CZARODZIEJSKIE BAŚNIE Tytuł oryginału Russkije wołszebnyje skazki Redaktor Joanna Egert Wydawnictwa „Alfa", Warszawa Wydawnictwo „Raduga", Moskwa Wydanie I. Copyright for the Polish edition by Wydawnictwa „Alfa" Warszawa, Wydawnictwo „Raduga" Moskwa, 1990 ISBN 83-7001-304-X BAJKA O IWANIECHŁOPSKIM SYNU I SMOKU-SMOCZySZCZU a siedmioma górami, za siedmioma rzekami, w pewnym królestwie ^\ żyli dziad i baba. Mieli trzech synów, najmłodszemu było na imię Iwanuszka. Żyli wszyscy zgodnie i spokojnie, nigdy nie próżnowali, pola orali i zboże zasiewali. Aż tu pewnego razu rozniosła się wieść, że okrutny Smok-Smoczyszcze chce napaść na królestwo, wszystkich ludzi pożreć, miasta, wsie ogniem spalić. Zamartwiają się dziad z babą, rozpaczają, a starsi synowie tak ich pocieszają: — Nie zadręczajcie się tak, ojcze i matko! Staniemy do walki ze Smo-kiem-Smoczyszczem na śmierć i życie i albo sami zginiemy, albo potwora przepędzimy! A żeby wam nie było smutno, zostawimy w domu Iwanuszkę, za młody jeszcze, by walczyć. 4 l\l\\\\ \ c-Smoczyszcze nas nie zaskoczył. Pierwszej nocy trzymał straż najstarszy brat. Przeszedł się po brzegu, popatrzył za rzekę Szeroką — wszędzie cicho, nikogo nie widać, niczego nie słychać. Uspokojony położył się pod krzakiem wikliny i zasnął mocno, tylko głośne chrapanie wkoło się rozległo. A Iwan uszka leży w chatce, nijak zasnąć nie może. O północy wziął swój ostry miecz i poszedł nad rzekę Szeroką. Patrzy—najstarszy brat pod krzakiem Śpi i z wszystkich sił chrapie. Nie próbował go budzić Iwan, ukrył się pod kalinowym mosteczkiem, stoi, drogi pilnuje. Nagle woda w rzece się wzburzyła, na dębach orły szum podniosły — zbliża się Smok-Smoczyszcze o sześciu głowach. Wjechał na kalinowy moste- — Nie — powiada Iwanuszka — nie chcę w domu siedzieć i was wypatrywać. Pójdę i ja ze Smokiem się bić! Nie próbowali rodzice zatrzymywać najmłodszego — przygotowali wszystkich synów do dalekiej drogi. Wzięli bracia ostre miecze, przewiesili sakwy z chlebem i solą, dosiedli szybkich koni i odjechali. Jadą, jadą, trafili wreszcie do jakiejś wsi. Patrzą — dookoła żywej duszy nie widać, wszystko spalone, ostała się tylko jedna maleńka chatka. Weszli bracia do środka, a tam na piecu leży staruszeczka i cichutko pojękuje. — Witaj, babciu! — mówią bracia. — Witajcie, dzielni młodzieńcy! Dokąd was droga prowadzi? — Jedziemy, babciu, nad rzekę Szeroką, na kalinowy mosteczek. Chcemy pokonać Smoka-Smoczyszcze, żeby naszej ziemi więcej nie zagrażał. — Zuchy z was, dobry uczynek spełnicie! Ten okrutny potwór wszystko niszczy, pali, ludzi na straszną śmierć skazuje. I naszą wieś spustoszył, tylko ja jedna ocalałam. Widać nawet dla Smoka nie jestem już smakołykiem... Zanocowali bracia u staruszki, raniutko wstali i ruszyli w dalszą drogę. Kiedy zmierzchać zaczęło, dotarli do rzeki Szerokiej, do kalinowego mo-steczka. Wzdłuż brzegów jak okiem sięgnąć leżą połamane miecze i łuki, bieleją kości ludzkie... Znaleźli bracia pustą chatkę i postanowili w niej przenocować. — No, braciszkowie—powiada Iwanuszka — przybyliśmy w obce strony, nie wiadomo, co nas spotkać może. Trzeba mieć się na baczności. Musimy po kolei czuwać przy moście, żeby Smok-Smoczyszcze nas nie zaskoczył. Pierwszej nocy trzymał straż najstarszy brat. Przeszedł się po brzegu, popatrzył za rzekę Szeroką—wszędzie cicho, nikogo nie widać, niczego nie słychać. Uspokojony położył się pod krzakiem wikliny i zasnął mocno, tylko głośne chrapanie wkoło się rozległo. A Iwanuszka leży w chatce, nijak zasnąć nie może. O północy wziął swój ostry miecz i poszedł nad rzekę Szeroką. Patrzy—najstarszy brat pod krzakiem śpi i z wszystkich sił chrapie. Nie próbował go budzić Iwan, ukrył się pod kalinowym mosteczkiem, stoi, drogi pilnuje. Nagle woda w rzece się wzburzyła, na dębach orły szum podniosły — zbliża się Smok-Smoczyszcze o sześciu głowach. Wjechał na kalinowy moste- czek, a tu koń się pod nim potknął, czarny kruk na ramieniu otrząsnął, zjeżył sierść czarny pies biegnący z tyłu. Powiada sześciogłowy Smok-Smoczyszcze: — Czemu, mój koniu, się potykasz, a ty, czarny kruku, otrząsasz? Dlaczego, czarny psie, sierść jeżysz? Czy może czujecie, że Iwan-chłopski syn gdzieś tu jest? Przecież się taki jeszcze nie narodził, a jeśli nawet, to do boju się nie godzi: posadzę go na dłoni, a drugą rozgniotę jak muchę! Na te słowa wychodzi spod mostu Iwan-chłopski syn i rzecze: — Nie przechwalaj się tak, wstrętny potworze! Nie dziel za wcześnie skóry na niedźwiedziu! Nie obrzucaj błotem dzielnego młodzieńca, pókiś jego siły nie poznał! Lepiej zmierzmy się, kto wygra, ten będzie się chełpił! Ruszyli do walki i tak się starli, że ziemia wokół zajęczała. Nie poszczęściło się Smokowi-Smoczyszczu: Iwan-chłopski syn za jednym zamachem ściął mu trzy głowy. — Zaczekaj, Iwanie! — krzyczy.—-Pozwól chwilkę odsapnąć! — Nic z tego! Ty, Smoku, masz trzy głowy, a ja jedną! Gdy będziemy mieli po równo, wtedy odpoczniemy! I znów ruszyli do walki na śmierć i życie. Iwan-chłopski syn odrąbał Smokowi-Smoczyszczu pozostałe trzy głowy. Posiekał tułów na kawałeczki, wrzucił do rzeki Szerokiej, a sześć łbów schował pod kalinowym mosteczkiem. Potem wrócił do chatki i położył się spać. Rankiem wraca najstarszy brat. Pyta go Iwanuszka: — No i co, widziałeś kogo? — Nie, bracia, nawet mucha nie przeleciała. Nic na to nie powiedział Iwanuszka. Następnej nocy poszedł czuwać średni brat. Pochodził, porozglądał się, niczego podejrzanego nie zauważył. Uspokojony umościł się w krzakach i zasnął. I na nim nie polegał Iwan. Kiedy tylko minęła północ, przyszykował się, wziął ostry miecz i poszedł nad rzekę. Schował się pod kalinowym mosteczkiem i zaczął strzec przejazdu. Nagle woda w rzece się wzburzyła, na dębach orły szum podniosły— podjeżdża Smok-Smoczyszcze o dziewięciu głowach. Ledwie na most wkroczył, koń się pod nim potknął, otrząsnął na ramieniu czarny kruk, zjeżył sierść czarny pies biegnący z tyłu. Smagnął biczem potwór konia po bokach, kruka po piórach, psa po uszach: — Czemu, mój koniu, się potykasz, a ty, czarny kruku, otrząsasz? Dlaczego jeżysz sierść, czarny psie? Czy może czujecie, że Iwan-chłopski syn ptfzlfiś tu /est? Przecież się teki leszcze nie narodzi}, a jeśli /2& wet, to do bo/u się nie godzi: jednym palcem go zabiję! — Ach ty, wstrętny potworze! Pokaż, zamiast się przechwalać, jak potrafisz mieczem władać! Wtedy zobaczymy, kto będzie górą! I jak się nie zamachnie Iwanuszka swoim mieczem raz i drugi, i już sześć odrąbanych głów leży. Skoczył Smok-Smoczyszcze na Iwana i wbił go po kolana w ziemię. Złapał wtedy Iwan garść piasku i sypnął przeciwnikowi w oczy. Póki potwór ślepia tarł i czyścił, odrąbał mu Iwan pozostałe łby. Potem tułów posiekał na kawałeczki, wrzucił do rzeki, a dziewięć głów schował pod kalinowym mosteczkiem. Sam zaś do chatki wrócił, położył się i zasnął, jakby nic się nie zdarzyło. Wraca rano średni brat. — No i co — pyta Iwanuszka — widziałeś w nocy kogo? — Nie, nie widziałem, nawet mucha nie przeleciała, nawet komar nie pisnął. — Skoro tak, to chodźcie, braciszkowie mili, pokażę wam i muchę, i komara! Przyprowadził ich Iwanuszka pod kalinowy mosteczek i pokazał głowy potworów. — Patrzcie — powiada—jakie tu muchy i komary po nocy latają! A wy, bracia, lepiej do bitki się nie bierzcie, tylko na ciepłym piecu leżcie! Zawstydzili się bracia. — Sen — mówią — zmorzył... Trzeciej nocy przyszła kolej na Iwanuszkę. — Idę na śmiertelny bój — rzecze — a wy, bracia moi, w nocy nie śpijcie, tylko czuwajcie. Gdy usłyszycie mój gwizd, wypuśćcie mojego konia i sami śpieszcie mi na pomoc. Przyszedł Iwan-chłopski syn nad rzekę Szeroką, schował się pod kalinowym mosteczkiem i czeka. Ledwie północ wybiła, ziemia zadrżała, woda w rzece się wzburzyła, wi- cher straszny się zerwał, na dębach orły szum podniosły... Podjeżdża Smok-Smoczyszcze o dwunastu głowach. Wszystkie głowy syczą i ogniem strasznym plują. Wierzchowiec pod Smokiem-Smoczyszczem ma dwanaście skrzydeł, sierść miedzianą, a ogon i grzywę żelazną. Ledwie wjechał potwór na most, koń się pod nim potknął, otrząsnął na ramieniu czarny kruk, zjeżył sierść czarny pies biegnący z tyłu. "Smagnął Smok biczem konia po bokach, kruka po piórach, psa po uszach: — Czemu, mój koniu, się potykasz, a ty, czarny kruku, otrząsasz? Dlaczego, czarny psie, sierść jeżysz? Czy może czujecie, że Iwan-chłopski syn gdzieś tu jest? Przecież'się taki jeszcze nie narodził, a jeśli nawet, to do boju się nie godzi: niech no tylko dmuchnę, a śladu po nim nie zostanie! Wychodzi spod mostu Iwan i rzecze: — Poczekaj, potworze, nie przechwalaj się zawczasu, bo się jeszcze wstydem możesz okryć! — A, to Iwan-chłopski syn do nas zawitał! I po cóż tu przyszedłeś? — Na ciebie, wraże nasienie, popatrzeć, siłę twoją wypróbować! — Gdzie ci, nędzna pluskwo, mierzyć się ze mną! Na to Iwanuszka tak odpowiada: — Ani mi w głowie bajki opowiadać, ani twoich wysłuchiwać. Przyszedłem bić się na śmierć i życie, żeby od ciebie, przeklętego, ludzi wybawić! Zamachnął się Iwanuszka swoim ostrym mieczem i odrąbał Smokowi-Smoczyszczu trzy łby. Złapał potwór ucięte głowy, przeciągnął po nich ognistym palcem, przyłożył do karku i wnet wszystkie przyrosły, jakby nigdy nie spadały. Źle się dzieje z Iwanuszka: Smok-Smoczyszcze świstem go ogłusza, ogniem pali, iskrami osypuje i po kolana w ziemię wbija. A przy tym naśmiewa się: — Nie chciałbyś odsapnąć odrobinkę, Iwanie^chłopski synu? — Po cóż odpoczywać! Powiadają u nas — bij, zabij, siebie nie oszczędzaj. Zagwizdał Iwanuszka, krzyknął i cisnął prawą rękawicę w chatkę, gdzie bracia zostali. Rękawica okno wybiła, a bracia śpią, niczego nie słyszą... Zebrał Iwanuszka wszystkie siły, zamachnął się raz jeszcze i ściął Smokowi sześć łbów. Złapał potwór odrąbane głowy, przeciągnął po nich ognistym palcem, do szyi przyłożył — i wnet wszystkie przyrosły. Rzucił się na Iwana i wbił po pas w ziemię. Widzi Iwanuszka, że krucho z nim. Zdjął lewą rękawicę i rzucił w chatkę. Rękawica dach przebiła, a bracia dalej smacznie śpią, niczego nie słyszą. Trzeci raz zamachnął się Iwanuszka ostrym mieczem i odrąbał Smokowi-Smoczyszczu dziewięć łbów. Potwór złapał je, przeciągnął ognistym palcem, do szyi przyłożył i głowy przyrosły. A potem ruszył na Iwanuszkę i po same ramiona w ziemię wbił. Zdjął Iwan czapkę i cisnął w chatkę. Zatrząsł się domek w posadach, szyby z okien powypadały. Dopiero teraz obudzili się bracia. Słyszą, że koń Iwa-nuszki głośno rży, łańcuchami szarpie. Otworzyli stajnię, wypuścili rumaka i sami za nim pobiegli bratu na pomoc. Przybiegł koń Iwanuszki i jak nie zacznie kopać Smoka kopytami, gryźć zębami. Zagwizdał Smok-Smoczyszcze, zasyczał i dalejże obsypywać dzielnego wierzchowca iskrami... A tymczasem Iwan-chłopski syn wydostał się z ziemi, odczekał chwilkę, obciął potworowi ognisty palec i zabrał się do rąbania głów. Wszystkie co do jednej ściął, tułów na maleńkie kawałeczki poćwiartował i do rzeki wrzucił. Akurat bracia nadbiegli. — Ach, wy śpiochy! — rzecze do nich Iwanuszka.— Omal głową nie zapłaciłem za wasze słodkie spanie! Zaprowadzili go bracia do chatki, wymyli, nakarmili, napoili i do snu ułożyli. Obudził się rano Iwanuszka i zaczął się ubierać. — Po co tak wcześnie wstajesz? — pytają bracia.— Odpocząłbyś sobie po tej strasznej walce. — Nie — odpowiada Iwanuszka — nie mogę. Muszę pójść nad rzekę i pas swój odszukać. Zgubiłem go wczoraj. — E, to niewielka strata! Pojedziemy do miasta, nowy sobie kupisz. — Nie, ten mi jest potrzebny! I poszedł Iwan nad rzeczkę, ale nie pasa szukać. Przeszedł przez kalinowy mosteczek na drugi brzeg i niezauważenie prześlizgnął się pod smoczy zamek. Podkradł się pod otwarte okienko i nasłuchuje, co się tam dzieje. Siedzą w komnacie trzy żony Smoków-Smoczyszcz i matka, stara Smo-czyca, siedzą i tak się namawiają. Pierwsza żona mówi: — Zemszczę się na Iwanie-chłopskim synu za mojego męża! Gdy będzie wracał z braćmi do domu, ześlę na ziemię straszny upał, a sama w studnię się zamienię. Będą chcieli ugasić pragnienie i po pierwszym łyku wody padną martwi. — Dobrześ to wymyśliła — chwali ją stara Smoczyca. — A ja zamienię się w jabłonkę — druga powiada.— Ugryzą jabłuszko i pękną na maleńkie kawałeczki! — I ty też mądrze zamyśliłaś — rzecze stara Smoczyca. — A ja — mówi trzecia — ześlę na nich wielką senność. Sama zaś wybiegnę naprzód i zamienię się w mięeiutki kobierzec z jedwabnymi poduszkami. Zechcą bracia odpocząć, poleżeć i jak węgielki spłoną. —-^ I twój pomysł jest dobry — powiada matka smoków.— A jeżeli wam się nie uda, sama ich jutro dogonię i wszystkich połknę! Iwan do końca wysłuchał rozmowy i do chatki wrócił. — No i co, Iwanie — pytają bracia — znalazłeś swój pas? — Znalazłem. — I warto było tyle czasu tracić? — Warto, bracia moi mili! Zebrali się bracia i pojechali do domu. Jadą przez pola i łąki, dzień gorący, upał doskwiera, strasznie pić się chce. Patrzą bracia — studnia stoi, a po przezroczystej wodzie pływa srebrny dzbanuszek. Proszą Iwana: — .Zatrzymajmy się, braciszku, sami się napijemy i konie napoimy. — Nie wiadomo, jaka woda w studni — odpowiada Iwanuszka.— Może jest zgniła i brudna. Zeskoczył z konia i zaczął studnię swoim ostrym mieczem siec i rąbać. Zawyła studnia, zakrzyczała strasznym głosem. Rosa opadła, upał ustąpił i pić się od razu odechciało. — Widzicie, bracia, jaka w studni woda była! — powiada Iwan. — Teraz widzimy, bracie! Ruszyli dalej. Jadą sobie, jadą, aż tu patrzą—stoi przy drodze jabłonka. Owoce na niej dojrzałe, rumiane, ślinka sama do ust płynie. Zeskoczyli bracia z koni, chcieli jabłuszek skosztować, ale Iwan ich wy- przedził. Podbiegł do drzewka i zaczął je przy samej nasadzie mieczem rąbać. Zawyła jabłonka, zakrzyczała... — Widzicie, bracia, co to za jabłonka! Oj, niesmaczne ma owoce! Wsiedli bracia na konie i udali się w dalszą drogę. Jechali długo, mocno się zmęczyli. Patrzą—a tu na ziemi kobierzec leży, mięciuteńki, wzorzysty, a na nim jedwabne puchate poduszki. — Och, poleźmy chwilkę, odpocznijmy troszeczkę, utnijmy małą drzemkę — proszą bracia. — Nie, drodzy moi, nie będzie nam miękko na tym kobiercu — odpowiada Iwan. Rozgniewali się bracia: — A ty czego się mądrzysz: tego nie wolno, tamtego nie wolno! Swój rozum mamy! Nic nie powiedział Iwanuszka, tylko zdjął swój pas i na kobierzec rzucił. Natychmiast zajął się pas płomieniem i zgorzał, nawet garsteczki popiołu po nim nie zostało. — Widzicie, z wami to samo by się stało! — mówi Iwanuszka. Podszedł do kobierca i dalejże go mieczem rąbać, poduszki w drobny puch rozrywać. Posiekał, kawałeczki na wszystkie strony rozrzucił i rzecze: — Niepotrzebnie gniewacie się na mnie! I studnia, i jabłonka, i kobierzec— to były żony Smoków-Smoczyszcz. Zgubić nas chciały, ale nie udało się im, same zginęły! Przeprosili go bracia i ruszyli dalej. Jadą, jadą, nagle niebo pociemniało, wicher się zerwał, ziemia zajęczała: to stara Smoczyca nadlatuje. Paszczę ogromną rozdziawiła, zaraz połknie Iwana i jego braci. Ale dzielni junacy, nie w ciemię bici, rzucili jej do pyska swoje sakwy podróżne z solą. Ucieszyła się Smoczyca, pewna, że już złapała śmiałków. Zatrzymała się i żuć zaczęła. Posmakowała soli, ze złością sakwy wypluła i puściła się w pogoń. Już, już ich dogania... Widzi Iwanuszka, że śmierć blisko. Zaciął konia i puścił się kłusem. A bracia za nim. Pędzą, pędzą, zobaczyli kuźnię, co przy drodze stoi, a w niej dwunastu kowali z młotami. — Kowale, ratujcie — prosi Iwanuszka.— Pozwólcie schronić się w kuź- ni! 11 Wpuścili kowale braci, a sami zamknęli kuźnię dwunastoma żelaznymi wrotami na dwanaście ogromnych zamków. Przylatuje Smoczyca do kuźni i krzyczy: — Kowale, oddajcie mi Iwana-chłopskiego syna i jego braci! A kowale na to: — Najpierw zliż dwanaście żelaznych wrót, wtedy ich dostaniesz! Zaczęła Smoczyca lizać żelazne wrota. Liże, liże, już jedenaście drzwi puściło. Zostały ostatnie wrota... Zmęczyła się Smoczyca, przysiadła odpocząć. A wtedy Iwan-chłopski syn jak nie wyskoczy z kuźni, jak nie złapie po-tworzycy i nie rzuci o kamienie — tylko ziemia jęknęła! Rozbiła się Smoczyca w drobny mak, który wiatr na wszystkie strony porozrzucał. Od tego czasu Smoki-Smoczyszcza i inne potwory z daleka omijały ten kraj, a ludzie żyli w nim spokojnie. Bracia zaś do domu rodzinnego powrócili. Wkrótce się pożenili i pewnie już wnuków doczekali. 'iśta&H&rfo/*' "*^_ >* BAJKA O NIKiCiEMIESZNIKU Nad jasnym Dnieprem, na rozległych wzgórzach wznosił się prastary gród Kijów — z wszystkich ruskich miast najpiękniejszy, z wszystkich ruskich miast najbogatszy. Od wiek wieków żyli w nim Rusini. Pracy się nie bali, ziemię orali, płótno tkali, w dni świąteczne korowody wodzili i piwo popijali. A kiedy, bywało, ki-jowianki w dzień wiosenny wianki z kwiatów uplotą i ze śpiewem nad jasny Dniepr wyruszą—nie znajdziesz ni młodego, ni starego, co by urody ich nie podziwiał. A o młodzieńcach, junakach z Kijowa, szeroko po świecie całym wieść głosiła, że nie boją się ani wrogów okrutnych, ani zwierząt grasujących, ani gadów pełzających. Nikt na świecie nie ma, jak powiadają, strzał od nich celniejszych ni mieczów ostrzejszych. 13 Żyli tak kijowianie w szczęściu i zgodzie, zmartwień nie zaznając. A nieszczęście samo nadciągnęło ciemną chmurą. Zaczął bowiem przylatywać do grodu straszny Smok. Cielsko ma zbrojne w zielone łuski, wijący się ogon, z szyi trzy głowy wyrastają. Ze ślepi ogień błyska, paszcze ogniem zioną, a na łapach pazury żelazne rosną. Nadleci Smok nad miasto, całe niebo czarnymi skrzydłami zasłoni, świata bożego nie widać. Krąży potwór nad grodem i syczy: — Biada wam! Nie będzie Kijowa nad rzeką Dnieprem! Wszystko spalę, wszystkich w popiół obrócę! A jeśli żyć chcecie, musicie mnie, Smoka, podjąć i ugościć. Będę co miesiąc do was przylatywać, na górze siadać, piękną dziewczynę zjadać. Zasmucili się kijowianie, zapłakali gorzko. Żal własne córki oddawać Smokowi na pożarcie. Ale cóż robić? Nie dadzą, Smok ogniem dmuchnie, spłonie miasto, a z nim i wszyscy ludzie. Odtąd co miesiąc wyprowadzali kijowianie za miasto, na wysoką górę po jednej dziewczynie. Przywiążą łańcuchami do starego dębu i wracają. A nocą Smok przylatuje i pożera nieszczęsną. W ten sposób zjadł okrutny potwór wszystkie dziewczęta w mieście. Została już tylko córka cara. Zapłakał dwór, zaszlochał. Odziano piękną carównę w złote szaty, brokaty, jedwabie i poprowadzono na wysoką górę. Przywiązali ją do starego dębu łańcuchami, nisko się do ziemi pokłonili i do miasta z płaczem wrócili. A z carówną został tylko jej ukochany gołąbek, nigdzie nie chciał odlecieć. Stoi dziewczyna przy dębie i strach ją oblatuje. Wiatr po górze hula i świszczę, puchacz głucho jęczy, serce z trwogi zamiera. Nagle słychać szum skrzydeł. — Och! To śmierć moja się zbliża! — płacze carówna. A tu już Smok nadlatuje. Usiadł przy starym dębie, na dziewczynę patrzy, oczu oderwać nie może. — Nie lękaj się, ślicznotko — syczy—nie zjem ciebie. Zanadtoś piękna. Zabiorę cię ze sobą do mojej pieczary. Będziesz ze mną mieszkała, gospodarstwo prowadziła, a ja będę urodę twą podziwiał. Złapał carównę, na skrzydłach posadził i wzbił się w powietrze. A gołąbek poleciał w ślad za nim. 14 Przyniósł Smok carównę do gęstego lasu, w sam środek puszczy, do swojej pieczary. Nałamał w lesie drzew i zawalił nimi wejście. — Od dzisiaj — powiada—tu mieszkać będziesz. Zostawił dziewczynę w pieczarze, a sam poleciał na polowanie. I nie zauważył, że biały gołąbek w ciemnym kąciku się schował. Tylko Smok odleciał, gołąbek od razu wyskoczył z ukrycia i do carówny. Grucha, z nóżki na nóżkę przestępuje, w oczy jej zagląda. I tak zamieszkała dziewczyna u Smoka. Dniem sama z gołąbkiem w pieczarze siedzi, a wieczorem Smok przylatuje, pożywienie przynosi, odpoczywa na swoim legowisku i na carównę ognistymi ślepiami popatruje. Pewnego razu, gdy Smok odleciał już na łowy, mówi dziewczyna do ptaszka: 1— Leć, gołąbku, do domu, do rodzimego miasta, zanieś list ojczulkowi i mateczce. Niech się dowiedzą o moim losie. A nuż wymyślą, jak mnie stąd uwolnić. Napisała carówna liścik i przywiązała gołąbkowi pod skrzydełkiem. Prześlizgnął się gołąbek pomiędzy drzewami tarasującymi wejście do pieczary, wydostał się z lasu i poleciał do Kijowa. Długo leciał czy też krótko, trafił prosto w okna cara. Nie mogą się rodzice nacieszyć, że córka żywa. Karmią gołąbka, obsypują pieszczotami, a potem zwołują wszystkich swoich doradców i mówią: — Pomyślcie, jak by tu carównę z łap Smoka uwolnić? A doradcy na to: — Trzeba poprosić carównę w liście, żeby wyciągnęła od Smoka, kogo potwór najbardziej się boi. To niemożliwe, żeby na całym świecie nie było na niego zguby. Napisali rodzice liścik, przywiązali gołąbkowi pod skrzydełkiem i wysłali skrzydlatego posłańca do córki. Przeczytała dziewczyna rodzicielskie słowa i czeka wieczoru. Wraca o zmierzchu potwór do domu. Drzewa porozrzucał, wpełzł do pieczary i na legowisku się umościł. — Och, Smoku-Smoczusiu, jakiś ty silny i straszny! — mówi carówna.— A czy to prawda, że nie ma na świecie nikogo od ciebie silniejszego i nikogo się nie boisz? Leży Smok, ogon w pierścień zwinął, zadowolony mruczy: 15 I — No dobrze, powiem ci prawdę. Jest w Kijowie dzielny junak. Nazywa się Nikita. Mieszka w Miechowej Wólce, ze skór mieszki wyrabia i dlatego nazywają go Nikitą-Miesznikiem. Żaden człowiek siłą mu nie dorównuje. Tylko on na calutkim świecie jest silniejszy ode mnie i jego jedynego się boję. Powiedział to Smok, zwinął się w kłębek i zachrapał. A carówna ukradkiem zaczęła pisać list do rodziców. „Smok boi się tylko Nikity-Miesznika. Przyślijcie go tu na pomoc". Przywiązała liścik gołębiowi pod skrzydełkiem i posłała do Kijowa. Przeczytano na dworze liścik od carówny. Rozkazuje car sługom udać się do Miechowej Wólki. — Odnajdźcie Nikitę-Miesznika. Powiedzcie, że car go wzywa. Znaleźli słudzy Nikitę. A Nikita—chłop jak dąb, pierś szeroka, mięśnie stalowe — akurat skórę wyprawiał. — Chodź, Nikita, do pałacu, car cię wzywa — mówią mu. — Nie pójdę. Nie mam czasu — odpowiada Nikita. Przerzucił na ramię za jednym zamachem dwanaście byczych skór i poniósł do rzeki. Biegną za nim słudzy: — Chodź, Nikitko, chodź! — Powiedziałem — nie pójdę. Nie mam czasu. Cóż było robić? Wrócili słudzy do pałacu i mówią carowi, jak się sprawy mają. Musiał car sam pójść do Wólki. — Nikita! Pomóż! Tylko ty zdołasz pokonać Smoka.. Uratuj carównęf A Nikita na to: — Gdzież mi, carze, na takie czyny się porywać! Nie dam rady Smokowi. Prosi car, błaga, wszystko na próżno — nie zgadza się Nikita. Musiał car ]ak niepyszny wrócić do pałacu. Przez całą noc z doradcami głowę łamał i myślał, jak by tu Nikitę uprosić. I znalazł sposób: zebrał pięć tysięcy dziewuszek sierotek i wysłał je do Nikity. Przychodzą sierotki do Miechowej Wólki, na kolana przed Nikita padają i w płacz: — Wujku Nikito! Miej litość nad nami! Jeszcze tylko roczek, drugi, podrośniemy i wszystkie po kolei Smok pożre. Znajdź tego zbója i ukręć mu ohydne głowy. Żal się zrobiło Nikicie sierotek. — Dobrze już, dobrze, nie płaczcie. Pójdę, spróbuję. 16 I zaczął Nikita-Miesznik przygotowywać się do walki. Wziął trzysta pudów konopi, wysmarował je smołą i dookoła siebie okręcił. W taką zbroję się zawinął, że ani mieczem nie przebijesz, ani smoczymi kłami nie przegryziesz. I poszedł na Smoka. Przychodzi do pieczary, patrzy — potwór z łowów tylko co wrócił, do spoczynku się układa. — Wyłaź, Smoku, Nikita-Miesznik do ciebie przyszedł. Chcę się z tobą na siły zmierzyć. Czuje Smok niechybną zgubę, zęby zaczyna ostrzyć. Ale Nikita ani myśli czekać: jak się nie zamachnie, jak nie trzaśnie w drzewa zasłaniające wejście— tylko huk się po lesie rozniósł. Rozpadły się drzewa w drobny mak. Wypełzł Smok z pieczary. Zasyczały trzy potworne paszcze, buchnął na Nikitę gryzący dym, osmalił gorący płomień. Ale dzielny junak się nie wystraszył, częstuje Smoka swoją maczugą z lewa, z prawa, to po głowie go łupnie, to po ogonie uderzy. Syczy, miota się potwór w bólu i złości, ale widzi, że w żaden sposób nie da rady pokonać zucha. Wreszcie zebrał wszystkie siły, chciał przegryźć Nikitę na pół, ale zęby w smole utknęły, nijak ich wyciągnąć nie może. Zwalił się Smok na ziemię. — Nikito, prawdę gadają, żeś najmocarniejszy junak na świecie! O wiele silniejszy ode mnie. Nie zabijaj mnie — lepiej po dobroci się dogadajmy, na świecie wystarczy miejsca dla nas dwóch. Podzielimy ziemię na pół — ty będziesz mieszkał na jednej połowie, a ja na drugiej. Nie będziemy sobie przeszkadzać. — Niech i tak będzie—rzecze Nikita.— Trzeba tylko szeroką i głęboką granicę między nami wytyczyć. Wziął sochę ważącą trzysta pudów i zaprzągł do niej Smoka. — No, ruszaj! Pociągnął Smok sochę. Ciągnie ją od Kijowa do Morza Kaspijskiego, a potem znów do Kijowa i jeszcze raz z powrotem. Zasapał się Smok, umordował, siódme poty na niego biją, a Nikita co rusz pokrzykuje: — Ciągnij, ciągnij, bo miedzę słabo widać! Zaorał potwór bruzdę szeroką i głęboką. — No, dobrze, podzieliliśmy ziemię — powiada Nikita — a teraz będziemy morze dzielić. Żebyś potem nie mówił, że po twojej wodzie pływamy. 18 L Pociągnął Smok sochę do morza, pewnie myślał, że i wodę da się miedzą rozdzielić. Ale morze głębokie, dna nie widać. Stracił Smok grunt pod nogami, zachłysnął się wodą i utonął. Stuknął go jeszcze Nikita maczugą, żeby nie ożył, i na brzeg wyciągnął. — Nie chcę — mówi — morza błękitnego i czystego tym cielskiem plugawić. Rozniecił ogromne ognisko, spalił potwora w płomieniach. Porywisty wiatr popiół pochwycił i rozrzucił na wszystkie strony świata, zęby nawet ślad po Smoku nie został. Wraca Nikita do Kijowa, a tu mieszkańcy naprzeciw mu wybiegają, cieszą się, tańczą, śpiewają. Car z carycą prowadzą córkę, niosą dary przebogate— złoto, futra, szaty z brokatu, perły pięknie toczone. Ale Nikita niczego przyjąć nie chce. — Na co mi wasze dary? — powiada.— Nie dla nagrody walczyłem ze Smokiem, ludzi mi żal było. Praca droższa mi i milsza, niźli wasze prezenty. Pozwólcie wrócić z powrotem do Miechowej Wólki. I wrócił Nikita do swojego domu, do Miechowej Wólki. Po staremu żyje, skóry wyprawia i w jasnym Dnieprze wymacza. A sława o jego czynach rozniosła się szeroko po świecie całym. I ułożył lud taką właśnie bajkę o Nikicie-Mieszniku, wszystkim dobrym ludziom na pamiątkę. SIWKA- BURKA Za górami, za lasami, żył sobie pewien starzec. Miał trzech synów: dwóch było mądrych, a trzeciego wszyscy nazywali Iwanuszką-głuptaskiem. Posiał starzec razu pewnego pszenicę. Wyrosła piękna, dorodna, ale co z tego, skoro ktoś ją zaczął deptać i niszczyć. Powiada starzec do swoich synów: — Synkowie moi mili! Nie ma rady! Trzeba co noc w pszenicy stróżować, złodziejaszka upolować! Nadeszła pierwsza noc. Poszedł pilnować najstarszy syn, ale sen go zmorzył. Wdrapał się na stóg siana i przespał noc do białego rana. 20 Przychodzi o świcie do domu i mówi: — Całą nockę nie spałem, pszenicy pilnowałem! Zmarzłem na kość, a złodzieja nie widziałem. Drugiej nocy stróżował średni syn, ale i on przespał do rana na sianie. Trzeciej nocy przyszła kolej na Iwanuszkę-głuptaska. Schował za pazuchę pieróg, wziął sznur i poszedł na pole. Usiadł na kamieniu, czuwa — pieróg podskubuje, na złodzieja czatuje. O północy ziemia zadrżała—koń galopuje. Na jednym boku sierść srebrna, na drugim złota, z uszu dym w górę wali, z nozdrzy płomień bucha. Zatrzymał się koń na polu i zaczął skubać pszenicę, tratować ją kopytami. Podkradł się Iwanuszka do rumaka i zarzucił mu sznur na szyję. Szarpnął się koń, natężył wszystkie siły—na próżno! A Iwanuszka zręcznie na grzbiet mu wskoczył i za grzywę złapał. Poniósł go koń po szczerym polu. Galopował, dęba stawał, wierzgał, ale nie dał rady zrzucić jeźdźca. Zaczął rumak błagać Iwanuszkę: — Wypuść mnie, Iwanie, na wolność! Po stokroć ci się odwdzięczę! — Dobrze — powiada Iwanuszka — wypuszczę, ale jak cię potem znajdę? — Musisz wyjść w szczere pole, rozległe przestworze, trzy razy dziarsko gwizdnąć i chwacko krzyknąć: „Siwko-Burko, bądź mi wierny, Siwko-Burko, stań przede mną!" — i ja się zjawię. Przyrzekł koń więcej w pszenicę nie chodzić, i Iwanuszka wypuścił go na wolność. Rankiem wraca głuptasek do domu. — No, widziałeś kogo? — pytają go bracia. — Konia widziałem—odpowiada im Iwanuszka.— O sierści srebrnej i złotej. Złapałem go i ujeździłem. — A gdzież jest ten koń? — Obiecał więcej pszenicy nie tratować, więc go wypuściłem. Nie dali wiary bracia, wyśmieli Iwana. Ale od tej nocy nikt już pszenicy nie niszczył... Wkrótce po tym rozesłał car gońców do wszystkich miast, osad i wsi z taką wieścią: — Niech się zbiorą bojarzy i dworzanie, kupcy i prości wieśniacy i przy- 21 na. tarakj v*a\cryc o rękę "Pięknej TAeYeny, carskiej jedynaczkW siedziała Helena przy okienku w wieży wysokiej. Kto na koniu do carów-ny doskoczy i pierścień złoty z jej palca zdejmie, ten carskim zięciem zostanie! W wyznaczonym dniu szykują się bracia do drogi — nie po to, by w turnieju stawać, ale by choć na innych popatrzeć. A Iwanuszka-głuptasek na-prasza się: — Bracia kochani, weźcie mnie ze sobą, dajcie choć najlichszą szkapinę, bo i ja chciałbym zobaczyć Piękną Helenę! — Gdzie się pchasz, głupcze? Ludzi chcesz rozśmieszyć? Lepiej siedź na piecu i popiół przebieraj! Odjechali bracia, a Iwanuszka mówi do bratowych: — Dajcie mi kobiałkę, może w lesie trochę grzybów uzbieram! Wziął kobiałkę i niby to na grzyby poszedł. Wyszedł w szczere pole, rozległe przestworze, kobiałkę pod krzak cisnął, trzy razy dziarsko gwizdną} i chwacko zakrzyknął: „Siwko-Burko, bądź mi wierny, Siwko-Burko, stań przede mną!" I już ziemia drży, koń galopuje, z uszu dym w górę wali, płomień z nozdrzy bucha. Podbiegł i zatrzymał się przed Iwanuszka jak wryty. — Czego sobie życzysz, Iwanie? — Chcę popatrzeć na carską córkę, Piękną Helenę! — odpowiada Iwanuszka. — To wejdź w moje prawe ucho, a lewym wyleź. Wlazł Iwanuszka w jego prawe ucho, lewym wyszedł i zmienił się w takiego chwackiego młodzieńca, że nie sposób go wymyślić ani wyobrazić, ani w bajce opisać, ani słowem wyrazić! Dosiadł Siwkę-Burkę i pogalopował prosto do miasta. Po drodze dogonił swoich braci, przemknął obok, kurzem obsypał. Zajechał Iwanuszka na plac przed carskim pałacem. Patrzy — ludzi zebrało się bez liku, nawet szpilki nie wetkniesz, a przy okienku na wysokiej wieży siedzi Piękna Helena. Na palcu pierścień pobłyskuje — nie znajdziesz na świecie cenniejszego! A i sama carówna — piękność nad pięknościami. Patrzą wszyscy na Piękną Helenę, nikt jednak nie myśli skakać, bo któż by chciał kark skręcić? 