli uśmiercić mnie, w mym własnym domu, gospodarza, który uratował wam życie? — A dasz jej spokój? — zapytał Shea. — Na tę noc. — Mac Shea przyjmij jego propozycję — poradził Laeg siedzący u szczytu stołu. On również jakby trochę pozieleniał. — Kiedy wpadnie w furię nikt z nas nie będzie bezpieczny. — W porządku. To uczciwe — mruknął Shea podając Belphebe suknię. Rozległo się zgodne, jednoznaczne westchnienie ulgi. Cuchulainn podniósł się chwiejnie. — Nie czuję się dobrze, kochaneńcy — wybełkotał i podniósłszy ze stołu złoty dzbanek z winem, ruszył do swojego pokoju. 4 Biesiadnicy z ożywieniem rozmawiali między sobą, podczas gdy Belphebe nie oglądając się na boki wróciła na swoje miejsce, a nawet rozstąpili się, by Shea i Brodsky mogli do niej dołączyć. Druid zerknął trwożliwie na zamknięte drzwi i powiedział: — Jeśli Mały Ogar zbyt wiele wypije w samotności, może zacząć się zastanawiać nad uczynionym przez was afrontem, a wówczas czeka nas smutny dzień. Jeśli wyjdzie stamtąd ze świetlistą otoczką bohatera wokół głowy, uciekajcie, jeśli wam życie miłe. — Ale dokąd? — spytała Belphebe. — Tam skąd przyszliście. Gdzież by indziej? Shea zmarszczył brwi. — Nie jestem pewien… — zaczął. Brodsky przerwał mu brutalnie: — Powiedz sam — burknął — twój szef nie ma przecież tak naprawdę powodu, aby się wkurzać. Musieliśmy to tak rozegrać. Cathbadh zwrócił się do niego: — A to czemu, niewolniku? — Nie nazywaj mnie niewolnikiem. Ona jest obłożona silnym geas. Każdy facet, który jej tknie, dostaje potwornego bólu brzucha i umiera w męczarniach. Wytrzymuje to tylko jej mąż, ponieważ jest czarodziejem. Całe szczęście, że go powstrzymaliśmy przed zaprowadzeniem jej do tamtego pokoju, w przeciwnym razie z twojego szefa byłby już zimny trup. Brwi Cathbadha uniosły się w górę, jak wzbijające się w niebo stado mew. — On powinien był o tym wiedzieć — mruknął — w Irlandii mniej byłoby rozlewu krwi, gdyby więcej ludzi wyjaśniało pewne sprawy, nim się w nie brutalnie wmieszają. Wstał, podszedł do drzwi łożnicy i zapukał. Ze środka dobiegło warknięcie, Cathbadh wszedł i w kilka minut później wyszedł wraz z Cuchulainnem. Ten ostatni stąpał wyraźnie niepewnie, a jego melancholia znacznie się pogłębiła. Podszedł do szczytu stołu i ponownie zasiadł na swoim krześle. — Zaiste najsmutniejsza to opowieść na świecie, gdym usłyszał, że twoja żona obłożona została tak paskudnym geas. Cały wieczór poszedł na marne. Mam nadzieję, że nie najdzie mnie czarny urok, wówczas bowiem, abym mógł dojść do siebie, nie obyłoby się bez rozlewu krwi i rozlicznych mordów. Rozległy się zduszone westchnienia, a Laeg wyraźnie się zaniepokoił, ale Cathbadh dorzucił spiesznie: — Wieczór wcale nie poszedł na marne, Cucuc. Ten Mac Shea jest jak wszystko na to wskazuje potężnym druidem i zaklinaczem, ja jednak uważam się za lepszego. Czy zauważyłeś, jak szybko unicestwiłem jego winną fontannę? Czy twe serce nie uradowałoby się, gdybyśmy my dwaj stoczyli teraz turniej magów? Cuchulainn klasnął w dłonie. — Nigdy nie wypowiedziałeś prawdziwszych słów. Tak zróbcie, kochaneńcy. Shea burknął: — Obawiam się, że nie mogę gwarantować… Belphebe pociągnęła go za rękaw i przyłożywszy usta do jego i ucha wyszeptała: — Zrób to. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. — To się nie uda — odparł równie cicho Shea. Na zewnątrz znów rozbrzmiało przeraźliwe, posępne wycie Uatha. — Nie mógłbyś użyć wobec niego psychologii? — spytała i dziewczyna. — Dla nich to będzie magia. — Prawdziwa psychoanaliza zajmuje wiele dni — wyjaśnił Shea. — Zaczekaj chwilę, wydaje się, że w tym świecie typy osobowości histerycznej uważane są za normalne. To oznacza wysoki stopień podatności na sugestię. Może właśnie sugestia posthipnotyczna jest dla nas rozwiązaniem. Cuchulainn siedzący u szczytu stołu wyraźnie zaczął się niecierpliwić. — Nie zamierzamy czekać tu całą noc. Shea odwrócił się i oznajmił: — Co ty na to, gdybym zdjął geas z tego tam typa, który trenuje swój barowy tenor? Rozumiem, że jest to coś, czego Cathbadh nie jest w stanie dokonać. — Jeśli ci się uda — rzekł Cathbadh — będzie to zaiste wyczyn godny uwagi, ja jednak nie wierzę w twą moc, póki tego nie zobaczę. — W porządku — mruknął Shea. — Wprowadźcie go. — Laeg kochaneńki, przyprowadź nam Uatha — rzekł Cuchulainn. Wziął swój puchar, spojrzał na Belphebe i ponownie zrzedła mu mina. Shea rzucił: — Potrzebuję czegoś małego. Mogę pożyczyć jeden z twoich pierścieni. Cuchulainn? Najlepiej ten z dużym kamieniem. Cuchulainn zdjął pierścień i położył na stole, tymczasem pojawił się Laeg trzymając mocno za rękę krępego młodzieńca, który najwyraźniej mu się opierał. Już kiedy byli w drzwiach. Uath odwrócił głowę i wydał przeciągły, mrożący krew w żyłach skowyt. Laeg pociągnął go za sobą i wycie ucichło. Shea odwrócił się do pozostałych: — Teraz, jeżeli czary mają zadziałać, potrzebuję trochę wolnego miejsca. Nie zbliżajcie się do mnie podczas aktywizacji zaklęcia, w przeciwnym razie wy również znajdziecie się pod jego wpływem. Ustawił dwa krzesła w pewnym oddaleniu od stołu i przywiązał do pierścienia nitkę. Laeg pchnął Uatha na jedno z siedzisk. — Masz na sobie złe geas, Uath — rzekł Shea. — I przy jego zdejmowaniu będę potrzebował współpracy z twojej strony. Czy zrobisz wszystko, co ci każę? Mężczyzna pokiwał głową. Shea unosząc pierścień rzekł: — Patrz na to. Zaczął delikatnie pociągać za nitkę kciukiem i palcem wskazującym, po czym pierścień najpierw przez chwilę ccii się w jedną a potem w drugą stronę odbijając refleksy płonących łuczyw. Tymczasem Shea mówił szeptem do Uatha powtarzając raz po raz: „Śpij” monotonnym, sennym głosem. Z tylu dochodziły go nerwowe westchnienia, niemal czul panującą w pomieszczeniu atmosferę napięcia i wyczekiwania. Uath zesztywniał. — Słyszysz mnie, Uath? — zapytał półgłosem Shea. — Słyszę. — Zrobisz, co ci powiem. — Tak uczynię. — Kiedy się obudzisz, nie będziesz już odczuwał skutków nałożonego na ciebie geas. Nie będziesz wył. — Nie będę. — Na dowód tego pierwsze, co zrobisz, kiedy się obudzisz, to klepniesz Laega po ramieniu. — Tak się stanie. Shea kilkakrotnie powtórzył swoje zalecenia zmieniając słowa i zmuszając Uatha, aby je powtarzał. Nie mógł sobie pozwolić na porażkę. Wreszcie uwolnił Uatha z hipnotycznego transu pstryknięciem palców i oschłym: — Obudź się! Uath rozejrzał się wokoło, jakby zdezorientowany. Następnie wstał, podszedł do stołu i klepnął Laega po ramieniu. Zebrani zareagowali zgodnym pełnym akceptacji pomrukiem. Shea zapytał: — Jak się czujesz, Uath? — Czuję się wyśmienicie. Nie pragnę już wyć do księżyca i mniemam, iż geas odeszło na dobre. Jestem wam ogromnie wdzięczny, panie. Podszedł do stołu, ujął dłoń Shea i pocałowawszy ją, dołączył do reszty zebranych przy końcu stołu. — To zaiste przednia magia — rzekł Cathbadh — nie wspominając o drobnym zaklęciu, jakie zastosował na koniec nakazując i Uathowi, by na dowód jego mocy, klepnął Laega po ramieniu. Prawdą jest również, że nie byłem w stanie znieść tego geas. Jednakowoż jeden człek szybciej biega, inny natomiast jest lepszym wspinaczem, toteż zademonstruję swe umiejętności zdejmując geas z twej małżonki z czym, jak wszystko na to wskazuje, nie potrafisz dać sobie rady. — Nie jestem pewien… — zaczął powątpiewająco Shea. — Nie frasuj się — rzekł Cuchulainn. — Nic jej się nie stanie a w przyszłości może okazać większy szacunek na dworach, które odwiedzi. Druid wstał i wymierzył w Belphebe długi, kościsty paluch. Zanucił jakąś melodyjną pieśń bełkocząc przy tym w jakimś nieznanym języku, a jego mętną inkantację zakończyły zgoła wyraziste, mocne słowa: — …I na dąb, jesion oraz cis, przez urodę Aengusa, moc Lera i powagę wysokiego druida Ulsteru niechaj to geas zostanie z ciebie zdjęte, Belphebe! Niechaj odejdzie! Szczeźnij, przepadnij. Odejdź, zniknij, pójdź w zapomnienie, aby nikt nigdy więcej o tobie nie słyszał! Wyrzucił w górę obie ręce i usiadł. — Jak się czujesz kochaneńka? — Doskonale, tak jak dotychczas — odrzekła Belphebe. — A niby jak miałabym się czuć? — Skąd jednak mamy wiedzieć że zaklęcie podziałało? — zapytał Cuchulainn. — Aha! Już wiem. Pójdź ze mną. Wstał i obszedł stół, a widząc wściekłość Shea i konsternację Belphebe dodał: — Tylko do drzwi. Czyż nie dałem słowa? Nachylił się do Belphebe, objął ją i chciał ująć za rękę, gdy nagle cofnął się w tył, przyciskając gwałtownie obie dłonie do brzucha, gwałtownie chwytając przy tym powietrze. Cathbadh i Laeg poderwali się z miejsc. Podobnie jak Shea. Cuchulainn zatoczył się i przytrzymał ramienia Laega, po czym otarłszy rękawem oczy, burknął: — Amerykanin zwyciężył, bowiem tobie nie udało się znieść zaklęcia, a jej dotknięcie omal nie przyprawiło mnie o śmierć. — Radzę ci, abyś sam tego popróbował, Cathbadh, mój kochaneńki. Druid wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął ramienia Belphebe. Nic się nie wydarzyło. — Czyż sługa nie powiedział — wtrącił Laeg — że mag jest odporny na działanie tego geas? — Być może masz rację — odezwał się Cathbadh — aczkolwiek i uważam, że jest po temu inny powód. Cucuc pragnął zabrać ją i swej łożnicy, podczas gdy ja wcale o tym nie myślałem. Cuchulainn usiadłszy zwrócił się ku Shea: — Dobrze, żem był chroniony przed działaniem tego geas, okazało się ono zbyt wielkim wyzwaniem nawet dla druidów i waszego kraju? — Zdecydowanie — odparł Shea. — Chciałbym znaleźć kogoś, i mógłby się z nim uporać. Był bardziej niż Cuchulainn zdumiony atakiem kurczów, ale f w krótkiej chwili przerwy zdołał wytłumaczyć sobie tajemnicę ich ; pojawienia. Po pierwsze, Belphebe nie była obłożona żadnym geas. Tak więc, kiedy Cathbadh rzucił zaklęcie, aby zdjąć czar, efekt był dokładnie odwrotny i dziewczyna znalazła się pod wpływem ślicznego i wcale niebanalnego tabu. Była to jedna z podstawowych zasad magicznych, a Shea w obecnej chwili był Cathbadhowi niepomiernie wdzięczny. — W Ameryce — rzekł Cathbadh nie ma może nikogo, kto uporałby się z tą klątwą, ale w Irlandii jest człek dość mężny i wprawny, by usunąć ten czar. — Kto to taki? — spytał Shea. — Ollgaeth z Cruachan z dworu Aililla i Maev, który nałożył geas na Uatha. Brodsky stojący obok Shea powiedział: — Właśnie ten typ rzuci czar na Cuchulainna, zanim wykończy go ta zgraja sępów. — Hola! — Cathbadh zwrócił się do Shea. — Twój niewolnik oprócz drugiego wzroku musi mieć również drugi umysł. Kiedy przemówił ostatnim razem, wspomniał tylko, że Ollgaeth rzuci zaklęcie na Małego Ogara. — Posłuchaj, śmieciu — rzucił z rozdrażnieniem w głosie Brodsky — powyjmuj sobie ze łba