KALEWALA EPOPEJA FIŃSKA Pieśni zebrał EL I AS LÓNNROT Dla dzieci polskich opracowała JANINA PORAZIŃSKA Ilustrował MICHAŁ BYLINA NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1985 Afc ¦.. h/\ I NAZWY ORA/ OBJAŚNIENIA WYRAZÓW Owen GWIAZDKA JĄ SIĘ NA KOŃCU KSIĄŻKI WEZWANIE Wciąż chodzi za mną upartym cieniem, w głowie mej myślą, w piersi pragnieniem, o zęby dzwoni, na usta rwie się zgubiona w polu, zgubiona w lesie, w wichrze północy, w pustkach zbłąkana nieutrwalona, nie zapisana pieśń mego ludu. Tu, przy ognisku, zasiądźmy sobie. Podaj mi, bracie, swe ręce obie i na mych dłoniach palce zacieśnij. Śpiewać będziemy prastare pieśni. Młodzieży stanie przy nas tłum duży. Ku nim się z mroku wieków wynurzy Veinemejnen i Ilmarinen, Jukagainen, Ahti... Wspaniali to bohaterzy są Kalewali*. W moim dzieciństwie... to mi się nie śni, matka śpiewała te same pieśni, kiedy mnie do snu kładła wieczorem, ojciec za pługiem, siostra pod borem pasąca owce. Bardzo maleńki wraz z mlekiem piłem runy-piosenki*. Potem, gdym wyrósł już na pastuszka, gdy na polanę wiodła mnie dróżka, a tą ścieżyną szła przy mnie mimo czarna Murikki, łaciata Kimmo, tom ja te pieśni (tak mi się zdało) strząsał z gałązek, garsteczką małą zbierałem z rosą i z kwiatkiem bladym rwałem. Bo wszędzie były jej ślady. Morze te pieśni szumem mi grało, ptaki śpiewały kapelą całą, wiatr mi te pieśni niósł w swoim gwiździe, mróz je malował szronem srebrzyście. Więc naznosiłem do naszej chaty run plon ogromny, plon przebogaty. A teraz tylko mi tu potrzeba piwa i bochna żytniego chleba, i wiary w jutro, w dzień pełen słońca. Pieśń wyśpiewamy, bracie, do końca! O TYM, JAK TO BYŁO NA POCZĄTKU o VEJNEMEJNEN WYCHODZI NA LĄD Vejnemejnen — zwany także Vejno — pieśniarz czarodziejski i zaklinacz Kalewali — urodził się w morskiej głębinie. Matką jego była Ilmatar, dziewica przestworzy. Unosiła się ona nad ziemią smutną, niczym nie przyodzianą, nad ziemią szarą i pustynną. Zakochał się w Ilmatar mocarz siły niebywałej, mocarz-hu-ragan szalejący z szumem, gwizdem i hukiem. Zakochał się w niej wicher Północy. Opuściła Ilmatar pustki szerokie, niezmierzone. Na wody morskie opadła, głębinę morską na mieszkanie sobie obrała. I oto w głębinie tej — za ojca mając wicher Północy, za matkę mając przestworzy mieszkankę — urodził się Vejnemejnen. Po morzu huczliwym, po morzu nieobeszłym unosi się Vejno pięć lat i jeszcze lat sześć. W głębinie ciemnej przebywa siedem lat i jeszcze lat osiem. Słońce nad nim nie świeci, księżyc się nad nim nie srebrzy, gwiazdy nad nim nie migocą. Tylko ciemność nieprzenikniona go otacza, tylko cisza niezmącona go obejmuje. Myśli Vejno, tak wielki zaklinacz duma: „Wyjdę z tej głębiny na ziemię. Będę widział obłoki sunące po niebie, słońce mnie ogrzeje, a nocą będę chodził po polach srebrnych od księżyca. Wielka Niedźwiedzica* będzie ku mnie mrugała czerwienią, błękitem i zielonością". I wyruszył Vejno w podróż. Szedł, szedł mozolnie na kolanach, rękoma się podpierał, pielgrzymował ku ziemi po dnie morskim, aż wyszedł na brzeg, na krawędź lądu. Ziemia była nie przyodziana, pusta i sucha. Ani jedna trawka jej nie porastała, ani jedno drzewo nad nią nie szumiało. Cały jej przystrój to blask z góry. A noc to właśnie była. Księżyc tkwił wysoko i srebrem świecił, a gwiazdy w górze drżały różnymi kolorami. Wyszedł Vejno na brzeg swej ziemi i pokłonił się księżycowi, pokłonił się zaklinacz Wielkiej Niedźwiedzicy. O VEJNEMEJNEN KAŻE OBSIAĆ KALEWALĘ BORAMI-LASAMI Idą lata za latami. Ziemia wciąż jest pusta i szara. Kto ją ozdobi? Kto ją uweseli? Dumał, dumał Vejno, aż wyszedł na Wielką Polanę i zawołał, silnym głosem zaklinacz tak zakrzyknął: — Maleńki synu Wielkiej Polany, siewco czarodziejski, Peller-voinie! Obsiej pustynną Kalewa-lę! Niechaj trawy okryją jej 13 nagość, niechaj drzewa się nad nią rozszumią, niechaj zapachną kwiaty, zarumienia się jagody! Ze szparki ziemi wyszedł Pellervoinen. Tyci on, tyciuchny. paluszek maleńki. I zaczął syn Wielkiej Polany Kalewalę przystrajać. Na łąkach zasiał trawy, w górach sosny i jodły, a w dolinach krzewiny. Gdzie ziemia płytka na skałach, tam zasiał świerki, gdzie piaski — tam jałowiec, gdzie mokradła — tam olszynę. Na świętych miejscach zasiał jarzębinę, na lekkiej ziemi brzozę białokorą, a nad brzegami szerokich rzek zasadził dęby. I znów przeszły lata i zimy, lata i zimy. Poszedł Vejnemejnen po ziemi Kalewali oglądać, jak się udała praca maleńkiego Pellervoinena. Widzi: rozrosły się, zazieleniły, rozszumiały drzewa i krzaki. Pachną kwiaty czeremchy, rumienią się korale na jarzębinach. Rozchodzi się woń żywiczna od jodeł, sosen i świerków. Nawet jałowiec, choć nie wyrósł wysoki, modrzeje i pachnie dojrzałą jagodą. Poweselała ziemia! Tylko nad brzegami rzek szerokich pusto, tylko dęby nie chcą korzeni zapuścić, dęby nie chcą rosnąć. Zadumał się pieśniarz Vejno, ku morzu się obrócił i zawołał: — Potężna Ilmatar, matko moja! Dopomóż dębom, aby zapuściły korzenie w ziemię, aby wyrosły te boże drzewa! Zaraz wyszły z fal morskich cztery dziewice, pięć dziewic wyszło z głębiny morza. I po łąkach szerokich się rozbiegły, po łąkach rosistych, po polanach zielonych. Wszystką trawę zżęły, wszystką trawę wysuszyły i na jedno miejsce ją zgrabiły. Aż tu wyszedł z morza dziwotwór, co oczy miał płomieniste i oczami tymi kopy siana podpalił. Zatrzaskały iskry, zakłębil się dym bury, wszystko siano na popiół zgorzało. I zaklinacz Yejno w popiele tym żołądź dębową zasadził. 14 Puściło nasienie dębowe korzeń w dół, wyszło nasienie kiełkiem zielonym w górę, wyrosło z radością na użyźnionej ziemi. Idzie lato za latem, idzie zima za zimą. Aż tu, co się nie dzieje! Słońce nad Kalewalą ledwie, zaledwie się złoci, księżyc nad Kalewalą ledwie, zaledwie się srebrzy. Idzie Vejnemejnen ziemią swoją, idzie zobaczyć, czemu to w dzień słońce zaledwie się złoci, czemu to w nocy księżyc zaledwie się srebrzy. Wyszedł na Wielką Polanę. To dąb temu winien! To dąb tak się rozrósł! Tysiącem konarów w niebo strzelił, tysiącem tysięcy gałęzi, gałązek i gałą-zeczek po niebie się rozpostarł. Całe niebo zasłonił. Obłokom nie daje płynąć, chmurom drogę zagradza, słońce potłumia, księżyc zakrywa, gwiazdy gasi. Myśli stary Vejno, zaklinacz wiekowieczny tak duma: „Co mi robić z tym dębem olbrzymem? Ściąć go trzeba, bo bez słońca życie zamrze, bo bez deszczu rośliny zginą. Ale kto da radę powalić drzewo podniebne!" I poszedł czarodziej Vejno ku morzu, na brzegu stanął, głosem wielkim woła: — Matko moja, Ilmatar potężna! Masz tam utajone w morzu siły niepojęte. Wyślij z głębin wodnych mocarza, który by ściął dąb na Wielkiej Polanie, bo słońce on zakrywa, bo chmurom drogi on tamuje! Wysłuchała Ilmatar prośby syna i z głębin bohatera wysłała. Wyszedł z morskiej fali drwal czarodziej. Nie tak on wielki jak Vejno, nie tak on mały jak Pellervoinen. Ot, na piędź* od ziemi wysoki. Na głowie czapka miedziana, na nogach miedziane buty, pasem miedzianym opasany — a za pasem toporek z miedzi. Toporek jak palec, ostrze jak paznokieć. 15 Spojrzał Vejno na drwala i tak mówi: — Wygląd masz bohatera, ale wzrost masz końskiego kopyta. Jakże ci zrąbać dąb podniebiesny! Odpowiada morski karzełek, drwal głębinowy tak mówi: — Bohaterem jestem z przepaści wód potężnych, przyszedłem drzewo to zrąbać. Nie zdążył jeszcze Vejnemejnen na te słowa się uśmiechnąć, aż tu widzi: olbrzym przed nim stoi! Każda stopa jak most na szerokiej rzece, głowa chmury podpiera, a broda pierś zasłania i do kolan sięga, a włosy plecy zakrywają i do pięt wiszą. Na sześciu kamieniach podbija toporzysko, ostrze na siedmiu krzemiennych skałach ostrzy. Zrobił olbrzym jeden krok i już Vejno daleko za nim został, zrobił drugi krok i już do środka Wielkiej Polany doszedł, zrobił trzeci krok i już jest przy dębie. Uderzył toporem w pień raz, uderzył drugi raz i trzeci. Iskry sypią się z ostrza, płomień bucha z drzewa. Zachwiał się, zatrzeszczał dąb olbrzym. A wtedy wielkolud ujął drzewo rękoma i położył je na ziemi: pniem na wschód, wierzchołkiem na zachód, a na południe rozrzucił jego liście, a na północ jego gałęzie. Nadleciał wicher i porwał wióry, gałązki i liście; po ziemi ją rozrzucił, po polach rozproszył, na morze je zaniósł. Kto taki liść pochwyci, kto taką gałązkę znajdzie, kto taki wiórek wyłowi i zabierze z sobą, ten szczęście sobie do domu przyniesie. Na oswobodzonym niebie zebrały się chmury, spadł deszcz gęsty i ciepły, a po deszczu zajaśniało na niebie słońce, zalśniła nad ziemią tęcza. Od brzegu do brzegu nieba świat się rozweselił. VEJNEMEJNEN ZASIEWA PIERWSZY JĘCZMIEŃ NA CHLEB JASNY Od brzegu do brzegu nieba świat się rozweselił. Radują się wszystkie drzewa, krzaki i trawy. Ptaki wesoło śpiewają. Wezbrane potoki skaczą po kamieniach i pędzą na wyścigi. Cieszy się ziemia cała, ale Vej-no jeszcze się nie weseli. Ale Vejno chciałby jeszcze dla ludzi w Kalewali mieć chleb jasny. 17 A ten chleb jasny — ze światłej mąki; a ta światła mąka — ze złotego jęczmienia. Jak łąki trawą, jak góry lasami, tak niechaj polany jęczmieniem zaszumią! Chodzi Vejno, szuka na siew ziaren jęczmienia. Nad morzem sześć ziarenek znalazł, siedem ziarenek do kaletki z wiewiórczej skórki schował. I odwieczny pieśniarz zrąbał bory-lasy szumiące. Zrąbał bory--lasy, jedną brzozę tylko zostawił. Ze zrąbanych drzew pnie i gałęzie spalił, ziemię popiołem użyźnił. Na roli użyźnionej ziarno sieje, ziarno w ziemię Vejnemejnen wrzuca i tak wieszczy pieśniarz przy tym śpiewa: Jęczmieniu, złoty jęczmieniu, sieję cię nie na kamieniu. Sieję cię na glebie żyznej na chleb jasny dla ojczyzny. Chmury się po niebie gonią — sieję ciebie twórczą dłonią. Matko pola, matko ziemi, wspomóż go siłami swymi! Ździebeł wyjdzie niech tysiące, kłosów wyjdzie niech tysiące, kłosów złotych jako słońce. Niech łan w niebo stąd spoziera, gdzie to ziarno sieję teraz. Ukko na wysokim niebie! Każda chmura słucha ciebie, każdej chmurze rozkazujesz, bieg jej znaczysz po lazurze. Ukko, ziemia sucha jeszcze. Ukko, ześlij tu swe deszcze! 18 I Słodycz niech z tym deszczem spływa, niech zaszumi jak las niwa. Wysłuchał wielki Ukko głosu Vejno. Wydał rozkaz chmurom deszczowym. Jedna chmura przypełzła ze wschodu. Druga chmura nadleciała z zachodu. Trzecia chmura z południa nadbiegła. Czwarta chmura przytoczyła się z północy. Spotkały się chmury nad Wielką Polaną, nad niwą jęczmie-niową. Zaczęły chmury na siebie krańcami najeżdżać, zaczęły się bóść, zaczęły się przepychać i kłębić. Spadł na ziemię deszcz ulewny, deszcz ciepły, słodycz w sobie niosący. Minął dzień jeden i drugi. Minął cały tydzień. Wychodzi Vejnemejnen popatrzeć na polanę, a tam jęczmień już szumi! Na każdym źdźble po trzy kolanka, na każdym źdźble po sze-ściorzędowym kłosie. Nadleciała z daleka kukułka. Nadleciała i pyta: — Czemuś, Vejno, tę brzozę na środku polany zostawił? Cały las zrąbałeś, cały las spaliłeś, czemuś tylko tę brzozę ocalił? Odpowiada stary pieśniarz, zaklinacz Vejno tak do kukułki mówi: — Brzozę tę zostawiłem, aby podróżujące ptaki miały na czym odpoczywać. Abyś i ty, kukułeczko, na niej siadała, całe pole okukiwała na radość, na pierwszy urodzaj tej polany, na jęczmień złoty po całej Kalewali, na chleb jasny dla wszystkich synów tej ziemi. I tak z Wielkiej Polany obsianej przez wiekowiecznego za-klinacza Vejnemejnena rozpowszechniło się zboże chlebowe po całej Kalewali. CZĘŚĆ DRUGA PRZEDZIWNYCH ZDARZENIACH ZAKOŃCZONYCH WYKUCIEM CZARODZIEJSKIEGO MŁYNKA SAMPO o SPÓR VEJNO Z JUKAGAINENEM Vejnemejnen to wiekowieczny pieśniarz, czarodziej i zaklinacz. Wielką moc mają jego pieśni. Gdy zaczyna śpiewać, wiatr cichnie i przypada do ziemi, drzewa przestają szumieć, ptaki milkną, zawisają nieruchomo wodospady. Cała natura słucha śpiewu Vejno. Pieśni jego lecą daleko na wschód i zachód świata, na północ i południe. Tam na północy 23 dosięgają aż do Pohjoli, krainy wiecznej zimy i wiecznych śniegów. - Słuchają ludzie w Pohjoli pieśni Vejno, słuchają i mówią: — Pięknie śpiewa nasz młody Jukagainen i ojciec jego, ale pieśni Vejno są wspanialsze. Usłyszał raz taką mowę Jukagainen i strasznym gniewem się rozgniewał. Biegnie do swej stajni, wyprowadza wieszczego konia, zaprzęga go do złotych sani. Pojedzie do ojczyzny Vejno, do Ka-lewali, na spór z wiekowiecznym czarodziejem, czyje pieśni są piękniejsze! Zawstydzi tego starca, zadziwi go swoją pieśnią. Umilknie Vejno, na zawsze już śpiewać przestanie! Wybiegła z chaty matka Jukagainena i błaga: Nie jedź, synku! Nie jedź, synku, do tej Kalewali! Vejno cię tam zaczaruje, nic cię nie ocali. Zaczaruje ręce, nogi — kamieniem się staną. W śnieżnej zaspie legniesz, synku, główeńką kochaną. Ale Jukagainen matki nie słucha, do sanek wsiada, konia podcina. Pędzi koń równiną Pohjoli dzień jeden i drugi, pędzi równiną Kalewali dzień trzeci. Ogień mu z nozdrzy bucha, iskry mu spod kopyt się sypią. Ujrzał Jukagainen z daleka w dąbrowie starego Vejno jadącego saniami. Popędził konia, dognał pieśniarza, na sanie jego najechał. Zatrzeszczały płozy, poplątały się zaprzęgi, zaczęły gryźć się konie. 24 Pyta stary Vejnemejnen, słowa takie zakłinacz mówi: — Skąd ty jesteś, młodzieńcze? Nierozumnie najechałeś na moje sanie, potrzaskałeś płozy, porwałeś uprząż! Ustąp mi z drogi, jesteś młodszy. Ale Jukagainen nie ustępuje. Woła samochwalczo: — Jestem Jukagainen z Pohjoli, wielki śpiewak, mędrzec i zakłinacz! Jestem jednym z siedmiu bohaterów Północy. To ja stworzyłem niebo i ziemię, to ja wyorałem bezdenne morze, to ja rozpostarłem nieschodzone śniegi! To ja zapaliłem słońce i księżyc, ja rozsypałem gwiazdy na niebie! To ja... Uniósł się gniewem stary Vejno i krzyknął, głosem wielkim tak zawołał: — Przestań, kłamco! Nie ty jesteś stworzycielem nieba i ziemi ! Nikt nie zna początku wszystkich rzeczy! Rozpłomienił się bardziej jeszcze Jukagainen. Wyciąga zza pasa miecz i woła: — Bijmy się! Kto zostanie zwyciężony, ten musi z drogi ustąpić! Mówi spokojnie stary Vejno, powiada zakłinacz słowa takie: — Schowaj miecz. Z głupcem bić się nie będę. Z niegodnym kłamcą miecza mego nie zmierzę. Wtedy rozwrzeszczał się dziki Jukagainen. Kudłatą głową trzęsie, pięściami wywija. — Toś ty niegodzien być człowiekiem, skoro boisz się miecza dotknąć! Moją pieśnią cię zaczaruję, w wieprza cię zamienię, do swego chlewu cię zapędzę! Wtedy i Vejno uniósł się wielkim gniewem. Słowem mówionym nie odpowiedział, pieśnią odpowiedział. Nie smętna to piosenka dziewczyny, nie wesoła to śpiewanka małej pastuszki. Potężna to pieśń czarodzieja. Zakołysały się wody w jeziorach, rozszalały się wodospady. Zaszumiały wichry, przygięły się bory-lasy. Zadrżały miedziane góry, posypały się ze skał kamienie-oderwiska. 25 I czar się dziać zaczyna. Na dudze* konia Jukagainena wyrastają gałęzie, na chomącie wierzba. Złote sanie stają się szarym krzakiem, koń zamienia się w skałę. Miecz Jukagainena poniósł się pod chmury i zajaśniał tam błyskawicą, łuk rozrósł się w tęczę od brzegu do brzegu nieba, lekkie strzały uleciały w świat jastrzębiami. Czapka Jukagainena pomknęła w górę i stała się obłokiem, a złote guzy u pasa rozsypały się po niebie gwiazdami. Śpiewa Vejno dalej i czar dalszy się dzieje. Jukagainen zaczyna wrastać w ziemię, w piasek sypki, w bez-deń niewiadomą. Już zapadł po kolana. Na próżno nogą chce poruszyć, na próżno chce się z piasku wydobyć! Coraz głębiej i głębiej zapada... Przeraził się Jukagainen. Słowa matki wspomina. Nie było mu zaczynać sporu z wiekowiecznym zaklinaczem! I mówi słowa takie: — O mądry Vejno, cofnij swe zaklęcie! Puść mnie wolno do domu! Dam ci za to piękny łuk srebrem nabijany. Ale Vejno odpowiada, słowami takimi zaklinacz mówi: Nie trzeba mi twego łuku. Mam ja łuków całe ściany. Każdy łuk zaczarowany. Sam on szuka wśród bajorów i ubija sto kaczorów. Sam on leci na dąbrowę i ubija łosie płowe. Sam on leci w śniegi suche i ubija tam maruchę*. Nie trzeba mi twego łuku. Śpiewa Vejno dalej i czar dalszy się dzieje. Jukagainen grąży 26 się głębiej i głębiej w piasek. Już po biodra się zanurzył... Drży przerażeniem serce Lapończyka. Mówi słowa takie: — O wielki Vejno, cofnij swe zaklęcie! Puść mnie wolno do domu! Dam ci za to szybkobieżne czółno. Ale Vejno odpowiada: Nie trzeba mi twego czółna! Łódek mam trzysta trzydzieści, ledwie je zatoka zmieści. Każda niby okoń-rybka, taka zwinna, taka szybka. I za wiatrem płynąć umie, i pod wiatr płynąć rozumie. I za falą, i pod falę — ani ruszysz wiosłem wcale. Nie trzeba mi twego czółna. I Vejno śpiewa dalej, a Jukagainen już po żebra w piasku się pogrążył. — O potężny czarodzieju, cofnij swe zaklęcie! Puść mnie wolno do domu! Dam ci za to dziesięć worów jęczmiennego ziarna. Ale Vejno odpowiada: Niepotrzebne mi twe ziarno. Bo w mojej komorze stoi wór przy worze. A na moich stołach bochny niby koła. A na mojej roli bujny wiatr swawoli — ' j ęczmieniowa fa la jako morze z dala. Niepotrzebne mi twe ziarno. 27 Śpiewa Vejnemejnen dalej, a Jukagainen już po szyję w piasku się pogrążył. __O wiekowieczny pieśniarzu, cofnij swe zaklęcie! Puść mnie wolno do domu! Siostrę moją piękną, młodą Aino, dam ci za żonę. Chatę zamiatać ci będzie, odzież prać, w piecu palić, miodowe placki piec ci będzie. Przestał Vejno śpiewać. O siostrze Jukagainena słyszał, że młoda jak wiosna, że gibka jak brzózka, że rumiana jak jagoda żurawiny, że wesolutka jak ptaszek. Usiadł Vejno na kamieniu, krótką czarodziejską pieśnią zaklęcie cofnął. I wyszedł Jukagainen z groźnej przepaści piaszczanej. A tu już krzewina znów stała się złotymi saniami, a skała wieszczym koniem, a obłok czapką, a błyskawica mieczem i wróciły gwiazdy na pas Lapończyka. Zaprzągł Jukagainen konia, wskoczył na sanie i pomknął do domu. Pędzi cwałem jeden dzień i drugi, i trzeci jeszcze pędzi. Wpada w zagrodę ojcowską jak szalony. Saniami o wrota zaczepił, hołoble* połamał. Do izby wbiegł, czapkę o ziemię cisnął, na ławę się zatoczył, rękoma twarz zasłonił i gorzkim płaczem się zaniósł. Przybiegł ojciec, przybiegła matka. Całują go, utulają. Ojciec ramieniem go objął. Matka po głowie głaska i ni to mówi, ni to śpiewa: Czemu, synku, tak sumujesz, czarne oczy zapłakujesz? Chodziliśmy na strych co dnia rankiem i wieczorem. Czy powracasz, ku południu patrzy lim wyziorem*. Co dnia pusta była droga. Co dnia w sercu żałość, trwoga. 28 Aż dziś słonko dla nas wstało, w okieneczko zastukało. A ty, synku, nam sumujesz... Żeś u ojców — czy żałujesz? Odpowiada młody Jukagainen, słowa takie mówi: — Jakże mi nie płakać, matko! Jakże mi nie szlochać, ojcze! Ze skarbu największego was okradłem. Za cofnięcie zaklęcia, za wolność swoją staremu Vejno siostrę za żonę obiecałem. Gdy to matka usłyszała, uradowała się wielką radością. W ręce zaklaskała, nogą tanecznie za tupała. — Ach, synku, toż to szczęście, toż to szumna radość! Wielki czarodziej będzie naszym zięciem! Wielki zaklinacz będzie twoim dziewierzem! Wielki pieśniarz będzie mężem Aino! I woła matka do córki: — Wesel się, dziewczyno! Wiekowiecznego bohatera żonką zostaniesz, do dalekiej Kalewali pojedziesz! A w dalekiej Kale-wali słonko mocniej grzeje, jagoda słodziej dojrzewa. Jarzębina tam rumieńsza, dąbrowa weselsza! Chleb jęczmienny będziesz sobie jadła, miód słodziuśki będziesz sobie piła, po dworzyszczu bohatera w jedwabnej sukni będziesz sobie chodziła! Ale Aino nie cieszy się. U okna siada, ręce załamuje, oczy za-płakuje i tak sobie śpiewa: Opuścić mi cztery ściany, ciebie, piecu malowany, gdzie kolebka moja stała, gdzie mnie matka wychowała... Oj, dolo! Iść do obcej Kalewali, gdzie się cudzy ogień pali. I staremu być mi żoną, siwej brodzie poślubioną... Oj, dolo! 29 AINO — WODNA DWORZANKA Minął dzień i drugi, i trzeci. Aino wciąż chodzi zasmucona i tak mówi do siebie: — Myśli moje, dumy moje, jakież wy jesteście? Czarne wy jesteście jako to drewno spalone na węgiel. Po ziemi wy pełzacie, po mchach suchych, po moczarach ciemnych, bojaźliwie wy polem chodzicie. Widzi matka smutek Aino i mówi: — Przydarzyło mi się raz, jakem była młoda, żem ujrzała w lesie na polanie córkę słońca i córkę księżyca, jak przędły nici ze złotej i ze srebrnej kądzieli. Podeszłam nieśmiało, poprosiłam : „Dajcie mi nici złotych i srebrnych, dajcie dla biedotki z szarej ziemi". Zaraz złota-srebra pełną zapaskę mi nakładły. Przyszłam do domu, utkałam sobie z tych nici suknię księżycową i pas złoty, i naczółek złoty, i złote wstążki do warkoczy. Utkałam i schowałam do skrzyni. Idź, córeczko, do komory, otwórz największą skrzynię, wydobądź te stroje i ubierz się w nie. Ujrzysz się piękna jak kwiatek, zaraz cię smutne myśli odejdą. Poszła Aino do komory, największą skrzynię otworzyła, najpiękniej się ustroiła w suknię księżycową, w pas słoneczny, w złoty naczółek, we wstęgi złote — ale myśli jej od tego nie stały się weselsze; po suchych mchach pełzają, bojaźliwie przez bory-lasy się przedzierają. Więc poszła Aino w drogę daleką ku morzu. Szła dzień jeden i drugi, i trzeci puszczą szumiącą, kosodrzewiną splątaną, mokradłami okiem nie objętymi, bezdrożem przerozmaitym, aż i doszła do morza. Mrok się już był uczynił, morze kołysało się uciszone i senne, i ku sobie przynętne. Usiadła Aino na kamieniu nadbrzeżnym, w morze się zapatrzyła i tak śpiewa: Milsza mi głębina, milsza skała śliska niż dwór malowany starego dziadziska. Milszy poczęstunek gorzkiej morskiej fali niż placki jęczmienne, niż miód w Kalewali. A wtem widzi... trzy złote rybki wierzchem fali płyną. To dworzanki Panny Wodnej. — Popłynę ja do nich, czwartą dworzanką będę. W małej izdebce w szczelinie skalnej będę mieszkała, złotą rybką po morzu będę pływała. I raz-dwa-trzy zrzuciła z siebie pas złoty, naczółek błyszczący, sukienkę księżycową, giezłeczko płócienne i prosto z brzegu w mroczną wodę wskoczyła. Zbudziło się morze z drzemoty, falą zakołysało, chłodną falą Aino objęło i zaniosło ją na głębinę. Minęło czasu mało-wiele. Mamrocze morze: —- Trzeba dać znać do rodowego dworu Aino, że dziewczyna utonęła. Trzeba powiedzieć matce i ojcu, bratu i siostrom, że Aino na dnie morskim leży. Kto tam pójdzie? Człapie mokrym brzegiem niedźwiedź. Morze wciąż szumi: — Kto pójdzie do rodowego dworu Aino i powie, że dziewczyna utonęła? Może ty, niedźwiedziu? Ale niedźwiedź odpowiada: Duszę Jukagaina krowy, topór na mnie tam gotowy. Nie pójdę do dworu. Drepcze mokrym brzegiem wilczysko. Morze wciąż szumi: — Kto pójdzie do rodowego dworu Aino i powie, że dziewczyna utonęła? Może ty, wilczaszku? Ale wilk odpowiada: Owiec im porwałem kilka. Łukiem powitają wilka. Nie pójdę tam. 32 33 Skrada się mokrym brzegiem lisek. Morze wciąż szumi: — Kto pójdzie do rodowego dworu Aino i powie, że dziewczyna utonęła? Może ty, lisku? Ale lisek odpowiada: Mnie tam kijem wy łopocą, bo im gą^i kradnę nocą. Nie pójdę tam. Skacze mokrym brzegiem zajączek. Morze wciąż szumi: — Kto pójdzie do rodowego dworu Aino i powie, że dziewczyna utonęła? Może ty, zajączku? A zajączek odpowiada: Czegóż dzielny bać się może? Raz-dwa-trzy... będę we dworze! I biegnie, biegnie zając, pośpiesza kusy, bystro mknie długo-uchy, wartko skacze bystronogi. Dobiegł do dworu, przysiadł pod łaźnią. A w łaźni matka z córkami parą się nagrzewają, chłostakami* się trzepią. Mówi pod łaźnią zajączek: — Smumą nowinę waru przynoszę. Utonęła krasawica. Młoda Aino w chłodną falę skoczyła, rybkom za drużkę w bezdeń morską poszła. Zaszlochały siostry, zapłakała stara matka. Płacze matka Aino, a łzy płyną potokami z jej oczu. Płyną łzy po twarzy, a z twarzy na piersi, a z piersi na kolana, a z kolan na ziemię. Już płyną po ziemi trzy strumienie łez, a ze strumieni utworzyły się trzy rzeki. Na każdej rzece ostrów*, na każdym ostro-wiu skała, na każdej skale brzoza wyrasta, na każdej brzozie kukułka siada. 34 I kukułki zakukały, a każda urągliwie. Ta pierwsza woła dziewczynie: „Miłość! Miłość!" Ta druga woła Vejno: „Żenich!Żenich!" Ta trzecia woła matce: „Radość! Radość!" Idzie stara matka ku skałom, nisko się kłania i prosi: Zmilknijcie, kukułki, zmilknijcie, zazule, bo jakże się, biedna, w mym żalu utulę. Lećcie na bezwieści, lećcie nocką siną, już nie wspominajcie najmilszą Aino. Lećcie w gęstą puszczę, zagubcie się w lesie, bo od waszej pieśni jako łoza gnę się. Długo nie wychodził ze swego dworzyszcza wiekowieczny pieśniarz Vejno. Po izbach błądził, śmierć Jukagainenowej siostry opłakiwał. 35 Aż dnia pewnego udał się nad morze. Przyszedł na brzeg wody szumiącej, wody ciemnej i nieobe-szłej. Do łodzi wsiadł i na skalisty ostrów popłynął. Nie wiedział, że w skale ostrowia jest szczelina, a w szczelinie ciasna izbeczka, a w izbeczce tej mieszkają dworzanki Panny Wodnej. Usiadł na skale, wędkę zarzucił, rybkę złowił. Rybka to piękna, złotołuska, błyszcząca. Mówi Vejno, słowa takie zaklinacz powiada: — Zabiję rybkę, oprawię ją, będę miał wieczerzę smakowitą. I nóż zza pasa wyciąga. A rybka, gdy te słowa posłyszała, gdy nóż ostry ujrzała, z kolan Vejno prosto w morze plusnęła. I z fali chłodnej wychyla główkę złotą, i tak mówi: Schowaj ostry nóż, Veino, nie zabijaj rybki złotej. Nie zaznałbyś już spokoju ni radości, ni ochoty. — Czemu to, czemu? — pyta Vejnemejnen. A rybka odpowiada: Nie rodziłam ja się w morzu małą rybką z płetwą ostrą, ale w chacie u matusi Jukagainenową siostrą. Przeraził się wieszczy pieśniarz. O mało nie zabił pięknej Aino! Ach, czemuż złotej rybki nie zabrał czule na ręce, nie zaniósł do swego domu! Czemuż nie odczarował jej zaklęciem znów w piękną dziewczynę, aby żoną mu była, izby mu sprzątała, słodkie chleby piekła i warzyła piwo. 36 Zarzucił Vejno wielką sieć na wodę i zaczął po morzu sieć ciągnąć. Musi złotą rybkę znów wyłowić! Ciągnął sieć po morzu spokojnym i po morzu wzburzonym, po zatokach kolistych, po przesmykach między szkerami*, ciągnął po głębinach ciemnych i po płyciznach błękitnych. Tysiące ryb przeróżnych złowił, ale złotej rybki nie odnalazł. Wiekowieczny czarodziej Vejno nad brzegiem morzą stoi, do matki swojej Ilmatar woła, po wielekroć prośbę swą wiekowieczny powtarza: — Matko, poratuj mnie w smutku moim wielkim i w samotności, i w opuszczeniu! I Ima tar od wieków na dnie morza śpi. Ale słowa syna ją zbudziły i tak z głębiny morza się odzywa, słowa takie mówi: — Nie smuć się, synu mój miły. Jedź do dalekiej, do mroźnej Pohjoli. Tam u władczyni tej ziemi, u staruchy-Louhi córek nie braknie. A wszystkie piękne, rumiane, zdrowe i gibkie. Tam sobie żonę wybierzesz. WYPRAWA ZAKLINACZA DO POHJOLI Zaklinacz Vejno na wyjazd się zbiera. Otworzył szeroko wrota stajni, wyprowadził z niej rosochatego łosia-wierzchowca, zarzucił uzdeczkę, wsiadł mu na grzbiet. Wierzchowiec to sierści jasnej jak ziarna grochu, jak słoma dojrzała. Spieszy Vejnemejnen do mrocznej Pohjoli. Wierzchowiec pędzi 39 przez Kalewalę, bystro mknie bezdrożem, przebiega piaskami, cwałuje przez moczary. Coraz dalej i dalej zostaje ziemia rodzinna. Już dosięgnął Vejno morza i wierzchowiec jego biegnie po wodzie spokojnej, po grzbietach fal pomyka dojrzałosłomy. Szerokich racic nie zamacza, suchą racicą nad głębiną cwałuje. A tam w zagrodzie swej łuk przygotowuje młody Jukagai-nen; w sercu Lapończyka wciąż kipi zawiść ku staremu pieśniarzowi. Pokonał go czarodziejską swą pieśnią, w piasek sypki go grążył! Mściwe serce Jukagainena nie może tego zapomnieć. Odlał z miedzi wielki łuk, srebrem go wzmocnił, kolorami go upięknil, rzeźbami go wzbogacił. Cięciwę zrobił mocną z żył łosia, a dał mu tych żył sam Hiisi, najczarniejszy bóg, siedzący na szczycie najwyższej lodowej góry Laponii. I zrobił mściwiec strzały niechybne, ptasimi piórkami ulot-nione. A końce strzał namazał jadowitą krwią smoka. O, zawzięte jest serce młodego Jukagainena! I czeka, i podgląda, kiedy będzie jechał tędy wiekowieczny zaklinacz. To na drogę wybiega, to za węgłem domu się czai, to przy wrotach waruje. Wyszła ze dworu matka siwa i pyta: — Na kogo, synu, przygotowałeś ten łuk wspaniały? Na kogo zaczajasz się tu i czekasz? Na człowieka czy na zwierza? — Czekam tu, matko, na wiekowiecznego czarodzieja, na zaklinacza przeklętego, na Vejno z Kalewali. Gdy to matka usłyszała, załamała ręce i woła: Synu, nie zabijaj pieśniarza Veino! Skoro pieśniarz zginie, to i pieśni zginą! 40 Jakżeż ludziom będzie żyć bez pieśni smutno... Synu, wróć do izby, złam strzałę okrutną! Ale zawzięte serce Jukagainena nie chce posłuchać mądrych słów starej matki. Ale zawzięte serce Jukagainena wybucha: A niech zginą pieśni! Radość niech nie żywię! Niecierpliwa strzała drży na mej cięciwie! Niecierpliwej strzały nie utrzymam dłużej. Niech się dzień rozwidni... jeździec się wynurzy... Jukagainen bystrymi oczami dokoła się rozgląda, pilnym słuchem nasłuchuje. O... po fali morskiej coś kląska, na fali morskiej drży jakaś jasność pomkliwa! Czy to promień słońca? Czy to odbicie zorzy północnej? Nie, to czarodzieja Vejno wierzchowiec, to jego sierść barwy słomy dojrzałej na falach się złoci. Przykląkł Lapończyk na lewe kolano, naciągnął cięciwę, strzałę wypuścił. Litościwa strzała poszła w górę, obłok przeszyła, chmurę na dziesięć części rozerwała, na części dwanaście ją rozdarła. Wypuścił drugą strzałę. Litościwa strzała poszła dołem, w piaskowym wzgórzu utknęła, piasek rozmiotła. Wypuścił trzecią strzałę. Bezlitosna strzała niknie prosto ku wierzchowcowi, co ma sierść dojrzałej słomy, ku łopatoro-giemu. I przebiła lewy bok łosia, serca dosięgła, wierne serce rozerwała. 41 Zachwiał się łoś i runął w morze. Zachwiał się wiekowieczny pieśniarz Vejno i runął na fale. A mściwy Jukagainen z radością woła: — Zginął, przepadł stary zaklinacz! Nie ujrzy on już nigdy więcej słońca złotego, księżyca srebrnego, gwiazd migotliwych! Nie dotknie już nigdy jego noga piasku Kalewali! Nie zaśpiewa on już żadnej pieśni! Niechaj go morze przez siedem lat nosi, niechaj morze nim jako pniem sosnowym przez dziesięć lat ciska! Słyszy to stara matka, siwą głową chwieje. — Synu, synu, niegodziwą rzecz uczyniłeś! Po morzu głębokim, po falach niespokojnych płynie wiekowieczny pieśniarz Vejno. Siedem dni minęło, siedem nocy przeszło, a dokoła czarodzieja tylko woda szumiąca, pod nim głębia niezbadana, nad nim niebo niedosiężne. I jeszcze jeden dzień przeszedł, i jeszcze jeden. — Biada mi, biada nieszczęsnemu! Na tom opuścił ziemię rodzinną, ojczyznę miłą, aby tu błądzić dni i noce, aby fala mną miotała po wodach szerokich... Jak tu żyć będę? Czy na wietrze dom postawię? Czy na falach dwór zbuduję? Od północy orzeł leci. Jednym skrzydłem dotyka morza, drugim skrzydłem o chmury trąca. Ujrzał orzeł nieszczęsnego Vejno i skwirczy: — Czemu, bohaterze, po morzu tym płyniesz? Od Kalewali odłączonyś jako gałąź od sosny odrąbana. Odpowiada pieśniarz Vejno, tak zaklinacz mówi: — Na wiernym łosiu jechałem ku mrocznej Pohjoli. Wraża strzała gwizdnęła, łosia pode mną ubiła. I niosą mnie teraz fale, jedna drugiej mnie podaje, druga trzeciej mnie odrzuca, trzecia ku czwartej mnie odpycha. Nie wiem, jaka mnie śmierć 42 I czeka. Czy na dno wody pójdę? Czy z zimna i z głodu na morzu skonam? Zadumał się orzeł, wspomniał czasy dawne, pradawne, gdy Kalewalę zarastała od brzegu do brzegu puszcza gęsta, ciemna, nieprzebrodzona. Wtedy to Vejno postanowił wydrzeć puszczy ziemię pod zasiew jęczmienia na chleb dla ludzi. Wszystkie drzewa zrąbał, tylko jedną brzozę na środku nowiny zostawił. — Na co ta brzoza? — pytały wędrujące obłoki. — Na co ta brzoza? — pytały przelatujące wichry. — Na to ta brzoza, aby ptaki lecące nad tą nowiną szeroką, ptaki lecące z północy i z południa, ze wschodu i z zachodu miały gdzie odpocząć. Wspomniał to wszystko orzeł i zaskwirczał: Na tej brzozie, na samotnej siadałem. Umęczone lotem skrzydła składałem. Za tę brzozę, co mi dała spęcznienie, teraz dolę twą, Veino, odmienię. Tak zaskwirczał orzeł i zabrał pieśniarza na swe skrzydła potężne i poniósł go po drodze wiatrów wiosennych do mrocznej Pohjoli. A gdy przyleciał już na granicę morza, złożył bohatera na skalnym przylądku. Smutno tu, pusto i samotnie. Mgły tu aby się włóczą, wichry tu aby szaleją, lotne piaski tu aby podnoszą się ze skał, wirują w powietrzu i znów na skały opadają. — Biada mi, biada nieszczęsnemu rozbitkowi. POWRÓT ZAKLINACZA DO KALEWALI Założyła się dziewczyna ze słońcem, które z nich nazajutrz wcześniej wstanie. Ech, jeszcze koguty nie piały, jeszcze wschód się nie zaróżowił, a dziewczyna już po izbie się krząta. Cztery owce ostrzygła, ostrzygła pięć owiec, ławę i stół wyszorowała, izbę zamiotła. Jak izbę zamiotła, to na miedzianą łopatkę zgarnęła śmieci i poszła za płot je wyrzucić. 45 A dziewczyna ta to była służka u gospodyni na Pohjoli, u starej Louhi. Wyszła za płot, stanęła, słucha... jakiś głos żałosny od przylądka leci. Ni to płacz, ni to skarga, ni to skamlanie. Czy to zwierz? Czy to człowiek? Pobiegła dziewczyna do staruchy. — Pójdźcież, pani, posłuchajcie, co nad morzem tak lamenci. Idzie Louhi, słucha i mówi, słowa takie powiada: — Nie skomli to zwierz, nie płacze to dziecko, nie zawodzi to kobieta. Mąż to dorosły jęczy i wyrzeka. Ciekawość, kto to? Wsiadła starucha do łodzi i ku przylądkowi popłynęła. Na brzeg wyszła, między skałkami po piachu brodzi, aż płaczącego odnalazła. — Skąd się tu wziąłeś, człowieku obcy? Nie nasz ty ziemiak, odmienną masz odzież, obuwie masz inne. Odpowiada Vejno, słowa takie zaklinacz mówi: — Morze mnie przez dziewięć dni nosiło, o skały obijało, o kamienie podwodne tłukło... Pieśniarzem Kalewali byłem, czarodziejem i zaklinaczem moich ojczystych dolin byłem, a kim jestem teraz — sam nie wiem. Jestem nieszczęśnik głodny, bez sił, oblepiony szlamem. Mówi stara gospodyni na Pohjoli: — Pójdź do mej łodzi, poratuję cię. Przywiozła Louhi nieszczęsnego Vejnemejnena do swej chaty. Rozpaliła na nalepie wielki ogień, przy ogniu wysuszyła odzież. Uczęstowała Vejno mlekiem owczym i rybą wędzoną. Wypoczął, wrócił do sił wiekowieczny zaklinacz. Ale nic go w Pohjoli nie cieszy, wszystko tu obce, wszystko cudze. Aby wiatr ten sam tu przylatuje, który i nad Kalewalą wieje, aby słońce to samo niebem wędruje. — Źle, źle u cudzego ogniska, za cudzymi wrotami. Lepiej 46 w swojej zagrodzie wodę butem czerpać niżeli w cudzej miód dzbanem nosić. Tak mówi wiekowieczny czarodziej, bo za Kalewalą tęskni tęsknotą nieogarnioną. Słyszy to Louhi i zapytuje: — Co możesz mi dać za to, że cię odwiozę do twej ziemi, do ojczystej Kalewali? — Za to, abym znów usłyszał kukułkę w mojej dąbrowie, dam ci czapkę złota, dam ci kapelusz srebra. — O mądry Vejno, wiekowieczny zaklinaczu! Złoto — świecidełko dla dzieci. Srebro — dobre na ozdobę do uprzęży. Złota ni srebra nie pragnę. Ty mi, Vejno, wykuj Sampo, czarodziejski młynek ze pstrym daszkiem, aby tym daszkiem stukało, aby mąkę mi mełło. Do ojczyzny twojej za to cię odwiozę, córkę piękną i młodą dam ci za żonę. — Ja młynka wykuć nie potrafię. Nie znam zaklęcia, aby żelazo było mi posłuszne. Brat mój, Ilmarinen, ten sławny kowal, żelazu, umie rozkazywać, on ci Sampo ukuje. To on przecie dach nad ziemią — niebo wykuł, a nigdzie w nim szczeliny nie ma, nigdzie spojenia nie widać. Wielkim mistrzem jest brat mój, Ilmarinen. Mówi stara gospodyni na Pohjoli: — Odeślę cię do Kalewali, abyś Ilmarinena wezwał. Niechaj mi czarodziejski młynek ukuje, niechaj sobie jedną z mych pięknych córek za żonę weźmie. I zaprzęgła gniadego źrebca do sań. — Wsiadaj, Vejno, jedź do domu. O drogę nie pytaj, źrebiec sam do Kalewali drogę znajdzie. Jedzie wiekowieczny pieśniarz równiną zaśnieżoną. Pędzą sanie ku południowi, mkną szumno po zamarzłych bagnach drogą nieznaczoną, suną niewiadomym szlakiem. Lejce swobodnie zwisają, źrebiec sam drogę odnajduje. A przed podróżnym na niebie błyszczy łuk olbrzymi, tęcza 47 0 siedmiu kolorach od krańca do krańca ziemi. Na tęczy siedzi krasawica nieba i ziemi i tka płótno niebywałe: osnowa z promieni księżyca, wątek z promieni słońca. Biega złote czółenko, nić promienistą za sobą ciągnie. Stuka tkalnica, szeleści czółenko na tęczy. Jedzie, pędzi białą drogą zaklinacz Vejno; pilno mu opuścić mroczną Pohjolę, pilno mu powitać zieloną Kalewalę. Nagle słyszy: coś nad nim w powietrzu stuknęło, coś w górze zaszeleściło. Podniósł głowę, widzi... Piękna krasawica nieba 1 ziemi na tęczy siedzi, tka płótno srebrnozłote. Wspomniał Vejnemejnen słowa matki swej, Ilmatar, i mówi: — Zejdź, krasawico, z tęczy do mych sani, pojedź ze mną do zielonej Kalewali, bądź mi żoną w malowanym dworze! Ale krasawica roześmiała się i mówi: — Ciepłe i jasne jest lato, ale cieplejsze i jaśniejsze jest życie dziewczyny u matki. Twarde jest żelazo, ale twardsza jest dola żony przy mężu. Dziewczyna przy matce jako jagoda w polu, niewiasta przy mężu jako pies na łańcuchu. — To nieprawda! Kto ci to powiedział? — Ptaszek na gałązce siedzący, drozdek miły z brzozowego zagaju tak mi wyśpiewał. I znów roześmiała się krasawica. — Jeżeli wykujesz mi Sampo, czarodziejski młynek, co pstrym daszkiem stuka, mąkę na chleb miele — to żoną twoją zostanę. Śmignął Vejno batem, poniósł go źrebiec dalej. I znów suną płozy po białej równinie, pędzą sanie szumnie drogą nieznaczoną, mkną niewiadomym szlakiem. Lejce swobodnie zwisają, źrebiec sam sobie drogę odnajduje. Pędził koń sześć dni i sześć nocy, aż siódmego dnia stanął na polanie, skąd się już Kalewala zaczynała. Wyskoczył z sań Vejnemejnen, przypadł do ziemi, ucałował grudę szarą i woła: — Witaj, ukochana! Kłamca Jukagainen powiedział, że nigdy już nie ujrzę słońca ni księżyca nad swoją ziemią, nigdy nie stąpnę już nogą na pola Kalewali — a otom w swojej ojc^Y21116 • Witaj, ukochana! I tak wielkie szczęście rozparło mu serce, że pieśń już dłużej milczeć nie mogła. I wiekowieczny czarodziej Vejno zaczął śpiewać wsP8111^ pieśń na cześć boga bogów, wielkiego Ukko, który rządź1 światem przeogromnym i rządzi dolą maleńkiej mrówki. O11 §° uratował, on go do Kalewali przyprowadził. I Oto pieśń Vejno zaczyna dziw niewidziany wyczarowywać. Mała sosenka, co rosła na środku polany i nie była ^vlv^sza od krzaczka wrzosu, zaczęła nagle wysoczeć w górę, rozP°scie" rać gałęzie na boki, stawać się większa, większa i jeszcze większa. Chmur dosięgła, chmury przebiła, obłoki roztrąciła i wierzchołkiem oparła się aż o samo niebo. A wtedy przyżLgl°wa* księżyc, stanął na jej szczycie i tak pozostał. A gwiazdy Wielkiej Niedźwiedzicy rozbiegły się po jej gałęziach. 