KOSMICZNE ZIARNA YGGDRASILL. CZĘŚĆ DRUGA WAWRZYNIEC PODRZUCKI ROZDZIAŁ 1 Bystry potoczek u stóp pękniętej przypory nie sprawdził się jako zwierciadło. Dla Hannibale Remmuerisha była to pierwsza okazja od wielu lat, by ujrzeć własną twarz, lecz w wartkim nurcie dostrzegł jedynie jej zniekształcony zarys. Potok dostarczył mu jednak drobnej chwili rozkoszy, gdy zanurzył dłonie w krystalicznie czystej wodzie i poczuł jej chłód. Zaledwie dzień wcześniej Noel Kreuff wraz z przyjaciółmi uwolnili go z koszmarnego czyśćca i w akcie poetyckiej sprawiedliwości oddali mu we władanie neuromotor jego wieloletniego oprawcy Petra Durqvartza. Teraz Hannibale obawiał się najbardziej, że kontroli nad własnym ciałem będzie się musiał uczyć równie długo i mozolnie, jak noworodek. Możliwe, że upłyną długie miesiące, nim okiełzna swoje nowe zmysły i uczyni je w pełni podległymi swej woli. Zaczerpnął wody w złożone dłonie i wychlusnął na twarz, delektując się zimną świeżością i smakiem kropli nieosiągalnym dla zwykłego człowieka z krwi i kości. Tak, niewątpliwie w sferze zmysłowej świat oferował mu teraz znacznie więcej. Czy jednak będzie to dla Hannibale błogosławieństwem, czy też ciężarem, czas pokaże. Na razie musi się w tym świecie na nowo odnaleźć i określić cele, a przede wszystkim nauczyć się żyć z samym sobą i z okrutnymi zmorami przeszłości. Wstał z klęczek i ruszył w drogę. Kierunek marszruty podporządkował swej ogólnej wiedzy o topografii megastruktury, a także mglistym wspomnieniom z okresu, kiedy był jedynie bezwolnym obserwatorem poczynań Ramireza - diabolicznej karykatury, w jaką niegdyś zamienił go sadystyczny Petro. Dzika i bogata w niespodzianki okolica okazała się dla niego sporym wyzwaniem i zarazem poligonem testowym dla zdolności jego obecnej fizycznej powłoki. Paradoksalnie, najtrudniej mu było przyzwyczaić się do tempa swoich reakcji. Zaskoczyło go ono już wtedy, gdy wydostał się z mroków tracheoduktu kilka godzin po pożegnaniu swoich wybawców i uprzejmej, acz stanowczej odmowie gościny zaproponowanej przez serdecznych autochtonów. Od razu stanął przed koniecznością pokonania przeszkody w postaci pionowej ściany, która nawet dla gibkiego ciała akrobaty stanowiłaby nie lada problem. Determinacja i pragnienie jak najszybszego uporania się ze wszystkimi niedokończonymi sprawami dodały mu jednak odwagi. Ostrożnie, usiłując ze wszystkich sił skoordynować swoje ruchy, Hannibale zaczął zsuwać się po nieregularnych występach ściany - stopa, ręka, druga stopa. Graw, jakaż to męczarnia, gdy nie można pozostawić żadnego ruchu instynktowej pamięci mięśni! W pewnej chwili uświadomił sobie, że spada, i minęła cała przerażająco długa sekunda, nim dotarło do niego, że palce trzymają się chwytu pewnie jak imadło. To był pierwszy z praktycznych przykładów wyższości nerwów fotonowych nad organicznymi. Będzie się musiał do tego przyzwyczaić i nauczyć wykorzystywać, tak samo jak każde inne nowe narzędzie. Stworzone przez neuromotor faksymile ludzkiego organizmu nie potrzebowało ani snu, ani odpoczynku, nie wymagało również faszerowania organicznymi szczątkami, by funkcjonować. Niemniej Hannibale odczuwał autentyczny głód, a kiedy odciśnięty w jego świadomości ślad biologicznego zegara odezwał się swoim cichym sygnałem, wbrew rozumowi zabrał się do szukania jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie mógłby się zdrzemnąć. Znalazł je w niewielkim bambusowym gaju, który wyglądał na ofiarę trąby powietrznej. „Thomas!" - Hannibale uśmiechnął się w duchu na wspomnienie wrzącego energią rudowłosego młodzieńca. Po jego żniwiarskim szale pozostał cały stos obeschniętych liści, z których Remmuerish umościł sobie prowizoryczne posłanie. Natychmiast zapadł w sen, lecz po kilkunastu minutach zerwał się, przejęty niewypowiedzianą grozą. - Nie - wyszeptał, wciskając pięść między drżące wargi. - To Durqvartz nie żyje, to jego piekło pochłonęło, a ja jestem, JESTEM!!! Spłoszone nagłym hałasem stadko dzikich gryzoni czmychnęło w dół parowu, pozostawiając zdezorientowanego Remmuerisha sam na sam z jego koszmarami i z głuchą ciszą wewnątrz. To nic majaki zbudziły go tak brutalnie, lecz właśnie owa akustyczna pustka odarta z rytmicznego stukotu w klatce piersiowej, murmuranda płynącej w żyłach krwi oraz poszumu wdychanego i wydychanego regularnie powietrza. Nieludzka martwota mechanicznej skrzynki, ruchomego pudełka na gedank... - Muszę coś z tym zrobić albo zwariuję - oznajmił wyniosłym bambusom, po czym z niesmakiem spojrzał po sobie. - Tak samo jak z tą idiotyczną anielskością. W tej czy innej postaci Hannibale nadal był mężczyzną, jednak to, co od kilkunastu godzin miał „na sobie", było aseksualną kukłą pozbawioną jakichkolwiek męskich atrybutów. Nieważne, czy przez jakieś konstrukcyjne niedopatrzenie, czy też dlatego, że neuromotor tworzył zaledwie surowy półprodukt do wymodelowania podług gustu użytkownika. Fakt pozostawał faktem - Remmuerish czuł się jak rzezaniec i bardziej zawstydzał go brak widocznych genitaliów niż jakiegokolwiek przyodziewku. Po chwili namysłu uplótł naprędce przepaskę z uschniętych liści bambusa i owinął nią biodra. Przez resztę dnia błąkał się w otępiająco monotonnym labiryncie pni, raz po raz gubiąc obrany instynktownie zachodni kierunek marszu. Wiedział, że aby dotrzeć do celu, powinien podążać zawsze w stronę, ku której opadał żywogrunt, a mimo to co chwilę łapał się na tym, że wdrapuje się pod górę. Żywoskłon zaczynał już przygasać, kiedy zwarty masyw Lasu niespodziewanie otworzył się przed nim na płynącą leniwie wodę. Strwożony, błyskawicznie cofnął uniesioną ponad nurtem stopę i kolejny raz pobłogosławił zdumiewający refleks. Przez długi moment wpatrywał się w hipnotyzujące fale, oparty nagimi plecami o najbliższe drzewo. W każdym centymetrze sześciennym swego jestestwa czuł potworne zmęczenie, którego przecież jako manneken nie powinien doznawać. A jednak... To musi być coś takiego jak ból fantomowy w amputowanej kończynie, pomyślał z ironią. I czemu ja się dziwię? W końcu cały jestem teraz protezą! Coś mignęło srebrzyście w wodzie pomiędzy korzeniami, może jakaś żerująca ryba. Hannibale poczuł naraz potworne ssanie w dołku i bezwiednie oblizał wargi. Kiedy migotliwy kształt przemknął znowu w zielonkawej toni, chwycił go błyskawicznie, lecz niewielka, lśniąca jak rtęć rybka zdołała wyślizgnąć się z ręki. Zanim jednak przeleciała w powietrzu kilka centymetrów, Remmuerish chwycił ją ponownie bez trudu, ściskając przy tym nieco mocniej - ot, na tyle, by nie wyrwała się po raz drugi. Lecz gdy rozwarł palce, miał na nich już tylko krwawą miazgę. Przekleństwo! - westchnął w duchu, zmywając resztki niedoszłej kolacji. Za szybko, za mocno i w ogóle zupełnie niepotrzebnie! Wszak jego głód był całkowicie iluzoryczny, tak samo jak uczucie wyczerpania albo chęć snu. Wszystkie potrzeby prymitywnego i ułomnego ciała zrodzonego z łona kobiety zaczynały teraz przypominać nałóg. Prędzej czy później będzie musiał się z niego wyleczyć albo przynajmniej nauczyć się kontrolować. Ponownie rozejrzał się po okolicy, starając się przegnać natarczywe pragnienia i skupić na konkretnych problemach. Na przykład, którędy powinien teraz pójść? Ze śladów wspomnień, jakie pozostały mu po Ramirezie, wynikała północ, co oznaczało poruszanie się w kierunku przeciwnym do przepływu wody w akwedukcie. A zatem, tędy... Remmuerish wyprostował plecy i zaczął maszerować po chodniku z korzeni, chybotliwym jak nieskończenie długa tratwa przycumowana do krawędzi Lasu. Trotuar dla cyrkowców, pomyślał, niemniej szedł przed siebie szybko i pewnie, gdyż coraz bardziej nabierał zaufania do swoich nowych fizycznych możliwości. Neuromotor musiał być wyposażony w coś w rodzaju drogomierza, kiedy bowiem żywoskłon zgasł ostatecznie, Hannibale wiedział, że przebył dokładnie siedem i pół kilometra. Siedem i pół kilometra w niecałe dziesięć minut! Imponujący wynik, ale tym może pozachwycać się później, kiedy już znajdzie w tych kniejach jakieś odpowiednie miejsce do przeczekania nocy. Zapewne mógłby wędrować także i teraz, bo ani chybi ciemność nie stanowiła dla jego obecnych zmysłów żadnej przeszkody, ale wolał nie ryzykować. Poza tym, lęk przed mrokiem był również atawistyczny i pozbycie się go będzie wymagało odrobiny czasu. Przecisnął się z trudem pomiędzy chropowatymi pniami stojącymi ciasno jak sztachety, wszedł ponownie do smrodliwego Lasu, zrobił kilka kroków i zniechęcony ciągłym wpadaniem na drzewa spoczął pod jednym z nich. Potem przypomniał sobie zjawisku regularnego przyboru wód w akwedukcie. Mamrocząc inwektywy pod adresem przeklętej puszczy, podniósł się znowu i podjął marsz ku górze, by w końcu ułożyć się w miejscu, które, jak miał nadzieję, znajdowało się wystarczająco daleko od zagrożenia. * * * Ranek przyniósł potwierdzenie starej prawdy, że życie to nic innego jak nieustające pasmo niespodzianek. Tym razem niespodzianka miała postać wielkiego, hałaśliwego nosa, który przez moment przesłaniał Hannibale cały świat. Zaraz jednak nos oddalił się nieco i dołączył do pary ślepi wpatrzonych nieprzyjaźnie w Remmuerisha oraz zaślinionej paszczy ziejącej odorem zgniłego mięsa. - Noga, Halse! - rzucił ktoś ostrym, rozkazującym tonem i wyszczerzone złowrogo zęby natychmiast odsunęły się na przyzwoitą odległość. Hannibale ogarnął nagły lęk i jednocześnie irytacja na samego siebie. Za to, że nie do końca uwierzył i, co tu kryć, zbagatelizował słowa Kreuffa o tropicielach, których jakoby całe zastępy miały wyruszyć na poszukiwanie między innymi jego skromnej osoby, /bagatelizował, nie przedsięwziął praktycznie żadnych środków ostrożności, a teraz... - Ejże, nic ci nie jest? - spytał ten sam głos już o wiele łagodniej. Hannibale usiadł powoli i popatrzył przed siebie. Ogromny, rudy jak płomień pies wciąż bacznie go obserwował, dla większego efektu powarkując groźnie przez na wpół obnażone kły. Na szczęście nie ruszał się z miejsca. Wzrok Remmuerisha powędrował wyżej, na człowieka, którego niepozorna postura zdecydowanie kontrastowała z potężną bestią warującą u jego stóp. Mężczyzna był w podeszłym wieku i raczej skromnie, by nie powiedzieć nędznie odziany, trzymał się jednak prosto i spoglądał na Hannibale równie uważnie, jak jego czworonożny towarzysz. - Niemowa, hę? - Nieznajomy nachylił się ponownie ku Hannibale. - Bynajmniej - odparł Remmuerish równie lakonicznie. Opiekun rudego psa wyglądał raczej na kogoś, kto wyszedł poszukać chrustu na rozpałkę, niż na profesjonalnego łowcę głów, ale przecież mogła to być celowa maskarada. - No, chociaż tyle. - Staruszek uśmiechnął się półgębkiem. - Halse cię znalazła. Ja tylko usłyszałem te okropne jęki. To tyś tak krzyczał, biedaku? - Nie wiem - rzekł Hannibale najzupełniej szczerze. Być może we śnie znów nawiedziły go koszmary, niczego jednak sobie nie przypominał. - Napadli cię jacyś, co? Obili i odarli ze wszystkiego? - Nie wiem - powtórzył Remmuerish, choć tym razem udał głupiego z większym rozmysłem. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak karygodną beztroską się popisywał, odkąd opuścił tracheodukt. Jakby zapomniał, że na świecie są jeszcze inni ludzie, którym prędzej czy później będzie musiał odpowiedzieć na różne niewygodne pytania. A on nawet nie zadał sobie trudu, żeby wymyślić jakąś przekonywającą historyjkę. - Toś musiał na dokładkę i w łeb nieźle oberwać, skoro tak nic a nic nie wiesz. - Mężczyzna pokręcił frasobliwie głową. - Pamiętasz chociaż, jak cię zwą? - Na imię mam... Astilbeo. - Remmuerish podał pierwsze imię, jakie mu przyszło do głowy, i podniósł się z wilgotnej ściółki. Spróbował okrasić swoje słowa przyjaznym uśmiechem, ale po minie rozmówcy wywnioskował, że udało mu się jedynie wykrzywić twarz w niezbyt pięknym grymasie. - Astilbeo? Nigdy takiego nie słyszałem. Ale też - dodał pośpiesznie staruszek - niewiele się ostatnio ruszam po świecie, bo i nie ma za bardzo po co. Ja jestem Kristof, a Halse już poznałeś. No, pokaż ten swój czerep, przyjacielu. Rany na takiej wilgoci w mig się ślimaczą i robaczywieją... - Nie! - Remmuerish cofnął się przestraszony. - Hola, człowieku. - Kristof wyprostował plecy, a Halse postawiła uszy i znów zawarczała ostrzegawczo. - Czego się lękasz? Toż przecież ja chcę ci pomóc, a nie pogłębiać jeszcze twoją mizerię! - Dzięki, wielkie dzięki, ale mnie naprawdę nic nie jest - zapewnił go Hannibale. - Ja tylko... Ja tylko od trzech czy czterech dni błądzę w tej okropnej dziczy i z wolna zaczynam tracić rozum. - Aaa... Trzeba tak było od razu. Nic dziwnego, żeś cały w dygotkach. Las to diabelskie miejsce, a jeżeli się jeszcze go nie zna... Alf gdzieś ty zgubił swój przyodziewek? - E, nigdzie - bąknął Remmuerish, szperając gorączkowo we wspomnieniach. - Ja... Szliśmy z pielgrzymką do... do... - Do Oikosgardu? - Właśnie - podchwycił skwapliwie Hannibale. - Każdy panwirysta przynajmniej raz na wcielenie powinien odbyć wędrówkę do jakiegoś odległego, uświęconego miejsca. Niestety, kilka dni temu nieopatrznie oddaliłem się od grupy, i oto, czym skończyła się moja lekkomyślność. W uszach samego Remmuerisha wymyślona na poczekaniu bajeczka brzmiała okropnie naiwnie, ale najwyraźniej dla prostodusznego Kristofa okazała się zupełnie wystarczająca. - No to masz szczęście, przyjacielu - rozpromienił się - żem akurat w pobliżu przechodził, to raz, a dwa, bo właśnie idę do jednego z waszych. Widzę, że stary Anhawar przyda się nam obydwu; tobie wskaże drogę, a mnie może da coś na paskudne boleści brzucha. A skoro już o brzuchu mowa, to pewnieś głodny jak wilk! *** Ponowny marsz wśród kolumnady pni wymęczył Hannibale nie dlatego, że staruszek gnał przez swój Las jak oszalały, ale właśnie z powodu jego opieszałości. Ani Kristof, ani jego ruda Halse nie należeli do istot opętanych demonem pośpiechu. Żeby im dotrzymać kroku, Remmuerish musiał włożyć wiele wysiłku w pilnowanie swych nóg, które jak na złość bez przerwy wyrywały się do przodu, chcąc pokazać, co potrafią. Jego przewodnik już i tak zadawał sporo pytań, ale na razie wszystkie szczęśliwie omijały kwestie osobiste. Kristof objawił się raczej jako domorosły filozof i szybko wciągnął swego nowego towarzysza w dysputę na temat sensu wiary w życiu, często przeplatając swe logicznie sprzeczne wywody pytaniami o szczegóły z codziennego życia wyznaniowej gminy. Hannibale był mu nawet na swój sposób wdzięczny. Artykulacja dźwięków, zwłaszcza gdy trafił się jakiś bardziej skomplikowany wyraz, wciąż sprawiała mu trochę kłopotów, potraktował więc rozmowę z ciekawskim staruszkiem jak okazję do treningu. A że dawno temu poznał nieco obyczaje panwirystów, materiału na odpowiedzi mu nie brakowało. Właśnie przechodził do wyjaśniania zafascynowanemu Kristofowi subtelnych różnic pomiędzy doktrynami eksterioryków i syntetyków, kiedy idąca dotąd spokojnie Halse niespodziewanie postawiła uszy. Staruszek natychmiast się zatrzymał. - Co jest, malutka? Suka spojrzała na niego i odszczeknęła cicho w odpowiedzi, a potem pognała w Las. Wkrótce gdzieś spomiędzy drzew dobiegło jej niespokojne ujadanie. Kristof rozejrzał się wokół i rzekł do Hannibale: - I