kamienie. Sprawa jest poważna — ci Maev z Ailill zbiorą do kupy wszystkich, którzy żywią do Cuchulainna jakąś ansę, a potem obłożą go geas, tak że będzie musiał walczyć z nimi wszystkimi naraz, a to już nie przelewki. Cathbadh przeczesał palcami brodę. — Jeżeli to prawda… — zaczął. — Nie wciskam ci kitu. Za kogo ty mnie uważasz, co? — Chciałem powiedzieć, że jeżeli to prawda, to mamy do czynienia z prawdziwą katastrofą. I nie bardzo wiem, jak moglibyśmy zaradzić tej sytuacji. Gdyby chodziło wyłącznie o czary… Cuchulainn przemówił z posępną powagą, do pewnego stopnia wywołaną alkoholem. — Pokonałbym ich wszystkich bez geas, jeśli jednak pisane jest mi paść w boju, tak właśnie będzie. Oto mój koniec. Już po mnie. Cathbadh zwrócił się do Shea: — Widzisz sam, jakie z Nim mamy kłopoty. Czy twój niewolnik może sięgnąć nieco dalej swoim drugim wzrokiem? — Dobra, sam się o to prosiłeś — warknął Brodsky. — Po jatce urządzonej przez Cuchulainna rozpęta się wojna i praktycznie wszystkie postacie dramatu zginą, w tym także ty, Ailill i Maev. Co ty na to? Jak ci się to podoba? — Niezbyt, podobnie jak widok twojej twarzy — odparł Cathbadh. Zwrócił się do Shea: — Czy temu jasnowidzowi można zaufać? — Nigdy dotąd się nie pomylił. Cathbadh spoglądał to na prawo, to na lewo: nieomal słychać było, jak przekręcają się kolejne trybiki jego mózgu. Wreszcie powiedział: — Wydaje mi się, Mac Shea, że masz coś do załatwienia na dworze Aililla. — Skąd ten pomysł? — Na pewno chciałbyś spotkać się z Ollgaethem w sprawie geas twojej żony. Żona z geas, to jak połowica ze złym okiem, nigdy nie będziesz szczęśliwy, póki zaklęcie nie zostanie zupełnie zdjęte. Zabierzesz też niewolnika, aby opowiedział swoją historię Maev, niech wie, że znamy jej plany i przydadzą się jej tyle, co wieprzowi bransolety. — Słusznie prawi — Brodsky pstryknął palcami i rzekł głośnym szeptem. Shea mruknął tylko: — Zastanów się, nie jestem pewien, czy naprawdę chcę odwiedzić dwór Aililla. Niby po co? A jeżeli ta Maev jest tak zdeterminowana, jak się wydaje, wątpię, abyś zdołał ją powstrzymać samym stwierdzeniem, że wiesz jakie są jej zamiary. — Po pierwsze — odparł druid — Cucuc uratował ci życie, za co winien mu jesteś wdzięczność, nie mówiąc już o geas. Po drugie, nie tyle pragnę dać do zrozumienia Maev, że wiemy, co szykuje, lecz raczej Ollgaethowi. Wie on równie dobrze jak ty, że skoro wiemy o geas, jakie miał nałożyć na Niego, wszyscy druidzi z dworu Conchobara będą śpiewać inkantacje przeciwko niemu i z wściekłego psa zmieni się w byle kundla, kąsającego jabłko. — Mmm — zamruczał Shea, tłumiąc ziewanie. — Masz rację, jeżeli idzie o wdzięczność, nawet jeśli nie w pełni pojmuję znaczenie drugiego argumentu. Jednakowoż najbardziej zależy nam na powrocie do domu. — Proponuję udać się teraz na spoczynek, a ostateczną decyzję podejmiemy rano. Gdzie możemy się przespać? — Finn zaprowadzi was do komnaty — rzekł Cuchulainn. Ja i Cathbadh zostaniemy jeszcze, by przedyskutować kwestię dotyczącą Maev. — Uśmiechnął się czarująco i zarazem melancholijnie. Finn zaprowadził parę do gościnnej komnaty na tyłach budynku, podał Shea żagiew i zamknął drzwi, podczas gdy Belphebe uniosła obie ręce w górę oczekując pocałunku. W następnej sekundzie Shea zgięty wpół leżał na podłodze powalony potężnym atakiem skurczów żołądka. Belphebe pochyliła się nad nim. — Coś ci się stało, Haroldzie? — zapytała. Podniósł się do pozycji siedzącej, opierając plecami o ścianę. — Nie… to nic poważnego — wysapał. — To geas. Najwyraźniej nie przewiduje taryfy ulgowej dla mężów. Dziewczyna zamyśliła się. — Nie mógłbyś zdjąć ze mnie tego czaru tak jak z tamtego wyjca? — Mogę spróbować — sapnął Shea — ale jestem prawie stuprocentowo pewny, że to się nie uda. Masz zbyt silną osobowość — nie tak jak ci wszyscy histerycy wokoło. Raczej wątpliwe, aby udało mi się ciebie zahipnotyzować. — Mógłbyś posłużyć się magią. Shea zdołał się w końcu podnieść na nogi. — Nie, dopóki nie dowiem się czegoś więcej. Nie zauważyłaś, że wszystkie moje zaklęcia są przekalibrowane? Najpierw błyskawica, a potem ta fontanna wina. W tym kontinuum coś odwraca moją magię. — Jeżeli takie jest tutejsze prawo — roześmiała się — widzę dla nas doskonałe wyjście! Wystarczy, że przywołasz tu Pete’a i rzucisz czar, abyśmy tu zostali i trzask, prask, wrócimy tam, skąd przybyliśmy. — Nie podejmę tego ryzyka, kochanie. Może by się nam udało, a może nie — a gdyby nawet i gdybyś powróciła do Ohio w dalszym ciągu obłożona tym paskudnym geas, wpakowalibyśmy się w nielichą kabałę. Nie zapominaj, że przy przeskoku zabieramy ze sobą wszystkie nasze przymioty. A poza tym wciąż jeszcze nie wiem, jak mielibyśmy wrócić do Ohio. — Cóż zatem mamy czynić? — spytała Belphebe. — Jestem pewna, że jak zwykle masz jakiś plan. — Wydaje mi się, że jedyne, co możemy zrobić, to iść za radą Cathbadha i złożyć wizytę Ollgaethowi. Przynajmniej on powinien umieć zdjąć z ciebie to geas. Tak czy inaczej Shea musiał przespać tę noc na podłodze. 5 Harold Shea, Belphebe i Pete Brodsky jechali niespiesznie : wzdłuż centralnej równiny Irlandii, małżeństwo Shea na koniach, Brodsky zaś na mule, na którego grzbiecie nie było mu zbyt wygodnie, prowadząc drugiego muła objuczonego wciśniętym im przez Cuchulainna ładunkiem ekwipunku i prowiantu. Ich wyposażenia dopełniały poręczne obosieczne miecze wiszące u bioder Shea i Brodsky’ego oraz szeroki sztylet wciśnięty za pas Belphebe. Gdy poprosiła o łuk, przyniesiono jej nędzny substytut, który wysyłał cienkie patyczki na odległość łokcia, a poza zasięgiem pięćdziesięciu jardów był kompletnie bezużyteczny, toteż nie wzięła go ze sobą. Przez cały pierwszy dzień pięli się wolno na wyżynę Monaghan. Przez kilka mil podążali wzdłuż krętego nurtu Erny, by przebyć ją v dogodnego brodu, po czym wjechali na trzęsawiska zachodniego Cavan. Niekiedy jechali traktem, innym znowu razem po podmokłym, trawiastym terenie zgodnie ze wskazówkami napotkanych po drodze wieśniaków. Przejeżdżając przez las spłoszyli stado jeleni, a raz ścieżką przed nimi przebiegł wilk z wywieszonym jęzorem, po czym zniknął udając się w pogoń za zwierzyną. Przed zmierzchem mieli za sobą połowę drogi. Brodsky, który zaczął użalać się nad sobą, odzyskał humor za sprawą wspaniałego posiłku przygotowanego przez Belphebe i oznajmił, że dość się już naoglądał starej Irlandii i jest gotów do powrotu. — Nie rozumiem — rzekł — czemu nie możemy się stąd ulotnić, tak jak tu dotarliśmy? — Ponieważ teraz nie mogę tego zrobić — wyjaśni! Shea. — Widziałeś jak Cathbadh rzucił swoje zaklęcie: zaczął nucić w prastarym języku i uaktywnił geas. Rozumiem ogólny sens, ale musiałbym nauczyć się tego języka. Chyba że znajdę kogoś innego, kto jest w stanie odesłać nas z powrotem. Szczerze mówiąc to najbardziej mnie martwi. Jak powiedziałeś, musimy się pospieszyć. Co masz zamiar im powiedzieć, jeśli po samym powrocie okaże się, że zaczęli cię szukać? — Ech, nie przejmuj się — rzekł Brodsky. — Dam sobie radę. Głowa do góry. Wcisnę im taki kit, że niezależnie od tego, czy mi uwierzą czy nie, przynajmniej nabiorą wody w usta. — Ale byłabym przynajmniej w domu — wtrąciła. — Wiem, maleńka — rzekł Shea. — Ja też. Gdybym tylko wiedział jak to zrobić. Rankiem po prawej stronie, pokazały się góry, pośrodku łańcucha widniał lekko zaokrąglony szczyt. Podróżowali nieco wolniej głównie dlatego, że cała trójka nie najlepiej radziła sobie z jazdą konną. Wieczorem zatrzymali się na nocleg w chacie bogatszego od innych wieśniaka, a Brodsky zapłacił za ich wikt i nocleg wiązanką historyjek o swym celtyckim rodowodzie. Pseudo–Irlandczyk, jak widać, potrafił być użyteczny. Następnego dnia rozpadało się na dobre i choć wieśniak zapewniał ich, że Rath Cruachan znajduje się w odległości zaledwie kilku godzin jazdy, z powodu ulewy i mgły trzyosobowa grupka wędrowców omijając Lock Key dopiero późnym popołudniem dotarła do Magh Ai, Równiny Wątrób. Płaszcze, w jakie zaopatrzył ich Cuchulainn, wykonane były z przedniej wełny ale wszyscy troje przemokli do suchej nitki i zapadli w milczenie, póki pośród słabnącego deszczu w zasięgu ich wzroku nie ukazała się mała grupka chat. Było ich tyle, że w ich uniwersum uznano by je za sporą wioskę. Domostwa otaczała palisada z pokaźną bramą z drewnianych bali. Nie ulegało wątpliwości, że mieli przed sobą Cruachan Poetów, stolicę Connacht. Kiedy się zbliżali alejką okoloną drzewami i krzewami, zza krzaków wyskoczył chłopak, na oko trzynastoletni, w szalu i kilcie, uzbrojony w miniaturową włócznię i zawołał: — Stać, nie ruszać się! Kim jesteście i dokąd zmierzacie? Może lepiej było nie uśmiechać się w obecności tego miniaturowego wojownika. Shea przedstawił się z powagą i z kolei zapytał: — A kim wy jesteście panie? — Jam jest Goistan mac Idha, zawiadowca Cruachan i lepiej , ze mną nie zadzierać. — Przybywamy z dalekich stron — oświadczył Shea — by spotkać się z twoim królem, królową i druidem Ollgaethem. Chłopak odwrócił się i machnął ręką w stronę, gdzie ponad palisadą majaczył budynek podobny do tego w Muirthemne, lecz bardziej ozdobny, po czym wysforowawszy się na czoło kolumny, poprowadził wędrowców ku bramie. U wrót stało dwóch postawnych wojowników, ale włócznie mieli oparte o belki i zbyt byli zajęci grą w kostki, aby spojrzeć na przybyszów wjeżdżających do osady. Poprawa pogody najwyraźniej spowodowała ożywienie. Wielu mieszkańców wyszło ze swych chat, a większość z nich przystawała, by wlepić wzrok w Brodsky’ego; policjant z uporem godnym lepszej sprawy uparł się, że nie zdejmie spodni od brązowego, wyjściowego garnituru i jego ubiór najwyraźniej nie pasował do tego miejsca. Wielka chata została zbudowana z ciężkich dębowych bali, a pokryta była nie słomą, lecz gontem. Shea zauważył, że w oknach znajdowały się nawet prawdziwe szyby, choć płytki miały kształt diamentów, były wielkości dłoni i nieregularne, więc nie można było przez nie wyglądać. Odźwierny miał brodę zdecydowanie domagającą się przy — strzyżenia, przekrzywioną na prawo. Shea zsiadł z konia i zbliżył się do niego ze słowami: — Jestem Mac Shea, wędrowiec spoza wyspy Fomorian, podróżuję w towarzystwie mojej żony i straży przybocznej. Czy możemy uzyskać audiencję u ich wysokości oraz wielkiego druida Ollgaetha? Odźwierny przyjrzał im się z uwagą i wyszczerzył zęby. — Przypuszczam — zaczął — że wasz widok, panie, ucieszy naszą królową, a wasza pani doda temu spotkaniu radości, tak więc nie widzę przeszkód, aby wpuścić was do środka. Jednakowoż ten potężny i szpetny strażnik nie sprawi nikomu radości