48 *v^ O Jedzie dalej pieśniarz Vejno. Jedzie tam, gdzie brat Ilmarinen, wiekowieczny kowal, co żelazu umie rozkazywać, w kuźni młotem wali. Kowal Ilmarinen przed wiekami na węglowej górze w noc ciemną się urodził. Na drugi dzień już młot i szczypce w garściach trzymał, na trzeci dzień już miejsca na kuźnię szukał. 51 Wielki ogień w kuźni buzuje, trzeszczą na ognisku potężne pnie świerkowe, pachną żywicznie smoliste pnie sosny, kłębią się iskry. Dwaj pomocnicy wielkimi miechami dmuchają bez ustanku, ogień wciąż rozpłomieniają. Ilmarinen stufuntowym młotem na kowadle wali. Stanęły sanie przed kuźnią. Wyszedł Ilmarinen i pyta: — Gdzieżeś tak długo bywał, bracie Vejno? — Byłem w mrocznej Pohjoli, w kraju lapońskich czarodziejów. Dziw tam wielki widziałem. Dziewica piękna na tęczy siedzi, zdobniste płótno tka z promieni słońca i z promieni księżyca. O bracie, wiekowieczny kowalu! Jedź tam, wykuj dla gospodyni Pohjoli, starej Louhi, czarodziejski młynek Sampo, a wtedy krasawica z tęczy żoną twoją zostanie. Ale wiekowieczny kowal Ilmarinen mówi: — Nie pojadę do zimnej Pohjoli! Tam bohaterów ciskają w głęboczyny morskie, tam ludojady bohaterów pożerają. — Nie bój się, czarodziejski kowalu! Jedź tam, wykuj Sampo dla gospodyni Louhi, obiecałem jej, że to zrobisz, i za tę obietnicę odesłała mnie do Kalewali. Rozgniewał się Ilmarinen. — Uczyniłeś, bracie, ze mnie zakładnika! Nie pojadę do Pohjoli! Gdy Vejno po raz drugi od brata te słowa słyszy, ucieka się do podstępu i mówi: — Większe jeszcze dziwo od dziewicy na tęczy widziałem... Niecierpliwie pyta Ilmarinen: — Powiadaj, jakie? — Jest polana tak wielka, że od granicy jej do granicy kamieniem byś nie dorzucił. Na tej wielkiej polanie rośnie samotna sosna. Gałęzie jej całą polanę osłaniają, wierzchołek jej o niebo się opiera, na szczycie jej księżyc stoi, na gałęziach jej Wielka Niedźwiedzica siedem swoich gwiazd zawiesiła. 52 Rozciekawił się tą sosną wiekowieczny kowal i mówi, słowa takie powiada: — Póki tej sosny nie zobaczę, nie uwierzę, aby na świecie było takie olbrzymodrzewo! — To jedźmy tam, bracie kowalu. Zaprzągł Ilmarinen dwa potężne łosie do wielkich sań, białą równiną popędzili, na polanie stanęli. Patrzy wiekowieczny kowal i zdumieniem wielkim się zdumiewa. Sosna całą polanę osłania, o niebo się wspiera, a księżyc i gwiazdy na niej błyszczą. Mówi zaklinacz Vejno: — Wejdź, bracie, na to olbrzymodrzewo. Zdejmij księżyc z wierzchołka, oderwij gwiazdy od gałęzi, ozdobisz nimi swoją kuźnię. Na całą Kalewalę będzie kuźnia błyszczała. Posłuchał Ilmarinen zachęty pieśniarza i na drzewo wchodzi, wspina się do chmur i za chmury... wspina się do obłoków i za obłoki... aż do wierzchołka. A wtedy zaklinacz Vejnemejnen zaczyna śpiewać wielką pieśń do wichrów świata. Pieśń to czarodziejska, wichry północy i południa, wschodu i zachodu muszą jej być posłuszne. Wichrzyce, wichruny, i ty, huraganie, na moje zaklęcie, na me rozkazanie! Wzywam was tu, moce burzowej zamieci! Wzywam po raz pierwszy i drugi, i trzeci! Hulajcie, szalejcie do chęci, do woli! 53 Porwijcie Ilmara do mrocznej Pohjoli! Porwijcie kowala w burzowej zamieci! Wzywam was raz pierwszy i drugi, i trzeci! Nadleciały wichry, mocarze powietrzni, rozmiotły chmury i obłoki, rozkołysały sosnę, przygięły aż do ziemi olbrzymo-drzewo. Porwały wichry Ilmarinena i niby piórko lekkie, piórko bezważne na skrzydłach swych poniosły wiekowiecznego kowala ku północy, do mrocznej Laponii. I postawiły go lekko na przededworzu staruchy. Żaden pies nie zaszczekał, żaden kudłacz z legowiska na śniegu się nie podniósł. Wyszła z dworzyszcza stara, chytra Louhi i pyta: — Kto ty jesteś, bohaterze, coś wichrową drogą do Pohjoli przybył? Żaden z moich srogich kudłaczy nie rzucił się na ciebie, żaden nawet nie warknął. Odpowiada z godnością Ilmarinen: — Nie potom tu przybył drogą wichrową, aby mnie u cudzych wrót psy rozszarpały. A chytra starucha dalej pyta: — Nie słyszałeś ty we świecie, ty wichrowy przylotniku, o wiekowiecznym kowalu Ilmarinenie? Pieśniarz Vejno obiecał mi, że Ilmarinen tu przybędzie. Oczekuję go na tej dalekiej północy, aby mi wykuł Sampo, młynek czarodziejski. Odpowiada wiekowieczny kowal, słów niewiele mówi: — Znam Ilmarinena. Ja nim jestem. CZARODZIEJSKI MŁYNEK O Starucha Louhi w ręce z radości plasnęła, do alkierza wbiegła i woła: — Ilmarinen wichrową drogą przyleciał, Sampo nam wykuje! Córko moja najmłodsza, ustrój się jak możesz najpiękniej i wyjdź do gościa! I starucha każe stół nakrywać, jedzenie i picie z komory znosić, pachnący jałowiec na ogień rzucać. Na ucztę Ilmarinena zaprasza. A tuż wchodzi do izby jadalnej córka najmłodsza, najpiękniejsza. Ustroiła się do cudu! Pięć sukien na siebie włożyła, pasem jedwabnym się opasała, perły na szyi zawiesiła, naczó-łek błyszczący na głowę włożyła. Na twarzy jej rumianość jak na jagodzie żurawiny, białe zęby łyskają, czarne oczy błyszczą. Siedzą przy stole, jedzą, piją, śmieją się. A stara wciąż swoje prawi, wciąż to samo stara powtarza: — Ukuj mi szybko, Ilmarinenie, Sampo z pstrym daszkiem. A weź na to koniec piórka łabędziego i trzy krople mleka, i kłaczek wełny owczej, i ziarenko jęczmienia. Czy potrafisz z tego czarodziejski młynek zrobić? — Potrafię z tego młynek zrobić — odpowiada wiekowieczny kowal. A stara Louhi chytrze dodaje: — Jeżeli Sampo wykujesz, tę najmłodszą, najpiękniejszą za żonę weźmiesz. Zaraz po uczcie wyszedł Ilmarinen na wielkie równiny Poh-joli i zaczął szukać miejsca na postawienie kuźni. Szukał dzień jeden i drugi, aż trzeciego dnia znalazł skałkę pochyłą i płaski kamień pod ognisko. Zabrał się kowal do wielkiej pracy. Pierwszego dnia kuźnię postawił, drugiego dnia miechy i kowadło narządził, trzeciego dnia ognisko rozpalił. Wrzucił do. miedzianego kotła co potrzeba, pomocnikom kazał miechami płomień podsycać, a sam kłody do ognia dorzuca, w miedzianym kotle miesza, czarodziejskie zaklęcia wymawia : Płomień jak zorze, kocioł jak złoto. Wytop się, Sampo, młynku-dziwoto. I dalej mamrocze cicho słowa niepojęte, słowa nigdy uchem ludzkim nie zasłyszane, czarodziejską moc mające. Wszystko do kotła wrzucone topiło się dzień jeden i drugi, i trzeci, aż coś się wytopiło. Sięgnął do dna Ilmarinen — łuk wydobył. Piękny łuk srebrem ozdobiony, miedzią wzmocniony. Ale łuk to niegodny. Zwierzyny nie chce zabijać, do serc ludzkich tylko chce strzały wysyłać. W dzień zwykły do jednego serca, w dzień świąteczny do dwóch. Rozgniewał się wiekowieczny kowal, łuk na drobne kawałki połamał, do kotła go wrzucił. I znów kłody w ogień wrzuca, w miedzianym kotle miesza, czarodziejskie zaklęcia wymawia: Płomień jak zorze, kocioł jak złoto. Wytop się, Sampo, młynku-dziwoto. I dalej mamrocze cicho słowa niepojęte, słowa nigdy uchem ludzkim nie zasłyszane, czarodziejską moc mające. Wszystko do kotła wrzucone topiło się dzień jeden i drugi, i trzeci, aż coś się wytopiło. Sięgnął do dna Ilmarinen — krowę wydobył. Piękna krowa: złote rogi na głowie jej błyszczą, gwiazda promienista na czole płonie. Ale krowa to niegodna — stoi w lesie i śpi, a mleko z jej wymion cieknie i wsiąka w ziemię. <> Rozgniewał się wiekowieczny kowal, krowę na drobne ka-'' wałki połamał, do kotła ją wrzucił. I znów kłody na ogień dokłada, w miedzianym kotle miesza, czarodziejskie zaklęcia wymawia: Płomień jak zorze, kocioł jak złoto. 56 57 Wytop się, Sampo, młynku-dziwoto. I dalej mamrocze cicho słowa niepojęte, słowa nigdy uchem ludzkim nie zasłyszane, czarodziejską moc mające. Wszystko do kotła wrzucone topiło się dzień jeden i drugi, i trzeci, aż coś się wytopiło. Spojrzał na dno kotła Ilmarinen, a tam pstry daszek błyska. Czarodziejski młynek, Sampo! Wydobył go wiekowieczny kowal, na kowadle położył, ze wszystkich boków, i od spodu, i z wierzchu wykuł młotem jak należy. Zawołał Ilmarinen staruchę Louhi i jej piękną córkę, i jej wszystkie służki. Zebrali się ludzie, przyglądali się młynkowi, przeogromnym dziwem się dziwią. Z jednego boku młynek sypie mąką, z drugiego boku sypie solą, z trzeciego boku sypie złotymi pieniędzmi. Pstry daszek postukuje i tak największemu skarbowi, mące białej, śpiewa: Jedna miara dziś na chleb, dziś na chleb. Druga miara na zamianę, na zamianę. Trzecia miara na zapas, na zapas. Porwała starucha czarodziejski młynek, zaniosła go do miedzianej góry i tam na dziewięć zamków go zamknęła, dziesięcioma bramami go zawarła. Siedzi Sampo, młynek czarodziejski, w miedzianej górze i trzy korzenie puszcza. Każdy korzeń na dziewięć łokci długi. Ten pierwszy idzie w głąb ziemi; ten drugi idzie na prawo, do brzegu morza; ten trzeci idzie na lewo, w skałę wrasta. Co wieczór starucha dziewięć zamków odmyka, dziesięć bram otwiera i pod młynek trzy niecki podstawia. Co rano 58 starucha z miedzianej góry pełną nieckę mąki i pełną nieckę soli, i tę trzecią, pełną złotych pieniędzy, wynosi. Mówi Ilmarinen do gospodyni na Pohjoli: — Sampo wam wykułem. Kiedyż wasza piękna córka pojedzie ze mną do Kalewali i tam żoną mi będzie? Stara chytrze odpowiada: — Ja tego nie wiem, jej samej zapytaj. A krasawica nieba i ziemi mówi: — Jeżeli pojadę do Kalewali, to któż tu będzie uczył ptaszków śpiewania, strumieni — szumu? Kto się będzie przekomarzał kukułce, aby kukała? Kto będzie z siedmiokrasej tęczy wskazywał drogę dzikim gęsiom i łabędziom? Nie pojadę z tobą do Kalewali. Zwiesił Ilmarinen głowę. Oszukano go. Słowa nie powiedział, wszedł do łodzi, żagiel pod północny wiatr nastawił. I poniosła go chyża łódź ku zielonej Kalewali. Ani razu nie obejrzał się na stojącą na kamieniu nadbrzeżnym krasawicę, wypatrywał aby, kiedy ukaże mu się skalisty brzeg umiłowanej ziemi ojczystej. o WIELKIEJ PRZYGODZIE BOHATERA AHTI . W KRAJU PÓŁNOCY o AHTI I PASTUCH W MOKRYM KAPELUSZU W zielonej Kalewali na skalistym przylądku stała chata. Morze dzień i noc swe szumiące pieśni jej śpiewało. Wichry siłowład-ne, miecielice śnieżne dzień i noc waliły w jej ściany, mocowały się z jej dachem. Ale skały przy ścianach stróżowały, ale ciężkie głazy na trzcinowej strzesze dachu broniły. 63 W chacie tej przy ojcu i matce wyrósł Ahti. Urody był niena-patrzonej, siły był niebywałej, wesołości był niemilknącej. W żyłach szumiała mu krew bohatera. Ahti moc czarzyciela posiadał, znał czarodziejskie zaklęcia. Dnia pewnego Ahti mówi do matki: — Matko, upierz mi bitewną koszulę, przygotuj mi kaftan bitewny. Pojadę do dalekiej Pohjoli, na walkę z lapońskimi czarodziejami. Źli oni są, złych trzeba pokonać. Woła matka do Ahtiego, tak matka do syna zawołała: — Synku, nie jedź na tę mroczną północ! Dzisiejszej nocy sen miałam niedobry: widziałam przed chatą ogromny ogień, do izby on się wdarł, po izbie jak wodospad szumiał, od okna do okna, od podłogi do powały. Roześmiał się wesoły Ahti. — Sen mnie nie powstrzyma, ja w sny nie wierzę. Przygotuj mi co prędzej, staruszko miła, bitewną koszulę. Worek srebra chcę z Pohjoli przywieźć. — Synu drogi, wczoraj parobek wyorał pełen garnek srebrnych pieniędzy. Idź do komory, nabierz ich sobie, ile chcesz! Ale Ahti głową potrząsnął. — Matko, oddaj to srebro parobkowi. Nie chcę srebra wy-oranego, chcę mieć srebro zdobyczne! I po chwili znów Ahti mówi, tak do matki wesoły bohater przemawia: — Słyszałem, że tam na północy żyje krasawica nieba i ziemi; na tęczy siedzi, lecącym pod chmurami dzikim gęsiom i łabędziom białym drogę wskazuje. A nie chce ona żenicha. Pojadę tam, zobaczę ją. Czyżby mogła i mnie nie chcieć? O, jakże był pewien młody, wesoły Ahti przynętnej siły swej urody! I wdział koszulę lnianą, a na nią koszulkę żelazną. Na kolczugę kaftan łosiowy. Stalowym pasem się opasał. Potem wziął miecz, miecz wykuty w kuźni samego Hiisi, czarnego boga, 64 co króluje na najwyższej lodowej górze Północy, i do boku miecz ten przytroczył. A jeszcze potem długo przygładzał szczotką włosy jasne, kędziory do ramienia sięgające; aż rzucił szczotkę na piec. — Matko, poglądaj co dzień na tę szczotkę. Gdy krwią czerwoną spłynie— znak to będzie, że nieszczęście syna twego spotkało. Pożegnał matkę i wyszedł z chaty wesoły Ahti. Przylądek opuścił, na polanie stanął i mówi gromkim głosem: — O wszyscy wieczni bohaterzy i wszyscy siłacze ziemi, i łukodźwigcy z potoków, przybywajcie mi z pomocą! Głuszo leśna, chodź i ty ze swym tłumem! I wy ze wszystkich dolin nadobne rusałki pianą potoków obryzgane! Wszyscy strzeżcie mnie przed strzałami lapońskich czarodziejów. A jeżeli was za mało, to ty, starcze Ukko, co królujesz nad obłokami i wyznaczasz drogi chmurom, uczyń miecz mój płomienistym, abym rozgromił czarzycielów ziemi i wód szumiących! Gwizdnął na palcach wesoły Ahti — z głębiny leśnej wybiegł cwałem koń złotogrzywy. Zaprzągł go Ahti do sań, w saniach stanął i pomknął białą równiną. Zahuczało od lasu do lasu od tętentu kopyt końskich. Jechał dzień jeden i drugi, aż dnia trzeciego wjechał do wsi. Pędzi gościńcem dolnym, do dolnej chaty dojechał, stanął na progu i pyta: — Czy nie ma tu nikogo w izbie, kto by mi pomógł rzemienie odwiązać, hołoble opuścić, konia wyprząc? Siedział tam na klepisku chłopiec nieduży i tak ten chłopiec mówi: — Nie, nie ma tu nikogo, kto by mógł ci rzemienie odwiązać, hołoble spuścić, konia wyprząc. Wskoczył wesoły Ahti do sań i konia popędził. 65 Jedzie gościńcem średnim, przed średnią chatą staje i z progu pyta: — Czy nie ma tu w izbie nikogo, kto by potrafił odwiązać rzemienie z piersi i z szyi mego konia? Zaskrzeczała starucha z ławy spod okopconego pieca: — Tak, tak! Znajdziesz tu dziesięciu chłopów i stu, jeśli chcesz, co ci konia potrzymają, rzemienie odwiążą, hołoble spuszczą, chomąto zdejmą! I koniki świeże ci dadzą, łobuzie, żebyś zdążył przed wieczorem na ławeczkę do tatunia, na obiadek do matusi. Trzasnął drzwiami wesoły Ahti, na sanie wskoczył, górnym gościńcem pognał, do górnej chaty zajechał. Zeszedł z sań. Pies wyskoczył z jamy śniegowej i zjeżył się, a Ahti do niego mówi: — Zawrzyj pysk, kudłaczu. Ściśnij zęby, tępomordy, i nie szczeknij ani razu, gdy będę koło ciebie przechodził. Cicho przysunął się pod chatę. Przez szczeliny w ścianach zatkane mchem, zapchane pakułami, przez zaciszynę z liści dębowych i z igliwia sosnowego — słyszy: w chacie grają, w chacie śpiewają. Zajrzał ostrożnie przez okienko. Pełna izba czarodziejów! Płanetnicy* siedzą pod ścianami, na kobzach grają i śpiewają. Wróżbici przy drzwiach. Znachorzy na ławach. Zakli-nacze na piecu. Stare wiedźmy po kątach. Po lapońsku śpiewają pieśni mądrości, pieśni boga czarnego z lodowej góry. Raz-dwa-trzy! Nagle wesoły Ahti staje się wolą swoją mały, malutki, maleńki... cienki, cieniutki... aż przez szczelinkę wsunął się do budynku, stanął na środku izby i przybrał swój wygląd zwykły. Wyskoczyła z kąta stara wiedźma i woła: 66 — Ktoś ty? Pies mój każdego obcego na kawałki by rozszarpał, a na ciebie nie szczeknął nawet! Przez szczelinę do izby się wcisnąłeś! Ktoś ty! Gadaj! Odpowiada Ahti, słowa takie bohater mówi: — Prawda, przybyłem tu do was nie bez mądrości i siły, nie bez zaklęć ojca mego, nie bez mych pradziadów wiedzy — co robić, aby pies bał się nawet szczeknąć. Gdym był niemowlęciem, matka w letnie noce kąpała mnie po trzy razy, w jesienne po dziewięć razy, abym u siebie pieśnią od zła umiał się odgradzać, abym na obcej ziemi mógł być czarodziejem. I zaczął Ahti śpiewać pieśń-zaklęcie. Kożuch na nim stanął w płomieniach, a nie gorzał. Wszyscy w izbie oniemieli, jakby im z nagła w gardłach kamienie wyrosły. Żaden z tych dumnych mężów nie potrafił głosu wydobyć, własną pieśnią zaklęcia Ahtiego oddalić. I wesoły Ahti rozrzucił wszystkich czarodziejów po całej Pohjoli: po równinach białych, po piaskach pustych, po jeziorach bezrybnych, po strumieniach pienistych, po mszarnikach suchych, po wrzosowiskach rozległych. Rozrzucił ich, aby stali tam jako głazy nieme, jako skały zimne i czarne. Zaklął młodych, średnich i starych. Nie będą już więcej szkodzili. Nie zaklął tylko jednego. Był to stary pastuch, ślepy, a na głowie miał mokry kapelusz. I pyta bohatera pastuch w mokrym kapeluszu: — O wesoły Ahti! Zakląłeś młodych, średnich i starych. Czemuś mnie pożałował? Odpowiada Ahti: — Nie zakląłem cię, boś ty straszydło i bez zaklęcia. Jeszcze gdyś był młodym pastuchem, byłeś krzywdzicielem. Posyłałeś grady na ludzkie pola, kąpiące się dziewczęta zaganiałeś na głębiny rzeczne, dzieci mamiłeś na topieliska. Konie, źre- 67 bięta marnowałeś po grzęzawach. Litość i pogarda jest w każdym ludzkim spojrzeniu na ciebie! Wyszedł z izby stary pastuch w mokrym kapeluszu i pobiegł równiną, równiną aż nad Ciemną Rzekę i przytaił się między kamieniami na jej brzegu... czeka... Wesoły Ahti tędy będzie z Pohjoli do ziemi swej powracał. O W POGONI ZA RENEM GZARNOBOGA HIISI Przyjechał Ahti do gospodyni na Pohjoli, do starej Louhi, i mówi: — Daj mi, Louhi, córkę swoją za żonę. Daj tę najmłodszą, najpiękniejszą, tę, co na tęczy siedzi, dzikim gąskom drogę wskazuje, z promieni słońca tka płótno zło-toblaskne. Odpowiada stara Louhi: — Jakże za ciebie córkę wydam, skoro nie wiem nawet, kto ty jesteś, czyś naprawdę bohaterem. Jeżeli pójdziesz pod górę Rastekais i tam na mszarniku chwycisz rena Hiisi, wtedy uznam cię za bohatera i córkę moją, krasawicę urokliwą nieba i ziemi, za żonę ci oddam. Wesoły Ahti sposobi się na wyprawę. Narządził sobie łuk i strzały, kowalowi kazał ukuć narty. Ale kowal nie wierzy, aby można było upolować rena Hiisi. Kowal mówi: Będzie tobie narta prawa — na nic, Ahti, twa wyprawa. Będzie tobie narta lewa — chwycisz pień suchego drzewa. Ale Ahti nart od kowala żąda! Pilnie pracuje kowal tydzień, drugi i trzeci tydzień pracuje, aż zrobił nartę prawą i lewą. Przyozdobił je kolorami. A potem cały tydzień narty smarował sadłem łosiowym. I dwa kije wystrugał, i kółka do nich. Przytroczył sobie Ahti kołczan ze strzałami do pleców, na ramieniu łuk zawiesił, przypiął narty do nóg, kijki pochwycił w ręce i zawołał wesoło: — Hej, nie ma w tym gęstym lesie, nie ma w całej Laponii ani jednego czworonoga, który by mógł szybkością w biegu zrównać się ze mną, synem Kalewy, gdy na nartach pomknę! Usłyszał te zuchwałe słowa czarny bóg Hiisi i własnymi rękoma kleci czarodziejskiego rena. Głowa rena — to pień suchy. Rogi rena— gałęzie iwy. Nogi rena — trzcina przybrzeżna. Grzbiet rena — polano długie. Oczy rena — kwiatki błotne. Uszy rena — liście z jeziora. Skóra rena — kora sosnowa. 70 I rozkazuje stary Hiisi: — Pędź, renie, po wszystkiej ziemi Laponii. Zmęcz zuchwałego Ahti do ostatniego tchu! Pomknął czarodziejski ren jak wicher niedogonny. Wpadł w środek obozowiska pod lasem, kotły powywracał! Wylała się polewka na ogień, mięso wpadło w popiół, ogniska pogasły, kody potoczyły się z góry! Podniósł się krzyk straszny! Mężczyźni klną, kobiety śmje-chem się zanoszą, dzieci płaczą, psy jazgoczą. A wesoły Ahti szuka rena Hiisi po całej Laponii: na północy i na południu, na wschodzie i na zachodzie. Zjeździł wszystkie polany i lasy, i błota, i jeziora. Niestraszne mu ani zaspy śniegu, ani ślizgoty lodowe. Ogień idzie spod jego nart, dym idzie spod jego kijków. A rena nigdzie ani widać, ani słychać. Ahti, śmiałek wesoły, szuka rena i w krainie Kalmy, w ponurej krainie umarłych. Tuż przed chatą śmierci przemyka, choć śmierć paszczę otwiera, choć na śmiałka czyha. Całą Laponię Ahti zjechał, rena nigdzie nie znalazł. Na jednym tylko niewielkim smugu nie był. W smug ten zapuszcza się Ahti i na samym końcu smugu słyszy rozruch straszny: mężczyźni biegają i klną, kobiety zanoszą się śmiechem, dzieci płaczą, psy jazgoczą, ogniska syczą, kotły się toczą po śniegu z góry na dół. Pyta wesoły Ahti: — Czemu tu mężczyźni klną, kobiety się śmieją, dzieci płaczą, psy szczekają? Wołają wszyscy chórem: — Dziki ren Hiisi tędy przebiegł! Kotły nam powywracał, ogniska nam pogasił. Rozgląda się Ahti po śniegu, ślady rena rozpoznaje. Odepchnął się kijkami z siłą wielką. Raz nartami posunął — już go nie widać. 71 Drugi raz posunął — już go nie słychać. Trzeci raz posunął i już wpadł na rena. Za szyję go obłapił i woła w uniesieniu wesoły Ahti: — Chwyciłem cię, biegaczu Hiisowy! Teraz krasawica moja! Ale ren się szarpnął, wspiął się na tylne nogi, za wiatrem się obrócił, wyrwał się i pomknął jak strzała przez wzgórza lesiste. Już go okiem nie widać! Już go uchem nie słychać! Już przepadł w sżumigajach! Rzucił się w pogoń Ahti, rzucił się niebacznie. Zaraz za pierwszym wzgórzem utknął w jamie zdradliwej. Pękła narta prawa, złamała się narta lewa, pogięły się kijki, rozleciały się kółka. Usiadł na śniegu Ahti, głowę zwiesił, świat mu w oczach pociemniał ze smutku. Ale nad bohaterem żadna siła nie może zapanować. Posiedział tak Ahti mało-wiele i na stojączki się zrywa, w las biegnie i tak się głośno modli: — O, cześć wam, bory ciemne, nieschodzone! O, cześć wam, władycy, co borami rządzicie! Gospodarzu leśny, dziadu białobrody! Mech jest twoim płaszczem, korona sosny jest twoją czapką. Pomóż mi dogonić, pomóż mi złapać rena Hiisi! Gospodyni leśna, staruszko miła, zdejm złote klucze z kołka, pootwieraj mi wszystkie leśne komnaty. Każcie synowi waszemu, co w czerwonej czapce bory i lasy obiega, aby mi rzucał gałązki-znaki. Niechaj po tych śladach dojdę do kryjówki rena! Córko gospodarzy borowych, duszo lasów, młoda Tuulikki, ułam gałązkę brzozową i popędzaj nią rena ku myśliwemu z Ka-lewali. Niechaj wyjdzie ren na ścieżkę leśną i tą drożynką niechaj wciąż biegnie. Rozłóż ręce, Tuulikki, i tamuj mu drogę, gdyby ze ścieżki chciał zejść na bok. Jeżeli na jego dróżce leży drzewo wichrem złamane, to odrzuć ten wiatrołom daleko. Jeżeli ścieżkę przecina rzeka, to przerzuć nad nią mostek. I prze- rzuć kładkę nad każdą na ścieżce rozpadliną i nad każdym wodospadem. Wysłuchał leśny władyka próśb wesołego Ahtiego. Wysłuchała żona jego ze złotymi kluczami i syn w czerwonej czapce, i młoda ' Tuulikki. Wypłoszyli rena z kniei, pognali go ścieżką ku czekającemu. Wesoły Ahti zarzucił arkan na szyję rena, u jaj go mocno i do gospodyni Północy przyprowadził. — Oto dziki ren samego Hiisi. Chwyciłem go. Daj mi teraz, Louhi, krasawicę swą za żonę. Zaśmiała się Louhi na całą polanę. — Popatrz, jakiegoś rena złowił! Głowa jego — to pień suchy. Rogi jego — gałęzie iwy. Nogi jego — trzcina przybrzeżna. Grzbiet jego — polano długie. Oczy jego — kwiatki błotne. Uszy jego — liście z jeziora. Skóra jego — kora sosnowa. Zasmucił się myśliwiec Ahti. Głowę zwiesił, zaszeptał: — Mądry kowalu, prawdę powiedziałeś. A stara Louhi tak znów prawi, takie słowa gospodyni mówi: — Na polach Hiisi pasie się koń jego, źrebiec z grzywą jak dym, z ogonem jak chojar. Jeśli, tego źrebca mi przyprowadzisz, oddam ci córkę moją, krasawicę z tęczy, za żonę. Wziął wesoły Ahti złotą uzdeczkę, wziął powódki* srebrne i poszedł konia chwytać. Krąży Ahti pod lodową górą, bujnogrzywego wypatruje. Uzdeczkę zatknął za pas, na ramieniu zawiesił powódki. Szuka konia dzień jeden i drugi, aż trzeciego dnia wchodzi na wzgórze i z wierzchołka jego rozgląda się po stepie. 72 73 Widzi pięć sosen, a pod sosnami źrebiec się pasie. Grzywa wzburzona jak dym, ogon rozpostarty jak chojar. I zaczyna wesoły Ahti błagać: — Wielki Ukko! Rządzisz ty obłokami i chmurami. Otwórz okienko w chmurze i spuść przez nie grad żelazny na źrebca grzywę jak dym, na źrebca ogon jak chojar. Spraw, aby od ciężaru tych gradzinek źrebiec nie mógł się ruszyć z miejsca, nie mógł przede mną uciec. Żegluje Ukko, stwórca przedwieczny, na obłoku białym, słyszy prośbę Ahtiego, okienko w chmurze odmyka i grad żelazny, szron żelazny na grzywę, na ogon źrebca sypie. Schodzi ze wzgórza wesoły Ahti i mówi do konia: — Nagnij swą wspaniałą szyję. Złotą uzdeczkę na głowę ci założę, na srebrnych powódkach cię powiodę. Nie zaznasz ode mnie żadnej biedy. Poganiać cię będę małą gałązką, prowadzić cię będę niespieszno do dworu gospodyni na Pohjoli. Źrebiec był czerwonobury, na czole błyszczała mu gwiazda. Szyję nagiął posłusznie pod uzdeczkę złotą, pod srebrne powódki. Wyplątał Ahti wszystek grad żelazny z grzywy i z ogona źrebca, strząsnął żelazny szron. Poprowadził konia wesoły Ahti i przyszedł z dymogrzywym na dworzec starej Louhi. Wszedł do izby i mówi: — Przywiodłem Hiisowego konia spod lodowej góry. Spełnij teraz, Louhi, swą obietnicę. Daj mi teraz swoją najmłodszą, najpiękniejszą za żonę. Ale chytra Louhi mówi: — To jeszcze za mało. Musisz mi jeszcze przynieść zastrzelonego łabędzia, tego łabędzia, który pływa po Czarnej Rzece w krainie śmierci Kalmy. I wolno ci do niego strzelić tylko raz, tylko jedną strzałę wypuścić. 74 Sam wesoły Ahti ciekaw jest, jak wygląda Czarna Rzeka w krainie umarłych. Jaki to łabędź po tej rzece pływa? Wziął na plecy kołczan ze strzałami, wziął na ramię łuk i poszedł na północ. Długo, długo, długo wędrował, aż granicę krainy Kalmy ujrzał. Śmiało granicę przeszedł, śmiało ku Czarnej Rzece się skierował. Ale tam na kamienistym brzegu Czarnej Rzeki ukryty między głazami czeka na niego, czeka cierpliwie pastuch w mokrym kapeluszu. I oto słyszy ślepy pastuch: wesoły Ahti ku rzece idzie, zbliża się... zbliża... A gdy już stanął nad samym brzegiem, skotarz* sięgnął pod kamień, wyciągnął spod niego żmiję i wrzucił ją Ahtiemu za koszulę. Ugryzła żmija bohatera w prawy bok i w lewy, w prawe ramię i w lewe, i w szyję i uciekła. Jak gromem rażony pada na ziemię wesoły Ahti. Potoczył się łuk, rozsypały się strzały. Mówi umierający: — Oh, czemuż zapomiałem nauczyć się od matki tych trzech słów zaklęcia, które strzegą od jadu żmii! Matko, matko, przybądź i ratuj mnie! I zamknął oczy wesoły Ahti, i przestał oddychać bohater Kalewali. A wtedy ślepy skotarz w mokrym kapeluszu uniósł z ziemi leżącego, zwysoczył go nad swą głowę i cisnął w ponurą wodę rzeki umarłych. o MATKA A tam w dalekiej Kalewali matka wesołego Ahtiego czeka na powrót syna z północy. Czeka — doczekać się nie może. Mijają dni i noce, mijają tygodnie i miesiące. Wesoły Ahti nie wraca. Siada matka na progu chaty i tak zawodzi: 77 Synku, nie wiem, co jest z tobą? Czyś weselem? Czyś żałobą? Czy po lesie, po szumiącym, chodzisz dumy dumający? Czy na suchych wrzosowiskach za renami strzały ciskasz? Czyli błąkasz się w zawiei, zwodzon mocą czarodziei? Błąkasz się w śnieżystej nocy... ni światełka, ni pomocy... Czy nad głową twoją tęcza, a na tęczy krasawica tka dla ciebie pas z promieni, srebrnoblaskny pas z księżyca? Czyli nad tobą Hiisi piorunową chmurą wisi? Nie wiem, co się dzieje z tobą. Czyś weselem, czyś żałobą... Stara matka w progu czeka. Synku, znak daj choć z daleka! Co poranku prosto z pościeli bieży matka do izby syna miłego i na szczotkę spogląda. Leży szczotka na piecu tam, gdzie ją wesoły Ahti rzucił. Leży sucha, kurz ją pokrywa. 78 Tak było, było, aż się dnia pewnego odmieniło. Spogląda matka na piec... a ze szczotki krew się wytacza, małą smużką krew po piecu spływa! Załamała ręce stara matka. Z suchej szczotki krew się toczy! Stula śmierć synkowe oczy... I matka tak jak stała, aby kostur* pątniczy z kąta wzięła, ruszyła w drogę daleką, w drogę białą na północ do Pohjoli. Idzie, idzie dni i noce, dni i noce, bez odpoczynku. Od jej kroków drżą miedziane góry, podnoszą się doliny, zniżają się wysokości. Wiatr odmiata śnieg z jej drogi, wilki srogie ustępują na stronę. Po długim wędrowaniu przyszła do Pohjoli, do dworzyszcza gospodyni Północy. Wysoki próg przestąpiła, w izbie stanęła i ostro nakazuje: — Mów mi zaraz, gospodyna, gdzieś podziała mego syna? A niegodziwa Louhi kłamie: — Dałam twojemu synowi sanie świerkowe, dałam konia bystrego. Ale dokąd pojechał? Nie wiem. Co się z nim stało? Nie wiem. Może wpadł w przerębel. Może zamarzł na lodowym jeziorze? Może wilki go napadły? Krzyknęła ostro stara matka: — Kłamiesz! Mów mi zaraz, gospodyna, gdzieś podziała mego syna? A niegodziwa Louhi znów kłamie: — Syn twój odpoczął u mnie. Najadł się, napił do syta. Potem do łodzi mojej wsiadł i popłynął. Ale dokąd? Nie wiem. Co się z nim stało? Nie wiem. Może wir zatopił łódkę w głębinie. Może wodospad roztrzaskał łódkę o kamienie. I znów krzyknęła stara matka: — Kłamiesz! 79 Podniosła kij w górę, na niegodziwą Louhi groźnie naciera. — Mów mi zaraz, gospodyna, gdzieś podziała mego syna? Mówi chytra Louhi: — Teraz powiem ci prawdę. Posłałam Ahtiego, aby złowił mi rena — przyprowadził rena. Posłałam go, aby chwycił mi konia bujnogrzywego — przyprowadził konia. Posłałam go, aby zastrzelił mi łabędzia — i jeszcze z tych łowów nie powrócił. Nie wiem, co się z nim stało. Przestąpiła matka próg wysoki i poszła w noc, w ciemność, w dujawicę szukać zaginionego syna. Przez pola biegnie matka jak zając, przez rzeki przepływa jak ryba, przez gąszcze przedziera się jak wilk. Stoi w polu dąb wiecznolaty, w cztery strony świata patrzy. Pyta go matka: Dębie, dębie wiekowieczny, gdzie mój synek, mój serdeczny? Suchymi liśćmi dąb zaszumiał niechętnie: — Dość mam troski o siebie. Ludzie gałęzie mi odrąbują, konary mi odpiłowują. Niedługo nic już ze mnie nie zostanie. 0 siebie dość mam troski, o twym synu nie myślę. Znów matka idzie to drogą, to polem, to błotem zamarzniętym, wrzosowiskiem sczerniałym, mchem pod nogą chrupiącym. Siedem dni, siedem nocy wędrowała, drożynki napotkała 1 ich pyta: Dróżki, dróżki, w świat idziecie. Czy o Ahtim nic nie wiecie ? Odpowiadają drożynki niechętnie: — Dość mamy własnej niedoli. Ludzie po nas depczą, wilki po nas przebiegają, niedźwiedzie pazurami nas drapią. Koła i płozy nas przygniatają. Własne mamy troski, o twym Ahtim nie myślimy. Idzie znów siedem dni i siedem nocy. Wyszedł zza chmury księżyc, po polanie się rozgląda. Mówi stara matka: Chodzisz srebrną nóżką, patrzysz srebrnym okiem. Czyś nie widział mego synka na świecie szerokim? Odpowiada księżyc niechętnie: — Mam ja dosyć własnej biedy. Jakaż moja dola? Sam jeden po nocy błądzę. W najsroższe mrozy muszę świecić, przez całą zimę muszę stróżować, a latem słońce mnie wygania za góry, za lasy. Swoją biedę mam, gdzie mi tam o twoim synu myśleć! Znów siedem dni i siedem nocy matka wędruje, aż spotyka słońce. Słoneczko, słoneczko przez Ukko stworzone! Ahti mego szukam, w którą mi iść stronę ? Dobre słońce odpowiedziało: — Syn twój, matko, już nie żyje. W krainie Kalmy, w umarłych krainie na dnie Czarnej Rzeki leży. Pobiegła matka do kowala Ilmarinena. — O wiekowieczny kowalu, wykuj mi grabie żelazne! Niechaj grabisko ma sto łokci długości, niechaj zębce będą miedziane, niechaj rączka będzie srebrna. 80 81 Kuł Ilmarinen dzień i noc. Wykuł grabie na sto łokci długie. Pobiegła matka z grabiami do krainy Kalmy, nad Czarną Rzekę. W wodę weszła po kolana, weszła w wodę do pasa i grabiami po dnie syna szuka. A wkoło niej szumią fale i kręcą się wiry, i grzmią wodospady. Pociągnęła grabiami raz po dnie — wyłowiła stalowy pas bohatera. Pociągnęła drugi raz — wyłowiła czapkę syna. Pociągnęła trzeci raz — czuje, że snop zagarnęła, snop ku górze dźwiga. Nie snop to był, ale Ahti, bohater Ka-lewali, synek jej rodzony. Kołysze się kruk na suchej gałęzi nad Czarną Rzeką i tak kra-cze: — Widzisz, matko, że syn twój nie żyje i do życia już nie po-wród. Oddaj go wodzie, niechaj leży spokojnie na dnie Czarnej Rzeki. Ale matka czarnego kruka nie słucha. Siadła przy zmarłym Ahtim i tak mówi: — Skąd wezmę kropel miodowych, aby namaścić nimi ciało syna? Oczy — aby na mnie spojrzały; usta — aby do mnie przemówiły ; serce — aby dla życia zabiło... Pszczółko, pszczółko, leć na kwiaty wesołe, leć na trawy wonne, przynieś krople miodowe! Poleciała pszczółka na łąki, słodkich kropel z kwiatów nazbierała i przyniosła je nad Czarną Rzekę. Naciera matka miodem oczy bohatera, ale te oczy nie chcą na nią spojrzeć. — Pszczółko, pszczółko, leć na ostrów na dziewiątym morzu. Tam są kwiaty czarodziejskie, z tamtych kwiatów miodu mi przynieś. Pofrunęła bystra pszczółka na ostrów na dziewiątym morzu. Miodu przyniosła. Naciera matka usta bohatera, ale te usta nie chcą do niej przemówić. — Pszczółko, pszczółko, leć za dziewiąte niebo, do zagrody 82 wiekowiecznego Ukko. Jest tam srebrna misa pełna miodu. Nabierz go, ile możesz, na skrzydełka, na nóżki, na różki. Mówi pszczółka do matki: — A czyż ja, stworzenie maleńkie, tak wysoko dolecę? Czyż siły na to będę miała? — Dolecisz, pszczółko, łatwo. Pierwszego dnia odpoczniesz na księżycu, drugiego dnia odpoczniesz na Wielkiej Niedźwiedzicy. A stamtąd już będziesz miała niedaleko do zagrody przedwiecznego Ukko. Poleciała-— doleciała. U zawiecznego Ukko srebrne kotły na słońcu stoją. W pierwszym kotle słodkie miody się wytapiają, w drugim kotle zioła ożywiające się warzą. A na misie sam Ukko miód z ziołowym wywarem miesza. Nabrała pszczółka z misy, ile mogła unieść, i z szumem na ziemię leci, do krainy śmierci Kalmy, nad Czarną Rzekę. Bierze matka lek cudowny z zagrody samego wiekowiecznego Ukko przyniesiony, namaszcza nim Ahtiego i mówi: Miodzie Ukko, miodzie złoty, zbudź mi synka z tej drzemoty! Minęło czasu mało-wiele i oto przebudziły się oczy syna, przebudziły się usta i krew się przebudziła, u serce. — Ach, matko, jakże głęboko spałem, jakże wyspałem się doskonale ! — Spałbyś ty, synku, jeszcze dłużej, spałbyś do końca świata, gdyby cię matka miodem nie namaściła, gdyby tego miodu pszczółka nie przyniosła, gdyby sam zawieczny Ukko nie przyrządził go na srebrnej misie. Wstał z ziemi wesoły Ahti, jeszcze radośniejszy, niż był, jeszcze piękniejszy i jeszcze urokliwszy. I odszedł z matką z ziemi zła, kłamstwa i nienawiści do zielonej Kalewali. 83 Na tym kończymy tę pieśń-runę o młodym bohaterze. Powrócimy jeszcze do niego. A teraz pójdziemy innym gościńcem. SŁOWA ZAKLĘCIA ŁODZ BUDUJĄ Wiekowieczny czarodziej, pieśniarz Vejnó, nie może zapomnieć krasawicy z Pohjoli. Tej, co na tęczy siedzi z promieni słońca i z księżyca promieni tka płótno, lecącym na wyraj dzikim gęsiom i białym łabędziom drogę ukazuje. 87 Myśli stary zaklinacz, tak Vejnemejnen duma: „Łódź zbuduję, na łodzi morzem do Pohjoli popłynę, krasawicę nieba i ziemi u matki jej, u ojca jej na żonę sobie wyproszę". I poszedł pieśniarz Vejno na polanę rozległą, przeróżnymi drzewami dookoła obrosłą. Kto dostarczy pieśniarzowi drzewa na czółno? Dostarczy mu drzewa Pellervoinen, skrzat maleńki, syn polany. Na głowie czapeczka czerwona, za pasem toporek złoty, a ostrze u toporka jak paznokieć. Tenże to sam krasnalek, który przed wiekami zasiał na pustej Kalewali drzewa przerozmaite. W górach posiał sosny; na pagórkach — jodły; na mokradłach — olchy. W dolinach posiał brzozy; nad wodami wierzby i rokiciny; przy rozstajach dróg — dęby. Po piaskach drobnicę: wrzos i jałowiec. A na miejscach świętych posadził ukoraloną w jesieni jarzębinę. Poszedł skrzat szukać drzewa dla Vejno. Poszedł na wschód. Obszedł tam dwie góry, pod trzecią stanął przy krzepkiej osinie. Do pnia osiny złoty toporek przyłożył. Pyta osina stugałęzna: — Czego chcesz ode mnie, Pellervoinenie? — Chcę cię zrąbać na łódź dla pieśniarza. — Daremna będzie twoja praca, łódź z moich desek na dno pójdzie. Trzy razy już tego lata przez serce moje robak przeszedł, stoczył moje drewno. Idź, poszukaj innego drzewa. Poszedł skrzat na północ. Na wzgórek się wspiął, pod jodłą stanął, do jodłowego pnia złoty toporek przykłada. Pyta jodła szumigłosem: — Czego chcesz ode mnie, Pellervoinenie? — Chcę cię zrąbać na czółno dla wiekowiecznego pieśniarza. 88 — Czółno ze mnie nic nie będzie warte. Dziewięć par kruków przez lato na mnie mieszkało, dziewięć gniazd kruczych w moich zielonych szumach usłało. Idź, poszukaj innego drzewa. Poszedł skrzat na południe. Przy rozłącznych drogach dąb tam rośnie. Sto łokci ma wysokości, dziewięć łokci ma obchwytu. Stanął skrzacik przy dębie, złoty toporek do pnia przykłada. Pyta dąb suchym szelestem: — Czego chcesz ode mnie, Pelervoinenie? — Chcę cię zrąbać na czółno dla wiekowiecznego pieśniarza. — Zetnij mnie, Pellervoinenie, czerwona czapeczko! Słońce latem do wnętrza mego drewna przenikało, księżyc mnie oświetlał, kukułka mnie okukała. Nie znajdziesz lepszego drewna na czółno dla wiekowiecznego zaklinacza. Uderzył skrzacik w pień złotym toporkiem. Uderzył trzykroć po trzy razy i dąb zwalił się na ziemię. Pellervoinen wierzchołek mu odciął, konary mu odrąbał, tysiąc desek z pnia dębowego naciął na mocną łódź, na czółno wojenne. I zaczął wiekowieczny czarodziej czółno budować. Nie budował go ani toporem, ani siekierą, ani piłą; budował je słowem czarodziejskim. Zaśpiewał jedną pieśń i już dno czółna gotowe. Zaśpiewał drugą i już są żebra po obu bokach. Zaśpiewał trzecią — już są burty obudowane. Jeszcze śpiewa i zjawiają się dulki dla wioseł. Ale oto budowa stanęła. Nie zna zaklinacz trzech słów. Nie zna takich, aby powstała krawędź i ster, i maszt dla żagla. Wiekowieczny pieśniarz Vejno ręce opuścił, głowę zwiesił. — Muszę iść między dzikie reny, które wpław rzeki przebywają; między dzikie gęsi, gęgawy szare, które na wodzie żyją; między jaskółki, które nad morzami na wyraj lecą. Muszę od nich te trzy słowa posłyszeć. 