22 i I Spiął Iwanuszka konia, po bokach piętami uderzył... Parsknął rumak, zarżał, podskoczył — trzech stóp mu zabrakło, by ca-równy dosięgnąć. Osłupieli ludzie, usta ze zdumienia pootwierali, a Iwanuszka zawrócił Siwkę i odjechał. Krzyczą wszyscy: — Kto to taki? Któż to jest? Ale po Iwanuszce już ślad wszelki zaginął. Widzieli, skąd przyjechał, nie spostrzegli, dokąd odjechał. Przygalopował Iwanuszka na pole, zsiadł z konia, wlazł w jego lewe ucho, prawym wyszedł i na powrót stał się Iwanuszką-głuptaskiem. Puścił wolno Siwkę-Burkę, zebrał w lesie kobiałkę muchomorów i przyniósł do domu. — Patrzcie, jakie dobre grzyby! Rozgniewały się bratowe na Iwana: — Jakie ty grzyby, zakuty łbie, przynosisz! Sam je będziesz jadł! Uśmiechnął się Iwanuszka, wlazł na piec i siedzi. Wrócili bracia do domu i opowiadają żonom, co w mieście widzieli: — Ach, co to za junak do cara przyjechał! W życiu takiego nie widzieliśmy! Tylko trzech stóp zabrakło mu do carówny. A Iwanuszka na piecu leży i podkpiwuje: — Bracia mili, a może to byłem ja? — Nie pleć trzy po trzy, głąbie kapuściany! Siedź lepiej na piecu i na muchy poluj! Na drugi dzień znów pojechali bracia do miasta, a Iwanuszka wziął kobiałkę i ruszył na grzyby. Wyszedł w szczere pole, rozległe przestworze, kobiałkę pod krzak cisnął, trzy razy dziarsko gwizdnął i chwacko zakrzyknął: „Siwko-Burko, bądź mi wierny, Siwko-Burko, stań przede mną!" I już ziemia drży, koń galopuje, z uszu dym w górę wali, z nozdrzy ogień bucha. Podbiegł i zatrzymał się przed Iwanem jak wryty. Wlazł Iwanuszka w prawe ucho Siwki-Burki, lewym wyszedł i zamienił się w zucha nad zuchy. Dosiadł konia i pomknął do pałacu. Patrzy — a na placu ludzi zebrało się jeszcze więcej niż dnia poprzednie- 23 go. Wszyscy z carówny wzroku nie spuszczają, nikt jednak skakać nie myśli, bo któż by chciał kark skręcić! Spiął Iwanuszka konia. Zarżał Siwka-Burka, skoczył—i już tylko dwie stopy zostały mu do carówny. Zawrócił Iwan rumaka i tyle go było. Wszyscy widzieli, skąd przyjechał, ale nie spostrzegli, dokąd odjechał. Puścił wolno Iwanuszka Siwkę-Burkę, a sam do domu wrócił. Wdrapał się na piec, siedzi, braci wygląda. Wracają bracia do domu, opowiadają: — Znów junak przyjechał! Tylko dwóch stóp do carówny mu zabrakło. Pyta Iwan: — Bracia, a może to byłem ja? '— Milcz i nie pleć dub smalonych, matołku! Na trzeci dzień wybierają się bracia do miasta. Iwanuszka znowu prosi: — Dajcie choć najlichszą szkapinę, zabrałbym się z wami! — Siedź, głuptasie, w domu! Tylko ciebie tam brakowało! I odjechali. Wyszedł Iwanuszka w szczere pole, rozległe przestworze, trzy razy dziarsko gwizdnął i chwacko zakrzyknął: „Siwko-Burko, bądź mi wierny, Siwko-Burko, stań przede mną!" I już ziemia drży, koń galopuje, z uszu dym w górę wali, z nozdrzy ogień bucha. Podbiegł i zatrzymał się przed Iwanuszka jak wryty. Wlazł mu Iwan w prawe ucho, lewym wyszedł, zamienił się w dzielnego junaka i pogalopował do pałacu. Podjechał Iwanuszka do wysokiej wieży, smagnął konia biczem... Zarżał Siwka-Burka głośniej niż przedtem, uderzył w ziemię kopytami, skoczył — i dosięgną! okna! Pocałował Iwanuszka carównę w purpurowe usteczka, zdjął z jej palca drogi pierścień i zniknął. Gwar się podniósł, zakrzyczeli ludzie, rękami zamachali: — Trzymaj go! Łapaj go! Ale po Iwanuszce śladu już nie było. Tyle go widzieli! Zwolnił Siwkę i do domu przyszedł. Dłoń szmatką owinął. — Go ci jest? — pytają bratowe. — A nic, w lesie p sęczek się skaleczyłem! I wdrapał się na piec. Wrócili bracia, zaczęli opowiadać żonom, co i jak było: — Tym razem junak doskoczył do carówny, w usta ucałował i pierścień z jej palca zdjął! A Iwanuszka siedzi za dymnikiem i znowu swoje powtarza: — Bracia, a może to ja byłem? — Nie pleć andronów, durniu! Zachciało się Iwanuszce popatrzeć na drogocenny pierścień carówny. Ledwie szmatkę odwinął, cała izba łuną rozbłysła. — Przestań, głupcze, ogniem się bawić! — krzyczą bracia.—Jeszcze chałupę spalisz. Czas już najwyższy z domu cię przegnać! Nic nie powiedział Iwanuszka, tylko pierścień znów pod szmatką ukrył. Trzy dni później rozkazał car wieść rozgłosić: niech wszyscy ludzie, ilu ich tylko jest w carstwie, przyjadą na ucztę. I niech nikt nie śmie w domu zostawać, bo kto zaproszeniem wzgardzi, ten głowę straci. Cóż było robić, musieli bracia zabrać ze sobą Iwanuszkę-głuptaska. Przyjechali, zasiedli przy stołach dębowych, przy obrusach haftowanych, jedzą, piją, rozmawiają. A Iwanuszka w kącie za piecem się schował i siedzi i siedzi. Przechadza się Piękna Helena między stołami, gości ugaszcza, każdego winem, miodem częstuje i patrzy na ręce. Kto na palcu ma pierścień, ten za żonę ją pojmie. Ale nikt pierścienia nie miał. Wszystkich obeszła, podchodzi wreszcie do ostatniego gościa — Iwanuszki. A ten za piecem się schował, licho odziany, łapcie porwane, jedna dłoń szmatką obwiązana. „Patrzcie no — myślą bracia — to i naszego Iwanuszkę carówna winem ugaszcza!" Podała Helena kubek Iwanowi i pyta: — Dlaczego, młodzieńcze, rękę masz obwiązaną? — Chodziłem do lasu po grzyby i na sęczek się nadziałem. — Pokaż, rozwiąż szmatkę! Zdjął Iwanuszka szmatkę, a tu na palcu pierścień carówny migocze i błyszczy. » 26 Ucieszyła się Helena, wzięła Iwanuszkę za rękę, zaprowadziła do ojca i mówi: — Ojcze, odnalazł się mój narzeczony! Wymyto Iwanuszkę, uczesano, pięknie przyodziano. I już nie Iwanuszka-głuptasek stoi, ale junak nad junakami, chłopak jak malowanie! A co dalej było? Wesele i uczta, jakiej świat nie widział. I ja tam byłem, miód i wino piłem, po wąsach kapało, do ust nie trafiało. BAJKA O CARÓU/NIE ZAKLąTEJ W ŻABKą Daleko, daleko stąd, w pewnym carstwie żył sobie car. Doczekał się trzech synów. Najmłodszy miał na imię Iwan. Pewnego razu wezwał car synów i tak powiada: — Synkowie moi mili, jesteście już w odpowiednim wieku, najwyższy czas pomyśleć o ożenku! — Ale do kogo, ojcze, mamy swaty posyłać? — Jest na to sposób. Weźcie po strzale, mocno naciągnijcie łuki i wystrzelcie w różne strony świata. Tam, gdzie strzała upadnie, szukajcie narzeczonych. Wyszli bracia na przestronny dziedziniec pałacowy, naciągnęli łuki i wypuścili strzały. 28 Strzała najstarszego carewicza upadła przed dworem bojarskim. Podniosła ją córka bojara. Strzała średniego brata trafiła do siedziby bogatego kupca. Wbiła się w ziemię obok paradnego ganku. Akurat stała na nim kupiecka córka i strzałę podniosła. A strzała Iwana poleciała prościutko w trzęsawiska. Podniosła ją zielona żabka... Niedługo szukali starsi bracia swoich strzał: jeden znalazł na dworze bojara, drugi—w domu kupca. A Iwan długo nie mógł odnaleźć swojej strzały. Dwa dni wędrował po górach i lasach—wszystko na próżno. Na trzeci dzień zabrnął na trzęsawiska. Patrzy—a tu na kępie traw siedzi zielona żabka i trzyma jego strzałę. Westchnął ciężko Iwan i już chciał wracać do domu, kiedy nagle odezwała się żabka ludzkim głosem: — Kum-kum, Iwanie-carewiczu! Podejdź tu, zabierz strzałę, a mnie pojmij za żonę! Posmutniał Iwan, zmarkotniał i mówi: — Ale jakże ja się z tobą ożenię? Przecież ludzie mnie wyśmieją! — Ożeń się, Iwanie-carewiczu, ożeń się ze mną, a nie pożałujesz! Pomyślał Iwan, pomyślał, zawinął żabkę w chusteczkę i przyniósł do pałacu. Wrócili starsi bracia, opowiedzieli ojcu, dokąd ich strzały trafiły. Opowiedział i Iwan. Śmieją się z niego bracia, drwią, a ojciec powiada: — Nie ma rady, musisz pojąć żabkę za żonę! Wkrótce wyprawiono trzy wesela, pożenili się carewicze: najstarszy z bo-jarówną, średni z kupcówną, a Iwan z zieloną żabką. Następnego dnia wzywa car swoich synów i mówi: — No, synkowie, wszyscy już jesteście żonaci. Teraz chcę się przekonać, czy wasze żony umieją piec chleb. Niech na jutro każda upiecze po bochenku mięciutkiego, białego chleba. Pokłonili się carewicze ojcu i wyszli. Wrócił Iwan do swoich komnat, usiadł, głowę nisko zwiesił. — Kum-kum, Iwanie-carewiczu, czemuś taki smutny? — pyta żabka.— Może usłyszałeś od ojca jakieś złe słowo? — Jakże mam się nie smucić—Iwan na to — skoro ojciec kazał ci do jutra rana upiec chleb? 29 — Nie trap się, drogi mężu! Kładź się spać, sen przynosi dobrą radę. Ułożyła żabka Iwana do snu, a sama zrzuciła żabią skórkę i zamieniła się w śliczną dziewczynę — Wasylisę Mądrą, tak piękną, że słowem nie opowiesz, piórem nie opiszesz! Zakasała Wasylisa rękawy, wzięła rzeszota, sitka, przesiała drobno psze-niczną mąkę, zamiesiła ciasto i upiekła chlebek — pulchny i mięciutki. A na koniec przepięknie i wymyślnie go ozdobiła: miastami i pałacami, ogrodami i wieżami, ptakami lecącymi i zwierzętami polującymi. Rankiem budzi żabka męża: — Wstawaj, Iwanie, już czas zanieść chleb do pałacu! Patrzy Iwan na chleb i nadziwić się nie może — nigdy takiego cudeńka nie widział! Położył bochenek na złoty półmisek i poniósł do ojca. Przyszli i starsi bracia, przynieśli wypieki swoich żon. Ale nie bardzo mają czym się chwalić: córka bojara chleb spaliła, a kupcównie — nie dopieczony i krzywoboki wyszedł. Najpierw przyjął car chleb od najstarszego syna. Spojrzał i kazał rzucić psom na pożarcie. Wziął od średniego, obejrzał i rzecze: — Taki do ust weźmiesz dopiero, jak wielki głód przyciśnie! Przyszła kolej na Iwana. Wręczył ojcu swój bochenek, a car powiada: — To ci dopiero chleb — godzien jest tylko świątecznego stołu! I zaraz wydał nowe polecenie: — A teraz chcę się dowiedzieć, która z moich synowych najlepiej radzi sobie z rękodziełem. Weźcie jedwabiu, złotych, srebrnych nitek i niech każda do jutra własnymi rękami utka dla mnie dywan. Wrócili carewicze do żon, powtórzyli żądanie ojca. Zakrzątnęły się żony, posłały co żywo po matki, siostry, niańki i służebne, żeby w pracy pomogły. Nie minęło czasu wiele, jak wszystkie się zebrały. I już dywany tkają, pięknie je wyszywają — która srebrem, która złotem, a która jedwabiem... A Iwan do domu wrócił i głowę smutno zwiesił. — Kum-kum, Iwanie — pyta żabka — czemuś taki markotny? Może u-słyszałeś od ojca jakieś złe słowo? 30 s -Sii — Jakże mam się nie smucić—odpowiada Iwan — skoro ojciec polecił ci do jutra rana utkać wzorzysty dywan... — Nie trap się, mężu! Kładź się lepiej spać, sen przynosi dobrą radę! Ułożyła go żabka do snu, a sama zrzuciła żabią skórkę, zamieniła się w piękną Wasylisę Mądrą i zaczęła tkać dywan. Gdzie igiełką ukłuje — kwiatek wyrasta, gdzie nitkę przeciągnie—cudny wzór się układa... Słońce jeszcze nie wzeszło, a dywan był gotów. Obudził się rankiem Iwan, spojrzał na dywan i aż jęknął z zachwytu: takiego cudeńka jeszcze w swoim życiu nie widział! Przyszli bracia do pałacu, każdy w rękach dywan dzierży. Najpierw obejrzał car dywan najstarszego syna. — W ten — rzecze—najlepiej ubłocone nogi wycierać! Spojrzał na dywan średniego i mówi: — Tym najlepiej konie przed deszczem chronić! Wreszcie pokazał swój dywan Iwan-carewicz. Zapatrzył się car, oczu oderwać nie może, na koniec powiada: — A ten dywan godzi się tylko w największe święta rozścielać. Zanieście go do moich komnat! I polecił car swoim synom, żeby następnego dnia przyszli z żonami na ucztę: chce się przekonać, która z nich najpiękniej tańczy. Rozeszli się carewicze do domów. Idzie Iwan i tak myśli: , Jakże ja moją żabkę na ucztę przyprowadzę?" Przyszedł do domu, a żabka pyta: — Czemuż to, mężu, czoło marszczysz, nos na kwintę spuszczasz? Czym się trapisz? — Jakże mam się nie smucić? — Iwan na to.— Ojciec rozkazał, żebym cię jutro na ucztę przyprowadził... — Nie trap się, drogi mężu! Lepiej kładź się spać, sen przynosi dobrą radę! Następnego dnia, kiedy trzeba już było jechać na ucztę, powiada żabka do carewicza: — Kochany Iwanie, idź sam do pałacu, a ja przybędę w ślad za tobą. Kiedy rozlegnie się huk i piorun uderzy—nic się nie bój, tylko powiedz: „Oto moja żona, to nic, że zielona, kumka się nazywa, w podskokach przybywa!" Udał się carewicz na ucztę sam. 32 I Przyszli i starsi bracia ze swoimi żonami, pięknie uczesanymi i wystrojonymi. Stoją i wyśmiewają się z Iwana: — Czemu to, bracie, bez żony przyszedłeś? Trzeba było ją bodaj w chusteczce przynieść i dać wszystkim posłuchać, jak kumka! Wtem rozległ się potężny huk, uderzył piorun — cały pałac zatrząsł się w posadach. Wystraszyli się goście, w przerażeniu z miejsc powskakiwali — nie wiedzą, co robić. A Iwan powiada: — Nie bójcie się, drodzy goście! Oto moja żona, to nic, że zielona, kumka się nazywa, w podskokach przybywa! Rzucili się wszyscy do okien, patrzą — biegną heroldzi, jadą konni, a za nimi toczy się złocona kareta zaprzężona w parę gniadych koni. Zajechała kareta przed pałac i wysiadła z niej nie żabka, lecz Wasylisa Mądra—jak słońce jasna, jak poranek majowy piękna. Patrzą wszyscy z zachwytem, ze zdziwienia usta pootwierali, języka w gębie pozapominali. Wzięła Wasylisa Mądra Iwana pod rękę i powiodła do stołów bogato zastawionych. Jedzą goście, piją, bawią się wesoło. Upiła trochę Wasylisa Mądra z kielicha, resztę wlała do lewego rękawa. Skosztowała pieczonego łabędzia, a kosteczki do prawego rękawa wrzuciła. Zobaczyły to żony starszych braci i nuże ją naśladować: czego nie dopiją— w rękaw wlewają, czego nie dojedzą — w drugi chowają. Ale po co i dlaczego— tego same nie wiedzą. Wstali goście od stołów, zagrała muzyka, tańce się zaczęły. Poszła w tany Wasylisa Mądra z Iwanem. Machnęła lewym rękawem — rozlało się jezioro, machnęła prawym — popłynęły po wodzie łabędzie białe. Gar i goście nadziwić się nie mogą. Przestała tańczyć Wasylisa — wszystko zniknęło: i jezioro," i łabędzie... Ruszyły do tańca żony starszych carewiczów. Machnęły lewymi rękawami— i gości ochlapały, machnęły prawymi — wszystkich kośćmi obsypały, o mało oka carowi nie wybiły. Rozgniewał się władca i kazał je precz przepędzić. Kiedy uczta zbliżała się już do końca, Iwan-carewicz wyczekał na odpowiedni moment i pobiegł do domu. Odnalazł żabią skórkę i w piecu ją spalił. 33 Wraca z pałacu Wasylisa Mądra, patrzy—nie ma skórki! Szuka jej, szuka, znaleźć nie może. Powiada wreszcie do Iwana: __ Ach, mężu mój, cóżeś ty narobił! Po co spaliłeś żabią skórkę? Gdybyś poczekał trzy dni, byłabym już na wieki twoja. A teraz żegnaj! Szukaj mnie za siódmą górą, za siódmą rzeką, u Kościeja Nieśmiertelnego. Kiedy zetrzesz trzy pary żelaznych butów, zgryziesz trzy żelazne bochenki chleba wtedy dopiero mnie odnajdziesz. Powiedziała to, zamieniła się w białą łabędzicę i przez okno odleciała. Gorzko zapłakał \wan, a. potem do drogi się przygotował. Wz\a\ Vuk, strzały, włożył żelazne buty, schował do sakwy trzy żelazne bochenki chleba i ruszył na poszukiwanie Wasylisy Mądrej. Długo szedł czy krótko, blisko czydaleko>~o tym bajfa nie mów. Zni-szczyłjuz dwie pary żelaznych butów i zjadł dwa żelazne chleby. Pewnego razu spotkał na swojej drodze wiekowego staruszka. — Witaj, dziadku!—rzecze Iwan. — Witaj, dzielny zuchu! Kogo szukasz, dokąd droga prowadzi? Opowiedział Iwan o swoim nieszczęściu. — Ach, Iwanie-carewiczu, po coś palił żabią skórkę? — powiada staruszek.— Nie ty ją nałożyłeś, nie twoją sprawą było ją zdejmować! Wasylisa Mądra urodziła się przebieglejsza od swojego ojca, Kościeja Nieśmiertelnego. Kościej srogo się rozgniewał i zamienił ją na trzy lata w żabkę. No, ale cóż, słowami nieszczęścia nie odwrócisz. Weź lepiej ten oto kłębek, on drogę ci wskaże. Podziękował Iwan staruszkowi i ruszył w ślad za kłębuszkiem. Toczy się kłębek, toczy — przez góry wysokie, bagniska głębokie, puszcze niezmierzone, łąki zielone — a Iwan idzie za nim, idzie, bez spoczynku i wytchnienia. Już trzecią parę żelaznych butów zniszczył, już zjadł ostatni kęs żelaznego chleba, gdy razu pewnego trafił do boru gęstego. Patrzy, a tu idzie mu naprzeciw niedźwiedź. „Ustrzelę go — myśli Iwan — nie mam przecież nic do jedzenia". Wycelował w zwierza, gdy nagle niedźwiedź mówi do niego ludzkim głosem: — Nie zabijaj mnie, Iwanie-carewiczu, jeszcze ci się przydam! Ulitował się nad nim carewicz i ruszył dalej. i Idzie polem szerokim, a tu mu nad głową kaczor przelatuje. Napiął łuk Iwan, chciał posłać ostrą strzałę, gdy nagle kaczor powiedział ludzkim głosem: — Nie zabijaj mnie, Iwanie-carewiczu! Nadejdzie czas, kiedy ci się przydam! Nie zrobił mu krzywdy Iwan, poszedł dalej głodny. Biegnie mu naprzeciw zając szaraczek. „Upoluję tego zająca! — myśli sobie Iwan.— Strasznie jeść mi się chce!" Wymierzył z łuku, a zając powiada ludzkim głosem: — Nie zabijaj mnie, Iwanie-carewiczu! Przydam ci się kiedyś! I jego pożałował carewicz, pomaszerował dalej. Zaprowadził go kłębuszek nad brzeg morza. Patrzy Iwan, a na żółtym piasku leży ledwie żywy szczupak. Powiada Iwan: — Z głodu całkiem z sił opadłem! Zaraz zjem tę rybkę! — Ach, Iwanie-carewiczu — odzywa się na to szczupak — zlituj się, nie jedz mnie, wypuść do błękitnego morza! Wrzucił go carewicz do morza i ruszył w drogę. Szedł tak, szedł, aż zawiódł go kłębuszek do lasu. A w lesie tym stoi chatka na kurzych nóżkach i dookoła własnej osi się kręci. Zawołał Iwan: , . — Zawiruj tak, chatko, zawiruj tak, miła, żebyś do mnie się przodem, a nie tyłem zwróciła! Obróciła się chatka zgodnie z życzeniem carewicza. Wszedł Iwan do środka, a tam na piecu leży Baba Jaga. Zobaczyła go i rzecze: — Co cię do mnie sprowadza, dzielny zuchu? Z własnej woli czy pod przymusem przychodzisz? — Ach, Babo Jago, wpierw byś strudzonego nakarmiła, napoiła, w łaźni wyparzyła, a dopiero potem wypytywała! — Co racja, to racja! — odrzekła Baba Jaga. Zakrzątnęła się, carewicza nakarmiła, napoiła, do łaźni zaprowadziła, a wtedy Iwan powiedział jej, że szuka swojej żony, Wasylisy Mądrej. — Wiem, wiem! — mówi Baba Jaga.— Twoja żona jest teraz u Kościeja Nieśmiertelnego. Ciężko ją będzie stamtąd wydostać, niełatwo pokonać Koś- 35 cieja: ani mieczem, ani strzałą go nie zabijesz. Dlatego nikogo się nie boi. — Ale chyba ma swoją śmierć? — Jego śmierć jest na końcu igły, igła zaś w jajku, jajko — w kaczce, kaczka ukryta jest w zającu, zając schowany w skrzyni kutej, a skrzynia stoi na starym dębie, w niedostępnym lesie — trudno będzie ją znaleźć. Aleja ci pomogę. I powiedziała Baba Jaga Iwanowi, jak trafić do tego dębu. Podziękował jej carewicz i ruszył w drogę. Długo przemierzał Iwan gęste knieje, nieraz brnął przez bagna grząskie, ale odnalazł wreszcie dąb Kościeja. A dąb to był nie byle jaki — korona obłoków sięga, korzenie na sto wiorst ma długie, potężnymi gałęziami jasne słoneczko zakrywa. Patrzy Iwan na drzewo i nijak nie wie, jak by tu skrzyni dosięgnąć... ,,Eh! — myśli — przydałby się niedźwiedź!" Ledwie pomyślał, już niedźwiedź się zjawił i wyrwał dąb razem z korzeniami. Skrzynia spadła i rozbiła się na drobniutkie kawałeczki. Wyskoczył z niej zając i pomknął wielkimi susami. ,,A gdzie jest mój szaraczek? — pomyślał Iwan.— Na pewno dogoniłby tego zająca..." I w tej samej chwili zobaczył, że za pierwszym drugi zając pędzi. Dogonił go, złapał i rozerwał na strzępy. Wyleciała z zająca kaczka i odfrunęła hen, wysoko. „Gdzie mój kaczor?"—myśli carewicz. A kaczor już za kaczką leci. Dogonił, dziobem w głowę uderzył i kaczka wypuściła jajko. A jajko wpadło do morza. Załamał ręce Iwan z rozpaczy i mówi: — A gdzie jest mój szczupak? Na pewno wyciągnąłby jajko z dna morza! A szczupak już podpływa do brzegu z jajkiem w pyszczku: — Zabieraj, Iwanie, swoją zdobycz! Ucieszył się carewicz, rozbił jajko, wyjął z niego igłę i odłamał jej koniec. Ledwie to uczynił, Kościej skonał i w popiół się obrócił. Poszedł Iwan do komnat Kościeja. Wyszła mu naprzeciw Wasylisa Mąd- ra i rzecze: 36 — Potrafiłeś mnie, Iwanie, odnaleźć i uwolnić, teraz na wieki będę two- ja! Wybrał carewicz najlepszego wierzchowca ze stajni Kościeja, posadził na niego Wasyłisę Mądrą i wrócili razem do rodzinnego kraju. Żyli potem długo i szczęśliwie. NIE WIADOMO GDZIE, NIE WIADOMO CO W pewnym państwie żył sobie car. Był kawalerem, bo jakoś nie udało mu się znaleźć odpowiedniej żony. Miał ten car strzelca o imieniu Andrzej. Pewnego razu wybrał się strzelec Andrzej na polowanie. Chodził cały boży dzień po lesie, ale nie miał szczęścia i niczego nie ustrzelił. Pod wieczór postanowił wracać do domu. Idzie niewesół, idzie, nagle patrzy—na drzewie siedzi synogarlica. „No cóż, trudno—myśli sobie strzelec — chociaż tę mizerotę upoluję!" Strzelił i trafił, spadła ranna synogarlica z drzewa na ziemię. Podniósł Andrzej ptaszka, chciał już łepek ukręcić, do torby schować, gdy wtem odezwała się synogarlica' ludzkim głosem: 38 — Oszczędź mnie, strzelcze, nie zabijaj! Zabierz mnie lepiej do domu, posadź przy okienku, a sam czuwaj. Gdy senność mnie ogarnie, uderz na odlew prawą ręką, a spotka cię wielkie szczęście. Zdziwił się Andrzej — niby ptak, a przemawia ludzkim głosem. Przyniósł synogarlicę do domu, posadził na okienku, a sam stanął obok i czeka, co będzie dalej. Minęło czasu mało wiele, schował ptaszek główkę pod skrzydełko i za-drzemał. Przypomniał sobie Andrzej, co synogarlica mu przykazała, i uderzył na odlew prawą ręką. Upadła synogarlica na ziemię i zamieniła się w Marię-carównę, najpiękniejszą z pięknych. Powiada Maria-carówna do strzelca: — Potrafiłeś mnie zdobyć, a teraz dobrze pilnuj, ja zaś będę ci wierną i kochającą żoną. I tak też się stało. Urządzili wesele i żyli sobie w szczęściu i spokoju. Nie zapominał, rzecz jasna, Andrzej o swoich obowiązkach: co rano szedł do lasu, polował na zwierzynę, a zdobycz zanosił do carskiej kuchni. Pewnego razu powiada Maria do męża: — Coś biednie żyjemy, Andrzeju! — Co poradzisz, widać tak być musi. — Nie musi. Pożycz lepiej od kogoś sto rubli, kup różnokolorowego jedwabiu, a ja coś wymyślę. Posłuchał Andrzej żony, poszedł do kolegów, u kogo rubla pożyczył, u kogo dwa, nakupił jedwabiu i przyniósł do domu. Ucieszyła się Maria i mówi: — Kładź się spać, jutro zobaczymy, co dalej. Położył się Andrzej, a Maria-carówna zabrała się do tkania. Całą noc pracowała i utkała dywan, jakiego ludzkie oko nigdy nie oglądało: całe carstwo na nim jest — i miasta, i wioski, i lasy z polami, i ptaki w chmurach latające, i zwierzęta w lasach polujące, i ryby w wodach pluskające, a na niebie słońce i księżyc krążące... Rankiem budzi Maria męża i powiada: — Zanieś dywan na targ i sprzedaj kupcom. O jednym tylko pamiętaj — nie wolno ci podać ceny, bierz, ile sami dadzą. 39 Wziął Andrzej dywan, przewiesił go przez rękę i poszedł na targ. Prze- \^. ycvv^A-ł^ \>x-acrcv&w\\, •&, \w po^O\e.V*& &o mego Vupiec 1 pyta". — Ile żądasz, dobry człowieku, za swój dywan? — Ty tu jesteś kupcem, więc sam wyznacz cenę. Myśli kupiec, myśli, nijak nie potrafi wycenić dywanu. Podszedł do niego drugi kupiec, za nim trzeci — po chwili cały tłum się zebrał. Stoi chmara kupców, podziwiają dywan, ze wszystkich stron oglądają, ale ceny właściwej nikt podać nie potrafi. Akurat przejeżdżał przez targ carski minister. Straszna go ciekawość wzięła, co to za zbiegowisko. Wysiadł z karety, przepchnął się przez ciżbę i pyta: — Witajcie kupcy i goście zza morza! O co się tak sprzeczacie? — Ano tak się sprawy mają, że nie potrafimy wycenić dywanu. Spojrzał carski minister na dywan i osłupiał. — Powiedz, strzelcze, prawdę, skąd masz ten dziw nad dziwy? — To moja żona utkała. — A ile chcesz za niego? — Sam nie wiem. Żona zabroniła mi się targować: ile dadzą, tyle mam wziąć — przykazała. — Skoro tak, to masz tu, strzelcze, dziesięć tysięcy. Wziął Andrzej pieniądze, oddał dywan i do domu wrócił. A minister prościutko do cara pojechał. Spojrzał car na dywan, zobaczył swoje carstwo jak na dłoni i aż krzyknął z zachwytu. — Rób, co chcesz, ale dywanu ci nie oddam! I kazał ministrowi wypłacić dwadzieścia tysięcy. Przyjął minister pieniądze i pomyślał: „Mała strata, zamówię sobie ładniejszy!" Wsiadł do karety i pojechał za miasto. Odnalazł chatkę strzelca i zapukał do drzwi. Otworzyła mu Maria-carówna. Przeniósł minister jedną nogę przez próg i zastygł w osłupieniu, o bożym świecie zapomniał. Tak go poraziła uroda dziewczyny, że rad by całe życie oczu z niej nie spuszczać. Maria-carówna czekała, czekała, wreszcie straciła cierpliwość i wypchnęła ministra za drzwi..Z wielkim trudem przyszedł do siebie, z żalem powlókł 40 i W się do domu. Od tej chwili przestał jeść i pić, wciąż tylko myślał o żonie strzelca. Zauważył to car. — Go ci jest? — pyta.— Co cię tak gryzie? Minister na to: — Widziałem żonę pewnego strzelca i od tej chwili nie mogę zaznać spokoju! Ciągle ją widzę i zapomnieć nijak nie mogę. Zapragnął car zobaczyć tę ślicznotkę. Przebrał się za zwykłego chłopa, pojechał za miasto, znalazł chatkę Andrzeja i do drzwi zapukał. Otworzyła drzwi Maria-carówna. Skamieniał car na progu — nigdy takiej piękności nie widział. Stoi i oczy wybałusza, języka w gębie zapomniał. Maria-carówna czekała, czekała, wreszcie jej się znudziło i zatrzasnęła drzwi carowi przed nosem. Wrócił car do pałacu i postanowił podstępem odebrać strzelcowi żonę. Wzywa ministra i powiada: — Musisz znaleźć sposób na pozbycie się strzelca Andrzeja. Chcę sobie wziąć jego żonę. Pomożesz — sowicie wynagrodzę, jak nie — zetnę głowę. Wrócił minister do domu, chodzi z kąta w kąt, ale nic mu do głowy nie przychodzi. Z tej zgryzoty postanowi! się napić wina w karczmie. Przysiadł się do niego pijaczyna w podartym kaftanie i pyta: — Czemuś taki markotny, carski ministrze? — Idź do diabła, pijanico! — Nie odpędzaj mnie, lepiej ugość szklanicą wina, a ja już znajdę sposób na twój frasunek. Kazał minister podać wina i opowiedział o swoim zmartwieniu. Powiada mu obdartus: — Pozbyć się strzelca Andrzeja to żadna sztuka. Zwykły z niego strzelec, tyle że żonę ma mądrą. Ale wymyślimy taki podstęp, że i ona nie poradzi. Wracaj do cara i tak mu powiedz: niech pośle strzelca Andrzeja na tamten świat, żeby sprawdził, co porabia świętej pamięci carski ojczulek. A stamtąd już się nie wraca. Podziękował minister za radę i pobiegł co sił w nogach do pałacu. 42 — Wiem już, jak się można pozbyć strzelca Andrzeja! I powiedział, co należy zrobić. Ucieszył się car i kazał wezwać strzelca. — No, Andrzeju, służyłeś mi jak dotąd wiernie, spełnij więc jedno moje życzenie. Zajdź na tamten świat i dowiedz się, co porabia mój ojczulek. Jeśli tego nie uczynisz, skrócę cię o głowę. Wrócił Andrzej do domu, usiadł na ławie, głowę zwiesił. Pyta go Maria-carówna: — Czemuś taki smutny? Co cię dręczy? Opowiedział jej Andrzej o rozkazie cara. — Nie ma się czym martwić! — Maria na to.