proszę, jak to czas szybko schodzi na ciekawej dyspucie. Jużeśmy prawie na miejscu. - Doprawdy? - Remmuerish rozejrzał się wokół ze zdziwieniem. Ten sam monotonny gąszcz pni i ani śladu ludzkiego bytowania. - Mhm - mruknął staruszek, drapiąc się za uchem. - Tylko czemu ten pies tak się wścieka? Jakbyśmy to nigdy Calaghana nie odwiedzali. Hannibale drgnął i coś na kształt mrocznej zjawy przemknęło mu błyskawicznie przed oczami duszy. - Jak powiedziałeś? - szepnął. - Ale co? - Calaghan? To do niego idziemy? - Ha, no toś jednak wcale nie taki obcy, skoroś słyszał o Andre. - Kristof rozpromienił się nie wiedzieć czemu. - Ja... - zaczął Hannibale i umilkł zdezorientowany. Nigdy nie spotkał nikogo o tym nazwisku, a jednak było ono niepokojąco znajome i na dodatek otoczone aurą jakichś ponurych skojarzeń. - Możliwe, że wspominał o nim któryś z braci. Wszak dla niejednego z nich była to już trzecia albo czwarta pielgrzymka w życiu. Ruda sierść Halse zamigotała ponownie między pniami. Flegmatyczny spokój, jaki wielkie psisko demonstrowało podczas całego marszu przez Las, przepadł ze szczętem. Suka była czymś wyraźnie podekscytowana. Machała zamaszyście ogonem i nie mogła usiedzieć w miejscu. - No i czego tak skamlesz, czego? - Kristof zagadał do niej ojcowskim tonem, tarmosząc za uszy. Ale Halse potrząsnęła tylko niecierpliwie łbem i szczeknąwszy nerwowo, rzuciła się w gęstwinę, by natychmiast zawrócić i powtórzyć swoją natarczywą pantomimę, która w psim języku gestów niewątpliwie oznaczała: „no, ruszcie się w końcu!". - Nie mam rozumu, co w nią dzisiaj wstąpiło - westchnął sta-i uszek. - Może Andre ma jeszcze jakichś innych gości z daleka? Zadowolona, że jej pan podjął wreszcie właściwą decyzję, Halse pobiegła przodem, ujadając na całego. Hannibale wciąż nie mógł dostrzec żadnych oznak zbliżania się do ludzkich siedzib, ba, Las wydawał się tu nawet bardziej gęsty i trudniejszy do przebycia niż wcześniej. W pewnej chwili pnie zwarły się tak ciasno, jak przy brzegu akweduktu, lecz Kristof szedł dalej, ignorując ten paradoks. Remmuerish owi nie pozostało nic innego, jak zdać się na staruszka i jego czworonoga. Od jakiegoś czasu nie dawał mu również spokoju zapach, który wisiał w nieruchomym powietrzu. Tam się chyba coś pali - powiedział półgłosem zza pleców Kristofa. Staruszek jednak zamiast odrzec cokolwiek, po prostu wniknął nagle w zwartą ścianę drzew. Hannibale podążył za nim przez wyłom w palisadzie pni i stanął na skraju szerokiej polany. W oczy uderzyło go pełne światło dnia, w nozdrza przytłaczający odór spalenizny, a w uszy martwa cisza, którą podkreślało niespokojne poszczekiwanie Halse. Kristof wyprzedził go o kilkanaście kroków i teraz zmierzał prosto do największej z prymitywnych chałup, które stały w równym rzędzie na środku polany. Wyglądały na trochę zaniedbano i zniszczone. Jednej praktycznie w ogóle nie było, pozostała po niej tylko kupa poczerniałych zgliszczy. Ani chybi to one były głównym źródłem drażniącej woni. Głównym, lecz nie jedynym, a im bliżej Remmuerish podchodził do zabudowań, tym bardziej ów drugi komponent przeważał nad zapachem spalonego drzewa. - Kristof? To miejsce nie wydaje się... - zaczął, ale pełen przerażenia okrzyk przerwał mu w pól słowa: - O, Matko miłosierna, Remus! To, co tak wstrząsnęło staruszkiem, znajdowało się po przeciwnej stronie chałup. Remmuerish obszedł je szybko i zobaczył Kristofa stojącego z rozdziawioną gębą na wprost wejścia do głównego domostwa tej niewielkiej osady. Na jednej z kolumn, które podpierały okap, wisiało coś, a raczej... - Rany macierzy - wyszeptał Hannibale ze zgrozą i aż cofnął się o pół kroku. Pionową kolumnę przecinała na wysokości dwóch trzecich belka wspornikowa, co ktoś wykorzystał z okrutną pomysłowością, krzyżując swą ofiarę za pomocą drewnianych kołków. Rozpięte na belkach zwłoki nosiły ślady długotrwałych tortur, dłoniom brakowało większości palców, a pierś ozdabiał makabryczny fular z zakrzepłej krwi, która wypłynęła przez szeroko rozcięte gardło. Nieszczęsny chłopak musiał zatem żyć w chwili, gdy oprawca przygważdżał go u wejścia. Przerażającego dzieła dokonano nie tak dawno temu, bo choć muchy kłębiły się już wokół licznych ran, czerwień tu i ówdzie lśniła jeszcze świeżo. Roztrzęsiony Kristof wbiegł do chaty, zaraz jednak wypadł z niej w jeszcze gorszym stanie ducha. Hannibale podszedł na sztywnych nogach do zmaltretowanego ciała i sam nie wiedząc, dlaczego to robi, dotknął poharatanego boku. Potem roztarł bezwiednie w palcach lepki karmazyn, wspiął się po skrzypiących schodach i potoczył wzrokiem po wnętrzu izby. Kapiąca z pryczy pod ścianą krew nie zdążyła jeszcze stężeć, tyle jej uszło z człowieka przywiązanego do prymitywnego łoża. Miał twarz osoby pogrążonej w głębokim, spokojnym śnie. Nie ukołysała go jednak do tego snu żadna łagodna melodia, tylko ostrze, którym rozpłatano go niczym bydło od mostka do pachwiny. Tak samo jak Hannibale... jak jego ubezwłasnowolnione ręce rozpłatały kiedyś rodzonego syna... Tak samo. - Och, ludzie, nie... Remmuerish zatoczył się na wielki stół, przewrócił się razem z nim, w hurkocie spadających z blatu naczyń uderzył plecami w przeciwległą ścianę i osunął się po niej bezwładnie. W chacie panował półmrok, lecz w duszy Hannibale zapadła nagle prawdziwa noc. - Dlaczego? - wymamrotał drżącymi wargami. - Dlaczego nie chcą mi dać spokoju?! Pokuta, nieprawdopodobny zbieg okoliczności, klątwa zza grobu przeklętego Petra Durqvartza? Czymże to było, na wszystkie i rany Ziemi? Kałuże krwi i sadystyczne tortury to jakby podpis Ramireza na frontonie domu. Kruchy i dopiero co odzyskany spokój pękł pod naporem powracających wspomnień z seansu, w którym przez sześć lat Hannibale odgrywał rolę widza z oczami otwartymi na siłę. Kościelny zbór, w którym demoniczne alter ego Remmuerisha znalazło azyl, wściekłość i żądza mordu tak potężna, że przedzierały się nawet przez mentalne bariery Hannibale. Jakaś wędrówka przez ostępy, niespodziewany zwierzęcy strach Ramireza przed ciemnością, którym Hannibale pozostanie już chyba skażony do końca swoich dni, wreszcie feeria piekielnych świateł siejących śmierć i zniszczenie w chutorze Calaghana. Więc to dlatego nazwisko było znajome... Potem coś się stało i Hannibale zapadł w niebyt, tracąc ostatni kontakt z Ramirezem. Może mieszkańcy osady stawili temu dewiantowi krótkotrwały opór i unieszkodliwili go na jakiś czas, za co potwór Durqvartza zemścił się na nich bezlitośnie? - Przecież nie mogłem temu zapobiec, nie mogłem... - jęknął, ogarnięty przytłaczającym poczuciem winy. Remmuerish nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że martwy mężczyzna na pryczy słucha go i dołącza swe bezapelacyjne „tak" do skazującego werdyktu upiornej ławy przysięgłych złożonej z tych wszystkich, których machina zagłady zwana Ramirezem zamęczyła i pozbawiła życia. A spośród chóru ofiar najgłośniej oskarżał go nieszczęsny Enrike... - Nie! - ryknął Remmuerish i potykając się o przewrócone sprzęty, wybiegł z chaty. - Ja tego nie zrobiłem! Ja tego nie zrobiłem, słyszycie? Nie zabiłem was, to nie były moje ręce, to nie byłem ja! Gdzieś z daleka dochodziło ujadanie psa, a obok ktoś rzucał w powietrze słowa o wiele za ciepłe i zbyt słabe, by przedarły się przez czarną mgłę. Hannibale runął na kolana przed ukrzyżowanymi zwłokami i przytulił czoło do poranionych stóp. Wiedział, że ułomna pamięć człowiecza tępi się z czasem i wykrusza, podczas gdy bank danych jego neuromotoru przechowa najdrobniejsze szczegóły i nigdy nie pozwoli mu uciec od tych przerażających obrazów. Remmuerish nie mógł nawet zapłakać nad własnym losem i losem tych skatowanych nieszczęśników. Jego nowe, sztuczne ciało nie znało łez. - Chciałem wam jedynie pomóc, przynieść światło, a nie cierpienie, uwierzcie mi - szeptał błagalnie. - Ale byłem głupi, tak bardzo głupi i ślepy! - Straszna rzecz. - Wreszcie dotarł do niego cichy, wyraźnie łamiący się głos Kristofa. - Taki był z niego porządny chłopak. I Anhawar... Co tu się wydarzyło, do kroćset chochlików? I kto im to zrobił? - Ja - wydusił Hannibale. - Przestańże bredzić, człowieku! - To wszystko z mojego powodu, to ja ich uśmierciłem. - Przestań, powiadam! - zdenerwował się staruszek. – Całkiem już odebrało ci zmysły? Spójrz na te rany. Krew jeszcze dobrze nie zakrzepła, a ty szedłeś ze mną od samego rana. Ja wiem, że wy świątobliwi obwiniacie się za wszystko, co złe na tym świecie, ale, na rany Matki, tego już chyba za wiele! Weź się do kupy, przyjacielu, i pomóż mi raczej dojść do tego, co tu się stało. W trzeźwych słowach Kristofa, choć pełnych pasji i nieskrywanego bólu, była logika i Remmuerish dostrzegł ją od razu. Nie umniejszyło to jednak wcale jego goryczy. - Nie wiesz, kim naprawdę jestem, i nie pojmujesz, o czym mówię, ale to nawet lepiej - rzekł drewnianym głosem, wstając z klęczek. - Bo gdybyś wiedział... A zresztą w czym ja ci mogę pomóc? - Nim osiadłem w tej dziczy, byłem obermajstrem w pewnej mieścinie ładny kawałek drogi stąd. Na kilometr rozpoznam łebskiego gościa - nadspodziewanie twardo odparł staruszek. - Andre był mi bliski jak brat i za żadne skarby świata tak tego nie zostawię. Nie proszę o wiele, tylko żebyśmy rozejrzeli się razem po chutorze i poszukali jakichś śladów. - Po co? - spytał Hannibale obojętnym tonem. - Ci dranie nie mogli ujść daleko. Niech no tylko trafię na cokolwiek, co mógłbym podsunąć Halse pod nos, kawałek szmaty albo choćby ich plwociny, a ona już... - Co, chcesz ich może gonić? - przerwał mu cierpko Remmuerish. - I kto tu jest bliższy postradania zmysłów, ty czyja? Nie dam się znowu namówić na nic podobnego. Raz już popełniłem ten błąd i do dzisiejszego dnia gorzko żałuję. Rób, co uważasz za stosowne, bracie, mścij swych przyjaciół i goń za ich mordercami, ale mnie zostaw w spokoju. Ja mam własną pielgrzymkę do odbycia. - Zatem niczego po tobie nie mogę oczekiwać? - Kristof popatrzył na niego głęboko zawiedziony. - Nikt mnie jeszcze nie nazwał człekiem małodusznym, ale było nie było, ja pomogłem ci dzisiaj w potrzebie, a ty, choć jeszcze przed chwilą takeś lamentował... Hannibale spojrzał ponownie na zmasakrowane zwłoki. Staruszkowi nie sposób było odmówić trafności spostrzeżeń, a on sam w pierwszym szoku zbyt łatwo dał się oszukać koszmarom przeszłości. Jeśli jednak nie Ramirez dokonał tej rzezi, to kto? W tej chwili przychodził Hannibale na myśl jedynie jakiś lokalny odłam Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia, bandziory tutejszego chowu albo... albo tropiciele. - No dobrze, możemy się rozejrzeć. - Remmuerish pośpiesznie uciął wyrzekania staruszka. - Tylko powtarzam, bez względu na to, co odkryjemy, nie pójdę z tobą dalej. No, chyba że... Kristof czekał na dokończenie, Remmuerish jednak rzucił tylko: Chodźmy. Pół godziny później wiedzieli właściwie tyle samo co przedtem, i żyli praktycznie nic. Ktoś zamordował brutalnie dwóch mieszkańców chutoru, dwóch pozostałych, być może porwanych przez tajemniczych napastników, nigdzie nie znaleźli, chociaż zajrzeli nawet pod spalone bierwiona ostatniej z chałup i nawoływali głośno przez blisko kwadrans. Halse też niczego nie wywęszyła pomimo wciskania nosa w każdą możliwą szparę i ganiania od zabudowań do Lasu i z powrotem. - Nic z tego nie będzie. - Hannibale usiadł na stopniu obok milczącego ponuro Kristofa. - Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, rzecz jasna. - Jakie przypuszczenia? - Że to wszystko jednak robota trakerów. Staruszek odwrócił ku niemu zdziwioną twarz. - Trakerów - powtórzył Remmuerish. - Tropicieli, łowców głów. Słyszałeś kiedyś o takich? - A i owszem - mruknął Kristof. - Ale skąd ty możesz o nich wiedzieć? Myślałem, że wasz kult nigdy nie wszedł Cechowi w paradę. - Nie wyznaję żadnego kultu - odparł Hannibale półgłosem. - Coś ci wtedy musiałem odpowiedzieć i skleciłem na poczekaniu tę historyjkę o panwirystach. Nic mnie z nimi nie łączy. - Nie? No to kimże ty naprawdę jesteś, hm? - Już ci mówiłem: lepiej, żebyś nie wiedział. - Nie do takich odpowiedzi jestem nawykły... - zaczął Kristof z lekka urażonym tonem, lecz Hannibale wskazał zwłoki Remusa i z emocją, ale już bez poprzedniej emfazy powiedział: - Widzisz go? To moje dzieło, mimo że nie poderżnąłem chłopakowi gardła własnoręcznie. Tak samo jak ten biedny Anhawar i Matka Ziemia wie, ilu przed nimi. Jeśli nie chcesz skończyć w podobny sposób, przestań już pytać mnie o cokolwiek. - Człowieku, tyś naprawdę oszalał. - Kristof mimowolnie odsunął się od Remmuerisha. - Ciarki przechodzą, kiedy się ciebie słucha! - Być może - skwitował Hannibale z posępną miną. – Jestem istotą przeklętą i do tego ściganą przez sforę sprzedajnych kanalii. Chcesz usłyszeć przyjacielską radę? Rozstań się ze mną natychmiast i jak najszybciej o mnie zapomnij. Dość mam na sumieniu, żeby dodawać kolejne... Halse, podczas całej tej rozmowy przycupnięta u stóp swego pana i wodząca ślepiami od twarzy do twarzy, skoczyła naraz jak oparzona i z wściekłym ujadaniem pognała gdzieś w bok. - A ta czego? - Zaalarmowany Kristof poderwał się ze stopnia. - Halse? Halse! Hej, może to Andre? Halse, czekajże, do diabła! Ale psisko pędziło już z całych sił przed siebie, jakby chciało powetować sobie wcześniejsze niepowodzenia w szukaniu tropu. Kristof ruszył za nią bez zastanowienia, Hannibale zawahał się jednak. To był dobry moment, żeby oddalić się wreszcie od tego makabrycznego miejsca i jednocześnie od zagrożenia ze strony domniemanych tropicieli. Niewykluczone, że wciąż kręcą się gdzieś w pobliżu. A ten poczciwy człowieczek być może pędzi im właśnie na spotkanie. Z drugiej strony, odwrócić się plecami jak ostatni tchórz i pozostawić towarzysza na pastwę czyjegoś bezwzględnego okrucieństwa... - Graw, co ja wyprawiam - westchnął i powlókł się za Kristofem, który zniknął właśnie za rogiem sąsiedniej chaty. Szczekanie Halse straciło jakby na sile i kiedy Remmuerish okrążył domostwo, ujrzał sukę w konfrontacji z jakimś mocno przestraszonym nastolatkiem. Chłopak nieporadnie próbował zasłonić się rękami przed paszczą, która mogła przepołowić go jednym kłapnięciem. Halse nie miała jednak zamiaru atakować. Wystarczyło jej, że go pilnuje i nie pozwala zawrócić do Lasu, skąd tamten najwidoczniej przybył. - Nie rusz, Halse! - Kristof rozkazał jej na wszelki wypadek, a potem zbliżył się do dzieciaka. - Spokojnie, chłopcze, spokojnie, ona ci nic nie zrobi. Ani ja, więc przestań się trząść... Ejże, przecież ty ledwie stoisz na nogach! Daj no, pomogę ci. Kiedy jednak Kristof objął chłopaka, ten aż zawył z bólu. - A tobie co? - Przedarłem sobie... W suczy ryj, ojca mi zabili! - wybełkotał niedorostek bez większego ładu i uczynił wysiłek, by stanąć prosto. Ręka Kristofa ześlizgnęła się po jego plecach, cała umazana krwi. - Matko miłosierna, to już trzeci! Smród i licho, co tu się wyprawia?! Astilbeo? - Jestem. - Remmuerish podszedł do balansującego na granicy przytomności chłopca. - Pokażcie to... graw, ależ okropna rana! Trzeba go jak najprędzej przenieść do chaty i zrobić opatrunek, zaraz, zaraz, ale ja chyba... ...gdzieś już spotkałem tego dzieciaka, dokończył w