89 I poszedł wiekowieczny pieśniarz na moczary mchem porosłe, gdzie pasą się stada dzikich renów. Podsłuchiwał ich głosy — słowa potrzebnego nie usłyszał. Poszedł w sitowia, w trzciny nadbrzeżne niezliczonych jezior Kalewali, gdzie żyją setki stad dzikich gęsi. Słuchał, podsłuchiwał ich głosy — słowa potrzebnego nie usłyszał. I siadywał godzinami na przyzbie swego dworu, gdzie pod okapem jaskółki co roku gniazda lepiły. Słuchał, podsłuchiwał ich wizgi i szczebioty — słowa potrzebnego nie usłyszał. I patrzył czarodziej na łódź nie dokończoną, na bezsiłę własną i gorycz mu serce zalewała. Aż raz spotkał na drodze pasterza krów. — Czy nie wiesz, skotarzu, gdzie mogę znaleźć trzy słowa, abym za ich pomocą zrobił do łodzi maszt i ster, i krawędź? — Wiem, gdzie możesz znaleźć trzy słowa, gdzie możesz usłyszeć sto pieśni i tysiąc zaklęć. Znajdziesz je we wnętrzu ol-brzyrnoluda Antero. Iść ci trzeba tą drogą na lewo do Suchego Boru. Nie najgorsza to droga, nie najlepsza. Górna część drogi wiedzie po końcach igiełek, jakimi niewiasty odzież szyją. Średnia część drogi wiedzie po ostrzach mieczy bohaterów. Dolna część drogi wiedzie po wyostrzonych siekierach. Poszedł Vejno do brata Ilmarinena. — Wiekowieczny kowalu, ukuj mi buty stalowe, abym mógł w nich iść po igiełkach kolących, po mieczach siekących, po siekierach wyostrzonych. Wykuł buty stalowe Ilmarinen i pyta wiekowiecznego pieśniarza: — Na co ci te buty, bracie Vejno? — Na to mi te buty, abym poszedł w nich do Suchego Boru, do olbrzymoluda Antero po trzy zaklęcia. Mówi Ilmarinen, takie słowa kował powiada: — Bracie, chcesz usłyszeć trzy zaklęcia, a nie usłyszysz ani 90 pół słóweczka. Olbrzym Antero od wieków już nie żyje. Wiatr naniósł ziemię na jego ciało, las na tej ziemi już wyrósł. Ale wiekowieczny czarodziej poszedł. Pierwszego dnia szedł bystro po igiełkach; drugiego dnia szedł z trudem po mieczach; trzeciego dnia utykał mozolnie po siekierach. W Suchym Boru leży olbrzym Antero, leży pogrzebion ze swymi pieśniami i zaklęciami. Las nad nim szumi. Na ramionach wyrosły mu osiny, na skroniach brzozy, na czole rosną sosny, a na ustach olchy. W gęstą brodę wplątał się zaroślak rokiciny, a długie kędziory obrosły całe łany kolących jeżyn. Wydobył Vejno topór zza pasa i rąbie te sosny i osiny, i olchy, i brzozy i wydziera spod ziemi, z brody a z kędziorów roki tę i jeżyny. Zbudził się olbrzym od tego stuku i niepokoju. Usta rozwarł szeroko, ziewnął, aż wicher poszedł po lesie. Poruszył głową, a wtedy obsunęła się ziemia pod nogami Vejno, potoczył się w dół wiekowieczny pieśniarz i wpadł w rozwarte lista olbrzymoluda. Myślał olbrzym, że to jeżynowa jagoda do ust mu wleciała, i połknął wiekowiecznego czarodzieja razem z jego toporem, i z jego stalowymi butami, i z jego kożuchem z futra renifera, z jego srebrnym pasem, z jego czapką ze skórek jagnięcych. Mruczy stary Antero: — Łykałem w całości kozy i owce, i krowę — bywało — połknąłem, ale takiego kęska tom jeszcze nigdy nie próbował. A tam we wnętrznościach Antero martwi się wiekowieczny zaklinacz. — Biada mi, biada nieszczęsnemu! Siedzę tu jak za przegrodą u Hiisi. Wkoło mnie szumią rzeki, nade mną młot huczy w kuźni. 91 Nie rzeki to szumiały, ale szumiała tak krew w żyłach An-tero. Nie młot to huczał w kuźni, ale tak biło serce w piersiach Antero. Poszedł Vejno po obszernych komorach serca olbrzyma. Popłynął żyłami po szumiącej krwi jak rzekami wzdłuż i w poprzek olbrzyma. Mówi olbrzym Antero: — Kto ty jesteś, ty, który szalejesz w moich wnętrznościach? Czyś ty chorobą, że o kości moje stukasz, po krwi mojej pływasz, w sercu mym kołaczesz? Czyś ty złym czarodziejem z krainy Kalmy na mnie nasłanym? Czy sam czarny bóg Hiisi z lodowej góry Rastekais przysłał cię tu, abyś mnie męczył? Czyś wyszedł z trzęsawisk czarnych, z błot bulgoczących, mchem nie porosłych? Czyś z suchych pustyń piaszczystych? Czyś z wielkich równin, gdzie się toczyły boje krwawe? Czyś z pól nie znających pługa? Skądkolwiek jesteś, ktośkolwiek jest, wyjdź z moich wnętrzności ! Wyskocz ze mnie zającem, wybiegnij ze mnie myszką, wyfruń kogutem, wypełznij wężem, wygramol się ropuchą! Zwołuję was, wszystkie matki potoków w białych odzieżach, w miękkich chustach, w błyszczących perłach wody, wygnajcie ze mnie tego bólenośca! Zwołuję was, wszyscy bohaterowie pól i lasów, wszyscy wojownicy z mieczami, wszyscy oracze z pługami! Wygońcie ze mnie tego potwora! Długo, długo jeszcze wołał, śpiewał, zaklinał olbrzym Antero. Wszystkie zaklęcia wypowiedział, wszystkie pieśni wyśpiewał. Wszystkie siły czarodzieja, które chciał utaić, które chciał zabrać ze sobą pod ziemię — teraz rozhuczał na cały Suchy Bór. 92 Były to pieśni najstarsze, były to zaklęcia najsilniejsze. Poznał je teraz wiekowieczny Vejno. I pieśniarz Kalewali opuścił ciało olbrzymoluda. Przez usta jego wyszedł na świat. I stanął na polanie, wzniósł ręce ku obłokom, zawołał: — Wielki Ukko, nagródź skotarza, który mi wskazał drogę do uśpionego olbrzyma! Nagródź wiekowiecznego kowala, który mi ukuł stalowe buty! Bom oto poszedł do Suchego Boru i wydobył spod ziemi tysiąc pieśni i tysiąc zaklęć, i tysiąc słów czarodziejskich, które olbrzymolud Antero chciał ukryć. Teraz ludziom żyjącym będą służyły. Odszedł wiekowieczny pieśniarz do swej łodzi. Trzy zaklęcia wypowiedział. Zaraz krawędź obwiodła czółno, zaraz ster zachybotał na wodzie, zaraz maszty wzniosły się w górę i żagle zatrzepotały na nich wesoło. SPOTKANIE Z ANNIKKI Piękna jest łódź Vejnemejnena. Cała czerwoną barwą ubarwiona, na burtach ma ozdoby ze srebra, na dziobie ma ozdoby ze szczerego złota. Nad łodzią daszek błękitny. A na dwóch masztach dwa żagle łopoczą: jeden czerwony, drugi niebieski. Rankiem, gdy dzień ze snu wstawał, zepchnął Vejno łódź na 95 morze. Pod błękitnym daszkiem usiadł, żagle ku wiatrowi nastawił. Poniósł się żaglowiec maleńki, zabawka morza, po falach bystrych. Wiatr żagle bodzie, korablik popycha. Przed łodzią toń gładka, niebieska; za łodzią bruzda srebrna. Stary zaklinacz mówi słowa takie: — Wielki Ukko, nie odwołuj znad morza wiatru łaskawego do pieczar miedzianej góry. Kieruj mym czółnem na tych szerokich wodach! Pomóż bohaterowi Kalewali. Annikki, córka zmierzchu i nocy, siostra Ilmarinena, przede dniem jeszcze dziś wstała. Przybiegła na wysepkę przybrzeżną, na ostrów mgłami osnuty. Na czerwonym mostku stanęła i mocno kijanką bije, bieliznę pierze. Mgła biała, mgła gęsta to jej kawałek świata odsłania, to jej świat cały zakrywa. Aż tu słońce wstało, aż tu wiatr mgły zabrał, aż tu morze nie-obeszłe przed nią zasrebrniało. Annikki, dziewczyna o pięknym imieniu, oczy przesłania, na morze patrzy. Coś na morzu ciemnieje, coś się z falą przybliża. Ale co? Mówi Annikki: Chmuro, chmuro, odchyl szerzej dla słonka wierzeje, niechaj poznam, co na morzu z daleka ciemnieje. Czy od gąsek w wielkim stadzie tak się cień na wody kładzie? Czy od kaczek modroszyjek taka tam modrzystość bije? Czyli to sosnowa gałąź? Czyli konar to świerkowy? Dobra chmuro, swe wierzeje uchyl chociaż do polowy. Nie gałąź to od sosny odłamana, od świerka odrąbana, nie cień to od stada gęsi, nie kaczory to modroszyje morzem płyną. To korablik wiekowiecznego pieśniarza ku wyspie się zbliża. Annikki, dziewczyna o pięknym imieniu, woła: Jeśliś ty, wioślarzu, z naszej jest rodziny, zatrzymaj tu czółno i przyjdź w odwiedziny. Jeśliś ty, wioślarzu, z obczyzny, zza rzeki — to omiń nasz ostrów i płyń w świat daleki. Poznała Annikki w łodzi wiekowiecznego pieśniarza. Nad odwagą czarodzieja wielkim zadziwieniem się zadziwiła. W ręce plasnęła, zawołała: Veino, pieśniarzu, nie boisz się wcale, że mały korablik zatopią ci fale! Powiedz, zaklinaczu, powiedz mi, Veino, co twojej podróży po morzu przyczyną? Nie chce wiekowieczny pieśniarz prawdy powiedzieć, uśmiecha się i mówi: 96 97 — Jadę wyławiać ikrę łososia w potokach. Mówi ze śmiechem Annikki: Dobry czarodzieju, skłamałeś mi przecie. O tej porze łosoś ikry wszak nie miecie! Powiedz, zaklinaczu, powiedz mi, Veino, co twojej podróży po morzu przyczyną? Znów czarodziejski pieśniarz nieprawdą odpowiada: — Jadę polować na dzikie gęsi. Na stada ukryte po nadbrzeżnych trzcinach jezior. Mówi ze śmiechem Annikki: Skłamałeś, pieśniarzu, wszak szare gęgawy przed zimą uciekły do Niemiec na stawy. Powiedz, zaklinaczu, powiedz mi, Veino, co twojej podróży po morzu przyczyną? Mówi zaklinacz Vejno, odpowiadając Annikki tak powiada: — Na bój płynę daleki, do lodowych krain Północy. Na bitwę ciężką i krwawą. Annikki, o pięknym imieniu dziewczyna, mówi: Ty nie jedziesz na wyprawę, na bitewne pole krwawe! Nabój tysiąc mężów w łodzi stoi, ostrym wiosłem wodę kroi. A na burtach tarcze wiszą, ciężkie łuki się kołyszą. Strzały chmurą lecą górą. Surmy grają pieśń ponurą. Ty nie jedziesz na wyprawę, na bitewne pole krwawe! I znów Annikki prosi: Powiedz, zaklinaczu, powiedz mi, Veino, co twojej podróży po morzu przyczyną? Mówi czarodziejski pieśniarz: — Powiem ci prawdę, Annikki o pięknym imieniu. Do mrocznej Pohjoli jadę, da starej gospodyni Louhi, aby mi swą córkę, tę najmłodszą, tę najpiękniejszą za żonę oddała. Annikki, córka zmierzchu i nocy, słowa te słyszy, w słowa te wierzy. I nie chce już dłużej bielizny kijanką trzepać, nie chce jej w chłodnych falach płukać ani z wody wyżymać. Porywa mokrą bieliznę, w płachtę na węzeł ją związuje, na plecy sobie zarzuca i biegnie. Przez mglistą wysepkę biegnie, przez czerwoną kładkę i przez pole piaskowe. Biegnie, biegnie do kuźni wiekowiecznego kowala. Przed ogniskiem staje, gdzie Ilmarinen młotem wali, gdzie na kowadle żelazu rozkazuje. Ilmarinen kuje żelazne podkowy. Na głowie osiadły mu sadze na łokieć wysoko, szyję owiał mu pył węglowy na łokieć szeroko. 99 t 1 Mówi Annikki: — Bracie kowalu, Ilmarinenie! Wykuj mi srebrne czółenko do tkania i pas srebrny, i piękne kolczyki, i pierścienie bogate za tę prawdę, którą ci powiem. Odpowiada brat Ilmarinen: — Jeśli dobre wieści przyniesiesz, ukuję ci czółenko i pas, i pierścienie, i kolczyki. Jeśli złe wieści przyniesiesz — wszystko to połamię i w ogień wrzucę! Mówi Annikki, dziewczyna o pięknym imieniu: — Bracie Ilmarinenie, ty tutaj przy kowadle się trudzisz, a krasawicę obiecaną, dla której Sampo wykułeś, utracić możesz. Wiekowieczny pieśniarz Vejno po nią do Pohjoli pojechał. Korablik ma ozdobny, żagle ma szybkonośne. Po szerokim morzu żegluje, na mroczną Północ spiesznie płynie. Ciężki smutek ogarnął kowala. Ręce opuścił. Z prawej dłoni młot ciężki mu wypadł, z lewej dłoni wypadły mu szczypce. Głowę zwiesił. Czarne sadze zsunęły mu się na oczy, jasne oczy zakryły. O PIEŚNIARZ CZY KOWAL? Podniósł głowę kowal Ilmarinen, otrząsnął sadze z oczu i mówi do Annikki słowa takie: — Siostro miła, wykuję ci dwa czółenka, dwa pasy i wiele pierścieni ze złota, a ty mi przygotuj łaźnię. Chcę się wymyć z sadzy, z węgla i z popiołu. Chcę znów zajaśnieć urodą. Annikki, dziewczyna o pięknym imieniu, zaczęła szykować kąpiel dla brata. Pobiegła do źródła i przyniosła dziesięć konewek przeczystej wody. Pobiegła do rzeki i przyniosła z jej dna dziesięć falą obmytych okrągłych kamieni. Pobiegła do lasu i przyciągnęła wiatrołomy, drzewa przez wichry burzowe obalone, i porąbała je na szczapy a polana. Rozpaliła wielki ogień pod piecem i nakładła na ogień kamieni, aby rozgorzały taką gorącością, jaką żelazo w ogniu goreje czerwienią. Potem pobiegła Annikki do gaju i nałamała tam cienkich gałązek z brzeziny, powiązała je w miotełki-chłostaki, aby brat Ilmannen mógł nimi wy chłostać ciało rozprażone. Z kisiałki — mleka zsiadłego — i z popiołu mydło przyrządziła. Potem do beczki wlała wodę. do wody wrzuciła rozpalone kamienie. Zasyczała, zabulgotała rozgniewana woda, gęsta biała mgła wzbiła się słupem pod powałę i w jednej chwili rozfalowała się po całej izbie. I wytaczał się z beczki jeden obłok po drugim, a każdy biały, wilgotny, gorący. W całej izbie laziebnej rozsiadła się chmura gęsta, żeś własnej ręki przez nią nie mógł dojrzeć. Z gorąca, z parności aż serce omdlewa. Wbiegła Annikki do kuźni i woła: — Bracie Ilmarinenie, już łaźnia dla ciebie gotowa! Poszedł Ilmarinen do łaźni myć się i kąpać, i naparzać, i chłostać. Poszła Annikki do izby dworskiej lubować się ślicznymi rzeczami, które dla niej wiekowieczny kowal wykuł. Nakłada pierścienie, zawiesza kolczyki, przymierza pasy. Minęło czasu mało-wiele. Aż tu wychodzi z łaźni w świeżej płóciennej koszuli Ilmarinen. Ani go poznać, taki odmieniony! Głowa jaśniutka jak len, oczy błyszczące jak woda w słońcu, twarz rumiana — na twarz zorza zeszła. Mówi Ilmarinen do siostry: 102 — Na moją podróż swadziebną podaj mi, Annikki, najwspanialszy strój, najdroższy pas, najpiękniejsze buty. Przyniosła mu błękitny strój sukienny i buty czerwone, i szubę z najgęstszego futra reniferów uszytą, stu pętlicami ozdobioną, stu kolorami ubarwioną. A na szubę pas błyszczący, złotem przetykany, i rękawice złotym kantem obrzeżone. A na jasne loki Ilmarinena czapkę z łabędziego puchu. Ustroił się wiekowieczny kowal, zajaśniał urodą, zabłysnął wspaniałością. I zawołał na chłopaka służebnego: — Zaprzęgnij mi do świątecznych sań bulanego źrebca! Sanie nakryj skórami fok, na siedzeniu połóż białe futro niedźwiedzie. Na dudze niechaj siedzi siedem złotych kukułek, niechaj przez całą drogę kukają mi szczerozłotym głosem. Wyszedł przed dom Ilmarinen i tak prosi: — O chmurowładny Ukko! Ześlij mi dużo świeżego śniegu, aby sanie po nim błyskawicą pomknęły. Wsiadł wiekowieczny kowal do sań, lejce wziął do ręki. — O żeglujący na obłokach Ukko, prowadź mnie w podróży! Aby koń mi nie zakulał, aby płozy mi się nie połamały, aby wilki, psy borowe, nie zastąpiły mi drogi! Trącił jlmarinen batem białogrzywego. Pomknęły sanie, jakby je wiatr poniósł. Pędzi koń brzegiem zatoki między wzgórzami porosłymi olszyną. Burzy się piana morska, piersi bułanego źrebca opryskuje. Jechał Ilmarinen dzień jeden i drugi. Trzeciego dnia dogonił łódź pieśniarza. Woła Ilmarinen: — Hej, wiekowieczny zaklinaczu! I ja jadę w swaty do krasawicy nieba i ziemi! Jak echo odpowiada wiekowieczny zaklinacz Vejno: — I ja jadę w swaty do krasawicy nieba i ziemi. 103 Wola Ilmarinen: — Nie porwę jej siłą. Niechaj sama wybiera, którego z nas woli! Jak echo odpowiada wiekowieczny czarodziej Vejno: — Niechaj sama wybiera, którego z nas woli. I jechali zgodnie, jechali bramo obok siebie. Szumiała fala pod korablikiem Vejno. Skrzypiał śnieg pod saniami Ilmari-nena. Straszny hałas w zagrodzie u gospodyni na Pohjoli, u starej Louhi. Jeden pies szczeka, drugi ujada, trzeci warczy, czwarty jazgocze. Mówi stary gospodarz, mąż Louhi: — Wyjdźże, córko, za wrota. Popatrz, czemu to psy takie niespokojne. Odpowiada córka najmłodsza, krasawica nieba i ziemi takie słowa mówi: — Nie wyjdę, ojcze, za wrota, bo mam pilną robotę. Muszę mąkę na chleb przez sito przesiewać. A tam na dworze nie przestaje jeden pies szczekać, drugi ujadać, trzeci warczeć, czwarty jazgotać. Mówi stary gospodarz: — Wyjdź ty, starucho, za wrota. Popatrz, czemu to psy takie niespokojne. Odpowiada stara Louhi: — Nie wyjdę za wrota. Muszę piec rozpalić na pieczenie chleba. A tam na dworze bez ustanku jeden pies szczeka, drugi ujada, trzeci warczy, czwarty jazgocze. Mówi stary gospodarz: — Idźże ty, synku, za wrota. Popatrz, czemu to psy takie niespokojne. Odpowiada chłopiec młody: 104 — Nie wyjdę, ojcze, za wrota. Siekierę muszę naostrzyć, drew na ogień muszę narąbać. Myśli stary gospodarz: „Ha, muszę sam iść popatrzeć, czemu to czarny szczeka, bury ujada, szary warczy, biały jazgocze". Stęka stary, z ciepłego pieca złazi. Kożuch na plecy naciąga, za wrota idzie. Idzie na wzgórze olchą porosłe, idzie na granicę swego pola. Widzi: na zatoce dwa żagle się chwieją — jeden czerwony, drugi niebieski. Widzi, przy zatoce mkną sanie paradne. Słyszy — złote kukułki na dudze kukają. Zawrócił gospodarz, przybiegł do izby i woła: — Ktoś tu do nas jedzie! Na szumiącym morzu chwieją się żagle, po białym śniegu pędzą sanie! Zaniepokoiła się stara Louhi. — Kto tu do nas jedzie? Czy wróg, czy przyjaciel? Jakie obwieściny nam przywozi? Córko, wrzuć na ogień gałąź jarzębinową. Jeżeli czerwony sok z niej pocieknie, to będzie znak, że jedzie ktoś z wojną. Jeśli woda czysta z niej pójdzie, to będzie znak, że jedzie ktoś z dobrym słowem. Krasawica nieba i ziemi prędko gałąź jarzębinową z ziemi podnosi, na ogień ją wrzuca. Patrzą: nie czerwień z gałęzi wycieka, nie czysta woda z gałęzi się wytacza — ale miód gęsty ciężkimi kroplami się sączy. Mówi starucha: — Miód z jarzębiny się toczy, to oblubieńcy jadą, to gody weselne się szykują. . Wyszła za wrota matka, wyszła za wrota córka. Na polu stanęły. Patrzą — widzą. Po zatoce Lemno korablik płynie. Na korabliku godny starzec siedzi, miedzianymi wiosłami ku brzegowi steruje. Patrzą — widzą. 105 Przy zatoce Lemno sanie świąteczne suną. Bulany źrebiec jasną grzywą potrząsa, złote kukułki chwieją się na dudze i kukają. A w saniach mężak szumny, suto ustrojony. Mówi stara Louhi: — Tacy to żenichowie do ciebie jadą! Ten stary na czółnie to wiekowieczny zaklinacz i czarodziej, i pieśniarz — Vejno. Ten młody na saniach to kowal Ilmarinen. Korablik pełen darów bogatych, sanie pełne tylko obietnic. I dalej tak prawi chciwa Louhi: — Jak do izby wejdą, nalejesz miodu do kubka i temu podasz, którego chcesz za męża. Córko, podaj miód pieśniarzowi, pełen korablik darów bogatych wiezie on dla ciebie. Co darunek, to darunek, od razu do skrzyni go schowasz. A obietnica — niepewnica. Wyszedł z czółna pieśniarz, wysiadł z sań kowal, ku dwo-rzyszczu idą. Krasawica mrużno patrzy na pieśniarza, przynętnie patrzy na kowala. Ilmarinen loki ma jasne jak len na przęślicy, oczy ma błyszczące jak woda w słońcu. Rumieńce na jego twarzy jak zorza na niebie. Szuba na kowalu stu kolorami ubarwiona, pas srebrem błyszczący, buty czerwienią płonące. Gdzie stąpnie — ziemia zadrży. Gdzie spojrzy — śnieg się zaiskrzy. Mówi stara matka niechętnie: — Kowal wciąż w kuźni kuje. Twarz i ręce ma czarne od sadzy, od węgla; odzież ma brudną od popiołu. Będziesz musiała go myć i czyścić, i otrzepywać. Odzież ciągle prać. Mówi krasawica nieba i ziemi: — Matko, widzisz na rękach Ilmarinena sadze i węgiel. A czyż nie widziałaś, że te ręce wykuły nam Sampo, młynek czarodziejski! TRZY ZLECENIA STARUCHY Wchodzą do zagrody pieśniarz i kowal. Podwórze mijają, próg wysoki przestępują. Już są w izbie, już ogniowi domowemu się kłaniają. Ogień na środku klepiska na kamieniach płonie. Mówi do gości stara Louhi: — Witajcie mi w dobrym zdrowiu! 107 I do dwóch kubków miód nalewa. Bierze jeden kubek w prawą rękę, drugi w lewą i jednocześnie pieśniarzowi i kowalowi je podaje. Wypił miód wiekowieczny pieśniarz, ostatnie krople bogom na ofiarę przed ogniem na klepisko wylał. A wiekowieczny kowal Ilmarinen mówi: — Póki słońce ziemię ogrzewa, póki księżyc nad ziemią świeci, nie dotknę ustami tego miodu, aż się nie dowiem, czy krasawica nieba i ziemi z dobrowoli chce być moją. Odpowiada chytra Louhi, takie słowa mówi starucha: — Moja najmłodsza, moja najpiękniejsza w alkierzu się stroi, w czerwone trzewiczki się obuwa. Ale nie można tak łatwo od krasawicy słowa przyzwolenia usłyszeć. Musisz mi pierwej jedną pracę wykonać. Pyta Ilmarinen: — Jakaż to praca? — Za olszową gainą jest pole żmijowe. To pole trzeba do końca zaorać. Orał je sam czarnobóg Hiisi z góry Rastekais, czarodziejski ren sochę ciągnął, żmije deptał, ale Hiisi całego pola nie zaorał, połowa została. Pierwej to pole sochą zaorz, broną zawlecz, a potem krasawicę o słowo przyzwoleństwa pytaj. Nic Ilmarinen starej nie odpowiada. Idzie do alkierza, na progu staje, do krasawicy mówi: — Córko zmierzchu i nocy! Czy pamiętasz, jak wykułem dla was Sampo, jak obiecałaś mi wtedy zostać moją żoną, opuścić Pohjolę, pojechać ze mną do Kalewali? Oto teraz matka twoja mówi, że nie dasz mi słowa, dopóki pola żmijowego nie zaorzę i nie zabronuję. Jakżeż to mogę uczynić? Żmije mnie zagryzą. Odpowiada krasawica: — Nie frasuj się, kowalu Ilmarinenie. Dam ci radę najlepszą, radę jedyną. Wykuj sochę ze złota, srebrem ją usrebrnij. I wykuj sobie żelazne buty wysokie aż do kolan, żelazną ko- szulę i żelazne rękawice. A konia weź ogniowego. Koń ogniowy żmijom będzie straszny i niebezpieczny. Posłuchał Ilmarinen dorady krasawicy. Wrzucił do ognia i złoto, i srebro, i żelazo. Wykuł sochę, wykuł buty po kolana, koszulę żelazną i żelazne rękawice. I poszedł ogniowym koniem orać pole żmijowe. A na żmijowym polu gadziny głowy podnoszą, gadziny szyje wyciągają i syczą, i jadowitymi zębami grożą. Mówi do nich Ilmarinen: — Żmije stworzone przez czarnego boga! Idźcie stąd na puste ścierniska, na grzęzawy czarne! Zapełznijcie w głębiny borowe! Uchodźcie z tego pola! A żmije nic, tylko głowy podnoszą, tylko syczą i grożą. Ale nie uląkł się strasznych gadów wiekowieczny kowal. Ogniowym koniem zaorał, zabronował do końca żmijowe pole. Wrócił do dworu Louhi i mówi, słowa takie Ilmarinen powiada : — Żądanie twoje, gospodyni, spełniłem, przygotowałem pole żmijowe pod zasiew. Teraz ty prośbę moją spełnij, oddaj mi córkę za żonę. Ale chciwa Louhi żąda drugiej ofiary. — Oddam ci córkę, ale nie pierwej, aż pójdziesz do krainy umarłych, do mrocznej Kalmy, i tam schwycisz a przyprowadzisz tu olbrzymoniedźwiedzia i olbrzymowilka. Po mrocznej puszczy one tam biegają. Stu ludzi już na tę wyprawę chodziło, stu ludzi z tej wyprawy nie wróciło. Wchodzi Ilmarinen do alkierza krasawicy, na progu staje i mówi: — Matka twoja żąda, abym poszedł do krainy umarłych i schwytał tam olbrzymoniedźwiedzia i olbrzymowilka i obu tu żywych przyprowadził. Jakże to mogę uczynić? Stu śmiałków do mrocznej puszczy na te łowy chodziło, stu śmiałków z tych łowów nie wróciło. 108 109 Odpowiada krasawica, słowa mówi takie: — Nie frasuj się, wiekowieczny kowalu. Pomogę ci, dam radę jedyną. Przez trzy doliny płyną trzy potoki. Wszystkie trzy mają wodę niespokojną — pędzą wzburzoną falą, po skalistych progach skaczą. Jeden potok płynie z północy, drugi ze wschodu, trzeci z zachodu. Pod miedzianą górą spotykają się, tam gdzie sterczy z wody czarna skała. — Pod miedzianą górą, gdzie sterczy czarna skała... — Idź tam. Na czarnej skale rozpal ognisko i ukuj w ogniu łańcuch z żelaza, uzdę ze stali. Na ten łańcuch, na tę uzdę w krainie Kalmy pochwycisz bez obrazy wilka i niedźwiedzia. Poszedł Ilmarinen pod górę miedzianą. Ujrzał tam trzy potoki. Pędzą jak trzy stada koni białogrzywych. Jeden z północy, drugi ze wschodu, trzeci z zachodu. Huczą po dolinach, kamienie tratują, deszczem na boki miotają. Wszystkie trzy biegną w jedno miejsce: pod górę miedzianą, tam gdzie czarna skała. Tu się spotykają, tu się zaczyna walka. Jeden po drugim przejścia nie chce ustąpić. Rzucają się na siebie, ryczą jak dzikie zwierzęta. Sto srebrnych słupów wody bije w górę, sto srebrnych słupów niebo podpiera. Idzie śmiało Ilmarinen przez tę grzmiwodę, srebrne słupy roztrąca. Huczliwe fale do nóg mu się rzucają, nogi obłapują i podrywają, na dno chcą kowala obalić. Huczliwe fale skaczą mu na piersi, twarz obryzgują, oczy zalewają. Idzie Ilmarinen śmiało przez rozgniewaną wodę ku czarnej skale. A gdy doszedł, na gładziźnie skały ognisko rozpalił. Czarna skała jest mu kowadłem, ciężki głaz z głęboczyny wody wydźwig-nięty jest mu młotem. Ukuł wiekowieczny kowal łańcuch żelazny, ukuł uzdę stalową i poszedł do krainy Kalmy łowić olbrzymozwierza. I tak ku puszczy idąc Ilmarinen się modli: „O bogini mgieł i tumanów! Przesiej przez sito swe białe obłoki w odwieczną puszczę krainy śmierci. Niechaj wypełnią 110 tam wszystkie dróżeczki i polany, i knieje. Spraw, aby ciało moje we mgle stało się niewidzialne, krok mój niedosłyszalny, kożuch mój nieczujny. Zasłoń mnie przed wilkiem i przed niedźwiedziem, aby mnie nie napadły, .zanim zdążę łańcuch zarzucić, uzdą się osłonić". W mrocznej krainie Kalmy brnie Ilmarinen przez puszczę. Nagle przed wiekowiecznym kowalem ni to góra wyrasta, ni to skała się wydźwiguje! Nie góra to, ale olbrzymoniedźwiedź przed nim staje. Nie skała to, ale olbrzymowilk do skoku na kowala się przyczaja. Nie tak prędko baśń się baje, jak się prędko rzecz ta staje. Raz-dwa! Zarzucił śmiałek łańcuch na niedźwiedzia, uzdę na wilka i już je bezsiła ogarnęła, i już niby jagnięta posłuszne do Pohjoli je prowadzi. — Gospodyni Louhi! Niedźwiedzia i wilka z krainy umarłych wam przywiodłem. Krasawicę swoją oddajcie mi za żonę. Wychodzi starucha przed dom, oczom własnym nie wierzy! Niedźwiedź i wilk przed progiem dworzyszcza stoją. Olbrzymy ponad dachem wierzchołki sosen zadwornych obwąchują. Ale stara Louhi ma jeszcze jednego wroga. Ale chytra Louhi chce, aby jeszcze tego ostatniego wroga Ilmarinen swymi rękoma zniszczył. Tak i stara mówi: — Moją córeczkę najmilszą, moją ptaszkę błękitną dostaniesz za żonę, jeżeli mi złowisz dziwotwora-szczupaka, co w głębinach Czarnej Rzeki w krainie Kalmy żyje. Nie możesz go łowić ani siecią, ani niewodem. Pyta Ilmarinen: — Czy był już bohater, który próbował dziwotwora złowić? — Stu ludzi już chwycić go chciało, stu ludzi z tych wypraw nie wróciło. lll Posmutniał wiekowieczny kowal. Już oczy mu nie błyszczą jak woda w słońcu, już rumieńce mu nie pałają jak zorza przed-ranna. Do alkierza krasawicy wchodzi, na progu staje i mówi: — Na jedną jeszcze wyprawę iść muszę, na wyprawę najcięższą. Mam złowić dziwotwora-szczupaka w głębokich wodach Czarnej Rzeki. Nie wolno mi zastawiać sieci, nie wolno mi ciągnąć niewodu. Stu bohaterów już przy tym połowie zginęło; sto pierwszy — Ilmarinen teraz zginie. Krasawica rękę na głowie kowala kładzie, dobrą radę mu daje: — Nie smuć się, Ilmarinenie. Smutek w niczym nie pomaga! Wykuj orła z czerwonego ognia, uczyń ptaka płomiennego! On ci wyłowi dziwotwora. Wykuł Ilmarinen ptaka płomiennego. Ptak ma nogi żelazne, pazury ma stalowe, skrzydła ma szerokie jak burty okrętu. Zaszumiał ptak skrzydliskami. Wskoczył mu kowal na grzbiet i mówi: — Leć, orle, do krainy Kalmy nad Czarną Rzekę. Wyłów z jej głębiny dziwotwora-szczupaka. Poleciał orzeł nad skały granitowe; wyostrzył dziób, wyostrzył pazury. Poleciał orzeł nad Rzekę Czarną i szumi nad wodą skrzydłami. Co jednym skrzydłem o fale bije, to drugim skrzydłem o chmury zaczepia. Podchodzi Ilmarinen do wody, a z wody dziwotwór się wyłania, paszczę rozdziawia, kowala chce połknąć. Paszczę ma szeroką na trzy potoki, a w paszczy zębiska — każdy jak drągo-wina od grabi. Ale z góry na rybę spada ptak płomienny. Szponami jednej nogi chwyta orzeł dziwotwora, szponami drugiej w skałę się wczepia. Dwa razy dziwotwór wciągał ptaka do wody, dwa razy musiał ptak swą zdobycz z pazurów wypuszczać. Aż wreszcie wszystkimi szponami wczepił się w skorupiate łuski szczupaka i wyciągnął go z głębiny, i uniósł się z nim w górę. Błyszczą płomienne skrzydła orłowe, błyszczą zwycięskie orłowe oczy. I wzleciał razem z rybą na wiecznolaty dąb, na konarach rybę rozłożył, stalowym dziobem uderzył, głowę od tułowia odrąbał. Już robota orłowa skończona. Wzleciał płomienisty ptak na chmurę. Zgięła się chmura. Jęknęło niebo, pochowały się zatrwożone gwiazdy, odłamały się oba rogi księżycowi. A Ilmarinen dźwignął łeb szczupaka, załadował go sobie na plecy i przyniósł do dworzyszcza starej Louhi. I tak wiekowieczny kowal mówi: — Zaorałem pole żmijowe, przywiodłem z krainy Kalmy olbrzymoniedźwiedzia i olbrzymowilka, wyłowiłem z Czarnej Rzeki dziwotwora. Spełniłem wszystkie twe rozkazania, gospodyni. A ty czy spełnisz swoją obietnicę? Czy oddasz mi swą najmłodszą, swą najpiękniejszą za żonę? Odpowiada ze smutkiem stara Louhi, gospodyni na Pohjoli tak mówi: — Tak, teraz widzę, że muszę ci oddać moją krasawicę za żonę. Niechaj ci będzie do końca życia gołąbką najmiłejszą. Usłyszał te słowa brat krasawicy. Ten, co siekierę na granitowym kole ostrzył, co drwa na opał rąbał, i tak zaśpiewał: Przyleciał jastrząb przede dwór. ; Przyniósł korali krasny sznur. — Wyjdź, gołąbko, wyjdź ze dwora, bo ci żoną być już pora, już pora. 112 113 Porwał gołąbkę w ostry dziób. — Będzie wesele, a nie grób. Wezmę cię na skrzydła-loty, do mej chaty, do roboty, roboty! A stara gospodyni już nie chytrzy, już dla Ilmarinena nowej pracy nie obmyśla, już o swoje korzyści nie zabiega. Starą głowę zwiesiła, siwe włosy po plecach rozplotła. Przy ognisku na stołku siadła, z boku na bok się chwieje i tak zawodzi : Gdybyś nie przędła, córko, na tęczy księżyca słońca promieni — nie ujrzałby cię zaklinacz stary i doli twej nie odmienił. Gdybyś ty nie szła gąskom, łabędziom drogę wskazywać na niebie, to Ilmarinen by nie przyjechał brać cię od ojców do siebie. Gdybyśmy ciebie, córko najmłodsza, od siedmiokrasy tej gnali — to nie jechałabyś teraz preczki do obcej, do Kalewali. A tam na zatoce Lemno błękitny i czerwony żagiel łopocze. Płynie korabłik, srebrną smugę na wodzie wyoruje. Odjeżdża samotny Vejno do swej ojczyzny. CZĘŚĆ PIĄTA O GODACH WESELNYCH KRASAWICY NIEBA I ZIEMI Z WIEKOWIECZNYM KOWALEM ILMARINENEM NA MIĘSO WOŁOWE! NA PIWO CHMIELOWE! Hej, będzie to, będzie wesele! Ani opowiedzieć to słowem, ani opisać to piórem, ani wymalować to barwiczką, ile tam dla gości jadła przygotowano, ile tam dla gości picia narządzono! W Karelii już od dawna wołu tuczono na te gody. Wyrósł a wyrósł niemały. Grzbietem do chmur dosięgał. Rogi miał na sto łokci wysokie, gębulę miał na półtora łokcia szeroką. 117 Jaskółce trzeba było całego dnia, aby od rogu do rogu mogła przelecieć. Wiewiórce trzeba było całego dnia, aby przez długość jego grzbietu mogła przebiec. Prowadzono wołu z Karelii do Pohjoli. Przy każdym rogu po stu chłopów powrozy trzymało. Tysiąc chłopów za łańcuch przy gębuli go wiodło. A teraz bieda, kto tego wołu zabije, kto tego wołu poćwiartuje. Szukano rzeźnika w Pohjoli, w całym tłumie narodu szukano — nie znaleziono. Szukano wśród sąsiadów Karelów — nie znaleziono. Nie znaleziono na wschodzie wśród Rosjan ani na zachodzie wśród Szwedów. Szukano w państwie umarłych, w ponurej Kalmie — na próżno. Szukano po lądach i po morzach. No i wreszcie skądciś, z dalekiej morskiej pustyni przyszedł śmiałek. Nosił skałę na głowie — to była jego czapka. Nosił głazy na nogach — to były jego buty. Ten wołu zabił, ten wołu poćwiartował. A w jakiejże to izbie będą te gody weselne? Jest tam, jest izba we dworze gospodyni Louhi. Jak kogut pieje pod powałą, to go na klepisku tejże izby nie słychać — taka wysoka. Jak pies szczeka w jej głębi, to go przy drzwiach nie słychać — taka długa. Bierze się gospodyni do warzenia piwa. Znoszą do mielcucha* na to piwo wodę, aż jej w źródłach zabrakło. Rąbią na ogień dla warzenia piwa drzewo, aż się las przerzedził. Znoszą wory jęczmienia i kosze chmielu, i cebry drożdży. Będzie tego piwa, będzie! I to takiego, co: Kobietom daje śmiech. Mężom daje wesołość. \ ¦; Dzielnym daje męstwo. A głupcom — chęć bijatyki. W kotłach mieszają, drew dokładają. Wielki dym z ogniska wali na całą Pohjolę, na całą Kalewalę. Wychodzą ludzie z chałup, patrzą w niebo, dziwią się: — Z czego taki dym? Z ognisk pastuszych? Z wojny dalekiej ? Wyszła matka Ahtiego, staruszka miła, wyszła z dzbanem po wodę do potoku. Stanęła, myśli, myśli... „Bitwy musi na Północy rozgorzały. Chaty się palą, lasy płoną". Wyszedł z izby wesoły Ahti. Bystro patrzy, dym w nozdrza wciąga, dym w ustach smakuje i mówi, tak Ahti powiada: — Nie z wojny to dym. Nie palą się chaty, nie płoną lasy. To na Pohjoli piwo warzą. Piwo w miel cuchach gotują na moje wesele z krasawicą nieba i ziemi. Już wywar piwa gotów. Do beczek go leją. A tych beczek cały tysiąc. Każda beczka z dębiny, każda z miedzianym kranem. Tysiąc beczek napełniono, tysiąc beczek zatoczono w pieczary skalne, w piwnice głębokie, aby tam piwo dojrzewało, aby potem dawało: Kobietom śmiech. Mężom wesołość. Dzielnym odwagę. A głupcom wybryki. Warzy gospodyni w kuchni mięso, szykuje kotły kaszy z omastą, piecze góry chleba, a młode piwo dojrzało i po beczkach szumi. „Już mogliby mnie pić, już mogliby mnie sławić, już mogliby na moją cześć pieśni śpiewać". 118 119 Zaniepokoiła się gospodyni. Piwo się rozgniewa, gdy będzie długo czekało. Każe Louhi szukać pieśniarza, który by piwo sławił. Szukają po całej Pohjoli, szukają — znaleźć nie mogą. A piwo w dębowych beczkach coraz bardziej buntuje się i szumi, i przekleństwa miota, i grozi: „Jak nie znajdziecie pieśniarza, żeby o mnie najdźwięczniej śpiewał, żeby najpiękniej mnie chwalił, to wszystkie obręcze połamię, wszystkie krany wyrwę, wszystkie klepki rozsypię, wszystkie dna wyważę!" Przeraziła się gospodyni jeszcze bardziej. Woła swą służkę, niewolnicę małą, i tak mówi, do służki swej tak Louhi powiada : — Leć mi zaraz do Kalewali i zaproś na wesele wiekowiecz-nego pieśniarza i zaklinacza Vejnemejnena. On piwo uczci pieśnią, on piwo uspokoi. A potem spraszaj mi wszystkich na gody weselne z całej Pohjoli, z całej Kalewali. Pyta służka, niewolnica mała: — A jeśli są po chatach ślepi? — Proś i ślepych. Przywieź ich czółnem. — A jeśli są po chatach kulawi? — Proś i kulawych. Przywiedź ich na renach. — A jeśli są po chatach kaleki? — Proś i kaleki. Zabierz ich w saniach. — A jeśli są po chatach nędzarze obdarci i w łachmanach? —' Proś i nędzarzy. Niechaj przyjdą obdarci i w łachmanach. Wszystkich a wszystkich zaproś, tylko omiń wesołego Ahtiego, co mieszka na przylądku u morza sinego. . Pyta służka, niewolnica mała: — Dlaczego mam pominąć wesołego Ahtiego ? — Dlatego masz pominąć wesołego Ahtiego, że on ma krew gorącą, krew niespokojną. Zaraz tu zacznie zwady, zaraz zacznie bijatyki, spokój nam zamiesza, piwo rozgniewa. 120 Pobiegła pędem mała niewolnica na sześć dróg, na osiem gościńców na wesele gości spraszać z całej Pohjoli, z całej Kalewali. Wszędzie była, przylądek u sinego morza ominęła. Wszystkich zaprosiła, wesołego Ahtiego pominęła. WITAJCIE! Krząta się po kuchni stara Louhi, aż tu słyszy od strony morza szum a trzask, a niepokój! Zalękła się stara. — Co za nieszczęście się zbliża? Czy to śnieżna burza nadciąga? Czy to obce wojsko pędzi? Jak stała, tak na dwór wybiegła, za wrota wyskoczyła i stoi, i patrzy. E, nie burza to idzie, nie zawieja to szaleje, nie wojsko się zbliża. To zięć, to Ilmarinen miły ze swą kawalerską drużyną na gody weselne pędzi. Na saniach jadą, na koniach cwałują, na renach kłusują! Za-marzłe błoto trzeszczy pod kopytami, płozy skrzypią po śniegu, srebrne kukułki na dugach dzwonią. A tych kawalerów ze dwa sta w drużynie. Wszyscy weseli, wszyscy ustrojeni, wszyscy piękni, aż oczy rwie! Jak to Louhi zobaczyła, pod boki się wsparła, chodakiem o ziemię przytupnęła i zaśpiewała: Choćby was tu było, było, ile nocka gwiazd nasiała — tobym ja mojego zięcia w oczymgnienie dowidziała! Choćby was tu było, było, ile kropel ma zatoka — tobym ja mojego zięcia rozeznała w mgnienie oka! Bo ten szumny Ilmarinen jako dąb w brzozowym lasku, jako orzeł przy ptaszętach, jako tęcza w siedmioblasku! Już wjechały sanie Ilmarinena na przededworze, a za nim tłum towarzyszy, tłum drużbów, bohaterów z Kalewali. Kukułki dzwonią, sanie skrzypią po śniegu, rżą konie. Ej, szum wesoły! A stara Louhi znów przytupnęła, znów zaśpiewała: Weźże, stary sługo, konika wronego. Na powódkach złotych poprowadźże jego. Na powódkach złotych, na jedwabnym pasie. Bo ten wrony konik musi chodzić w krasie. Bieżaj, stary sługo, gdzie źródełko czyste — przynieś ty wronemu wody w srebrnej misce. Wody w srebrnej misce, owsa ze świronka, cośmy go zbierali od słonka do słonka. Nakryj, stary sługo, wronego tą derką, na której się błyszczy jak rosa sreberko. Bo ten konik wrony wiózł mojego zięcia — niechże zazna u mnie dobrego przyjęcia. Dobrego przyjęcia, wszelakiej wygody — bo tym wronym koniem jechał sam pan młody! Wysiedli z sanek, zeskoczyli z koni, pozsuwali się z renów. Do dworu się tłoczą. Ilmarinen ich prowadzi. 124 125 A stara Louhi śpiewa: Rąbajcie dźwierze na suchy wiór, bo Ilmarinen wchodzi we dwór. Wyrost on, wyrósł jak w lesie dąb. Jakże mu przejść tu przez niski zrąb. Wyrósł on, wyrósł jak w lesie buk. Rąbajcie dźwierze, rąbajcie próg! Weszła do izby Ilmarinenowa drużyna. Powiada pan młody: — Wielki Ukko! Ześlij szczęście na ten dwór sławny, w te ściany sosnowe. Odpowiada gospodyni Louhi: — Wielki Ukko, obdarz zdrowiem i długim życiem tych, co weszli do tej izbeczki malej, w te progi skromne. I gospodyni w ręce zaklaskała. — Ej, ty służko, niewolnico mała! Przynieś skórkę baranią, a na skórce szczapkę sosnową, a na końcu szczapki ogień kwitnący. Niechaj zobaczę, jakie oczy ma mój ziętaszek: czy niebieskie, czy szare, czy białe, czy lnowe. Przyniosła służka ognia na końcu szczapki sosnowej, na skórce baraniej. Mówi gospodyni, tak Louhi powiada: — Ogniu sosnowy, zadymiłeś, zaczerniłeś twarz mego zięcia; nie widzę, jakie ma oczy. Służko, służko, niewolnico mała, przynieś ognia na świeczce białej, na świeczce woskowej. 