swym pojawieniem się, a jako że oboje królestwo są dziś szczególnie przeczuleni — mamy bowiem dzień sądu — mogliby poczytać jego obecność na sali za obrazę majestatu i skrócić go o głowę, przeto najlepiej będzie jeśli zostanie tu na zewnątrz przy waszych koniach. Shea obejrzał się w momencie, gdy wyraz gniewu na twarzy Brodsky’ego zmieniał się w typową dla policjantów beznamiętną obojętność, a Pete pomagał Belphebe zsiąść z konia. Wewnątrz chaty na ścianach, zgodnie z panującym w tych stronach zwyczajem, wisiały miecze i włócznie, znalazło się także miejsce na kolekcję głów, choć nie tak pokaźną jak u Cuchulainna. Pośrodku chaty otoczone gromadą dworzan i zbrojnych, stojących w stosownej odległości, wznosiło się drewniane podium ozdobione brązem i srebrem. Znajdowały się na nim dwa potężne rzeźbione trony, w których nie tyle zasiadała, co tonęła para suwerenów na Connacht. Maev zapewne przekroczyła czterdziestkę, ale ciągle jeszcze odznaczała się wyjątkową urodą: jej oblicze było pociągłe, blade, pozbawione zmarszczek, oczy bladoniebieskie, a żółte włosy zaplecione w długie, grube warkocze. Jak na blondynkę bez pomocy kosmetyków miała wyjątkowo czerwone wargi. Król Ailill był postacią mniej barwną niż jego małżonka, niższy od niej o kilka cali, korpulentny, żeby nie powiedzieć gruby i rozlazły, o małych, blisko osadzonych, poruszających się bez przerwy oczach i szpakowatej, szczeciniastej brodzie. Wydawało się, że nie jest w stanie utrzymać swoich palców choć przez chwilę w bezruchu. Typowy wrzodowiec, pomyślał Shea, paliłby jednego papierosa po drugim, naturalnie gdyby tylko w tej części kontinuum czasoprzestrzennego istniał tytoń. Młodzieniec w niebieskim kilcie z krótkim mieczem o srebrnej rękojeści i w tunice ozdobionej złotą nicią zdawał się odgrywać rolę woźnego sądowego, pilnując, aby nikt nie przepchnął się do pary królewskiej bez kolejki. Natychmiast dostrzegł nowo przybyłych i ruszył w ich stronę. — Przybyliście, aby uzyskać audiencję, czy jeno po to, by ujrzeć największego króla Irlandii? — zapytał. Jednocześnie wprawnym okiem w mig otaksował sylwetkę Belphebe. Shea przedstawił się, dodając: — Przybyliśmy, aby złożyć wyrazy szacunku Królowi i Królowej eee… ee… — Maine mac Aililla, Maine mo Epert — rzekł młodzieniec. To był zapewne jeden z licznych synów Aililla i Maev, którym nadano to samo imię. On jednak wciąż zagradzał im drogę i nic nie wskazywało, aby zamierzał ruszyć się z miejsca. — Czy możemy z nimi porozmawiać? — zapytał Shea. Maine mo Epert odchylił głowę do tyłu i spojrzał na czubek swego arystokratycznego nosa. — Ponieważ jesteście cudzoziemcami, nie wiecie zapewne, że wedle zwyczaju w Connacht należy wręczyć jakiś podarek osobie, która prowadzi przybysza przed oblicze Króla. Wybaczę wam jednak waszą niewiedzę. — Uśmiechnął się czarująco. Shea spojrzał na Belphebe, która zerknęła nań z konsternacją. Wszystko, co mieli, mieli na sobie. — Ale my musimy się z nimi zobaczyć — powiedział. — To bardzo ważne zarówno dla nas, jak i dla nich. Maine mo Epert ponownie się uśmiechnął. — A co byś powiedział na piękny, obosieczny miecz — zapytał Shea — i nieznacznie wysunął do przodu rękojeść. — Mam lepszy — odparł Maine mo Epert z rozdrażnieniem wysuwając do przodu swój. — Gdyby znalazł się choć jeden klejnot, to może… — A co z audiencją u druida Ollgaetha? — Regułą jest, że nie spotyka się z nikim prócz osób, które wysyła doń Królowa. Shea miał ochotę dobyć miecza i zaatakować opornego woźnego, ale to nie zostałoby zapewne poczytane za przyjazny gest. Nagle Belphebe, stojąca obok niego, powiedziała: — Nie mamy klejnotów, panie, ale po twym spojrzeniu mniemam, że jest coś, co cenisz sobie ponad najdroższe kamienie. Jestem pewna, że zgodnie z waszym zwyczajem, mój mąż z radością odda mnie tobie na dzisiejszą noc. Shea wstrzymał oddech i nagle sobie przypomniał. Geas, jakim była obłożona, było kłopotliwe, ale mogło okazać się pomocne. Póki co jednak lepiej nie zdejmować tego czaru do rana. Maine mo Epert na te słowa wyszczerzył zęby tak, że Shea nabrał jeszcze większej ochoty, by przefasonować mu facjatę, ale ten klasnął nagle w dłonie i zaczął rozpychać ludzi na boki. Shea zdążył tylko wyszeptać: — Świetna robota, maleńka. Woźny zepchnął dwie osoby z końca ławy, usadził Belphebe i Shea w pierwszym rzędzie, naprzeciw pary królewskiej. W tej właśnie chwili dwaj włócznicy, przytrzymując niewolnika przedstawiali dowody na okradzenie przez niego kramu z wieprzowiną. Maev spojrzała na Aililla, który rzekł: — Hmm, skoro kradzież wywołana została przez głód, może powinniśmy okazać łaskę i ukarać go jedynie utratą dłoni. — Nie bądź durniem — skarciła go Maev — jeżeli nie jest to niezbędnie konieczne. Coś takiego! Kimże jest człek w Connacht bohaterów, kim jest ów słabeusz i jakimże musi być durniem, skoro przymiera głodem. Gdybym była królem, kazałabym go powiesić lub spalić. — Dobrze, kochanie — rzekł Ailill. — Niech go powieszą. Następnie do podium zbliżyły się dwie grupki ludzi popatrujące jedna na drugą z jawnym gniewem. Maine mo Epert zaczął ich przedstawiać, ale był ledwie w połowie, kiedy Maev przerwała mu. — Znam tę sprawę i zapowiada się, że będzie dość długa. Zanim o niej usłyszymy, chciałabym dowiedzieć się, co przywiodło do nas dwoje przyprowadzonych niedawno przez ciebie cudzoziemców. — Ta para pochodzi z odległej wyspy zwanej Ameryka — oznajmił Maine mo Epert. — Mac Shea i jego żona Belphebe. Pragną złożyć wyrazy szacunku. — Niech mówią — przyzwoliła Maev. Shea zastanawiał się, czy powinien się kornie ukłonić, ale ponieważ nikt przed nim tego nie robił, postąpił naprzód i rzekł: — Królowo, twa sława stała się tak wielka, że dotarła nawet do Ameryki i nie mogliśmy oprzeć się pokusie ujrzenia twego majestatu. Pragnęliśmy również ujrzeć waszego sławnego druida Ollgaetha, gdyż moja żona obłożona została nad wyraz paskudnym geas, a jak mi wiadomo, on jest prawdziwym ekspertem od ich usuwania. Poza tym mam pewną wiadomość dla ciebie, Pani, i dla Króla, ale tę chciałbym przekazać wam na osobności. Maev oparła podbródek na dłoni i przyjrzała mu się uważnie. — Przystojny mężczyzno — powiedziała — na pierwszy rzut oka widać, żeś nie przywykł do oszukiwania ludzi. Masz na sobie szaty z ozdobami z Ulsteru i żądam, byś natychmiast wyznał mi treść tej wiadomości oraz od kogo ona pochodzi. — Nie pochodzi stąd — wyjaśnił Shea. — Prawdą jest, że byłem w Ulsterze, ściślej zaś mówiąc w domostwie Cuchulainna, w Muirthemne. Wiadomość natomiast brzmi, że twój plan spisku przeciwko niemu spowoduje wielką katastrofę. Palce króla Aililla na moment przestały się poruszać, jego usta otwarły się szeroko, natomiast brwi Maev utworzyły prostą kreskę. — Kto wyjawił ci plany króla Connacht? — zapytała. Uważaj, rzekł w duchu Shea, stąpasz po cienkim lodzie. Głośno zaś powiedział: — W moim kraju jestem czymś w rodzaju maga i dowiedziałem się tego dzięki zaklęciom. Napięcie nieco zelżało. — Magia — stwierdziła Maev. — Przystojny mężczyzno, prawdę rzekłeś, że tę wiadomość winieneś przekazać nam na osobności. Porozmawiamy jeszcze o tym później. Dziś wieczorem zasiądziesz przy naszym stole i tam też spotkasz się z Ollgaethem. Teraz zaś nasz syn, Main Mingor zaprowadzi cię do twojej komnaty. Skinęła ręką i Main Mingor, nieco młodsza kopia Maine mo Eperta, odłączył się od grupy, po czym skinął ręką, nakazując, by udali się za nim. Przy drzwiach Belphebe zachichotała. — Przystojny mężczyzna — powiedziała. Shea uciszył ją. — Posłuchaj… — Uczyniłam to — stwierdziła Belphebe — i usłyszałam, jak po — ‘, wiedziała, że tę wiadomość powinieneś był przekazać jej na osobności. Dzisiejszej nocy tobie również potrzebne będzie geas. Deszcz ustał, zachodzące słońce lśniło pomiędzy nisko wiszącymi chmurami promieniami o barwie złota i karmazynu. Wierzchowce uwiązano do pierścieni w ścianie budynku, a Pete czekał ; z wyrazem znudzenia na twarzy. Kiedy Shea odwrócił się, żeby podążyć za Mainem Mingorem, wpadł na wysokiego, ciemnego mężczyznę, który najwyraźniej właśnie na to czekał. — Jestżeś przyjacielem Cuchulainna z Muirthemne? — spytało złowrogo indywiduum. — Spotkałem go, ale nie jesteśmy zaprzyjaźnieni — odparł Shea. — A czemu pytasz? — Mam swoje powody. Zabił mego ojca w jego własnym domu. I mam wrażenie, że niebawem ubędzie mu jeden przyjaciel. — Jego dłoń powędrowała do rękojeści miecza. — Daj temu pokój, Lughaid — rzekł Main Mingor. — Ci ludzie są posłańcami i znajdują się pod ochroną królowej, mojej matki, przeto wiedz, że jeśli ich tkniesz, będziesz miał do czynienia pospołu z ludźmi i bogami. — Jeszcze o tym porozmawiamy, mój drogi Mac Shea — burknął Lughaid i czym prędzej zawrócił. Belphebe szepnęła: — To mi się nie podoba. — Najdroższa — odrzekł Shea — ja nadal umiem władać bronią, oni nie. 6 Obiad zasadniczo nie różnił się od tego w Muirthemne, Maev i Ailill siedzieli na podwyższeniu popatrując na siebie nawzajem ponad blatem stołu. Shea i Belphebe nie zajęli tak honorowych miejsc jak u Cuchulainna, ale poniekąd niedogodność tę zrekompensowała im bliskość druida Ollgaetha. Niemniej tylko częściowo, stało się bowiem jasne, że Ollgaeth, potężny, krzepki, mocno zbudowany mężczyzna o gęstych, siwych włosach i brodzie należał do ludzi zadających pytania po to tylko, aby rozpocząć własny monolog. Zapytał Shea o dotychczasowe doświadczenia z magią i nim ten zdążył napomknąć o wydarzeniach w fińskiej Kalewali, przejął pałeczkę. — Ach, sądzisz więc zapewne, że twe doświadczenie należy do nader rzadkich, czyż nie? — powiedział upijając łyk jęczmiennego piwa. — Rzeknę ci zatem, przystojny mężu, że spośród wszystkich miejsc na świecie Connacht wytwarza najznamienitsze i najcudowniejsze iluzje magiczne. Pamiętam, pewnego razu rzucałem zaklęcie dla Laerdacha, który chciał, by jego krowa stała się bardziej mleczna — byłem właśnie w połowie inicjowania czaru, kiedy nagle obok mnie przeszła jego córka tak nadobna, że przerwałem pieśń, by nacieszyć oczy jej widokiem. Uwierzyłbyś? Mleko popłynęło tak silną strugą, że utopiłby się w niej jeździec wraz z koniem; ledwie zdążyłem odwrócić zaklęcie, nim iluzja przerodziła się w rzeczywistość i spustoszyła połowę krainy. — Ach, rozumiem. Śpiew… — mruknął Shea. Ollgaeth mówił dalej: — Za twierdzą Maev wznosi się wzgórze. Wygląda całkiem zwyczajnie, ale jest to wzgórze wielkiej magii, jeden z pagórków Sidhe, brama do ich królestwa. — Kim… — zaczął Shea. — Teraz bramy mają zwykle pozamykane — druid tylko nieznacznie uniósł głos. — Jednak w taką noc jak dziś, dobry — lub nawet przeciętny