myślach. Gdzie to było? Gdzieś w New Cheshire, bez wątpienia, ale gdzie dokładnie? Chyba na przedmieściach. Ramirez zachowywał się tamtego dnia jak kompletny szaleniec, gnając przez miasto za jedną ze swych ofiar. Dopadł ją w jakimś spokojnym domu na peryferiach, ale ofiara - tak, to był właśnie ten mały - wymknęła mu się zwinnie jak małpka. Oczy chłopca także rozszerzyły się na widok Hannibale, nie było w nich jednak radości z niespodziewanego spotkania, tylko niedowierzanie i paniczny strach. - Ra... Ram... aaa! - wyjąkał, i zapominając o psich kłach oraz swych rozharatanych plecach, rzucił się na oślep do tyłu, twarzą prosto na sękaty pień drzewa. Gdyby nie Remmuerish, który błyskawicznie znalazł się między przerażonym nastolatkiem a kikutom gałęzi, chłopak niechybnie wbiłby go sobie w czoło. - A niech mnie...! - Staruszek aż się zatchnął. - Kim ty jesteś, na wszystkie duchy Lasu? - Skończonym idiotą - odrzekł Hannibale z goryczą, a potem wziął na ramiona nieprzytomnego Kevina Kudlischkę i w milczeniu ruszył ku zabudowaniom. ROZDZIAŁ 2 Ostrożnie i czule, jakby to był jego własny syn, Remmuerish złożył chłopca na barłogu w jednej z mniejszych chałup, nie dbając o to, że plami krwią czyjeś posłanie. Rana nie była specjalnie głęboka, ale za to duża i paskudnie poszarpana na brzegach. Wyglądała na dzieło zwierzęcych zębów albo pazurów. - I jak? - spytał zafrasowany Kristof. - Niedobrze - westchnął Hannibale. - A będzie znacznie gorzej, jeśli natychmiast nie powstrzymamy krwawienia. Tylko czym, u licha? Zwykły bandaż mało co tu da, obrażenia są zbyt rozlegle. Gdybym miał igłę i jakieś nici, a choćby i kawałek drutu, spróbowałbym to zszyć. - Nici, powiadasz? Poszukam - zaoferował się bezzwłocznie staruszek. - Anhawar co prawda wiele więcej ponad dotyk i szczyptę ziół nie używał, ale a nuż... - Tylko szybko. I rozejrzyj się jeszcze za jakąś wodą. Trzeba to przemyć. Kristof zakrzątnął się po obejściu, podczas gdy Hannibale przewrócił Kevina na brzuch, rozerwał poszarpaną koszulę do końca i delikatnie podwinął przesiąknięty krwią materiał tak wysoko, jak się dało. Plecy chłopca były rozorane od szyi do pasa, zupełnie jakby ktoś przeciągnął go po haku. Albo po złamanej gałęzi, w ranie pełno było bowiem okruchów kory i drobnych kawałków drewna. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby wdała się jakaś infekcja! Podarł prześcieradło na kilka pasów, zwinął jeden z nich w luźny gałgan, i z wielką delikatnością zaczął przecierać ranę. - Ha, tu są żuki! - zakrzyknął Kristof tryumfalnie. - Słucham? - Kopagusy lekarskie, na oko będzie z kilkadziesiąt. Wystarczy, aż nadto. Zaraz, co jeszcze mówiłeś? Aha, woda, woda... jest, i to nawet dwa wiadra. W każdym razie wygląda na wodę i niczym nie ulatuje. O, to też się przyda. - Kristof! - Już idę, już - zmitygował się staruszek. Postawił pełny cebrzyk przy łóżku, a na zydlu przy wezgłowiu niedużą gęstą klatkę z ogniodębowych żerdek oraz bardzo stary, lecz całkiem jeszcze uprawny luminar. Hannibale odrzucił przesiąknięte krwią płótno i kątem oka zerknął na klatkę, w której roiło się od ciemnobrązowych chrząszczy, wielkich jak palec. - I po co je tu przyniosłeś? - rzekł, spoglądając na Kristofa z zaskoczeniem. - Jak to po co? Żeby małego zacerować. Nie patrz tak na mnie, mówię zupełnie poważnie. To rzekłszy, potrząsnął klatką, otworzył wieko i ostrożnie wyciągnął jedną sztukę. - Widzisz? - Przysunął chrząszcza bliżej światła. Chwycony tuż za głową owad natychmiast otworzył w reakcji obronnej potężne żuwaczki, płaskie jak łopaty i drobniutko piłkowane na brzegach. - Kilka razy miałem sposobność oglądać, jak to się robi, chwała Matce. Trzeba się tylko pilnować, bo jak drań chwyci tymi swoimi cęgami, to już go nie oderwiesz, chyba że z kawałkiem mięsa. - Aa, takie żywe klamry chirurgiczne? - zaciekawi! się Hannibale. - Otóż to - przytaknął staruszek i wrzucił chrząszcza z powrotem do klatki. - Na dodatek mają coś takiego w ślinie, że rany się nie paskudzą i szybciej goją. - Założę się, że sama natura im tego nie dała - mruknął Remmuerish pod nosem. - Chodź, podnieś małego z tamtej strony, muszę wymyć mu te wszystkie świństwa. Zanurzył kolejny zwitek płótna w cebrzyku i nie wyciskając go, zaczął czyścić ranę. - Myślę, że wystarczy, lepiej zresztą nie potrafię tego zrobić. - Hannibale wytarł ręce w pościel i ponownie rzucił okiem na klatkę z kopagusami. - Graw, brzydzę się robactwem. Może ty? - W porządku, tylko zamieńmy się miejscami - zgodził się staruszek, a kiedy Hannibale przejął bezwładne ciało w swoje ramiona, dodał z profesjonalną nutą w głosie: - Ściągaj brzegi rany, mocno i jako tako równo, o, tak... Potem wyjął chrząszcza i przytknął jego głowę do skóry chłopca. Gdy tylko potężne żuwaczki zacisnęły się na niej, zgrabnie ukręcił resztę tułowia owada. - Co ile chcesz je dawać? - spytał Remmuerish. - Im gęściej, tym lepiej, chociaż i tak blizna zostanie małemu okrutna. Ściągnij o tyle wyżej... Cała operacja poszła Kristofowi nadzwyczaj sprawnie. - Uff, mam nadzieję, żeśmy zdążyli - sapnął i przyjrzał się swemu dziełu. - Dwadzieścia jeden główek, aż się wierzyć nie chce! - Jest młody, na pewno się wyliże - rzekł z nadzieją Hannibale. Z szerokich pasów prześcieradła zrobili jeszcze nieprzytomnemu Kevinowi ciasny opatrunek i wreszcie okryli go derką ściągniętą z sąsiedniej pryczy. - Żeby się tylko obudził - westchnął Remmuerish, siadając ciężko na zydlu. - Żeby tylko - powtórzył niczym echo Kristof i przeniósł wzrok na Hannibale. - Ale czy nie zechce znów dać drapaka w Las, hm? Chłopak wyglądał, jakby zobaczył samą śmierć, kiedyś się nad nim pochylił. Powiesz mi, dlaczego, czy znowu fukniesz, żebym nie zadawał pytań? - Znam go - mruknął Remmuerish zdawkowo. - Tyle to i sam się domyśliłem. - Staruszek uśmiechnął się nieco dwuznacznie. - I tego, że mały chyba coś nie za bardzo cię lubi. - Ja... To nie tak. - Hannibale splótł ręce w zażenowaniu. - Miałem sobowtóra, istne monstrum w ludzkiej skórze, który parę dni temu omal nie posiekał chłopaka żywcem. - A to dzisiaj? - Nie, to na pewno nie był on. Wiem to, bo... bo wiem, po prostu. Ale chłopak najwidoczniej nie miał o tym pojęcia i wziął mnie za tamtego potwora. Stąd jego panika. - Brat-bliźniak? - W pewnym sensie, tyle że wyrodny. - Hannibale uśmiechnął kwaśno. - I, jeśli łaska, nie chciałbym już więcej o nim - A proszę bardzo. W końcu mnie i tak nic do tego. Staruszek zamilkł, ale po chwili namysłu Remmuerish postanowił jednak kontynuować rozmowę. Bał się, że mały ocknie się w obecności Kristofa, a zatem lepiej uprzedzić pytania nowego znajomego i odkryć się, nie ze wszystkim, rzecz jasna, lecz na tyle, by uniknąć choćby części niedomówień. Z drugiej strony, gdzie tu konsekwencja? Jeśli zdradzi temu człowiekowi swój sekret, narazi zarówno jego, jak i siebie. No dobrze, o swoją skórę mógł ostatecznie nie dbać, byłoby jednak podle odpłacać staruszkowi i takim brzemieniem niepotrzebnej wiedzy. Tylko że ten dzieciak, który pojawił się nie wiadomo skąd, jak ucieleśniony wyrzut sumienia, nie pozwoli mu milczeć. Na myśl, że jeszcze raz ktoś mógłby wziąć go za Ramireza, Hannibale pociemniało w oczach. Trudno, musi zaryzykować. - Graw, o ileż prościej jest po prostu być złym - mruknął, żeby od czegoś zacząć. - Hę? - Słuchaj no, Kristof, słyszałeś kiedyś o mannekenach? Staruszek zwlekał z odpowiedzią zatrważająco długo jak dla Remmuerisha, a kiedy się w końcu odezwał, uczynił to z żalem jakimś i nostalgią: - Ano słyszałem. Przez chwilę obydwaj milczeli przygaszeni, choć niewątpliwie każdy z zupełnie odmiennych powodów. Najwidoczniej Remmuerish niechcący trafił w jakiś wyjątkowo czuły punkt staruszka i wszystko zależało teraz od tego, czy było to tylko wyblakłe wspomnienie, czy też blizna po drzazdze takiej jak ta, którą Durqvartz wbił w duszę Hannibale. Tak czy owak, Kristofowi nieobcy byli „zimni", jak niektórzy śmiertelnicy pogardliwie nazywali mannekeny. - Miałeś z nimi złe doświadczenia? - Remmuerish ostrożnie podjął rozmowę. - Złe? Skądże znowu, jedne z najlepszych. Westchnienie ulgi, które mimowolnie wyrwało się Hannibale, było tak głośne, że staruszek aż drgnął - Domyślam się, że twoje nie były zbyt dobre, hm? - Ton Kristofa był pełen współczucia. - Nie obawiaj się, jestem istotą z krwi i kości. - A ja nie - wyrzucił z siebie Remmuerish gwałtownie, ze strachu, że w ostatniej chwili opuści go odwaga, i natychmiast zastygł w oczekiwaniu na kontrę. Ale Kristof odchylił się tylko do tyłu i pokiwał dobrodusznie głową. - Pewnie, że nie. - To aż tak widać? - bąknął Hannibale, bezwiednie splatając i rozplatając dłonie, i nie patrząc staruszkowi w oczy. - Po tym, jak wtedy śmignąłeś za chłopakiem, to już nawet głupi by się domyślił. - Kristof rozchylił wargi w półuśmiechu. - Zwykły człowiek nigdy takiej sztuczki nie dokona, tylko zjawa albo ktoś taki właśnie, jak ty. - Nie jesteś zaskoczony? - Najbardziej ze wszystkiego, przyjacielu, to ja jestem teraz zasmucony przez nieszczęście, które spadło na bliskich mi ludzi - odparł Kristof, po czym podniósł się ze swojego siedzenia. - I skoro już o tym mowa, trzeba mi się nimi zająć. Ty rób swoje, transformuj się, czy jak to wy tam między sobą nazywacie, ja nie będę ci przeszkadzał. Oniemiały Hannibale otworzył usta. - A co, może nie dlatego pytałeś? - Staruszek znów uśmiechnął się jak Sfinks. - Chciałeś wiedzieć, czy przypadkiem nie padnę trupem na widok takich niesamowitości? Ech, przyjacielu, nie takie rzeczy już w życiu widziałem! Kristof machnął wymownie ręką i odwrócił się do wyjścia, a widząc zrywającego się ze stołka Remmuerisha, dorzucił: - Nie, nie, poradzę sobie sam. Ty już lepiej czuwaj przy małym. *** I Hannibale czuwał. Mijały godziny, podczas których coś działo się na zewnątrz, lecz on się wyłączył. Tylko raz wstał ze swojego posterunku i wyjrzał na polanę, kiedy w światło gasnącego dnia wmieszał się rdzawy, ruchomy blask. Pełzające po ścianach chaty refleksy pochodziły z wielkiego pogrzebowego stosu. - Niech was Drzewo przyjmie - wyszeptał i powrócił do przerwanych rozmyślań. Twarz miał teraz niemłodą i dość pospolitą, pożyczoną od jakiegoś aktora z widimalowych tasiemców, którego nazwiska nawet nie pamiętał. Na lawie pod przeciwległą ścianą znalazł wyszczerbiony kawałek plastikowego lustra i dokonał kilku poprawek wokół ust i nosa. Tak powinno być dobrze, ten aktorzyna zawsze grywał przeciętniaków z tłumu, ludzi nijakich, łatwych do przeoczenia. - Przecież mogłem ci pomóc w znoszeniu drewna, dlaczego mnie nie zawołałeś? - odwrócił się do Kristofa, który właśnie przekroczył próg. - Nie ma o czym mówić - sapnął staruszek, wyraźnie zmordowany. - Mów lepiej, co z nim? - Ciągle nieprzytomny. Jest tu ktoś w okolicy, kto mógłby go fachowo zbadać? - Był tylko Anhawar. - I już żadnego innego lekarza? - W tym segmencie? Na pewno nie. - A w New Cheshire? - Gdzie? - Chciałem powiedzieć, w Keshe - poprawił się Hannibale. Na szczęście pamiętał tę potoczną nazwę, bo oficjalna najwidoczniej nie była powszechnie znana. - Aa, tam, to tak. Nawet paru, ale chyba niewiele wartych. - Dlaczego? - Tak myślę, skoro ludzie przybywali do Anhawara aż z Yssauk. A to jeszcze dalej na północ. - Ale jacyś są? - Ano, są. - W takim razie nie ma co zwlekać - rzekł Hannibale stanowczo. - Wyruszam o świcie. ROZDZIAŁ 3 Ciemność i oślepiające światło na przemian - tym przede wszystkim okazało się Drzewo, które Thomas Farquahart po raz pierwszy w życiu oglądał z zewnątrz. Kilimem utkanym z cienia i blasku, niekończącą się panoramą malowaną jaskrawymi grzbietami konarów oraz migotliwą siecią innych zupełnie nieznanych mu struktur. Cienkich, zdawałoby się jak pajęczyna, lecz kiedy koga Anhelosów przeleciała dostatecznie blisko, Thomas dostrzegł na jednej z tych nitek owalny cień ich statku, mikroskopijny w porównaniu z rozmiarami żylastego słupa. Deus, jakież to wszystko było złudne dla oczu! - Boja na dziewiątej - rzekł Jesus, który stal przy sterowniczej konsoli. Koga wykonała skręt w lewo z gracją jaskółki, a potem pomknęła ostro w dół. Krajobraz na zewnątrz po raz kolejny zmienił się jednocześnie we wszystkich trzech płaszczyznach, co tylko wzmogło zakłopotanie Farquaharta. Od pół godziny jego zmysły były wystawione na ciężką próbę. Określenie rozmiarów czegokolwiek, dystansu oraz kierunków świata przychodziło z trudem w sytuacji, gdy jedynym niezmiennikiem był pokład statku Anhelosów pod stopami. Cała reszta świata kręciła się wokół jak wielka okrągła klatka pod dyktando komend Jesusa, który raz po raz korygował kurs okrętu muśnięciami smukłych palców po konsoli. Nawet Noel, który stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wyglądał na lekko oszołomionego. - Boże mój, ależ to draństwo wyrosło! - szepnął, śledząc masyw odpływającego w półobrocie konaru. - I jak się zmieniło! Bea, przytulona do Thomasa i tak samo jak on milcząca w obliczu potęgi Drzewa, rzuciła przelotne spojrzenie Kreuffowi, a polem zerknęła w tył ponad ramieniem Farquaharta. Von Klosky, pochłonięty rozmową ze starym Anhelosem, jako jedyny z pasażerów wykazywał obojętność wobec nadzwyczajnej scenerii. Dziewczyna nie wiedziała, czego dotyczyła dyskusja, bo obydwaj mówili bardzo cicho, ale wyraz twarzy Gerharda sugerował, że nie była to gadanina li tylko dla zabicia czasu. Może domawiali się co do opłaty za przewóz tylu nadliczbowych osób? Bądź też, domyślała się, von Klosky wziął starego na spytki, jak się sprawy mają na dole. Wszędobylscy Anhelosi niewątpliwie byli na bieżąco z najświeższymi plotkami. - Co to jest? - Podniecony głos Thomasa sprawił, że powróciła wzrokiem do scenerii za burtą. - Przecież mówiłaś, że gwiazdy się nie poruszają! - Bo nie - odparła dziewczyna półszeptem. - To znaczy, poruszają się, ale z pewnością nie jak rój świetlików... Uwagę Farquaharta przykuła gromadka kilkunastu tajemniczych światełek tańczących poniżej statku. Swymi chaotycznymi, zygzakowatymi ruchami do złudzenia przypominały chmarę nocnych owadów. Jak daleko były - metry czy setki kilometrów - tego ani Bea, ani Thomas nie potrafili określić. Może Nion mógłby odpowiedzieć na to pytanie, lecz wyczerpany Ux zasnął jak dziecko i nikt nie miał sumienia budzić nieszczęśnika, zwłaszcza dla takiej błahostki. Przyglądali się zatem z ciekawością, dopóki fruwająca konstelacja nie rozproszyła się nieoczekiwanie. Chwilę później światełka zaczęły zmierzać w ich kierunku jedno za drugim, rosnąc w oczach. - Co za zaraza? - Thomas cofnął się odruchowo przed dziwnym deszczem, którego krople lecące po łamanych trajektoriach niespodziewanie nabrały złowieszczego charakteru. Koga natychmiast odpowiedziała serią błyskawicznych manewrów. Świat zawirował i Thomas poleciał w dół, pociągając za sobą Beę. Coś niby rozświetlona od środka meduza albo pająk z groteskowo długimi odnóżami przekoziołkowało tuż nad kopułą okrętu. Inny podobny stwór otarł się ze zgrzytem o kadłub, by w następnej sekundzie eksplodować bezgłośnie w czarnej pustce. - A ty co, synu, śpisz przy tych sterach, czy znowu myślisz o bezeceństwach? - Thomas rozpoznał głos siwego patriarchy. - Pierwszy raz tędy lecisz? No, i