126 Przyniosła niewolnica mała ogień na świecy wysokiej, na białej świecy woskowej. Podniósł się jasny dym, dym pachnący. Rozjarzył się ogień czysty. — Teraz widzę oczy Ilmarinena. Nie czerwone są one i nie białe, i nie szare, i nie lnowe, ale błyszczą jak piana morska, ale są jak fiołkowa morska fala, jak kwiat wiosenny są piękne. I zaśpiewała Louhi: A usiądźże, mój ziętaszku, pod niebieską ścianą. Masz tam ławę, masz wysoką, mięciutko wysłaną. A obróćże ku nam, zięciu, liczko jaśniejące. Niechże będzie izba w blasku, niechże będzie słońce. Usiedli goście za stołem. Gospodyni ich ugaszcza. Wnoszą służki misy, a każda misa pełna po brzegi: ryby smażone, mięsa pieczone, kasze owsiane, kasze jęczmienne — suto omasz-czane. Zawołała Louhi, tak gospodyni zakrzyknęła: — Hej, służko niewolnico! Przynieś piwa w konwi srebrzystej, w konwi uchatej! Przyniosła niewolnica konew piwa. Krąży konew dookoła stołu. Kolejno każdy biesiadnik za ucha chwyta, konew ku ustom przechyla, a potem sąsiadowi ją podaje. Przyszła konew do Vejno. Podniósł stary zaklinacz konew do góry i powiada: — Piwo szumiące, sławny z ciebie napitek! Nie godzi się pić ciebie w milczeniu. Zbudź pieśni w piersiach mężów. Jeśli pieśni nie zbudzisz, gospodyni będzie się martwiła: „Jakież ja piwo uwarzyłam! Ochrypiło ono gardła, otępiło 127 ono języki. Goście moi, kukułeczki miłe, nie śpiewają, nie szumią, nie radują się. Biada mi, biada! Jakież ja piwo uwarzyłam!" I tak mówi dalej wiekowieczny zaklinacz Vejno: — Bracia, wszyscy powstańmy, ręce sobie podajmy, krąg wielki uczyńmy. Czy nie znajdzie się wśród nas człowiek, który zacznie pieśń, aby ten dzień uczynić wesołym dniem, aby ten wieczór uczynić przepięknym wieczorem! Zachrypiał stary gospodarz, co leżał na piecu: — Oj, nie było śpiewaka lepszego, niźli ja byłem w tych dawnych czasach, w młodości mojej! Płynęły moje pieśni, jak płyną rzeki; szumiały, jak szumią wodospady; weseliły się, jak weselą się potoki; zadumą szły do dna duszy, jak zadumą wody do dna głębiny idą. Ej, głosie, mój głosie, gdzieżeś ty ode mnie odbieżał! Trzeszczysz ty teraz, jak trzeszczą grabie po zeschłych kolkach leśnych. Chroboczesz ty teraz, jak chroboczą sanie ciągnione po piasku, jak łódź ciągniona po suchych kamieniach. Mówi stary zaklinacz Vejno: — Jeśli tu nie ma nikogo, kto by pieśń zaczął, to ja ją zacznę na cześć tego dworu, na cześć tego piwa, na cześć wieczoru dzisiejszego. I stali biesiadnicy dookoła stołu, trzymali się za ręce, a wiekowieczny Vejno śpiewał. Wiatr pieśń posłyszał i przypadł do ziemi, przestały szumieć sosny za oknami. W izbie słuchali ludzie, słuchały ściany sosnowe i ławy, i stół. A w srebrnych konwiach szypiało swoje nutki młode piwo. Wszystko radowało się wielkiej godowej pieśni Vejnemej- nena. O PANNA MŁODA Już się uczta skończyła, już wszyscy najedli się i napili do syta. Mówi gospodyni, tak Louhi przemawia do Ilmarinena: — Czy jesteś tu dla radości swej matki? Czy siedzisz tu dla dumy swego ojca? Czy tu przebywasz, aby dodać blasku tej izbie? I sama tak sobie odpowiada: — Nie bądź tu dla radości 128 129 swej matki, nie siedź tu dla dumy swego ojca, nie przebywaj tu dla blasku tej izby. Bądź tu dla radości swej ukochanej, błyszcz tu dla krasawicy nieba i ziemi. Podniosły się z ławy swatki, pana młodego kołem otoczyły, panu młodemu śpiewają: Poczekaj tu chwilę, powitasz ją mile. Jeden warkocz zapleciony, drugi warkocz roztrzepiony. Jeszcze nie gotowa. Poczekaj tu chwilę, powitasz ją mile. Jeden rękaw już nadziała, o tym drugim zapomniała. Jeszcze nie gotowa. Poczekaj tu chwilę, powitasz ją mile. Prawa nóżka butek nosi, lewa nóżka o but prosi. Jeszcze nie gotowa. Poczekaj tu chwilę, powitasz ją mile. W rękawiczce ręka prawa, a tej lewej nie dostawa. Jeszcze nie gotowa. I Potem się swatki ku drzwiom obróciły, przed drzwiami się skłoniły i tak śpiewają: Wyjdźże, wyjdźże, panno młoda. Słonko wstało, czasu szkoda. Konik gryzie już wędzidło, saniom czekać już obrzydło. Wzięłaś pierścień diamentowy — to nie turbuj dłużej głowy. Obiecanie — dotrzymanie. Wsiadaj, wsiadaj w jasne sanie. Drzwi otworzyły się, panna młoda z drużeczkami wyszła. Ani mgła nad łąką nie jest tak lekka, jak lekuchna jest na niej szatka. Słońce jej dało swego złota na pas i na butki. Księżyc jej dał swej osrebrzyny na koronę na głowę. Jak zorza płonie, jak zorza kolorami migoce. Swatki z pokłonami ku niej idą, swatki śpiewają: Oj, wypłaczesz ty łez gorzkich niemało za tym dobrem, co za tobą zostało. Za swym ojcem, za swą matką, za chatą, boś tu sobie żyła wolno, bogato. Boś tu smutnych dum, dumeczek nie znała. Wszystkie dumy siostra sosna zabrała. Siostra brzoza wyszumiała je w smutkach, 130 1/5! a tyś rosła jako polna jagódka. Tam drzwi obce, drzwi skrzypiące, nieznane, a tu ciebie witające, kochane. Tam i stoły, tam i ławy niechętne — a tu swoje, wzywające, przynętne. Nie na dzionek ty tam jedziesz, nie na trzy. Ale — aż cię tam śmierteczka wypatrzy. Jak zatęsknisz, jak tu wrócisz po moście, to już aby w odwiedziny, by w goście. Zapłakała panna młoda rzewliwie. Nie będzie już dłużej jak ta kukułeczka po gaju bujała, wesoło śpiewała. Jak dzika gąska na wodę opadnie, a woda ją poniesie daleko, daleko od swego brzegu, ku nieznanej ziemi, ku cudzej krainie. Tu wzgórza miłe, jagodami porosłe — a tam może smutna pustynia piaskowa. Tu w potokach woda kryształowa, pachnąca—a tam może brudna i cuchnąca. Tu ma łóżeczko z czystą pościelą — a tam może na czarnych kamieniach spać jej każą. Zapłakała panna młoda rzewliwie. Wystąpili bracia, siostry wystąpiły i tak śpiewają: Nie płacz, siostro, nie płacz, miła, będziesz tam w dostatku żyła. 132 Tam pszenicą szumi pole i tam biały chleb na stole. Tam nie tylko piwo złote, tam i miody na ochotę. Mleczne krowy tam na łące, w polu owiec tam tysiące. Pójdzie mąż twój tam na łowy — już na obiad jeleń płowy. Pójdzie z łukiem w bory luby — już sto lisów masz na szuby. Tam talary mierzą skrzynią. Będziesz wielką gospodynią. Podniosła się z ławy Osmotar, córa Kalewy, i daje rady pannie młodej. Jak ma w domu męża żyć, jak ma postępować, aby ją matka mężowska polubiła, pochwaliła. — Inaczej wszystko będzie w tym obcym domu, inaczej. Nie takie wesołe życie, jakie miałaś u ojców. Zostaw tu na skraju pieca wór, a we worze wszystkie swoje dumeczki; zostaw na ławach swoje piosenki, a na polu swój uśmiech, a lenistwo swoje zostaw tu w gajach i po zaroślach. Nie zabieraj ich do mężowskiego domu! Musisz tam mieć rozum bystry. Wieczorem ty pierwsza wypatrz woskówkę, aby ją zapalić, gdy się ściemnia. Rankiem miej ostry słuch, aby posłyszeć, jak kogut pieje na wstawanie. Gdy zapieje raz, to zrywaj się z łoża; zrywaj się, zanim zdąży zapiać raz drugi. A jak koguta tam nie słychać, to patrz na niebo. Wielka Niedźwiedzica da ci dobrą radę. Gdy Niedźwiedzica głowę zwróci na południe, a ogon na północ, to znak, że trzeba ci wstawać i iść zaraz do paleniska, popiół odgarnąć, z tlejących iskierek ogień rozdmuchać. Zapal szczapkę, przyświecaj nią sobie i idź do stajni, do obory, do chlewu bydełko oprzątnąć. 133 A nie przysiadaj tam wygodnie, bo zaśniesz! Spiesz się do domu. Już tam dziecko obudziło się i płacze — może głodne, może zziębło... Wetknij mu w rękę kawałek chleba i idź sprzątać izby. A jak idziesz do sprzątania, musisz być czterokrotnie obciążona: na lewym ręku dziecko, w prawej ręce wiadro z wodą, na plecach miotła, w zębach łuczywo. Bierz się do sprzątania. Skrzydłem gęsim pozmiataj śmieci, pozmiataj okruchy z ław i ze stołów, omieć sadze z powały. Potem miotłą zamieć, wodą wyszoruj . Sprawuj się zawsze cichutko jak myszka; biegaj szybko jak zając, a ostrożnie, aby się nie potknąć, nie przewrócić, nic nie stłuc, nic nie rozlać, nic nie rozsypać. A jak w żarnach ziarno mielesz, jak kamieniem w żarnach kręcisz, to przy tym nie wzdychaj, nie stękaj, żeby świekra nie pomyślała, że zła jesteś, żeś niechętna tej robocie. A jak zobaczysz, że wiadra puste, to łap zaraz na ramiona nosidło i leć do studni po wodę, leć po wodę do potoku. I nie siedź tam długo! Jak wiatr szybko pędź z powrotem, aby nie pomyślano, że się tam we wodzie przeglądasz, że się tam swoją urodą lubujesz. Pójdziesz do drwalki po szczapy, to bierz te pierwsze z brzegu, nie wybieraj, nie odrzucaj, nie ciskaj tam polanami, bo świekra pomyśli, że ciskasz tak ze złości. Jak pójdziesz grzać kamienie w łaźni, to prędko stamtąd wracaj, bo świekra powie, że się tam na ławie wylegujesz, że się tam w cieple wygrzewasz. A jak pójdziesz na wieś do obcych chałup, do obcych ludzi, to zawsze tam wychwalaj świekrę. I choćby ci ona od wiosny do zimy tylko jedną łyżkę masła dała, to mów, że ci co dzień dwie łyżki daje i że jeszcze się pyta, czy nie masz za mało. Takie rady Osmotar pannie młodej daje. Teraz znów swachy do Ilmarinena zwróciły się chórem: 134 A ty, panie młody, masz ty wielkie szczęście, że ci się dostało to dziewczę w zamęście. Umie uprząść nici, ziarno mleć na mąkę, umie cepem młócić, umie kosić łąkę. Jak siądzie do tkania, przybijaczem trzaśnie — to od tego huku nikt we wsi nie zaśnie. Tylko księżycowa córka porą nocną umie tkać tak pięknie, tak przybijać mocno. Stań zawsze obroną, stań ty zawsze ścianą, gdyby ktoś chciał skrzywdzić żonkę miłowaną. I nie pozwól, bracie, by siedziała w kątku, ale ze swą świekrą zawsze w pierwszym rządku. Nie pozwól, żeniszku, żeby twoja miła za ojcem, za matką płakała, tęskniła. 135 Jak tylko twa żonka zapłacze z żałości, to zaprzęgaj konie i przywoź ją w gości. A jak będziesz jechał, nie jedź po wybojach, żeby nie złamała nóżki żonka twoja. Nie chowaj ty na nią rózgę brzezinową — ale chowaj dla niej — zawsze dobre słowo. Już pora odjeżdżać, już pora dom rodzinny pożegnać. Zaśpiewała młoducha: Bliskaś ty, bliska, moja rozłąko! Przebiegłaś gajem, przebiegłaś łąką, przebiegłaś sienią, już u drzwi stoisz i oczy moje łzami już poisz. Wypite piwo na pożegnanie. Koń grzebie nóżką, czekają sanie. Już mi porzucić ziemię rodzoną. Już mi wędrować nieznaną stroną. Błogosław ojcu, przedwieczny Ukko, bo mnie prowadził swoją nauką. Błogosław matce, Ukko z obłoku, bo mnie chowała u swego boku. Błogosław braciom, siostrom i służbie, bo żyli ze mną w przyjaznej drużbie. Już mi porzucić ziemię rodzoną. Już mi wędrować nieznaną stroną. Żegnam cię, dworze mój malowany. Żegnam was, izby i cztery ściany. Żegnam już, żegnam, mój piecu, ciebie, com wybujała na twoim chlebie. Żegnam cię, łąko, gaju, polano, biegłam was witać w każdziutkie rano. Żegnam cię, brzozo i sosno miła, com w waszym cieniu śpiewać lubiła. Wypite piwo na pożegnanie Koń grzebie nóżką, czekają sanie. Już jedzie Ilmarinen z młodą żoną do Kalewali. Skrzypią sanie po śniegu, dzwonią srebrne kukułki, brzęczą miedziane kółka, orczyk stuka, rzemienie chroboczą, duga się chwieje. Biegnie koń bystronogi. Jechali dzień jeden i dzień drugi jechali, a na trzeci dzień, gdy słońce już zachodziło, zobaczyli Ilmarinenową siedzibę. Dym się tam gęstą chmurą wytaczał przed dach i wesoło pomykał w górę. 136 o JEDZIE AHTI NA WESELE Wyszedł wesoły Ahti ze swej chaty, poszedł orać pole pod jęczmień. Słyszy, coś dźwięczy w powietrzu. Słucha, nasłuchuje Ahti. To muzyka gra, to kobiety śpiewają, to kubki trącają o siebie, to zdrowie Ilmarinena, to zdrowie krasawicy wznoszą! Do Pohjoli trzy dni drogi, ale Ahti ma ucho bystre, przeby-stre. Dobrze słyszy lis baczny, dobrze słyszy wilk czujny, ale Ahti sto razy lepiej od nich słyszy. Już wie! To gody weselne wiekowiecznego kowala Ilmarinena z krasawicą. Wzburzyła się krew w bohaterze! Przecież to on, Ahti, dla zdobycia krasawicy na czarodziejskiego jelenia boga Hiisi pod lodową górą Rastekais polował! On ułowił źrebca z grzywą jak dym, z ogonem jak chojar! On poszedł zastrzelić łabędzia na Czarnej Rzece krainy umarłych! Tam go dopadł pastuch w mokrym kapeluszu, żmiję na niego nasłał, do rzeki go wrzucił! To on, Ahti, poniósł tyle trudu i tyle ofiar dla zdobycia krasawicy, a teraz Ilmarinen bierze ją za żonę! Porzucił Ahti sochę, konia puścił na pastwisko, a sam idzie ku chacie, wchodzi do izby, przed matką staje i tak mówi: — Staruszko moja miła, nagotuj mi dużo jedzenia i rozpal ogień w łaźni, kamienie nagrzej, ażebym mógł się w parze gorącej naparzyć, z brudu, z potu obmyć, całą krasą bohatera zajaśnieć. Najadł się wesoły Ahti, wykąpał się i znów mówi: — Staruszko moja miła, idź na strych, wyszukaj mi tam w skrzyni koszulę wyszywaną, kaftan łosiowy, buty czerwone. Zadziwiła się matka, na jaką to wyprawę Ahti się sposobi. Czy na łosia chce zapolować? Czy wiewiórek-popielic na szubę chce nastrzelać? Czy rysia-drapieżnika chce zabić? Pyta matka syna, a syn odpowiada: — Nie na polowanie, matko, się wybieram, ale na ucztę weselną, na weselne gody do dalekiej Pohjoli. Słyszałem, jak tam pieśni śpiewają, jak tam kubkami się trącają, jak tam zdrowie młodych państwa wznoszą. Mądra matka Ahtiego mówi, tak staruszka do syna przemawia: 142 Nie jedź, synku, do Pohjoli. To nie będzie po ich woli. Gdzie kogo nie proszą, kijem go wynoszą. Ale wesoły Ahti ze śmiechem odpowiada. Odpowiada słowem zuchwałym: — Staruszko miła, tylko słaby czeka, ażeby go zaproszono; silny idzie tam, gdzie mu się iść podoba! Stanęła matka przy okienku, na północ patrzy, rzeczy nie byle jakie widzi, więc z trwogą wielką woła: Synu, nie jedź na te gody! Widzę dziwy i przeszkody. Droga niebezpieczna! Synku mój jedyny, Louhi chce cię zgubić. Groźne czary czyni. Pierwszy czar — rzeka płonąca. Drugi czar — przepaść bez końca. Trzeci czar — stwora puszczowa. Czwarty czar — żmija stugłowa. Straszne dziwy i przeszkody. Synu, nie jedź na te gody! ¦ Odpowiada na to wesoły Ahti: — Nie bój się, matko. Nie bój się, staruszko najmilejsza. Na czary i ja znam czary. Mam na sobie pas bohatera. Nie lękam się czarów płomienia i przepaści. Niestraszne mi olbrzymo-zwierzę, niestraszna mi żmija trucicielka! Mówi na to matka wesołego Ahtiego: Pomnij, synu, tę przygodę, gdyś był wrzucon w Czarną Wodę. 143 To od żmii, od jej rany zbyłeś sił, Ahti kochany. Pochłonęła cię toń gładka. I gdyby nie miód... nie matka... Odpowiada wesoły bohater, tak Ahti do matki mówi: — Nie trwóż się, matko. Znam teraz zaklęcie od żmii, nie ośmieli się tknąć mnie gadzina! Ale matka, jak to matka, trwoży się ciągle: Wejdziesz, synu, w białe izby, a tam wszędzie mężów ciżby. Wszyscy piwem zachmieleni, zachmieleni, omroczeni. Ostry pomruk pójdzie z izby, tysiąc mieczów się zaiskrzy... Zawołał na to Ahti zuchwale: —-A od czego będę miał przy sobie miecz mego dziada?! Długo miecz leżał na strychu w mrokach i w chłodzie. Płakał on tam w samotności, tęsknił on tam za czynem! I wesoły Ahti zaczaj się uzbrajać. Wdział koszulę bitewną, przepasał się pasem bohatera. Mieczem dziadowym uderzył w podłogę i uderzył w powałę, a potem przytroczył go sobie do pasa. Zdjął łuk ze ściany, łuk, którego cięciwy największy siłacz nie umiał naciągnąć. Kazał zaprząc do sań konia czerwonopłomiennego, konia naj-bystrzejszego. Żegna się syn z matką, a matka jeszcze go upomina: Piękny piwa dzban zdobnisty; na dnie dzbana śmierci glisty. Wina czara błyszczy ładnie; a trucizna skryta na dnie. Synu, nigdy nie trać głowy. Pijesz — to pij do połowy. Wyszła matka przed chatę, jeszcze od wrót wyjezdnych syna odprowadza i jeszcze ostatnie rady mu daje, jak dziecku małemu, boć to jej jedyny, jej ukochany. Szumno, wesoło jedzie bohater na gody weselne. Srebrne kukułki na dudze srebrnym głosem dzwonią, koń parska, wiatr mu grzywę rozdyma, złote podkowy o zmarznięty śnieg dźwię -kaja. Nie jechał dłużej jak godzinę, gdy na drodze stado głuszców ujrzał. Przelękły się głuszce bystrego konia, poderwały się nagle, z krzykiem uciekły. A wtedy posypały im się ze skrzydeł pióra i na drogę opadły. Zatrzymał Ahti konia, z sań wyskoczył, pióra pozbierał. Nie wiadomo, co się w drodze może zdarzyć; nie wiadomo, co się w przygodzie może nadać. Jedzie, jedzie wesoły Ahti dalej. Aż tu nagle koń chrapnął, tylnymi kopytami w śnieg się zarył, aż przysiadł. I stanął. I kroku dalej postąpić nie chce. Uniósł się Ahti w saniach, wyjrzał na drogę. Tak jest, jak matka mówiła! W poprzek drogi płynie rzeka ognia. Na prawo, na lewo końca jej nie widać. Z dna rzeki wydźwignięta skała, na skale orzeł płomienisty siedzi, ogniem dyszy, iskrami sypie. Przejścia przez rzekę pilnuje. To z jego gardła wypływa gorejący wodospad, rzeką płomienistą się rozlewa. Ujrzał ptak bohatera, płomiennym gardłem zakrzyknął: — Dokąd jedziesz, bohaterze Ahti ? 144 145 Odpowiada Ahti spokojnie: — Jadę do Pohjoli na gody weselne. Odsuń się, orle, na stronę, płomienną rzekę powstrzymaj, pozwól mi tędy przejechać. Krzyknął orzeł urągliwie: — Jedź, przejeżdżaj, wesoły bohaterze, ale przez mój dziób . płonący, przez moje gorejące gardło! Tędy ci droga na gody weselne! Nic na to Ahti nie odpowiedział, do kieszeni sięgnął, pióra głuszcowe wydobył i szybko je obu dłońmi roztarł. I dziw się staje! Na ile pyłków pióra się rozpadły, tyle nagle głuszców w powietrzu zaszumiało. Zgarnął je Ahti obu rękoma i orłu w gorejące gardło wrzucił. Powstrzymał się na chwilę bieg płonącego wodospadu. A wtedy Ahti konia podciął i jak wicher przez groźną rzekę przeleciał. Szumno, wesoło jedzie bohater dalej. Srebrne kukułki na dudze srebrnym głosem kukają, źrebiec parska, wiatr mu grzywę podnosi i wiewa nią jak chorągwią, złote podkowy o zmarznięty śnieg dźwięcznie stukają. Nagle koń chrapnął i stanął. I ruszyć z miejsca nie chce. Podniósł się Ahti z siedziska, patrzy... Tak jest, jak matka mówiła. W poprzek drogi przepaść głęboka, ani jej dna nie widać. Ciągnie się przepaść na prawo, na lewo, ani jej końca nie widać. A na dnie przepaści rozpalone głazy leżą; żar stamtąd podnosi się ku górze, bucha niby z ogniska w kuźni. Jak tę bezdeń przejechać? Jak znaleźć się po drugiej stronie tej strasznej przepaści? Podniósł Ahti oczy ku niebu i prosi: — Boże nad bogami, wiekowieczny Ukko, pomóż mi! Władasz obłokami, chmurom rozkazujesz. Naślij tucze* z północy, ze wschodu i z zachodu. Niechaj się tutaj ze sobą zetrą, niechaj się z nich śnieg posypie. Każda śnieżynka jak snop jęczmienia, każdy śniegowy kłaczek jak sterta siana. Niechaj wypełnią tę przepaść przeklętą, niechaj mi pomogą ją przebyć. Wysłuchał wiekowieczny Ukko prośby bohatera. Dał rozkaz. Nadleciały chmury śniegowe z północy, ze wschodu i z zachodu. Starły się ze sobą, sypnął śnieg niebywały, płaty wielkie jak snopy jęczmienia, jak sterty siana. Całą przepaść wypełniły, stopniały od gorących kamieni. Już jezioro szumi tam, gdzie przepaść była. Już woda na nowo stygnie, już woda marznie. Czeka cierpliwie wesoły Ahti do drugiego dnia. A tu na drugi dzień już nad przepaścią most lodowy na trzy łokcie gruby. Pomknął koń bystronogi, zabrzęczały złotodźwięknie podkowy po twardym lodowym moście. I już jest bohater za przepaścią, już śmieje się z zastawionej na niego zasadzki, ze starej Louhi się śmieje. I znów szumno, wesoło jedzie bohater dalej. Srebrne kukułki na dudze srebrnym głosem kukają, źrebiec parska, wiatr mu grzywę podnosi, grzywianą chorągwią wiewa nad jeźdźcem. Już Pohjolę widać, już i wjazd do dworzyszcza. A wtem nagle koń chrapnął i stanął. Stoi, jakby wrósł w ziemię, drży ze strachu. To olbrzymoniedźwiedź i olbrzymowilk po dwóch stronach wrótni stoją, wjazdu pilnują. Ponurym głosem niedźwiedź ryczy, groźnym głosem wilk wyje. Ale wesoły Ahti wcale się ich nie uląkł. Za szubę sięga, kłak owczej wełny z kożucha wyrywa. Roztarł wełnę dłońmi na drobny mak. Dmuchnął w nią. I oto dziw się staje! Już całe stado owiec tłoczy się na drodze, całe stado owiec rozsypuje się po polu. Zwietrzyły owce wilka i niedźwiedzia, rzuciły się do ucieczki. 146 147 A wilk i niedźwiedź za nimi! Gnają drogą, gnają polem, gnają wrzosowiskiem hen... pod lasem przepadły! Wesoły Ahti wjeżdża w obejście dworu. Koń głośno parska, kukułki srebrnie dzwonią. Już do samego ganku dojeżdża, aż tu... Jak matka mówiła, jak staruszka najmilejsza dowidziała! Pode drzwiami żmija leży, a wielka jak pień sosnowy! Sto głów podnosi, stu paszczami syczy, dwustu oczami błyska! Przeląkł się koń bystry, nie przeląkł się bohater wesoły. W saniach Ahti na stojączki się podnosi, słowa zaklęcia wymawia: „Żmijo, żmijo, niewolnico ziemi, po której nisko pełzasz, od której nigdy się nie odrywasz! Kto cię wygnał spod korzeni drzew? Kto cię wysłał, abyś tu pode drzwiami legła? Kto ci dał rozkaz, abyś tu na bohatera Kalewali czyhała? Czy to ojciec twój, czy matka, czy to brat, czy kto inny ze żmijowego rodu? Teraz ja ci rozkazuję! Zamknij syczące paszcze, uchodź we mchy gęste, uchodź w krzaki cierniste. Utknij głowami w mokrej darni. A jeśli choć jedną głowę podniesiesz, to niechaj sam Ukko do ciebie wyceluje, niechaj strzałą głowę ci do ziemi przygwoździ!" Ale żmija nie słucha rozkazów Ahtiego, nie boi się jego gróźb. Z miejsca się nie rusza, tylko wciąż syczy, wciąż jadowitymi zębami grozi. Wtedy Ahti zaczyna mówić słowa głębokich staroczasów, słowa od matki zasłyszane: — Wiem, jaki jest twój początek. „Złe bóstwo morza, olbrzymka Sjójatar w wodę plunęła. Przez siedem lat ślina kołysała się na falach, po siedmiu latach do brzegu dopłynęła. Zobaczyła ślinę brzoza nad brzegiem rosnąca. Uniosła gałęzie ku obłokom i pyta: 148 «Obłoki białe! Oto do moich korzeni przypłynęła ślina Sjójatar. Co z niej będzie, jeżeli Ukko da jej duszę i oczy?» Odpowiedziały białe obłoki: «Ze złego złe tylko powstać może. Jeżeli Ukko da jej duszę i oczy, powstanie gadzina każdemu zwierzęciu i każdemu człowiekowi przeciwna». Usłyszał te słowa zły Hiisi siedzący na lodowej górze Raste-kais. Zaraz ku brzegom pospieszył, dał duszę ślinie Sjójatar i powstała z tego żmija. Pasem swym Hiisi ją przyozdobił i powstała z tego pręga na jej grzbiecie. I oto stałaś się trującym kwiatem ziemi". Zlękła się gadzina. Oto jest człowiek, który zna tajemnicę jej pochodzenia, tajemnicę pilnie ukrywaną przez wszystkie żmijowe rody. A może zna też słowa zaklęcia, od których każda żmija pęcznieje, pęcznieje, aż z hukiem rozpada się na trzy części! Lepiej nie czekać dłużej. Skuliła się żmija, spokorniała i szybko odpełzła na moczary dalekie. A wesoły Ahti, bohater Kalewali, z rozmachem otworzył drzwi i zuchwale wszedł do izby, gdzie odbywają się gody weselne, gdzie ucztuje ciżba Lapończyków, mieszkańców Północy. KŁÓTNIA I WALKA Idzie wesoły Ahti przez sień do izby ucztujących. Drżą ściany sosnowe, ugina się lipowa podłoga. Wszedł Ahti między weselni-ków i głośno woła: — Witajcie, gospodarzu! Witajcie, wszyscy goście! I ja tu jestem! Może znajdzie się kubek piwa dla mnie, może znajdzie się miarka jęczmienia dla mojego źrebca. 151 Podniósł się z ławy stary gospodarz na Pohjoli i mówi słowa takie: — Byłoby miejsce na moim dworze i dla ciebie, i dla twojego źrebca, gdybyś tu wszedł jak należy. Na progu było ci stanąć, przy kotle tam się zatrzymać i spokojnie czekać, aż cię zaproszą do izby. Zawrzała krew w bohaterze. Odrzucił z czoła czarne kędziory. — A niech sobie nawet sam Hiisi na progu stoi, o zakopcony kocioł się opiera! Ale nigdy ojciec mój tego nie czynił, ale nigdy ja tego nie uczynię, aby stać pod uszakiem* drzwi! Gdzie ojciec mój przyjechał w gościnę, tam wszędzie było dla niego miejsce przy stole i kąt dla jego rękawic, i gwóźdź dla powieszenia jego obuwia, i ściana dla jego mieczów. Dla służby miał izbę oddzielną,-dla koni miał miejsce przy żłobie. To czemu nie ma tu miejsca dla mnie? Poszedł Ahti pewnym krokiem w głąb izby. Usiadł na ławie sosnowej. Przygięła się pod nim sosnowa ława: I pyta Ahti zuchwale: — Czy nie ma tu dla gościa piwa? Czy nie ma tu dla gościa mięsa? Patrzy na to starucha Louhi, słyszy to starucha Louhi i aż drży ze złości. Myśli gniewne jak czarne chmury mkną jej przez głowę: „Na nic były moje czary. Rzekę płomienną przebył, przepaść głęboką przeskoczył. Niedźwiedzia i wilka przegnał. Od żmii stugłowej się obronił. Jeszcze będę go tu gościła, obsługiwała". Wzburzona ręka czepiec pociąga, aż czepiec na ucho zjeżdża. Stara bierze się pod boki i mówi: — Nic nie ma. Piwo dopiero w mielcuchu się warzy. Mięso jeszcze surowe w piwnicy leży. A stary gospodarz dodaje: 152 — W niedobrym czasie przyjechałeś. Nikt cię tu nie zapraszał. Odpowiada bohater Kalewali: — Mojemu ojcu miły był gość proszony, a jeszcze milszy gość niespodziewany. Zbiera w bohaterze gniew coraz większy. Czarne kędziory opadły mu na czoło, usta się skrzywiły, oczy błyskają jak u wilka. Jakby nie słyszał słów gospodarzy, jeszcze zuchwałej wykrzykuje: — Czy nie ma tu dla gościa piwa? Czy nie ma tu dla gościa mięsa? Kiwnęła stara Louhi na dziewczynę służebną, na niewolnicę małą i coś jej do ucha zaszeptała, a potem głośno do służki powiada : — Mamy tu gościa z cudzej krainy. Przynieś dla tego gościa, co tam jeszcze w kuchni zostało z jedzenia i picia. Poszła służebna do kuchni. Ahti czeka. Usta mu drżą, oczy mu błyskają. Wraca służebna z kuchni i przed bohaterem z Kalewali stawia kocioł, a w tym kotle same rybie łby, same kości baranie, same żebra wołowe. Stawia służebna przed bohaterem baryłkę z piwem — a po tym piwie żaby pływają, a na dnie tego piwa żmije się kręcą. Zerwał się Ahti z ławy! Kocioł kopnął, baryłkę o ziemię rzucił, żmije podeptał i krzyknął: — Hej, gospodarzu, dajcie mi porządnego piwa za pieniądze ! Zapłacę! Rozbiesił się stary na te słowa. Zakrzyknął: Czekaj, młody! Chodem stary, zaraz poznasz moje czary! 153 Słowo zaklęcia powiedział i przed Ahtim rozlała się na podłodze kałuża wody. Stary zaskrzeczał: — Masz za darmo! Pij do woli! Zawołał na to bohater Kalewali, wesoły Ahti na to tak zakrzyknął : Chodem młody, czekaj, stary — teraz poznasz moje czary! Słowo zaklęcia powiedział i przy kałuży już wół stoi, już wszystką wodę wypija. Wtedy stary gospodarz wyczarował wilka, aby wołu zagryzł. Wtedy wesoły Ahti wyczarował białego zająca, aby przed wilczym pyskiem skakał. Wtedy stary gospodarz wyczarował myśliwskiego psa, żeby zająca gonił. Wtedy wesoły Ahti wyczarował wiewiórkę, aby po belkach pod powałą skakała, psa drażniła. Wtedy stary gospodarz wyczarował żółtą kunę, aby za wiewiórką się uganiała. Wtedy wesoły Ahti wyczarował burego lisa, aby kunę pochwycił i zagryzł. Wtedy stary gospodarz wyczarował kokoszkę, aby lisowi przed pyskiem biegała. Wtedy wesoły Ahti wyczarował jastrzębia z ostrymi szponami, aby kokoszkę upolował. Bawią się goście tymi czarami, śmieją się, nogami tupią z uciechy, w ręce klaszczą. Ale serce gospodarza, ale serce Ahtiego dalekie są od zabawy. Fala gniewu w tych sercach wzbiera, jak wzbiera fala morza, gdy wysoki księżyc ją przyciąga. 154 Aż porwał staruch miecz ze ściany i trzykroć w powietrzu nim świsnął. Od miecza w izbie pojaśniało. Wyskakuje stary na środek klepiska i woła: — Porównajmy nasze miecze! Czyj lepszy? Czy ten w Poh-joli wykuty, czy ten w Kalewali ostrzony ? Odpowiada na to Ahti, słowami takimi mówi: — Jeśli tak się w Pohjoli gości przyjmuje, to porównajmy nasze miecze! Ojciec mój nigdy przed cudzym mieczem nie stchórzył, to i syn jego nie stchórzy! Wyjął miecz zza pasa bohater Kalewali, wyjął ze skórzanej, sierścianej pochwy. Zmierzyli przeciwnicy swe miecze na długość. Miecz gospodarza o pół cala był dłuższy. Mówi Ahti wspaniałomyślnie: — Twój miecz dłuższy, ty uderzaj pierwszy. Uderza stary ostro, mocno. Wielki gniew prowadzi jego rękę. Ale wesoły Ahti uchyla się zgrabnie jak gibka łasica. Trafia miecz w ścianę, trafia miecz w powałę, trafia w belki izby. Sypią się na klepisko szczapy, latają w powietrzu trociny, spadają na stół odłupane drewienka. Mówi wesoły Ahti drwiąco: — W czym ci zawiniły, gospodarzu, belki, że je tak tniesz bez miłosierdzia, że je rozsypujesz w drzazgi! Ej, synu Pohjoli, wyjdźmy lepiej z izby na dwór. Po co nam ściany psuć, po co je rąbać. Chodźmy na białe pole, chodźmy na śnieg. Tam walka będzie piękniejsza, tam krople krwi będą czerwieńsze. Wyszli na przededworze, rozciągnęli na śniegu skórę wołową, na wołowej skórze obaj stanęli. Mówi wesoły Ahti, bohater z Kalewali tak powiada: — Bij, gospodarzu, mocniej! Bij szybciej, korzystaj, synu Pohjoli, że jeszcze żyjesz! Uderzył stary raz, drugi i trzeci, ale nawet nie zadrasnął skóry bohatera. Ahti zawsze umie się osłonić. 155 Wreszcie mówi Ahti słowa takie: — Dość już będzie twego wojowania, na mnie teraz pora, od dawna już należy mi się uderzenie. Ale gospodarz nie zważa na te słowa, bije a bije, siecze a siecze, naciera bez przerwy. Rozsypują się w powietrzu iskry od uderzeń jego miecza. Wyzłaca się wkoło śnieg od błysków jego miecza. Nie daje stary gospodarz Ahtiemu kolejki natarcia. Rozgniewał się wreszcie bohater, miecz swój wzniósł i uderzył. Nie mocno uderzył, nie użył całej swej junackiej siły. Uderzył słabo. Ale miecz bohatera jest ciężki, ale miecz bohatera swojemu panu chce służyć, bronić chce swojego pana. Ahti ciął raz tylko i oto spadła z karku głowa gospodarza na 1 Pohjoli, jak spada jabłko z gałęzi jabłoni. 1 Było tam przede dworem sto ostrokołów, na dziewięćdziesięciu dziewięciu były nasadzone czaszki pokonanych wrogów. Wziął teraz Ahti głowę gospodarza i na tym pustym, na tym ostatnim ostrokole ją zatknął. Wrócił Ahti do izby i mówi do służebnej: — Przynieś mi, dziewczyno, wody w misce, abym umył ręce od krwi tego niegodnego człowieka. A tu starucha już widzi, co się stało! A tu Louhi już rozbie-siła się złością nieogarniętą. Wrzeszczy na swych biesiadników: — Mężowie Północy, czyż zostawicie bez pomsty śmierć gospodarza! Biegnijcie do swych domów, pochwyćcie broń, ukażcie przybłędę z Kalewali! Niechaj sto mieczów na niego natrze, niechaj tysiąc mieczów go ukarze! Do broni, mężowie Pohjoli, do broni! Rzucili się do swych domów biesiadnicy, w jednej chwili opustoszało z gości całe dworzyszcze. O SZUKA AHTI UCHRONU Jak pędzi dym z komina wiatrem gnany, tak pędzi * bohater Kalewali ze dworu do stajni, aby konia zaprząc, aby do domu uciec. Przecież jest tu sam pomiędzy gromadą wrogów! Zaraz wyskoczy z chałup stu chłopów z mieczami, wyskoczy tysiąc chłopów z łukami, a on jeden! Zaprzęgać konia, uciekać! Ale konia w stajni nie ma. 157 Wraca Ahti przede dwór, tam gdzie konia zostawił. Widzi, pień stoi, a koło pnia sosenka. Czy to jego źrebiec w pień zamieniony? Czy to jego sanki w sosnę zaczarowane? Jak ucieknie? Jak zdąży, nim go dopadną! Sięga Ahti za koszulę na piersiach, aby walące serce zimną dłonią ostudzić. Sięga Ahti za koszulę na piersiach, a tam... o, szczęście! A tam kilka piór zabranych z domu, utajonych na złą godzinę, kilka piór orłowych! Chwycił pióra w garście, słowa zaklęcia powiedział i już orłem się stał, już wzniósł się w powietrze, już lot na południe skierował ku ojczyźnie. Leci orzeł i tak się modli, bohater Kalewali tak boga nad bogami błaga: — O władny na szerokim niebie Ukko, pomóż mi! Ześlij wiatr, który będzie popędzał moje skrzydła, zniż chmurkę, która mnie przed mścicielami z Pohjoli zasłoni. Jeśli szaleją w górze huragany, które by mi mogły połamać skrzydła, to skieruj te huragany na śniegowe pola. Jeśli lecą z ziemi strzały, które by chciały przebić moje serce, to skieruj te strzały ku pustym obłokom. Pomóż mi dolotnąć do domu mego, do staruszki miłej. Tak modli się Ahti i leci na południe. A wtem szum jakiś słyszy za sobą! To jastrząb leci! To dusza starca z Pohjoli weszła w jastrzębia i teraz zemstą go ściga. Zakrzyknął jastrzębik zwinny: — Ej ty, Ahti wesoły! Pomnij na naszą bitwę. Na naszych mieczów błyskanie. Na twego ostrza cięcie! Odkrzyknął mu orzeł bystry: — Ej ty, jastrzębiku zwinny. Zawróć lepiej do domu, do wiecznie mrocznej Pohjoli i opowiedz tam, jak trudno dognać orła na niebie! Szeroko zagarnia orzeł powietrze pod skrzydła. Leci jak strzała 158 wypuszczona z łuku. Leci jak błyskawica ręką Ukko z chmury na chmurę ciskana. Został jastrzębik daleko, kruszyną maleńką się stał, ani go już dowidzieć można. Idzie Ahti po ścieżce, spieszy do swego domu. Zobaczyła go przez okienko matka, wybiegła staruszka przed dom, w ręce z radości zaklaskała. Wzeszedł księżyc znów po nowiu! Witaj, synku, w dobrym zdrowiu! Ale widzi matka, nie błyszczy syn radością jak księżyc srebrem, ale omroczały jej ulubieniec jak miesiąc za śniegową chmurą. Więc matka pyta: Czemuś smutny, synku! Co cię tam spotkało? Jadła poskąpili ? Gościny za mało? Czy cię kto obraził? Kpiły białogłowy? Czy ci zginął w drodze stary miecz ojcowy? Czy ci koń zakulał? Czy strzaskałeś sanie? Czemu masz na czole smutne zadumanie? Odrzeka Ahti, syn najmłodszy tak do swej staruszki mówi: — Matko rodzona, matko droga. Na obrazę miecz mój odpowiada. Na kpiny kobiet znajduję wyśmieszkę i na sto kobiet, 159 i na tysiąc. I nie koń to przyczyną, i nie sanie. Ale, staruszko miła, chatę rodową muszę porzucić, próg ojcowy muszę pożegnać i w świat uchodzić. Tam w mrocznej Pohjoli toczą już na mnie miecze, ostrzą już na mnie strzały. Zatrwożyła się matka i znów pyta: O nieszczęsna moja głowa! Synu, straszne mówisz słowa. Kto ci grozi mieczem, strzałą? Powiedz, Ahti, co się stało? Opowiada Ahti matce, całą prawdę staruszce mówi: — Miecze na mnie toczą, strzały na mnie ostrzą synowie mrocznej Północy. Spór tam w izbie jadalnej wybuchł. Zmierzyliśmy się mieczami: gospodarz na Pohjoli i ja. Miecz ojcowy nie zniesie obrazy, miecz ojcowy odrąbał głowę gospodarzowi Północy. Przez to, matko, cała Północ idzie na mnie. Cała Północ miecze toczy, strzały ostrzy na mnie jednego. Zasmuciła się staruszka smutkiem wielkim. A mówiłam, synku, nie jedź na te gody... Krew w tobie gorąca, zapał w tobie młody. Gdzie mi teraz ukryć me najmłodsze dziecko przed mieczem siekącym, przed strzałą zdradziecką! Mówi Ahti: — Staruszko miła, nie będzie biedy, przemień mnie w jodłę górską. 160 Odpowiada matka: — Jodła górska smoliste drewno, jarkim płomieniem się pali. Jodłę górską rąbią na łuczywo, w chatach po kątach zatykają, izby jedliną oświetlają. Mówi Ahti: — To zamień mnie, staruszko miła, w biało kwitnący krzak tarniny. Odpowiada matka: — Na krzaki tarniny ludzie łakomi. Karczują tarninę na płoty. Ostre kolce ma tarnina, lis się przez tarninę do zagrody nie wemknie. Mówi Ahti: — To uczyń mnie, staruszko miła, krzakiem jałowca. Odpowiada matka: — Na jałowiec też bieda przychodzi. Jałowiec ma w sobie zapachy lekujące, dymy chorobę odganiające. Staruchy-mądruchy jałowiec łamią, po strychach suszą na chorych okadzanie. Mówi Ahti: — To zaczaruj mnie, matko, w brzozę białokorą, w olchę czerwonodrewną, w sosnę wiecznozieloną. Odpowiada matka: — Chodzą ludzie w las z siekierami. Rąbią brzozy, rąbią olchy, rąbią sosny. Z brzóz dyle na bagniska, z olchy krokwie dachowe, z sosny ściany dworzyszczowe. Mówi Ahti: — To uczyń mnie, matko, jagodą czerwoną. Odpowiada matka: — Wyjdą dziewczyny w bursztynowych ozdobach o letnim południu jagody zbierać. Te czerwone najpierw do dzbanka zagarną. Mówi Ahti: — To zaczaruj mnie, matko, w rybkę śmigającą w głębokiej rzece. 