Ken McClure Zmowa Przekład Tomasz Wilusz 1 Channing House, Kent Listopad 1990 Księżyc wyłonił się zza chmur, oświetlając czarnego rovera, który wjeżdżał w bramę Channing House. Zachrzęścił żwir i samochód się za- trzymał. Kierowca wysiadł i pospiesznie otworzył tylne drzwi. Z zatro- skaną miną patrzył na pasażera, który opatulony w gruby płaszcz, niepo- radnie wygramolił się z wozu, ściskając w ręku ciężką teczkę. Mężczyzna wyprostował się i kazał szoferowi zaczekać, po czym ruszył chwiejnym krokiem ku schodom i frontowym drzwiom. Po sześćdziesięciokilome- trowej podróży z Londynu nogi miał lekko zdrętwiałe. Drzwi otworzył służący. Poprosił mężczyznę o okazanie dowodu toż- samości, choć najwyraźniej rozpoznał go od razu, bo zwracał się do nie- go „sir James". - Już, już - wymamrotał przybysz i zaczął grzebać w wewnętrznej kie- szeni. - Nie przesadzajmy z formalnościami, co? - Ja tylko wykonuję polecenia pułkownika Warnera - wyjaśnił służą- cy. Zamknął drzwi, wziął płaszcz od gościa i zaprowadził go na górę. Otworzył podwójne drzwi i oznajmił: - Sir James Gardiner. - Wejdź, James - powiedział mężczyzna o przystrzyżonych wąsach i postawie oficera. - Dziękuję, że przyjechałeś tak szybko. - Po twojej wiadomości nie miałem wyboru, Warner - odparł Gardi- ner. W pokoju było jeszcze trzech mężczyzn. Gardiner skinął im głową i zajął miejsce przy stole. - Niestety, nie było innego wyjścia - powiedział Warner. - Napisałeś, że to ważne. I oby tak było. Miałem dziś jeść kolację z kró- lową i ministrem obrony. - Przykro mi, ale Crowe ma dla nas złe wieści - powiedział Warner. Zniżył głos i rzekł tonem przedsiębiorcy pogrzebowego rozmawiającego z żałobnikami: - Zdarzył się wypadek, i to poważny. Następstwa mogą być katastrofalne. Gardiner spojrzał na Crowe'a. - Domyślam się, że skoro Crowe ma z tym coś wspólnego, sprawa musi mieć związek z Porton Down. Nie złapiemy dżumy, ospy ani nicze- go takiego? - Nie, broń Boże - odparł Crowe. - Chodzi o szczepionkę, którą poda- jemy naszym żołnierzom przed wyjazdem w rejon Zatoki Perskiej. - A co to ma wspólnego z nami, do licha? Crowe, chorobliwie chudy czterdziestoparolatek o zrytej bruzdami twa- rzy i żółtawej cerze przypominającej stary pergamin, spojrzał przez przy- ciemnione okulary na stół, jakby zbierał myśli. Podniósł wzrok. - Szczepienia, odbywające się w sześciu etapach, majązapewnić ochro- nę przed wieloma chorobami, zarówno tymi, które są endemiczne w tam- tych okolicach, jak i wywołanymi atakiem przy użyciu broni biologicz- nej. - Nadal nie rozumiem, co my mamy z tym wspólnego. - Szczepionki zostały skażone - powiedział Crowe. - Skażone - powtórzył Gardiner, a nie doczekawszy się dalszych wyjaś- nień, dodał: - Czym? Crowe wyjaśnił. Gardinerowi opadła szczęka. Przez pół minuty wyglądał jak zdechła ryba. - Chyba żartujesz - powiedział w końcu. - Chciałbym. - Ale jak to się stało, na litość boską? - Jeden z członków mojego zespołu, doktor George Sebring, popełnił prosty błąd, który miał przykre następstwa. Jak doskonale wiecie, dla dobra prowadzonych przez nas prac istnienie zespołu Beta musi zostać utrzymane w tajemnicy. Właściwy cel naszych badań jest znany tylko garstce osób, a ciekawskim naukowcom przedstawiamy oficjalną wersję: że pracujemy nad nową szczepionką. Jak na ironię, właśnie z tego powo- du poproszono nas o dostarczenie kompleksów genowych do wykorzy- stania w produkcji szczepionki dla wojska. Okazało się, że producentom skończyły się zapasy cytokin, które pobudzają system immunologiczny i zwiększają skuteczność szczepionek. Spytali nas więc o alternatywne rozwiązania. Niestety, Sebring przekazał im nie to, co trzeba. - Chyba nie żywego wirusa? - Nie, sir James, to nie takie proste. - Cholerny świat - mruknął Gardiner i pokręcił głową. - To nie do wiary. - Wszystkim nam jest ogromnie przykro - powiedział Crowe. -Na litość boską, przecież któryś z ludzi od szczepionek musiał spraw- dzić, co dostał? -Niestety, środki bezpieczeństwa wprowadzone przez władze uderzy- ły także w nas - wyjaśnił Crowe. - Cztery składniki szczepionki zostały utajnione na mocy ustawy o tajemnicach państwowych. Producentom nie wolno było o nie pytać ani ich badać. - Nie możemy wycofać tego cholerstwa? - Niestety, jest już za późno. Szczepionka została użyta. - Dobry Boże - westchnął Gardiner. - Na ilu ludziach? - spytał z taką miną, jakby bał się odpowiedzi. Crowe zajrzał do notatek. - Szacujemy, że skażoną szczepionkę dostało około piętnastu procent stanu osobowego wojsk sojuszniczych, wyłączając Francuzów, którzy zrezygnowali ze szczepień. - Cholerny świat! - krzyknął Gardiner. - To tysiące ludzi. < Milczenie Crowe'a było aż nadto wymowne. Gardiner wyjął dużą białą chusteczkę i otarł zroszone potem czoło. - Co proponujecie, naukowcy od siedmiu boleści? - zapytał. Wszystkie oczy zwróciły się na Crowe'a, który zachowywał kamienną twarz. - Po pierwsze, chcę zapewnić, że ja i mój zespół bardzo żałujemy tego, co się stało - powiedział. - Zwłaszcza doktor Sebring nie może się z tym pogodzić. - Proszę odpowiedzieć na pytanie - rzucił Gardiner lodowato. Był wściekły, że Crowe znowu próbuje zrzucić winę na kogoś innego. To on był szefem zespołu i odpowiadał za jego działania. - Z uwagi na charakter naszej pracy jest to sprawa bez precedensu - rzekł Crowe. Gardiner zasępił się. - To znaczy, że tak naprawdę nie wiecie, jaki to wywrze skutek na naszych żołnierzach? - spytał. - Dokładnie nie, ale możemy... - Się domyślać? - wycedził Gardiner tak, jakby to było przekleństwo. - Cóż, przynajmniej na podstawie informacji, które mamy. - Crowe spróbował się uśmiechnąć, co nadało jego twarzy jeszcze bardziej trupi wygląd. Gardiner spojrzał na niego obojętnym wzrokiem, w którym kryła się pogarda. - Po kolei - powiedział cicho. - Czy to ich zabije? - Na pewno nie - odparł Crowe. - Obezwładni? - Prawdopodobnie nie, choć trudno to stwierdzić z uwagi na brak szcze- gółowych badań... - Crowe urwał i zapadła niezręczna cisza. Gardiner znów popatrzył na niego bez wyrazu, po czym odwrócił się, zamyślony. Wreszcie rozejrzał się po zgromadzonych i spytał: - Czyli jeśli nie padną trupem ani nie zaczną krztusić się i rzygać, to co nam zostaje? Crowe wzruszył ramionami. - Jak mówiłem, trudno powiedzieć. Być może przez dłuższy czas będą występować pewne objawy... - Ale nie będzie jednego, charakterystycznego, który wskazywałby na określony czynnik chorobotwórczy? - Nie sądzę. Zadaniem zespołu było... - Dziękuję, wszyscy wiemy, jakie mieliście zadanie - przerwał mu Gardiner. - A teraz powiedzmy sobie jasno: twierdzisz, że trudno będzie znaleźć jeden zewnętrzny czynnik odpowiedzialny za wszelkie choroby? - Można tak to ująć - potwierdził Crowe. - Rzecz jasna, to też było częścią... zadania... co naturalnie już wiecie. - Dzięki Bogu chociaż za to - westchnął Gardiner. - Przynajmniej mamy jakieś pole manewru. Kto z Porton o tym wie? - Nikt - odparł Crowe. - Kazałem członkom zespołu milczeć, aż wszyst- ko załatwię. - To dobrze. Przynajmniej mamy szansę ograniczyć skalę incydentu. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego. Wyczytał z nich wyrzut. - Cóż, skoro nikt nie umrze i nie wystąpią objawy, które obciążyłyby zespół Beta albo nas, pojawia się wyjście z sytuacji, zgodzicie się ze mną? - Zdaje się, że sugeruje pan, sir James, że najlepszym rozwiązaniem jest siedzieć cicho i nic nie robić - powiedział milczący do tej pory Ru- pert Everley, deweloper milioner i niedoszły polityk, mający za sobą trzy przegrane wybory do parlamentu. Ten przystojny, czterdziestoparoletni mężczyzna o chłopięcej urodzie i zaczesanych do tyłu jasnych włosach sprawiał wrażenie, jakby bardziej dbał o swój wygląd niż o to, co mówi. Pozostali uczestnicy spotkania nie uważali go za tytana intelektu i dobrze znali repertuar jego min; między sobą mówili nawet, że ćwiczy je przed lustrem. W tej chwili jego twarz wyrażała szczere zatroskanie. - A masz lepszy pomysł, Everley? - powiedział Gardiner. - Co, ogło sisz publicznie, że żołnierze dostali skażoną szczepionkę? I że nie mamy pojęcia, jak na nich zadziała? A potem ujawnisz, czym została skażona i skąd to się wzięło? Ciekawe, co media zrobiłyby z taką informacją. Zapadła cisza. Everley naburmuszył się. Gardiner nie popuścił. - A pomyślałeś, jak nasi żołnierze zareagują na wiadomość, że w przed- dzień wyjazdu na wojnę zostali otruci? Chryste, człowieku, równie do- brze moglibyśmy wysłać depeszę z gratulacjami do Bagdadu i odwołać całą imprezę. - Masz rację, James - powiedział Warner. - W takich chwilach trzeba zachować zimną krew. - Jeśli tak na to spojrzeć... - ustąpił Everley. - Inaczej się nie da - powiedział Gardiner. - Ten wypadek trzeba za- chować w tajemnicy. - Spojrzał w oczy wszystkim po kolei. - I zaraz ustalimy, jak to zrobić. Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska 20 stycznia 1991 IVurde, i jak tu walczyć ramię w ramię z kimś, kto tyle ryzykuje, ma- jąc tylko parę dwójek - powiedział kapral Neil Anderson. Wyłożył karty na stół i zgarnął całą pulę. Miał trójkę. - To dowód braku zdrowego roz- sądku. - No, no, koleś, zawahałeś się, sam widziałem - odparował kapral Co- lin Childs. - Prawie cię załatwiłem, słoneczko, a w ogóle to pamiętaj: kto nie ryzykuje, nie wygrywa. - Dobra, dobra - roześmiał się Anderson. - Nie pieprz, tylko rozdawaj. Anderson potasował karty i zaczął rozdawać. - Czuję moc - zażartował. - Fortuna jest ze mną. I właśnie ściągnęła majtki. Childs już miał coś odpowiedzieć, kiedy zawyły syreny. Obaj zerwali się od stołu i pobiegli przez pogrążoną w ciemnościach bazę na stanowi- ska bojowe. - Scud! - krzyknął Anderson i wskazał na niebo. - Gdzie te zasrane patrioty? - wściekał się Childs, usiłując jednocześ nie biec i rozglądać się dookoła. Jak na zawołanie, powietrze przeciął świst amerykańskiej rakiety prze- chwytującej typu Patriot odpalonej z baterii ustawionej na obrzeżach bazy. Żołnierze wrzasnęli z radości. - Bierz skurwysyna, mała! - ryknął Anderson. -1 wsadź go Saddamowi w dupę - dodał Childs. Cała baza rozbrzmiała wiwatami, kiedy patriot trafił nadlatującego scu- da, który zaczął spadać spiralnym torem czterysta metrów za ogrodze- niem. Anderson i Childs przypadli do ziemi i zatkali uszy w oczekiwaniu na huk eksplozji. Zapadła jednak niepokojąca cisza. Nagle rozległo się potępieńcze wycie naiadów - wykrywaczy broni chemicznej i biologicz- nej - i rozpętał się chaos. - Nie wybuchła! To jakieś pieprzone bakcyle! - Anderson zerwał się na równe nogi. Pobiegli do magazynu po kombinezony ochronne. - Jezu, a jednak się odważyli - mruknął Anderson, wciskając się w kom- binezon i podskakując na jednej nodze. - Słodki Jezu - powtarzał Childs, zmagając się z nieporęcznymi zapię- ciami. Żołądek miał ściśnięty ze strachu, adrenalina krążyła mu w żyłach. Setki razy przećwiczyli to, co mieli robić w takich sytuacjach, ale teraz to działo się naprawdę i, na Boga, nie tak to sobie wyobrażali. Przez dwadzieścia minut siedzieli cicho. Przeszła im ochota na brawu- rę i przechwałki, zresztą w maskach i tak nie mogli mówić. Zastanawiali się, co jest grane. Nie mogli wiedzieć, co wisi w powietrzu, być może tuż za szybką osłaniającą ich oczy. Gaz trujący? Wirus? Zarazki dżumy? A mo- że wszystko naraz? Anderson przypomniał sobie wykłady o rosyjskiej taktyce stosowania mieszanych ładunków broni chemicznej i biologicznej, uniemożliwiają- cej podjęcie działań zapobiegawczych. Doskonale pamiętał, jak instruk- tor mówił, że Rosjanie kumplują się z Saddamem. Odruchowo potarł ra- mię, w które wstrzyknięto mu szczepionkę. Zauważył, że Childs ma zamknięte oczy. Pierwszy raz widział, żeby jego kumpel się modlił, ale cóż, to był dobry moment, by zacząć. Pomy- ślał o swojej żonie Jenny i o dwójce dzieci. Claire, młodsza córka, uro- dziła się miesiąc przed terminem, na tydzień przed jego wyjazdem w re- jon Zatoki. Musieli robić cesarskie cięcie. Claire była taka mała, taka bezbronna... mniej więcej tak samo Anderson czuł się w tej chwili. W upiorną ciszę wdarł się sygnał odwołujący alarm. Andersonowi i Childsowi zrobiło się słabo, kiedy miejsce adrenaliny zajęła ulga. Po- woli wstali i zaczęli zdejmować kombinezony. - Pewnie fałszywy alarm - powiedział Anderson. - Ale moja sraczka jest prawdziwa - odparł Childs. - Chryste, nie cier- pię nie widzieć tego, z czym mam walczyć. Kiedy poszli zanieść kombinezony do szafek, zobaczyli, że ktoś bieg- nie w ich stronę. Facet w stroju ochronnym krzyczał coś i wymachiwał rękami, ale osłona na twarz tłumiła głos. Dopiero gdy się zbliżył, Ander- son poznał Gusa Macleana, sierżanta i członka pięcioosobowego zespołu obsługującego wykrywacze broni biologicznej i chemicznej. - Wkładajcie to z powrotem! - krzyczał. - To nie koniec. Wszędzie tu pełno gazu. Jak znajdę kretyna, który odwołał alarm, jaja mu urwę. Anderson i Childs włożyli kombinezony. Po kilku minutach znów roz- brzmiały naiady. Przez następnych osiem godzin obowiązywał czarny stan zagrożenia NBC; innymi słowy, baza była celem ataku chemicznego i bio- logicznego. Następnym razem zobaczyli Gusa Macleana dwa dni później. Siedział sam w kantynie i grzebał w jedzeniu, które wyraźnie mu nie smakowało. - No to co jest grane? - spytał Anderson, siadając przy nim. Maclean wzruszył ramionami, rozejrzał się i odparł: - Oficjalnie nikt nie potwierdza, że baza została zaatakowana bronią chemiczną. - Położył nacisk na słowo „potwierdza". - Myślałem, że wy to potwierdziliście - powiedział Childs. - Potwierdzały to wszystkie zasrane wykrywacze, ale góra udaje, że nic się nie stało. Po cholerę nas tu ściągnęli, skoro i tak nam nie wierzą? Kto inny może to „potwierdzić", jeśli nie my, na litość boską? - O w mordę - mruknął Childs. - Nie robisz sobie jaj? - Dziadek opowiadał mi, jak armia dawała dupy w jego czasach - po- wiedział Anderson. - Osły dowodziły lwami i tak dalej. Jak widać, nic się nie zmieniło. - A co z odwołaniem alarmu? - spytał Childs. - To już inna historia - odparł Maclean. - Nikt się do tego nie przyzna- je. Setki naszych chłopaków niepotrzebnie wystawiono na działanie ga- zów trujących i wszyscy zgrywają niewiniątka. Jakby nic wielkiego się nie stało. -Nie dość, że musimy bić się z Irakijczykami, to jeszcze nasi dają nam w dupę - podsumował Childs. 11 32. Szpital Polowy, Wadi al Batin 23 stycznia 1991 .Naczelny chirurg James Morton patrzył na helikopter lądujący w kłę- bach kurzu. Boczne drzwi otworzyły się i trzej sanitariusze podbiegli pochyleni do maszyny, by pomóc wyjąć rannego. Był to mechanik, które- mu prawie urwało prawą rękę; pracował przy gąsienicy transportera opan- cerzonego, kiedy jego nieuważny pomocnik, siedzący za kierownicą na- gle zapalił silnik i ruszył. Chłopak tracił tyle krwi, że nie było czasu przewieźć go do normalnego szpitala. Wadi al Batin był najbliższą pla- cówką z odpowiednim wyposażeniem. Morton patrzył na nieprzytomnego żołnierza i słuchał, jak jeden z sani- tariuszy odczytuje wskazania przyrządów, gdy pacjenta przenoszono z no- szy na stół operacyjny. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Całe życie powinno być przed nim. - Krew? - spytał Morton. - Już niosą - odparł jeden z pielęgniarzy. - Zobaczmy - Morton ostrożnie zdjął bandaże z ręki pacjenta. - Jak się nazywa? - Jackson, panie doktorze. Szeregowy Robert Jackson. - Cóż, szeregowy Jackson - powiedział Morton - obawiam się, że wię- cej sobie nie powojujesz. I mam nadzieję, że jesteś mańkutem, bo prawa ręka na nic ci się już nie przyda. Przygotujcie się do amputacji. Co z nim? Pytanie było adresowane do anestezjologa, młodego porucznika służb medycznych, który stał za głową pacjenta i podawał Mortonowi odczyty podłączanych właśnie monitorów. - Kiepsko. Jest bardzo słaby. - Nie mamy wyjścia - powiedział Morton. -Nie sądzi pan, że można by spróbować ustabilizować jego stan i prze- wieźć chłopaka na oddział intensywnej terapii z prawdziwego zdarzenia? - spytał porucznik. Morton pokręcił głową. - Nie dam rady go ustabilizować, dopóki to diabelstwo tkwi mu w ra- mieniu. Poza tym lada chwila może się wdać zakażenie. Amputacja to jego jedyna nadzieja, więc bierzmy się do rzeczy. Gdzie ta krew, do cho- lery? - Już jest - odparł jeden z pielęgniarzy, kiedy pod szpitalem polowym zatrzymał się samochód. Dwadzieścia minut później sanitariusze zawinęli odciętą rękę w gazę i wynieśli ją. Morton spytał o stan pacjenta, wziął dwa płaty skóry, które zostawił, by uformować zgrabny kikut, po czym zaczął je zszy- wać. - Nadal z nim kiepsko - powiedział anestezjolog. - Postaram się jak najszybciej skończyć. Nagle zawyły syreny i ręka Mortona drgnęła. Zaklął, gdy igła zadrapała skórę pacjenta. - Tylko tego brakowało - mruknął anestezjolog. - Nalot. - To scudy - powiedział ktoś inny. - Słuchajcie. Wsłuchali się w odgłos nadlatującego pocisku. - Chyba przejdzie górą - powiedział jakiś optymista ułamek sekundy przed tym, gdy rozległo się donośne łupnięcie. Wszyscy popatrzyli po sobie znad masek. - Chryste, nie było eksplozji, to musi być wybuch powietrzny -jęknął nawrócony optymista. Morton nie przerywał szycia, a wszyscy wokół niego nerwowo prze- bierali nogami i zerkali po sobie z niepokojem. Po chwili rozbrzmiały naiady i z głośników popłynął komunikat: -NBC czarny. To nie ćwiczenia!-A potem słychać już było tylko raz po razie powtarzane słowa: - To nie ćwiczenia. - No dobra, ludzie, wiecie, co robić - powiedział Morton, nie podno sząc oczu, wciąż skupiony na pracy. - Wskakujcie w kombinezony. Nikt nie zaprotestował, ale anestezjolog stwierdził: - Nie mogę go tak zostawić. Umrze. - A jeśli tego nie zrobisz, ty umrzesz. - Pójdę wtedy, kiedy pan. Morton uśmiechnął się pod maską. - Niech ci będzie. Zabieg skończył się po siedmiu minutach, które wydawały się siedmio- ma godzinami. - Idź założyć kombinezon - powiedział Morton, ściągając rękawiczki. - I przynieś respirator. Przypilnujesz go, kiedy będę się przebierał. Na razie niech śpi. Anestezjologowi nie trzeba było tego powtarzać. Trzy godziny później, mimo wysiłków Mortona i jego zespołu, mecha- nik Robert Jackson zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Po kolejnych dwóch godzinach Morton i anestezjolog poczuli się źle. Mieli silne bóle głowy i żołądka i przez całą noc wymiotowali. - Wiedzą już, co to było? - wystękał Morton w przerwie między ataka mi torsji. Pytanie skierował do współpracownika, który właśnie ocierał mu twarz. Słońce wschodziło nad bazą. - W biurze komendanta powiedzieli tylko, że nieprzyjaciel użył niezi- dentyfikowanej broni chemicznej - odparł młody lekarz. - A co mówią ludzie z monitoringu? - Że to był sarin, ale to jeszcze niepotwierdzone. - Co o nim piszą w podręcznikach? - Jedyne informacje, jakie zdobyłem, pochodzą z badań przeprowa- dzonych przed laty na ochotnikach. Wynika z nich, że ma pan objawy wystawienia na gaz o niskim stężeniu. - Wolę nie wiedzieć, co się dzieje przy wysokim - jęknął Morton. - Wiadomo, jakie są długofalowe następstwa? - W podręczniku o tym nie piszą. Radzą, żeby w ogóle tego nie wdy- chać. - Kto by pomyślał? - powiedział Morton. Znów chwyciły go skurcze żołądka. Kiedy ból zelżał, opadł na poduszkę i zebrawszy siły, spytał: - Chyba robili jakieś dalsze badania na tych ochotnikach? - Na to wygląda. -No i? - Nie uwierzy pan, ale ich wyniki zostały utajnione. - Uwierzę - burknął Morton. - Wszystko tu to jeden wielki burdel. Następnego dnia Morton czuł się na tyle dobrze, że mógł wziąć udział w oficjalnej odprawie dotyczącej incydentu ze scudem. Zebranych po- wiadomiono, że nic nie wskazuje, by doszło do ataku przy użyciu broni chemicznej. Chmura zaobserwowana przez licznych świadków po znisz- czeniu rakiety powstała w wyniku zapłonu paliwa. Personel nie powi- nien dawać posłuchu plotkom. Nie ma najmniejszego powodu do nie- pokoju. Morton spojrzał na anestezjologa i lekarza, który opiekował się nim w nocy. Zza ich pleców dobiegł pomruk szkockiego mechanika: - Taa, jasne. 2 Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska Luty 1991 t odp ułkownik James Blamire przyszedł do studia telewizyjnego wcześ- niej, żeby mieć czas na rozmowę ze swoim amerykańskim odpowiedni- kiem, tak jak się umawiali. Pułkownik marines Max Schumacher, nieco niższy od tyczkowatego Blamire'a, ale szerszy w barach i ostrzyżony na jeża kontrastującego z rzedniejącymi włosami Anglika, wstał i podał mu rękę. - Może wyjdziemy? - zaproponował z uśmiechem. Wziął teczkę z krze sła. Technicy robili dużo hałasu, przygotowując sprzęt do konferencji pra- sowej . Blamire rzucił okiem po studiu, skrzywił się i skinął głową. Skierowali się do bocznego wyjścia, przestępując nad kablami i omija- jąc urządzenia do transmisji satelitarnej; zapewnili kierownika planu - który w jednej ręce ściskał tabliczkę, a drugą pokazywał coś specowi od oświetlenia - że wrócą przed rozpoczęciem konferencji. - Podobno pewni dziennikarze zamierzają zadać niewygodne pytania o broń biologiczną i chemiczną Saddama - powiedział Blamire, gdy wy- szli. - Słyszałem o tym i wcale mnie to nie cieszy. Co właściwie wiedzą? - Niestety nie mam pojęcia. Pytałem informatorów i nic. Miejmy na- dzieję, że słyszeli tylko jakieś plotki, choć trzeba przyznać, że krąży ich dużo. Przez chwilę szli w milczeniu, które przerwał Schumacher. - Wywiad wojskowy zameldował o odnalezieniu śladów wąglika w King Khalid City - powiedział. - Pomyślałem, że ta wiadomość cię zainteresu- je. - Jedno z naszych laboratoriów polowych wykryło zarazki dżumy w Wa- di al Batin - odparł Blamire. - Jezu. - Ale oficjalne stanowisko się nie zmienia - dodał Blamire. - Czyli siedzimy okrakiem na drucie kolczastym - zauważył Schuma- cher. - Powtarzamy te same bzdury jak papugi - mruknął Blamire i wyrecy- tował: - „Nie ma dowodów na celowe użycie przez Saddama broni che- micznej i biologicznej". - Kluczem jest słowo „celowe" - prychnął Schumacher. - Bronią Ira- kijczyków jest dżuma, a naszą semantyka. Z drugiej strony, w niektórych ONZ-owskich kręgach pewnie uznano by to za postęp. - Komitet Połączonych Wywiadów sugeruje, że jeśli któryś z tajnych raportów mimo wszystko trafi do mediów, mamy mówić, że to, co się stało, jest skutkiem zbombardowania laboratoriów Saddama. Schumacher uśmiechnął się. - Niefortunny, ale nieunikniony wyciek rozniesiony przez pustynny wiatr? is - Otóż to. Te obiekty stanowiły poważne zagrożenie dla cywilizowane- go świata i musiały zostać zniszczone. Wszelkie straty uboczne spowo- dowane przez uwolnione mikroorganizmy są godne pożałowania. - Myślisz, że media to łykną? - Chciałbym, żeby połknęli te bakcyle i dali mi spokój. Dość już mam podlizywania się świętoszkowatym pismakom tylko po to, żeby ludzie mogli sobie pooglądać wojnę. - Rozumiem, co czujesz - przytaknął Schumacher. - Niepokoi mnie jedno - powiedział Blamire. - Nie wiem, dlaczego ciągle wmawiamy ludziom, że Saddam nie używa broni chemicznej i bio- logicznej, skoro to robi. Schumacher spojrzał na niego z ukosa. - Naprawdę nie wiesz? -Nie. - To my sprzedaliśmy Saddamowi tę broń, James. Wuj Sam dostarczył mu bakcyle niecałe sześć lat temu i George Bush uważa, że Amerykanów ta wiadomość raczej średnio by ucieszyła, zwłaszcza gdyby nasi chłopcy zaczęli ginąć od dżumy wymalowanej w nasze barwy narodowe. - Szamoczemy się we własnej sieci - westchnął Blamire. - Co właści- wie mu daliście? - Z tego, co wiem, prawie wszystko, o co prosił. Wąglik, dżumę, jad kiełbasiany, brucelozę, do wyboru, do koloru. Aha, i jeszcze sarin na do- kładkę. - Chryste! - A wiesz, co jest najlepsze? Amerykańska Narodowa Kolekcja Kultur Bakterii dostarczała mu te cholerstwa po cenie, jaką bierze od naszych krajowych laboratoriów. Niecałe sześćdziesiąt dolarów za sztukę. - Dobry Boże. - Drań nawet nie zapłacił. - Więc teraz może wyprodukować tyle bakterii, ile zechce. - Tak - potwierdził Schumacher. ^ Na szczęście nie ma odpowiednich środków przenoszenia, bo mielibyśmy jeszcze bardziej przechlapane. Równie dobrze mógłby zastąpić stare scudy taczkami, skutki byłyby po- dobne. - Dobrze choć, że szczepionki okazały się skuteczne. Nie słyszałem o wybuchu żadnej epidemii. - Fakt. - Ale z gazem mogą być większe kłopoty. Moglibyśmy i to wyjaśnić skutkami zniszczenia laboratoriów, gdyby nie świadkowie, którzy widzieli kilka scudów wybuchających w powietrzu. - Słyszałem o tym - powiedział Schumacher. - A w jednym przypadku odwołano alarm, zanim cholerstwo się roz- proszyło. Można by pomyśleć, że ktoś chciał wystawić żołnierzy na jego działanie. - Dobrze, że o tym wspomniałeś. - Schumacher przystanął i zapalił papierosa. - Niepokoją mnie tabletki PB, które podaje się żołnierzom. Wiesz, co w nich jest? - Dla mnie to prochy jak każde inne. - Blamire wzruszył ramionami. - Nie znam się na tym. Zdaje się, że mają przeciwdziałać skutkom użycia gazów bojowych? - Z pewnymi zastrzeżeniami - odparł Schumacher. - Po pierwsze, sub- stancja, którą zawierają, bromek pirydostygminy, jest sama w sobie tru- jąca, zwłaszcza w dużych dawkach. - Właśnie dlatego żołnierzom każe się łykać je tylko bezpośrednio przed atakiem gazowym. - Zgadza się, ale nie bardzo wiem, jak można ustalić właściwy mo- ment. - Fakt. - Trudno się dziwić, że chłopaki sięgają po te prochy, ile razy leci nad nimi samolot. A to może być niebezpieczne. Nie wiadomo, jakie są dłu- gofalowe skutki przedawkowania PB. - Widzę, że znasz się na tym. - Wystarczająco - przyznał Schumacher. - Spędziłem trochę czasu w Fort Dietrich. A wiesz, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? PB nie tylko nie chroni przed wszystkimi rodzajami gazów, ale w połączeniu z jednym z nich powoduje nasilenie objawów. Zgadniesz, o który chodzi? - Sarin? - Tak. - Jedyny gaz, który Saddam ma na pewno? - Właśnie. PB jest skuteczny przeciwko somanowi i tabunowi, ale w po- łączeniu z sarinem tworzy zabójczą mieszankę. Nawet przy małym stęże- niu sarinu w powietrzu gość, który brał PB, może mieć kłopoty. - Mówiłeś o tym komuś? - Żartujesz? Fajnie jest być pułkownikiem. W mundurze szeregowca byłoby mi nie do twarzy. Nikt nie może wiedzieć, że daliśmy Saddamowi sarin. Pamiętasz? - No tak, to było głupie pytanie - przyznał Blamire. - Więc nasi wo- dzowie są gotowi niepotrzebnie narazić żołnierzy tylko po to, żeby unik- nąć kompromitacj i? i - Zmotik V4S • 1 7 - Na to wychodzi. Stanęli i popatrzyli na dżipy, które zatrzymały się trzysta metrów dalej, pod budynkiem studia. Wysiadło z nich kilku wysokich rangą oficerów. Nawet z tej odległości w oczy rzucała się zwalista sylwetka generała Normana Schwarzkopfa. - Mam nadzieję, że Norman szybko skończy tę zabawę i do końca mie- siąca już nas tam nie będzie - powiedział Schumacher. - Ja też - westchnął Blamire. - Wracajmy, zaraz zacznie się show. Blamire i Schumacher zajęli miejsca na przeciwległych końcach dłu- giego stołu ustawionego przed rzędami składanych krzeseł dla dzienni- karzy. Obiektywy kamer i światła reflektorów skierowały się na generała Schwarzkopfa, który stanął na środku podium za lasem mikrofonów z lo- go stacji telewizyjnych i radiowych. Otaczali go amerykańscy i brytyjscy dowódcy, ale to do niego adresowane było pierwsze pytanie. Schwarzkopf jak zawsze emanował pewnością siebie i poczuciem hu- moru, więc dziennikarze reagowali na jego odpowiedzi śmiechem, a na- wet od czasu do czasu brawami. Generał, twardy i nieprzebierający w sło- wach, był ulubieńcem mediów; właśnie takich ludzi chcieli oglądać widzowie - i to po obu stronach Atlantyku. Kiedy głos zabierali brytyj- scy dowódcy, miało się wrażenie, że światła gasną, a do mikrofonu prze- mawia robot. Blamire już zaczynał myśleć, że niepotrzebnie bał się pytań o broń che- miczną i biologiczną, gdy wstała drobna kobieta mówiąca z francuskim akcentem, która przedstawiła się jako dziennikarka francuskiej stacji ra- diowej. Spytała, czy prawdziwa jest plotka, że laboratorium polowe wy- kryło w Dhahranie zarazki wąglika. Schwarzkopf zaczekał, aż ucichnie tumult, po czym powiedział: - O niczym takim nie słyszałem, młoda damo. A ty, Max? Max Schumacher pokręcił głową. - Nie, panie generale. - A czy w Wadi al Batin wykryto zarazki dżumy? - ciągnęła dzienni karka. Schumacher zerknął na Blamire'a, ten zaś odpowiedział: - Nie wiadomo nam o żadnym przypadku zamierzonego użycia jakich- kolwiek mikroorganizmów przeciwko siłom sojuszniczym. - A co z przypadkami użycia niezamierzonego? - spytała kobieta, kła- dąc nacisk na ostatnie słowo, co wywołało salwę śmiechu pozostałych dziennikarzy. Jej akcent sprawił, że słowo to zabrzmiało wręcz seksow- nie. 18 - Wbrew pozorom, nie jest to głupie pytanie - odparł Blamire i, wyko rzystując znaną sztuczkę PR-owców, uśmiechnął się rozbrajająco, jakby chciał zdradzić słuchaczom jakąś tajemnicę. - Faktem jest, że naszym lotnikom udało się zniszczyć kilka placówek badawczych, w których Sad dam prowadził badania mikrobiologiczne. - Zawiesił głos, żeby dzienni karze sami domyślili się dalszego ciągu. - Niestety, nie można wyklu czyć, że ze zniszczonych laboratoriów wydostała się pewna ilość niebezpiecznych zarazków i choć rzecz jasna bardzo nam z tego powodu przykro, pozostaje faktem, że nawet przy użyciu ładunków wybuchowych o dużej mocy nie da się zniszczyć wszystkiego. Blamire miał nadzieję, że jego odpowiedź zadowoli Francuzkę, ona jednak nie dała się zbyć. Wciąż stała prosto, wyraźnie była pewna swego, jakby wiedziała, że jest na właściwym tropie. Włosy miała spięte w koń- ski ogon, a światła kamer odbijały się w jej okularach bez oprawek. - Więc co może być w powietrzu, którym oddychamy? - spytała. - Akurat to nie jest powodem do niepokoju - odparł Blamire. - Przy- puszczamy, że wszelkie uwolnione organizmy ulegają rozproszeniu w od- ległości trzech kilometrów od źródła. Jeśli zaś chodzi o ich identyfikację, cóż, tego oczywiście nie jesteśmy w stanie zrobić. - Jest pan pewien, pułkowniku? - nie ustępowała dziennikarka. Blamire pomyślał, że za chwilę ta kobieta oskarży ich o to, że doskona- le wiedzą, do jakich organizmów Saddam miał dostęp i skąd je wziął. Na szczęście w tym momencie wstał jakiś mężczyzna i powiedział: - Tom Coogan, NBC News; może i inni dziennikarze chcą o coś spy tać? Francuzka wreszcie dała za wygraną i usiadła. Coogan zapytał Schwarz- kopfa, czy zamierza zająć Bagdad. - Jestem żołnierzem. Wykonuję rozkazy. Idę, gdzie mi każą - odparł generał i powróciła miła atmosfera. Po konferencji Blamire podszedł do Schumachera. -Tak dłużej nie można - powiedział. - Ta Francuzka wie, co jest grane. - Może wkrótce problem sam się rozwiąże - odparł Schumacher. - Bombowce zniszczyły Saddamowi tyle sprzętu, że jak tak dalej pójdzie, to w marcu Irakijczycy będą mieli już tylko katapulty. Może nawet nie wytrzymają do marca, jeśli Schwarzkopf rozpocznie ofensywę lądową. - Wiele może się jeszcze zdarzyć - zauważył Blamire. - Mamy do czynienia z przypartym do muru megalomanem. Saddam może zaatako- wać Izrael bronią chemiczną albo biologiczną. 19 Schumacher pokręcił głową. - Izraelczycy rozumieją, że muszą trzymać się z dala od wojny. Wie dzą, że nasi arabscy sojusznicy nie mogliby walczyć ramię w ramię z Izra elem przeciwko innemu krajowi arabskiemu. Gdyby jednak stało się naj gorsze, nic na to nie poradzimy. Izraelczycy obrócą Bagdad w kupkę radioaktywnego pyłu, nie oglądając się na innych. Blamire skrzywił się na tę myśl. -Norman skopie Saddamowi tyłek - powiedział Schumacher. - Głowa do góry. Na Wielkanoc będziemy w domu. Ministerstwo Obrony, Londyn Wrzesień 1991 BBC prosi, żebyśmy przysłali kogoś, kto odpowie na zarzuty, że wielu naszych żołnierzy rozchorowało się po powrocie z Zatoki Perskiej. Co mam im powiedzieć? - Przeklęte BBC! Po czyjej oni są stronie? Wygrywamy wojnę, a ci marudzą, bo kilku chłopców złapało grypę. Gdzie się podział patriotyzm? - Słyszałem, że Amerykanie mają podobne kłopoty, panie ministrze. - Nieszczęsny sekretarz już nieraz słyszał podobne tyrady. - Nazwali to „syndromem wojny w Zatoce". - Nonsens - odparował minister. - Stek bzdur i tyle. Na litość boską, co się z nami dzieje? W podręcznikach historii nie ma ani słowa o syn- dromie bitwy pod Agincourt, zgadza się? - Tak, panie ministrze. - No właśnie. Ani o syndromie Crecy czy Waterloo. W tamtych cza- sach nasi żołnierze byli prawdziwymi mężczyznami. - Tak, panie ministrze. Czyli mam spławić BBC? Minister pokręcił głową. - Nie, lepiej nie - westchnął. - Poproś JefFreya, żeby do nich zajrzał. Niech ich zapewni, że trzymamy rękę na pulsie i konsultujemy się z naj- lepszymi specjalistami. Dobro naszych żołnierzy jest dla nas najważniej- sze i tak dalej. Jeffrey wie, co i jak. - Tak jest, panie ministrze. Kiedy sekretarz wyszedł, minister wyjął z szuflady biurka teczkę. Na okładce widniał napis Ściśle tajne: Syndrom wojny w Zatoce Perskiej. -i/i Channing House, Kent, Anglia 18 września 1991 Nie ma to jak Anglia jesienią, co, Warner? Nasza Anglia. Kto chciałby być gdziekolwiek indziej? - Sir James Gardiner patrzył przez wyku- szowe okno na drzewa w ogrodzie. - Pora mgieł, dojrzałego urodzaju i tak dalej. Smutne to, nie sądzisz? Minął kolejny rok naszego życia. Za to zwieńcza go piękne requiem. Warner mruknął potakująco. - Gdyby tylko więcej ludzi to zauważało. Może wtedy nie siedzieliby z założonymi rękami, podczas gdy kraj schodzi na psy. - Przy odrobinie szczęścia nasze zwycięstwo w Zatoce Perskiej pod- niesie ich morale - powiedział Gardiner. Ze stosu spalonych wczesnym popołudniem liści wciąż unosiły się smużki dymu. W powietrzu wisiał swąd spalenizny. - Chodźmy do pozostałych - powiedział Gardiner. Jak zwykle na tego rodzaju spotkaniach, zajął miejsce u szczytu stołu. - Uznałem, że powinniśmy się spotkać z uwagi na publikacje prasowe dotyczące przypadłości, którą nazwano „syndromem wojny w Zatoce Per skiej" - powiedział. - Czy ma to coś wspólnego z tym, co w ubiegłym roku zdarzyło się w Porton? A jeśli tak, jak poważnych kłopotów może my oczekiwać? Pytanie było skierowane do doktora Donalda Crowe'a, kierownika ze- społu Beta z bazy w Porton Down. - Musimy zakładać, że zeszłoroczny wypadek nie jest tu bez winy - powiedział Crowe. - Trzeba jednak uwzględnić wiele innych czynników, które, śmiem twierdzić, są dla nas korzystne. -Proszę jaśniej. - U weteranów wojny w Zatoce zaobserwowano różnorodne objawy. - Crowe zajrzał do notatek. - Chroniczne przemęczenie, powracająca go- rączka, pocenie nocne, ból głowy, wysypka, wzdęcia, biegunka i tak da- lej: lista praktycznie nie ma końca. Nie sposób przypisać wszystkich ob- jawów jednej przypadłości. - Ale przyczyną ich wszystkich jest skażona szczepionka? - spytał Gardiner. - Skądże znowu - żachnął się Crowe. - Powinniśmy podziękować Sad- damowi za nieudolne próby użycia broni biologicznej i chemicznej. Nie- chcący zapewnił nam osłonę dymną. To miłe z jego strony. - Więc niektóre dolegliwości mogły zostać spowodowane użyciem tej broni, a nie naszego czynnika? - To prawie pewne. Gardiner lekko się odprężył, pozostali też. - Pomogli nam też amerykańscy przyjaciele, bo nie mówili zbyt otwar- cie o stosowaniu PB jako antidotum na atak gazowy - powiedział Cecil Mowbray, elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce. Bystre, ale zimne oczy i skłonność do słuchania raczej niż mówienia czyniły z niego naturalnego kandydata do pracy w wywiadzie. Zatrudnił się w MI-5 przed dwudzie- stoma pięcioma laty, zaraz po ukończeniu filologii klasycznej. - Sporo żołnierzy go przedawkowało, a niektórzy doświadczyli połączonych skut- ków działania PB i sarinu. - Zasłona dymna gęstnieje - rzekł Warner. - Szkoda tylko, że nie można ujawnić opinii publicznej faktu użycia przez Saddama broni chemicznej i biologicznej - powiedział Crowe. - Opinia publiczna niejedno ma oblicze - odparł Warner. - W rejonie Zatoki krążyło wiele plotek. Pojawiło się tyle spiskowych teorii, że nasi przyjaciele z mediów, którzy je uwielbiają, będą się uganiać za swoimi ogonami, zamiast węszyć wokół własnych domów. - Za kilka lat wyjdzie na jaw, że to Amerykanie dostarczyli Sadda- mowi tę broń, ale wtedy wojna będzie już tylko mglistym wspomnie- niem, więc nikt się tym za bardzo nie zainteresuje - powiedział Mow- bray. - Sugerujesz, że nie musimy się obawiać zainteresowania prasy syn- dromem wojny w Zatoce? - spytał Gardiner. - Takie jest moje zdanie - odparł Mowbray. - Zgadzam się - rzekł Crowe. - Gratulacje byłyby niestosowne, Crowe, bo do takiej sytuacji w ogóle nie powinno było dojść, ale wygląda na to, że sprawy mogły się ułożyć znacznie gorzej. Zakładam, że ta wpadka nie będzie miała żadnych dłu- gofalowych następstw? Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Crowe, ostrożnie dobierając słowa, powiedział: - Taką mamy nadzieję, sir James. To była wczesna wersja czynnika, nad którym pracowaliśmy, więc nie mieliśmy okazji dokładnie go prze- badać, ale sądzę, że możemy zapomnieć o całej sprawie. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Zakładam, że nikt z Porton nie zadawał niewygodnych pytań, a wy, że tak powiem, posprzątaliście po sobie? Crowe odkaszlnął, jakby zaskoczony pytaniem. - Prace nad projektem zostały przerwane i wszystko zniszczyliśmy, tak jak pan kazał - zapewnił. - Nikt o nic nie pytał. - A co z członkami pańskiego zespołu? - spytał Gardiner. - Doktorowi Sebringowi trudno było pogodzić sią z tym, co się stało. Czuł się odpowiedzialny. I słusznie. Gardiner na chwilę odwrócił wzrok, by ukryć niesmak. Crowe wciąż bezczelnie próbował zrzucić winę na innych. - Potrzebował pomocy medycznej - ciągnął Crowe. - Poszedł na długi urlop zdrowotny, a po powrocie stwierdził, że nie chce kontynuować ba- dań i odszedł z instytutu. Tak chyba było najlepiej. - A co z innymi? - Odszedł jeszcze jeden pracownik; pozostałych dwóch przydzielili- śmy do pracy przy innych projektach. - Rozumiem, że wszyscy dobrze znają ustawę o tajemnicy państwo- wej? Crowe już miał zapewnić, że jak najbardziej, kiedy wtrącił się Mow- bray. - Sądzę, że pod tym względem nie mamy się czego obawiać. Od rozpa- du zespołu są pod obserwacją, na razie wszystko wydaje się w najlep- szym porządku. Sebring został wykładowcą na uniwersytecie w Leice- ster. Michael D'Arcy pracuje w firmie farmaceutycznej tu, w hrabstwie Kent, a Lowry i Rawlings, rzecz jasna, nadal są w Porton. - Prowadzą badania nad malarią - dodał Crowe. - To dobrze - powiedział Gardiner. - Oczywiście, jeśli liczba chorych weteranów wzrośnie, może to mieć poważne konsekwencje dla budżetu państwa - rzekł Rupert Everley z za- troskaną miną. - To zaś może sprawić, że syndrom wojny w Zatoce pozo- stanie w centrum zainteresowania. - Chodzi ci o żądania odszkodowań? - spytał Gardiner. - Miejmy na- dzieję, że rząd zajmie twarde stanowisko. Dasz pieniądze jednemu, to zaraz zlecą się całe chmary nierobów. - James, jesteś za surowy - powiedział Warner. - Po tym wszystkim, co działo się w Zatoce, niektórzy rzeczywiście się rozchorowali. - Państwo troszczy się o naprawdę chorych - odparował Gardiner. - Nie ma potrzeby poszerzania listy chorób, zwłaszcza o syndrom, który nie istnieje. Zaciągając się do wojska, podejmujesz ryzyko. Tak było, jest i będzie. - Ale tylko kiedy latają kule, mój chłopcze, kiedy latają kule - powie- dział Warner. - Co prawda - dodał, gładząc wąsy kciukiem i palcem wska- zującym - zwykle musieliśmy walczyć tylko z wrogiem... - Przecież dopiero co zapewniono nas, że to cholerstwo nie wywoła żadnych długofalowych następstw - warknął Gardiner. - To prawie pewne. Gardiner lekko się odprężył, pozostali też. - Pomogli nam też amerykańscy przyjaciele, bo nie mówili zbyt otwar- cie o stosowaniu PB jako antidotum na atak gazowy - powiedział Cecil Mowbray, elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce. Bystre, ale zimne oczy i skłonność do słuchania raczej niż mówienia czyniły z niego naturalnego kandydata do pracy w wywiadzie. Zatrudnił się w MI-5 przed dwudzie- stoma pięcioma laty, zaraz po ukończeniu filologii klasycznej. - Sporo żołnierzy go przedawkowało, a niektórzy doświadczyli połączonych skut- ków działania PB i sarinu. - Zasłona dymna gęstnieje - rzekł Warner. - Szkoda tylko, że nie można ujawnić opinii publicznej faktu użycia przez Saddama broni chemicznej i biologicznej - powiedział Crowe. - Opinia publiczna niejedno ma oblicze - odparł Warner. - W rejonie Zatoki krążyło wiele plotek. Pojawiło się tyle spiskowych teorii, że nasi przyjaciele z mediów, którzy je uwielbiają, będą się uganiać za swoimi ogonami, zamiast węszyć wokół własnych domów. - Za kilka lat wyjdzie na jaw, że to Amerykanie dostarczyli Sadda- mowi tę broń, ale wtedy wojna będzie już tylko mglistym wspomnie- niem, więc nikt się tym za bardzo nie zainteresuje - powiedział Mow- bray. - Sugerujesz, że nie musimy się obawiać zainteresowania prasy syn- dromem wojny w Zatoce? - spytał Gardiner. - Takie jest moje zdanie - odparł Mowbray. - Zgadzam się - rzekł Crowe. - Gratulacje byłyby niestosowne, Crowe, bo do takiej sytuacji w ogóle nie powinno było dojść, ale wygląda na to, że sprawy mogły się ułożyć znacznie gorzej. Zakładam, że ta wpadka nie będzie miała żadnych dłu- gofalowych następstw? Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Crowe, ostrożnie dobierając słowa, powiedział: - Taką mamy nadzieję, sir James. To była wczesna wersja czynnika, nad którym pracowaliśmy, więc nie mieliśmy okazji dokładnie go prze- badać, ale sądzę, że możemy zapomnieć o całej sprawie. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Zakładam, że nikt z Porton nie zadawał niewygodnych pytań, a wy, że tak powiem, posprzątaliście po sobie? Crowe odkaszlnął, jakby zaskoczony pytaniem. - Prace nad projektem zostały przerwane i wszystko zniszczyliśmy, tak jak pan kazał - zapewnił. - Nikt o nic nie pytał. - A co z członkami pańskiego zespołu? - spytał Gardiner. - Doktorowi Sebringowi trudno było pogodzić się z tym, co się stało. Czuł się odpowiedzialny. I słusznie. Gardiner na chwilę odwrócił wzrok, by ukryć niesmak. Crowe wciąż bezczelnie próbował zrzucić winę na innych. - Potrzebował pomocy medycznej - ciągnął Crowe. - Poszedł na długi urlop zdrowotny, a po powrocie stwierdził, że nie chce kontynuować ba- dań i odszedł z instytutu. Tak chyba było najlepiej. - A co z innymi? - Odszedł jeszcze jeden pracownik; pozostałych dwóch przydzielili- śmy do pracy przy innych projektach. - Rozumiem, że wszyscy dobrze znają ustawę o tajemnicy państwo- wej? Crowe już miał zapewnić, że jak najbardziej, kiedy wtrącił się Mow- bray. - Sądzę, że pod tym względem nie mamy się czego obawiać. Od rozpa- du zespołu są pod obserwacją, na razie wszystko wydaje się w najlep- szym porządku. Sebring został wykładowcą na uniwersytecie w Leice- ster. Michael D'Arcy pracuje w firmie farmaceutycznej tu, w hrabstwie Kent, a Lowry i Rawlings, rzecz jasna, nadal są w Porton. - Prowadzą badania nad malarią - dodał Crowe. - To dobrze - powiedział Gardiner. - Oczywiście, jeśli liczba chorych weteranów wzrośnie, może to mieć poważne konsekwencje dla budżetu państwa - rzekł Rupert Everley z za- troskaną miną. - To zaś może sprawić, że syndrom wojny w Zatoce pozo- stanie w centrum zainteresowania. - Chodzi ci o żądania odszkodowań? - spytał Gardiner. - Miejmy na- dzieję, że rząd zajmie twarde stanowisko. Dasz pieniądze jednemu, to zaraz zlecą się całe chmary nierobów. - James, jesteś za surowy - powiedział Warner. - Po tym wszystkim, co działo się w Zatoce, niektórzy rzeczywiście się rozchorowali. - Państwo troszczy się o naprawdę chorych - odparował Gardiner. - Nie ma potrzeby poszerzania listy chorób, zwłaszcza o syndrom, który nie istnieje. Zaciągając się do wojska, podejmujesz ryzyko. Tak było, jest i będzie. - Ale tylko kiedy latają kule, mój chłopcze, kiedy latają kule - powie- dział Warner. - Co prawda - dodał, gładząc wąsy kciukiem i palcem wska- zującym - zwykle musieliśmy walczyć tylko z wrogiem... - Przecież dopiero co zapewniono nas, że to cholerstwo nie wywoła żadnych długofalowych następstw - warknął Gardiner. - Głęboko w to wierzę- powiedział Crowe, uświadamiając sobie z nie- pokojem, że to na jego zapewnienia powoływał się Gardiner. - Ale nie możemy być tego w stu procentach pewni... 3 Downing Street, Londyn Luty 1997 Wojna w Zatoce skończyła się prawie sześć lat temu - stwierdził premier z wyraźną irytacją - dlaczego więc ciągle się mówi o syndromie wojny w Zatoce. Dlaczego jeszcze nie rozwiązano tej kwestii? - Z całym szacunkiem, panie premierze - odparł jeden z urzędników ministerstwa zdrowia - ale sprawa jest bardziej złożona, niż się wydaje. Przez cały ten czas rząd oficjalnie zaprzeczał istnieniu syndromu, po sze- roko zakrojonych konsultacjach ze specjalistami od medycyny, a mimo to coraz więcej ludzi nie przyjmuje tego do wiadomości i żąda odszkodo- wań. - „Więcej" to znaczy ile? - spytał premier. - Według najnowszych szacunków, około piętnastu procent powraca- jących żołnierzy wojsk sojuszniczych uskarża się na dolegliwości, które przypisują swojemu udziałowi w konflikcie - odparł urzędnik. - A ile to będzie w liczbach bezwzględnych? - Około ćwierci miliona, panie premierze. - Rozumiem, że mówimy o żołnierzach wszystkich armii sojuszniczych? - Tak jest, panie premierze. - Ilu zmarło? - Dziesięć, może nawet dwanaście tysięcy. Nastąpiła długa chwila ciszy. - Aż tylu? - spytał premier cicho. - Z całym szacunkiem, panie premierze - powiedział minister obrony - ale tak dużą liczbę należy przypisać ogólnej histerii. Niektórzy żołnierze zwęszyli okazję na uzyskanie odszkodowania i chodzą do lekarzy po prze- pustki do słodkiego, miłego życia. - A zmarli? Też symulują? - Jak sam pan raczył zauważyć, od zakończenia wojny minęło sześć lat. Przez tyle czasu wiele może się zdarzyć, a ludzie umierają z najprze- różniejszych powodów. Nie ulega wątpliwości, że duża liczba objawów wykazanych w aktach medycznych wyklucza istnienie jednej przyczyny zachorowań. - Mimo to weterani są zdeterminowani jak nigdy - zauważył premier. - Czytałem pisma od ich stowarzyszeń. Utworzyli dobrze zorganizowaną i przekonującą grupę nacisku. - Ale fakty pozostają faktami - nie ustępował minister obrony. - Chyba nie muszę wam przypominać, że za parę miesięcy wybory - powiedział premier. - Mówiąc wprost, nie możemy pozwolić, by postrze- gano nas jako dręczycieli chorych. - Może ministerstwo skarbu złagodzi stanowisko w kwestii odszkodo- wań? - zasugerował jeden z doradców premiera. Urzędnik z ministerstwa zdrowia potrząsnął głową. - Abstrahując od liczby osób, których mogłoby to dotyczyć, potrzebna byłaby jakaś metoda weryfikacji, czy przyczyną określonych dolegliwo- ści rzeczywiście był udział w wojnie. Nie trzeba jasnowidza, żeby za- uważyć, że byłby z tym duży kłopot, a co gorsza, ci, którym odmówiono by odszkodowania, poczuliby się pokrzywdzeni, co zmusiłoby nas do powołania komisji apelacyjnych i tak dalej. Moim zdaniem byłby to biu- rokratyczny koszmar. - Ma pan rację - przyznał minister obrony. - Moim zdaniem prasa nie będzie nas zbyt ostro atakować. Za dużo jest tych wszystkich objawów. Nawet głupiec zauważy, że nie da się ich przypisać jednej chorobie. - Czyli sugerujesz, żebyśmy nic nie robili i przeczekali burzę, gdyby nadeszła? - spytał premier. - Nie sądzę, żeby nadeszła - odparł minister. - Opinia publiczna ma już dość tego tematu. - W pismach od weteranów coś mnie zdziwiło - powiedział premier. - Twierdzą, że ich przypadłość jest zakaźna. Że chorują ich żony i dzieci. - Absurd - rzekł minister obrony. - To tylko potwierdza moje słowa. Ile razy jakiś ciura budzi się z kacem, zwala to na służbę w rejonie Zatoki Perskiej. - O jakich chorobach wspominali, panie premierze? - spytał doradca. - Nie wyrażali się zbyt precyzyjnie - odparł premier. - Chodziło o chro- niczne przemęczenie, zwiększoną podatność na przeziębienie i grypę i tym podobne. - Dobry Boże - prychnął minister obrony. - Tylko tego nam brakowa- ło, zakaźna grypa japiszońska! - Rzeczywiście brzmi to raczej niewiarygodnie - przyznał premier. - Brednie i tyle - skwitował minister obrony. - Jeśli jednak uważa pan, że stowarzyszenia weteranów mogą nagłośnić tę sprawę w czasie kampanii wyborczej, możemy podjąć środki zaradcze. Na przykład dać do gazet przeciek, że Saddam używał broni chemicznej i biologicznej. - Kilka z nich już o tym wspominało - powiedział premier. - Zwłasz- cza jedna z nadzwyczajną lubością wskazywała, skąd Saddam tę broń wziął. - I, o ile sobie przypominam, nie wzbudziło to większego zaintereso- wania - rzekł minister obrony. - Dzięki Bogu - przytaknął premier. - Wczorajsze wiadomości - dodał doradca. - Dziś można w nie co najwyżej ryby zawinąć. - Mimo wszystko - powiedział minister obrony - dobrze by było poru- szyć tę kwestię, bo zdaje się, że stowarzyszeniom weteranów głównie o to chodzi. W zeszłym tygodniu hrabina Mar spytała w Izbie Lordów, czy ministerstwo obrony dysponuje dokumentami dowodzącymi użycia broni chemicznej podczas wojny w Zatoce. - Co powiedział Howe? - Że badania przeprowadzone przez ministerstwo wskazują, iż broni takiej nie użyto. Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że gdybyśmy dali oficjalny przeciek, że Saddam jednak ją zastosował, prasa krajowa po- łknie haczyk, co w kluczowym momencie odwróci uwagę opinii publicz- nej od rządu - powiedział minister obrony. - Zważywszy, że Saddam od czasu zakończenia wojny stara się odbu- dować swój arsenał, nie jest to głupi pomysł. Gdyby znów uznano go za zagrożenie, mogłoby to nam pomóc w czasie wyborów, biorąc pod uwa- gę nasze sukcesy na Falklandach i w Zatoce. - To prawda, panie premierze - powiedział doradca. - Gdyby Saddam zaczął szaleć, wyborcy raczej nie chcieliby być rządzeni przez lewico- wych mięczaków. - Udzielających azylu i darmowych porad wszystkim, którzy się napa- toczą - prychnął minister obrony. - No to doszliśmy do porozumienia - podsumował premier. - Nie zmie- niamy stanowiska odnośnie syndromu wojny w Zatoce i stosując chwyty PR, nie dopuszczamy, żeby ta kwestia wypłynęła podczas kampanii wy- borczej. - Może napomknąć, że to Saddam powinien zapłacić chorym żołnie- rzom, skoro użył broni biologicznej i chemicznej? - zasugerował dorad- ca. - Czemu nie - zgodził się premier. Channing House, Kent Marzec 1997 Spójrzmy prawdzie w oczy, Warner, wkrótce spełnią się nasze najgor- sze obawy - powiedział sir James Gardiner do gospodarza, pułkownika Petera Warnera, kiedy po kolacji pili porto przy kominku. - Może część wyborców zmieni zdanie w ostatniej chwili? - zastana wiał się Warner. - Fakt, nie jesteśmy święci, ale przynajmniej wiedzą, czego się po nas spodziewać. Gardiner pokręcił głową z kwaśnym uśmiechem. - Nie licz na to. No, chyba żeby nagle się okazało, że Blair i Brown są kochankami czy coś w tym stylu. Tak, jak się sprawy mają, zanosi się na ich triumf. - Boże, ale mnie to wkurza - mruknął Warner. - Wszystko przez bru- dasów z workami pieniędzy i słabością do dziwek, które nie potrafią trzy- mać gęby na kłódkę. Skompromitowali nam partię. - Nie chodzi tylko o partię - powiedział Gardiner. - Trzeba myśleć o kraju. Wkrótce ewolucja zacznie się cofać. Zapamiętaj moje słowa. Dobór naturalny stanie się przeżytkiem. Słabi i kulawi odziedziczą ziemię. Wszyscy będą zwycięzcami, bo nikomu nie będzie wolno prze- grywać. - A co z nami? - spytał Warner. - Co zrobimy? - A co możemy zrobić? Zaczekamy, Warner. Będziemy mieli oczy i uszy otwarte i zaczekamy na właściwy moment. Na razie naszym priorytetem jest dopilnowanie, żeby nieprzychylny nam rząd za bardzo się nami nie interesował. - Zawsze ostrożnie dobieraliśmy ludzi - powiedział Warner. - Nie są- dzisz chyba, że coś nam grozi? - Niepokoi mnie to zamieszanie w Porton - odparł Gardiner. - Chodzi o tę szczepionkę? Myślałem, że Crowe wszystko załatwił. I to skutecznie. - O Crowe'a się nie martwię, jest jednym z nas. Chodzi raczej o ludzi, którzy pracowali przy projekcie, o zespół. Byli przekonani, że pracują na zlecenie rządu, a w gruncie rzeczy tak nie było. Finansowanie zespołu odbywało się na dość luźnych zasadach, bo politykom nie chciało się dociekać, co dzieje się w Porton. Pieniądze pochodziły ze środków na „projekty specjalne". - Rozumiem. - Warner napełnił kieliszek Gardinera z kryształowej karafki stojącej na stoliku przy krześle. - Nowy minister obrony i nowi ludzie w Porton mogą zacząć zadawać niewygodne pytania. 11 - Mowbray będzie trzymał rękę na pulsie, od czasu tej cholernej wpad- ki dyskretnie obserwuje członków zespołu; gdyby któremuś nagle zachcia- ło się spisać pamiętniki, musielibyśmy coś z tym zrobić. Na razie się na to nie zanosi, ale trzeba uważać. - Przecież podpisali zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Wiedzie- li, że wszystko, co robili w Porton, było ściśle tajne - powiedział Warner. Gardiner uśmiechnął się pod nosem. - Zauważyłem, że ostatnimi czasy ustawa o tajemnicy państwowej nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. -1 za odpowiednią sumę... - To też znak czasów, do diabła. Ale co ważniejsze, gdyby ci ludzie dowiedzieli się, że ich prace nie miały oficjalnej aprobaty władz i że rząd Jej Wysokości nie został poinformowany o kłopotach ze szczepionką, Bóg raczy wiedzieć, co by się stało. Pamiętaj, że Sebring, ten naukowiec, na którego Crowe uporczywie zwalał winę, nie jest jednym z nas. Trzeba na niego uważać. - Co więc twoim zdaniem powinniśmy zrobić? - spytał Warner, pa- trząc na Gardinera znad kieliszka. - Porozmawiam z Mowbrayem. Powiem mu o naszych obawach. Po- proszę, żeby zwrócił szczególną uwagę na Sebringa, gdyby doszło do jakichś przetasowań w Porton albo Ministerstwo Obrony zaczęło zada- wać niewygodne pytania o specjalne budżety.Warner skinął głową. - Myślisz, że całe to gadanie o syndromie wojny w Zatoce może być dla nas zagrożeniem? - Wstał z krzesła i dorzucił do ognia. - Dziś rano znów mówili o tym w telewizji. - Nasi ludzie z Ministerstwa Obrony powiedzieli mi w zaufaniu, że rząd Jej Wysokości nie zmieni stanowiska w tej sprawie. Mnie to wystar- czy. Dla nich żaden syndrom nie istnieje. - A co z mięczakami, którzy po wyborach obejmą rządy? I ciągnącymi się za nimi hordami pracowników opieki społecznej? - Mięczaki do rządu nie trafią - odparł Gardiner. - To robota dla poli- tyków, a ci są o wiele bardziej przewidywalni. Nie zaczną nagle rozda- wać pieniędzy. Założę się, że utrzymają nałożone przez torysów ograni- czenia wydatków, żeby można było za wszystko winić odchodzącą administrację. A weteranów z Zatoki Perskiej odeślądo Brytyjskiego Sto- warzyszenia Medycznego, które utrzymuje, że syndrom wojny w Zatoce nie istnieje. - Ale ci ludzie nie dają za wygraną, żądają coraz to nowych docho- dzeń. - Może i tak, myślę jednak, że jesteśmy w miarę bezpieczni. Na szczę ście w tej cholernej wojnie popełniono tyle błędów, że nie trzeba podrzu cać mediom tematów zastępczych, bo i tak co i rusz coś nowego wycho dzi na jaw. Warner oparł głowę na skórzanej poduszce i spojrzał w płomienie. - Pięć lat w cieniu, niezbyt zachęcająca perspektywa. - Na pięciu może się nie skończyć - powiedział Gardiner. - Myślisz? - Szkoda, że Blair nie jest torysem. Jest zupełnym przeciwieństwem Majora. Major oczywiście odejdzie przed następnymi wyborami, ale nie mam bladego pojęcia, kto mógłby zostać jego następcą. - To trochę tak, jakby szukać dziewicy w burdelu - przytaknął Warner. - Więc co będziemy robić przez ten czas? - spytał, kiedy zegar na komin- ku wybił jedenastą. - Czekać na właściwy moment. Znajdziemy jakieś haki na nową ekipę i wykorzystamy je, kiedy nadarzy się okazja. Będzie tego dużo, nie oba- wiaj się. W końcu to politycy. Pomnik Nieznanego Żołnierza, Londyn Listopad 1997 iLmerytowany sierżant Królewskiego Korpusu Medycznego Angus Maclean oparł się o stalową barierkę i patrzył beznamiętnie na gwardzi- stów powoli maszerujących Whitehall przy wtórze posępnej muzyki Al- binoniego. Szynele żołnierzy miały taką samą barwę jak niebo. Wszystko było szare oprócz krwistoczerwonych maków. Kolory smutku, pomyślał Maclean. Możni tego świata mieli w imieniu narodu oddać hołd poległym na polu chwały. Wystroją się w galowe mundury i uroczyście zasalutują, a ich podwładni będą stać przed nimi na baczność i patrzeć niewidzącym wzrokiem w dal. Na koniec oficjele złożą wieńce i pochylą głowy przed pomnikiem. Maclean przygotował się psychicznie na to, co musiał zrobić. Dobrze, że akurat dziś leje, bo człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym trud- niej rozpoznać. No i łatwiej to i owo ukryć. W przypadku Macleana była to półlitrowa szklana butelka pełna krwi ze środkiem przeciwkrzepliwym i złożony transparent z hasłem „Przeklęci hipokryci! Żądamy sprawiedli- wości dla ofiar wojny w Zatoce". Od trzech godzin stał w upatrzonym miejscu, przy punkcie, w którym łączyły się dwie barierki, bo nie chciał przeciskać się przez tłum, kiedy nadejdzie właściwy moment. Niepotrzeb- nie się martwił; zła pogoda i cynizm młodego pokolenia sprawiły, że lu- dzi było mniej niż w poprzednich latach. Kiedy nowy premier Tony Blair pójdzie złożyć wieniec, Maclean od- sunie barierkę, prześliźnie się przez powstałą szparę i podbiegnie do po- mnika. Rzuci butelkę tak, żeby rozbiła się o granitowy postument i za- chlapała go krwią, a potem rozwinie transparent przed kamerami. Będzie niebezpiecznie. Może zostać zastrzelony, nie przez żołnierzy, lecz przez cywili strzegących Windsorów i ich nowego rządu. Liczył jednak na to, że nawet oni w razie czego się zawahają i dadzą mu dość czasu, by zrobił swoje. W końcu Wielka Brytania to nie kraj kowbojów, na ogół nikt nie sięga tu po broń bez namysłu. A nawet gdyby go zastrzelili, to i tak bez znaczenia. Nie liczyło się już nic poza tym, żeby pokazać tym draniom, że on i jemu podobni mają dość. Rozbrzmiały pierwsze, jak zawsze niepewne dźwięki dud i melodia „Over the Sea to Skye" napełniła wilgotne powietrze jeszcze większą melancholią; krople deszczu osiadały na bermycach gwardzistów. Maclean zabrał rękę z barierki i wsunął ją pod płaszcz. Chwycił szyjkę butelki wiszącej na sznurku przywiązanym do pasa. Transparent miał pod marynarką, wetknięty za pasek. Jego palce, mokre i zmarznięte od dłu- giego ściskania barierki, zaczęły nieporadnie odwiązywać butelkę. Nagle zauważył, że ściągnął na siebie podejrzliwe spojrzenia stojącej obok pary, a zwłaszcza kobiety, niskiej i pulchnej, o źle ufarbowanych na blond wło- sach i ponurej minie. Wyraźnie zaintrygowało ją, czego szukał pod płasz- czem. Może sprawiło to zdenerwowanie wywołane podejrzliwym spojrzeniem kobiety, a może palce mu zdrętwiały od długiego stania na zimnie, ale gdy wreszcie zdołał odwiązać butelkę, ta wyśliznęła mu się z dłoni i roz- trzaskała na chodniku, tworząc dużą czerwoną kałużę. - O Boże, krew! - krzyknęła kobieta, ściskając ramię towarzysza i wska- zując na ziemię. Ludzie odsunęli się od Macleana. Zaczęło krzyczeć jeszcze kilka ko- biet i ktoś wezwał policję. Jakiś mężczyzna ryknął z cockneyowskim ak- centem: -Co jest, kurwa?! Gus wpatrywał się w kałużę jak zahipnotyzowany. Jego plany legły w gruzach, miał zupełny mętlik w głowie. Wokół widział same nieprzy- jazne twarze. Stracił rekwizyt, którym chciał zwrócić na siebie uwagę, ale miał nadzieję, że uda mu się choć rozwinąć transparent. Nie będzie to miało tak dramatycznego efektu jak zbryzganie krwią pomnika, ale może przynajmniej część kamer uchwyci hasło. Gorączkowo szarpnął barier- kę, próbując powiększyć szparę, ale okazało się to trudniejsze, niż prze- widywał. Usiłował przecisnąć się przez małą lukę, którą udało mu się zrobić, ale utknął. Próbował się uwolnić, gdy nagle zjawili się dwaj bar- czyści policjanci, by błyskawicznie zażegnać incydent. Tłum rozstąpił się przed nimi, żeby nie musieli wyprowadzać Mac- leana za barierki, gdzie mógłby odwrócić uwagę od ceremonii, a nawet zostać sfotografowany. Wykręcili mu ręce, tak że musiał iść pochylony i nie widział otaczających go ludzi - tylko las nóg - ale za to dobrze ich słyszał. - Pieprzony świr. - Chryste! Ostatnio wszędzie ich pełno. - Królową chciał zabić, palant. Ktoś kopnął go w nogę i Maclean krzyknął z bólu. - Miał pistolet - krzyknął ktoś inny. - Nie rozumiecie - wysapał Maclean. - Jestem jednym z was... byłem na wojnie... służyłem ojczyźnie... Nie dajcie się ogłupić... Te dranie mają gdzieś... mają gdzieś nas wszystkich... modlitwy, saluty... dla nich to szopka... Udają, wszyscy tylko udają. Nic ich nie obchodzi; nic a nic. W odpowiedzi policjanci jeszcze mocniej wykręcili mu ręce. Jęknął z bólu, a oni wrzucili go do policyjnej furgonetki i dokądś wywieźli. Ulżyło mu, kiedy zamknęły się za nim drzwi celi i znów został sam. Lepsze to niż znosić szturchańce policjantów, którzy od początku trakto- wali go jak śmiecia i uparcie nie chcieli go słuchać ani odpowiadać na jego pytania. Czuł się, jakby był niewidzialny, a jego głos trafiał w próż- nię. Położył się na pryczy i wbił wzrok w sufit. Jego akcja pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza nie powiodła się i czuł się z tego powodu podle. Był pewien, że widok krwi zrobiłby na ludziach niesamowite wrażenie. Ale z drugiej strony, może teraz będzie miał okazję otwarcie powiedzieć w sądzie, co mu leży na sercu. Zaczął układać w myślach mowę obroń- czą, którą wygłosi w obecności sędziów i, jeśli szczęście dopisze, przed- stawicieli prasy. Żałosne napisy na ścianach celi były kiepskim źródłem inspiracji. Godzinę później, przebadany przez lekarza policyjnego i uznany za zdrowego na umyśle, został zabrany na przesłuchanie. - Więc jak to było z tą krwią? - spytał na początek przesłuchujący go policjant. - Była końska - odpowiedział Maclean. Tl - Końska - powtórzył policjant, jakby próbował się dogadać z wiej- skim głupkiem. - Używamy jej w laboratorium, w płytkach z agarem - wyjaśnił Mac- lean. - Hoduje się na nich bakterie - dodał, widząc minę policjanta. - Że też się nie domyśliłem - mruknął policjant. - Może zacznijmy od początku. Kim pan właściwie jest i o co w tym wszystkim chodzi? - Nazywam się Gus Maclean, jestem technikiem na oddziale bakterio- logii szpitala w Glasgow. - No, to już coś. I co pan chciał zrobić z butelką krwi? - Najchętniej wsadziłbym ją w dupę temu tłuściochowi Soamesowi, ale póki co, zamierzałem poprzestać na rozbiciu jej o pomnik w celu zwró- cenia uwagi na ofiary syndromu wojny w Zatoce. - Tłuściochowi Soamesowi? - powtórzył policjant. - Byłemu ministrowi obrony - wyjaśnił jego współpracownik. - Ma pan coś do ministerstwa obrony? - Między innymi. - A co oni panu zrobili? -Nie tylko mnie - odparł Maclean. - Jest nas tysiące. Wróciliśmy z woj- ny w Zatoce chorzy, a ci dranie upierają się, że nic nam nie jest. - Walczył pan w Zatoce? - Byłem sierżantem w Pierwszej Jednostce Laboratoryjnej - odparł Mac- lean. - W tajnym zespole - dodał takim tonem, jakby uznał to za kiepski żart. Policjant podniósł oczy. - W tajnym zespole? Jak to? - Oficjalnie nie istnieliśmy - wyjaśnił Maclean. - Nie figurujemy na żadnej liście. Było nas czterdziestu, podzielonych na osiem pięcioosobo- wych oddziałów. Naszą kwaterą główną było Porton Down. - Ta baza wojskowa? - Można i tak to nazwać - odparł Maclean sarkastycznie. - Wysłano nas w rejon Zatoki Perskiej, żebyśmy wykrywali broń chemicznąi biolo- giczną i ją badali. - Jeśli to prawda, to czy powinien nam pan o tym mówić? - zapytał policjant. - Ustawa o tajemnicy państwowej... - Sram na ustawę o tajemnicy państwowej - powiedział Maclean. Po chwili namysłu policjant zwrócił się do mundurowego stojącego pod drzwiami. - Odprowadź go do celi. Dwie godziny później Maclean ponownie trafił do pokoju przesłuchań. Było tam dwóch cywilów. Na ich żądanie policjanci wyszli. Jeden z cy- wilów spytał: - Wie pan, kim jesteśmy? - Bezpieka - odparł Maclean. - Spodziewałem się was. - Zdaje pan sobie sprawę, że przed dwiema godzinami złamał pan usta- wę o tajemnicy państwowej? - Owszem - odparł Maclean. - Postawcie mi zarzuty. - Żebyś mógł odstawić szopkę w sądzie? Nie ma mowy. - No to będę dalej łamał ustawę. - Mówić to jedno, Maclean, a sprawić, żeby ludzie cię słuchali, to dru- gie. Popatrz na siebie, na litość boską. W Londynie są tysiące bezrobot- nych Szkotów, którzy palą się do opowiadania dziejów swojego życia. Wszyscy mają ich gdzieś. - Nie jestem bezrobotny - powiedział Maclean. - Wziąłem urlop, bo jestem chory. - Na głowę. Maclean wbił wzrok w podłogę. - Akurat z głową mam wszystko w porządku - wycedził przez zęby. - Twoja córka umarła na białaczkę trzy lata temu. Rok temu straciłeś żonę, miała raka mózgu... -To ja je zabiłem. - O czym ty mówisz? - Zabiłem je. A właściwie zabiło je to, co przywiozłem z Zatoki i przez co choruję. - Bredzisz - powiedział człowiek z Wydziału Specjalnego łagodniej- szym tonem. - Umarły na różne choroby. Miałeś pecha, stary. Nie twoja wina. Maclean spojrzał na niego roziskrzonymi oczami. - Zabiło je to, co noszę w sobie, a ci dranie z Porton doskonale wiedzą, co to jest. Nie spocznę, dopóki wszystkiego nie powiedzą. Oficer uznał, że jego łagodność na nic się nie zdała. - Wracaj do Szkocji, Gus - powiedział. - Weź się w garść. I przestań walczyć z wiatrakami, bo nie możesz wygrać. Wierz mi; nie masz naj- mniejszych szans. - Nie postawicie mi zarzutów? - Jesteś wolny, możesz odejść. 4 St James's Park, Londyn Kwiecień 2002 Wiesz, Warner, zwykle nie mogłem się doczekać wiosny, ale w tym roku jakoś mnie nie cieszy - powiedział sir James Gardiner. Spacerował z Pete- rem Warnerem po parku skąpanym w blasku popołudniowego słońca. - Do- brze wiem, że się starzeję, ale ostatnio coraz bardziej mnie to przygnębia. - Wszyscy miewamy takie dni, Jimmy - odparł Warner. - Mówię serio - ciągnął Gardiner. - Musiałem stawić czoła własnej śmiertelności i pogodzić się z faktem, że nic z tego nie będzie. - Z czego? - Z naszego marzenia, stary. Żeby uczynić z Anglii kraj, w którym można spokojnie żyć, gdzie rozum i inicjatywa są wynagradzane, konku- rencja jest mile widziana, a uprzejmość i dobre maniery to standard. Nic z tego. W partii ciągle panuje chaos. Do cholery! Mieli pięć lat, żeby wziąć się w garść, a wszystko zawalili przez te wewnętrzne spory i gierki. Są wiarygodni jak sprzedawcy używanych samochodów. Nie ma wątpli- wości, czeka nas następne pięć lat rządów Blaira. Warner nie zaprzeczył. - Dla mnie to koniec - podjął Gardiner. - Jeszcze jedna-dwie kadencje i nasza przyszłość znajdzie się w rękach wyszczekanych absolwentów prowincjonalnych uczelni, w których nawet czytać i pisać nie uczą. A ci będą tylko siedzieć na tyłkach i czekać, aż wszyscy zaczną im nadskaki- wać, bo do tego przywykli. Rozczarują się. Zapanuje anarchia i będzie za późno, żeby cokolwiek ocalić. Nowa Partia Pracy, patronka przeciętno- ści, strażniczka wszystkiego, co bezwartościowe, płytkie i banalne, wy- szcza całe nasze dziedzictwo na mur. - Taki pesymizm jest nie w twoim stylu. Pierwszy raz słyszę, żebyś mówił takie rzeczy. - Nie przywykłem do porażek. Ale najgorsze, że naszej Anglii już nie ma, Warner, zostało po niej tylko wspomnienie. Chcę, żebyś zwołał spo- tkanie. Rozwiążę grupę i organizację. Przeszli kilka kroków w milczeniu. Przerwał je Warner. - Nie będę cię obrażał pytaniem, czy to przemyślałeś - rzekł - bo nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale proszę cię, żebyś jesz cze raz się nad tym zastanowił. Dziś kraj potrzebuje takich ludzi jak my bardziej niż kiedykolwiek. - Jesteś żołnierzem, Warner, więc wiesz lepiej niż inni, że nie ma sensu toczyć bitew, których nie można wygrać, a tej nie wygramy na pewno. Żebyśmy mogli mieć na cokolwiek wpływ, nasza partia musi być u wła- dzy. Potrzebujemy przyjaznej infrastruktury, a na taką nie mamy co li- czyć. Torysi wpadli do kibla i sami spuścili wodę. Można by pomyśleć, że życie im niemiłe. Co ich opętało, żeby wybrać na szefa partii tego nierozgarniętego uczniaka? - Facet po wyborach odejdzie i ster przejmie ktoś bardziej wiarygodny. Mówi się, że Ken Clark. Jego Blair tak łatwo nie przegada. - Wtedy partia podzieli się w kwestii integracji europejskiej. I wróci- my do punktu wyjścia. - Nadal uważam, że powinieneś to jeszcze raz przemyśleć. - Już podjąłem decyzję. Zwołaj spotkanie możliwie jak najszybciej. Zakończymy wszystkie niezałatwione sprawy i tyle. - Co zrobisz potem? - Mamy z Alice dom w Highlands w Szkocji, gdzie, chwała Bogu, wciąż można żyć, jak na cywilizowanych ludzi przystało, bez ramp dla wózków inwalidzkich i tablic w języku urdu. - A pedały są tylko w rowerach - dodał Warner z uśmiechem. - Już to, że nazywali nas narodem sklepikarzy, było okropne - powie- dział Gardiner. - Ale teraz staliśmy się narodem zniewieściałych fryzje- rów. Zorganizuj to spotkanie, dobrze? - Skoro jesteś pewien swojej decyzji, postaram się ściągnąć wszyst- kich w przyszły piątek. Szpital im. Księżniczki Luizy, Glasgow Kwiecień 2002 Creorge Drummond, szef laboratorium, podniósł głowę znad biurka i uśmiechnął się na widok Gusa Macleana. Gus miał na sobie tę samą granatową budrysówkę, z którą nie rozstawał się od kilkunastu lat. Kiedy powiesił ją na wieszaku przy drzwiach, Drummond spytał: - Jak minął weekend? - Nieźle - odparł Maclean, wkładając kitel. - Ministerstwo Obrony zgodziło się zrewidować stanowisko i sporządzić przed końcem roku nowy raport. - Dobra robota. Trzeba wam przyznać, nie poddajecie się łatwo. - A żebyś wiedział - odparł Maclean z żarem, który nawet Drummon- da, znającego go od przeszło dwudziestu lat, przyprawiał o dreszcz niepokoju. Gusem zawładnęła ta sama obsesja, której uległa część krew- nych ofiar katastrofy w Lockerbie. Jakby czas się dla nich zatrzymał. - Zapewnili nas, że przeprowadzą dochodzenie w sprawie tego, co działo się w Porton tuż przed wybuchem wojny. - To dobrze - powiedział Drummond nie do końca szczerze. Wolałby, żeby jego przyjaciel wreszcie pogodził się ze śmiercią żony i córki i znów był taki jak dawniej, kiedy co weekend chodzili razem po górach; żeby wrócił Gus, który w szpitalnej pantomimie potrafił wspa- niale wcielić się w rolę staruchy, i z którym Drummond spędził upojny wieczór kawalerski, zakończony rozmową z policjantami niemogącymi zrozumieć, co dorosły mężczyzna robi o czwartej rano w stroju pielę- gniarki, przywiązany do latarni. Ale po tamtym Gusie nie został nawet ślad. Wciąż byli przyjaciółmi, lecz w życiu Macleana nie było miejsca na zabawę. Po wojnie w Zatoce Perskiej zmienił się nie do poznania. Teraz liczyło się dla niego tylko stowarzyszenie weteranów, któremu przewod- niczył. - Wygląda na to, że George W. postanowił załatwić Saddama na dobre - powiedział Drummond. - Fakt - odparł Maclean obojętnym tonem. -1 chce pociągnąć nas za sobą, jeśli wierzyć gazetom. - Pies musi iść za swoim panem - skwitował Maclean. - Mniej więcej to samo piszą w gazetach - rzekł Drummond. - Pewnie w ministerstwie już pracują nad listami kondolencyjnymi - powiedział Maclean z goryczą. - Syn państwa nie poległ na próżno. Zgi- nął w walce o demokrację, wolność, prawa człowieka i inne górnolotnie brzmiące pierdoły, jakie im do głowy wpadną. Dranie. Pojęcia nie mają, jak jest na wojnie. Tylko udąjąmądrych. I nie zrobili nic dla tysięcy chło- paków, którzy wrócili z ostatniej wojny okaleczeni. Drummond skinął głową. - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - powiedział, chcąc zmienić temat, zanim Maclean rozkręci się na dobre. - Fachowcy twierdzą, że nie powinno się nic robić bez zgody ONZ-etu. - Dobra, dobra - mruknął Maclean tonem wskazującym, że nie darzy ONZ-etu wielkim szacunkiem. - Mary dzwoniła, że jest chora - powiedział Drummond. - Mógłbyś ją zastąpić na serologii? Zerknij, czyjej ludzie wiedzą, co mają robić. - Nie ma sprawy. - Aha, dzwonili też z siódemki w sprawie meningokoka, którego wy- kryłeś w płynie mózgowo-rdzeniowym Robina Chestera. Wzywali cię tu w nocy? - O trzeciej - odparł Maclean. - A już prawie zasypiałem. - Takie jest życie - stwierdził Drummond. Channing House, Kent 26 kwietnia 2002 Kiedy Gardiner oznajmił, że zamierza rozwiązać grupę, przy stole za- padła cisza. Przerwał ją Peter Warner. - Widzę, że wszyscy są równie zaskoczeni jak ja, gdy sir James powie- dział mi o tym w zeszłym tygodniu. Próbowałem go przekonać do zmia- ny zdania, ale nic z tego. - Musimy być pragmatyczni, panowie - powiedział Gardiner. - Jesteś- my w przededniu wyborów, które zapewnią Partii Pracy kolejne pięć lat u władzy. Choas panujący w naszej partii uniemożliwi nam stawienie czoła laburzystom, jesteśmy więc zbędni. Nie ma co się łudzić, w tych okolicz- nościach nie zmienimy stanu rzeczy. - Sir James. - Donald Crowe mówił uprzejmym tonem, ale jego twarz wyrażała gniew. - Wiem, że zawsze traktował pan naukowe aspekty na- szej działalności ze sceptycyzmem graniczącym z pogardą i trzeba przy- znać, że po tym, co zaszło w Porton, było to w pewnym stopniu uzasad- nione, ale proszę, żeby mnie pan wysłuchał. Nasza organizacja rozwija się od przeszło dziesięciu lat. Ludzie podzielający nasze przekonania są niemal we wszystkich warstwach społecznych. To nie jest stosowny mo- ment, żeby to przekreślić. Byłoby to równoznaczne ze zdradą ich wszyst- kich i tego, w co wierzymy. Skoro nie możemy zmienić stanu rzeczy w dro- dze wyborów, powinniśmy choćby rozważyć wykorzystanie innych środków. - Zgadzam się - powiedział Mowbray. - Ja też - rzekł Rupert Everley i odkaszlnął, onieśmielony faktem, że sprzeciwił się niewątpliwie mądrzejszemu od niego Gardinerowi. - Je- steśmy potrzebni krajowi bardziej niż kiedykolwiek. Ktoś musi walczyć z tą zgnilizną. Gardiner popatrzył na nich z ponura miną. - Jakie inne środki macie na myśli? - spytał. - Na razie żadnych konkretnych - odparł Crowe. - Ale powinniśmy przeanalizować naszą sytuację na chłodno, może nawet rozważyć podję- cie działań niekonwencjonalnych. - Nie zaszkodziłoby trochę poczekać, James - powiedział Warner. - Trzeba rozpatrzyć wszystkie możliwości - dodał Mowbray. W obliczu jednomyślności pozostałych uczestników spotkania Gardi- ner oznajmił: - Dobrze. Wstrzymam się na pół roku z rozwiązaniem grupy, ale na następnym spotkaniu mam nadzieję usłyszeć propozycje konkretnych działań. Zgodnych z prawem. Gdy Donald Crowe wyszedł z domu, zobaczył, że przy jego samocho- dzie stoi Cecil Mowbray. - Musimy porozmawiać. Ruszyli ścieżką prowadzącą do różanego ogrodu. - Nie przepadam za różami - powiedział Mowbray. - W porze kwitnie- nia są piękne, ale przez resztę roku jest z nimi masa kłopotów. Boże, niewiele brakowało. - Nie da się ukryć - przyznał Crowe. - Gdyby teraz rozwiązać grupę, wszystko diabli by wzięli. Potrzeba nam jeszcze kilku miesięcy. Czynnik jest gotowy, ale do przeprowadzenia próby konieczna będzie pomoc jed- nej-dwóch osób. - Czy próba jest absolutnie niezbędna? - spytał Mowbray. - Bez niej nie będzie transakcji - odparł Crowe. - Chcą zobaczyć, że to działa, zanim dadzą pieniądze. - Postawili jakieś warunki? - Tak. - Jakie? Crowe powiedział. - Chyba żartujesz? - krzyknął Mowbray. - Albo to zrobimy, albo możemy się pożegnać z dwunastoma latami pracy i dwudziestoma milionami dolarów. - Czyli zgodziłeś się. - Bo to jest do zrobienia, tyle że potrzeba nam sporo pieniędzy i god- nych zaufania ludzi. Od pieniędzy jest Everley. Może by go w to wcią- gnąć? - To kretyn - odparł Mowbray - ale próżny i przewidywalny. Jeśli mu wmówimy, że pomagając nam, zdobędzie wymarzony mandat poselski, bez szemrania wybuli, ile trzeba. Ilu ludzi ci potrzeba? - Niewielu, byle byli specjalistami. Wyszukam odpowiednich kandy- datów w bazie danych grupy. Paru już mam, trzeba ich tylko we wszystko wtajemniczyć, zanim Gardiner zwinie interes. Czas nagli. - Mamy jeszcze jedno zmartwienie - powiedział Mowbray. - Wywiad twierdzi, że Bush jest zdecydowany wszcząć nową wojnę w Zatoce Per- skiej. Zachowa pozory współpracy z inspektorami rozbrojeniowymi i spró- buje uzyskać zgodę ONZ-etu na interwencję zbrojną, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że w razie czego jest gotów działać w poje- dynkę. -1 co z tego? - Blair go poprze i nas w to wciągnie. - Nadal nie rozumiem, w czym problem. - Planuje się szczepienia wojsk przeciwko atakowi biologicznemu. Crowe'a przeszedł zimny dreszcz. - Chcą zastosować tę samą szczepionkę? - Zostało dość dawek dla pięciu tysięcy ludzi. Chcą je zużyć. To się nazywa oszczędność. - Cholera! - Na spotkaniu nic nie mówiłem, bo James zacząłby nalegać, żebyśmy wszystko ujawnili - powiedział Mowbray. Doszli do stawu na końcu różanego ogrodu. Odwrócili się i spojrzeli na Channing House, którego światła odbijały się w stojącej wodzie. -Nie można jakoś zniszczyć zapasów? - spytał Crowe. - Bez dobrego uzasadnienia raczej nie - odparł Mowbray. - Przecież część twoich ludzi sympatyzuje z nami, a oni znają się na takich rzeczach. Akcje a la James Bond to dla nich normalka. - Żaden nie wie o wypadku sprzed dwunastu lat. Nie było potrzeby mówić im o tym. - Rozumiem - Crowe skinął głową. - Na razie wolałbym w nic ich nie mieszać - ciągnął Mowbray. - Może wkrótce przydadzą się do innych celów. - Rozumiem. - powtórzył Crowe. - Ale musimy coś zrobić, żeby to cholerstwo nie zostało użyte. - Wielu weteranów wojny w Zatoce utrzymuje, że to szczepionka jest przyczyną ich dolegliwości. Gdybyśmy ujawnili, że rząd Jej Wysokości planuje podać żołnierzom starą szczepionkę, wywoła to ogólne oburze- nie. Przy odrobinie szczęścia rząd będzie musiał ustąpić i zniszczyć zapa- sy. Crowe zadrżał z zimna, które wkradło się w nocne powietrze. - To brzmi obiecująco - powiedział, ruszając dalej. - Powinno się udać - rzekł Mowbray. - Znamy wszystkich szefów sto- warzyszeń weteranów wojny w Zatoce, więc możemy dać im cynk, co jest grane, i dopilnować, żeby wiadomość dostała się do mediów. Ale jest jeden szkopuł. Jak zwykle, pomyślał Crowe. ii - Kie dy o sprawie napiszą gazety - ciągnął Mowbr ay - dawni członko wie zespołu Beta z Porton zaczną się zastana wiać, dlaczeg o rząd chciał użyć szczepi onki, o której wiedział , że jest skażona . A gdyby któryś z nich odgadł, że... - Że rząd wcale tego nie wiedz iał - doko ńczył Crow e. - No właśn ie. - Bra kuje nam tylko skandal u wywoła nego z powodu incyden tu sprzed dwunas tu lat. Poradzi sz sobie? - C h y b a t a k - o d p a r ł M o w b r a y . C r o w e s k i n ą ł g ł o w ą . - T o d o b r z e . - Z a t a r ł d ł o n i e . - B o ż e , z i m n o s i ę r o b i . K i e d y o t w o r z y ł d r z w i s a m o c h o d u , M o w b r a y p o w i e d z i a ł : - Nie długo znów poroz mawi amy. IIIIII ii II L o t n i s k o w G l a s g o w , S z k o c j a 3 c z e r w c a 2 0 0 2 Dokt or Steven Dunbar , śledczy Inspekt oratu Nauko wo- Medycz nego, rozsiadł się wygodn ie w fotelu w samolo cie British Airway s. Zapinaj ąc pas, zauważ ył, że prawie wszystk ie miejsca są zajęte. Wśród pasażer ów rozpozn ał dwóch posłów; jednego z nich widział poprzed niego wieczor a w telewizj i, gdy udzielał wywiad u na temat potencj alnych kosztó w ko- lejnej wojny w Zatoce Perskie j. Jak większ ość polityk ów, nie potrafił jasno odpowi edzieć na żadne pytanie. Steve n dostał wezwa nie w Szkocji , gdzie spędzał - czy raczej miał nadziej ę spędzić - długi weeken d ze swoją córką Jenny, która mieszk ała tam z wujost wem i ich dwójką dzieci. Opieko wali się nią już prawie cztery lata, od śmierci żony Steven a, Lisy. Wez wanie przyszł o w postaci SMS-a przysła nego przez oficera dyżur- nego. Treść była krótka: John Macmil lan - szef inspekt oratu - chciał jak najszyb ciej widzieć Dunbar a w Londyn ie. W poniedz iałek rano Steven przejec hał sto kilomet rów dzieląc ych wioskę Glenva ne w Dumfri esshire, gdzie mieszk ała Jenny, od Glasgo w, i na lotnisk u jakimś cudem dostał bilet na pierwsz y rejs do Londyn u. - Jak weeken d? Udany? - spytał roztacz ający silną woń płynu po goleniu pasażer , który usiadł obok. Był to gruby mężczy zna o obwisły ch policzkach i rumianej cerze. Miał na sobie prążkowany garnitur, który był na niego za ciasny, podobnie jak kołnierzyk koszuli w paski, spod którego wylewała się tłusta szyja. Facet sam się prosi o zawał, pomyślał Steven. - Tak, dziękuję - odparł, nieco zaskoczony, że zagaduje go obcy czło- wiek, ale uznał, że może to normalne w samolocie pełnym Szkotów wra- cających do pracy w Londynie po weekendzie spędzonym w kraju. -A pański? - Córka wzięła ślub - odparł mężczyzna. - Cholera, kosztowało mnie to fortunę. Ten jej mąż niezbyt mi przypadł do gustu, ale co zrobić? Dzie- ciaki i tak nikogo nie słuchają. Robią, co im się żywnie podoba, cokol- wiek im się mówi. - Czasy się zmieniają- powiedział Steven. -1 to jak. Gdybym odzywał się do ojca tak, jak ona do mnie... Stara śpiewka. Steven nie miał ochoty jej słuchać. Skinął głową ze zro- zumieniem i ostentacyjnie wsadził nos w gazetę. Czytał w spokoju przez następną godzinę, do chwili, kiedy rozległ się chóralny jęk zawodu. Była to reakcja na komunikat kapitana, że samolot krąży nad lotniskiem, ocze- kując zezwolenia na lądowanie. - Nieosiągalny wolny pas - westchnął grubas. - Święty Graal lotniska Heathrow. Gdybym dostawał piątaka za każdy lot, w czasie którego krą żyłem nad Watford czy West Drayton, byłbym milionerem. Wylądowali z zaledwie dziesięciominutowym opóźnieniem i Steven pojechał Heathrow Expressem na dworzec Paddington, a stamtąd tak- sówką do swojego mieszkania, gdzie wziął prysznic i przebrał się. Do Szkocji wybrał się swobodnie ubrany - w skórzaną bluzę i drelichy - uznał więc, że przed wizytą u Macmillana powinien włożyć „uniform". Wprawdzie John Macmillan nie przywiązywał do takich szczegółów więk- szej wagi, wyraźnie jednak dawał do zrozumienia, że przychyla się do opinii, iż niechlujny strój idzie w parze z niechlujnym umysłem. Ubrany w ciemnoniebieski garnitur i krawat pułku spadochronowego Steven wyjrzał przez okno, by sprawdzić, jaka jest pogoda. Jego miesz- kanie na drugim piętrze nie było nad samym brzegiem rzeki - na takie nie byłoby go stać - ale przez szparę między budynkami stojącymi naprze- ciwko widział łodzie płynące Tamizą. Spojrzał na zegarek i wyszedł z do- mu. Dwie przecznice dalej, na głównej ulicy, złapał taksówkę i zamówił kurs do siedziby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Czekając, aż Macmillan go przyjmie, zamienił kilka słów z jego sekre- tarką Rosę Roberts. Rosę, jak zwykle, spytała go o córkę, a on ją o jej dokonania wokalne - śpiewała w Południowolondyńskim Chórze Bacha. Kiedy skończyli wymieniać uprzejmości, Rosę wróciła do pracy, a Ste- ven zajął się wyglądaniem przez okno, jak zawsze, gdy czekał na nowe zadanie. Zauważył, że powróciło dobrze mu znane uczucie - mieszanka niepokoju i podniecenia. Nie było to bynajmniej nieprzyjemne. Prawdę mówiąc, tego właśnie poszukiwał przez większą część życia. Po raz pierwszy poznał smak tego uczucia, kiedy w dzieciństwie cho- dził po górach Lakę District - wychowywał się w wiosce Glenridding nad Ullswater. Przez młodzieńczą brawurę i brak wyobraźni kilka razy znalazł się w tarapatach, ale przynajmniej dzięki temu lepiej poznał sie- bie i swoich przyjaciół i rozsmakował się w haju, jaki wywoływało po- czucie zagrożenia. Wiele razy stykał się z niebezpieczeństwem w czasie służby wojskowej i zauważył, że można się od niego uzależnić jak od narkotyku - potwierdziłoby to wielu pilotów myśliwców i kierowców wyścigowych. Kiedy człowiek stoi na krawędzi katastrofy, jego zmysły są wyostrzone jak nigdy. Jak to ujął jego znajomy z wojska: dopiero sto- jąc w obliczu śmierci, można poznać smak życia. Ale gonitwa za tym „hajem" miała też złe strony. Nawet jeśli udawało się uniknąć przedwczesnej śmierci, konsekwencją często bywała niezdol- ność do prowadzenia „normalnego", szarego życia. To z kolei mogło do- prowadzić do kłopotów w małżeństwie, a nawet do wejścia w konflikt z prawem, jak to było w przypadku wielu znajomych Stevena z SAS. On sam skończył studia medyczne, ale nie został lekarzem. Uznał, że nie jest to jego powołaniem, a nie chciał brać się za coś, do czego nie miał serca. Jak wielu młodych ludzi wywodzących się z klasy średniej, po- szedł na medycynę, by zadowolić rodziców i co poniektórych ambitnych nauczycieli - zawsze to dobrze wygląda, gdy absolwent szkoły zostaje lekarzem. Jednak w odróżnieniu od większości byłych uczniów nie ugrzązł na dobre w fachu, który mu nie odpowiadał. Po studiach odpracował roczny staż w szpitalu, po czym zaciągnął się do wojska, gdzie po szkoleniu trafił do pułku spadochronowego, a potem został przeniesiony do sił spe- cjalnych. Ponieważ był wysoki, silny i wysportowany, w wojsku czuł się jak ryba w wodzie. Uwielbiał wyzwania, odpowiadał mu panujący w koszarach duch koleżeństwa. Podróżował po całym świecie i przy wielu okazjach jego umiejętności poddane zostały najcięższym próbom. Większość lu- dzi nigdy się nie dowie, jak to jest. Choć nie zdają sobie z tego sprawy, przeżyją całe życie i nie poznają tak naprawdę samych siebie. Mogą so- bie wyobrażać, że są bohaterami i snuć opowieści o swoich wyczynach, ale dopóki nie zweryfikują tego w rzeczywistości, będą tylko się okłamy- wać. W chwilach stresu bohaterami często okazywali się ludzie, po których nikt się tego nie spodziewał, i odwrotnie: bywało, że mistrzowie sporto- wi zmieniali się w podłych tchórzy, kiedy rywalizacja toczyła się o naj- wyższą możliwą stawkę. Steven odchodził z wojska z dużym żalem - cóż, służba w SAS trwała niewiele dłużej niż kariera zawodowego piłkarza. Został specjalistą od medycyny polowej i zdobył dużo umiejętności przydatnych w walce, ale niewiele takich, które ułatwiłyby mu życie w cywilu. Miał w ręku tylko dyplom ukończenia studiów medycznych. Już wisiała nad nim per- spektywa objęcia funkcji lekarza zakładowego w jakiejś dużej firmie i nudnego, ustabilizowanego życia, kiedy na ratunek przyszedł mu John Macmillan, proponując pracę śledczego w Inspektoracie Naukowo-Me- dycznym. Inspektorat był pomysłem Macmillana; funkcjonował jako mała nieza- leżna komórka w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W jego kompetencjach leżało rozpoznawanie zagrożeń i prowadzenie dochodzeń w sprawie domniemanych przestępstw w świecie nauki i medycyny, czyli w dziedzinach, w których doświadczenie policji było niewielkie bądź żadne. Zresztą trudno ją za to winić. Te obszary współczesnego życia stały się zbyt skomplikowane dla laików. Dlatego inspektorat werbował absolwentów kierunków ścisłych lub medycyny, którzy po studiach imali się rozmaitych zaj ęć - robili doktoraty na uniwersytecie życia, j ak to okreś- lił Macmillan. Od samego początku Steven świetnie się czuł w inspektoracie. Praca była pełna wyzwań, ekscytująca - czasem wręcz niebezpieczna - a do- świadczenia zebrane na pustyniach Iraku czy w dżunglach Ameryki Po- łudniowej bardzo mu się przydały i z czasem stał się śledczym, do które- go Macmillan miał największe zaufanie. On z kolei żywił ogromny szacunek do Johna Macmillana, który często musiał toczyć ciężkie boje o zachowanie niezależności inspektoratu. Jego pracownicy od czasu do czasu odkrywali coś, co inne agencje rządowe - często dysponujące o wiele większą władzą - wolałyby zachować w ta- jemnicy, ale Macmillan nie ulegał. Wyznawał zasadę, że prawdy nie można złożyć na ołtarzu polityki. Był też bezgranicznie lojalny wobec swoich ludzi, za co Steven miał okazję podziękować losowi przy kilku okazjach, kiedy zdarzyło mu się wdepnąć na odciski wysoko postawionym oso- bom. Choć Macmillan wyglądał jak typowy urzędnik z Whitehall, nie zacho- wywał się tak - nie uległ machiawelskiej filozofii, którą na ogół wyzna- wali ludzie obcujący na co dzień z polityką. Był wysoki, wyprostowany, miał zaczesane do tyłu siwe włosy i gładką, pozbawioną zmarszczek twarz, co ujmowało mu lat. - Wybacz, że kazałem ci czekać - powiedział, odkładając słuchawką, kiedy Steven wszedł do gabinetu. - Ministerstwo Zdrowia zawraca mi głową. Wszystko przez to, że twój współpracownik Scott Jamieson ujaw- nił niekompetencją chirurgów ze szpitala w hrabstwie Kent. - Nic dziwnego - odparł Steven. - Dobry Boże, wystarczyło spojrzeć na statystyki - westchnął Macmil- lan. - Ślepy rzeźnik ze scyzorykiem przeprowadziłby wiącej udanych operacji. Gdyby zarząd zajął sią tym parą lat temu, szpital nie miałby na głowie dziennikarzy, a na miejscowym cmentarzu byłoby wiącej wol- nych miejsc. Na litość boską, dlaczego współpracownicy nic nie powie- dzieli? - Może nie chcieli tego widzieć - powiedział Steven. - Tak cząsto bywa. Poza tym donosicielstwo nie jest mile widziane wśród lekarzy. Chyba że ktoś nie ma nic przeciwko pracy w Nowej Zelandii. - Cóż, w tej sytuacji taki konflikt nam nie grozi - rzekł Macmillan i pchnął w stroną Stevena leżącą na biurku fotografią. Steven wziął odbitką formatu A4 i skrzywił sią na widok mężczyzny, który leżał z rozrzuconymi rakami i nogami, twarzą do ziemi, przy kanale ze stojącą wodą. Widoczna na zdjąciu żółta taśma wskazywała, że zrobił je fotograf policyjny. - Doktor George Sebring - powiedział Macmillan. - Trzydzieści osiem lat, wykładowca biologii molekularnej na uniwersytecie w Leicester. Przed trzema dniami policja wyciągnąła jego zwłoki z kanału. Znalazł go w trzci- nach człowiek, który wyprowadzał psa na spacer. Wiesz, czasem myślą sobie, że gdyby ludzie przestali wyprowadzać psy, policja nie miałaby nic do roboty. Chyba nikt nie znajduje tylu ciał co oni. - Fakt - przyznał Steven. - Czemu interesujemy sią tą sprawą? - Sebring był na uczelni od dziesięciu lat. Wcześniej pracował w Por- ton Down. - Bazie wojskowej, gdzie prowadzone są badania mikrobiologiczne. - Mierzył wysoko, ale na początku lat dziewięćdziesiątych przeszedł załamanie nerwowe i musiał odejść. - Obrona kraju mu zbrzydła? - zażartował Steven. Macmillan spojrzał na niego poważnie znad okularów. - Mówi sią, że w świecie rzeczywistym ten, kto rzuciłby sią na Goliata z procą, skończyłby z nią w tyłku. Wsadzoną bokiem. - Rozumiem - powiedział Steven. - Musimy być tak źli jak nasi bliźni. Zmieniają sią tylko uzasadnienia tego stanu rzeczy. - Czasem podziwiam twój idealizm. Ale często... - Macmillan urwał, pozwalając, by Steven dopowiedział sobie resztę w duchu. - Przepraszam - rzekł Steven. - Początkowo policja z Leicester nie widziała w śmierci Sebringa nic podejrzanego. Z uwagi na jego dawne kłopoty uznali, że popełnił samo- bójstwo, ale jego żona uparcie twierdziła, że nie miał samobójczych skłon- ności, choć ostatnio rzeczywiście wydawał się czymś bardzo poruszony. k Była przekonana, że to był wypadek. -1 kto miał rację? - Nikt - powiedział Macmillan. - Policyjny patolog wyprowadził ich z błędu. To młody chłopak, nowy w tym fachu, i wręcz tryska energią. Steven miał kłopot z dopasowaniem tego opisu do któregokolwiek z patologów, z jakimi miał okazję się zetknąć. Posępni, cyniczni, zapijaczeni czy wręcz dziwaczni, owszem, takich nie brakowało, ale tryskający energią? - Ustalił, że Sebring utonął - ciągnął Macmillan - tyle że w płucach miał wodę z kranu, nie z kanału. - Czyli został zamordowany? Macmillan skinął głową. - Utopiony, prawdopodobnie w wannie, a potem wrzucony do kanału, żeby upozorować wypadek lub samobójstwo. - Motyw? - Nieznany. Studenci go lubili, współpracownicy szanowali. Nikt do niego nic nie miał. - Oprócz człowieka, który wsadził mu głowę pod wodę. - Rzeczywiście - powiedział Macmillan tonem dającym do zrozumie- nia, że sam nie ująłby tego tak dosadnie. - Żona mówiła, co go tak poruszyło? - spytał Steven. - Dobre pytanie - odparł Macmillan. - Zeznała, że przed kilkoma tygo- dniami odwiedził go mężczyzna, weteran wojny w Zatoce Perskiej. O ile pamięta, nazywał się Maclean, ale nie jest tego w stu procentach pewna, w każdym razie, sądząc po akcencie, był Szkotem. Wygląda na to, że znał Sebringa w czasach, kiedy ten pracował w Porton Down. - Co żołnierz robił w Porton Down? - zdziwił się Steven. - Tego już ty musisz się dowiedzieć - rzekł Macmillan. - Pani Sebring mówiła, że Maclean był zły z powodu czegoś, co nazywał chorobą wojny w Zatoce, i wydawał się przekonany, że jej mąż ma jakieś informacje, które mogłyby mu pomóc. Sebring nic jej nie powiedział, a ona go nie wypytywała, bo wiedziała, że badania, które prowadził w Porton, były tajne, ale jest pewna, że to po tej wizycie zachowanie męża się zmieniło. - Czyli mamy martwego naukowca, byłego żołnierza i coś, co być może zdarzyło się w czasie wojny w Zatoce Perskiej - podsumował Steven. - To było dawno temu. - Zanosi się na następną - zauważył Macmillan. - Szkoda, że poprzednio nie załatwili wszystkiego, jak należy. - O ile pamiętam, sugestie, żeby ruszyć na Bagdad, wywoływały ogól- ne oburzenie. Telewizyjni eksperci przy każdej okazji przypominali, że mandat sojuszników przewidywał wyzwolenie Kuwejtu, nic więcej. - Pamiętam - przytaknął Steven. - To co mam zrobić w sprawie Se- bringa? - Powęsz trochę. Policja de facto przyznaje, że nie ma żadnego tropu, choć szuka tego tajemniczego Szkota Macleana. Jeśli śmierć Sebringa rzeczywiście miała związek z jego badaniami w Porton, to nikt im nicze- go nie powie. My możemy im pomóc, posunąć śledztwo krok naprzód. Rozejrzyj się, może coś znajdziesz. Panna Roberts da ci informacje o Se- bringu, jakie mamy. Kiedy Steven wyszedł z gabinetu Macmillana, Rosę Roberts podniosła głowę i podała mu cienką brązową kopertę. - Niestety, jest tego mało - powiedziała. - Badania prowadzone przez doktora Sebringa były tajne i musimy prosić o informacje zwykłymi ka nałami, a to, jak wiesz, zajmuje trochę czasu. Gdybyś uznał, że to, co Sebring robił w Porton, jest istotne dla śledztwa, daj znać, postaram się nadać sprawom szybszy bieg.Steven wziął kopertę. - Dziękuję, Rosę. Myślę, że dobrze by było od razu zacząć drążyć ten temat. Coś mi mówi, że to może być ważne. - Jeszcze dziś wyślę wniosek do Ministerstwa Obrony i zaznaczę, że sprawa jest priorytetowa. Dam ci znać, kiedy coś dostaniemy, ale nie licz na zbyt wiele. Ci ludzie kochają tajemnice. Steven postanowił spędzić resztę popołudnia w bibliotece. Musiał tro- chę poczytać o wojnie w Zatoce, żeby lepiej zrozumieć, o co w niej cho- dziło. Na razie jego wiedza była znikoma. Najpierw jednak przeczytał zebrane przez Rosę Roberts informacje o Sebringu. George Sebring, syn pastora kościoła anglikańskiego, latem 1985 roku skończył z wyróżnieniem studia medyczne na uniwersytecie w Edynbur- gu, po czym przeniósł się do Oksfordu, gdzie przez następne trzy lata pracował nad doktoratem na temat klonowania genów patogenezy wiru- sowej. W styczniu 1989 roku został asystentem w laboratorium w Porton Down, ale w czerwcu 1991 roku przeżył załamanie nerwowe i odszedł. Próbow ał wrócić, ale wkrótc e zrezygn ował na dobre. W paździe rniku 1991 roku został wykład owcą biologii moleku larnej na uniwers ytecie w Leicest er. W maju 1994 roku ożenił się z poznan ą rok wcześn iej Jane Manso n, nauczy cielką. Nie mieli dzieci, choć niedaw no złożyli wniose k o adopcję . Steven zanoto wał adresy domu i szkoły, w której pracow ała pani Sebring . Odło żył kopertę i zaczął czytać artykuł y na temat wojny w Zatoce Perskie j. Dawno o niej nie myślał, choć słyszał o sporze rządu z wetera- nami w kwestii tak zwaneg o syndro mu wojny w Zatoce. Po parogo- dzinnej lekturz e musiał przyzna ć, że rozumi e stanowi sko władz. Żadna chorob a nie mogła mieć tylu różnyc h objawó w. Z drugiej strony, zasko- czyła go ogromn a liczba żołnier zy chorują cych po powroc ie z rejonu Zatoki Perskie j - i to, jak wielu z nich zmarło. Stwierd ził, że prawda musi leżeć pośrod ku. Przyp uszczał, że żołnierz e byli wystaw ieni na działani e różnych szko- dliwyc h czynnik ów wywoł ujących rozmait e przypa dłości, które chorzy połączy li w jeden syndro m. Popoł udnie spędzo ne w bibliote ce nie przynio sło wyjaśni enia zagadki , ale przynaj mniej podsyci ło apetyt Stevena . Postano wił kontyn uować po- szukiw ania w Interne cie. O dziewią tej wieczo rem piętrzył się przed nim stos wydruk ów, których lektura mogła mu zająć resztę wieczo ru i cały następn y dzień. Ściąg nął dokumenty z rozmait ych źródeł, zarówn o z oficjaln ych stron Ministe rstwa Obrony , jak i tych założon ych przez stowarz yszenia wete- ranów oraz osoby, które uważał y, że mają coś do powied zenia na ten temat: zwykle były to wspom nienia z pobytu w rejonie Zatoki Perskie j. W wielu pojawi ały się skargi na złą opiekę medycz ną bądź jej zupełn y brak po powroc ie do kraju. Czyt ając, Steven robił notatki w nadziei , że na ich podsta wie lepiej zrozum ie argume nty obu stron. Dopier o o czwart ej następn ego popołu dnia był w stanie wyciąg nąć następu jące wniosk i: W czasie wojny w Zatoce Sadda m użył broni biologi cznej i chemic znej przeci wko wojsko m sojuszn iczym. Broń tę Irakow i dostarc zyły Stany Zjedno czone - co wyjaśn iało, dla- czego oficjaln e źródła uporcz ywie zaprzec zały, jakoby kiedyk olwiek doszło do jej użycia. Wiel u żołnier zy skarżył o się na skutki uboczn e szczepi onek. Ministe rstwo Obrony nie paliło się do ujawni enia ich składu; oświad czyło tylko, że niektór e składni ki są „utajni one", ale wyraźn ie nie było zgody co do 47 ich liczby. Zeznania naczelnego lekarza wojskowego admirała Revela przed parlamentarną Komisją Obrony Narodowej, były sprzeczne z wy- powiedziami przedstawicieli Ministerstwa Obrony. Zastosowanie bromku, pirydostygminy jako antidotum na gaz trujący było błędem, zważywszy na fakt, że Irakijczycy używali głównie sarinu. Związek ten bowiem wzmagał działanie sarinu, zamiast mu przeciwdzia- łać. Co więcej, sam w sobie był szkodliwy i wielu żołnierzy go przedaw- kowało, bo łykali pigułki przy każdym alarmie. Opowieści o błędach i nieporozumieniach, wskutek których wojska zostały wystawione na niepotrzebne ryzyko, było bez liku. Steven doszedł do wniosku, że wielu żołnierzy sił sojuszniczych do- świadczyło skutków działania sarinu i/lub antidotum przeciw niemu. In- nym zaszkodziły szczepionki przeciwko wirusom i bakteriom. Jeszcze inni zostali zaatakowani przy użyciu broni biologicznej. Wreszcie byli i tacy, którzy padli ofiarą błędów popełnionych przez dowódców i zostali nie- potrzebnie wystawieni na działanie trujących związków. Zadowolony z wyników swojej pracy, Steven potarł oczy i przeciągnął się. Zesztywniał od długiego siedzenia w jednej pozycji, a po wielogo- dzinnym patrzeniu w monitor czuł się, jakby miał piach w oczach, ale teraz już lepiej rozumiał, dlaczego rząd i weterani wojny w Zatoce ska- czą sobie do gardeł. Jako bezstronny obserwator przypuszczał, że nie można wykluczyć, że obie strony mają rację. Nie istniało coś takiego jak syndrom wojny w Zatoce Perskiej, ale z drugiej strony, wielu uczestni- czących w niej żołnierzy chorowało. Tylko jedno wciąż pozostawało za- gadką: dlaczego George Sebring został zamordowany. 