— To dziecinnie proste, najgorsze jeszcze przed tobą. A teraz kładź się spać, rankiem pomyślimy, co da-lej. Następnego dnia, ledwie się Andrzej obudził, wręcza mu Maria-carówna worek z sucharami i złoty pierścionek. — Idź teraz do cara i proś, żeby ci dał do towarzystwa swojego ministra. Inaczej nikt ci nie uwierzy, że byłeś na tamtym świecie. A kiedy znajdziecie się na gościńcu, rzuć przed siebie pierścień, on ci wskaże drogę. Zawiesił Andrzej worek na ramieniu, wziął pierścionek, czule pożegnał się z żoną i poszedł do cara prosić o towarzysza podróży. Cóż było robić, musiał się car zgodzić. Kazał ministrowi powędrować z Andrzejem na tamten świat. Wyszli dwaj podróżnicy na gościniec. Rzucił Andrzej pierścień na ziemię i pierścień się potoczył. Idzie Andrzej w ślad za nim przez pola szerokie, bag-niska głębokie, przez lasy nieprzebyte, przez rzeki i jeziora, a tuż za nim rad nierad wlecze się carski minister. Zmęczą się marszem, przysiada na chwilkę, podjedzą sucharów i dalej w drogę. Wędrowali tak, wędrowali, aż trafili do gęstego, ciemnego lasu, do głębokiego wąwozu i tu pierścionek się zatrzymał. Usiedli obaj podróżnicy na pieńku, żeby się posilić i trochę odsapnąć. Nagle patrzą—jedzie wielgachny wóz z drzewem, ciągnie go carski ojczulek, a dwa diabły poganiają go kijami—jeden z prawej, drugi z lewej strony. Mówi Andrzej: ', 43 — Popatrz no, czy mnie wzrok nie myli, czy to nie ojczulek naszego cara? — A jakże, on we własnej osobie! Zawołał strzelec do diabłów: — Hej, szanowni czarci! Zwolnijcie na chwilę tego nieboszczyka, muszę go o coś zapytać. Diabli na to: — Nie mamy czasu, robota pilna! Kogo do wozu zaprzęgniemy, może ciebie? — A weźcie sobie tego tutaj na pomocnika. Z"wo\ru\i dia\Ai starego cara, na jego miejsce zaprzęgli carskiego ministra i nuże go z obu stron kijami poganiać. Miota się minister, ale ciągnie. Zaczął wypytywać Andrzej starego cara, jak mu się żyje. — Ach, strzelcze Andrzeju — rzecze car — nie da się opowiedzieć, jak bardzo cierpię! Pokłoń się ode mnie mojemu synkowi i powiedz, że mu zabraniam ludzi krzywdzić, bo też tu trafi. Ledwie zdążył to powiedzieć, już diabli wrócili z pustym wozem. Pożegnał się Andrzej ze starym carem, zabrał ministra i ruszyli w drogę powrotną. Przyszli do rodzinnego kraju, meldują się w pałacu. Zobaczył car strzelca i zatrząsł się ze złości: — Jak śmiałeś tutaj wrócić! — Ano, zadanie wykonałem — powiada Andrzej — byłem u nieboszczyka ojca twojego na tamtym świecie. Źle mu się wiedzie. Kazał ci się kłaniać i więcej ludzi nie krzywdzić. — A jak udowodnisz, że byłeś na tamtym świecie i ojca mego widziałeś? — Tu, na grzbiecie carskiego ministra dowód jeszcze widać, przez diabły pałkami namalowany. Cóż było robić, przekonał się car na własne oczy, że Andrzej prawdę mówi. Musiał strzelca puścić do domu. Sam zaś mówi do ministra: — Rusz głową, jak się strzelca pozbyć, bo inaczej ją stracisz! Wyszedł minister z pałacu, ze zgryzoty ledwie nogami powłóczy. Zajrzał do karczmy, zamówił wina. Podbiega do niego obdartus, stary znajomy: 44 — Góżeś taki markotny, ministrze? Poczęstuj mnie winem, może w czym pomogę? •Ugościł go minister i opowiedział o swoim frasunku. Pomyślał chwilę ob-dartus i tak mówi: — Wracaj do pałacu i powiedz carowi, żeby dał polecenie strzelcowi, które nawet wymyślić trudno, a co dopiero wykonać: niech idzie za siódmą górę, za siódmą rzekę i przyniesie Kota Mruczysława... Ucieszył się minister i pognał do pałacu. Wzywa car Andrzeja. — No, strzelcze, spełniłeś moje życzenie, spełnij jeszcze jedno: idź za siódmą górę, za siódmą rzekę i przynieś mi Kota Mruczysława. Nie dasz rady— zetnę ci głowę. Wrócił strzelec do domu bardzo smutny i opowiedział żonie, co nowego car wymyślił. — Nie ma się czym martwić! To dziecinnie proste — rzecze na to Maria-carówna — najgorsze jeszcze przed tobą. A teraz kładź się spać, rano coś wymyślimy. Położył się Andrzej do łóżka, a Maria poszła prosto do kuźni i kazała wykuć kowalom trzy żelazne czapki, obcęgi żelazne i trzy rózgi: żelazną, miedzianą i ołowianą. Rankiem budzi męża: — Masz tu trzy czapki, obcęgi i rózgi. Ruszaj za siódmą górę, za siódmą rzekę. Kiedy będziesz już blisko, zacznie cię morzyć sen — to Kot Mruczys-ław będzie chciał cię uśpić. Rób, co chcesz — biegaj, krzycz, machaj rękami, tylko nie zasypiaj. Zamkniesz oczy, Kot cię zabije. I powiedziała Maria strzelcowi, co i jak ma robić, żeby Kota złapać. Pocałował Andrzej żonę i ruszył w drogę. Długo to trwało czy też krótko, dość, że trafił strzelec za siódmą górę, za siódmą rzekę. Kiedy do celu zostały trzy wiorsty, zaczął go morzyć sen. Założył Andrzej trzy żelazne czapki i dalejże krzyczeć, machać rękami, byle tylko nie zasnąć. Udało mu się pokonać senność. Przeszedł jeszcze kawałek i zobaczył słup wysoki, a na nim Kota Mruczysława. Spostrzegł Kot Andrzeja i jak nie zasyczy, jak nie zamruczy, a potem — 45 2I hyc! — prosto strzelcowi na głowę! Jedną czapkę rozbił, drugą, już do trzeciej się zabrał. Ale Andrzej, mądra głowa, już złapał Kota obcęgami, o ziemię rzucił i dalejże okładać rózgami. Najpierw chłostał żelazną—złamała się, potem smagał miedzianą — i ta pękła, wtedy ołowiana poszła w ruch. Mocna to rózga, nie łamie się, odskakuje od grzbietu Kota jak sprężyna. Zląkł się Mruczysław, zaczął bajki mruczeć: o królestwach niewidzianych, o ludziach nieznanych. Ale Andrzej go nie słucha, sumiennie rózgą wywija. Widzi Kot, że nie da rady pokonać strzelca. Zaczyna go błagać: — Nie bij mnie, dobry człowieku, wypuść, a zrobię wszystko, co zechcesz! — A pójdziesz ze mną? .— Pójdę! Ruszył Andrzej z Kotem do domu. Przyszli do pałacu, melduje strzelec carowi: — Polecenie wykonałem, przyprowadziłem Kota Mruczysława. Zdziwił się car i mówi: — Kocie Mruczysławie, pokaż jakąś sztuczkę! Ale Kot już pazury na cara ostrzy, widać zaraz się na niego rzuci. Wystraszył się car i krzyczy: — Strzelcze Andrzeju, zrób coś z tym kotem, bo mnie zaraz rozsza-rpie! Złapał Andrzej Kota, wsadził do klatki i poszedł do domu, do Marii-carówny. Żyją sobie w zdrowiu, szczęściu i miłości wzajemnej. A cara jeszcze bardziej gniecie zazdrość, wytrzymać już nie może. Wzywa do siebie ministra. — Rób, co chcesz, ale musisz znaleźć sposób na strzelca, bo inaczej własną głową zapłacisz! Poszedł minister prosto do karczmy, znalazł pijaczynę w podartym kaftanie i o pomoc poprosił. Najpierw wypił obdartus szklanicę wina, wąsy niespiesznie otarł, a potem mówi: — Idź do cara i powiedz, żeby posłał strzelca nie wiadomo gdzie, po nie wiadomo co. Tego Andrzej do końca swoich dni nie wykona i do domu nie wróci. 46 Pobiegł minister do pałacu i wszystko carowi powtórzył. Posyła car po strzelca. — Dobrze się spisałeś, strzelcze, wykonałeś moje dwa polecenia. Wykonaj trzecie, ostatnie: idź nie wiadomo gdzie, przynieś nie wiadomo co. Zrobisz— sowicie wynagrodzę, a jak nie — głowę zetnę! Przyszedł Andrzej do domu, usiadł ńa ławie i gorzko zapłakał. Pyta go Maria-carówna: — Co ci jest, mój miły? Czemu łzy przelewasz? — Ach, przez twoją urodę same nieszczęścia mnie spotykają! Kazał mi car iść nie wiadomo gdzie, przynieść aie wiadomo co. — Tak, to już nie błahostka, to prawdziwe zmartwienie! Ale nic, kładź się spać, rano coś wymyślimy. Kiedy noc zapadła, otworzyła Maria-carówna czarodziejską księgę, czytała, czytała, ale na próżno — nie było w niej rozwiązania carskiej zagadki. Odłożyła Maria księgę i wyszła na ganek. Wyjęła chusteczkę i machnęła. W jednej chwili przyleciały wszystkie ptaki, przybiegły wszystkie zwierzęta. Pyta je carówna: — Zwierzątka leśne, co po kniejach biegacie, ptaszyny niebieskie, co w chmurach latacie — czy nie wiecie, jak dojść nie wiadomo gdzie, żeby przynieść nie wiadomo co? Odpowiadają jej zwierzątka i ptaki: — Nie, Mario-carówno, nie wiemy. Machnęła Maria chusteczką, zwierzęta i ptaki zniknęły w jednej chwili, jakby ich w ogóle nie było. Machnęła chusteczką po raz wtóry i stanęły przed nią dwa wielkoludy. — Jakie są twe pragnienia, jakie są twe życzenia, o pani? — Słudzy moi wierni, zanieście mnie na środek oceanu. Wzięły wielkoludy Marię-carównę i zaniosły na sam środek oceanu. Stopy wsparli o dno morskie, sterczą ponad wodą jak dwa słupy, a na rękach ich siedzi Maria-carówna. Machnęła Maria chusteczką i wnet przypłynęły ryby i wszelkie morskie żyjątka. — Rybki i żyjątka miłe, cały ocean dobrze znacie, do wszystkich wysp 47 dopływacie — może wiecie, jak dojść nie wiadomo gdzie, żeby znaleźć nie wiadomo co? — Nie, Mario-carówno, nie wiemy. Zasępiła się Maria i kazała się odnieść do domu. Rankiem przygotowała carówna męża do drogi. Włożyła mu do torby kłębek nici i haftowany ręcznik. — Miły mój, rzuć przed siebie ten oto kłębuszek, on cię poprowadzi. I pamiętaj, żebyś zawsze się wycierał tylko moim ręcznikiem, żadnym innym. Pożegnał się Andrzej z żoną, pokłtmił się czterem stronom świata i poszedł za rogatki miasta. Tam rzucił przed siebie kłębuszek nici, tak jak mu żona kazała. Potoczył się kłębuszek i Andrzej ruszył w ślad za nim. Długo strzelec wędrował — pół świata przemierzył, wiele krajów zobaczył. A kłębuszek wciąż toczy się i toczy, tylko coraz mniejszy się robi. Gdy stał się prawie niewidoczny, trafił Andrzej do ciemnego boru. Patrzy, a tu stoi chatka na kurzych nóżkach. — Chatko, chatko! — zawołał.— Obróć się do mnie drzwiami, do lasu oknami! Obróciła się chatka, Andrzej wszedł do środka. A tam na ławie siedzi siwa starucha i wełnę przędzie. — Fu, fu! Człowieka tu czuję! Zaraz go upiekę w piecu, schrupię, a kosteczki psom na pożarcie rzucę! Andrzej na to: — Całkiem żeś zgłupiała, Babo Jago! To już nie wiesz, że człowiek z drogi brudny jest i osmolony? Najpierw przygotuj łaźnię, wyparz i wymyj mnie do czysta, a dopiero potem jedz! Napaliła Baba Jaga w łaźni. Wymył się Andrzej, wyparzył, a potem wyjął ręcznik od Marii i zaczął się wycierać. Zobaczyła to Baba Jaga i pyta: — Skąd masz ten ręcznik? Moja córka go wyszywała. — Twoja córka jest moją żoną i sama mi go dała. — Ach, zięciulku drogi, czymże mam cię ugościć? Zakrzątnęła się Baba Jaga, przygotowała kolację co się zowie, od jadła 48 i wina stół się uginał. Nie namyślał się długo Andrzej — za stołem usiadł i pałaszuje ile wlezie. A Baba Jaga obok przysiadła i wypytuje: jak się z Marią-carówną poznali, jakie wesele wyprawili i czy dobrze żyją. Opowiedział o wszystkim Andrzej: jak się z Marią-carówną ożenił i jak go car posłał nie wiadomo gdzie, po nie wiadomo co. — Pomogłabyś, babciu! — Ach, zięciulku drogi, nawet o czymś takim nie słyszałam. Ale wiem, kto mógłby ci pomóc — na bagnach od trzystu lat mieszka stara ropucha, ona może coś wiedzieć... Pomyślimy o tym jutro, teraz kładź się spać. Położył się Andrzej, a Baba Jaga dosiadła miotły i poleciała do bagniska. — Babucho-ropucho — zawołała — żyjesz jeszcze? ~~ Żyję. — To wyjdź z błota. Wylazła stara ropucha, a Baba Jaga ją pyta: — Nie wiesz przypadkiem, jak dojść nie wiadomo gdzie i znaleźć nie wiadomo co? — Wiem. — To powiedz, poratuj w biedzie! Okrutny car posłał tam mojego zięcia, bo chce się go pozbyć i córkę moją zabrać. Ropucha na to: — Chętnie bym go zaprowadziła, ale bardzo już jestem stara i sił mi brak. Jeżeli twój zięć doniesie mnie w ciepłym mleku do ognistej rzeki, to mu pomogę. Wzięła Baba Jaga ropuchę i poleciała do domu. Nadoiła mleka do dzbana, schowała tam ropuchę i o świcie obudziła Andrzeja. — Wstawaj, zięciu, ubieraj się. Powiem ci, co masz zrobić. Weź ten dzban z mlekiem, w środku jest ropucha. Wsiadaj na mojego konia, zawiezie cię do ognistej rzeki. Tam wyjmij ropuchę z mleka, a ona powie, co dalej. Ubrał się Andrzej, wziął dzban, dosiadł konia Baby Jagi. Długo to trwało czy krótko, dowiózł go rumak do ognistej rzeki. Burzy się rzeka, strzela w górę płomieniami — ni zwierz, ni ptak jej nie przeskoczy. 49 Powiada ropucha do Andrzeja: — Wyjmij mnie, dzielny zuchu, trzeba się jakoś przez rzekę przeprawić. Wyjął strzelec ropuchę, na ziemię puścił. — No, junaku, a teraz wskakuj mi na grzbiet! — Goś ty, babciu! Jak usiądę, to cię rozgniotę! — Nic się nie martw. Siadaj i mocno się trzymaj. Usiadł Andrzej, a ropucha zaczęła rosnąć. Nadyma się, rośnie—już jest duża jak kopa siana. — Trzymasz się mocno, zuchu? — Trzymam się, babciu! Znowu zaczęła rosnąć i zrobiła się wielka jak stodoła. — Trzymasz się mocno, zuchu? — Trzymam się, babciu! Nadęła się ropucha i zrobiła się wyższa i potężniejsza od ciemnego lasu. Skoczyła i przeniosła Andrzeja przez ognistą rzekę. A na drugim brzegu na powrót stała się maleńka. — A teraz idź, młodzieńcze, tą oto ścieżyną. Na jej końcu znajdziesz ni to chatkę, ni to szopę. Wejdź do środka, schowaj się za piecem, a tam znajdziesz to, czego szukasz. Ruszył Andrzej dróżką. Idzie, idzie, patrzy — rzeczywiście stoi stara opuszczona chatka bez okien i drzwi. Wszedł do środka i schował się za piecem. Niewiele czasu minęło, gdy nagle zahuczało, zagrzmiało i do chatki wszedł chłopek malutki jak paznokieć, z brodą na łokieć. Już od progu krzyczy: — Hej, Kumie Naumie, jeść chcę! Jeszcze nie skończył mówić, a już, nie wiadomo skąd, pojawił się stół, na nim byk pieczony i beczka piwa. Usiadł chłopek za stołem, nożem mięso kraje, czosnkiem przegryza, piwem popija, mlaszcze i chłepcze, że w uszach dzwoni. Spałaszował byka do ostatniej kosteczki, piwa nie zostawił ani kropelecz-ki, brodę otarł i zawołał: — Hej, Kumie Naumie, posprzątaj resztki! 50 I od razu wszystko zniknęło — i stół, i kosteczki, i beczułka... Zaczekał Andrzej, aż chłopek sobie pójdzie, wyszedł wtedy zza pieca i krzyknął: — Kumie Naumie, nakarm mnie... Jeszcze nie skończył, a już stół stoi, od jadła i wina się ugina. Zasiadł Andrzej za stołem i rzecze: — Kumie Naumie, bądź moim gościem. Odpowiada mu niewidzialny głos: — Dziękuję ci, dobry człowieku! Tyle lat tu służę, nikt mnie nawet okruszyną chleba nie ugościł, a ty do stołu zapraszasz. Patrzy Andrzej i oczom własnym nie wierzy: nikogo nie widać, a jedzenie samo znika, jakby je ktoś miotełką wygarniał. Wina i miody same się do kielichów nalewają, a kielich w powietrzu skacze. Prosi Andrzej: — Kumie Naumie, pokaż się! — Nie, nikt mnie zobaczyć nie może, bo jestem nie wiadomo co. — Kumie Naumie, a chciałbyś u mnie służyć? — Czemu nie, dobry z ciebie człowiek. Najedli się do syta. — No, a teraz — powiada Andrzej — zbierajmy się w drogę. Wyszedł strzelec z chatki, obejrzał się i pyta: — Kumie Naumie, jesteś tu? — Jestem. Nie bój się, na krok cię nie odstąpię. Dotarł Andrzej do ognistej rzeki. Czekała tam na niego ropucha. — No i co, dzielny zuchu, znalazłeś nie wiadomo co? — Znalazłem, babciu. — Siadaj na mnie. I znów ropucha się nadęła, urosła do niebotycznych rozmiarów i przeniosła Andrzeja na drugi brzeg ognistej rzeki. Podziękował strzelec ropusze za pomoc i ruszył w drogę powrotną, do swego kraju i umiłowanej żony. Idzie, idzie, co rusz się ogląda. — Kumie Naumie, jesteś tu? 52 — Jestem. Nie bój się, na krok cię nie odstąpię. Szedł tak Andrzej, szedł, aż poczuł, że całkiem z sił opadł, nogi już nie słuchają, ręce do ziemi zwisają. — Eh! — powiada—już ledwiem żywy ze zmęczenia. A Kum Naum na to: — Czemuś nic nie mówił? Już dawno bylibyśmy w domu. Zerwał się porywisty wiatr, porwał Andrzeja i poniósł ponad górami, lasami, miastami i wsiami. Kiedy przelatywali nad głębokim morzem, strach obleciał strzelca. — Kumie Naumie — zawołał — odpocznijmy trochę, w głowie mi się już kręci. I od razu wiatr ucichł. Zaczął Andrzej opadać, ale nim dotknął stopą morza— wynurzyła się z wody wyspa, na niej pałac szczerozłoty, wokół ogród pełen kwiatów i drzew... Mówi Kum Naum: — Odpoczywaj, jedz, pij i na morze popatruj. Będą tędy przepływały trzy okręty kupieckie. Zaproś kupców do siebie, ugość szczodrze. Mają ci kupcy trzy cuda niewidy — wymień je na mnie i niczego się nie bój, wrócę do ciebie. Nie minęło czasu wiele, płyną z zachodu trzy statki kupieckie. Zobaczyli kupcy wyspę, na" niej pałac szczerozłoty, wokół ogród niewidzianej urody... — Cuda, cudeńka — mówią — tyle razy przepływaliśmy tędy, a nigdy tej wyspy nie widzieliśmy. Trzeba koniecznie dowiedzieć się, kto na niej mieszka. Zarzucono kotwicę, wsiedli kupcy do łódki i popłynęli na wyspę. A tu wita ich Andrzej, w gościnę zaprasza. Idą kupcy i własnym oczom nie wierzą: dach pałacu niczym słońce płonie, na drzewach zamorskie ptaki cudnie śpiewają, po ogrodzie dziwne zwierzęta biegają. — Powiedz, dobry człowieku, kto stworzył ten dziw nad dziwy? — Mój sługa, Kum Naum, w jedną noc się sprawił. Zaprowadził strzelec gości do pałacu. 53 ' 1 m i i % m .i l •li mi i! — Hej, Kumie Naumie, przygotuj nam wieczerzę! I wnet stanął stół bogato zastawiony, a na nim jadła i napitku, ile dusza zapragnie i zamarzy. Kupcy ze zdziwienia usta pootwierali. — Zamieńmy się, dobry człowieku — mówią — oddaj nam swojego sługę, Kuma Nauma. Damy ci za niego, co tylko zechcesz. — Czemu nie. Pokażcie, co macie. Pierwszy kupiec wyjął zza pazuchy kijek. Nie zwyczajny to kijek, lecz zaczarowany. Wystarczy powiedzieć: „Nuże kijku-samobijku!" — a wnet porachuje kości największemu siłaczowi. Drugi kupiec wyciągnął topór. Odwrócił go ostrzem do góry — raz, dwa, okręt zbudowany, trzy, cztery, następny na falach się kołysze. Żagle powiewają, armaty strzelają, marynarze na rozkazy czekają. Odwrócił kupiec topór ostrzem do dołu — i wszystko zniknęło. Trzeci wyciągnął z kieszeni piszczałkę. Dmuchnął w nią i stanęło przed nimi wojsko. Kogo tu nie ma! I kawalerzyści na rączych koniach, i piechota pod bronią, i artylerzyści z działami! Maszerują żołnierze w takt muzyki, sztandary powiewają, dowódcy na rozkazy czekają. Dmuchnął kupiec w piszczałkę z drugiej strony i wojsko przepadło bez śladu. Powiada Andrzej: — Podobają mi się wasze cuda niewidy, ale mój jest droższy. Oddam wam mojego sługę, Kuma Nauma, ale za wszystko, co pokazaliście. — Nie za drogo to? — Jak chcecie, inaczej się nie zamienię. Myślą kupcy, po głowach się skrobią: ,,Po co nam kijek, topór i piszczałka? Lepiej się zamienić, z Kumem Naumem będziemy żyli w szczęściu i sytości, ptasiego mleka nam nie zabraknie". I oddali Andrzejowi swoje cuda niewidy. — Hej, Kumie Naumie — wołają—bierzemy cię ze sobą! Będziesz nam wiernie służyć? — Czemu nie? Wszystko mi jedno komu służę. Wrócili kupcy na statek, jedzą, piją i co rusz pokrzykują: — Hej, Kumie Naumie, nie leń się, daj to, daj tamto! 54 Popili się z tego szczęścia i zasnęli tam, gdzie siedzieli. A strzelec chodzi po pałacu, zamartwia się: ,,Eh! Gdzie jest teraz mój wierny sługa, Kum Naum?" — Tu jestem — odpowiada mu niewidzialny głos.— Czego chcesz? Ucieszył się strzelec. — Kumie Naumie, czy nie czas już wracać w rodzinne strony, do młodej żony? Zanieś mnie do domu. Zerwał się wicher, pochwycił Andrzeja i poniósł do ojczyzny. Tymczasem kupcy obudzili się i krzyczą: — Hej, Kumie Naumie, głodni jesteśmy! Podawaj śniadanie, zwijaj się prędko! Krzyczą, krzyczą, już gardła sobie zdarli — a śniadania jak nie ma, tak nie ma. Patrzą—i wyspa zniknęła. Tylko morze szumi, fale pluskają. „Oszukał nas niedobry człowiek" — pomyśleli. Co było robić — pokrzyczeli, pozłościli się, a potem żagle podnieśli i odpłynęli swoją drogą. A Andrzej przyleciał do rodzinnego kraju. Stanął przed swoim domem — a domu nie ma! Sterczy tylko z ziemi spalony komin. Zwiesił strzelec głowę i poszedł na brzeg morza. Znalazł ustronny kącik, usiadł na kamieniu i zapłakał gorzko nad swoim nieszczęściem. Nagle, nie wiadomo skąd, podleciała do niego synogarlica, uderzyła o ziemię i zamieniła się w Marię-carównę. Padli sobie w ramiona, całują się, tańczą ze szczęścia i podskakują. A kiedy już nacieszyli się sobą, opowiedziała Maria-carówna, co się z nią działo. ' — Odkąd odszedłeś, trzy razy posyłał po mnie car i trzy razy udało mi się uciec. Wreszcie okrutnie się rozgniewał i kazał spalić nasz domek. Zamieniłam się wtedy w synogarlicę i latam po lasach i borach, na ciebie czekam. Rzecze Andrzej: — Kumie Naumie, czy nie dałoby się tu nad morzem zbudować pałacu? — Czemu nie? Nie ma rzeczy niemożliwych. 55 i i I nie zdążyli się obejrzeć, a pałac już stoi. Wysoki, przestronny, a taki piękny, że carski zamek przy nim wygląda jak psia buda. Wokół ogród się zieleni, ptaki w nim cudnie śpiewają, dzikie zwierzęta się skradają. Weszli Andrzej z Marią do pałacu, usiedli przy okienku, w oczy sobie patrzą, szczęściu swemu nie wierzą. Życie płynie im jak w bajce. Minął dzień, drugi, trzeci. Wybrał się car na polowanie. Zajechał nad brzeg morza, patrzy — pałac piękny stoi, ludzkie oko takiego nigdy nie oglądało. — A to co takiego? Kto śmiał postawić pałac na mojej ziemi? Rozbiegli się gońcy, wywiedzieli się wszystkiego i meldują carowi, że to strzelec Andrzej zbudował pałac i mieszka w nim ze swoją młodą żoną. Okrutnie rozgniewał się car. Posyła umyślnych, żeby się dowiedzieli, czy strzelec był nie wiadomo gdzie i znalazł nie wiadomo co. Wracają gońcy i meldują: — Andrzej był nie wiadomo gdzie i przyniósł nie wiadomo co. Całkiem oszalał car z zawiści. Kazał zebrać wojsko i ruszyć na pałac. — Strzelca i jego żonę wydać na okrutną śmierć! Pałac spalić, ziemię zaorać, żeby ślad żaden nie został! Stanął Andrzej w drzwiach, widzi, że carskie wojska nadciągają. Złapał SZybJiO Zaczarowany topór, OStrzem do góry obrócił i już okręt na falach się kołysze. Sto razy toporem obracał, sto okrętów stworzył. Wyjął potem piszczałkę, dmuchnął — wojsko się zjawiło: konnica, piechota, artyleria. Podjechali dowódcy, o rozkazy proszą. Kazał strzelec rozpoczynać bitwę. Zagrały trąby, uderzyły werble — ruszyła piechota na carskich żołnierzy, błyskają szable kawalerzystów, okręty z armat strzelają. Widzi car, że wojsko jego ucieka. Pobiegł je zatrzymać. Wyjął wtedy Andrzej kij zaczarowany j krzyknął: — No, Jcyu-samobiju, porachuj kości temu niegodziwcowi! Zakręcił się kij, zafurkotał w powietrzu, dogonił cara, w łeb palnął i tyle go było. i 56 Bitwa się skończyła. Przybiegli wtedy ludzie z miasta i dalejże prosić Andrzeja, żeby przejął władzę w carstwie. Nie wzbraniał się strzelec. Wyprawił wielką ucztę, a potem razem z Ma-rią-carówną rządził swoim krajem długo i szczęśliwie. I BAJKA O (WANIECAREWICZU I SZARyM WILKU awno, dawno temu żył sobie car Berendej. Miał trzech synów, najmłodszemu było na imię Iwan. Miał ten car wspaniały ogród, a w nim czarodziejską jabłoń rodzącą złote jabłka. To właśnie drzewko ukochał władca najbardziej i strzegł go jak oka w głowie. Ale, jak to w życiu często bywa, niedługo cieszył się swym skarbem, bo ktoś zaczął myszkować po ogrodzie i kraść złote jabłka. Bardzo zmartwił się car. Kazał co noc wystawiać straże w ogrodzie, ale na próżno — nikt nie złapał tajemniczego szkodnika. Ze zgryzoty przestał car jeść i pić. Pocieszają go synowie: 58 fc — Ojczulku drogi, nie zamartwiaj się tak! Sami będziemy pilnować ogrodu i złapiemy złodzieja. Pierwszy poszedł czuwać najstarszy carewicz. Chodził po ciemnym ogrodzie, za krzakami się czaił, w końcu zmęczył się, ułożył na mięciutkiej trawie i zasnął. Rano pyta go ojciec: — No i co, synu, masz dla mnie dobrą wiadomość, widziałeś rabusia? — Nie, drogi ojcze, całą noc nie spałem, oka nie zmrużyłem — nikogo nie widziałem. Następnej nocy stróżował średni syn. Pokręcił się po ogrodzie, pokręcił, a potem słodki sen go zmorzył i rano musiał z niczym przyjść do ojca. Przyszła kolej na najmłodszego syna. Chodzi Iwan po ogrodzie, nawet przysiąść się boi. Żeby sen odgonić, co, rusz twarz mokrą rosą przemywa. Wybiła północ. Nagle pojaśniało w ogrodzie. Patrzy Iwan, na drzewie siedzi Ognisty Ptak i złote jabłka dziobie. Taki blask od niego bije, że oczy bolą. Podkradł się cichutko carewicz pod drzewo i złapał Ognistego Ptaka za ogon. Krzyknął Ptak, szarpnął się i odleciał, carewiczowi na pociechę zostało w rękach piórko. Przychodzi rano Iwan do pałacu. — No i co, synku, złapałeś szkodnika? — Nie złapałem, ojcze, ale wiem już, kto nasz ogród niszczy. To Ognisty Ptak, mam tu piórko z jego ogona. Spojrzał car i z zachwytu całkiem mu rozum odjęło. Przestał jeść i pić, ciągle tylko o Ptaku myśli. Wzywa wreszcie synów i mówi: — Synkowie moi mili, nie zaznam spokoju, dopóki nie będę miał Ognistego Ptaka. Wsiadajcie na konie i ruszajcie w świat szeroki. Może uda się wam go odnaleźć. Pokłonili się carewicze ojcu, dosiedli rączych rumaków i ruszyli, każdy w inną stronę. Jedzie Iwan, jedzie, zmęczył się, bo dzień był upalny, i zatrzymał się na odpoczynek. Spętał konia, a sam na trawie się umościł i zasnął. 59 Po pewnym czasie się budzi, patrzy—konia ani śladu! Zerwał się na równe nogi, biega, szuka swojego rumaka — nigdzie go nie widać! Dopiero pod wieczór znalazł pod krzakiem obgryzione kosteczki — tylko tyle zostało z jego wierzchowca. Zmartwił się Iwan, no bo .jak tu bez konia Ognistego Ptaka szukać? ,,Eh! — myśli sobie—jakoś dam radę" — i ruszył dalej. Szedł, szedł, aż zmęczył się śmiertelnie. Przysiadł na trawie, głowę smutno zwiesił. A tu, nie wiadomo skąd, podbiega do niego Szary Wilk. — Czemuś, Iwanie-carewiczu, taki smutny? Co cię gryzie? — Jakże mam nie być smutny, Szary Wilku, skoro ktoś mi wiernego rumaka zjadł? — To ja go zjadłem, Iwanie, strasznie byłem głodny... Ale nie martw się, wynagrodzę ci twoją krzywdę. Powiedz, dokąd zmierzasz? — Szukam po świecie Ognistego Ptaka, jak przykazał ojciec. — Widzisz, nawet za trzy lata nie dojechałbyś na swoim koniu tam, gdzie ten Ptak przebywa. Tylko ja jeden wiem, gdzie się znajduje. Pomogę ci go znaleźć. Wskakuj mi na grzbiet i mocno się trzymaj. Dosiadł Iwan Wilka, a ten popędził jak wicher. Lasy i pola tylko migają, morza i rzeki w tyle zostają. Nie wiadomo, czy trwało to krótko, czy też długo, zatrzymali się wreszcie przed murami potężnego zamku. Powiada wtedy Szary Wilk: — Posłuchaj uważnie, Iwanie, i zapamiętaj dobrze, co powiem. Musisz teraz przeleźć przez mur. Niczego się nie obawiaj, straże śpią, nikt cię nie u-słyszy. Zobaczysz w pałacu okienko, a na nim złotą klatkę. W tej klatce będzie siedział Ognisty Ptak. Złap Ptaka i schowaj go za pazuchę. Tylko pamiętaj, nie ruszaj klatki.1 Przeskoczył Iwan przez mur i ujrzał pałac o tysiącu okien. Na jednym z nich stała złota klatka z O*gnistym Ptakiem. Wyjął Iwan Ptaka, schował za pazuchę, ale od klatki odejść nie może — taka jest piękna! „Eh!—myśli sobie— przecież to czyste złoto, szkoda ją zostawiać!" Całkiem zapomniał o przestrodze Wilka i za klatkę chwycił. Ale nie zdążył kroku zrobić, bo w pałacu trąby zagrały, zadudniły dzwony, straże się obudziły i złapały Iwana. Wiodą go prosto przed oblicze cara Afrona. 60 Car Afron srodze rozgniewany pyta: — Kim jesteś, zuchwalcze? — Jestem Iwan-carewicz, syn cara Berendeja. — Wstyd i hańba! Carski syn — złodziej! Na cudze się połaszczył. — A co miałem robić, skoro twój Ptak ogród nam niszczy i jabłka kradnie? — Trzeba było przyjść do mnie i poprosić, oddałbym ci go po dobroci z szacunku dla twojego ojca. A tak roztrąbię na cały świat, coście za jedni... Ale jeśli spełnisz moją prośbę, to ci wybaczę i jeszcze Ognistego Ptaka podaruję. Posłuchaj: daleko, daleko stąd mieszka car Kusman. Ma rumaka Złoto-grzywego. Zdobądź go dla mnie. Wraca zmartwiony Iwan do Szarego Wilka. A Wilk mówi: — Mówiłem ci przecież, żebyś nie ruszał klatki! Dlaczego mnie nie posłuchałeś? — Och, wybacz mi, Szary Wilku, wybacz! — Wybacz, wybacz... No już dobrze. Skoroś wziął się za popręgi, nie powiadaj, żeś nietęgi. Wskakuj mi na grzbiet. I pomknął Wilk z Iwanem w dal. Długo to trwało, a może krótko, dotarli wreszcie do zamku cara Kusmana. — Przeskocz, Iwanie, przez mur — powiada Szary Wilk — wszyscy śpią, nikt cię nie usłyszy. Idź prosto do stajni, wyprowadź konia, tylko pamiętaj, nie dotykaj jego uzdy! Zrobił Iwan, jak wilk kazał, złapał konia Złotogrzywego i już miał wychodzić, gdy wzrok zatrzymał na uździe. Ach, jaka była piękna! Cała ze szczerego złota, wysadzana drogimi kamieniami, a taki blask od niej bił, że oczy bolały. „Niech się dzieje, co chce — pomyślał Iwan — ale bez uzdy nie wyjdę!" — i wyciągnął rękę. W tej samej chwili trąby zagrały, zadudniły bębny, straż się obudziła, schwytała Iwana i zaprowadziła prosto do cara Kusmana. — Kto ty jesteś? — pyta car groźnie. — Iwan, carski syn. — Carski syn, a kradnie konie jak zwykły parobek! Wybaczę ci jednak, jeżeli spełnisz moje życzenie. Car Dalmat ma córkę, Piękną Helenę. Przypro- 61 "I Car Afron srodze rozgniewany pyta: — Kim jesteś, zuchwalcze? — Jestem Iwan-carewicz, syn cara Berendeja. — Wstyd i hańba! Carski syn — złodziej! Na cudze się połaszczył. — A co miałem robić, skoro twój Ptak ogród nam niszczy i jabłka kradnie? — Trzeba było przyjść do mnie i poprosić, oddałbym ci go po dobroci z szacunku dla twojego ojca. A tak roztrąbię na cały świat, coście za jedni... Ale jeśli spełnisz moją prośbę, to ci wybaczę i jeszcze Ognistego Ptaka podaruję. Posłuchaj: daleko, daleko stąd mieszka car Kusman. Ma rumaka Złoto-grzywego. Zdobądź go dla mnie. . Wraca zmartwiony Iwan do Szarego Wilka. A Wilk mówi: — Mówiłem ci przecież, żebyś nie ruszał klatki! Dlaczego mnie nie posłuchałeś? — Och, wybacz mi, Szary Wilku, wybacz! — Wybacz, wybacz... No już dobrze. Skoroś wziął się za popręgi, nie powiadaj, żeś nietęgi. Wskakuj mi na grzbiet. I pomknął Wilk z Iwanem w dal. Długo to trwało, a może krótko, dotarli wreszcie do zamku cara Kusmana. — Przeskocz, Iwanie, przez mur — powiada Szary Wilk — wszyscy śpią, nikt cię nie usłyszy. Idź prosto do stajni, wyprowadź konia, tylko pamiętaj, nie dotykaj jego uzdy! Zrobił Iwan, jak wilk kazał, złapał konia Złotogrzywego i już miał wychodzić, gdy wzrok zatrzymał na uździe. Ach, jaka była piękna! Cała ze szczerego złota, wysadzana drogimi kamieniami, a taki blask od niej bił, że oczy bolały. „Niech się dzieje, co chce — pomyślał Iwan — ale bez uzdy nie wyjdę!" — i wyciągnął rękę. W tej samej chwili trąby zagrały, zadudniły bębny, straż się obudziła, schwytała Iwana i zaprowadziła prosto do cara Kusmana. — Kto ty jesteś? — pyta car groźnie. — Iwan, carski syn. — Carski syn, a kradnie konie jak zwykły parobek! Wybaczę ci jednak, jeżeli spełnisz moje życzenie. Car Dalmat ma córkę, Piękną Helenę. Przypro- 61 wadź ją do mnie, a wtedy podaruję ci Złotogrzywego konia razem z uzdą. Wraca Iwan do Szarego Wilka, ze wstydu spojrzeć na niego boi się. — A mówiłem, Iwanie, nie ruszaj uzdy! Znów mnie nie posłuchałeś! — Wybacz mi, Szary Wilku, głupi byłem. — Trudno już, przepadło... Wsiadaj na grzbiet. I pomknęli prosto do zamku cara Dalmata. A tam po ogrodzie przechadza się Piękna Helena. Kwiaty zrywa, we włosy wpina, do piastunek i służebnych wesoło zagaduje. Powiada Szary Wilk: — Tym razem ja pójdę, bo ty byś znowu coś przeskrobał. Ruszaj, Iwanie, w drogę powrotną, niedługo cię dogonię. Poszedł Iwan gościńcem, a Wilk hyc! — przez mur i do ogrodu. Zaczaił się za krzakiem i patrzy. Akurat Piękna Helena bawiła się ze służebnymi w chowanego. Pobiegła ukryć się za krzaczek. Wilk tylko na to czekał. Złapał ca-równę, przez grzbiet przerzucił i tyle go widzieli. Idzie carewicz Iwan, a tu podbiega do niego Szary Wilk z Piękną Heleną i mówi: — Wskakuj prędko na mnie, bo już pogoń słychać! I popędził Wilk jak wicher. Lasy i pola tylko migają, morza i rzeki w tyle zostają. Nie wiadomo, jak długo to trwało, ale stanęli wreszcie przed pałacem cara Kusmana. Nadszedł czas rozstania. Posmutniała Helena, zmarkotniał Iwan — bardzo się sobie spodobali... — Czemuś taki ponury, Iwanie? — pyta Wilk. — A czym się mam radować? Serce mi krwawi na samą myśl o rozstaniu z Heleną. Jakże ja mogę wymienić ją na konia? Wilk na to: — Rozchmurz się, Iwanie. Znajdzie się na to dobra rada. Sam się zamienię w Piękną Helenę, a ty zaprowadzisz mnie do cara. I tak też się stało. Ukryli carównę w leśnej chatce, a Wilk fiknął koziołka i zamienił się w piękną dzieweczkę, podobną do Heleny jak dwie krople wody. Zaprowadził go Iwan do cara Kusmana. Wielce się car ucieszył i mówi: — Dziękuję ci, Iwanie, dzielnie się spisałeś. Bierz Złotogrzywka i uzdę — są twoje. 