161 Odpowiada matka: — Wyjeżdżają rybacy na głębokie rzeki. Młodzi sieci w głębiny zarzucają, starzy niewody po fali ciągną. I rybką być niebezpiecznie. Mówi Ahti: — To uczyń mnie, staruszko miła, wilkiem w dąbrowie. To zrób mnie niedźwiedziem w leszczynniku. Odpowiada matka: — I tam nieszczęście może cię spotkać. Czyhają młodzieńcy sadzami umazani i z toporem, i z łukiem na wilka w lesie, na niedźwiedzia w krzakach. Mówi Ahti: — Tyś mi, matko, życie dała, tyś mnie mlekiem wykarmiła, ty sama znajdź mi przytulisko bezpieczne. Zguba już do ust się zbliża, nieszczęście już do piersi dopełza. Podumała matka, podumała i tak mówi, do syna przemawia słowem takim: — Synu, znam miejsce bezpieczne, gdzie strzała lapońska nie dofrunie, gdzie miecz lapoński nie dobłyśnie. Złóż mi, synu, przysięgę, że minie sześć lat i minie lat dziesięć, a ty w bój żaden nie pójdziesz, miecza na człowieka nie podniesiesz, nie zapragniesz srebra-złota. Odpowiada na to Ahti, bohater Kalewali: — Przysięgam ci, matko, że minie jeden rok i minie drugi, a ja miecza na człowieka nie podniosę, srebra-złota nie zapragnę. Mówi matka Ahtiemu słowa takie: — Weź czółno ojcowe i wypłyń na morze. Przepłyniesz mórz dziewięć, a w połowie morza dziesiątego zobaczysz wyspę. Płyń prosto na skały tej wyspy. Tam łódź na brzeg wyciągnij, tam przeżyj dwa lata. A na trzeci rok wracaj do chaty ojcowej, na ojcowe pole. WESOŁY AHTI NA WESOŁEJ WYSPIE. POWRÓT Zbiera się wesoły Ahti w podróż. Wziął zapas chleba i ryby wędzonej. Z wałków miedzianych zdjął czółno, zepchnął je na wodę. Mówi bohater Kalewali: — Żegnaj mi, ziemio rodzinna! Opuszczam cię na trzy lata, na pięć lat cię opuszczam. Przez ten czas po krzakach rozplenia się żmije, po lasach rysie. Dzikie reny będą się pasły na moich polanach, dzikie gęsi na moich łąkach. Żegna] mi, staruszko miła! Przyjdą tu męże z mrocznej Pohjoli, z dalekiej północy przyjdą Lapończycy z mieczami i będą mnie szukali. Powiedz im, aby wrócili do swych domów, bo mnie nie ma w Kałewali. Rozwinął wesoły Ahti płótna żaglowe, nastawił żagle pod wiatr. Siadł na rufie, wiosła w ręce pochwycił, na szeroką wodę wypłynął. Hej, idzie dzień za dniem, tydzień za tygodniem, płynie łódź tułacza z bohaterem Kałewali. Ziemia rodzinna coraz dalsza, coraz mu w oczach mniejsza, coraz bardziej zamglona, aż i przepadła w dalekości niedowi-dzianej. Mija Ahti jedno morze za drugim. Minął już morze niebieskie, morze zielone i morze fiołkowe minął. Przepłynął już morze srebrne i morze złote, i morze od zorzy polarnej jak płomień czerwone. Coraz dalej łódź tułacza niesie wygnańca. Minął już morze spokojne, morze falami cwałujące, morze od ryku i szumu bałwanów gniewnych przeraźliwe. Dziewięć mórz samotne czółno już minęło, na dziesiąte morze już wpływa. Widzi Ahti: pośrodku wody wyspa. Bory-lasy na niej zielenieją. Małe chatki na niej ciemnieją. Dokoła brzegów skały i skałki z morza sterczą. Srebrna woda na nie wesoło skacze, srebrna woda wbiega na brzeg i z brzegu się cofa. Na brzegu wyspy stoją dziewczęta, powrotu rybaków oczekują. Jedna czeka na ojca, druga czeka na brata, trzecia na ukochanego. Ani jedna łódź jeszcze z połowu nie wraca, pusto na morzu. Aż jedna z dziewczyn zawoła: 164 I — Patrzcie, patrzcie, jaki wielki ptak tam nad morzem leci... Mówi druga: — To nie ptak, to obłok tak nisko nad wodą płynie. Mówi trzecia: — To mgła się tak zwija, to woda tak w słońcu paruje. Nie był to ptak ani obłok, ani mgła nad wodą. To było czółno wesołego Ahtiego, to były żagle samotnej łodzi bohatera Kałewali. Poznały dziewczyny, że to łódź, zawołały: — To ktoś z naszych wraca! Biegnijmy na przystań, nowin ze świata się dowiemy! Płynie czółno wprost ku brzegowi. Już jest blisko. Widzą dziewczyny — nikt to z mieszkańców wyspy, ale jakiś obcy. Smukły jest i prosty jak brzoza leśna. Kędziory ma czarne, rumieńce ma świeże jak poziomka dojrzała, oczy ma błyszczące jak woda w słońcu. Urody jest nienapatrzonej. Przybiło czółno do brzegu. Pyta Ahti: — Czy jest tu na wyspie miejsce dla mojej łodzi? Czy mogę ją wyciągnąć na brzeg? Zawołały dziewczęta wyspy, tak dziewczęta odpowiedziały: — Jest tu miejsce dla ciebie, jest dla twojej łodzi. I choćbyś ze sobą przywiózł sto czółen, choćby i tysiąc, dla wszystkich byłoby miejsce na naszej przystani. Ahti wyciągnął czółno na brzeg, na wałkach miedzianych je umocował i pyta: — Czy jest tu na wyspie miejsce, gdzie może się ukryć słaby przed szumem bitwy, przed szczękiem dzwoniących mieczów? Odpowiedziały dziewczyny: — Są tu na wyspie chaty-dworzyszcza, gdzie może się ukryć słaby, gdzie może się ukryć i stu, i tysiąc bohaterów. Pyta znów Ahti: 165 — Czy jest tu na wyspie las brzozowy, czy jest tu bór sosnowy, który można by wyrąbać, miejsce na rolę pod zasiew przygotować? Odpowiedziały dziewczyny, takie rzekły słowa: — Nie ma tu już wolnych borów-lasów, nie ma wolnej ziemi pod zasiew. Wszystka ziemia rozdana między gospodarzy, wszystkie lasy-bory, wszystkie łąki rozlosowane między ludzi. I pyta jeszcze Ahti: — Czy jest tu na wyspie miejsce, gdzie można by pieśni śpiewać? Pieśń już serce mi rozsadza, już z ust się zrywa. Odpowiedziały dziewczyny: — Dla pieśni wszędzie jest tu miejsce. Zaczął wesoły Ahti po wyspie chodzić, pieśni-zaklęcia śpiewać. I zaczęły się od tych /P/ieśni dziać dziwy przedziwy! Przy chatach wyrastają jarzębiny koralami ustrojone. Na leśnych polanach wyrastają dęby. Na każdym dębie sto konarów, na każdym konarze sto gałęzi, na każdej gałęzi kukułka siedzi, na las cały wesoło kuka. Śpiewa dalej bohater Kalewali. I oto każde ziarnko piasku zamienia się w perłę, kamyki błyszczą jak diamenty, czerwone kwiaty wyrastają na drzewach, szczerozłote kwiatki wyrastają przy polnych drogach. Śpiewa Ahti pieśń-zaklęcie, a w zagrodzie zjawia się studzienka, na studzience złoty daszek, a na daszku złoty kubek. Napije się tej czarodziejskiej wody starzec — lat mu ubywa; napije się młodzieniec — mężnym się staje; napije się dziewczyna — krasawica z niej się robi. Śpiewa wesoły Ahti dalej, a na polanach z nagła wywierają spod ziemi potoki, a w potokach błękitne cyranki się trzepią; każda o szyjce złotej, o główce srebrnej. Zdumiewają się dziewczyny pieśniami przybyłego ze świata bohatera. A wesoły Ahti tak im powiada: 166 — Jeszcze piękniejsze pieśni bym śpiewał, gdybym zasiadł w izbie na ławie za stołem lipowym, pod dachem gościnnym. A jeśli nie znajdzie się dla mnie takiego miejsca, to swe pieśni po lasach rozproszę, to me zaklęcia po zaroślach porozrzucam. Odpowiedziały dziewczyny: — Znajdzie się dla ciebie miejsce w chacie. Nie pozwolimy, aby twe pieśni błąkały się i ziębły. Na wyspie dziesięć wsi, w każdej wsi wiele chat-dworzyszcz. Zaproszono wesołego Ahtiego do największej chaty w pierwszej wsi. Zaśpiewał tam pieśń czarodziejską i oto na stole jak długi i szeroki rząd kubków stanął. Każdy kubek srebrny, w każdym kubku złotego miodu po brzegi. Hej, zaczęło się dla bohatera wesołe życie! Od wsi do wsi, od chaty do chaty zapraszają, ugaszczają. A dziewczyny wszystkie w nim zakochane. Ahti najurodziwszy pod słońcem! Ahti najpiękniej tańczy! Ahti najsłodziej spogląda, Ahti najczarowniej śpiewa! Tak minął rok i drugi, i trzeci... Wstał wesoły Ahti o nocy głębokiej. Idzie na dziesiątą wieś na zabawę. Księżyc świeci, koguty na północek pieją. Idzie Ahti wsią pierwszą, wsią drugą, wsią trzecią idzie... Widzi, w każdej chacie łuczywo się pali, w każdej izbie po trzech młodzieńców stoi. Każdy swój miecz toczy, każdy swój topór ostrzy. Na kogo te miecze? Na kogo te topory? Na bohatera Kalewali. Za to, że wszystkie dziewczęta oczarował, za to, że wszystkie dziewczęce serca sobie zagarnął. On pierwszy dla dziewcząt w tańcu, on pierwszy w zabawie, on pierwszy w miłości! Zatrwożyło się wesołe serce Ahtiego. 167 Trzysta toporów na jego szyję! Tysiąc mieczów przeciw jego piersi! Wichrem pognał na przystań. Zepchnąć czółno na wodę, uciekać, uciekać! ¦ Przybiegł Ahti, patrzy — czółno spalone! Z czółna ostatnie popioły wiatr roznosi- Z czegóż nową łódź zbuduje? Ani jedna deska w przystani nie leży, ani jedno drzewo koło przystani nie rośnie. Aby małe drewienka od połupanego wrzeciona tam i sam na ziemi bieleją. Ale może czarodziejska pieśń go uratuje? Zaczyna Ahti pieśń czarodziejską śpiewać. I oto z kawałków wrzeciona łódź sama się buduje: już widać żebra, już jest dno, już są burty i maszt, i żagiel... Zepchnął Ahti łódź na wodę, wskoczył w nią, ku ojczyźnie swej żagiel nastawił. Słońce wstało. Nowy dzień powitał ziemię. Na brzegu wyspy tysiąc dziewcząt stoi, tysiąc dziewcząt za swym czarodziejem, za swym najpiękniejszym tanecznikiem płacze. A łódź bohatera Kalewali oddala się, oddala. Fala fali ją podaje, wiatr ją popycha, szumy morskie ją niosą. Płynie szczęśliwie Ahti dzień jeden i drugi. Aż trzeciego dnia od wyspy srogi wicher nadleciał, chmury napędził, wodę rozkołysał. Rozsrożyła się burza. Małym czółnem bohatera miota fala jak skorupką lichą. Na skałę czółno wpędziła, bok o skałę roztrzaskała, maszt o skałę połamała. Resztki czółna do dna poszły. Ahti na fali został. Płynie biedny rozbitek dzień i noc. Nogi mu już pomdlały, ręce mu już ustały. Osiem mórz już za nim. Czy na tym ostatnim ma zginąć? Nagle... tam w dali co za obłoczek na niebie? Nie obłoczek to, ale ziemia rodzinna, Kalewala ukochana! Już Ahti poznaje przylądek i małe zatoki, i przesmyki, i skalne wysepki, i sosny samotne na brzegu, i jodły po wzgórzach. Witaj, ziemio rodzinna! Nowe siły w rozbitka wstępują. Już niedaleko, już dobra fala sama go niesie do rodzinnego brzegu. Wyszedł Ahti na piasek, odpoczął. Słońce go osuszyło, jagody go posiliły. Idzie Ahti do swego domu. Przyszedł... oczom nie wierzy! Gdzie był dom — czeremchy rosną, wrzos się rozkłada. Gdzie studnia była — jałowiec szumi. Spośród zieleni sczerniałe belki sterczą. Załamał ręce nieszczęsny Ahti. — Gdzie mój dom? Gdzie ściany ukochane mojego dzieciństwa? Wszystko zginęło! Wszystko ogień zniszczył, wiatr popiół rozniósł! Gdzie matka jedyna, którą w tych ścianach zostawiłem? Usiadł Ahti na kamieniu, gorzko zapłakał. Płacze dzień jeden i dzień drugi płacze. Widzi: orzeł nad chmurami leci. — Orle, orle, zniż swe loty, powiedz mi, co tu się działo? Gdzie moja staruszka miła? Orzeł widział, że z mieczami tu biegali, że ogniem tu niszczyli. Gdzie matka — nie wie. Leci wrona nisko nad ziemią. — Wrono, wrono, przysiądź na drzewie, powiedz mi, co tu się działo? Gdzie moja staruszka miła? Wrona widziała, że z mieczami tu biegali, że ogniem tu niszczyli. Gdzie matka — nie wie. Mówi Ahti ze smutkiem nieogarnionym: — Matko, może ty w ziemi leżysz? Może czeremcha nad twoją głową szumi? Może krzaczki wrzosu na twoich dłoniach wyrosły? A może się stałaś garścią popiołu i wiatr cię rozniósł po świecie ?! 168 169 I myśli gorzko Ahti: „Moja to wina. Było mi z gniewnym sercem do mrocznej Po-hjoli nie pędzić, było mi miecza na głowę człowieka nie podnosić". Wstaje z kamienia Ahti, rozgląda się dookoła. Widzi na trawie, na wrzosach ślady swoich nóg, ale widzi też ślady małe, lekkie... Tu trawka przygięta, tu listek spłaszczony, tu piasek leciutko wgłębiony. Ślad wchodzi na dróżkę, dróżką w las idzie. Mocno bije serce bohatera. Może?... Może?.,. Idzie, idzie po śladzie lasem w gąszcz, w głębinę. Tu gałązka złamana, tu kora start? ¦.. A to? Między trzema sosnami izbeczka jakaś stoi. Maleńka jest, nędzna, ledwie sklecona Jak to w piosence: A ten daszek — kwiat modraszek. A ta ściana — morska piana. A szybeczki — to z roseczki. A te drzwiczki — to z byliczki. I ta izbeczka taka. Maleńka, ledwie sklecona, ledwie się trzyma. A w izbeczce któż to? Staruszka kochana! Zapłakał Ahti ze szczęścia. — Żyjesz, matko! Miecz cię nie zasieki, ogień cię nie spalił! Na mnie czekasz! Mówi matka Ahtiego, staruszka miła tak powiada: — Oj, synku, szli tu tłumem z mrocznej Północy. Mieczami siekli, ogniem palili, ciebie szukali. Z naszego domu aby węgiel i popiół. Zdążyłam w las uciec, izbeczkę sobie w lesie skleciłam... — Zaraz się wezmę, matko, do roboty. Dwór ci zbuduję jeszcze piękniejszy od starego. Zapomnisz w nowym dworze o złych chwilach. A gdy dwór ukończę, pójdę na Pohjolę i zniszczę to plemię czarnego Hiisi! O SROGI MRÓZ Dnia pewnego wczesnym rankiem, zorza dopiero co zaczęła rumienić się na wschodzie, przyszedł wesoły Ahti na przystań. Słucha Ahti, co tak na przystani jęczy. To czółno wojenne tak jęczy, tak wyrzeka: „O biedne ja, biedne. Leżę na piasku, wysycham na słońcu. Czyż tu jest moje miejsce? Pan mój 171 nie wypływa po złoto-srebro już sześć lat, już lat dziesięć nie wypływa. Staruszce, swej matce, obiecał. O biedne ja, biedne czółno, na suchym piasku leżę..." Zdjął z ręki rękawicę wesoły Ahti, wrzucił rękawicę do czółna i mówi: — Nie narzekaj, sosnowy towarzyszu! Nim jutrzejszy ranek nadejdzie, będziesz na wodzie. Przyrzekam ci to. Z wesołymi żeglarzami na wojnę popłyniesz. Wraca Ahti spiesznym krokiem do nowego dworu, przed staruszką miłą staje i mówi takie słowa: — Matko, nie płacz, nie narzekaj, że cię opuszczam. Syn twój musi na północ popłynąć, plemię Pohjoli ukarać za ich nikczemny najazd na Kalewalę. Chwyciła matka syna za ręce. — Synku miły, nie jedź do kraju Północy, nie zaczyna] znów wojny! Wojna to straszna rzecz. Na wojnie śmierć na młodzieńców czyha, śmierć ich tam chwyta. Ale Ahti nie zważa na słowa matki. Ahti tylko myśli, gdzie by mu znaleźć towarzysza godnego, kogo by wziąć ze sobą na wyprawę północną? Kto najgodniej miecz jego wesprze? Myślał, dumał Ahti, aż poszedł do chaty Tjery. A jak przyszedł — to mówi: — Tjera, druhu serdeczny! Pamiętasz nasze młodzieńcze lata razem spędzone? Jedź teraz ze mną na wyprawę wojenną! Pod oknem stał tam ojciec Tjery, drewka łupał. Na progu komory matka z dzieżki śmietanę na masło zbierała. Bracia przy bramie narządzali sanie na zimę. Siostry na mostku klęczały, w ciepłym źródełku prały bieliznę. Odezwał się ojciec spod okna, matka z progu komory, bracia spod bramy, siostry z mostka: — Tjera nie pójdzie na wojnę. — Tjera przy gospodarce pracuje. — Tjera dopiero co się ożenił. 172 — Tjera nie powinien młodej żony opuszczać. Ale Tjera już z pieca zeskoczył, już buty wzuł, już pasem się ściągnął, już po dzidę sięgnął. Dzida to piękna, barwiczką ubarwiona, rzeźbą ozdobiona. Na końcu dzidy koń stoi, przez całe drzewce źrebięta biegną, przy uchwycie wilki wyją, na kółku ryczą niedźwiedzie. I rzucił Tjera swoją dzidą tak, aby utknęła w ziemi obok dzidy Ahti na znak, że jest mu towarzyszem w wyprawie wojennej, że jest mu druhem wiernym, że go nie opuści w dobrej ani w złej chwili. I zepchnęli obaj wojenne czółno na wodę. Zakołysało się czółno radośnie, zapluskało wesoło na fali. I pomknęło z dwoma wojownikami na północ. Jak to się stało, tak to się stało, ale się stało, że dowiedziała się o tej wyprawie gospodyni na Pohjoli. Zaraz Louhi zawołała do siebie bezlitosny Mróz i tak do niego mówi, daje mu takie rozkazy: [( — Leć mi zaraz, bezlitosny Mrozie, na morze sine. Po morzu sinym płynie czółno, a w tym czółnie dwóch wojów z Ka-lewali. Płyną tu, aby krainę Północy niszczyć, aby z nami wojować. Leć mi zaraz na te morskie szumy, na te morskie bałwany i zamroź łódź wesołego Ahtiego, zakuj ją w lody białe, w lody bezlitosne. Niechaj nie może się z miejsca ruszyć, dopóki ty żyjesz, dopóki ja na to nie pozwolę. Idzie młody Mróz ku morzu. Po drodze wszystko niszczy i zamraża. Zdziera ostatnie liście z drzew, zwija trawy, skuwa na kamień ziemię. Co się nie zdołało ukryć, co się nie zdążyło zagrzebać — to pada martwe. • ) Zamroził po drodze wszystkie błota i jeziora, aż i przyszedł nad morze. 173 T brze tkną. N A Ic grul ws/.j nia. A kies; A bohi pale sta j ii M.t lód zatoki, zatoczki i przesmyki, wodę przy-twardy. Ale morza otwartego jeszcze nie i/ień — Mróz odpoczywał. noc znów zaczął swe straszliwe rządy. P/cm i fale morskie na lód zakamienia. A lód to L wysokość rena w głąb morza sięga. Wytęża Mróz Iły, bezlitosnym zimnem coraz więcej świata ogar- jdł do czółna Ahtiego i czółno chwycił lodowatymi mu jeszcze za mało! Chce jeszcze zamrozić samego ilewali. Już chwycił go za ręce i Ahti czuje, jak mu lieją. Już chwycił go za nogi i Ahti czuje, jak nogi fężkie niby kloce kamienne, /ał się Ahti, podniósł się w łodzi, chwycił Mróz za Vmn cię, ty nikczemny synu północnego wiatru i zimy! >; oj obezwładniać mi rąk i nóg, nie śmiej sięgać do mojej głów Vlróź pnie sosen i świerków, mroź zeschłe trzciny i twarde karm n\ A jeśli ci tego za mało, to zatkaj lodem gardło głębiny mors.i j, zakuj w nieruchomą skałę bystrą Wuoksę i szaloną Imatre Ale wara ci od człowieka! I Ahti zaczyna głośno wyjawiać nie znaną nikomu tajemnicę Mroza: — Wiem, skąd twoje okrucieństwo, skąd bezlitosna siła. Matka twoja pokarmu w piersiach nie miała, nie mogła cię wykarmić mlekiem. Wezwała żmije, wezwała gadziny ohydne, aby cię karmiły. A któż ciebie kołysał, gdyś był maleńki? Kołysała cię burza północna, burza okrutna, wiejucha śniegową zawieruchą szalejąca. A któż ci kołysanki śpiewał? Śpiewał ci je wiatr północny, wiatr, co pędzi jak stado wilków i jak stado wilków wyje! Wyrosłeś, sił nabrałeś i teraz mnie chcesz pokonać! Nogi mi odjąć, palce u rąk mi zniszczyć! Potrafię się obronić. Ogień zasunę w pończochy, płomień wpuszczę do butów, żaru nasypię za koszulę, iskry wetkam w rękawice. Wystraszę cię, wypłoszę! A jeśli ci tego będzie za mało, zagnam cię na górę Rastekais w ognisko czarnego boga Hiisi! A jeśli ci i tego nie będzie dosyć, zapędzę cię do kuźni wieko-wiecznego kowala Ilmarinena. Ogień tam nie przestaje trzaskać, płomień tam nie przestaje szaleć. A jeśli ci i tego będzie za mało, zaciągnę cię do dworu Lata, zamknę cię tam ze słonecznym żarem i nie wypuszczę już nigdy! Przeraził się Mróz, spokorniał i tak mówi: — E, bracie, po cóż mamy prześladować jeden drugiego! Żyjmy lepiej w zgodzie, dopóki gwiazdy na niebie mrugają, dopóki księżyc na niebie świeci. Wychodzi Ahti z czółna, zostawia swą łódź w lodach głębokich i idzie po twardym morzu, po morzu białym ku brzegowi. Za Ahtim idzie Tjera. Idą tak jeden dzień, idą drugi, aż przyszli na brzeg, na Przylądek Głodowy. A na przylądku chatynki śniegiem zawiane, a na przylądku głód. Ani mysz się tu nie pożywi. I poszedł Ahti dalej, a Tjera za nim. Idą przez pola puste, przez błota zamarzłe, przez drogi niewiadome. Nigdzie chaty, nigdzie człowieka. Z pustych gniazd edredonów* wybierają puch, do butów go kładą, do rękawic pchają, aby było im cieplej. Skończyło się pole, las się zaczyna. Przemówił Ahti: — Czyż będziemy tak bez końca szli pustym światem? Przemówił Tjera: — Przyszliśmy do mrocznej Laponii czynić wojnę, a ziemia 174 175 I lapońska mści się na nas za to, po pustkach nas wodzi, aż nas głodem zamorzy. I nikt nigdy się nie dowie, gdzieśmy zginęli. Nadlecą głodne kruki, rozdziobią nasze ciała, po skałach rozniosą nasze kości. — I biedna staruszka nigdy się nie dowie, jak zginął jej syn. Czy w bitwie głowę położył? Czy w przepaść górską spadł? Czy morze głębokie go pochłonęło? Czy głód go na pustej drodze dogonił?... I zacznie matka zawodzić: „W krainie Kalmy syn mój ukochany. Tam on pole orze, tam on bronuje. A naszego pola nie ma kto zaorać ani zabro-nować, ani obsiać. Krzaki je gęsto zarosły, wrzosy je zazieleniły. Niedźwiedzie po nich łażą, dzikie reny na nich się pasą. Na ścianie łuk odpoczywa, pajęczyną szarą zarasta". Zapłakał wesoły Ahti: — Staruszko miła, miałaś ty dzieci, miałaś jako tych łabę-dziąt stadko. Wiatr je po świecie rozegnał, ja ci tylko zostałem i ja cię teraz opuszczę. Czarodzieje lapońscy zaczarowali przed nami drogi, wiecznie już po nich błądzić będziemy. I nagle Ahti ku ciężkim chmurom podniósł ręce. — O wielki Ukko! Tyś silniejszy od najsilniejszych! Osłoń nas swoim płaszczem! Ratuj nas swoją mocą! Wywiedź nas z tych dróg nieznanych! I zaczął Ahti śpiewać. Zaczął śpiewem wyprowadzać z serca swoją tęsknotę i swój żal, i swoje cierpienia, i swój smutek bez granic. I oto z tęsknoty wyczarowały się konie wronę. Z cierpienia wyczarowały się uzdeczki, a ze smutku siodła powstały. Dosiadł Ahti konia wronego, dosiadł konia Tjera i wjechali w las obcy, biały, od zbiegowiska sosen tłumny, przy ziemi uciszony, pod niebem koronami drzew szumiący. DOLI I NIEDOLI BOHATERA KIULLERWO I O ŻONIE ULANEJ ZE ZŁOTA m m o DZIECIŃSTWO KIULLERWY Było dwóch braci; jeden nazywał się Kalerwo, drugi Untamo. We wschodniej Kalewali, niedaleko jedna od drugiej, gospodarki swe mieli. Nie żyli ci bracia ze sobą w zgodzie, o nie! Untamo był kłótliwy i zazdrosny. O byle co z bratem walkę zaczynał: o zastawione na rzece sieci, o złowione ryby, o graniczne pastwisko. 179 Zasiał Kalerwo na wiosnę owies na swym polu. Ledwie się owies zazielenił, ledwie nad ziemią runią się zagęścił — przyszła owca Untamo i wszystek owies zniszczyła: czego nie wyjadła, to rozkopała, w ziemię wdeptała, z korzeniem z roli wydarła. Zobaczył zły pies Kalerwy, jak owca na zagonach owies niszczy — wyskoczył z budy, na pole pognał, owcę zagryzł. Dopieroż Untamo wybuchł nienawiścią! Nie myśli Untamo o tym, że owca jego pierwsza szkodę bratu uczyniła; myśli tylko o tym, że przez kudłacza Kalerwy owcę stracił. Zwołał wszystkich sąsiadów, uzbroił ich w dzidy, w łuki, w topory i wyruszył na brata. Młoda żona Kalerwy przy oknie siedzi, w dalekość patrzy i dziwi się, co tam za polami, za łąkami tak nagle zaczerniało! Czy to dym bury się wytacza, czy to chmura groźna nisko pełznie? Ani dym to, ani chmura. To gromada przez Untamo zwołana, gromada uzbrojona i podburzona, biegnie za owcę wywrzeć zemstę na Kalerwie. Na dworzyszcze Kalerwy wpadli. Wszystko ogniem zniszczyli, toporami porąbali, a co żyło, strzałami z łuków pozabijali. Jedna tylko młoda żona Kalerwy życie ocaliła. Zabrał ją Untamo do swego dworzyszcza, aby sługą tam była, aby najcięższą pracę tam spełniała. Zaledwie na dwór Untamo dowlokła się pojmana niewolnica — gdy synek się jej rodzi. Biedny chłopczyna od początku życia już sierota bez ojca. Jak nazwać malutkiego? Myśli matka, tak biedna pojmanka postanawia: „Nazwę go Kiullerwo, aby imię jego niedaleko imienia jego ojca było". Uplotła matka z gałązek lipowych kobiałkę, na sznurach ją u pułapu zawiesiła, synka w niej układa. 180 Ciężko matka w niewoli pracuje. W żarnach jęczmień na mąkę miele, w dzieży ciasto »na chleb zagniata. Stoły i ławy szoruje, szczapy na opał rąbie, wodę ze studni dźwiga. A co obok lipowej kobiałki przejdzie, to ją trąci to ręką, to ramieniem, to głową. Trącona kobiałka długo nie może się uspokoić, w powietrzu się buja, synka do snu kołysze, synka z płaczu kolebaniem uspokaja. Minął tydzień jeden, minął tydzień drugi. A na trzeci tydzień Kiullerwo jest już mocarzem. Powijaki na sobie poszarpał, kolebkę połamał. Ujrzał to Untamo i bardzo się uradował. — Niebywały chwat z tego niewolnika mi rośnie! Stu wojów on zastąpi, za tysiąc wojowników on mi stanie! Ale Kiullerwo nie będzie służył Untamowi. Kiullerwo wie, że Untamo zabił mu ojca, że zniszczył jego gniazdo rodzinne, że z jego matki niewolnicę do ciężkiej pracy uczynił. Minął miesiąc, minął drugi. Już Kiullerwo ma trzy miesiące i tak sam sobie śpiewa: Nogi moje, ręce moje, nabierajcie siły krzepkiej! Przez Untamo jam sierota i niewolnik od kolebki. Przez Untamo matka cierpi, poniewierkę znosi matka. Serce, co mi w piersi bijesz, pomnij o tym do ostatka. Usłyszał Untamo piosenkę chłopczyka i tak myśli: „Nie wojownik to dla mnie rośnie, ale mściciel. Nie cieszyć mi się z jego siły, ale mi drżeć przed tą siłą. Trzeba tego małego niewolnika zniszczyć". Szepczą, szepczą na dworze Untamo. Szepczą, szepczą, ra- 181 dzą, radzą — uradzili. Wsadzi się chłopca do beczki i beczkę puści się na morze. Niechaj nią fale jak lichym orzechem miotają, niechaj na koniec świata ją zaniosą, o skały rozbiją, na głębinach zatopią. I tak zrobiono. Ale morze pamiętało ojca chłopczyka, pamiętało Kalerwę. Przychodził na brzeg, w łodzi na falach się kołysał. Kochał morze za jego pieśni szeptane w ciszę pogody, za jego pieśni huczące w burzy, za jego blaski, za jego siłę. I morze nie chciało zniszczyć dziecka swego przyjaciela. Na trzeci dzień przychodzi Untamo nad morze, patrzy. Kiullerwo siedzi na fali, miedzianą wędkę w rączce trzyma, jedwabnym sznurkiem ryby łowi i wesoło sobie śpiewa. Myśli Untamo: „Co mam począć z tym dzieckiem? Woda nie chciała go zniszczyć, ale może zechce zniszczyć je ogień?" I kazał ułożyć wielki stos drzewa: polana brzozowe, wiele setek żywicznych sęków sosnowych, tysiąc sanek brzostu i sto sągów jesionu. Stos ten podpalili i w stos ten Kiullerwę wrzucili. Ale ogień pamiętał, że ojciec chłopca, Kalerwo, zawsze ogniowi cześć oddawał. Nigdy na ogień nie napluł, a gdy wchodził do chaty, ogień na kominie pozdrawiał. I ogień nie chce zniszczyć dziecka swego przyjaciela. Palił się ogień dzień jeden i drugi, a w trzeci dzień się dopalał. Przychodzi Untamo i widzi: w popiele do kolan Kiullerwo siedzi, pogrzebaczem węgielki rozgrzebuje, bawi się wesół. Ani jeden włosek na główce jego nie spalony. Zdumiał się niecny Untamo. Zdumiał się i tak sam do siebie szepce: — Zniszczyć Kiullerwy nie mogę. Uczynię go swoim sługą i niewolnikiem. Niechaj mi służy swą siłą czarodziejską. 182 L I na drugi dzień Untamo rozkazuje, takie słowa Untamo do chłopca mówi: — Pójdziesz do moich borów-lasów i zrąbiesz mi pięć sosen. Sześć starych sosen mi zrąbiesz na nową bramę wjazdową do mego dworzyszcza. Wziął Kiullerwo siekierę i poszedł w bory, w lasy. A skoro na leśnej polanie stanął, tak zaśpiewał: Dokąd głos się mój poniesie, niechaj padną drzewa w lesie! Niechaj padnie brzoza z sosną, wszystkie dęby, co tu rosną, wszystkie brzosty, buk z olszyną, jodły, świerki też niech zginą! Niechaj padną na stos wielki wszystkie pnie, konary, belki. Gdzie był las — otwartą bramą przejdź, niegodny psie, Untamo! Daleko, szeroko niesie się głos Kiullerwy po lesie. Daleko, szeroko czyni się pustka. Które tylko drzewo głos-rozkaz chłopca usłyszy, to zaraz wali się z trzaskiem na ziemię. Gęsty ciemny bór sosen, jodeł i świerków... szumiący wesoły las brzóz, olszyn i brzostów legł pokotem. Były tu bory-lasy jako mur pod niebo sięgający — teraz w ich miejscu brama otwarta na bagniska przestronne, na morze dalekie. Przyszedł Untamo popatrzeć na pracę chłopczyka. Widzi swe bory-lasy obalone, połamane, nieżywe. Przeraził się Untamo strasznej siły małego bohatera. Czapkę na uszy nacisnął, do domu wrócił i tak myśli: „Wielki, przewielki mściciel na mnie z tego chłopca rośnie. Daremnie chcę go zniszczyć, daremnie chcę z niego sługę swego uczynić. Sprzedam go Ilmarinenowi. Niechaj mu w kuźni mie- 183 chem na ogień dmucha, niechaj żelazo w piecach topi. Niechaj zejdzie mi z oczu!" I tak Untamo uczynił. Wiekowieczny kowal Ilmarinen kupił chłopca i dał Untamo za Kiullerwę jeno dwa dziurawe kotły, trzy haki żelazne, pięć szczerbatych kos i sześć nic niewartych motyk. Dosyć tego będzie za takiego niedorostka! O NA PASTWISKO! Kiullerwo, syn Kalerwy, stanął przed kuźnią Ilmarinena. Na nogach miał niebieskie pończochy i czerwone butki. A głowa jego była w kędziorach; spadały mu na ramiona loki jasne i błyszczące, jak ze szczerego złota wykute. — Otom jest, wiekowieczny kowalu Ilmarinenie. Dajcie mi pracę na wieczór, a gospodyni niechaj mi da pracę na rano. Zamyśliła się żona Ilmarinena, głęboko zadumała się gospodyni. 185 „Co ma robić niewolnik? Jaką pracę dać kupionemu słudze?" I tak postanawia: „Bydło,niechaj mi pasie. Stada niechaj mi w borach-lasach pilnuje". I na drugi dzień przysposabia kowalicha chleb dla sługi, dla Kiullerwy, przysposabia go na szyderstwo. Bochen duży, na wierzchu pszeniczny, pod spodem owsiany, a we środku kamień! Pomazała skórę chlebową po wierzchu starym tłuszczem i bochen pastuchowi daje na jedzenie na dzień cały. I tak przy tym kowalicha mówi: — Nie wcześniej chleb napocznij, aż na pastwisko już przyjdziesz, aż w borach-lasach już będziesz. Weszła Ilmarinenowa żona do obory, spuszcza krowy z łańcuchów i tak mówi, takie słowa zaklęć powiada: Wstaje dzionek mglisto, blado. Wyjdź z obory, moje stado! Idź w las światłem już zalany, w zagajniki na polany. Idź w szumiący bór sosnowy i w cieniste idź dąbrowy. Gdzie osiny — prostorogie, a gdzie brzozy — krzyworogie! A przynieście, krowy, mleka, ile kropel toczy rzeka. Mielikki, królowo lasu, nie pożałuj dla nich czasu! Gdy zaniedba krów pastucha, niech drzewiny krowa słucha, stąd od brzega, tam do brzega, każde drzewo niech ostrzega. Od topieli — to olszyna. Od zbłąkania — jarzębina, co koralem, nie inaczej, czerwieniutko drogę znaczy. Od niedźwiedzia— gąszcz świerkowy. Szept — od wilka — osinowy. Córka Lata i Południa niech się stadem mym zatrudnia. Gdy zły wicher zaszeleszczę, gdy nadciągną zimne deszcze, niechaj swą zapaską bladą pookrywa moje stado. A w pogodę nienaganną, córko Lata, śliczna panno, wzgórza pokryj gęstym zielem, wywiedź traw wysokich wiele. Wszystkim wodom (któż je zliczy!) dodaj, panno, tej słodyczy, tej pachnącej, tej miodowej, co radością jest dla krowy, a słodyczy potem rzeką płynie w gar, gdy doję mleko. Panno, nakarm mą Sjetikki i napój moją Jotikki, i Hermikki, Tuorikki, i Omenę, i Majrikki. Gładź je, czesz je dłońmi miękko, niech aż błyszczą pod twą ręką. A gdy słońce już się zniży, gdy okrzyknie wieczór czyżyk, 186 187 gdy wypełznie już mrok siny — to je z leśnej gnaj gęstwiny, z polan, z bagien, z wrzosowiska — do obory, bo noc bliska. Ej, kudłaczu, lizomiodzie, Otso, żyjmy z sobą w zgodzie! Ja nie poślę strzały na cię, ty mi stada nie rusz, bracie. Gdy usłyszysz: idą krowy, trąbi rożek pastuszkowy, dzwonią dzwonki i kołatki, cielę beknie do swej matki — uchodź, jakeś w łapach skory, w ciemne knieje, w głuchobory. Jedz miód, mrówki i jagody, ale nie czyń w stadzie szkody! Kujpanie, królu dąbrowy, srebrnobrody, siwogłowy, trzymaj psy swe mocną dłonią, niechaj krów moich nie gonią. Nakładź w nos im grzybów zgniłych, aby bydląt nie zwietrzyły. Żołądź w nozdrza im powkładaj, aby nie zwietrzyły stada! Zawiąż im witkami oczy, niech nie widzą nic w pomroczy. Gliny im powkładaj w uszy, niech nie słyszą stada w głuszy. A jeśli im tego mało, to je zawrzyj ciężką skałą, zamknij je na dnie pieczary, królu drzew, Kujpanie stary! Wielki Ukko, światem władasz. Bądź ochroną mego stada! Tak mówiła żona Ilmarinena, gospodyni mądra i zabiegliwa, gdy spuszczała bydło z łańcuchów. A gdy już wszystkie krowy wyszły z obory na podwórzec, gospodyni wróciła do domu. Za krowimi ogonami, w kurzu i w pyle, z gałęzią lipową w jednej garści, a z bochnem chleba w torbie w drugiej, i z rożkiem pastuszym przewieszonym przez ramię, powlókł się na pastwisko do borów-lasów niewolnik kupiony, Kiullerwo, syn Kalerwy. 188 e KAMIENNY CHLEB Idą krowy na pastwisko. Idą moczarem szerokim, łęgiem pustym. Idzie za nimi Kiullerwo, syn Kalerwy, chleb swój ciężki w torbie dźwiga i tak sam do siebie mówi, słowa takie sam do siebie powiada: — O, nieszczęsny ze mnie chłopczyna! Jakaż teraz moja dola? Przy ogonach krowich stróżować, za cielętami się wlec po pustkach głuchych, po błotach bezludnych. Przyszli na pastwisko w lesie. Usiadł Kiullerwo na wzgórku. Jedyna jego radość to słoneczko jasne. Grzeje go ono, jak matka ciepłą ręką głaska. Siedzi Kiullerwo, syn Kalerwy, i taką piosenkę układa: Świeć dla mnie, słoneczko, z wesołego nieba. Kowalowi, kowalisze świecić ci nie trzeba. Kowalicha zjada z masełkiem pierogi. Dla pastuchy, dla sieroty, chleb daje ubogi. A z czegóż ten bochen, ten owsiany bochen? Kora starta, plewy, słoma — mąki tylko trochę. A czymże ci popić ten ościsty chlebiec? Wodą, co się srebrzy, spieszy, aby łąkę przebiec. Jakaż była twoja śniadaniowa miska? Trochę zupki, z której wszystek tłuszcz schłeptały psiska. Zaprowadź mnie, słonko, przez nieznane drogi do dworzyszcza wysokiego, gdzie dają pierogi! 192 Przyleciała ptaszyna, na gałązce usiadła, w niebo się wpatruje i tak szczebiocze: „Już południe, już południe. Już, sieroto, obiad ci jeść, jeść, jeść!" Spojrzał Kiullerwo na cień od brzozy, cień króciutki na ziemi leżący i mówi: — Pora mi do torby sięgnąć, chleb wydobyć, moją podróżną obiedzinę zjeść. Przygonił na polanę krowy, co się były po krzakach poroz-łaziły, usiadł na trawie pod brzozą, chleb wydobył. A potem sięgnął po nożyk, co go nosił uwiązany u pasa w łubce z kory brzozowej, i kromkę z bochenka chce odkrajać. A tu co się nie dzieje! Trafia nożyk na wnętrze twarde, przetwarde. Szczerbi się nożyk, na kawałki nożyk się rozpada! To nie chleb, ale kamień szczery, kamień z dna potoku aby po wierzchu ciastem oblepiony! Zapłakał Kiullerwo, zapłakał serdecznie. — Mój nożyk, mój kochany, już go nie mam! Ojcowy on był, jedyną po ojcu pamiątkę matka mi dała i tę pamiątkę straciłem ! I zaraz gniewem wielkim się uniósł. — Ach, ty ohydna czarownico, na szydersiwo, na uciechę dla siebie taki chleb mi dałaś! Głodnemu sierocie kamień do jedzenia dałaś! Nadleciał kruk, usiadł na gałęzi i tak kracze: „Nie darrrrruj tego, nie darrrrruj! Krrrew za krzywdę! Krrrrew za krzywdę!" Burzy się serce w piersiach pastuszka. Zrobi tak, jak mu kruk doradza, zrobi! Zapędził bydło na moczary dalekie. A sam poszedł w gęstwiny leśne, w knieje ciemne, nieznane, przypędził stamtąd zgraję wilków i niedźwiedzi. 193 Wilki po drodze zagryzły Tuomikki, najpiękniejszą krowę zagryzły. Przygnał Kiullerwo dzikie bestie na polanę, pozamieniał niedźwiedzie w krowy, poprzemieniał wilki w cielęta, w jałówki. Kość z nogi Tuomikki wziął sobie za rożek do trąbienia, za dudkę pastuszą i pognał niedźwiedzio-wilcze stado do zagrody Ilmarinena. Słońce ku zachodowi już zawędrowało, pora już nadeszła doić krowy, poić mlekiem cielęta. Pędzi stado wilków i niedźwiedzi Kiullerwo, syn Kalerwy, i tak im śpiewa: Gdy się do dojenia schyli gospodyni, niech swoją powinność każde z was uczyni. Gdy doszedł na górkę, w pobliżu podwórca, zatrąbił w rożek trzy razy, a gdy wchodził we wrota zatrąbił pięć razy, sześć razy zahuczał we wrotach jego rożek pastuszy, z kości Tuomikki uczyniony. Usłyszała rożek kowalicha, uradowała się. — Wraca, wraca stado z pastwiska! Będzie mleko świeże, będzie mleko na ser, na masło, na śmietanę. Ale dziwi się gospodyni. — Jak inaczej gra ta pastusza dudka! I czemu pastuch trąbi w nią tak mocno! Aż w uszach mi szumi, aż w głowie mi trzaska. Wszedł Kiullerwo na podwórze i mówi: — Znalazłem dudkę na błotach, w trzcinie znalazłem ten rożek. Już krowy są w kosarze*. Rozpalcie, gospodyni, ogień dymny, idźcie najedzone krowy doić. Zawahała się kowalicha i tak zakrzyknęła: — Matko mężowska! Matko, chodźcie wydoić krowy, bo ja muszę ciasto na chleb miesić! 194 Na to mówi Kiullerwo, syn Kalerwy: — A cóż to za gospodyni, która nie spełnia swego pierwszego obowiązku, krów wieczorem nie doi! Obca ręka dla krów niemiła, od obcej ręki krowy się płoszą. Zawstydziła się Ilmarinenowa żona. Ogień rozpaliła, szko-piec przyniosła, ogląda krowy i mówi: — Pięknie się krowy najadły. Sierść na nich błyszczy jak na rysiu, wymiona mają pełne i ciężkie. Przysiadła na stołku przy pierwszej krowie, doić zaczyna. A Kiullerwo, syn Kalerwy, w stado się wmieszał i cichutko zaśpiewał : Już się do dojenia schyla gospodyni. Niech swoją powinność każde z was uczyni! Dopieroż porwały się wilki! Dopieroż porwały się niedźwiedzie! Chwyciły zębami, chwyciły pazurami kowalichę za nogi. Krzyknęła gospodyni: — To nie krowy! To wilki i niedźwiedzie! Toś ty, Kiullerwo, ten czar uczynił! Odwołaj wilki, odwołaj niedźwiedzie, ty podły pastuchu! Odpowiada na to Kiullerwo: — Jako pastuch źle uczyniłem, aleś i ty jako gospodyni źle uczyniła; kamień mi w chlebie zapiekłaś. Przez ten kamień nożyk straciłem, nożyk po ojcu, żelazo naszego rodu! Kowalicha znów woła: — O, Kiullerwo, pasterzu rniły, odwołaj swoje zaklęcie! Wybaw mnie od kłów wilczych, od pazurów niedźwiedzich! Dam ci za to piękne koszule, dam ci kożuch ciepły. Dam ci co dzień chleba pszennego, masła świeżego, ile zechcesz. Przez cały rok 195 nic nie będziesz robił, co dzień pierogi będziesz jadł. Przez dwa lata będę cię darmo karmiła. Ratuj mnie, bo zginę! Odpowiada Kiullerwo: — Jest dużo miejsca w krainie śmierci, w krainie Kalmy. Odejdź tam, boś żyć niewarta. Kowalicha teraz woła: — Ukko, boże na obłokach, ukarz Kiullerwę, syna Kaler-wy! Naciągnij łuk płomienny, wyślij z niego strzałę miedzianą, strzałę wyślij ogniową, aby przebiła serce podłego pastucha! Mówi Kiullerwo: — Ukko, boże mój na chmurach! Nie na mnie wyślij strzałę, ale wyślij ją na Ilmarinenową żonę. Ze wszystkich złych kobiet to najgorsza kobieta, niegodna chodzić po twej ziemi! I zawołał do wilków i niedźwiedzi: Niewarta litości niecna gospodyni! Niech swoją powinność każde z was uczyni. Znów zakotłowało się w kosarze, aż tuman kurzu wzbił się w górę, aż powietrze od wycia i ryku zadrżało. I padła martwa przez wilki zagryziona, przez niedźwiedzie rozszarpana Ilmarinenową żona. Taki był koniec krasawicy nieba i ziemi, krasawicy — prządki na tęczy siedzącej, ptakom przełomym drogę ukazującej. Taki był koniec tej, na którą Ilmarinen w tęsknocie sześć lat czekał, aby była radością dla wiekowiecznego kowala, aby była chwałą jego domu. Tak zemścił się Kiullerwo, syn Kalerwy, za szyderstwo ko- walichy, za chleb kamienny. CHATA NA PRZYLĄDKU W świat daleki, w świat niewiadomy idzie Kiullerwo, syn Kalerwy. Na nogach ma niebieskie pończochy i butki ma czerwone. A głowa jego w kędziorach, spadają mu na ramiona loki jasne i błyszczące, jak ze szczerego złota wykute. Już daleko została za nim Ilmarinenową zagroda. Uchodzi spiesznie przed gniewem wiekowiecz- nego kowala, przed zemstą za śmierć żony, za śmierć krasawicy; uchodzi przed walką z Ilmarinenem. Ale już nie jest niewolnikiem! Radość swobody rozpiera mu serce! Idzie lasem, idzie moczarem, pastwiskiem idzie, na rożku gra. Pozdrowienia drzewom, skałom i strumieniom posyła, a drzewa, skały i wody echem mu odkrzykują. Szedł tak noc całą pod gwiazdami i pod księżycem i szedł dzień cały pod słońcem gorącym, aż gdy zaczęło mrocznieć, usiadł pod skałą. Teraz dopiero poczuł, że jest samotny, że jest opuszczony. — Dokąd idę? Czego szukam? Gdzie się podzieję? Gdzie dla mnie jakie przytulisko? Tak sam siebie pyta i sam sobie odpowiada: — Domu swego nie mam, oj czystki* nie mam. Dachem nad moją głową— gałęzie borowe. Łożem moim — szczelina w skale. Ogniskiem domowym — wiatr tułaczy. 4 Ukko, boże nad obłokami, nie stwarzaj nigdy dziecka tak, jakeś mnie stworzył — od początku życia sierotą! Bom oto jak samotna mewa nad nieobeszłym morzem, jako samotny ptaszek na skale. Ani ja ojca, ani matki; jakby wiatr mnie ze świata przyniósł i w szczerym polu porzucił. Czy mi się błąkać po pustkach, czy mi biec na dworzyszcze Untamo, za śmierć ojca, za łzy i poniewierkę matki sprawiedliwość uczynić ? Nie wie, nie wie Kiullerwo, co począć. A wtem widzi: idzie Leśna Baba. Idzie starucha w niebieską płachtę okręcona. — Witaj mi, Kiullerwo, synu Kalerwy. Dokąd to wędrujesz? Odpowiada Kiullerwo Leśnej Babie: — Sam nie wiem, dokąd idę. Domu nie mam, ojczystki nie mam, rodu nie mam. Untamo spalił moje dworzyszcze, zniszczył mój ród, matkę zapędził w niewolę, ojca zabił. Chyba ta 198 jedna tylko przede mną droga: odszukać Untamo, sprawiedliwość mu za swoje krzywdy wymierzyć. A starucha tak odzywa się, słowa takie Leśna Baba mówi: — Nie wybity wasz ród, nie zginął twój ojciec. Przed gniewem Untamo uszedł, żyje. I matka twoja w dobrym zdrowiu. Ucieszył się Kiullerwo radością nieopisaną. — Staruszko miła, powiedz mi, powiedz, gdzie mi szukać ojca i matki? — W dalekiej lapońskiej ziemi skrył się przed Untamo ojciec twój i mauca tam zbiegła. Tam są, gdzie skałki miedziane, tam gdzie strumienie ryb pełne, gdzie zarośla niskiej brzeziny. — Jakże mi zajść do tej dalekiej ziemi, powiadaj, babuszko! Jeśli nogi mi omdleją — będę szedł na rękach; jak mi ręce omdleją — będę się czołgał po ziemi jak robak lichy, a przecie do nich dopełznę! Odpowiada Leśna Baba: — Dojdziesz tam,, dojdziesz, choć drogi nie znasz. Idź prosto tym lasem, aż zajdziesz na jego koniec. A tam zobaczysz rzekę. Idź dalej brzegiem tej rzeki za jej biegiem, za jej pośpiechem do morza. Będziesz tak szedł dzień jeden i drugi, i trzeci dzień jeszcze iść będziesz. A po trzecim dniu skręć na północ i idź, aż dojdziesz do skalistej góry. Górę tę obejdź od lewej strony, a tam znów spotkasz rzekę. Nie szeroka ona, nie długa. Idź za jej biegiem. Miniesz jeden próg skalny, miniesz drugi i jeszcze miniesz próg skalny trzeci, a wtedy wejdziesz na przylądek długi, głęboko w morze wchodzący. Miedziane skałki tam się będą czerwieniły, niskie brzózki tam się będą zieleniły. Na końcu tego przylądka lepiankę zobaczysz, przy morzu samym chatkę rybacką ujrzysz, a w tej chatce ojciec twój i matka, i dwie siostry twoje, dwie piękne jagody. 