druid mógłby otworzyć przejście. — Dlaczego akurat dzisiejszej nocy? — wtrąciła Belphebe. — Czyż może być po temu lepsza noc niż Lughnasadh? Czyż nie po to tu przybyliście? Nie, zapomniałem. Raczycie wybaczyć staruszkowi. — Potarł czoło, by okazać zakłopotanie. — Maine mo Epert zaczął mówić mi, że to ze mną pragnęliście się zobaczyć i rzekłbym, że nie mogliście postąpić lepiej. Przyjdźcie o północy, kiedy księżyc jest wysoko na niebie a pokażę wam moc Ollgaetha druida. — Właściwie to… — zaczął Shea, ale Ollgaeth znów go ubiegł. — Pamiętam, był kiedyś taki jeden… jak on się nazywał… obłożony geas, wskutek którego widział wszystko podwójnie. To dopiero była iluzja, niemniej pospieszyłem mu z pomocą. Ja… Shea uniknął wysłuchania opowieści Ollgaetha o uzdrowieniu nieszczęsnej ofiary króla Aililla, który zastukał w stół rękojeścią noża i rzucił gromko: — Teraz posłuchamy barda Ferchertne’a, mamy bowiem dzień Lugh i festyn. Niewolnicy wynieśli resztki po posiłku, a ławy ustawiono tak, by tworzyły krąg wokół Ferchertne’a. Był to długowłosy młodzik o ponurym wyrazie twarzy. Usiadł na zydlu z harfą w dłoni, zabrzdąkał w struny i nadętym barytonem jął deklamować epicką opowieść „Los Dzieci Tuirenn”. Nie była zbyt interesująca, a głos śpiewaka fatalny. Shea rozejrzał się dookoła i zauważył, że Brodsky krzywił się za każdym razem, gdy harfista wykonywał utwór ze zbytnią ekspresją lub wydobywał z instrumentu fałszywą nutę. Wszyscy byli tak poruszeni, że wydawali się nieomal bliscy płaczu, nawet Ollgaeth. Wreszcie w śpiewie Ferchertne’a dał się słyszeć wyjątkowo rażący dysonans, a efektowi temu towarzyszyło głośne parsknięcie. Harfa brzdąknęła i momentalnie ucichła. Shea przeniósł wzrok na detektywa, który odpowiedział mu buńczucznym spojrzeniem. — Nie podoba ci się muzyka, kochaneńki? — zapytała lodowato Maev. — Nie podoba — odmruknął Brodsky. — Gdybym nie potrafił lepiej, popadłbym w czarną rozpacz. — Oby to była prawda — rzekła Maev. — Podejdź bliżej, szpetny człowieku. Eiradh, staniesz przy nim, z dobytym mieczem i jeżeli dam ci znak, że jego osiągnięcia są choć o włos gorsze od doskonałości natychmiast przyniesiesz mi jego głowę. — Hej! — krzyknął Shea. — Ale ja nie znam słów — rzekł Brodsky. Protest okazał się daremny. Schwyciło go pół tuzina rąk i pchnęło na zydel obok barda. Eiradh, wysoki brodacz, miał na twarzy uśmiech radosnego wyczekiwania. Brodsky rozejrzał się wokoło, po czym zwrócił się do barda. — Daj se na luz, dobra? — rzucił. — I wróć do ostatniego kawałka, żebym mógł się dostosować do melodii. Ferchertne posłusznie zaczął brzdąkać na harfie, podczas gdy Brodsky nachylił się ku niemu mrucząc pod nosem, dopóki nie wychwycił rytmu, w jakim płynęły wartko słowa ballady. Następnie wyprostował się dając jedną ręką znak harfiście, który wziął akord i zaczął śpiewać: — Przytul te główki do piersi swej, O Brianie… Głos Pete’a Brodsky’ego zagłuszył jego słowa i choć nie formułował konkretnych sylab, silny i pewny nadal słowom Ferchertne melodyjność jakiej pieśniarz i jego instrument wcześniej nie mogli osiągnąć. Shea obserwując królową Maev zauważył, że zesztywniala, a później, gdy melancholijna ballada toczyła się wolnym rytmem, dwie wielkie łzy spłynęły po jej policzkach. Ailill również szlochał, niektórzy widzowie pochlipywali otwarcie. Jak w kulminacyjnej scenie opery mydlanej. Poemat dobiegł końca. Kiedy harfa przestała grać. Pete jeszcze przez chwilę przeciągał ostatnią, wysoką nutę rzewnej melodii. Król Ailill uniósł rękę i otarł rękawem zapłakane oczy, podczas gdy Maev osuszyła swoje chusteczką. — Uczyniłeś więcej niźli obiecałeś, amerykański niewolniku — powiedziała. — Nigdy dotąd „Los Dzieci” nie przyniósł mi wiekszych wzruszeń. Dajcie mu nową tunikę i złoty pierścień. — Wstała. — A teraz, przystojny mężczyzno, wysłuchamy co masz nam do powiedzenia. Będziesz nam towarzyszył, podczas gdy pozostali zatańczą. Kiedy dwóch kobziarzy postąpiło naprzód, a z ich instrumentów dobyły się pierwsze, przeraźliwie skowyczące dźwięki, Maev tylnymi drzwiami opuściła salę udając się do łożnicy, która w porównaniu z panującymi na dworze standardami urządzona była z wielkim przepychem. Na ścianie wisiały trzcinowe żagwie, przy drzwiach straż trzymał zbrojny wojownik. — Indech! Dołóż do ognia, powietrze po deszczu jest chłodne — powiedziała Maev. Wartownik poruszył żar pogrzebaczem, oparł włócznię o drzwi i wyszedł. Maev najwyraźniej nie spieszyła się, by przejść do rzeczy. Niespokojnie kręciła się po pokoju. — To — rzekła — czaszka należąca do Feradacha mac Conchobara, którego zabiłam z zemsty za to, że odebrał mi mego drogiego Maine Morgora. Zauważ, kazałam wyłożyć oczodoły złotem. Jej suknia, która w silnym świetle sali wydawała się czerwona, tu miała barwę głębokiego karmazynu i ponętnie przywierała do krągłych gdzie trzeba kształtów królowej. Maev odwróciła głowę i jeden z drogich kamieni w jej diademie oślepił oczy Shea silnym czerwonym refleksem. — Czy wypijesz teraz kropelkę hiszpańskiego wina? Shea poczuł, że na piersi pojawiła mu się drobna strużka potu i ściekała w dół, na brzuch: zapragnął znaleźć się znów w towarzystwie Ollgaetha. Druid był gadatliwy i beznadziejnie próżny, niemniej chyba rozumiał, skąd się to brało. W ten sposób starzec mógł niejako bez przeszkód kontrolować zaklęcia jakimi władał. — Dziękuję — mruknął. Maev nalała wina do złotego pucharu dla niego, swój napełniła nieco hojniej po czym usiadła na stołku. — Przybliż się do mnie — powiedziała. — Lepiej by nikt nie podsłuchał, o czym rozmawiamy. A teraz do rzeczy. O co chodzi z tym planowaniem spiskiem i nieszczęściami? — W moim kraju jestem kimś w rodzaju czarodzieja, druida jak to się tam nazywa — powiedział Shea. Dzięki tym właściwościom dowiedziałem się, że zamierzasz zebrać razem całą gromadę wrogów Cuchulainna, a następnie nałożyć na niego geas, by musiał walczyć z nimi wszystkimi równocześnie. Spojrzała nań przez wpółprzymknięte powieki. — Zbyt wiele wiesz, przystojny mężczyzno — powiedziała, i w jej głosie zabrzmiała nuta groźby. — A co z tymi nieszczęścia— Jeżeli zrezygnujesz ze swych planów, możesz ich uniknąć. Z Cuchulainnem ci się powiedzie, ale koniec końców rozpęta się f wojna, w której zginiecie ty, twój mąż i większość waszych synów. Upiła łyk wina, po czym poderwała się gwałtownie i jak karmazynowa fala zaczęła przechadzać się po pokoju. Shea uznał, że etykieta wymagała najprawdopodobniej, aby uczynił to samo i również się podniósł. Nie patrząc na niego Maev powiedziała: — No i rzecz jasna byłeś w Muirthemne… To znaczy, że powiedziałeś Ogarowi, co przeciw niemu knujemy… Zatem Cathbadh również to wie… Ha! — Okręciła się na pięcie z gracją pantery i odwróciła do Shea. — Powiedz mi, przystojny mężu, zaliż nie jest prawdą, że to Cathbadh przysłał cię tutaj, aby odwieść od naszych planów? Czy cała ta opowieść o wojnie, śmierci i nieszczęściach nie została wymyślona przez niego i przezeń również włożona w twe usta? — Nie jest tak — odparł Shea. — Mówię uczciwie. To szczera prawda. Rozmawiałem z Cathbadhem i co prawda pragnął on uczynić coś, by zahamować tę reakcję łańcuchową, niemniej przybyłem tu z nieco innego powodu. Tupnęła nogą. — Nie okłamuj mnie. Przejrzałam cię. Cathbadh nie jest w stanie chronić Cuchulainna przeciwko geas Ollgaetha, podobnie jak prosię nie umie wspinać się na drzewa, toteż przysłał cię tu z opowieścią o magii i zagrożeniu. Sytuacja zaogniała się. Shea rzekł: — Cathbadh przyznał, że Ollgaeth jest lepszym od niego druidem. — Podziękuję mu za to, że cię przysłał. — Odwróciła się i, przeszedłszy przez pokój, otworzyła sporych rozmiarów szkatułkę na klejnoty, skąd wyjęła złotą bransoletę. — Podejdź tu. Shea zbliżył się do niej. Podwinęła mu rękaw i założyła bransoletę. — Dzięki — wykrztusił Shea — ale chyba nie mogę przyjąć… — A kimże ty jesteś, że wolno ci mówić, jaki podarek możesz przyjąć od królowej Maev? To już postanowione; nigdy nie pogodzę się z Cuchulainnem, niezależnie, czy przyjdzie mi za to zapłacić życiem i utratą rodziny. A teraz chodź. Ponownie napełniła puchary, ujęła go za rękę, podprowadziła do siedzisk i spoczęła obok niego. — Życie jest tak krótkie, że powinniśmy wykorzystać je najlepiej, jak to tylko możliwe — rzekła, opróżniając puchar i przytulając się do Harolda. Właśnie wtedy przyszło mu na myśl, że gdyby się uchylił i pozwolił, by ta władcza, a skądinąd piękna kobieta osunęła się na ziemię, najprawdopodobniej kazałaby natychmiast skrócić go o głowę. Objął ją w geście samoobrony. Ujęła jego dłoń i ułożyła sobie na brzuchu, po czym sięgnęła po drugą rękę i przesunęła w stronę paska. — Zapięcie jest tutaj — powiedziała. Drzwi otworzyły się i do komnaty wszedł Maine mo Epert, a za nim Belphebe. — Matko i Królowo… — zaczął młodzian, po czym umilkł. Czego by nie mówić o Maevi, należy przyznać, że podniosła się z siedzenia z godnością bez widocznego zakłopotania. — Czy już zawsze będziesz zachowywał się, jakbyś właśnie został wyjęty z wnętrza skorupy? — rzuciła ostro. — Pragnę złożyć skargę na tę kobietę. Uczyniła mi pewną obietnicę, ale okazało się, że jest obłożona geas, które sprawia, że mężczyzna czuje, jakby kąpał się w jadzie. — Tedy sprowadź Ollgaetha, aby zdjął z niej zaklęcie — odrzekła Maev. — Mamy noc Lugh. Nie sposób go dzisiaj znaleźć. — Zatem przyjdzie ci spędzić tę noc samotnie — skonstatowała Maev. Spojrzała na Belphebe z kwaśną miną. — Wydaje mi się, że na nas też już czas, Haroldzie — rzekła słodkim tonem Belphebe. 