62 Dosiadł Iwan rumaka i pojechał po Piękną Helenę. Usadził ją przed sobą i ruszyli w drogę powrotną. A tymczasem car Kusman wyprawił huczne weselisko. Gały dzień ucztowano i bawiono się, przyszła wreszcie pora na spoczynek. Kładzie się car do łoża, patrzy, a tu zamiast pięknej oblubienicy na poduszkach Wilk się rozpiera i zęby groźnie szczerzy! Wrzasnął car i ze strachu pod łóżko spadł. Nim nadeszła pomoc, po Wilku już śladu nie było. Dołączył Wilk do Iwana i Heleny i dalej jechali już razem. Im bliżej było do zamku cara Afrona, tym bardziej smutniał carewicz. Zauważył to Wilk i pyta: — Czym się tak gryziesz, Iwanie? — Ach, Wilku, żal mi się rozstawać z tym wspaniałym rumakiem. Ale cóż począć, jeżeli nie wymienię go na Ognistego Ptaka, nie spełnię prośby ojca. — Nie martw się. I na to znajdzie się rada. Zrobimy tak: schowamy Piękną Helenę i wierzchowca w lesie, ja się zamienię w Złotogrzywka, a ty zaprowadzisz mnie do cara Afrona. Tak też się i stało. Gar na widok Złotogrzywka aż w dłonie klasnął i nie namyślając się długo oddał Iwanowi Ognistego Ptaka wraz ze złotą klatką. Wrócił carewicz do lasu, dosiadł Złotogrzywka i razem z Heleną i Ognistym Ptakiem wyruszyli do kraju ojczystego. Tymczasem car Afron sprosił do pałacu gości, żeby się pochwalić swoim skarbem. Przyprowadzono konia — wszyscy z zachwytu jęknęli. Chciał car dosiąść rumaka i zdębiał — bo oto zamiast Złotogrzywka stoi już Wilk i zębami kłapie. Pod carem ze strachu nogi się ugięły, goście skamienieli, a nim do siebie doszli, Wilk był już daleko. Niewiele czasu minęło, jak dogonił Iwana. — A teraz, Iwanie — powiada Wilk — czas się nam rozstać. Dalej nie mogę z tobą iść. Zsiadł Iwan z konia, trzy razy się nisko pokłonił, podziękował gorąco. Wilk zaś na to: — Jeszcze mi nie dziękuj, wkrótce znów ci się przydam. 64 Zdziwił się Iwan, ale nic nie powiedział. Dosiadł Złotogrzywka i wraz z Piękną Heleną i Ognistym Ptakiem do domu pojechał. Dzień był upalny, słońce prażyło i wkrótce poczuli się zmęczeni. Zatrzymali się na odpoczynek. Chleb pojedli, źródlaną wodą popili i do snu się ułożyli. Ledwie oczy zamknęli, ziemia pod końskimi kopytami zadrżała. To starsi bracia Iwana wracają. Cały świat zjeździli wzdłuż i wszerz, Ognistego Ptaka nie znaleźli, z pustymi rękami jadą do domu. Zobaczyli Iwana, ujrzeli jego skarby, zapłonęli zawiścią i okrutny plan powzięli: — Zabijemy brata, a łupy między sobą podzielimy. Tak też i zrobili. Zabili Iwana, zabrali Ognistego Ptaka, Złotogrzywka i Piękną Helenę, do domu ruszyli. Jedzie Helena, łzami się zalewa, ręce z rozpaczy załamuje, a źli bracia jeszcze jej grożą: — Piśnij tylko słówko, a zginiesz jak Iwan. Leży martwy Iwan w lesie, kruki nad nim krążą. Nagle, nie wiadomo skąd, zjawia się Szary Wilk. Zobaczył martwego przyjaciela, zakręcił się, odnalazł krucze gniazdo i złapał pisklę. Krąży nad nim kruk, kracze z rozpaczy, a Wilk mówi: — Przynieś mi żywej i martwej wody, to oddam ci dziecko! Poleciał kruk. Za chwilę wraca, niesie żywą i martwą wodę. Spryskał Szary Wilk martwą wodą rany Iwana — w okamgnieniu zagoiły się, pokropił żywą— wstał Iwan na nogi, cały i zdrowy. — Eh! Ale mocno spałem! — A mocno, mocno — Wilk na to — gdyby nie ja, nigdy byś się nie obudził. Rodzeni bracia cię zabili, wszystkie skarby zabrali. Wsiadaj na grzbiet, trzeba ich gonić. Nim Iwan zdążył pomyśleć, dogonił Szary Wilk braci. Rzucił się na nich i rozszarpał na kawałeczki. Uściskał Iwan swojego przyjaciela, od serca podziękował i ruszył na Zło-togrzywym rumaku z Piękną Heleną i Ognistym Ptakiem do domu. Wielce się car ucieszył na jego widok. Za stołem syna usadził i zaczął wypytywać. Opowiedział mu Iwan o swoich przygodach: o tym, jak Szary Wilk pomógł mu zdobyć Ognistego Ptaka, Złotogrzywka, Piękną Helenę, 65 1 o tym, jak bracia go zabili, a Wilk go wskrzesił i na zabójcach się zemścił. Uronił car łezkę, ale szybko się pocieszył. Wyprawił huczne weselisko, oddał tron carski Iwanowi i wkrótce doczekał się wnuków. A kiedy byli bardzo grzeczni, prowadził ich do ogrodu, pod zaczarowaną jabłoń i opowiadał o przygodach ich ojca, Iwana. BAJKA O MATEUSZKUSMOLUSZKU a górami, za lasami, bardzo dawno temu, żyli sobie dziad i baba. Mieli mały domeczek, obok ogródeczek, w ogródku budkę, a w niej kogucika i kurkę. Żyli sobie w zdrowiu i spokoju, tylko jedno ich martwiło— nie mieli dzieci. I kiedy już całkiem nadzieję stracili, urodził im się synek. Dali mu na imię Mateuszek. Rósł Mateusz jak na drożdżach i ani się rodzice obejrzeli, kiedy wyrósł na pięknego i mądrego młodzieńca. Gdy spełniło mu się piętnaście wiosen, poprosił rodziców: — Pozwólcie mi wyruszyć w świat, poszukać szczęścia! Zmartwili się rodzice, ale cóż mieli począć — napiekli pierogów na drogę, pobłogosławili syna, i wyruszył Mateuszek, gdzie go oczy poniosą. 67 Wędrował dzień, drugi, trzeci, aż zaszedł do ciemnego boru. Akurat zerwała się straszna burza z piorunami i gradem. Schował się Mateusz pod największym dębem. Nagle słyszy, że ktoś żałośnie popiskuje. Patrzy, a na gałęzi dębu w gniazdku siedzi gromadka pisklaków. Deszcz je moczy, grad bezlitośnie chłoszcze. Żal się zrobiło Mateuszkowi ptaszków. Wlazł na gałąź, zdjął kaftan, przykrył nim gniazdo i jeszcze podsypał nieszczęsnym pierożków. Nie minęło czasu wiele, burza się skończyła, wyjrzało zza chmur jasne słoneczko. Aż tu raptem znów pociemniało w lesie, zaszumiało — przyleciała ogromna orlica. Rzuciła się na Mateusza i zaczęła dziobem kłuć. Podniosły krzyk pisklęta. — Nie ruszaj go, mamo, to dobry człowiek! Od niechybnej zguby nas uratował, kaftanem swoim przykrył i jeszcze nakarmił. — No, skoro tak — rzecze orlica — to wybacz mi, zuchu. Myślałam, żeś chciał skrzywdzić moje dziatki. Po stokroć ci się odwdzięczę za dobre serce. Posłuchaj więc uważnie: koło dębu zakopany jest dzban, upij z niego trzy łyki, a zobaczysz, co się stanie. Zszedł Mateusz na ziemię, wykopał dzban i upił z niego trzy łyki. Pyta go orlica: — No i co, czujesz w sobie zmianę? — O tak. Mógłbym teraz chwycić słup wbity w ziemię, niebios sięgający, i odwrócić ziemię do góry nogami. — Ruszaj teraz w drogę i pamiętaj: nigdy po próżnicy siłą swą się nie przechwalaj, od żadnej pracy się nie wymiguj, a gdyby się zdarzyło jakieś nieszczęście — znajdziesz dzban z cudownym napojem w tym samym miejscu. I znów wkoło pociemniało — rozłożyła orlica skrzydła, uniosła się nad lasem i poszybowała. A Mateusz poszedł swoją drogą. Wkrótce zobaczył przed sobą wielkie miasto. Właśnie mijał rogatki, gdy zajechał mu drogę carski sługa. — Hej, kmiotku, zejdź no z drogi! Mateusz odsunął się, a carski sługa zatrzymał konia i pyta: — Za pracą się rozglądasz czy przed nią się ociągasz? Bo jeśli roboty szukasz, to miałbym coś dla ciebie — potrzebny do pałacu woziwoda. 68 Nie namyślał się ani chwili Mateusz — od tego dnia zaczął wozić wodę. Od świtu do nocy pracuje, sił nie oszczędza, tylko jedno go martwi — nie ma gdzie nocować. Ale i na to znalazła się rada. Pomyślał Mateusz, rozejrzał się i wyszukał sobie miejsce do spania—z tyłu pałacu, gdzie wyrzucano śmiecie i popiół. Od tej chwili wszyscy przezywali go Mateuszkiem-Smoluszkiem. Car, który rządził tym państwem, był człowiekiem nieżonatym. W każdej swatanej mu dziewczynie znajdował jakiś feler i pewnie dlatego był tak długo kawalerem. A tymczasem rozeszła się wieść, że za siedmioma morzami mieszka car Wachramej, który ma tak piękną córkę, że urodziwszej nie znajdziesz na całym bożym świecie. Wielu młodzieńców jeździło do tego carstwa starać się o rękę Nastii-carówny, ale żaden nie wrócił, wszyscy złożyli tam głowy. Dowiedział się car o zamorskiej krasawicy i postanowił: „Musi być moja. Jeżeli ją poślubię, wszyscy carowie i królowie pękną z zazdrości, a chwała moja dotrze do najdalszych zakątków ziemi. Nawet w najmniejszej mieścinie będą wiedzieli, że od mojej żony nikt nie jest piękniejszy". I kazał przygotować okręt do podróży. Sam zaś wezwał do siebie książąt i wielmożów i powiada: — Trzeba mi śmiałków na wyprawę za siódme morze, po Nastię, córkę Wachramej a. Pospuszczali wszyscy głowy, chowają się jeden za drugiego — nie ma chętnych. Drugiego dnia wezwał car do siebie bogatych kupców i rzemieślników. — Który z was popłynie ze mną za siódme morze w swaty do Nastii, córki Wachramej a? I znów cisza zapadła, nikt się jakoś nie kwapi. Trzeciego dnia zwołano pod pałac wszystkich mieszkańców podgrodzia. Wyszedł car na balkon i mówi: — Który z was, młodzieńcy, wyruszy ze mną za siódme morze, zdobyć Nastię, córkę Wachrameja? Znaleźli się chętni, ale nie było ich zbyt wielu. Akurat przejeżdżał niedaleko Mateusz z beczkami pełnymi wody. Krzyknął car: — Hej, Mateuszku-Smoluszku, jedź z nami za siódme morze w swaty do Nastii, córki Wachrameja! 69 Mateusz na to: — Nie porywaj się, Wasza Wysokość, z motyką na słońce! Nie dla ciebie Nastia przeznaczona. Rozgniewał się car: — Odkąd to pachołek śmie pouczać swego władcę? Masz się mnie słuchać i rozkazy wypełniać! Nic nie powiedział Mateusz, wsiadł na okręt. Wkrótce zebrała się reszta drużyny i statek odbił od brzegu. Płyną dzień, drugi, pogoda jak marzenie — ciepło, słonecznie, na niebie chmurki nie widać. Wyszedł car na pokład, zadowolenie i radość wprost go rozpierają: — Eh! Prawdziwy raj! Gdyby tak jeszcze mieć rączego konia albo celny łuk, albo ostry miecz, albo piękną dziewczynę — szczęście moje nie miałoby granic! A Mateusz na to: — Będzie łuk, ale nie dla twoich, Wasza Wysokość, rąk; będzie miecz — nie ty nim będziesz siec; będzie rączy koń, lecz nie ty.na nim będziesz jeździć; będzie i piękna dziewczyna, ale nie tobie przeznaczona. Rozgniewał się car, kazał przykuć Mateusza kajdanami do masztu. — A jak wrócimy do domu po weselu, każę ci ściąć głowę! Minęło sześć tygodni, statek dotarł wreszcie do celu podróży. Zacumowano okręt w porcie, zszedł car na ląd i pośpieszył prosto do cara Wachra-meja. — Wasza Wysokość, jestem władcą takiego a takiego państwa. Przybywam w swaty do waszej córki Nastii. — A to świetnie! — rzecze na to Wachramej.— Dawno już nie zawitał do nas żaden konkurent, Nastia z nudów umiera. Tylko pamiętaj, umowa rzecz święta. Jeśliś silniejszy od mojej córki i spełnisz trzy życzenia, poprowadzisz Nastię do ołtarza. Nie uda ci się — głową zapłacisz. Teraz idź odpocząć, a jutro skoro świt zamelduj się ze swoją drużyną. Oto pierwsze życzenie: rośnie w moim ogrodzie trzystuletni dąb, a w moim skarbcu leży stupudowy miecz. Masz ściąć za jednym zamachem dąb moim mieczem. Uda ci się — będziesz mógł się uważać za narzeczonego. Wrócił car na statek zły jak chmura gradowa. Pytają się go drużynnicy: 70 — Dlaczegoś, panie, taki smutny, nos na kwintę zwieszasz? — Jakże mam się nie martwić! Kazano mi jutro stupudowym mieczem ściąć za jednym zamachem najpotężniejszy dąb, jaki w życiu widziałem. Niepotrzebnie przemierzaliśmy taki szmat drogi, bliżej też można znaleźć narzeczoną nie gorszą od tutejszej. Trzeba zwijać cumy i nocną porą odpływać. — Nie — powiada Mateuszek-Smoluszek.— Nie godzi się nam jak złodziejom uciekać, hańbić swój honor. Już na morzu mówiłem: „Będzie miecz, nie ty nim będziesz siec''. I miałem rację. No, dobrze, znajdzie się na to rada. Kładźmy się spać, a jutro, gdy przyjdziemy do Wachrameja, tak powiedz, carze: „Tym dziecinnym mieczykiem niech się zabawi któryś z moich sług, dla mnie to zbyt łatwe". — No, Mateuszu — mówi car—jeśli wyciągniesz mnie z tarapatów, do końca życia będę ci wdzięczny!... Hej, drużynnicy, odwiążcie go od masztu, zdejmijcie łańcuchy i dajcie kubek wina. I od razu jak paw się napuszył: — Niebrzydkie to carstwo, a i sam Wachramej, chociaż mi nie dorównuje, na teścia się nadaje! Następnego dnia przychodzą swaci do pałacu. Już tłumy mieszkańców na nich czekają, carówna Nastia na balkonie siedzi. Zobaczył ją Mateuszek-Smoluszek i tak mu się zrobiło dobrze i wesoło na duszy, jakby go pierwsze wiosenne słoneczko promieniami ogrzało. Zaprowadzono swatów pod olbrzymi dąb i trzech najtęższych junaków miecz im przyniosło. Spojrzał car-narzeczony na miecz i uśmiechnął się z politowaniem: — W naszym kraju z takimi mieczami tylko małe dzieci swawolą! Niech się nim pobawi któryś z moich sług, bo mnie nie wypada. Wystąpił Mateuszek-Smoluszek, złapał miecz jedną ręką i mówi: — Rzeczywiście, nie dla carskich rąk ta zabawka! Zamachnął się i rozwalił dąb w drobny mak, a po mieczu tylko rękojeść mu w dłoni została. Zerknęła Nastia na Mateuszka i spłonęła rumieńcem. A car-narzeczony całkiem się rozzuchwalił i powiada: — Gdyby nie to, że przyjechałem w konkury, pomyślałbym, że chcecie mnie ośmieszyć tym prościutkim zadaniem. 71 — A widzę, widzę — rzecze na to Wachramej — że daliście radę pierwszej próbie. Jutro się przekonamy, czy celnie z łuku strzelasz. Mam ja taki łuk, co waży trzysta pudów, a do niego pięciopudowe strzały. Trzeba ci będzie z niego wystrzelić i strącić kopułę ze starej wieży, która stoi na ziemiach mojego szwagra, cara Berendeja. Zaraz poślę tam gońców. Jutro wieczorem wrócą i powiedzą, czy Celnie mierzysz. Od razu stracił fason narzeczony, przygarbił się i powlókł na statek. — Daję słowo, gdybym znał drogę do domu i potrafił okrętem sterować, ani minuty dłużej moja noga by tu nie postała! Wyciągajcie kotwice, nie mamy co tu robić. I carstwo nieciekawe, i narzeczona mało powabna. Zwijamy żagle. — O nie, Wasza Wysokość — powiada Mateuszek-Smoluszek — to wstyd tak potajemnie uciekać. — To co mam robić? Nie słyszałeś, jakie zadanie dał mi car Wachramej? Niech diabli porwą i łuk, i narzeczoną! — A pamiętasz, carze, jak ci mówiłem: ,,Będzie łuk, lecz nie dla twoich rąk". Znów miałem rację. Nie trzeba było porywać, się z motyką na słońce. Nie posłuchałeś i teraz masz się z pyszna... A o łuk się nie martw. Jutro powiedz: „Myślałem, że macie łuk dla prawdziwego junaka, a tu widzę jakąś babską zabawkę. Nie dotknę się go, bo to ujma dla honoru. Może któryś z moich sług nim nie wzgardzi". — Och, Mateuszu, poradzisz sobie z tym łukiem? — Ano spróbuję. Poweselał car: — Dajcie no całej drużynie po pucharze wina, a Mateuszowi stawiam dwa dzbany. Wypił car wina i z radości trunek uderzył mu do głowy: — Ach, jaka cudna narzeczona! Całkiem mnie zauroczyła: i postawą, i pięknością, i obyciem. Kiedy się z nią ożenię, nie znajdziesz na świecie powabniejszej carycy. A tobie, Mateuszu, podaruję gród z przyległymi wsiami. Słucha Mateuszek, jak cara pycha rozpiera, nic nie mówi, tylko w duchu się śmieje. Następnego dnia stanęli wszyscy przed pałacem Wachrameja. Już tłumy ludzi na nich czekają, szpilki nie ma gdzie wetknąć. 72 I Na krużganku zasiada na tronie car Wachramej, obok Nastia, niżej przycupnęli książęta i wielmoże. Dziewięciu junaków łuk ze skarbca wynosi, trzy mocarne panny z wysiłkiem dźwigają kołczan ze strzałami. Rzecze Wachramej: — No, przyszły zięciulku, czas brać się do roboty. Spojrzał narzeczony na łuk i mówi: — Dlaczego ze mnie drwicie? Wczoraj był dziecinny mieczyk, dziś widzę łuk sposobny do babskich zabaw, a nie do rycerskich dłoni. Może któryś z moich sług zechce z niego wystrzelić, bo mnie sam widok tego łuku obraża. Chodź no tu, Smoluszku, zrób przyjemność ludziom. Naciągnął Mateusz cięciwę, wycelował i posłał strzałę. Zagrała cięciwa, zahuczała strzała i zniknęła z oczu zebranym. — Zabierzcie precz ten łuk — mówi Mateusz — nie jest godny naszego cara. I cisnął łukiem o ziemię z taką siłą, że tylko drzazgi z niego zostały. Nastia-carówna ze zdziwienia aż w ręce klasnęła. Gwar się podniósł: — To ci dopiero zuchy! Takich swatów jeszcze u nas nie było! A car-narzeczony się przechadza, brodę przygładza i na wszystkich z góry popatruje: — Wielkie mi coś, ten dziecinny łuk! Przyjemne to wasze carstwo, choć maleńkie. I ludzie tu dobrzy, gościnni, tylko coś słabsi od naszych. Tymczasem car Wachramej zaprasza swatów do pałacu: — Prosimy na pokoje, drodzy goście, pokosztować jadła i wina. Tylko patrzeć, jak będą wracali gońcy z kraju Berendeja. Nie zdążyli dobrze podjeść, a już meldują się gońcy: — Strzała trafiła w starą wieżę, dach ścięła, ludziom nic się nie stało. Rzecze na to Wachramej: — Teraz widzę, że swaci godni są mojej córki Nastii: i mieczem potrafią rąbać, i z łukiem się obchodzić. Dziękuję, sprawiliście radość narzeczonej i mnie, starcowi, i całemu mojemu ludowi. Nie gniewajcie się za skromny poczęstunek, prawdziwa uczta dopiero przed nami — weselna. Idźcie odpocząć, a jutro, drogi zięciulku, czeka cię ostatnie zadanie. Mam konia, którego 73 trzymam za dwunastoma bramami zamkniętymi na dwanaście kłódek. Nikt nie potrafi ujarzmić tego rumaka. Każdy, kto próbował go dosiąść, życie tracił. Właśnie tego konia trzeba ujarzmić, żeby narzeczony miał na czym do ołtarza jechać. Od razu przycichł car-narzeczony i szybko zaczął się żegnać. — Dziękujemy, Wasza Wysokość, za gościnę, czas już na nas, wkrótce będzie ciemno. — Tak, tak, trzeba wypocząć, nabrać sił przed jutrzejszym dniem. Zeszli goście na przystań, wsiedli do łodzi i ledwie od brzegu odbili, jak car zaczął ich poganiać: — Nie ociągajcie się, chłopaki, wiosłujcie szybciej. Trzeba migiem dotrzeć do okrętu i nocą uciekać. U Wachrameja na języku miód, a w sercu lód —co dzień nowa bieda. Zachciało mu się szalonego konia ujarzmiać! Mówi na to Mateuszek-Smoluszek: — Pamiętasz, carze, jak mówiłem: ,,Będzie koń, lecz nie ty na nim będziesz jeździł"? I znów na moim stanęło. Ale uciekać nie warto. Jutro powiedz: „Wskocz no, Mateuszku, na konia, wypróbuj, czy junaka utrzyma na grzbiecie". A kiedy się na rumaku przejadę, spokojnie możesz go dosiadać. — A jeśli to straszne zwierzę zabije cię? Wtedy i mnie śmierć nie ominie. — Niczego się nie bój, poskromię go. — Mateuszu, jesteś moim wybawcą! Byłeś woziwodą, teraz mianuję cię wojewodą i daruję trzy grody i trzy kramarskie wsie z przyległościami. A sam zadzierając nosa przechadza się po pokładzie i pokrzykuje: — No, co tam, drużynnicy, czemuście tacy osowiali? Ruszcie się, stawiam każdemu trzy puchary wina! Wypił car kieliszek, drugi i całkiem mu się w głowie przewróciło: — Wielu przyjeżdżało do Wachrameja konkurentów, ale żadnego nie poważano tak jak mnie. Nie na darmo do odważnych świat należy. Nie przypadkiem Nastia oczu ze mnie nie spuszcza. A car Wachramej wszystko by oddał, bylebym nie dał nogi. Tu zupełnie go zamroczyło i w ciężki sen zapadł. Następnego dnia wstał raniutko Mateuszek, umył się, ubrał i budzi cara: — Czas już na nas, Wasza Wysokość, koń czeka. 74 I wkrótce stanęli przed pałacem. Siedzi na krużganku car Wachramej, obok Nastia, niżej przycupnęli wielmoże i książęta. — Witajcie, drodzy goście, czekamy na was. Zaraz przyprowadzą konia. I już wiedzie rumaka ostatkiem sił dwudziestu czterech zuchów, nie za cugle, lecz za dwanaście grubych łańcuchów. Obejrzał car-narzeczony konia i krzyczy: — Mateuszku-Smoluszku, sprawdź, czy może go prawdziwy junak dosiąść? Wyczekał Mateusz sposobnej chwili i wskoczył na konia. Ledwie zdążyli siłacze odskoczyć, wzbił się rumak ponad carski pałac i zniknął z dzielnym młodzieńcem na grzbiecie. Zajechał Mateusz na brzeg morza, wypuścił konia na grząski piasek i dalejże go chłostać łańcuchami po bokach. Bił dopóty, dopóki konia na kolana nie powalił. — No, wilcze jadło, będziesz mi się jeszcze sprzeciwiać? — Nie, dobry człowieku, tylko nie bij mnie, nie kalecz. Przysięgam ci posłuszeństwo bez granic. Dosiadł Mateuszek-Smoluszek rumaka i mówi: — Posłuchaj teraz, co masz robić. Wrócimy na dwór carski, tam cię osiodłają. Kiedy wskoczy na twój grzbiet car-narzeczony, masz po kopyta zapaść się w ziemię, gdy batem uderzy—na kolana padaj. A padnij tak, jakby ciężar trzystupudowy cię przygniótł. Będziesz się sprzeciwiać — zabiję i krukom na pożarcie rzucę. — Będzie tak, jak każesz. Przyjeżdżają na dwór, pyta car-narzeczony: — Nadaje się pod prawdziwego junaka? — Dla mnie wystarczająco krzepki, ale czy pod tobą da radę, nie wiem. — Dobrze, siodłajcie szybko, sam spróbuję. Osiodłali słudzy konia. Ledwie car go dosiadł, rumak po kopyta zapadł się w ziemię. — Może nie najmocniejszy, ale ustał pode mną. Strzelił car lekko batem — koń na kolana padł. Nie może wyjść z podziwu car Wachramej i jego dwór: 76 — Takiej mocy jeszcze nie widzieliśmy! A car-narzeczony złazi z wierzchowca i mówi: — Nie, Mateuszu, nie wypada prawdziwemu junakowi dosiadać takiej szkapy. Co najwyżej wodę można nią wozić. Zabierzcie ją sprzed moich oczu, bo wyprowadzę tę chabetę na pole, żeby kruki i wrony miały używanie. Kazał Wachramej odprowadzić wierzchowca i zaczął ze swatami się żegnać, a narzeczony mówi: — Wasza Wysokość, spełniliśmy twoje życzenia, czas dotrzymać danej obietnicy. — Moje słowo jest święte — rzecze na to Wachramej i każe córce przygotowywać się do ślubu. Ze spiżarni i piwnic wydobyto wszelakiego jadła i wina i przyszykowano ucztę weselną, jakiej świat nie widział. Zaślubił uroczyście car Nastię, zasiedli goście za stołem, zdrowie młodej pary piją. Słucha młoda żona weselnych toastów i myśli: „Wypróbuję raz jeszcze siłę mojego męża". I ścisnęła mu dłoń — leciutko, odrobinkę. Poczerwieniał car z bólu, oczy wytrzeszczył. „Ach, więc to taki z ciebie siłacz! — pomyślała Nastia.— Podstępem mnie zdobyłeś, ojca w pole wywiodłeś". Ale nic po sobie nie dała poznać, wina dolewa, do jedzenia zachęca: — Częstuj się, mężulku kochany. A w myślach dodaje: „Czekaj no, oblubieńcze, nie ujdzie ci to na sucho!" Weselili się i ucztowali dzień, drugi. Nadszedł wreszcie czas rozstania. Powiada car: — Dziękuję ci, drogi teściu, za gościnę. Czas już do domu wracać. Załadowano na statek posag Nastii i okręt odbił od brzegu. Płynęli dzień, drugi, wyszedł car na pokład pooddychać morskim powietrzem, patrzy — leży Mateuszek-Smoluszek i śpi mocnym snem. Przypomniały się carowi słowa Mateusza: „Będzie łuk, ale nie dla twoich rąk; będzie miecz — nie ty nim będziesz siec; będzie rączy koń, lecz nie ty nim będziesz jeździć; będzie i piękna dziewczyna, ale nie tobie przeznaczona". Zapłonął 77 gniewem władca: „Czy to gdzie widziano, czy to gdzie słyszano, żeby prosty parobek tak do cara mówił!" I zrodziła się w nim straszna myśl. Złapał za miecz, odrąbał śpiącemu Mateuszowi nogi do kolan i za burtę go do morza wyrzucił. Ocknął się Smoluszek w wodzie, złapał nogi w jedną rękę, a drugą wiosłuje— trzeba jakoś do brzegu dotrzeć. Płynął, płynął, aż zaczął siły tracić, śmierć mu w oczy zajrzała. A tu nagle morze się zakotłowało i fale wyniosły Mateusza prosto na brzeg. Odpoczął chwilę Smoluszek, przypomniały mu się słowa orlicy i postanowił: „Choćbym miał paznokcie połamać, ręce do krwi zedrzeć, doczołgam się do tego miejsca, gdzie ukryty jest dzban z żywą wodą!" Nagle widzi — idzie brzegiem jakiś człowiek i co chwila się potyka. Krzyknął Mateusz: — Dokąd idziesz, człowieku? Nie widzisz, że przed tobą morze? — Niestety drogi nie widzę — ślepy jestem. — No to kieruj się za moim głosem. — A ty ktoś taki i co tu robisz? — Ano leżę, chodzić nie mogę — nogi mam odrąbane do kolan. Podszedł ślepy bliżej i mówi: — Skoro wzrok masz dobry, wskakuj do mojej sakwy. Ja cię będę niósł, a ty mi będziesz drogę wskazywał. I przewiesił ślepiec sakwę z Mateuszem przez ramię. — Powiadają starzy ludzie, że gdzieś tu jest żywa woda. Żeby tak ją znaleźć! Tobie by nogi uzdrowiła, a ja bym oczy przemył i świat boży zobaczył! — Wiem, gdzie to jest — rzecze na to Mateusz.— Nieś mnie, a ja poprowadzę. I ruszyli w drogę. Mija dzień, drugi, a ślepy z beznogim wciąż wędrują. Gdy zmęczą się — przysiada na odpoczynek, jagódek i grzybków podjedzą albo dziczyzną się posilą i znowu w drogę. Minęli pola szerokie, puszcze nieprzebyte, przez bagna niedostępne się przeprawili i trafili wreszcie do lasu, w którym Mateusz uchronił od nieszczęścia pisklęta. Znaleźli właściwy dąb. Zdjął ślepy sakwę z ramienia, wypuścił z niej Mateuszka. Smoluszek podpełzł do drzewa i wykopał miedziany dzban. 78 Przemył oczy serdecznemu bratu — ślepy przejrzał. Z radości śmieje się i płacze: — Z całego serca dziękuję ci, bracie! Do końca swoich dni wdzięczny ci będę. — Pomóż mi teraz nogi uzdrowić. Połączyli nogi jak trzeba, spryskali wodą życia i nogi się zrosły. — No widzisz, daliśmy sobie radę sami — powiada Mateuszek-Smoluszek.— Pójdziemy teraz zobaczyć, co się dzieje w moim kraju. Car szczodrze wynagrodził mnie za wierną służbę — śpiącemu nogi do kolan odrąbał i do morza kalekiego wrzucił. Muszę się z nim spotkać i odpłacić za wszystkie krzywdy. Wypili jeszcze po łyku wody i zmęczenie znikło jak ręką odjął, nowe siły w nich wstąpiły. Wyszli z lasu i wkrótce zobaczyli miasto. Przed samymi rogatkami, na carskich łąkach pasło się wielkie stado krów. Kiedy podeszli bliżej, rozpoznał Mateusz w pastuchu swojego cara. Pyta: — Czyje to państwo, człowieku? Rozpłakał się pastuch: — Och, dobrzy ludzie! Gdybyście wiedzieli, jaki jestem nieszczęśliwy! To było moje carstwo i ja nim rządziłem, a teraz krowy pasę. Długo kawalerem byłem, a potem zza siedmiu mórz przywiozłem sobie żonę, córkę Wachrame-ja, Nastię. Odkryła, że nie mam junackiej siły i do pasienia krów zagnała, sama zaś carstwem rządzi. Co dnia, gdy z pastwiska wracam, krzyczy, wymyśla mi na czym świat stoi, a na dodatek głodem morzy. — A pamiętasz, jak ci mówiłem: „Będzie piękna dziewczyna, ale nie tobie przeznaczona"? Widzisz, znów moje na wierzchu — powiada Mateu-szek. Wtedy dopiero car rozpoznał Smoluszka i jeszcze głośniej zaszlo-chał: — Mateuszu, pomóż mi na tron wrócić! Ministrem cię zrobię, a twojego serdecznego brata wojewodą mianuję. — Wielceś łaskaw i obietnic nie szczędzisz, kiedy nieszczęście w oczy zagląda, a nie pamiętasz już, jakeś mnie wynagrodził za ostatnią służbę? Zabiłbym ciebie, ale rąk mi się brudzić nie chce. Pamiętaj, trafisz mi się raz jeszcze— gorzko pożałujesz!. 79 Usłyszał to car, przestraszył się śmiertelnie i rzucił się do ucieczki — tyle go widzieli. A Mateuszek-Smoluszek ze swoim serdecznym bratem ruszyli do miasta. Na nocleg stanęli u stareńkiej służebnej pałacowej. Zerka staruszka na Mateuszka raz po raz, w końcu pyta: — Gdzieś już cię widziałam, młodzieńcze! Gzy to nie ty przywoziłeś dawniej wodę do pałacu? — Ja, babciu — przyznał się Mateusz. — Ach, gościu z dawien dawna oczekiwany, żywy i zdrowy wróciłeś! A ludzie już mówili, że nie ma cię między żywymi. Nowy woziwoda wody skąpi, a ty wszystkim biednym i kalekim do pełna nalewałeś. Wszyscy to pamiętają, wciąż cię wspominają. Zakrzątnęła się babuleńka po gospodarstwie, napoiła młodzieńców, nakarmiła, do łaźni zaprowadziła. Wymyli się goście do czysta, wyparzyli, a potem do snu ułożyli. Staruszeczka poszła zaś do pałacu i mówi: — Wrócił do miasta Mateuszek-Smoluszek. Dotarła wiadomość do carskich komnat. Rankiem posyła Nastia służącą: — Przyprowadź tu szybko Mateuszka-Smoluszka. Stawił się Mateusz w pałacu. Ujrzała go Nastia, ze schodów zbiegła i za ręce złapała: — Nie ten mi pisany, który krowy pasie, lecz ten, co zdobyć mnie potrafił. Myślałam, żeś już nieżywy. Podstępny car powiedział, że upiłeś się i do morza wpadłeś. Łzy po tobie przelewałam, rozpaczałam, a zdrajcę do krów przegnałam. Opowiedział jej Mateusz, jak to naprawdę było: jak car mu śpiącemu nogi odrąbał, do morza wrzucił i jak z serdecznym bratem żywą wodę odnaleźli. — A o pastuchu zapomnijmy. Przegnałem go gdzie pieprz rośnie, więcej nie ośmieli się nam pokazać na oczy. Zaprowadziła caryca Mateusza na pokoje, za stołem usadziła i częstuje gościa: — Ugaszczaj się, miły przyjacielu, nie żałuj sobie! Przekąsił Mateusz, puchar wina wypił i żegnać się zaczął: — Muszę teraz rodziców odwiedzić. Kazała Nastia zaprząc do karety: 80 — Przywieź jak najszybciej ojca i matkę, niech z nami zamieszkają. Przywiózł Mateusz rodziców i zaraz potem odbyło się huczne weselisko. Smoluszek na tron wstąpił, a swojego serdecznego brata ministrem mianował. Rządził Mateuszek sprawiedliwie, ludzie go kochali i w pieśniach opiewali. 