199 Poszedł zaraz Kiullerwo, syn Kalerwy, jak mu Baba Leśna, starucha w niebieskiej płachcie, jak mu iść kazała. Przeszedł las, a potem za biegiem rzeki szedł dzień jeden, dzień drugi i trzeci. Spotkał górę skalistą, obszedł ją na lewo, potok ujrzał i szedł za jego biegiem do trzeciego progu skalnego. A gdy trzeci próg minął, szedł przylądkiem, gdzie skałki czerwone, gdzie brzózki zielone, aż ujrzał lepiankę na końcu przylądka, chatkę rybaczą zobaczył. Wszedł Kiullerwo do izby, a tam go pytają: — Czyś ty morzem przypłynął? Z jakiegoś t> rodu? Zawołał Kiullerwo: — Ojcze, matko, nie poznajecie syna! Ja wasze dziecko rodzone, przez Untamo w niewoli trzymane! Wtedy matka zawołała, tak zakrzyknęła ze łzami staruszka: — O mój biedny synku, mój miły! Żyjesz! Odnalazłeś nas! A moje oczy już ciebie opłakały, łzy serdeczne przelewały, jak po umarłym! Uradował się stary, ale mówi: — Dwóch synów mieliśmy i mieliśmy dwie córki Jeden syn zginął na wojnie, jedna córka zagubiła się w lesie. Drugi syn teraz wrócił, ale córka nie wróciła. Pyta Kiullerwo matki, tak staruszki syn zapytuje: — Jakże to się stało, że siostra przepadła? — Ach, synku, nie wiem, co się z nią stało. W las chodziła na jagody, pod górę chodziła na maliny. I tam mi, ptaszyna moja, przepadła. Nikt jej nie widział, nikt o niej nie słyszał- Kto po dziecku najbardziej tęskni? Kto go najpilniej szuka? Matka rodzona najbardziej tęskni, matka rodzona najpilniej szuka. Poszłam ja, biedna, aby dziecko moje odnaleźć. Jak niedźwiedź tak mknęłam przez las, jak lisica tak przebiegałam przez krzaki. Szukałam jeden dzień, szukałam drugi i trzeci dzień szukałam. A gdy minął dzień trzeci, gdy tydzień minął, na szczycie góry stanęłam, ze szczytu góry wołałam: 200 Gdzieś ty, jagódeczko miła? Gdzieś ty mi się zagubiła ? Ojciec, matka się kłopocą. Wróć, ptaszyno, wróć przed nocą! Ptaszyna moja nie odpowiedziała, ale tak odezwały się góry. tak dąbrowy zaszumiały: Popłynęła niebem chmurka. Nie powróci twoja córka. Może ty, Kiullerwo, odnajdziesz mi moją sokoliczkę? o ILMARINEN CHCE MIEĆ ŻONĘ Płacze Ilmarinen po swej żonie, po swej krasawicy. W nocy spać nie może, w dzień ani jeść, ani pracować nie może. Zesłabł wie-kowieczny kowal, opuściła go siła junacka, opuściła go wesołość zuchwała. W kuźni ogień wygasł, bezczynnie leży młot kowalski, odpoczywają miechy. Smutne są poranki i dni wieko-wiecznego kowala, smutne wieczory i noce. 1 203 Płakał Ilmarinen dwa miesiące, trzy miesiące tak przepłakał, aż na czwarty miesiąc postanowił: — Wytopię sobie ze srebra-złota krasawicę! Trzydzieści razy pojechał do lasu, trzydzieści wozów drzewa przywiózł. Wypalił drzewo na węgiel, wysypał węgiel na palenisko pieca. Złoto-srebro wyłowił z morza, złoto-srebro wsypał do kotła, dodał miedzi. Sługom kazał miechami dmuchać, ogień rozjarzać. Sam węgiel przegarnia, sam w kotle miesza. Ale w kotle nic się nie dzieje. Rozgniewał się Ilmarinen i tak mówi, wiekowieczny kowal takie słowa powiada: Kowalczyki, źle dmuchacie, słaby ogień rozjarzacie. Słaby ogień nie ma siły, nie wytopi mojej miłej. I sam Ilmarinen wszystko robi: miechem dmucha, w kotle miesza, węgle pod kocioł podgarnia. Srebro-złoto się topi. Coś się w kotle wytopiło. Patrzy Ilmarinen — a to owca! Cała srebrna, rożki złote, uszki złote i złote kopytka. Wszystkim owca się podoba, Ilmarinenowi się nie podoba. Niechaj wilczaszka owca zachwyca. Moje pragnienie: cud-krasawica! Połamał, połamał owcę na kawałki, do kotła kawałki wrzucił. Dodał srebra, dodał złota i sam miechem dmucha, w kotle miesza, węgle pod kocioł podgarnia. 204 Srebro-złoto się topi. Coś się w kotle wytopiło. Patrzy Ilmarinen — a to źrebak! Cały srebrny, grzywa złota, ogon złoty i złote kopytka. Wszystkim źrebak się podoba, Ilmarinenowi się nie podoba. Niechaj niedźwiedzia źrebak zachwyca. Moje pragnienie: cud-krasawica! Połamał, połamał źrebaka na kawałki, do kotła kawałki wrzucił. Dodał srebra, dodał złota i sam miechem dmucha, w kotle miesza, węgle pod kocioł podgarnia. Srebro-złoto się topi. Coś się w kotle wytopiło. Patrzy Ilmarinen — a to krasawica! Cała złota, cała jaśniejąca jak słońce. Wszyscy tej krasawicy się przerazili, Ilmarinen się nie przeraził. Całą noc kuł Ilmarinen ten posąg. Wykuł krasawicy nogi, wykuł krasawicy ręce. Ale te nogi nie chcą chodzić, ale te ręce nie chcą go objąć. Wykuł krasawicy uszy, ale te uszy nie słyszą. Wykuł jej usta i wykuł oczy. Ale z tych ust słowo nie wychodzi, ale te oczy nie widzą. I mówi Ilmarinen, tak wiekowieczny kowal powiada: Łza się z oczu nie wytoczy, nie widzące twoje oczy, nie słyszące twoje uszy. Piękna jesteś, a bez duszy. Zaniósł Ilmarinen figurę na łóżko. Nakrył ją trzema pierzynami puchowymi, trzema futrami niedźwiedzimi. Niech się jej ciało rozgrzeje, niechaj krew w niej ożyje. 205 Nie pomogły puchowe pierzyny, nie pomogły niedźwiedzie futra — złota krasawica zimna jak lód. Rozgniewał się Ilmarinen. Zaprzągł reny do wozu, wziął złotą figurę i zawiózł ją do wiekowiecznego pieśniarza, do Vejno. Pyta Vejnemejnen: — Po coś mi przywiózł tę figurę ? Odpowiada Ilmarinen: — Chciałeś mieć ongiś za żonę krasawicę nieba i ziemi. Przywiozłem ci ją teraz, abyś ją kochał, abyś ją czcił. Nie rozgniewał się wiekowieczny pieśniarz, gdy usłyszał tę mowę urągliwą, tylko tak powiedział, w takie słowa Vejno przemówił: — Pamiętaj o tym, bracie Ilmarinenie, i niechaj pamiętają o tym przyszłe pokolenia: nie należy złota kochać, nie należy srebru czci oddawać. Złoto jest zimne, srebro dyszy mrozem. Porzucił Ilmarinen złotą figurę, inne ma teraz zamysły. Bystrego konia do sanek zaprzągł. Pojedzie do krainy Północy, do mrocznej Pohjoli. Starucha Louhi ma jeszcze wiele córek, niechaj jedną z nich da mu za żonę. Usiadł w saniach i pojechał. Jechał dzień jeden i dzień drugi, i jeszcze dzień trzeci jechał, aż zajechał przed dworzyszcze gospodyni Północy. Do izby wchodzi, starej się kłania i tak mówi: — Witaj mi, matko żony, w dobrym zdrowiu! Odpowiada Louhi, stara gospodyni takimi słowami mówi: — Witaj mi, zięciu! Jak tam córce mojej żyje się na twoim dworze? Czy w zgodzie się jej przestaje z twoją matką? Spuścił nisko głowę wiekowieczny kowal. Gęste kędziory na oczy mu opadły. I tak mówi: 206 — Nie pytaj, nie rozpytuj mnie, jak żyje twoja córka, gospodyni Północy! W ziemi jagódka już złożona, murawa już nad jej główeńką się zieleni. Zaczęła zawodzić stara Louhi: — Źleś ty, źle, matko, zrobiła, żeś córkę swoją do Kalewali dała! Przepadła tam jagódka świeża. Wiekowiecznemu kowalowi jako wilkowi w paszczę, jako niedźwiedziowi w pazury ją dałaś... Mówi Ilmarinen, słowa takie kowal powiada: — W kuźni stałem, żelazo kułem. Nie wiedziałem, że w ko-sarze wilki, niedźwiedzie ją napadły. A teraz proszę was, gospodyni, dajcie mi drugą córkę za żonę. — Nie oddam ci córki drugiej! I ta ma sadze z ciebie zmywać, popiół z ciebie otrzepywać! Wolę ją w huczliwy wodospad strącić, wolę ją w krainę Kalmy wrzucić! Nic na to starej Ilmarinen nie odpowiedział, tylko wstał, pod okapem przeszedł do innej izby, gdzie druga córka siedziała, płótno tkała, i mówi słowa takie: — Chodź, dziewczyno, chodź usiąść w moim dworzyszczu na ławie, na której siostra twoja siedziała. Siostra twoja nie żyje, teraz ty bądź mi żoną, aby mi piwo warzyć, aby mi piec chleby z miodem. Ale druga córka odpowiada: — Nie będę ci żoną! Siostra moja zginęła, to i ja mogę łatwo u ciebie zginąć! Ja, córka gospodyni Północy, wartam czegoś lepszego niż być kowalichą, niż w mężowskiej kuźni siedzieć! Rozgniewał się Ilmarinen. Usta skrzywił, czapkę na ucho przesunął i skoczył jak wilk. Złapał dziewczynę, mocno dziewczynę obu rękoma chwycił, z izby wypadł, brankę swoją w sanie wrzucił, na płozie stanął, batem śmignął i jak burza za bramę wypadł! Pędzi bystry koń galopem, lecą sanie jak na skrzydłach, a dziewczyna krzyczy: 207 Stań, stań, puść mnie do domu! Jak nie staniesz, sanie ci nogami w drzazgi połamię! Śmieje się Ilmarinen: — Kowal te sanie robił, dobrze je żelazem okuł, ani jednej szczapki z nich nie wyłamiesz! Płacze biedna dziewczyna, cała w błyszczących ozdobach. Płacze, palce do bólu zaciska, ręce załamuje. I mówi słowa takie: — Jeżeli mnie nie puścisz, zamienię się w rybkę i plusnę do rzeki. A na to kowal Ilmarinen jej odpowiada: — Nie uwolnis,z się ode mnie. Stanę się szczupakiem i za rybką popłynę. Płacze biedna dziewczyna, płacze, palce do bólu zaciska, ręce załamuje. I mówi słowa takie: — Jeżeli mnie nie puścisz, zamienię się w gronostaja i ucieknę w las zielony. A na to kowal Ilmarinen jej odpowiada: — Nie uwolnisz się ode mnie. Stanę się żmiją i za gronostajem pomknę. Płacze biedna dziewczyna, płacze, palce do bólu zaciska, ręce załamuje. I mówi słowa takie: — Jeżeli mnie nie puścisz, zamienię się w skowronka i skryję się w szarej chmurze. A na to kowal Ilmarinen jej odpowiada: — Nie uwolnisz się ode mnie. Stanę się orłem i za skowronkiem pofrunę. Jadą, jadą. Miedziane kukułki na dudze brzęczą, płozy po zmarzniętym śniegu skrzypią. Nagle koń się czegoś spłoszył; uszami strzyże, głośno parska. Wyjrzała krasawica z sanek, zobaczyła ślady na śniegu i pyta: — Kto to biegł tutaj drogą? Odpowiada Ilmarinen: 208 — To zajączek biegł tu drogą. Westchnęła dziewczyna głośno, zaszlochała gorzko i mówi słowa takie: — O, nieszczęsna ja dziewczyna! Czemuż mi nie było sądzone z tym zajączkiem pobiec! Milsza mi zajęcza mordka niźli twarz kowalowa. Spuścił głowę Ilmarinen, zębami zazgrzytał. Jadą, jadą szumno dalej. Miedziane kukułki na dudze brzęczą, płozy po zmarzniętym śniegu skrzypią. Nagle koń się czegoś spłoszył: uszami strzyże, głośno chrapie. Wyjrzała krasawica z sanek, zobaczyła ślady na śniegu i pyta: — Kto to biegł tutaj drogą? Odpowiada Ilmarinen: — To lisek biegł tu drogą. Westchnęła dziewczyna głośno, zaszlochała gorzko i mówi słowa takie: — O, nieszczęsna ja dziewczyna... Czemuż mi nie było sądzone z tym liskiem pobiec! Milszy mi lisi pyszczek niźli twarz kowalowa. Spuścił głowę Ilmarinen, zębami zazgrzytał. Jadą, jadą szumno dalej. Miedziane kukułki na dudze brzęczą, płozy po zmarzniętym śniegu skrzypią. Nagle koń się czegoś spłoszył: uszami strzyże, głośno chrapie. Wyjrzała krasawica z sanek, zobaczyła ślady na śniegu i pyta: — Kto to biegł tutaj drogą? Odpowiada Ilmarinen: — To wilczysko biegło tu drogą. Westchnęła dziewczyna głośno, zaszlochała gorzko i mówi słowa takie: — O, nieszczęsna ja dziewczyna... Czemuż mi nie było sądzone z tym wilkiem pobiec! Milszy mi pysk wilka niźli twarz kowalowa. Spuścił głowę Ilmarinen, zębami zazgrzytał. 209 Jadą, jadą dalej. Nocą do wsi wjechali. Zmęczony kowal lejce z rąk wypuścił, bat zgubił, głowę schylił i zasnął na saniach. Jak to krasawica zobaczyła, zaczęła się śmiać, zaczęła śmiać się głośno i urągliwie z Ilmarinena. Zbudził się kowal i w złości mówi słowa takie: — Czy mi nie lepiej zaśpiewać pieśń czarodziejską, dziewczynę zakląć w leśnego zwierza czy w zwierza wodnego aniżeli takiego wroga wieźć sobie do domu! I tak mówi dalej: — Jeżeli ją wypuszczę w las — wszystkie zwierzęta jej się wylękną. Jeżeli ją wpuszczę do wody — wszystkie ryby z rzeki uciekną. Chyba wezmę miecz i od razu z nią skończę. I porwał za rękojeść miecza. Zrozumiał miecz chęci swego pana i tak godnie mówi: „Nie na toś mnie ukuł, abym napadał na kobiety, abym bezbronnych pozbawiał życia". Zawstydził się Ilmarinen, rękę z miecza osunął i zaczął śpiewać pieśń czarodziejską: Niech zaklęcie się zaczyna, niechaj zmienia się dziewczyna i na wielkim oceanie białą mewą niech się stanie! Niechaj lata nad wodami, niechaj skwirli nad skałami, niech nad brzegiem się trzepoce w dni słoneczne, w białe noce, w czas burzowy, w czas wichrzysty po wiek wieków wiekuisty! I pomknął kowal Ilmarinen sam jeden w saniach, a ku morzu odleciała białoskrzydła mewa. m m m o WYPRAWIE TRZECH BOHATERÓW PO SAMPO o PRZYGOTOWANIA I PODROŻ Wraca Ilmarinen szumno do domu. Rozparł się w saniach, ale mu źle, ale mu smutno. Myślał, że krasawica po jego dworze będzie się krzątała, a krasawica nad morzem sinym fruwa. Myślał, że na miejscu swej siostry na ławie będzie siedziała — a ona na skałkach samotnych odpoczywa. Myślał, że mu będzie w kuźni piosenki śpiewała — a ona nad pustym brzegiem skwirli. 213 Jedzie wiekowieczny kowal, aż tu na drodze czarodziejskiego pieśniarza Vejno spotyka. — Witaj rni, bracie Ilmarinenie! Z Pohjoli wracasz, powiedz mi, jak się tam ludziom na Pohjoli żyje? Odpowiada Ilmarinen, takie słowa kowal mówi: » -— Dobrze im się żyje w tej mrocznej Pohjoli, na tej mglistej Północy. Czarodziejski młynek Sampo pstrym daszkiem ciągle stuka, nieustannie mąkę im miele. Jedną część — do zjedzenia; drugą część — na zamianę; trzecią część — na zapas. Ani im orać, ani im siać nie potrzeba, Sampo ich cały rok żywi. Mówi wiekowieczny czarodziej: —- Ej, bracie, kowalu, czy nie wyprawić by się nam do tej mrocznej Pohjoli, na tę mglistą Północ, po czarodziejski młynek ze pstrym daszkiem? Tyś ten młynek wykuł, do nas powinien on należeć, lud Kalewali powinien on karmić! Odpowiada Ilmarinen, takie słowa do brata Vejno kowal mówi: — Niemożliwe nam czarodziejski młynek pochwycić! W miedzianej górze on ukryty za dziesięciu bramami, na dziewięć zamków zamknięty. I puścił tam Sampo trzy korzenie: jeden korzeń poszedł w głąb ziemi, drugi korzeń poszedł ku brzegowi morza, trzeci korzeń poszedł w głębinę'miedzianej góry. Nie ma takiego siłacza, który by te dziesięć bram wyłamał, który by Sampo z korzeniami wyrwał. Ale Vejno upiera się przy swoim. — Bracie Ilmarinenie, wyprawimy się po Sampo, wykradnie-my czarodziejski młynek z miedzianej góry. Czółno wielkie zrobimy, korablik mocny, Sampo na nim przewieziemy. Myśli, duma Ilmarinen, aż tak powiada: — Jak nam jechać, to nam jechać, ale nie morzem sinym, nie morzem burzliwym. Fala nam wiosła tam połamie, woda nam wiosła tam uniesie. To jakże będziemy płynąć? Palcami 214 I po wodzie grzebać? Łokciami się odpychać? Saniami, bracie Vejno, jedźmy, przybrzeżem białym, pustynią śniegową. Zgodził się wiekowieczny pieśniarz, tak mówi: — Niechże będzie po twojemu, bracie Ilmarinenie. Śniegową pustynią pojedziemy. Tylko mi ukuj miecz na tę wyprawę, miecz ognisty, ażebym się nim od psów obronił, ażebym nim naród Pohjoli rozegnał. Zabrał się Ilmarinen do wykucia miecza. Najpierw nałożył do kotła stali, potem dodał tam przygarść srebra i przygarść złota dorzucił. Kowalczykom kazał miechami dmuchać, ogień rozżarzać. Ogień wielki bucha, mieszanina w kotle się topi. Już stal miękka jak ciasto. Srebro jak źródlana woda błyszczy, jak fala przelewa się złoto. Patrzy, patrzy Ilmarinen w głąb kotła. A tam już miecz leży: klinga srebrna jak księżyc, rękojeść złota jak słońce. Wyjął kowal miecz z kotła, położył go na kowadle, aby wesoły młot po nim dźwięczai, aby się sławny miecz dla Vejno ukuł. A gdy miecz był gotów — srebrem-złotem go ozdobił. I księżyc na nim, i słońce, i gwiazdy... i kotek na nim się myje, i piesek szczeka, i źrebak cwałuje. Ujął rękoma miecz Vejno, w prawo, w lewo nim machnął i mówi słowa takie: — Wspaniały miecz mi, bracie, ukułeś! Mieczem tym góry, skały na kawałki mogę rozrąbać. Wzięli na ramiona uprząż i poszli w las szukać konia. Ma to być koń bystronogi, z grzywą jak dojrzały kłos jęczmienia, z ogonem jak snop zżętego żyta. Długo chodzili po gęstwinach, po kniejach, aż konia żółto-grzywego ułowili. A potem bohaterzy ubrali się w koszule żelazne, w pasy stalowe, aby byli twardzi, aby byli niezdobyci. Konia zaprzęgli, do sań wsiedli i pomknęli przybrzeżem na Północ. 215 Jadą, jadą, aż tu słyszą jakiś głos żałosny, jakąś skargę płaczliwą słyszą. Mówi stary pieśniarz: — To dziewczyna jakaś płacze. Podjedźmy tam, może nasza pomoc jej się przyda. Podjechali do przystani morskiej, patrzą: to nie dziewczyna płacze, to nie kobieta zawodzi, to czółno tak się żałośnie skarży, tak się urzewnia. Pyta Vejno: — Czemu ty płaczesz, czółno sosnowe? Czy deski, z których jesteś zbite, są za grube? Czy twe haki dla wioseł są za ciężkie ? Odpowiada czółno deskowe, czółno płaczące tak mówi: ,,Tak jak dziewczyna z domu rodziców wyrywa się w dom mężowski, tak ja, czółno, chcę iść na morze. Zepchnijcie mnie na wodę głęboką, na fale kołyszące!" I zawodzi czółno dalej: Gdy mnie budowali, to mi tak śpiewali: Będziesz ty płynęła, łódeczko, na wojenkę krwawą i daleczką. Ani twoich wypraw kto przeliczy, ani zważy ciężkiej twej zdobyczy. Będziesz niosła się z pieśnią wojenną morzem sinym, głębiną bezdenną. A ja leżę tu bez ruchu... Aby skaczą po mnie wielkookie żaby, robak lichy łazi, pełza po dnie, kruk na maszcie gnieździ się wygodnie. 216 Kiedyż wiatr uderzy nagle w moje skrzydła, w moje rącze żagle? Kiedyż pieśń mnie morzem pogna, pieśń wojenna, pieśń miecza i ognia? Precz, życie ciche, spokojne! Chcę na morze! Chcę na wojnę! Mówi stary pieśniarz, tak zaklinacz stary powiada: — Przestań płakać, czółno sosnowe! Popłyniesz morzem sinym na wojnę daleką, bohaterów tam zawieziesz. Pięknie jesteś wygięte, ślicznie jesteś odrobione, ale czy bystro, czy bezpiecznie potrafisz nieść się morzem? Odpowiada czółno: „Jak pięknie mnie zbudowali, tak pięknie potrafię iść wodą. Stu mężów z wiosłami na mnie się zmieści, tysiąc wojowników mogę udźwignąć". Zepchnął Vejno łódź na morze i zaczął czarodziejską pieśń śpiewać. A od tej pieśni cóż się nie dzieje! Czółno ludźmi się napełnia! Po jednej stronie czółna — młodzieńcy rośli i mocni, po drugiej stronie czółna — dziewczyny piękne w ołowianych ozdobach, w pasach z błyszczącej miedzi. A gdy czółno już wypełniło się mężnymi wojami, dziewczętami pięknymi, wsiadł w nie Ilmarinen, a Vejno ster ujął w ręce. — Leć, czółno wojenne, po falach, po tej dalekiej przestrzeni bezdrzewnej! Leć jak leciutka bańka powietrza, jak kwiatek rzucony na wodę! Mknie czółno morzem... Wesoło pluskają jarzębinowe wiosła, zgodnie chroboczą od obrotów wioseł miedziane łożyska, postukuje radośnie ster, a woda po bokach szumi i dźwięczy jak pieśń chórem śpiewana. Płyną, płyną, aż tu przylądek zobaczyli. Na przylądku drze- 217 wa się zielenią, a wśród drzew chaty wioskowe dymem się znaczą. Kto mieszka na tym przylądku? Ahti tu mieszka, Ahti, bohater wesoły. Wyszedł był Ahti tego ranka porą wczesną nad morze. Spojrzał na północ, na zachód i na słońce spojrzał. Widzi tam w dali... czy to zorza nad morzem błyszczy, czy to maleńka chmurka pod tęczą płynie? Daleko widzi sokół bystrooki, jeszcze dalej orzeł skalny, ale oczy Ahtiego widzą jeszcze dalej, jeszcze bystrzej niż oczy so-kołowe, niż oczy orłowe. Poznaje Ahti. To nie tęcza błyszczy — to blask od mieczów nad wodą się pali. To nie chmurka płynie — to czółno nieznane pełne wojów. Ilmarinen, wiekowieczny kowal, w wiosłowaniu wojom przewodzi, wiekowieczny pieśniarz u steru siedzi. Zakrzyknął Ahti głosem potężnym, nad całym morzem słyszanym głosem zawołał: — Dokąd płyniecie, bohaterzy Kalewali? Odpowiada mu Vejno, takimi słowami do niego mówi: — Na mglistą Północ płyniemy, do mrocznej Pohjoli, aby tam Sampo z ukrycia wydobyć, aby czarodziejski młynek ze pstrym daszkiem z miedzianej góry wyswobodzić i do Kalewali przywieźć. Gdy Ahti to usłyszał, zaczął prosić, takimi słowami mówić zaczął: — O wiekowieczny Vejnemejnenie, zabierz mnie z sobą! Chcę walczyć o Sampo, młynek czarodziejski. Rozkażę moim rękom, pouczę moje ramiona, jak mają młynek ze pstrym daszkiem zdobywać! Podpłynęło czółno do brzegu, zabrało na wyprawę wojenną trzeciego bohatera Kalewali. PRZESZKODA NA JEZIORZE Pędzi czółno morzem, coraz dalej i dalej od przylądka. Już chat nie widać, już drzewa za falami się skryły. Śpiewają bohaterzy na czółnie, głos ich z wodą się niesie, brzegów dosięga, nad brzegami się rozlega. Ze wszystkich wiosek, z chat wszystkich wybiegają ludzie i nad morze spieszą i jeden drugiego pyta: 219 — Co to za pieśni wspaniałe od morza płyną? Kto je śpiewa? Tak pięknego śpiewu jeszcześmy nigdy nie słyszeli. A to śpiewają bohaterzy; zaklinają siły wodne, aby im nie szkodziły, aby im pomoc dawały. Śpiewa wesoły Ahti: Ty starucho, wiedźmo morza, dźwignij się z wodnego łoża! Na powierzchnię wypłyń szybko choćby małą srebrną rybką i przeciwne ucisz fale! A łódź naszą nieś zuchwale ku północy, do wybrzeży, gdzie Pohjola mroczna leży. Już z morza wpłynęli w rzekę szeroką, w rzekę, która z głębi lądu tu spieszy. Ciężko pracują wiosła, przeciw prądowi czółno pchają. A tu jeszcze kamienie sterczą z wody, a tu jeszcze głazy przeszkadzają. Więc znów tak wesoły bohater śpiewa, tak Ahti kamienie śpiewem zaklina: Ej, kamienie, Ahti woła, skłońcie nisko wasze czoła! Wasze czoła zadumane, przystrojone w białą pianę. A nie chcecie tego, głazy, to zaklinam was trzy razy — mchem się stańcie, mchem, mchem na dnie, gdzie się słońce nie dokradnie. Niechaj po mchu cicho, miękko przemknie jak po mgle czółenko. 220 Z rzeki wpłynęli w potok zuchwale skaczący, taneczny, szumiący, siklawami spieniony — w niepowstrzymany potok górski. Teraz wesoły Ahti tak woła: — Dziewico wodospadów, wody popędliwej, wody rozhukanej! Uwiąż nasze czółno na swej błękitnej, czarodziejskiej nitce i przeciągnij je przez te wody burzliwe, przez te cwały roziskrzone! O Ukko, Ukko, który mieszkasz nad chmurami! Swym mieczem błyskawicowym nakreśl na wodach drogę naszemu czółnu, a nie będą mu straszne ani wiry, ani głazy, ani wodogrzmoty! Płyną, płyną bohaterzy Kalewali, nad ranem wpłynęli na jezioro. Spokojne ono było, ciche, aby tylko trzciny nadbrzeżne tu szeleściły. Znaczyła się na wodzie dróżka. Ścieżka błyskotliwa, czerwona ścieżka wstającego słońca po wodzie biegła. Nagle czółno stanęło. Wiosłują usilnie młodzieńcy — czółno stoi w miejscu. Wiosłuje Ilmarinen i Ahti — czółno stoi w miejscu. Wpierają się sosnowymi drągami w dno, pchają — czółno stoi w miejscu. Mówi stary Vejno, takie słowa zaklinacz powiada: — Wesoły Ahti, nagnij się, spójrz, co nam czółno zatrzymuje na tej spokojnej głębinie? Czy to pień drzewny, czy to skała podwodna? Przechylił się wesoły Ahti, pod łódź zagląda i mówi słowa takie: — Nie o pień zawadziło nasze czółno, nie o skałę podwodną. Na grzbiecie szczupaka czółno osiadło, na biodrze morskiego psa! Znów mówi wiekowieczny pieśniarz: — Wesoły Ahti, weź swój miecz, wejdź do wody i zarąb tego szczupaka! Musimy mieć wolną drogę do Pohjoli. Wyjął Ahti miecz zza pasa i skoczył w wodę. Ale głębina 221 tu była niezwyczajna, głębina tu była do dna ciągnąca. Zaczął Ahti tonąć. Pospiesznie schylił się Ilmarinen, za kędziory Ahtiego pochwycił i na czółno go wciągnął. Chce teraz Ilmarinen rybę zabić. Swój miecz pochwycił, pod łódź nim rąbnął, ale miecz rozpadł mu się na kawałki, a szczupak na grzbiecie czółno trzyma i trzyma. Teraz wiekowieczny czarodziej chce rybę zabić. Wyjął swój miecz zza pasa, miecz srebrny z rękojeścią złotą. Pod czółno nim rąbnął — szczupaka zabił. Na mieczu podniósł go w górę. Pół ryby wpadło do wody, pół ryby spadło na dno czółna. Mówi stary Vejno, słowa takie pieśniarz powiada: — Wysiądźmy na brzeg. Niechaj dziewczęta na skałach ogień rozniecą, niechaj nam te pół ryby na śniadanie ugotują. Wysiedli na brzeg. Dziesięć dziewcząt ogień roznieciło. Rybę ugotowano, rybę zjedzono. Rybia czaszka na skale została. Patrzy, patrzy wiekowieczny pieśniarz na szczękę rybią, na rybie zęby i mówi: — Jakżeż wygięta jest ta szczęka? Wygięta jest jak kan-tela*. Jakżeż sterczą w niej zęby? Sterczą jak kołki do strun. Zaraz z tej szczęki uczynię pięknodźwięczną kantelę, naczynie pieśniarskie zaraz z niej zrobię. Pyta Iłmarinen: — A skąd weźmiesz struny, bracie Vejno? — Widzę tu niedaleko górę Rastekais. Na lodowej górze Rastekais mieszka czarny bóg Hiisi; konie Hiisi pasą się tu po dolinach. Trzeba nazbierać włosia z grzyw i ogonów koni tego złego bóstwa. Będą z tego włosia sławne struny dla kan-teli. Poszedł doliną kowal Ilmarinen, poszedł wesoły Ahti doliną i drzew szukali, o które czochrały się konie czarnego boga 222 Hiisi. Wiele włosia znaleźli, włosia długiego z grzyw i ogonów koni, uczepionego kory jarzębin, jodeł i sosen. Włosie to Vejno przeciągnął od zęba do zęba szczęki rybiej, szczęki potężnej, ledwie na kolanach się mieszczącej. A gdy kantela była już gotowa i wiekowieczny uderzył w jej struny, pieśń buchnęła na całą dolinę. Usłyszeli tę pieśń mieszkańcy wiosek podgórskich i zaczęli przybywać nad jezioro. Pierwsze przybiegły dzieci, za dziećmi młodzież, potem przyszły dziewczęta i młodzieńcy, potem mężczyźni żonaci i kobiety zamężne, młodsi i starsi, a na końcu przywlekli się starcy i staruchy. I wszyscy z podziwem i wszyscy z zachwytem słuchali pieśni czarodziejskiej kanteli. Mówi Vejnemejnen, do starych i do młodych tak mówi: — Weźcie tę kantelę sobie. Niechaj da ona radość ludowi mrocznej Pohjoli, niechaj pieśni śpiewa na tej mglistej Północy Pochwycili kantelę ludzie z doliny i zanieśli ją do swych wiosek. I podbiegały do kanteli dzieci, podbiegała młodzież, podchodzili ludzie dorośli, przywlekali się starcy. Wszyscy kolejno trącali końcami palców strun czarodziejskiego naczynia, ale struny albo brzęczały cichutko i smutno, albo zgrzytały ostro i fałszywie; żadna pieśń z nich nie wychodziła. I szedł tłum z kantelą od chaty do chaty. Może tu ktoś ze strun tych pieśń dobędzie? Może tu? Ale nikt nigdzie pieśni z kanteli nie wydobył. Aż przyszli do chaty, gdzie na piecu ślepy starzec w kącie zwinięty leżał, na ciepłym piecu stare kości wygrzewał. I powiedział mądry ślepiec: — Przestańcie brząkać nieznośnie! Sen ludziom odbieracie, spokój mącicie. Nigdy, przenigdy kantela nie będzie śpiewała pod palcami obcego. Tylko mistrz, który kantelę uczynił, może 223 grać na niej, tylko swemu mistrzowi jest ona posłuszna. Przestańcie męczyć te struny. Albo wrzućcie kantelę w głębinę morza, albo odnieście ją temu, kto ją uczynił. Takie słowa powiedział mądry ślepiec, który leżał zwinięty w kącie na ciepłym piecu i grzał tam swe stare kości. A kantela odpowiedziała: Nie chcę ja na morze sine, nie chcę w ciemną iść głębinę. W blasku słońca, gwiazd czy tęczy niechaj na mnie mistrz zadźwięczy, niech uśpioną we mnie duszę zbudzi. Jemu śpiewać muszę. Zasmuciły się dzieci i młodzież, i dorośli, i starcy. I tak jak stali, tłumem wielkim poszli nad jezioro i w milczeniu, ostrożnie złożyli kantelę na kolanach wiekowiecznego pieśniarza. VEJNEMEJNEN GRA NA KANTELI * l V Stary, wierny Vejno, ten wie-kowieczny zaklinacz, zmoczył palce w wodzie źródlanej, wziął kantelę i wszedł z nią na skałę radości. Usiadł na kamieniu pieśniar-skim, na srebrzystym wzniesieniu. Kantelę złożył na kolanach, trącił palcami w struny i mówi słowa takie: 225 Moja kantela zaraz zaśpiewa i dla was, ludzie — i dla was, drzewa. Obdarzy wody, skały, obłoki, drobną jagódkę i dąb wysoki, króla na zamku, w rowie żebraka, srogiego wilka, słabego ptaka. Ludziom umarłym, liściom strąconym śpiew mej kanteli też poświęcony. — Niechaj przyjdzie do śpiewającej kanteli każde stworzenie. I to głodne, a poczuje się tutaj nasycone. I to spragnione — a napojone tu będzie. I to, które smutek dźwiga — a zbędzie tu ciężaru i odejdzie pełne dobrej otuchy w sercu. I zaczął Vejno na kanteli grać. A pod wieszczymi palcami starego czarodzieja kantela zaśpiewała głosem tak czystym, tak radosnym, tak srebrzystym, jakiego nie słyszało jeszcze niczyje ucho. Więc wszystko, co tylko mogło iść, biec, co mogło doskoczyć, dofrunąć, zaczęło gromadzić się w dolinie przy srebrzystym wzniesieniu, przy kamieniu pieśniarskim. Najpierw wiewiórki, skacząc z gałęzi na gałązkę, tłumem całym z lasu przybiegły. Zaroiło się w trawie od tysięcy gronostajów, zajęczała ziemia pod kopytami renów. Przybiegły w chyżych podskokach rysie. Zbudziły się wilki na rozległych błotach-grzęzawach, w zaroślach gęstych się zbudziły i przybiegły tu cichym krokiem. Z dalekich leśnych kniei przyczłapały niedźwiedzie i powłaziły na sosny, aby być bliżej pieśniarza. A za swoimi leśnymi dziećmi przyszedł i białobrody starzec, król borowy, i starucha — królowa, w niebieskich pończochach podwiązanych czerwonymi kokardami. I usiedli starzy na narośli brzozy, na wygięciu olchy zielonej, tuż przy pagórku, aby śpiew kanteli dobrze słyszeć. 226 Wszystkie powietrzne stworzenia zafurkotały, zamigotały i przyleciały na skrzydłach w dolinę. Orzeł, gdy usłyszał dźwięki kanteli, gdy usłyszał śpiew bohatera Kalewali, zostawił w gnieździe pisklęta i przyleciał nad jezioro. Zza chmur przyfrunęły jastrzębie. Z trzcin, z potoków, z błot wyszły cyranki ciemnopióre i wyszły białe łabędzie. Przyfrunęły stadkami zięby, sikorki, czyżyki. Spadły z góry ze stulonymi skrzydłami tysiące skowronków. A dziewice-powietrznice, te, które kierują obłokami, te, które chmurom drogi wskazują, obsiadły most nadziemny, od końca do końca siedmiokrasą tęczę obsiadły. Ślicznotka — córka księżyca, i krasawica — córka słońca, porzuciły swą tkacką pracę i z czółenkami w rękach jedna na obłoczku usiadła, druga się chmurki uczepiła — i słuchają- Słuchają, słuchają... czółenka im z rąk wypadły; poplątały się sznurki złote, nici srebrne się porwały. Z wód dalekich, z głębin niewiadomych przypłynęły ryby i rybki i ciasno zaległy wszystkie zakątki w nadbrzeżnych trzcinach. Z potoku wynurzył się Ahto, bóg wody wszelakiej, Ahto o brodzie trawiastej, zielonej, o oczach wyłupiastych, żabich, pod wzgórek podpłynął i słucha. Córki morza, trzcinowe siostry, syrenki wesołe, zaprzestały swych igraszek w falach, nadbrzeżne kamienie obsiadły. Jedne z nich w rękach trzymają złote grzebienie, inne trzymają szczotki srebrne, długie włosy czeszą, rozczesują. Ale zasłuchały się w kanteli, grzebienie im w wodę wpadły, szczotki im fala porwała. Pół głowy rozczesane, pół głowy potargane — ale nie dbają o to. Gospodyni Wodna, starucha cała trawą obrosła, wypłynęła z najgłębszej głębiny morskiej, na skałkę wpełzła, na wysepkę 227 skalistą wygramoliła się, rękoma głowę podparła. Zasłuchała się, zadumała się... zasnęła. Przyszli, przybiegli z wiosek ludzie starzy i młodzi, dorośli i dzieci. I siedział na tej uczcie śpiewaczej słaby zajączek obok okrutnego wilka, płochliwa cyranka obok drapieżnego jastrzębia i nie czuło żadne stworzenie najmniejszej nawet trwogi. A stary, wierny Vejnemejnen, czarodziejski pieśniarz Kale-wali, grał dzień jeden i drugi dzień grał na kanteli, a nie było żadnej istoty, która by słuchając tej pieśni nie płakała. I płacze sam wiekowieczny czarodziej. Płyną, płyną łzy z oczu pieśniarza, łzy wielkie jak jagody żurawin. Toczą się łzy po policzkach, a z policzków na brodę, a z brody na piersi, a z piersi toczą się na kolana. Trzy kaftany łzy zamoczyły, przez cztery kaftany przeciekły. Pięć szub łzy zamoczyły, przez sześć szub przeciekły. Stoczyły się krople łez z kolan na czerwone buty, a z czerwonych butów na ziemię zbiegły i ziemią popłynęły i w morskiej głębinie przepadły. Mówi stary Vejno, słowa takie wiekowieczny pieśniarz powiada : — Czy nie ma tu nikogo z młodzieży, czy nikogo z młodych mężczyzn nie ma w tym tłumnym plemieniu, kto by zebrał moje łzy w głębinach wody błyszczącej ? Odpowiedzieli młodzi i starzy: — Nie ma tu nikogo ani z młodzieży, ani z dorosłych mężczyzn, nikogo w tym tłumnym plemieniu, kto by zebrał twoje łzy w głębinach wody błyszczącej. Mówi stary Vejno: — Kto zgarnie moje łzy, kto pozbiera te krople błyszczące, temu dam pióreczkowe odzienie. Podszedł, zakrakał kruk: — Ja łzy twoje pozbieram. 228 Poszedł, szukał — nic nie znalazł. Podeszła, zakwakała błękitna cyranka: — Ja łzy twoje pozbieram. Popłynęła cyranka wodą szeroką, wodą głęboką popłynęła. Szukała, nurkowała — wszystkie łzy pieśniarza pozbierała. Łzy były twarde i blaski na nich się mieniły: blaski niebieskie, zielone, złote i czerwone. Łzy Vejnemejnena perłami się stały na radość możnych, na ozdobę koron królewskich. PORWANIE I UCIECZKA Płynie dalej czółno z bohaterami Kalewali ku mrocznej Pohjoli. To po równinie wody spokojnej płynie, to przez burzliwe morze się przedziera. Kowal Ilmarinen wiosłuje na przedzie czółna, wesoły Ahti wiosłuje na końcu. A sterem kieruje pieśniarz Vejno, bo droga do Pohjoli jest mu wiadoma; nie pobłądzi ani na burzliwych nurtach, ani na nieobeszłych falach. 231 Długa podróż już za nimi, długa podróż już skończona. Przybili do brzegu, wyciągnęli czółno na ląd, na miedzianych biegunach je postawili. I weszli trzej bohaterzy do dworu Louhi; śmiało weszli do izby gospodyni na Pohjoli. Pyta starucha: — Co powiecie, mężowie? Jaka sprawa tu was przywiodła? Odpowiada Vejno: — Sprawa to o pstry daszek, o czarodziejski młynek Sampo. Młynek chcemy podzielić, połowę sobie zabrać. Odpowiada stara Louhi: — Młynkowi dobrze się tu dzieje w głębi miedzianej góry. Pstry daszek stuka, biała mąka z wesołym pośpiechem się sypie. Ja czarodziejskim młynkiem władam, do mnie on tylko należy! A na to mówi wiekowieczny czarodziej Vejno: — Jeżeli się nie zgadzasz oddać nam połowę Sampo, to zabierzemy je całe. Rozgniewała się stara gospodyni. Przed dworzyszcze wypadła i zaczęła wzywać wszystkich wojowników mrocznej Pohjoli, wszystkich mężów z ostrymi mieczami z całej mglistej Północy. Na walkę! Na zgubę bohaterom Kalewali! Biegnie z bronią w ręku wojowników trzystu, więcej niż pięciuset wojowników biegnie. Ale Vejno nie trwoży się, ale Vejno spokojnie bierze swą czarodziejską kantelę i zaczyna na niej grać. Zwolnili biegu wojownicy, zbliżyli się, usiedli na przededwo-rzu półkolem na trawie. Pieśni słuchają, chęć walki w nich wygasa. Śmieją się, weselą się, zwołują swe żony, aby też kan-teli posłuchały, biorą na kolana dzieci. A po chwili pochylają się wszystkie głowy, opuszczają się wszystkie powieki, zamykają się wszystkie oczy. Czar strun kanteli, czar pieśni wiekowiecznego Vejno działa. Posnęli na 232 trawie snem spokojnym, szczęśliwym snem posnęli dorośli i dzieci, mężczyźni i kobiety. Wtedy Vejno, Ilmarinen i wesoły Ahti poszli zobaczyć Sampo ukryte w skale, ukryte we wnętrzu miedzianej góry, zamknięte na dziewięć zamków, za dziesięciu bramami schowane. Stanęli przed pierwszą bramą. Zaczął ją Vejno śpiewem czarować. Zachwiała się żelazna brama, zatrzeszczały zamki. Wtedy tłuszczem z niedźwiedzia zabitego w dniu, w którym ukończył trzy razy po siedem lat, tym czarodziejskim tłuszczem smaruje Ilmarinen zawiasy i zamki. Aby nie zaskrzypiały, aby się lekko otworzyły. Zawiasy nie skrzypnęły, zamki lekko ustąpiły. Jedna brama po drugiej na rozcież otwierają się przed bohaterami. Gdy ostatnia brama się otworzyła, mówi Vejno: — Wesoły Ahti, tyś mi najmilszym druhem, ty weźmiesz Sampo, ty pstry daszek wyniesiesz. Wesoły Ahti jest uczynny, wesoły Ahti zawsze zrobi to, o co go poproszą. Mówi teraz chełpliwie: — Czuję w sobie siłę bohatera, siłę syna Ukko. Tylko trącę prawą nogą Sampo, już wyrwę młynek z korzeniami, tylko popchnę go lekko prawą piętą. Trącił nogą — Sampo ani drgnęło. Pochwycił młynek rękoma, szarpnął nim — Sampo ani się ruszyło. Przyklęknął, z całej siły pstry daszek ciągnie — Sampo nie ustępuje. Silne, głęboko zapuszczone są korzenie czarodziejskiego młynka. Wyszedł Ahti z głębi skały, wyszedł na pola zielone, bystro dokoła popatruje. I widzi: byk się pasie na łące. Byk niebywały. Morda szeroka, jak cała ręka od palców do ramienia męża rosłego; każdy róg jak obie rozwarte na boki ręce wojownika. Ułowił Ahti potężne zwierzę, do pługa je zaprzągł i zaczął 233 Długa podróż już za nimi, długa podróż już skończona. Przybili do brzegu, wyciągnęli czółno na ląd, na miedzianych biegunach je postawili. I weszli trzej bohaterzy do dworu Louhi; śmiało weszli do izby gospodyni na Pohjoli. Pyta starucha: — Co powiecie, mężowie? Jaka sprawa tu was przywiodła? Odpowiada Vejno: — Sprawa to o pstry daszek, o czarodziejski młynek Sampo. Młynek chcemy podzielić, połowę sobie zabrać. Odpowiada stara Louhi: — Młynkowi dobrze się tu dzieje w głębi miedzianej góry. Pstry daszek stuka, biała mąka z wesołym pośpiechem się sypie. Ja czarodziejskim młynkiem władam, do mnie on tylko należy! A na to mówi wiekowieczny czarodziej Vejno: — Jeżeli się nie zgadzasz oddać nam połowę Sampo, to zabierzemy je całe. Rozgniewała się stara gospodyni. Przed dworzyszcze wypadła i zaczęła wzywać wszystkich wojowników mrocznej Pohjoli, wszystkich mężów z ostrymi mieczami z całej mglistej Północy. Na walkę! Na zgubę bohaterom Kalewali! Biegnie z bronią w ręku wojowników trzystu, więcej niż pięciuset wojowników biegnie. Ale Vejno nie trwoży się, ale Vejno spokojnie bierze swą czarodziejską kantelę i zaczyna na niej grać. Zwolnili biegu wojownicy, zbliżyli się, usiedli na przededwo-rzu półkolem na trawie. Pieśni słuchają, chęć walki w nich wygasa. Śmieją się, weselą się, zwołują swe żony, aby też kan-teli posłuchały, biorą na kolana dzieci. A po chwili pochylają się wszystkie głowy, opuszczają się wszystkie powieki, zamykają się wszystkie oczy. Czar strun kanteli, czar pieśni wiekowiecznego Vejno działa. Posnęli na 232 trawie snem spokojnym, szczęśliwym snem posnęli dorośli i dzieci, mężczyźni i kobiety. Wtedy Vejno, Ilmarinen i wesoły Ahti poszli zobaczyć Sampo ukryte w skale, ukryte we wnętrzu miedzianej góry, zamknięte na dziewięć zamków, za dziesięciu bramami schowane. Stanęli przed pierwszą bramą. Zaczął ją Vejno śpiewem czarować. Zachwiała się żelazna brama, zatrzeszczały zamki. Wtedy tłuszczem z niedźwiedzia zabitego w dniu, w którym ukończył trzy razy po siedem lat, tym czarodziejskim tłuszczem smaruje Ilmarinen zawiasy i zamki. Aby nie zaskrzypiały, aby się lekko otworzyły. Zawiasy nie skrzypnęły, zamki lekko ustąpiły. Jedna brama po drugiej na rozcież otwierają się przed bohaterami. Gdy ostatnia brama się otworzyła, mówi Vejno: — Wesoły Ahti, tyś mi najmilszym druhem, ty weźmiesz Sampo, ty pstry daszek wyniesiesz. Wesoły Ahti jest uczynny, wesoły Ahti zawsze zrobi to, o co go poproszą. Mówi teraz chełpliwie: — Czuję w sobie siłę bohatera, siłę syna Ukko. Tylko trącę prawą nogą Sampo, już wyrwę młynek z korzeniami, tylko popchnę go lekko prawą piętą. Trącił nogą — Sampo ani drgnęło. Pochwycił młynek rękoma, szarpnął nim — Sampo ani się ruszyło. Przyklęknął, z całej siły pstry daszek ciągnie — Sampo nie ustępuje. Silne, głęboko zapuszczone są korzenie czarodziejskiego młynka. Wyszedł Ahti z głębi skały, wyszedł na pola zielone, bystro dokoła popatruje. I widzi: byk się pasie na łące. Byk niebywały. Morda szeroka, jak cała ręka od palców do ramienia męża rosłego; każdy róg jak obie rozwarte na boki ręce wojownika. Ułowił Ahti potężne zwierzę, do pługa je zaprzągł i zaczął 233 orać, zaczął wyorywać z ziemi, wyorywać ze skały korzenie Sampo. Ciężka, przeciężka to praca! Wszystkie suche żyły u byka naprężone, pot z wesołego Ahti strumieniami się leje — ale skała już na skiby pokrajana, ale korzenie już wyorane, ale czarodziejski młynek już zachwiał się, zakołysał. Dźwignęli we trzech Sampo, przez dziesięć rozwartych bram je przenieśli, na czółnie umieścili, czółno na fale zepchnęli. Pyta kowal Ilmarinen: — Dokąd zawieziemy czarodziejski młynek? Gdzie go ukryjemy? Odpowiada Vejno, słowa takie pieśniarz mówi: — Zawieziemy Sampo daleko od Pohjoli, na mglistą wyspę. Gęsty tuman zasłania wyspę i w dzień, i w nocy, i latem, i zimą. Wcale z morza jej nie widać. Jest tam kawałek ziemi spokojnej, ziemi krwią nie splamionej, ziemi mieczem nie odwiedzanej. Tam czarodziejski młynek postawimy Weszli do czółna. Vejnemejnen zawołał: — Czółno, odwróć się od wrogiej Pohjoli, ku ojczyźnie się nastaw! Falo morska, ponieś lekko łódź naszą, pomagaj wiosłom na tej równinie wód szerokich! Jeżeli wiosła nasze są za krótkie, jeżeli wioślarze nasi są za słabi, to pomóż nam, królu wszech-wody, pomóż, Ahto o brodzie zielonej! Daj nam swe wiosła bystrzejsze, daj nam swą łódź mocniejszą, sam poprowadź nasze czółno przez te szumy wzburzone. Płyną trzej bohaterzy, oddalają się szybko, aby zniknąć na wodach szerokich, zanim przebudzi się stara Louhi, zanim ockną się wojownicy. Pyta wesoły Ahti: — Czemu słyszymy tylko szum wody? Czemu pieśni nie śpiewamy? 