7 Kiedy wyszli na zewnątrz, Belphebe powiedziała: — Nie mów mi. Wiem. Wygląda tak uroczo w tej czerwonej sukni, że postanowiłeś pomóc jej ją zdjąć. — Serio, Belphebe ja… — mruknął Shea. — Oszczędź mi tłumaczeń. Nie jestem pierwszą ani ostatnią żoną, której mąż jest kruchy, jakby był zrobiony ze szkła. A co masz na ramieniu? — Posłuchaj, Belphebe, gdybyś tylko pozwoliła sobie wytłumaczyć. Postacią, która wyszła z cienia w księżycowy blask, okazał się Ollgaeth. — Nadeszła godzina, w której jeśli zechcesz, możesz ujrzeć Wzgórze Sidhe, Mac Shea — oznajmił. — Chcesz pójść z nami, maleńka? — zapytał Shea. — To może się nam przydać. — Nie — odrzekła Belphebe. — Udaję się na spoczynek… Te geas i w ogóle. — Uniosła dłoń aby stłumić wyimaginowane ziewnięcie. — Może ja… — zaczął Shea i nagle zamilkł. Nie cierpiał pozostawiać Belphebe samej w takim jak teraz nastroju, niezależnie czy był on usprawiedliwiony, czy też nie. Miał jednak wrażenie, że jeśli chciał nakłonić próżnego druida do współpracy, musi kuć żelazo póki gorące. Było wszak nader ważne, aby poznał możliwie jak najlepiej zasady tutejszej magii. — W porządku — rzucił. — Zobaczymy się później, kochanie. Odwrócił się, by podążyć za Ollgaethem przez tonące w mroku uliczki. Strażnicy przy bramie czuwali, co dobrze świadczyło o rządach Maev, ale bez problemów przepuścili druida i jego towarzysza. Ollgaeth sunąc przed siebie powiedział: — A teraz co do Sidhe — są oni w posiadaniu czterech największych skarbów Irlandii — kotła Dagda, z którym człek nigdy nie będzie głodny, kamienia Fal trafiającego każdego, w kogo zostanie wymierzony, włóczni Lugh i Nuada, wielkiego miecza niosącego śmierć wszystkim, których ma przed sobą, i chroniącego tego, który nim włada. — W rzeczy samej — wtrącił Shea. — Przy stole mówiłeś… — Czy nigdy nie dajesz nikomu dokończyć zaczętej opowieści? — spytał Ollgaeth. — A oto jak się sprawy mają: sami Sidhe nie mogą korzystać ze swych skarbów, są obłożeni geas, na mocy którego używać ich mogą jedynie ludzie milezyjskiej krwi. Jak również nie chcą ich oddać z obawy, aby skarby owe nie zostały użyte przeciwko nim. Wszystkim zaś, którzy przybywają do ich krainy, traktują nader surowo. — Śmiem przypuszczać… — zaczął Shea. — Przypominam sobie, że był kiedyś człowiek imieniem Goli, który usiłował wydobyć od nich te skarby — rzekł Ollgaeth — ale Sidhe ucięli mu uszy i rzucili je na pożarcie świniom, a on od tej pory stał się zupełnie innym człowiekiem. Taak, to doprawdy osobliwa rasa i prawy musi być człek, by mógł zasiąść z nimi przy jednym stole. W oddali przed nimi zamajaczyło wzgórze, Sidhe. — Jeśli przyjrzysz się uważnie, przystojny mężu — rzekł Ollgaeth — patrząc na lewo od tego małego drzewka zobaczysz wśród kamieni ciemniejszą plamę. Podejdźmy nieco bliżej. — Wspięli się na podnóże pagórka. — A teraz, jeśli tu staniesz, przypatrz się uważnie światłu księżyca, w jakim skąpane jest to miejsce. Shea kręcąc głową spojrzał i dostrzegł jakiś blask odbity od skały, nie tak wyraźny i silny jak zazwyczaj, przypominający światło tańczące na falach na powierzchni stawu. Z całą pewnością obszar o silnym potencjale magicznym. — Nie każdemu bym to pokazał — rzekł Ollgaeth — ani nawet o tym powiedział, ty wszakże wrócisz do swej Ameryki, toteż wiedz, że z powodu zaklęć, jakie sami Sidhe położyli na tym przejściu, bramy mogą być otwarte bez użycia starożytnego języka. Patrz jak to się stanie. Uniósł obie ręce w górę i zaintonował: Wodzowie zamorskich podróży, Skąd synowie Mila przybyli… Pieśń nie była długa i kończyła się słowami: Któż może otworzyć bramy Tir na n–Og? Któż, jeśli nie druid Ollgaeth? Głośno klasnął w dłonie. Falujący odblask zniknął i Shea nie zobaczył nic prócz ciemności, jakby przed nim znajdował się tunel wiodący w głąb wzgórza. — Zbliż się, zbliż się — zachęcał Ollgaeth. — Sidhe nie są groźni, gdy masz obok siebie tak potężnego druida jak ja. Shea podszedł bliżej. Faktycznie, patrzył w głąb tunelu, który zdawał się prowadzić w atramentową czeluść, oświetloną srebrzystym światłem księżyca. Wyciągnął rękę — bez najmniejszego oporu wsunęła się do otworu, gdzie znajdowała się lita skała. Poczuł jedynie leciutkie łaskotanie. — Jak długo pozostanie otwarte? — zapytał Shea. — Dostatecznie długo, by ten, kto tam wejdzie, dostał się na drugą stronę. — Sądzisz, że ja też mógłbym otworzyć to przejście? — Czyż nie jesteś wykwalifikowanym magiem? Dla pewności wszelako lepiej będzie, jeżeli nauczysz się zaklęcia. Ale musisz dać mi coś w zamian. — Oczywiście — rzekł Shea. Zamyślił się i do głowy przyszło mu zaklęcie, którego użył w Krainie Czarów. — Co myślisz o zaklęciu zmieniającym wodę w wino? Rano mogę cię go nauczyć. Gdyby sam zrobił z niego użytek, uzyskałby zapewne rum, w dodatku wyjątkowo mocny, ale ten facet sprawiał wrażenie, że potrafi kontrolować potencjał inicjowanych czarów. Oczy Ollgaetha zalśniły w blasku księżyca. — Nie mogę się już tego doczekać. A teraz podnieś ręce. Kilkakrotnie powtórzył za Ollgaethem całe zaklęcie, po czym zrobi} to jeszcze raz samodzielnie. Migoczące jak fale refleksy zniknęly i w pagórku pojawił się tunel. — Myślę — rzekł Ollgaeth, kiedy wracali do miasta — że roztropnie będzie nie wracać tam jeszcze raz dzisiejszej nocy. Sidhe z pewnością zauważyli, że ktoś raz po raz otwierał i zamykał bramę ich krainy i postawią przy niej straże a choć w walce są raczej mizerni, mają wyjątkowo paskudne charaktery, są też ogromnie porywczy. — Będę ostrożny — mruknął Shea. * * * Znalazłszy się wewnątrz, zapukał do drzwi domu dla gości. — Kto tam? — usłyszał głos Belphebe. — Ja, Harold. Rygiel został odciągnięty, a gdy otwarły się drzwi, zobaczył ją, nadal w pełni ubraną, zmarszczka zmartwienia przecinała gładkie dotąd czoło. — Panie mój — powiedziała — błagam o wybaczenie za mój wybuch gniewu. Widzę teraz, że wina twa nie była większa niż wcześniej moja w Muirthemne. Jednakowoż musimy się pospieszyć. — A to czemu? Zebrała swoje rzeczy. Nie było ich wiele. — Pete był tu przed chwilą. Grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo, zaś tobie w szczególności. Królowa zezwoliła Luighaidowi, który chciał z tobą walczyć, że jeśli chce, może wziąć twoją głowę. Shea położył dłoń na rękojeści miecza. — Niech no tylko spróbuje. — O słodka naiwności! On nie przyjdzie tu sam, lecz z całą bandą, z pół tuzinem opryszków. — Pociągnęła go w stronę drzwi. — Ale gdzie jest Pete? Nie możemy wrócić bez niego. — W ogóle nie wrócimy, jeśli nie uda się nam przeżyć tej nocy — rzekła wypychając go na cichą, mroczną uliczkę. — Pete robi, co może, by dać nam możliwie jak najwięcej czasu. Jego śpiew kompletnie ich pochłania. Szybko! — Nie pojmuję, co mamy osiągnąć dzięki tej nocnej ucieczce — mruknął Shea. — Ale, ale, zaczekaj chwilę. Mogę skontaktować się z Ollgaethem. Masz rację. Przy bramie stał tylko jeden strażnik, lecz włócznią zagrodził im drogę i oznajmił: — Nie mogę wypuścić was ponownie tej nocy. Rozkaz królowej. Belphebe wydala cichy okrzyk. Shea odwrócił się nieznacznie, by ujrzeć iskierki światła tańczące za nimi wśród domów. Pochodnie. Ponownie się odwrócił, dobywając miecza wprawnym, płynnym ruchem i bez ostrzeżenia wymierzył pchnięcie w szyję wartownika. Żołnierz uniósł tarczę w ostatniej chwili, by czubek ostrza miecza Shea odbił się od krawędzi ozdoby z brązu. Następnie opuścił włócznię i cofnął energicznie do dźgnięcia. Shea zebrał się w sobie, odbijając włócznię w bok, ale nie udało mu się ominąć tarczy przy kolejnym pchnięciu. Wykonał dwie zgrabne finty zamierzając przeniknąć przez luki w obronie wartownika, lecz za każdym razem lekki ruch tarczy obracał jego manewr wniwecz. Żołnierz odzyskał równowagę, cofnął włócznię do następnego dźgnięcia i zaklął szpetnie na Belphebe, która prześlizgnąwszy się obok niego, schwyciła za koniec drzewca jego broni. — Hola! — krzyknął. — Tutaj! Alarm! Musieli działać szybko. Shea wymierzył cięcie w głowę mężczyzny, ale tamten uchylił się, pozostawiając jednocześnie włócznię w dłoniach Belphebe; dziewczyna runęła na wznak, a wartownik dwoma krokami żwawo odstąpił w bok i wyciągnął miecz z pochwy. Shea dokonał błyskawicznych oszacowań — twarz i szyja wartownika były zbyt trudnym celem i zbyt dobrze chronionym przez tarczę, tors zaś podwójnie zabezpieczały tarcza oraz kolczuga. Nisko. Ciął w górę, na co żołnierz pospiesznie uniósł tarczę, po czym wbił ostrze w udo nad kolanem i poniżej skraju kiltu. Poczuł, jak ostrze rozrąbuje ciało, noga mężczyzny ugięła się i wartownik runął na ziemię przy wtórze brzęku metalu i głośnego stęknięcia. Z tyłu dobiegły głośniejsze okrzyki — odpowiedzi blask pochodni przybrał na sile. — Chodź — zawołała Belphebe i rzuciła się do biegu. Wciąż ściskała wielką włócznię ale stąpała tak lekko, jakby ciężar broni nie robił na niej wrażenia. Shea usiłując dotrzymać żonie kroku usłyszał kolejne, rozlegające się za jego plecami wołania. — Wzgórze — wysapał i już w biegu, z zadowoleniem uświadomił sobie, że Irlandczycy z tego okresu nie byli najlepszymi łucznikami. Drzew było niewiele, lecz blask księżyca, okazał się słaby i zwodniczy. Rzut oka wstecz wystarczył mu, by stwierdzić, że niosący pochodnie dotarli do bramy i rozproszyli szyk. Powinien mieć dość czasu, naturalnie jeśli właściwie zapamiętał zaklęcie. Niezależnie od tego, jakie niebezpieczeństwa czyhały w krainie Sidhe, były z pewnością mniej groźne, niż los jaki ich czekał, gdyby zostali tutaj. Dostał zadyszki, choć biegnąca tuż obok Belphebe gnała równie raźno jak zawsze. Przed nimi zamajaczyło wzgórze, ciemne odkąd księżyc znacznie przesunął się na nieboskłonie. — Tędy — wychrypiał Shea i poprowadził w górę nierównego zbocza. Dotarli do czarnej skały, która wciąż roztaczała osobliwy, lustrzany poblask. Shea uniósł ręce nad głową i zaczął śpiewać, z trudem chwytając powietrze. Wodzowie… zamorskich… podróży… Skąd… synowie… Mila… przybyli… Najwyraźniej jeden z uczestników pościgu musiał ich dostrzec, gdyż wydał głośne: Uuuuu! Kątem oka Shea dostrzegł, że Belphebe odwraca się i unosi włócznię jak do rzutu. Nie miał czasu, by przerwać i wyjaśnić jej, że owa broń nie nadawała się do tego celu. — Któż, jeśli nie ja, Harold Mac Shea? — dokończył gromko. — No, dalej, chodź. Pociągnął Belphebe w stronę mrocznego, czarnego otworu i w głąb czeluści. Kiedy otoczyła go ciemność, poczuł na całym ciele lekkie łaskotanie, jakby słaby wstrząs elektryczny. I nagle blask księżyca zastąpiło ostre światło słoneczne. Shea i Belphebe znaleźli się na spadzistym zboczu innego wzgórza jak to, w głąb którego właśnie weszli. Zdążył właśnie zauważyć, że tutejszy krajobraz również był zbliżony do krajobrazu krainy, którą przed chwilą opuścili, gdy coś z impetem spadło mu na potylicę, w mgnieniu oka pozbawiając go przytomności. 