1 ff , Vt 'ii:*; TW" i. Vt ',3 *-^* 5 f-r<,V s i O CZARODZIEJSKIM SZCZUPAKU Z ył-był sobie starzec. Miał trzech synów: dwóch było mądrych, a jeden głuptasek. Miał na imię Jemielia. Starsi bracia się nie lenią, pracują od świtu do zmierzchu, a Jemielia dzień cały wyleguje się na piecu, muchy na suficie liczy. Pewnego razu pojechali starsi bracia na targ, a bratowe nuże szturchać Jemielię i poganiać: — Weź wiadro i wody przynieś! A Jemielia z pieca: — Nie chce mi się... — Idź, idź, bo ci bracia gościńca z targu nie przywiozą. — Niech będzie, pójdę. '-82 Zlazł Jemiełia z pieca, wzuł buty, ubrał się, wziął wiadro i topór, nad rzekę poszedł. Wyrąbał w lodzie otwór, zaczerpnął wody, a potem usiadł i w przerębel się zapatrzył. Nagle widzi — szczupak łeb z wody wystawia. Zaczaił się Jemiełia i złapał rybę. — Będzie pyszna zupka! A tu nagle szczupak ludzkim głosem się odzywa: — Wypuść mnie do wody, przydam ci się jeszcze. Jemiełia w śmiech: — Na co ty mi się przydasz?... Nie, zaniosę cię do domu, każę bratowym zupę rybną ugotować, że palce lizać! Prosi szczupak: — Jemiełia, wypuść mnie do wody, zrobię wszystko, co zechcesz. — Dobrze, ale najpierw pokaż, że mnie nie oszukujesz, wtedy cię wypuszczę. — Powiedz, Jemiełia — pyta szczupak — czego sobie życzysz? — Chcę, żeby wiadra same do domu poszły i żeby woda się z nich nie wylała. Szczupak na to: — Zapamiętaj dobrze moje słowa: jeśli czegoś zapragniesz, powiedz: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie... Roześmiał się Jemiełia i mówi: — A co mi szkodzi spróbować: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — ruszajcie wiadra do domu... Ledwie skończył mówić, wiadra same pomaszerowały pod górkę. Wypuścił Jemiełia rybę do wody i pobiegł za wiadrami. Idą wiadra przez wieś, ludzie ze zdumienia gęby otwierają, a Jemiełia za wiadrami kroczy i cichocze... Weszły wiadra do izby, na ławę wskoczyły, a Jemiełia na piecu się ułożył. Nie minęło czasu wiele,, szturchają go znów bratowe: 83 co p y do pieca nara\}a\\ — A kiedy mi się nie chce... — Nie narąbiesz, bracia gościńca nie przywiozą. Leń zaczął złazić z ciepłego pieca. Przypomniał sobie Jemielia słowa szczupaka i zaszeptał pod nosem: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — idź, toporze, szczap narąbać, a szczapy niech same do izby przyjdą i w piecu się ułożą... Wyskoczył topór spod ławki, pomknął na podwórze i dalejże szczapy rąbać. Świszczę powietrze, iskry lecą, a szczapy same do izby się wtaczają i w piecu układają. Minął czas jakiś, a bratowe znowu swoje: — Jemielia, co się tak próżniaczysz? Drewna na opał zabrakło. Jedź do lasu i narąb. — A wy to co? Same nie możecie? — pyta Jemielia z pieca. — Nie naszą rzeczą jest do łasu jeździć po drewno. — A mnie się nie chce... — No to nie będzie gościńców. Co było robić, zlazł Jemielia z pieca, wzuł buty, ubrał się. Wziął topór i powróz, wyszedł na podwórze i do sani wskoczył. — Hej, baby, wrota otwierajcie! Bratowe na to: — Co ty robisz, głuptasie? Do sani siadasz, a konie nie wprzęgnięte. — Nie potrzeba mi koni. Otworzyły bratowe wrota, a Jemielia zaszeptał pod nosem: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — wio! sanie do lasu... I ruszyły sanie tak szybko, że końmi nie dogonisz. Droga do lasu prowadziła przez miasto. Na widok sań ludzie oczy powy-bałuszali i w krzyk: „Łapaj go! Trzymaj go!" A Jemielia jakby nigdy nic jedzie i jeszcze się uśrniecha. Zatrzymał się w lesie i mówi: 84 s»V Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — ty, toporze, narąb suchych drew, a pnie niech same do sań wskakują i powrozem się przewiązują... Zwija się topór jak w ukropie, drzazgi tylko wkoło lecą. Pnie zaś same do sań wskakują i powrozem się przewiązują. Kiedy już wszystko było gotowe, kazał Jemielia przygotować sobie tęgą pałkę i rozkazał: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — wracajcie sanie do domu... I sanie pomknęły. Przejeżdżają znów przez miasto, które Jemielia tak zadziwił. A tam już ludzie na niego czekają. Złapali Jemielię, biją, złymi słowami obsypują. Rozkazał Jemielia: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — no, kijaszku, porachuj im żebra... Wyskoczyła pałka i dalejże bić na prawo i lewo. Wystraszyli się ludzie, rozbiegli, a Jemielia do domu wrócił i na piecu się ułożył. Minął dzień, drugi, doszły do cara słuchy o wyczynach Jemieli. Posyła oficera, żeby go odnalazł i do pałacu przyprowadził. Odszukał oficer wieś, chatę Jemieli, wchodzi do izby i pyta: — To ty jesteś głupiec Jemielia? — A co ci do tego?—Jemielia na to. — Ubieraj się żywo, zawiozę cię do cara. — A mnie się nie chce... Rozgniewał się oficer i uderzył go w policzek. A Jemiełia pod nosem szepnął: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — nuże, kijaszku, obij mu boki... Wyskoczyła pałka i tak pogoniła oficera, że ledwie z życiem uszedł. 86 Zdziwił się car, że oficer nie dał rady Jemieli. Posyła więc wielmożę: — Masz mi tu przyprowadzić tego głupca Jemielię, bo jak nie, głowę stracisz! Nakupił wielmoża rodzynek, śliwek suszonych, pierników i pojechał. Wszedł do izby i pyta bratowe, co Jemielia najbardziej na świecie lubi. — Nasz Jemielia lubi, żeby z nim grzecznie gadać i kaftan czerwony przyobiecać — wtedy zrobi wszystko, o co go poprosisz. Dał wielmoża Jemieli pierników, rodzynek, śliwek suszonych i mówi: — Jemielia, co się tak na piecu wylegujesz? Lepiej chodź, pojedziemy do cara. — A mnie i tu dobrze... — Jemielia, car będzie cię karmił i poił, ptasiego mleka ci nie zabraknie, proszę, pojedźmy. — Nie chce mi się... — Jemielia, car ci podaruje czerwony kaftan, buty z cholewami i czapkę z piórami. Pomyślał Jemielia, po głowie się poskrobał i rzecze: — Niech ci będzie, ruszaj przodem, a ja za tobą. Odjechał wielmoża, a Jemielia szepnął: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — no, piecu, jedź do cara... Zatrzęsła się chatka, dach podskoczył, ściana z hukiem wyleciała, a przez dziurę piec wyjechał i pomknął prosto do pałacu. Wyjrzał car przez okno i pyta: — A to co za dziwo? Odpowiada mu wielmoża: — To, najjaśniejszy panie, Jemielia na piecu do ciebie jedzie. Wyszedł car na ganek: — Jemielia! Ludzie się na ciebie skarżą! Rozrabiasz, bijesz. — A czego mi pod sanie włażą? Akurat wyjrzała przez okienko carska córka — Maria. Zobaczył ją Jemielia, dech mu w piersiach zaparło i cichutko szepcze: 87 Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — niech carska córka zakocha się we mnie... I jeszcze dodał: — Wracaj, piecu, do domu..: Zawrócił piec i pomknął z powrotem. Wjechał do chaty i na starym miejscu stanął. Znów wyleguje się Jemielia, muchy na suficie liczy. A w pałacu krzyk i lament. Tęskni Maria-carówna za Jemielia, żyć bez niego nie może, ojca zamęcza, żeby wydał ją za głuptaska. Pomyślał car, wzywa wielmożę i powiada: — Ruszaj, przyprowadź Jemielię żywego czy martwego, bo głowę stracisz. Nakupił wielmoża jadła wszelkiego, win słodkich, i pojechał. Wszedł do izby, rozłożył gościńce, Jemielię częstuje. Opił się głuptasek, najadł ponad miarę i znużony w sen mocny zapadł. A wielmoża włożył go do bryczki i do cara zawiózł. Kazał car przytoczyć wiełgachną beczkę z żelaznymi obręczami. Wsadził do środka Jemielię i Marię-carównę, zasmołował denko i wrzucił beczkę do morza. Długo to trwało, czy też krótko — obudził się Jemielia. Patrzy, ciemno wkoło, ciasno. — Gdzie ja jestem? Odpowiada mu nie znany głos: — Ciemno i duszno tu, Jemieluszko! Do beczki nas wsadzili i w morze rzucili. — A kto ty jesteś? — Maria-carówna. Powiada wtedy Jemielia: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — wiatry porywiste, wyrzućcie beczkę na brzeg morski... Zerwał się wicher, dmuchnął potężnie. Wzburzyło się morze, fale podniosły i wyrzuciły beczkę na piasek. Wyszli z niej Jemielia i Maria-carówna. — Jemielia, gdzież my będziemy mieszkać? Zbuduj jakąś chatkę. 88 — Nie chce mi się... Prosiła go Maria, dziurę w brzuchu wierciła, w końcu rzekł Jemiełia: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — niech tu stanie pałac, złotem kryty... Ledwie wyrzekł te słowa, wyrósł przed nimi ogromny pałac, złotą dachówką kryty. Wokół ogród wspaniały się zieleni, ptaszki na drzewach śpiewają, cudne kwiaty pąki rozchylają. Maria-carówna i Jemiełia weszli do środka i przy okienku zasiedli. — Miły mój, a nie mógłbyś się zamienić w dorodnego młodziana? Nie zastanawiał się długo Jemiełia: Spraw, szczupaku, w okamgnienie, Niech się spełni me życzenie — chcę się zamienić w urodziwego młodzieńca... I stało się tak, jak sobie życzył — nikt już w tym zuchu nad zuchy nie rozpozna brzydkiego głuptaska. Żyją Jemiełia z Marią-carówną w szczęściu i zdrowiu, ptasiego mleka im nie brakuje. Pewnego razu wybrał się car na polowanie. Przejeżdża morskim brzegiem, patrzy — stoi pałac na miejscu niegdyś bezludnym i pustym. — A któż to ośmielił się bez mojego pozwolenia pałac na carskiej ziemi wybudować? I posłał car umyślnych, żeby się dowiedzieli, kto to jest. Podjechali posłowie pod pałac, stanęli pod okienkiem i wypytują. Rzecze im Jemiełia: — Przekażcie carowi, że zapraszam go do siebie w gościnę. Sam mu powiem, kto jestem i co tu robię. Zawitał car do pałacu. Jemiełia na progu go wita, przez pokoje prowadzi, za stołem biesiadnym usadza. Pije car zamorskie wina, łakocie pojada i nadziwić się nie może. — Powiedz, kim jesteś, dostojny panie? — A pamiętasz, carze, Jemielię-głuptaska, co na piecu do ciebie przyje- 89 A, V 1 chał, a ty go kazałeś wraz ze swoją córką do beczki zamknąć i w morze rzucić? To ja jestem ten Jemielia-głuptasek. Jak zechcę, cały twój kraj ogniem spalę, wszystko w puch obrócę. Wystraszył się car nie na żarty, o litość prosi: — Wybacz mi, Jemielia, ożeń się z moją córką, bierz całe carstwo, tylko mnie oszczędź! 0 to właśnie chodziło Jemieli. Poślubił Marię-carównę i na tronie zasiadł. 1 to koniec jest bajeczki, gdyż dalszego ciągu brak, kto przeczytał ją do końca, ten jest zuch i ten jest chwat! DROBINKA Są na świecie ludzie dobrzy, są źli, są też i tacy, co sumienia i serca całkiem nie mają. Do takich ludzi trafiła właśnie Drobinka, kiedy umarli jej rodzice. Zabrali ją do siebie obcy ludzie i na łyżkę strawy kazali ciężko pracować. Tkała Drobinka, gotowała, odpoczynku nie znała. Miała gospodyni trzy córki: Jednooczkę, Dwuoczkę i Trójoczkę. Leniwe te dziewuszyska tylko przy oknie siedziały, na dwór wyglądały, a Drobinka na nie pracowała: szyła, prasowała, smaczne kąski pod nos podawała i nigdy w zamian dobrego słowa nie słyszała. Wygoni Drobinka krówkę łaciatkę na pastwisko, obejmie ją za szyję, 91 przytuli się i zaszepce do ucha o tym, jak jej ciężko i smutno żyć. Ot i jedyne pocieszenie. Pewnego razu zwierzyła się Drobinka krówce: — Przyjaciółko moja miła, jakże mi ciężko na świecie! Biją mnie, łajają, jeść nie dają i nawet płakać nie pozwalają. A jeszcze gospodyni kazała na jutro rano naprząść pięć worków przędzy, płótno z niej utkać, pobielić i pozwijać. A na to krówka: — Nie martw się, dziewczynko! Wejdź mi w prawe ucho, lewym wyleź, a wszystko będzie zrobione. Tak też się stało. Weszła Drobinka w prawe ucho łaciatki, lewym wyszła, a tu już cała robota skończona — płótno utkane, pobielone i w bele pozwijane. Zaniosła Drobinka płótno do domu. Spojrzała gospodyni, ze złością sapnęła, do skrzyni płótno schowała i jeszcze cięższą pracę dziewczynce dała. Poszła Drobinka do krówki, za szyję ją objęła, przytuliła się, w prawe uszko weszła, lewym wyszła i już gotowa robota na nią czekała. I tak mijał dzień za dniem. Krówka pomagała Drobince wykonywać coraz cięższe prace. Zaniepokoiła się wreszcie gospodyni. Zawołała do siebie najstarszą córkę—Jednooczkę — i tak powiada: — Córeczko moja kochana, idź z sierotą i zobacz, kto jej pomaga. Kto przędzie, bieli i płótno zwija. Poszła Jednooczka z Drobinką. Długo po lesie wędrowały, zmęczyła się Jednooczka, zgrzała, na trawie się położyła, żeby kapeńkę odpocząć. A Drobinka słodko jej szepcze: — Śpij, oczko, śpij! Zasnęła Jednooczka. A w tym czasie krówka wszystko zrobiła: i utkała, i wybieliła, i w bele płótno pozwijała. Niczego nie dowiedziała się gospodyni. Zawołała średnią córkę — Dwuoczkę: — Idź, córuchno kochana, z sierotą i zobacz, kto jej pomaga. Poszła Dwuoczka z Drobinką i zapomniała o poleceniu matki. Ułożyła się na miękkiej trawie i twarz do słońca wystawiła. A Drobinka słodko zaszep-tała: 92 I 3 i — Śpij, oczko, zaśnij, drugie! Zasnęła Dwuoczka, a krówka wnet z robotą się uwinęła. Rozzłościła się gospodyni i trzeciego dnia posłała najmłodszą córkę — Trójoczkę. A sierocie dała jeszcze cięższą robotę. Poskakała Trójoczka po łące, poskakała, zmogło ją zmęczenie i na trawę upadła. Śpiewa jej słodko Drobinka: — Śpij, oczko, zaśnij, drugie! A o trzecim zapomniała. Dwoje oczu zasnęło, a trzecie oko Trójoczki pilnie patrzy, wszystko widzi: i jak Drobinka w prawe ucho krówce wchodzi, i jak lewym wychodzi, i jak u-tkane płótno zbiera. Wróciła Trójoczka do domu i o wszystkim matce opowiedziała. Ucieszyła się gospodyni i do męża powiada: — Zarżnij łaciatą krowę! Osłupiał gospodarz: — Czyś ty, stara, całkiem zgłupiała? Krowa młoda jeszcze, mleka dużo daje, gdzie taką drugą znajdziesz? — Rób, co ci każę! Zaczął gospodarz nóż ostrzyć. Zobaczyła to Drobinka, na pastwisko pobiegła, przytuliła się do krówki i z płaczem mówi: — Przyjaciółko moja jedyna, nóż na ciebie ostrzą, zabić cię chcą! Łaciatka na to: — Nie rozpaczaj, Drobinko! Posłuchaj, co ci powiem. Mięsa mojego nie ruszaj, a kosteczki zbierz do chusteczki i w ogrodzie zakop. Pamiętaj, podlewaj codziennie i dobrze mnie wspominaj. Zabił gospodarz łaciatkę. Drobinka mięsa nie jadła, kosteczki w ogrodzie zakopała i codziennie je podlewała. I wyrosła w tym miejscu jabłonka, jakiej nie widziano! Listeczki ze złota, gałązki ze srebra, a jabłuszka czerwone i tak soczyste, że ślinka sama do ust leci. Kto obok przejeżdżał — musiał się zatrzymać, a jak już spojrzał—oczu oderwać nie mógł. Minęło czasu ani dużo, ani mało, wyszły Jednooczka, Dwuoczka i Trójoczka na spacer do ogrodu. 94 Akurat przejeżdżał tamtędy młodzieniec urodziwy i bogaty. Zobaczył jabłuszka i wzięła go chętka na jedno. — Hej, panny urocze — zawołał — ta, która jabłuszko mi podaruje, żoną moją zostanie. Rzuciły się siostry, jedna przez drugą, do jabłonki. A jabłuszka, które dotąd nisko wisiały, nagle do góry wysoko się uniosły. Chciały siostry kijem je strącić — liście im do oczu powpadały, chciały zerwać— gałęzie włosy potargały. Różnych sposobów się chwytały, ale tylko sobie ręce do krwi podrapały, a żadnego jabłuszka nie złapały. Podeszła Drobinka do jabłonki — gałęzie nisko się zwiesiły, jabłuszka same do fartuszka wpadły. Poczęstowała sierota młodzieńca jabłuszkiem. Wkrótce odbył się ich ślub. Od tej chwili nie zaznała Drobinka ni chłodu, ni biedy. \ BAJKA O DREWNIANYM ORLE • - Zył sobie za siedmioma morzami, za siedmioma rzekami car. Mieszkał we wspaniałym pałacu i posiadał dworzan bez liku. Nie byli to wszakże zwykli słudzy, lecz prawdziwi mistrzowie w rzemiośle: krawcy, garncarze, snycerze, cieśle. Lubił bowiem ten car mieć najdoskonalej pod słońcem uszyte ubrania, najpiękniej na świecie ozdobioną porcelanę, najwy-myślniej wyrzeźbione krużganki. Ilu było naprawdę mistrzów w pałacu, nie wiadomo, ale pewnie tylu, co piasku w morzu. Codziennie rano się zbierali w największej komnacie i czekali na rozkazy cara. Zdarzyło się pewnego razu, że w drzwiach zderzyli się ze sobą złotnik i sto- 96 larz. Zderzyli się i od razu posprzeczali o to, który z nich zna się lepiej na swoim rzemiośle i czyja praca trudniejsza. Powiada złotnik: — Niewarte twoje rzemiosło funta kłaków — bierzesz kawałek drewna i strugasz. Moje to prawdziwa sztuka — robię wszystko z najczystszego złota, aż miło popatrzeć. Stolarz na to: — Nietrudno zrobić drogocenną rzecz, skoro samo złoto w cenie. Spróbuj ze zwykłego drzewa coś takiego zmajstrować, żeby ludzie się nie mogli nadziwić. Wtedy uwierzę, że jesteś mistrzem. I kłócą się zawzięcie, o mało za czuby się nie chwycili, ale akurat car wszedł do komnaty. Dowiedział się w czym rzecz, pod wąsem się uśmiechnął i powiada: — Niech każdy z was zrobi coś niezwykłego: jeden ze złota, drugi z drewna. Obejrzę i powiem, który jest większym mistrzem. Nikt nie sprzecza się z carem, jeśli mu życie miłe. Wrócili mistrzowie do domów. Każdy się głowi, jak by tu drugiego prześcignąć w rzemieślniczym fachu. Po tygodniu przychodzą obaj do pałacu, każdy w ręku trzyma zawiniątko. Ustawili się jeden obok drugiego, czekają na władcę. Wszedł car do komnaty i mówi: —- No, dzielni zuchowie, pokażcie wasze cudeńka. A sam w duchu się śmieje i każe wezwać carycę z synem, żeby i oni na dziwa popatrzyli. Zajął władca miejsce na tronie, obok żonę posadził, syn za plecami ich stanął. Pierwszy podszedł złotnik. — Rozkaż, Wasza Wysokość, przynieść wielką kadź wody. Przynieśli słudzy kadź, naleli do niej wody. Rozwiązał rzemieślnik swój węzełek, wyjął złotą kaczuszkę i na wodę puścił. Popłynęła kaczuszka jak żywa: główką na strony obraca, kwacze, dziobkiem piórka czyści. Car ze zdziwienia aż usta otworzył, a caryca w krzyk: — Przecież to prawdziwa kaczka, a nie ze złota! Oszukał nas, żywą kaczkę złotem pokrył! Oburzył się złotnik: 97 v t — To ma być żywa kaczka?! Zaraz ją na kawałeczki rozłożę i z powrotem co do śrubki poskręcam. Wyjął ptaszka z wody, najpierw skrzydełka odkręcił, potem łepek, na koniec resztę rozebrał na kawałeczki. Rozłożył wszystko na stole, pokazał carowi i na powrót wszystko poprzykręcał. Puścił kaczkę na wodę i popłynęła piękniej i zwinniej niż poprzednio. Zaklaskali wszyscy w dłonie: — To ci dopiero majster! Istne cudeńko zrobił! Nie ma takiego drugiego na świecie! Zwrócił się teraz car do stolarza: — Pokaż i ty swoją sztukę. Pokłonił się stolarz do ziemi i mówi: — Rozkaż, najjaśniejszy panie, by otworzono okno w tej komnacie. Otworzyli słudzy okno. Rozwinął wtedy stolarz swój węzełek i wyjął z niego drewnianego orła, a tak sprytnie zrobionego, że od żywego nie odróżnisz. Mówi stolarz: — Złota kaczuszka tylko po wodzie pływa, a mój orzeł pod obłoki wznieść się potrafi. Dosiadł orła i przekręcił śrubkę. Zamachał ptak skrzydłami, wzbił się w powietrze i wyleciał z komnaty. Rzucili się wszyscy do okna, oczy ze zdziwienia wybałuszają, a stolarz nad pałacem krąży. Przekręci śrubkę w lewo — orzeł w dół leci, w prawo przekręci — do góry wzlatuje. Carowi ze zdziwienia korona na kark zjechała, wygląda przez okno, oderwać się nie może. A wszyscy wokół z zachwytu pozamierab', takiego cuda-cudeńka nikt nigdy nie widział. Pokręcił się stolarz w powietrzu i z po\,rotem do komnaty wleciał. Zsiadł z orła i do cara się zbliża. — No i co, najjaśniejszy panie, podoba ci się moja sztuka? — Słów mi brakuje. Jakeś to wszystko wymyślił? W jaki sposób przykręciłeś mu tę śrubkę? Zaczął stolarz wyjaśniać carowi, co i jak, gdy nagle rozległ się straszny krzyk carowej: — A ty gdzie? Dokąd? Łapcie go, trzymajcie! Odwrócili się wszyscy i widzą: kiedy car stolarza wypytywał, carewicz wskoczył na orła, śrubkę przekręcił i wyleciał przez okno. 98 — Wracaj natychmiast! Dokąd lecisz? Zabijesz się! — krzyczą rodzice. Ale carewicz tylko ręką im pomachał i przeleciał ponad srebrnym murem pałacowym. Wzbił się orzeł pod obłoki i zniknął z oczu. Caryca od zmysłów odchodzi, nieprzytomna leży, car aż trzęsie się z gniewu na stolarza: — Specjalnie wymyśliłeś to cudactwo, żeby mojego jedynego syna zgubić! Hej, straże! Związać go i do lochu wrzucić! Jeżeli za dwa tygodnie syn mój nie wróci, powiesić stolarza na szubienicy! Złapali strażnicy stolarza i do lochu wrzucili. A carewicz na drewnianym orle wciąż dalej i dalej leci. Ach, jak przyjemnie! Jak lekko i swobodnie na duszy, gdy wokół rozległe przestrzenie, wiatr gwiżdże w uszach, włosy rozwiewa! Pod nogami płyną niezliczone obłoki, a sam carewicz jak skrzydlaty ptak szybuje gdzie go oczy poniosą. Pod wieczór doleciał do nieznanego carstwa i wylądował na obrzeżu miasta. Patrzy, a tu stoi maleńka chatka. Zastukał carewicz do drzwi. Otworzyła mu pochylona staruszeczka. — Pozwól mi, babciu, przenocować. Obcy jestem, nikogo nie znam, nie mam się u kogo zatrzymać. — Czemu nie, synku. Wchodź, miejsca jest dosyć, sama tu mieszkam. Rozkręcił carewicz orła, zawinął w węzełek i wszedł do izdebki. Stawia staruszeczka na stół jedzenie, ugaszcza podróżnika, a carewicz ją wypytuje: co to za miasto, kto w nim mieszka, jakie są tu osobliwości. Mówi mu staruszka: — Mamy w naszym mieście, synku, jedno cudo niesłychane. W środku miasta stoi pałac carski, a obok niego wysoka wieża. Zamknięta jest na trzydzieści zamków, schowana za trzydziestoma wrotami. Nikomu nie wolno do tej wieży wchodzić. Mieszka w niej carska córka. Zaraz po urodzeniu zamknięto ją wraz z niańką, żeby nikt jej nie oglądał. Boją się car z carycą, że pokocha kogoś i trzeba ją będzie do obcego kraju oddać. A rozstać się z nią za żadne skarby nie chcą—mają ją tylko jedną. No i żyje dziewczyna w wieży jak w ciemnicy. — Pewnie jest bardzo piękna? — Nie wiem, synku, na oczy jej nie widziałam, ale ludzie powiadają, że nie ma drugiej takiej ślicznotki na całym świecie. 99 Zapragnął carewicz dostać się do zamkniętej wieży. Położył się, ale zasnąć nijak nie może, wciąż rozmyśla, jak by tu carównę zobaczyć. Następnego dnia, jak się tylko ściemniać zaczęło, dosiadł swojego drewnianego orła, wzbił się pod obłoki i podleciał do wieży od strony, gdzie w murze okienko było. Podleciał i w szybę zastukał. Zdziwiła się carówna ujrzawszy za oknem młodzieńca nad podziw urodziwego. — Kim jesteś, junaku? — pyta. — Otwórz okienko, to ci powiem. Otworzyła carówna okienko, wleciał drewniany orzeł do komnaty. Zsiadł carewicz z ptaka, przywitał się, opowiedział dzieweczce, kim jest i skąd przybywa. Siedzą, rozmawiają, oczu oderwać od siebie nie mogą. Pyta carewicz, czy zgodzi się zostać jego żoną. — Z radością za ciebie pójdę — dziewczyna na to — tylko boję się, że ojciec z matką pozwolenia nie dadzą. Tymczasem zła niańka, która carówny pilnowała, podsłuchała ich rozmowę. Pobiegła czym prędzej do pałacu i doniosła, że przyleciał do wieży młodzieniec, który teraz u staruszki się ukrył. Zaraz zjawili się tam strażnicy, złapali carewicza i do pałacu zawiedli. A tam już car czeka, gniewem płonie, pałką o podłogę postukuje. — Jakżeś śmiał, zbóju i złoczyńco, łamać mój carski rozkaz? Jutro cię każę stracić! Zaprowadzono carewicza do ciemnicy i zamknięto drzwi na żelazne kłódki. A następnego dnia zagnano mieszkańców miasta na plac. Ogłoszono, że stracony zostanie zuchwały młodzieniec, który ośmielił się wedrzeć do wieży. I oto kat się pojawił, szubienicę postawiono, i sam car z carycą na egzekucję przyjechali. Wyprowadzono młodzieńca na plac. Stanął skazaniec przed tronem i mowu: — Pozwól mi, Wasza Wysokość, powiedzieć ostatnie życzenie. Zmarszczył brwi car, ale odmówić nie mógł. — No, mów! 100 '-/'I „?:%.'.:&&) ' ^ ' -i — Rozkaż posłać gońca do domu staruszki, u której mieszkałem. Niech przyniesie mój węzełek. Musiał car spełnić prośbę skazańca, wysłał umyślnego, a ten przyniósł węzełek. Tymczasem carewicza podprowadzono już do szubienicy, na stołku postawiono. Podał mu goniec węzełek. Rozwinął go carewicz, wskoczył na drewnianego orła i tyle go widziano. Wzniósł się ponad szubienicę, cara i mieszkańców niegościnnego miasta. Krzyknął car: — Łapaj! Trzymaj! Zaraz ucieknie! A carewicz podleciał do wieży, do znajomego okienka, złapał carównę i na orła obok siebie posadził. — Teraz nie straszna nam żadna pogoń. I poniósł ich orzeł do rodzinnego kraju. A tam biedny stolarz w lochu usycha, oczu nie spuszcza z nieba — wróci carewicz czy nie wróci? Nazajutrz mijają dwa tygodnie, jak odleciał, chyba sądzony stryczek nieszczęsnemu. Nagle patrzy stolarz — leci w chmurach drewniany orzeł, na nim carewicz, ale nie sam. Obok piękna dziewczyna siedzi. Wylądował orzeł przed pałacem. Pomógł carewicz zejść narzeczonej i do rodziców ją powiódł. Opowiedział, co się z nim działo. Z tej radości wybaczono mu wszystko, a stolarza z lochu wypuszczono. Wyprawił car wielkie wesele, a drewnianego orła rozkazał na ścianie powiesić na pamiątkę. I MROZISKO yło to dawno temu. Żyli sobie dziad i baba. Każde z nich miało własną córkę. Swoją jedynaczkę starucha hołubiła, rozpieszczała, pyłek jej spod stóp zgarniała, a pasierbicy nie cierpiała, całą robotę na nią zwalała, ciągle biła, krzyczała, głodem morzyła. Ciężki i gorzki los przypadł dziewczynie. Nigdy się jednak nie uskarżała, od pracy się nie wymigiwała, wszystko szybko i zręcznie robiła. Nie mogli się jej ludzie nachwalić. A o córce staruchy mówili: — To ci leniucha! To ci flejtucha! Złościło to starą jędzę. Z każdym dniem bardziej nienawidziła dziewczyny, zadręczała biedną sierotę i cały czas myślała, jak by tu nieszczęsną zgładzić. 103 •1 i Zdarzyło się pewnego razu, że pojechał dziad do miasta na targ. Na to tylko czekały zła macocha i jej córka. — Teraz się pozbędziemy tej znienawidzonej dziewuchy! Zawołała baba pasierbicę i rozkazuje: — Idź do lasu nazbierać chrustu! — Ale przecież mamy go pod. dostatkiem — odpowiada dziewczyna. Rozwrzeszczała się stara jędza, zatupała nogami i razem z córka wypchnęły nieszczęsną za drzwi. Cóż było robić, ruszyła sierota do lasu. A tu mróz aż trzeszczy, wiatr lodowaty hula, zamieć śnieżna szaleje... A baba z córuchną w ciepłej izbie siedzą i cieszą się: — Nie wróci już ta wstręciucha! Zamarznie w lesie! Tymczasem dziewczynka zabrnęła do lasu i stanęła pod choinką, nie wie, co dalej robić, dokąd iść... Nagle słyszy — gałęzie trzeszczą, śnieg skrzypi. To Mrozisko po lesie hula, z gałęzi na gałąź, z drzewka na drzewko przeskakuje. Zeskoczył z choinki i pyta: — Witaj, piękna dzieweczko! Co cię w taki ziąb do mojego lasu przygnało? Opowiedziała sierota wszystko, niczego przed Mroziskiem nie zataiła. Wysłuchał ją Mróz i powiada: — O, nie, piękna dzieweczko, nie po chrust cię do lasu wysłano. Ale skoro już tu jesteś, pokaż, co potrafisz. Podał jej kądziel i kołowrotek i przykazuje: — Uprządź z tej kądzieli nitek, utkaj z nich płótno i uszyj mi koszulę. I odszedł. Nie zwlekała dziewczyna, od razu do roboty się wzięła. Kiedy paluszki jej zamarzną — pochucha na nie, oddechem ogrzeje i znów do pracy się bierze. I tak całą noc pracowała, sił nie żałowała. Tylko o jednym myślała, żeby jak najlepiej koszulę uszyć. Rankiem zaskrzypiał śnieg, zatrzeszczały gałęzie, przyszedł Mrozisko. Obejrzał koszulę i pochwalił: — No, piękna dzieweczko, dobrześ pracowała! I postawił przed nią ogromny kufer. — Jaka praca, taka i płaca! 104 % i te.. j-Si?^' ^iS^. - ' '- .»->* Otulił sierotę w ciepłe futro, na głowie piękną chustkę zawiązał i na drogę wyprowadził: — Zegnaj, piękna dzieweczko! Tu już ci dobrzy ludzie pomogą, do domu zaprowadzą. Powiedział to i znikł, jakby go w ogóle nie było. W tym czasie wrócił dziad do domu. — Gdzie moja córka? — pyta. — Wczoraj do lasu poszła po chrust i nie wróciła. Zaniepokoił się stary i czym prędzej do lasu pojechał. Patrzy, a tu stoi jego córeczka, pięknie wystrojona i wesoła. Posadził ją dziad do sani, kufer z prezentami z tyłu postawił i do domu powiózł. A jędza z córką przy stole siedzą, pierożki pojadają i tak rozmawiają: Ą — TaJt, taJt, same AosteczA/f A piesek spod pieca im dogaduje: — Hau, hau, sierota męża i drogie prezenty dostanie, a twoja córka starą panną zostanie! Rzuciła mu baba pierożka: — Zamilcz, podłoto! Tak masz szczekać: „Żywej sieroty już nie zobaczymy, gospodyni córce wesele wyprawimy!" A piesek dalej swoje: zoStem-eT°" "".*• ' ""** pr"mty do«*"fe> a twoja cória starą pa„„ą i, ludzie wnosi, o * ^ chaty ">'StroJona> ™a„a, roześmianaa Za Kto Cl da/ te pi ne prezenty! Powiedz no kto? i kazała mężowi do lasu zawieźć: — Moja córuchna dwa takie kufry przywiezie! Zawiózł dziad pasierbicę do lasu, pod choinką wysadził. Stoi dziewczyna. 106 Otulił sierotę w ciepłe futro, na głowie piękną chustkę zawiązał i na drogę wyprowadził: — Zegnaj, piękna dzieweczko! Tu już ci dobrzy ludzie pomogą, do domu zaprowadzą. Powiedział to i znikł, jakby go w ogóle nie było. W tym czasie wrócił dziad do domu. — Gdzie moja córka? — pyta. — Wczoraj do lasu poszła po chrust i nie wróciła. Zaniepokoił się stary i czym prędzej do lasu pojechał. Patrzy, a tu stoi jego córeczka, pięknie wystrojona i wesoła. Posadził ją dziad do sani, kufer z prezentami z tyłu postawił i do domu powiózł. A jędza z córką przy stole siedzą, pierożki pojadają i tak rozmawiają: — Żywa do domu już nie wróci! Tylko kosteczki stary przywiezie! — Tak, tak, same kosteczki! A piesek spod pieca im dogaduje: — Hau, hau, sierota męża i drogie prezenty dostanie, a twoja córka starą panną zostanie! Rzuciła mu baba pierożka: — Zamilcz, podłoto! Tak masz szczekać: „Żywej sieroty już nie zobaczymy, gospodyni córce wesele wyprawimy!" A piesek dalej swoje: — Sierota męża i drogie prezenty dostanie, a twoja córka starą panną zostanie! Nagle wrota na podwórzu zaskrzypiały, drzwi się do chaty otworzyły — wchodzi do izby dziewczyna pięknie wystrojona, rumiana, roześmiana, a za nią ludzie wnoszą ogromny kufer. Rzuciła się baba z córką do kufra, dalejże wspaniałe stroje wyciągać, na wszystkie strony oglądać i wypytywać sierotę: — Kto ci dał te piękne prezenty! Powiedz no, kto? Jak się stara dowiedziała, że to Mrozisko tak sierotę wynagrodził, po chacie się zakrzątnęła, córkę ciepło odziała, do węzełka pierogów nawkładała i kazała mężowi do lasu zawieźć: — Moja córuchna dwa takie kufry przywiezie! 