234 Odpowiada Vejno: — Pieśń przynosi spokój i omdlałość, a nam pospieszać trzeba, a nas niepokój musi popędzać. Płyną, płyną dzień jeden i drugi dzień płyn^, i jeszcze płyną dzień trzeci. Pyta wesoły Ahti: — Czemu, Vejno, nie śpiewasz pieśni zwycięstwa? Wroga Pohjola już daleko za nami. Sampo jest już iiasze! Odpowiada stary czarodziej: — Za wcześnie jeszcze na pieśń zwycięstw^. Możesz ją zaśpiewać wtedy dopiero, gdy ci zaskrzypią twoje własne wrota. Ale wesołemu Ahti tak bardzo chce się pieśni posłuchać, że sam śpiewać zaczyna. Oj, Ahti, wesoły Ahti, żałosny jest twój śpiew! Głos masz gruby, nutę masz fałszywą, dźwięk masz zgrzytliwy. Nie jesteś pieśniarzem, wesoły bohaterze! Ale głos Ahtiego jest silny, do szóstej wsi dochodzi, za siedmiu morzami go słychać. Na zielonej wysepce po mokradłach żuraw brodził. Chodził, brodził, wysoko podnosił nogi, jakby własnym pazurom chciał się z bliska przyjrzeć. Przeląkł się żuraw fałszywego krzyku wesołego bohatera. Przeląkł się, skrzeknął, skrzydłami załopotał i uciekł w stronę Pohjoli. Opadł na błota przy dworzyszczu. I dalej krzyczy, i dalej fałszywej pieśni Ahtiego się sprzeciwią. Obudził swym krzykiem starą Louhi, obudził wszystkich wojowników. Pobiegła zaraz starucha w podwórze, aby sprawdzić, czy przez ten czas, jak spała, szkody jej nie wyrządzono. Policzyła ziarna w spichrzu — jest wszystko ziarno. Policzyła o\vce w owczarni__ są wszystkie owce. Policzyła krowy w oborze — Są wszystkie krowy. 235 Potem do miedzianej góry pobiegła. I tu wielkim głosem wrzasnęła: — Biada mi, biada! Wszystkie zamki połamane, wszystkie bramy pootwierane! Sampo wyniesione spod dziewięciu zamków, spod dziesięciu zawarć wykradzione! Wybiegła stara z miedzianej góry, nad morze pognała, na kolana przy wodzie padła i tak woła: — Udu tar, młoda królewno mgieł! Przesiej przez swe sito wszystkie mgły, wszystkie tumany, całą drogę do Kalewali mgłami zasnuj, aby się czółno w nich zabłąkało, aby do swej ojczyzny trafić nie mogło! A jeśli to nie wystarczy, Iku-Turso, synu Gospodyni Wodnej, straszydło morskie, ty mi dopomóż! Wynurz głowę z fal morskich, w czółno głową uderz, wywróć je, zatop wszystkich trzech bohaterów Kalewali! A mnie na falach przynieś Sampo, przynieś czarodziejski młynek z pstrym daszkiem! A jeśli to ich nie zgubi, to ty, boże nad obłokami, ty, potężny Ukko, ześlij burzę niebywałą, ześlij gromy, ześlij wichry i roznieś na drzazgi czółno z niegodziwymi porywaczami! Wysłuchała młoda Udutar próśb starej Louhi, nadyszała mgieł, napędziła tumanów, całą drogę przed czółnem z bohaterami zasłoniła, aby czółno drogi nie rozeznało, aby bezradne na morzu stanęło. Przestał trzy noce i trzy dni na morzu Vejno, aż uniósł się gniewem, uderzył mieczem w morze, mieczem mgły rozsiekał. Zlękły się mgły, uniosły się tumany w górę, ku niebu pomknęły — morze czyste zajaśniało. Minęło chwil niewiele, aż tu szum wielki dokoła czółna się podnosi, aż tu woda przy burtach się burzy, bryzga pianą, do czółna wskakuje. Spojrzał Ilmarinen na morze, przeraził się, oczy zamknął, twarz rękoma zasłonił! Ale nie przeraził się Vejno. I on bystro po wodzie się rozejrzał, 236 i on zobaczył tuż przy czółnie straszydło morskie, Iku-Tursa zobaczył. Schylił się, pochwycił straszydło za uszy i pyta: — Czemuś wyszedł z wody ? Czemuś się zjawił przed oczami ludzkimi, przed bohaterami ICalewali? Nie bardzo się tym uradował Iku-Turso i nie bardzo się przeląkł, ale nic nie odpowiada. Pyta go Vejno po raz drugi i po raz trzeci go pyta: — Czemuś wyszedł z wody ? Czemuś się zjawił przed oczami ludzkimi, przed bohaterami Kalewali? Za trzecim razem odezwał się już Iku-Turso, w odpowiedzi powiedział słowa takie: — Dlatego wyjrzałem z wody, dlatego zjawiłem się obok czółna, że chciałem trzech bohaterów Kalewali zatopić, chciałem Sampo odnieść na Północ. Ale jeżeli mnie puścisz w morze, obiecuję ci wrócić na dno i nigdy się już z wody nie wynurzyć przed oczami człowieka. Stary Vejno wypuścił straszydło w morze. I od tego czasu nikt go nigdy już na powierzchni wody nie ujrzał. Popłynęło czółno dalej, ale minęło chwil niewiele, aż tu Ukko burzę zsyła! Błyskawice nad morzem się krzyżują, gromy z czarnych chmur w wodę biją. Fala szaleje! Pędzi wiatr z zachodu, ze wschodu wiatr leci. Na środku morza się spotkały, na środku morza walczą ze sobą. Aż tu nadlatuje ten z południa, aż tu dmie ten z północy! Z dzikim wrzaskiem tarzają się wichry po morzu, co chwycą — to uniosą, co napadną — to zatopią. Rzucają wichry czółnem jak łupiną. Pochwyciły kantelę, zabrały ją z sobą, w głębinę morską cisnęły na uciechę dla boga Ahto, na radość dla jego dzieci. Płacze wierny Vejnemejnen: — Przepadła moja praca, utonęła radość starca, jedyna uciecha duszy mojej zginęła... Trwoży się burzą kowal Ilrtiarinen. 237 — Nigdy oczy moje tak strasznej burzy nie oglądały, nigdy uszy moje tak strasznego ryku wichrów nie słyszały... Opanował swą żałość wiekowieczny. Męstwo wstało w jego duszy, siła podniosła się w jego sercu i mówi słowa takie: — Ahto, powstrzymaj swoje fale, jak woźnica powstrzymuje rozbiegane konie! A ty, wichrze, uchodź w góry, uchodź w lasy i tam walcz z podniebnymi jodłami, tam ze starym dębem się szamocz! A tu zostaw w spokoju moje sosnowe czółno. A wesoły Ahti do czynu się zabrał. Poprzybijał deski po bokach czółna, aby falom trudniej było wedrzeć się do środka, zalewać dno łodzi. Popłynęło czółno naprzód wśród burzy na niebie i na morzu. Pyta wicher niewstrzymany: „Czółno, kogo niesiesz w swej wątłej łupinie?" Odpowiada czółno wierne: „Bohaterów Kalewali, żaden z nich nie zginie'*. Huczy burza morska: „Głuszą moje gromy, ślepią błyskawice. Pochwyciłam już kantelę, Sampo też pochwycę!" Odpowiada czółno wierne: „Choć kantelę wzięłaś, choć skarb spocznie na dnie, przecie męstwa bohaterów z serc im nie wykradniesz". Wierne czółno walczy, nie ustaje w biegu. „Kalewalo, czy dopłynę do twojego brzegu?" CZĘŚĆ DZIEWIĄTA O WOJNIE STAREJ LOUHI Z KALEWALĄ OIO BITWA NA MORZU — Porwali Sampo! Odebrać im Sampo! Stara Louhi wielkim głoser^1 wzywa Pohjolców do walki z bo' haterami Kalewali. — Porwali Sampo! Ze wszystkich wiosek, ze wszy" stkich chat biegną lapońscy mężC" wie z mieczami, a starucha jeszc:Le rozdaje im łuki i pęki strzał rozdaje. ,41 Jak dzika kaczka wywodzi na wodę swe kaczęta, tak Louhi prowadzi w porządku wojów na czółno bitewne. Usiadło rzędem stu wojów z mieczami, z łukami wojów tysiąc. Wciąga Louhi żagle na maszty. Żagle łopoczą, żagle jak obłoki na niebie się rozkładają. Dmucha wiatr, pędzi czółno. — Dogonić łódź Vejnemejnena! Płynie po sinym morzu łódź z trzema bohaterami. Wieko-wieczny pieśniarz przy sterze siedzi, łodzią kieruje. I mówi słowa takie: — Wesoły synu Kalewali, Ahti mój miły, wejdź na maszt, popatrz na wschód i na zachód, na północ i na południe, czy wszystkie granice nieba są jasne, czy znikąd nam zło nie zagraża? Wesoły Ahti z ochotą wspina się na najwyższy maszt, patrzy w cztery strony świata i tak mówi: — Przed nami powietrze czyste, ale za nami niebo zmącone. Od północy pędzi ku nam chmurka. — Ej, czy się nie mylisz, wesoły Ahti! Czy to tylko niewinny obłoczek? Czy to nie czółno z żaglami? Popatrz jeszcze, a bystrzej . Patrzy drugi raz wesoły bohater i tak mówi: — Tam w dali jakby wyspa na morzu. Na wyspie osiny i brzozy, a na osinach i brzozach sokoły siedzą. — Ej, czy się nie mylisz, wesoły Ahti! Nie ma tam wyspy, nie ma drzew i nie ma na drzewach sokołów. Czy to nie młodzieńcy Pohjoli na masztach? Popatrz jeszcze, a bystrzej. Patrzy po raz trzeci wesoły bohater i tak mówi: — Czółno tu płynie z północy. Sto wioseł bije o wodę. Tysiąc wojowników na ławach siedzi. Teraz uwierzył stary zaklinacz i woła: — Przyłóż się mocniej do wioseł, Ilmarinenie! I ty, Ahti, i wy, wszyscy wioślarze! Aby dalej uciec, aby dalej. Zachrobotały głośniej żelazne łożyska, wznoszą się szybciej 242 wiosła, pluskają gęściej, kołysze się czółno. Jakby mknął pies morski, z takim wizgiem przód łodzi pruje wodę. Po bokach fala burzy się i pieni. Ze wszystkich sił wiosłują bohaterzy, pilnie starają się mężowie, ale uciec nie mogą, ale czółno z wojownikami Pohjoli coraz bardziej się przybliża. Widzi stary Vejno, że idzie bieda, że nieszczęście im grozi. Jak uniknąć złej doli? Co robić? Podumał, pomyślał wiekowieczny. Sięgnął do woreczka, gdzie miał krzemień i hubkę do skrzesania ognia. Wziął krzemień, rzucił go przez lewe ramię w wodę i szepcze: — Niech z tego krzemienia skała wyrośnie, a do powierzchni wody niech nie dosięgnie. Niech na tej podwodnej skale rozbije się czółno Pohjoli na sto części wśród dzikich fal, wśród fal ogromnych niech się rozbije. I wyrosła wielka podwodna skała. Długością swą idzie ku wschodowi, szerokością idzie na północ. Pędzi czółno Louhi i pędem wielkim wpada na podwodną skałę. Rozsypało się czółno na sto części, wysokie maszty runęły w morze, żagle wiatr porwał i poniósł w świat. Stara Louhi grzebie się w wodzie, części czółna wyławia, deskę ku desce pędzi, chce żebra połączyć, ale wszystko na próżno! Wtedy starucha co innego umyślą. Chwyta pięć kos, dziesięć kos wynosi z dna łodzi, przyczepia je sobie do palców rąk i już ma szpony groźne. Pół łodzi przywiązuje sobie do pasa, burty łodzi nakłada na ramiona i już ma skrzydła; przywiązuje ster i już ma ogon. I stała się gospodyni Pohjoli, ta bezzębna starucha, wielkim i potwornym ptakiem. Na skrzydłach jej siadło stu mężów z mieczami, na kadłubie ptasim tysiąc łuczników usiadło. Rozpostarła Louhi skrzydła, uniosła się w górę orłem nie- 243 bywałym. Jednym skrzydłem do obłoków sięga, drugie skrzydło po wodzie ciągnie. Obrócił Vejno głowę, ku górze spojrzał i widzi — ohydna starucha powietrzem leci! Głowa jak u orła, ciało jak u jastrzębia. Nadleciała nad czółno bohaterów, masztu się uchwyciła. Za-kołysała się łódź, na bok się chyli. Pada na kolana Ilmarinen i woła: — O Ukko, najsilniejszy spośród silnych, ratuj nas! Odziej mnie gorejącą koszulą, nakryj mnie ogniową szubą, aby mi były ochroną, aby wróg nie miał do mnie dostępu! A Vejnemejnen mówi do straszliwej staruchy: — Nie bijmy się. Podpłyniemy do cienistej wyspy i tam podzielimy czarodziejski młynek; jedna połowa Sampo dla Pohjoli, druga połowa dla Kalewali. Ale starucha nie chce słyszeć o podziale, chce pochwycić czarodziejski młynek, ten pstry daszek, cały dla siebie, tylko dla siebie! Nie wytrzymał wesoły Ahti. Chwycił miecz, błysnął mieczem, po szponach orła uderzył, bije po szponach mocno i woła: — Hej, wojownicy, co was po dziesięciu na każdym szponie siedzi, co was po stu siedzi na każdym skrzydle — walcie się w dół! A stara skrzeczy: — Ahti, wesoły Ahti, własną matkę oszukałeś! Powiedziałeś, że przez sześć lat nie pójdziesz na wojnę, że przez dziesięć lat nie będziesz wojował ani dla srebra, ani dla złota. A teraz na wojnę wyruszyłeś! Stary wierny Vejno, wiekowieczny zaklinacz, chce już tę walkę zakończyć. Wyciągnął z morza ster swego czółna i z całej siły rąbnął nim po szponach potwora. Dziewięć szponów mu połamał, dziesięć szponów mu zniszczył. Wszyscy wojownicy runęli w wodę, stu ich spadło ze skrzydeł, tysiąc spadło z kadłuba. 244 Orzeł zwalił się na bok łodzi, uchwycił się Sarripa i razem z czarodziejskim młynkiem runął w morze. Tak to rozbiło się na morzu Sampo, połamał się pstry daszek. I poszły na dno niezmierzonej głębiny wszystkie części młynka. Dla Ahtiego, dla zielonobrodego władcy wód, teraz będzie to bogactwo! I dopóki księżyc świeci, i dopóki słońce grzeje, morze będzie władało skarbami. A te odłamki drobne, a te odkruszki maleńkie na fali leżą. Wiatr je teraz będzie kołysał, morze im będzie pieśni śpiewało. Kołysał je wiatr, śpiewało im morze, a fala niosła je i niosła ku brzegowi Kalewali. Widzi Vejno, że woda przynosi na brzeg drzazgi Sampa, że czarodziejskiego młynka cząsteczki do ojczyzny jego przygania. Raduje się tym zaklinacz i mówi słowa takie: — Oto stąd wyjdzie ziarno. Będzie orka, będą zasiewy, będą łany srebrnego jak księżyc żyta, złotego owsa będą kiście. Radość będzie kwitła i rosła na polach mej rozległej ojczyzny. A w tym czasie, gdy Vejno cieszy się przyszłym błogosławieństwem swych pól, gospodyni na Pohjoli, ta bezzębna starucha — mamrocze: — Mam ja jeszcze sposoby, mam ja jeszcze czarodziejstwa, aby łany zboża w Kalewali zniszczyć! Wszystko, co posiejesz, co wyrośnie, co zakwitnie na plon zbożowy — to zniszczę! Poślę do Kalewali mrozy okrutne, grady żelazne, huragany nie-wstrzymane! Nic nie zostanie na twych najpiękniejszych polach, ty odwieczny zaklinaczu. I starucha unosi się coraz większą nienawiścią. — Słońce i księżyc pochwycę z nieba i zamknę w ciemnej jaskini. Wygnam z moich borów niedźwiedzia olbrzyma — niech wydusi wszystkie twoje owce i krowy. A na ludność ześlę 245 choroby i mór. Całe wasze plemię wygubię, słuch o was zaginie, wieści o was przepadną. Cała Kalewala stanie się jedną dziką, samotną pustynią! Słyszy to Vejno i mówi spokojnie: — Niestraszne mi są wszystkie groźby gospodyni na Poh-joli. Nie czarownica, ale wielki Ukko nad obłokami trzyma w swym ręku klucze losów Kalewali. Jeśli wielkiemu Ukko zawierzę, on powstrzyma w locie grad niszczący, on zmyli drogi niedźwiedzia, on na kamienną pustynię przegna zarazę. O władczyni na Pohjoli, zło zamykaj w miedzianych górach, nienawiść trzymaj pod kluczem w pieczarach skalnych, ale nie słońce — radość życia, ale nie księżyc — nocy ozdobę. Wyczerpała się złość staruchy złorzeczeniami, zaczyna się teraz nad sobą użalać i płakać, i zawodzić: — O, nieszczęsna moja dola! Cała moja władza przepadła, Sampo na dnie morza leży rozbite na kawałki! Straciła starucha czas na złorzeczenia, szczątków czarodziejskiego młynka nie uratowała. Aby małą okruszynkę na bezimiennym palcu z morza wyłowiła i do Laponii przyniosła. Dlatego jest tam wciąż bieda, mało zboża na chleb się rodzi. Chodzi Vejnemejnen po brzegu morskim Kalewali, szczątki Sampo wyławia, kawałki pstrego daszku na piaszczystym brzegu zbiera. I sadzi je na mglistych polach przylądka, aby wzrosły, aby zamieniły się w jęczmień kłosisty, w żyto ziarnorodne na chleb powszedni dla ojczyzny. DZIEWIĘCIU SYNÓW LOWIATAR Doszła wieść do Pohjoli, do gospodyni Louhi doszła, że przez te odłamki Sampo, przez te kawałki pstrego daszku na polach Kalewali wzrasta gęste zboże, że Kalewala rozkwitła dobrobytem. Nie daje to spokoju złej staru-sze. Jak by temu przeszkodzić? Jakie by klęski posłać na ziemię trzech bohaterów? 247 Chodziła po ziemiach Północy Lowiatar, córka Krainy Śmierci, chodziła, dobrego miejsca na spoczynek nie mogła sobie znaleźć. A ta Lowiatar samo zło rozsiewała, tysiąc bied za sobą ciągnęła. A ta Lowiatar brzydoty była nieopowiedzianej: twarz miała czarną, skórę miała ohydnej barwy. Poszła w góry dzikie, między skały wysokie i tam, gdzie pięć skalistych gór się schodzi, przy jednej pieczarze się zbiega, tam sobie Lowiatar z drobnego piasku łoże usypała — ale niewygodnie jej tam. Zaczęła znowu miejsca sobie szukać. Poszła na błota czarne, na grzęzawy-topiełiska, usłała sobie łoże z wrzosowych gałązek — ale niewygodnie jej tam. Zaczęła znowu miejsca sobie szukać. Poszła tam, gdzie wodospady huczą, gdzie wiry wodne się kręcą, gdzie jest głębia trzech progów skalnych. Na pianie wodnej się położyła — ale niewygodnie jej tam. Ujrzał to Ukko ze swej chmury, ulitował się nad Lowiatar i mówi z góry, tak z nieba do błądzącej powiada: — Idź ty, Lowiatar, do wiecznie mrocznej Pohjoli, idź na Północ mglistą. Tam, niedaleko morza, tam przy moczarach jest izbeczka o trzech kątach. Tam sobie wygodne miejsce znajdziesz. Poszła ohydna Lowiatar do wiecznie mrocznej Pohjoli, gdzie przy moczarach stało dworzyszcze starej Louhi. Gdy ją Louhi zobaczyła, uradowała się bezzębna starucha i zaprowadziła Lowiatar do łaźni, do izbeczki o trzech kątach. Poprowadziła ją ciszkiem, utajonkiem, aby nikt we wsi tego nie widział. Prędko starucha dla córy Krainy Śmierci wszystko w łaźni przygotowała. W piecu napaliła, pierzyn naznosiła, drzwi piwem namazała, zasuwki tłuszczem posmarowała, aby drzwi nie skrzypiały, aby zasuwki nie chrobotały. 248 I w tej izbie o trzech kątach, w tej ciepłej łaźni Lowiatar w noc księżycową urodziła dziewięciu synów. Nazwała ich matka imionami chorób, aby każdy z nich swoje imię rozsławiał, chorobę swego imienia między ludźmi rozprzestrzeniał. Więc pierwszy nazywał się Raną, a drugi Kolkami, a trzeci Łamaniem w Kościach, a czwarty Suchotami, a piąty Puchliną Wodną, a szósty Wysypką, a siódmy Febrą, a ósmy Morową Zarazą. Dziewiątemu żadnego imienia nie dała, temu dziewiątemu kazała wszędzie siać niezgodę, wszędzie do zawiści ludzi pobudzać. Zaraz stara Louhi tych dziewięciu synów do siebie przyzwała i kazała im biec do Kalewali i roznosić tam choroby a nienawiść. Rozniemógł się wszystek lud Kalewali. Leżą chorzy ludzie po łóżkach, na zapieckach, na przypieckach, w stodołach i w oborach leżą. Wyszedł ze swego dworzyszcza stary Vejno, ten wiekowieczny zaklinacz, aby ludzi leczyć i pocieszać, aby walczyć z nieszczęściem zarazy. Nagrzał do gorąca łaźnię, ogień z czystych polan rozpalił, wodę ze źródła przyniósł, chłostaki z namoczonych gałązek powiązał. Rozgrzał w łaźni kamienie, leje na nie wodę i mówi słowa takie: — W łaziebnym żarze zjaw się, Ukko! Wróć nam zdrowie, ojcze nadobłoczny. Oto pryskam wodą na rozpalone kamienie. Niech się ta woda miodem stanie, niech miodowym ruczajem popłynie, niech miodowe jezioro utworzy. Niechaj nie giną niewinni, niechaj nie giną bez twej woli, panie! Niech ich zabiera tylko ta śmierć, którą ześlą bogowie. 249 A kto chce nas zgubić, niechaj sam ginie od swoich złych myśli i chęci. Jeżelim ja za słaby, ażeby wybawić mój naród od nieszczęścia, to ty bądź wybawicielem, wielki Ukko, który kierujesz każdą chmurą, który zasiadasz między obłokami. Wzywam cię, Ukko, zejdź tu na ziemię jak najspieszniej, rozpędź choroby, wygnaj zarazy. Daj mi, panie, ognisty miecz do ręki, abym nim wegnał cierpienie w głąb skał twardych, we wnętrza gór kamiennych. Lowiatar, córko Krainy Śmierci, zabierz od chorych bóle, zawiedź je w głębię morską, gdzie słońce nie dochodzi, gdzie wiatr nie dolatuje. Chodzi Vejnemejnen od chaty do chaty, od izby do izby i wszystkich chorych namaszcza dziewiątą maścią, ósmym lekiem czarodziejskim i mówi słowa takie: — Gdzie ręka moja nie pomoże, niech pomaga ręka Ukko, niech jego palce dotkną ciała chorego, a ciało to zaraz ozdro-wieje. O, spraw, panie, aby wszyscy chorzy już w dniu jutrzejszym wstali pełni sił dobrych, a z serc ich ażeby strach ustąpił. I niechaj już nigdy nie zaznają cierpień po wieki wieczne, dopóki błyszczy księżyc na niebie. Tak to wiekowieczny zaklinacz uzdrawia swój naród, ratuje ród Kalewali od zniszczenia. O JAK TO BYŁO Z NIEDŹWIEDZIEM Doszły wieści do Pohjoli, że zaraza znikła w Kalewali,, że Vejno, ten wiekowieczny czarodziej, swymi zaklęciami wybawi! ojczyznę Kalewy od nieszczęścia • Rozgniewała się bezzębna starucha i mówi słowa takie: — Mam ja jeszcze jedną biedę na nich! Wygonię z lasu krzywo-nogiego, niedźwiedzia kudłatego 251 popędzę na pastwiska Kalewali. Niechaj im wszystko bydło pozagryza. Poszła Louhi w bór i niedźwiedzia na Kalewalę pognała. Mówi Vejnemejnen do Ilmarinena: — Bracie kowalu, wykuj mi trzykończysty oszczep. Pojawił się w Kalewali niedźwiedź olbrzymi, przez Louhi przygnany, muszę tego niedźwiedzia upolować, aby nie dusił nam koni, aby nie zagryzał naszych krów, aby źrebiąt i owiec łapą nie zabijał. Wykuł kowal oszczep, pięknie go przyozdobił: na krańcu tam wilk siedzi, całe ostrze zajął niedźwiedź, ren biegnie po drzewcu, na rękojeści źrebak skacze, a jeleń stoi przy główce. Na drugi dzień spadł pierwszy śnieg, świeży śnieg obielił pola. Biały on jak zimowy zajączek, jak owieczka na jesieni. Mówi stary wierny Vejno: — Pójdę do królestwa lasów, pójdę sam jeden, opuszczę mężów, zostawię bohaterów. A ty, lesie, pomóż mi, abym pochwycił ozdobę twoją, pana twoich kniei. Mielikki, królowo borów, powstrzymaj swe psy gończe, uwiąż je w galęzistym zagajniku. Otso, jabłuszko leśne. Otso z miodową łapą, czy wiesz, że odważnie idę na ciebie! Schowaj pazury w kosmatych łapach, zaciśnij zęby w krwawym pysku. Słyszy stary Vejno — pies jego zaszczekał nagle. To niedźwiedź opuścił swoje leże, swoją pościel z liści opadłych, liści złotych i sam na leśną ścieżkę wyszedł. Mówi stary Vejno, zaklinacz tak powiada: — Witaj, groźny Otso, ozdobo lasów, z miodową łapą. Nie gniewaj się na mnie, to nie ja rozerwałem ci szubę, tyś sam narobił sobie tej biedy, jakeś zsuwał się z gałęzi, jakeś o sęk zawadził. Śliskie są gałęzie o mglistej jesieni. Sunie na nartach stary zaklinacz po górach i dołach, po piaskach i wrzosach śniegiem pokrytych. Pieśni czarodziejskie 252 I śpiewa. A przy boku Vejnemejnena idzie gość w szubie kudłatej, idzie do dworzyszcza gość krzywolapy. Usłyszał tłum mężów na dworzyszczu siedzący szum od dąbrowy, usłyszał pieśni zdobywcy. Wyszli mężowie przede dwór i wołają: — Stary zaklinaczu, czy rysia upolowałeś, czy ci rysia gospodarz lasu podarował, że wracasz z pieśnią, że zwycięsko suniesz na nartach? Stary wierny Vejno mówi słowa takie, odpowiedź taką daje: — To nie ryś ani nie wydra, ale gość znakomity, ozdoba lasów- Otwórzcie szeroko wrota, jeśli wam miły ten przybysz z cudzej ziemi; a jeśli on wam niemiły, to wrota zamknijcie. Szeroko wrota otworzyli, miodową łapę do środka wpuścili. I tu Vejnemejnen niedźwiedzia zabił. Skórę z leśnego olbrzyma zdjęto, do komory wyniesiono. Mięso niedźwiedzie porąbano, miedziany kocioł nim napełniono. Stoi kocioł na ogniu, a w nim mięsa tłustego aż po brzegi, mięsa solą posypanego. Przywieziono tę sól zza rzeki Dźwiny, przywieziono okrętami z ziemi niemieckiej. Gdy się mięso ugotowało, zaniesiono kocioł na ogromny stół sosnowy. A na tym stole wszystkie misy z miedzi, wszystkie łyżki ze srebra, wszystkie noże ze złota. Na sosnowym stole kubki pełne piwa, misy pełne tego daru lasu, tej wspaniałej zdobyczy. Mówi stary Vejno, sam powiada słowa takie: — Gospodarzu leśny, zielonobrody staruchu, i ty, Mielikki, dobra gospodyni lasów, i ty, Tellerwo, leśna dzieweczko, przybywajcie tu na ucztę, na radość! Jest tu mięso do jedzenia, jest tu piwo do picia, jest tu wszystkiego na rozdanie dla całej wsi. Pyta naród zebrany na uczcie, dobrzy ludzie tak pytają: — Jak to się stało, że się niedźwiedź na ziemi urodził? Jak 253 on rósł w swym przepięknym futrze? Czy się urodził w oborze na słomie? Czy w łaźni wyrósł i wychował się? Odpowiada dobrym ludziom stary Vejno: — Nie w oborze na słomie on się urodził, nie w szopie na plewach. Ale urodził się tam na wysokim niebie, obok księżyca i Wielkiej Niedźwiedzicy, gdzie panna przestworzy przebywa. Szła sobie niebem, szła sobie po samym brzeżku chmury panna przestworzy, w pstrych buciczkach, w pończoszkach niebieskich. Niosła w ręku koszyczek, a w koszyczku był kłąb sierści burej. I rzuciła tę sierść na wody morza, kłąb bury rzuciła na fale. Tam go wiatry kołysały, tam go fala fali podawała. I przyniosła go ostatnia fala na brzeg, na lesisty przylądek. Zobaczyła go Mielikki, dobra gospodyni lasu. Wszystką sierść z wody zebrała. I zrobiła koszyk z kory klonowej, śliczną kolebeczkę zrobiła i na gałązkach zielonych, na łańcuszkach złotych ją zawiesiła. Tam maleństwo było kolebane wiatrem pod sosną szumiącą, pod jodłą gałęzistą. Tam malutki niedźwiedź wyrósł w piękną szubę przy odziany. A dokoła niego krzaki kwitły, miodową wonią krzaki pachniały. Wyrósł krótkonogi, krzywołapy, płaskomordy, tęponosy, w szubie kudłatej, w szubie gęstej i miękkiej. Tylko pazurów nie miał i zębów nie miał jeszcze. Mówi Mielikki: „Dałabym ci pazury, dałabym ci zęby, gdybym wiedziała, że ich na zło nie użyjesz". Wtedy niedźwiedź ukląkł przed gospodynią lasu, przed tą wszechwiedzącą władczynią, i przysiągł, że nikomu zła nie wyrządzi. Myśli mądra Mielikki: „Z czego by zrobić zęby i pazury niedźwiedzie?" Ogląda twardą jarzębinę i jałowiec, i mocne 254 korzenie, i zbite pnie — ale nic dobrego na zęby, na pazury nie znajduje. Rosła tam w dąbrowie sosna, na pagórku jodła rosła. W sosnowych gałązkach srebro, w jodłowych gałązkach złoto. Z tego Mielikki zęby, pazury dla niedźwiedzia zrobiła. I wypuściła go, aby biegał po błotach, aby wałęsał się po krzakach, aby brodził po gęstwinie leśnej, aby skakał po polanach — aby się weselił i radował bez butów latem, bez pończoch w jesieni, aby zimę przesypiał pod czeremchowym dachem, w szpilkowej twierdzy, przy korzeniach jodły, w objęciach jałowca. A dla ciepła pięć na nim okrywadeł z sierści, osiem na nim płaszczy. Tam w tym ukryciu go znalazłem, w tej gawrze go dopadłem. Pytają dobrzy ludzie, pytają młodzi i starzy: — Jakże las był taki dobry i tak była miłościwa gęstwina, i tak łaskawy był zielonobrody król lasu, że wydali ci swego ukochanka! A może go bronili, może strzały za tobą wypuszczali? Stary wierny Vejnemejnen mówi słowa takie: — Las był dla mnie dobry, gęstwina miłosierna i łaskawy był gospodarz lasu. Królewna Tellerwo, odrobinka leśna, wskazywała mi drogę do kryjówki niedźwiedzia. Pierwsza biegła i gałązki po drodze rzucała, i znaki na drzewach czyniła, abym trafił za nią do gawry. To dlatego, że Otso złamał przysięgę. Obiecywał na klęczkach, że nikomu zła zębami i pazurami nie wyrządzi, a on tu przyszedł z Pohjoli, aby dusić nasze krowy, aby zagryzać nasze konie i owce nasze rozszarpywać. Radował się Vejno", wiekowieczny pieśniarz, radowali się ¦wszyscy mężowie, że stada ich ocalały, bo oto ten, co miał je zniszczyć, sam zniszczony został. Długo wiekowieczny śpiewał pieśni, aby wieczór ten uczynić jeszcze weselszym. CZĘŚĆ DZIESIĄTA O MOCY NOWEJ KANTELI, O POCHWYCONYM SOS słońcu ss; I O UTAJONYM KSIĘŻYCU o NOWA KANTELA Kantela z rybiej szczęki o strunach z włosia koni czarnego boga Hiisi, kantela, która uraiała swym głosem zwabiać dzikie ptactwo i wilka uczynić łaskawym, i niedźwiedzia niestrasznym, która zsyłała sen spokojny na rozpalone gniewem oczy wojowników — ta kantela poszła na dno głębiny morza. Przepadła radość Vejnemejne-na, jedyna uciecha jego duszy 259 zginęła. Bóstwo wszelkich wód, Ahto zielonobrody, nie odda kanteli dobrowolnie. Poszedł wiekowieczny pieśniarz do brata kowala i prosi go: — Ilmarinenie, bracie miły, kułeś wczoraj przez dzień cały, pokuj jeszcze dzisiaj, zrób mi grabie długie, o wielkich zębcach, abym mógł całe przybrzeże morskie nimi przegrabić. Zgarnę grabiami trzciny i morszczyny na jedną stertę, zgrabię fale na jedno miejsce — może wygarnę z głębiny zgubioną kantelę, może ją wygrabię spośród kamieni, gdzie kryją się łososie. Zabrał się kowal do roboty, ukuł grabie wielkie, grabie niebywałe ukuł... Zębce z żelaza, grablisko z miedzi. Każdy zębiec na sto łokci długi, a grablisko pięć razy dłuższe. Wziął stary zaklinacz grabie, poszedł na brzeg morza. A na brzegu morza na wałkach miedzianych stały dwa czółna. Jedno czółno było nowe, drugie czółno było stare. Stanął pieśniarz przed nowym czółnem i powiada, słowa takie Vejno do łodzi mówi: — Idź, łódko, na wodę! A wodą płyń tak, abym cię wiosłem nie popychał, aby sam prąd niósł cię falą. Zsunęła się zaraz łódź na wodę. Wszedł w nią stary czarodziej i morzem popłynął. Grabi wielkimi grabiami. Trzciny i morszczyny na sterty zgarnia, fale roztrąca, o podwodne skały zaczepia, kamienie na dnie porusza, ryby z kątów wypłasza. Całe dno przegrabił, przetrząsnął, kanteli nie znalazł. Więc wraca smutny do domu. Idzie gaikiem niewielkim, krzakami niskimi. A spośród tych krzaków brzoza białokora o gałązkach długich, o listkach drobnych w górę wiotkością swą wystrzela. I słyszy Vejno — brzoza płacze, nad dolą swą się urzewnia. Więc podchodzi i pyta: — Czemu płaczesz, drzewino, drobnym liściem osypana, białym pasem przepasana? 260 A brzoza na to szumi, tak zielona odpowiada: O, nieszczęsna ja drzewina! Wiatr do ziemi mnie przygina, bój z nim toczę nieustanny w dzień i w noc, i w świt przedranny. A w czas wiosny, wiosny porą zaraz się tu dzieci zbiorą, zaraz się tu zbiegną z krzykiem, aby krajać mnie kozikiem, aby spijać smużkę małą, ściekającą krewkę białą. Nigdy im tej krewki zadość... Ginie ma wiosenna radość. I dziewczęta tu siadają, piosnki, pieśni tu śpiewają i rwą, rwą listeczki młode na równianki i na wianki. Zniszczą całą mą urodę. Piękną, białą mą sukienkę skotak tnie na paski cienkie. Pasek długi, pasek krótki plecie króbki i kozubki na borówki, na jagódki. Każdy ze mną tak poczyna. Biedna, biedna ja drzewina. Kukułeczka kuka z dala, nad brzeziną się użala. Kukułeczka na kalinie pożałuje mnie jedynie. 261 Mówi wiekowieczny: — Nie plącz, drzewino. Nie smuć się dłużej, zielona. Dobra dola się uśmiechnie. Jeśli zapłaczesz — to ze szczęścia. Śpiewać będziesz teraz nieustannie, śpiew twój będzie dla wszystkich radością. Cały dzień Vejno pracował, zrobił z brzozy zielonej nową gęślę-kantelę. Wygib smukły i zgrabny, pudło pięknie głos oddające, pudło całe wzorami słojów drzewnych ozdobne. — A skąd wezmę teraz drzewa na kołki do strun? Żeby były dobre, żeby strunę mocno trzymały... Rósł tam dąb na wzgórzu. Wszystkie gałęzie miał jednakowe. Na każdej gałęzi po trzy żołędzie rosną, na każdej żołędnej kulce kukułka siedzi. Pięciu tonami kukułki zakukały, gałązeczki ośpiewały. Taką gałązkę ośpiewaną wziął wiekowieczny czarodziej na kołki do nowej kanteli. Jeszcze gęśla niegotowa, jeszcze pięciu strun do niej potrzeba. — Gdzie znajdę do niej struny, żeby były mocne, żeby dźwięczne były? Idzie pieśniarz lasem, idzie polem, doliną idzie. Tam w dolinie na skałce dziewczyna siedzi, na miłego czeka, piosenki śpiewa. Biegnie ku niej Vejno i prosi: — Masz ty, dziewczyno, włosy piękne, złote i długie. Daj mi jeden splot warkocza na struny, nie pożałuj dla czarodziejskiej kanteli, na uciechę wieczną. Dała dziewczyna ochotnie długi splot swego warkocza na wieczną radość. I Vejno zaraz z włosów struny naciągnął. Już kantela gotowa. Wrócił do swego dworzyszcza stary Vejnemejnen, usiadł na kamiennej ławie przede drzwiami. Wziął gęśle na kolana, struny nastroił i bystro pobiegły po tych strunach palce wiekowiecznego pieśniarza. Zadźwięczała brzoza, zadzwoniła zielona, odezwał się głos kukułki, zadrgała nuta złotych włosów dziewczyny. Poszedł głos kanteli-gęśli na pola szerokie, na moczary dalekie, na góry skaliste, na lasy drzemiące, na potoki srebrne. I zatańczyła fala na wodzie, i zaczęły kołysać się tanecznie drzewa, zapląsały kamienie, zadrżały skały i pagóry. Wszystkie kobiety porzuciły wrzeciona i pranie bielizny u potoków zostawiły; mężczyźni porzucili pługi i kosy, dzieci swe zabawy i wszyscy jak rzeka wezbrana do dworu Vejno biegli, aby czarodziejskiej pieśni posłuchać. Słuchali. Mężczyźni odkryli głowy, kobiety zasłoniły twarze rękoma, starzy padli na kolana. I odezwali się wszyscy naraz, cichym głosem naraz wszyscy takie słowa zaszeptali: Odkąd księżyc tutaj świeci, odkąd wrosła tutaj skała — jeszcze ziemia Kalewali takiej pieśni nie słyszała. Daleko się niesie dźwięk kanteli. Do szóstego pola doszedł, do siódmej wsi przeniknął. Powychodziły zwierzęta z lasów, z moczarów, z zarośli. Zleciało się na drzewa przy dworze starca ptactwo, robactwo wypełzło spod kamieni. A Vejno siedzi na ławie w koszuli długiej, pasem przepasanej, i gra, i gra bez przestanku — dzień jeden, i drugi jeszcze dzień gra... I całe dworzyszcze pieśniarza grze tej się radowało: dźwię-czał dach, trzęsły się powały, śpiewały drzwi i okna, kołysała się podłoga, chwiały się na boki piece, przytupywały pod ścianami ławy. 262 iĄ ii 263 Mówi wiekowieczny: — Nie płacz, drzewino. Nie smuć się dłużej, zielona. Dobra dola się uśmiechnie. Jeśli zapłaczesz — to ze szczęścia. Śpiewać będziesz teraz nieustannie, śpiew twój będzie dla wszystkich radością. Cały dzień Vejno pracował, zrobił z brzozy zielonej nową gęślę-kantelę. Wygib smukły i zgrabny, pudło pięknie głos oddające, pudło całe wzorami słojów drzewnych ozdobne. — A skąd wezmę teraz drzewa na kołki do strun? Żeby były dobre, żeby strunę mocno trzymały... Rósł tam dąb na wzgórzu. Wszystkie gałęzie miał jednakowe. Na każdej gałęzi po trzy żołędzie rosną, na każdej żołędnej kulce kukułka siedzi. Pięciu tonami kukułki zakukały, gałązeczki ośpiewały. Taką gałązkę ośpiewaną wziął wiekowieczny czarodziej na kołki do nowej kanteli. Jeszcze gęśla niegotowa, jeszcze pięciu strun do niej potrzeba. — Gdzie znajdę do niej struny, żeby były mocne, żeby;f dźwięczne były? Idzie pieśniarz lasem, idzie polem, doliną idzie. Tam w dolinie na skałce dziewczyna siedzi, na miłego czeka, piosenki śpiewa. Biegnie ku niej Vejno i prosi: — Masz ty, dziewczyno, włosy piękne, złote i długie. Daj mi jeden splot warkocza na struny, nie pożałuj dla czarodziejskiej kanteli, na uciechę wieczną. Dała dziewczyna ochotnie długi splot swego warkocza na wieczną radość. I Vejno zaraz z włosów struny naciągnął. Już kantela gotowa. Wrócił do swego dworzyszcza stary Vejnemejnen, usiadł na kamiennej ławie przede drzwiami. Wziął gęśle na kolana, struny nastroił i bystro pobiegły po tych strunach palce wiekowiecznego pieśniarza. 