6 .Następnego dnia Steven z samego rana pojechał do Leicester. Chciał się dowiedzieć od żony Sebringa, dlaczego uważała, że jej mąż był ostat- nio „poruszony" i wypytać ją o Szkota, którego wizyta tak go zaniepoko- iła. Jane Sebring twierdziła wprawdzie, że mąż nigdy nie opowiadał jej o pracy w Porton, ale może mówiła tak tylko dla świętego spokoju. Jak każda żona, na podstawie swoich wieloletnich spostrzeżeń musiała snuć jakieś domysły. Steven postanowił, że zanim zacznie wypytywać kogokolwiek o cokol- wiek, zgłosi się na policję w Leicester, która prowadziła śledztwo w spra- wie śmierci Sebringa. Wiedział z doświadczenia, że policjanci potrafią być bardzo drażliwi, kiedy na ich terenie pojawia się ktoś z zewnątrz. Jeśli teraz nie nawiąże z nimi dobrych kontaktów, później będzie musiał stąpać po kruchym lodzie, gdyby inspektorat uznał, że warto dalej intere- sować się sprawą. Steven miał prawo oczekiwać - a nawet żądać - współpracy policji, ale wolał tego uniknąć. Dopóki nie nabierze pewności, że inspektorat powi- nien zająć się sprawą Sebringa, będzie się podawał za obserwatora z Mi- nisterstwa Spraw Wewnętrznych, służącego pomocą i radą. Gdy dotarł na przedmieścia Leicester, w radiu podali, że właśnie minęła dziesiąta. Pojechał prosto na komendę. Nadkomisarz Glyn Norris, prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa Sebringa, przywitał go leniwym skinieniem głowy. - Siadaj pan - powiedział, oddając Stevenowi dowód tożsamości. - Od weekendu wróble ćwierkają, że interesujecie się tą sprawą. Nie mówią tylko, dlaczego. - To żadna tajemnica - odparł Steven. - Sebring pracował kiedyś w Por- ton Down. Chcemy wiedzieć, czyjego śmierć miała coś wspólnego z tym faktem. Gdyby tak było, moglibyście mieć kłopoty z dalszym prowadze- niem śledztwa. - To znaczy nikt by nam nic nie mówił. - Mniej więcej. - A pan chce nam pomóc? - Norris nie krył niedowierzania. - W pewnym sensie - powiedział Steven. Norris spojrzał na niego badawczo. - Na jakiej podstawie sądzi pan, że praca Sebringa w Porton Down ma związek z jego śmiercią? - spytał. - Powód jest jeden: wizyta tajemniczego Szkota, o której na pewno słyszeliście - odparł Steven. - Żona Sebringa odniosła wrażenie, że znali się z Porton Down, a że na razie nie ma innych podejrzanych... - On już nie jest podejrzany - wszedł mu w słowo Norris. - Znaleźliście go? - Bez trudu. Jest znany policji. To działacz stowarzyszenia weteranów wojny w Zatoce. Wykręcił kilka niezłych numerów, żeby nadać rozgłos swojej sprawie. Sierżant w stanie spoczynku, mieszka w Glasgow, pracuje jako technik w laboratorium jednego ze szpitali. - Ale nie jest podejrzany? - W czasie, kiedy popełniono zabójstwo, był w Glasgow. Może to udo- wodnić ponad wszelką wątpliwość. Steven skinął głową. - Pytał go pan, po co był u Sebringa? - Uważa, że spece z Porton wiedzą o syndromie wojny w Zatoce wię- cej, niż mówią. Ostatnio odwiedza ich wszystkich po kolei, bo ma na- dzieję, że skłoni któregoś, żeby to przyznał. - Skąd wziął ich nazwiska? Chyba nie chwalili się swoimi badania- mi. - Twierdzi, że podczas wojny w Zatoce służył w czymś, co nazywało się Pierwszą Jednostką Laboratoryjną, i że przeszli szkolenie w Porton Down. To wtedy miał poznać kilku pracujących tam naukowców. - Udało się to potwierdzić? Norris potrząsnął głową. - Ministerstwo Obrony twierdzi, że nie słyszało o Macleanie ani o Pierw- szej Jednostce Laboratoryjnej. - Czyli Maclean kłamie? - Ktoś kłamie na pewno - odparł Norris. - A Maclean nie ma wątpli- wości co do tego, kto. „Bezczelni kłamcy", tak ich określił. - Zdaje się, że pan mu wierzy. - Był bardzo przekonujący. Wyrecytował nazwiska, daty, miejsca; twier- dził, że było ich czterdziestu, podzielonych na pięcioosobowe oddziały, sami lekarze i technicy przeszkoleni w wykrywaniu dowodów ataku bio- logicznego i chemicznego. .- Po co ministerstwo miałoby temu zaprzeczać? - Tak to już jest z burżujami. W prywatnych szkołach uczą ich wszyst- kiemu zaprzeczać, żeby nie wyszło na jaw, że tak naprawdę są bandą popieprzonych baranów. - Widać robią to niezbyt skutecznie - skomentował Steven. - Pan przej- rzał ich na wylot. Norris nie był pewien, jak odebrać te słowa. W końcu rzekł: - Mój szwagier walczył w wojnie w Zatoce. Był dowódcą czołgu. Pół roku po powrocie został zwolniony ze służby z powodów zdrowotnych. - Przykro mi. Co mu się stało? - Zupełnie nic, zdaniem Ministerstwa Obrony. Nie ma najmniejszego powodu, żeby moja siostra została jedyną żywicielką rodziny. Fakt, że jej mąż waży dwadzieścia pięć kilo mniej niż przed wyjazdem i po zro- bieniu dwóch kroków pada ze zmęczenia, to według nich tylko urojenie. - Ostatnio czytałem dużo podobnych historii - zauważył Steven. - Mniejsza z tym - mruknął Norris. - W każdym razie Maclean nie jest już podejrzany. Kiedy popełniono zabójstwo, pełnił dyżur w szpitalu w Glasgow. Personel i pacjenci to potwierdzają. - No to jaki będzie następny krok w śledztwie? - Jeśli nie okaże się, że Sebring prowadził podwójne życie, a między nami mówiąc, wątpię w to, znajdziemy się w ślepym zaułku. To dla poli- cji najgorszy możliwy scenariusz: zabójstwo bez motywu, popełnione przez nieznajomego. Steven pokiwał głową ze współczuciem. - Nie zabiorę panu już więcej czasu - powiedział, wstając. - Powodze- nia. - Wraca pan do Londynu? - Norris wyszedł zza biurka, żeby odprowa- dzić go do drzwi. - Najpierw porozmawiam z żoną Sebringa. - Jest zajęta - powiedział Norris. Steven spojrzał na niego pytająco. Norris zerknął na zegarek. - O dwunastej ma pogrzeb George'a. - Cholera, powinienem był to przewidzieć. Przecież dopiero co umarł. Na parkingu Steven wyjął kupiony na przydrożnej stacji obsługi plan Leicester i sprawdził, gdzie jest cmentarz. Dzieliły go od niego niecałe trzy kilometry. Była za pięć dwunasta. Uznał, że pojedzie na cmentarz i zorientuje się w sytuacji. Jeśli wdowa będzie wyglądać na zrozpaczoną, zostawi ją na razie w spokoju i wróci do Londynu. Dopiero gdy zaparkował samochód i z rozgrzaną słońcem twarzą pod- szedł do bramy cmentarza, zauważył, jak piękny jest dzień. Chmury, któ- re rano zasnuwały niebo, zniknęły bez śladu, ptaki śpiewały wśród drzew. Ruszył w stronę skrzyżowania dróg przecinających duży, dobrze utrzy- many gminny cmentarz. Rozejrzał się, wypatrując konduktu pogrzebo- wego. O tej porze roku drzewa były porośnięte zasłaniającymi widok liśćmi, więc zszedł ze ścieżki i wdrapał się na oddalony o dwadzieścia metrów trawiasty pagórek, żeby rozejrzeć się po okolicy. Orszak pogrzebowy był po lewej stronie, jakieś dwieście metrów dalej. Steven wrócił na ścieżkę, by go dogonić. Nie chciał przeszkadzać, więc zszedł na trawnik i okrążył kępę cisów, za którą wznosiły się duże granitowe nagrobki z innej - praw- dopodobnie wiktoriańskiej - epoki. Tam żaden z żałobników nie mógł go zauważyć. Ze swojego punktu obserwacyjnego zobaczył około pięćdziesięciu osób zgromadzonych przy grobie, nad którym pastor odprawiał nabożeństwo żałobne. Tak najlepiej rozstać się z tym światem, pomyślał. Anglia nie sprawiła George'owi Sebringowi zawodu. Błękit letniego nieba, bujna Cl zieleń świeżo skoszonej trawy, czerń ubrań żałobników, wierzby płaczące - wszystko to tworzyło obraz idealnego pożegnania. Steven był na wielu pogrzebach zepsutych przez paskudną pogodą, kiedy ziemia pod nogami zmieniała się w błoto, a mowa pożegnalna ginęła na wietrze. Tym razem było inaczej; tak, jak być powinno. Jane Sebring rzucała się w oczy. Choć była drobna i w czarnym kapelu- szu z osłaniającą twarz woalką, wyróżniała się na tle pozostałych. Żaden z otaczających ją ludzi - prawdopodobnie krewnych - nie dotykał jej ani nie podtrzymywał, jakby wiedzieli, że nie życzy sobie takich gestów. Stała sama, ze splecionymi dłońmi i lekko pochyloną głową. Kiedy trumna spoczęła w grobie, przyjęła żółtą różę od człowieka stojącego u jej boku i rzuciła ją na wieko. Zamieniła kilka słów z pastorem, po czym pewnym krokiem ruszyła w stronę oczekujących samochodów. Pozostali żałobni- cy poszli za nią. Steven podjął decyzję. Spróbuje z nią porozmawiać. Pojedzie za ka- walkadą samochodów, zobaczy, gdzie trafi, i na miejscu zastanowi się, jak to rozegrać. Właśnie wychodził z cmentarza - jako ostatni - kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszał szorstki głos mówiący „stój". Odwrócił się i zobaczył krępego mężczyznę w jasnoszarym garniturze z żółtą koszulą i czarnym krawatem, tak krótkim i wąskim, że byłby w sam raz dla dziecka. Nieznajomy szukał czegoś w wewnętrznej kieszeni ma- rynarki. Steven poczuł bijący od niego zapach potu. - Kim pan jest? - spytał mężczyzna. - Mogę zapytać pana o to samo - odparł Steven. - Policja. Proszę odpowiedzieć na pytanie. - Mężczyzna wreszcie zna- lazł legitymację i pokazał ją Stevenowi. Steven wyjął swoją. Zachowanie mężczyzny od razu się zmieniło. - Najmocniej przepraszam - powiedział. - Mieliśmy sprawdzić, czy na pogrzeb Sebringa przyjdzie ktoś obcy. Szef myślał, że może zjawi się morderca. Podobno czasem tak robią. Steven skinął głową bez przekonania. Zabójca musiałby być niespełna rozumu, żeby przyjść na pogrzeb, skoro motyw ten pojawia się w co dru- gim serialu kryminalnym. Zostawił policjanta i pobiegł do samochodu. Zauważył, że wozy żałobników u wylotu ulicy skręciły w lewo. Miał nadzieję, że ich nie zgubi. Nie było ruchu, więc wcisnął gaz, minął bramę cmentarza i odbił w le- wo z piskiem opon. Zobaczył pustą drogę. - Cholera - mruknął i znów przyspieszył. Na pierwszym skrzyżowaniu po lewej stronie zauważył ciemnoniebieską mazdę skręcającą w prawo. Przypomniał sobie, że jeden z żałobników miał taki samochód. Dogonił go. Tak, to ten wóz. Limuzyny były kilka samochodów dalej. Kawalkada skręciła na urokliwą półkolistą drogę, przy której stały duże domy z wykuszowymi oknami i ścianami obrośniętymi dzikim winem. Steven doszedł do wniosku, że jadą do domu Jane Sebring, a niejednego z miejscowych hoteli, które „z szacunkiem" obsługiwały uczestników pogrzebów. To znaczyło, że trudniej mu będzie wmieszać się w tłum ża- łobników. Musiał zdecydować: wejść na stypę bez zaproszenia czy odje- chać i wrócić później? Zaryzykował i przyłączył się do żałobników; w podjęciu decyzji po- mógł mu fakt, że przyjechali prawie wszyscy, którzy byli na cmentarzu, więc nie powinien za bardzo rzucać się w oczy. Niemożliwe, żeby każdy tu znał każdego. Idąc ścieżką za grupą żałobników, zauważył, że dom nazywa się „Vermont". Jane Sebring okazała się bardzo atrakcyjną kobietą. Wyglądała na trzy- dzieści kilka lat, miała jasne włosy, niebieskie, bystre oczy, z których nic nie dało się wyczytać, i była tak pełna godności i opanowana, że Steven mimo woli próbował sobie wyobrazić, jaka jest, gdy zrzuca maskę. Choć emanował z niej smutek, wyraźnie nie chciała obnosić się z żałobą. Od razu zajęła się wypytywaniem starszych członków rodziny o zdrowie, dzię- kowaniem gościom za przybycie i pilnowaniem, by mieli co jeść i pić. - Wiecie, stary George podobno był szpiegiem - powiedział jeden z męż- czyzn z grupy, przy której stanął Steven. Najprawdopodobniej był to współ- pracownik Sebringa z uczelni i Steven z miejsca zaszufladkował go jako typowego członka społeczności akademickiej. - Ci niepozorni zawsze mają jakieś tajemnice - ciągnął mężczyzna. - George niewiele mówił o tym, co robił przed przyjściem do nas. Jak dla mnie, to wszystko wyjaśnia. - Fakt - przyznał ktoś inny. - Był bardzo skryty. To co, myślisz, że załatwiło go KGB? - Albo inna podobna organizacja. Pamiętacie tego faceta, który pod- padł Bułgarom? Zabili go parasolem z zatrutym czubkiem. - Na Jamesa Bonda to on nie wyglądał - powiedział inny mężczyzna. - Na litość boską, śpiewał w chórze uczelnianym. Steven odłączył się od grupy dyskutantów i podszedł do starszej pani, która wyglądała przez okno. - Ładny ogródek - powiedział. - George nie cierpiał w nim pracować - odparła kobieta, nie patrząc na niego. - To Jane o niego dba. Jest w tym dobra. Jak we wszystkim. Czy pracował pan z George'em, panie...? - Dunbar, Steven Dunbar, kiedyś byliśmy współpracownikami - skła- mał Steven. - A pani? - Jestem jego matką. - Tak mi przykro, nie wiedziałem. - Stevenowi zrobiło się głupio. - To straszna tragedia - powiedział. - Żadna matka nie powinna oglądać po- grzebu syna. Kobieta odwróciła się i pierwszy raz na niego spojrzała. Steven czuł na sobie jej badawczy wzrok. - To prawda - powiedziała wreszcie. - Proszę wybaczyć, że pytam, ale domyślam się, że taki ból nie jest panu całkowicie obcy? - Straciłem żonę - odparł. - Miała raka. Byliśmy małżeństwem zaled- wie dwa lata. - Więc pan też wiele wycierpiał. Steven w milczeniu skinął głową. To był najgorszy okres w jego życiu. Przed nawiązaniem rozmowy z matką Sebringa dyskretnie obserwował Jane Sebring. Chciał trzymać się od niej z dala do czasu, kiedy goście zaczną wychodzić. Nawet nie zauważył, że stracił ją z oczu, gdy nagle usłyszał za plecami miły głos. - Przynieść wam coś? Odwrócił się do Jane i od razu poczuł, że jej ciemnoniebieskie oczy przejrzały go na wylot. - Ja dziękuję - powiedział. Cały czas miał w ręku ten sam kieliszek sherry, który dostał po wejściu. - My chyba się... - zaczęła Jane. - Pan Dunbar pracował z George'em - powiedziała matka Sebringa, zanim Steven zdążył się odezwać. - Miło, że pan przyszedł, panie Dunbar - uśmiechnęła się Jane. - A gdzie to było? - W Porton Down - odparł. - Ach, kolejny znajomy z tamtych czasów - powiedziała Jane, wzbu- dzając niepokój Stevena. - A zatem musi pan znać Donalda Crowe'a? Steven podążył za jej wzrokiem ku wysokiemu, chudemu, trupio bla- demu mężczyźnie, który w skupieniu oglądał tytuły książek ustawionych na półkach po drugiej stronie pokoju. - Nie sądzę - odparł pospiesznie. - Musieliśmy się rozminąć. - Rozumiem - powiedziała Jane Sebring. - Czyli nie jest pan tu, by pomóc mu sprawdzić, czy George nie zostawił za sobą żadnych tajemnic. Bo Crowe tak naprawdę tylko po to przyjechał. Odeszła, zanim Steven zdążył zareagować; jej słowa zupełnie zbiły go z tropu. Matka Sebringa powiedziała: - Jane to niezwykła kobieta. Tylko głupiec może myśleć, że uda mu się ją zwieść. - Nie wątpię - mruknął Steven. Nie śmiał na nią spojrzeć. - Może wyjdziemy do ogródka? To grzech siedzieć w domu w tak piękny dzień - zaproponowała matka Sebringa. - Jest pani pewna, że Jane nie będzie miała nic przeciwko? - Ależ oczywiście. Steven rozumiał, że Maud Sebring - bo tak się nazywała - pragnie porozmawiać o zmarłym synu, więc cierpliwie jej wysłuchał. Poza tym z ogródka mógł obserwować przez drzwi balkonowe, co dzieje się w środ- ku. Chciał widzieć, kiedy goście zaczną się rozchodzić. Maud właśnie opowiadała mu o rodzinnym pikniku sprzed lat, kiedy dostrzegł za szybą grupę osób szykujących się do wyjścia. Jane stanęła przy drzwiach i wszyscy po kolei pocałowali ją w policzek. Po chwili instynkt stadny udzielił się reszcie i żałobnicy zaczęli się zbierać, składa- jąc na odchodnym ostatnie kondolencje. - To tu się schowałaś, mamo - powiedziała Jane z uśmiechem, kiedy wreszcie wyszła do ogródka. - Jest takie piękne słońce, moja droga - odparła Maud. - Właśnie opo- wiadałam panu Dunbarowi, jak George postanowił, że zamieszka na drze- wie jak Tarzan i potem nie mógł zejść. - To rodzinna legenda, panie Dunbar - wyjaśniła Jane i zwróciła się do teściowej. - Mamo, Jimmy może cię odwieźć do domu, jeśli jesteś goto- wa. Nie będziesz musiała potem wzywać taksówki. - To miło z jego strony - powiedziała Maud Sebring. Poszła do domu po płaszcz, zostawiając ich samych w ogródku. Jane spojrzała na Stevena. - Wcale nie znał pan mojego męża, prawda, panie Dunbar? - Skąd pani wiedziała? - Donald Crowe był jego szefem w Porton; nadal tam pracuje. Nie mógłby pan się z nim nie zetknąć, gdyby pracował pan tam w tym samym czasie co George. - Jest pani bardzo spostrzegawcza - rzekł Steven. - Przepraszam, że panią okłamałem. -Kim pan jest? Steven wylegitymował się. - Doktor Dunbar - powiedziała Jane. - Ani chybi z następnej organizacji rządowej pełnej szpiegów i tajemnic, które nigdy nie zostaną ujawnione. - Na ogół działamy otwarcie - odparł Steven. - Pomagamy policji w śledztwach, które mogą być dla niej trochę za trudne. - A czemu tak miałoby być w przypadku George'a? - Śmierć pani męża mogła mieć związek z jego pracą w Porton Down. Wizyta tego Szkota, Macleana, zdaje się to potwierdzać, choć policja jest innego zdania. - Znaleźli go? - Okazuje się, że to znany działacz stowarzyszenia weteranów wojny w Zatoce Perskiej. W chwili śmierci pani męża był w Glasgow. - Od wojny minęło tyle czasu - westchnęła Jane. - Ale Maclean był taki wściekły, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. - Czy odniosła pani wrażenie, że mąż go znał? - spytał Steven. - O tak - odpowiedziała. - To dało się zauważyć. - Kłócili się? Jane skinęła głową. - Z tego, co słyszałam, Maclean był przekonany, że mój mąż robił w Porton coś zdrożnego. Nalegał, żeby się do tego przyznał. George przekonywał go, że coś sobie ubzdurał, ale Maclean nawymyślał mu od kłamców. - Czy mąż potem rozmawiał o tym z panią? - Nie. W ogóle nie chciał o tym mówić. - Rozumiem, że nie ma pani pojęcia, nad czym George pracował w Por- ton. - Jak już mówiłam Crowe'owi, najmniejszego. - Dlaczego uważa pani, że Crowe przyjechał tu coś sprawdzić? Jane parsknęła śmiechem. - Powiedział mi to otwarcie - odparła. - Spytał, czy może przejrzeć papiery George'a, żeby się upewnić, że nie ma w nich żadnych dokumen- tów „o charakterze poufnym", jak to określił. - Nie lubi pani Crowe'a. - Ciarki mnie przechodzą na jego widok. Mydło ma w sobie więcej człowieczeństwa. - Znalazł coś? Jane wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Powiedziałam tylko, że jak chce, to niech szuka. - Mówiła pani policji, że mąż zmienił się po wizycie Macleana. Wyda- wał się zaniepokojony? Rozgniewany? Jane uśmiechnęła się blado. - George nie był typem człowieka, który wpada w złość. Był wyjątko wo... zrównoważony. Steven wyczuł, że nieprzypadkowo użyła właśnie tego słowa, ale, uznał, że moment nie jest odpowiedni, by o to pytać. - Czyli był zaniepokojony? -1 to bardzo - odparła. - Po wizycie Macleana nie mógł spać. Martwiłam się o niego, ale nie chciał nic powiedzieć. Cały George. Spojrzała na Stevena, jakby biła się z myślami. W końcu powiedziała: - Zadzwonił do „Guardiana". Wiem, bo podsłuchiwałam. Chciał roz- mawiać z dziennikarzem, który dużo pisał o wojnie w Zatoce. Nazywa się Martin Hendry. - Słyszałem o nim. - Nie zastał go, ale zostawił wiadomość, że ma dla niego ważne infor- macje i poprosił o telefon. Hendry oddzwonił po jakichś dwóch godzi- nach. Ja odebrałam. Słyszałam, jak George umówił się z nim na spotka- nie następnego dnia. - A pani o tym nie powiedział? Jane pokręciła głową. -Nie. Steven zobaczył w jej oczach ból. - Jak sama pani mówiła, był wtedy bardzo poruszony - powiedział miękko. 7 Wdrodze powrotnej do Londynu Steven myślał o minionym dniu. Wiele się wydarzyło od porannego spotkania z Norrisem. Żegnając się z nim, był niemal pewien, że skoro Maclean został skreślony z listy po- dejrzanych, śmierć Sebringa nie miała nic wspólnego z jego pracą w Por- ton Down, ale teraz, po rozmowie z Jane Sebring, zmienił zdanie. Jedyny trop wiódł do Martina Hendry'ego, dziennikarza „Guardiana", z którym skontaktował się Sebring. Westchnął. Skłonienie dziennikarza do ujaw- nienia źródła informacji będzie równie trudne, jak zdobycie poufnych danych dotyczących badań Sebringa. Będzie musiał powołać się na swo- je uprawnienia, wyjaśnić, że sprawa jest poważna, że chodzi o zabój- stwo. Kiedy zadzwonił do redakcji, telefonistka powiadomiła go, że Martina Hendry'ego nie ma w pracy, i spytała, czy chce zostawić wiadomość. Odparł, że nie, i poprosił o połączenie z redaktorem naczelnym. Pokonał wszystkie przeszkody tradycyjnie stawiane przez telefonistów na drodze uciążliwych interesantów, aż wreszcie udało mu się dotrzeć do zastępcy naczelnego. - Naprawdę muszę porozmawiać z Martinem Hendrym - powiedział. - Ja też - odparł jego rozmówca. - Proszę mi wierzyć, to nie jest tak, że on pana unika. Naprawdę go nie ma. Wczoraj najpóźniej do południa miał przynieść artykuł, ale się nie zjawił, więc jestem wkurzony nie mniej niż pan. - Nie wie pan, gdzie on jest? - spytał Steven. - Wiem, gdzie powinien być. Powiedział, że jedzie do Szkocji praco- wać nad artykułem. Miał porozmawiać z kimś w Glasgow, żeby ustalić kilka szczegółów, a potem zaszyć się w swoim domu w Highlands, by napisać ostateczną wersję. Ale jak mówiłem, miał dostarczyć ją wczoraj, a tego nie zrobił. - Był pan tym zaskoczony? - Nie. Czasem mam wrażenie, że redagowanie gazety jest jak żongler- ka jedną ręką. - Wie pan, gdzie dokładnie w Highlands może być Hendry? - Nie. Ma tam dom, w którym zszywa się, kiedy chce się odciąć od trosk tego świata. Nie chciał zdradzić, gdzie jest ten dom, pewnie z oba- wy, że któregoś dnia zapukamy do drzwi uzbrojeni w wędki i skrzynki piwa. Żartujemy w redakcji, że to jego letnia rezydencja. O ile wiem, odziedziczył ten dom po rodzicach. Myślę, że to nic nadzwyczajnego, jakaś chata wśród wzgórz. • - Chyba ma komórkę? -Nie odbiera. Jeśli pan chce, dam panu numer, ale pewnie ją wyłączył, żeby mu nie przeszkadzała w pracy. Trudno o natchnienie, gdy człowiek co dziesięć minut słyszy Dla Elizy. - A wie pan coś o człowieku, z którym miał spotkać się w Glasgow? - Niestety nie. - Gdyby skontaktował się z panem, proszę mu przekazać, że muszę z nim porozmawiać? - powiedział Steven. - To ważne. - Oczywiście, proszę zostawić swój numer. Steven podał numer komórki i rozłączył się. Zadzwonił do inspektora- tu, żeby spytać, czy dostali już coś z Ministerstwa Obrony. - Na razie nic - odparła Rosę Roberts. - Napisałam, że to pilne, ale... - Wiem - powiedział Steven. - Nie dawaj za wygraną, Rosę. Zdał sobie sprawę, że jest głodny. Nie miał czasu na lunch, tylko u Jane Sebring udało mu się zjeść parę kanapek. W domu nie miał żadnych pu- szek ani zup w proszku, poszedł więc do Jadeitowego Ogrodu, chińskiej restauracji, w której bywał co najmniej raz w tygodniu, i zamówił jedze- nie na wynos. Wrócił do domu i obejrzał wiadomości, jedząc kurczaka ze smażonym ryżem. Dowiedział się, że George W. Bush postanowił rozszerzyć wojnę z ter- roryzmem i zaatakować Irak, a Tony Blair wciąż w pełni popiera polity- kę amerykańską, mimo iż inne kraje mają wątpliwości, czy nowa ini- cjatywa antysaddamowska jest uzasadniona. Kiedy wejdzie w to ONZ, koniec z nadziejąna szybkie załatwienie sprawy, pomyślał. Przypomniało mu się stare powiedzenie, że wielbłąd to koń zaprojektowany przez komitet. Po wiadomościach wyłączył telewizor, nastawił płytę Staną Getza, „Jazz Samba" i zaczął się zastanawiać, co robić w sprawie Se- bringa. Jeśli Sebring rzeczywiście przekazał Martinowi Hendry'emu jakieś istot- ne informacje o wojnie w Zatoce, a Hendry zaraz potem pojechał do Glas- gow, to nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, że miał się tam spotkać z Angusem Macleanem. Maclean pracował jako technik labora- toryjny w szpitalu w Glasgow. Steven rozważył, czy warto tam jechać, by porozmawiać z Macleanem. W końcu uznał, że nie ma nic do stracenia, a wiele do zyskania. Rano poleci do Glasgow, a przed wyjazdem zadzwoni do Norrisa, by dowie- dzieć się czegoś więcej o Macleanie i jego miejscu pracy. Samolot wylądował w Glasgow kilka minut po dziesiątej. Steven wziął taksówkę i kazał się zawieźć do Szpitala im. Księżniczki Louise. Lotni- sko i szpital znajdowały się w jednej dzielnicy, więc był na miejscu już po kwadransie. Poszedł labiryntem korytarzy za tablicami wskazującymi drogę do laboratorium mikrobiologii i stanął w kolejce do rejestracji za pielęgniarką, która przyniosła próbki z jednego z oddziałów. - Chryste! -jęknął młody technik. - Czy oni powariowali z tymi wy- mazami z nosa? - Patrzył na kilkadziesiąt plastikowych cewek leżących przed nim na blacie. - To już piąta partia. - Wszystko przez telewizję - wyjaśniła pielęgniarka. - Wczoraj poka- zali reportaż o zakażeniach szpitalnych, więc ci na górze uznali, że przy- dałoby się pobrać wymazy od całego personelu, bo a nuż i tu przylezą dziennikarze. Wizerunek to podstawa. - No to chyba odwołam urlop - powiedział technik. - Co tam urlop, jak tak dalej pójdzie, nie wrócę do domu przed Bożym Narodzeniem. Pielęgniarka uśmiechnęła się i odeszła. Steven spytał, czy może poroz- mawiać z Angusem Macleanem. - A kto pyta, jeśli wolno wiedzieć? - Doktor Dunbar. Technik wcisnął guzik w interkomie. - Gość do ciebie, Gus. Doktor Dunbar. - Pierwsze słyszą - dobiegł chrapliwy głos z głośnika. Technik był wyraźnie zmieszany. - Nie zna mnie - powiedział Steven i technik przekazał tę informację. - Wpuść go - powiedział głos. Technik otworzył elektroniczny zamek w drzwiach prowadzących do głównych laboratoriów. - Pokój dziewiąty, po prawej stronie - poinstruował Stevena. Steven wszedł i od razu poczuł charakterystyczny zapach laboratorium, w którym opary organicznych rozpuszczalników i środka odkażającego mieszały się z jakimiś paskudztwami, o których wolał nie myśleć. Zapu- kał w matowe szklane drzwi i został zaproszony do środka krótkim „Uhm". Maclean, niski, szczupły mężczyzna ostrzyżony na niemodnego jeżyka, siedział plecami do drzwi, z okiem przyłożonym do okularu mikro- skopu. - Jedną chwilę - mruknął. Steven zapewnił go, że nie ma pośpiechu, i rozejrzał się. Na lewo od Macleana na blacie stał zapalony palnik Bunsena, o jego podstawę opie-rała się eza. Obok leżała plastikowa płytka Petriego wypełniona pożyw- ką, w której Steven rozpoznał agar z krwią, a dalej było pudełko szkiełek mikroskopowych i paczka szkieł nakrywkowych. Obiektem obserwacji Macleana musiały zatem być kolonie bakteryjne. Maclean zdjął szkiełko ze stolika mikroskopu, wrzucił je do zlewki ze środkiem odkażającym, po czym wpisał wyniki badań do leżącego obok formularza. Odwrócił się i powiedział: - W czym mogę pomóc? Steven wylegitymował się. - Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci doktora George'a Sebringa - wyjaśnił. - Zdaje się, że pan go znał? - Myślałem, że to policja zajmuje się takimi rzeczami - odparł Mac- lean. - Powiedziałem im wszystko, co wiem. Nie mam pojęcia, kto go zabił. Steven skinął głową, starając się zachować spokój mimo niechęci oka- zywanej mu przez Macleana. - Interesują mnie nie tyle kryminalne, ile naukowe aspekty tej sprawy, zwłaszcza te, które mogłyby wskazać motyw zabójstwa. - To znaczy? - Maclean zmarszczył brwi i spojrzał na Stevena znad okularów. - Obaj wiemy, że Sebring pracował w bazie Porton Down. Próbuję ustalić, czy ten fakt miał coś wspólnego z jego śmiercią. - To się nazywa ironia losu - powiedział Maclean z uśmiechem, w któ- rym nie było krzty wesołości. - Pan docieka, czyjego badania miały coś wspólnego z jego śmiercią, a ja jestem pewien, że to przez nie straciłem żonę i córkę. - Jak to? - zdziwił się Steven. - Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć od Bóg wie ilu lat - odparł Mac- lean. - Przeklęte Porton Down. Baza, też coś. - Skąd pan tyle o niej wie? - Kiedy byłem w wojsku, przechodziłem tam szkolenie - powiedział Maclean. - Pierwsza Jednostka Laboratoryjna. - Mówił pan o tym policji. Ministerstwo Obrony twierdzi, że taka jed- nostka nie istnieje. - Cholerni kłamcy. - Po co mieliby kłamać? - Nie mam pojęcia. - Maclean rozłożył ręce. - Bóg raczy wiedzieć, po co w ogóle jąpowoływali. Ściągnęli nas z całego kraju, przeszkolili w mo- nitorowaniu i wykrywaniu przypadków użycia broni chemicznej i biolo- gicznej w różnych sytuacjach, a potem wyrzucili wszystkie nasze raporty do kosza. Teraz zaprzeczają naszemu istnieniu. - Dziwne - przyznał Steven. - Rozumiem, że jest pan pewien, że Sad- dam użył takiej broni? - Chryste, człowieku, ja tam byłem. Widziałem to na własne oczy. Prze- prowadziłem badania. Wyizolowałem bakterie. Nie nazywam się J.K. Rowling. Nie wymyśliłem tego wszystkiego. Ani ja, ani żaden z nas. - To dlaczego wini pan za to Porton? Przecież za syndrom wojny w Za- toce odpowiedzialni są Irakijczycy i broń biologiczna i chemiczna, której według pana używali. - Za niektóre dolegliwości owszem - przyznał Maclean. - Ale działo się tam coś jeszcze. Coś, co udało się ukryć dzięki temu, że Saddam użył broni chemicznej i biologicznej, a nasi dowódcy popełnili masę błędów. -1 myśli pan, że stało za tym Porton? - Ja to wiem. Wyczytałem to z oczu Sebringa, kiedy z nim rozmawia- łem. - Jego żona mówiła, że po pańskiej wizycie był bardzo zdenerwowany. - Był zdenerwowany już wtedy, kiedy przyjechałem. A teraz nie żyje, jak cała moja rodzina. - Rozumiem pańskie rozgoryczenie - powiedział Steven. - Naprawdę? - warknął Maclean. - To niesamowite, jak wielu ludzi rozumie moje rozgoryczenie, choć guzik o tym wiedzą. AI - Ja też straciłem żonę - rzekł Steven. - Miała raka. Maclean milczał przez chwilę. - Przykro mi - powiedział wreszcie - ale na pewno nie od pana go złapała. - A na jakiej podstawie sądzi pan, że pańska żona zaraziła się czymś od pana? - Po prostu to wiem - odparł Maclean. Steven spojrzał na niego wyczekująco, dając do zrozumienia, że taka odpowiedź nie wystarczy. - Zaczęło się ode mnie, zaraz po powrocie z Zatoki - podjął Maclean. - Łapałem wszystkie choroby po kolei: przeziębienie, grypę, zapalenie oskrzeli, zatrucie pokarmowe, do wyboru, do koloru. A potem udzieliło się to mojej żonie i córce, tyle że one nie miały tyle szczęścia. Umarły, Boże świeć nad ich duszami, jedna na raka mózgu, druga na białaczkę i niech mi pan nie wmawia, że to nie są choroby zakaźne albo że to był po prostu pech. Już dość się tego nasłuchałem. Ja wiem swoje. Proszę mi wierzyć; to ja byłem temu winien. - Słyszał pan o człowieku nazwiskiem Martin Hendry? - spytał Ste- ven. - To dziennikarz. Spotkałem się z nim. Steven był zadowolony, że przeczucie go nie zawiodło. - W jakiej sprawie? Przez chwilę Maclean miał taką minę, jakby chciał powiedzieć Steve- nowi, żeby pilnował swojego nosa, ale potem jego twarz złagodniała: - Syndromu wojny w Zatoce - odparł. - Chciał się dowiedzieć, co o tym myślę. Najbardziej interesowały go choroby zakaźne, na które za- padają weterani. - Powiedział, dlaczego? - A coś pan podejrzewa? - Czy wspomniał o George'u Sebringu? - Nie, a powinien? - Jego żona twierdzi, że po pańskiej wizycie Sebring skontaktował się z Hendrym i powiedział mu, że ma dla niego ważne informacje. Umówili się na spotkanie. - No proszę - mruknął Maclean i po raz pierwszy się uśmiechnął. - Hendry interesuje się wojną w Zatoce. Wiele o niej pisał. - Wiem. Czytałem wszystkie jego artykuły. Dużo gadania o społecz- nym sumieniu narodu, o moralności i tak dalej, mało o sprawach prak- tycznych. Jak to w „Guardianie". - Maclean zamyślił się na chwilę, po czym wyraźnie się ożywił. - Może Sebring postanowił wszystko ujawnić? - powiedział. - To wyjaśniałoby pytania, które zadawał mi Hendry. Chciał wiedzieć wszystko o objawach, które występowały u mnie i mojej rodzi ny, z najdrobniejszymi szczegółami. Nie wie pan, kiedy ukaże się ten artykuł? - Spytam Hendry'ego, kiedy go znajdę - odparł Steven. - Na razie mam z tym kłopoty. Może wie pan, dokąd pojechał po spotkaniu z pa- nem? - A owszem - powiedział Maclean. - Jak większość pismaków, z któ- rymi mam do czynienia, zaczął od niezobowiązującej pogawędki, żeby zdobyć moje zaufanie i wyciągnąć to, na czym mu zależało. Opowiadał, jak kocha Szkocję i że przyjeżdża tu, kiedy tylko może. Powiedział, że ma dom w Highlands i zamierza tam pracować nad artykułem. - A mówił, gdzie dokładnie? - O rzut kamieniem od Blair Atholl, tak to ujął. - Nic więcej? - Nie. - Bardzo mi pan pomógł - powiedział Steven i wstał. - Nie ma sprawy. - Maclean przeniósł się na stołek przy stole laborato- ryjnym, żeby przygotować następną próbkę do badania. - Jest pan mikrobiologiem - powiedział Steven, tknięty pewną myślą. - Próbował pan znaleźć czynnik chorobotwórczy, którym rzekomo zara ził pan swoją rodzinę? Maclean spojrzał na Stevena tak, jakby zwątpił w jego inteligencję. - No pewnie - odparł. Wysunął górną szufladę stojącej pod stołem szafki z dokumentami i wyjął z niej niebieską teczkę formatu A4. Pod- niósł ją prawą ręką. - Badania plwociny, krwi, moczu, treści żołądka, skóry i tak dalej. Z punktu widzenia mikrobiologii jestem najpełniej opi- sanym człowiekiem na ziemi. - Przepraszam - powiedział Steven. - Powinienem się domyślić, że się pan przebadał. Rozumiem, że nic pan nie znalazł? - Nic chorobotwórczego - odparł Maclean, chowając teczkę. - I od razu mówię, że to nie skłoniło mnie do zmiany zdania. To znaczy tylko tyle, że ci dranie z Porton byli cwani. Steven skinął głową i ruszył do wyjścia. - Dziękuję za rozmowę - powiedział. - Da mi pan znać, kiedy ukaże się artykuł Hendry'ego? - spytał Mac- lean. - Oczywiście. 6^ Steven postanowił wynająć samochód i pojechać do Blair Atholl. Był pewien, że miejscowi wskażą mu drogę do domu Hendry'ego, skoro, jak twierdził zastępca naczelnego „Guardiana", wcześniej mieszkali tam jego rodzice. Zerknął na zegarek. Wpół do pierwszej. Jeśli się pospieszy, do- trze na miejsce przed porą zamknięcia sklepów. Dzięki opcji WAP w ko- mórce zlokalizował najbliższe przedstawicielstwo Hertza i pojechał tam taksówką. Ledwie wyrwał się z zakorkowanych ulic Glasgow, zaczęło padać. Ruszył na północny wschód, najpierw do Stirling, a stamtąd na Perth. Kiedy zostawił za sobą ostatnie z serii rond i wjechał na drogę A9 prowa- dzącą do Pitlochry i Blair Atholl, lało już jak z cebra. Na długich odcin- kach droga miała tylko dwa pasy i szybko zaczął żałować, że nie wziął swojego samochodu. Wynajęty ford był do niczego. Słysząc głośne trą- bienie ciężarówki, która nadjechała z naprzeciwka, gdy rozpaczliwie pró- bował wyprzedzić autobus, zrozumiał, że musi jechać tak ostrożnie, jak- by miał na holu transatlantyk. W pierwszych dwóch miejscach, które odwiedził - na stacji benzyno- wej i w sklepiku z pamiątkami - nie dowiedział się nic. Postanowił więc zajrzeć do miejscowego hotelu, bo dziennikarze i alkohol to nieodłączna para. W barze był większy tłok, niż się spodziewał; to przez złą pogodę. Wciąż lało. Zaczekał, aż stojący przy kontuarze mężczyzna, sądząc po akcencie, z Yorkshire, zamówi coś dla całej rodziny. - Zawsze tak tu leje, złotko? - spytał Anglik na odchodnym. - Na ogół - odparła młoda barmanka i zaczęła nalewać piwo. Pewnie studentka, dorabia sobie w wakacje, pomyślał Steven. - Dzięki temu tra- wa jest zielona. - Aż dziw, że wy, Szkoci, nie macie płetw. - Mężczyzna z Yorkshire wybuchnął śmiechem i odwrócił się do Stevena, szukając poklasku. -I po co ja wiozłem przyczepę kempingową? Powinienem był wziąć łódź! Steven uśmiechnął się. - Może jutro będzie lepiej - powiedział. - Gadasz pan jak moja żona! - krzyknął Anglik. - Jutro wstanie słońce - zanucił, biorąc tacę z drinkami, po czym, pogwizdując, poszedł do swo- jego stolika. - Co podać? - spytała Stevena dziewczyna. Zamówił piwo Stella Artois i powiedział: - Szukam znajomego. Ma tu dom. Nazywa się Martin Hendry. - Pierwsze słyszę - odparła barmanka. - Jest dziennikarzem. - Może Peter go zna - powiedziała. - Ja pracuję tu tylko w wakacje. Spytam go w wolnej chwili. - Spojrzała znacząco na ustawiającą się za Stevenem kolejkę. Znalazł wolne miejsce i sącząc piwo, rozejrzał się po barze. Było parę minut przed czwartą, ale paliły się światła, bo niebo zasnuły ciemne chmu- ry, a mimo to wnętrze tonęło w mroku. W sali panował hałas, krzyki rozbrykanych dzieci mieszały się z dźwiękami elektronicznych automa- tów do gier. Dwa zamontowane wysoko na ścianie telewizory były włą- czone, ale bez fonii, w powietrzu unosił się zapach przemoczonych ubrań i smażonego oleju. Przy sąsiednim stoliku dwaj Niemcy w skórzanych strojach motocyklistów siedzieli nad rozłożoną mapą i planowali następ- ny etap podróży. Wybierali się do Inverness, a stamtąd nad Loch Ness. Steven zauważył, że chwilowo przy barze nie ma kolejki. Pochwycił spojrzenie dziewczyny, by przypomnieć jej o sobie. Uśmiechnęła się i znik- nęła na zapleczu. Wróciła z niskim łysym mężczyzną w fartuchu i oboje popatrzyli w stronę Stevena. Wstał i podszedł do kontuaru. - Słyszałem, że szuka pan Martina Hendry'ego - powiedział mężczy- zna.- Zna go pan? - spytał Steven. - Często tu bywa - odparł mężczyzna. - Pracuje nad powieścią. Mówi, że będzie następnym Johnem Grishamem. O tym akurat Steven nie wiedział, ale pomyślał, że tego rodzaju ambi- cje nie są u dziennikarzy niczym niezwykłym. A może były to tylko pi- jackie przechwałki. To też normalne. - Tak, o niego chodzi - potwierdził. - Widział go pan ostatnio? - Był tu dwa czy trzy dni temu. - Czyli nadal jest w okolicy? - O ile wiem, tak. Zwykle przed wyjazdem wpada się pożegnać. - Jak do niego trafić? - Ma dom na Tulach Hill. Mężczyzna wyszedł zza kontuaru i zaprowadził Stevena do mapy oko- licy wiszącej na ścianie. - To tu, na zachodzie - powiedział. - Jego domu nie da się nie zauwa żyć. Nazywa się „Garry Lodge". Innych na tym zboczu nie ma. Steven podziękował i wyszedł. Przebiegł przez parking, chcąc jak naj- szybciej schronić się przed deszczem. Pojechał zgodnie ze wskazówkami mężczyzny z baru i zatrzymał się u wylotu wyboistej drogi pnącej się pod górę. Początkowo nie był pewien, czy to ta właściwa - odchodziło od niej wiele dróg gruntowych - ale pozbył się wątpliwości, kiedy przez półkola zakreślane na przedniej szybie przez wycieraczki zobaczył przybitą do drzewa tabliczką z napisem GARRY LODGE. Ruszył pod górę. Koła forda niepewnie toczyły się po mokrych kamieniach, aż w końcu spośród strug deszczu wyłonił się dom. Steven zauważył z ulgą, że światła są zapalone, a z boku stoi samochód. Podjechał pod dom, żeby Hendry wiedział, że ma gościa. Przy odrobi- nie szczęścia nie będzie musiał długo czekać na deszczu. Wbiegł po pię- ciu schodkach i zapukał do drzwi. Nikt nie otwierał. Podniósł kołnierz, by osłonić się od deszczu, ale krople i tak ściekały mu po karku. - Szybciej - mruknął, kiedy mijały kolejne sekundy. Zapukał jeszcze raz, tym razem mocniej, ale nadal nie było reakcji. Nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte. - Halo, jest tu kto? - zawołał Steven, przestępując próg. Odpowiedziało mu tylko bębienie kropel w dach. Ruszył przez dom, zaglądając po kolei do wszystkich pomieszczeń. Nie trwało to długo; były tylko dwa pokoje i mały prysznic. Hendry, ubrany w drelichowe spodnie i dżinsową koszulę, leżał na łóżku z pustą szklanką w prawej ręce. Obok, na stoliku, stała opróżniona w dwóch trzecich butelka whisky. Steven, przekonany, że Hendry zalał się w trupa, już miał zapukać do drzwi pokoju, kiedy zauważył leżącą obok whisky przewróconą ciemno- brązową fiolkę. Zrozumiał, co się stało. - O cholera - mruknął, podchodząc do łóżka. - Ciągnie cię na cmen tarz, przyjacielu? Dotknął policzka Hendry'ego. Był lodowaty. - No to tam trafisz. Sprawdził puls, tylko dla formalności. Hendry nie żył - i to od dłuższe- go czasu. Steven zauważył, że dziennikarz był jego rówieśnikiem. Poczuł ucisk w gardle. Swego czasu kusiło go, by pójść tą samą drogą co on. Myślał, że tylko tak może uśmierzyć ból po śmierci Lisy. Powstrzymała go troska o Jenny, ale ledwo-ledwo. Nie wiedział nic o życiu Hendry'ego, ale jak widać, facet nie znalazł równie mocnego punktu oparcia. - Nazywają to najprostszym rozwiązaniem - powiedział Steven cicho. - Ale obaj wiemy, że to nieprawda. Wyjął telefon, by wezwać policję, boleśnie świadom, że tym samym uruchomi ciąg wydarzeń, który najbliższym Hendry'ego nie przyniesie nic prócz bólu, smutku, zdumienia, a nawet złości. Tak było zawsze w przy- padku samobójstwa. Budził się kompleks „gdyby tylko". Gdyby tylko coś powiedział... Gdyby tylko ze mną porozmawiał... Gdyby tylko po- prosił o pomoc... Czy Hendry miał jakichś bliskich? Pewnie tak. Był świetnym dzienni- karzem, który zapracował na szacunek kolegów po fachu. Musiał mieć wielu znajomych. Steven już chciał wybrać numer, kiedy przypomniał sobie, po co przyjechał. Śmierć Hendry'ego była tragedią, ale trzeba po- dejść do niej z dystansem. Martwy nie mógł mu nic powiedzieć, więc jak teraz się dowie, co George Sebring tak bardzo chciał wyznać? Czy zgod- nie z przypuszczeniami Gusa Macleana postanowił wyjawić jakąś strasz- ną tajemnicę związaną z Porton Down? Hendry przyjechał do Szkocji pracować nad artykułem, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że musi on być gdzieś w domu - albo wydrukowa- ny, albo... Wzrok Stevena padł na laptopa leżącego na stole w pokoju, który pełnił funkcję salonu i kuchni. Tak, to najbardziej prawdopodobne. Włączył komputer, zaczekał, aż windowsy otworzą się z charakterystycz- nym dżinglem, i wszedł do listy dokumentów. Była pusta. Włączył explo- rera i przeszukał twardy dysk. Żadnego pliku. Zaklął pod nosem. Z twardego dysku usunięto wszystko oprócz syste- mu operacyjnego. Po co człowiek, który chce się zabić, miałby kasować wszystkie pliki? Do laptopa podłączona była stacja zip. Steven wcisnął „eject", ale nie wyskoczył z niej dysk. Dziwne. Zapasowa stacja była bezużyteczna bez dysku, a takowego nigdzie nie widział. Dokładnie przeszukał dom - opróż- nił nawet kosz na śmieci - ale dysku nie znalazł. Wrócił do laptopa i spraw- dził stację dyskietek. Też pusta. - Czyżby coś tu śmierdziało? - mruknął. Nie mógł wykluczyć, że Hendry wykasował wszystkie dane z kompu- tera i zapasowego dysku, ale nie miał tego jak sprawdzić, bo dysk znik- nął. Ktoś tu był. Ktoś, kto zabrał dysk ze stacji. Może przy okazji skaso- wał też dane z twardego dysku? A może... Stevena ogarnęły złe przeczucia. Wrócił do sypialni, żeby jeszcze raz obejrzeć zwłoki. Musiał się upew- nić, czy Hendry rzeczywiście popełnił samobójstwo. Na głowie i szyi nie było żadnych podejrzanych śladów. Mrucząc pod nosem przeprosiny, Steven rozpiął koszulę zmarłego, by obejrzeć tors. Znowu nic. Już zaczynał myśleć - a może mieć nadzieję - że dał się ponieść wyobraźni, kiedy odwinął mankiety dżinsowej koszuli i zoba- czył ledwo widoczne ślady na nadgarstkach. Były bardzo wąskie -jakby użyto cienkiego kabla - ale nie ulegało wątpliwości, że pozostawiły je więzy. Przy wtórze deszczu bębniącego w dach zadzwonił po policję. 8 Woczekiwaniu na przybycie policji Steven zamknął laptopa Martina Hendry'ego, poodłączał kable, włożył komputer do skórzanej torby i za- niósł do samochodu. Jeśli pliki zostały skasowane, można je będzie od- zyskać, choć zapewne ten, kto to zrobił, zdawał sobie z tego sprawę i coś na nich zapisał. Mimo wszystko warto spróbować. Gdy schował kompu- ter do bagażnika, zadzwonił do inspektoratu. Odebrał oficer dyżurny. - Chcę ogłosić czerwony kod w sprawie Sebringa - powiedział Steven. - Już się robi - odparł oficer. - Mam powiadomić pana Macmillana? Steven przytaknął. Ogłoszenie czerwonego kodu było sygnałem, że sprawa badana przez śledczych inspektoratu wymaga przeprowadzenia oficjalnego śledztwa. Decyzję tę wolno im było podjąć tylko w uzasad- nionych przypadkach. Po uzyskaniu zgody przełożonych inspektorat in-formował o tym stosowne władze i prosił je o udzielenie wszelkich infor- macji i pomocy. Oprócz ułatwienia współpracy z lokalną policją zapewniał pełny zakres dodatkowych usług, poczynając od finansowych, poprzez wydanie dwóch kart kredytowych, po wydanie broni. Zgodnie z oczekiwaniami Stevena, John Macmillan oddzwonił po nie- całej godzinie i spytał o szczegóły. Steven wyjaśnił, gdzie jest, i przedsta- wił okoliczności, które skłoniły go do ogłoszenia czerwonego kodu, kła- dąc szczególny nacisk na powiązania między zmarłym dziennikarzem a George'em Sebringiem. - Nie domyślasz się, co Sebring mu powiedział? - zapytał Macmillan. - Wiem tylko, że chodziło o wojnę w Zatoce. - To za mało, żebyśmy mogli zainteresować się sprawą - przypomniał mu Macmillan. - Jestem pewien, że praca Sebringa w Porton Down ma z tym związek - odparł Steven. Powiedział Macmillanowi, czego policja z Leicester dowiedziała się o szkockim gościu Sebringa, i o swojej rozmowie z Mac- leanem. - Myślę, że Sebring miał wyrzuty sumienia w związku z czymś, co robił w Porton. Założę się, że wyznał wszystko Martinowi Hendry'emu, i teraz obaj nie żyją. - Rozumiem - powiedział Macmillan takim tonem, jakby już wybiegał myślą naprzód. - Co za... pech. - Ci dwaj pewnie by się z tobą zgodzili. - Steven był lekko zirytowany powściągliwością Macmillana, typową dla członków establishmentu. - Nie o to chodzi, po prostu się zastanawiam, kto mógł chcieć ich uci- szyć - wyjaśnił Macmillan i Steven pożałował, że nazbyt pochopnie go ocenił. Teraz już rozumiał, w czym rzecz. Tylko jednej instytucji mogło zależeć na milczeniu obu ofiar: rządowi Jej Królewskiej Mości. - Czy Ministerstwo Obrony się odezwało? - spytał. - Nie odparł Macmillan. - Ale jeśli rzeczywiście chcesz ogłosić kod czerwony, osobiście porozmawiam z sekretarzem obrony. Zresztą w tych okolicznościach i tak dobrze by było... - Nie mów mu, że śmierć Hendry'ego była wynikiem zabójstwa. Poli- cja jeszcze tego nie wie - powiedział Steven.