106 na wszystkie strony się rozgląda, zębami z zimna postukuje i wymyśla, na czym świat stoi: — Czemu ten dziadyga, Mrozisko, tak długo nie przychodzi? Gdzie się ten łachmyta podziewa? Nagle gałęzie zatrzeszczały, śnieg zaskrzypiał. To Mrozisko po lesie hula, z gałęzi na gałąź, z drzewka na drzewko przeskakuje. Zeskoczył z choinki i pyta: — Po coś do mnie przyszła, piękna dzieweczko? — Jak to po co? Głupiego udajesz? Po piękne prezenty, drogie stroje. Uśmiechnął się pod wąsem Mróz i powiada: — Najpierw pokaż, co potrafisz. Oto druty, zrób mi rękawice. Podał jej kłębek wełny, druty, i w lesie zniknął. Wyrzuciła dziewucha druty w śnieg, kłębek nogą kopnęła i pod nosem mruknęła: — Patrzcie no, czego to mu się zachciewa! W taki ziąb na drutach robić! Przecież palce by mi poodmarzały! Rankiem zaskrzypiało, zatrzeszczało — pojawił się Mrozisko. — No, piękna dzieweczko, pokaż, jak sobie z pracą poradziłaś. Rzuciła się na niego dziewucha ze złością: — O jakiej pracy mówisz, stary durniu? Ślepy jesteś, nie widzisz, że przemarzłam i ledwo żyję?... — A skoro tak, to jaka praca, taka i płaca! — powiedział Mrozisko. I potrząsnął brodą. Zerwał się lodowaty wicher, rozhulała się zamieć, wszystkie dróżki zaniosło. A Mrozisko zniknął, jakby go w ogóle nie było. Ruszyła dziewucha na oślep, zabrnęła do wąwozu i tam ją śnieg zasypał... Rankiem obudziła stara męża, kazała do lasu po dziewczynę jechać. A sama ciasto zaczęła miesić. Przygaduje jej piesek spod ławy: — Sierota za mąż iść musi, a twoja córka z lasu nie wróci! Rzuciła mu baba pieroga i poucza: — Źle szczekasz! Tak masz mówić: „Twoja córka drogie podarki przywiezie, a sierota nigdy mężatką nie będzie!" Zakąsił piesek pierożkiem i dalej swoje: — Sierota za mąż już iść musi, a twoja córka z lasu nie wróci! Zaniepokoiła się stara: , 107 •ąrl-i- „Żeby tylko co złego córeczce się nie przytrafiło! Żeby tylko prezenty się nie pogubiły po drodze! Pobiegnę lepiej za starym!" Zarzuciła kożuch i do lasu pomknęła. A zamieć coraz mocniej wyje, gęstym śniegiem sypie. Zupełnie drogi nie widać... Zabłądziła stara, w zaspie utknęła i śnieg ją zasypał... A dziad szukał pasierbicy, szukał i nie znalazł. Wrócił do domu, a tu i żony ani śladu. Zebrał sąsiadów, rażeni do lasu poszli, cały wszerz i wzdłuż przewędrowali, ale nikogo nie znaleźli. Zamieszkał stary tylko z córką. Kiedy pąki na drzewach zakwitły, a trawy pozieleniały, zjawił się w chacie piękny młodzieniec i o rękę dziewczyny poprosił. Wkrótce odbyło się wielkie wesele, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie. BAJKA O MŁODYCH JABŁKACH ( ŻYWEJ WODZIE W pewnym carstwie, w pewnym państwie rządził car. Miał trzech synów: najstarszy miał na imię Fiodor, średni — Wasyl, a najmłodszy — Iwan. Postarzał się car, na oczy coraz gorzej widział, a i ze słuchem było nietęgo. Aż tu razu pewnego przyniósł ktoś wieść, że za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, w pewnym kraju rośnie sad, a w nim jabłoń z młodymi jabłuszkami, i stoi studnia z żywą wodą. Jeśli starzec skosztuje jabłuszka — wnet zamieni się w młodzieńca, jeśli ślepy oczy przemyje żywą wodą—wzrok odzyska. Przygotował car wielką ucztę, sprosił książąt i wielmożów i tak powiada: — Ten z moich poddanych, kto pojedzie za siódmą górę, za siódmą 109 rzekę i przywiezie mi młodych jabłuszek i żywej wody, dostanie w nagrodę pół mojego carstwa. Jak to ludziska usłyszeli, głowy pospuszczałi, jeden za drugiego się chowa, cisza, tylko muchy słychać. Wystąpił na to carewicz Fiodor i mówi: — Szkoda w obce ręce carstwo oddawać. Pojadę za siódmą górę, za siódmą rzekę, przywiozę ci, ojcze, młodych jabłuszek i żywej wody. Poszedł Fiodor do stajni, wybrał nie ujeżdżonego rumaka, nową uzdę i nowy bacik, założył dwanaście popręgów — nie dla fasonu, ale dla wygody... I pojechał. Że na konia wsiadał, widziano, dokąd odjechał — zgadywano... Jechał — nie daleko i nie blisko, nie długo i nie krótko, ale tyle, ile należało, żeby dotrzeć do rozstajnych dróg. Patrzy Fiodor, a tu leży wielki kamień, a na nim napis: „Pojedziesz na prawo — konia stracisz, sam żywy zostaniesz; pojedziesz na lewo — siebie zgubisz, konia uratujesz; pojedziesz prosto — żonę znajdziesz". Pomyślał Fiodor i zdecydował: „Jadę tam, gdzie żonę znajdę". I pojechał prosto przed siebie. Za jakiś czas ujrzał wieżę, złotym dachem krytą. Wybiega z wieży piękna dziewczyna i mówi: — Carski synu, wstąp w moje progi. Jadłem i winem cię ugoszczę, a potem do snu ukołyszę. — O, nie, dziękuję pięknie, panienko. Poczęstunku mi nie trzeba, a od snu drogi nie ubędzie. Muszę jechać dalej. — Carski synu, droga nie zając, nie ucieknie. O siebie się zatroszcz. Pomogła dziewczyna Fiodorowi zejść z konia i do wieży zaprowadziła. Napoiła, nakarmiła i spać ułożyła. Ledwie się Fiodor do ściany odwrócił, dziewczyna łóżko przewróciła i do lochów carewicza wrzuciła... Minęło czasu mało wiele, Fiodor nie wraca, car nową ucztę wyprawia. Zawołał książąt i wielmożów i tak się do nich zwraca: 110 — Ten z was, kto przywiezie mi żywej wody i młodych jabłuszek, otrzyma w nagrodę pół carstwa. I znów wszyscy głowy pospuszczali, jeden za drugiego się chowa, nikt się jakoś nie kwapi. Staje przed carem średni syn, Wasyl, i mówi: — Ojcze drogi, po co w obce ręce naszą ziemię oddawać? Pojadę i przywiozę ci żywej wody i młodych jabłuszek. Poszedł Wasyl do stajni, wybrał konia nie ujeżdżonego, wziął nową uzdę i nowy bacik, założył dwanaście popręgów i w drogę wyruszył. Że na konia wsiadał, widziano, dokąd odjechał, zgadywano... Dotarł do rozstajnych dróg, gdzie kamień z napisem leży: „Pojedziesz na prawo — konia stracisz, sam żywy zostaniesz; pojedziesz na lewo — siebie zgubisz, konia uratujesz; pojedziesz prosto — żonę znajdziesz". Pomyślał Wasyl, pomyślał i pojechał prosto. Dotarł do wieży, złotym dachem krytej. Wybiegła piękna dziewczyna i w gościnę zaprasza: — Nie śpiesz się, carski synu. Pofolguj sobie. Zaprowadziła go do wieży, nakarmiła, napoiła i spać ułożyła. Ledwie się Wasyl do ściany odwrócił, dziewczyna łóżko przewróciła i do lochów carewicza wrzuciła. A tam z ciemności głos pyta: — Kto to leci? — Carewicz Wasyl. A kto tu siedzi? — Carewicz Fiodor. — No to wpadliśmy obaj, braciszku. Minął dzień, drugi, tydzień mija, Wasyl nie wraca. Po raz trzeci zwołuje car na ucztę wielmożów i książęta. — Ten z was, kto przywiezie mi żywej wody i młodych jabłuszek, otrzyma w nagrodę pół państwa. I znów nie ma chętnych, cisza aż w uszach dzwoni. Podchodzi do cara Iwan i mówi: 111 ! — Pobłogosław mnie, ojcze, na długą drogę. Przywiozę ci żywej wody i młodych jabłuszek i jeszcze braci odnajdę. Pobłogosławił go car. Poszedł Iwan do stajni wybrać konia odpowiedniego. Ale co na którego spojrzy — koń drży, co rękę na grzbiecie położy — rumaka z nóg zwala. Zmartwił się Iwan, głowę spuścił, idzie smutno drogą. A tu wychodzi z lasu pochylona babuleńka i mówi: — Witaj, Iwanie-carewiczu! Czym się tak frasujesz? — Ach, babciu, wielkie mara zmartwienie. Nie mogę znaleźć odpowiedniego konia. — Trzeba było od razu powiedzieć! Jest taki koń, w lochu stoi, żelazny łańcuch go opasuje. Jeśli zdołasz go ujarzmić, będzie ci posłuszny. Poszedł Iwan do lochu, kopnął drzwi żelazne, odsunął je i do konia się zbliżył. A rumak wskoczył carewiczowi przednimi kopytami na ramiona. Stoi Iwan, ani drgnie. Zerwał koń żelazny łańcuch, z lochu wyskoczył i Iwana za sobą pociągnął. Na to tylko czekał carewicz — założył rumakowi nową uzdę, siodło nowe, dwanaście popręgów — ale nie dla ozdoby, tylko dla wygody, i ruszył w drogę. Że na konia wsiadał, widziano, dokąd odjechał, zgadywano... Dotarł Iwan do rozstajnych dróg, zobaczył kamień z napisem i zamyślił się: „Pojedziesz na prawo — konia stracisz: a co ja bez konia pocznę? Prosto pojedziesz — żonę znajdziesz. Nie po to w świat ruszyłem, żeby żony szukać. Pojedziesz na lewo — konia uratujesz. O, tę drogę wybieram"... I ruszył na lewo. Jechał długo, a może krótko, nie wiadomo, dość, że łąki zielone i góry wysokie przewędrował, a kiedy słoneczko za horyzontem się chowało, napotkał chatkę na kurzej nóżce. Stanął przed nią i zawołał: — Chatko, chatko, obróć się do mnie drzwiami, do lasu oknami. Zakręciła się chatka, wszedł Iwan do środka. Siedzi na ławie stara Baba Jaga, kądziel przędzie, nitki przez okno wyrzuca. 112 — Fu, fu — mówi — człowieka czuję. Gadaj zaraz, po coś przyszedł? A Iwan na to: — Ach ty, Babo Jago, kościana nogo! Całkiem ci się na starość w głowie pomieszało, już zapomniałaś, jak strudzonego wędrowca podjąć należy. Wpierw byś mnie napoiła, nakarmiła, a dopiero potem pytała. Baba Jaga szybko się uwinęła, nakarmiła Iwana, napoiła, do łóżka położyła, a sama przysiadła i pyta: — Kim jesteś, wędrowcze, dzielny chłopcze, skąd przybywasz? — Nazywam się, babciu, Iwan, jestem carskim synem. Jadę za siódmą górę, za siódmą rzekę, po młode jabłuszka i żywą wodę dla mojego starego ojca. — Miły wędrowniczku, daleka i ciężka droga przed tobą. Strzeże jabłek i żywej wody mocarna dziewica Błękitnooka, moja siostrzenica. Boję się, że nie dasz jej rady... — To poradź mi, babciu, co mam robić. Z twoją mądrością i moją siłą nie zlęknę się niczego. — Wielu tu junaków przyjeżdżało, ale niewielu tak uprzejmie ze mną rozmawiało. Weź, wędrowniczku, mojego konia. Jest szybki niczym strzała i dowiezie cię do mojej średniej siostry, a ona ci pomoże. Następnego dnia obudził się Iwan skoro świt, podziękował Babie Jadze za gościnę i pomknął w dal. Przejechali trochę drogi, nagle Iwan krzyczy do konia: — Stój, rękawicę zgubiłem! Koń na to: -7 Za późno! Póki mówiłeś, dwieście wiorst przejechaliśmy. Mkną dalej. Pod wieczór zobaczył Iwan chatkę na kurzej nóżce. Tu konia zatrzymał. — Chatko, chatko, odwróć się do mnie przodem, do lasu tyłem! Obróciła się chatka. Nagle koń jakiś zarżał. Odpowiedział mu parskaniem wierzchowiec Iwana. Usłyszała to Baba Jaga, stareńka, do ziemi pochylona, i mówi: 113 — To pewnie siostrzyczka do mnie w gościnę przyjechała. Wyszła na ganek, zobaczyła carewicza. — Fu, fu, czuję człowieka. Czego szukasz? A Iwan na to: — Ach ty, Babo Jago, kościana nogo! To tak się gościa wita? Najpierw daj mojemu koniowi owsa, a strudzonego wędrowca nakarm, napój, dopiero potem wypytuj... Uwinęła się Baba Jaga raz-dwa: konia do stajni zaprowadziła, Iwana nakarmiła, napoiła, do łóżka położyła i dalejże wypytywać: A kto on taki, a skąd przybywa, a czego szuka. — Nazywam się Iwan, jestem carskim synem. Jadę do dziewicy Błękit-nookiej po żywą wodę i młode jabłuszka. — Oj, młodzieńcze, coś mi się zdaje, że nie dostaniesz tego, czego szukasz. Nie oddaje nikomu Błękitnooka swoich skarbów, ciężko ci będzie ją pokonać. — To poradź, babciu, co mam robić. Z twoją mądrością i moją siłą nie zlęknę się niczego. — Wielu tu junaków przyjeżdżało, niewielu tak mile mówiło. Bierz mojego konia i jedź do mojej starszej siostry. Ona najlepiej będzie wiedziała, co masz uczynić. Zanocował Iwan u Baby Jagi, rankiem za gościnę podziękował i odjechał na jej koniu. Mkną przez pola, nagle Iwan krzyczy: — Stój! Rękawiczka mi upadła! A koń odpowiada: — Za późno! Póki mówiłeś, trzysta wiorst ujechaliśmy. Jechali tak do zmierzchu. Zobaczył przed sobą Iwan chatkę na kurzej nóżce i konia zatrzymał. — Chatko, chatko, obróć się do mnie przodem, do lasu tyłem. Nie na długo się zatrzymam, tylko na nockę jedną. Nagle koń jakiś z,arżał, a rumak Iwana odpowiedział mu parskaniem. 114 Wychodzi na ganek Baba Jaga całkiem już zgrzybiała i siwa. Patrzy — koń siostry, ale jeździec na nim obcy. Pokłonił się Iwan do samej ziemi, o nocleg pięknie poprosił. Cóż było robić? Nocleg każdemu się należy: i pieszemu, i biednemu, i bogatemu. Zaprosiła Baba Jaga Iwana do izby, nakarmiła go, napoiła i na spytki wzięła. Rzecze jej Iwan: — Na imię mam Iwan, jestem carskim synem. Byłem u twojej najmłodszej siostry, do średniej mnie odesłała, a średnia do ciebie skierowała. Poradź mi, jak u mocarnej dziewicy Błękitnookiej zdobyć żywej wody i młodych jabłuszek. — Pomogę ci, Iwanie, skoro tak pięknie prosisz. Ciężkie zadanie cię czeka. Moja siostrzenica, dziewica Błękitnooka, jest silna i potężna. Wokół jej carstwa wznosi się mur na trzy sążnie wysoki i na sążeń szeroki, a pilnuje go trzydziestu mocarzy. Nikt i nic się tamtędy nie prześliznie. Ale jest jeden sposób. Musisz wziąć mojego konia i wyruszyć tam nocą. Kiedy dojedziesz do muru, uderz konia batem, a on przeskoczy na drugą stronę, do ogrodu. Przy-wiąż rumaka do drzewa, a sam odszukaj jabłonkę z młodymi jabłuszkami. Znajdziesz przy niej studnię z żywą wodą. Zerwij tylko trzy jabłuszka, więcej ci nie wolno, i nabierz ze studni dzbanek wody. Dziewica Błękitnooka będzie w tym czasie spała, pamiętaj, żeby nie wchodzić do jej wieży. Kiedy zrobisz wszystko, dosiadaj konia i od razu uciekaj. Nie zostawał już na nocleg Iwan. Dosiadł konia i ruszył w drogę. Mknie rumak jak wicher, grzęzawiska przeskakuje, rzeki, jeziora tylko migają, a lasy w tyle zostają. Długo to trwało czy krótko, dotarli wreszcie ciemną nocką do wysokiego muru. Chrapanie tylko słychać — to trzydziestu mocarzy śpi przy wrotach. Spiął Iwan konia ostrogami, świsnął batem i przeniósł go rumak na drugą stronę. Zszedł Iwan z wierzchowca, patrzy—stoi jabłonka o srebrnych listecz-kach i złotych jabłuszkach, a pod nią studnia z żywą wodą. Zerwał carewicz trzy jabłuszka, jak mu Baba Jaga mówiła, zaczerpnął wody do dzbanuszka. 115 I nagle wzięła go chętka, żeby choć jednym okiem zerknąć na dziewicę Błękitnooka. Wchodzi Iwan do wieży, patrzy — po lewej stronie śpi sześć mocarnych dziewic, po prawej także sześć, a między nimi leży Błękitnooka. Nie wytrzymał Iwan, schylił się i .ucałował ją w czerwone usteczka. A potem wyszedł. Dosiadł konia, a rumak odzywa się ludzkim głosem: — Nie posłuchałeś, carewiczu, dobrej rady i wszedłeś do wieży. Teraz już muru nie dam rady przeskoczyć. Spiął carewicz wierzchowca ostrogami, batem świsnął: — Nie gadaj tyle, nędzna szkapino! Musimy uciekać, bo głowy stracimy! Rozpędził się koń, przeskoczył przez mur, ale podkową o niego zahaczył. Hałas się wielki podniósł, dzwony uderzyły, wartownicy na równe nogi się zerwali. Obudziła się dziewica Błękitnooka i w krzyk: — Wstawajcie wszyscy, trzeba złodzieja łapać! Kazała osiodłać swojego rumaka i z dwunastoma dziewicami-siłaczkami puściła się w pogoń za carewiczem Iwanem. Pędzi Iwan, konia co rusz pogania, a za nim dziewica Błękitnooka. Dojechał carewicz do chatki najstarszej Baby Jagi, zmienił konia i dalej w drogę. Ledwie za Iwanem drzwi się zamknęły, wpada do izby Błękitnooka i pyta Babę Jagę: — Babciu, nie przebiegał tędy jakiś zwierz? — Nie, dziecinko. , — Babciu, a junak tędy nie przejeżdżał? — Nie, kochaneńka. Zmęczona jesteś, napij się mleczka. — Napiłabym się, ale za długo czekać. — Nie, słoneczko, raz-dwa się uwinę. Poszła Baba Jaga do obory, doi krowę, nic a nic się nie spieszy. Wypiła Błękitnooka mleka, na konia wskoczyła i ruszyła w dalszą pogoń. Dotarł Iwan do średniej Baby Jagi, konia zmienił i tyle go było. Carewicz— za drzwi, Błękitnooka już na progu stoi. 116 I — Babciu, nie przebiegał tędy zwierz, nie przejeżdżał młody junak? — Nie, dziecinko. Widzę, że strudzona jesteś, pojadłabyś blinów. — Zjadłabym, ale za długo czekać. — Nie, kochaneńka, raz-dwa się uwinę. Piecze Baba Jaga bliny, nic a nic się nie śpieszy. Podjadła Błękitnooka blinów i na rumaka wskoczyła. Tymczasem Iwan był już u najmłodszej Baby Jagi. Konia zmienił i ruszył dalej. Ledwie skrył się w lesie, wpada do chatki Błękitnooka i pyta, czy nie przejeżdżał młody junak. — Nie przejeżdżał — rzecze Baba Jaga — spocznij sobie, w łaźni się wy-myj, lepiej ci będzie. — Nie mogę, babciu, śpieszę się. — Zdążysz jeszcze, raz-dwa się uwinę. Poszła Baba Jaga do łaźni, w piecu napaliła. Wymyła się Błękitnooka i w pogoń dalszą ruszyła. Już, już dogania carewicza. Obejrzał się Iwan — pędzi dwanaście dziewic-siłaczek, a na ich czele Błękitnooka. Zaraz go dogonią, głowę zetną. Zatrzymał konia. Krzyczy do niego Błękitnooka: — Jakżeś śmiał, złodzieju, brać wodę z mojej studni, jabłka zrywać! Iwan na to: — Co się stało — nie odstanie. Lepiej zmierzmy się, kto z nas silniejszy. Rozjechali się na trzy końskie skoki, wzięli do rąk miecze ostre, maczugi ćwiekami nabijane, kopie żelazne. Trzy razy starli się ze sobą — maczugi połamali, kopie, miecze stępili — ale żadne nie dało rady zrzucić przeciwnika z konia. Zsiedli z rumaków, za bary się wzięli. Mocowali się od świtu do nocy. Kiedy słońce ostatnie promienie posyłało, potknął się Iwan, upadł na ziemię. Na to tylko czekała Błękitnooka, przydu-siła kolanem carewicza i nóż z pochwy wyjęła—zaraz go zabije. Powiada wtedy Iwan: — Nie pozbawiaj mnie życia, Błękitnooka. Lepiej podaj rękę, podnieś z ziemi i w słodkie usta ucałuj. 117 Podniosła Błękitnooka carewicza z ziemi i w usta ucałowała. Rozbili namiot wśród pól szerokich, łąk zielonych. Trzy dni i noce ucztowali, a potem się zaręczyli i pierścionki wymienili. Mówi Błękitnooka do carewicza: — Teraz się rozstaniemy. Ja pojadę do swojej wieży, ty wracaj do domu. Pamiętaj jednak, żeby z drogi nie zboczyć... A za trzy lata czekaj mnie w swoim kraju. Dosiedli rumaków i każde ruszyło w swoją stronę... Długo to trwało, a może krótko, dojechał wreszcie Iwan do rozstajnych dróg. Stanął przed kamieniem i myśli: „Jakże ja mogę sam bez braci do domu wrócić? Tak być nie może!" Nie posłuchał carewicz Błękitnookiej i skręcił w tę drogę, gdzie można żonę znaleźć... Dojechał do wieży, złotym dachem krytej. Zarżał koń Iwana, a rumaki braci odpowiedziały parskaniem — znały się przecież dobrze. Wszedł carewicz na ganek, uderzył kołatką w drzwi. Zadrżał pałac w posadach, zadzwoniły szyby w oknach, wybiegła na ganek piękna dziewczyna. — Iwanie-carewiczu, z dawien dawna cię oczekuję! Wstąp w moje skromne progi, nie odmawiaj poczęstunku i noclegu. Zaprowadziła go do komnaty i za stołem usadziła. Talerze ze smakołykami podsuwa, wina do pucharów nalewa. A Iwan tylko udaje, że je i pije — wszystko pod stół wrzuca. Kiedy uczta się skończyła, zaprowadziła dziewczyna carewicza do sypialni. — Spocznij, Iwanie, na pewno strudzony jesteś. A carewicz dziewczynę złapał, na puchowe piernaty cisnął, przekręcił łóżko i wrzucił pannę do ciemnego lochu. Pochylił się nad lochem i krzyczy: — Hej! Jest tam kto? A z lochu głos odpowiada: — Jest, carewicz Fiodor z carewiczem Wasylem. Wyciągnął carewicz braci z lochu. Tak długo tam byli, że już ziemią porastać zaczęli. Wymył ich Iwan żywą wodą i wnet krzepę i urodę odzyskali. 118 Wskoczyli wszyscy na konie i ruszyli w drogę. Dojechali do rozstajnych dróg. Powiada Iwan: — Popilnujcie, braciszkowie, mojego konia, a ja zdrzemnę się trochę. Położył się Iwan na mięciutkiej trawie i zasnął mocnym snem. A Fiodor mówi do Wasyla: — Nie godzi się wracać do domu z pustymi rękami. Ojciec nam nie daruje i do pasania gęsi zagoni. Wasyl na to: — Jest jeden sposób, żeby uniknąć gniewu ojcowskiego. Trzeba wrzucić Iwana do przepaści, a jego skarby między sobą podzielić. Wyjęli bratu zza pazuchy młode jabłuszka, dzbanek z żywą wodą, a samego w przepaść rzucili. Spadał Iwan trzy dni i trzy noce. Upadł na brzeg morski i dopiero wtedy się ocknął. Patrzy — wokół pusto, tylko jeden potężny dąb stoi, a na gałęzi widać gniazdo z pisklętami. Piszczą biedne wniebogłosy, bo deszcz je moczy. Zdjął carewicz kaftan, przykrył ptaszki, a sam pod gałęziami się schował. Skończył się deszcz, słoneczko wyjrzało. Nagle szum jakiś słychać. To nadlatuje wielki ptak. Usiadł pod dębem i pyta: — Dzieciątka moje kochane, nie stała się wam jaka krzywda? — Nie, mamusiu, dobry człowiek nas ocalił, kaftanem własnym przykrył. Pyta ptak Iwana: — Skąd się tu wziąłeś, dzielny człecze? — Rodzeni bracia wrzucili mnie w przepaść, połaszczyli się na żywą wodę i młode jabłuszka. — Uratowałeś przed zgubą moje dziatki, możesz teraz prosić, o co zechcesz— złoto, srebro, drogocenne kamienie. — Nie potrzebuję, ptaku, ani złota, ani srebra, ani drogocennych kamieni. Chciałbym tylko wrócić do domu. Na to ptak: > 120 mczmejsi i więksi Się sta męzmejsi i wic si się stają. Nim się kto obejrzał, minęły trzy lata. Zabrała Błękitnooka synów i na czele wielkiego wojska ruszyła na poszukiwanie Iwana-carewicza. Dotarła w jego rodzinne strony, wśród traw zielonych rozbiła biały namiot, drogę zaś do namiotu wyścieliła barwnymi dywanami. I posyła do cara umyślnych, żeby te słowa mu przekazali: 121 — Napełnij dwie kadzie mięsem i ruszamy. Poszedł Iwan na polowanie, ustrzelił gęsi i łabędzi bez liku. Zapakował mięso do kadzi. Jedną postawił na lewe skrzydło, drugą na prawe, sam usiadł pośrodku i polecieli. Szybuje ptak pod chmurami, Iwan podaje mu kąski do dzioba. Lecieli tak dzień, drugi, trzeci, wreszcie skończyło się mięso. A ptak o jedzenie prosi. Nie namyślał się długo Iwan, wyjął nóż i odciął kawałek mięsa z własnej nogi, podał ptakowi. Za chwilę znów ptak jeść prosi. Wyciął carewicz kawałek z drugiej łydki. Niedaleko już było, gdy ptak znów głód poczuł. Wtedy dał Iwan kawałek własnej piersi. Wylądował ptak w rodzinnych stronach carewicza. — Dobrze mnie karmiłeś — mówi —ale ostatnie kąski były najsmaczniejsze. Pokazał Iwan swoje rany. Podskoczył ptak, wypluł mięso i rzecze: — Przyłóż na miejsce. Zrobił to Iwan i po ranach śladu nie zostało. — A teraz, carewiczu, idź do swoich, ja zaś wracam do moich dziatek. Odleciał ptak, a carewicz ruszył do rodzinnego miasta. A tu dowiedział się, że Fiodor i Wasyl przywieźli ojcu żywą wodę i młode jabłuszka. Gar wzrok odzyskał, siły mu wróciły, starszych synów pod niebiosa wychwala. Postanowił Iwan do pałacu nie wracać, przystał do kompanii łazików i wino z nimi po karczmach popija. Tymczasem za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, Błękitnooka urodziła dwóch synów, bliźniaków. Rosną chłopcy jak na drożdżach, coraz mężniejsi i więksi się stają. Nim się kto obejrzał, minęły trzy lata. Zabrała Błękitnooka synów i na czele wielkiego wojska ruszyła na poszukiwanie Iwana-carewicza. Dotarła w jego rodzinne strony, wśród traw zielonych rozbiła biały namiot, drogę zaś do namiotu wyścieliła barwnymi dywanami. I posyła do cara umyślnych, żeby te słowa-mu przekazali: 121 t: — Zwróć mi, władco, carewicza. Jeśli tego nie zrobisz, cały kraj spalę, a ciebie do niewoli wezmę. Wystraszył się car i posyła do Błękitnookiej najstarszego syna, Fiodora. Stąpa Fiodor po pięknym dywanach, zbliża się do białego namiotu, gdy wtem wybiegają mu naprzeciw dwaj chłopcy: — Mamusiu, czy to nasz ojczulek nadchodzi? — Nie, synkowie, to wasz wujek. — A co rozkażesz z nim zrobić? — Przywitajcie go, jak należy. Złapali chłopaczkowie za kijaszki i dalejże bić wujaszka po tym miejscu, gdzie plecy się kończą. Ledwie zdążył Fiodor uciec. A Błękitnooka znów posyła umyślnych do cara: — Zwróć mi, władco, carewicza... Nie na żarty wystraszył się car, posyła średniego syna, Wasyla. Podchodzi Wasyl do namiotu, a tu wybiega dwóch chłopaczków i mówi: — Mamusiu, czy to nasz ojczulek nadchodzi? — Nie, synkowie, to wasz wujek. Przywitajcie go należycie. I znów chłopaczkowie poczęstowali kijami wujaszka. Ledwie zdążył ujść z życiem. A Błękitnooka po raz trzeci posyła do pałacu: — Zwróć mi, władco, najmłodszego syna, odszukaj Iwana-carewicza. Jeśli go nie znajdziecie, gniew mój będzie straszny — cały kraj spalę, wszystko w popiół obrócę. Wielki strach obleciał cara. Posłał po starszych synów i kazał im brata odszukać. Nie wytrzymali carewicze, padli do nóg ojcu i do wszystkiego się przyznali: jak śpiącemu Iwanowi zabrali żywą wodę i młode jabłuszka i jak go wrzucili w przepaść. Zapłakał gorzko car z żalu i udręki. A tymczasem Iwan sam postanowił pójść do Błękitnookiej. Kroczy po pięknych dywanach, a za nim kompania łazików kobierce depcze i głośno hałasuje. 122 Wybiegają z namiotu dwaj chłopcy: — Mamusiu, idzie tu do nas jakiś pijaczyna z gromadą włóczęgów. Na to Błękitnooka: — Weźcie go za ręce i do namiotu wprowadźcie. To wasz ojciec. Trzy lata cierpiał z nie swojej winy. Zaprowadzili chłopcy Iwana do namiotu. Błękitnooka męża ucałowała, umyła, odzież mu zmieniła i spać położyła. A kompanów Iwana winem ugościła i do domów wyprawiła. Następnego dnia przyjechał Iwan z żoną do pałacu. Wyprawiono ucztę, jakiej świat nie widział. Nie było tylko na niej Fiodora i Wasyla — przegnał ich car w daleki świat, żeby rozumu nabrali... ł SIEDMIU SZYMONÓW W pewnym kraju żyło sobie siedmiu braci. Wszyscy byli kubek w kubek do siebie podobni—jak dębczaki krzepcy, wysocy, urodziwi, a do tego weseli i robotni. I wszyscy nosili to samo imię — Szymon. Pewnego razu poszli bracia pole orać. Akurat przejeżdżał tamtędy car z wojewodami. Zobaczył siedmiu braci i mocno się zdziwił: — A to co takiego? Widzę siedmiu oraczy, wszyscy jednego wzrostu, wszyscy do siebie podobni jak dwie krople wody, odróżnić ich nie sposób. Chcę wiedzieć, co to za jedni. Pobiegli słudzy i przyprowadzili do cara siedmiu Szymonów. — No, mówcie, ,kim jesteście i co tu robicie? 124 i — Orzemy ojcowiznę pod zasiewy. Jest nas siedmiu braci, siedmiu Szymonów, każdy mistrz w swoim rzemiośle. — A co potraficie? — pyta zaciekawiony car. — Ja jestem Szymon-kowal — powiada pierwszy brat — potrafię wykuć słup żelazny nieba sięgający. Drugi powiada: — Ja jestem Szymon-obserwator. Mogę na ten słup się wdrapać i sięgnąć wzrokiem tak daleko, jak żadne ludzkie oko nie potrafi. — A ja — rzecze trzeci—jestem Szymon-żeglarz. Potrafię okręt zbudować, co po morzach pływa i w powietrzu lata. — Ja — mówi czwarty—jestem Szymon-strzelec. W locie muchę z łuku trafię. — A ja — rzecze piąty—jestem Szymon-astronom. Potrafię zliczyć gwiazdy co do jednej. — A ja jestem Szymon-rolnik — powiada szósty.— W jeden dzień ziemię zaorzę, zboże posieję i plony zbiorę. — A ty kim jesteś? — pyta car najmłodszego Szymona. — A ja, Wasza Wysokość, śpiewam, tańczę i na dudkach wygrywam. W tym momencie wtrącił swoje trzy grosze wojewoda: . — Bardzo się nam przydadzą ci młodzieńcy, Wasza Wysokość! A tego grajka każ precz przegnać. Nie ma u nas miejsca dla takich darmozjadów. — Go racja, to racja — rzecze car. Pokłonił się na to najmłodszy Szymon władcy i mówi: — Pozwól mi jednak, łaskawy panie, kunszt swój pokazać, na dudkach zagrać. — No cóż, zagraj na ostatek, a potem zmykaj z mojego kraju. Wziął najmłodszy Szymon swoją dudkę brzozową i zagrał skoczną melodyjkę. Jak nie ruszą ludzie w tany, jak nie zaczną obcasami przytupywać, nogami wywijać! Tańczy car, tańczą wielmoże, straż tańczy. W stajniach konie wycinają podkówkami, w oborach krowy pląsają, nawet kury i koguty hasają- A najraźniej wywija hołubce wojewoda. Już mu pot strumieniami z czoła spływa, broda się trzęsie, łzy z oczu kapią. 125 Wyjęczał z trudem car: — Przestań grać! Nie mogę już tańczyć, całkiem z sił opadłem. Na to Szymon: — Odpocznijcie, dobrzy ludzie, a ty, wojewodo, za okrutny język i nieli-tościwe serce potańcz sobie jeszcze. Zatrzymali się ludziska, z ulgą odetchnęli — a wojewoda dalej pląsa. Tak długo tańczył, że całkiem go z nóg ścięło. Padł na piasek jak ryba z wody wyrzucona i powietrza złapać nie może. A najmłodszy Szymon odjął od ust brzozową dudkę i powiada: — Takie jest moje rzemiosło. Śmieje się car, chichoczą dworzanie, a wojewoda wilkiem patrzy i już knuje nikczemną zemstę. Otarł car łzy ze śmiechu i mówi: — No, najstarszy Szymonie, pokaż, co ty potrafisz. Wziął najstarszy Szymon młot w mocarne dłonie i wykuł słup żelazny sięgający nieba. Szymon-obserwator wdrapał się na słup i na wszystkie strony świata się rozgląda. Pyta car: — No i co tam widzisz? — Widzę statki po morzu pływające, zboże na polach dojrzewające. — I co jeszcze? — Widzę wyspę pośród oceanu, na niej szczerozłoty pałac, a przy okienku Piękną Helenę, która tka dywan. — A czy jest ładna? — Jest tak piękna, że żadna bajka nie opowie, żadne pióro nie opisze. Pod warkoczem księżyc lśni, a na każdym włosku perła błyszczy. Zapragnął car pojąć Piękną Helenę za żonę. Postanowił swaty do niej wysłać. A zły wojewoda podszeptuje: — Wyślij po Piękną Helenę, najjaśniejszy panie, siedmiu Szymonów, wszystko potrafią. A jeżeli carówny nie przywiozą, poucinaj im głowy. — To jest myśl! — ucieszył się car. I kazał siedmiu Szymonom zdobyć Piękną Helenę. — Nie dacie rady—głowy stracicie. Go było robić? Wziął Szymon-żeglarz ostry topór, raz-dwa okręt zmajs- 126 trował, wyszykował i na wodę spuścił. Załadowano na statek wszelkiego dobra i stos cennych podarunków dla narzeczonej. Rozkazał car płynąć wojewodzie razem z braćmi, oczu z nich nie spuszczać. Zbladł jak chusta wojewoda, ale cóż miał począć — wiadomo, że kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. Wsiedli na okręt, żagle załopotały, fale zaszumiały i popłynęli po Piękną Helenę. Nie za długo, nie za krótko żeglowali, ale tyle, ile potrzeba, by dotrzeć do wyspy. Stanęli swatowie przed obliczem Pięknej Heleny, podarunki wręczyli i dalejże cara wysławiać pod niebiosa. Przyjęła Helena dary, ogląda, a zły wojewoda do ucha jej szepcze: — Nie zgadzaj się, Piękna Heleno, car jest stary, zgrzybiały. A w jego kraju wilki wyją, niedźwiedzie po ulicach się włóczą i ludzi pożerają. Rozgniewała się carówna i przegnała swatów. — No, skoro tak — mówi najmłodszy Szymon — wracajcie, braciszkowie, na statek, żagle podnoście, do drogi się gotujcie, zapasy chleba gromadźcie, sam sprowadzę carównę. Nie zwlekając wzięli się bracia do pracy. Szymon-rolnik raz-dwa piasek nadmorski zaorał, zboże zasiał, plon zebrał i napiekł chleba na drogę. A pozostali młodzieńcy przygotowali okręt i zaczęli wypatrywać najmłodszego brata. A najmłodszy Szymon tymczasem poszedł do pałacu. Siedzi Piękna Helena przy okienku, tka jedwabny dywan. Przysiadł najmłodszy Szymon na ławeczce pod okienkiem i tak powiada: — Przyjemnie jest na tej wyspie pośród oceanu, ale w naszych rodzinnych stronach — po stokroć lepiej! U nas łąki są zielone, rzeki błękitne, a tak rozległe, że krańców ich nie widać. Nad brzegami szumią białe brzózki, na łąkach błękitne kwiatki oczy cieszą. U nas zorza zorzę goni, miesiączek na niebie gwiazdy pasie. Rosy miodem spływają, a strumienie w słońcu się srebrzą. Wyjdzie rankiem pastuszek na zieloną łączkę, zagra na brzozowej fujarce i choć nie chcesz, same nogi cię za nim poniosą... I dmuchnął Szymon w swoją dudkę. Wyszła Helena za próg pałacu. Idzie 127 I Szymon po ogrodzie, gra na dudce, a Helena w ślad za nim podąża. Szymon na łąkę — i ona za nim. On na brzeg morza — i ona na brzeg morza. On na okręt — i ona na okręt wsiada. Wciągnęli szybko bracia kotwicę, zawrócili okręt i na morze wypłynęli. Dopiero wtedy przestał najmłodszy Szymon w dudkę dmuchać. Ocknęła się Piękna Helena, rozejrzała — morze dookoła, wyspa w dali została. Rzuciła się carówna na sosnowy pokład, wzleciała do nieba jako niebieska gwiazdka i między innymi zniknęła. Wybiegł na to Szymon-astronom, szybko gwiazdy na niebie policzył i znalazł nową. Wtedy Szymon-strzelec złotą strzałą ją dosięgnął. Upadła gwiazda na pokład i na powrót Piękną He- \enĄ się stalą. Rzecze do niej najmłodszy Szymon: — Nie uciekaj od nas, carówno, bo i tak nigdzie się przed nami nie schowasz. Skoro jednak źle ci z nami, odwieziemy cię z powrotem na wyspę i niechaj nasze głowy kat poucina. Żal się zrobiło Pięknej Helenie najmłodszego Szymona. — Nie pozwolę, by z mojego powodu odrąbano ci głowę. Niech się dzieje, co chce, płynę z wami do starego cara. Płyną dzień, drugi, najmłodszy Szymon na krok nie odstępuje carówny, a i ona oczu z niego nie spuszcza. Wojewodę zaś złość trzęsie, cały czas zemstę knuje. Kiedy strony rodzinne były już blisko, a z okrętu widać było ojczysty brzeg, zwołał wojewoda na pokład Szymonów i ugościł słodkim winem. — Wypijmy, bracia, za powrót do domu! Wypili bracia wina i padli jak ścięci, sen mocny ich zmorzył. Nic ich teraz nie obudzi — ni trzask pioruna, ni huk armatni, ni łza matki. Podstępny wojewoda wsypał do wina ziela nasennego. Tylko Piękna Helena i najmłodszy Szymon trunku nie tknęli. Dobił okręt do rodzinnej ziemi. Śpią bracia kamiennym snem, a najmłodszy Szymon prowadzi Piękną Helenę do cara. Płaczą oboje, szlochają, nie chcą się rozstawać. Ale co poradzić? Kto słowa nie dotrzymuje, ten słowa nie wart. 128 Tymczasem zły wojewoda ich wyprzedził i pierwszy przed carem padł na kolana. — Najjaśniejszy panie, najmłodszy Szymon zdradę knuje, zabić cię chce, a sobie carównę zabrać. Rozkaż go stracić! Ledwie Szymon z Heleną przekroczyli bramy pałacu, zaraz car z honorami carównę do komnat odprowadził, a Szymona do więzienia wtrącić kazał. Krzyknął najmłodszy Szymon: — Bracia moi, biegnijcie na pomoc najmłodszemu! Ale wszystko na próżno — śpi sześciu Szymonów kamiennym snem. Zamknięto najmłodszego Szymona w lochu, żelaznym łańcuchem przykuto do ściany. Rankiem prowadzą go na okrutną śmierć. Płacze carówna, łzy jak perły z policzków jej spływają, a zły wojewoda ręce zaciera. Stanął najmłodszy Szymon przed miejscem kaźni i mówi: — Nielitościwy carze, jak stary zwyczaj każe, spełnij moją ostatnią prośbę: pozwól zagrać na dudce. Krzyczy zły wojewoda: — Nie pozwalaj mu, najjaśniejszy panie, nie pozwalaj! A car na to: — Nie złamię pradawnych obyczajów naszych ojców. Graj, Szymonie, ale pośpiesz się, kaci czekają, miecze ich rdzewieją. Dmuchnął najmłodszy Szymon w brzozową dudkę, popłynął dźwięk fujarki hen, daleko — ponad góry i doliny. Usłyszeli go starsi bracia, ze snu kamiennego otrząsnęli się i mówią: — Najmłodszy nasz brat jest w opałach, trzeba biec mu z pomocą! I pomknęli do carskiego pałacu. Już kaci miecze podnoszą, zaraz zetną głowę Szymonowi, a tu, nie wiadomo skąd, zjawiają się starsi bracia. Okrążyli cara, straszna siła z nich bije. — Wypuść, carze, naszego braciszka i oddaj mu Piękną Helenę, bo pożałujesz! Wystraszył się car nie na żarty i jąkając się mówi: '— Bie-bierzcie swego bra-braciszka i carównę na do-dodatek, już mi się nie po-podoba. Za-zabierajcie jak najszybciej! 