patrz, przyjacielu, cała kawa rozlała mi się na kontusz! Jesus odchrząknął coś niewyraźnie, zmieszany reprymendą. - Nie mamrocz pod nosem, tylko rób, co do ciebie należy, bo więcej nie pozwolę ci stanąć przy konsoli - wysapał stary, wycierając ubranie haftowaną serwetą. - I przegoń wreszcie te grzybojady! Dobrze wiesz, jak później wszystko po nich śmierdzi! - No przecież przeganiam, padre. - Jesus nie miał odwagi spojrzeć w stronę rodzica. Świetliste meduzy, które kłębiły się wokół kogi, jeszcze dwukrotnie podjęły próbę czepienia się statku, szybko jednak zrejterowały, porzuciły niefortunnie wybraną ofiarę i rozpierzchły się w nieładzie. - Deus, więcej tu macie takich niespodzianek? - Thomas spojrzał niepewnie w ciemność. Po intruzach nie pozostał jednak żaden ślad. - To... ee... żadna niespodzianka. - Jesus potarł grzbiet nosa w konsternacji. - Tylko wydawało mi się, że Marhaderos wreszcie zmądrzeli. - Kto? - Marhaderos, hołota z pleśniami. Nie policzysz, ile razy dostali nauczkę, a oni ciągle zasadzają się na nas z tymi swoimi tresowanymi pół warzywami. - Hm, coś macie sporo wrogów - rzekł Thomas z przekąsem. - Marhaderos to nie wrogowie, tylko biedni desperaci. Zwykłe utrapienie, nic więcej. Wkrótce na aksamitnie czarnym tle znów zalśniły światełka, ale żadne z nich nie zbliżyło się już do kogi. Większość pełzała leniwie we wszystkich kierunkach, migocząc jak płomyczki świec w ledwie wyczuwalnym podmuchu. Thomas zaczynał się z wolna niecierpliwić. Jakiś czas temu stracili z oczu połyskliwe grzbiety konarów, łagodnie zakrzywiające się w oddali, zatem, jeśli dobrze zapamiętał objaśnienia Gerharda, zeszli poniżej ostatniego, licząc od Wierzchołka, piętra korony. Nic jednak nie wskazywało na to, że się zbliżali do legendarnego Dołu i że ów Dół w ogóle gdzieś tu był! Thomas widział tylko nieprzenikniony mrok pocięły rzadkimi prążkami o ton jaśniejszych cieni i te leniwe światła. Może to okręty, które nie śpieszyły się zbytnio, lecąc donikąd? Albo przeciwnie, pomykały nie mniej chyżo od ich kogi, lecz były i tak wielkie i odległe, że sprawiały wrażenie sunących w ślimaczym tempie? Czymkolwiek były, wszystkie zdawały się poruszać po tej samej stromo wznoszącej się płaszczyźnie... nie, zaraz, to chyba raczej tor opadania kogi był tak ostro nachylony w stosunku do tamtych. A może wcale nie opadali? Może właśnie wznosili się coraz wyżej i odlatywali coraz dalej od planety? - Deus, gdzie my właściwie jesteśmy? - Zbolałym wzrokiem szukał choćby jednego szczegółu, który przypominałby znany mu świat. - I kiedy wreszcie dotrzemy na miejsce? - To już naprawdę niedaleko, amigo - odparł Jesus. - Widzisz tę jasną linię? Prawdę rzekłszy, Farquahart dostrzegł już wcześniej cienki łuk w ciemnościach, wziął go jednak za jeszcze jeden konar, tyle że widziany z innej niż do tej pory perspektywy. - To limes. - Co takiego? - Terminator, granica pomiędzy wiecznym cieniem Drzewa a światłem dnia. Najdalej za dziesięć minut zobaczysz swoją ziemię obiecaną, senhor Thomas. Jak to kiedyś powiedział Gerhard? Że piekło ma bardzo niewiele zalet? Deus, ten człowiek musi darzyć Dół prawdziwie synowską miłością, skoro przechodzą mu przez gardło podobne komplementy! Sypki i gorszy od bagna koszmar pod stopami, kąsający zewsząd chłód, a w płucach powietrze bez grama wilgoci i niemal ogołocone z tlenu. Zamiast lekko przymglonej arkadyjskiej perspektywy segmentów groza nieprzeniknionego czarno-żółtego tumanu i demoniczny poświst wichru, który nim targa i smaga ziemię jak pękiem tytanicznych batogów. Zrobienie kroku było nadludzkim wysiłkiem, oddychanie torturą, utrzymanie zaś kontaktu wzrokowego z pozostałymi - wyczynem zgoła magicznym. To już nie piekło, bo nawet ono jest dla ludzi, ale coś stokroć gorszego! Kolejny podmuch walnął go jak maczuga i przyparł do ściany jakiejś budowli - boleśnie twardej, martwej i niemożliwie długiej. Od kilku minut Thomas pełzł wzdłuż niej mozolnie. A może tylko mu się zdawało, że pełznie, podczas gdy w rzeczywistości przebierał jałowo nogami w tej potwornej mące z piachu i lodowych kryształków? Albo też chodzi w kółko jak bezmyślne, oślepić zwierzę? - Deus, zginąłem - jęknął i pożałował tego natychmiast. Nic nie pomagało: ani schylanie głowy, ani zakrywanie dłonią ust, bo obrzydliwy pył przeciskał się każdą, najmniejszą nawet szparką. Musiała istnieć przed nim jakaś ochrona, Thomas nie miał jednak niczego oprócz dziesięciu palców i rąbka kołnierza, które były całkowicie bezskuteczne wobec furii piaskowo-lodowej nawałnicy. Gdzieś w jej szalonych objęciach tańczyła reszta jego przyjaciół, ale nie było sensu wołać, bo nikt nie usłyszałby go nawet z bliska. - Na waszym miejscu poczekałbym do zmierzchu, kiedy narsim ucichnie - mówił stary Anhelos, zanim opuścili kogę. – Teraz jest najgorzej, wiatr ma dobrze ponad osiemdziesiąt węzłów przy gruncie i jeszcze pewnie przybierze na sile. Po cóż taki pośpiech, senhor Klosky? Pogubicie się w moment, albo i gorzej. Miał całkowitą rację. Ale Gerhard uparł się, twierdząc, że zna Tikt-al-Harruk jak własną kieszeń i że znajdzie drogę z zamkniętymi oczami. A Thomas nie czuł żadnego lęku, tylko ekscytację. Nigdy nie widział burzy piaskowej, ba, nie znał nawet takiego pojęcia, dlaczegóż zatem miałby odczuwać przed nią strach? Tym bardziej że z góry wyglądała zupełnie niewinnie, jak bladożółta mgiełka. Idylliczna ułuda, spotęgowana dodatkowo przez niezawodną maszynerię kogi, która z finezją kontrowała uderzenia huraganu i prowadziła okręt gładko jak po szynach. Na wysokości mniej więcej kilometra Jesus uaktywnił dodatkowe sensory i oczom wszystkich ukazał się nagle klarowny obraz Ziemi odfiltrowany z pyłowych turbulencji. Thomas nie mógł oderwać wzroku od pierwszej ludzkiej siedziby poza Drzewem. Jakże była inna od wszystkiego, co jego umysł kojarzył ze słowem „miasto"! Ani śladu Rzeki, wszędzie pełno kątów prostych, ale też i całej masy obłości. W porównaniu z Keshe osada musiała być ogromna, o ile kopulaste twory stojące w pryzmatycznie załamanych liniach, nie większe od łebka szpilki, były domami. Widział także większe struktury, jak całe Tikt-al-Harruk kształtem zbliżone do smukłych łez. Najbardziej zagadkowym elementem była deltowata ostroga, która wyrastała z tępego końca osady i dzieliła ją na pół. Intrygujący, ale spokojny widoczek z lotu ptaka... I jak okrutnie kłamliwy! Thomas odepchnął się od chropowatej ściany i ruszył na oślep przed siebie, lecz po kilku krokach ostatecznie uległ żywiołowi. Dalsza droga była niemożliwa, huragan przygniatał go jak prasa i wciąż dosypywał tego miałkiego świństwa, w którym nogi grzęzły bezsilnie. - Thomas! - Omam słuchowy? Nie, ktoś chwycił go za ramię. Ty narwańcu jeden, przecież mówiłem, żebyś zaczekał! Masz szczęście, że nie wywędrowałeś na otwartą pustynię! - Myślałem... Deus, miałem cię tuż przed sobą i nagle zniknąłeś jak duch. - Thomas zasłaniał dłonią usta, ale i tak co dwa słowa pluł piachem. - Wszystko znikło w tym przeklętym tumanie! Co to w ogóle jest? Znowu trafiliśmy w środek jakiejś wojny? - Tak, człowieka z naturą! No chodź, to już tylko kawałek. - Żebym jeszcze coś widział. - Thomas spróbował rozewrzeć .szerzej powieki, ale momentalnie zamknął je z powrotem. - To draństwo wyżre mi oczy! - Więc ich nie otwieraj. O, tu. - Pociągnięta przez von Klosky’ego dłoń Farquaharta dotknęła czegoś wiotkiego. – Trzymaj się tej liny i posuwaj wzdłuż niej. - A co z resztą? Bea? - Wykazała się większą dozą rozsądku od ciebie. - Słowa Gerharda ledwie przebijały się przez wiatr. - Wszyscy są już bezpieczni pod wiatrołomem. Trzymasz się mocno? - Trzymam się... *** Tikt-al-Harruk okazało się o wiele dziwniejszym miejscem, niż Thomas przypuszczał. Pomimo gęstej i gwarnej ciżby wydawało się ogłuszająco ciche, kiedy już przekroczyli jego bramy. Wiatr wył co prawda nadal i drobnego pyłu wszędzie było więcej niż pod dostatkiem, ale w porównaniu z gehenną, jaką Farquahart i przeżywał jeszcze przed chwilą, był to wprost rajski spokój. Wszystko za sprawą wiatrołomu, jak go nazwał Gerhard. Thomas widział go już wcześniej, na obrazie przekazywanym przez sensory kogi (ów zagadkowy „cień" przepoławiający osadę), dopiero jednak widok z bliska oraz suche wyjaśnienia von Klosky’ego przyprawiły go o prawdziwe zdumienie. Trzy wielkie żebra, sterczące z gruntu jak ości z kręgosłupa gigantycznej ryby, kłoniły się z gracją nad Tikt-al-Harruk. Setki mniejszych ostrołukowych poprzeczek splatało się razem w sieć. Thomas podrapał się w głowę. Nie, porównanie z rybą jest niewłaściwe, już raczej wygląda to jak szkielet dziobowej sekcji jakiejś łodzi wywróconej do góry dnem. - Ale przecież ta konstrukcja to same dziury! - odezwał się do Gerharda, rozglądając się jednocześnie na wszystkie strony. Jakże dziwnie i bogato odziani byli tutaj ludzie! - Wiatrołom to cała maszyneria - wyjaśnił von Klosky. - Pierwsze dwie ostrogi są katodami, które ładują dodatnio nadlatujące drobiny piasku, pyłu i lodu. Ostatnia z nich wytwarza pole magnetyczne i odpycha to wszystko jak pług, bokami i górą. - Wiatr też? - zdziwił się Thomas. -Jakim cudem? - A czyż wiatr to nie drobiny? - odparł Gerhard pytaniem na pytanie. - Co wylatuje z lufy pulsatora? - Plazma. - Czyli co? - No, ogień... - Innymi słowy, zjonizowany gaz. Z grubsza rzecz biorąc, wiatrołom robi to samo, co zapłonnik w karabinie, jonizuje powietrze. Nie czujesz charakterystycznego zapachu? - Czuję. - Thomas pociągnął nosem i kichnął potężnie. Przeklęty pył nie przestawał dawać mu się we znaki. - To ozon. Na szczęście wiatrołom zaprojektowano tu z głową, w przeciwnym razie wytrułby mieszkańców tej oazy. Zaraz, zaraz, Alem Haddż. To już tutaj. Von Klosky zatrzymał się przed kopulastą budowlą, typowym przykładem lokalnej architektury. Wielki szyld kołysał się na wietrze, ale wyrysowane na nim miękkie, abstrakcyjne linie nic Thomasowi nie mówiły. Do wnętrza kopuły prowadziła łagodna rampa, którą jakiś człowiek odmiatał cierpliwie (i według Farquaharta zgoła daremnie) z rdzawożółtej posypki. Mężczyzna był jak większość tutejszych zakutany w szeroki szlafrok i miał szczelny zawój wokół twarzy. - Salaam - zagadnął go Gerhard. - Czy to jest oberża Alem Haddż? - Salaam bashir - odrzekł tamten głosem stłumionym przez materiał na ustach. - Nie inaczej, szanowni nieznajomi. - Zgadza się, to tu. - Von Klosky odwrócił się do pozostałych. - Naturalnie, jeżeli dobrze zapamiętałem. Widząc, że goście kierują swe kroki w dół, człowiek w zawoju odłożył miotłę na bok i pośpieszył przodem, by otworzyć im uprzejmie drzwi. - Zapraszani, zapraszam. - Szeroki gest podkreślił jego słowa. Thomas minął go, zgiętego wpół, i wszedł w mroczny przestwór pełen ciężkich, drażniących woni, bełkotu wielu gardeł i jazgotliwej melodii. Deus, czy nawet muzyka na tym padole musiała przypominać płacz i zawodzenie wichru? - Byłam kiedyś w kafejce prowadzonej przez grupkę imigrantów - szepnęła Bea, zatykając nos. - Reklamowali się jako „oryginalna kuchnia saharyjska". Albo to byli oszuści, albo sprowadzili imitację swojej kultury do poziomu absurdu na potrzeby klienteli z Wierzchołka, bo ta cuchnąca nora w najmniejszym stopniu nie przypomina mi tamtego lokalu. Graw, jak oni mogą wytrzymać w takim smrodzie? - Jak oni w ogóle mogą tu żyć? - stęknął Thomas, przeciskając się w ślad za von Kloskym. Z beczkowatego sklepienia zwisało kilka finezyjnie powycinanych lampionów, które dawały akurat tyle światła, by dostrzec zarysy ciał. W pierwszej chwili Thomas przeraził się, że tak naprawdę to nie żadna oberża, ale jakiś przytułek albo hospicjum dla konających, tak przejmujące odgłosy dochodziły do jego uszu i tak nieprzyjemne było uczucie potykania się co chwila o czyjeś wyciągnięte bezwładnie kończyny. Za każdym razem jednak właściciel nóg podciągał je pośpiesznie i mamrotał niewyraźnie jakieś przekleństwa albo przeprosiny, trudno było zrozumieć. Gerhard dopchał się do stolika na przeciwległym końcu mrocznej sali. Siedział przy nim, a właściwie na modłę pozostałych klientów wpółleżał na wielkim pufie jeden tylko człowiek, który uniósł się na widok zmierzającej ku niemu gromadki. - Inge? - Mój Boże, Gerhard! Ile to już lat? Pięć? - Sześć - westchnął von Klosky. - Nikt cię nie zatrzymywał ani o nic nie pytał? - Jak zawsze konkretny, co? - uśmiechnął się Inge, a może była to tylko gra świateł, - Nie, nie miałem żadnych problemów. Ale widzę, że nie jesteś sam. Przedstawisz mnie? Gerhard szybko dokonał prezentacji i wrócił do tematu. - No dobrze, Inge. Opowiadaj, co i jak. - A ile wiesz? - Praktycznie nic więcej poza tym, że zniknął Teodor. - No to rzeczywiście niewiele - mruknął Inge. - Możesz chociaż powiedzieć, od kogo dostałeś ten kryptogram? - Od Rasklunda. - Od Grega? Jesteś pewien? - Raczej tak. - Szczęka von Klosky’ego poruszyła się niespokojnie. - Dlaczego pytasz? - Bo cztery miesiące temu całość spraw EsZetu przejął Variliev. - Inge oparł się o ścianę. - Rasklund nie jest już szefem niczego, mój drogi. Od kilku dni nie należy nawet do Dyrektoriatu, podobnie zresztą jak Terrence, Heppherhund i Sessu-Ngabene. - Terrence i Ngabene? - powtórzył Gerhard w niewesołej zadumie. - Co to za smród? To kto tam teraz rządzi? - W tym właśnie rzecz, że chyba nikt. - W skąpym świetle grymas Inge wyglądał niemal złowieszczo. - Formalnie Ruchowi wciąż przewodzi Dyrektoriat, ale za fasadą pozornej ciągłości władzy walka frakcyjna wrze na całego, a właściwie lepiej byłoby to nazwać „łap, co się da, i leć w swoim kierunku". Wróciłeś, bracie, do królestwa bez króla, gdzie prawie każdy tylko myśli w tej chwili, co by tu można jeszcze dla siebie wyszarpać. Obrzydliwa bijatyka sępów, oto czego areną stał się nasz niegdyś szlachetny Ruch. A jakaś tam misja i przesłanie dla świata? Mam wrażenie, że nikogo to już nie obchodzi. - Mnie obchodzi! - wykrzyknął von Klosky z emfazą. - I nie wierzę, żeby Terrence czy Ngabene poddali się tak łatwo! Przecież to byli najwierniejsi uczniowie Teodora! - Cóż, biurko to ciężki mebel i potrafi przetrącić nawet najsilniejszy ideowy kręgosłup. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że stara gwardia stała się naprawdę stara. Stetryczała, cyniczna i zaplątana w polityczne swary jak ryba w niewód. - Hej, czyja wyglądam na stetryczałego? - oburzył się Gerhard. - Nie, ale ty jesteś człowiekiem czynu i ciężkiej pracy w terenie. - Inge siorbnął coś z miniaturowej filiżanki. - Do tego od sześciu lat z dala od naszego piekiełka. A sześć lat to bardzo dużo. Ja leż zachowuję zdrowie psychiczne tylko dzięki temu, że częściej przebywam poza Cytadelą niż w jej gnijącym wnętrzu. - I wy chcecie, żebym pomógł wam wygrzebać się z tego łajna, tak? Sam jeden? - Von Klosky parsknął z niesmakiem. - Matko święta, coś mi się widzi, że prędko pożałuję swojej decyzji o powrocie. Powiedz mi chociaż, czego mam się spodziewać? I na kogo, prócz ciebie, mogę jeszcze liczyć? - Na Krinda, jeśli go odszukasz. - Inge zaczął wyliczać na palcach. - Na Sessu-Ngabene, o ile zdołasz wyrwać go z umysłowej zapaści. No i na Rasklunda, pod warunkiem, że odkryjemy, gdzie go przetrzymują. - I to wszystko? - Obawiam się, że tak. Ta kupa szczątków zwana Ruchem ledwie się trzyma. Dyrektoriat rozdarty wewnętrznymi sporami nie jest w stanie powstrzymać rozpadu, młodzi coraz bardziej się anarchizują, a ogół jest zdezorientowany. Wymarzone okoliczności dla demagogów pokroju La Forge’a. Słowo daję, Gerhard, jeśli potrwa to choćby kilka dni dłużej, ten drań bez większego wysiłku pozbiera resztki i odtworzy Ruch, ale już pod własnymi sztandarami. A wiesz, co jest największą ironią? Że to właśnie ten cwany szczurołap zachowuje się ostatnio najpoprawniej ze wszystkich. Istny wzór polityka i męża stanu, obrońca największych wartości Ruchu. - Nie żartuj, Inge. - Och, mówię o tym, jakie La Forge roztacza wokół siebie pozory. - Kątem oka Farquahart dostrzegł poruszenie, jakby nagły przeciąg wdarł się w gęstą zawiesinę dymu i kuchennych oparów wypełniających oberżę. - Ale to może mu w zupełności wystarczyć. Nie wiem nawet, czy nie przybyłeś za późno, bo Nastrouhs... Jakaś niewidzialna ręka szarpnęła głową Ingego i wtłoczyła mu ostatnie słowo do ust. Wygiął się konwulsyjnie i z ramionami nienaturalnie wykręconymi do tyłu wyrżnął nosem o blat, a potem wzniósł się magicznie metr nad swoim pufem. Filiżanki i miseczki przyniesione przez dyskretnego oberżystę, podstawka z jakimś kopcącym leniwie kadzidłem i utensylia niewiadomego przeznaczenia, wszystko to rozbryzgnęło się, gdy masywny blat gwałtownie podskoczył kopnięty czyjąś nogą, chyba von Klosky’ego. Thomas nie był pewien i nie miał czasu się nad tym zastanawiać. - Gerhard, co się...? Gerhard! Porwany w powietrze Inge krzyknął coś zduszonym głosem. Zaczął blednąc, znikać, roztapiać się w półmroku. Von Klosky wskoczył na stół i złapał dyndającą nad nim nogę, ale natychmiast sam został zaatakowany przez demoniczne nie-wiadomo-co i wywinąwszy kozła, poleciał twarzą na ścianę. Nawet nie zdążył się z nią zetknąć, tak błyskawicznie niewidzialna siła pociągnęła go w górę za pas podróżnego kombinezonu. Klepisko zadudniło tupotem nóg ludzi, którzy porzucili swoje niedbałe pozycje. Wrzeszcząc w przerażeniu „Szejtan, to szejtan!", pognali jeden przez drugiego ku wyjściu. Zdrętwiały Thomas nie wiedział, co ma robić i czego w ogóle jest świadkiem. Demony? Deus, na tym po stokroć przeklętym Dole wszystko wydawało mu się możliwe, nawet najprawdziwsze siły nieczyste. Gerhard walczył jeszcze rozpaczliwie, wił się i wykręcał jak małpka na sznurku, próbując sięgnąć za siebie rękami i strząsnąć niewidzialnego napastnika. Jednak to, co trzymało go w swym uścisku, wydawało się całkowicie nieuchwytne. Potem trzy rzeczy wydarzyły się niemal równocześnie: błękitna aureola strzeliła w sklepienie, von Klosky uległ momentalnej dematerializacji, Noel zaś wykonał imponujący skok z miejsca i również zniknął jak duch. - Matko wszechzieleni, co tu się wyprawia? - wyszeptał Farquahart i zasłaniając twarz ramieniem, rzucił się w bok. Miał jeszcze na tyle przytomności, by osłonić biednego Niona i odciągnąć go z drogi spadających kamieni. - Tom, uciekajmy stąd! - Bea szarpnęła go za rękaw. - Ale Gerhard... - Szybciej! Oślepiające światło dnia wdarło się w półmrok oberży smugą rozproszoną przez wodospad pyłu. Budynek rozpadał się, gruz grzechotał o blaty z polerowanego metalu i grał na ażurowych lampionach, dopóki i te nie spadły na podłogę. Nie było jak wydostać się na zewnątrz, bo ogarnięty paniką tłum zablokował skutecznie jedyne wyjście. - Deus, co teraz, co teraz? - mamrotał Farquahart gorączkowo. - Tam! Nie! Pod ścianę, jak najbliżej ściany! Bea! - To nie jest dobry pomysł. - Pod ścianę, mówię! - zakomenderował Thomas. - Przyjrzałem się wcześniej, tej budzie tylko dach wystaje nad żywogruntem. - To nie jest Drzewo, mój drogi. - Och, nieważne, nad czym wystaje, ale ściana na pewno nie runie. A jeśli nawet coś się nam posypie na głowy, to z małej wysokości. No, prędzej! Coraz większe kawałki sklepienia odrywały się na obrzeżach nieregularnej wyrwy i bombardowały klepisko, aż w końcu przeżarty pęknięciami strop nie wytrzymał i zawalił się z przeraźliwym łoskotem, grzebiąc pod sobą co najmniej kilkanaście osób. Pozostali klienci nawet nie obejrzeli się na swoich przywalonych ziomków, lecz jak ogarnięte amokiem bydło rzucili się po rumowisku ku najbliższemu prześwitowi w murze. - Krety. - Thomas splunął zdegustowany, przy okazji pozbywając się z gardła porcji miału. - Nikt nie myśli o rannych, tylko o sobie. Matko wszechzieleni, zaczynam szczerze nienawidzić tego miejsca. Bea? Nion? A wy cali jesteście? - Takoż, Thomas. - Biedny Ux wyglądał chyba najżałośniej i zarazem najbardziej komicznie z całej trójki, jak chude ptaszydło wytytłane w cukrze pudrze. Nikomu jednak nie było w tej chwili do śmiechu. - Głowa jeno nieco bolesna, musiała jakowaś twardość mnie urazić. - Pokaż no. - Farquahart dźwignął się ostrożnie. - Rzeczywiście, trochę krwawisz ze skroni, ale to chyba nic poważnego. A ty, Beatrice? - W porządku. - Dziewczyna stęknęła, strząsając z siebie całą lawinę prochu i kamiennych odłamków. - Chociaż tyle... Pytanie, co dalej? Przeczucie go nie zawiodło. Oberża faktycznie była tylko wielka ziemianką. Nawet część kopulastego dachu była wpuszczona w podłoże, nic zatem nie miało prawa spaść im na głowy. Ale sytuacja i tak nie była wesoła. - Gerhard zniknął, Noel zniknął, nie wiemy, gdzie jesteśmy ani dokąd pójść. Nie znamy tu nikogo, nie rozumiemy tutejszych obyczajów, za granicami tej osady czyha na nas istny koszmar. Jasna macierz, nie mamy nawet nic do jedzenia ani żadnych środków na kupienie żywności. Dłoń Bei zacisnęła się na palcach Farquaharta, przerywając ponurą wyliczankę. - Poradzimy sobie, Tom - szepnęła. - Inni też jakoś tutaj żyją. - Tak, tylko że od pokoleń. - Farquahart otarł kurz z powiek i przestąpił nad pogruchotanym fragmentem stropu. - I nie wiadomo, jak traktują obcych. Może ich pożerają żywcem? - Nie pleć bez sensu! - A co tu do tej pory miało sens?! - Thomas zamachał gniewnie rękami i na moment zamienił się w obłok kurzu, który tak jak pozostałą dwójkę pokrywał go od stóp do głów. - Możesz mi wytłumaczyć, co się przed chwilą stało? Gerharda literalnie diabli wzięli, ot co, więc czego jeszcze możemy się spodziewać po tym przeklętym Dole, ha? Armii aniołów-zbawicieli dla kontrastu? Czy może zwykłego linczu z rąk tłumu? Deus, popatrz na to! Jesteśmy w Tikt-al-Harruk zaledwie od godziny, a już posialiśmy tu śmierć i zniszczenie! - Nie cierpię, kiedy uderzasz w ten swój fatalistyczny ton. - Dziewczynie też nie dopisywał promienny nastrój. - Zdecydowanie wolę cię w wersji człowieka myślącego racjonalnie. I taki jest teraz potrzebny. - Aha - mruknął Farquahart i rozejrzał się po zrujnowanej oberży. Pył ze zdemolowanej kopuły kłębił się wszędzie i tańczył w podmuchach wiatru, opadając z powolną obojętnością na gruzy, połamane sprzęty i zmiażdżone ciała. Dwie z ofiar katastrofy żyły jeszcze, choć jednej z nich niewiele już można było pomóc. Drugi mężczyzna miał tylko przygniecione stopy. Thomas sforsował gruzowisko i nie namyślając się, chwycił nieszczęśnika pod ramiona. Puścił go jednak natychmiast, gdy ten zawył z bólu. Nie tak, idioto, skarcił się w duchu, trzeba najpierw odwalić ten złom. Tylko jak? - Bea, nie widzisz tu czegoś, co mogłoby posłużyć za dźwignię? - zawołał, po czym sam dostrzegł kawałek potrzaskanego kontuaru, w miarę długi i na oko wystarczająco solidny. We dwójkę, a potem jeszcze z pomocą Niona zaparli się na drewnianym ułomku, starając się nie zwracać uwagi na potworne wrzaski tego, którego próbowali wyswobodzić. Biedak musiał być w głębokim szoku, w przeciwnym razie nie rzucałby się tak i nie patrzył na swoich wybawców oczami pełnymi bezbrzeżnej trwogi. - Nieszczęśnik myśli pewnie, że chcemy wyrządzić mu jeszcze większą krzywdę - sapnął Farquahart. - Deus, tubylcy rozerwą nas na strzępy, jak tylko pokażemy się na zewnątrz. - Tutaj na pewno nie możemy zostać - odparła Bea. – Pchnij jeszcze odrobinę... Fragment stropu uniósł się wreszcie dostatecznie wysoko i Nion puścił drąg, żeby wyciągnąć rannego. Okazało się jednak, że mężczyzna podniósł się sam, i jęcząc, pokuśtykał w kierunku wyjścia. Thomas rzucił drewno na bok i z posępną miną zwrócił twarz ku rampie wiodącej na powierzchnię. Tłum już zgromadził się u jej szczytu, groźny i nieobliczalny jak każda wzburzona masa ludzka. - Lepiej spróbujmy odgrzebać plecaki - mruknął, czując mimowolny ucisk w gardle. - I miejmy nadzieję, że karabiny nadal są sprawne. - Nie będziesz do nikogo strzelał! - zaprotestowała Bea gwałtownie. - Owszem, będę, jeśli mnie sprowokują. - Farquahart wyminął ją, balansując na chwiejnych kamieniach. - A może w imię twej szlachetnej odrazy do śmiercionośnych urządzeń wolisz pokornie złożyć głowę na ołtarzu ślepej nienawiści motłochu? - Coś podobnego, Thomas Złotousty - parsknęła dziewczyna, ale jakoś nie mogła spuścić oka z gęstniejącej tłuszczy na ulicy. Nerwy obojga napięły się do niebezpiecznych granic. - Czemu nie wygłosisz równie płomiennej mowy do nich? - Może i tak zrobię. - Farquahart odnalazł zawalony gruzem stolik i zaczął odrzucać kamienie. - A w ogóle to pomogłabyś mi, zamiast fukać jak jeż. Odkopane plecaki przypominały rozpłaszczone psie ścierwa, ale karabiny, ku niewypowiedzianej uldze Thomasa, okazały się sprzętem najwyższej klasy. Nawet zbyt wielu zadrapań na nich nic było. - Uff, od razu mi lepiej. - Farquahart ścisnął kolbę, jakby to była dłoń najlepszego przyjaciela, i przełączył broń w stan gotowości. - Niech no który na nas choćby krzywo spojrzy, to... Bea, wiem, co powiesz, ale weź pulsator Gerharda. - O, nie! - Posłuchaj, nie musisz go w ogóle włączać. Wystarczy, żebyś trzymała na widoku, o, tak. Efekt psychologiczny. Dziewczyna popatrzyła przeciągle najpierw na niego, potem na wystającą z olstra złowieszczą lufę, a następnie na podekscytowany tłum za rzednącym parawanem kurzawy. W końcu bąknęła: - Dobrze, daj. Nałożyli zmaltretowane plecaki, otrzepali się jeszcze trochę i niczym trio desperatów z jakiejś awanturniczej opowieści ruszyli na spotkanie nieuniknionego. - Tylko pamiętaj, trzymaj karabin tak, jakby życie ludzkie nic dla ciebie nie znaczyło. - Thomas oblizał nerwowo wargi. - I... - Hej, a wy dokąd? Wszyscy troje zrobili w tył zwrot. - Deus, Noel! - Farquahart aż podskoczył z radości. - Gdzieś ty był? I gdzie Gerhard? A to kto? Kreuff pojawił się równie nagle, jak zniknął, teraz jednak trzymał za frak jakiegoś osobnika mizernej postury, ciemnego na twarzy i z mnóstwem błyskotek wyeksponowanych na łachmaniarskim przyodziewku. Przypominał przemytniczy stragan. - Jeden z naszych diabłów. - Noel potrząsnął czarniawym indywiduum jak workiem. - Gdyby nie moja ślamazarność, miałbym ich wszystkich, a tak złapałem jedynie tę małą obszczynogę i to dosłownie w ostatnim momencie. - Wyrzygasz te inwektywy razem z wnętrznościami, ty zasrany drzewołazie! - Pokurcz syknął jadowicie. - Puszczaj mnie natychmiast! - Jeżeli mi powiesz, dokąd zabraliście naszych ludzi. - Kreuff odwrócił ku sobie wierzgającą bezsilnie kreaturę. - No? - Prędzej odgryzę sobie język! - E tam, poświęciłbyś najbardziej interesującą część swojego ciała? Mikrus łypnął nienawistnie na Kreuffa, a potem rozwarł szeroko swoją podławą gębę, wywalił jęzor na wierzch i wysepleniwszy emfatycznie „Sysko la ledentolium", kłapnął paszczęką. Nie dość szybko jednak. Noel wpakował mu dłoń w usta, nim tamten zdążył zrealizować swą groźbę. Zęby zgrzytnęły na twardych jak stal palcach, a oczy niemal wylazły małemu gnomowi z orbit. - Zrobisz to jeszcze raz? - spytał Kreuff przymilnie niedoszłego językożercę. Czarniawy był bliski uduszenia. Pokręcił spazmatycznie głową i gdy tylko zimny knebel opuścił jego gardło, bluznął wymiocinami. - Ale paskuda. - Noel skrzywił się teatralnie. - No i zobacz, jak uświniłeś mojego przyjaciela. No cóż, Thomas nie zdążył się w porę usunąć... - W szlaczek obsrywam twoich ptasich przyjaciół - wycharczał buńczucznie czarny. - I słowa nie pisnę, choćbyś mnie przenicował. - Nie? - Kreuff wzniósł oczy jak poeta na moment przed deklamacją, po czym rzucił niedbale: - A, to zjeżdżaj, pokrako. Bez ciebie też sobie poradzimy. I już zwolnił uścisk, ale w ostatniej chwili z powrotem przyciągnął czarniawego ku sobie. - Czekaj no, a może porozmawiamy inaczej? Beatrice, mogłabyś mi dać swoją zapinkę? Dziewczyna w lot pojęła intencje Noela. - Tylko ostrożnie, wiesz przecież, że to jest warte majątek - rzekła, zdejmując ją z włosów, i jednocześnie aktywowała ukryty wszczepnik. - Oczywiście. - Noel machnął czarniawemu zapinką przed nosem. - Wyjątkowo cenna rzecz. Unikat. Jedyny zachowany egzemplarz rękodzielniczego mistrzostwa tych, no... Klingonów. I co ty na to? - Hę? - Mały łachmyta zamrugał nerwowo. - Zróbmy interes - uściślił Kreuff. - Ten bezcenny przedmiot w zamian za kilka informacji. Dla ciebie, kolego, to czysty zysk. - Ja i tak nic nie wiem - Czyżby? Zapinka w palcach Noela kiwała się jak hipnotyzujące wahadełko. - Nic a nic, ale... - Czarniawy chwilę rozważał kolejny ruch, po czyni chwycił zapinkę i wyrwał się z niezbyt mocnego uścisku Noela. - Schował ją za pazuchę. To wystarczy? - Kreuff spojrzał pytająco na Beę, gdy pokurcz zniknął w tłumie przed oberżą. - W zupełności. Tylko czy coś nam to da? - A możesz powiedzieć, gdzie on teraz jest? - Mogę w każdej chwili podać kierunek, w którym zmierza, i odległość. - Więcej nie trzeba. Chodźmy, - Jeżeli nas puszczą - mruknął Thomas ponuro. - Chyba już pół miasta się zleciało. - Co, ciekawscy? - Noel popatrzył na tumult u szczytu rampy. - Widać cierpią tu na ostry niedobór rozrywek. Ruszył dziarsko do wyjścia. Farquahart z karabinem w garści i duszą na ramieniu podążył za nim, zdecydowany wyrąbać sobie drogę ogniem, jeśli zajdzie taka konieczność. Ale tłum, choć wyraźnie rozemocjonowany, rozstąpił się przed nimi niczym morskie fale przed Mojżeszem. Ktoś bardziej krewki wyskoczył przed ciżbę z kamieniem w ręku, natychmiast jednak został powstrzymany przez brodatego jegomościa. - Nie, Masri, bo sprowadzisz na nas jeszcze większe nieszczęście. Niech Allach wyprowadzi ich stąd wedle własnych drogowskazów. *** - No dobrze, Beatrice, mów - zakomenderował Noel. - Teraz jest... dwieście trzydzieści metrów od nas, kieruje się na wschód... dwieście czterdzieści, wschód... dwieście sześćdziesiąt, północny wschód, nie, północ... dwieście siedemdziesiąt dwa, północ... trzysta, północny zachód... trzysta dwanaście, północ... - Kluczy pomiędzy domami, niemniej konsekwentnie i szybko posuwa się ku północy. Wiecie, co tam jest? Farquahart skrzywił się bezradnie. - Oprócz bramy i tego wiatrołomu? Nie mam pojęcia. - Brama, właśnie - zadumał się przez chwilę Kreuff. - Nic innego. Cóż, trzeba zaryzykować. Poczekacie tu na mnie? - Wolałbym nie. - Thomas popatrzył z wahaniem za siebie. Nikt ze zgromadzonych wokół zrujnowanej oberży nie ruszał się / miejsca, ale lepiej było zniknąć im z oczu. - W takim razie ja pędzę za tą małą łachudrą, a wy spokojnie idźcie za mną. Nie mógł przybyć do Tikt-al-Harruk ani na piechotę, ani w pojedynkę. Teraz na pewno wraca do swoich, na umówione miejsce zbiórki. A przynajmniej taką mam nadzieję. Tylko nie opuszczajcie