- Dobrze. Coś jeszcze? - Mógłbyś spytać sekretarza o coś, co nazywa się Pierwszą Jednostką Laboratoryjną. - A o co konkretnie? - Czy taka jednostka istnieje. Kiedy zjawiła sią policja - w osobach inspektora i sierżanta z Perth - Steven zeznał, że chciał przesłuchać Hendry'ego w związku z prowadzo- nym śledztwem. Nie znał go osobiście i nic o nim nie wiedział oprócz tego, że był dziennikarzem. Znalazł go martwego i od razu wezwał poli- cję. Nie wspomniał o śladach na nadgarstkach Hendry'ego. Niech lekarz sądowy je znajdzie. Jeśli uznają, że to było samobójstwo, nie będą go długo zatrzymywać. - Cóż, inspektorze, jeśli nie jestem już panu potrzebny... - powiedział Steven, zbierając się do wyjścia. - Po co ludzie robią coś takiego? - zastanawiał się inspektor, niski, zażywny mężczyzna przypominający domorosłego filozofa. Stał przy łóż- ku i studiował etykietę na pustej fiolce. Steven pokręcił głową. - Pewnie dobiło go to, że Angole strasznie dostali w dupę na mistrzo stwach świata - mruknął sierżant. Spojrzał na Stevena i dodał: - Bez urazy. Steven zastanawiał się, czy nie zostać na noc w hotelu w Blair Atholl, ale doszedł do wniosku, że jedynym tematem rozmów w barze będzie śmierć Hendry'ego, bo na wsi wieści szybko się rozchodzą. Pojechał więc na południe do Pitlocłiry i wynajął pokój w małym hotelu, gdzie mógł zachować anonimowość. Po kilku dżinach z tonikiem wcześnie położył się spać i spędził niespokojną noc, nękany przez koszmary o przywiąza- nym do krzesła mężczyźnie, w którego ktoś wmuszał whisky i tabletki. Ucieszył się z nadejścia poranka. Wreszcie mógł pojechać na lotnisko w Glasgow i wrócić do Londynu. Zaraz po powrocie sprawdził pocztę elektroniczną. Dostał e-mail od Macmillana, który chciał go widzieć o drugiej po południu, Jeśli nie sprawi mu to kłopotu". Uśmiechnął się; szef był jak zawsze uprzejmy. Zadzwonił do Rosę Roberts, żeby powiedzieć, że przyjdzie. W Londynie było tak ładnie, że postanowił pójść do ministerstwa pie- szo. Na chodnikach było tłoczno, ale jemu się nie spieszyło, a poza tym przyjemnie było choć przez jakiś czas rozkoszować się latem w stolicy. Robotnicy gwizdali z rusztowań na ładne dziewczyny, które ich wstydli- wie ignorowały, a turyści fotografowali i filmowali wszystko, jak leci. Policjanci chodzili w koszulach z krótkim rękawem, lody topiły się w rę- kach dzieci. John Macmillan był zamyślony. Zaczekał, aż Rosę postawi na biurku tacę z dwiema kawami i talerzykiem herbatników, po czym powiedział: - Wczoraj rozmawiałem z sekretarzem obrony. -1 kazał ci przerwać śledztwo - domyślił się Steven. - Tłumaczył, że wymaga tego interes narodowy? Macmillan milczał przez chwilę. - Spytałbym, czemu jesteś taki cyniczny wobec naszych mocodaw ców, gdyby nie to, że znam odpowiedź - rzekł wreszcie. Miał na myśli śledztwo w sprawie sporów dotyczących genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy. Steven otworzył wtedy puszkę Pandory i wszedł w konflikt z ciemną stroną rządu, o której istnieniu nie wiedział. Od tamtej pory nieufnie odnosił się do establishmentu i chwilami wątpił, czy na pewno służy słusznej sprawie. - Nie było takiej prośby - ciągnął Macmillan. - A nawet gdyby, nie spełniłbym jej. Inspektorat jest i zawsze był niezależny, co, przypomnę, drogo mnie kosztowało. - Przepraszam - powiedział Steven szczerze. Doskonale wiedział, jak często Macmillan toczył w rządzie boje o to, by inne urzędy nie mieszały się do działań inspektoratu. Ogólnie uważano, że właśnie dlatego wciąż pozostawał „panem", a nie „sir Johnem". - Minister udzielił mi informacji, o które prosiłem - powiedział Mac- millan. - Podczas pobytu w Porton Down George Sebring został przy- dzielony do grupy badawczej, która prowadziła prace nad szczepionką przeciwko AIDS. Był ekspertem od antygenowości białek wirusowych, cokolwiek to znaczy. -Antygeny stymulują produkcję przeciwciał-wyjaśnił Steven. - Gdyby dało się wyodrębnić z wirusa kilka kluczowych białek, można by pobu- dzić organizm do wytwarzania zwalczających je przeciwciał, które na- stępnie zaatakowałyby całego wirusa. Zastanawiał się chwilę, po czym powiedział: - Ale Sebring przeszedł załamanie nerwowe. -1 co z tego? - spytał Macmillan, widząc, że Steven nie kwapi się do udzielenia dalszych wyjaśnień. - Praca nad szczepionką przeciwko AIDS to powód do dumy - odparł Steven. - Można nawet liczyć na order i miejsce w pierwszym rzędzie w niebie. Czemu Sebring miałby przejść załamanie nerwowe, robiąc coś tak szlachetnego? Dlaczego nagle stwierdził, że musi zwinąć żagle i zmie- nić zajęcie? - Kto to może wiedzieć? - Macmillan wbił wzrok w biurko, jakby nie mógł się z nim nie zgodzić, ale nie chciał tego przyznać. - Może miał inne kłopoty, o których nie wiemy. -1 nie możemy go spytać, bo ktoś go zabił, żeby zamknąć mu usta. - Nie wierzę, żeby sekretarz obrony kłamał - żachnął się Macmillan. - Nie twierdzę, że kłamał - powiedział Steven. - Ale mógł zostać źle poinformowany. Obaj wiemy, że ministrowie o wszystkim dowiadują się od podległych im urzędników. Jest dużo rzeczy, o których nie wiedzą, albo - kiedy to dla nich korzystne - nie chcą wiedzieć. Macmillan nie zaprzeczył. - Co chcesz zrobić? - spytał. - Domyślam się, że minister nie wymienił pozostałych członków gru- py Sebringa z Porton? - Powiedział tylko, że ich szefem był niejaki doktor Donald Crowe - odparł Macmillan. Kiedy zobaczył uśmiech na twarzy Stevena, dodał: - Powiedziałem coś śmiesznego? - Crowe był na pogrzebie Sebringa - wyjaśnił Steven. - Pani Sebring powiedziała mi, że przyjechał sprawdzić, czyjej mąż nie zostawił jakichś dokumentów z Porton. - Przerwał na chwilę. - Nikt by nie chciał, żeby gdzieś walały się ważne informacje o szczepionce... - W porządku, rozumiem, do czego zmierzasz. - Macmillan skinął gło- wą. Steven napił się kawy i spytał: - Pytałeś o Pierwszą Jednostkę Laboratoryjną? - Nie istnieje - odparł Macmillan. Steven odstawił filiżankę na talerzyk. - Doprawdy? - Ale minister przyznał, że istniała - ciągnął Macmillan. - Jej korzenie sięgają pierwszej wojny światowej; potem została rozwiązana i reakty wowana dopiero przed wojną w Zatoce. W jej skład wchodziło czterdzie stu ludzi, podzielonych na pięcioosobowe oddziały mające monitorować potencjalne przypadki użycia broni chemicznej i biologicznej. Oficjalnie nazywano ją „Tajnym Zespołem". Wszyscy członkowie zostali zobowią- zani do milczenia, a rząd nie zamierzał ani nie zamierza oficjalnie po- twierdzić jej istnienia. - Minister zapewne nie wyjaśnił, dlaczego rząd ignorował wszystkie raporty jednostki? - Owszem, pośrednio - odparł Macmillan. - Wspomniał, że amerykań- scy sojusznicy poddawali nas silnym naciskom. Ustalono więc, że użycie przez Saddama broni chemicznej i biologicznej nie powinno być nagłaś- niane; chyba tak minister to ujął. - Bo to Amerykanie dostarczyli Saddamowi tę broń? - Wstyd przyznać, ale tak. - To by się zgadzało z tym, co słyszałem - powiedział Steven. - Angus Maclean, Szkot, który odwiedził Sebringa przed śmiercią, twierdzi, że służył w tej jednostce, choć Ministerstwo Obrony, rzecz jasna, temu za- przecza. - Cóż, to była tajna organizacja - rzekł Macmillan. - Mógłby zostać oskarżony o ujawnienie tajemnicy państwowej. - Chyba właśnie dlatego tak to rozgłasza - odparł Steven. - Chce sta- nąć przed sądem i powiedzieć publicznie, co ma do powiedzenia. Jest pewien, że jego żona i córka umarły z powodu czegoś, co działo się w Por- ton i w czym uczestniczył Sebring. I o czym być może Sebring powie- dział Martinowi Hendry'emu. - Widzę, że jesteś zdeterminowany - stwierdził Macmillan. - Kod czerwony? - spytał Steven. - Zielony - odparł Macmillan. - Uważaj na siebie i informuj mnie o wszystkim na bieżąco. Steven wyszedł z ministerstwa i skierował kroki nad rzekę, by nacie- szyć się słonecznym popołudniem. Był zadowolony, że uzyskał pozwole- nie Macmillana, ale ponieważ Sebring i Hendry nie żyli, nie był pewien, co właściwie powinien zrobić. Miał jedno nazwisko, Donalda Crowe'a, szefa grupy Sebringa w Porton. Trudno jednak było się spodziewać, że Crowe przyzna się do jakichkolwiek nielegalnych czy kompromitujących działań, skoro na pogrzeb Sebringa przyjechał tylko po to, by sprawdzić, czy nie zostały po nim jakieś dokumenty. Istniała jeszcze możliwość, że Jane Sebring wie więcej, niż twierdzi, a Martin Hendry zostawił gdzieś kopię artykułu czy choćby notatki, z któ- rych korzystał przy jego pisaniu - może w swoim domu w Mancheste- rze? Z innych członków zespołu Sebringa pewnie dałoby się wyciągnąć więcej niż z Crowe'a, ale trzeba pamiętać, że wciąż obowiązywała ich ustawa o tajemnicy państwowej. Zresztą, Steven nie znał ich nazwisk, a Crowe nie będzie się palił do ich ujawnienia. No i gdyby zwrócił się do niego, ściągnąłby na siebie uwagę establishmentu, a w tych okoliczno- ściach należało tego unikać. Przyszło mu do głowy, że Gus Maclean mógł znać pozostałych członków grupy. Może nawet z nimi rozmawiał, kiedy prowadził swoje prywatne śledztwo. Maclean nie miał powiązań z wła- dzami i na pewno z nimi nie sympatyzował, mógł więc okazać się do- brym źródłem informacji. Trzeba będzie z nim pogadać. Steven postanowił podzielić podróż na północ na trzy etapy. Najpierw złoży wizytę Jane Sebring. Już raz mu pomogła, naprowadzając na trop Martina Hendry'ego; poza tym obiecał, że będzie ją informował na bie- żąco o postępach w śledztwie. Jeśli pani Sebring nie powie mu nic nowe- go, pojedzie do Manchesteru, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Mar- tinie Hendry'em. Poprosi inspektorat, by ustalił jego adres i załatwił u miejscowej policji nakaz rewizji. Jeśli to też nic nie da, pojedzie do Glasgow i jeszcze raz porozmawia z Gusem Macleanem. Zatrzymał się i spojrzał na Tamizę. Pełna turystów łódź wycieczkowa pruła dziobem spienioną wodę. Stojące na rufie trzy dziewczyny w let- nich sukienkach i słomianych kapeluszach pomachały do niego. Gdy od- powiedział tym samym gestem, zachichotały. Wydawały się tak szczęśli- we i beztroskie, że aż im zazdrościł. On sam od śmierci Lisy nie mógł w niczym znaleźć zadowolenia. Przy- pominał sobie o tym w najdziwniejszych chwilach - kiedy obserwował innych ludzi, ba, nawet gdy patrzył na dziewczyny płynące łodzią. Ale czy naprawdę sprawiła to śmierć Lisy?, zastanawiał się, wpatrzony w zamuloną wodę. Gdyby był ze sobą szczery, musiałby przyznać, że jest jednym z tych ludzi, którzy nigdzie nie mogą zagrzać miejsca. Czas spę- dzony z Lisa przyniósł mu chwilę wytchnienia, bo był z nią autentycznie szczęśliwy, ale nawet wtedy siedział w nim niespokojny duch. Po jej śmierci znów się ocknął. Bez żadnego określonego powodu; po prostu taką miał naturę. Fakt, że wiele razy cudem zdołał umknąć śmierci, nauczył go, że trzeba żyć z dnia na dzień, a nie snuć długofalowe plany; z czasem jednak uznał, że to raczej wymówka niż filozofia życiowa. Powtarzanie „jakoś to bę- dzie" nie załatwiało wszystkiego, a on musiał pamiętać, że ma córkę. Właśnie ze względu na nią dobrze się zastanawiał, nim narażał się na niebezpieczeństwo; rozumiał, że Jenny będzie miała większy pożytek z ży- jącego ojca niż martwego bohatera. •n Dzwonił do Jenny dwa razy w tygodniu i starał się jak najczęściej jeź- dzić do Szkocji, by spędzać z nią czas. Mimo to w głębi duszy wiedział, że za prawdziwych rodziców uważa jego szwagierkę Sue i jej męża Ri- charda. Tłumaczył sobie, że to nic złego, bo Jenny jest z nimi szczęśliwa, ale ogarniał go żal na myśl o tym, co stracił. Dość tej samoanalizy, uznał. Teraz potrzeba mu piwa. Strzeli sobie Guinnessa w nadrzecznym pubie i zacznie myśleć o bardziej przyziem- nych sprawach. Redford Mansions, South Kensington Londyn - Myślałem, że nie przyjdziesz - powiedział Donald Crowe. - Już pra- wie północ. - Jestem po prostu ostrożny - odparł Cecil Mowbray. - Może to skrzy- wienie zawodowe, ale wychodząc z domu, miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Crowe wyglądał na zaniepokojonego, ale Mowbray niedbale machnął ręką. - Za długo robię w tej branży - powiedział. - Grzeszę nadmiarem ostroż- ności. Jeździłem po mieście, zmieniając taksówki, aż nabrałem pewno- ści, że wszystko gra. - A po co ktoś miałby cię śledzić? - Nie mam pojęcia. - Mowbray spojrzał Crowe'owi w oczy. - A może ty coś wiesz? - Nikomu nic nie powiedziałem - odparł Crowe, który odebrał słowa Mowbray a jako zarzut pod swoim adresem. - Ale? - spytał Mowbray, wyczuwając lekkie wahanie w głosie roz- mówcy. - Na pogrzebie George'a Sebringa był niejaki Steven Dunbar. Znam go. To śledczy Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Przysyłał do Porton preparaty do analizy, a nawet parę razy prosił o rady, chociaż nie mnie osobiście. - Nie powinniśmy wyciągać zbyt daleko idących wniosków - powie- dział Mowbray. - Komputer inspektoratu musiał powiązać ze sobą fakty: Sebring został zamordowany, a kiedyś pracował w Porton Down. Inna sprawa, że mieliśmy pecha z tym orzeczeniem o zabójstwie. Każdy inny patolog uznałby to za samobójstwo. - A co z rozmową Sebringa z tym dziennikarzem? - spytał Crowe. - Przypuszczam, że inspektorat nic o tym nie wie - odparł Mow- bray. - A skąd ty się o tym dowiedziałeś? - Z podsłuchu założonego na jego telefon. Mamy na oku cały zespół Beta od czasu, kiedy w gazetach pojawiły się informacje, że rząd planuje zużyć starą szczepionkę. - Inspektorat pytał Ministerstwo Obrony o pracę Sebringa w Porton - powiedział Crowe. - Ministerstwo skontaktowało się z naszym szefem; poprosił, żebym to ja udzielił im informacji. -1 słusznie - odparł Mowbray z uśmiechem. - Rozumiem, że powie- działeś, że pracował nad szczepionką przeciw AIDS? Crowe skinął głową. - Oczywiście. - No to nie ma się czym martwić - orzekł Mowbray. - Wczoraj jadłem lunch z Everleyem. Zaczyna się denerwować, myśli, że nie mówimy mu wszystkiego. - Nadal nie jestem pewien, czy dobrze zrobiliśmy, zwracając się do niego - powiedział Crowe. - Potrzebowaliśmy jego pieniędzy - przypomniał mu Mowbray. - Ale doskonale cię rozumiem. Moim zdaniem, nie będzie z nim kłopotów. Znam takich jak on. Zarobił kupę forsy, a potem odkrył, że to nie wystarczy; chce mieć władzę, być popularny. Zakochał się w sobie bez pamięci i chce, żeby inni też go kochali. Oddałby wszystko, byle zostać posłem, a za stanowisko ministra pewnie dałby sobie jaja uciąć. Myśli, że z naszą po- mocą osiągnie swój cel. - A czemu do tej pory przegrywał? Ile to było, trzy razy? - Partia wyznaczała go do kandydowania w okręgach, w których nie miał szans - wyjaśnił Mowbray. - Myślę, że też mieli do niego pewne zastrzeżenia, ale skusiły ich jego pieniądze. Tak jak nas. - Tym razem będzie oczekiwał, że inwestycja się zwróci - zauważył Crowe. - Fakt - przytaknął Mowbray. - Zrobiłem, co mogłem, żeby go przeko- nać, że zostanie posłem z takiego czy innego okręgu, ale jeśli zacznie sprawiać nam kłopoty, ma w szafie więcej trupów niż akademia medycz- na. A ja mam negatywy. - Masz na niego teczkę? - Co za pytanie - prychnął Mowbray. - Na multimilionera z ambicjami politycznymi? Mamy wręcz powieść. - Jak widać, pomyślałeś o wszystkim. - A co u ciebie? - Jestem w kontakcie z paroma ludźmi z bazy danych grupy. Dostałem od nich informacje niezbędne do przygotowania ostatecznych planów. Wygląda to nieźle. - Doskonale. - Pewnie nie oglądałeś „Wiadomości"? - spytał Crowe. - Byłem w taksówce - przypomniał mu Mowbray. - A co? - Pod naciskiem opinii publicznej rząd zgodził się zniszczyć zapasy starej szczepionki. Żołnierze dostaną nową. -1 dobrze - rzekł Mowbray z uśmiechem. 9 Steven zadzwonił z domu do Jane Sebring i spytał, czy mógłby jutro do niej wpaść. - Widział się pan z Martinem Hendrym? -Tak. - Powiedział coś? - Nie mógł. Nie żyje. - O mój Boże. Jak to? Co się stało? - Wygląda na to, że popełnił samobójstwo - odparł Steven. Właściwie nie kłamał. To naprawdę wyglądało jak samobójstwo, a szkocka policja jeszcze nie ogłosiła, że Hendry został zamordowany. Poza tym, gdyby powiedział Jane Sebring, że już druga osoba zginęła z powodu czegoś, w co zamieszany był jej mąż, mogłaby się wystraszyć i nic więcej by z niej nie wyciągnął. - Więc nadal pan nie wie, kto zabił George'a i dlaczego? - spytała. - Niestety nie. - To po co chce się pan ze mną zobaczyć? - Pomyślałem, że jeśli chwilę porozmawiamy, może przypomni pani sobie coś, co wcześniej nie wydawało się pani istotne - wyjaśnił. - Przyjedzie pan z Londynu? - Tak. - To zapraszam na lunch. Steven podziękował i zgodził się przyjść o pierwszej. Odkładając słu- chawkę, zdał sobie sprawę, że nie może doczekać się spotkania z Jane Sebring. Gdy Steven widział ją ostatnio, była w czerni i emanowała spokojem i godnością. Teraz otworzyła mu w dżinsach, sandałach i bluzce z odkry- tymi plecami. Odgarniając z twarzy rozpuszczone jasne włosy, powie- działa: - Cholerny kot zarzygał podłogę. Proszę wejść i nalać sobie drinka. Zaraz do pana przyjdę. Steven został sam w pokoju, który pamiętał ze stypy po pogrzebie Se- bringa. Teraz, kiedy nie było w nim żałobników i pachniał skórą i środ- kiem do pielęgnacji mebli, a nie odurzającą mieszanką perfum i kwiatów, wydawał się o wiele większy. Na orzechowym kredensie stała taca z bu- telkami. Nalał sobie dżinu z tonikiem. Pomyślał, że powinien spytać go- spodynię, czy też ma ochotę się napić, ale ponieważ jej nie słyszał, uznał, że ona też go pewnie nie usłyszy. Wziął solidny łyk i wyjrzał na ogródek, w którym rozmawiał z matką Sebringa. - Proszę wybaczyć - powiedziała Jane, wchodząc do pokoju. - Od tej pory będzie dostawał tylko suchy pokarm. Niech sobie kręci nosem, ja nie ustąpię. Cieszę się, że pana widzę. - Ja również - powiedział Steven i uścisnął jej dłoń. - Moglibyśmy zjeść na dworze - zaproponowała. - Szkoda byłoby stra- cić taki ładny dzień. Co pan na to? - Jestem za - odparł Steven. - Może pan zaczekać tutaj albo pomóc mi w kuchni. Co pan woli? - Chętnie pomogę, ale uprzedzam, że nie znam się na gotowaniu. - Poszedł za Jane do jasnej, nowoczesnej kuchni. - Zjemy lasagne z sałatką - powiedziała Jane. - Pan może zrobić sos. - Nie wiem, od czego zacząć. - W szafce nad zlewem jest mała miska - Jane machnęła ręką, wyraź- nie przyzwyczajona do wydawania poleceń. - A gdzieś wśród tych bute- lek jest ocet balsamiczny i oliwa. - Co teraz? - spytał Steven, kiedy już wszystko znalazł. - Wlać do miski dwie łyżeczki jednego i drugiego i dokładnie wymie- szać. Potem skropić sałatkę. - Pchnęła w jego stronę dużą salaterkę. - To wszystko. Łatwizna, co? - Pewnie - przytaknął Steven, zadowolony, że nauczył się czegoś no- wego. - Proszę zabrać sałatkę a ja wezmę lasagne. - Jane włożyła rękawice kuchenne i schyliła się, by otworzyć piekarnik. Steven wyniósł salaterkę na taras i postawił ją na środku okrągłego drewnianego stołu. - Będą nam potrzebne noże i widelce - krzyknęła Jane z kuchni. - Trzecia szuflada z lewej, patrząc od wejścia. Znów machnęła ręką w nieokreślonym kierunku. Steven zabrał sztućce i poszedł nakryć do stołu. - Dobra robota - powiedziała Jane z uśmiechem, niosąc lasagne.- Dziękuje za uznanie. - Pewnie strasznie się szarogęszę, co? - spytała. - Tak - odparł Steven poważnym tonem. - Przepraszam - powiedziała z szerokim uśmiechem. - Nie ma sprawy - Steven odwzajemnił uśmiech. - Jestem nauczycielką - wyjaśniła Jane. - Traktuję wszystkich jak czwartą „b". - Czego pani uczy? - Angielskiego. A propos, sos jest doskonały. - Jane wzięła do ręki listek sałaty i włożyła go do ust. - Jest pan urodzonym kucharzem. Steven roześmiał się i powiedział, że tylko wymieszał składnik A ze składnikiem B, zgodnie z instrukcją. - W dzisiejszych czasach to wystarczy, by dostać własny program w te- lewizji. Czemu nie nauczył się pan gotować? - Moja rodzina była tradycyjna - odparł. - Gotowała mama. Na stu- diach próbowałem coś pichcić, ale za każdym razem kończyło się to klęską. A potem zaciągnąłem się do wojska i gotowaniem znów zajął się ktoś inny. - Był pan lekarzem wojskowym? - W pewnym sensie. - To znaczy? - Zajmowałem się medycyną polową. - Rozumiem - skinęła głową. - Brał pan udział w akcjach, o których nie może mi nic powiedzieć. Zgadza się? - Można tak to ująć. - Dlaczego ciągle spotykam facetów, którzy mają jakieś tajemnice? -Wszyscy je mają. - Wie pan, co mam na myśli. Takie prawdziwe tajemnice, rządowe, wojskowe. - Widzę, że trudno było pani żyć z człowiekiem o tajemniczej prze- szłości. - Nie wiem, czy „trudno" to właściwe słowo. Ale rzeczywiście to za- wsze stało między nami. Widziałam, jak psuł mu się nastrój, i nie wie- działam, dlaczego, bo myślał wtedy o czymś, o co nie mogłam spytać, bo nawet gdybym spytała, on nie mógłby mi nic powiedzieć. - Może powinien. - Widać, że pan go nie znał. - To prawda - przyznał Steven. - Proszę mi o nim opowiedzieć. - George we wszystkim ściśle trzymał się reguł. Przepisy to była dla niego podstawa. Ze świecą szukać drugiego tak uczciwego, godnego za- ufania, lojalnego i sumiennego pracownika. Gdyby przełożeni powiedzieli mu, że coś jest tajne, zabrałby tę tajemnicę do grobu. - Skrzywiła się, jakby przypomniała sobie, że tak właśnie się stało. Steven nie chciał, żeby zmieniła temat, więc zapytał: - Ale w końcu postanowił porozmawiać z Martinem Hendrym? - Tak - odparła. - Po tylu latach, po tym wszystkim, co przecierpieli- śmy przez jego cholerną przeszłość, postanowił zwierzyć się obcemu czło- wiekowi. To zakrawa na ironię, nie sądzi pan? - Napełniła jego kieliszek i wlała sobie resztę rieslinga. - Deser? - spytała. - Chętnie - powiedział Steven, zaskoczony jej nagłą przemianą z roz- żalonej wdowy w troskliwą gospodynię. - Zrobiłam cytrynową tarte i, nie chwaląc się, jest znakomita. - Jane wstała od stołu i zniknęła w kuchni. Wróciła z dwiema dużymi porcjami tarty i dzbankiem śmietany. - Jest przepyszna! - krzyknął Steven, wziąwszy pierwszy kęs. - A nie mówiłam? Steven uśmiechnął się. Kiedy skończyli jeść, zasugerowała, że wygodniej im będzie na ogro- dowej huśtawce - przykrytej perkalem kanapie pod daszkiem z tego sa- mego materiału, ustawionej między dwiema brzozami. - Lunch był palce lizać - powiedział Steven, siadając. - Cieszę się, że panu smakował - odparła Jane, siadając koło niego. - Boże, ale ładna pogoda. Odchyliła się i zamknęła oczy. - Oby tak czę- ściej. Kupiliśmy tę huśtawkę dwa lata temu, a bujaliśmy się na niej może cztery razy. - Dzięki temu może ją pani lepiej docenić - powiedział Steven. - Znu- dziłoby się pani bujanie, gdyby robiła to co dzień. - Naprawdę pan tak sądzi? - Nie - odparł i wybuchnęli śmiechem. - Mówiła pani, że dużo przecierpieliście z powodu tajemnic George'a - powiedział Steven łagodnie. - Co pani miała na myśli? Milczała przez dłuższą chwilę, nie otwierając oczu. Steven patrzył na promienie słońca, które tańczyły na jej powiekach, kiedy huśtawka koły- sała się lekko. Przypuszczał, że Jane zastanawia się, czy odpowiedzieć szczerze. 70 - Kiedy poznałam George'a, powiedział mi, że kilka lat wcześniej pra- cował w Porton Down: wtedy pierwszy raz usłyszałam tę nazwę. I że przeszedł załamanie nerwowe. Twierdził, że już się wyleczył, ale że mie- wa ataki depresji. Myślałam, że to żaden problem. Jak wszystkie zako- chane kobiety, wierzyłam, że go uszczęśliwię i wszystko będzie dobrze. Ale to były tylko pobożne życzenia. George miał napady złego humoru i nocne koszmary. Nie mógł, albo nie chciał mi powiedzieć, co mu się śniło, więc uznałam, że ma to coś wspólnego z jego przeszłością. Stop- niowo stracił zainteresowanie... cóż, intymną stroną małżeństwa i w końcu zaczęliśmy spać w osobnych pokojach. - No tak - powiedział Steven. - Proszę mnie źle nie zrozumieć, George był dobry i czuły, kiedy był sobą, i kochaliśmy się... jak brat z siostrą, przynajmniej przez ostatnich kilka lat. - Chcieliście adoptować dziecko. - Myśleliśmy... myślałam, że to pomoże. - Że to zrekompensuje brak własnego dziecka? - Może i tak. Denerwujące było to, że fizycznie z George'em było wszystko w porządku. Jego problemy miały podłoże psychiczne. Ciągle dręczyły go wyrzuty sumienia. Nie mógł odprężyć się na tyle, by... - Kochać się z tobą? - powiedział cicho. Jane otworzyła oczy i spojrza- ła na niego. - Tak - szepnęła. W tej chwili myślał tylko o tym, że pragnie ją pocałować. I zrobił to, bardzo delikatnie. Było tak cudownie, jak oczekiwał. Jej wargi, miękkie i ciepłe, odwzajemniły pocałunek. - Zawsze mówiłam, że nie należy pić do lunchu - powiedziała, kiedy odsunęli się od siebie. Steven pocałował ją w szyję. - To bez sensu - szepnęła. - Dopiero cię poznałam... a George nie żyje od zaledwie... - Kilku lat, sądząc z tego, co mówiłaś. Był po prostu samolubny. Nie powinien był cię obarczać swoimi wyrzutami sumienia. Jesteś piękną kobietą, mamy piękny letni dzień, a moją jedyną tajemnicą jest to, że chcę się z tobą kochać. - A naprawdę okropne jest to - szepnęła, kiedy przesunął językiem po jej uchu-że ja też. - Idziemy na górę? Po chwili wahania wzięła go za rękę i zaprowadziła do sypialni. Pro- mienie słońca wpadały przez otwarte okno, w powietrzu unosił się zapach świeżej pościeli i skoszonej trawy. Jane położyła się na łóżku i spojrzała na Stevena zachęcająco. Usiadł przy niej, ściągnął jej dżinsy i top, po czym sam się rozebrał i położył. Przesunął dłońmi po jej kształtnym cie- le, ustami szukając jej ust. Rozpiął jej stanik i zaczął pieścić sutki, coraz bardziej podniecony wydawanymi przez nią jękami rozkoszy. Wyciągnęła dłoń i chwyciła jego twardego penisa. Pochyliła się, wzię- ła go do ust i tym razem to Steven jęknął. Chciał, żeby minuty przeciąg- nęły się w godziny. Jane puściła go i usiadła na nim okrakiem. - Ostrzegałam, że lubię rządzić - powiedziała. - Zobaczymy - wychrypiał. Ścisnął jej pośladki i pociągnął ją do sie- bie. Zaśmiała się, wzięła jego członka w obie dłonie, podczas gdy on pieścił jej piersi. - Jesteś taka piękna - mruknął. - Dzięki, mój miły panie - szepnęła. Posadził ją sobie na piersi. Wciąż była w majtkach, więc odsunął je na bok i językiem odszukał łechtaczkę. - O słodki Jezu - szepnęła i wyciągnęła ręce, by oprzeć się o ścianę. - To... to... cudowne. Po długiej chwili, z twarzą ociekającą potem, oddychając ciężko, spoj- rzała na Stevena. - Twój język dokonuje cudów, ale mam ochotę na coś bardziej treści wego. Przewróciła się na bok i rozłożyła nogi, po czym chwyciła go za penisa i wprowadziła w siebie. Steven położył się na niej. - O, jak dobrze - szepnęła, gdy ją napełnił. - Cudownie. -1 to jak - mruknął Steven, poruszając się równym, niespiesznym ryt- mem. - Ależ będę miała wyrzuty sumienia... - Pieprzyć wyrzuty sumienia - szepnął. - Nie... pieprzyć mnie - wydyszała. Po pewnym czasie, nie wychodząc z niej, Steven uniósł jej lewą nogę tak, by Jane przewróciła się na prawy bok. - Co robisz? - zachichotała. - Zawsze tak postępuję z kobietami, które się szarogęszą - odparł. - Rżnęje z boku. Parsknęła śmiechem. Leżeli razem przy akompaniamencie dochodzącego z ogrodu śpiewu ptaków i szumu liści poruszanych wiatrem igrającym z zasłonami. - Tak nie uchodzi - szepnęła Jane. - Było aż tak źle? - spytał Steven. - Nie udawaj durnia. - Jane szturchnęła go w bok. - Dobrze wiesz, że nie. Ale teraz przyszła pora na wyrzuty sumienia. Nie powinniśmy byli tego robić. - Nie patrz przed siebie, nie patrz w tył. Bierz to, co życie przynosi. - Filozof - mruknęła. - Raczej rozczarowany realista - odparł. Jane przewróciła się na brzuch i zaczęła kreślić palcem kółka na jego piersi. - No i jak, doktorze Dunbar, przesłuchanie zakończone? - A chcesz tego? - Nie - powiedziała cicho. - No to weźmy prysznic, ubierzmy się, chodźmy na spacer i poszukaj- my nad rzeką knajpki, w której podadzą nam truskawki ze śmietaną. Naj- lepiej w cieniu wierzby płaczącej. Spojrzała na jego uśmiechniętą twarz i wyrecytowała ze smutkiem: - Gdy wszedł, już tam była. Gdy spojrzała na niego, uśmiechnął się. Światła pełgały w fali czasu, co o brzeg wieczności się rozbijała... Steven przeczesał palcami jej włosy. - Założę się, że nie wiesz, kto to napisał? - powiedziała. Spojrzał na nią, jakby miał przytaknąć, i recytował dalej: -1 ona kryła w sobie otchłanie, czasem przebywał je, stawał na drugim brzegu i nie był odtrącany*. - Dobry Jezu! - zawołała Jane, kładąc głowę na jego piersi. - Oczytany kochanek. Teraz już wiem, że Bóg istnieje. Wyszła spod prysznica owinięta białym ręcznikiem podkreślającym jej gładkie, opalone ramiona. Rzuciła Stevenowi drugi ręcznik. -Twoja kolej. Kiedy wrócił, miała na sobie letnią sukienkę i przymierzała kapelusz od słońca z szerokim rondem. Przypominała kobietę z impresjonistycz- nego obrazu. - Co ty na to? - spytała. - Czy to nie przesada? - Wyglądasz pięknie - podszedł do niej i objął ją. - To już odbębniliśmy - powiedziała, podnosząc ręce. - Jeśli znów zaczniemy, nigdy stąd nie wyjdziemy. - Czy to źle? - spytał. - Nie - mruknęła. - Aleja naprawdę uwielbiam truskawki... * Z wiersza Ruperta Brooke'a Day That I Have Loved. Wrócili po szóstej. - To było cudowne popołudnie. - Jane opadła na krzesło i zrzuciła buty. - I to jak. - Steven usiadł naprzeciwko niej i uśmiechnął się, widząc jej swobodną pozę. - Szkoda, że czwarta „b" cię nie widzi... - Chrzanić czwartą „b" - odparła, patrząc w sufit. - Co teraz, królewi- czu z bajki? - Posiedzimy w ogrodzie z zamkniętymi oczami i posłuchamy ptaków obwieszczających koniec dnia, potem weźmiemy prysznic, przebierze- my się i pójdziemy na kolację do dobrej restauracji, którą wybierzesz ty. Będziemy pić schłodzone wino z kryształowych kieliszków i mówić so- bie rzeczy, których jeszcze nigdy nikomu nie mówiliśmy. - Zanim twój pułk wymaszeruje o świcie... - powiedziała. - Nie ma żadnego pułku. - O dniu, któregom ukochała...* Następny ranek było pochmurny i zanosiło się na deszcz. Pogoda od- zwierciedlała nastrój panujący przy śniadaniu. Spojrzenia, które wymie- niali, mówiły więcej od słów. - Jak zamierzasz się dowiedzieć, nad czym George pracował w Por- ton? - spytała Jane. - To już wiem - odparł. - A przynajmniej znam oficjalną wersję. - Tak? - Jane była wyraźnie zaskoczona. - Jego zespół pracował nad szczepionką przeciwko HIV. Mój szef do- wiedział się tego w Ministerstwie Obrony. - Nad szczepionką? - zdziwiła się Jane. - Jak można mieć koszmary z powodu pracy nad szczepionką? - Pomyślałem to samo - odparł. - Czyli nie wierzysz im? - Ani trochę. - A co możesz zrobić? - spytała. - Wiem, że twoim zdaniem to wizyta Gusa Macleana wyprowadziła George'a z równowagi i że właśnie wtedy postanowił skontaktować się z prasą, ale Maclean powiedział mi, że już kiedy przyjechał, George wy- dawał się jakiś spięty. Potwierdza, że jego wizyta mogła pogorszyć sytu- ację, ale nie sądzi, by to on był wszystkiemu winien. - Pamiętam tylko, że to był okropny dzień - powiedziała Jane. - Może Maclean ma rację. Może George po prostu miał zły humor. * Z wiersza R.S.Thomasa He andShe. O-J - To bardzo ważne - rzekł Steven. - Spróbuj sobie przypomnieć, czy zdarzyło się wtedy coś jeszcze, co zdenerwowało twojego męża. - Nie pamiętam niczego takiego - powiedziała po chwili namysłu. - Cały dzień siedział w domu, a przed Macleanem nie mieliśmy żadnych innych gości. - Nikt nie dzwonił? - O ile sobie przypominam, nie. - Dostał jakiegoś maila? - Z Internetu korzystał w swoim gabinecie na uczelni, a listonosz przyniósł chyba tylko kilka rachunków. Przy śniadaniu George zacho- wywał się najzupełniej normalnie, to pamiętam. Zamierzał cały dzień siedzieć w domu i sprawdzać prace studentów. Ja miałam wolne, bo w poprzedni weekend byłam na szkolnej wycieczce, więc postanowiliśmy pójść na lunch do pubu. Pamiętam, że gdy dostarczono prasę, za- żartował, że poczyta o faktach, zanim zabierze się za fikcję. Kiedy wy- chodziłam na zakupy, siedział przy stole w kuchni, pił kawę i czytał gazetę. - Czyli wyszłaś? - Tylko na jakieś dziesięć minut - odparła i dodała po namyśle: - Ale masz rację. Teraz pamiętam. Kiedy wróciłam, coś było z nim nie tak. Spytałam, czy dobrze się czuje, bo był strasznie blady, ale on powiedział, że to nic takiego i zajął się sprawdzaniem prac. - A potem poszliście na lunch? - Właśnie sobie przypomniałam, że nie. Kiedy go o to spytałam, po- wiedział, że się rozmyślił i nie ma ochoty. - To przez gazetę. - Gazetę? - Zdenerwowało go coś, co w niej przeczytał. Mówiłaś, że kiedy wy- chodziłaś, czytał gazetę. - Ale co to mogło być? - Pamiętasz, który to był dzień? -Zaraz... poniedziałek, dwudziestego ósmego. - Trzeba skoczyć do biblioteki - powiedział Steven. - Co prenumero- waliście? - „Guardiana". - Idziesz ze mną? - No jasne, to fascynujące. Wskazała Stevenowi drogę i pojechali do najbliższej biblioteki publicz- nej. Tam, korzystając z komputera, Steven wszedł do bazy starych nume- rów „Guardiana" i otworzył ten z dwudziestego ósmego czerwca. - To musi być to - powiedział po chwili i odczytał tytuł: - „Weterani wojny w Zatoce krytykują plan wykorzystania starych zapasów szcze- pionki". - Przeczytał cały artykuł, po czym rzekł: - Rząd planował podać stare szczepionki żołnierzom przygotowywanym do wyjazdu na nową wojnę w Zatoce Perskiej. Stowarzyszenia weteranów zaprotestowały, twierdząc, że ze szczepionkami było coś nie tak. - Myślisz, że wśród nich mogła być szczepionka, nad którą niby praco- wał George? - spytała Jane.Steven zaprzeczył. - Nie było potrzeby szczepienia żołnierzy przeciwko AIDS. Poza tym taka szczepionka jeszcze nie istnieje. Żołnierze mieli dostać szczepionki zalecane przez WHO dla osób udających się w tamten rejon, a oprócz tego środki chroniące przed bakteriami i wirusami, które mogłyby zostać wykorzystane jako broń: wąglikiem, dżumą i tym podobnymi. - To dlaczego artykuł o wykorzystaniu starych zapasów szczepionki miałby skłonić George'a, żeby po dwunastu latach milczenia poszedł do gazet? - Dobre pytanie - mruknął Steven. - Ale jestem prawie pewien, że tak właśnie było. - To by tłumaczyło telefony, jakie George wykonał zaraz po wizycie Macleana - powiedziała Jane. - Wypytywał ludzi, do których dzwonił, dlaczego rząd robi coś, czego jego zdaniem robić nie powinien. Z każdą chwilą był coraz bardziej wkurzony. - To było, zanim zadzwonił do Martina Hendry'ego? - Tak. - Czyli George uważał, że stosowanie starej szczepionki to zły pomysł. - To musiało być coś gorszego, skoro poleciał z tym do gazet. - Bardzo zły pomysł? - zasugerował Steven. - Ale dlaczego? - zastanawiała się Jane. - No właśnie, dlaczego? 10 No i co o tym myślisz? - spytała Jane w drodze powrotnej. - Że stowarzyszenia weteranów miały rację. Ze szczepionką coś było nie tak i George o tym wiedział. Ale dlaczego w takim razie rząd zamie- rzał jej znowu użyć? - Bo o tym nie wiedział? - Twój mąż i Donald Crowe wiedzieli, a rząd nie? Przecież byli człon- kami zespołu badawczego; nie decydowali o tym, co podaje się żołnie- rzom. - Może rzeczywiście pracowali nad nową szczepionką i chcieli ją na nich wypróbować? - podsunęła Jane. - Mieliby podać żołnierzom nieprzetestowaną szczepionkę? To byłoby wysoce nieetyczne. - Ale wyjaśniałoby, skąd wzięły się koszmary George'a - powiedziała Jane, kiedy skręcili na podjazd. - Zwłaszcza jeśli ze szczepionką było coś nie tak. Steven potrząsnął głową. - Nawet gdyby rzeczywiście tak było, gdyby prowadzili eksperymenty z nową szczepionką, nie zrobiliby tego samego dwanaście lat później, więc czemu George'a tak zaniepokoił ten artykuł? - Coś musiało być nie w porządku z jedną z pozostałych szczepionek - powiedziała Jane. -1 wiedzieli o tym tylko George i jego zespół badawczy? - dodał Steven. - Tak - potwierdziła. Po chwili namysłu Steven znów pokręcił głową. - Nie, to nie to. Wątpliwości co do szczepionek podawanych żołnie- rzom pojawiały się regularnie. Poddano je drobiazgowym badaniom i nie znaleziono nic podejrzanego. - Z drugiej strony... - Steven pomyślał o Gusie Macleanie i prowadzonych przezeń poszukiwaniach przyczyny jego choroby i tego, co spowodowało śmierć jego żony i córki. Choć nic nie znalazł, uparcie nie dawał za wygraną. - Ciekawe - mruknął. - Zaczynasz mieć wątpliwości? - spytała Jane. - Tak tylko pomyślałem, że nie ma dowodów na istnienie życia poza Układem Słonecznym, ale to nie znaczy... - Że ono nie istnieje - dokończyła Jane. - No właśnie. To znaczy tylko tyle, że go nie znaleźliśmy. - Myślisz więc, że coś mogło być nie tak ze szczepionką, ale jak dotąd nie stwierdzono, co? - Muszę zadzwonić do inspektoratu. - Zrobię kawę - powiedziała Jane i zostawiła Stevena samego. Zadzwonił z komórki i musiał chwilę zaczekać, nim połączono go z ofi cerem administracyjnym przydzielonym do jego sprawy. - Mam nowe wiadomości - powiedziała z irlandzkim akcentem kobie ta, która przedstawiła się jako Maureen Kelly. - Ktoś przeformatował twardy dysk w laptopie, który nam pan zostawił. Niestety, plików nie udało się odzyskać. - Tego sią obawiałem - odparł Steven. - A jest już raport z sekcji zwłok Martina Hendry'ego? - O dziwo, szkocka policja nadal traktuje jego śmierć jako samobój- stwo. - Jest pan pewien, że to było morderstwo? - Hendry miał na nadgarstkach ślady wskazujące, że był związany - odparł Steven. - Może patolog uznał, że powstały w inny sposób? - Albo uległ naciskom - powiedział Steven. - Czy znalazł pan w domu Hendry'ego jakieś programy na laptopa? - Nie, a dlaczego pani pyta? - Kiedy zabójca przeformatował dysk, musiał usunąć wszystko, łącz- nie ze standardowym oprogramowaniem, a mimo to na komputerze były zainstalowane Windows XP i Microsoft Office, jakby to był normalny laptop, którego po prostu ostatnio nie używano. Steven domyślił się, do czego Kelly zmierza. - To znaczy, że zabójca przeinstalował oprogramowanie, by zataić, że dysk został sformatowany, i tym samym ukryć motyw zabójstwa? - A potem zabrał dyski z oprogramowaniem i dysk zip, o którym pan wspominał. Jeśli to się na coś przyda, możemy określić dokładny termin ponownej instalacji. Może policja się tym zainteresuje. - Z jej słów biła cierpka ironia. - Na razie proszę nic im nie mówić - odparł Steven. - Lepiej, żeby moi przeciwnicy myśleli, że wiem mniej, niż wiem naprawdę. - Decyzja należy do pana. - Macie informacje o Hendrym, o które prosiłem? Kelly podała mu adres Hendry'ego w Manchesterze. - Mieszka... mieszkał z dziewczyną, Lesley Holland. Policja z Man- chesteru została powiadomiona o naszym zainteresowaniu sprawą. Gdy- by była taka potrzeba, załatwią nakaz rewizji. Coś jeszcze? - Muszę porozmawiać z kimś z Porton Down o szczepionkach poda- wanych żołnierzom wyjeżdżającym w rejon Zatoki Perskiej. - Poprzednio czy teraz? - Poprzednio. I nie chodzi mi o jakiegoś PR-owca; chcę rozmawiać z kimś, kto zna się na rzeczy. Poszedł do kuchni. Jane siedziała przy stole. Usiadł naprzeciwko, a ona nalała mu kawy. Spytał, dlaczego milczy. - Tak sobie myślę... - zaczęła z wahaniem. - Jeśli George został za mordowany, bo chciał powiedzieć wszystko o tej szczepionce, wynikało by z tego, że... - zawiesiła głos, jakby słowa nie mogły przejść jej przez gardło. - Że to rząd odpowiada za jego śmierć. - Aż strach pomyśleć - rzekł Steven. - Myślałam, że powiesz: „Nie, Jane, nie gadaj głupstw". - Nie, Jane, nie gadaj głupstw - wyrecytował bezbarwnym tonem. Spojrzała na niego i spytała cicho: - Ale to nie są głupstwa, prawda? - Istnieje szczebel administracji, który funkcjonuje bez wiedzy rządu - odparł Steven. - A cóż to niby znaczy? - Odkryłem to parą lat temu, kiedy sam miałem z nim do czynienia. - Próbowali cię zabić? - Tak. Nie wiem, kim byli. Mogą tylko snuć domysły. - Nie rozumiem. - Zaraz ci wyjaśnię. Wygląda to mniej więcej tak. Pan A, zajmujący wysokie stanowisko, mówi panu B, podwładnemu, że ma taki czy inny kłopot. Pan B przekazuje to panu C, a ten mówi, że zobaczy, co się da zrobić. Pan C wspomina o tym panu D, który z kolei wynajmuje pana E. Oczywiście pozostali go nie znają ani on ich. Pan E ma rozwiązać pro- blem, przy czym jest świadom, że jeśli nawali, zostanie sam. Robi swoje i dostaje za to pieniądze z lewej kasy. Problem znika i pan A jest zadowolony, ale rzecz jasna nie wie, jak to się stało. Jane była wstrząśnięta. - Przecież to niemoralne! - krzyknęła. - Moralność rzadko idzie w parze z władzą - powiedział Steven. - Czyli uważasz, że George'a zabił jakiś pan E? - Możliwe - odparł. - Ale mógł to też zrobić zgorzkniały weteran szu- kający zemsty. Wielu jest takich. - Nie wspomniał, że zabójstwo Martina Hendry'ego praktycznie wykluczało tę ewentualność. Jane zadrżała. - Wiem, że zabrzmi to głupio, ale boję się. Naprawdę. Chcę, żeby to wszystko się skończyło. Chcę żyć normalnie. Niech ten koszmar już mi nie. Steven ujął jej dłonie i ścisnął delikatnie. - Czy to znaczy, że mam odejść? - spytał. Jane wyglądała, jakby toczyła walkę z samą sobą. Wreszcie powiedzia- ła: -Jesteś częścią tego... koszmaru. Ale nie, jeśli mam wybór, to nie chcę cię stracić. Steven pocałował jej dłonie. - To dobrze - rzekł cicho. - Bo dobrowolnie nie odejdę. r- Łza spłynęł a jej po policzk u. Jane otarła ją ze złością, jakby uważał a płacz za oznakę słabośc i. - Ob iecaj, że nie będzies z mnie okłamy wał - poprosi ła. - Obieca j, że będzies z mi mówił, co robisz i w ogóle co się dzieje. Steve n milcz ał. - Obi ecuje sz? - J e ś l i n a p r a w d ę t e g o c h c e s z . S k i n ę ł a g ł o w ą . - Do brze - odparł. - Martin Hendry nie popełni ł samobó jstwa. Policja jeszcze tego nie wie, ale został zamord owany. Z jego komput era usunięt o wszystk ie ślady artykuł u, nad którym pracow ał, i myślę, że właśnie z po wodu tego artykuł u zginął. Jane przez chwilę wygląd ała, jakby tego już było dla niej za wiele, ale opano wała się. - Zno wu pan E? - zapyt ała. - Na to wygl ąda. - Jak go znajd ziesz ? - Prz ede wszystk im chcę go powstrz ymać - odparł Steven. - A żeby to zrobić, muszę się dowiedz ieć, co jego mocoda wcy chcą zatuszo wać. Wtedy gra będzie skończo na. Policja niech szuka małpy; ja zajmę się kataryni arzem. Pojadę do Manche steru sprawd zić, czy Hendry zostawi ł w domu coś, co wskazy wałoby, nad czym pracow ał. - Pro szę, uważ aj na siebie . - Zad zwoni ę. Steve n był w Manch esterze o trzeciej. Przed wyjazd em zadzwo nił od Jane na tamtejs zą policję, żeby uprzed zić o swoim przyby ciu i poprosi ć o nakaz rewizji mieszka nia Hendry' ego. Pojecha ł prosto na komend ę, gdzie spotkał się z policjan tem, który przedst awił się jako komisa rz Lawren ce. - Pe wnie nie powie mi pan, czego właśc iwie szuka ? - rzekł Lawr ence. - Ws zystki ego, co mogł oby mi pomó c w śledzt wie - odpar ł Steve n. - Nie ch panu będzi e. - Lawr ence uśmie chnął się. - Roz umie m, że Hend ry miesz kał z dziew czyną ? - powie dział Steve n. - To ja musiałe m powiad omić ją o jego śmierci - odparł Lawren ce ze smutkie m. - Takie miłe dziecko . - Dal ej tam miesz ka? - O i l e w i e m , t a k . N i e m i e l i ś m y o k a z j i d r u g i r a z t a m z a j r z e ć . S t e v e n w z i ą ł n a k a z i p o d z i ę k o w a ł . - Prz ydzie lić panu mund urow ych? - spyta ł Lawr ence. co - Nie trzeba. Kiedy zapukał do mieszkania Hendry'ego na drugim piętrze nowego bloku kilka kilometrów od centrum, nikt nie odpowiedział. Za trzecim razem otworzyły się sąsiednie drzwi i stanęła w nich starsza kobieta. - Tam nikt nie mieszka - powiedziała. - Pan Hendry niedawno umarł. Steven odwrócił się do niej. - Tak, słyszałem o tym. Bardzo smutna historia. Właściwie to szukam Lesley. - Chyba się wyprowadziła. Nie było jej, kiedy przyszli z gazowni. - Z gazowni? - Mówili, że gaz się ulatnia i że muszą wejść - wyjaśniła kobieta. - Tylko w tym mieszkaniu? - spytał Steven. - Tak - potwierdziła kobieta. - Coś się stało? - Nie, nie - powiedział Steven, nie chcąc jej spłoszyć. - A jak tam weszli, skoro Lesley nie było w domu? - Mieli klucz - odparła kobieta. - Mówili, że gazownia ma zapasowe na wszelki wypadek. Byli bardzo mili, nie to, co dzisiejsza młodzież. - Znaleźli źródło przecieku? - O, tak. Przyszli i powiedzieli mi, że nie ma się czym martwić. Znaleźli usterkę i ją naprawili. - To doskonale - rzekł Steven. - Wie pani może, gdzie mógłbym zna- leźć Lesley? - Niestety nie - kobieta pokręciła głową. - Wiem, że jest nauczycielką. Uczy w podstawówce na Green Street, może to panu coś da. Chodzi tam moja wnuczka, mówi, że Lesley jest bardzo miła. To ważne, żeby dzieci lubiły swoich nauczycieli, zgodzi się pan? Steven przytaknął i podziękował kobiecie za pomoc. Zaczekał, aż za- mkną się za nią drzwi, po czym zadzwonił do Lawrence'a. - Mundurowi jednak się przydadzą - powiedział. - Trzeba będzie wy ważyć drzwi. Ku zaskoczeniu Stevena, z mundurowymi przyszedł Lawrence. - Przyjmijmy, że jestem zainteresowanym obserwatorem - powiedział. - Właściwie w czym tkwi problem? Steven powiedział mu o rzekomej wizycie pracowników gazowni. - Jeśli to byli gazownicy, to ja jestem ufoludkiem. Mieli klucz, a są siadka, z którą rozmawiałem, już dawno nie widziała dziewczyny Hen dry'ego. Lawrence skinął na dwóch mundurowych, a ci bez problemu dostali się do środka. Słysząc trzask pękającego drewna, sąsiadka znów wyszła na klatkę i Steven musiał ją zapewnić, że nie ma powodu do obaw. - Myślałam, że policja też ma klucze - powiedziała. - Podejrzewamy, że panowie, których pani widziała, nie byli gazowni- kami - odparł Steven. - Policja chce sprawdzić, czy wszystko jest w po- rządku. - Dziwnie się do tego zabierają - odparła kobieta, patrząc z niepoko- jem na wyłamane drzwi. - Proszę się nie obawiać - powiedział Lawrence. - Wszystko naprawi- my. - Ja myślę - burknęła kobieta, wracając do mieszkania. - Już wolałam tych gazowników. Po wejściu do środka Steven zobaczył to, czego się spodziewał. „Ga- zownicy" dokładnie przetrząsnęli mieszkanie. Zawartość wszystkich szu- flad i szafek walała się po podłodze, tu i ówdzie widać było nawet zerwa- ne klepki. - Ci dzisiejsi fachowcy... - zażartował Lawrence. - Wygląda na to, że ktoś pana uprzedził. - Niestety tak - przyznał Steven. - Niepokoi mnie, skąd wzięli klucz. Skoro od jakiegoś czasu nikt nie widział dziewczyny Hendry'ego... - O rany - westchnął Lawrence. - Myśli pan, że?... - Lepiej to sprawdźmy - powiedział Steven. - Sąsiadka mówiła, że Lesley uczy w szkole podstawowej na Green Street. Lawrence spojrzał na zegarek. - Są wakacje. Spróbuję zdobyć jej adres w kuratorium. Gdy komisarz rozmawiał przez telefon, Steven przeszukiwał mieszka- nie. Nie lubił, kiedy okoliczności zmuszały go do włażenia z butami w czy- jeś życie. Bez przekonania przetrząsnął wszystko, świadom, że nic nie znajdzie. Lawrence podszedł do niego i powiedział: - W kuratorium mają tylko adres tego mieszkania, ale udało mi się skontaktować z dyrektorką szkoły. Powiedziała, że po śmierci Martina Hendry'ego Lesley zamieszkała z rodzicami. Sprawdzimy to? Steven przytaknął i komisarz powiedział mundurowym, że jadą na 21 Paxton Avenue. Kazał im pilnować mieszkania, dopóki nie zostanie za- bezpieczone. Steven i Lawrence wylegitymowali się mężczyźnie, który pracował w ogródku przed ładnym parterowym domkiem na Paxton Avenue. Wy- glądał poczciwie - niski, pulchny, łysy, w okularach - więc jego agre- sywna reakcja była dla nich zaskoczeniem. - Czy moja córka nie dość już przez was wycierpiała, dranie? - burk nął. - Nie ma pojęcia, co Martin robił ani dlaczego się zabił. Czy to, co Ol się stało, nie jest dla niej wystarczająco dużym ciężarem, na litość bo- ską? - Przykro mi z powodu tego, co ją spotkało, panie Holland - powie dział Steven - ale naprawdę musimy z nią porozmawiać. Nie potrwa to długo i obiecuję, że będziemy taktowni. Holland mruknął coś o psach uganiających się za własnymi ogonami, po czym ściągnął gumiaki i wszedł do domu w skarpetach w romby. - Kto przyszedł, Sam? - spytał kobiecy głos. - Znowu policja do naszej Lesley - odparł Holland. - Nic dziwnego, że bandytów nie łapią. Po chwili wrócił z drobną dziewczyną o piegowatej twarzy i jasnych włosach związanych różową wstążką. Wyglądała, jakby od dawna nie spała. Z jej oczu wyzierało uczucie, którego nie można było pomylić z żad- nym innym - strach. - Doktor Steven Dunbar - przedstawił się Steven. - A to komisarz Lawrence. Moglibyśmy porozmawiać na osobności? Po twarzy Lesley Holland przebiegł cień rezygnacji i zaprosiła ich ge- stem do środka. - Nie wiem, o czym Martin pisał. Tyle razy już wam to mówiłam - powiedziała, siadając na brzegu krzesła. - Możecie mi grozić do woli, ale i tak nie powiem wam czegoś, czego nie wiem. - Kto pani groził? - spytał Steven. - Dwaj oficerowie z Wydziału Specjalnego. Mówili, że dobrze wiedzą, co Martin knuł i że na pewno wszystko mi powiedział. I jeśli wszystkiego im nie powiem, grozi mi czternaście lat więzienia. Ale nie mogłam nic powiedzieć, bo nic nie wiedziałam. Martin robił to, co zawsze, pracował nad artykułem. Nic mi o nim nie mówił, ale oni nie wierzyli. W kółko powtarzali to samo... - Dała im pani klucze do mieszkania? - spytał Steven. Skinęła głową. - Zmusili mnie. Od śmierci Martina mieszkam u rodziców. Powie- dzieli, że przeszukają mieszkanie i kiedy znajdą to, czego szukają, wró- cą, żeby oficjalnie przedstawić mi zarzuty. Miałam nigdzie się nie ru- szać. - Ale nie wrócili? - Nie. Myślałam, że może właśnie dlatego przyjechaliście. - Spojrzała błagalnie na Stevena. - Nic nie wiem. Nic nie zrobiłam. - Wiem, panno Holland, i przykro mi, że musiała pani przez to wszyst- ko przejść. Nikt pani o nic nie oskarży. Przepraszam za zachowanie mo- ich współpracowników. Niestety, narobili bałaganu w pani mieszkaniu, ale już nie wrócą. Przykro mi z powodu śmierci pani przyjaciela. Teraz już zostawimy panią w spokoju. Kiedy wyszli, Lawrence powiedział: - Czyli ci gazownicy byli z Wydziału Specjalnego? - Nie byłbym tego taki pewien - odparł Steven. - Rozumiem, że nie dostaliście informacji o działaniach Wydziału Specjalnego na waszym terenie? - Ani słowa. Nadal nie powie mi pan, o co w tym wszystkim chodzi? - Niestety, nie mogę. Steven wyjechał z Manchesteru z poczuciem, że tylko stracił czas. Za- bójcy Martina Hendry'ego też doszli do wniosku, że kopia artykułu może być w jego mieszkaniu, ale byli szybsi. Cóż, przynajmniej nie zabili Les- ley Holland, prawdopodobnie dlatego, że było oczywiste, iż nie wiedzia- ła, nad.czym pracował Hendry. Skoro wizyta w Manchesterze nic nie dała, Steven zamierzał pojechać do Glasgow, ale na myśl o Jane zmienił zdanie. Zadzwonił do niej i spytał, czy może u niej przenocować. - Dlaczego? - spytała. - Bo chcę. - To się nazywa wyczerpujące wyjaśnienie - mruknęła. - Ale chodziło mi o to, dlaczego wracasz do Leicester, skoro miałeś jechać do Glasgow? - Pojadę jutro - powiedział. 11 Restauracja Chevalier, Chelsea Londyn C^ecil Mowbray oddał płaszcz kelnerowi, nie patrząc na niego, i usiadł. - Co się stało? - spytał. Donald Crowe zaczekał, aż kelner odejdzie, po czym nachylił się do Mowbraya. - Inspektorat Naukowo-Medyczny zainteresował się szczepionkami dla żołnierzy - powiedział. - Poprosili o spotkanie z dyrekcją Porton. To Dunbar za tym stoi. Musi coś wiedzieć. - Spokojnie - odparł Mowbray. - Stare zapasy szczepionki zostały znisz- czone pod presją stowarzyszeń weteranów. Nie można badać czegoś, co nie istnieje. Zgadza się? Crowe skinął głową. - Ale co do jednego masz rację - ciągnął Mowbray. - Wszystko przez Dunbara. Rzeczywiście wie więcej, niż myśleliśmy. Wie, że Sebring przed śmiercią kontaktował się z tym dziennikarzem Martinem Hendrym. - Skąd? - Kilka dni po pogrzebie odwiedził żonę Sebringa. To ona musiała mu o tym powiedzieć. - Przecież rozmawiałem z nią przed pogrzebem. Nic nie mówiła. - Pewnie Dunbar ma większy dar przekonywania niż ty. Co więcej, zdaje się, że weszła z nim w, że tak powiem, zażyłe stosunki. - Dobry Boże, jej mąż nie żyje raptem od paru tygodni. Na czym ten świat stoi? Tania zdzira. - Nie nam ją osądzać. - Chryste Panie, człowieku, to znaczy, że mogła kłamać, kiedy mówiła, że Sebring nie opowiadał jej o swojej przeszłości! Może powiedział jej wszystko, a ona wyśpiewała to Dunbarowi! - gorączkował się Crowe. - To możliwe, ale mało prawdopodobne - odparł Mowbray spokojnie. - Dunbar był w mieszkaniu Hendry'ego w Manchesterze, rozmawiał też z jego dziewczyną. Ale moi ludzie dopilnowali, żeby w mieszkaniu nie było nic, Co mogłoby nas obciążyć, i upewnili się, że ta mała nic nie wie. Nie musiałby tam jechać, gdyby już wszystko wiedział, nie? - Może i masz rację - przyznał Crowe. - Ale nie wiemy, co zrobi teraz, i to mnie martwi. - Pojedzie do Glasgow porozmawiać z Angusem Macleanem, wetera- nem wojny w Zatoce - odparł Mowbray. - A skąd wiesz? - Wciąż mamy telefon Sebringa na podsłuchu. - Dzięki Bogu - rzekł Crowe. - Przynajmniej to daje nam lekką prze- wagę. Co ten Maclean może mu powiedzieć? Mowbray wzruszył ramionami. -Nic. Maclean to znany działacz stowarzyszenia weteranów. Robi dużo szumu, rozgłasza szalone teorie, ale nie ma nic na ich poparcie. Taki Don Kichot. - Maclean... gdzieś słyszałem to nazwisko. - Przeszedł szkolenie w Porton. Był w naszym tajnym zespole podczas wojny w Zatoce. Może wtedy go poznałeś. - Nie pamiętam go, ale jeśli to prawda, to może wie więcej, niż są- dzisz? Mowbray pokręcił głową. - Od lat mamy go na oku. Podzielił los wszystkich wiecznych buntow ników: stał się częścią establishmentu. Jeszcze trochę i dadzą mu medal. - Skoro tak twierdzisz... - Nie zawracaj sobie tym głowy. Wszystko gra. Skup się na tym, co jest do zrobienia. Jakieś nowe wieści? - Ostatnia odprawa za dwa tygodnie. - Jesteś pewien, że dobrze robimy, zachowując wszystko w tajemnicy do ostatniej chwili? - Tak - odparł Crowe. - Twoi ludzie mają niewiele do roboty. Sprawa jest prosta. A co z Everleyem? - Już tam jest, zawiera znajomości. Przynajmniej nie pęta się pod no- gami. - To dobrze. Leicester już po jedenastej, kiedy Steven przyjechał do Jane. Był wykoń- czony po ciężkim dniu, ale zmęczenie zniknęło bez śladu, kiedy zobaczył ją w drzwiach. - Cieszę się, że wróciłeś - powiedziała. Wziął ją w ramiona i pocałował. - Pięknie wyglądasz - szepnął. - Pomyślałam, że moglibyśmy zjeść późną kolację. - Skinęła głową w lewo. Steven odwrócił się i zobaczył zastawiony stół. Stała na nim butelka wina w wiaderku z lodem i zapalone świece. - Doskonały pomysł - mruknął, dobierając się do szyi Jane. - Ale po kolei. - Czyżby miał pan inne priorytety, panie doktorze? - szepnęła. - No proszę, w dodatku czyta mi w myślach - powiedział i poprowa- dził ją do schodów. Jane chciała pierwsza wejść na górę, ale Steven, rozochocony wido- kiem jej pośladków, przyciągnął ją do siebie i położył dłonie na jej pier- siach. Zaczęła ocierać się o niego i zachichotała, kiedy poczuła, jak bar- dzo jest podniecony. - Obawiam się - mruknęła - że w tym tempie nie dotrzemy do sypialni. - Nie można... tego wykluczyć. - Steven podniósł jej sukienkę i wsu- nął dłoń pod majtki. Była mokra. - Boże, pragnę cię. - Nigdy bym się nie domyśliła - powiedziała, uwalniając go ze spodni. - Do rozstrzygnięcia pozostaje tylko kwestia... geografii. - Tu i teraz - wychrypiał. 