130 A co było potem? Uczta, jakiej świat nie widział! Jedli, pili i tak śpiewali, że gardła sobie pozdzierali. Najmłodszy Szymon wziął swoją dudkę i zagrał skoczną melodyjkę. Jak nie ruszą ludzie w tany, jak nie zaczną obcasami przytupywać, nogami wywijać! I car tańczy, i Piękna Helena, i wielmoże z żonami tańczą. W stajniach konie wycinają podkówkami, w oborach krowy pląsają, nawet kury i koguty hasają. A najraźniej wywija hołubce wojewoda. Tak długo tańczył, że upadł i ducha wyzionął. A po weselu wszyscy się do pracy wzięli: Szymon-rolnik zboże sieje, Szy-mon-żeglarz po morzach pływa, Szymon-astronom ciała niebieskie rachuje, Szymon-strzelec przed wrogami państwa strzeże... Dla wszystkich znajdzie się praca. A najmłodszy Szymon piosnki śpiewa, na dudce wygrywa — ludziom pracę umila. -•*=- # BABA W dalekim kraju żyli sobie mąż z żoną. Mieli córeczkę, jedynaczkę. Pewnego razu zdarzyło się nieszczęście — żona zachorowała i umarła. Rozpaczał wdowiec, płakał, a potem ożenił się po raz drugi. Od pierwszego dnia znienawidziła macocha pasierbicę, biła, łajała i tylko myślała, jak by się jej pozbyć. Któregoś dnia wybrał się ojciec na targ, a macocha powiada do dziewczynki: — Idź do mojej siostry, twojej ciotki, przynieś igiełkę i nitkę, uszyję ci kaftanik. A rodzoną siostrą macochy była Baba Jaga, kościana noga. Nie ośmieliła się dziewczynka sprzeciwiać, poszła, ale po drodze wstąpiła do swojej matki chrzestnej. 132 — Witaj, matko chrzestna! — Witaj, moja miła! A dokąd to idziesz? — Macocha posłała mnie do swojej siostry po igiełkę i nitkę — chce mi kaftanik uszyć. — Dobrześ zrobiła, chrześniaczko, żeś najpierw do mnie wstąpiła. Macocha źle ci życzy, zgubić cię chce. Ale nie martw się, ja ci pomogę. Posłuchaj, co masz robić. Masz tu wstążkę, oliwę, chleba piętkę i kawałek mięsa. Gdy brzózka będzie cię chciała gałęziami smagnąć po twarzy — przewiąż ją wstążką; gdy wrota będą skrzypieć i trzaskać, przejścia ci bronić — naoliw je; gdy psy będą cię gonić — rzuć im chleba; gdy kot będzie ci chciał oczy wy-drapać — daj mu kawałek mięsa. Podziękowała dziewczynka matce chrzestnej za radę i poszła. Długo wędrowała, aż trafiła do lasu. Patrzy — a tu za wysokim płotem stoi chatka na kurzych nóżkach, baranich rożkach, a w środku siedzi Baba Jaga, kościana noga, i płótno przędzie. — Witaj, ciotko! — Witaj, siostrzeniczko! — powiada Baba Jaga.— Czego ci trzeba? — Macocha przysyła mnie po igiełkę i nitkę, kaftanik chce mi uszyć. — Dobrze, dam ci igiełkę i nitkę. A tymczasem usiądź i trochę popracuj. Usiadła dziewczynka pod okienkiem i do przędzenia się zabrała. A Baba Jaga weszła do izdebki i mówi do swojej sługi: — Odpocznę trochę, a ty rusz się, napal w łaźni i wymyj moją siostrzenicę. Tylko pamiętaj, wyszoruj ją porządnie, gdy się zbudzę — zjem ją! Usłyszała wszystko dziewczynka. Siedzi, ze strachu boi się ruszyć. Kiedy Baba Jaga się położyła, zaczęła sierota prosić służącą: — Dobra kobieto! Nie przykładaj się zanadto do pracy—drwa mokre wybieraj, a wodę noś rzeszotem — i podarowała jej haftowaną chusteczkę. Krząta się służąca w łaźni tak, jak ją dziewczyna prosiła. Tymczasem obudziła się Baba Jaga, podchodzi do okienka i pyta: — Przędziesz, siostrzeniczko, przędziesz, moja miła? — Przędę, cioteczko, przędę! Położyła się z powrotem Baba Jaga. A dziewczynka podeszła do kota, co na słonku się wygrzewał, rzuciła mu kawałek mięsa i pyta: — Kotku-mruczku, powiedz, jak się stąd wydostać? 133 Powiem ci, dzieweczko —kot na to —bo bardzo jesteś miła. Na stole leży ręcznik i grzebień, zabierz je i uciekaj. Kiedy usłyszysz, że Baba Jaga cię saga —przyłóż ucho do ziemi. Gdy będzie blisko, rzuć za siebie grzebyk — wyrośnie las gęsty, nieprzebyty. Póki wiedźma będzie się przez niego przedzierać, uciekniesz daleko. A kiedy pogoń znów będzie się zbliżać, rzuć ręcznik, a w tym miejscu popłynie rzeka głęboka i szeroka. — Dziękuję ci, kotku-mruczku! — powiedziała dziewczynka, wzięła grzebień i ręcznik i pobiegła. Naskoczyły na nią psy podwórzowe, chciały na strzępy rozerwać. Rzuciła dziewczynka im chleba, i psy ją przepuściły. Dobiegła sierota do bramy, a brama skrzypi, zatrzasnąć się chce. Naoliwiła ją dziewczynka i brama się nie zamknęła. Biegnie dziewczynka, a tu na drodze brzoza stoi, gałęziami wymachuje, pewnie zaraz po twarzy smagnie. Przewiązała ją sierota wstążeczką i ruszyła dalej. Biegnie, ile sił w nogach, nawet się nie ogląda. A tymczasem kot usiadł na ławeczce i zaczął prząść. Ale co to za robota! Wszystkie nitki porwał i poplątał. Obudziła się Baba Jaga i pyta: — Przędziesz, siostrzeniczko, przędziesz, moja miła? — Przędę, cioteczko, przędę! — kot odpowiada. Wybiegła Baba Jaga z izby, patrzy—nie ma dziewczynki, a przy kołowrotku kot siedzi. ]ak nie zacznie Baba Jaga kota bić i łajać. — Ach, ty, taki siaki, darmozjadzie i szachrajul Dlaczegoś dziewczynkę wypuścił? Dlaczegoś jej oczu nie wydrapał? A kot odpowiada: . ., _ Tyle lat ci wiernie służę, a tyś mi nawet marnej kosteczki me rzuciła. A dziewczynka mięsa mi dała! Pobiegła Baba Jaga do psów i nuże na nie krzyczeć: - Dlaczegoście dziewczynkę wypuściły? Dlaczegoscie na strzępy jej nie rozerwały? Psy na to: . . , , , . — Tyle lat ci wiernie służymy, a ty nawet spleśniałej skórki nam ciłaś. A dziewczynka chleba nam dała. Rzuciła się Baba Jaga ku bramie. f nie rzu- 134 — Dłaczegoś nie zaskrzypiała, dłaczegoś się nie zatrzasnęła, dziewczynkę z podwórza wypuściłaś? Odpowiada brama: — Tyłe łat ci wiernie służę, a ty nigdy mnie nie naoliwiłaś. A dziewczynka oliwą mnie wysmarowała. Pobiegła Baba Jaga do brzozy: . — Dłaczegoś dziewczyny po twarzy nie wysmagała? Brzoza na to: Tyle lat ci wiernie służę, a tyś mnie nigdy nawet nitką nie przewiązała. A sierota mi wstążeczkę podarowała. Wróciła Baba Jaga do chatki i na służącą naskoczyła: — Ach, ty niegodziwa, czemuś mnie nie zbudziła, nie zawołała, dziewczynce uciec pozwoliła? — Od tylu lat jestem tu służącą, a nigdy dobrego słowa nie usłyszałam. A dziewczynka chusteczkę haftowaną mi podarowała, miło i uprzejmie ze mną rozmawiała. Pokrzyczała Baba Jaga, poawanturowała się, stępy dosiadła i w pogoń pomknęła. Tłuczkiem wymachuje, pomiotłem ślad zaciera... A dziewczynka już daleko była. Zatrzymała się, ucho do ziemi przyłożyła i słyszy: ziemia trzęsie się, drży—to Baba Jaga się zbliża. Wyjęła sierota grzebień i rzuciła go za siebie. Wyrósł natychmiast las gęsty, nieprzebyty — korzenie drzew na trzy sążnie w głąb ziemi sięgają, a korony niebo zamiatają. Przygnała Baba Jaga i dalejże gryźć i łamać drzewa. A dziewczynka w tym czasie daleko odbiegła. Minęło czasu mało wiele, znów przyłożyła sierota ucho do ziemi — ziemia drży i trzęsie się, Baba Jaga już blisko... Wyjęła dziewczynka ręcznik i za siebie go rzuciła. I w tej samej chwili rzeka się rozlała — szeroka, głęboka, nie da rady jej przeskoczyć ani przepłynąć. Zobaczyła Baba Jaga rzekę, zębami ze złości zazgrzytała — rzeki przepłynąć nie może. Wróciła do domu, zebrała wszystkie byki i do rzeki pognała. — Pijcie, byczki, wypijcie rzekę do dna! Piją byki, piją, ale wody nie ubywa. Rozgniewała się Baba Jaga, położyła się na brzegu i sama pić zaczcL 136 Pije, pije, a potem jak nie pęknie! Nic z niej nie zostało! A dziewczynka już daleko była. Tymczasem wrócił ojciec do domu i pyta macochę: — A gdzie moja córka? Baba na to: — Do cioteczki poszła po igiełkę i' nitkę, ale trochę się zatrzymała. Zaniepokoił się ojciec, chciał córki poszukać, ale akurat dziewczynka na progu stanęła, ciężko oddycha, tchu złapać nie może. — Gdzieś ty była, córeczko? — pyta ojciec. — Ach, ojczulku! Macocha posłała mnie do swojej siostry, Baby Jagi. Zjeść mnie chciała ta wiedźma. Z trudem jej uciekłam! Jak tylko usłyszał to ojciec, za miotłę złapał i przegnał złą macochę gdzie pieprz rośnie. A sam z córeczką zamieszkał w szczęściu i spokoju. S . i > trzy twojt życzenia spełnimy. Mówi Iwan: — Jeść mi się chce! 144 — Idziemy, matko. Już czas na nas. U podnóża góry czekają bracia, a trzeba jeszcze trzy carówny ze sobą zabrać. Ruszyli w drogę. Wstąpili po Helenę Najpiękniejszą z Pięknych. Zakręciła Helena złotym jajeczkiem i całe złote carstwo do niego schowała. — Dziękuję ci, Iwanie-carewiczu — powiada — żeś mnie uwolnił od okrutnego Wichra. Przyjmij to jajeczko, a jeśli chcesz, zostań moim narzeczonym. Przyjął Iwan jajeczko i carównę w malinowe usteczka ucałował. Ruszyli potem po carównę ze srebrnego carstwa i po jej siostrę z kraju miedzianego. Zabrali też płótno tkane i poszli do tego miejsca, gdzie z góry się schodzi. Spuścił Iwan na płótnie matkę, Helenę Najpiękniejszą z Pięknych i jej dwie siostry. Stoją bracia na dole, doczekać się nie mogą. Zobaczyli carycę Nastię — ucieszyli się, ujrzeli Helenę — ze zdumienia zamarli, a kiedy stanęły przed nimi dwie jej siostry — zazdrość ich wzięła. — No, no — mówi Wasyl-carewicz — nasz smarkaty braciszek chce górować nad starszymi braćmi. Zróbmy tak: zawieziemy matkę i carówny do domu i powiemy, że uwolniły je nasze mocarne dłonie. A Iwan niech sobie zostanie na tej górze. — Dobrze mówisz, bracie — rzecze na to Piotr.— Helenę Najpiękniejszą z Pięknych wezmę sobie, ty weź dziewczynę ze srebrnego carstwa, a ostatnią z sióstr wydamy za generała. Tymczasem Iwan postanowił o własnych siłach zejść z góry. Zaledwie jednak zaczął płótno do pnia przywiązywać, bracia na dole za nie złapali i z rąk mu wyrwali. Jakże teraz Iwan na dół zejdzie? Został carewicz na szczycie sam jak palec. Zaszlochał i z powrotem poszedł. Chodził po górze, chodził, nigdzie żywego ducha nie spotkał. Nudno mu, że hej! Żeby czymś się zająć i ponure myśli odgonić zaczął Iwan bawić się maczugą Wichra. Przerzucił maczugę z jednej ręki do drugiej, a tu nagle, nie wiadorrn skąd, wyrosły przed nim dwa straszydła — Krzywy i Garbaty. — Czego pragniesz, Iwanie-carewiczu? Trzy razy poprosisz, trzy twoje życzenia spełnimy. Mówi Iwan: — Jeść mi się chce! 144 *L?$% I już stoi przed nim stół uginający się od smakołyków. Najadł się Iwan do syta i znów przerzucił maczugę z jednej ręki do drugiej. — A teraz chcę odpocząć! — rozkazał. Pojawiło się przed nim w tej samej chwili łoże dębowe, na nim puchowe piernaty, prześcieradła jedwabne. Wyspał się carewicz za wszystkie czasy i po raz trzeci przerzucił maczugę. — Czego sobie życzysz, Iwanie? — Chcę się,znaleźć w swoim kraju. I w tej samej chwili stanął na ojczystej ziemi, na środku targowiska. Patrzy, a tu mu naprzeciw idzie szewczyk. Idzie, piosenki wyśpiewuje, nogami do taktu przytupuje — taki z niego wesołek! Pyta go carewicz: — Dokąd to, dobry człowieku, droga prowadzi? — Buty na sprzedaż niosę, szewcem przecież jestem. — Weź mnie do siebie na czeladnika. — A umiesz choć buty szyć? — Wszystko, co zechcesz, zrobię. Nie tylko buty, ale nawet sukienkę uszyję. Gdy przyszli do domu, szewc mówi: — Oto najprzedniejsza skóra. Uszyj buty, a ja się przekonam, co potrafisz. — To ma być najlepsza skóra? Toż to barachło nic niewarte! Zrobię jednak, o co prosisz. Wieczorem, kiedy wszyscy spali, wyjął Iwan jajeczko złote, po drodze potoczył. Wyrósł przed nim złoty pałac. Wszedł Iwan do środka, wyjął z kufra Heleny buciki złotą nicią szyte, potoczył jajeczko po drodze i schował do niego pałac. Postawił carewicz buty na stole, a sam ułożył się spać. Rankiem zobaczył majster buty i aż jęknął z zachwytu. — Takie buciki tylko w pałacu można nosić! Tymczasem w pałacu szykowano trzy wesela: Piotra z Heleną Najpiękniejszą z Pięknych, Wasyla z dziewczyną ze srebrnego carstwa i generała z ostatnią carówną. Przyniósł szewc do pałacu buciki złotą nicią szyte. Zobaczyła je Helena i wszystko w lot zrozumiałą. 145 „To znaczy, że mój Iwan żywy i zdrowy po świecie chodzi!" Powiada Helena do cara: — Niech szewc przygotuje mi na jutro suknię ślubną, ale żeby była ze złotych nici utkana, drogimi kamieniami ozdobiona, perłami obsypana. W przeciwnym razie za Piotra za mąż nie pójdę. Wezwał car szewca: — Tak się sprawy mają—mówi — że na jutro masz przygotować suknię ze złota dla Heleny, bo inaczej zawiśniesz na szubienicy. Wraca szewc do domu, głowę ze smutku zwiesił. — Coś ty narobił! — mówi do Iwana-carewicza. — Nie martw się — odpowiada carewicz — kładź się spać, coś rano wymyślimy. A nocą wyniósł Iwan ze złotego pałacu suknię ślubną i na stole położył. Obudził się rano szewc, patrzy — leży suknia szczerozłota, blask od niej bije, izba aż gorzeje. Złapał szewc suknię i do pałacu pognał. Przyjęła Helena suknię, szewca wynagrodziła i mówi: — Niech jutro, nim słońce wzejdzie, na siódmej wiorście od morza stanie złote carstwo ze złotym pałacem. I niech wokół niego rosną cudne drzewa, a w nim niech zamorskie ptaki piękność mą opiewają. Nie zrobisz tego— skażę cię na okrutną śmierć. Wrócił majster do domu ledwie żywy. — Widzisz — powiada do Iwana — co te buty sprawiły. Teraz już z życiem nie ujdę. — Nie rozpaczaj — mówi carewicz — tylko spać się połóż. Jutro coś wymyślimy. Kiedy wszyscy posnęli, poszedł Iwan na brzeg morski, na siódmą wiorstę. Potoczył złote jajeczko. Wyrosło przed nim złote carstwo, ze szczerozłotym pałacem pośrodku. Od pałacu most na siedem wiorst długi się ciągnie, a wokół cudne drzewa rosną, ptaki zamorskie śpiewają. Wszedł Iwan na most i zaczął złotymi gwoździami przybijać balustradę. Ujrzała Helena z okien złoty pałac i do cara pobiegła. — Każ, ojcze, karetę ze złota zaprzęgać. Pojadę do złotego pałacu ślub brać z Piotrem. I wnet potoczyła się, kareta po złotym moście. 146 Stoi most na słupkach toczonych, złotymi kulami wykończonych, a na każdym słupku siedzi gołąb z gołąbeczką, łebkami się przytulają i tak gruchają: — Pamiętasz, gołąbeczko, kto cię uratował? — Pamiętam, gołąbku, Iwan-carewicz. A koło balustrady Iwan stoi i złote gwoździe przybija. Krzyknęła Helena gromkim głosem: — Ludzie dobrzy! Zatrzymajcie rącze konie! Nie ten mnie uratował, co koło mnie siedzi, lecz ten, który przy balustradzie stoi. Wzięła Helena Iwana za rękę, posadziła koło siebie, do pałacu zawiozła, a tam wesele wyprawiono. Wrócili potem do cara i całą prawdę mu powiedzieli. Chciał car ukarać starszych synów, ale Iwan się za nimi wstawił. Piotr poślubił dziewczynę ze srebrnego carstwa, Wasyl zaś — dziewczynę z kraju miedzianego. A na weselach tak się wszyscy bawili, że podłogę z desek w puch rozbili! «' yr> « STATEK yli sobie kiedyś dziad i baba. Mieli trzech synów. Dwóch starszych było mądrych, a najmłodszego wszyscy uważali za głuptaska. Bardzo kochała baba swoich mądrych synów—pięknie i czysto ich ubierała, smaczne kąski podsuwała. A najmłodszy chodził w podartej koszułinie i zeschnięte skórki podjadał. — Głuptasowi i tak wszystko jedno, nie myśli i niczego nie rozumie. Pewivqro tazw iozts>z\& się wieść, że ten, kto zbuduje carowi statek, który po morzach będzie żeglować i ponad chmurami łatać, poślubi carównę. Postanowili starsi synowie spróbować szczęścia. 148 — Puśćcie nas, ojcze i matko, a nuż któryś zostanie carskim zięciem? Przygotowała matka synów do drogi, wylepiła pulchnych pierogów, na- piekła kurczaków i gęsi: — Ruszajcie, synkowie, niech wam szczęście sprzyja! Poszli bracia do lasu, zaczęli drzewa rąbać i piłować. Narąbali, napiłowa-li stos cały, ale co dalej robić, nie wiedzą. Kłócą się, sprzeczają, do oczu sobie skaczą. Wtem podchodzi do nich jakiś staruszek i pyta: — O co to, młodzieńcy, te swary i kłótnie? Może ja wam jakąś pożyteczną radę podsunę? Ale bracia nie chcieli słuchać starca, rzucili się na niego, zwymyślali i precz przegnali. Poszedł sobie staruszek. Posprzeczali się jeszcze bracia, potem zjedli zapasy przez matkę przygotowane i wrócili do domu z niczym... Ledwie wrócili, najmłodszy się zaczął napraszać: — Pozwólcie i mnie spróbować! Nie chcą się zgodzić rodzice: — To nie dla ciebie, głuptasie, wilki cię po drodze zjedzą! A on dalej swoje: — Jak nie pozwolicie i tak ucieknę! Widzi ojciec z matką, że nie ma na niego rady. Dali mu na drogę pajdę czarnego chleba i z domu wyprawili. Wziął głuptas ze sobą topór i do lasu poszedł. Chodził, chodził, aż wysoką sosnę wypatrzył — korona w chmurach ginie, a pnia jej i trzech ludzi nie obejmie. Zrąbał głuptas sosnę i zaczął z gałęzi obciosywać. Podszedł do niego staruszek. — Witaj, młodzianku! — Witaj, dziadku! — A co to robisz, młodzianku, po coś takie duże drzewo zrąbał? — Widzisz, dziadku, car obiecał swoją córkę temu, kto zbuduje latający statek. Postanowiłem spróbować, może mi się poszczęści. 149 4 A dasz radę taki statek zmajstrować? To trudna sprawa, nie poradzisz sobie. — Trudna, nie trudna, spróbować trzeba, a nuż się uda! Może ty mi szepniesz jakieś pożyteczne słowo? Staruszek na to: — No, skoro mnie o radę prosisz, to posłuchaj: weź topór i obciosaj boki sośnie w ten sposób. I pokazał, jak to należy zrobić. Posłuchał głuptas staruszka i wszystko zrobił wedle jego wskazówek. Nadziwić się tylko nie mógł, bo topór sam pracował! — Teraz — mówi starzec — opraw końce drzewa. Nie lekceważy głuptas dobrych rad, zwija się jak w ukropie. Skończył robotę, starzec go pochwalił i rzecze: — A teraz nie od rzeczy byłoby odpocząć i co nieco przekąsić. — Ach, dziadku, dla mnie znajdzie się piętka razowca, ale czym ciebie ugoszczę? Nie ugryziesz przecież mojego chleba? — Pokaż no, młodzianku, tę piętkę — na to starzec mówi. Podał mu głuptas razowiec. Wziął go staruszek w ręce, obejrzał i zwrócił z takimi słowy: — Nie taka znowuż czerstwa ta piętka! Patrzy głuptas i oczom nie wierzy: zmienił się razowiec w pulchniutki, bielutki chlebek. Kiedy już do syta pojedli, mówi staruszek: — No, a teraz będziemy mocować żagle! I wyjmuje zza pazuchy kawałek płótna. Starzec pokazuje, a głuptas sumiennie polecenia jego wykonuje. Już żagle umocowane. — Siadaj na swój okręt i leć, gdzie ci trzeba. O jednym pamiętaj: każdego napotkanego człowieka musisz zabrać ze sobą na statek. Podziękował głuptas za dobre rady i pożegnał się ze starcem. Starzec poszedł swoją drogą, a głuptas na statek wsiadł i żagle postawił. Dmuchnął wiatr, wzbił się okręt w górę i poleciał szybciej niż sokół. Szy- 150 buje statek, masztem chmury przeczesuje, dnem po koronach drzew szoruje... _ Żeglował głuptas po niebie, żeglował, nagle patrzy: leży na drodze człowiek, ucho do ziemi przyłożył. Wylądował obok głuptas i pyta: — Witaj, wujaszku! Powiedz, po co ucho do ziemi przykładasz? — Witaj, młodzieńcze! Słucham, co się na drugim końcu świata dzieje. — A co się dzieje, wujaszku? — Ptaszki pięknie śpiewają, jeden cudniej od drugiego. — To ci dopiero słuch! Siadaj na statek, we dwójkę zawsze raźniej! Nie dał się długo prosić Czujnouchy, wskoczył na pokład i poszybowali. Leci statek, nagle widzą pasażerowie — skacze po drodze jakiś człowiek na jednej nodze, drugą ma do ucha przywiązaną. — Witaj, wujaszku! — powiada głuptas. — Witaj, zuchu! — Dlaczego na jednej nodze skaczesz? — Bo gdybym drugą odwiązał, to trzema susami cały świat bym przemierzył! — To taki jesteś szybki! Siadaj na nasz statek, we trójkę zawsze raźniej! Szybko nogi nie odmówił i wnet wzbili się w powietrze. Lecą, lecą, nagle widzą — stoi człowiek i ze strzelby mierzy. Ale w kogo mierzy — nie wiadomo. — Witaj, wujaszku! Powiedz, w kogo celujesz, bo ani zwierza, ani ptaka wkoło nie widać! — Nigdy tak blisko nie mierzę. Cietrzew, którego chcę ustrzelić, siedzi na drzewie odległym stąd o tysiąc wiorst. To jest prawdziwy cel. — To ci dopiero strzelec! Chodź do nas, w czwórkę zawsze raźniej! Po jakimś czasie ujrzeli nowego wędrowca, który niósł na grzbiecie ogromny wór chleba. — Witaj, wujaszku! Gdzie cię droga prowadzi? 151 — Szukam chleba na obiad. — A po co ci tyle? Przecież masz już pełny worek. — To mi wystarczy na jeden kąsek, a żeby się najeść do syta, potrzebuję takich worków tysiąc. — Patrzcie, jaki Pasibrzuch! Leć z nami, w piątkę zawsze raźniej! Polecieli dalej. Nagle patrzą — chodzi koło wielkiego jeziora jakiś człowiek i głową ze zmartwienia kręci. — Witaj, wujaszku! Czym się tak martwisz? — Pić mi się chce, wody szukam. — Przecież stoisz przed wielkim jeziorem. Pij, ile dusza zapragnie. — O, taka kropelka wody nie starczy mi na jeden łyczek. Zdziwił się głuptas, zdumieli się jego kompani i powiadają: — Nie frasuj się, pomożemy ci. Wsiadaj do nas, w szóstkę zawsze raźniej! Tak oto nowym współtowarzyszem podróży został Moczygęba. Wkrótce ujrzała kompania kolejnego wędrowca:—człowieka z wiązką chrustu na plecach. — Witaj, wujaszku! Powiedz nam, po co chrust do lasu dźwigasz? — O, to nie jest zwyczajny chrust. Jeżeli rozrzucić go po ziemi, w jednej chwili wielkie wojsko z niego powstanie. — Leć, wujaszku, z nami! W siódemkę zawsze raźniej! Ruszyli w dalszą drogę. Ledwie kawałek przelecieli, widzą, idzie staruszek, snopek słomy niesie. — Witaj, dziadku! Gdzie to słomę niesiesz? — Do wsi. — A mało to we wsi słomy? — Słomy jest dużo, tylko takiej nie ma. Nawet w najgorętsze lato, jeżeli rozsypiesz ją po ziemi, śnieg spadnie, mróz przyciśnie. — Skoro tak, to masz rację: nie znajdziesz we wsi takiej słomy. Leć z nami, w ósemkę zawsze raźniej! Wdrapał się Zimnisko ze swoją słomą na statek. Szybowali pod chmurami, szybowali, aż wreszcie ujrzeli pałac carski. 152 ł - i Akurat władca do obiadu zasiadał. Zobaczył latający statek i czym prędzej wysłał służących: — Idźcie się dowiedzieć, kto na tym statku przyleciał, z jakich zamorskich krajów przybywają carewicze i królewicze. Podbiegli słudzy do statku, patrzą, a w środku zwykli chłopi siedzą. O nic się nie pytali, do cara wrócili i tak mówią: — Nie ma na statku ani jednego carewicza, ani jednego królewicza, tylko gromada jakichś obdartusów. Co rozkażesz, panie, z nimi zrobić? „Jakże ja swoją córkę wydam za zwykłego kmiotka? — myśli car.— Trzeba się tej bandy jakoś pozbyć!" Zwołał wielmożów i powiada: -— Poradźcie, co tu robić, jak się uwolnić od tych łazików? Poszeptali wielmożowie między sobą: — Trzeba, Wasza Wysokość, dać narzeczonemu niewykonalne zadanie. Noga mu się powinie i nie da rady. Wtedy mu pokażemy drzwi! Ucieszył się car i zaraz wysłał sługę do głuptasa z takim poleceniem: — Niech narzeczony, póki obiad carski trwa, przyniesie żywej i martwej wody! Zmartwił się głuptas: — I co ja teraz pocznę? Przez rok tej wody nie znajdę, a może i życia nie starczy. — O mnie zapomniałeś? — pyta Szybkonogi.— Dla mnie to drobnostka! Odwiązał nogę od ucha i pomknął za siódmą górę, za siódmą rzekę. Napełnił dwa dzbany żywą i martwą wodą, a potem pomyślał: „Nie ma co się spieszyć! Zdążę chwilkę odpocząć i na czas wrócić!" Przysiadł pod rozłożystym dębem i ani się obejrzał, jak go sen zmorzył... Obiad w carskim pałacu ma się ku końcowi, a Szybkonogiego jak nie ma. tak nie ma. Smucą się, martwią wszyscy na statku, nie wiedzą, co tu począć. A Czujnouchy przyłożył ucho do ziemi i mówi: 154 I — Go za śpioch z tego Szybkonogiego! Leży pod dębem i chrapaniem zwierzynę płoszy! — Ja go zaraz obudzę! — krzyknął na to Strzelec. Wziął swoją strzelbę, wycelował i trafił prosto w dąb, pod którym drzemał Szybkonogi. Posypały się żołędzie prosto na głowę śpiocha i wnet go zbudziły. — Ludzie! Alem zaspał! — krzyknął i nie minęła chwilka, jak już stanął na progu pałacu. — Oto woda, o którą prosiliście! Zajrzał car do dzbana i mówi: , — A może to nie cudowna woda? Trzeba sprawdzić! Złapali słudzy koguta, ukręcili mu głowę i sprysnęli martwą wodą. Głowa w mig przyrosła. Prysnęli żywą wodą — kogut na nogi skoczył, skrzydłami machnął i zapiał najgłośniej, jak potrafił. Zezłościł się car. — No — powiada do głuptasa — z tym zadaniem jakoś sobie poradziłeś. Ale mam dla ciebie następne. Skoroś taki sprytny, to zjedz ze swoimi kompanami za jednym posiedzeniem dwanaście pieczonych byków i tyle chlebów, ile w czterdziestu piecach się wypiecze! Spuścił nos na kwintę głuptas i mówi do swoich przyjaciół: — Teraz to już koniec, nawet z jednym chlebem w ciągu dnia sobie nie poradzę! — Coś ty — rzecze na to Pasibrzuch — sam się sprawię z bykami i chlebem i jeszcze głodny będę! Posyła głuptas do cara umyślnego: — Niech przynoszą zaraz byki i chleby! Jeść będziemy! Przywieźli słudzy górę mięsa i jeszcze większą chleba. Zabrał się Pasibrzuch do jedzenia. Jeden za drugim znikają byki, tylko stos kości rośnie. Chleb zaś w całości łyka, nawet kruszynki nie zostawia. Nie minęło chwil parę, jak stoły zaświeciły pustkami. — Dawać mi tu jeszcze! — krzyczy Pasibrzuch.— Mało było! Dopiero apetytu nabrałem! 155 I Ale na całym dworze nie uświadczysz już ani kawałeczka chleba, ani kąska mięsa. — Teraz — powiada car—mara nowe zadanie: macie wypić za jednym posiedzeniem czterdzieści beczek piwa! — Nawet wiadra nie wypiję — mówi głuptas do swoich towarzyszy. — Co za zmartwienie! — rzecze na to Moczygęba.— Sam to piwo wypiję i jeszcze mi mało będzie! Przytoczono czterdzieści beczek. Czerpią słudzy piwo wiadrami i Moczygębie podają. — Po co wiadrami czerpiecie? — pyta Moczygęba.— Czasu szkoda. Podniósł beczkę, przechylił i jednym haustem wypił. Wziął drugą i wnet pustą odtoczył. W taki sposób czterdzieści beczek opróżnił. — Nie macie jeszcze kropelki piwa? — pyta.— Pragnienie mnie męczy, w gardle sucho. Widzi car, że nie da rady głuptasowi. Postanawia pozbyć się go podstępem. — Dobrze — mówi — wydam za ciebie swoją córkę, przygotuj się do ślubu! Tylko przed weselem pójdź do łaźni, wymyj się, wyparz dobrze. I rozkazał napalić w łaźni. A łaźnia cała była zrobiona z żelaza. Trzy dni drew dokładano, aż rozpalono ją do czerwoności. Podejść do niej nie sposób, taki gorąc i żar od niej bucha. — Jakże ja do łaźni wejdę? — rozpacza głuptas.— Żywcem spłonę. — Nie martw się — mówi Zimnisko — pójdę z tobą! Pobiegł do cara i pyta: — Czy mógłbym, najjaśniejszy panie, razem z narzeczonym do łaźni pójść? Słomy bym mu podścielił, żeby pięt nie poparzył. Wszystko jedno carowi, czy jeden spłonie, czy dwóch. Zgodził się. Zaprowadzono ich do łaźni, drzwi zaryglowano. Porozrzucał Zimnisko po podłodze słomę i natychmiast mrozek chwycił, na ścianach szron się pojawił, woda w kotłach pozamarzała. Rano otworzyli słudzy drzwi, a tu, jakby nigdy nic, wychodzą żywi i zdrowi głuptas i Zimnisko. ' 156 t — Nic niewarta ta łaźnia! — mówi głuptas.— Nie da się w niej porządnie wyparzyć, co najwyżej na sankach można jeździć. Pobiegli słudzy do cara, powiedzieli, co i jak. Strasznym gniewem zapałał władca, miota się, szaleje, nie wie, jak natręta się pozbyć. Myślał, myślał, wreszcie rozkazał głuptasowi: — Żeby mi na jutro pułk wojska przed pałacem stanął. Wystawisz żołnierzy— oddam ci córkę, nie wystawisz — precz wygonię! A w duchu już się cieszy: „Tu cię mam, bratku! Skąd zwykły kmiotek weźmie wojsko? Nie da rady. Wreszcie przegonię go z mojego kraju!" Mówi głuptas do swoich przyjaciół: — Pomogliście mi, bracia, w nieszczęściu niejeden raz... Ale teraz to już koniec. Nie ma wyjścia, przegraliśmy. — Eh, ty! Nie masz czym się martwić! — powiada staruszek z wiązką chrustu.