murów, dopóki nie wrócę. Kwadrans później ujrzeli rozpromienione oblicze Noela wychylonego do połowy z okna jakiegoś owadziokształtnego koromysła, które wylądowało niezdarnie pośrodku zatłoczonego bazaru. - Wsiadajcie, zrobiłem trochę miejsca - zakrzyknął, otwierając drzwiczki pojazdu. - Znalazłeś Gerharda? - Nie, ale chyba wiem, dokąd go zabrano. No, prędko, prędko, bo po rozmowie ze mną szofer nie jest w najlepszym stanie! ROZDZIAŁ 4 Kiedy przed trzydziestu laty pewien młody marzyciel imieniem Teodor Ossesunu kreślił swoje plany przed towarzyszami, jego słowa zagłuszała wichura, a przez szpary w ścianach zrujnowanego arreto wciskał się śnieg. Takie miejsce nadawało się co najwyżej do łamania ducha w ludziach i wszyscy zgromadzeni zapaleńcy zgodzili się co do jednego: Ruch na Rzecz Odnowy, jeśli miał w ogóle przetrwać i zrealizować swe ambitne cele, potrzebował solidnej bazy zarówno ludzkiej, jak i materialnej. A także odpowiedniej siedziby. Dwa lata później znaleźli wreszcie odpowiednie lokum - gigantyczny, przysadzisty i najwyraźniej bezpański ośmiobok w samym sercu niegdysiejszego Sudanu. Budowla, na wpół pogrzebana pod piaszczystymi wydmami, zdawała się wycięta z pojedynczego skalnego monolitu i wyglądała na zapomnianą przez ludzi i historię. W promieniu setek kilometrów nie było żadnego ludzkiego osiedla, nie prowadziła do niej ani jedna droga i najmniejszy nawet ślad nie zdradzał, kim byli jej twórcy. Ściany były gładkie, bez żadnych ozdób i tylko jedno zadziwiająco małe wejście prowadziło do wnętrza gmachu. Nad wejściem zaś, mocno nadgryziona zębem czasu, widniała inskrypcja: NASZA OSTATNIA CYTADELA. Z lotu ptaka trudno było ocenić rzeczywiste rozmiary budowli, bo żółtorudy bezmiar nie oferował oczom niczego dla porównania, a po drugie, enigmatyczny ośmiokąt wydawał się zaledwie małym punktem w centrum czegoś o wiele większego. Z góry wyglądało to jak jakiś liszaj różnobarwnej pleśni, która rozrosła się na wiele kilometrów we wszystkich kierunkach i pstrokacizną swego deseniu kontrastowała żywo z chromatyczną monotonią krajobrazu. - A cóż to takiego? - Farquahart usiłował wypatrzyć jakieś dodatkowe szczegóły, ale odrapany iluminator i mglistość tutejszych horyzontów wydatnie mu w tym przeszkadzały, - No właśnie? - Kreuff zwrócił się do osobnika, który siedział za sterami pojazdu. Siedział i nic więcej, albowiem „zarekwirowany" przez Noela wehikuł okazał się mechanicznym odpowiednikiem pocztowego gołębia, który kieruje się instynktem, by wrócić do domu. Teoretycznie pilot mógł w każdej chwili przejąć pełną kontrolę nad pojazdem, lecz nie uczynił tego dotąd z tej zasadniczej przyczyny, że od startu z Tikt-al-Harruk Kreuff ani przez sekundę nie spuszczał zeń wzroku. Małomówny wymoczek z niechlujnym zarostem i miną Kubusia Fatalisty przyklejoną do wyblakłej mordki zerknął z ukosa na Noela, a potem z niejakim zakłopotaniem na czarnego gnoma - tegoż samego, z którym Noel pojawił się w zrujnowanej oberży - który leżał teraz spętany i zakneblowany własnymi szmatami. - Yyhueu! - wycharczał, rzucając się wściekle w więzach. Jeśli chciał w ten sposób obudzić w swym kompanie ducha oporu, to się zawiódł. - Co wy w ogóle za jedni, że nie poznajecie Cyty? - mruknął pilot zrezygnowanym głosem. Kilka zarobionych wcześniej siniaków odebrało mu wszelką ochotę do sprzeczek. - Sakkrabar... Noel ze zdziwieniem rzucił okiem przez bulaj. Wiadomo, język jest żywy i po wiekach wiele słów może znaczyć już zupełnie coś innego, jeśli jednak bladawiec w istocie miał na myśli „miasto", to tylko pozazdrościć imaginacji. - To tu mieliście przylecieć? Maszyna jakby tylko czekała na takie pytanie, gdyż obniżyła nagle pułap do kilkuset metrów i zaczęła krążyć po zacieśniającej się spirali. Za trzecim skokiem przekroczyła obrzeże wielkiej kolorowej plamy, której natura z miejsca stała się oczywista. - Rany macierzy, to jest miasto! - zakrzyknął Farquahart w osłupieniu. - Raczej jakiś monstrualny obóz dla uchodźców - dorzucił z przekąsem Kreuff. W pewnym sensie obydwaj mieli rację. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza Cytadela z martwego reliktu przeistoczyła się w prawdziwą mekkę dla poszukiwaczy szczęścia, w uosobienie bon chance, nieograniczonych możliwości i wspaniałego życia. A także, koniec końców, w gorzkie rozczarowanie dla wszystkich prócz niewielkiej garstki wybrańców. Jednak magia tego miejsca była silniejsza od zdrowego rozsądku i wciąż przyciągała ludzi. Z roku na rok ich tymczasowe, jak naiwnie wierzyli, domostwa obrastały sukcesywnie Cytadelę, a kolejka po szczęście za jej murami robiła się coraz dłuższa. Ustawiali się w niej tylko nieuleczalni głupcy bądź nowo przybyli. Reszta po prostu wegetowała w zawieszeniu pomiędzy pragnieniem powrotu do domu a niegasnącą iskierką nadziei, bezlitośnie wykorzystywana przez cwaniaków, którzy w tej poczekalni do raju znaleźli sobie doskonałe żerowisko. Pojazd zatoczył jeszcze kilka pełnych kręgów i w końcu wylądował łagodnie na niewielkim skrawku wolnej przestrzeni pomiędzy ciasno stłoczonymi namiotami i garbami ziemianek. - I co teraz? - Dłoń Farquaharta odruchowo zacisnęła się na kolbie pulsatora. - Z jednego ciekawego miejsca w drugie. Wszechobecny pył już zaczął osypywać się po szybach, za którymi widać było liczne twarze. Pojazd nie dotknął jeszcze płozami ziemi, kiedy otoczył go brudny, hałaśliwy i najwyraźniej wrogo usposobiony tłum. - No? - Kreuff spojrzał pytająco na bladawca za sterami. – Coś głupią zrobiłeś minę, kolego. Istotnie, pilot miał w oczach autentyczną konfuzję, a nawet przestrach. Najwidoczniej innego powitania się spodziewał. - Nie tu mieliście dolecieć? Hej, odpowiadaj! - Noel szturchnął go w bok lufą karabinu. - Zgryjec! - odwarknął tamten, nie do Kreuffa jednak, lecz do swego towarzysza na tylnym siedzeniu. - Niech cię lawa, zapisałeś pasikonika na gruz! Czarny gnom pokręcił gwałtownie głową. - Oea! Kreuff zerwał mu opaskę z ust. - To nie ja, przysięgam! - wykrzyczał czarniawy. - - A kto? - Pluskwiaki zdradliwe, a któżby? Wierz pijawce, że ci krwi nie wyssie, aha! - Jak to, więc pasikonik nie był nasz? - Pilot aż poczerwieniał ze złości, - I dopiero teraz o tym słyszę? Ruska, przecież ja cię chyba...! - Bo to miało być... - Och, zwiń trąbę albo umrzyj! Ołgałeś mnie i sam dałeś się ołgać, a teraz patrz! - Bladawiec stuknął nerwowo w przedni iluminator. Tłum na zewnątrz zgęstniał i otoczył pojazd zwartym kordonem przekrzykujących się nawzajem ludzi. - Wiedziały, oczajdusze, gdzie nam najmniejsza ochota. - To startuj! - odkrzyknął do niego czarniawy, po czym, zreflektowawszy się momentalnie, spojrzał psim wzrokiem na Kreuffa: - Panie, pozwól mu, albo nikt z nas w całości nie przetrwa kwadransa. - Rozumiem, że macie zdrowo na pieńku z tutejszymi? - Nie my, tylko on, szczur bezgłowy, krykuć pazerny na wszystko! - Pilot wyciągnął oskarżycielsko palec. - To on i jego chciwy kuzynek narozrabiali tu niedawno, ja nic wspólnego z tym nie mam. Ale Tsahta nie będą przebierać, wszystkim równo poprzegryzają gardła! Thomas zbliżył nos do bulaju i odskoczył gwałtownie, kiedy kamień uderzył w szybę na wysokości jego twarzy. Deus, w porównaniu z tą dziką hałastrą mieszkańcy Tikt-al-Harruk byli dżentelmenami o nienagannych manierach. - Dobra, ruszaj - westchnął Noel. - Tylko bez żadnych kombinacji, zrozumiano? - Jakich kombinacji? - Pilot popatrzył na Kreuffa niemal z politowaniem. - Ja chcę tylko wrócić żywy do murów, nic mi do was. Jego palce przebiegły po pulpicie sterowniczym z wirtuozerią, lecz bez efektu. - No to masz, Ruska, na coś sobie uskładał - jęknął, nie oglądając się nawet do tyłu. Coś załomotało o kadłub i obydwaj skurczyli się trwożliwie. - Powinienem cię teraz do nich wypchnąć, ty... - Co, nie działa? - Kreuff zajrzał mu przez ramię. - I nie będzie. - Bladawiec grzmotnął pięścią w bezużyteczne instrumenty. - To był cały czas automat, sakkrabar, może nawet plombami, tylko w tamtą stronę miał udawać, iż posłuszny! Nie ma siły, nie ruszę go teraz ani na kreskę. - Właściwie dokąd ty zamierzałeś lecieć? - Mówiłem, w mury, do Cyty, do domu. - To ta ośmiokątna budowla? O tym mówisz? - No a o czym? - Pilot uniósł w górę ręce. - i to tam zabrano naszych przyjaciół? - indagował spokojnie Kreuff. - Nie wiem, może, całkiem możliwe - odparł tamten wykrętnie. Czym innym miał w tej chwili zaprzątnięty umysł. - Daleko jest stąd do niej? - Daleko, niedaleko, bez pasikonika to teraz i tak jak na drugim końcu świata. - Bzdura, przecież zupełnie dobrzeją widać - odezwała się milcząca dotąd Bea. - I co z tego? - Pilot balansował na krawędzi histerii, a jego czarny kompan wyglądał, jakby już był martwy. - Przecież nie przeskoczymy nad nimi! - Wobec tego przejdziemy pomiędzy - odchrząknął Kreuff. - Wy tylko wskażecie nam drogę. Thomas? - Ja jestem gotów. - Farquahart zaprezentował broń i stanął przy włazie tyłem do pozostałych. Nie chciał, by widzieli, jak bardzo trzęsie mu się dłoń, w której ściskał karabin. Noel uwolnił czarniawego z więzów i popchnął ku wyjściu, tamten jednak natychmiast wrócił na siedzenie. - Nie, nie idę! - zapiszczał. - A właśnie, że idziesz! - zdenerwował się Kreuff i poderwał drżącego jak listek gnoma za ramię. - Ty przy pulpicie, dołącz tutaj, no, szybciej! Tom, właz otwiera się tą wajchą koło ciebie, trzeba ja wyciągnąć i przekręcić w lewo. - Teraz? - Tak, tylko uważaj, bo obleźli nas jak wszy. Farquahart uruchomił mechanizm i właz począł sunąć ku górze. Jakiś rosły typ z kijem w ręku wspomagany przez paru innych natychmiast podjął próbę wdarcia się na pokład i równie szybko wylądował z powrotem w ramionach pobratymców, uderzony kolbą w podbródek. Thomas nie czekał na kolejny akt zuchwałości i przełączywszy pulsator na tryb odstraszania, strzelił w powietrze. Rubinowa kula ognia rozerwała się z hukiem nad rozgorączkowanymi głowami. To wystarczyło, by większość demonstrantów rzuciła się w przerażeniu na ziemię. Kilku wciąż jednak stało z drągami w łapskach i potrząsało nimi buńczucznie. Farquahart skierował lufę na najbliższego z nich. - Ty tam, opuść... ej, rozumiesz mnie? - Dzieciobójcy! Złodzieje! Zabijemy was wszystkich! - odpowiedziało Thomasowi kilka gardeł, ale pewność siebie już gdzieś odpłynęła. Pozostali nie przyłączyli się do tych gróźb. - Najwidoczniej rozumiesz, świetnie. Opuść zatem ręce i cofnij się, albo następny ładunek wpakuję ci prosto do gęby. Tubylec niechętnie zgiął ramię i rzucił swój śmieszny oręż pod nogi. Reszta niezwłocznie poszła za jego przykładem. - Wielkie dzięki. - Farquahart odetchnął. - A teraz, jeśli łaska, chcielibyśmy odejść w pokoju. Nie zależy nam na niczyjej krzywdzie, ale też nie zawahamy się użyć siły, jeśli któryś z was spróbuje nam przeszkodzić. Jasne? - Widzę, że jednak czegoś cię ten Gerhard nauczył – szepnął Noel z uznaniem. - To co, ruszamy? Thomas, wolisz iść z przodu czy ubezpieczać tyły? - Wszystko jedno - mruknął Farquahart. - W takim razie zostań na przodzie. - Kreuff zeskoczył zgrabnie na ziemię i kiwnął na rozdygotanych „właścicieli" pojazdu. - Mały idzie do środka, chudy na czoło, będzie robił za przewodnika wycieczki. No, pośpieszcie się, bo nadciąga zmierzch. *** Z wędrówki przez to dziwaczne miasto-nie-miasto Thomas zapamiętał przede wszystkim ostre wonie, ciasnotę, pył, pył i jeszcze raz pył, przed którym nie chronił tu żaden wiatrołom jak w Tikt-al-Harruk. Paradoksalnie jednak nie utkwiła mu w pamięci ani jedna twarz, choć przecież było ich takie mrowie. Zlali się w jego umyśle w jedną masę, amorficzną jak piasek pustyni, którego poszczególnych ziarenek nie sposób od siebie odróżnić bez szkieł powiększających. Czarniawy wkrótce wysforował się na czoło, lawirując pomiędzy namiotami, budami i parawanami łopoczącymi na wietrze niczym porzucone sztandary. Gigantyczne obozowisko nie miało żadnych ulic, a jedynym drogowskazem był szary monolit Cytadeli, która to znikała, to wyłaniała się ponad chaosem szmat, sznurów i patyków jak wyspa na wzburzonym morzu. Gdyby nie jej regularny, coraz bliższy masyw, Farquahart uległby złudzeniu, że łażą w kółko. W końcu jednak otoczenie zaczęło się zmieniać, cywilizować. Najpierw wśród prowizorycznych schronień pojawiły się pojedyncze chałupy z solidniejszych materiałów, potem cały ich kwartał z wyraźnie dostrzegalnym planem urbanistycznym. Komfort ubitego traktu byłby jednak większy, gdyby nie płynąca nim rzeka ludzi. - Matko wszechzieleni, to jest, to jest... - Farquahartowi nagle zabrakło słów z wrażenia. Cytadela przedstawiała prawdziwie imponujący widok dopiero z bliska. Rozrzucone tu i ówdzie kamienne zabudowania wyglądały jak śmieszne, tycie makietki w porównaniu z górującym nad nimi ogromem, a ludzie jak drobinki pyłu. Budowla przytłaczała, zmuszała do milczenia, rozkazywała samym swoim istnieniem. I gdzieś w głębinach tego architektonicznego Lewiatana był Gerhard... - Deus, przecież my go nigdy nie znajdziemy... - westchnął Thomas z rezygnacją. - Znajdziemy, tylko najpierw musimy dostać się do środka. - Noel wyciągnął szyję ponad morze głów. - A to chyba nie będzie takie proste. Posuwali się teraz w iście ślimaczym tempie dyktowanym przez ludzką lawę, w której utknęli. Tłum spływał wolno w kierunku błękitnawo rozjarzonej kopuły przyległej do ściany Cytadeli. Cicho szemrząca procesja ludzi przepełnionych nadzieją, że może tym razem im się powiedzie. Thomas zauważył, jak niektórzy międlą w dłoniach albo przyciskają do serca zawieszone na piersiach małe, kolorowe prostokąciki. Dostrzegł także niejedno zazdrosne spojrzenie rzucane w kierunku posiadaczy znaczków. - Założę się, że to jakiś rodzaj paszportów. - Kreuff także zwrócił na to uwagę, - I pewnie są bardzo skrupulatnie sprawdzane, wziąwszy pod uwagę liczbę pchających się do wejścia. A my, panowie i panie, niczego takiego nie posiadamy. Im bliżej kopuły, tym bardziej nerwowy i chaotyczny stawał się tłum, a ruchy ludzi coraz bardziej gorączkowe. Wszyscy zaczęli nagle cisnąć się jeden przez drugiego, byle szybciej do przodu, byle zdążyć przed innymi. Czarniawy z bladawcem wykorzystali zamęt i zniknęli jak duchy. Bea chwyciła Thomasa za rękaw, żeby nie zginął w tabunie rozemocjonowanych tubylców, ale i tak kilka razy wyślizgnął się jej pod naporem ciał. Jeszcze chwila, a pogubią się w tym zamieszaniu do imentu... Kamienna barierka wyrosła im na drodze zupełnie nieoczekiwanie. Pchnięty od tyłu Farquahart omal przez nią nie fiknął wprost na stojącego po drugiej stronie osobnika w sztywnym uniformie i z armatą, która wyglądała nie mniej groźnie od jego własnej broni. - Przepr... - bąknął Thomas, lecz tamten machnął tylko niedbale ręką. - Dalej! Nie blokować, nie blokować! Murek wyznaczał granicę pomiędzy światem slumsów a Ziemią Obiecaną, którą symbolizował niebiański błękit kopuły. Mundurowi, spacerujący nerwowo po drugiej stronie bariery, przekrzykiwali wrzawę i siebie nawzajem: - Falklastry fioletowe do bramy numer trzy, oznakowanej fioletowym okręgiem, powtarzam! - Dokąd idziemy? - Thomas odwrócił się ze sporym trudem do Kreuffa. - Pierwsze wejście, do jakiego nas poniosą, nad czym tu się zastanawiać? I tak będą kłopoty. Chyba