95 Jane pochyliła się i oparła o schody, a Steven zdjął jej majtki i wszedł w nią od tyłu. - Widzę, że nie żartowałeś - wydyszała. Kiedy skończył, położył się przy niej na schodach. Jego twarz była mokra od potu. - O kurcze - sapnął. Jane uśmiechnęła się. - Nie o takiej przystawce myślałam - szepnęła. - Ale... była dobra. Steven pocałował ją delikatnie w czoło. - Ubóstwiam cię. Jane położyła mu palec na ustach. - Ledwo mnie znasz - powiedziała. - Weź prysznic, a ja podam do stołu. Później, kiedy rozmawiali przy kawie, Jane spojrzała na zegar. - Ale ten czas leci. Już pierwsza. Jeśli chcesz rano jechać... - Chodźmy do ogrodu - zaproponował. - Co? - Noc jest ciepła. Posiedźmy trochę na dworze. Miała taką minę, jakby szukała kontrargumentów, ale żaden nie przy- szedł jej do głowy. - No dobrze - zgodziła się. - Jeszcze nikt w środku nocy nie zapraszał mnie do ogrodu. - Nie ma to jak letnie noce w Anglii - powiedział Steven. Usiedli na huśtawce. W powietrzu unosił się zapach kapryfolium, nie- bo było usiane migoczącymi gwiazdami. - Zobacz, widać sztylet w pasie Oriona - szepnęła. - Idealna noc - powiedział Steven. - Żeby tak można było zatrzymać czas. - Lato w krótką dzierżawę dostajemy jedynie... - Lecz wieczne twe lato nigdy nie przeminie* - dokończył Steven i ścis- nął jej dłoń. - Oby - powiedziała. Rano Steven już miał wyjeżdżać do Glasgow, kiedy zadzwoniła jego komórka. Po krótkiej rozmowie odwrócił się do Jane i powiedział: - Zmiana planów. Dzwonili z inspektoratu. Ci z Porton zgodzili się na rozmowę o szczepionkach. Spotkanie w Ministerstwie Spraw Wewnętrz nych dziś po południu. Muszę wracać do Londynu. * Z Sonetu 18 Williama Szekspira. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Londyn Steven spóźnił się na spotkanie. Przeprosił i wyjaśnił, że na autostra- dzie był korek, bo drogę zablokowała ciężarówka, z której wysypał się ładunek. Macmillan przedstawił go wszystkim. - Steven, to doktor Robert De Fries. Pełnił funkcję łącznika między władzami Porton a wojskowymi służbami medycznymi w sprawie szcze pień żołnierzy przed wojną w Zatoce Perskiej. Steven uścisnął dłoń posępnemu mężczyźnie, który nawet nie raczył się uśmiechnąć. - A to doktor Jonathan Sked, zastępca dyrektora bazy w Porton Down - Macmillan wskazał wysokiego, chudego mężczyznę o siwiejącej bro dzie, który nie unikał spojrzenia Stevena, a jego mocny uścisk dłoni bu dził zaufanie. Steven usiadł obok Macmillana, naprzeciwko ludzi z Porton, którzy też siedzieli ramię w ramię. U ich stóp stały teczki. - Dziękujemy, że zgodziliście się panowie tak szybko z nami spotkać - powiedział Macmillan. - To prawda - zawtórował mu Steven. Zawsze dobrze jest zacząć od pochlebstw. - W czym właściwie możemy pomóc? - spytał Sked. Macmillan skinął głową na Stevena, który powiedział: - Jak zapewne panowie wiecie, prowadzimy dochodzenie w sprawie śmierci doktora George'a Sebringa, waszego byłego pracownika. Choć policja początkowo orzekła samobójstwo, tak naprawdę został zamordo- wany, a z naszego śledztwa wynika, że śmierć Sebringa mogła mieć coś wspólnego z jego pracą w bazie. Powiedzieliście nam, że był członkiem zespołu pracującego nad szczepionką przeciwko AIDS, ale podejrzewa- my, że istnieje związek między jego badaniami a rzekomymi problemami ze szczepionkami podawanymi żołnierzom. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby panowie pomogli nam zrozumieć, na czym ten związek polega. - Myli się pan, doktorze - rzekł Sked. - Doktor Sebring nie mógł mieć nic wspólnego z rutynowymi szczepieniami żołnierzy. Był zatrudniony jako specjalista od wirusowych białek. Potwierdza to doktor Crowe, któ- ry był wówczas jego bezpośrednim przełożonym. Sprawdziłem to, kiedy pierwszy raz zwróciliście się do nas w tej sprawie. - Z całym szacunkiem, doktorze, ale moim zdaniem szczepienia żoł- nierzy nie były tak rutynowe, jak zdaje się to pan sugerować - odparł Steven. - Wiemy, że były ogromne trudności z uzyskaniem w Porton ja- kichkolwiek informacji na temat tego, co właściwie podano żołnierzom. n -7 an Sked rozłożył ręce w geście kapitulacji. - Przyznaję, wynikły pewne kłopoty spowodowane tym, że niektóre składniki szczepionki były tajne. Fakt ten dał początek plotkom, a sami panowie wiecie, jak trudno nad nimi zapanować. - Może Sebring pracował nad jakimś tajnym składnikiem, którego nie możecie ujawnić? - zasugerował Steven. - Nie - odparł Sked zdecydowanym tonem. - Niczego nie ukrywamy. Jak już mówiłem, konsultowałem się z doktorem Crowe'em. - Czy te składniki nadal są utajnione? Sked potrząsnął głową. - Wszystkie szczepionki zostały odtajnione przez Ministerstwo Obro- ny pod koniec tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego. - A których skład był utajniony? - Trzech: przeciw wąglikowi, kokluszowi i dżumie. - W tamtym czasie ministerstwo twierdziło, że takich szczepionek jest sześć - powiedział Steven, zerkając do notatek. - Zaszło pewne nieporozumienie - odezwał się De Fries, przerywając coraz bardziej niezręczne milczenie. - Ale mogę rzucić na tę sprawę nie- co światła. Z naszych dokumentów wynika, że do szczepionek podawa- nych żołnierzom wprowadzano cytokiny. Był to pierwszy przypadek za- stosowania tej technologii. Sądzono, że w ten sposób wywoła się silniejszą reakcję systemu immunologicznego i zapewni żołnierzom skuteczniejszą ochronę. W pewnym momencie, kiedy producenci zgłosili, że kończą się zapasy cytokin, poproszono zespół doktora Crowe'a o dostarczenie kom- pleksów genowych HIV, które miały zostać wykorzystane jako substytut. Uważano, że wywołają równie silną reakcję systemu immunologiczne- go. - Tego doktor Crowe mi nie powiedział - stwierdził Sked z irytacją. - Pewnie zapomniał - łagodził De Fries. - To nie było ważne. - Więc znaleźliśmy brakujące ogniwo - stwierdził Steven. - Tak bym tego nie nazwał - odparł De Fries. - Nie jestem ekspertem - powiedział Steven - ale czy wykorzystanie kompleksów genowych HIV nie wskazuje na podjęcie próby zapewnie- nia ochrony przeciwko wirusowi? - Może na pierwszy rzut oka - wyjaśnił De Fries - ale nie to było celem. W tym przypadku chodziło o wywołanie silnej reakcji systemu immunologicznego. - O ile wiemy, jeszcze nikt nie rozważał wykorzystania HIV jako broni biologicznej - dodał Sked. - Jasne - mruknął Steven ironicznie. Macmillan zgromił go wzrokiem i powiedział uprzejmie: - Muszę przyznać, że ja też nie bardzo rozumiem, po co wykorzystano te kompleksy genowe. Jeśli, jak ustaliliśmy, doktor Crowe i jego ludzie pracowali nad szczepionką przeciw AIDS, to chyba można powiedzieć, że mieli osobisty interes w tym, by poznać skutki użycia na żołnierzach tych kompleksów genowych? Sked wyraźnie się zjeżył. - Żeby nie było wątpliwości: nie ma mowy, by ktokolwiek z Porton prowadził eksperymenty na żołnierzach. - Oczywiście - zgodził się Macmillan. - Cóż, będziemy musieli gdzie indziej szukać powodu, dla którego George Sebring przeszedł załamanie nerwowe i do końca życia miał wyrzuty sumienia. - Na to wygląda - powiedział De Fries. - Nic, nad czym pracował w Porton, nie mogłoby wywołać takich następstw. - A co z pozostałymi członkami zespołu doktora Crowe'a? - spytał Steven. - To znaczy? - Jak sobie radzą? - Doktor Crowe nie wygląda na człowieka, który ma kłopoty ze snem - odparł Sked. - Zresztą nie ma po temu powodów. - Z Lowrym i Rawlingsem też wszystko w porządku - dodał De Fries. Steven przypomniał sobie, że w dokumentach dostarczonych przez Por- ton była mowa o pięciu naukowcach. Sked i De Fries wymienili tylko cztery nazwiska: Crowe'a, Lowry'ego, Rawlingsa i Sebringa. Już miał zapytać, kogo pominęli, ale się rozmyślił. Może było to zwykłe prze- oczenie, a może nie, lepiej więc będzie zdobyć tę informację z innego źródła. - Czy mieliby panowie coś przeciw temu, żeby oddać szczepionki, nad którymi pracował zespół Crowe'a, do niezależnej analizy? - spytał. - Niestety, to niemożliwe - odparł Sked chłodno. - Musieliśmy znisz- czyć zapasy z powodu histerii rozpętanej przez prasę i protestów... - Weteranów wojny w Zatoce - dokończył De Fries. - Rząd Jej Wysokości nie mógł pozostać obojętny na ich obawy - po- wiedział Sked. - Ale nie znaczy to, że ze szczepionkami było cokolwiek nie w porządku. - Oczywiście - przyznał Macmillan. - Nie została nawet jedna czy dwie fiolki? - spytał Steven. - Wszystko zostało zniszczone - zapewnił De Fries. - Z całym szacun- kiem, doktorze, ale te szczepionki zostały poddane wielu niezależnym badaniom. Żadne nie wykazało nic niepokojącego. Ja tylko głośno myślę - odparł Steven. - No i co ty na to? - spytał go Macmillan, kiedy pracownicy Porton wyszli. - Jedno już wiemy - powiedział Steven. - Zespół Crowe'a musiał rze- czywiście pracować nad HIV; w przeciwnym razie nie mógłby dostar- czyć kompleksów genowych wirusa. - Czyli twoje wątpliwości były nieuzasadnione? - Wątpiłem, czy naprawdę chodziło o uzyskanie szczepionki przeciw HIV - odparł Steven. - Chyba nie sugerujesz, że próbowali zaprojektować opartą na nim broń? Słyszałeś, co mówił Sked. - Tak - odparł Steven. - Może rząd nie przyznawał otwarcie, że widzi w HIV potencjalną broń, ale nie byłby to pierwszy przypadek, kiedy gru- pa naukowców dostaje wolną rękę w badaniach, by zobaczyć, co wykażą. Rzecz jasna, wszystko odbywa się nieoficjalnie. -1 myślisz, że taki zespół działał w Porton? - A ty nie? - Chyba będę musiał zasięgnąć języka - odpowiedział Macmillan. Po powrocie do domu Steven zrzucił buty, nalał sobie piwa i padł na swój ulubiony fotel przy oknie. Położył nogi na parapecie i wpatrzony w chmury rozwiązał krawat. Zrobił postępy, ale nadal czegoś mu brako- wało. Nawet gdyby się okazało, że Sebring rzeczywiście uczestniczył w pracach nad wykorzystaniem wirusa AIDS jako broni, groźba ujaw- nienia tego faktu nie była wystarczającym motywem zabójstwa. Nie miałoby to sensu. Cyniczna opinia publiczna uznałaby, że kolejny sfru- strowany pracownik służb publicznych wyciągnął na światło dzienne następną aferę. Akurat w tej chwili ogromną popularnością cieszyły się publikowane w prasie opowieści byłego oficera MI-5 o niekompetencji służb wywiadowczych; mrożąca krew w żyłach historia o badaniach nad bronią biologiczną nie zrobiłaby większego wrażenia. Następny po ospie i dżumie wirus, którym trzeba się martwić, ale przynajmniej tym razem to nasi nad nim pracowali... „A teraz zapraszamy na sport i pro- gnozę pogody". Musiało się w tym kryć coś więcej. Jeśli Sebringa uznano za tak duże zagrożenie, musiał wiedzieć coś jeszcze. Ale co to mogło być?... Steven zauważył, że wrócił do punktu wyjścia, co było oznaką, że po- winien zrobić przerwę. Spojrzał na zegarek. Jenny pewnie już wróciła ze szkoły. Wykręcił numer. Odebrała jego szwagierka. - Cześć, Sue, co słychać? - Jest super! - Poważnie? - spytał Steven, trochę zaskoczony jej entuzjastyczną re- akcją. - Wreszcie szkoła po dwóch miesiącach z tymi trzema potworkami - wyjaśniła Sue. - Wakacje są w porządku, ale to cudownie mieć dzieci z głowy - dodała ze śmiechem. - Wreszcie wszystko wróciło do normy. Byłam na zakupach, u fryzjera, na kawie z koleżankami. Czuję się jak nowo narodzona. - Mam wyrzuty sumienia - powiedział Steven. - Tylko żartuję, przecież wiesz - odparła Sue. - Pewnie chcesz poroz- mawiać ze swoim potworkiem. Zaraz ją zawołam. - Cześć, tatusiu - usłyszał w słuchawce głos Jenny. - Mam nową na- uczycielką. - Tak, Orzeszku? To fajnie. - Nazywa się Campbell i ma wielkie zęby. - Jenny, nie bądź złośliwa. - Kiedy to prawda. Mówi, że niedługo będzie wojna. - Poważnie? - Mówi, że taki jeden łobuz nazbierał dużo broni i chce napaść na Za- chód, to znaczy na nas. Będziesz musiał walczyć, tatusiu? - Nie, Jenny. - To dobrze. Ciocia Sue mówi, że wujek Richard też nie, bo jest za stary i za gruby. - Teraz już wiem, skąd się bierze ta twoja złośliwość - roześmiał się Steven. - Miejmy nadzieję, że nikt z nikim nie będzie musiał walczyć i wszyscy znajdziemy sobie coś ciekawszego do roboty. - Przyjedziesz w ten weekend? - Chyba mi się nie uda, Orzeszku - odpowiedział. - Jestem bardzo zajęty. Może w następny? - Dobrze, tatusiu. Pa. - Cholera - mruknął Steven, kiedy usłyszał trzask odkładanej słuchaw- ki. Ciekawe, co Jenny sobie pomyślała. Że ma to gdzieś? Że jej nie ko- cha? Że się dla niego nie liczy? - Cholera, cholera, cholera. Steven odszukał w notesie numer telefonu laboratorium szpitalnego, w którym pracował Gus Maclean. Zadzwonił tam, ale powiedziano mu, że Macleana dziś nie ma. Rano zgłosił, że jest chory. Steven spytał o je- go numer domowy, ale usłyszał, że nie mogą mu go podać. Poprosił do telefonu kierownika. Kiedy usłyszał w słuchawce głos George'a Drum- monda, przedstawił się i poprosił o pomoc w skontaktowaniu się z Mac- leanem. - Chodzi o coś związanego z Zatoką Perską? - spytał Drummond. - Owszem - przytaknął Steven. - Mogę co najwyżej zadzwonić do Gusa i zapytać, czy zgadza się, że- bym podał panu jego numer - powiedział Drummond. - Byłbym zobowiązany. Drummond oddzwonił po pięciu minutach i podyktował Stevenowi numer Macleana. Steven podziękował, rozłączył się i nie odkładając słu- chawki, wybrał numer. - Gus, chciałbym jeszcze raz z tobą porozmawiać. - O czym? - spytał Maclean chrapliwym głosem. - O tym samym co ostatnio. Nie wiem, czy słyszałeś, ale dziennikarz, z którym rozmawiał George Sebring, nie żyje. - Jezu, co się stało? - Popełnił samobójstwo. - A co z artykułem? - Zniknął. - O cholera. - To co, mogę wpaść? - 21 Brandon Street, przy Dumbarton Road. Pierwsza klatka, ostatnie piętro. - Jutro rano? - Będę w domu. Wieczorem Steven zadzwonił do Jane i powiedział, że rano jedzie do Glasgow. - Jak poszło z ludźmi z Porton? - spytała. - Obstają przy oficjalnej wersji, że George i jego współpracownicy prowadzili badania nad szczepionką przeciw AIDS. Ale okazało się, że jego zespół dostarczył jeden ze składników szczepionki podanej żołnie- rzom. Można więc powiedzieć, że zrobiliśmy krok naprzód. - To już coś. - Kłopot w tym, że niedawno zniszczyli całe zapasy starej szczepionki, więc nie możemy przeprowadzić nowych badań. - Krok do przodu, dwa kroki w tył. - Jak zawsze. 12 Steven pojechał na Brandon Street taksówką. Padał deszcz, wnętrze samochodu pachniało wilgocią i stęchłym tytoniem. Co gorsza, kierowca uważał się za tytana intelektu. - Podobno Saddam nie chce wpuścić inspektorów rozbrojeniowych - powiedział. - Nie wiedziałem - odparł Steven. - A czego się spodziewali? - ciągnął kierowca. - Też bym nie wpuścił policji, jakbym miał w domu kradziony sprzęt. To oczywiste. - Może. - Powinni go byli załatwić poprzednio, ale nie, to by było za proste. Liberały postawiły na swoim i teraz wszystko zaczyna się od nowa. Rzy- gać się chce. A jak widzę tych uchodźców... Steven mruknął coś na znak, że słucha. Wreszcie dotarli na miejsce. Wysiadł na rogu Brandon Street i Dumbarton Road. Szedł w deszczu wzdłuż czerwonych kamienic z fasadami z piaskowca, aż znalazł numer 21. Wdrapał się po wydeptanych kamiennych schodach na ostatnie pię- tro. Otworzył Maclean. Był w szlafroku. - W szpitalu mówili, że źle się czujesz - powiedział Steven. Maclean zaprowadził go do salonu, wskazał krzesło, a sam opadł na sąsiednie, trzymając się za serce, jakby właśnie przebiegł maraton. - Pamiątka po wojnie? - spytał Steven. Maclean skinął głową. - Co jakiś czas daje o sobie znać. Co mogę dla ciebie zrobić? - Mówiłeś, że pojechałeś do George'a Sebringa, bo chciałeś się dowie- dzieć, nad czym pracował w Porton. - Zgadza się. - Na policji powiedzieli mi, że szukałeś kontaktu z innymi naukowca- mi stamtąd. Udało ci się z którymś porozmawiać? - Ciężko było. Zdobyłem tylko trzy adresy: Sebringa, faceta nazwi- skiem Lowry i Michaela D'Arcy'ego. Steven ucieszył się, słysząc nieznane nazwisko. - Rozmawiałeś z którymś? - Z obydwoma - odparł Maclean. - Lowry kazał mi spadać, bo zawoła policję. Wtedy jeszcze pracował w tej wspaniałej bazie. Nie wiem, czy nadal tam jest. Nie był zadowolony, że udało mi się go namierzyć. Roz- mawiałem za to z D'Arcym. Robił wrażenie przyzwoitego człowieka, ot, typowy angielski mieszczuch, ale bał się otworzyć usta, żeby broń Boże nie powiedzieć jednego słowa za dużo. W kółko powtarzał, że musi prze- strzegać przepisów ustawy o tajemnicy państwowej, aż zaczęło to brzmieć jak zdarta płyta. - Kim właściwie był ten D'Arcy? - Kumplem Sebringa. Pracowali razem w wydziale prowadzonym przez niejakiego Crowe'a. Z tego to dopiero był kawał kutasa. Zimny drań, wydłubałby ci prawe oko i wrócił po lewe. Z nami, żołnierzami, miał niewiele do czynienia. Pewnie uważał, że to nie przystoi człowiekowi na jego stanowisku. - Chciałbym pogadać z D'Arcym. Masz jego adres? - Trochę czasu minęło, odkąd ostatnio go widziałem. Co najmniej parę lat. Wtedy mieszkał w Kent, pracował w jakiejś firmie farmaceu- tycznej, chyba u Pfizera. Kłusownik stał się strażnikiem lasu, można powiedzieć. Maclean wstał ciężko i powlókł się do biurka. Jedną ręką oparł się o blat, a drugą przerzucił piętrzący się na nim stos papierów. Wyglądał, jakby od ostatniego spotkania przybyło mu dziesięć lat. Miał zapadnięte policzki, żyły wystąpiły mu na szyi jak postronki. - Może pomóc? - zaproponował Steven, poruszony. - Już mam. - Maclean wziął mały notes, zaznaczył odpowiednią stronę kciukiem i usiadł. - Doktor Michael D'Arcy, Beach Mansions, mieszka- nia dwanaście, Ramsgate. Teraz sobie przypominam; pracował w Sand- wich w fabryce Pfizera, ale zamieszkał w Ramsgate, bo miał stamtąd miłe wspomnienia z dzieciństwa. Rodzice zabierali go tam na wakacje. Nabrałem do niego sympatii, kiedy to powiedział. Ja też mam ulubioną mieścinę, nazywa się Rothesay. Jak byłem mały, jeździliśmy tam co rok. Wsiadaliśmy na parowiec w Gourock i płynęliśmy rzeką Clyde do zatoki Rothesay. Zabieraliśmy ze sobą sąsiadów z Govan, Grantów. Moja mama przyjaźniła się z Effy Grant. Pakowała tyle rzeczy, jakbyśmy wybierali się na rejs po Karaibach. Steven uśmiechnął się, widząc wzruszenie Macleana. - Zabierałem tam moją małą i patrzyłem, jak się bawi w tym samym piachu co ja trzydzieści lat wcześniej. Ale na tym tradycja się skończyła. Ona swoich dzieci tam nie zabierze. Los nie dał jej szansy. - Przykro mi - mruknął Steven. Odwrócił się, a Maclean, skrępowany, szybkim ruchem ręki otarł łzę z policzka, po czym odkaszlnął i powie- dział: - Jak mówiłem, D'Arcy był w porządku. Nie był zupełnie bez serca. Pewnie dlatego do niczego nie doszedł. Steven spojrzał na niego pytająco. - Dobry człowiek wysoko nie zajdzie - wyjaśnił Maclean. - Dobroć przeszkadza. Tylko palanty dostają się na szczyt. Zadeptują wszystkich w polu widzenia, a potem, kiedy już osiągną sukces, udają świętych. - Powiedziałbym, że jesteś cynikiem, gdybym nie wiedział, że masz rację - stwierdził Steven, wstając. - Dzięki za pomoc. - Może skoczymy na piwo? - spytał Maclean. - Żartujesz - Steven nie spodziewał się takiej propozycji od poważnie chorego człowieka. - A skąd. Nie pozwolę, żeby to cholerstwo mnie rozłożyło. Poczekaj, ubiorę się tylko i idziemy. Pub jest za rogiem. - Skoro tak... Maclean wrócił w białym t-shircie, czarnych levisach, czarnej skórza- nej kurtce i jasnobrązowych pantoflach. Wciąż wyglądał jak kościotrup, ale gdy zobaczył, jak Steven na niego patrzy, zdobył się na uśmiech. - Ty stawiasz - powiedział. - Idziemy. W pubie było kilkanaście osób, a Maclean chyba wszystkich znał. Ste- ven w duchu podzielił ich na dwie kategorie: emeryci i bezrobotni. Kilku starszych panów spytało Macleana o zdrowie, podobnie jak barman, któ- ry bez pytania zaczął napełniać mu szklankę. - Dla mnie to samo - powiedział Steven. Usiedli przy stoliku w połowie drogi między tarczą do rzutków a sto- łem bilardowym. Okrywające stół zielone sukno było rozdarte. - Czemu uważasz, że wyciągniesz z D'Arcy'ego więcej niż ja? - spytał Maclean, grzebiąc po kieszeniach kurtki. Steven pomyślał, że zaraz wyjmie papierosy, on jednak wyciągnął in- halator, odchylił głowę i psiknął sobie dwa razy do ust. - Wcale tak nie uważam - powiedział Steven - ale nic innego nie przy- chodzi mi do głowy. Ustaliłem, że istnieje związek między pracami ze- społu Sebringa a szczepionkami podanymi żołnierzom, ale żeby to udo- wodnić, któryś z członków zespołu musi zacząć mówić. - Jaki związek? - spytał Maclean. - Zespół Crowe'a oficjalnie pracował nad szczepionką przeciw AIDS. W którymś momencie poproszono ich o dostarczenie tak zwanych komplek- sów genowych HIV do wykorzystania w programie szczepień żołnierzy. - Po kiego grzyba? - wycharczał Maclean. - Producenci szczepionki stosowali cytokiny w celu wywołania sil- niejszej reakcji obronnej organizmu; wtedy była to nowatorska technika, ale ich zapasy zaczęły się wyczerpywać. Naukowcy uznali, że kompleksy genowe HIV będą miały podobne działanie. Gus Maclean długo wpatrywał się w piwo. in? - Wiesz - powiedział wreszcie - kiedyś nawet myślałem, że dranie użyli przeciwko nam HIV. - Czemu? - Bo chłopaki łapały tyle chorób - odparł Maclean. - Rząd tłumaczył, że to dowodzi, że nie istnieje coś takiego jak syndrom wojny w Zatoce, a ten tłuścioch Soames sugerował nawet, że jesteśmy bandą chorowitych leni, którzy chcą się obłowić, aleja miałem wrażenie, że coś się spieprzyło w naszych układach immunologicznych. -1 zrobiliście się podatni na infekcje. - Właśnie. Jak system immunologiczny padnie, człowiek staje się we- sołym miasteczkiem dla mikrobów. - Mówiłeś o tym publicznie? - spytał Steven. - Parę razy - odparł Maclean z kwaśnym uśmiechem. - Wielu chłopa- ków uważało, że posuwam się za daleko. Poza tym niezbyt przychylnie zareagowali na sugestię, że mogą mieć AIDS. Krótko mówiąc, nikt nie był zachwycony moim pomysłem, no i trzeba dodać, że wszystkie testy na obecność HIV dały wynik negatywny. - Chciałem, żeby szczepionki zbadało niezależne laboratorium, ale okazało się, że wszystkie zostały zniszczone po waszych protestach prze- ciwko ich ponownemu użyciu. - Z tym to dziwna sprawa - powiedział Maclean. - Dostaliśmy anoni- mową informację, że planuje się podać stare szczepionki chłopcom szy- kującym się do wyjazdu w rejon Zatoki. Kiedy spytaliśmy o to w Mini- sterstwie Obrony, nikt nie zaprzeczył, co jest zupełnie nie w ich stylu. Zwykle zaprzeczają, że po poniedziałku jest wtorek, dopóki nie pokaże się im niezbitych dowodów. Potem, gdy skontaktowaliśmy się z prasą, dowiedzieliśmy się, że też dostali tę informację. Zupełnie jakby ktoś z rzą- du chciał, żeby sprawa wyszła na jaw i doszło do protestów. Pamiętam, że miałem wrażenie, że wykorzystują nas jak szczury laboratoryjne, że- byśmy odwalili za nich jakąś robotę. - Na przykład dali im pretekst do zniszczenia starych zapasów - po- wiedział Steven, myśląc na głos. - Bo mieli coś do ukrycia? - podjął Maclean. - Podstępne dranie. - Wygląda na to, że uszło im to na sucho. - Jak zwykle - mruknął Maclean ze złością. - Chyba że... - powiedział Steven, tknięty pewną myślą. Maclean spojrzał na niego wyczekująco. - Mówiłeś, że zrobiłeś sobie badania mikrobiologiczne. Jakie dokład nie? - Wszystkie, które robi się w szpitalnych laboratoriach w celu ustale nia przyczyny choroby - odparł Maclean. - Pobrałem wymazy i próbki, skąd tylko się dało. Można by powiedzieć, że nie pominąłem żadnego otworu. -1 nic? - Żadnych patogenów. - A poza tym? - Wszystkie typowe nieszkodliwe bakterie, które żyją w ludzkim orga- nizmie. Zidentyfikowałem je co do jednej, wyhodowałem podkultury i po- równałem z innymi. Steven uśmiechnął się. Właśnie usłyszał to, co chciał usłyszeć. Nachy- lił się nad stolikiem i powiedział: -Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Masz podkultury wszystkich or- ganizmów, które wykryłeś u siebie w trakcie choroby? - Tak - odparł Maclean. - Ale to było tylko ćwiczenie akademickie; to zwyczajne, nieszkodliwe żyjątka, które wszyscy w sobie nosimy. Nie znalazłem nic podejrzanego. - W każdym razie nic, co mogłyby wykazać standardowe testy mikro- biologiczne i serologiczne. - Nie rozumiem. Do czego zmierzasz? - Chyba do tego, że nie wszystko musi być takie, jakie się wydaje - odparł Steven. - Jedna z owieczek może się okazać wilkiem w owczej skórze. - Jezu, mówisz o inżynierii genetycznej. - Maclean był pod wraże- niem. - O wprowadzaniu obcych genów. - To jest jakaś myśl - powiedział Steven. - Przecież wiemy, że Rosja- nie zmodyfikowali genetycznie wirusa ospy tak, żeby był jeszcze bar- dziej zabójczy, więc pewnie nie oni jedni igrali z ogniem. - Ale tu w grę wchodziłoby coś więcej niż podrasowanie istniejącego patogenu. - Fakt. To musiałby być zwyczajny bakcyl, który uzyskał nowe właści- wości. Nową osobowość, że tak powiem. - Patogen, który wygląda nieszkodliwie i nie jest traktowany jako broń masowego rażenia? Tylko Brytyjczycy mogli wpaść na coś takiego - po- wiedział Maclean z goryczą. - To trąci właściwą nam hipokryzją, za któ- rą reszta świata tak nas kocha. Cóż, co do jednego masz rację: rutynowe badania laboratoryjne nie pozwoliłyby wykryć czegoś takiego. Co więc proponujesz? - Trzeba by zrobić analizę DNA - odparł Steven. im - Nie jestem ekspertem, ale wiem, że to wymaga znajomości biologii molekularnej i że sekwencjonowanie genomu jednej bakterii może ciąg- nąć się latami - powiedział Maclean. - A ja mam kolekcję trzydziestu kilku kultur. - Racja. To dla nas zbyt skomplikowane. Muszę poradzić się eksperta. Najlepiej byłoby skłonić Michaela D'Arcy'ego, żeby powiedział, co on i jego kumple knuli w Porton. To oszczędziłoby nam masę czasu i kłopo- tów. - A co z kolekcją bakterii? - W jakiej jest postaci? - spytał Steven. - Jest ich trzydzieści kilka, wszystkie w szklanych fiolkach z agarem. Każda fiolka ma około dwu i pół centymetra długości i pół centymetra średnicy. Mieszczą się w skrzynce wielkości zeszytu A4, a ważą pewnie mniej. - Trzymasz je w szpitalu? - W lodówce w laboratorium. - Na razie niech tam zostaną. Przynajmniej dopóki nie porozmawiam z paroma osobami. Rozumiem, że masz ich listę? - Są ponumerowane, skatalogowane i zidentyfikowane w oparciu o Pod- ręcznik bakteriologii determinatywnej, łącznie ze szczegółowymi informacjami o tym, kiedy i skąd zostały pobrane. Gdybyś chciał, mam w domu kopię. Steven stwierdził, że rzeczywiście mogłaby się przydać. Wrócił z Mac- leanem do jego mieszkania. Najdłużej trwało wchodzenie po schodach. Na każdym półpiętrze Maclean robił przerwę dla złapania tchu; jedną ręką trzymał się poręczy, a drugą opierał o kolano, patrząc niewidzącym wzrokiem na stopnie. Nie chciał jednak przyjąć pomocy Stevena. - To mój kłopot. Poradzę sobie. Po wejściu do mieszkania usiadł na kilka minut, po czym podszedł do biurka. Otworzył małą szufladę i wyjął z teczki dyskietkę. Dał ją Steve- nowi. - Proszę, oto pełna lista flory i fauny żyjącej w Angusie Macleanie. Kanał Discovery niech się schowa. Steven uśmiechnął się i schował dyskietkę do kieszeni. - Mam nadzieję, że szybko dojdziesz do siebie - powiedział. - Pewnie - odparł Maclean. - Za parę dni wrócę do pracy i wszystko będzie dobrze do następnego razu. Tak to już jest. Od dwunastu lat. Steven pojechał taksówką na lotnisko i czekając na samolot, zadzwonił do Jane. - Co robisz? - spytał. - Przygotowują się do lekcji na przyszły tydzień - odparła. - Zaczyna się nowe półrocze. Gdzie jesteś? - Na lotnisku w Glasgow. Rano rozmawiałem z Gusem Macleanem. - Dowiedziałeś się czegoś? - Podał mi jedno nazwisko: Michael D'Arcy. Mówi ci to coś? - A owszem. To stary znajomy George'a. Co roku przysyłał nam kartkę na Boże Narodzenie, ale nie pamiętam, żebym poznała go osobiście. - Pracował z George'em w Porton - wyjaśnił Steven. - Z tego, co mó- wił Gus, byli w jednym zespole. - Nie muszę pytać, dokąd teraz pojedziesz - stwierdziła Jane. - Brawo, dostajesz pierwszą nagrodę. Po powrocie do Londynu skoczę tylko po samochód. Przy odrobinie szczęścia może uda mi się jeszcze dziś złapać D'Arcy'ego, o ile się nie wyprowadził. - Nie uprzedzisz go o swoim przyjeździe? - Nie - odparł Steven. - Nie będzie miał czasu dzwonić po ludziach i pytać, czy spotkanie ze mną to dobry pomysł. - Cóż, człowiek ciągle się uczy - powiedziała Jane. - Kiedy znów się zobaczymy? - Jutro rano muszę zajrzeć do ministerstwa. Potem mogę przyjechać do Leicester. A może ty wpadniesz do Londynu? Jak będzie wygodniej? - Ty przyjedź - odparła. - Mam masę rzeczy do przejrzenia na ponie- działek, każda chwila jest cenna. Steven powiedział, że będzie późnym popołudniem i zaproponował, żeby poszli gdzieś na kolację. - Chętnie. - To do jutra - zakończył Steven. Kiedy schował telefon, usłyszał we- zwanie do wejścia na pokład. Zachodzące słońce zalewało katedrę w Canterbury jasnopomarańczo- wym blaskiem, kiedy Steven jechał przez Kent do nadmorskiej mieściny Ramsgate. Samolot z Glasgow wylądował o czasie, z dojazdem do miasta nie było kłopotów. Po powrocie do domu wziął prysznic, przebrał się i znów ruszył w drogę. Jazda obwodnicą M25 była prawdziwym koszma- rem. Trwające roboty drogowe sprawiły, że ruch odbywał się w żółwim tempie, Steven nie miał więc szans na uniknięcie wieczornych korków na drogach prowadzących na południowe wybrzeże. Gdy dotarł na obrzeża Ramsgate, była prawie ósma. Zatrzymał się, żeby spytać o drogę do Beach Mansions. Pierwsze dwie napotkane osoby okazały się turystami i nie potrafiły mu nic powiedzieć; dopiero za trzecim razem trafił na tubylca, który udzielił, jak się okazało, błędnych instrukcji, ale przynajmniej Ste- ven dotarł na tyle blisko celu, że udało mu się znaleźć kogoś, kto wskazał właściwą drogę. Beach Mansions spodobał mu się. Styl i budulec - kamień - wskazy- wały, że dom pochodził z końca dziewiętnastego wieku, ale był dobrze utrzymany i robił solidne wrażenie. Typowa rezydencja klasy średniej. Długi, niski budynek z łukiem prowadzącym na wewnętrzny dziedziniec stał na wzniesieniu, więc z wykuszowych okien mieszkań od frontu roz- taczał się widok na morze. Co najmniej w dwóch z nich tkwiły teleskopy, przez które mieszkańcy mogli oglądać promy pływające po kanale La Manche. Steven zaparkował na miejscu oznakowanym białym napisem „goście", wysiadł i ruszył w prawo za strzałką wskazującą numery mieszkań od 18 do 36. Siedzący za biurkiem umundurowany strażnik podniósł głowę znad gazety. -Tak? - Ja do doktora Michaela D'Arcy'ego - powiedział Steven. - Numer mieszkania 21. Mężczyzna starannie złożył gazetę, po czym podniósł słuchawkę i wci- snął guzik w konsoli na biurku. - Doktora D' Arcy'ego nie ma w domu - powiedział po dłuższej chwili. - Nie wie pan, kiedy wróci? - spytał Steven. - Często pracuje do późna. - To ja zaczekam. Może zaraz przyjedzie. Jaki ma samochód? - Zieloną toyotę, jak mój syn Gordon. Z wgnieceniem z tyłu. W ponie- działek jakaś babina stuknęła go na światłach w Sandwich. - Gordona czy D'Arcy'ego? - Doktora D'Arcy'ego - odparł mężczyzna, patrząc na Stevena jak na głupka. - Gordon pracuje w Newcastle. Było już prawie całkiem ciemno. Steven spojrzał na widoczne w oddali światła miasta, po czym wsiadł do wozu i włączył radio. Przez następną godzinę przez parking przewinęło się kilka samochodów, aż wreszcie pojawiła się zielona toyota. Kiedy zatrzymała się naprzeciwko Stevena, zobaczył, że ma wgniecenie z tyłu. Wysiadł, ale zanim mógł do niej po- dejść, musiał przepuścić nadjeżdżający wóz. Ciemnoniebieski rangę ro- ver wlókł się w żółwim tempie; Steven zauważył, że kierowca patrzy na toyotę. W pierwszej chwili pomyślał, że to pewnie sąsiad, który chce zagadnąć D'Arcy'ego -jakby na potwierdzenie, szyba od strony kierow- cy zaczęła się opuszczać - nagle jednak w dłoni mężczyzny błysnął pi- stolet. Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. D'Arcy, który wysiadł z sa- mochodu i właśnie zamykał drzwi, odwrócił się do rangę rovera, a wtedy jego kierowca podniósł pistolet. - Padnij! - krzyknął Steven. Pistolet z tłumikiem wypalił, D'Arcy poleciał do tyłu i padł na ziemię z rozrzuconymi rękami i nogami. Kierowca rangę rovera spojrzał na Ste- vena, którego dopiero teraz zauważył. Ten rzucił się biegiem przez par- king w stronę żywopłotu; tylko tam mógł się schronić. Usłyszał dwa głu- che trzaski. Pierwszy pocisk rozłupał pobliską gałąź, drugi wyrwał mu spod nóg kawałki asfaltu. Jeden z nich rozciął mu lewy policzek. Steven przeturlał się pod krzak i obejrzał się; w tym samym momencie kierowca rangę rovera włączył światła drogowe i dodał gazu. Steven po- czuł się, jakby stał na zalanej blaskiem reflektorów scenie. Napastnik ruszył z piskiem opon prosto na niego. Steven musiał podjąć decyzję: odskoczyć w lewo czy w prawo. Pomyślał, że to wszystko jedno, najważ- niejsze to wybrać właściwy moment. Musiał zaczekać do ostatniej chwi- li, żeby kierowca nie miał czasu skręcić. Oślepiające światła pędziły ku niemu, a on stał jak matador bez płachty, aż nadeszła chwila prawdy. Rzucił się w lewo. Rangę rover przemknął obok i wpadł w żywopłot. Tysiące cierni po- drapały Stevena po twarzy i dłoniach. Prawe tylne koło rangę rovera urwa- ło rękaw jego kurtki, uświadamiając mu, jak blisko był śmierci. Steven wygramolił się z krzaków, żeby kierowca, który wrzucił wsteczny, nie mógł zaatakować go po raz drugi. W całym budynku rozbłysły światła i mieszkańcy wylegli na dwór zobaczyć, co się dzieje. To sprawiło, że kierowca dał za wygraną. Steven opadł na kolana, a rangę rover zawrócił z piskiem opon, skierował się ku wyjazdowi z parkingu i zniknął w ciem- nościach. 13 ISteven jedną ręką otarł twarz z krwi, a drugą sięgnął po komórkę. Wystukał numer pogotowia, po czym pobiegł w stronę leżącego na ziemi D'Arcy'ego. - Przyślijcie karetkę - powiedział. - Beach Mansions, Ramsgate, po- ważna rana postrzałowa. D'Arcy był nieprzytomny i stracił dużo krwi, ale puls wciąż był wyczu- walny, więc na oczach gapiów Steven spróbował udzielić mu pierwszej 111 pomocy. D'Arcy nie padł na ziemię w reakcji na jego ostrzeżenie - mało kto by tak zrobił - ale dzięki temu, że odwrócił się do niego, kula nie trafiła go w serce. Weszła pod małym kątem i skierowała się ku górze, gdzie roztrzaskała lewy obojczyk i wyrwała dużą, poszarpaną ranę. -r Może to się przyda - usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i zobaczył siwowłosą kobietę, która kucnęła i podała mu trzy rolki czystego banda- ża. - Tak, dziękuję - odparł. - Jestem emerytowaną pielęgniarką - powiedziała. - Mogę jakoś po- móc? - Niech pani skombinuje kilka koców i mi poświeci - odparł. - Muszę zatamować krwotok, inaczej wykrwawi się na śmierć. ~ Już się robi. - Kobieta podeszła do grupki gapiów i Steven usłyszał, jak mówi: - To doktor D'Arcy, jest ciężko ranny. Potrzebne są koce i la- tarka. - Kiedy zaczęli wypytywać, co się stało, rzuciła krótko: - Już! Przyniesiono koce i emerytowana pielęgniarka przykryła D'Arcy'ego, po czym oświetliła latarką ranę. Steven przyłożył do dużej, poszarpanej dziury w ramieniu D'Arcy'ego gruby opatrunek z bandaża, ale po kilku sekundach biały zwitek był już cały czerwony. - Sam ucisk nic nie da - powiedział. - Może założyć opaskę? - spytała pielęgniarka. - Nie ma jak jej zawiązać. Krew nie płynie z ramienia. Szybko! Po- trzebne mi będą spinacze i kleszcze... albo peseta. Tak, może być peseta. - No, ruszcie się - powiedziała pielęgniarka do gapiów. - Słyszeliście, czego chce doktor. Jeden z mieszkańców parteru przyniósł pudełko spinaczy, dwaj inni wrócili z pesetami. Większość odwróciła się z obrzydzeniem, kiedy Ste- ven zaczął grzebać gołą ręką w ranie D'Arcy'ego. Zerknął na pielęgniar- kę i dostrzegł na jej twarzy dezaprobatę. - Jeśli tego nie zrobię, on umrze - powiedział. - To o pana się martwię. - Spojrzała znacząco na pokryte krwią ręce Stevena. Wreszcie znalazł przeciętą arterię. Kiedy wyjął ją kciukiem i palcem wskazującym, wciąż tryskała z niej krew; na ten widok nieliczni gapie, którzy odważyli się patrzeć, co się dzieje, krzyknęli z przerażenia. - Spinacz - powiedział Steven i wyciągnął rękę. Pielęgniarka położyła mu go na dłoni i po kilku nieudanych próbach skwitowanych stłumiony mi przekleństwami, zdołał spiąć odsłoniętą tętnicę. Strasznie się przy tym umazał, ale krew przestała tryskać. Steven odpoczął chwilę, po czym przy łożył do rany nowy opatrunek i obwiązał go bandażem rozwijanym przez pielęgniarkę. - Dziękuję, świetnie się pani spisała - powiedział, kiedy wycie syren zapowiedziało niecierpliwie oczekiwane przybycie pogoto- wia. Steven wiedział, że wkrótce zjawi się policja, bo przez telefon wspo- mniał, że chodzi o ranę postrzałową. Zaraz po karetce i dwóch radiowo- zach zjawili się anty terroryści. Dwaj sanitariusze wysłuchali jego wyjaś- nień i zajęli się D'Arcym. Steven wstał i potarł zesztywniałe kolana, po czym odwrócił się i zoba- czył uzbrojonych w broń automatyczną policjantów w kamizelkach kulo- odpornych, którzy wysiedli z furgonetki i rozstawili się na parkingu. - Szkoda czasu - powiedział do ich dowódcy. - Sprawca zbiegł. - Wylegitymował się i dodał: - Jeśli pojedzie pan ze mną do szpitala, wszyst- ko wyjaśnię na tyle, na ile mogę. - Nigdzie pan nie pojedzie - burknął oficer, zażywny mężczyzna po czterdziestce z wąsikiem podkreślającym okrągły kształt twarzy. - Nie obchodzi mnie, kim pan jest. Nie można ot tak odejść z miejsca zbrodni. - Jadę z rannym - powiedział Steven. - Muszę z nim porozmawiać, jak tylko odzyska przytomność. Jeśli to pana interesuje, padły trzy strzały, jeden do ofiary, dwa do mnie. Sprawca odjechał niebieskim rangę rove- rem. Łuski znajdzie pan na parkingu. To wszystko, czego pan się tu do- wie. - Trzeba przestrzegać przepisów - nie ustępował oficer. - No to niech pan to robi - odburknął Steven. Widać trafił na służbistę pozbawionego zdrowego rozsądku. - Co z nim? - spytał, patrząc na D'Ar- cy'ego, którego sanitariusze ostrożnie wnosili do karetki. - Jest bardzo słaby - odparł ciemnoskóry sanitariusz, który wsiadł, by zająć się rannym. - Dobrze się pan spisał jak na lekarza pierwszego kon- taktu. Steven uśmiechnął się, wsiadając. Drzwi zamknęły się za nim. - Nie jestem lekarzem pierwszego kontaktu - wyjaśnił. Wiedział, że na miejscu wypadku z sanitariuszy jest większy pożytek niż z lekarzy, choć przekonania tego nie podzielało Stowarzyszenie Lekarzy Brytyjskich, najbardziej konserwatywna z organizacji. - To pan jest z pogotowia? - spytał mężczyzna. - Nie, z wojska. Medycyna polowa. - O w mordę - mruknął sanitariusz. - Anioł stróż czuwa nad gościem. Trzeba mieć szczęście, żeby dostać kulkę akurat wtedy, kiedy w pobliżu jest lekarz wojskowy. Pielęgniarka oczyściła skaleczenia i otarcia Stevena, a personel oddziału nagłych wypadków zajął się D'Arcym. Inspektor, który przyjechał za karetką, był wściekły. I nic dziwnego; Steven nie potrafił podać mu ani rysopisu napastnika, ani numeru rejestracyjnego rangę rovera. - Jesteś zawodowcem. Co ty, myślałeś o niebieskich migdałach? - marudził policjant. - Próbowałem ratować tyłek - odparł Steven przez zaciśnięte zęby. - Było ciemno, uzbrojony typ chciał mnie zabić. - Mimo to... - zaczął policjant. - Nie dopiął swego - przerwał mu Steven. - Trzeba pilnować D'Ar- cy'ego, dopóki nie będzie można go przenieść. - O co w tym wszystkim chodzi? - warknął policjant. - Jeśli myślisz, że możesz urządzać strzelaniny na moim terenie i poniewierać... - Opanuj się! - warknął Steven. - Rozumiem, że jesteś wkurzony, ale doskonale wiem, co mogę, a czego nie, i lepiej dla ciebie, żebyś też się tego dowiedział. Jeśli masz wątpliwości, zadzwoń do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. A na razie postaw przy D'Arcym uzbrojonego strażnika i przestań marudzić. - Cyrk, normalnie cyrk - wymamrotał policjant i wyszedł. - Co z D'Arcym? - spytał Steven, widząc, że lekarz cofa się od stołu zabiegowego i zdejmuje rękawice. - Stan stabilny, ale na razie trudno powiedzieć, czy z tego wyjdzie. Przygotowują salę. Bez operacji się nie obejdzie - odparł konsultant po- gotowia. - Jest pan jego znajomym? Krewnym? - Ani jedno, ani drugie - odparł Steven. - No to kim? Steven wylegitymował się. - Aha, lekarzem. To pan założył ten spinacz? Steven skinął głową. - Jeśli przeżyje, to tylko dzięki temu. Może mi pan powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? - Sam nie wiem - odparł Steven. - Miałem go przesłuchać, kiedy jakiś facet postanowił przerwać naszą rozmowę, zanim się zaczęła. Muszę pana ostrzec, że może dojść do kolejnego zamachu. Poprosiłem policję, żeby go pilnowali. - Co to za jeden? Jakiś przestępca? - Wręcz przeciwnie - odparł Steven. - Zdolny naukowiec, który z tego, co słyszałem, muchy by nie skrzywdził. - To dlaczego ktoś chciał go zabić? - Zamierzam go o to spytać, kiedy odzyska przytomność - odparł Ste- ven. - Muszę przy nim zostać. - Jest pan lekarzem - powiedział konsultant - więc darują sobie ga- danie, że najważniejsze jest dobro pacjenta, i nie wywalą pana za drzwi, jak to robią w serialach, ale sam pan wie, jak z nim krucho. Niech pan uważa. - Dzięki. - Steven wyszedł i zadzwonił z komórki do inspektoratu. W czasie rozmowy z dyżurnym obserwował przez szybę w drzwiach, co dzieje się w sali. - Mam obudzić pana Macmillana? - spytał dyżurny. - Tak - odparł Steven. Macmillan oddzwonił po pięciu minutach. - Żyje? - Ledwo, ledwo - odparł Steven. - Zostanę z nim, ale chciałbym, żeby przeniesiono go najszybciej, jak to możliwe. - Myślisz, że mogą spróbować znowu? - Tak podpowiada zdrowy rozsądek. - Może myślą, że nie przeżył. - Zbyt wielu sąsiadów widziało, że żył, kiedy zabierała go karetka. - Dobrze, załatwię to. Musimy porozmawiać. Mam nowe wiadomości. - Jak tylko D'Arcy będzie bezpieczny - powiedział Steven. O trzeciej w nocy D'Arcy został przewieziony z sali operacyjnej na oddział intensywnej terapii. Steven rozmawiał z chirurgiem, gdy pielę-gniarki podłączały sprzęt monitorujący. -1 co pan sądzi? - Wyglądało to fatalnie, ale jeśli nie będzie komplikacji, powinien z te- go wyjść. Ale w piłkę ręczną to już raczej nie zagra. - I tak nie grał - zapewnił go Steven z uśmiechem. - Przynieśli ten spinacz. Kiedyś będzie go mógł pokazać wnukom. - Kiedy odzyska przytomność? - spytał Steven. - Nie wcześniej niż za trzy godziny - odparł chirurg. - Może nawet później. Panu też przydałoby się trochę odpoczynku. Steven przypomniał dwóm uzbrojonym policjantom pilnującym wej- ścia na oddział, że bez jego zgody mają nikogo nie wpuszczać, po czym usiadł na krześle przy łóżku D'Arcy'ego i zdrzemnął się. Duchota i przy- ćmione światło sprawiły, że zasnął bez trudu. Wylegiwał się na zalanej słońcem plaży. Jane sypała mu piasek na ple- cy, a Jenny bawiła się w pobliskich skałach, kiedy nagle coś trąciło go w ramię i sen pierzchnął. Pielęgniarka, wystraszona jego gwałtowną re- akcją, cofnęła się o krok i zakryła usta dłonią. - Przepraszam, że niepokoję - wykrztusiła. - Chciałam tylko powie dzieć, że doktor D'Arcy odzyskuje przytomność. Steven przeprosił ją. Często bywał w sytuacjach, kiedy szybka reakcja na niespodziewany dźwięk lub dotyk mogła ocalić mu życie, trudno wy- zbyć się starych nawyków. D'Arcy zadawał pielęgniarce pytania, jakie zadaje każdy pacjent po odzyskaniu przytomności, a ona doskonale wiedziała, jak na nie odpo- wiadać. Zapewniła go łagodnym, ciepłym głosem, że jest w szpitalu, nic mu nie grozi i nie ma się czym martwić. - Chcę wiedzieć... - wymamrotał D'Arcy. - Wszystko w swoim czasie - uspokajała go pielęgniarka. - Musi pan odpocząć. - Strzelano do ciebie, chłopie - powiedział Steven, ściągając na siebie pełne wyrzutu spojrzenie pielęgniarki. - Operowano cię, wyjdziesz z tego. -Strzelano? Ale kto...? Steven posłał pielęgniarce uspokajające spojrzenie - przynajmniej miał nadzieję, że tak to wyglądało - na znak, że nie będzie męczył D'Arcy'ego. Kobieta wyszła, patrząc na niego nieufnie. Steven przedstawił się D'Arcy'emu i zaczekał na reakcję. - Inspektorat... Naukowo-Medyczny... Słyszałem o was. - To dobrze. Wiem, że trudno ci będzie to wszystko pojąć, chłopie, ale muszę ci wyjaśnić, co się dzieje. D'Arcy mruknął potakująco. - W zeszłym miesiącu ci sami ludzie, którzy wczoraj próbowali zabić ciebie, zamordowali twojego byłego współpracownika George'a Sebrin- ga. Nie chcieli dopuścić, żebyś komukolwiek opowiedział o czymś, co stało się przed wieloma laty, kiedy pracowaliście w Porton Down. - To... obłęd... - Coś się stało - ciągnął Steven. - Coś, co zostało zachowane w tajem- nicy, coś, o czym nie powiadomiono nawet rządu. - Doktor Crowe... powiadomił. - Wcale nie. Rząd nic o tym nie wiedział. Coś było nie tak ze szcze- pionką, zgadza się? D'Arcy lekko skinął głową. - Chcieli genów HIV... George... popełnił... błąd... Steven czuł, jak wzbiera w nim podniecenie. Musiał się skoncentro- wać, żeby zachować spokojny ton. - Jaki błąd, Michael? - Dał im wczesną wersję... czynnika, nad którym pracowaliśmy. - Jakiego czynnika? Nastąpiła długa przerwa, po czym D'Arcy powiedział: - Projekt specjalny; mieliśmy zaprojektować nowy czynnik biologicz- ny... - Nie szczepionką przeciw AIDS. - Nie... to była tylko przykrywka... Rząd chciał czynnika, który nie zabijałby... tylko osłabiał i niszczył morale... Zakaźnego, ale niewykry- walnego... Musiał też być uleczalny. - I właśnie to dostało się do szczepionki? - Tak... Ale Crowe mówił, że to żaden... kłopot. - Żaden kłopot - powtórzył Steven, myśląc o weteranach. Chciał spy- tać o przyczyny syndromu wojny w Zatoce, ale uznał, że D'Arcy przyjął oficjalną wersję wydarzeń. Tak by wynikało z tego, co o nim mówił Mac- lean. - Czy po wypadku dalej pracowaliście nad tym czynnikiem? - spytał cicho. D'Arcy pokręcił głową. - Nie, prace zostały wstrzymane. Zaraz potem odszedłem z Porton. - W swoich pracach wykorzystywaliście inżynierię genetyczną, zga- dza się? Skinienie głowy. - Co dokładnie zrobiliście? - Zmęczony... - szepnął D'Arcy. - Bardzo zmęczony... - Wiem, Michael - powiedział Steven. - Powiedz tylko, które geny zmodyfikowaliście, a potem będziesz mógł spać. -M... Jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, u boku Stevena wyrosła pielę- gniarka. - Już wystarczy - powiedziała. - Musi odpocząć, dobrze pan o tym wie. Steven przyjął jej słowa z pokorą. Miała rację. Jako lekarz zdawał so- bie sprawę, że D'Arcy potrzebuje odpoczynku. Ale na Boga, tak niewiele brakowało, żeby wyciągnął z niego informację, na której mu zależało. Nie mógł powstrzymać przekleństwa, które cisnęło mu się na usta. Wy- szedł i zadzwonił do inspektoratu spytać o przygotowania do przeniesie- nia D'Arcy'ego. - Trzeba go umieścić na intensywnej terapii, więc mamy ograniczone pole manewru - powiedział dyżurny. - Standardowe kryjówki nie wcho dzą w grę, więc pan Macmillan wynajął prywatny pokój w Szpitalu Świę tego Tomasza, nie mówiąc nikomu, kim jest chory. Kiedy chce go pan przenieść? - Decyzja nie należy do mnie - odparł Steven. - Ale myślę, że wczes- nym popołudniem dostaniemy zgodę. - Wysłać karetkę i obstawę? - Chciałbym załatwić wszystko dyskretnie. Uzbrojona ochrona w cy- wilu, nieoznakowane wozy policyjne. Tuż po jedenastej chirurg skończył badanie i dał zgodę na przeniesie- nie pacjenta. Steven zapewnił, że zabierze D'Arcy'ego na oddział inten- sywnej terapii, ale nie powiedział, gdzie dokładnie. Chirurg oddał mu kartę pacjenta. - Nie mogę powiedzieć, że będzie mi was brakowało - mruknął, pa- trząc na uzbrojonych policjantów stojących pod drzwiami. - Trudno się dziwić - odparł Steven. - Dzięki za wszystko, co pan dla niego zrobił. - Spinacz zrobił więcej - rzekł chirurg z uśmiechem. - Powodzenia. Transport odbył się bez żadnych incydentów. D'Arcy był pod działa- niem środków usypiających, więc Steven postanowił skorzystać z okazji i zajrzeć do ministerstwa, żeby porozmawiać z Macmillanem. Najpierw jednak zadzwonił do Jane i uprzedził, że nie przyjedzie. Powiedział jej, co się stało. - O Boże - westchnęła. - Co za koszmar. Jesteś w Kent? - Nie, uznaliśmy, że lepiej go tam nie zostawiać. Przewieźliśmy go pod nazwiskiem Jones do prywatnego pokoju w Szpitalu Świętego Tomasza w Londynie. - Odzyskał przytomność? - W nocy dużo mi powiedział, ale jeszcze nie wszystko. Mam nadzieję, że porozmawiam z nim po wizycie u Macmillana. - Ale wiesz już mniej więcej, nad czym pracowali w Porton? - Historyjka ze szczepionką przeciw AIDS to przykrywka - odparł Ste- ven. - Chcieli uzyskać nowy czynnik biologiczny, który obezwładniałby i demoralizował zamiast zabijać. - Po co? - Pewnie chodziło o kontrolowanie ludności. Ale to jeszcze nie wszyst- ko. Prototyp czynnika przez przeoczenie dostał się do szczepionki dla wojsk. Z winy George'a. - Boże wszechmogący. To dlatego tak się wystraszył na wieść o pla- nach jej ponownego użycia. - Zgadza się. Wygląda na to, że rząd nie wiedział, co się stało. Ani wtedy, ani teraz. Inaczej taki pomysł w ogóle by się nie pojawił. - Ale teraz możesz to ujawnić? - Muszę dowiedzieć się od D'Arcy'ego czegoś więcej o tym czynniku i sposobie jego uzyskania. Miał być niewykrywalny. - Na jakim my świecie żyjemy - powiedziała Jane. - Nic dziwnego, że George miał koszmary. Zasłużył na to! - Nie oceniaj go zbyt surowo. Ludzie na ogół bez szemrania wykonują polecenia przełożonych. George pewnie myślał, że robi, co do niego na- leży. Gdyby wszyscy żołnierze po usłyszeniu rozkazu „ognia!" zastana- wiali się nad konsekwencjami swoich czynów, nie mielibyśmy armii. Większość pociąga za cyngiel i żyje dalej. - Może i tak - odparła Jane bez przekonania. - Zadzwoń, kiedy bę- dziesz mógł. Macmillan siedział za biurkiem z głową opartą na dłoniach. Był wyraź- nie zaniepokojony. - Co z D'Arcym? - spytał Stevena. - Lekarze twierdzą, że wyjdzie z tego. Transport mu nie zaszkodził, a tego obawiałem się najbardziej. Za kilka godzin powinien się obudzić i wtedy będę mógł z nim znów porozmawiać. - Co za burdel - westchnął Macmillan. - Cholerny burdel. - Mówiłeś, że masz dla mnie jakieś wiadomości? - powiedział Steven. Macmillan spojrzał na niego w zamyśleniu. - Po naszej ostatniej rozmowie spytałem wysoko postawionego znajo mego o zespoły prowadzące specjalne projekty w Porton. -1 teraz żałujesz? - Coś w tym stylu - odparł Macmillan. - Miałeś rację. Wszystko za częło się dawno temu, dokładnie w czasie drugiej wojny światowej. Po proszono grupę naukowców o zbadanie możliwości skażenia wąglikiem karmy dla bydła, którą następnie zrzucono by na niemieckie łąki. Nazwa no ich zespołem Beta i przyznano specjalny budżet, niepodlegający stan dardowym procedurom weryfikacyjnym. Ostatecznie wyniki ich prac nie zostały wykorzystane, ale infrastruktury nie rozwiązano... Steven domyślił się, że to nie wszystko. - Mów dalej - powiedział cicho. - Mój informator twierdzi, że w latach osiemdziesiątych zespół Beta został reaktywowany. Oddano mu do dyspozycji konta, z których mógł korzystać na starych zasadach, i pieniądze popłynęły szerokim strumie- niem. - Więc ci z Porton chcieli sobie dorobić? - To nie takie proste. Wygląda na to, że Porton, to znaczy dyrektor z całym zarządem, nic o tym nie wiedzieli. - Cholerny świat - mruknął Steven. - Mój informator nie skończył jeszcze w tym grzebać, ale wygląda na to, że ktoś, kto wiedział o istnieniu budżetu zespołu Beta, postanowił zwerbować ludzi w Porton i kazać im pracować nad czymś, o czym nie wiedział nikt oprócz nich. - Nad czynnikiem, o którym powiedział mi D'Arcy - domyślił się Ste- ven. - Zespół Crowe'a był współczesnym odpowiednikiem zespołu Beta. Macmillan skinął głową. - Nasuwają się pewne niewygodne pytania... - Przede wszystkim, czy rząd wiedział o tym projekcie? - powiedział Steven. - Może go nawet zainicjował? - Następna puszka Pandory - zauważył Macmillan. - Ale wygląda na to, że o wypadku w Porton nie wiedział, w przeciw- nym razie nie rozważałby możliwości wykorzystania starych zapasów szczepionki. - Z drugiej strony, minęło dwanaście lat, rządy się zmieniały. Nie moż- na wykluczyć, że to było zwykłe przeoczenie. - Racja. - Na szczęście nie jesteśmy sami. Mój wysoko postawiony znajomy, którego nazwiska nie mogę wymienić, także jest mocno zaniepokojony. Skontaktuje się ze mną, jak tylko ustali, czy była to inicjatywa ówczes- nych władz, czy swego rodzaju... prywatne przedsięwzięcie. - Sam nie wiem, co byłoby lepsze. - Steven wzruszył ramionami. - Tymczasem postaram się wyciągnąć jak najwięcej z D'Arcy'ego. Zadzwonił telefon. Macmillan odebrał i burknął do słuchawki, że prze- cież prosił, by mu nie przeszkadzać. Steven słyszał, jak Rosę Roberts coś mu tłumaczy uspokajającym gło- sem. - Daj go - powiedział Macmillan. Przez chwilę słuchał w milczeniu, coraz bardziej blednąc. Wręcz sta- rzał się w oczach. - Dziękuję za informację - powiedział w końcu. Spojrzał na Stevena. - D'Arcy nie żyje. Steven zmartwiał. - Jak to?! Jego stan był stabiliny, leżał na intensywnej terapii. - „Lekarz", którego personel wziął za jednego z naszych, a nasi za pracownika szpitala, dostał się do D'Arcy'ego i wstrzyknął mu truciznę. Steven był wstrząśnięty i zarazem wściekły. - Skąd on mógł wiedzieć, gdzie go szukać? - Dobre pytanie - odparł Macmillan. 