8 Briun Mac Smettra, król Sidhe z Connacht wychylił się do przodu w swym rzeźbionym fotelu i zmierzył wzrokiem więźniów. Harold Shea odpowiedział najspokojniejszym spojrzeniem, na jakie było go stać w obecnej chwili, choć ręce miał skrępowane za plecami i potwornie łupało go w czaszce. Briun był wysokim, szczupłym osobnikiem o jasnoblond włosach i niebieskich oczach, które jak na jego twarz wydawały się co nieco za duże. Pozostali wyglądali nad wyraz krucho i delikatnie, przyodziani z helleńską prostotą w powłóczyste tuniki. Wystrój wnętrz wydawał się bardziej prymitywny niż w części Irlandii, skąd przybyli — budynek, w którym się znajdowali, posiadał centralne palenisko z otworem dymnika w suficie, miast kominka i kominów, jakie widział na dworze Aililla. — Takie zachowanie nic wara nie da — rzekł król. — Teraz bowiem nie macie już do stracenia nic prócz głów, taki bowiem los czeka wszystkich Connachta o czarnych sercach, jak wy. — Ale my nie jesteśmy Connachta! — rzekł Shea. — Jak już mówiłem… Szczupły mężczyzna o czarnych włosach oznajmił: — Wyglądają jak Gaelowie, mówią jak Gaelowie i są tak przyodziani jak Gaelowie. — A któż może wiedzieć to lepiej niźli mistrz Nera, który nim stał się jednym z nas, również był Gaelem? — rzucił król. — Posłuchaj, królu — powiedział Shea — możemy udowodnić, że nie jesteśmy Gaelami, ucząc cię rzeczy nie znanych żadnemu Gaelowi. — Czyżby? — burknął Briun. — A niby czego? — Myślę że mogę pokazać waszym druidom magię jakiej dotąd nie znali — rzekł Shea. Zawtórował mu czysty, dźwięczny głos Belphebe. — A ja mogę pokazać wam jak sporządzić łuk donoszący na dwieście jardów. Briun mruknął: — Teraz widać wyraźnie, żeście pełni niedorzecznych kłamstw. Powszechnie wiadomo, że posiadamy już najpotężniejszych druidów na świecie i że żaden łuk nie donosi na tak wielką odległość. To jeno wymówka, dzięki której pragniecie zyskać na czasie. Widzimy to wyraźnie, nie potrzeba nam na to żadnych dowodów. Zostaniecie skróceni o głowy. — Uczynił oddalający gest ręką i zaczął się podnosić. Czarnowłosy Nera rzucił: — Pozwólcie mi… — Chwileczkę! — zawołał rozpaczliwie Shea. — Ten facet jest mistrzem, zgadza się? A co gdybym rzucił mu wyzwanie? Król ponownie usiadł i zamyślił się. — Skoro i tak masz stracić głowę — skonstatował — równie dobrze możemy mieć z tego odrobinę uciechy. Ale nie masz zbroi. — Nigdy jej nie noszę — rzekł Shea. — Poza tym, jeżeli żaden z nas nie będzie miał jej na sobie, sprawy potoczą się szybciej. Usłyszał, że Belphebe obok niego gwałtownie westchnęła, ale nie odwrócił głowy. — Ha, ha — wybuchnął Nera. — Każ go uwolnić, a ja potnę go na kawałki, byś przyozdobił nimi poły swego płaszcza. Ktoś uwolnił Shea z więzów. Harold rozprostował ramiona i rozluźnił mięśnie, by przywrócić krążenie w zdrętwiałych mięśniach. Zaraz potem dość bezceremonialnie i brutalnie pchnięto go ku drzwiom, gdzie Tuatha De Danaan utworzyli krąg i gdzie wciśnięto mu do ręki miecz. Był to typowy oręż irlandzki, prawie pozbawiony czubka i przeznaczony przede wszystkim do cięcia. — Ej! — rzucił. Dajcie mi mój własny miecz, ten który miałem ze sobą. Briun lustrował go przez chwilę bladymi, podejrzliwymi oczyma. — Przynieście miecz — rozkazał, po czym zawołał: — Miach! Szeroki obosieczny miecz został przez Shea zeszlifowany tak, że czubek miał ostry jak igła. Wysoki starzec o białych włosach i brodzie, dzięki którym wyglądał jak dziewiętnastowieczny poeta, postąpił naprzód. — Powiesz mi teraz, czy to ostrze jest obłożone jakimś geas — rozkazał król. Druid wziął miecz, układając ostrze płasko na dłoniach i kilka razy pociągnął nad nim nosem, węsząc jak pies myśliwski. — Uniósł wzrok. — Nie znajduję na nim woni geas ani żadnej magii — stwierdził, po czym jak ogar zmarszczył nos, odwracając głowę w stronę Shea. — Ale ten tam z całą pewnością ma w sobie coś, co wiąże się z moją profesją. — To go nie uratuje — stwierdził Nera. — Zbliż się po swoją śmierć, Gaelu. Uniósł swój miecz. Shea ledwie zdołał sparować skierowane w dół cięcie. Mężczyzna był silny niczym tur i całkiem nieźle potrafił posługiwać się toporną bądź co bądź bronią. Przez kilka długich minut w pomieszczeniu rozbrzmiewał szczęk broni; Shea musiał cofać się krok za krokiem, na co zgromadzeni widzowie reagowali głośnymi pomrukami uznania. Wreszcie Nera, wyraźnie zdyszany i coraz bardziej zmęczony, zakrzyknął: — Ty zdradziecki Greku! Cofnął się o krok i uniósł broń do potężnego, dwuręcznego pionowego cięcia, zamierzając samą jego siłą przerąbać ostrze przeciwnika na pół. Shea w mgnieniu oka wykonał manewr znany jako pchnięcie z wypadu — niebezpieczne wobec fechtmistrza, lecz nie takiego barbarzyńcy jak Nera. Dał susa do przodu, wyrzucając prawą nogę i prostując uzbrojoną w miecz rękę. Czubek ostrza wbił się w pierś Nery. Zamiarem Shea było wyszarpnąć ostrze skręcając je w bok, by uniknąć opadającego w dół wrogiego ostrza. Jednak koniec jego miecza utkwił między żebrami przeciwnika i nim Harold zdążył je uwolnić, ostrze Nery, choć bez wielkiej siły impetu, opadło na lewy bark Shea. Poczuł ukąszenie stali i w tej samej chwili jego miecz wyślizgnął się z rany, a Nera bez jednego słowa zgiął się wpół i runął na ziemię. — Jesteś ranny! — zawołała Belphebe. — Uwolnijcie mnie! — To tylko małe draśnięcie — mruknął Shea. — Czy zwyciężyłem, królu Briunie? — Uwolnijcie kobietę — rozkazał jasnowłosy król pociągając palcami za koniuszek brody. — W rzeczy samej, dokonałeś tego. Możesz być wierutnym łgarzem, ale zarazem jesteś bohaterem i mistrzem, więc zgodnie z naszym prawem zajmiesz jego miejsce. Jeżeli zechcesz jego głowy, by ozdobić nią ścianę swej siedziby, otrzymasz ją. — Posłuchaj, królu — rzekł Shea. — Nie chcę być mistrzem i nie jestem kłamcą. Mogę to udowodnić. Poza tym mam pewne zobowiązania. Naprawdę przybywam z krainy równie odległej od ziem Gaelów, jak i od Tir na n–Og i jeżeli niebawem tam nie wrócę, wpakuję się w nie lada kabałę. — Miach! — zawołał król. — Czy prawdą jest to, co on rzecze? Druid postąpił naprzód i powiedział: — Przynieście mi misę z wodą. A gdy to uczyniono nakazał, by Shea zanurzył w niej palec. Następnie jednym palcem wykonał w powietrzu kilka szybkich gestów, mamrocząc coś pod nosem, aż wreszcie uniósł wzrok. — Zdanie me brzmi następująco — stwierdził — ten oto, Mac Shea, ma w pewnym miejscu określone zobowiązania i jeśli ich nie wypełni spadną na jego głowę wyjątkowo nieprzychylne geas. — Równie dobrze możemy przedyskutować owe kwestie nad kubkiem wybornego piwa — rzekł król. — Rozkazujemy byś poszedł z nami. Belphebe trzymała Shea za rękę. Teraz ścisnęła jego dłoń i ruszyli razem. Wielki miecz był niewygodny, ale choć zabrano mu od niego pochwę, nie wypuścił broni z ręki. Kiedy weszli do drugiej komnaty, król rozsiadł się wygodnie i rzekł: — To trudna sprawa i wymaga namysłu, ale nim wydamy werdykt, musimy znać wszystkie szczegóły. O co chodzi z tą nową magią? — Nazywa się magią współczulną — wyjaśnił Shea. — Mogę pokazać Miachowi, jak się nią posługiwać, ale nie znam starego języka, toteż będzie mi musiał pomóc. Widzisz, usiłowałem powrócić do swej ojczyzny, ale z tej przyczyny właśnie nie byłem tego w stanie dokonać. Następnie jął udzielać wyjaśnień związanych z pobytem na dworze Maev i Aililla oraz konieczności uwolnienia Pete’a i zabrania go w drogę powrotną. — Teraz — rzekł — jeśli ktoś da mi odrobinę gliny lub wosku, pokażę wam, jak korzystać z magii wspólczulnej. Miach postąpił naprzód i pochylił się nieco z zaciekawieniem, podczas gdy ktoś przyniósł Shea garść mokrej gliny. Harold ułożył glinę na kawałku drewna i uformował z niej dość toporną, niezbyt udaną figurkę siedzącego króla. — Zamierzam rzucić zaklęcie nakazujące mu powstać — wyjaśnił Shea — i obawiam się, że efekt będzie zbyt gwałtowny, jeżeli nie zaintonujecie pieśni. Tak więc ja wykonam odpowiednie gesty, a ty zaśpiewaj. — Tak się stanie — rzekł Miach. Jeden, dwa wersy Shelleya powinny wystarczyć przy prostym zaklęciu powstania. Shea przepowiedział je w myśli, po czym nachylił się, ujął drewienko w jedną rękę i zaczął mamrotać pod nosem słowa zaklęcia, podczas gdy jego druga dłoń wykonywała czarodziejskie gesty. Uniósł kawałek drewna w górę. Śpiew Miacha przybrał na sile. Podobnie jak krzyki zebranych. Jednocześnie jakiś potworny ciężar opadł na ramię Shea, na posadzce komnaty pojawiło się zygzakowate pęknięcie, a gdy nieznacznie odwrócił głowę, spostrzegł, że pałac królewski z całą zawartością, jak kabina windy wznosił się ku górze i znajdował się prawie na wysokości najniższych gałęzi drzew: jeden z widzów rozpaczliwie trzymał się progu, wisząc na koniuszkach palców. Shea przerwał gestykulację i pospiesznie jął powtarzać ostatnią linijkę wspak, opuszczając drewienko. Pałac obniżył się i zatrząsł tak, że ze ścian pospadały zawieszone na nich rzeczy i ozdoby, zebrani zaś w sali ludzie wylądowali na ziemi tworząc bezładną plątaninę skłębionych ciał. Miach wydawał się zdezorientowany. — Przepraszam — zaczął Shea. — Ja nie… — To kompletnie niszczy cały efekt, nieprawdaż? — powiedział król Briun poprawiając przekrzywioną koronę. Miach odparł: — O, królu, śmiem twierdzić, że ten oto Mac Shea nie uczynił nic ponad to, czego odeń żądano, a jest to zaiste przepiękna i potężna magia. — Czy mógłbyś tedy zdjąć geas z tej kobiety i przenieść tę oto parę na powrót do ich krainy, gdzie ich miejsce? — Tak szybko, jak mknie dziki łabędź. — Zatem tak oto brzmi mój werdykt — król Briun wysunął rękę do przodu — z rozkazu boga zadaniem nas wszystkich jest wspomagać innych przy realizacji zaciągniętych zobowiązań i tak tez uczynimy. Jednakowoż prawdą jest, że za każdą przysługę należy się odpowiednia zaplata i rzecz to nieuchronna. Ten oto Mac Shea zabił naszego mistrza, a wzdraga się przed zajęciem jego miejsca. Sytuacji tej należy zaradzić, tak więc życzymy sobie owego luku, o którym wspomniała jego małżonka a który, jeśli jest równie doskonały jak jego magia, powinien móc przebić na wylot całe wzgórze. Przerwał, a Shea pokiwał głową. Wszystko wskazywało na to, że ten facet potrafił myśleć rozsądnie. — Po drugie — ciągnął Briun — pozostaje jeszcze sprawa zdjęcia geas z jego małżonki. W zamian za to zobowiązuje się go do przekazania wiedzy na temat nowej magii naszemu druidowi. Co się tyczy kwestii przeniesienia owej pary do jej ojczystej krainy, nie ma już ona nic, czym mogłaby się nam zrewanżować, tedy niechaj w ramach zapłaty Mac Shea uwolni nas od Sinecha, nader uciążliwego potwora, wszak może tego dokonać, skoro jest wielkim bohaterem i czarodziejem. — Chwileczkę — zaoponował Shea — to nie pomoże nam odnaleźć Pete’a ani ściągnąć go z powrotem, a jeśli tego nie uczynimy, wpakujemy się w paskudne kłopoty. I naprawdę powinniśmy coś zrobić dla Cuchulainna. Maev nie zrezygnuje ze swoich planów przeciwko niemu. — Z wielką chęcią pomoglibyśmy ci w tej materii, ale nie masz nic, czym mógłbyś nam za to odpłacić. — Istnieje pewien sposób — powiedział Miach — by zrealizować ich wszystkie pragnienia z wyjątkiem sprawy człowieka zwanego Petem, którego żadną miarą nie jestem w stanie odnaleźć. — Tedy opowiedz o tym. Nie zwlekaj — rzekł Briun. — Co się tyczy geas — zaczął Miach — jako że powstało za sprawą czarów i nie jest rzeczą naturalną, może zostać zdjęte w miejscu i w obecności druida, który je nałożył; będę musiał jedynie udać się wraz z tą dwójką do miejsca, gdzie to nastąpiło. Co się tyczy Sinecha, jest to potwór tak przerażający, że nawet dla Mac Shea, odznaczającego się niepoślednią bądź co bądź mocą, może się okazać zadaniem ponad siły. Sugeruję tedy, żebyśmy pożyczyli mu wielki, niezwyciężony Nuada, którego sami z powodu ciążących na nas geas nie możemy używać, a którym on powinien móc posługiwać się bez najmniejszych przeszkód. On z kolei mógłby użyczyć go później temu bohaterowi, Cuchulainnowi, by dokonał rzezi znienawidzonych przez nas Connachta, a ja ze swej strony, jako iż będę towarzyszył Mac Shea, dopilnuję, by oręż został nam, już po wszystkim, zwrócony. Król oparł podbródek na dłoni i zamyślił się na dłuższą chwilę. Po minucie oznajmił: — Rozkazujemy, aby stało się tak, jak powiedziałeś. 