że... Wiecie co, wycofajmy się stąd na chwilę. *** - Przejście, zrobić przejście! - Moment. - Rejestrant przy bramie numer dwa odsunął kobietę, która zasłaniała mu widok, i przechylił się zaintrygowany nad kontuarem. - Sakkrabar, znowu jakaś bójka? Tumult przed zewnętrznym szlabanem zrobił się nieziemski. Tłum zawrzał i naparł na boki oraz na oporowy krawężnik. Nikt nie baczył na karabiny porządkowych, którzy zbiegli się natychmiast i bezzwłocznie przystąpili do zaprowadzania ładu za pomocą kolb. Czterech z nich utworzyło ochronny szpaler, szlaban uniósł się w powietrze i... niewiele zabrakło, by zdumiony urzędnik zrobił pełne salto przez kontuar. - Z komendantem odcinka, natychmiast - poprosił, a raczej stanowczo zażądał jakiś nadzwyczaj rosły młodzieniec. Jednak to nie jego widok wprawił w zdumienie funkcjonariusza służb imigracyjnych, lecz wielkiej, ośmionogiej maszkary z czarno-białym widmem na grzbiecie, która kroczyła tuż za młodym. - Co się tam dzieje? Zamknąć mi ten szlaban, ale już! - Zaalarmowany hałasami sotnik wyskoczył przez drzwi wartowni i momentalnie dołączył do grona osłupiałych. - Wszelki proch, co to za monstrum? - Ty tu dowodzisz? - Młodzieniec zrobił dwa sprężyste kroki w kierunku oficera, który, choć najwyższy z całej hektarii, nie się gał mu nawet do ramion. - A bo co? - Oficer wziął się pod boki. - I kto tak w ogóle mnie pyta? - Starszy stopniem, ty ofermo herbaciana! Honory! – zagrzmiał młodzieniec w odpowiedzi niczym ścienny megafon. Ogłupiały sotnik wykonał kilka nieskoordynowanych gestów, żadnego jednak nie można było nazwać salutem. Ręka po prostu odmówiła mu posłuszeństwa. - Sakkrabar, nawet tego nie potraficie? I co to za postawa, do ciężkiej zarazy, zerżnęliście się w gacie?! O, już ja dopilnuję, żeby Variliev poprzerabiał wam wszystkim dupska na flakony i mam gdzieś, czy wasz pion bezpośrednio mu podlega, czy nie! - Vari...? - Porucznik zakrztusił się ostatnią sylabą. - Vari, ty cymbale, Vari! - huknął mu w twarz rudzielec. - Nazwisko i kod ewidencyjny! - Ja... ja... nie mam żadnego kodu, ja mam tylko numer... - wydukał oficer z tym większą trudnością, że musiał mówić z zadartą głową. - No to numer, tylko składniej, bo nie mam czasu - ponaglił go tamten. Odczekał, aż sotnik wyklepie swoje, i nie obejrzawszy się po raz drugi, przekroczył dziarsko inspekcyjną bramkę. Oficer stał przez chwilę jak wryty, jednak rutyna przeważyła. - Przepraszam, ale ja... Rejestr, muszę odnotować pana w rejestrze, taki mam obowiązek, bez względu... - Rejestr w eszecie, seks w tercecie, ze szczeci w lecie sieci pleć, ciec po waszeci śmieć zmiecie, a teraz proszę dokładnie powtórzyć - ni z gruszki, ni z pietruszki zagadało do niego niesamowite stworzenie z włochatym jeźdźcem na plecach. - C...? - Oficerowi do szczętu odebrało mowę. - Nie cy, tylko „rejestr w eszecie, seks w tercecie...", et cetera. No i co, nic z tego nie będzie? Ech... - Stwór pokiwał łbem i truchtając doszlusował do rudzielca. - Musicie tu mieć chyba spore braki kadrowe, panie admirale, jeśli taki imbecyl dosłużył się gwiazdek. - Ano, najlepiej nie jest, ale to się zmieni, to się wszystko bardzo szybko zmieni! Chodźmy, bo nie mogę już patrzeć na ten burdel. Proszę się odsunąć... Zbyteczne słowa, jako że taranem łatwiej nie utorowałby sobie drogi w zatłoczonym przejściu. Ludzie przypadali do ścian i do siebie nawzajem, byle dalej od przerażającego ośmionoga. Kilku z nich przesadziło nawet w panice kontuar, kiedy stwór, niby to od niechcenia, trącił ich po nogach kolczastym ogonem. Zbulwersowany rejestrant w ostatniej chwili osłonił ramieniem cenny sprzęt, natychmiast jednak cofnął się razem z krzesłem na widok wbitych weń szypułowatych ślepi. - A was to ja już chyba gdzieś widziałem... Nie pamiętacie, gdzie to było? - Balansujące na dwóch nogach krzesło wymknęło się nagle rejestrantowi spod tyłka. Spadł z hukiem i nie próbował nawet wstać. - Hm, no cóż, trudno. O, bardzo ładne, co to jest? Jedno z oczu stwora wygięło się w dół, zerkając na stosik kolorowych prostokątów-przepustek. - Ee... - wybełkotał rejestrant. - E? Dziwna nazwa, niemniej i tak parę sobie wezmę, bo okrutnie mi się podobają. Szczególnie te amarantowe i Ula. – Drobna rączka wystrzeliła zza blatu jak kobra i błyskawicznie zgarnęła garść identyfikatorów. - Nie masz takich więcej? - Eem... - Oj, ciężko się z tobą rozmawia, człowieku, naprawdę ciężko. - Maszkara westchnęła z politowaniem. - Ale to pewnie dlatego, że jesteś zmęczony. Służba od rana, ludzie włażą na głowę, łapówki kiepskie, nie mam racji? Nion, a ty byś czegoś nie chciał? Dosiadające bestii straszydło zakręciło się niespokojnie. - Siku! - A, widzisz... Panie admirale, nasz północny sojusznik musi natychmiast do toalety. - Niech jeszcze trochę wytrzyma - odparł rudzielec niecierpliwie. - Albo niech leje tutaj, wszystko jedno, byle szybko. - Tutaj niemożliwość! - pisnął włochaty z oburzeniem. - No to co będzie? Wytrzymasz jeszcze trochę? - A cóż mnie począć, jak taki macie mus? - Straszydło ścisnęło mocniej krocze. - Właśnie... - Ślimakowate patrzałki wywinęły młynka i po raz ostatni skupiły się na bladej jak kreda twarzy rejestranta: - To co, ja już się chyba z wami pożegnam, obywatelu. Dzięki stokrotne za te breloczki i pamiętajcie o odpoczynku raz na jakiś czas, to bardzo ważne. Już idziemy, panie admirale. Nikt ich nie zatrzymywał, nikt się nawet nie poruszył, dopóki upiorna kawalkada nie zniknęła w głównym wejściu do Cytadeli. Jeden tylko porucznik wydobył z siebie glos i wymamrotał: - Sakkrabar, niemożliwe, żebym był skończony, niemożliwe! Z tym sikaniem Nion wcale nie kłamał i z całą stanowczością odmówił załatwienia potrzeby gdzie indziej, jak tylko w miejscu do tego wyznaczonym. Znalezienie ubikacji okazało się jednak trudniejsze niż pokonanie zapór i ominięcie kordonu strażników. Kreuff też wypatrywał ustronnego miejsca do „przebrania się", jako że dość już miał zarówno tej groteskowej postaci, jak i sensacji, którą niepotrzebnie wzbudzał. - Może tu w ogóle nie mają publicznych wychodków? - zastanawiał się Thomas. - Na pewno mają - odparł Noel. - Ale nie ma sensu, żebyśmy całą watahą szukali kibla. Wezmę tylko małego i zaraz wracamy. - Wolałbym się nie rozdzielać. - Farquahart rozejrzał się niepewnie po obszernej rotundzie. Nieznośna gęstwa ludzka powoli stawała się dla niego synonimem Dołu. Oswoił się z tym już w znacznej mierze, lecz zdumione spojrzenia przechodniów coraz bardziej go deprymowały. - Dosłownie na chwilę - uspokoił go Kreuff. - Wy się stąd nie ruszajcie. - Dobrze już, idź, skoro masz iść. - Thomas machnął ręką zrezygnowany. - Najwyżej pięć minut, słyszysz? - Słyszę, słyszę. - Noel odmachnął mu ogonem i niebawem obaj z Uxem zniknęli w tłumie, pomimo rzucającej się w oczy odmienności i rozstępujących się przed nimi ludzi. - Zaczynam być tym wszystkim trochę zmęczony – westchnął Farquahart i usiadł na pobliskiej kamiennej ławie. - A ty? - Ja? - Bea oparła się plecami o jego ramię i wyciągnęła swobodnie nogi. - Nie, chyba jeszcze nie nasyciłam się wrażeniami. - Co, masz mało emocji? - zdziwił się szczerze Thomas. - Najgorsze byłoby znużenie, ale na razie daleko mi do tego stanu. - Dziewczyna mówiła, błądząc wzrokiem po sklepieniu rotundy. - Po prostu dobrze się czuję, kiedy otaczają mnie rzeczy nowe, nieznane, fascynujące... Spójrz choćby na to - ta budowla oszałamia i imponuje bez względu na to, czy oglądasz ją z zewnątrz, czy od środka. Tam wyzwanie rzucone przemijaniu, tu znów masz wrażenie, że jesteś drobinką w środku mydlanej bańki, która lada moment pęknie. Naprawdę, niesamowity kontrast. Najbardziej jednak podnieca mnie to, jak bardzo Dół różni się od tych wszystkich mitów i opowieści, które o nim krążą. Prymitywni troglodyci, wegetujący dzień po dniu na krawędzi zagłady - tego się spodziewałam i to koszmarne obozowisko wokół Cytadeli nawet pasuje. Ale już takie Tikt-al-Harruk z tą całkiem wyrafinowaną aparaturą, nie mówiąc już o samej Cytadeli - nie, tego po prostu nie miało prawa tu być. A jest. Graw, dreszcz mnie przechodzi na myśl, jakie tu czekają nas niespodzianki! - A mnie wręcz przeciwnie. - Thomas popatrzył ze zdziwieniem na Beę, która jeszcze nie tak dawno marzyła o stabilizacji. - Szczerze mówiąc, życzyłbym sobie, żeby tych niespodzianek było jak najmniej. Przede wszystkim chciałbym wreszcie odnaleźć Gerharda, najlepiej w jednym kawałku. - Właściwie świetnie sobie na razie dajesz radę bez niego. - Jasne - mruknął Farquahart. Rotunda była zupełnie z innego świata niż zimna, wietrzna i jałowa pustka na zewnątrz. Najprawdziwsza oaza pośrodku nędzy i martwoty zdewastowanego globu. Ława, na której przysiedli, stanowiła część kamiennego kręgu u stóp żywej rzeźby z nieznanych Thomasowi roślin, wodnych fajerwerków i zmienno kształtnych, świetlistych brył, które pomykały wśród egzotycznego listowia niczym duchy z bajki. Piękne to było, niezwykłe i uspokajające jak kołysanka, lecz Farquahart nie czuł się zauroczony. Właściwie od samego początku przyjmował ten Dół jakoś dziwnie beznamiętnie. Nie, żeby narzekał na brak mocnych wrażeń, zastrzyków adrenaliny miał bowiem w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin aż za wiele. Ale rozkoszny dreszcz na myśl o dotknięciu przez nieznane, niespożyta ciekawość, bunt serca i łaknienie nowych podniet - gdzie się to wszystko nagle podziało? Zgubił po drodze całą swoją pasję? A może podświadomość znów wykonuje jakieś ekwilibrystyczne uniki i nakrywa go kloszem sztucznej obojętności, żeby ochronić przed obezwładniającą dawką nowego? Zaczarowana fontanna i setki innych rzeczy, na które jeszcze kilkanaście dni temu nie było nawet miejsca w jego fantazjach! Przecież to jemu gęba nie powinna się zamykać ze zdumienia, on powinien wypowiadać słowa, które przed chwilą usłyszał od Beatrice. Coś się z nim stało. Tylko kiedy? I dlaczego? - Jasna mgła, no i gdzie ten Noel? Mówiłem, pięć minut, a ich nie ma już ponad kwadrans! - Thomas podniósł się z kamiennego siedzenia. - Nawet nie mogę go złapać przez lokalizator komplantu, co jest? Słuchaj, chodźmy stąd. - Przecież umówiliśmy się, że poczekamy. - Ale to bezczynne siedzenie mnie wykończy! - Cierpliwości to ty się chyba nigdy nie nauczysz, mój drogi. - No i trudno, taki mi się trafił charakter. Idziesz? - Graw, Noel nie jest ani idiotą, ani lekkoduchem i skoro powiedział, że wróci, to na pewno tak zrobi. Nie znamy tego miejsca, nie wiemy nawet, w jakim dokładnie miejscu Cytadeli jesteśmy. - Do licha, przecież nie mogą być daleko, w końcu Nion chciał tylko za potrzebą. - Głos rozsądku nie docierał do Farquaharta. - A jeśli wpadli w jakieś tarapaty? - Daj im jeszcze pięć minut, proszę. Pięć minut minęło, potem następne pięć, ale po półgodzinie coraz bardziej nerwowego oczekiwania żadne argumenty Beatrice nie byłyby w stanie zatrzymać Thomasa na miejscu. - I co, dalej jesteś taka pewna swego? - Thomasa dosłownie nosiło. - Przekleństwo, trzeba było od razu za nimi iść, tak jak mówiłem. - Czuję, że źle robimy, ale niech ci będzie. - Beę także opuścił jej wcześniejszy optymizm. - Pamiętasz przynajmniej, w którym kierunku poszli? - Tam. - Farquahart wyciągnął palec i zanurkował w tłum przechodniów. ROZDZIAŁ 5 Są rzeczy, które zauważa się od razu, i takie, obok których człowiek dzień w dzień przechodzi obojętnie. Na przykład, ten malutki kantorek ze starociami... Lomes Grast sądził, że zna wszystkie zakamarki w pasażu Essene, i gdyby nie jakaś kobieta, która na niego wpadła i wytrąciła mu torbę, zmuszając do schylenia się po rozsypane narzędzia, być może do końca swoich dni nie miałby pojęcia o jego istnieniu. Mikroskopijna witrynka z taniego, amorficznego diamentu tkwiła jak niewyplewiony chwast pomiędzy wielką taflą importowanego szkła Domu Aukcyjnego Clarvoy i chondrytową fasadą „Cart d'Or, Voeullergrok i synowie". Lomes podszedł bliżej, zastanawiając się, jakie też dziwne zrządzenie losu ocaliło sklepik przed naporem gigantów. Przez brudną szybę popatrzył na wystawkę, a właściwie na chaotyczny zwal zakurzonych rupieci, który bardziej pasował do jakiegoś pchlego targu na peryferiach. Niemniej doświadczenie nauczyło go, że właśnie w takich miejscach można było czasem trafić na prawdziwe perły. Zaintrygowany, pchnął wąskie drzwi, które same w sobie były antykiem, gdyż obracały się na zawiasach. Wszedł do środka mrocznej kichy, z kontuarem nie szerszym od równoważni, zagraconej po sufit i zanurzonej w gęstym odorze starzyzny. - Szanowny pan możliwe, że w czymś zainteresowany? - zachrzęścił głos w półmroku. Lomes drgnął na widok pomarszczonego gnoma, który jak zjawa wychynął spod lady tuż przed jego nosem. To mógł być właściciel, ale równie dobrze jeden z artykułów, wystawionych na sprzedaż w tej manelarni. - Ja... chciałem się tylko rozejrzeć. Nigdy wcześniej tu nie byłem. - A proszę bardzo, proszę bardzo! - rozpromienił się karzełek. - U mnie wielki wybór i wszystko same autentyki, nic oszukaństwo. Pan się rozgląda i się nie śpieszy. - Właśnie, że trochę się śpieszę - odchrząknął Lomes. - Szedłem do pracy i przez zupełny przypadek... - A pan szukasz czegoś konkretnego? Nu, może ja bym pomógł? - Ee... - bąknął niepewnie Lomes - prawdę powiedziawszy, potrzebuję prezentu urodzinowego dla syna. Czegoś niezbyt drogiego, a zarazem oryginalnego, bo... - Wiele on ma lat? - Mój syn? Dziesięć, tylko że... - Coś jego szczególnie ciekawi? - dopytywał się sprzedawca. Widać było, że nie narzeka na nadmiar klientów. - Mechanika? Historia? A gry, na ten przykład? Szachy u mnie w doskonałym stanie są, magnesowe. Planszeta z walcowana stal, pełny komplet figur z najprawdziwszy, lany plastik sprzed Germinacji, rarytas przez gi-gan-ticz-ne „R", a u mnie zapłacisz pan jedyne pięćset unów. Ja już pokazuję. - Nie, nie - zaprotestował szybko Lomes. - On nie może... Ugryzł się w język. Co tego zasuszonego staruszka mogą obchodzić jego kłopoty? Co, tak naprawdę, obchodzą one kogokolwiek? - Wie pan, ja tu chyba... nie widzę niczego odpowiedniego. Przykro mi, że zabierałem czas - bąknął pod nosem, i już przekraczał próg, kiedy nagle usłyszał cichą melodię. - Przepraszam, co to było? To pan nucił? - Ja, co tu siedzę sam, jak palec w nosie, i taki liturgiczny chorał na cztery głosy? - Staruszek zaśmiał się skrzekliwie. - Aj, waj, szanowny pan posiadasz poczucie humoru! Ale i szczęście, muszę stwierdzić. Żeby wejść tu akurat, kiedy wybijał pełną! Nie przestając się uśmiechać, sprzedawca poczłapał, szurając, w głąb sklepiku, i po chwili wrócił do swojego klienta. Koścista ręka postawiła na kontuarze niewielki przedmiot, wciąż wygrywający tę dziwnie mile dla ucha brzmiącą pieśń. Nad prostokątnym pudełeczkiem, których z dziesięć zmieściłoby się na otwartej dłoni Lomesa, podskakiwały w powietrzu cztery kolorowe, lilipucie figurki, co pięć sekund zmieniając się miejscami z rzędem liter i cyfr o archaicznym kroju. - Niesamowite! Co to jest? - Lomes nie potrafił oderwać oczu od miniaturowego teatrzyku. - Pan się zapytujesz, co to jest? To jest chronometr z pozytywką, proszę szanownego pana. Unikat, to o wiele za mało powiedzieć, o wiele za