14 x owiedziałem Jane Sebring - wyznał Steven. - Rozumiem - odparł Macmillan. Pytanie „dlaczego" zawisło w po wietrzu, ale nie zostało zadane. Zamiast tego Macmillan spytał cicho: - Czy nie pomylą się, jeśli powiem, że ta kobieta coś dla ciebie znaczy? Steven skinął głową. - 1 to dużo. - Mężczyzna, który nie zrobił z siebie głupca z powodu kobiety, jest bez serca - powiedział Macmillan. Steven docenił jego takt i uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. - Co nie zmienia faktu, że Michael D'Arcy nie żyje. Musiał zmierzyć się z innym pytaniem, którego do tej pory unikał. Dla- czego zamach na D'Arcy'ego nastąpił tego samego dnia, kiedy zamierzał go przesłuchać? Ten człowiek znał tajne informacje od prawie dwunastu lat, czemu więc akurat teraz uznano go za zagrożenie? Zbieg okoliczno- ści? A może ktoś dostał cynk o jego planowanej wizycie? Wiedziała o niej tylko jedna osoba - Jane. Steven zamknął oczy, by ukryć to, co się w nich kryło, przed badaw- czym spojrzeniem Macmillana. Straszne podejrzenie zaczęło trawić jego serce. - Być może wyciągamy pochopne wnioski - powiedział Macmillan. - Jesteś całkiem pewien? Steven odparł, że tylko Jane znała jego wczorajsze plany. - Może ktoś was podsłuchał? - Powiedziałem jej o tym przez telefon. Macmillan spochmurniał. - Komórkowy? - Tak... ale dzwoniłem na jej stacjonarny. - Steven ożywił się, bo do- tarło do niego, do czego zmierza Macmillan. - Tak samo było, kiedy po- wiedziałem jej o przenosinach D'Arcy'ego! - Pewnie od lat mają telefon Sebringa na podsłuchu - powiedział Mac- millan. Steven poczuł głęboką ulgę, ale zaraz opadły go wyrzuty sumienia z po- wodu podejrzeń, jakie żywił jeszcze przed chwilą. - O mój Boże - westchnął. - Pamiętaj, że nie wiemy tego na pewno - przestrzegł go Macmillan. - Ale moim zdaniem to najbardziej prawdopodobne. Steven skinął głową. - A skoro tak - ciągnął Macmillan - muszą znać treść wszystkich wa- szych rozmów telefonicznych. W jakiej to nas stawia sytuacji? - Muszę pomyśleć. - Mówiłeś jej, co D'Arcy powiedział ci o tym czynniku? Steven przytaknął. - W takim razie mogą dojść do wniosku, że pani Sebring za dużo wie... - Wie tyle, co my - powiedział Steven. - Nie ma sensu robić jej krzyw- dy. - Chyba żeby się bali, że pójdzie do gazet i wsadzi kij w mrowisko. - Boże, muszę tam pojechać. - Ma komórkę? Steven potrząsnął głową. - Nawet rozmawialiśmy na ten temat. Jane nie znosi, kiedy w czasie lekcji dzwonią telefony jej uczniów. Żeby nie wiadomo co, nie kupi sobie komórki. Muszę ją ostrzec. - Na stacjonarny nie możesz zadzwonić, to zbyt ryzykowne - zauwa- żył Macmillan. - Wiem, wiem - Steven zabębnił palcami w blat biurka, szukając na- tchnienia. - Może poprosisz policję z Leicester, żeby wysłali tam kogoś pod byle pretekstem? Niech zabiorą ją na komisariat i zatrzymają, dopóki nie przyjadę. - Już się robi - obiecał Macmillan. - A Rosę niech poszuka dla niej jakiejś kryjówki. Później zadzwonię, to obgadamy szczegóły. - Steven wstał i ruszył do drzwi. Macmillan podniósł słuchawkę, ale dał mu znać, żeby jeszcze nie wy- chodził. Wolną ręką otworzył dolną szufladę biurka i wyjął pistolet w ka- burze. - Wiesz, co sądzę o broni - powiedział. - Ale po tym, co spotkało D'Arcy'ego, poprosiłem Rosę, żeby zamówiła to dla ciebie. Twoja ulu biona marka. Przed wyjściem pokwituj odbiór. Steven zdjął marynarkę, zapiął kaburę Burns Martin, sprawdził maga- zynek, po czym schował broń i włożył marynarkę z powrotem. Bez słowa wsunął do kieszeni trzy pudełka nabojów. Tak jak Macmillan, był przeciwnikiem swobodnego dostępu do broni, ale doceniał jej przydat- ność w niektórych sytuacjach: na przykład takich jak ta. Wyszedł do sekretariatu i pokwitował odbiór pistoletu. - Tylko go nie zgub, bo zapłacisz z własnej kieszeni - ostrzegła Rosę z uśmiechem, ale ani w jej oczach, ani w uśmiechu, jakim odpowiedział jej Steven, nie było wesołości. Wrócił do gabinetu szefa. - Wszystko gra? - spytał. - Już tam jadą - odparł Macmillan. - Zadzwonię do ciebie, jak tylko się dowiem, że jest bezpieczna. A ty po drodze zastanów się, jak zdobyć więcej informacji o tym czynniku. Musimy wiedzieć więcej, żeby zacząć robić szum. - Mam pewien pomysł, ale muszę porozmawiać z biologiem moleku- larnym. - Steven powiedział Macmillanowi o kolekcji kultur bakteryj- nych Macleana. - Jestem pewien, że ten czynnik gdzieś tam siedzi, ale zamaskowany tak dobrze, że czeka nas szukanie igły w stogu siana. Mam nadzieję, że jest szybszy sposób na wykrycie zmian w DNA niż sekwen- cjonowanie genomów wszystkich bakterii. - Spróbuję coś załatwić - obiecał Macmillan. Czterdzieści minut po wyjeździe z Londynu zadzwoniła komórka Ste- vena. Zwolnił, żeby usłyszeć głos rozmówcy przez warkot silnika. To był Macmillan; powiedział, że Jane jest już na komendzie i wścieka się, bo nikt nie chce jej wyjaśnić, o co chodzi. - To w jej stylu - odparł Steven. - A co z kryjówką? - Załatwione - powiedział Macmillan. - Rosę prześle ci szczegóły SMS- -em. - O co tu chodzi, do licha? - rzuciła Jane, kiedy Steven wszedł do pokoju przesłuchań. - Dlaczego mnie tu trzymają? Nikt nie chce mi nic powiedzieć. Steven uniósł dłonie w pojednawczym geście. - Przepraszam. Poprosiłem ich, żeby cię tu przywieźli. To dla twojego bezpieczeństwa. - Dla mojego bezpieczeństwa - powtórzyła. - Co to znaczy? Steven usiadł i wziął ją za ręce. - Michael D'Arcy został zamordowany w Szpitalu Świętego Tomasza - powiedział. Jane patrzyła mu w oczy, szukając związku między tą wiadomością a tym, co ją spotkało. 115 - To straszne - szepnęła. - Rozumiem, że nie mówiłaś nikomu, że tam leży? - Oczywiście, że nie - zapewniła Jane. - Niby komu miałabym powie- dzieć? - Byłaś jedyną osobą spoza inspektoratu, która o tym wiedziała. Spojrzała na niego, jakby nie wierzyła własnym uszom. - Nie rozumiem. Do czego zmierzasz? - Twój telefon jest na podsłuchu - odparł Steven. Widząc jej reakcję, wyzbył się resztek wątpliwości. - Ktoś słyszał wszystkie nasze rozmowy. - O Boże -jęknęła Jane. - Chciałaś, żebym ci wszystko mówił. Jane pokiwała głową, ale bardziej z lękiem niż przekonaniem. - Powiedziałem ci przez telefon, że jadę do D'Arcy'ego. Oni byli pierwsi. Powiedziałem ci, gdzie go ukryjemy, a oni dostali się do niego i skończyli, co zaczęli. Powiedziałem ci o czynniku, nad którym praco- wał George. - No i? - spytała. - Nie można wykluczyć, że uważają cię za zagrożenie... - To znaczy, że ktoś może chcieć mnie zabić? - spytała ledwo słyszal- nym szeptem. - Jest taka możliwość - powiedział. - Może niewielka, ale nie wolno ryzykować. - Przecież wiem tylko to, co ty i twoja organizacja - zaprotestowała słabo. - Też tak pomyślałem. Ale John Macmillan uważa, że mogą się bać, że pójdziesz z tym do gazet. Ma rację. - A kto by mi uwierzył? - Jesteś żoną zamordowanego naukowca z Porton Down. Gazety mo- głyby opublikować twoje rewelacje choćby po to, żeby zobaczyć, co się stanie. - A co stanie się teraz? - spytała z irytacją. - Myślę, że na jakiś czas powinnaś gdzieś się zaszyć. Dopóki wszyst- kiego nie wyjaśnimy. - Zaszyć się - powtórzyła takim tonem, jakby usłyszała wyrok śmierci. - Porzucić dom, przyjaciół, pracę... i gdzieś się ukrywać? Steven obszedł stół i położył ręce na jej ramionach. - Rozumiem cię - szepnął. - Bardzo mi przykro, że cię w to wciągną łem. Zrobiłbym wszystko, żeby cofnąć czas i pozwolić ci żyć jak daw niej, ale na razie to niemożliwe. Nie poddawaj się, a wszystko będzie dobrze. - Lepsze jutro - mruknęła Jane. - O ile go doczekam. - Nie dopuszczę, żeby cokolwiek ci się stało - zapewnił Steven. Pod- niósł ją i mocno przytulił. Odwzajemniając uścisk, wyczuła broń pod jego lewą pachą. - O Boże szepnęła. - Gdybym była odważniejsza, rzuciłabym jakiś sprośny żart, ale boję się jak diabli. Steven pocałował ją w czubek głowy. - Chodźmy - powiedział. - Mam nadzieję, że pozwolisz mi zabrać z domu parę rzeczy? - spyta- ła, wsiadając do jego samochodu. - Jasne - odparł. Wcale nie miał ochoty tam jechać, ale po tym, co przeszła, nie mógł jej odmówić. Rozumiał, że osobiste drobiazgi będą miały dla niej duże znaczenie, nie tylko praktyczne. Zawrócił i zaparkował na ulicy, bo nie zamierzał zostać tu długo. Cze- kał na dole, wyglądając przez okno, podczas gdy Jane pakowała się w sy- pialni. - To obłęd - dobiegł z góry jej głos. - Co pomyślą znajomi, kiedy nagle zniknę? Co ze szkołą? Z moimi lekcjami? Nie, ja tak nie mogę. - Wszystko będzie dobrze - odparł. - Załatwię ci komórkę i będziesz mogła dzwonić do znajomych. Tylko im nie mów, gdzie naprawdęjesteś. Powiedz, że pojechałaś do chorego wujka w Yorkshire. - Widzę, że masz w tym wprawę. - Nie bardzo - odparł Steven, obserwując samochód za oknem. Iden- tyczny przejeżdżał tamtędy parę minut wcześniej. Krew zastygła mu w ży- łach. To był niebieski rangę rover. - Jane - zawołał. -Co? - Zejdź na dół, dobrze? - Jeszczenie skon... - Zejdź, proszę. Usłyszała niepokój w jego głosie, więc posłusznie zeszła. - Co się stało? - spytała, wchodząc do pokoju. - Chyba będziemy mieli towarzystwo - odparł, nie odwracając się od okna. - To znaczy, że się spóźniliśmy? - W ciągu ostatnich pięciu minut dwa razy przejeżdżał tędy niebieski rangę rover. Możliwe, że to ten sam, którego widziałem na parkingu w Ramsgate. - Co mam robić? - zapytała spokojnie. Widząc jej opanowanie, pokiwał głową z aprobatą. - Sprawdź, czy drzwi i okna są pozamykane - odparł. Rangę rover minął dom po raz trzeci, tym razem wolniej. Steven zauważył, że siedziało nim dwóch mężczyzn. - Wszystkie zamknięte - powiedziała Jane. - Pewnie będą chcieli wejść od frontu - stwierdził. - Mogą nie wie- dzieć, że tu jestem. Samochód zostawiłem na ulicy. - Co mam zrobić? - powtórzyła Jane. - Graj na zwłokę. Jak zapukają, krzyknij, że zaraz otworzysz, i czekaj na mój sygnał. Jane skinęła głową. Zaczęli obserwować podjazd. Wydawało się, że minęła cała wieczność, nim wreszcie pojawił się na nim mężczyzna w ele- ganckim garniturze z teczką w prawej dłoni. Pod lewą pachą trzymał pod- kładkę do pisania. Postawił teczkę na ziemi i spojrzał na podkładkę, jak- by sprawdzał adres. - Cholera - mruknął Steven. - Gdzie ten drugi? W samochodzie było dwóch. Sprawdzę tylne drzwi. Miej go na oku. Mów, co się dzieje. Przeszedł do kuchni, schylony, żeby nie było go widać przez okno; dopiero pod przeciwległą ścianą wyprostował się i dyskretnie wyjrzał na zewnątrz. W ogródku mignął jakiś cień. Steven znów się schylił. Już wie- dział, co jest grane. Mężczyzna z teczką miał odwrócić uwagę Jane, a w tym czasie jego partner miał dostać się do domu od tyłu. Steven przywarł do ściany i patrzył, jak nieznajomy kreśli koło na szy- bie przy tylnych drzwiach. Sądząc po towarzyszącym temu zgrzycie, uży- wał markera z diamentowym czubkiem. Zrobił to wprawnie, jednym ru- chem, co wskazywało, że intruzi byli profesjonalistami. Okleił koło taśmą, zastukał w nie lekko i wyjął, zostawiając kilkunastocentymetrowy otwór.Rozległ się dzwonek do drzwi. - Chwileczkę! - krzyknęła Jane. Męska ręka wsunęła się przez otwór i sięgnęła do zamka. Steven zacze- kał, aż intruz otworzy drzwi i wejdzie do środka; dopiero wtedy uderzył go rękojeścią pistoletu w skroń. Wyciągnął ręce, by go złapać, zanim upadnie z hukiem. Położył nieprzytomnego mężczyznę na podłodze i ob- szukał go. Znaleziony pistolet schował do kieszeni marynarki. Znów za- brzęczał dzwonek. - Chwilę, chwilę, już idę - zawołała Jane. Steven przykucnął obok niej za kanapą i ścisnął za ramię, by dodać jej otuchy. - Na mój sygnał otworzysz - szepnął. - Wysłuchaj, co będzie miał do powiedzenia, i wpuść go. Ustawił się za drzwiami z pistoletem gotowym do strzału i skinął gło- wą na Jane. Podeszła do drzwi i otworzyła. - Przepraszam - powiedziała - ale właśnie rozmawiałam przez telefon. - Pani Sebring? Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się John Deveron. Jestem przedstawicielem... Podjazdów Paveright. Steven pomyślał, że nie tylko Jane tu improwizuje. Deveron pewnie się zastanawiał, gdzie podział się jego partner. - Zauważyłem, że ma pani podjazd z kruszywa - powiedział Deveron. - Nie myślała pani, żeby zastąpić je cegłą? - Rzeczywiście, przyszło mi to do głowy, panie Deveron - odparła Jane uprzejmie. - Może pan wejdzie, to porozmawiamy. Deveron zrobił krok naprzód i Steven przystawił mu pistolet do skroni. Przeszukał go, zabrał mu broń, po czym kazał położyć się na podłodze z rękami na karku. - Coś ty za jeden? - spytał. - Popełniasz duży błąd, przyjacielu - wysapał mężczyzna, kiedy Ste- ven przeszukiwał mu kieszenie, ani na chwilę nie cofając pistoletu. - Legitymacja jest w lewej wewnętrznej - powiedział. Steven wyjął legitymację i westchnął głęboko. - Wkopałeś się, co? - mruknął leżący mężczyzna. - Co się stało, Steven? - spytała Jane. - Przynieś coś, czym można by ich związać - odparł, udając, że nie usłyszał pytania. - Może być sznur do bielizny? -Jak najbardziej. Jane poszła po sznur, a Steven wyjął swoją legitymację i pokazał ją mężczyźnie na podłodze. - Inspektorat Naukowo-Medyczny? A ty co tu robisz, do cholery? - Różnica między nami polega na tym - odparł Steven - że ja wiem, co wy tu robicie. Teraz mów, kto was przysłał? - Przecież wiesz, że nie mogę tego powiedzieć. - Mężczyzna stęknął, bo Steven znów przygniótł mu głowę do podłogi. - Jasne - mruknął Steven. - To pozostanie naszą tajemnicą. - Na litość boską, człowieku - powiedział mężczyzna. - Jest jasne, że doszło do jakiegoś nieporozumienia. Może mnie puścisz, to sobie wszystko wyjaśnimy? Jane wróciła do pokoju ze sznurem i małym nożem do obierania wa- rzyw. Steven skrępował intruza, a potem zajął się jego nieprzytomnym wspólnikiem leżącym w kuchni. 197 - Jaki to wszystko ma sens? - spytał mężczyzna po jego powrocie. - Dlaczego nie możemy dogadać sią jak cywilizowani ludzie? - Twój koleś, który tam śpi, włamał się do tego domu - odparł Steven. - Oddam was w ręce policji. - Jezu - prychnął mężczyzna. - A jak myślisz, co zrobią gliny na wi- dok naszych legitymacji? - Nie zobaczą ich. Zabieram je, razem z waszymi pistoletami. Jeśli to z któregoś z nich strzelano do Michaela D'Arcy'ego, z policją z Kent też będziecie mieli do czynienia. - Po czyjej jesteś stronie, Dunbar? - Wiesz, sam się czasem zastanawiam - rzekł Steven w zamyśleniu i spojrzał na mężczyznę jak na zwierzę w zoo. Podniósł słuchawkę tele- fonu, ale po chwili ją odłożył. - Lepiej nie - mruknął i zadzwonił na policję ze swojej komórki. - Gotowa? - spytał, zwracając się do Jane. Odpowiedziała skinieniem głowy. - Na litość boską, Dunbar, to absurd - poskarżył się mężczyzna leżący na podłodze. -1 to jaki - powiedział Steven. Wyprowadził Jane z domu i zamknął za nimi drzwi. Jane nie odzywała się aż do chwili, gdy wsiedli do samochodu. Położy- ła dłoń na dłoni Stevena, który właśnie chciał wrzucić bieg. - Co jest grane, do cholery? - spytała. - Wyglądało to, jakbyś znał tych ludzi albo oni ciebie. Zanim gdziekolwiek z tobą pojadę, chcę wiedzieć, co się właściwie dzieje. - Jeśli ich legitymacje nie są lewe, to są z MI-5 - powiedział Steven. Jane popatrzyła na niego badawczo. - Wybacz, ale czy to nie znaczy, że powinni być po naszej stronie? - Też tak myślałem. - Naprawdę uważasz, że MI-5 próbowało mnie zabić? - zapytała Jane z niedowierzaniem. - Na to wygląda. - Nie „pan E"? - Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. - Czy dożyję chwili, kiedy je znajdziesz? - Poznam całą prawdę. Obiecuję. 15 o ósmej wieczorem na parkingu przy autostradzie Ml było względnie pusto. Donald Crowe bez problemu znalazł wolne miejsce z dala od pozostałych samochodów. Wcisnął guzik pilota i sprawdził, czy drzwi są zamknięte, po czym poszedł do hotelu Travel Lodge i powiedział recepcjonistce, że zarezerwował na dwudziestą piętnaście małą salę konferencyjną. - Tak, proszę pana, to Salisbury Room. Wejdzie pan w te drzwi, a dalej w lewo. Kierując się jej instrukcjami, Crowe znalazł właściwy pokój. Tabliczka pod drzwiami z matowego szkła informowała, że został zarezerwowany przez Mercury Graphics; pod tą nazwą wynajął go Crowe. Wszedł do środka, położył teczkę na stole i zaczął się rozglądać po pokoju. Przy stole stało dwanaście krzeseł, na drugim końcu był projektor, zainstalo- wano też kilka gniazdek do komputerów. Przed każdym krzesłem leżały notesy i długopisy z logo hotelu. Idealnie, pomyślał Crowe. Będzie ich tylko sześciu, ot, kolejna grupka anonimowych przedstawicieli handlo- wych dyskutujących o wynikach sprzedaży i marketingu. Podszedł do okna i lekko uchylił żaluzje akurat w porę, by zobaczyć toyotę land cruiser zatrzymującą się przy jego wozie. Wysiadł z niej Ce- cil Mowbray. Towarzyszyło mu czterech mężczyzn. Wszyscy mieli ciem- ne garnitury i teczki, zgodnie z ustaleniami. Crowe spojrzał na zegarek. Co za punktualność. - Teraz już wiem, jak to jest być komiwojażerem - powiedział Cecil Mowbray, wchodząc na czele grupy. - Najważniejsze, żeby tak to wyglądało - odparł Crowe. - Za bardzo się stresujesz - rzekł Mowbray. Przedstawił towarzyszą- cych mu mężczyzn jako panów Brązowego, Czarnego, Szarego i Zielo- nego. - Wszyscy są byłymi komandosami i weteranami walk na Czarnym Lądzie. Innymi słowy, najemnikami. Crowe skinął im głową, otworzył teczkę i wyjął cztery koperty, po jednej dla każdego. - Połowa honorarium, jak ustaliliśmy - powiedział. Gdy mężczyźni zajęli się sprawdzaniem zawartości kopert, rozłożył na stole mapę. - W przyszły wtorek weźmiecie udział w ćwiczeniu wojskowym. Odegra cie rolę terrorystów; waszymi przeciwnikami będą ochotnicy z Obrony Cywilnej, którzy zrobią, co w ich mocy, żeby przeszkodzić wam w osiąg nięciu celu. - Ooo, będzie ciężko - westchnął jeden z mężczyzn, ku rozbawieniu pozostałych. Mowbray też pozwolił sobie na uśmiech. Crowe zachował kamienną twarz. - Oto teren działań - ciągnął. - Wasz cel jest tu, w głębi lasu. To wodo- ciąg. Ochotnicy zostaną poinformowani, że w okolicy przebywają trzej groźni terroryści, i ich zadaniem będzie schwytanie was. Oprócz tego część z nich będzie pilnować wodociągu. Terroryści dadzą się złapać, a kiedy, zaraz powiem. Mężczyźni popatrzyli po sobie ze zdumieniem. - Środki bezpieczeństwa na obszarze działań zostały zawieszone na czas ćwiczenia - powiedział Crowe. - Kiedy będziecie wychodzić, dam wam cztery pojemniki. W dniu ćwiczenia terroryści będą mieli ze sobą te oznakowane na niebiesko. Oprócz tego będzie jeszcze jeden pojemnik oznakowany na czerwono. -1 co z nimi zrobimy? - spytał pan Zielony. - Zaraz do tego dojdę - odparł Crowe. Kiedy skończył mówić, jeden z mężczyzn stwierdził: - Sprytne. - Co będzie, kiedy nas złapią? - Ćwiczenie skończy się po schwytaniu trzeciego terrorysty. Wtedy zostaniecie zwolnieni. -1 nikt niczego się nie dowie - powiedział pan Brązowy. - Będzie tak, jakby nic się nie stało - dodał jeden z pozostałych. - Triumf Obrony Cywilnej. - Otóż to - skinął głową Crowe. Zwrócił się do mapy. - Sugeruję, że- byście zostawili wóz tutaj i dalej poszli pieszo. Resztę zostawiam wam. Słyszałem, że jesteście najlepsi. - Podniósł słuchawkę wewnętrznego te- lefonu i powiedział: - Poprosimy kawę. Po kwadransie wyszli z sali; przechodząc obok recepcji głośno roz- mawiali o kluczowych klientach i grafice komputerowej. Powoli skie- rowali się przez parking do samochodów i przenieśli izolowany plasti- kowy pojemnik - podobny do tych, w których wędkarze chłodzą piwo - z wozu Crowe'a na tylne siedzenie land cruisera. Crowe i Mowbray pożegnali się z czterema mężczyznami i odjechali razem samochodem Crowe'a. - Poszło jak po maśle - powiedział Mowbray, kiedy wyjechali z par kingu na autostradę. - Rozumiem, że zapłaciłeś im z pieniędzy Everleya? Crowe przytaknął. - Dzwonił dzisiaj - powiedział Mowbray. - Coś podejrzewa. im - Co właściwie? - Marudzi, że miejscowi torysi nie traktują poważnie jego zapewnień o szykującej się zmianie klimatu politycznego. Jego zdaniem, nie robią dostatecznie dużo, żeby to wykorzystać. - Brawo, Rupert, co za spostrzegawczość - mruknął Crowe. - Jakie są ustalenia co do zapłaty? - spytał Mowbray. - Połowa kwoty wpłynie na nasze konta w Zurychu, gdy w gazetach pojawią się wzmianki o nowej chorobie, a reszta, kiedy wybuchnie epi- demia i ludzie zaczną się burzyć. - A co będzie, kiedy Rupert zorientuje się, że na tym nie skorzysta? - Będzie się musiał z tym pogodzić - odparł Mowbray. - To nie pierw- sza jego porażka. Poza tym trudno, żeby poskarżył się policji. - Fakt - przytaknął Crowe. Zadzwoniła komórka Mowbraya. Odebrał natychmiast. Słysząc niepo- kój w jego głosie, Crowe zorientował się, że coś jest nie tak. - Co się stało? - spytał, kiedy Mowbray skończył rozmawiać. - Zjedź na pobocze. - Jesteśmy na autostradzie. - Zatrzymaj wóz. Crowe zjechał na utwardzone pobocze i zgasił silnik. - Co się dzieje, na litość boską? - Policja z Leicester ma dwóch moich agentów. Kazałem im zająć się żoną Sebringa. Nie chciałem, żeby poszła do gazet. Okazuje się, że zastali u niej Dunbara. Przechytrzył ich i wezwał policję. - Cholerny świat - mruknął Crowe. -1 co zrobimy? - Myślę, że możemy się z tego wywinąć, ale przede wszystkim musimy zachować zimną krew - odparł Mowbray. - Czy w laboratorium zostało coś, co mogłoby cię powiązać z czynnikiem? - Nie, dopilnowałem tego. - Czyli niczego nam nie udowodnią. Prace zostały wstrzymane w dzie- więćdziesiątym pierwszym. Wypadek ze szczepionką trzeba było zacho- wać w tajemnicy z uwagi na bezpieczeństwo narodowe. Jeśli będziemy się trzymać tej wersji, nic nam nie zrobią. Zgoda? - Zgoda. - Ale uważaj... będą próbować. Crowe zerknął w lusterko wsteczne. - Cholera! Policja. Radiowóz zjechał z jezdni i zatrzymał się pod kątem przed samocho- dem Crowe'a. Wysiedli z niego dwaj policjanci. Crowe opuścił szybę. - Jakieś kłopoty, panowie? spytał policjant. - Właściwie nie, panie władzo - odparł Crowe, siląc się na spokój. - Dostałem skurczu w prawej nodze i pomyślałem, że lepiej parą minut odpocznę. Właśnie miałem ruszać, kiedy panowie przyjechaliście. - No to nie zatrzymujemy - powiedział policjant z uśmiechem. Steven spędził noc z Jane w mieszkaniu w Kensington, które załatwiła jej Rosę Roberts. Mało spali - Jane, bo wciąż nie mogła pogodzić się z tym, co się stało, a Steven, bo nie był pewien, komu może ufać. Na każdy naj- lżejszy dźwięk jego oczy wędrowały do pistoletu w kaburze wiszącej w no- gach łóżka. Jeszcze nigdy tak się nie ucieszył z nadejścia świtu. Przy śniadaniu milczeli, posyłając sobie od czasu do czasu pokrzepia- jące uśmiechy. Poprzestali na soku i kawie, choć lodówka była pełna. - Postaram się wrócić jak naj szybciej - powiedział Steven, kiedy przed wyjściem do ministerstwa przytulił Jane. - Nie musisz się spieszyć - odparła, próbując się uśmiechnąć. - Byle- byś wreszcie wyjaśnił tę sprawę. -Nie odbie... Uniosła dłonie. - Wiem, co i jak. Wierz mi. Macmillan skrzywił się na widok dwóch legitymacji, które Steven po- łożył na jego biurku. - Boże, to nie do wiary - mruknął. Obok legitymacji Steven położył dwa pistolety w plastikowych wo- reczkach. - Założę się o duże pieniądze, że z jednego z nich strzelano do D'Ar- cy'ego - powiedział. - Będę musiał poruszyć tę sprawę na najwyższym szczeblu - stwier- dził Macmillan. - Nie mogę uwierzyć, że coś takiego dzieje się za przy- zwoleniem rządu. Ci dwaj musieli załatwiać własne interesy. - Ten, z którym rozmawiałem, zachowywał się, jakby robił, co mu ka- zano. Był pewny, że legitymacja go obroni. - Co znaczy, że źródło problemu może tkwić na wyższym szczeblu - skonstatował Macmillan. - Niezbyt to budujące. - Zaczyna mi to przypominać sytuację w Porton - powiedział Steven. - Wszyscy zakładają, że wszystko dzieje się za aprobatą władz. - Akurat w tej sprawie są postępy - odparł Macmillan. - Informator podał mi nazwisko człowieka odpowiedzialnego za budżet zespołu Beta. To sir James Gardiner. Steven pokręcił głową. - Niestety, nic mi to nie mówi. - Prawicowy torys, najgłośniej o nim było w latach osiemdziesiątych, bardzo wpływowy. To on na nowo uaktywnił budżet eksperymentalnego zespołu z Porton Down i zataił jego istnienie przed wścibskimi. -1 zwerbował ludzi? - Mój człowiek tego nie wie, ale trzeba założyć, że Gardiner nie bez powodu sięgnął do tych funduszy. Czy miał upoważnienie, to już bar- dziej wątpliwe. W tamtym czasie pomagał założyć prawicowy instytut badawczy przy współpracy niejakiego pułkownika Petera Warnera i paru innych osób, o których niewiele wiemy, choć krążą plotki, że finansował ich Rupert Everley, potentat w handlu nieruchomościami. - No to kasy im nie brakowało - skwitował Steven. - Czym właściwie się zajmowali? - Poza tym, że podsyłali mediom plotki o politykach Partii Pracy i wspie- rali prawicowe organizacje, nie wiemy - odparł Macmillan. - Krążyły pogłoski, że mają powiązania z Frontem Narodowym, ale to samo mówi się o wszystkich grupach tego rodzaju. Nie było nic konkretnego. Możli- we, że to plotki rozpuszczane przez przeciwników. - Skoro Donald Crowe był szefem zespołu Beta w Porton, to może i on był członkiem tej grupy? - Bardzo możliwe. - George Sebring i Michael D'Arcy byli przekonani, że pracowali dla rządu. Może ci dwaj - Steven sięgnął po legitymacje, żeby sprawdzić nazwiska - też tak myślą? Macmillan zmarszczył brwi. - Idę z tym do ministra spraw wewnętrznych - powiedział. - Nie ma co ryzykować rozmowy z kimś niższym rangą. - Oby tylko nie okazało się, że on też jest kumplem Gardinera. - Nie ta partia - zauważył Macmillan. - Ostatnio trudno je od siebie odróżnić. - Na początek powiem mu, by poprosił policję z Leicester, żeby nie zwalniała tych dwóch, dopóki nie dowiemy się, na czyich są rozkazach. Macmillan włączył interkom i poprosił Rosę Roberts, żeby połączyła go z ministrem spraw wewnętrznych w pilnej sprawie. - A ty czym się zajmiesz? - spytał Stevena. - Czy Rosę znalazła jakiegoś biologa molekularnego? Macmillan wysunął szufladę i wyjął z niej wizytówkę, którą podał Ste-venowi. - Profesor William Rees z laboratorium biologii molekularnej Rady Badań Medycznych w Cambridge. Czeka na telefon od ciebie. Dziś i ju- tro ma być w Londynie, w siedzibie głównej Rady w Park Crescent. Po- wiedział, że może się z tobą tam spotkać. - Zyskamy na czasie - powiedział Steven. - Zadzwonię do niego i spró- buję się umówić na dziś po południu. - A potem spotkamy się u mnie i wymienimy informacjami - zapropo- nował Macmillan. Steven skinął głową. Umówili się na szóstą. Z Reesem natomiast ustalił, że przyjdzie o drugiej. Wcześniej posta- nowił sprawdzić, co u Jane. Do zakonspirowanego mieszkania pojechał okrężną trasą, autobusem i dwiema taksówkami, na wypadek gdyby ktoś go śledził. Nie sądził, żeby tak było, ale mimo to, wolał nie ryzykować. Powiedział Jane, że Macmillan wybiera się do ministra spraw wewnętrz- nych. - Ciągle trudno mi w to uwierzyć - odparła Jane. - Wszystko, w co wierzyłam, nagle usunęło mi się spod nóg, czuję się, jakbym unosiła się w morzu podejrzeń. - Przykro mi - szepnął Steven, biorąc ją w ramiona. - Wiem, jak ci ciężko. - Jesteś pewien? - Tak - odparł. - Czułem się tak samo, kiedy pierwszy raz starłem się z establishmentem i przekonałem się, do czego ci ludzie są zdolni. Świat nagle przestał być czarno-biały. Granice między dobrem a złem zatarły się, zostały tylko odcienie szarości. - I jak sobie z tym radzisz? - Staję po stronie jaśniejszych odcieni - powiedział Steven z uśmie- chem. - Staram się robić to, co uważam za słuszne, choć to o wiele trud- niejsze, niż mogłoby się wydawać. To, co słuszne, nie zawsze jest mądre, bezpieczne czy choćby zgodne z prawem. To trudna droga. - Skoro tak mówisz... - powiedziała. - Co teraz? - Dziś porozmawiam z pewnym naukowcem o tym, jak zidentyfiko- wać czynnik, nad którym pracował twój mąż i Michael D'Arcy, a potem jeszcze raz spotkam się z Macmillanem, żeby dowiedzieć się, co się dzie- je. - A ja w tym czasie będę z zapartym tchem gapić się w telewizor. - To nie potrwa długo - zapewnił. - Oby. Nie wiem, co gorsze, kula w łeb czy opery mydlane. Steven uśmiechnął się i pocałował ją w policzek. -Muszęjuż iść. Steven został zaprowadzony do jednej z sal obrad w siedzibie głównej Rady Badań Medycznych. Usiadł za długim dębowym stołem wśród por- tretów byłych sekretarzy Rady patrzących na niego ze ścian. Niezbyt wesoła gromadka, pomyślał i sięgnął do sterty pism leżących na półce przy stylowym kominku. Same naukowe i medyczne. Trudno się dziwić. Przewertował „Naturę" i „Molecular Microbiology". Wreszcie otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł niski, tęgi, ciemnowłosy mężczyzna w twe- edowej marynarce. - Rees - przedstawił się. - Przepraszam za spóźnienie. - Ależ nie ma za co, dziękuję, że zgodził się pan ze mną tak szybko spotkać - odparł Steven. - Wyznaję zasadę: co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj - powiedział Rees. - Inna sprawa, że jest tu wielu takich, którzy robią kariery, choć umieją tylko żądać wyjaśnień i odwlekać decyzje dotąd, aż sprawa umrze śmier- cią naturalną. - Domyślam się, że przyjechał pan prosić o fundusze - rzekł Steven z uśmiechem. - Na nową komórkę badawczą - potwierdził Rees. - Czyli o duże fundusze. - Zanim postawimy fundamenty, Amerykanie już będą prowadzić pró- by w terenie. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. - Rees potrząsnął głową i wbił wzrok w podłogę. Potem spojrzał na Stevena i uśmiechnął się szeroko. - Co mogę dla pana zrobić? Steven wyjaśnił, w czym rzecz. - Cóż, na pewno nie trzeba sekwencjonować całego genomu - stwier- dził Rees. - Kamień spadł mi z serca - odparł Steven. - Jeśli zgodnie z pańskimi podejrzeniami obce geny rzeczywiście po- chodzą z HIV, możemy skonstruować sondę i szukać homologii w DNA chorego. - Czy to bardzo skomplikowane? - Łatwo na pewno nie będzie, ale lepsze to niż sekwencjonowanie ca- łego chromosomu; do tego nie byłoby się co zabierać. Mówił pan, że ma trzydzieści kilka tych kultur? - Zdaniem osoby, która je wyizolowała, wszystko to zwykłe drobno- ustroje żyjące w organizmie. Żadnych patogenów. - Ta osoba to lekarz? - spytał Rees. - Technik medyczny - odparł Steven. - Mógłbym rzucić okiem na ich listę? Dobrze by było ograniczyć licz- bę podejrzanych, o ile to w ogóle możliwe. - Domyśliłem się, że będzie pan chciał ją zobaczyć. Mam ją na dys- kietce. - Świetnie - powiedział Rees. - Mam laptopa. Zerknijmy na nią, do- brze? Włączył komputer, a Steven podał mu dyskietkę. Rees wyjął z kieszeni marynarki okulary połówki. Zsunął je na czubek nosa, lecz mimo to musiał lekko odchylić głowę, żeby przeczytać listę bakterii, które Maclean wyizolował z własnego organizmu. - Patogenów nie ma, fakt - mruknął. - Ale... - Znalazł pan coś? - spytał Steven podekscytowany. - Nie jestem pewien - odparł Rees. - To rzadko się zdarza... trzy różne izolaty w jednym organizmie... - Przepraszam, nie nadążam - powiedział Steven, zaglądając mu przez ramię. - Chodzi o te Mycoplasma. - Rees wskazał listę. - Dziwne skubańce... ani to bakterie, ani wirusy. Nie mają ściany komórkowej, więc są bardzo kruche, trudno je wyhodować w laboratorium, ale w razie potrzeby moż- na je zwalczać antybiotykami, jak wirusy. - Czyli mogą wywoływać choroby? - Wiele szczepów powoduje dolegliwości u zwierząt, natomiast u czło- wieka tylko jeden, Mycoplasma pneumoniae. Może spowodować paskudne zapalenie płuc. Tyle że akurat jego na tej liście nie ma. Od jakiegoś czasu przypuszcza się, że te drobnoustroje w jakimś stopniu odpowiadają za reumatoidalne zapalenie stawów, ale to jeszcze nic pewnego. W gruncie rzeczy uchodzą za nieszkodliwe, można je znaleźć w górnych drogach oddechowych zdrowego człowieka. Ale u tego pacjenta mamy trzy różne szczepy. Tego akurat bym się nie spodziewał. - Jest to jakiś punkt wyjścia? - Możliwe. Gdyby mógł pan przynieść mi te kultury, przyjrzelibyśmy się tym trzem potworkom. Przeprowadzilibyśmy standardowe badania, potem wyizolowalibyśmy ich DNA i sprawdzili je serią sond HIV. - To biorę się do roboty - powiedział Steven. - Pojutrze będę w Cambridge - poinformował go Rees. Po wyjściu z siedziby Rady Badań Medycznych Steven skierował się do pobliskiego Regents Parku i zadzwonił do Macleana. Kiedy dowie- dział się, że Gus wrócił do pracy, spytał go o zdrowie, po czym powie- dział: - Potrzebna mi twoja kolekcja kultur. - Czas poszukać igły w stogu siana? - spytał Maclean. - Może nie będzie aż tak źle - odparł Steven. - Rada Badań Medycz- nych z Cambridge rzuci na nią okiem. - No, lepszych speców nie znajdziesz - stwierdził Maclean. - Jak to zorganizujemy? - Wyślę do ciebie kuriera, jeśli nie masz nic przeciwko - zasugerował Steven. - Będę czekał - powiedział Maclean. - Dasz mi znać, jeśli cokolwiek znajdą? - Oczywiście - zapewnił Steven i niemal od razu tego pożałował. Nie- wykluczone, że nawet jeśli Rees coś wykryje, nie będzie można o tym powiedzieć Macleanowi. Co więcej, może cała prawda nigdy nie zosta- nie ujawniona z uwagi na „dobro publiczne", wyświechtany termin co i rusz przywoływany przez władze. Nawet on - zagorzały zwolennik jaw- ności - zdawał sobie sprawę, że powiadomienie społeczeństwa, iż żoł- nierze dostali szczepionkę skażoną bronią biologiczną, nie jest najroz- sądniejszym posunięciem w przededniu wysłania ich na następną wojnę. Nie dość, że ucierpi na tym morale, to jeszcze prawnicy z całego kraju zwietrzą łatwy łup i rzucą się na państwową kasę -propublico bono - nie robiąc sobie przy tym najmniejszej krzywdy. Z drugiej strony, Steven nie chciał, żeby ludzie, którym ten błąd przy- sporzył autentycznych cierpień -jak Gus Maclean - nadal spotykali się z obojętnością władz. Kiedy szedł przez park, zastanawiając się, jak można by im to wynagrodzić, przypomniał sobie, co Michael D'Arcy mówił o czynniku, który on i jego współpracownicy mieli opracować. Miał być niezabójczy, ale obezwładniający, niewykrywalny i... uleczalny. Do tej pory nie przywiązywał większej wagi do tego trzeciego warunku, teraz jednak wydał mu się on bardzo interesujący. Gdyby Reesowi udało się znaleźć ten czynnik w kolekcji Gusa Mac- leana, dowodziłoby to, że spełniony został pierwszy z trzech warunków wymienionych przez D'Arcy'ego. Fakt, że obecności czynnika nie wyka- zało żadne konwencjonalne badania mikrobiologiczne, świadczył o speł- nieniu drugiego wymogu - niewykrywalności. A co z trzecim kryterium - uleczalności? Ta intrygująca myśl nie dawała mu spokoju. Czy to moż- liwe, żeby syndrom wojny w Zatoce był uleczalny? 16 Steven wszedł do gabinetu Johna Macmillana parę minut po szóstej. - To było pracowite popołudnie na najwyższych szczeblach władzy - oznajmił Macmillan ponurym głosem. - Kiedy powiedziałem ministrowi spraw wewnętrznych o naszych dwóch przyjaciołach z Leicester, od razu skontaktował się z szefem MI-5 i zażądał wyjaśnień. Ten z kolei spraw- dził, co i jak, i okazało się, że miałeś rację. Ci ludzie naprawdę byli prze- konani, że wykonują polecenia rządu. - Wydane przez kogo? - spytał Steven. - Szefa ich wydziału, niejakiego Cecila Mowbraya. Został zawieszony i zatrzymany przez Wydział Specjalny. Utrzymuje, że... - Niech zgadnę - przerwał Steven. - Że tylko wykonywał rozkazy? - Coś w tym stylu - odparł Macmillan. - Twierdzi, że na swoim stano- wisku nie musi dostawać bezpośrednich rozkazów, ale oczekuje się od niego, że chroniąc interesy rządu, wykaże się inicjatywą. Prace w Porton miały aprobatę władz i były ściśle tajne, a jego zadaniem było utrzyma- nie tego stanu rzeczy. Mówi, że pomysłodawcą projektu był sir James Gardiner. - Znów ten Gardiner - mruknął Steven. - Właśnie. - Macmillan pokiwał głową. - Jest na urlopie. Pojechał z żoną na Maderę, mieszkają w hotelu Reid's. Jutro mają wrócić. Wy- dział Specjalny wyśle po niego ludzi na lotnisko. Na razie rozmawiali z Donaldem Crowe'em, który powtarza tę samą śpiewkę co Mowbray. Twierdzi, że badania zespołu Beta były prowadzone za zgodą rządu. - A co z samym czynnikiem? Wiemy coś więcej? - Choć po wypadku w Porton prace zostały wstrzymane, zespół, jak twierdzi Crowe, chciał ujawnić, co się stało, nie mógł jednak tego zrobić z obawy przed wpływem, jaki wywarłoby to na wojska wysyłane w rejon Zatoki. - To się nazywa obywatelska postawa. - Steven uśmiechnął się krzy- wo. - Podał jakieś szczegóły? - Tylko tyle, że byli na wczesnym etapie prac nad czynnikiem zamó- wionym przez ówczesne władze. - Żadnych danych technicznych? Nie powiedział, na czym był oparty? - Mówił bardzo niejasno. Twierdził, że tylko wypróbowywali kilka pomysłów. Steven westchnął. - Mam przeczucie, że ujdzie im to na sucho. - Nie wykluczam tego - przytaknął Macmillan. - A co z tymi dwoma z MI-5? - Byli przekonani, że wykonują rozkazy, więc oficjalnie nie zrobili nic złego. - Zabili George'a Sebringa i Michaela D'Arcy'ego. - To trudna sprawa - rzekł Macmillan. - Sebring i D'Arcy przez swoje niedopatrzenie byli odpowiedzialni za choroby i śmierć wielu żołnierzy pełniących służbę w rejonie Zatoki Perskiej. -1 wszyscy tylko wykonywali rozkazy - podsumował Steven. - Może Gardinera to nie dotyczy - powiedział Macmillan. - Chciałbym być przy jego zatrzymaniu. - Żaden kłopot. Minister spraw wewnętrznych zgodził się informować nas o wszystkim na bieżąco. Poproszę Rosę, żeby powiadomiła Scotland Yard o twoim zainteresowaniu sprawą. Wyśle ci SMS-em informacje o po- rze planowanego przyjazdu Gardinera. Jak ci poszło z profesorem Re- esem? - Sympatyczny facet - odparł Steven. - Uważa, że jeśli interesujący nas czynnik jest w kulturach Gusa Macleana, to da się go zidentyfiko- wać. Załatwiłem, żeby dostarczono mu je do Cambridge. - To chyba nie ma już większego sensu - powiedział Macmillan. - Wiemy, co robili w Porton i co stało się ze szczepionką. - Mimo to chciałbym, żeby się tym zajął - powiedział Steven. - Po co? - Dobrze mieć niezależną opinię, na wypadek gdyby Crowe i Mow- bray coś pominęli. - Co na przykład? - Cokolwiek. - W porządku - zgodził się Macmillan. - Miejmy nadzieję, że nie zrobi nam to zbyt dużej dziury w naszym budżecie. - Rozumiem, że Jane Sebring może bezpiecznie wrócić do domu, a MI- 5 da jej spokój? - spytał Steven. - Mowbray został zawieszony w czynnościach do czasu wyjaśnienia sprawy, a tym dwóm agentom wyjaśniono, jak wygląda sytuacja. - To musiała być dla nich piękna chwila - mruknął Steven. - Przykro nam, chłopaki, ale tak naprawdę nie mieliście licencji na zabijanie. - Daj jutro znać, jak wam poszło z Gardinerem - powiedział Macmil- lan. i ia Steven zabrał Jane na kolację do Alfredo's, jego ulubionej włoskiej restauracji przy uliczce odchodzącej od Strand. Często tam bywał i per- sonel zawsze wychodził ze skóry, żeby towarzyszące mu osoby czuły się wyjątkowo mile widziane. Alfredo - niski, zażywny mężczyzna z krza- czastymi wąsami, który szczycił się, że pochodzi z Neapolu, choć bar- dziej przypominał Turka niż Włocha - osobiście zatroszczył się, by Jane była ze wszystkiego zadowolona. Poza tym co i rusz powtarzał, że w ży- łach tak pięknej kobiety musi płynąć włoska krew. Jane była uśmiechnięta i odprężona. Miła odmiana po tym, co przeszła w ostatnich dniach. - Alfredo ma rację - powiedział Steven, kiedy kelner zapalił świece na stoliku. - Jesteś naprawdę piękna. - Dlaczego mi się podlizujesz? - odparła Jane ze śmiechem. - Przygo- towujesz mnie na jakąś niemiłą wiadomość? - No wiesz! - rzucił Steven z udawanym oburzeniem. Podziękował Alfredo, który przyniósł aperitif na koszt firmy, po czym powiedział: - Uzgodniliśmy, że będę mówić ci o wszystkim, co się dzieje. Cóż, ma to swoje złe strony. - Dlaczego? - spytała. - Pewne sprawy muszą pozostać tajemnicą- odparł. - To mnie nie dziwi. - Chodzi o sprawy, które twoim zdaniem powinny zostać ujawnione. - Na przykład jakie? - Jest bardzo prawdopodobne, że zabójców George'a nie uda się posta- wić przed sądem. Jane zmarszczyła brwi. - Jak to? - Byli przekonani, że wykonują rozkazy rządu - wyjaśnił. - Ci sami ludzie, którzy próbowali zabić mnie? Steven skinął głową. - Przecież to nieprawda - powiedziała Jane. - Ale oni o tym nie wiedzieli. Któryś z ich przełożonych działał na własną rękę. - No to jego można postawić przed sądem. - Niby tak. Ale przecież nie będzie można go oskarżyć, nie stawiając zarzutów zabójcom... i w tym cały problem. - Czyli będą utrzymywać, że robili tylko to, co do nich należy. -Tak. Jane milczała przez chwilę. - Cóż, George dostał to, na co zasłużył - rzekła wreszcie. - Przecież nikt mu nie kazał pakować się w coś takiego. A poza tym nic nie przy- wróci mu życia. - Miałem nadzieję, że tak do tego podejdziesz - powiedział Steven. Steven trzymał się na uboczu, kiedy funkcjonariusze Wydziału Spe- cjalnego podeszli do Jamesa Gardinera na lotnisku Heathrow. Zrobili to, gdy państwo Gardiner oddali paszporty do kontroli. Gardiner zareagował tak, jak Steven się spodziewał. Najpierw uśmiechał się wyniośle, jakby uważał, że pomylono go z jakimś zwykłym śmiertelnikiem, a kiedy poli- cjanci nie dawali za wygraną, uniósł się oburzeniem i zaczął wypytywać, czy aby wiedzą, z kim mają do czynienia. Wreszcie dwaj doświadczeni oficerowie, którzy byli świadkami wielu podobnych scen, przekonali go, żeby się uspokoił; dostał zgodę na krótką rozmowę z żoną, po czym zo- stał zaprowadzony do pokoju przesłuchań, gdzie po chwili przyszedł Ste- ven. Drzwi zamknęły się i przez chwilę panowała cisza. Dźwiękoszczelne ściany tłumiły hałasy lotniska, tylko wyczuwalne co kilka minut wibracje przypominały, że w niebo wzbijają się kolejne samoloty. - A ten to kto? - spytał Gardiner na widok Stevena. Steven pokazał mu legitymację. Gardiner obejrzał ją z taką samą po- gardą, jaką okazywał pracownikom Wydziału Specjalnego, po czym ski- nął ręką na znak, że Steven może ją zabrać. - O co w tym wszystkim chodzi, u licha? - spytał. - Chcemy, żeby odpowiedział nam pan na kilka pytań, sir James. - Dotyczących czego? Mojego urlopu na Maderze? - Badamy okoliczności śmierci dwóch naukowców pracujących kie- dyś dla rządu, doktora George'a Sebringa i doktora Michaela D'Arcy'ego. Sądzimy, że może nam pan pomóc. Gardiner przełknął ślinę, ale nie stracił zimnej krwi. - Pierwsze słyszę - skłamał. - Proszę nam opowiedzieć o zespole Beta z Porton Down - rzekł Ste- ven. Gardiner wbił w niego wzrok. - Nie rozumiem, o czym pan mówi. - Wiemy, że to pan był odpowiedzialny za jego reaktywację w osiem- dziesiątym dziewiątym - ciągnął Steven. - Szkoda czasu na zaprzeczanie faktom. - W osiemdziesiątym dziewiątym? - prychnął Gardiner. - Odpowiada- łem wtedy za wiele spraw - odchylił się na oparcie krzesła i spojrzał w dal, jakby opadły go miłe wspomnienia. - Pewnie coś tam podpisałem. Nie pamiętam. - Członkami tego zespołu byli doktor Sebring i doktor D'Arcy - po- wiedział jeden z pracowników Wydziału Specjalnego. - Nadal nie mam pojęcia, o czym panowie mówicie - odparł Gardiner. - Donald Crowe został zatrzymany -powiedział Steven. - Wiemy o wy- padku. - Jakim wypadku? - Tym, w wyniku którego doszło do skażenia szczepionek podanych żołnierzom w dziewięćdziesiątym roku, przed wojną w Zatoce Perskiej - rzucił Steven ostro. Gardiner nagle jakby się skurczył. Buta i arogancja zniknęły bez śladu. ~ Czyli już wiecie? - Cecil Mowbray też został zatrzymany - powiedział Steven. - Oczy wiście, akurat on nie był członkiem zespołu Beta. Gardiner spojrzał na niego z niepokojem. - Ale był członkiem innego zespołu, prowadzonego przez pana - ciąg- nął Steven. -Utworzonego mniej więcej wtedy co zespół Beta... Z puł- kownikiem Peterem Warnerem, Rupertem Everleyem i paroma innymi osobami. - No proszę, widzę, że dobrze się pan przygotował. - Gardiner zdobył się na uśmiech, ale Steven widział, że gorączkowo zastanawia się, jak z tego wybrnąć. - Inna sprawa, że to nie wymagało wiele wysiłku - rzekł. - Nie mieliśmy nic do ukrycia. O ile wiem, nie ma prawa zabraniającego podobnie myślącym osobom współpracy dla dobra kraju, no, chyba że laburzyści wprowadzili takowe w czasie mojej nieobecności, co wcale by mnie nie zdziwiło. - To zależy, czym te „podobnie myślące osoby" się zajmują - powie- dział jeden z oficerów Wydziału Specjalnego. -Na zabójstwo prawo ra- czej nie pozwala. - Nic nie wiem o żadnym zabójstwie. - Gardiner zgromił oficera wzro- kiem. - Sebring i D'Arcy byli celami akcji bezpośredniej służb wywiadow- czych - powiedział Steven. Rozmyślnie użył eufemizmu, by go nie spło- szyć. - No to z nimi rozmawiajcie - odparł Gardiner. - Mowbray twierdzi, że działał w interesie kraju - powiedział Steven. - Crowe też - dodał jeden z agentów. - Jak my wszyscy - powiedział Gardiner, ale w jego głosie brzmiała nuta niepewności. - Czy kazał pan zabić tych ludzi, żeby wypadek w Porton nie wyszedł na jaw? - spytał agent Wydziału Specjalnego. Gardiner spojrzał na niego z ukosa. - Niech pan nie opowiada bzdur. Od lat nie sprawuję władzy. Sugestie, że mógłbym wydawać polecenia służbom specjalnym czy choćby naukow- com pracującym dla rządu, zostałyby wyśmiane w sądzie, gdyby w ogóle doszło do rozprawy. - Nie, gdyby wykazano, że reaktywował pan zespół Beta dla własnych celów i dał jego członkom do zrozumienia, że ich prace mają aprobatę rządu... - Oczywiście, że miały - zapewnił Gardiner. - Przynajmniej tyle pan sobie przypomniał - powiedział Steven. - Może pan udowodnić, że pracowaliście za przyzwoleniem rządu? - spytał agent Wydziału Specjalnego. Gardiner uśmiechnął się. - A czy wy możecie mi udowodnić, że tak nie było? - Postaramy się - odparł oficer. Steven zdał sobie sprawę, że Gardiner ma rację. Prawdopodobnie nie da się udowodnić, że nie uzyskał choćby milczącego przyzwolenia na utworzenie zespołu Beta. Wszyscy zamieszani w sprawę stwierdzą, że tylko wykonywali rozkazy, i zabójcy George'a Sebringa, Michaela D'Ar- cy'ego i Martina Hendry'ego pozostaną na wolności. Postanowił podjąć jeszcze jedną próbę zastraszenia tego bufona. - Daj spokój, Gardiner - warknął. - To ty i twoi faszystowscy kolesie założyliście zespół Beta, zgadza się? W oczach Gardinera błysnął gniew, ale powściągnął nerwy. - Pewnie dla pana faszystą jest każdy, kto umie czytać i pisać i ma do powiedzenia coś więcej niż tylko „Tak, panie premierze" - odparł spo- kojnie. - Nie, to każdy, kto narzuca swoje przekonania innym, wykorzystując w tym celu wszelkie metody, nawet morderstwa - powiedział Steven. - Ile razy mam powtarzać, że nic nie wiem o żadnym morderstwie? - wycedził Gardiner przez zęby. - Ale udział pańskiej grupy... - zaczął jeden z agentów. - Zawsze działaliśmy zgodnie z prawem! - przerwał mu Gardiner. - Rządy prawa to dla nas podstawa. To fundament, na którym chcieliśmy odbudować nasz kraj, żeby odebrać go śmieciom, którzy rozpanoszyli się w nim w ostatnich latach. - Adolf był wielkim zwolennikiem prawa i porządku - mruknął jeden z agentów. - Saddam też - dodał jego partner. - Wypraszam sobie! - zawołał Gardiner. - Niech pan opowie o tym wypadku - rzekł Steven. - Nie jestem naukowcem - odparł Gardiner. - Wiem tylko to, co mi wówczas powiedziano. Ktoś z zespołu Beta dał współpracownikom nie to, co trzeba. - Czyli czynnik, nad którym zespół pracował. -Tak. - Proszę nam o nim opowiedzieć. - Jak mówiłem, nie jestem naukowcem. - Ale znał pan jego podstawowe właściwości - nie ustępował Steven. - My... to znaczy ówczesne władze - powiedział Gardiner z dumą - uznaliśmy, że warto rozważyć możliwość uzyskania czynnika biologicz- nego, który zamiast zabijać, byłby wektorem pozwalającym na kontrolę ludności we wrogim otoczeniu. - Czemu? - spytał Steven. - Nauka osiągnęła etap rozwoju umożliwiający coś więcej niż tylko tworzenie śmiercionośnych substancji. Warto było wziąć to pod uwagę. -Proszę jaśniej. - Zadaniem zespołu było opracowanie czynnika, który by unieszkodli wiał, a nie zabijał, był niewykrywalny konwencjonalnymi metodami, a skutki jego działania byłyby uleczalne. Znów to trzecie kryterium, pomyślał Steven. - Na czym oparty był ten czynnik? - spytał. - Jak to? - Zakładam, że nie zażądano od naukowców stworzenia nowej formy życia z powietrza. Jaką bakterię lub wirus potraktowano jako punkt wyj- ścia do dalszych badań? - Nie mam pojęcia - odparł Gardiner. - To nie moja działka. - Mówi pan, że skutki działania czynnika miały być uleczalne. Czy to nie mijało się z celem? - Myślę, że chodziło o coś więcej. Ale nie wiem, o co. Powtarzam raz jeszcze, nie jestem naukowcem. Zresztąjakie to ma teraz znaczenie? Całe przedsięwzięcie zostało zarzucone po wypadku ze szczepionką. Steven skinął głową agentom Wydziału Specjalnego na znak, że nie ma więcej pytań. - Mogę już iść? - spytał Gardiner. - Niestety nie, sir James - odparł jeden z agentów. - Będziemy musieli pana zatrzymać celem uzyskania dalszych wyjaśnień. Proszę z nami... Steven popatrzył za agentami wyprowadzającymi Gardinera. Słowa „kontrola ludności we wrogim otoczeniu" nie dawały mu spokoju. Czy inicjatywa rządowa rzeczywiście mogła mieć taki cel? I czy uwierzyłby w to sąd? Odpowiedź na oba pytania była twierdząca. Tego rodzaju technologią mogły się interesować organizacje wywrotowe lub terrorystyczne, ale twierdzenie Gardinera, że za projektem stał rząd, zostałoby przyjęte za dobrą monetę - rzecz jasna, gdyby doszło do procesu, a raczej nie doj- dzie. Cała sprawa najpewniej nie ujrzy światła dziennego. Jadąc do miasta, Steven zastanawiał się, czy kultury Gusa Macleana bezpiecznie dotarły do laboratorium w Cambridge i czy Rees zaczął już nad nimi pracować. Nagle przyszło mu do głowy, że może nie trzeba zaczynać od zera. Chociaż nikt nie ukrywał celu prac zespołu Beta, nie wyszedł na jaw ani jeden szczegół dotyczący budowy tajemniczego czyn- nika. D'Arcy zginął, zanim zdążył dostarczyć tę informację, Crowe wy- mijająco odpowiadał na pytania Johna Macmillana, a Gardiner twierdził, że nie zna się na sprawach naukowych. Nie można wykluczyć, że Macmillan, który przecież nie był lekarzem, nie zadał właściwych pytań. Gdyby więc udało się skłonić Crowe'a do udzielenia kilku prostych technicznych odpowiedzi, oszczędziłoby to Reesowi kłopotów i czasu. Steven postanowił z samego rana porozma- wiać z Crowe'em. Zadzwonił do inspektoratu, żeby to załatwili. - Udany dzień? - spytała Jane, gdy wszedł do jej zakonspirowanego mieszkania. - Bywały gorsze - odparł z uśmiechem. - Mam dobre i złe wieści. - Opowiedział jej o reakcji Gardinera na postawione mu zarzuty. - Więc jemu też ujdzie to na sucho? - Nie da się udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że nie miał przy- zwolenia rządu - powiedział Steven. - A dobre wieści? - spytała. - Jutro możesz wrócić do domu. Jane uśmiechnęła się smutno. - To dobrze. Tyle że nic już nie będzie takie, jak dawniej. - Zapominamy o bólu, taką już mamy naturę. - Inaczej mówiąc, czas uleczy rany - powiedziała. - Można i tak to ująć - przytaknął. - Chodźmy gdzieś na kolację. - Czy jest coś, co chcesz mi powiedzieć? - spytała Jane przy kolacji, widząc, że Steven jest zamyślony. Uśmiechnął się. - Przepraszam, to nic ważnego - odparł. - A jedyne, co chcę ci powie dzieć, to to, że cieszę się, że cię poznałem. Twarz Jane wyrażała powątpiewanie. - No to w czym rzecz? - W całej tej sprawie jest coś, co nie daje mi spokoju. Nie chodzi tylko o to, że zabójca George'a nie stanie przed sądem. Nie potrafię tego okre- ślić. - Może jesteś jedną z osób, które nie potrafią sobie odpuścić? - Z tych „wkurzających" osób, chciałaś powiedzieć? - odparł z uśmie- chem. Jane odwzajemniła uśmiech. - Jedziesz ze mną jutro do Leicester? - Nie. Chcę przesłuchać Donalda Crowe'a. Wciąż nie wiadomo, jak uzyskano czynnik, nad którym pracował zespół Beta. - Crowe na pewno wie wszystko - powiedziała Jane. - W końcu to on kierował tym baj ziem. Okropny człowiek. - Na pewno - przyznał. - Ale w czasie pierwszego przesłuchania wy- kręcił się od odpowiedzi. Dziwne. - Cóż, minęło dużo czasu. - Hm - mruknął. - Widzisz w tym coś podejrzanego? Steven wzruszył ramionami. - Może tak, może nie. Trudno zrozumieć, dlaczego milczy na ten te- mat, skoro wiadomo już, co się stało. - Trudno zrozumieć, dlaczego zabili mojego męża i innych ludzi, żeby zachować w tajemnicy wypadek sprzed dwunastu lat. Już miał powiedzieć, że może chodziło o uniknięcie wypłaty odszko- dowań weteranom wojny w Zatoce, kiedy nagle przyszło mu do głowy inne wytłumaczenie. - Słodki Jezu - szepnął. - Co się stało? - spytała Jane. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. - Nie zrezygnowali - powiedział. - Z czego? - Z wytworzenia tego czynnika. - Steven ledwo nadążał za własnymi myślami. - Zakładałem, że chcieli utrzymać w tajemnicy wypadek, żeby uniknąć wydatków, ale wcale nie o to chodziło. Chcą zachować w tajem- nicy istnienie tego czynnika. Nie zrezygnowali z prac! - Mam nadzieję, że się mylisz. - Im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje się to logiczne. Unie- szkodliwiający, niewykrywalny, uleczalny. Udało im się! Dlatego chcą zachować tajemnicę. - Nie wiesz tego na pewno. Może ponosi cię wyobraźnia. Boże, oby tak było! - Nie ma sensu się łudzić. Jeśli jutro Crowe nie wyśpiewa wszystkiego, będzie to dla mnie wystarczającym dowodem. - Kolejne intrygi rządowe? - spytała Jane. - Myślę, że wprost przeciwnie - odparł Steven. - Prywatne przedsię- wzięcie. - Gardinera i jego ludzi? Steven skinął głową. - Gardiner dużo mówił o tym, że jego grupa zawsze działa zgodnie z prawem. W pewnej chwili stwierdził nawet, że rozważał jej rozwiąza- nie, bo miał wrażenie, że już niczego nie osiągnie. - Jakie cele sobie stawiali? - Marzyli, żeby Anglia znów była tylko dla Anglików, by wróciły cza- sy, kiedy piwo było ciepłe, w krykieta grało się na skwerach, policjanci robili swoje, dzieci nie sprawiały problemów, a domów nie trzeba było zamykać na klucz. - Brzmi pięknie - powiedziała Jane. - Gdyby jeszcze sprawili, żeby święty Mikołaj naprawdę istniał, a złota rybka opłacała rachunki, może bym się do nich przyłączyła. Steven wciąż był pogrążony w myślach. - Mówisz poważnie? - spytała Jane. Jego mina wystarczyła jej za odpowiedź. - Może inni członkowie grupy dążyli do osiągnięcia celów innymi metodami - rozważał. Jane otworzyła szeroko oczy. - To znaczy, że mogliby użyć tego czynnika? Ale jak? Jak można użyć czegoś takiego? - Trzeba by zarazić dużą część populacji - wyjaśnił Steven. - Projek- towanie systemów przenoszenia broni biologicznej jest równie trudne, jak projektowanie samej broni. Nie można zarazić jednej osoby i liczyć na to, że choroba przejdzie na innych. Trzeba zainfekować równocześ- nie dużą grupę osób. Saddam używał rakiet z niewybuchowymi głowi- cami, żeby wywołać powietrzne eksplozje nad celami. Podobnie można wykorzystać samoloty do opryskiwania pól, tyle że z czynnikami cho- robotwórczymi w postaci aerozolu czy choćby proszku jest masa kłopotów. Nawet najbardziej śmiercionośne szybko giną w niesprzyja- jącym środowisku. Do tego dochodzą ograniczenia spowodowane zmien- nością pogody. Wystarczy, że wiatr zmieni kierunek, i można zarazić własne wojska. - Niedobrze mi się robi na samą myśl - mruknęła Jane. - Oburzeniem się przed nimi nie obronisz. - A czym? - Najważniejsze to wiedzieć, jaki środek został zastosowany. Wtedy można się zaszczepić przeciwko wirusom albo wziąć antybiotyki prze- ciwko bakteriom. - Ale jeśli nie wiesz, co ci grozi... - To masz duże kłopoty. Szczepienie po fakcie na nic się nie zda, anty- • biotyki też nie pomogą, zakładając, że w ogóle da się odpowiednie zna- leźć. Broń biologiczną najczęściej projektuje się tak, żeby była na nie odporna. - Jeśli ten nowy czynnik rzeczywiście istnieje i wpadł w czyjeś ręce... - Musimy się dowiedzieć, z czego się składa, jak go wykrywać, co nie będzie łatwe, skoro z założenia miał być niewykrywalny, no i jak z nim walczyć. Jego skutki miały być uleczalne... - dodał w zamyśleniu. - Że ospa czy dżuma mogą być wykorzystane j ako broń, to rozumiem - powiedziała Jane. - Ludzie będą się bać, wielu umrze... Ale tego nowe- go wynalazku jakoś nie mogę pojąć. - Ten pomysł zrodził się kilkanaście lat temu na międzynarodowej kon- ferencji dotyczącej biotechnologii - wyjaśnił Steven. - Gdyby stworzyć warunki, w których większość danej populacji choruje albo po prostu czuje się źle, w końcu dojdzie do buntu przeciwko istniejącej strukturze społecznej. Ludzie będą obwiniać władze za swój zły los i z radością przyjmą wszelkie obietnice radykalnych zmian. To współczesna wersja prania mózgu. W ten sposób można zmienić sposób myślenia społeczeń- stwa. - Na ile trwała byłaby taka zmiana? - zastanawiała się Jane. - Może ludziom chodziłoby tylko o to, żeby uciec prześladowcom. Steven potrząsnął głową. - Nie, w takiej sytuacji naprawdę uwierzyliby we wszystko. Podobne zjawisko można zaobserwować na masowych zgromadzeniach religijnych. Ludzie dają się ponieść sztucznie wytwarzanym emocjom. Niektórzy, ci najbardziej wrażliwi, tracą orientację do tego stopnia, że stają się aż do przesady otwarci na przedstawiane idee i doznają „cudownego" nawró- cenia. - Zstępuje na nich Duch Święty - powiedziała Jane. - Właśnie, ale tak naprawdę są ofiarami prania mózgu - odparł Steven. - Tyle że nie zdają sobie z tego sprawy. 17 Chyb a długo ich nie potrzymamy - powiedział oficer Wydziału Spe- cjalnego. Steven odparł, że też doszedł do takiego wniosku, ale chciałby jeszcze raz porozmawiać z Crowe'em, a potem może z Mowbrayem. - Żaden kłopot. Crowe, zgodnie z oczekiwaniami Stevena, nie zdradzał żadnych oznak zdenerwowania. Zaciśnięte wąskie wargi i oczy schowane za przyciem- nianymi szkłami skutecznie skrywały wszelkie uczucia. Z pietyzmem wysunął krzesło, usiadł i niespiesznie założył nogę na nogę. - Słyszałem, że ma pan dziś zostać zwolniony - powiedział Steven. - Najwyższy czas - odparł Crowe. - To wszystko było bardzo przykre i całkiem niepotrzebne. Sprawy nie powinny posunąć się tak daleko. - Robił pan tylko to, co do niego należało - mruknął Steven z sarka- zmem. - Ma pan jakieś wątpliwości? - spytał Crowe beznamiętnie. - Ależ skąd - zapewnił Steven. - Rząd poprosił was o przygotowanie czynnika biologicznego, więc wzięliście się do roboty. Takie mieliście zadanie. Nie można was winić za jakiekolwiek wypadki przy pracy czy ich następstwa. - Otóż to. - Na czym oparty był ten czynnik? - Czy to ważne? To było tak dawno. - Po prostu jestem ciekaw. - Nawet nie wiem, czy byłbym w stanie sobie przypomnieć - rzekł Crowe. - Rozważano wiele wariantów... - A na czym oparta była wczesna postać czynnika, ta, która dostała się do szczepionki? - spytał Steven, nachylając się ku niemu. - Naprawdę nie mogę sobie przypomnieć - powiedział Crowe. - Nie może pan czy nie chce? Crowe próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. - Nie mogę - odparł. - Cóż, starość nie radość. - Nie wierzę panu - powiedział Steven. Crowe popatrzył na niego spode łba. - No i co z tym fantem zrobimy? Steven odchylił się na oparcie: - Pańskim zadaniem było opracowanie czynnika spełniającego trzy kryteria. Miał unieszkodliwiać, a nie zabijać, miał być niewykry walny konwencjonalnymi metodami i wreszcie miał być uleczalny. Proszę po wiedzieć, co zamierzał pan zrobić, żeby czynnik był uleczalny, a zarazem mógł zostać wykorzystany jako broń biologiczna? - Tego też nie pamiętam, przykro mi - odparł Crowe. Steven zdał sobie sprawę, że nic z niego nie wyciągnie. - Jak pan sobie życzy, doktorze - powiedział. - Złożę wniosek, żeby Porton przewróciło pańskie laboratorium do góry nogami. - To przykre - zmartwił się Crowe. - Można wiedzieć, dlaczego? - Doskonale pan wie - odparł Steven. - Niestety, trochę się w tym wszystkim pogubiłem. A idź, zgub się na dnie bagna, pomyślał Steven. - Podejrzewam, że prace nad czynnikiem nie zostały wstrzymane - powiedział. - Myślę, że je kontynuowano i że czynnik istnieje. Crowe popatrzył na Stevena zza przyciemnianych szkieł. - Ciekawy, ale zupełnie niedorzeczny pomysł - odparł. - To byłoby niezgodne z prawem. Prace zostały wstrzymane po gafie Sebringa. Ko niec, kropka. Steven skinął głową policjantowi stojącemu pod drzwiami na znak, że może wyprowadzić Crowe'a. Zastanawiał się, czy w tej sytuacji jest sens rozmawiać z Mowbrayem. Uznał, że tak. Jeśli Mowbray też będzie uni- kał odpowiedzi, dowiedzie tym samym, że był w zmowie z Crowe'em. Po zachowaniu Mowbraya widać było, że niezbyt ucieszyła go per- spektywa kolejnego przesłuchania. Steven wyjął legitymację, ale Mow- bray nie chciał jej oglądać. - Doskonale wiem, kim pan jest. - Chcę wyjaśnić kilka drobnych szczegółów, panie Mowbray - powie- dział Steven. - Nadal cieszy się pan ze swoich pięciu minut sławy, co, Dunbar? Pan i ta pańska śmieszna organizacyjka. - Robimy, co możemy - odparł Steven uprzejmym tonem. - Mimo że jesteśmy heteroseksualni i żaden z nas nie studiował w Cambridge, co, zdaje się, nie pomaga w robieniu kariery w służbach specjalnych. - Bardzo zabawne. - Proszę mi opowiedzieć o czynniku biologicznym, dla którego uznał pan, że warto zabić - powiedział Steven. Mowbray był nieporuszony. - Nie wszyscy możemy nosić białe kapelusze i bawić się w kowbojów, Dunbar - rzekł. - W odróżnieniu od Johnny'ego Macmillana i jego poli- cji naukowej niektórzy z nas, zawodowcy, muszą działać w świecie rze- czywistym i wykonywać brudną robotę. Nawet pan jest w stanie przy- znać, że pewne sprawy muszą pozostać tajemnicą, bez względu na konsekwencje. - Na przykład czynnik opracowany przez zespół Beta? - Chodzi mi o wypadek z jego udziałem - uściślił Mowbray. - Nie o sam czynnik? - spytał Steven. Obserwował jego reakcję, ale niewiele z niej wyczytał. - To był wczesny prototyp - powiedział Mowbray. - Prace nad nim zostały zarzucone. Steven patrzył na niego w milczeniu. - Czy aby na pewno? - zapytał wreszcie. - Oczywiście. - Na jakim organizmie oparty był ten czynnik? - Nie jestem naukowcem. - Więc nie było o tym mowy na żadnym ze spotkań, które odbył pan po wypadku w laboratorium? Nie wspominano o tym w kontekście poten- cjalnego zagrożenia żołnierzy? - Być może - odparł Mowbray. - Ale mnie to by i tak nic nie mówiło. - Jak naukowcy zamierzali sprawić, żeby był niewykrywalny? - Nie mam pojęcia. Pewnie chcieli puścić przez niego prąd podczas burzy. Nie znam się na tym. - Jak zamierzali sprawić, żeby był uleczalny a zarazem nadawał się na broń biologiczną? - W tym też panu nie pomogę. Na pewno mieli jakiś sposób, ale dla mnie to był tylko naukowy bełkot. Steven skinął głową z uśmiechem. - Dziękuję, panie Mowbray - powiedział. - Bardzo mi pan pomógł. - To wszystko? -Tak. Steven poszedł prosto do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, żeby po- dzielić się swoimi obawami z Macmillanem. - Nie masz żadnych dowodów - orzekł Macmillan. - Ale wszystko wskazuje na to, że mam rację - odparł Steven. - Jestem pewien, że właśnie dlatego Sebring, D'Arcy i Hendry zostali zamordowani. Chodziło o to, by zachować w tajemnicy pochodzenie tego czynnika, a nie o wypadek z jego udziałem. Dlatego unikają odpowiedzi na pytania doty- czące jego składu. Prace nad nim były kontynuowane po wypadku. W koń- cu im się udało. - Ale po co? - zastanawiał się Macmillan. - Co zamierzają z nim zrobić? - Bóg raczy wiedzieć - westchnął Steven. - Co chcesz, żebym zrobił? - Niech dyrektor Porton Down zamknie laboratorium Crowe'a, a spe- cjaliści niech zbadają wszystkie materiały, jakie tam znajdą. Trzeba pod- dać analizie zawartość każdej probówki. Niech dokładnie przejrzą doku- menty, może będzie w nich jakiś dowód, że prace zespołu Beta były kontynuowane. - A jeśli coś znajdą? - Wtedy ci dwaj nie będą mogli dłużej nam wmawiać, że działali za przyzwoleniem rządu. Przecież zeznali, że po wypadku nakazano im prze- rwać prace. Można by ich oskarżyć o złamanie ustawy o zapobieganiu terroryzmowi. - Sprawiedliwości stałoby się zadość - powiedział Macmillan. - Nie możemy ich zatrzymać trochę dłużej? - spytał Steven. - Do cza- su zakończenia rewizji w laboratorium Crowe'a? - Mogę porozmawiać z ministrem - odparł Macmillan - ale nie sądzę, żeby to pomogło. Ci dwaj mają świetnych prawników. Jesteś pewien, że przeszukanie laboratorium Crowe'a coś da? - Nawet nie mrugnął okiem, kiedy o tym wspomniałem - przyznał Ste- ven. - Z drugiej strony, trudno byłoby ukryć wszystkie ślady badań pro- wadzonych w laboratorium. - Chyba żeby w ogóle ich nie prowadzono - powiedział Macmillan. Steven wzruszył ramionami. Nie miał więcej argumentów. - Będę naciskał na przeprowadzenie rewizji, ale prawdopodobnie nie uda się przedłużyć aresztu Crowe'owi i Mowbrayowi - powiedział Mac- millan. - Decyzja należy do ciebie. - Steven zdawał sobie sprawę, w jak trud- nej sytuacji znalazł się jego szef. Jeśli nie znajdą żadnych dowodów, in- spektorat długo będzie miał przechlapane. - Zadzwonię, jak będę coś wiedział - obiecał Macmillan. Steven wrócił do mieszkania. Wziął długi, gorący prysznic, założył biały szlafrok frotte i usiadłszy w swoim ulubionym fotelu przy oknie, zadzwonił do Jane. Spytał, jak jej minął dzień. - Miło znów być w domu - powiedziała. - Zadzwoniłam do szkoły, że jutro wracam... Boże, fatalnie się czułam, kiedy opowiadałam im bajki o chorym krewnym w Yorkshire. Teraz będę musiała przejść przez to samo ze znajomymi. - Wkrótce to wszystko się skończy - zapewnił Steven. - Nie licząc mnie, mam nadzieję. Powiedział to żartobliwym tonem, ale cisza, która zapadła w słuchaw- ce, była aż zanadto wymowna. Poczuł się jak człowiek, który rano na biurku znajduje pożegnalny list, i zrobiło mu się ciężko na sercu. - Steven - zaczęła Jane z ociąganiem - kiedy wróciłam do domu, uświado- miłam sobie, że do tej pory miałam całkiem fajne życie: szkoła, wycieczki, znajomi, wszystko to traktowałam jako coś oczywistego. Myślę, że potrzeba mi trochę swobody, trochę czasu. Tego wszystkiego było dla mnie trochę za wiele. Lepiej, jeśli przez jakiś czas nie będziemy się spotykać... przynaj- mniej dopóki nie złapię starego rytmu i nie poczuję się pewniej. - Jeśli tego naprawdę chcesz... - Wiem, mówiłam, że chcę, żebyś mnie o wszystkim informował, ale w tej sprawie też zmieniłam zdanie. Już nie chcę wiedzieć, co robisz. To nie dla mnie. Może zadzwonisz, kiedy będzie po wszystkim? Połączenie zostało przerwane i Steven mruknął: - A dolinę nakryje cisza i śnieg*. - Wstał i podszedł do schowka z al koholem, podjąwszy decyzję, jak spędzi resztę wieczoru. Dżin Gordon's miał w nim odegrać główną rolę. Obudził się o czwartej nad ranem, było mu zimno i niewygodnie. Za- snął w fotelu i teraz bolała go szyja. Zmarzł, bo ogrzewanie wyłączyło się o jedenastej. Na dworze lało i zimny wschodni wiatr wdmuchiwał krople deszczu przez okno, które Steven otworzył przed zaśnięciem, żeby prze- wietrzyć mieszkanie. Lewy bok koszuli miał cały mokry. Stęknął, kiedy sięgając do okna, poczuł ukłucie w szyi. Potarł ją dłonią i powoli ruszając głową na boki, przeszedł przez kuchnię, żeby zaparzyć sobie kawę. Przy okazji włączył ogrzewanie. Wzmocniony kawą i większą dawką aspiryny od zalecanej na etykietce poszedł do łóżka, by trochę się przespać. Trudno powiedzieć, czy zasnął, czy też stracił świadomość, w każdym razie był nieprzytomny aż do wpół do dziesiątej, kiedy obudził go telefon. Dzwonek wydawał się głośniej- szy niż zwykle. * Z tradycyjnej piosenki Danny Boy Fredericka Edwarda Weatherly'ego. - Dunbar - wychrypiał. - Przeziębił się pan? - spytał William Rees. - Trochę boli mnie gardło - skłamał Steven i odkaszlnął. - Co mogę dla pana zrobić? - Nie wybiera się pan do Cambridge? - zapytał Rees. - Chyba mam tu coś, co mogłoby pana zainteresować. - Z chęcią - powiedział Steven. - Wyjadę za jakieś pół godziny. W drodze do Cambridge Steven myślał o Jane. Miał mieszane uczucia. Chciał wzbudzić w sobie rozgoryczenie, ale jakoś nie mógł. Jane wiodła ustabilizowane życie, zanim go poznała. Pewnie przywykła do poczucia bezpieczeństwa i dobrobytu, może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, a on odebrał jej to w ciągu kilku dni. Przez niego poznała smak strachu i niepewności, ba, nawet próbowano ją zabić. Nie mógł mieć jej za złe, że chce wrócić do dawnego życia. Zachowywała się jak zwykła kobieta. Cóż, będzie musiał sobie poszukać niezwykłej. Taka była Lisa, przypomniał sobie z uśmiechem. Zanim ją poznał, wy- dała wojnę establishmentowi medycznemu w Glasgow, by ujawnić panu- jące tam niesprawiedliwe stosunki. W rezultacie była prześladowana, a wreszcie straciła pracę, i to w najgorszym możliwym okresie, kiedy musiała opiekować się chorą matką. To wymagało ogromnej odwagi, ta- kiej, na jaką stać tylko niezwykłą kobietę. - Ciągle mi cię brak, kochanie - szepnął. Zignorował znak TYLKO ZA ZEZWOLENIEM i zaparkował na jedynym wol- nym miejscu pod laboratorium Rady Badań Medycznych. Wylegitymo- wał się recepcjoniście, ten gdzieś zadzwonił i po chwili Steven został zaprowadzony na piętro do gabinetu Reesa. Był to jasny, przestronny pokój zalany światłem wpadającym przez trzy duże okna. Rees siedział za so- snowym biurkiem ustawionym do nich pod kątem prostym. Był w koszu- li, marynarka wisiała na oparciu krzesła obrotowego. Ściana za jego ple- cami zastawiona była regałami z podręcznikami i czasopismami naukowymi. - Jak gardło? - spytał Rees. - W porządku - powiedział Steven i zakaszlał lekko. Miał nadzieję, że nie wygląda tak fatalnie, jak się czuł. - Ale przydałyby się jakieś dobre wiadomości. - No to przyszedł pan we właściwe miejsce. - Rees się uśmiechnął. - Pamięta pan, trochę mnie zdziwiło to, że w kolekcji Macleana był więcej niż jeden szczep Mycoplasmal Steven skinął głową. - Dokładnie trzy. - Zacząłem od wyhodowania poszczególnych szczepów i przeprowa- dzenia rutynowych badań mikrobiologicznych. Wydawało się, że to cał- kiem nieszkodliwe bakterie... -Ale? - Sprawdziłem ich podatność na działanie antybiotyków. Jeden ze szcze pów okazał się pod tym względem niezwykły. Był odporny na wszystkie znane antybiotyki. - Jak to możliwe? - spytał Steven. Rees nachylił się nad biurkiem i odparł: - Może to wybryk natury, ale najprostsze wyjaśnienie jest takie, że ktoś tak zmodyfikował bakterie, żeby nie dało się ich zniszczyć antybio- tykami. - Zmodyfikowali genetycznie nieszkodliwą bakterię? Znalazł pan igłę w stogu siana! - Skromność nie pozwala mi tego skomentować - rzekł Rees z łobu- zerskim uśmiechem. Steven polubił go jeszcze bardziej. - Trudno jest zrobić coś takiego? - zapytał. - Nie ma nic prostszego niż uodpornić bakterię na leki - odparł Rees. - Wybiera się zmutowane bakterie, obecne w każdej populacji. Wystarczy umieścić dużą ich liczbę na pożywce zawierającej antybiotyk i resztę zostawić naturze. Przeżyć i rozwinąć się może tylko bakteria-mutant, odporna na antybiotyk. Potem hoduje się ją i powtarza ten sam proces z zastosowaniem innego antybiotyku, aż w końcu uzyskuje się szczep odporny na wszystkie znane leki. - A na pierwszy rzut oka to wciąż nieszkodliwa bakteria? - Tak - potwierdził Rees. - Co jest w jej DNA, to już inna sprawa, ale myślę, że mamy już głównego podejrzanego. Teraz przeprowadzę bada- nie przy użyciu sondy HIV. Steven zastukał paznokciem kciuka w zęby. - Coś pana gryzie - powiedział Rees. - Zastanawiam się - odparł Steven - czy jeśli ma pan rację i ta Myco- plasma okaże się czynnikiem, którego szukamy, to znaczy, że nie można jej zniszczyć lekami? - Tak zwykle jest z bronią biologiczną - rzekł Rees. - W czym pro- blem? - Ludzie, którzy to coś zaprojektowali, mieli sprawić, żeby było ule- czalne. Był to jeden z przedstawionych im wymogów. 1 << - Czy to nie mijałoby się z celem? - Tak by się wydawało - przyznał Steven. - Ale, jak mówię, było to jedno z podstawowych założeń. Rees zdjął okulary i odchylił się na krześle. - Dziwne - powiedział - ale ciekawe. Gra pan w szachy, doktorze? - Kiepsko - odparł Steven. - Moja taktyka opiera się na wymianie wszystkich mocnych figur zgodnie z założeniem, że mój przeciwnik mógł- by je wykorzystać lepiej niż ja. - Sprytne - skomentował Rees. - Akceptuje pan swoje słabości i stara się zniwelować przewagę przeciwnika. Sprowadza go pan do swojego poziomu. - Można i tak to ująć - odparł Steven z uśmiechem. - Ale kiedy nie istnieje taka możliwość, nie mamy innego wyjścia, jak tylko zastanowić się, co przeciwnik może zrobić z silnymi figurami, któ- re wciąż są na szachownicy. - Na przykład z tym czynnikiem - powiedział Steven. - Jest to genetycznie zmodyfikowany szczep Mycoplasma. Jeśli zgod- nie z naszymi podejrzeniami wprowadzono do niego geny wirusa HIV, to mamy niewinnie wyglądający organizm, który może poważnie uszkodzić ludzki układ immunologiczny, narażając ofiarę na liczne dolegliwości i choroby; nie jest tak śmiercionośny, jak sam wirus, ale mimo to groźny. Co więcej, odporny na antybiotyki, a zatem niezniszczalny. Ogólnie rzecz biorąc, mamy silnie działający czynnik biologiczny umożliwiający kon- trolę ludności, zgadza się? - Tak się wydaje - przyznał Steven. - Po co więc ktoś miałby wprowadzać do niego słabe punkty? - spytał Rees. Steven wzruszył ramionami. - To bez sensu - orzekł Rees. - Ale może nie dość uważnie śledzimy rozgrywkę. Błędem jest patrzenie wstecz, gdy tak naprawdę powinno się myśleć o tym, co może się zdarzyć. Trzeba rozważyć, co zamierzają zro bić z tak silną figurą na szachownicy, a nie, co mogli z nią zrobić kiedyś. 18 Słońce przetoczyło się po niebie i teraz jego promienie wpadały pro- sto do pokoju. Rees przymknął żaluzje, jego lewy policzek przecięły po- ziome smugi światła. - No, arcymistrzu - powiedział Steven. - Co by pan zrobił? Rees uśmiechnął się. - Kontrolować to ja by chciał tylko moje wnuki, kiedy w niedzielę szaleją mi w ogrodzie. Tyle że użycie broni biologicznej byłoby lekką przesadą. - Albo ją sprzedadzą, albo użyją - rzekł Steven. - To jedyne możliwo- ści. - Naprawdę sądzi pan, że ktoś mógłby użyć takiej broni w tym kraju? - Wie pan równie dobrze jak ja, jak bardzo jesteśmy znienawidzeni w pewnych kręgach - powiedział Steven. - Romans z Ameryką raczej nam nie pomaga. Rees skinął głową. - Ma pan na myśli islamskie organizacje terrorystyczne. Moim zda- niem nie połaszczyłyby się na coś takiego. Nie mają dość czasu ani odpo- wiedniej infrastruktury, żeby to wykorzystać. Terroryści zabijają i ucie- kają, podkładają bomby i zakłócają funkcjonowanie społeczeństwa. Wytwarzają atmosferę strachu i niepewności, by wymusić spełnienie swoich żądań. Zarażanie ludzi nie miałoby sensu, chyba żeby ci wiedzie- li, że zostali zaatakowani i dlaczego chorują. A w przypadku tego czynni- ka to raczej niemożliwe z uwagi na jego sposób działania. On miał pozo- stać tajemnicą. - Czyli sprzedaż możemy wykluczyć? - powiedział Steven. - Sprzedaż grupom terrorystycznym - uściślił Rees. - To zawęża krąg podejrzanych. - Ale w jakim zakresie, sam pan musi ocenić. Ja muszę zaszyć się w mo- jej wygodnej wieży z kości słoniowej i wrócić w okowy świata akade- mickiego. W drodze powrotnej do Londynu Steven nie był w szczególnie optymi- stycznym nastroju. Wiedział, że nie powinien uprzedzać wyników badań Reesa, ale przypuszczenie, że zmodyfikowano genetycznie jedną z nie- szkodliwych bakterii, które Maclean znalazł w swoim organizmie, brzmiało rozsądnie, a on musiał wybiegać myślą naprzód. Crowe był odpowie- dzialny za stworzenie tego czynnika, a Mowbray dopilnował, żeby jego istnienie pozostało tajemnicą, ale kto zamierzał go wykorzystać? Obaj byli członkami grupy Gardinera - którą Steven do tej pory traktował jako grupkę prawicowych marzycieli, choć z drugiej strony, istniała już dwa- naście lat, miała więc dość czasu, by stworzyć mocną infrastrukturę. Trud- no było stwierdzić, jak rozległa była to siatka i jak głęboko spenetrowała brytyjskie życie publiczne - kto był jej członkiem, kto nie. Naturalnym środowiskiem prawicy były przedmieścia, kraina domków jednorodzin- nych, róż i forsycji, gdzie milcząca większość nigdy nie wyrażała otwar-cie swoich poglądów, tylko zajmowała się zakupami, pielęgnowaniem ogródków i ogólnie starała się nie wychylać, w duchu przeklinając bar- dziej krzykliwą lewicę. Doszedł do wniosku, że Gardiner nie kłamał, mówiąc o swojej wierze w rządy prawa, ale co do Crowe'a i Mowbraya nie był taki pewien. Może ci dwaj i Bóg wie, kto jeszcze, wkroczyli do akcji i przejęli władzę. Wie- dział, że nic z nich nie wyciągnie, pozostawało więc zwrócić się do dwóch innych członków grupy, których nazwiska znał: pułkownika Petera War- nera, emerytowanego żołnierza, i Ruperta Everleya niedoszłego polityka. Steven postanowił rzucić okiem na ich akta, zanim zdecyduje, z którym porozmawiać najpierw. Musiał znaleźć piętę achillesową, żeby poczynić postępy. Po powrocie do domu zadzwonił do Macmillana i powiedział mu o od- kryciu Reesa. - Dopiero za kilka dni będzie pewny w stu procentach, ale wygląda na to, że jest na właściwym tropie. - Profesor dobrze się spisał - orzekł Macmillan. - Ostatnia część ta- jemnicy dłużej tajemnicą nie będzie. Przekażę tę wiadomość ministrowi. - Co z Crowe'em i Mowbrayem? - spytał Steven. - Zostaną zwolnieni - powiedział Macmillan. - Ale minister zgodził się na rewizję w laboratorium Crowe'a. Już się zaczęła. - To dobrze - odparł Steven. - Nie muszę chyba dodawać, że jeśli nic nie znajdą, sprawa prawdopo- dobnie zostanie zamknięta - rzekł Macmillan. - Nie ma żadnych dowo- dów, że po wypadku w dziewięćdziesiątym roku prace nad czynnikiem były kontynuowane. - Ale ja wiem, że były - upierał się Steven. - A jeśli ci ludzie dwana- ście lat później byli gotowi zabić, by utrzymać jego istnienie w tajemni- cy, to znaczy, że mająwobec niegojakieś plany, plany, które muszą wiele dla nich znaczyć. - Mam nadzieję, że się mylisz - powiedział Macmillan. - Ja też - odparł Steven. - Ale obawiam się, że nie. Na BBC2 skończyły się wieczorne wiadomości. Steven dopił dżin z to- mkiem i wyłączył telewizor. Cisza przyniosła mu ulgę, ale wraz z nią wróciły myśli o minionym dniu i rozmowie z Reesem. Choć ustalili, że nie byłoby sensu projektować broni z wrodzoną wadą, jaką była uleczał- ność, a Rees stwierdził, że badany organizm takiej słabości nie miał, D'Ar- cy wyraźnie mówił, że jednym z postawionych naukowcom warunków była uleczalność skutków działania czynnika. To niepokoiło Stevena, bo nie widział w tym sensu, a brak zrozumienia był równoznaczny ze słabo- ścią. Zgodnie z nakazami logiki, nie wprowadzano by rozmyślnie słabe- go punktu... dlatego... musiał to być mocny punkt... To, co uważali za słabość, musiało dawać twórcom organizmu jakąś korzyść. Ale jeśli nie- przyjaciel mógł uleczyć wywołaną nim chorobę, to co to za korzyść?... Nagle Steven doznał olśnienia. Nie mógł! Tylko twórcy czynnika mogli go zwalczyć! To dlatego uczynili go odpornym na wszystkie pozostałe antybiotyki. Chodziło o to, by przeciwnik nie mógł wyleczyć choroby. Tak jak sam zarazek, lekarstwo też było tajemnicą. Steven spojrzał na zegarek. Właśnie minęła północ, ale on nie mógł czekać do rana. Zadzwonił na domowy numer Reesa. - Chwilę - mruknął Rees na dźwięk głosu Stevena. - Mnie już pan obudził, ale żona niech sobie śpi. Steven zaczekał, aż Rees przejdzie do swojego gabinetu. - No dobrze - powiedział naukowiec. - Teraz może mi pan wyjaśnić, po co zrywa mnie z łóżka o tak nieludzkiej porze. - Właśnie myślałem o tym czynniku - zaczął Steven. - Podejrzewam, że rzeczywiście jest uleczalny, ale nie konwencjonalnymi metodami. To znaczy, że lekarstwo też jest tajemnicą. - Tajemnicą - powtórzył Rees. - To miałoby sens - powiedział Steven z rosnącym entuzjazmem. - Właściwie to bardzo sprytne. Można wyleczyć tych, których się chce. Podążając dalej tym tokiem rozumowania: wykorzystujemy czynnik, by osłabić ludzi i ich kontrolować, a potem leczymy tylko tych, którzy po- dzielają nasz punkt widzenia. Wniosek? Nowa filozofia polityczna to najkrótsza droga do zdrowia i szczęścia. Przyjmuje ją więc coraz więcej osób. - Nauka jest wspaniała - mruknął Rees, ale był wyraźnie zaintrygowa- ny- - Zaraz powie mi pan, że to wszystko science fiction? - Nie - odparł Rees w zamyśleniu. - Skądże znowu. - Czyli myśli pan, że to możliwe? - Wynaleźć nowy antybiotyk, o którym nikt nic nie wie? Oczywiście, firmy farmaceutyczne bezustannie takiego szukają. Inna sprawa, że więk- szość nowych antybiotyków do niczego się nie nadaje. Niektórzy nawet uważają, że wynaleźliśmy już wszystkie, które są przydatne, ale... - Ale co? - Wszyscy szukają antybiotyków, które zwalczają zarazki wywołujące choroby. Nikt nie szuka leków niszczących nieszkodliwe potworki. - Jak to się robi? - spytał Steven. - Antybiotyki występują w naturalnym środowisku - wyjaśnił Rees. - Wiele bakterii i grzybów wytwarza je we własnej obronie. Najczęściej spotykane to Streptomyces i Bacillus. - Czyli nie jest to trudne? -Nie. - Czy pańskim zdaniem należałoby się tym zająć po zmodyfikowaniu bakterii czy przed? - Przed, to oczywiste. W przeciwnym razie nie byłoby gwarancji, że uda się znaleźć lek. Cały wysiłek poszedłby na marne. - To bardzo ważne - powiedział Steven. - Upewnijmy się, czy dobrze zrozumiałem. Kolejność wydarzeń byłaby taka: bierzemy nieszkodliwy szczep Mycoplasma i szukamy zwalczającego go antybiotyku, potem uodparniamy go na wszystkie znane antybiotyki, a na koniec wprowa- dzamy do niego geny HIV, żeby wyrządził jak najwięcej szkód? - Zgadza się - potwierdził Rees. - Dranie - mruknął Steven. - Już dawno mogli to wyleczyć, ale ani słowem się nie zająknęli. - Przepraszam, nie rozumiem - powiedział Rees. - Jeśli zaczęli od znalezienia antybiotyku, to w każdej chwili mogli wyleczyć syndrom wojny w Zatoce - wyjaśnił Steven. - Nadal nie rozumiem. - Nawet najwcześniejsze wersje czynnika musiały być uleczalne, tak- że ta, która dostała się do szczepionki. Mogli wyleczyć wszystkich cho- rych, udostępniając nowy antybiotyk, ale milczeli. - Bo gdyby wszyscy się o tym dowiedzieli, czynnik nie nadawałby się do wykorzystania jako broń biologiczna - dokończył Rees. - Milczeli od dwunastu lat. - O Chryste - westchnął Rees. - Co za ludzie. - Jaka jest szansa znalezienia innego antybiotyku, który zwalczałby to paskudztwo? - spytał Steven. - Szukać można - powiedział Rees - ale ludzie, którzy to wymyślili, nie są głupi. Założę się, że wybrali szczep naturalnie odporny na wiele czynników antybakteryjnych, może w wyniku jakiejś aberracji błony ko- mórkowej czy czegoś w tym stylu. Istnieją tysiące związków antybakte- ryjnych, więc trzeba by badać je kolejno, do czasu, aż znajdziemy taki, który okaże się skuteczny. Trzeba by też sprawdzić toksyczność poten- cjalnego leku. Wiele antybiotyków jest tak toksycznych, że nie można ich używać, by nie zabić pacjenta. Ile mamy czasu? - Nie wiem - odparł Steven. Rano Steven przyszedł do ministerstwa tuż przed Rosę Roberts. - Ranny z ciebie ptaszek - powiedziała. - Potrzebuję informacji o dwóch glistach - odparł Steven. - Peterze Warnerze i Rupercie Everleyu. - Masz szczęście. Wczoraj skompletowałam ich akta. Pan Macmillan jeszcze ich nie widział. - Nie sądzę, żeby miał coś przeciwko temu, bym je obejrzał - rzekł Steven, widząc jej pytające spojrzenie. - Jest coś ciekawego? - Nic, czego byśmy już nie wiedzieli - odparła Rosę i dała mu teczki. - Skąd to nagłe zainteresowanie? - Chcę z nimi porozmawiać - wyjaśnił Steven. - Everley od miesiąca jest w Szkocji - powiedziała Rosę. - Ale Warner powinien być w swoim domu w Kent. - To zaczniemy od niego. - Steven otworzył pierwszą teczkę. Właśnie skończył przeglądać zawartość drugiej, kiedy przyszedł John Macmillan. - Przed chwilą rozmawiałem z ministrem - powiedział. - Grupa śled- czych całą noc przeszukiwała laboratorium Crowe'a. Jak dotąd, nie zna- leźli nic podejrzanego. - Szkoda - stwierdził Steven. Wszedł za Macmillanem do jego gabinetu i opowiedział mu o swojej nocnej rozmowie z Reesem. - Nie dość, że ci dranie przez cały czas wiedzieli o przyczynach syn- dromu wojny w Zatoce, to jeszcze mogli go w każdej chwili wyleczyć, gdyby tylko chcieli. - Steven wyjaśnił, że pierwszym krokiem w tworze- niu czynnika było wyizolowanie niszczącego go antybiotyku. - Nawet wczesne wersje czynnika musiały być uleczalne. Fakt, że o tym nie wspo- mnieli... - Musi oznaczać, że mają istotny powód, by zachować to w tajemnicy - dokończył Macmillan. Jego wzrok powędrował ku teczkom. - Pomyślałem, że spróbuję coś wyciągnąć z Warnera lub Everleya - powiedział Steven. - Pytałeś Reesa, czy można znaleźć nowy lek? Steven skinął głową. - To może potrwać miesiąc, nawet rok - odparł. - Trudno powiedzieć. - Minister spraw wewnętrznych ma się dziś rano spotkać z premierem, żeby przekazać mu najświeższe informacje. Jak oceniasz zagrożenie? - Jako nieznane - powiedział Steven. - Będzie zachwycony - westchnął Macmillan. - Z kim spotkasz się najpierw? - Z Warnerem. Everley jest w Szkocji. -1 co robi? - Całuje torysów w tyłki, sądząc z tego, co tu mamy - odparł Steven, podnosząc teczkę. - Nie chcieli go w żadnym angielskim okręgu wybor- czym, w którym miał choćby cień szansy na zwycięstwo, więc postano- wił poszukać szczęścia na północ od granicy. Prowadzi tam kampanię. - Myślałem, że po skandalu z pogłównym w Szkocji nie został ani jeden torys - powiedział Macmillan. - Wydawałoby się, że tam ma jesz- cze mniejsze szanse. - Na pewno sam to zauważy, w końcu ma głowę na karku... - Chyba że o czymś nie wiemy - rzekł Macmillan. Steven szedł po schodach do Channing House, kiedy usłyszał docho- dzący z ogrodu śpiew. Przystanął i zaczął nasłuchiwać. - Wczesnego ranka, o słońca wschodzie...* Choć śpiew na ogół maskuje akcent, Steven nie sądził, by ten głos na- leżał do ogrodnika. Cofnął się i podszedł do wikłinowej furtki po prawej stronie domu. Zobaczył mężczyznę o posturze wojskowego, w tweedo- wym ubraniu, przycinającego sekatorem gałęzie dużego berberysu. - Pułkownik Warner? - spytał. - A kogo to interesuje? - odburknął Warner, pokrywając wściekłością zaskoczenie. Steven wszedł do ogrodu i wylegitymował się. - James Gardiner uprzedzał mnie, że może się pan tu zjawić - powie- dział Warner. - Nie mam do powiedzienia nic więcej niż on. To, co zda- rzyło się przed laty, to był wypadek. Nie mogliśmy nic na to poradzić. - Nie całkiem - rzekł Steven, kiedy Warner wrócił do strzyżenia krza- ków. - Wiele osób zostało inwalidami z powodu tego wypadku. - Upraszcza pan - mruknął Warner. - Och, wiem, że w grę wchodziło wiele innych czynników, które za- ciemniły obraz i zapewniły wam zasłonę dymną - powiedział Steven. - Ale czynnik z Porton odgrywał najważniejszą rolę. - Byłoby mi przykro, gdyby się okazało, że to prawda - odparł Warner. * Fragment znanej angielskiej piosenki. - Ci wszyscy ludzie nie musieliby cierpieć, gdyby w tamtym czasie prawda wyszła na jaw - ciągnął Steven. - Nie rozumiem. - Warner wbił wzrok w gałąź berberysa, jakby nagle ogromnie go zainteresowała. - Od samego początku istniało lekarstwo zwalczające ten czynnik - powiedział Steven. - Gdyby udostępniono je w chwili, kiedy zaczęły się problemy zdrowotne żołnierzy, nie byłoby sprawy syndromu wojny w Za- toce. Warner przestał przycinać gałęzie. Wyglądał na lekko zszokowanego. - O czym pan, do diabła, mówi?! - zawołał. - Jak może istnieć lek? To był dopiero prototyp. - Kiedy tylko Crowe i jego ludzie zdecydowali, na jakiej bakterii oprą swój czynnik, zajęli się poszukiwaniami antybiotyku mogącego go zwal- czyć - wyjaśnił Steven. - Dzięki temu nawet pierwsze prototypy były uleczalne. - Panie, nauka to dla mnie czarna magia - powiedział Warner. - Jeśli ma pan rację, jeśli rzeczywiście znali sposób na usunięcie skutków wy- padku, to czy nie zrobiliby tego? Jakieś bajki pan opowiada. - Zamierzali kontynuować prace nad czynnikiem - odparł Steven, bacz- nie przypatrując się Warnerowi. - Lek musiał pozostać tajemnicą, w prze- ciwnym razie czynnik byłby nieprzydatny jako broń. - Przecież prace zostały wstrzymane po wypadku. - Nie sądzę. - Myśli pan, że Crowe...? - Mam powody, by sądzić, że kontynuował prace i udało mu się opra- cować broń biologiczną, która spełniała kryteria, w oparciu o które ją przygotowywano. - Dobry Boże. - Warner był wyraźnie zaskoczony. - Właściwie, nigdy za nim nie przepadałem, było w nim coś takiego... Skoro już to ma, co zamierza z tym zrobić? - Miałem nadzieję, że pan mi to powie. Warner nie posiadał się ze zdumienia. -Myślał pan, że ja... -1 James Gardiner, i inni członkowie waszej grupy... - Moment! James uprzedzał, że będę musiał wysłuchiwać takich bzdur. To, że kochamy ojczyznę i nie chcemy, by wpadła w ręce śmierdzieli, jakich ostatnio wszędzie pełno, nie oznacza, że jesteśmy terrorystami. Zawsze działaliśmy zgodnie z prawem. - Nawet kiedy rozpoczęliście prace nad tym czynnikiem? - Robiliśmy to na zlecenie rządu. - Na pewno? - James tak twierdził. - Crowe był członkiem waszej grupy. Warner westchnął głęboko. - James powtarzał, że w naszej grupie powinni być podobnie myślący ludzie ze wszystkich środowisk. Był przekonany, że Crowe się nadaje. - Tak jak Mowbray? - Tak - twierdził Warner ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Potrzebny wam był ktoś taki jak on? Warner skinął głową. - Pewnie. Zimna ryba, ale... punkt widzenia zależy od punktu siedze- nia, jak to się mówi. - A Everley? Warner prychnął pogardliwie. - To bufon - powiedział. - Nadęty błazen. - Za to bogaty - odparł Steven. - Fakt, przydały się jego pieniądze - przyznał Warner. - Jak duża jest wasza organizacja? - Steven miał nadzieję, że to klu- czowe pytanie zabrzmi niewinnie, ale Warner od razu przejrzał jego in- tencje. - Jest nas tylko czterech - odpowiedział, wracając do strzyżenia krza- ków. - Nie o grupę pytam - rzekł Steven - tylko o organizację, na której czele stała. Myślę, że Crowe i Mowbray mogli ją wykorzystywać do wła- snych celów. - Naprawdę nie wiem, o czym pan mówi - zapewnił Warner. -1 pan twierdzi, że kocha ojczyznę? - powiedział Steven. - Chce pan, by rządzili nią tacy ludzie jak Crowe i Mowbray? Warner przestał przycinać gałęzie i odwrócił się do Stevena. - Pan mówi poważnie, prawda? - spytał. - Tak - odparł Steven. - Będę musiał porozmawiać z Jamesem. 