262 Zadźwięczała brzoza, zadzwoniła zielona, odezwał się głos kukułki, zadrgała nuta złotych włosów dziewczyny. Poszedł głos kanteli-gęśli na pola szerokie, na moczary dalekie, na góry skaliste, na lasy drzemiące, na potoki srebrne. I zatańczyła fala na wodzie, i zaczęły kołysać się tanecznie drzewa, zapląsały kamienie, zadrżały skały i pagóry. Wszystkie kobiety porzuciły wrzeciona i pranie bielizny u potoków zostawiły; mężczyźni porzucili pługi i kosy, dzieci swe zabawy i wszyscy jak rzeka wezbrana do dworu Vejno biegli, aby czarodziejskiej pieśni posłuchać. Słuchali. Mężczyźni odkryli głowy, kobiety zasłoniły twarze rękoma, starzy padli na kolana. I odezwali się wszyscy naraz, cichym głosem naraz wszyscy takie słowa zaszeptali: Odkąd księżyc tutaj świeci, odkąd wrosła tutaj skała — \ jeszcze ziemia Kalewali takiej pieśni nie słyszała. Daleko się niesie dźwięk kanteli. Do szóstego pola doszedł, do siódmej wsi przeniknął. Powychodziły zwierzęta z lasów, z moczarów, z zarośli. Zleciało się na drzewa przy dworze starca ptactwo, robactwo wypełzło spod kamieni. A Vejno siedzi na lawie w koszuli długiej, pasem przepasanej, i gra, i gra bez przestanku — dzień jeden, i drugi jeszcze dzień gra... I całe dworzyszcze pieśniarza grze tej się radowało: dźwię-czal dach, trzęsły się powały, śpiewały drzwi i okna, kołysała się podłoga, chwiały się na boki piece, przytupywały pod ścianami ławy. 263 Trzeciego dnia Vejno wstał z kamiennej ławy pode drzwiami i poszedł przez las jodłowy, przez zagajnik choiny, przez zarośla brzóz, przez gęstwiny olszyn. Szedł i nieustannie grał na brzozowej gęśli. Wszystkie drzewa przed siostrą-kantelą się kłoniły, wszystkie gałęzie ku niej się wyciągały. I W POGONI ZA ISKRĄ O Stary, wierny Vejnemejnen mało co poje, mało co pośpi, a tylko wciąż gra na swej nowej gęślicz-ce, ażeby ludzie o troskach swoich zapomnieli, ażeby cała Kale-wala żyła w radości. Płyną dźwięki pieśni kanteli szeroko po świecie, wysoko wspinają się w górę. Posłyszało pieśń tę słońce, posłyszał ją i księżyc. Wyszło słońce 265 ze swego złotego dworu, księżyc wyszedł ze swej srebrnej izbeczki. I usiadły na wierzchołkach wysokich drzew: księżyc na szczycie krzywej brzozy, słońce na wierszyczku jodły. Ku ziemi się nachylają, pilnie słuchają. Zobaczyła to zła starucha Louhi. A jak zobaczyła, to już wie, co ma zrobić. Wlazła na krzywą brzozę — złapała księżyc. Wlazła na wysoką jodłę — chwyciła słońce. Wepchnęła je do wora i cichcem .....' wyniosła do mglistej Pohjoli. — Nie będziecie świeciły nad Kalewalą! Księżyc wsadziła do wnętrza pstrej skały, słońce zamknęła we wnętrzu żelaznej góry. — Nie wyjdziecie stąd, dopóki ja was nie wypuszczę, dopóki ja tu po was nie przyjdę! A przyjdę tu tylko wtedy, gdy mi się w stajni urodzi dziewięć źrebiąt, bliźniąt od jednej matki! Ale i tej zemsty jeszcze dla starej za mało. Podkradła się do Kalewali i z każdej chaty porwała ogień. Niech żyją tu ludzie w wiecznej ciemności, bez słońca, bez księżyca, bez blasku ognia! Więc zaległa nad Kalewalą wieczna noc. Ciemno było na polanach, w lasach i na łąkach. Rzeki i poroki straciły swą sre-brzystość, miedziane skały swoje blaski. Mrok panował w kuźni Ilmarinena, głęboka noc nie wschodziła ani z bogatych dwo-rzyszcz bohaterów- ani z małych chatek ubogich ludzi. Nastał smutek i płacz. Ciemność zaległa i na niebie. Słońce nie oświeca chmur i obłoków, księżyc ich nie osrebrzą. Ciemność zaległa na wielkim dworze pana na niebiosach, wszechwładnego Ukko. Zadumał się, zamyślił się głęboko bóg nad bogami, Ukko nieśmiertelny. „Co się stało ze słońcem? Co się stało z księżycem?" Wyszedł Ukko ze swego dworu w pończochach niebieskich^ w butkach pstrych, stanął na samym brzeżku chmury, na samej granicy nieba i patrzył, i wypatrywał, gdzie się słońce podziało, gdzie się księżyc ukrył. Wcale ich nie widać, nigdzie ich nie ma... Wtedy starzec Ukko ze swych wieszczych palców wykrzesał iskrę, nową iskrę na nowy ogień dla ludzi. Włożył iskrę do złotego woreczka, ukrył ją w srebrnej szkatułce. Przywołał Ukko dziewicę powietrzną, oddał jej rę szkatułkę i kazał iskierkę w kolebce kolebać, aby z niej wyrósł nowy księżyc, aby nowe słońce z niej powstało. Zawiesiła dziewica na tęczy złotą kolebeczkę. Zawiesiła ją na srebrnych sznurach i kołysze, i kolebie ten ogieniek najmniejszy, iskierkę płonącą. Jak się jej uprzykrzy kolebać, to bierze iskierkę na rękę i na dłoni ją huśta. Ale zdarzyło się, że zapatrzyła się powietrzna dziewica na płynący obłoczek, za^-nocno iskierkę huśnęła i z ręki ją wypuściła! Zatrzęsły się, otworzyły się wrota niebieskie i poleciała iskierka w dół ku ziemi. Leci czerwona kropla ognia, przeciska się przez chmury, przez obłoki leci z sykiem. I przeleciała przez dziewięć niebios, przez dziesięć pułapów się przedarła. Ujrzał Vejno iskrę lecącą ku ziemi, ujrzał ją upadającą na ziemię i zawołał: — Bracie Ilmarinenie, chodźmy, chodźmy zobaczyć! Iskra spadła z nieba, z góry ogień zleciał! Może go znajdziemy? Może to cząstka księżyca, może to słońca kawałek? I ruszyli w drogę obaj bohaterzy. Przyszli nad wielką rzekę. Jak morze rozkłada się rzeka i płynie, i szumi. Zaraz Vejno w dąbrowie dąb obalił, łódź z niego zrobił, a Ilmarinen z jodły zrobił ster, a z sosny wystrugał wiosła. Zepchnęli łódź na wodę i płyną po tej wielkiej rzece. Aż tu z wody podnosi się Ilmatar i staje im na drodze. Nie poznała matka synów, nie poznali synowie matki. Pyta Ilmatar: 266 267 — Coście wy za jedni, wy dwaj? Jak was ludzie nazywają? Odpowiada stary pieśniarz: — Obaj jesteśmy mężami, którzy wyszli z morza. Ja się nazywam Vejnemejnen, on się nazywa Ilmarinen. A teraz ty nam powiedz, kim jesteś? — Jestem najstarszą kobietą na świecie, jestem najpierwszą matką. I znów pyta: — Dokąd wy, dzielni mężowie, jedziecie? Odpowiada Vejno, mówi do Ilmatar słowa takie: — Długo już żyjemy bez światła, smutne bez światła jest życie. Aż oto ujrzeliśmy, że z nieba, spomiędzy obłoków światło upadło na ziemię. Jedziemy, ażeby je odnaleźć. Mówi na to Ilmatar: — Niełatwo ujrzeć na ziemi to światło, trudniuśko wam będzie je odszukać. Sam Ukko tę czerwoną kroplę wykrzesał. Leciała przez dziewięć niebios, przeciskała się przez chmury i obłoki i na nową chatę Tuuri spadła. Spadla na komin, kominem do wnętrza izby się dostała i zaczęła tam nieszczęścia czynić. Na dziewczynce koszulę spaliła, chłopcu kolano oparzyła, a ojcu--gospodarzowi w popiół obróciła długą brodę. Gospodyni tam w izbie siedziała, najmłodszą dziecinę kołysała. I kołyskę z dzieckiem iskra spaliła, i matkę poparzyła! Wiedziała gospodyni, jak sobie z tą iskrą poradzić. Przez otwór w żelaznym toporzysku ją przegnała, precz ze swej chaty na puste pola ją wypędziła! Potoczyła się iskra polem szerokim. A którędy się toczyła, tam wszystko paliła. Aż zatoczyła się do jeziora Ałue i tam w wodę wpadła i tam w wodzie przepadła. Tylko jezioro za-kipiało, tylko woda czerwienią rozbłysła. Zakipiały wody Ałue. Po trzy razy w noc letnią, po dziewięć razy w noc jesienną jezioro z brzegów występuje, aż do dalekich sosen dobiega. Wyrzuca woda ryby na ziemię, na kamienie, na skałki. Biedne ryby tam płaczą, za swoją wodną ojczyzną tęsknią i myślą, obmyślają, co tu robić, co tu robić? Trzeba tę iskrę złą wyłowić, trzeba ją połknąć. Gonił, gonił po wodzie iskrę okoń krzywoszyjka — dopę-dzić jej nie mógł. Zaczęła ją gonić błękitna siga. Dopędziła i połknęła. Zaraz się jezioro Ałue uspokoiło. Wróciła woda na swe miejsce, za brzegi się nie wylewa. Niewiele czasu minęło, biednej sidze iskra zaczyna palić wnętrzności. Rzuca się ryba po całym jeziorze: sto wysepek opływa, tysiąc raf* okrąża. Wołają rafy: „Czyż nie ma w tym jeziorze, w tym cichym Ałue nikogo, kto by połknął biedną sigę, aby zakończyły się jej cierpienia?" Usłyszała to pstra ryba, szybko przypłynęła i połknęła sigę. Ale niewiele czasu mija, biednej pstrej rybie iskra pali wnętrzności. Rzuca się ryba po całym jeziorze. I znów rafy wołają: „Czyż nie ma w tym jeziorze, w tym cichym Ałue nikogo, kto by połknął biedną pstrą rybę, aby zakończyły się jej cierpienia?" Usłyszał to szczupak, szybko podpłynął i pstrą rybę połknął. Niewiele czasu mija, szczupakowi iskra zaczyna wnętrzności palić. Rzuca się ryba po całym jeziorze. I znów rafy wołają: „Czyż nie ma w tym jeziorze, w tym cichym Ałue nikogo, kto by zabił nieszczęsnego szczupaka i od cierpień go uwolnił?" W tym właśnie czasie stary Vejno i Ilmarinen sieci wiążą. A gdy sieć była gotowa, zwołał Vejno ze wsi kobiety, kazał im wsiąść do czterech łodzi i sieć po wodzie ciągnąć, po przestrzeni otwartej i koło raf, i wysepek, i koło trzcin gęstych. 268 269 Ciągną niewód kobiety, wiele ryb złowiły, ale szczupaka nie złapały. Wsiedli teraz do dwóch łodzi bracia: Vejno i Ilmarinen. Ciągną niewód i po wodzie otwartej, i koło wysepek samotnych, i koło raf rozproszonych, i koło trzcin gęstych. Łowili bracia, łowili. Wiele im ryb do sieci nawpadało, ale szczupak nie wpadł. Mówią ryby do siebie — okoń do okonia, siga do sigi, jazgarz do jazgarza, łosoś do łososia: „Czy już nie ma w Kalewali mężów dzielnych, czy już nie ma tu bohaterów? Niewód ciągnęli, drągami ryby płoszyli — a co chcieli złowić, tego nie złowili". Słyszy to stary Vejnemejnen i tak rybom odpowiada: — Nie wyginęli w Kalewali dzielni mężowie! Niewód z lnianych nici uczynimy większy, drągi w lesie wytniemy dłuższe — wyłowimy rybę, jaką chcemy. ZWYCIĘSTWO NAD OGNIEM Stary wierny Vejnemejnen, wiekowieczny zaklinacz, zaczął myśleć, zaczął dumać, jak by tu zrobić niewód sto razy większy od tego, który mają. „Chyba znajdzie się ktoś w Kalewali, kto ziemię zaorze, len po-sieje, aby było z czego nową sieć zrobić, aby można było tą siecią wyłowić szczupaka z połkniętą iskrą". 271 Nie wszystką ziemię zdołała spalić iskra wygnana z chaty Tuuri. W pobliżu jeziora Ałue pośrodku błota znaleziono pole nie tknięte ogniem. Na polu tkwiły dwa pnie po ściętych sosnach. Wykopano jeden pień, znaleziono pod nim garniec siemienia lnianego. Wykopano drugi pień, znaleziono pod nim dużo suchego popiołu po spalonym czółnie. Zaraz tę ziemię zaorano, znalezionym popiołem posypano, len na niej posiano. I dzieje się rzecz czarodziejska! W ciągu jednej krótkiej letniej nocy len wyrasta, kwitnie, dojrzewa. Przybiegły ze wsi kobiety, len szybko wyrwały, prędko wysuszyły, potem w jeziorze go zamoczyły. Jeszcze noc trwa, a już len z wody wyciągnięty, wysuszony, na międlicach wymiędlony, roztrzepany, żelaznymi szczotkami wy czesany, w motki zwinięty. Już gotowa kądziel do przędzenia. Młode dziewczyny przywiązują kądziel do kadzielnicy, starsze kobiety nici przędą, mężczyźni z nici sieć wiążą, starzy na sznury sieć nawłóczą, do desek-pławików ją przywiązują i obciążają kamieniami. Już gotowa sieć do połowu. Sto łokci ma długości, siedemset łokci ma obwodu. I to wszystko stało się w ciągu jednej krótkiej nocy lata. Wypłynęli z siecią na wodę młodzi mężczyźni. Ciągną sieć wzdłuż jeziora i wszerz, na głębiny ją spuszczają, zatoki wszystkie objeżdżają. I cóż w tę sieć ogromną złowili? Tylko małe płotki, tylko niewarte okońki, tylko drobne cierniki i koluszki, a ryby, na którą sieć była przeznaczona, nie uchwycili! Mówi wtedy Vejno: — Chodź, bracie Ilmarinenie, nam obu trzeba ten niewód pociągnąć. 272 Wypłynęli na jezioro. Jeden koniec niewodu ku wyspom kierują, drugi pod przylądek ciągną. Taszczą sieć ciężką, ryb, a ryb nałowili: łososi, sig, leszczy, jazgarzy... ale nie złowili ryby, na którą sieć uwiązali. Kazał Vejno drugą sieć zrobić, z pierwszą ją połączyć. Ma niewód teraz pięćset łokci szerokości. I znów na połów wypłynęli, na jeszcze większe głębiny, na jeszcze dalsze wodne obszary. Zagarniają w niewód fale, zagarniają prądy wodne. A Vejnemejnen przy tym woła: — Ahto, gospodarzu nad stu morzami, władyko nad wszech-wodą, pomóż nam! Weź pałkę siedmiołokciową, przejdź po dnie całego jeziora. Spod każdej rafy wygnaj ryby i wypłosz je ze wszystkich trzcin, ze wszystkich zatok i z głębin wszystkich, i z morskich przepaści, po których nikt nie chodzi, gdzie światło nie dosięga. I napędź te ryby ku naszej sieci! Z fal wysunął się na powierzchnię człowieczek malutki i słowa takie mówi: — Otom jest. Miotłą wielką ryby wypłoszę, ku waszej sieci je zagnam. Wyszedł na brzeg człowieczek malutki, bohater-okruszek, i najwyższą w lesie sosnę zrąbał sobie na miotłę. Konarami dno będzie zamiatał, gałęziami spod kamieni ryby będzie wypłaszał. Nabił skałę na pień sosny, aby miotłę obciążyć, i pyta: — Czy mam płoszyć z wielką siłą, czy też z siłą średnią? Odpowiada wiekowieczny, tak mówi Vejnemejnen: — Płosz, bohaterze, ze średnią mocą — i to wystarczy. Pogrążył się w wodę bohater-okruszek, wciągnął w wodę sosnę i zaczął robotę na dnie. Siedzą w łodzi obaj bracia. Ilmarinen wiosłuje, Vejno niewód ciągnie. Niewód coraz cięższy, ryb w nim coraz więcej. Wytrząsnął Vejno ryby na dno łodzi i widzi: już złapany 273 ikrył w sobie iskrę znad obło- ością. Do przystani przybili! ryb szczupaka i rozpłatał go gnał pstrą rybę. Rozpłatał ją, . Rozpłatał sigę, nałożył sta-igi, z najdalszego kącika, zza tą iskrę ogniową. Tę iskrę, rzedsnęła się przez chmury a, przez dziesięć pułapów się rę podzielić między wszystkie wygasłe kominy Kalewali, jak d mu w górę skoczyła, spaliła arinena, przypaliła kowalowi ;kła! Przebiegła po wierzchu ię na jałowce, spaliła jodłowy ilej... iścił się w drogę daleką za śladach ognia, pół Karelii ze-»na w pniu olszowym, na dnie, zaklinacz, w takie słowa do kko wykrzesana, w wysokich achodzisz w głębiny wodne, a? Wróć do izb na kamienne twój dom, tam twoje schro-między węglami. Tam cię na otulą, węgielkami ogarną na I przez stalową rękawicę wziął zaklinacz bożą iskrę, położył ją na hubce brzozowej, razem z hubką włożył do miedzianego kociołka. I przyniósł iskrę do Kalewali. Podzielił ogień między wszystkie chaty, między łuczywa, między paleniska wygasłe. A tymczasem nieszczęsny, poparzony Ilmarinen biegnie na mglisty przylądek, na skale staje, ku Pohjoli się zwraca i wzywa pomocy dla swych cierpień: O, nie chcę być palony na wzór bezsilnych drzew! Płomieniem rządzić muszę, hamować jego gniew! Pomocy wzywam, pomocy! Przybądź, dziewico Północy! W zamrożonej tyś odzieży, śnieg na twych ramionach leży, butki masz lodowe, pończoszki szronowe, masz kożuszek cały z sopli, rękawice z zmarzłych kropli. Przybądź z dalekiego światu, me spalone ciało ratuj! Jeśli ci to nie do woli, niech przybędzie syn Pohjoli, cały śniegiem okręcony, lodowaty, zamrożony. Syn Pohjoli, tej krainy, gdzie od mrozu wiatr jest siny, gdzie ze śniegu są zające (po lodowej skaczą łące), 275 szczupak ten, co połknął sigę, co ukrył w sobie iskrę znad obłoków! Płyną teraz ku brzegowi z radością. Do przystani przybili! Stary zakłinacz wyciągnął spośród ryb szczupaka i rozpłatał go mieczem. Z wnętrzności szczupaka wyciągnął pstrą rybę. Rozpłatał ją, wyciągnął z jej wnętrzności sigę. Rozpłatał sigę, nałożył stalowe rękawice i z wnętrzności sigi, z najdalszego kącika, zza trzeciego zakrętu wyjął czerwoną iskrę ogniową. Tę iskrę, która spadła z wyżyny nieba, przecisnęła się przez chmury i obłoki, dziewięć niebios przebyła, przez dziesięć pułapów się przedarła. Myśli stary pieśniarz, jak tę iskrę podzielić między wszystkie ciemne izby, między wszystkie wygasłe kominy Kalewali, jak w płomień ją rozdmuchać? A tu iskierka myk-pstryk! z ręki mu w górę skoczyła, spaliła brodę Vejno, spaliła brodę Ilmarinena, przypaliła kowalowi boki, poparzyła mu ciało i uciekła! Przebiegła po wierzchu jeziora Ałue, po falach, rzuciła się na jałowce, spaliła jodłowy zagajnik i pędzi dalej, i pędzi dalej... Stary wierny Vejnemejnen puścił się w drogę daleką za uciekającą iskrą. Idzie, idzie po śladach ognia, pół Karelii zeszedł, aż iskrę dogonił! Siedziała ona w pniu olszowym, na dnie, na zgniłym próchnie świeciła. Mówi do niej wiekowieczny zakłinacz, w takie słowa do iskry się odzywa: — Iskierko, przez samego Ukko wykrzesana, w wysokich niebiosach narodzona! Czemu uchodzisz w głębiny wodne, czemu uciekasz w dalekość świata? Wróć do izb na kamienne piece, na czarne paleniska! Tam twój dom, tam twoje schronienie pod brzozowym polanem, między węglami. Tam cię na noc ochronią, ciepłym popiołem otulą, węgielkami ogarną na sen spokojny. 274 I przez stalową rękawicę wziął zakłinacz bożą iskrę, położył ją na hubce brzozowej, razem z hubką włożył do miedzianego kociołka. I przyniósł iskrę do Kalewali. Podzielił ogień między wszystkie chaty, między łuczywa, między paleniska wygasłe. A tymczasem nieszczęsny, poparzony Ilmarinen biegnie na mglisty przylądek, na skale staje, ku Pohjoli się zwraca i wzywa pomocy dla swych cierpień: O, nie chcę być palony na wzór bezsilnych drzew! Płomieniem rządzić muszę, hamować jego gniew! Pomocy wzywam, pomocy! Przybądź, dziewico Północy! W zamrożonej tyś odzieży, śnieg na twych ramionach leży, butki masz lodowe, pończoszki szronowe, masz kożuszek cały z sopli, rękawice z zmarzłych kropli. Przybądź z dalekiego światu, me spalone ciało ratuj! Jeśli ci to nie do woli, niech przybędzie syn Pohjoli, cały śniegiem okręcony, lodowaty, zamrożony. Syn Pohjoli, tej krainy, gdzie od mrozu wiatr jest siny, gdzie ze śniegu są zające (po lodowej skaczą łące), 275 gdzie od zadu aż do głowy każdy niedźwiedź jest lodowy, gdzie szronowe są łabędzie... stamtąd pomoc niech przybędzie! Synu zimy! Śniegu sanie przywieź! Niech mój ból ustanie! Synu ziemi lodem lśniącej, lodem ukój ból palący! Ukko, chmury gradu zbieraj, ratuj ciało bohatera! Niech zwyciężę to, co pali, ja, syn wiecznej Kalewali! Niech nad iskrą, niebios panie, człowiek ujmie królowanie! Wysłuchał Ukko prośby wiekowiecznego kowala Ilmarinena. Ukoił jego ból. Uczynił go władcą nad ogniem. ODZYSKANE ŚWIATŁO Nad Kalewalą wciąż ciemno. Nie ma na niebie ani słońca, ani księżyca. Posiane zboże nie wzrasta, bydło choruje, ludzie chodzą zasmuceni. Ryba zna swoją głębinę wodną, ptak zna swoje drogi przez powietrze i wiatr swoje szlaki rozeznaje, tylko człowiek jest bezradny, tylko człowiek nic nie wie. 277 Czy to noc już minęła? Czy to jeszcze dzień trwa? Wciąż jednakowa ciemność. Gromadzą się młodzi, gromadzą się starzy. Mówią, naradzają się, jak tu żyć w tych ubogich północnych stronach bez słońca? Dziewczęta całą gromadą poszły do kuźni Ilmarinena. — Podnieś się z ciepłego przypiecka, kowalu, chwyć w obie ręce młot, wykuj nam nowe słońce i nowy księżyc nam wykuj, bo jakżeż tu żyć bez ich światła. Dźwignął się Ilmarinen z pościeli, położył na kowadle bryłę srebra, bryłę złota położył i młotem wali, nowy księżyc i nowe słońce stara się wykuć. Wyszedł ze swego dworu Vejno i pyta: — Czemu ty, bracie kowalu, bez ustanku młotem walisz? Co tam kujesz na kowadle? Odpowiada kowal, słowa takie mówi Ilmarinen: — Kuję słońce ze złota, księżyc kuję ze srebra. Na niebie je zawieszę sześć razy wyżej od najwyższego dachu. Odpowiada na to wiekowieczny pieśniarz: — Nadaremny twój trud, bracie kowalu. Nigdy złoto nie będzie słońcem, nigdy srebro nie będzie księżycem. Skończył swoją robotę wiekowieczny kowal. Wszedł na najwyższą sosnę, na sam jej wierzchołek, i zawiesił tam srebrny księżyc. Wszedł na najwyższą jodłę, na sam jej wierzchołek, i zawiesił tam złote słońce. Pot z twarzy mu się leje, koszula do pleców przywarła. Ciężka to była praca ukuć słońce i księżyc, trud to był wielki zadźwigać je na wierzchołek drzewa — i wszystko to na próżno! Słońce nie chce świecić, księżyc nie chce błyszczeć. Mówi stary Vejnemejnen, słowa takie zaklinacz powiada: — Trzeba nam odnaleźć prawdziwe słońce i prawdziwy księżyc. Musimy wróżby czynić, aby się dowiedzieć, gdzie są one ukryte. 278 I stary Vejno wziął olchową gałąź, naciął z niej drobnych drzazg, ułożył" je rządkiem, obraca je palcami i mówi słowa takie: Twórco za obłokami, daj mi znak. Olchowe drzazgi kładę tak i tak. Przez te olchowe drzazgi odpowiedz mi, gdzie księżyc jest schowany, gdzie słonko śpi? A ty, mała drzazgo, znów tylko szczerą prawdę mów. Bo za kłamstwo, wiedz to, wiedz, w ogień cię odrzucę precz! W ogień rudy, w płomień, w żar. Mów! Już się zaczyna czar! Olchowe drzazgi znak dały, olchowym głosem odpowiedziały, że księżyc i słońce siedzą zamknięte w Pohjoli na zielonej wyspie, pod brzozą, we wnętrzu miedzianej góry. Stary wierny Vejno mówi słowa takie: — Iść mi teraz do krainy Północy oswobodzić słońce, aby nam dało dzień wesoły, uwolnić księżyc, aby nam dał noc jasną. I wyruszył starzec do Pohjoli. Idzie dzień jeden i dzień drugi, i jeszcze dzień trzeci idzie, aż doszedł do gór kamiennych. A było to wejście do Pohjoli. U podnóża gór kamiennych rzeka płynie. Woła więc Vejno na głos cały: — Dajcie mi tu czółno, abym mógł rzekę przebyć. Ale głos jego nie doszedł do dworu Louhi, łódki zaklinaczowi nie podano. 279 Wtedy stary pieśniarz nałamał gałęzi z drzew, jakie tylko tam rosły, stos ich wielki ułożył i stos ten podpalił. Buchnął w górę płomień czerwony, dym rozpełzł się nad ziemią, całe powietrze burością napełnił. Zbudziła się gospodyni Pohjoli, stara Louhi, z pościeli wstała, do okienka podeszła i tak mówi: — Co tam za ogień płonie nad rzeką? Za mały on na wici, znak wojny; za duży on na ogień rybaków. Wyszedł syn przede dwór, popatrzył i mówi: — To po tamtej stronie rzeki się pali. To jakiś potężny bohater ten ogień rozniecił. Dojrzał syna Louhi Vejno i krzyknął głośno: — Hej, synu Północy! Podaj tu szybko łódź dla Vejnemej-nena! Odpowiedział na to urągliwie syn Louhi: — Chcesz się tu dostać, to grzeb się palcami przez wodę. Łodzie wszystkie zajęte. Zastanowił się stary pieśniarz. „Ujmę to przynosi bohaterowi, gdy zawróci z drogi, nie dojdzie do celu". Rzucił się w wodę, przepłynął ją jak szczupak, jak siga ją przebył i już jest na brzegu Pohjoli. Stanął przed dworzyszczem gospodyni Louhi, a syn Północy* mówi: — Wejdź do izby, bohaterze Kalewali. Wszedł Vejno do sieni, ujął za klamkę, otworzył drzwi do izby. Widzi — izba pełna Lapończyków, wszyscy z mieczami u pasa. Przy stole siedzą, miód piją. Myśli Vejno: „Te miecze to na mnie". A Lapończycy pytają starca ze śmiechem: — No, cóż powiesz, bohaterze-pływaku ? Co nam oznajmisz, niegodny mężu? Odpowiada Vejno, takie słowa zaklinacz mówi: — Przyszedłem się zapytać, gdzie jest słońce i co stało się z księżycem? Odpowiadają na to synowie Pohjoli: — Słońce i księżyc ukryte są w miedzianej skale i nie wolno im stamtąd wyjść, nie wolno odzyskać swobody. Mówi Vejno odważnie: — Jeżeli nie zechcecie po dobrej woli wypuścić z więzienia słońca i księżyca, to niechże miecze nasze to rozstrzygną. I wyjął miecz z pochwy. Synowie Pohjoli też mieczów dobyli. Zmierzyli swe ostrza. Tylko troszeńkę, tylko na wielkość ziarenka miecz Vejno jest dłuższy. Wyszli wszyscy przede dwór na udeptaną ziemię. Pierwszy mieczem uderzył Vejnemejnen, posypały się iskry i jak omłacane kulki dojrzałego lnu posypały się na ziemię głowy synów Pohjoli. Schował miecz wiekowieczny i idzie uwolnić słońce i księżyc. Niedaleko uszedł i już ujrzał wyspę zieloną; a na wyspie brzoza szumi, a przy brzozie skała miedziana się wznosi. W skale dziewięć drzwi, a na drzwiach sto zamków. „To tam słońce i księżyc uwięziono"- Skoczył Vejno ku skale, w szczelinę miecz wsunął, czarodziejski miecz ognisty. Obrócił płomiennym żelazem — rozpadła się skała na trzy części. Rozpadła się skała, wnętrze swe ukazała, a w tym wnętrzu gadziny pełzają, żmije się kłębią. Machnął mieczem Vejno, żmije, gadziny pozabijał. Chce teraz dziewięć drzwi otworzyć, sto zamków odemknąć, ale nie może tego uczynić. Miecz nie otwiera, ręce nie otwierają, a słów zaklęcia starzec nie zna. Smutno zwiesił głowę pieśniarz, do Kalewali powrócił, do kuźni poszedł i mówi: — Bracie Ilmarinenie, wiem już, gdzie uwięzione jest słońce, 280 281 gdzie księżyc jest zamknięty, ale ich oswobodzić nie mogłem. Wykuj mi, bracie, trójząb żelazny, wykuj dwanaście haków i pęk kluczy mi wykuj, abym mógł zamki miedzianej góry otworzyć. Wziął się Ilmarinen do pracy. Kuje trójząb żelazny i haki, i klucze. W dalekiej Pohjoli gospodyni Louhi, ta bezzębna starucha, posłyszała, że w kuźni Ilmarinena dzień i noc kują. „Co tam robią? Może coś przeciwko mnie?" Zamieniła się stara w jastrzębia, do kuźni przyleciała, na oknie siadła i przygląda się. W kuźni nagle pociemniało. Myśli Ilmarinen: „Czy to chmura gradowa niebem płynie? Czy to burza nadciąga?" Spojrzał w okno. Nie chmura to burzowa, tylko jastrząb całe okno zasłania. — Czego ci, ptaku, potrzeba? Czemuś na moje okno przyleciał? Mówi jastrząb słowa przymilne: — O kowalu Ilmarinenie, wielki z ciebie mistrz młota! Prawdziwie jesteś wspaniałym majstrem kowalskim. Odpowiada Ilmarinen: — Oczywiście, że jestem wielkim mistrzem. Gdybym nim nie był, to czyż potrafiłbym wykuć niebo, ziemię dachem niebieskim nakryć! Moje to przecież dzieło. Zagląda jastrząb do kuźni, pyta ciekawie: — A co teraz kujesz, co przygotowujesz? Czy to broń jaka? A kowal w odpowiedzi mówi słowa takie: — Kuję mocną obrożę na szyję starej Louhi. Przykuje się staruchę do skały. Przeraziła się Louhi. Zerwała się z okna, do Pohjoli uciekła. „Trzeba się spieszyć, trzeba się spieszyć! Straszna bieda mi grozi!" 282 Prędko sto zamków odemknęła, dziewięć drzwi otworzyła, wypuściła na wolność słońce, wypuściła księżyc, a sama zamieniła się w gołębia, do kuźni Ilmarinena przyleciała, na progu usiadła. Pyta wiekowieczny kowal: — Czemuś tu, gołąbku, do mnie przyfrunął? A gołąbek odpowiada: — Przyfrunąłem tu, aby ci powiedzieć dobrą nowinę. Już słońce na swobodzie, już księżyc na wolności! Wyszedł Ilmarinen przed kuźnię, głowę podniósł, na niebo patrzy. Widzi, na wschodzie słońce w górę się wspina. Widzi, na zachodzie blady księżyc świeci. Pobiegł kowal do Vejno, w okno zastukał, głośno zawołał: — Bracie Vejnemejnenie, wyjdź z domu, popatrz! Słońce i księżyc są znowu na niebie, na swoich starych miejscach! Wyszedł wiekowieczny zaklinacz przed dworzyszcze, w niebo spojrzał, pokłonił się nisko i tak woła, słowa takie z radością wykrzykuje: — Witaj mi, słoneczko gorejące! Witaj mi, księżycku, towarzyszu nocy! Znów jesteście wolne, znów jesteście na swych odwiecznych drogach! Co ranek wschodź nam, słońce, w złotym płaszczu krocz niestrudzenie po niebie, zachodź w majestacie, nocą odpoczywaj. Co ranek wschodź nam na radość dla naszych pól, borów i lasów, dla wszelkiej żywizny, dla serca ludzkiego! ZAKOŃCZKNIK Idą światem nowe czas> W mrok wam odejść, bohaicr/s Betlejemska gwiazda płonic, wnet z kościołów dzwon udcr/\ Wsiadł do czółna wiekówieczn\ skarb jedyny wziął — kani clę. W mórz dalekość, w zapomnienie słońca dróżka mu się ściele. Czółno z wolna się oddala.. za mgłą niknie Kalewala : przystań łodzi, brzeg, mielizna, * gór łańcuchy, las.-- ojczyzna. 285 Jeszcze słychać grzmot siklawy, z bagien rechot żabiej wrzawy. Jeszcze beknął ren w oddali, skowyt wilka drgnął na fali. I ostatnia hen z daleczka pożegnalnie kukułeczka — kuku — kuku... Już w mgle, w ciszy nic nie ujrzysz, nie usłyszysz. Ni cień, ni szept z Kalewali. Wkoło tylko bełkot fali. Płynie czółno wprost na słońce wielkie, senne, z mgieł wstające i nad głową Vejnemejna smużka drżąca, smużka chwiejna waży się — złota korona. A pieśń milknie... ukończona. IMIONA I NAZWY OBJAŚNIENIA SPIS RZECZY POSŁOWIE Jest na północy kilkumilionowy naród, który wtłoczony pomiędzy olbrzymią, ongiś carsko-zaborczą Rosję i dawniej wojowniczą krainę szwedzkich Wikingów oraz sławnych ze swych zdobywczych wojen królów z dynastii Waza — potrafił obronić się i ostać. Narodem tym jest mała, bo licząca niecałe cztery miliony mieszkańców Finlandia, a siłą, która umożliwiła jej obronić się i przetrwać, była zawzięta, iście chłopska miłość i przywiązanie do swej nieurodzajnej i kamienistej, ale własnej ziemi. Symbolem tej miłości jest dla każdego Fina kult dla „Kalewali" — rodzimej, naprawdę ludowej i naprawdę narodowej epopei, pięknej i dzikiej jak przyroda Finlandii, kraju o tysiącu jezior, strumieni i wodospadów. A było to tak. Gdzieś w ósmym wieku naszej ery przybył z Azji koczowniczy jeszcze wówczas lud Ugro-Finów, którego resztki, oprócz utworzenia dwóch samodzielnych państw: Finlandii i Węgier, pozostały jako najstarsza rdzenna ludność Estończyków, Wotjaków, Mordwinów i Czeremiszów na lesistych obszarach północnej i wschodniej Rosji. W Finlandii, bo ta nas tu przede wszystkim interesuje, Finowie natrafili na innych koczowników, bardziej od nich prymitywnych, a wzrostem niewiele większych od czarnych afrykańskich Pigmejów. Byli to Lapończycy, 289 którzy do dziś dnia na najdalszej północy Półwyspu Skandynawskiego, w liczbie zaledwie kilkudziesięciu tysięcy, koczują nadal, zajmują się rybołówstwem, myślistwem, a przede wszystkim hodowlą nieprzeliczonych stad na wpół dzikich reniferów. Finowie, bardziej rośli i stojący na znacznie wyższym szczeblu kultury, wyparli Lapończyków w północne, nieurodzajne tundry „Pohjoli", a sami osiedlili się, już jako lud rolniczy, na ich miejscu, w piaszczystej i kamienistej, ale mimo wszystko zdatnej do uprawy zbóż ,,Kalewali". W omawianej tu epopei symbolem tego zwycięstwa wyższej kultury jest czarodziejski młynek „Sampo" ukuty przez „wiekowiecznego" kowala Ilmarinena, oraz — również czarodziejska — „kantela", prymitywna cytra, na której grając brat Ilmarinena, wiekowieczny pieśniarz Vejnemejnen, wielbi swą ukochaną ojczyznę. Ale niedługo cieszyli się zwycięscy Finowie niepodległym bytem, w którym mogli, jak opiewa „Kalewala", zużywać swoje młode siły do pokojowej walki z groźną i skąpą przyrodą. Wkrótce zwycięzcy nad Lapończykami muszą z kolei sami się bronić, a nawet na wiele wieków utracić swoją niepodległość. W 1581 roku na krótki okres czasu Finlandia wywalcza sobie pozycję autonomicznego księstwa, związanego jednak ściśle z koroną szwedzką. Ale już w XVIII wieku wraca pod panowanie szwedzkie, a w roku 1809, w okresie kiedy cesarz Napoleon i car Aleksander dzielili panowanie nad Europą pomiędzy siebie, Finlandia przechodzi do Rosji, początkowo z obiecaną, szeroką autonomią, którą jednak carowie, podobnie jak i w polskim Królestwie Kongresowym, stopniowo coraz bardziej ograniczali. Walka Finlandii o wolność była jeszcze utrudniona przez to, że tak zwane warstwy „wyższe", oświecone i posiadające, składały się tam przez długie wieki ze Szwedów lub z mówiących po szwedzku wynarodowionych Finów. Do dziś dnia dziesięć procent ludności Finlandii podaje za swój język ojczysty język szwedzki. Rodzimy język fiński, którym mówi pozostałych dziewięćdziesiąt procent ludności, zostaje w roku 1883 ze szwedzkim językiem zaledwie równouprawniony. Dopiero po uzyskaniu niepodległości Finlandii, po Rewolucji Październikowej w 1917 roku język fiński staje się językiem państwowym Republiki. Toteż rzeczą zrozumiałą jest, że „Kalewala" jako ludowa epopeja, napisana w tym właśnie przez wieki pogardzanym, chłopskim języku, a nie w szwedzkim — pańskim, czy rosyjskim — urzędowym, stała się dla Finów najbardziej poczytną książką i najskuteczniejszą bronią w walce o odzyskanie własnej kultury narodowej. Główną zasługę przy uratowaniu tego bezcennego zabytku przeszłości położył pastor Elias Lonnrot (1802—1884), który, idąc śladami Homera, pozbierał i połączył w jedną wspaniałą całość szereg pieśni śpiewanych po wsiach fińskich przez wędrownych śpiewaków i recytatorów. Pieśni te pochodzą z różnych epok i składają się z różnych wątków. Są między nimi odwieczne, pogańskie runy, opiewające zwycięstwo człowieka nad wrogimi siłami przyrody, usymbolizowanymi w postaciach mitologicznych bóstw. Są rycerskie opowieści o bitwach toczonych przez zwycięskich rolników z „Kalewali" z wypieranymi przez nich, lapońskimi koczownikami z „Pohjoli". Są wreszcie późniejsze, średniowieczne naleciałości, z okresu kiedy, obecnie luterańska, Finlandia była jeszcze katolicka i czciła Matkę Boską i świętych. Tak na przykład w zakończeniu widzimy, jak „wiekowiecz-ni" bohaterzy minionych czasów i czarodziejscy pieśniarze musieli na długie wieki odejść w cień przed betlejemską gwiazdą, zanim wskrzesiła ich znowu z martwych miłość fińskiego ludu. Pastor Elias Lonnrot zebrał te wszystkie luźne wątki w pięćdziesiąt run składających się w fińskim oryginale z przeszło 23 tysięcy wierszy, powiązał je między sobą, czasem nawet uzupełnił i stworzył w ten sposób epos, który stał się klejnotem nie tylko fińskiej, ale i powszechnej literatury. Fińskie Towarzystwo Literackie, o dziwnie brzmiącej dla naszego ucha nazwie „Suomalainen Kirjallisuuden Seura", wydało zbiór pieśni Lónnrota pierwszy raz w 1835 roku, a następnie w ostatecznie uzupełnionej redakcji w 1849 roku. Od tego czasu „Kalewala" jest czczona przez cały naród fiński jako największa świętość narodowa — dzień 28 lutego jest specjalnie poświęcony obchodom na jej cześć, a liczne pomniki po parkach miejskich i malowidła w gmachach publicznych przypominają fińskiemu narodowi o jego „wieko-wiecznych" bohaterach. Każdy Fin zna i kocha swą „Kalewalę", a znawcy szczycą się tym, że nie jest ona krwawa i drapieżna jak niemieckie Nibelungi czy też mistyczna i nierealna jak staroceltyckie epopeje Francuzów i Anglików, ale po chłopsku „jędrna i realistyczna", a równocześnie pełna poezji, ludzka i tak pokojowa jak przywiązanie Finów do ich umiłowanej ponad wszystko ojczyzny. Do „Kalewali" oraz do roli, jaką ona odgrywała i odgrywa w dziejach fińskiego narodu, śmiało można zastosować słowa Mickiewicza:. 290 O wieści gminna ! Ty arko przymierza Między dawnymi i młodszymi laty : W tobie lud składa broń swego rycerza, Swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty. KRZYSZTOF RADZIWIŁŁ IMIONA I NAZWY AHTI — nazywa się też Lemminkejnen. Młodszy, wesoły bohater Kalewali. AHTO — zielonobrody król mórz, jezior, rzek i potoków. AINO — młoda dziewczyna, siostra Jukagainena. ALUE — jezioro. ANNIKKI — młoda siostra kowala Ilmarinena. ANTERO — nieżywy olbrzym leżący pod ziemią, znawca wielu pieśni i starych zaklęć. HERMIKKI — nazwa krowy. HIISI — czarne bóstwo zła, wróg ludzi. IKU-TURSO — straszydło morskie. ILMARINEN — czarodziejski kowal, bohater Kalewali. ILMATAR — córka powietrza, matka Vejnemejnena. IMATRA — wspaniały wodospad, największy w Europie; wody jego spadają z wysokości 500 stóp (stopa = trzeciej części metra). JOTIKKI — nazwa krowy. JUKAGAINEN — młody Lapończyk, lichy współzawodnik w śpiewie z Vejnemejnenem. KALERWO — ojciec Kiullerwy. KALEWA — naczelnik rodu bohaterów. KALEWALA — ziemia Kalewy (Finlandia). KALMA — bóstwo śmierci. 293 KARELIA — dzielnica Kalewali. KIMMO — nazwa krowy. KUJPAN — białobrody król i gospodarz lasów. KIULLERWO — nieszczęsny sierota, którego prześladuje zły los. LOUHI — zła gospodyni na Pohjoli. LOWIATAR — córka krainy śmierci, matka chorób. MAJRIKKI — nazwa krowy. MIELIKKI — królowa i gospodyni lasu. MURIKKI — nazwa krowy. OMENA — nazwa krowy. OSMOTAR — córka Kalewy. OTSO — przezwisko niedźwiedzia. PELLERVOINEN — karzełek, czarodziejski siewca lasów, pomocnik Vejno. POHJOLA — strona Północy, Laponia. RASTEKAIS — lodowa góra, na której mieszka czarny bóg Hiisi. SAMPO — czarodziejski młynek, z niczego miele mąkę. SJETIKKI — nazwa krowy. SJÓjATAR — matka wszystkich żmij. TELLERWO — dziewica leśna, córka króla lasów. TJERA — towarzysz w wojennej wyprawie Ahtiego. TUORIKKI — nazwa krowy. TUULIKKI — dziewica leśna, druga córka króla lasów. TUURI — stary właściciel chaty, ten, który zabił i poćwiartował wołu olbrzyma. UDUTAR — królewna mgieł. UKKO — bóg bogów, mieszka na obłoku, włada piorunami. UNTAMO — brat Kalerwy, złe bóstwo. VEJNEMEJNEN — zwany też VEJNO, główny bohater Kalewali i jej dobroczyńca. WUOKSA — rzeka w Finlandii, tworząca wodospad Imatry. Str. 6. Str. 12. Str. 15. Str. 26. Str. 28. Str. 34. Str. 37. Str. 66. Str. 73. Str. 75. Str. 79. Str. 118. Str. 146. Str. 152. Str. 175. Str. 194. Str. 198. Str. 222. Str. 269. OBJAŚNIENIA KALEWALA — legendarna nazwa Finlandii. RUNY — skandynawskie pieśni ludowe. WIELKA NIEDŹWIEDZICA — gwiazdozbiór zwany również WIELKIM WOZEM. PIĘDŹ — miara długości około 23 cm. DUGA — drewniany kabłąk nad karkiem konia, łączący dyszle. MARUCHA — niedźwiedź. HOŁOBLE — podwójne dyszle, używane przy pojedynczym zaprzęgu. WYZIOR — otwór w ścianie zasuwany deską, pierwotne okno. CHŁOSTAKI — rózgi do chłostania się podczas kąpieli. OSTRÓW — wyspa. SZKERY — skaliste wysepki. PŁANETNIK — postać baśniowa, ciągnąca deszcze i gradowe chmury po niebie. POWÓDKI — krótkie lejce. SKOTARZ — starodawna nazwa pastucha bydła. KOSTUR —kij, laska. MIELCUCH — miejsce warzenia piwa. TUCZĄ — chmura. USZAK — futryna drzwi. EDREDONY — ptaki z rodziny kaczek. KOSARZ — pomieszczenie dla bydła lub owiec. OjCZYSTKA — ziemia odziedziczona po ojcu. KANTELA — strunowy instrument muzyczny. RAFA — skała stojąca na dnie morza. 295 SPIS RZECZY WEZWANIE CZĘŚĆ PIERWSZA O TYM, JAK TO BYŁO NA POCZĄTKU 1. Vejnemejnen wychodzi na ląd....................... 11 2. Vejnemejnen każe obsiać Kalewalę borami-lasami............... 13 3. Vejnemejnen zasiewa pierwszy jęczmień na chleb jasny............. 17 CZĘŚĆ DRUGA O PRZEDZIWNYCH ZDARZENIACH ZAKOŃCZONYCH WYKUCIEM CZARODZIEJSKIEGO MŁYNKA SAMPO 1. Spór Vejno z Jukagainenem........................ 23 2. Aino — wodna dworzanka......................... 31 3. Wyprawa zaklinacza do Pohjoli....................... 39 4. Powrót zaklinacza do Kalcwali....................... 45 5. Wichrem porwany............................ 51 6. Czarodziejski młynek........................... 55 CZĘŚĆ TRZECIA O WIELKIEJ PRZYGODZIE BOHATERA AHTI W KRAJU PÓŁNOCY 1. Ahti i pastuch w mokrym kapeluszu..................... 63 2. W pogoni za renem czarnoboga Hiisi.................... 69 3. Matka................................. 77 297 CZĘŚĆ CZWARTA O PONOWNEJ WYPRAWIE DWÓCH BOHATERÓW DO POHJOLI 1. Słowa zaklęcia łódź budują . 2. Spotkanie z Annikki . . . 3. Pieśniarz czy kowal ? . . . 4. Trzy zlecenia staruchy . . 87 95 101 107 CZĘŚĆ PIĄTA O GODACH WESELNYCH KRASAWICY NIEBA I ZIEMI Z WIE-KOWIECZNYM KOWALEM ILMARINENEM 1. Na mięso wołowe! Na piwo chmielowe! 2. Witajcie!............. 3. Panna młoda........... 117 123 129 CZĘŚĆ SZÓSTA O TYM, JAK AHTI, BOHATER KALEWALI, WYBRAŁ SIĘ NA WESELE I CO Z TEGO WYNIKŁO 1. Jedzie Ahti na wesele ........ 2. Kłótnia i walka........... 3. Szuka Ahti uchronu......... 4. Wesoły Ahti na wesołej wyspie. Powrót 5. Srogi Mróz............ 141 151 157 163 171 CZĘŚĆ SIÓDMA O DOLI I NIEDOLI BOHATERA KIULLERWO I O ŻONIE ULANEJ ZE ZŁOTA 1. Dzieciństwo Kiullerwy . 2. Na pastwisko!..... 3. Kamienny chleb .... 4. Chata na przylądku . . . 5. Ilmarinen chce mieć żonę 179 185 191 197 203 298 CZĘŚĆ. ÓSMA O WY1-KAWI1- TK/KCI1 BOHATERÓW PO SAMPO 1. Przygotowania i podróż.......................... 213 2. Przeszkoda rui jeziorze........................... 219 3. Vejnctncjncn gra na kimkli ........................ 225 4. Porwanie i ucicczku............................ 231 CZĘŚĆ DZIEWIĄTA O WOJNIE STAREJ LOUHI Z KALEWALĄ 1. Bitwa na morzu............................. 241 2. Dziewięciu synów Lowiatar........................ 247 3. Jak to było z niedźwiedziem........................ 251 CZĘŚĆ DZIESIĄTA 0 MOCY NOW1J KANTELI, O POCHWYCONYM SŁOŃCU 1 O UTAJONYM KSIljŻYCU 1. Nowa kantcla.............................. 259 2. W pogoni za iskra............................ 265 3. Zwycięstwo nad ogniem.......................... 271 4. Odzyskane światło............................ v 277 ZAKOŃCZENIE............................. 285 POSŁOWIE................................ 289 IMIONA I NAZWY............................ 293 OBJAŚNIENIA.............................. 295 ©Copyright by I.W. „Nasza Księgarnia" Warszawa 1962 Redaktor HANNA KOSTYRKO Redaktor techniczny ELŻBIETA OPONCZEWSKA Korektorzy: GRAŻYNA MAJEWSKA MIROSŁAWA KOŁEK ISBN 83-10-08479-x PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1985. Wydanie trzecie. Nakład 50000 - 300 egzemplarzy. Ark. wyd. 15,0. Ark. druk. Al-22,5. Oddano do produkcji w lutym 1983 r. Podpisano do druku w styczniu 1985 r. Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie. Zam. nr 618 83 R-8-2878