—Jeśli chcesz, to i siedem pułków wystawię! Biegnij do cara i powiedz, że będzie jutro wojsko przed pałacem. Pobiegł głuptas do cara: — Wypełnię twój rozkaz, ale po raz ostatni. Jeżeli i tym razem odmówisz mi ręki swojej córki, zbrojnie ją odbiorę! Rankiem zawołał staruszek głuptasa i na pole z nim poszedł. Rozrzucił chrust po ziemi i wnet wyrosło przed nimi wojsko: i piechota, i konnica, i ar-tylerzyści z armatami. Trąby do boju wzywają, bębny do walki zagrzewają, konie o ziemię kopytami uderzają... Stanął głuptas na czele wojska i do pałacu ruszył. Usłyszał car bicie bębnów, wyjrzał przez okno i jak ściana zbladł. Czym prędzej kazał wojewodom swoich żołnierzy wyprowadzać, z głuptasem się rozprawić. Wybiegło carskie wojsko z koszar, ruszyło do ataku. Kule świszczą, pociski gęsto się sypią, nacierają żołnierze głuptasa zwartym szeregiem, rozdeptują carskich jak trawę. Wystraszyli się wojewodowie, dali czym prędzej drapaka, a za nimi ich wojsko. Zobaczył car, co się święci, wybiegł z pałacu, padł przed głuptasem na kolana i błaga, żeby przyjął drogie prezenty i córkę czym prędzej za żonę pojął. 157 * >' A głuptas na to: — Już nie będziesz nas pouczał! Przebrała się miarka! I przegnał cara gdzie pieprz rośnie. A sam ożenił się z carówną, bo była to przecież dobra dziewczyna i niczemu nie winna. n i 4 i BAJKA O WASYLISIE MĄDREJ Dziwne X7,c,ziy na świecie bywają, o nich bajki opowiadają. Zdarzyło się raz tak, że mysz zaprzyjaźniła się z wróblem. Trzydzieści lat w zgodzie ze sobą żyli, wszystkim się po równo dzielili. Ale pewnego razu znalazł wróbelek ziarnko maku. „Czym się tu dzielić? — pomyślał.— Raz dziobniesz i po wszystkim". I sam zjadł ziarenko. Dowiedziała się o tym mysz i mocno się rozgniewała, przyjaźń zerwała. — Musimy się zmierzyć, wróblu-rabusiu — powiedziała—na śmierć i życie. Ty zbierz wszystkie ptaki, a ja zwołam wszystkie zwierzęta! Nie minął dzień, a już na polanie zgromadziły się zwierzęce i ptasie woj- 159 ska. Rozpoczął się wielki bój. Jakże silne są zwierzęta! Zadraśnie zwierz pazurem i już przeciwnik bez ducha leży. Ale i ptaki nie dają sobie w kaszę dmuchać! Z góry jak pociski spadają! Chciałby zwierz uderzyć, lecz w powietrze trafia, bo ptak już w górę się wzbija. I tyle go widziano! Wiele było ofiar po obu stronach. W czasie bitwy zraniono także orła. Chciał biedaczek wznieść się do góry, ale sił mu nie starczyło. Ledwie na szczyt sosny doleciał. Na najwyższej gałęzi przycupnął. Bitwa się skończyła. Zwierzęta rozbiegły się po norach, ptaki do gniazd wróciły. A orzeł poraniony i obolały siedzi na sośnie i myśli, co by tu zrobić, żeby siły na powrót wróciły. Akurat myśliwy przechodził. Zobaczył na drzewie orła. Wyjął broń i do strzału się złożył. „Zawsze to jakaś zdobycz"—pomyślał. Ledwie jednak wycelował, orzeł odezwał się ludzkim głosem: — Nie zabijaj mnie, dobry człowieku! Zabijesz — nic nie zyskasz. Lepiej weź mnie ze sobą, karm przez trzy lata, trzy miesiące i trzy dni. A ja, kiedy do sił wrócę, skrzydła podleczę, dobrem ci się odpłacę. ,,A czymże orzeł może mi się odwdzięczyć? — pomyślał myśliwy i znów się przymierzył. Orzeł prosi: — Nie zabijaj, dobry człowieku! Niezadługo ci się przydam. Nie uwierzył mu myśliwy, po raz trzeci broń podniósł. A ptak po raz trzegi go błaga: — Oszczędź mnie, zacny młodzieńcze, weź do siebie, zaopiekuj się, wykuruj. Nie zrobiłem ci przecież niczego złego, a za serce potrafię się odwdzięczyć. Zlitował się myśliwy, zabrał ptaka i do domu ruszył. — Dobry człowieku — mówi mu orzeł po drodze — dzień cały chodziłeś, niczego nie trafiłeś, ale ja ci pomogę. Wyjmuj nóż i idź na polanę. Była tam wielka bitwa ptaków ze zwierzętami i wiele zwierzyny padło. Znajdziesz tam i coś dla siebie. Poszedł myśliwy na polanę, patrzy—rzeczywiście, leży zwierząt bez liku, samych kun i lisów nie zliczysz. Naostrzył nóż na osełce, pościągał skóry ze zwierząt, zawiózł je do miasta 160 i z zyskiem sprzedał. Za te pieniądze nakupił ziarna tyle, że trzy spichlerze pod dach zapełnił. Minął rok—opróżnił się pierwszy spichlerz. Poprosił orzeł myśliwego, by zaniósł go do wysokiej sosny. Osiodłał myśliwy konia i zawiózł orła na miejsce. Wzniósł się ptak ponad chmury i z rozpędu o drzewo uderzył. Rozłupał sosnę na dwie części. — Jeszcze mi sił brakuje — powiada orzeł do myśliwego.— Musisz mnie przez kolejny rok karmić. Dni za dniami przelatują jak z bicza trząsł i ani się kto obejrzał, minął drugi rok. Drugi spichlerz opustoszał. Znów zawiózł myśliwy orła do sosny. Wzbił się ptak ponad ciemne chmury, rozpędził się i uderzył w sosnę. Rozpadło się drzewo na cztery części. — Wygląda na to, zacny młodzieńcze, że jeszcze przez rok u ciebie pomieszkam. Nie wróciły mi poprzednie siły. I tak minęły trzy lata, trzy miesiące i trzy dni. Spichlerze świecą pustkami, jednego ziarenka w nich nie uświadczysz. Rzecze orzeł do myśliwego: — Zawieź mnie do wysokiej sosny. Spełnił jego prośbę myśliwy. Poszybował orzeł hen, w górę, pod niebiosa, i jak pocisk spadł na największe drzewo w lesie. Rozbił je od korony po korzeń, tylko ziemia wokół zadrżała. — Dziękuję ci, dobry człowieku! Jestem już tak samo silny, jak przedtem. Zostaw konia i siadaj mi na grzbiet. Nadszedł czas zapłaty. Dosiadł myśliwy ptaka. Poleciał orzeł nad błękitne morze i wzbił się ponad chmury. — Popatrz na morze — powiada.—Jak jest duże? — Jak koło od wozu — odpowiada myśliwy. Potrząsnął orzeł skrzydłami i zrzucił jeźdźca. Nawet nie zdążył myśliwy krzyknąć, bo już jak kamień w dół leciał. Tak orzeł dał mu posmakować, co to jest strach śmiertelny. Tuż nad wodą go złapał. Usadził myśliwego na skrzydłach i wzniósł się wyżej niż poprzednio. — Spójrz na morze—jak jest duże? -— Jak jajko kurze. 161 X Potrząsnął orzeł skrzydłami i znów zrzucił swego jeźdźca. Tuż nad powierzchnią wody go złapał i wzbił się tak wysoko, jak żaden inny ptak nie potrafi. — No, a teraz jak duże jest morze? — Jak ziarnko maku. Po raz trzeci potrząsnął orzeł skrzydłami i po raz trzeci poleciał myśliwy w dół. I tym razem ptak go nad samą wodą złapał. — No, dobry człowieku, wiesz już, co to strach śmiertelny? — Wiem — odpowiada myśliwy— myślałem, że to koniec mój nadszedł. — I ja tak myślałem, kiedy do mnie mierzyłeś. Teraz jesteśmy kwita. Pora za dobro odpłacić. I polecieli w stronę lądu. Długo to trwało, a może krótko, ujrzeli w szczerym polu słup miedziany dziwnym blaskiem gorejący. Wylądował orzeł i mówi: — Idź i przeczytaj, co na słupie napisane. Przeczytał myśliwy: „Za tym słupem zaczyna się miedziane miasto, na dwadzieścia pięć wiorst długie i szerokie". — Idź do miasta — mówi orzeł.— Mieszka w nim moja starsza siostra. Do ziemi się jej pokłoń i poproś o miedzianą szkatułkę, co na miedziany kluczyk się zamyka. Pamiętaj, żeby niczego innego nie brać — ani złota, ani srebra, ani drogocennych kamieni. Poszedł myśliwy do miasta, do carycy, siostry orła. — Witaj, najjaśniejsza pani! Brat twój ukłony ci przesyła. — A skąd znasz mojego brata? — Ano zaopiekowałem się nim, gdy był chory i poraniony. Trzy lata, trzy miesiące i trzy dni go karmiłem. — Dziękuję ci z całego serca, dobry człowieku. Oto leży przed tobą złoto, srebro, drogocenne kamienie. Bierz, ile dusza zapragnie. Ale myśliwy nie chce skarbów, prosi carycę tylko o miedzianą szkatułkę, co na miedziany kluczyk się zamyka. — O, nie, gołąbeczku! Nie dla psa kiełbasa. Moja szkatułka jest bardzo droga. — A, skoro tak, to niczego nie potrzebuję. Ukłonił się myśliwy, opuścił miasto i do orła wrócił. Opowiedział mu, co i jak. 162 1 ł Rozgniewał się ptak, posadził myśliwego na grzbiet i odlecieli. Szybują ponad chmurami, nagle słyszą za sobą wielki szum. — Rozejrzyj się, dzielny junaku, co za nami i przed nami się dzieje. Popatrzył myśliwy i mówi: — Za nami pożar widzę, przed nami kwiaty kwitną. — To miedziane miasto płonie, a kwiaty w srebrnym kwitną. Usiadł orzeł pośrodku pola, koło srebrnego słupa. Kazał myśliwemu napis odczytać. Na słupie stało: ,,Za tym słupem zaczyna się srebrne miasto na pięćdziesiąt wiorst długie i szerokie". — Tu mieszka moja średnia siostra — orzeł rzecze.— Poproś ją o srebrną szkatułkę, co na srebrny kluczyk się zamyka. Poszedł myśliwy do miasta, prosto do carycy, siostry orła. Opowiedział, jak jej zranionego brata przyhołubił, przez trzy lata, trzy miesiące i trzy dni karmił, poił i do sił przywracał. I poprosił o srebrną szkatułkę, co na srebrny kluczyk się zamyka. — O, nie — mówi caryca.— Gwiazdki z nieba ci się zachciewa. Bierz, ile chcesz złota, srebra, drogocennych kamieni, ale szkatułki ci nie dam. Wrócił myśliwy do orła i wszystko opowiedział. Rozgniewał się ptak, posadził myśliwego na skrzydłach i precz odleciał z niegościnnego kraju. Lecą pod obłokami, orzeł pyta: — No, dzielny zuchu, co za nami się dzieje, a co przed nami? — Za nami pożar widzę, przed nami kwiaty kwitną. — To srebrne miasto płonie, a kwiaty w złotym grodzie kwitną. Wylądował orzeł pośrodku pola, obok złotego słupa. Kazał myśliwemu napis na słupie odczytać. Było na nim napisane: „Za tym słupem zaczyna się złote miasto na sto wiorst długie i szerokie". — Idź do miasta — mówi orzeł.— Mieszka w nim moja najmłodsza siostra. Poproś ją o złotą szkatułkę, co na złoty kluczyk się zamyka. Poszedł myśliwy prosto do carycy, siostry orła. Powiedział o wszystkim i o złotą szkatułkę poprosił. Wysłuchała go caryca, pomyślała, głową pokiwała i mówi: — Droga jest mi ta szkatułka, ale brat sercu droższy. I przyniosła złotą szkatułkę wraz ze złotym kluczykiem. 163 i I Podziękował myśliwy za cenny podarunek, do ziemi się nisko pokłonił i w drogę powrotną ruszył. Zobaczył orzeł, że nie wraca jego wybawiciel z pustymi rękami, i tak rzecze: — No, bracie, ruszaj teraz do domu, tylko pamiętaj — nie otwieraj szkatułki wcześniej, nim w rodzinne progi wejdziesz. Zamachał skrzydłami i odleciał. A myśliwy do domu poszedł. Nie minęło czasu wiele, trafił nad brzeg morza błękitnego. Postanowił chwilkę odpocząć. Usiadł na żółtym piaseczku, a szkatułkę obok postawił. Popatrzył na nią, popatrzył i nie wytrzymał — otworzył. Ledwie wieczko podniósł, a tu, nie wiadomo skąd, stanął przed nim złoty pałac bogato ozdobiony, wybiegli z niego słudzy, okrążyli myśliwego i pytają: „Czego sobie życzysz, panie? Czego ci trzeba?" Poprosił myśliwy o jadło i wino, a potem syty do snu się ułożył. Nadszedł ranek. Trzeba by w drogę ruszyć, ale jak tu pałac z powrotem schować? Siedzi myśliwy, po głowie się skrobie, niczego wymyślić nie może. Nagle patrzy, wychodzi z wody król wód: broda do pasa, włosy pięt sięgają. — Czym się martwisz, człowieku? — pyta. — A cóż innego mi pozostało? Nie wiem, jak ogromny pałac do małej szkatułki schować. — Pomogę ci chętnie, włożę pałac do szkatułki, ale pod jednym warunkiem: oddasz mi to, czego we własnym domu nie znasz. ,,A czego ja we własnym domu miałbym nie znać? Chyba wszystko znam" — pomyślał myśliwy i zgodził się. — Oddaj mi przysługę, zamknij pałac w szkatułce, a ja oddam ci to, czego we własnym domu nie znam. Ledwie skończył mówić, pałac zniknął, jakby go w ogóle nie było. Stoi myśliwy nad brzegiem morza sam jak palec, a u stóp jego leży złota szkatułka ze złotym kluczykiem. Schował ją do kieszeni i w drogę ruszył. Szybko, szybko bajka się baje, lecz nieszybko się staje. Wrócił myśliwy w rodzinne strony. Do domu się zbliża, a tu żona mu naprzeciw wychodzi z dzieciątkiem na ręku, które się urodziło podczas jego nieobecności. „Teraz już wiem, czego we własnym domu nie znałem" — pomyślał i mocno się zmartwił. 164 — Miły mój, czemu gorzkie łzy lejesz? —pyta go żona. — To z radości—myśliwy jej na to. Nie śmiał powiedzieć prawdy, że prędzej czy później będą musieli oddać jedyne dziecko w nieznane ręce. Uściskał myśliwy żonę, syna ucałował, a potem wyszedł na podwórze i otworzył złotą szkatułkę. Wyrósł przed nim pałac cały ze złota, bogato zdobiony. Wybiegli słudzy, na rozkazy gotowi. Rozkwitły wokół ogrody zielone, zaszemrały strumyki, ptaki ślicznie zaśpiewały. I tak oto zaczęła rodzina myśliwego żyć w dostatku i pokoju. Minęło lat dziesięć, a może i więcej... Rośnie synek jak na drożdżach, z każdym dniem coraz większy się staje. Ani się rodzice obejrzeli, a już wyrósł na pięknego, mądrego i dobrego młodzieniaszka, zucha nad zuchy. Pewnego razu wyszedł myśliwy na spacer do ogrodu. Chodził, chodził, aż nad rzekę zbłądził. W tej samej chwili woda się zakotłowała, wynurzył się król wód z brodą do pasa, z włosami do pięt, i tak mówi: — Łatwo obietnice składasz, szybko o nich zapominasz. Przypomnij sobie, coś mi jest winien. Wrócił myśliwy do domu zasępiony jak chmura gradowa i powiada do żony: — Dałem kiedyś słowo królowi wód, że oddam mu swojego syna. Teraz nadszedł czas, by obietnicę spełnić. Nie ma innej rady. Zabrał syna Iwanuszkę, wywiódł w szczere pole i tam go zostawił. Rozejrzał się Iwanuszka dookoła, zobaczył ścieżkę i postanowił się jej trzymać — a nuż dokądś zaprowadzi. A ścieżka zawiodła go wprost do wielkiej puszczy. Pustka wokół, ani żywego ducha nie widać. Stoi tylko samotna jak palec chatka na kurzej nóżce z jednym okienkiem i wysokim gankiem. — Chatko, chatko — mówi Iwan—obróć się do mnie przodem, do lasu tyłem. Zawirowała chatka i zatrzymała się tak, jak Iwanuszka prosił. Wdrapał się młodzieniec na ganek i otworzył skrzypiące drzwi. Patrzy, a w środku siedzi Baba Jaga, noga kościana, w puch zajęczy odziana, na Iwanuszkę, zezuje i tak zapytuje: 165 — Skąd przychodzisz, dzielny zuchu, dokąd zmierzasz, za pracą chodzisz, czy przed nią uciekasz? — Eh, babciu! Tyle lat na świecie żyjesz, a nie wiesz, jak przyjąć strudzonego wędrowca! Najpierw mnie nakarm, napój, dopiero potem na spytki bierz. Zakrzątnęła się Baba Jaga, stół zastawiła, Iwanuszkę godnie ugościła. Opowiedział jej o wszystkim niczego nie zatajając. — Źle się sprawy mają, synku, oj, źle! — mówi Baba Jaga.— Ojciec cię obiecał królowi wód. A król jest srodze rozgniewany, że tak długo na ciebie czeka. Całe szczęście, żeś po drodze do mnie wstąpił, bo byś życie stracił. Posłuchaj mnie uważnie, powiem ci, co masz robić. Pójdziesz dalej tą samą ścieżką, co cię do mnie przyprowadziła. Trzymaj się jej, nigdzie nie zbaczaj. Miniesz lasy głębokie, pola szerokie, góry wysokie, aż dojdziesz wreszcie do dwóch bram. Z lewej strony będzie jedna, z prawej druga. Nie wchodź do tej, która jest zaryglowana, lecz do tej, na której kłódka wisi. Zastukaj trzy razy, a brama sama się otworzy. Ujrzysz ogród pełen winorośli, a pośród niego szmaragdowe jeziorko. Będzie się w nim kąpać dwanaście sióstr zamienionych w szare kaczuszki. Kiedy będą się pluskały i nurkowały, rozejrzyj się po brzegu za ich ubraniami. Jedenaście sukienek będzie leżało razem, a dwunasta osobno. Tę właśnie weź i ukryj się w zaroślach. Wyjdą siostry z wody, jedenaście ubierze się i odejdzie, a dwunasta zostanie. Będzie płakać, rozpaczać, sukni swojej szukać. Kiedy nie znajdzie, powie: ,,Ten, kto zwróci moją suknię, znajdzie we mnie dobrą córkę". Ale ty nic nie mów, czekaj. Wtedy powie: „Oddaj, oddaj moją szatę, będę ci siostrą, ty bądź mi bratem". Dalej milcz. Dopiero gdy powie: „Zwróć mi suknię moją, a zostanę żoną twoją" — wyjdź z ukrycia i oddaj, co zabrałeś. A co dalej będzie, nie zdradzę, sam się dowiesz, a potem mi opowiesz... Pokłonił się do ziemi Iwanuszka, pożegnał serdecznie z Babą Jagą i ruszył ścieżką. Przemierzył lasy gęste, pola szerokie, góry wysokie, nieraz deszcz go zmoczył i słońce przypiekło, nim dotarł wreszcie do dwóch bram, o których mówiła Baba Jaga. Zapukał Iwanuszka do tej, która na kłódkę była zamknięta. Otworzyła się brama, ujrzał ogród pełen winorośli i szmaragdowe jeziorko. Pluskały się w nim szare kaczuszki. Podkradł się Iwanuszka i zabrał sukienkę, która z dala od innych leżała. Schował się w zaroślach i czeka, co dalej będzie. 166 Wyszły kaczuszki na brzeg, zamieniły się w panny — tak cudne, że oczu oderwać nie można—jedna piękniejsza od drugiej. Ale najmłodsza, dwunasta, nad wszystkimi urodą góruje. Jedenaście sióstr się ubrało i odeszło, a najmłodsza została. Biega po brzegu, szuka sukienki, płacze, znaleźć nie może. Stanęła wreszcie i tak mówi: — Ten, kto zwróci moją suknię,"znajdzie we mnie dobrą córkę. Nie odzywa się Iwanuszka. — Oddaj, oddaj moją szatę, będę ci siostrą, ty bądź mi bratem! Milczy Iwan. — Zwróć mi suknię moją, a zostanę żoną twoją! Teraz dopiero wyszedł Iwanuszka z zarośli. — Oto twoja suknia, piękna dzieweczko. Ubrała się panna i wręczyła Iwanowi złotą obrączkę. — A teraz powiedz mi, dzielny zuchu, jak się nazywasz i dokąd zmierzasz? — Rodzice dali mi na imię Iwan, a idę do króla wód. :— Ach, więc to ty jesteś Iwanuszka! Dlaczego tak długo nie przychodziłeś? Ojciec mój, król wód, srodze się na ciebie gniewa. Idź co żywo tą ścieżką, zaprowadzi cię ona prosto do podwodnego królestwa. Tam się spotkamy. Jestem córką króla wód, Wasylisą Mądrą. I nim się Iwan obejrzał, zamieniła się w szarą kaczuszkę i odleciała. A Iwanuszka ruszył do podwodnego królestwa. Przychodzi, patrzy — a tam wszystko jest jak na ziemi: widno, bo słoneczko grzeje i księżyc świeci. Kwitną na łąkach kwiaty, zboże na polach dojrzewa, zielenią się lasy, ptaszki śpiewają. Zaprowadzono Iwana do pałacu królewskiego. Powitał go król wód gniewnymi słowami: — Dlaczego cię tak długo nie było? Czemuś z przyjściem zwlekał? Wiem, że to nie twoja wina, ale grzech ojca musisz odpracować. Mam ugór szeroki i długi na trzydzieści wiorst — same rozpadliny, rowy i kamienie. Do świtu ziemia ma być wyrównana i gładka jak dłoń, i jeszcze zboże ma być na nim zasiane i tak wysokie, żeby kawka mogła się w nim schować. Zrobisz to — wynagrodzę, nie dasz rady—głowę stracisz! Zmartwił się Iwanuszka, wraca od króla niewesół, głowę nisko zwiesił. Zobaczyła go z wysokiej wieży Wasylisą Mądra i pyta: 167 . '-. '5-- — Czym się tak martwisz, Iwanie? — Jakże mam się nie •martwic — odpowiaóa 1 wanusżka — skoro twój ojciec kazał mi w ciągu nocy wyrównać ugór pełen rozpadlin, rowów i kamieni, zboże na nim zasiać, i ma to zboże być tak wysokie, żeby się kawka w nim schować mogła. — O, to żadne zmartwienie, prawdziwe cię jeszcze czeka! Lepiej kładź się spać, sen dobrą radę niesie. Posłuchał jej Iwan, do snu się ułożył. A Wasylisa Mądra wyszła na ganek i zawołała wielkim głosem: — Hej, słudzy moi wierni, do mnie przybywajcie! Wyrównajcie rozpadliny, uprzątnijcie ostre kamienie, zasiejcie pole najprzedniejszym zbożem, żeby do rana dojrzało! Obudził się o świcie I wanusżka, patrzy — a tu wszystko już gotowe. Ani śladu rozpadlin, rowów, kamieni. Pole równiutkie jak dłoń, a na nim zboże się kołysze gęste, wysokie. Nie tylko kawka, ale i dziecko w nim się schowa. Poszedł do króla wód o wypełnieniu zadania donieść. — No cóż, dziękuję ci — mówi król.— Dałeś sobie radę. Teraz czeka cię drugie zadanie. Stoi na moim polu trzysta stert jarej pszenicy, w każdej trzysta kop się mieści. Masz do jutra wymłócić całą pszenicę co do ziarenka, ale pamiętaj, żeby sterty nie były zburzone i snopy nie uszkodzone. Zmartwił się mocno Iwan, wlecze się przez pałacowe podwórze, nos na kwintę spuścił. — Co cię gryzie, Iwanie? — pyta Wasylisa Mądra. Opowiedział jej Iwanuszka o swoim nowym strapieniu. — O, to żadne zmartwienie, prawdziwe cię jeszcze czeka! Lepiej kładź się spać, sen dobrą radę przynosi. Położył się Iwan, a Wasylisa Mądra wyszła na ganek i zawołała wielkim głosem: — Hej, mrówki pracowite! Gdziekolwiek jesteście, do mnie przybywajcie! Pomóżcie ziarno od kłosów oddzielić! Rankiem wzywa król Iwana do siebie. — Wykonałeś zadanie? — Wykonałem, Wasza Wysokość! — Chodźmy obejrzeć! 168 Przyszli na gumno, wszystkie sterty stoją nietknięte. Zajrzeli do spichlerzy, wszystkie pełniusieńkie. — Dziękuję ci, młodzieńcze—powiada król—z drugim zadaniem sobie poradziłeś. Teraz czeka cię ostatnie zadanie. Zbuduj w ciągu nocy cerkiew z czystego wosku. Jeżeli do świtu będzie gotowa—wybierzesz sobie którą zechcesz z moich córek i ślub z nią w tej cerkwi weźmiesz. Nie dasz rady— głowę zetnę! Wraca Iwan z pałacu, łzy gorzkie leje. — Czemu płaczesz, Iwanie? — pyta Wasylisa Mądra. — A co mi innego pozostało? Kazał twój ojciec do rana zbudować cerkiew z czystego wosku. — O, to żadne zmartwienie, prawdziwe jeszcze cię czeka! Kładź się spać, sen dobrą radę niesie. Zasnął Iwanuszka, a Wasylisa Mądra wyszła na ganek i zawołała wielkim głosem: — Hej, pszczółki, małe przyjaciółki! Gdziekolwiek jesteście, do mnie przybywajcie — pomóżcie zbudować cerkiew z czystego wosku. Do świtu ma być gotowa, bo w południe chcę w niej ślub brać! Wyjrzał rankiem król wód przez okno i osłupiał — błyszczy w słońcu cerkiew z najczystszego wosku wylepiona. — Dziękuję ci z całego serca, dzielny młodzieńcze! Wielu tu u mnie służyło, ale żaden tak mi nie dogodził. Mam dwanaście córek, którą zechcesz, bierz za żonę. Jeżeli trzy razy tę samą zgadniesz, będzie twoja. Choć raz się pomylisz, głowę stracisz! ,,O, to nic trudnego!"—myśli Iwan. Wraca od króla, pogwizduje wesoło. Zobaczyła go Wasylisa Mądra, o wszystko wypytała i mówi: — Nie ciesz się przedwcześnie, Iwanie. To nie jest wcale łatwe zadanie. Najpierw ojciec zamieni nas w kłaczki i każe wybrać spośród nich narzeczoną. Przypatrz się uważnie — na mojej uździe zmatowieje cekin. Potem w gołębice nas zaczaruje. Siostry będą dziobać kaszę gryczaną, a ja od czasu do czasu potrząsnę skrzydełkiem. Na koniec zamieni nas w dwanaście panien podobnych do siebie jak dwie krople wody. Leciutko na palcu zakręcę chusteczkę— po tym mnie rozpoznasz. I tak się rzeczywiście stało. Wyprowadził król dwanaście klaczy kubek w kubek takich samych i mówi: 169 — Wybieraj, którą chcesz? Przypatrzył się Iwan uważnie i widzi — na jednej uździe zmatowiał cekin. Pogłaskał tę klaczkę i powiada: — Oto moja narzeczona! — Nieładną sobie upatrzyłeś, lepszą mógłbyś wybrać. — A co mi tam, mnie się ta podoba. Wypuścił król stadko gołębic tak do siebie podobnych, że nawet po piórkach nie odróżnisz. Podsypał im kaszy gryczanej. Zauważył Iwan, że jedna z gołębic skrzydełkiem potrząsa, złapał ją i powiada: — Oto moja narzeczona. — Wysoko mierzysz, uważaj, żebyś nie spadł. Wybieraj po raz trzeci. Postawił król przed Iwanuszką dwanaście panien podobnych do siebie jak dwie krople wody. Pewnie nigdy by nie rozpoznał tej właściwej, gdyby chusteczki wokół palca nie zakręciła. Złapał ją Iwan za rękę i woła: — Oto moja narzeczona! — No, bracie — powiada król wód—ja jestem przebiegły, ale ty jesteś sprytniejszy ode mnie! I wydał Wasylisę za mąż za Iwanuszkę. Minął miesiąc, drugi, zatęsknił Iwan do rodziców i stron ojczystych. — Czemuś taki smutny, ukochany? — pyta Wasylisa Mądra. — Ach, żono miła, śnił mi się ojciec z matką, dom rodzinny, dzieci po ogrodzie biegające. Może to moi bracia i siostry, a ja ich nigdy na oczy nie widziałem. Zmarkotniała Wasylisa, głowę opuściła. — Widzisz, mężu, to jest właśnie to zmartwienie, którego tak się obawiałam. Jeżeli uciekniemy, król srodze się rozgniewa. Wyśle za nami wielki pościg i na okrutną śmierć skaże. Ale nic to, spróbujemy jakoś sobie poradzić. Zrobiła trzy kukiełki, w rogach izby usadziła, drzwi na wielki zamek zamknęła, oboje szybkich koni dosiedli i czym prędzej w drogę ruszyli. Następnego dnia wczesnym rankiem przychodzą słudzy królewscy budzić młodą parę. Do drzwi stukają: — Obudźcie się, wstawajcie! Ojciec was wzywa! 170 — Wcześnie jeszcze, nie wyspaliśmy się wcale! — odpowiada pierwsza kukiełka. Minęła godzina, druga, znów słudzy do drzwi stukają: — Dosyć już spania, czas wstawać! — Dobrze, dobrze, już się ubieramy! — odpowiada druga kukiełka. Rozgniewał się król wód, że młodych ciągle nie ma, po raz trzeci wysłał służących. — Już wychodzimy—mówi trzecia kukiełka zza drzwi. Czekają słudzy, czekają, wreszcie cierpliwość stracili, do drzwi się dobijają. A w środku cisza, nikt nie odpowiada. Wyłamali drzwi, patrzą—w izbie nie ma żywego ducha, tylko w rogach trzy kukiełki siedzą. Czym prędzej o wszystkim królowi powiedzieli. Wybuchnął król wielkim gniewem i rozesłał pogoń na wszystkie strony świata. A Wasylisa i Iwanuszka byli już daleko. Bez chwili spoczynku mkną na swoich rumakach. — Mężu mój, przyłóż ucho do ziemi i posłuchaj, czy nie ma za nami pościgu? Zeskoczył Iwan z konia, przyłożył ucho do ziemi i mówi: — Słyszę ludzkie głosy i tętent koni. — To nas szukają—powiedziała Wasylisa i zamieniła konie w łąkę zieloną, Iwanuszkę w starego pastucha, siebie w kudłatą owieczkę. Nie minęło chwil parę, pogoń nadjechała. — Hej, staruszku, nie przejeżdżał czasem tędy młodzieniec z piękną dziewczyną? — Nie, dobrzy ludzie — odpowiada pastuch.— Od czterdziestu lat przychodzę na tę łąkę, a nigdy ani zwierza, ani ptaka tu nie widziałem. Zawróciła pogoń do pałacu. — Najjaśniejszy panie, nie napotkaliśmy na drodze nikogo. Widzieliśmy tylko pastucha, co owcę pasie. Rozgniewał się król, zbeształ żołnierzy. — Eh, wy niedołęgi! Pędźcie z powrotem i owieczkę przywieźcie. Pastuch sam za nią przyjdzie. Zacięli żołnierze konie i pomknęli. A Iwan z Wasylisa też nie zasypiają gruszek w popiele, już, pół drogi przejechali. 171 Powiada Wasylisa do męża: — Miły mój, przyłóż ucho do ziemi, sprawdź, co się dzieje. Posłuchał Iwan i mówi: — Słyszę ludzkie głosy i tętent koni. — To nas ścigają—rzecze Wasylisa. I zamieniła konie w drzewa, Iwana w starego popa, a siebie w przydrożną kapliczkę. Nie minęła chwila, nadjechali żołnierze. — Hej, ojczulku, nie przechodził tędy pastuch z owieczką? — Nie, dobrzy ludzie. Od czterdziestu lat w tej kapliczce służę, a nigdym nie widział ni ptaka, ni zwierza. Zawróciła pogoń do pałacu: — Najjaśniejszy panie! Nie znaleźliśmy ani pastucha, ani owieczki. Widzieliśmy tylko popa i kapliczkę. Jeszcze mocniej rozsierdził się król: — Eh, wy fujary! Trzeba było rozebrać kapliczkę, pop sam by za nią do pałacu przyszedł. Postanowił sam ścigać zbiegów. Osiodłał konia i ruszył. A Iwan i Wasylisa byli już daleko, prawie całą drogę mieli za sobą. Po raz trzeci poprosiła Wasylisa męża, żeby posłuchał, czy nikt za nimi nie jedzie. Przyłożył Iwan ucho do ziemi i mówi: — Ziemia drży pod końskimi kopytami. — To król wód nas ściga! — krzyknęła Wasylisa i w rzeczkę się zamieniła. Konia w szuwary zaczarowała, a Iwanuszkę w okonia. Nie minęła chwila, nadjechał król wód. Spojrzał i od razu domyślił się, co to za rzeczka płynie, co to za okoń w wodzie się pluska. Uśmiechnął się chytrze i mówi: — Skoro tak, zostań rzeczką przez trzy lata. Wysychać będziesz latem, zimą zamarzać, a na wiosnę wylewać. Zawrócił konia i odjechał do swojego królestwa. Zapłakała rzeczka, zaszemrała: — Mężu najdroższy, musimy się rozstać! Wracaj do rodzinnego domu, tylko pamiętaj, nie pozwól się nikomu pocałować, z wyjątkiem matki i ojca. Jeżeli kto inny cię pocałuje — zapomnisz o mnie. 172 i Przyszedł Iwanuszka do rodzinnego domu, ale nic a nic się nie cieszy. Pocałował ojca, matkę, nikomu więcej uścisnąć się nie dał — ani bratu, ani siostrze, ani kumowi. Żyje jak samotnik, ludzi oglądać nie chce. Tak minął rok, drugi, już trzeci się kończy... Położył się pewnego razu Iwanuszka i zapomniał drzwi zamknąć. Zajrzała do izby jego najmłodsza siostra, zobaczyła, że brat mocno śpi, pochyliła się i ucałowała w policzek. Obudził się rano Iwanuszka i o wszystkim zapomniał. Wyleciała mu z głowy Wasylisa, jakby jej w ogóle nie było. A po miesiącu wyswatano Iwanuszkę i zaczęto do wesela się sposobić. Akurat pierogi weselne pieczono, gdy zabrakło wody. Poszła służąca nad rzeczkę, nachyliła się, żeby wody zaczerpnąć, i zmartwiała. Z dna patrzy jej prosto w oczy dziewczyna cudnej urody. Pognała służąca do domu, wszystko o widzianym cudzie opowiedziała. Przybiegli ludzie nad rzekę, ale nikogo nie znaleźli. I rzeczka przepadła bez śladu — czy to wyschła, czy może pod ziemię się zapadła. Wrócili do domu, patrzą—stoi na progu dziewczyna cudnej urody. — Przyszłam wam pomóc — mówi — weselne pierogi piec. Zaczyniła gęste ciasto drożdżowe, ulepiła z niego dwa gołąbki i do pieca włożyła. — Zgadnijcie no, gospodyni, co dalej będzie z tymi gołąbkami? — A co niby ma być — zjemy je i tyle. — Nie, nie zgadłaś. Otworzyła dziewczyna drzwiczki od pieca, a ze środka wyleciały gołąb z gołąbeczką. Na okienku przysiadły i tak zagruchały: . — Czyżbyś już zapomniał, jak byłam owieczką, a ty pastuchem — mówi gołąbka. — Zapomniałem, zapomniałem — gołąb na to. — Czyżbyś już zapomniał, jak byłam kapliczką, a ty popem? — Zapomniałem, gołąbeczko, zapomniałem. — Czyżbyś już zapomniał, jak byłam rzeczką, a ty okoniem? — Zapomniałem, zapomniałem. — Krótką masz pamięć, gołąbku! Zapomniałeś o mnie, jak Iwanuszka o Wasylisie Mądrej. Usłyszał te słowa Iwanuszka i wszystko mu się przypomniało. Ucało- 174 V wał Wasylisę Mądrą w białe rączki i przed oblicze rodziców zaprowadził. — Oto moja jedyna, wierna żona. Innej nie potrzebuję. — Skoro tak, to żyjcie sobie w miłości i pokoju! Narzeczoną hojnie obdarowano, za pomyłkę przeproszono i do domu odesłano. A Iwanuszka z Wasylisą Mądrą żyli długo i szczęśliwie. Nad skrzynką z baśniami zamyka się wieczko, Historia skończona, żegnaj nam, bajeczko... m ś-t SPIS TREŚCI Bajka o Iwanie-chłopskim synu i Smoku-Smoczyszczu .... 3 Bajka o Nikicie-Mieszniku............... 13 Siwka-Burka...................20 Bajka o carównie zaklętej w żabkę.......... 28 Nie wiadomo gdzie, nie wiadomo co.......... 38 Bajka o Iwanie-carewiczu i Szarym Wilku........ 58 Bajka o Mateuszku-Smoluszku........... . 67 Bajka o czarodziejskim szczupaku........... 82 Drobinka.................. . 91 Bajka o drewnianym orle............. 96 Mrozisko................... 103 Bajka o młodych jabłkach i żywej wodzie........ 109 Siedmiu Szymonów............... 124 Baba Jaga .................. 132 Bajka o tym, jak carewicz Iwan pokonał okrutnego Wichra . . 138 Latający statek................. 148 Bajka o Wasylisie Mądrej............. 159 H -..?, \ m c. -?* '* ~$ ^ v ^ 1 /Q &.J fjN* *j