19 Steven wrócił do Londynu, uzyskawszy zapewnienie Warnera, że za- dzwoni, gdy tylko porozmawia z Jamesem Gardinerem. Tuż po szóstej zadzwonił sam Gardiner. - Powinniśmy się spotkać. - Gdzie i kiedy? - spytał Steven. - Jesteśmy z żoną w trakcie przeprowadzki, ale w mieście mam małe mieszkanko. Będzie pan tam o ósmej? Steven zapisał adres i obiecał, że przyjdzie. „Mieszkanko" Gardinera okazało się dwa razy większe od mieszkania Stevena, skromnie, acz luksusowo umeblowane, z wychodzącym na po- łudniowy zachód tarasem, z którego roztaczał się piękny widok na rzekę. Wieczór był ciepły, więc drzwi na taras były otwarte na oścież. - Napije się pan? - spytał Gardiner. - Chętnie. Poproszę dżin z tonikiem. Steven wyszedł na taras podziwiać widok. Gardiner dołączył do niego i podał mu drinka. - Czyli jest pan zmęczony Londynem? - zapytał Steven. - A tym samym życiem - uśmiechnął się Gardiner. - Nie, nie sądzę. Przenosimy się z Alice do Szkocji, by zacząć nowe życie z dala od... innych. - Sartre miał rację? - Z całym szacunkiem dla Sartre'a, piekło to nie inni ludzie; piekło to inni ludzie u władzy. - Myślałem, że to nazywa się demokracja. - Przereklamowana idea - odparł Gardiner. - Nie wierzy pan w wolę ludu? - Tak zwana wola ludu nader często okazuje się pochwałą ignorancji i przeciętności. Gdyby demokratycznie wybrać jedną gazetę dla całego kraju, zostałby nam tylko „Sun", bo ma największy nakład. Chyba nie muszę nic dodawać? - Demokracja ma swoje wady, ale lepszego systemu nie wymyślono. - Wiem - odparł Gardiner, wpatrując się w rzekę. - Może właśnie to jest najsmutniejsze. Warner mówił, że pańskim zdaniem Crowe i Mow- bray mogli działać na własną rękę. Steven powiedział mu, co wie. - To dlaczego ich nie aresztujecie? - Zrobiliśmy to, ale zostali zwolnieni. Nie mamy dowodów - wyjaśnił Steven. - Oczywiście może się pan mylić? - Wszystko wskazuje na to, że Crowe kontynuował prace nad czynni- kiem - powiedział Steven. - Fakt, że w ciągu ostatnich paru miesięcy on i Mowbray kazali zabić trzech ludzi, by zachować to w tajemnicy, ozna- cza, że zamierzają go użyć. - Czego właściwie oczekuje pan ode mnie? - spytał Gardiner. - Szczegółowych informacji o strukturze pańskiej organizacji - odparł Steven. - Niewykluczone, że Crowe i Mowbray z niej korzystają. - Chce pan dostać nazwiska i adresy? - Jeśli zamierzają użyć tego czynnika, muszą mieć pojęcie o liczebno- ści i charakterze organizacji, którą mają do dyspozycji. - Może udzielę panu tych informacji, nie podając danych osobowych? - zaproponował Gardiner. Odpowiedź wyczytał z oczu Stevena. - Widzę, że to nie wchodzi w grę. Ale zanim rozważę ten krok, chcę uzyskać od pana pewne gwarancje. - Ci ludzie nie mają się czego obawiać, jeśli nie zrobili nic złego - powiedział Steven. - Daję panu moje słowo. - Rządy prawa to fundamentalna zasada dla nas wszystkich - rzekł Gardiner. - Okoliczności mogły się zmienić - odparł Steven. - Ci ludzie to nie bezmyślne automaty - powiedział Gardiner. - Potra- fią myśleć samodzielnie. I naprawdę pragną dobra Wielkiej Brytanii. - Zdziwiłby się pan, do czego są zdolni inteligentni ludzie, jeśli wierzą, że mają poparcie władz. - Muszę uzyskać pewne gwarancje. - Nie mam takich uprawnień. - No to nie mamy o czym rozmawiać. Steven spojrzał na zachodzące słońce. Mógł nie iść na żadne kompro- misy i zdać się na groźby, ale wiedział, że to nic nie da. Z drugiej strony, mógł zaryzykować i dostać to, na czym mu zależało, ale narazić własną karierą. - W porządku - powiedział. - Daję słowo, że zniszczę wszystkie prze kazane mi informacje, gdy tylko znajdę to, czego szukam. Gardiner odwrócił się na pięcie i wszedł do pokoju. Po chwili przyniósł dyskietkę. - Baza danych - powiedział. Po powrocie do domu Steven włożył dyskietkę do laptopa, zrobił sobie drinka i wziął się do roboty. Na liście było około czterech tysięcy na- zwisk; przy każdym widniał adres, wiek i wykonywany zawód. Steven szybko zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie wie, czego szuka. Jeśli liczył na znalezienie niezbitych dowodów istnienia zorganizowanego spi- sku, to się srodze rozczarował. Ci ludzie byli rozrzuceni po całym kraju i wykonywali wszelkie możliwe zawody - no, najczęściej te dobrze płat- ne, poprawił się w duchu. Wziął łyk drinka i zaczął się zastanawiać, co dalej. Baza danych została wyposażona w narzędzia analityczne, więc zadał pytanie o średni wiek członków organizacji. Wyszło 45. - Cholera - szepnął pod nosem. To nie byli żadni rewolucjoniści, tylko wyborcy w średnim wieku, o średnich dochodach, żyjący w domkach na przedmieściach. Jak tacy ludzie mogli popierać zmiany społeczne, które nastąpiłyby po zamachu przy użyciu czynnika Crowe'a? To po prostu nie trzymało się kupy. Steven nie mógł sobie wyobrazić, żeby Crowe i Mowbray utworzyli nową organizację, która tuż po powstaniu byłaby zdolna do przeprowa- dzenia akcji zakrojonej na tak szeroką skalę; oznaczało to więc, że nie zamierzali użyć tego czynnika, tylko go sprzedać. Chociaż była niedziela i minęła już dziesiąta wieczorem, zadzwonił do dyżurnego z inspektoratu i poprosił o sprawdzenie osobistych kont Cro- we^ i Mowbraya. - Nie obchodzi mnie, kogo będziecie musieli obudzić - dodał. - Jaki okres pana interesuje? - spytał dyżurny. - Na początek ostatnie dwa lata. Steven wrócił do nazwisk w bazie danych. Z czystej ciekawości kazał komputerowi wyszukać wszystkich urzędników państwowych. Na ekra- nie pojawiła się lista prawie trzystu nazwisk. Potem sprawdził lekarzy; było ich trzydziestu trzech. Wpadł mu do głowy inny pomysł. Żeby za- węzić pole poszukiwań, wpisał „patolodzy"; zostały tylko trzy nazwiska, w tym doktor Melvyn Street, lekarz sądowy współpracujący z policją z Perthshire. - No proszę - mruknął Steven. - Teraz już wiem, dlaczego nie zauwa żyłeś śladów na nadgarstkach Martina Hendry'ego. O pierwszej w nocy Stevenowi znudziły się bezowocne poszukiwania. Wyłączył komputer, włączył telewizor i nastawił kanał nadający wiado- mości przez całą dobę. Jego uwagę przykuło nazwisko Ruperta Everleya, wymienione w materiale zatytułowanym „Konflikt w łonie szkockich to- rysów". Przywódca szkockich konserwatystów David McLetchie toczył zajadły spór ze znanym angielskim deweloperem i zwolennikiem tory- sów Rupertem Everleyem. McLetchie, zirytowany, że Everley za jego plecami spotyka się z lokalnymi kołami Szkockiej Partii Konserwatyw- nej, zarzucił mu, że wciska ludziom „bajki", próbuje podważyć jego au- torytet i podkupić elektorat. Everley w odpowiedzi nazwał McLetchie'ego krótkowzrocznym, niechętnym zmianom politykiem. Wypytywany przez dziennikarza, żarliwie przekonywał, że szkoccy konserwatyści mogą wrócić do władzy, jeśli tylko przyjmą w swoje szeregi „nowych ludzi z nowymi pomysłami na zmianę istniejącego stanu rzeczy". - Takimi jak twoje, Rupert? - mruknął Steven. Sięgnął po pilota, ale zamarł, kiedy do głowy wpadła mu przerażająca myśl. Rosę Roberts mówiła, że Everley jest w Szkocji od miesiąca. Chy- ba nie chodziło o przygotowanie gruntu pod polityczny triumf wywołany użyciem czynnika Crowe'a? Nie, to absurd, uznał Steven. Szkoccy wy- borcy musieliby naćpać się po uszy, żeby zagłosować na kogoś takiego jak Rupert Everley. Równie dobrze można by wystawić w wyborach naj- gorszą szuję. Po co więc Everley tam pojechał? Może nie wiedział, że jego misja jest skazana na klęskę? Nadęci głup- cy nie potrafią widzieć siebie oczami innych. Dlatego właśnie występują w teleturniejach. Nie zdają sobie sprawy, że są tam po to, by widownia miała się z kogo pośmiać. Ale Everley sam nie wpadłby na ten pomysł, ktoś musiał go do tego nakłonić. Może Crowe, Mowbray albo obaj razem... bo... potrzebne im były jego pieniądze?... Ale po co?... Żeby sfinansować zamach w Szko- cji - to było jedyne wyjaśnienie, jakie przychodziło Stevenowi do głowy. Chcieli zaatakować jakiś cel w Szkocji. Ale jaki? I po co? - Zwolnijmy trochę - mruknął Steven, przekonany, że daje się po nieść wyobraźni. - Po co przeprowadzać zamach, skoro nie ma się od powiedniej infrastruktury, by wykorzystać sytuację? To bez sensu. Ste- ven poczuł ulgę na tę myśl. Trochę się uspokoił. Taki atak nic by nie dał... no, chyba tylko to, że można by się przekonać, czy czynnik jest skuteczny. Spokój zniknął. Crowe z Mowbrayem mogli planować próbny atak. Ale po co?... Żeby zaimponować potencjalnemu kupcowi! Tak, musiało o to chodzić. Była to przerażająca perspektywa, ale teraz wszystko nabra- ło sensu... o trzeciej nad ranem. Steven rozważał, czy nie przespać się z tą myślą, ale uznał, że nie może ryzykować. Zadzwonił do dyżurnego z inspektoratu i ogłosił podwójny czerwony kod. - Robi się - powiedział dyżurny. - To pierwszy raz, odkąd tu jestem. Teraz dyżurni zadzwonią do ekspertów pomagających inspektoratowi w sytuacjach kryzysowych. Gdy tylko ci zdążą się ubrać, radiowozy za- biorą ich z domów i przywiozą do ministerstwa. Steven był na miejscu po kwadransie. John Macmillan zjawił się pięć minut później. Steven pierwszy raz widział szefa nieogolonego. Opowie- dział mu o swoich podejrzeniach. - To genialne albo absurdalne - odparł Macmillan. - I nie wiadomo, jak to ustalić - rzekł Steven. - Uznałem, że nie mogę ryzykować. - I słusznie - powiedział Macmillan. - Gdzie Rosę trzyma kawę? Steven znalazł w jednej z szafek plastikową torebkę z mieloną kawą. Dał ją Macmillanowi i razem zajęli się obsługą ekspresu, żeby osoby, które wkrótce przyjadą, mogły napić się kawy, by nie zasnąć. John Hamilton, specjalista od komputerów, dotarł ostatni, dwadzieścia po czwartej, miał bowiem do przejechania najdłuższą drogę. Macmillan poprosił Stevena, by wyjaśnił piątce ekspertów - czterem mężczyznom i jednej kobiecie - po co zostali wezwani. Kiedy Steven skończył mówić, zapadła grobowa cisza. - Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem - powiedział w końcu Hamilton. - Podsumujmy: uważa pan, że przeprowadzony zostanie atak biologiczny na cel w Szkocji? Steven skinął głową i wziął łyk kawy. - Ale nie wie pan, gdzie ani kiedy? - Zgadza się. - Za to wie pan, jaki czynnik zostanie wykorzystany? - Tak sądzę. - Ale nie wie pan, w jaki sposób zamach zostanie przeprowadzony? - Niestety nie. - O cholera - zaklął Hamilton. - Przydałby się jasnowidz. - Jeżeli zamach ma przeprowadzić mała grupa ludzi nieznających terę-, nu, a w tym przypadku sytuacja tak wygląda - powiedziała Dorothy Jor- dan, specjalistka od mikrobiologii medycznej - pozostaje im użyć aero- zoli, jeśli w grę wchodzi mały cel, lub zanieczyścić źródła wody pitnej, jeśli cel ma być większy. - Tego właśnie nam trzeba - powiedział Macmillan, zerkając z ukosa na Hamiltona. - Pozytywnego wkładu w dyskusję. - Gdyby miał to być zamach przy użyciu aerozoli, prawdopodobnie dokonano by go na zamkniętej przestrzeni, na przykład w klimatyzowa- nym budynku lub na stacji metra. - Dlaczego klimatyzowanym? - spytał Macmillan. - Bo okna byłyby zamknięte - odparła Jordan. - Co podpowiada pani instynkt? - Osobiście wolałabym skazić wodę. To prostsze. Do zbiorników wody łatwiej uzyskać dostęp niż do celów na terenie miast. - Minusy? - Duże rozproszenie zastosowanego środka, jeśli planuje się skażenie zbiornika bakteriami lub wirusami. Lepiej byłoby zastosować silną truciz- nę. Jest pan pewien, że użyją zarazków? - Tak - odparł Steven. - No to będą musieli ich mieć od cholery i trochę - powiedziała Jor- dan i położyła długopis na notesie na znak, że nie ma już nic do doda- nia. - Nie wiemy, kto może być w to zamieszany? - spytał Charles Bristow, psycholog kliniczny i specjalista od portretów psychologicznych. Steven pokazał mu dyskietkę od Gardinera. - Cztery tysiące nazwisk - powiedział. - Wśród nich może być kilka osób, które pomagają sprawcom, prawdopodobnie nie znając celu ich działania. - Rzućmy na to okiem - rzekł Hamilton. - Pomożesz mi? - zwrócił się do psychologa. - Wiemy, dlaczego chcą to zrobić? - zapytał Alan Deans, ekspert Mini- sterstwa Spraw Wewnętrznych od walki z terroryzmem. - Nie z pobudek politycznych - odparł Steven. - Zdaje się, że chcą zademonstrować działanie czynnika potencjalnemu nabywcy. - Cele komercyjne, nie polityczne - powiedział Deans z uśmiechem. - Coś nowego. Rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł oficer dyżurny. - Informacje o kontach, o które pan prosił. - Podał Stevenowi kilka kartek. - Nawiasem mówiąc - ciągnął - ludzie, którzy je zdobyli, uznali, że prośba o wyciągi z kont w środku nocy to dowód na to, że biurokratom kompletnie odbiło. - Dziękuję - powiedział Steven ze spokojem. W odpowiedzi na pytają- ce spojrzenie Macmillana wyjaśnił: - Wyciągi z kont Crowe'a i Mow- braya. Pomyślałem, że warto sprawdzić, z kim robią interesy, jeśli na- prawdę zamierzają sprzedać czynnik. - Dobry pomysł - mruknął Macmillan. - To może zaparzę jeszcze kawy... Steven zaczął od konta Mowbraya. W ciągu ostatnich dwu lat wpływa- ły na nie pieniądze od wielu instytucji, których nazwy nic mu nie mówiły i których na pierwszy rzut oka nic ze sobą nie łączyło. Zajął się więc wyciągiem Crowe'a. Zaczął od ostatnich wpłat i przesuwał wzrok w górę listy. Zauważył, że co kwartał na konto wpływała kwota przeliczana z obcej waluty na funty szterlingi; było tego trochę ponad pięć tysięcy funtów. Płatnikiem był W. Corp 5771. - Zaliczka - krzyknął Steven. Podniósł słuchawkę wewnętrznego tele- fonu i powiedział do dyżurnego: - Zadzwoń do tych ludzi z banku, do- brze? Jak najszybciej. - Będą zachwyceni... - mruknął dyżurny. - Masz coś? - spytał Macmillan. - Wygląda na to, że Crowe dostawał zaliczki - odparł Steven. - Dwa- dzieścia tysięcy rocznie. Nieźle. - Może to opłaty za konsultacje. - Albo łut szczęścia - powiedział Steven. - Szybciej, szybciej - powta- rzał, wpatrzony w milczący telefon. Zadzwonił dopiero po dziesięciu minutach. Macmillan uśmiechnął się, kiedy usłyszał, jak Steven mówi: - Tak, jestem pewien, że to konieczne, a teraz proszę mi podać szczegóło- we informacje na temat cokwartalnej wpłaty na konto doktora Donalda Crowe'a, numer 00449547288. Według wyciągu wpłaty dokonuje W. Corp 5771 w obcej walucie. Macmillan i Dorothy Jordan patrzyli, jak Steven zapisuje szczegóły i z uśmiechem odkłada słuchawkę. - Pieniądze przekazywała amerykańska firma o nazwie Wallenberg Corporation. Wpłaty były dokonywane w dolarach. - Co wiemy o Wallenberg Corporation? - spytał Macmillan. - Słyszałam o nich - powiedziała Dorothy. - O ile pamiętam, zajmują się biotechnologią. - Doktorze Hamilton, jest nam pan potrzebny - zwrócił się Macmillan do Hamiltona, wciąż zajętego przeglądaniem zawartości dyskietki Gardi- nera. - Może pan poszukać informacji o amerykańskiej firmie Wallen- berg Corporation? - Robi się - odparł Hamilton. - Tymczasem Charles przedstawi wszyst- ko, co do tej pory udało nam się znaleźć. Charles Bristow podszedł do stołu i położył na nim notatki. - Niewiele tego, niestety - powiedział, siadając. - Wyodrębniliśmy tych, którzy mieszkają w Szkocji, ale jest ich przeszło czterystu i są roz rzuceni po całym kraju. Próbowaliśmy ich rozbić na mniejsze grupy, szu kaliśmy ludzi, którzy mają umiejętności i informacje mogące się przydać organizatorom zamachu, ale jeszcze nie wytypowaliśmy głównych po dejrzanych. Steven skinął głową. - Jak mówiłem, nie sądzę, by którykolwiek z nich brał w tym bezpo- średni udział. To jeszcze bardziej utrudnia nam zadanie. - Eureka! - krzyknął Hamilton. Wszyscy podeszli do niego. - Dorothy miała rację. Wallenberg to duża firma biotechnologiczna, współpracująca z rządem amerykańskim. Krążą pogłoski, że uczestniczy w programie prac nad bronią biologiczną, ale nie to jest najciekawsze. Posłuchajcie. W dziewięćdziesiątym siódmym została ukarana wysoką grzywną za przeprowadzenie eksperymentu w Chicago. Chcieli spraw- dzić zasięg działania czynnika biologicznego w wielkim mieście. Użyli niegroźnych bakterii, ale władze były oburzone i zagroziły poważnymi reperkusjami, gdyby coś takiego się powtórzyło. - Trafiony, zatopiony - powiedział Steven. - Więc to Amerykanie chcą dostać ten czynnik - powiedział Macmil- lan. - Nic dziwnego, bardziej przyda się armii dokonującej inwazji niż małej grupie terrorystycznej. - Nasi najbliżsi sojusznicy planują jakąś inwazję? - spytał Hamilton. - Taka broń mogłaby się przydać w Afganistanie - stwierdził Steven. - A następny w kolejce jest Irak. - Dobra robota - powiedział Macmillan. - Znaleźliśmy tajemniczego kupca. -1 wiemy, czemu sami nie mogą przeprowadzać prób w terenie - dodał Hamilton. - No właśnie - powiedział Steven. - Teraz musimy tylko się dowie dzieć, kiedy i gdzie to zrobią. 20 N a dworze zrobiło się jasno. Steven zerknął na zegarek. Było już prawie wpół do ósmej. Wszyscy po kolei próbowali wydobyć użyteczne informacje z bazy danych Gardinera, ale bez większych efektów, i zaczynali dochodzić do wniosku, że zabrnęli w ślepy zaułek. Steven wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na szary, drobny deszczyk siąpiący w porannej mgle. Ulicą przejechał autobus z reklamą firmy oferującej dostęp do Internetu. Ten widok nasunął mu pewną myśl. - Jest coś, co moglibyśmy zrobić - powiedział. Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Odwrócił się od okna. - Jeśli Crowe i Mowbray rzeczywiście skorzystali z pomocy ludzi z bazy danych - powiedział - musieli niedawno się z nimi kontaktować. Pewnie użyli serwera grupy, żeby wyglądało to bardziej oficjalnie. - Brzmi rozsądnie - przyznała Dorothy Jordan. - No i? - spytał Hamilton. - Jeśli Gardiner rozważał rozwiązanie organizacji, pewnie od dłuższe- go czasu nie miał powodów, by oficjalnie kontaktować się z którymkol- wiek z jej członków. Gdyby udało się go namówić, żeby dziś rozesłał oficjalną prośbę, by osoby, z którymi kontaktowano się w ciągu powiedz- my ostatniego miesiąca, napisały do niego osobiście... Mógłby wyjaś- nić, że wystąpiły jakieś problemy z dostarczaniem e-maili. - Warto spróbować - uznał Macmillan. - Bez dwóch zdań - przytaknęła Dorothy. - Wszystko, byle zawęzić listę podejrzanych - powiedział Hamilton. Macmillan spojrzał na zegarek. - Pewnie wszyscy jeszcze śpią. Może zrobimy sobie przerwę, weźmie- my prysznic, zjemy śniadanie, i spotkamy się tu o dziewiątej? - Mam nadzieję, że Gardiner jeszcze jest w Londynie - powiedział Steven, gdy eksperci wyszli. - Przeprowadza się z żoną do Szkocji. - To byłaby dopiero ironia losu, gdyby wylądował w samym środku zaatakowanego obszaru - odparł Macmillan. - Może zadzwoń do niego od razu, na wypadek gdyby okazało się, że już wyjechał? Steven zadzwonił z komórki na numer mieszkania Gardinera. Uśmiech- nął się z ulgą, kiedy usłyszał głos Gardinera, dopytującego się, kto, u li- cha, zawraca mu głowę o tej porze. - Mówi Steven Dunbar - powiedział. - Potrzebuję pańskiej pomocy. Kraj potrzebuje pańskiej pomocy. Macmillan pokiwał głową na znak aprobaty. - To nie jest rozmowa na telefon - ciągnął Steven. - Mógłbym do pana przyjechać? Możliwie najszybciej? - Potrzebuję trochę czasu, żeby się ubrać - burknął Gardiner. - Pół godziny wystarczy? - Czterdzieści minut. Lepiej, żeby to było coś ważnego. Po przyjeździe Steven zobaczył wychodzącą z budynku elegancką młodą Murzynkę z torbą podróżną. Wsiadła do taksówki. Nie, to niemożliwe, pomyślał, ale gdy Gardiner wpuścił go do mieszkania, nie mógł oprzeć się pokusie, by poszukać śladów jej obecności. Sir James był sam. - Lady Gardiner jest już w Szkocji? - spytał Steven. - Tak - odparł Gardiner. Miał na sobie szlafrok w kratę i kapcie z owczej skóry. - Zostawiła mnie tu samego na kilka dni. Kawy? Steven powiedział, że chętnie się napije. Gardiner napełnił dwie fili- żanki i postawił je na stoliku przy drzwiach prowadzących na taras. Pod- chodząc do niego, Steven zauważył szminkę leżącą na podłodze. - Mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie będzie potrzebna pań- skiej żonie. - Podniósł szminkę i położył na stoliku. - Dobry Boże, wszędzie jej szukała. - Gardiner sięgnął po szminkę i schował ją do kieszeni szlafroka. - Ładny kolor - powiedział Steven. Była fioletowa. - Czego pan chce? Steven wyjaśnił, w czym rzecz, teraz już prawie pewien, że Gardiner chętnie mu pomoże. - Co mam napisać? - spytał sir James. Steven powiedział mu. - Będziemy musieli wyłączyć z listy mailingowej grupy Crowe'a i Mow- braya, żeby nie dostali pańskiej wiadomości i nie zorientowali się, co jest grane - dodał. - Chciałbym też, żeby wszystkie odpowiedzi zostały auto matycznie przesłane do mnie. Gardiner machnął ręką w trudnym do zinterpretowania geście. - Mam nadzieję, że zna się pan na tym. Ja mam kłopoty nawet z włą czeniem tego cholerstwa. - Proszę wszystko zostawić mnie - powiedział Steven. Wiadomość została wysłana o ósmej czterdzieści pięć. Steven podzię kował Gardinerowi za współpracę. - Mam nadzieję, że nie będę musiał więcej zawracać panu głowy, sir James - rzekł, kierując się do wyjścia. - Zawsze chętnie pomagam krajowi - odparł Gardiner z niepewnym uśmiechem. Do dziesiątej nie przyszła żadna odpowiedź. Wszystkim zaczynały już puszczać nerwy, kiedy nagle komputer Stevena zapikał na znak, że ode- brano nową wiadomość. Nadawcą był niejaki Erie Pope. Steven przeczy- tał nazwisko na głos, by pozostali mogli sprawdzić je w bazie danych. Wiadomość brzmiała: Obawiam się, że mogłem nie dostać niektórych maili. Ostatni, z 2 września, potwierdzał termin ćwiczenia. Czy są jakieś kłopoty? - Pracuje w szkockich wodociągach - oznajmiła Dorothy Jordan, która pierwsza znalazła szczegółowe informacje o Popie. Przez chwilę patrzyli po sobie w milczeniu. - Cholerny świat - mruknął Hamilton. - Każę sprawdzić tego Pope'a - powiedział Macmillan i wyszedł, by wydać polecenia pracownikom inspektoratu. Następna wiadomość przyszła dwadzieścia minut później. - Od Davida Innesa - Steven odczytał nazwisko nadawcy. Wiadomość brzmiała: Rozumiem, że ćwiczenie odbędzie się zgodnie z planem z 2 września. Proszę o informacje o ewentualnych zmianach. - Jakie ćwiczenie? - mruknął Steven. - Jeśli o to spytamy, mogą zacząć coś podejrzewać - odparł Alan Deans. - Innes pracuje w Państwowej Kasie Mieszkaniowej - powiedział Char- les Bristow. - W kasie mieszkaniowej? - zawołali Dorothy Jordan i Alan Deans unisono. - Nic nie rozumiem - powiedział Steven i spojrzał na ekran, bo kompu- ter znów zapikał. Tym razem przyszedł e-mail od Johna Curtisa. Dorothy zjechała kurso- rem w dół listy. - Agencja Ochrony Diamond - powiedziała. - Kierownik szkockiego oddziału. Wiadomość brzmiała: Ostatnią wiadomość dostałem 2 września, z prośbą o zawieszenie w godzinach 8-18, w dniu ćwiczenia. Proszę o potwierdzenie. Wrócił Macmillan. - Pope jest kierownikiem średniego szczebla. Szkoci nie sprywatyzo- wali jeszcze wodociągów, więc nie da się bardziej zawęzić obszaru po- szukiwań. - Niech to diabli - mruknął Steven. - No i co z tym fantem zrobić? Mamy kierownika z przedsiębiorstwa wodociągowego, pracownika kasy mieszkaniowej i szefa firmy ochroniarskiej. - Może chodzi o zamach na kasę mieszkaniową? - zasugerował Hamil- ton bez przekonania. - Niepokojąca sprawa z tymi wodociągami - powiedziała Dorothy Jor- dan. - Fakt - przyznał Steven. - Choć mówiła pani, że zarazki w wodzie ulegają rozproszeniu. - Ci ludzie oczekują odpowiedzi - przypomniał im Deans. - Możesz się tym zająć? - spytał Hamiltona Macmillan. - Wystarczy krótkie potwierdzenie. Na tym etapie nie możemy ryzykować zadawania pytań. Hamilton skinął głową i zastąpił Stevena przy komputerze. Do pokoju weszła młoda kobieta i podała Macmillanowi jakąś kartkę. Macmillan przeczytał wiadomość i powiedział: n<; - Ten człowiek z kasy mieszkaniowej, Innes, to tak naprawdę major David Innes, oficer Służby Obrony Kraju. - Zaczynam rozumieć, skąd wzięło się słowo „ćwiczenie" - rzekł Ste- ven. - Curtis wspominał w mailu o „zawieszeniu" - powiedział Bristow. - Może chodzić o zawieszenie środków bezpieczeństwa zapewnianych przez jego firmę... - .. .na czas trwania ćwiczenia prowadzonego przez Innesa i jego ludzi - wszedł mu w słowo Steven. - Na terenie związanym w jakiś sposób ze szkockimi wodociągami, jeśli Pope jest w to zamieszany - dodał Macmillan. - Założę się, że Innes zorganizował to tak, by wyglądało na prawdziwe ćwiczenie wojskowe - powiedział Steven po dłuższym namyśle. - Mu- siał więc poinformować o tym przełożonych. Tak to jest w wojsku. - Można to sprawdzić - odparł Macmillan i wyszedł z pokoju. - Wysłałem potwierdzenia - powiedział Hamilton, wstając od kompu- tera. - Jest pan pewien, że uznają te wiadomości za pochodzące z tego sa- mego źródła co poprzednie? - spytał Steven. - Proszę mi zaufać - odparł Hamilton z uśmiechem. - Boże, jestem padnięty. - Przeciągnął się i ziewnął. Jego znużenie udzieliło się pozosta- łym. - Chyba tydzień nie wstanę z łóżka - Dorothy tarła kark. - Dobrze się spisaliście - powiedział Steven. - Już prawie wszystko wiemy. Może zróbcie sobie przerwę, dopóki John nie dostanie informacji z Ministerstwa Obrony. Ja będę miał oko na komputer na wypadek, gdy- by przyszły jeszcze jakieś wiadomości. - Pan też musi być zmęczony - powiedziała Dorothy. - Jeśli wszystko diabli wezmą, będzie na mnie - odparł. - To mnie mobilizuje. Został sam w pokoju. Obrócił się na krześle i położył nogi na stole. Już wcześniej zdjął krawat i rozpiął koszulę. Zaczynała go swędzieć nieogo- lona broda, marzył o prysznicu. Na razie zadowolił się czarną kawą i cze- kał, czy odezwie się jeszcze ktoś z bazy danych. Oczy zaczynały mu się kleić, kiedy wrócił Macmillan. - Rzadko się zdarza, żeby Ministerstwo Obrony działało tak sprawnie - powiedział. - Masz. - Machnął plikiem kartek. - Podsumowanie prze biegu ćwiczenia. Gdzie są wszyscy? - Zaproponowałem im, żeby zrobili sobie przerwę - odparł Steven. - Słusznie. Ale teraz ich zawołaj. Na szczęście tylko Dorothy Jordan wyszła na dwór. Steven znalazł ją przed budynkiem; zamyślona, chodziła w tę i z powrotem, ze wzrokiem wbitym w chodnik. Powiedział jej, że Macmillan prosi wszystkich do siebie. Skinęła głową, jakby nie miała siły odpowiedzieć, i weszła za Steve- nem do środka. - Ćwiczenie, o którym tyle słyszeliśmy, ma się odbyć w lesie nad Loch Ard w Szkocji - oznajmił Macmillan. - Przydałyby się mapy... Hamilton usiadł przed komputerem i zaczął wpisywać komendy. - Loch Ard i otaczające je lasy - ciągnął Macmillan - wchodzą w skład Parku Królowej Elżbiety, obejmującego około pięćdziesięciu tysięcy akrów gór, jezior, lasów i równin. Celem ćwiczenia jest schwytanie trzech uzbrojonych terrorystów, którzy ukrywają się na tym terenie i zamierzają uszkodzić okoliczne wodociągi. - Mapy dla wszystkich - powiedział Hamilton. Wziął kilka arkuszy ze stojącej przy komputerze drukarki i rozdał je. - Czy Loch Ard jest wykorzystywane jako rezerwuar? - spytał Deans po chwili. - Wydaje się za małe - odparł Macmillan. - Ale sprawdzimy to. - Może właśnie dlatego nadałoby się do przeprowadzenia eksperymen- tu - powiedziała Dorothy Jordan. - Zarazki nie uległyby rozcieńczeniu. - Dziwne - zauważył Steven. - Na mapie zaznaczony jest akwedukt, ale sądząc po jego umiejscowieniu względem poziomic, nie przenosi wody z Loch Ard. Na północ od niego nie ma źródeł wody, w dodatku jest tam dość stromo, a kawałek dalej, na północ od Aberfoyle, zaczynają się wzgó- rza. - O Boże! - zawołała Dorothy Jordan. - Chyba już wiem, co to jest. Zapadła cisza. Przerwał ją Hamilton, który wrócił od komputera i po wiedział: - Loch Ard nie jest wykorzystywane jako rezerwuar... Co się stało? Kto zobaczył ducha? Wszystkie oczy były utkwione w Dorothy Jordan. - Czytałam o tym w jakimś czasopiśmie medycznym - powiedziała. - Akwedukt, który zauważył Steven, jest częścią sieci wodociągów zbudo wanych w epoce wiktoriańskiej przez człowieka nazwiskiem Baleman, o ile dobrze pamiętam. Płynie nim woda z Loch Katrine, które jest rezer wuarem i, jak widać na mapie, znajduje się na północ od interesującego nas obszaru. Woda jest przenoszona na południe rurami schowanymi pod ziemią; tylko tu, na krótkim odcinku, płynie w odkrytym akwedukcie, po czym znów znika pod ziemią. - Dokąd płynie? - spytał Hamilton. - Do Glasgow - odparła Dorothy. - To źródło wody dla Glasgow! - Planują zamach na całe miasto! - krzyknął Hamilton. - Co za ironia losu - powiedziała Dorothy Jordan. - Właśnie ten wodo- ciąg pod koniec dziewiętnastego wieku pomógł zwalczyć cholerę w Glas- gow. - W ten sposób chcą zapobiec rozcieńczeniu czynnika - mruknął Ste- ven, wpatrzony w mapę. - Zamiast zanieczyścić cały rezerwuar, a Loch Katrine ma jakieś piętnaście kilometrów długości, chcą skazić wodę, któ- ra już jest w drodze do kranów mieszkańców miasta. - Sprytne. - Bardzo. - Owszem, to sprytne - powiedział Macmillan - ale wy okazaliście się sprytniejsi. Teraz możecie wrócić do domu i odpocząć, zasłużyliście na to. A my nadamy sprawie bieg i postaramy się pokrzyżować ich plany. Po wyjściu ostatniego członka zespołu Steven spytał szefa: - Kiedy ma się odbyć to ćwiczenie? - Ósmego września - odparł Macmillan takim tonem, jakby myślami był już gdzie indziej. - To już jutro! - krzyknął Steven. - Zgadza się - powiedział Macmillan. - Ale nie wpadajmy w panikę. Ustalmy, co trzeba zrobić. Przede wszystkim, musimy dopilnować, żeby czynnik nie dostał się do wodociągu. Możemy wysłać tam masę ludzi, aby do tego nie dopuścili. Co jeszcze trzeba wziąć pod uwagę? - Chcemy dostać ten czynnik - odparł Steven. - Rees pracuje nad jego wczesną wersją i w końcu dopnie swego, ale lepiej byłoby wiedzieć, jak wygląda gotowy produkt. Jeśli wyślemy tam setki policjantów i żołnie- rzy, odstraszymy przeciwników i wrócimy do punktu wyjścia. - Czyli chcemy czynnika - mruknął Macmillan, jakby w myślach od- haczał pozycję na liście. - Warto by też wziąć żywcem trzech „terrorystów", żeby można ich było przesłuchać i ustalić, co łączy ich z Crowe'em i Mowbrayem. - Nie sądzę, żeby obrona cywilna chciała ich zastrzelić. - Zostawisz wszystko w rękach ochotników? - Jeśli zające zobaczą, że zastępujemy psy gończe komandosami, po- czują, że coś śmierdzi - odparł Macmillan. - Pomyślałem, że mogliby- 1 no śmy kazać zawodowcom pilnować samego akweduktu. Zadzwonię do Hereford, a obrona cywilna niech poluje na terrorystów, zgodnie z pla- nem. - Dobry pomysł - przyznał Steven. - Na wszelki wypadek przydałoby się mieć możliwość zablokowania wodociągu. Musimy założyć, że ci trzej będą dobrzy. - Pewnie sami kiedyś służyli w Hereford. - Macmillan po raz drugi wspomniał o siedzibie SAS. - To może być niemożliwe, jeśli woda wpły- wa do podziemnych rur - dodał. - Ale spytać można. Coś jeszcze? - Chciałbym przy tym być - powiedział Steven. - Jesteś pewien, że to rozsądne? - Chcę to doprowadzić do końca - nalegał Steven. - Decyzja należy do ciebie - odparł Macmillan. - Ale musisz odpo- cząć. Idź do domu i przyjdź tu po południu. Wtedy porozmawiamy. - Ty też zarwałeś noc - powiedział Steven. - Gdy tylko puszczę sprawy w ruch, zdrzemnę się trochę. Steven wziął prysznic, nastawił budzik na trzecią po południu i położył sie do łóżka. Był potwornie zmęczony, ale dręczące go pytania i wątpli- wości nie pozwalały mu zasnąć. Nie mógł zrozumieć, po co w ogóle or- ganizowano te ćwiczenia. Prościej byłoby napaść na ochroniarzy pilnu- jących akweduktu. W końcu trzej byli komandosi bez trudu wymknęliby się ochotnikom albo obezwładnili wystawionego przez nich strażnika. Chyba że... chcieli, aby skażenie nie wyszło na jaw! Steven potrząsnął głową, nie otwierając oczu, i powiedział sobie, że powinien wcześniej się tego domyślić. Urządzenie szopki z ćwiczeniem wojskowym pozwoli nieprzyjacielowi skazić wodę tak, by nikt się nie zorientował, co się naprawdę stało. Musiał być naprawdę zmęczony, sko- ro od razu na to nie wpadł. Kiedy wrócił do ministerstwa, zauważył, że Macmillan nawet się nie przebrał. - W ogóle nie spałeś, zgadza się? - spytał. Macmillan wyjął z szuflady biurka szklaną fiolkę. - Amfetamina - powiedział. - Dzięki niej jakoś wytrzymam. Steven skinął głową. Wiedział, że środki pobudzające pozwolą Mac- millanowi zachować przytomność umysłu tak długo, jak będzie je brał, ale potem zapłaci za to słoną cenę. - Co nowego? - zapytał. Macmillan wskazał leżącą na biurku mapę. - Nad rurociągiem na południe od akweduktu jest sporo otworów wen tylacyjnych - powiedział. - Poprosiłem komandosów z Arbroath, żeby uzyskali dostęp do jednego z nich i zablokowali przepływ wody na czas ćwiczenia. Sześciu żołnierzy SAS pomoże ci w pilnowaniu akweduktu, jeśli nadal chcesz tam być? Steven przytaknął. - W takim razie muszę dać im znać. Polecą tam śmigłowcem. Odbiorą cię z lotniska o szóstej. Nie spóźnij się. Wolę, żeby nie zadawano im niewygodnych pytań. - Będę o czasie - obiecał Steven. - No to ruszaj - powiedział Macmillan i spojrzał na niego tak, jakby chciał życzyć mu powodzenia. 21 Steven biegł pochylony do helikoptera. Ogarnęło go przyjemne po- czucie deja vu. - Jak za starych dobrych czasów - zawołał, kiedy drzwi śmigłowca się zamknęły i maszyna uniosła się w powietrze. - Słyszeliśmy, że służył pan u nas - powiedział jeden z siedzących w kabinie sześciu mężczyzn w mundurach bojowych, ale bez odznak ani dystynkcji. - Jestem Mick. - To było dawno - odparł Steven. Mick przedstawił swoich kolegów. - Terry, Jonesey, Popeye, Cluedo i Walsh. Steven skinął głową. - Powiedziano wam, o co chodzi? - zapytał. - Trzy godziny temu - odparł Mick. - O szczegóły kazali pytać pana. Steven znów skinął głową. - Dokąd lecimy? - Daleko od terenu działań - odpowiedział Mick. - Wylądujemy na zachodnim brzegu Loch Lomond i popłyniemy łodzią na południe od In- versnaid. Stamtąd ruszymy na przełaj do lasu nad Loch Ard, omijając Loch Chon od dołu, i przejdziemy lasem wzdłuż południowego brzegu Loch Ard do akweduktu. Da pan sobie radę? - Cóż, nie tego się spodziewałem - mruknął Steven. - Spacer dobra rzecz - odparł Mick z uśmiechem. Steven odwzajemnił uśmiech. Hałas silników utrudniał zbędne rozmowy, więc przez resztę podróży raczej ich unikali. Steven poczuł ucisk w dołku, kiedy śmigłowiec wzbił się w ciemne niebo, zostawiając ich kilkaset metrów od zachodniego brzegu Loch Lo- mond. Zajął się swoim rynsztunkiem, pozostali przygotowali ponton. Na szczęście noc była pogodna, gwiazdy świeciły na bezchmurnym niebie, a w powietrzu unosił się zapach igliwia. - Gotów? - spytał Mick, gdy Steven dźwignął plecak, do którego wcześ- niej schował swoje ubranie. - Jak nigdy. W czasie przeprawy przez jezioro bujało pontonem, ale nie było tak źle, jak Steven się spodziewał. Kiedy wyciągali łódź na wschodni brzeg i szukali miejsca, w którym można by ją schować, był wręcz podekscyto- wany. To była miła odmiana od tego, co zwykle robił w poniedziałkowe wieczory, więc czuł się pełen życia. Poczuł się jeszcze lepiej, gdy Mick powiedział: - Jest tu przecinka prowadząca w głąb lądu. Pójdziemy nią. Ruszyli przed siebie. Rozmawiali właśnie o kodach i kanałach radio- wych, z których będą korzystać, kiedy idący przodem Walsh uniósł rękę i dał znać, by się schowali. Steven i Mick padli na ziemię, a Walsh znik- nął w ciemnościach. Po chwili wyrósł u boku Micka i szepnął: - Dwóch gości w namiocie. Wyglądają na urzędników. Mick skinął głową. - Przebiega tędy szlak turystyczny - powiedział. - Ominiemy ich. Odbili na północ, by ominąć turystów, którzy nawet nie zauważyli ich obecności, i kawałek dalej wrócili na przecinkę. Była zryta koleinami przez wozy służby leśnej, ale w porównaniu z tym, czego Steven oczeki- wał, szło się nią bardzo wygodnie. Pamiętał swoje dawne wędrówki po Highlands, kiedy przedzierał się przez sięgające kolan zarośla i ze zmę- czenia odechciewało mu się żyć. Wkrótce znowu doznał tego uczucia, bo na południe od Loch Ard Mick kazał im zejść z drogi. O trzeciej nad ranem znaleźli się już w punkcie, z którego doskonale widać było akwedukt. - Prześpij się parę godzin - powiedział Mick do Stevena. - Obudzę cię, gdyby coś się działo. Stevenowi nie trzeba było tego powtarzać. O szóstej ze snu wyrwał go trzask radia. - Marines zajęli stanowisko przy otworze wentylacyjnym półtora kilo metra na południe od nas - powiedział Mick. Steven wziął-od niego lornetkę i dokładnie obejrzał akwedukt i jego okolice. Na dole stała biała furgonetka z napisem „Agencja Ochrony Dia- mond". - Podejdziemy bliżej, jak tylko cywile zrobią sobie wolne - powiedział Mick. - Tymczasem napijemy się herbaty... zgadza się, Terry? - Tak jest, szefie - odparł Terry i wziął się do parzenia herbaty. Mick przedstawił plan pilnowania akweduktu. Rozstawią się tak, żeby widzieć każdego, kto się do niego zbliży; Steven zostanie z Mickiem, by w razie potrzeby rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości. - Jak groźne jest to cholerstwo? - spytał jeden z komandosów. - Zabić nie zabije - odparł Steven - ale kto wie, czy nie lepiej zginąć, niż się zarazić. Najlepiej byłoby zabrać tym trzem pojemnik, w którym będą to trzymać, zanim zdążą go otworzyć. - Tylko nie zafunduj sobie łyka, Cluedo - powiedział Mick. - Żebyś nie miał przykrej niespodzianki. Ten żart rozładował narastające napięcie. O wpół do ósmej ustawili radia na kanał używany przez Służbę Obrony Kraju, żeby wiedzieć, co się dzieje. Kwadrans później zaczęło padać, a po kolejnych dziesięciu minutach Walsh, który obserwował akwedukt, zameldował: - Cywile się zwijają szefie. W tym samym momencie radio obudziło się do życia i wszyscy usły- szeli, jak major David Innes prosi oddziały o podanie pozycji. Mick za- znaczył je na mapie. - Nie ma się do czego przyczepić - mruknął. - Akcja rozpoczęta, panowie - powiedział Innes. - Powodzenia. - Sześciu ochotników przy akwedukcie, szefie - zameldował Walsh. - Ruszamy - powiedział Mick. - Jak któregoś zobaczą ochotnicy, oso- biście skopię mu dupę. Komandosi życzyli sobie powodzenia i wyruszyli w dziesięciosekun- dowych odstępach. Steven i Mick skierowali się na południowy wschód od akweduktu. Zrobili sobie kryjówkę w małym zagłębieniu w ziemi, które dodatkowo zamaskowali gałęziami i liśćmi. - Co się stanie z tymi pojemnikami? - spytał Mick. - Na wschód od Aberfoyle czeka laboratorium polowe - odparł Ste- ven. - Oni się nimi zajmą. - Na samą myśl o broni biologicznej przechodzą mnie ciarki - wyznał Mick. - Też nie jestem jej miłośnikiem - powiedział Steven. Przez następne trzy godziny panowała cisza w eterze, a tematy rozmów szybko się wyczerpały. Wreszcie Mick zaczął się niecierpliwić: - No, dawać - mruknął. Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi, ale dopiero pół godziny później założył na uszy słuchawki, które do tej pory wisiały mu na szyi. - Mają jednego - powiedział do Stevena. - Zdjął słuchawki i zaznaczył punkt na mapie. - Dobra robota, ochotnicy. Złapali jednego z terrorystów i zabezpieczyli pojemnik. Steven też był pod wrażeniem. Kiedy o wpół do drugiej ochotnicy schwytali drugiego terrorystę, wręcz nie posiadał się ze zdumienia. - A pojemnik mają? - spytał. - Tak, w jednym kawałku. Kto by pomyślał... - odparł Mick. - Są naprawdę dobrzy. Cofam wszystko, co o nich myślałem. Świetnie sobie radzą. O czwartej Mick i Steven mieli nerwy napięte jak postronki. Steven zaczął nawet podejrzewać, że trzeci terrorysta mógł się wycofać, gdy dowiedział się o złapaniu obu jego wspólników. Już miał powiedzieć o tym Mickowi, kiedy radio znów zatrzeszczało i po chwili Mick z szerokim uśmiechem przekazał wiadomość o złapaniu trzeciego intruza. - Cholerny świat - mruknął. - Niepotrzebnie zajmowaliśmy stanowi sko. Ochotnicy wszystkich drapnęli. Włączył głośnik i Steven usłyszał, jak Innes mówi swoim ludziom, że akcja została zakończona. Złapali wszystkich trzech terrorystów i przeję- li „broń biologiczną". - Dobra robota, panowie - pochwalił ich major, po czym przekazał współrzędne miejsca zbiórki. - Pora im pogratulować - powiedział Steven i wstał. - Rozumiem, że macie jakąś przykrywkę? - Jesteśmy obserwatorami z Ministerstwa Obrony - odparł Mick z uśmiechem. Żołnierze SAS zebrali się i razem poszli na miejsce zbiórki wskazane przez Innesa. Powitały ich zdziwione spojrzenia ochotników. Steven od- szukał majora, wylegitymował się i przedstawił Micka i jego ludzi jako obserwatorów z Ministerstwa Obrony przysłanych w celu obserwacji ćwiczenia. Innes promieniał z dumy, kiedy Steven pogratulował mu suk- cesu. - Staramy się, jak możemy - powiedział skromnie, niczym kapitan zwycięskiej drużyny szkolnej. Steven zapytał o pojemniki, które mieli przy sobie terroryści. - Zostaną dostarczone razem z jeńcami - odparł Innes. - Powinni tu być lada moment. Steven sięgnął po komórkę i poprosił o połączenie go z laboratorium polowym czekającym pod Aberfoyle. Powiedział, żeby dotarli na miej- sce zbiórki. Kiedy skończył rozmawiać, podszedł do niego Mick i spytał, czy mari- nes mogą już puścić wodę w wodociągu. - Tak - odparł Steven. - O, są- powiedział Innes, kiedy spomiędzy drzew wyłonił się długi land rover. Wysiedli z niego trzej żołnierze. Innes spytał, gdzie jeńcy. - Mówił pan, że akcja została zakończona, panie majorze ~ odparł szo- fer, kapral. - Poprosili, żeby ich zostawić kilometr stąd. Mówili, że scho- wali samochód w lesie. Tak jest rozsądniej, niż gdyby przyjechali tu z na- mi, a potem musieli szukać kogoś, kto zawiózłby ich z powrotem. - Fakt - przyznał Innes. Steven i Mick wymienili zaniepokojone spojrzenia. - A co z pojemnikami, które mieli przy sobie? - zapytał Steven. - Są tu. - Kapral poszedł do land rovera i wrócił z trzema metalowymi pojemnikami. Plomby wyglądały na nienaruszone. - Jest pan pewien, że to wszystko, co mieli? - spytał Steven. - W stu procentach - odparł kapral. - Coś nie tak? - Innes był wyraźnie zdezorientowany zachowaniem Stevena. - Nie, skądże - odrzekł Steven. - No to pora skoczyć na piwko do Aberfoyle - obwieścił Innes tubal- nym głosem, wywołując entuzjastyczną reakcję podkomendnych. - Bę- dziemy zaszczyceni, jeśli zgodzicie się nam towarzyszyć. - Dziękuję, majorze - powiedział Steven. - Niedługo do was dołączy- my. - Na wszelki wypadek zostawię tu jeden z moich wozów - zapropono- wał Innes, przepełniony dumą z odniesionego sukcesu. - Wszystko w porządku, Steve? - spytał Mick, kiedy Innes zarządził wymarsz ochotników. - Nie jestem pewien - odparł Steven. - Coś mi tu nie pasuje... Nadjechało laboratorium polowe. Steven wziął pojemniki, podszedł do samochodu i zaczekał, aż drzwi się otworzą. W środku byli dwaj męż- czyźni w białych kombinezonach ochronnych. Nie mieli tylko kapturów z maskami. - Ma pan coś dla nas - powiedział jeden z nich. Steven oddał im zaplombowane pojemniki. - Wiem, że macie je tylko przewieźć na południe... - zawiesił głos. - Może to zabrzmi idiotycznie, ale czy moglibyście stwierdzić już teraz, czy te pojemniki zawierają żywy materiał biologiczny? - Ma pan co do tego wątpliwości? -Tak. - Nie damy rady zidentyfikować jakiegokolwiek zarazka czy wirusa - powiedział mężczyzna. - Ale jeśli chodzi o proste stwierdzenie faktu, jest to możliwe. Czy to naprawdę ważne? Steven widział, że mężczyzna nie ma ochoty otwierać pojemników, ale skinął głową. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Dobra, niech pan zaczeka jakieś dziesięć minut. Mężczyźni założyli kaptury, sprawdzili zapięcia kombinezonów, po czym zamknęli tylne drzwi wozu. Steven poczuł, że musi zostać sam. Poszedł na linię drzew i spojrzał pustym wzrokiem w głąb doliny. Na dźwięk otwieranych drzwi laborato- rium odwrócił się i podbiegł do wozu. - No i? - spytał mężczyznę, który pierwszy zdjął kaptur. - Z tego, co byliśmy w stanie stwierdzić - odparł mężczyzna - pojem- niki zawierają czerwoną farbę... - Kurwa - zaklął Steven. To rzeczywiście było najzwyklejsze w świe- cie ćwiczenie z udziałem trzech niby-terrorystów próbujących skazić wodę czerwoną farbą, którym szyki pokrzyżowali dzielni ochotnicy ze Służby Obrony Kraju! Komandosi, widząc irytację Stevena, na wszelki wypadek, trzymali się z dala od niego, gdy wrócił na swój punkt obserwacyjny nad doliną i wbił wzrok w dal. Po co organizować coś takiego za pośrednictwem grupy Gardinera?, zastanawiał się. Po co korzystać z pomocy tych ludzi, żeby załatwić za- wieszenie ochrony wodociągu od ósmej do osiemnastej w dniu ćwicze- nia? Od ósmej do osiemnastej w dniu ćwiczenia... Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej. Kto pilnuje akweduktu? Nikt. Wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Co Mick powiedział, gdy ochotnicy złapali drugiego terrorystę? „Kto by pomyślał..." Kto by pomyślał? Ty kretynie! oni mieli ich złapać! - wrzasnął głos w jego głowie. - A niech to szlag! - krzyknął. - Jest ich więcej! - Pobiegł do land rovera, którego zostawił Innes, i szarpnął rozrusznik. Komandosi wcisnęli się na tył wozu, a Mick wskoczył na przednie sie- dzenie. Steven ruszył z piskiem opon. - Akwedukt nie będzie pilnowany do szóstej - ryknął, przekrzykując warkot silnika pracującego na wysokich obrotach. - Trzeci terrorysta miał dać się złapać odpowiednio wcześniej. - Wodociąg został otwarty - zawołał Mick. - Ależ ze mnie kretyn! - krzyknął Steven. Był na siebie wściekły. - Właśnie o to im chodziło! Oficjalnie ćwiczenie zakończyło się sukce- sem, wojacy triumfują, bo terrorystom nie udało się zbliżyć do wodocią- gu. Zamierzali wrzucić czynnik do wody po zakończeniu ćwiczenia, żeby nikt nie mógł potem stwierdzić, co dało początek chorobie. Następna pie- przona tajemnica! - Tam stoi wóz ochrony - powiedział Mick, kiedy w oddali pojawił się akwedukt. - Niemożliwe - odparł Steven. - Cywile nie zaczynają roboty przed czasem. - Chryste, ktoś jest na akwedukcie! - zawołał jeden z komandosów. Na górze mignęła sylwetka ubranego na czarno człowieka. - Skontaktujcie się z marines. Może da się ponownie zablokować wo- dociąg - rzucił Steven. Walsh włączył nadajnik. - Co mamy zrobić? - spytał Mick. - Zabić go, jeśli będziecie mieli okazję - odparł Steven. - Są pół kilometra stąd - Walsh podał pozycję komandosów. - Niech wracają jak najszybciej - rozkazał Steven. - To sprawa życia i śmierci. Walsh przekazał wiadomość, a Steven przyhamował, podjeżdżając do podstawy akweduktu. - Ruszamy! - wrzasnął Mick, wyskakując z samochodu. Pozostali po biegli za nim, z wyjątkiem Walsha, który nadal rozmawiał z komandosa mi. - Kurwa, jeszcze was tam nie ma? - gorączkował się. - Co za mendy! Steven usłyszał równie niecenzuralną odpowiedź. Zatrzymał wóz, wy siadł i spojrzał w górę. Człowiek w czerni zniknął bez śladu, ale musiał gdzieś tam być. Nie miał dokąd uciec. Steven wspiął się po stromym trawiastym zboczu do akweduktu i sta- nął na krótkiej barierce broniącej dostępu do rury, z której woda wlewała się do odkrytego kanału. 186 Spojrzał przed siebie, spodziewając się, że zobaczy ukrywającego się tam człowieka. Ale zobaczył tylko wartko płynącą wodę. - Gdzie on się podział, do kurwy nędzy? - wymamrotał zdezoriento wany. - Nie ma gdzie... zupełnie... Więc jak...? O mało nie fiknął kozła do tyłu, kiedy jakieś dwadzieścia metrów od niego z wody, niczym Posejdon, wychynął człowiek. W dłoni, zamiast trójzęba, trzymał metalowy pojemnik. Steven zaczekał, aż nieznajomy zaczerpnie tchu i woda spłynie mu z twa- rzy. - To koniec, możesz mi to oddać. - Wyciągnął rękę. Mężczyzna, który wcześniej leżał na plecach pod wodą, usiadł. - Coś mi mówi, że to ja nadal mam wszystkie atuty - powiedział i lek ko poruszył pojemnikiem. Steven rzucił się w jego stronę, ale mężczyzna błyskawicznie przełożył pojemnik do drugiej ręki i zaczął odkręcać zakrętkę. - Na litość boską, człowieku! - krzyknął Steven. - Zdajesz sobie spra wę, co chcesz zrobić? Mężczyzna potrząsnął głową. - Nie - odparł. - Jestem żołnierzem. Dostaję rozkazy i wykonuję je. Za to mi płacą. Nic więcej nie muszę wiedzieć. - Nie obchodzi cię... - zaczął Steven. - Szkoda czasu na gadanie - przerwał mu mężczyzna. - Walczyłem na całym świecie. Widziałem, do czego zdolni są ludzie. Już dawno przestało mnie to obchodzić. Steven wiedział, że musi grać na zwłokę, by komandosi zdążyli za- mknąć wodociąg. Czuł jednak, że ma małe szanse. Mężczyzna nie miał ochoty na dyskusje. - Nawet jeśli chodzi ci tylko o forsę, to przecież na pewno już ci zapła- cili - powiedział. - Część. Reszta po wykonaniu zadania trafi na konto, które założyłem dla Miriam i małego. - Jeśli chodzi tylko o pieniądze... - I o honor. - Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Nie wiedziałeś, że najemnicy mają swój honor? No to teraz już wiesz. Żeby zostać na- jemnikiem, musisz być dobry, a brytyjscy najemnicy są najlepsi; dlate- go najlepiej nam płacą. Prosty, uczciwy układ. Żadnego pieprzenia, żad- nego wymachiwania flagami, żadnych gierek. - Wstał i wyszedł zza barierki. - Nawet jeśli to prawda... Rozległ się huk wystrzału. Mężczyzna zrobił zaskoczoną minę i zwalił się twarzą do wody. Steven wszedł do kanału i zaczął brnąć w jego stro- nę. Nie mógł pozwolić, żeby woda porwała ciało. Musiał odzyskać po- jemnik. Stanął okrakiem nad nieznajomym i wsunął dłoń pod wodę. Mężczyzna nadal trzymał pojemnik i - o zgrozo! - próbował odkręcić zakrętkę! Steven wyrwał mu pojemnik z rąk. Tymczasem Mick i dwaj jego lu- dzie weszli na górę. Wyciągnęli mężczyznę z wody. Nie dawał już znaku życia, więc przewiesili ciało przez krawędź akweduktu. Spadło na ziemię z głuchym łomotem. - W porządku? - spytał Mick, widząc, że Steven sprawdza, czy coś wydostało się z pojemnika. Plomba była zerwana. - Nie wiem - odparł Steven. - Czy komandosi zdążyli zablokować wodociąg? Mick pokręcił bezradnie głową. - Czyli pozostaje nam tylko czekać - powiedział Steven. Zeszli trawiastym zboczem na dół. - Napiłbym się czegoś - wydyszał Steven, kompletnie wyczerpany. - Wygląda na to, że zrobiliśmy swoje - powiedział Mick. - Wezwę śmigłowiec. Steven, w eleganckim garniturze i ciemnym krawacie, stał przy oknie w swoim mieszkaniu i patrzył na rzekę skąpaną w promieniach słońca. Zwykle ten widok cieszył jego serce, ale nie tym razem. Za czterdzieści pięć minut miał się stawić w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a wcale nie palił się, by tam iść. Wiedział, co go czeka. Establishment nie do- puści, by prawda wyszła na jaw, pozostawało więc pogodzić się z myślą, że sprawa zostanie zatuszowana. Kwestią było tylko, w jakim stopniu, i ile Steven będzie w stanie znieść, zanim straci zimną krew. Uśmiechnął się lekko, kiedy przypomniał sobie, co mówiła Lisa, ile- kroć czuła, że ponoszą go nerwy. Oddychaj głęboko, Dunbar, oddychaj głęboko... Steven zastał u Macmillana ministra spraw wewnętrznych. Obaj, wy- raźnie odprężeni, uśmiechnęli się do niego. - Miło cię znów widzieć - powiedział Macmillan. - Miło znów tu być - odparł Steven. - Uznałem, że powinienem panu osobiście pogratulować. Doskonale pan się spisał, doktorze Dunbar - powiedział minister. - Dziękuję, ale jeszcze za wcześnie na gratulacje - odparł Steven. - Nie można wykluczyć, że woda dostarczana do Glasgow została skażo na. - Traktujemy to zagrożenie z pełną powagą - zapewnił minister. Gada jak typowy polityk, pomyślał Steven. - Jesteśmy w kontakcie ze szkockimi władzami, z radą miejską Glas gow i ze szkockimi wodociągami. Wydano komunikat, że woda z Loch Katrine mogła ulec skażeniu odchodami owiec. Dopóki nie upewnimy się, że zagrożenie minęło, mieszkańcom miasta będzie dostarczana woda w butelkach. Steven skinął głową. - Rozumiem, że marzysz o tym, by trochę odpocząć? - powiedział Macmillan. - Zasłużyłeś na to. - Miałem raczej nadzieję dowiedzieć się, co dzieje się tutaj - odparł Steven. Macmillan i minister wymienili niepewne spojrzenia. - Chodzi mi o Crowe'a i Mowbraya - uściślił. - To trudna sprawa - zaczął Macmillan. Zaczyna się, pomyślał Steven. Poczuł, że twarz mu tężeje, a dłonie zaczynają się zaciskać. - Oczywiście wiedzą, że próba użycia ich biologicznego czynnika za kończyła się kompletnym fiaskiem i nie mają co liczyć na pieniądze z za granicy... -Ale? Minister odkaszlnął. Macmillan odwrócił wzrok. - Krótko mówiąc, zaproponowali nam układ - powiedział minister. - Przekażą nam antybiotyk, który może zabić to ich cholerstwo. I szczegó- łowe informacje o jego składzie i sposobie wytwarzania. - W zamian za uniknięcie kary? - domyślił się Steven. - Jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji - powiedział Macmillan. - Profesor Rees może samodzielnie opracować skuteczny antybiotyk - nie ustępował Steven. - To nie jest pewne, a poza tym może bardzo długo trwać - odparł Macmillan. - Chyba nie musimy panu tłumaczyć, jak wielkie znaczenie ma to, że wreszcie, po tylu latach, możemy wyleczyć syndrom wojny w Zatoce - powiedział minister. - Czyli ten syndrom jednak istnieje? - mruknął Steven. Dostrzegł gniew- ny błysk w oczach ministra, który jednak nie odezwał się ani słowem. Macmillan próbował ratować sytuację. - Rozumiemy, co czujesz, Dunbar, wierz mi. I w znacznym stopniu podzielamy twoje rozgoryczenie. - Rzecz w tym, że musimy widzieć sprawy w szerszej perspektywie... dla dobra ogółu - dodał minister. - Nie możemy sobie pozwolić na luk- sus... Prawdy, szczerości i przyzwoitości, pomyślał Steven, ale ugryzł się w język. - .. .indywidualnego traktowania wszystkich przypadków - dokończył minister. - Więc ujdzie im to na sucho? - Za to ich życie nie będzie lekkie, łatwe i przyjemne - powiedział Macmillan. - Nie staną przed sądem, ale już nigdy nie będą pracować w swoim zawodzie, no i czeka ich... Na usta Stevena cisnęły się słowa „śmierć towarzyska", ale i tym ra- zem się nie odezwał. - ...ogólny ostracyzm - dokończył Macmillan. Steven usłyszał głos Lisy: „Oddychaj głęboko, Dunbar, oddychaj głę- boko..." Twarz mu złagodniała. Macmillan i minister uznali to za oznakę kapi- tulacji. - Jestem pewien - powiedział minister - że po głębszym namyśle doj- dzie pan do wniosku, że w tych okolicznościach rząd Jej Królewskiej Mości nie ma innego wyjścia. - Oczywiście, panie ministrze, szersza perspektywa jest najważniejsza - odparł Steven. Minister spojrzał na niego pytająco, ale znów w porę wtrącił się Mac- millan. - A co do tego urlopu? - Bardzo by się przydał - odparł Steven. - Jak go wykorzystasz? - Najpierw pojadę do Glasgow. Potem spędzę trochę czasu z córką. - Do Glasgow? - Można to nazwać... węższą perspektywą- wyjaśnił Steven. -1 przy- dałoby mi się trochę tego antybiotyku, który Crowe i Mowbray zgodzili się wam przekazać. - Nie jestem pewien, czy... - zaczął minister, ale Macmillan, widząc groźnie zmarszczone brwi Stevena, posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. - Chodzi o Macleana? - spytał. Steven skinął głową. - Jestem pewien, że w tej sytuacji nie będzie z tym kłopotu - powie dział Macmillan. Steven uśmiechnął się. - Panowie raczą wybaczyć, ale... - Jeszcze raz dziękuję - powiedział minister. Steven zatrzymał się przy wejściu do ministerstwa, by spojrzeć w nie- bo i rozkoszować się świeżym powietrzem. Oddychaj głęboko Dunbar oddychaj głęboko... ,'-"'-?'? ? WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2005. Wydanie I Druk: Finidr, s.r.o., Ćesky Teśin