9 Miach był zdolnym uczniem. Już przy trzeciej próbie udało mu się wykonać człowieczka, który nie rozpadł się na kawałki efektownymi i urokliwymi żółtymi bryzgami, a rezultat tak bardzo przypadł mu do gustu, że obiecał Shea na polowanie na Sinecha nie tylko miecz Nuada, ale również buty Iubdan, dzięki którym będzie w stanie stąpać po wodzie. Wyjaśnił, że przeładowanie magii Shea wynikało z faktu, iż przy wypowiadaniu zaklęć nie posługiwał się właściwym językiem; ponieważ jednak magia nie zadziałałaby bez koniecznego — jakiegokolwiek — zaklęcia, a Shea nie miał czasu na naukę innego języka, niewiele mu to dało. Jeżeli chodziło o Sinecha, jego nadzieje zdecydowanie rosły. Wykonał całą serię zaklęć dywinacyjnych z misami wody i gałązkami tarniny. Choć sam Shea nie znał magii tego kontinuum na tyle dobrze, by ujrzeć coś więcej prócz mętnych, niewyraźnych ruchów pod czystą powierzchnią wypełniającego misę płynu, Miach zapewnił go, że przybywając do świata legendarnej Irlandii obłożony został potężnym geas, które nie pozwoli mu na powrót, dopóki nie dokona czynu diametralnie zmieniającego wzorzec tutejszego kontinuum. — Powiedz mi tedy, Mac Shea — rzekł — czyż nie było tak w innych, odwiedzanych przez ciebie krainach? Moje dywinacje mówią, że gościłeś już w wielu. Shea zastanowiwszy się nad tym, jak pomógł w rozbiciu kapituły magów z Krainy Czarów i uratował swoją żonę przed Sarace — nami z kontinuum Orlanda Szalonego, zmuszony był przyznać mu rację. — Jest dokładnie tak, jak mówię, to rzecz pewna — mruknął Miach. — Myślę też, że to geas jest przy tobie od dnia, kiedy przyszedłeś na świat, choć nawet o tym nie wiedziałeś. Wszyscy jesteśmy nimi obłożeni, ja również, wskutek czego nie wolno mi jeść świńskiej wątroby, jednakowoż człek prawy nie ma ze swym geas najmniejszych problemów. Belphebe uniosła wzrok znad strzały, którą właśnie robiła. Z łukiem poradziła sobie błyskawicznie, natomiast trudno było znaleźć odpowiedni materiał do wyrobu drzewców strzał. — Niemniej, mistrzu druidzie — powiedziała — największym naszym kłopotem jest, że możemy wrócić do naszej krainy za późno lub też bez naszego przyjaciela Pete’a. Napytalibyśmy sobie przez to biedy. — Póki co nie przejmowałbym się tym ani trochę — rzekł Miach. — Geas bowiem ze swej natury po wypełnieniu określonej misji przestaje stanowić dla człowieka ciężar. A czas, spędzony w kraju Sidhe, w naszej krainie będzie zaledwie minutą, tak więc nie musicie się frasować, dopóki nie znajdziecie się znów wśród Gaelów. — To w dechę — rzuci! Shea. — Chciałbym tylko jeszcze zrobić coś z Petem. — Dopóki go nie ujrzę, moje zaklęcia na niego nie podziałają — stwierdził Miach. — A teraz zda mi się, że już pora, abyś przymierzył buty. Król Fergus z Rury został pożarty przez tego samego Sinecha, ponieważ nie wiedział, jak korzystać z tych butów albo raczej z innej, identycznej pary. Wybrał się Shea nad brzeg jednego z mniejszych jeziorek, nie nawiedzanych przez Sinecha, po czym Harold zaczął wolno stąpać przed siebie. Buty nieznacznie się zapadały, tworząc wokół menisk, ale choć woda pod podeszwami zdawała się mieć konsystencję galarety, była na tyle zwarta, że się w niej nie pogrążał. Zwykły chód okazał się w tych warunkach nieskuteczny. Lepiej było się ślizgać, a Harold w mig uświadomił sobie, że potknięcie się o falę mogłoby okazać się fatalne w skutkach. Buty nie utrzymałyby reszty jego ciała ponad powierzchnią, a zanurzywszy się, utkwiłby pod wodą całkiem bezradny, do góry nogami. Stwierdził jednak, że jest w stanie osiągać całkiem niezłą prędkość i dopóki noc nie położyła kresu przygotowaniom, wyćwiczył niemal do perfekcji kilka nader trudnych, gwałtownych zwrotów. * * * Następnego ranka całym pochodem udali się do siedziby potwora nad Loch Gara w towarzystwie króla Briuna, Belphebe i drużyny wojów z Tuatha De Danaan. Ci ostatni uzbrojeni byli we włócznie, ale nie wyglądało, by mogli okazać się bardziej pomocni. Dwóch czy trzech z nich, oddaliwszy się, siadło pod drzewami, by układać poematy, a reszta patrzyła wokół wzrokiem błędnym, jakby rozmarzonym. Miach wymamrotał pod nosem zaklęcie druidów, odwinął miecz Nuada i podał oręż Haroldowi. Broń była lepiej wyważona niż jego własny miecz, ostrze, szersze przy rękojeści, zwężało się w kształt liścia laurowego. Kiedy Shea zamachnął się nim na próbę, ostrze zalśniło jasnym blaskiem, który zdawał się emanować z wnętrza stali. Rozejrzał się wokoło. — Posłuchaj, królu — oznajmił. — Zamierzam rozegrać tę walkę z głową. Gdybyś rozkazał ściąć tamto małe drzewko, a następnie zamocować linę do szczytu drzewa rosnącego tuż obok… Przygniemy to drugie drzewo do ziemi… Zgodnie z jego poleceniami Tuatha zrąbali jedno drzewko, a drugie przygięli do ziemi, oplatając linę wokół pnia pierwszego. Przeciągając linę dalej, Shea zwinął resztę w zgrabny zwój. — Gotowi? — zawołał. — Jesteśmy gotowi — odrzekł król Briun. Belphebe przyjęła postawę łucznika, wbijając rządek strzał w ziemię obok siebie. Shea ślizgiem wyjechał na jezioro, rozwijając linę, która ciągnąc się z tyłu za nim zanurzała się w falach. Potworowi jednak najwyraźniej nie spieszyło się z wypłynięciem. — Ej! zawołał Shea — Gdzie jesteś, Sinech? Wyłaź, potworze z Loch Ness! Wyłaź, Nessie! Jakby w odpowiedzi nieruchoma powierzchnia jeziora o pięćdziesiąt jardów dalej rozprysnęła się jak strzaskane zwierciadło. Z otchłani wynurzyło się coś czarnego i oślizgłego, co znikło i po chwili pojawiło się ponownie dużo bliżej. Sinech sunął ku niemu z prędkością świadczącą o wielkiej sile mięśni. Shea uchwycił linę oburącz i zawołał: — Puszczajcie! Maleńkie sylwetki na brzegu przesunęły się i liną silnie szarpnęło. Mężczyźni zwolnili sznur opleciony wokół pniaka i przygięte drzewko wyprostowało się gwałtownie. Lina szarpnęła tak mocno, że Shea został pociągnięty ku brzegowi jak narciarz wodny, ciągnięty przez potężną motorówkę. Obok niego śmignęła jedna, a potem druga strzała. Shea zaczął zwalniać, ale zaraz znowu przyspieszył, kiedy drużyna królewska, schwyciwszy za linę, pobiegła co sił w nogach, oddalając się od brzegu. Założeniem Harolda było wyciągnięcie monstrum na mieliznę, gdzie, jak przypuszczał, uśmiercenie go za pomocą miecza Nuada, strzał Belphebe i włóczni wojów nie powinno sprawiać większych trudności. Jednak królewscy wojowie, jak się okazało, nie byli dość szybcy i prędkość ślizgu Shea niebawem spadła prawie do zera. W dalszym ciągu oddalony o dobrych dwadzieścia jardów od brzegu widział piaszczyste dno zaledwie jard pod swymi stopami. Z tyłu za nim słychać było szum i plusk wody rozcinanej sunącym jak burza cielskiem Sinecha. Shea spojrzał przez ramię i stwierdził, że potwór przypominał trochę prehistorycznego mozazaura z wielkimi płetwami po bokach. Tuż za spiczastym, jaszczurczym łbem wynurzającym się z wody dostrzegł dwie sterczące ukośnie strzały. Kolejna wbiła się w bok pyska potwora na wysokości żuchwy, najwyraźniej Belphebe mierzyła w oko. Shea odwracając się natrafił stopą na głaz wystający jakiś cal ponad powierzchnię wody. Potknął się o przeszkodę i runął w płyciznę głową naprzód. Szczęki Sinecha kłapnęły niczym zamykające się odrzwia bankowego skarbca, chwytając puste powietrze, podczas gdy Shea zanurkował głową w dół, jego twarz zanurzyła się w grząskim, piaszczystym dnie. Już pod wodą otworzył oczy, ale nie widział nic prócz chmury piasku wzbitej przez tnącego fale potwora. Woda wokół niego zakipiała i zakotłowała się, gdy Sinech natrafił na twardy grunt i jął miotać się opętańczo usiłując, na próżno, popłynąć dalej. Buty Iubdan utrzymywały stopy Shea w górze, a Harold zdołał w końcu odnaleźć głaz, o który się potknął. Poszorował dłońmi i ramionami po powierzchni głazu i najpierw spod wody wynurzyła się jego głowa, a następnie rozpaczliwie wierzgające nogi. Sinech wciąż tkwił na mieliźnie, ale nie został na niej uwięziony definitywnie. Raźno i zdecydowanie pełzł w kierunku Belphebe, która dzielnie nie rejterowała, śląc w stronę monstrum jedną strzałę za drugą. Shea stwierdził, że włócznicy Tuatha De Danaan jak jeden mąż wzięli nogi za pas. Potwór pochłonięty Belphebe, która jako jedyna pozostała na placu boju, odchylił łeb do tylu, wydając przeciągły, przeraźliwy syk. Shea, ślizgając się w stronę potwora dostrzegł, że jego żona pochyliła się gwałtownie i chwyciła jedną z porzuconych włóczni, by odciągnąć od niego monstrum. Dobywając miecz Nuada wymierzył wyżyję Sinecha, tuż poniżej łba, wciąż jeszcze zanurzonego w wodzie, porośniętą gęstą ni to grzywą, ni to szczeciną. Kiedy zbliżył się do potwora, wielkie ślepie kreatury dostrzegło go i łeb zaczął się odwracać. Shea z impetem wbił miecz aż po rękojeść w nadziei, że trafi w aortę. Sinech targnął gwałtownie całym ciałem, odrzucając Shea. Miecz wysunął się z rany. Krew buchająca w górę była ciemna, prawie czarna, stwór odchylił łeb do tyłu i wydal przejmujący, jakby żałobny, świszczący ryk agonii. Shea wyprysnął naprzód na swych czarodziejskich butach, by zadać kolejne pchnięcie, o mało nie potknął się o szyję potwora, ale schwyciwszy lewą ręką garść gęstej szczeciny, dosiadł monstrum okrakiem, tnąc i dźgając raz po raz. Sinech gwałtownie odrzucił łeb do tyłu, unosząc go na wysokość trzydziestu stóp. Shea wypuścił z ręki grzywę zwierzęcia i koziołkując, wyleciał w powietrze. Myślał teraz jedynie o tym, by nie zgubić miecza. Ledwie zdążył sformułować tę myśl, gdy plecami uderzył w wodę przy wtórze potwornego plusku. Kiedy pomimo oporu ze strony butów na przeciwległym końcu jego ciała uniósł głowę ponad powierzchnię, stwierdził, że Sinech spieniał wodę konwulsyjnymi skurczami swego wielkiego cielska, a jego długi łeb spoczywał nisko na brzegu; ślepia już zdążyły zajść szkliwem. Miecz Nuada istotnie okazał się zabójczą bronią. Rany zadane jego ostrzem faktycznie były śmiertelne. Shea dość niezdarnie, „pieskiem” dopłynął na płyciznę, omijając targany ostatnimi drgawkami kadłub zdychającego potwora. Belphebe, nie zważając, że się zamoczy, weszła do wody, aby pomóc Shea. Objęła go obiema rękami, obdarzając jednocześnie szybkim, gorącym pocałunkiem, po którym Harolda natychmiast chwyciły ostre kurcze brzucha. Z tyłu z lasu wyłaniali się Sidhe, prowadzeni przez króla Briuna, promieniejącego majestatem oraz Miacha, otoczonego aurą zadowolenia i nieskrywanego zdumienia. — Zadanie wykonane — rzekł Shea. — Czy widzisz, że to uwalnia mnie od geas, które jakoby na mnie ciążą? Miach pokręcił głową. — Wydaje mi się, że nie. Dzięki temu, co uczyniłeś, w krainie Sidhe wiele zmieni się na lepsze, ale twoje miejsce jest gdzie indziej, i tam właśnie musisz wypełnić to, co jest ci pisane. Pora już, byśmy ruszyli w drogę i obaczyli, czy zdołasz uchronić Cuchulainna przed czekającą go zgubą. 10 Shea i Belphebe w kołyszącym się i chybocącym rydwanie pokonywali drogę z obszaru Tir na n–Og odpowiadającego Connacht do zaświatowego odpowiednika Muirthemne w Ulsterze. Zgodzili się z Miachem, który podążał za nimi w drugim rydwanie, że było to lepsze wyjście, aniżeli powrót drogą, którą tu dotarli, z perspektywą przebijania się przez gromady wrogo nastawionych Connachta, nawet pomimo iż Shea dysponował obecnie niezwyciężonym mieczem Nuada. Kraj wokół nich był bardzo podobny do tego, skąd przybyli, aczkolwiek chaty generalnie wyglądały na uboższe i było ich znacznie mniej. W zasięgu wzroku nie dostrzegli ani jednej. Zatrzymali się u stóp porośniętego janowcem wzgórza, pod kamiennym występem. Miach dał znać woźnicy, aby podjechał bliżej, po czym oznajmił: — Właśnie tu znajduje się drugie przejście. Będziecie musieli zaczekać tu chwilę, aż zainicjuję jedno z mych zaklęć, dziś bowiem nie jest dzień święty i do otwarcia bramy potrzeba magii o wyjątkowo dużej mocy. Ze swego rydwanu Shea widział, jak druid wyrzuca obie ręce w górę, dobiegły go pojedyncze słowa pieśni śpiewanej w starym języku. Czerń, jak się zdawało, pochłaniająca całe światło dnia, która pojawiła się wokół kamiennego występu, była dużo rozleglejsza niż otwór tunelu otwartego przez Shea. Woźnice zeszli z pokładów rydwanów, aby przeprowadzić konie, i gdy przestąpili bramę, znaleźli się na przeciwległym zboczu wzgórza, nieopodal Muirthemne, warowni Cuchulainna, gdzie z kominów biły w górę słupy czarnego dymu. — To dziwne — rzekł Shea. — Myślałem, że Cuchulainn był w Emain Macha z królem, ale wszystko wskazuje na to, że jednak wrócił. — Zda mi się — powiedziała Belphebe — że osobliwą jego obsesją jest postępowanie zgodnie z własną wolą i nawet przepowiednia śmierci nie jest w stanie zmusić go do zmiany raz podjętej decyzji. — Nie powiedziałbym… — zaczął Shea, ale przerwał, bo nagle spomiędzy drzew po prawej wyprysnął jeździec i pogalopował po nierównej stromiźnie w stronę warowni Cuchulainna. Miach zawołał z drugiego rydwanu: — To z pewnością strażnik obserwator. Śmiem twierdzić, że nasz prawy gospodarz spodziewa się gości i jest należycie przygotowany na ich przyjęcie. Spoglądając przed siebie Shea zwrócił uwagę, że młode drzewka i krzewy u szczytu zostały ścięte, i ułożone w plątaninę gęstych zasieków. W tej samej chwili z kryjówki wyskoczyła gromada mężczyzn z włóczniami i tarczami w gotowości. Jeden z nich zbliżył się do wędrowca. — Kimże jesteście? — rzucił ostro. — I co was tu sprowadza? — Jam jest druid Sidhe i wędruję z mymi przyjaciółmi do Muirthemme, aby zdjąć geas, nałożone na jednego z nich — odrzekł Miach. — Dziś to nie nastąpi — rzekł mężczyzna. — Mamy rozkaz nie puszczać żadnego druida bliżej, nie ma dla nich wstępu do Muirthemne, dopóki On nie ureguluje swoich rachunków z Connachta. — Jaka szkoda! — rzekł Miach, po czym odwrócił się do Shea: — Widzisz tedy, że twe geas wciąż jest aktywne. Nie dozwala, abym ci pomógł, nie dopuszczając mnie do miejsca, gdzie mógłbym użyć swych mocy. — Oddalcie się, natychmiast! — rzucił mężczyzna, machając groźnie włócznią. Przesłaniając usta dłonią, Belphebe zwróciła się do Shea: — Czy nie wydaje ci się, że to trochę do nich niepodobne? — Na Boga, masz rację, maleńka — rzekł Shea. — To kłóci się z mentalnością Connachta i w ogóle. — Nachylił się w stronę strażnika. — Ej, ty, kto wydal ten rozkaz i dlaczego? Cuchulainn? — Nie wiem, jakim prawem zwracasz się do mnie z zapytaniem, niemniej odpowiem, iż uczynił to Fetniak — odparł mężczyzna. W głowie Shea nagle się rozjaśniło. — Masz na myśli Pete’a, Amerykanina? — A kogożby innego? — My również jesteśmy Amerykanami i byliśmy już tu wcześniej. Sprowadź go do nas, dobrze? Możemy jakoś to wyprostować. Powiedz mu, że Shea tu jest. Mężczyzna zmierzył go bacznym spojrzeniem, po czym zerknął na Miacha z jeszcze większą podejrzliwością. Oddalił się nieznacznie i zamienił kilka słów z jednym ze swych kompanów, który wbił włócznię w ziemię, oparł o nią tarczę i potruchtał w stronę Muirthemne. — Jak to się stało, że Pete wydaje tutaj rozkazy? — zapyta! Shea. — Ponieważ on jest Fetniak. Shea mruknął: — Znam to określenie, ale nie pojmuję, jakim cudem Pete wydostał się z Cruachann i, dotarłszy tutaj, osiągnął taką pozycję. Z dalszych rozmyślań wyrwał go skrzyp pędzącego rydwanu, który podjechał i stanął po drugiej stronie zasieków. Wyszedł zeń Pete Brodsky przeistoczony w odpowiednik Jankesa na dworze króla Artura. Jego niepoprawne, garniturowe spodnie wystawały spod jaskrawej, jasnoczerwonej tuniki wyszywanej żółtą nicią: na głowie nosił skórzany toczek, a jego oblicze zdobiła gęsta, starannie wyhodowana broda. U pasa wisiała mu nie jedna, lecz dwie pałki, najprawdopodobniej własnej roboty. — Kurczę blade! — rzucił. — Jak się cieszę, że was widzę. W porządku, ludziska, przepuśćcie ich. To moi kumple. Są po naszej stronie. Shea zrobił mu miejsce, by mógł wejść do ich rydwanu, a włócznicy z szacunkiem wyprężyli się w postawie zasadniczej, podczas gdy Pete dawał woźnicy wskazówki, jak ma przedostać się przez kręte przesmyki w umocnieniach. Kiedy znaleźli się poza linią zasieków, Shea zapytał: — A nawiasem mówiąc, jak się tu dostałeś? — Nie odbyło się bez małej przepychania — odparł Pete. — Kazali mi śpiewać, o mało nie zdarłem sobie gardła. Próbowałem przemówić temu Ollgaethowi do rozumu, aby odesłał mnie do Ohio, ale on spaprał sprawę i powiedział, że mam przyłączyć się do tej tłuszczy, która zjawi się tu, żeby wykończyć Cuchulainna. Dobrze wiem, co się stanie z tymi facetami. Skończą z głowami na tyczkach, rozglądając się za resztą swych ciał, a poza tym doszedłem do wniosku, że jeśli pojawicie się jeszcze gdziekolwiek po waszym zniknięciu, to na pewno tutaj. Tak więc któregoś dnia, kiedy Ollgaeth zabrał mnie do królewskiego skarbca, aby pokazać parę błyskotek, uznałem, że nadarza się dogodna okazja, aby sprawić sobie kilka fajnych prezentów. Dałem mu zdrowo po łbie, zgarnąłem, co się dało i zwiałem stamtąd, aż się kurzyło. — Chcesz powiedzieć, że zgarnąłeś klejnoty koronne Aililla? — spytał Shea. — Jasne. Przecież nic mu nie jestem winny, prawda? Dobra, wracam tutaj, oni rozwijają dywan i posyłają po Cuchulainna. Ja mu na to w te pędy nawijam, że banda Maev wybiera się tu, by sprawić mu sosnową jesionkę, przed czym już go wcześniej ostrzegałem, ale dodaję, że tamci zamierzają jeszcze obłożyć geas wszystkich jego ludzi, żeby się pospali i nie mogli walczyć. To trochę zmienia postać rzeczy, nie? Oni wszyscy aż palą się do działania, ale nie bardzo kumają, co z tym począć. Przyjrzałem się nieco temu Ollgaethowi i wykoncypowałem sobie, że jeśli nie zdoła podejść dostatecznie blisko, nie będzie mógł urządzić tego swojego numeru z geas. — Całkiem nieźle pomyślane — mruknął Shea. — Czy Cathbadh nie mógł odesłać cię do domu? — Do domu? Co masz na myśli, mówiąc o domu? Powiedzieli, żebym przejął dowodzenie i nakazałem otoczyć cały ten teren linią umocnień, tak jak to robiliśmy w wojsku. Potem mianowali mnie głównym fetniakiem ich wojsk. Wydaje ci się, że chcę wrócić do Ohio i szlifować bruki jako .,krawężnik”? — Ale posłuchaj… — zaczął Shea i w tej samej chwili nad nimi zamajaczyła brama Muirthemne, obok której stali Cuchulainn, Cathbadh i nadobna, wysoka niewiasta, którą musiała być Emer. — Wielce rad jestem — rzekł bohater — że znowu was widzę, kochaneńcy. Wasz człowiek jest jeszcze mniej urodziwy niż przedtem, mniemam jednak, iż mi go odstąpisz, gdyż zda mi się, że z jego pomocą zdołam uniknąć przepowiadanej mi zagłady. Shea zeskoczy na ziemię i pomógł wysiąść Belphebe. — Posłuchaj — rzekł — Pete zrobił już dla ciebie wszystko, co mógł, a my nie śmiemy powracać do naszego kraju bez niego. — Daj spokój, napiszę list albo wyjaśnienie — wtrącił Pete — żeby nikt z policji już się was nie czepiał. Nie uszczęśliwiaj mnie na siłę. Tu jest moje miejsce. Chcę tu pozostać. — Nic z tego — warknął Shea. — Do roboty, Miach. Druid uniósł ręce, mamrocząc coś pod nosem, ale niemal natychmiast je opuścił. — Wciąż masz na sobie geas. Mac Shea — wyjaśnił. — Nie mogę. — Ach, zupełnie zapomniałem — rzekł Shea i wydobył zza pasa miecz. — Weź to, Cuchulainnie, to miecz Nuada. Wypożyczyłem go dla ciebie od Sidhe, i będziesz musiał go zwrócić, kiedy tylko rozprawisz się z Connachta, którzy nawiasem mówiąc, powinni zjawić się tu lada chwila. Niemniej ten oręż będzie chronił cię lepiej, niż mógłby to uczynić Pete. Czy teraz możemy już odejść. — Wygląda na to, że tak — rzekł Cuchulainn unosząc miecz i przyglądając mu się z podziwem. Światło przepłynęło i zafalowało na całej długości ostrza. — Teraz, Miach — rzucił Shea. Miach uniósł ręce w górę. — Ej, ale ja nie chcę… — zaczął Pete, gdy zabrzmiały pierwsze słowa pieśni. Szszszuuu! * * * Shea, Belphebe i Brodsky przy wtórze szumiącego powietrza zjawili się w salonie w Garaden. Ohio z takim impetem, że o mało nie powpadali na siebie nawzajem. Znajdujące się za nimi drzwi do pracowni Shea były otwarte — kiedy cała trójka wylądowała, dwóch krępych, silnie zbudowanych mężczyzn o dużych stopach odwróciło się i obrzuciło ich zdumionymi spojrzeniami; w rękach trzymali gazety Shea. — To oni! — zawołał jeden. Drugi dodał: — I, na Boga, toż to Peter Brodsky, nasza zielona koniczynka w garniturze papuga! Obaj wybuchnęli śmiechem. — Całujcie psa w nos, pętaki — odburknął Pete. — Tak się składa, że Irlandii mam ostatnio po dziurki w nosie. Od dziś moim hasłem będzie: „Na zdrowie Polska!” Kapujecie? Shea nie zwracał na nic uwagi. Z zapałem całował Belphebe. * Coleridge, S.T. „Poezje wybrane” przeł. Zygmunt Kubiak PIW, Warszawa . (przyp. tł.)