mało! - Chronometr? - zdziwił się Lomes. -Jak to? - A tak. Widzisz pan, u ludzi nie zawsze wszystko było tutaj - sprzedawca stuknął się palcem w ciemię. - To co, mam zapakować, czy weźmiesz pan tak, jak jest? *** Z zabytkowym zegarkiem w kieszeni i uboższy o cztery dniówki, Lomes wmieszał się z powrotem w tłum w pasażu. Rozmowa o chronometrach przypomniała mu, że jeśli nie przyśpieszy kroku, spóźni się na rozpoczęcie swojej zmiany. Oczywiście, prom złośliwie uciekł mu tuż sprzed nosa. W oczekiwaniu na kolejny, który według rozkładu miał być za kilka minut, wyjął z kieszeni swój najnowszy nabytek. Chrona, na którą nieustannie trzeba zerkać w celu określenia czasu, coś podobnego! Lomes, poinstruowany wcześniej przez sklepikarza, przesunął małe wybrzuszenie na boku pudełka, i choć twarze zebranych na rampie ludzi zwróciły się z pretensją w jego stronę, wysłuchał utworu do końca. Dysk promu, jakby zsynchronizowany z melodią, podpłynął łagodnie z niższego piętra i zadekował u rampy przy dźwiękach ostatnich taktów sakralnego hymnu. Lomes pośpiesznie wyłączył zabawkę i wrzucił ją do kieszeni, napierany z tyłu przez niecierpliwych współobywateli. Prom zamknął barierkę i ruszył ku następnym przystankom. Zaliczył ich jeszcze cztery, nim ostatecznie zaparkował przy stacji Arlett. Lomes zazwyczaj szedł stąd na piechotę aleją meandrującą pośród gęstej zieleni okołoportowego skweru. Ale dzisiaj musiał skorzystać z nielubianych przez siebie dojazdowych „robaków", był już bowiem pięć minut do tyłu i wolał nie obciążać swojego konta nowymi punktami karnymi. Ruch wokół hermetycznej kopuły portu był tego ranka jakby żywszy, na co Lomes nie zwracał szczególnej uwagi dopóty, dopóki stary McLorre, od lat wartownik na południowej śluzie, nie zatrzymał go i nie poprosił o pokazanie wnętrza dłoni. - Wygłupiasz się, Matt? - oburzył się Lomes. - Skleroza cię do padła na stare lata? - Ja tylko robię, co mi każą. - McLorre rozłożył ręce. - Dzisiaj kazali mi sprawdzać przepustki, to sprawdzam. Wszystkie bez wyjątku, panie Grast. - A to z jakiego powodu? - Przez ten wypadek, jak myślę. - Wypadek? - Na sfinkterze. Straszna sprawa, panie Grast. Parę godzin temu. Głowy nam mało nie popękały, tak huknęło. Zwieracz dosłownie ściął dupę płytowcowi, że tu przeproszę za język. A jak jeszcze przy tej okazji wyszło, że to była krypa z kontrabandą, to się wtedy zrobiło całe zamieszanie. Inspektorzy tacy, inspektorzy śmacy, regularni, wolontariusze i czort wie, kto jeszcze. A propos, panie Grast: pański szef kazał mi kierować wszystkich z waszej grupy prosto na płytę. Przekroczywszy próg śluzy, Lomes zdumiał się na widok tumultu, jakiego ten spokojny na co dzień towarowy terminal nigdy chyba wcześniej nie doświadczył. Normalny ruch zamarł, zaroiło się natomiast od mundurowych wszelkiej maści oraz technicznych platform krążących wokół zatrzaśniętego sfinktera niczym wyrojone pszczoły. Lomes nie mógł dostrzec swoich w panującym rozgardiaszu, ruszył zatem na chybił trafił w kierunku największego skupiska ludzi i nieomal zderzył się z Petremarem. - A, jesteś! - Lamprezzi jak gdyby nigdy nic klepnął go w plecy na powitanie. - Na rany macierzy, co tu się wyprawia, Petre? - Człowieku, cała afera - szepnął Petremaro konfidencjonalnie. - Zaczęło się od tego, że kontroler dyżurny zezwolił na start transportowca ze sfałszowanym manifestem i generatorami AG cieknącymi jak sito, pomimo braku zgody z doków i ostrzeżeń meteo o sztormie słonecznym. Ewidentnie lewy kurs, za które go przepuszczenie gość musiał nieźle dostać w łapę. Ktoś tam w kapitanacie jednak się zorientował i chcieli go zatrzymać, więc transportowiec całym pędem prosto w dziurę, i to na takim szmelcu! Pech chciał, że kompletnie rozszczelniło mu jeden z generatorów i wywaliło symetrię napędu dokładnie w chwili, kiedy mijał wewnętrzny zwieracz. Poszedł sakramencki impuls w tkankę, macierz się wkurzyła, no i ścisnęło kretynów. A teraz ci z ochrony usiłują otworzyć komorę sfinktera i zobaczyć, co z resztą transportowca. - McLorre wspomniał o jakiejś kontrabandzie... - Właśnie przez nią jest największa awantura. Załoga to prawie w całości te hieny z Martwych Skał. Kradną, co się da i gdzie się da, pasożyty wredne. Tym razem chcieli stąd wywieźć ni mniej, ni więcej, tylko ponad pięć ton surowych elementów, z czego większość wróciła do nas w postaci spadających szczątków rufowej ładowni. Lomes aż gwizdnął. Pięć ton! To wyjaśniało obecność wielkiej liczby personelu w ochronnych kombinezonach i z szerokimi ryjami „mrówkojadów" w rękach. - Madre o Dendre! Ale chyba zdążyli większość wyłapać, nim się rozlazły? - spytał z niepokojem. - Akcja ciągle trwa - odparł Petremaro. - A ja właśnie szedłem po sprzęt. Chodź, bo ciebie też to dotyczy. - Co niby? - Sprzątanie tego bajzlu. Coś czuję, że przed północą to my stąd dzisiaj nie wyjdziemy. *** Petremaro pomylił się tylko o dwie godziny. Samo oczyszczanie portu z elementów poszło nadspodziewanie sprawnie, bo do roboty zagoniono wszystkich z dwiema zdrowymi rękami i oczyma z przodu głowy (ratlerka kierownika ds. spedycji translunarnej nie wyłączając). Ludzi nie trzeba było zresztą jakoś specjalnie ponaglać, gdyż o tym, co pozbawione kontroli nanomechanizmy potrafią wyczyniać zarówno z macierzą, jak i z normalną biomasą, wiedział tu każdy. Ale dla pewności musieli sprawdzić każdy metr po pięć razy, a potem jeszcze czekał na nich młyn przesłuchań, rewizji osobistych i odstanie swego w kolejkach do komór dekontaminacyjnych, toteż dopiero parę minut po dziesiątej obydwaj przyjaciele opuścili kopułę terminalu i powlekli się na stację promów. - Ależ parszywy dzień! - stęknął Lomes, siadając. - Jeszcze przywlokę coś do domu. A, widzisz... Miałem ci to pokazać, ale nie było nawet minuty. Wyjął z kieszeni swój poranny zakup i zademonstrował przyjacielowi. Petremaro uwielbiał takie oryginalne drobiazgi i przez dłuższą chwilę obracał zabawkę w palcach, przyglądając się jej ze wszystkich stron. - Fascynująca rzecz - powiedział w końcu i oddał śpiewający czasomierz Lomesowi. - A przy tym ręczna robota, od razu widać. Ciekawe, ile to ma lat? Albo nawet wieków. - Mój dziadek na pewno czegoś takiego nie używał – mruknął Lomes. - Po mojemu ten cały chronometr wygląda prymitywnie nie dlatego, że stary, ale że pochodzi z jakiejś zacofanej enklawy w konarach. To zresztą też ma swój urok. - A ja ci mówię, że liczy co najmniej kilkaset lat - upierał się Petremaro. - To się czuje. I to dziwne wrażenie, kiedy go trzymasz w ręku. Jakby w środku siedziało coś żywego... - Po prostu wychwytujesz wibracje mechanizmu – stwierdził Lomes rzeczowo. - W końcu coś musi to cudactwo napędzać. - Pewnie tak - zgodził się Petremaro i zmienił temat: - Właściwie, dla kogo to kupiłeś? Dla siebie czy dla Marcusa? - Dla niego. - Lomes z miejsca zmarkotniał. - Kratt, kiedy sobie pomyślę, że jeszcze nie tak dawno dawałem mu w prezencie lektory i atlasy gwiezdne! - A propos, co z tą Komisją Medyczną? Dostałeś już jakąś odpowiedź? - Jeszcze nie. - Lomes skrzywił się smętnie. - Ale i tak wiem, jaka będzie. Taka sama, jak dwie poprzednie. Znowu zażądają ode mnie całej serii testów, tym razem w ośrodku Z, bo przecież opinie z X i Y wymagają dodatkowego potwierdzenia przez trzecich, niezależnych specjalistów, i tak dalej, i tak dalej... Nie mam już siły do tego bezsensu, Petre, po prostu nie mam siły. Po cholerę ci wszyscy napuszeni eksperci, którzy migają mi przed oczami dziesiątkami certyfikatów? Jakby nie wystarczyło na chłopaka popatrzeć! Rozgoryczony Lomes zaciął usta. Dwa lata nieustannej walki z bezduszną biurokracją Apeksu, chorobą syna oraz własnymi ułomnościami, które przy tej okazji wyszły na jaw w całej krasie, odcisnęły się piętnem na jego pogodnym charakterze i wyczerpały go do ostatnich granic. Rozgoryczenie było tym większe, że sam w dużej mierze zawinił obecnej sytuacji. Zarówno on, jak i jego żona mieli nieposzlakowany rejestr genetyczny, poprzestali więc na bezpłatnym, publicznym prenacie, który nie gwarantował jednak wychwycenia bardziej skomplikowanych wad wrodzonych. Za dodatkowe badania i korektywę prewencyjną trzeba już było słono zapłacić, gdyby się jednak wtedy na nie zdecydowali, „syndrom milknących synaps" - niezwykle rzadki defekt, na który cierpiał ich syn - nie okazałby się dla nich tak okrutnym zaskoczeniem. Sądzili, że Marcus jest po prostu nadzwyczaj spokojnym dzieckiem, a których rodziców mogłoby to zmartwić? Niestety, kiedy w końcu zorientowali się w prawdziwych przyczynach takiego stanu rzeczy, było już o wiele za późno. W wieku ośmiu wiosen ich chłopiec miał już tylko dwie trzecie sprawnych neuronów i z każdym dniem tracił ich coraz więcej. Na oczach zrozpaczonego ojca świadomość Marcusa ulatniała się jak powietrze z pękniętego habitorium. Ratunkiem mogło być już tylko zastąpienie degenerującej się tkanki nerwowej sztuczną matrycą i przelanie do niej resztek tego, co pozostało z szybko zanikającej jaźni chłopca. W praktyce oznaczałoby to zamianę Marcusa w jeszcze jednego mannekena, na co konserwatywne elity Apex Nos patrzyły wyjątkowo krzywym okiem. Z wyznawanej przez nie doktryny „czystości biomu" wynikał skomplikowany system prawno-ekonomicznych barier, które miały ochronić rasę ludzką przed zalewem, jak to swego czasu określił jeden z polityków, „drzewnych zombie". Tylko w wyjątkowych przypadkach można było uzyskać zezwolenia na neuromatrycę, a i to wiązało się z błądzeniem po administracyjnym labiryncie oraz zaporowymi kosztami. Lomes, który miał pecha dostać się w tryby tej antymannekenowej maszynerii, mógł tylko wysyłać jedno podanie za drugim, pozbywać się ostatnich groszy na niepotrzebne ekspertyzy i z bezsilną złością przyglądać się, jak jego dziecko umiera. - Pieprzone staruchy z Apeksu! - zaklął w nagiej złości. - Nie rozumiem, o co im w ogóle chodzi? Czym ty albo ja tak naprawdę różnimy się od mannekenów, możesz mi powiedzieć? Od urodzenia wszyscy wypychają sobie bebechy coraz to nowymi implantami, nawet ci abnegaci z dołów, i jakoś nikomu nie przeszkadza, że praktycznie staliśmy się pół-maszynami. Nikomu, poza tymi zakłamanymi dupkami na wysokich stołkach! - Czemu więc na nich nie pluniesz? - mruknął Petremaro, który również uważał stanowisko rządzącej Wierzchołkiem oligarchii za kompletnie nieżyciowe. - Sam wiesz najlepiej, że nigdy nie dostaniesz tego zezwolenia, za krótki dla nich jesteś. - A jakie, twoim zdaniem, mam inne wyjście? Petremaro podniósł oczy na przyjaciela. - Przecież ci mówiłem... - Nie! - zaprotestował Lomes stanowczo, po czym już spokojniej dodał: - Może, gdybym od tego zaczął... Teraz jednak Apex ma mnie w rejestrze i będzie się uważnie przyglądał moim ruchom. Poza tym skąd, do ciężkiej zarazy, miałbym wziąć pieniądze na czarnorynkowy neuromotor i na nielegalnego protetyka, hm? Ty mi dasz? - Hej, to nie fair! - oburzył się Petremaro. - Dobrze wiesz, że tyle nie mam. Ale chcesz, to zaciągnę kredyt, jeśli sam nie możesz tego zrobić. Ile twojemu synowi zostało? Najwyżej parę miesięcy, mam rację? Czemu więc... Cholera, co jest dzisiaj z tym moim sensorium? Petremaro wstał z ławki i kilkakrotnie potrząsnął głową jak człowiek, któremu woda naleciała do uszu. - Co tam? Masz jakieś zwarcie? - zaniepokoił się Lomes. - A tak w ogóle, kiedy ty ostatni raz byłeś u stroiciela? - Dawno - przyznał Lamprezzi. - Ale to nie to. Żaden zwykły szum, tylko regularny klekot, jakby mi ktoś małym młoteczkiem wystukiwał rytm na czerepie - trzy krótkie puknięcia, trzy długie, i znowu trzy krótkie. I tak z małymi przerwami prawie od samego rana, zwariować można! - Madre o Terra, chyba żeś się nie zakontaminował?! - przestraszył się Lomes. - Trzy razy mnie sprawdzali, jestem czysty - uspokoił go Petremaro. - Nie, ja coś chyba odbieram. Tylko co? I skąd? I dlaczego akurat dzisiaj? Zaraz, to już nasza rampa? - spytał, widząc, że przyjaciel też podnosi się z siedzenia. - Muszę na stronę - mruknął Lomes. - Przez to całe zamieszanie nie miałem się nawet czasu wylać. Wracając zauważył, że Petremaro spogląda na niego z ukosa. - Czemu tak patrzysz? Usmarowałem się czymś? - To ty - rzekł Petremaro, potrząsając głową. - Co: ja? - To przez ciebie tak mi stuka we łbie. Jak tylko zamknąłeś się w kiblu, wszystko ucichło. A jak wyszedłeś - zaczęło się od nowa. A może... Wiesz co, daj mi na chwilę ten chronometr. Ogłupiały Lomes raz jeszcze wyjął bibelot z kieszeni i podał go Lamprezziemu, a ten od razu pobiegł z nim do toalety. - Hej! Petremaro nie zamierzał mu jednak wyrzucać zabawki do muszli. Położył ją tylko na półce, wyszedł z kabiny i zamknął drzwi. Powtórzył to jeszcze dwakroć, nim pozbył się wszelkich wątpliwości. Potem sięgnął do swojego podręcznego narzędziownika i przez wyjętą zeń neutrinową lunetkę zerknął na mały prostopadłościan. - Tak czułem, że w tym coś jest - mruknął, po czym podniósł wzrok na obserwującego go z mieszanymi uczuciami Lomesa. - Gdzieś ty to właściwie znalazł? - W takim dziwnym sklepiku, zupełnie przypadkiem... - I dużo dałeś? - Trzysta pięćdziesiąt. Czemu pytasz? - Trzysta pięćdziesiąt? - Petremaro uśmiechnął się. - No to powiedziałbym, że cholernie tanio. - Ja bym tego drobnymi nie nazwał - prychnął Lomes z sarkazmem. - A ja owszem - odrzekł Petremaro. - Wiem tylko o kilku typach urządzeń, które mają podobny rozkład gęstości, i poza jednym wszystkie są zbyt duże, żeby zmieścić się w takiej skrzyneczce. Zdajesz sobie sprawę, co kupiłeś za najwyżej jedną setną przeciętnej ceny? Lomes milczał wyczekująco. - Stary, ale wciąż funkcjonalny moduł pamięci klasy H, jeżeli nie większy - oznajmił Petremaro. - Chcesz powiedzieć, że tam w środku jest mnemon? Prawdziwy? - Lomes z niedowierzaniem popatrzył na chronometr. - Najprawdziwszy, i z pewnością dostatecznie pojemny, żeby przekopiować doń umysł Marcusa. - Petremaro klepnął go w plecy. - Mnemon to co prawda nie neuromotor, ale to i tak lepsze niż nic. Los najwyraźniej cmoknął cię dzisiaj w dupcię, kolego. Więc może teraz posłuchasz, co mam do zaproponowania? *** Coś zaszeleściło w ciemnościach; może jakieś ścinki, poruszone nagłym przeciągiem, albo bezpański kot szukający resztek jedzenia. Ale Lomes, człowiek nienawykły do nocnych eskapad oraz sprzeciwiania się prawu, aż podskoczył. - Co mnie zaćmiło, że dałem ci się namówić na takie szaleństwo? - Otarł spocone ze zdenerwowania czoło. - Nawet jeśli to coś w chronometrze to rzeczywiście mnemon, i ten twój protetyk z Finkar Lou zrobi do niego transfer, i tak jestem skończony. Z zezwoleniem czy bez, ci mądrale z Apex Nos zjawią się u mnie któregoś dnia i co ja im wtedy powiem? Że mój syn doznał cudownego ozdrowienia? - Ze strachu przestajesz racjonalnie myśleć - ofuknął go Petremaro. - Trefny lejbwerk to nie charytatywna lecznica panwirystów, Lomi. Za to, co razem uzbieraliśmy, zrobią najwyżej kopię jaźni Marcusa, nic ponadto. Ale dobre i tyle. Przynajmniej zyskasz czas, żeby coś dalej po kombinować. - Znajdą nielegalną kapsułę w jego mózgu... - A możesz mi powiedzieć, kto, poza nami dwoma i lejbmajstrem, będzie wiedział, że jest nielegalna? Ot, jeszcze jeden wszczep, zresztą w tym werku na pewno go zgrabnie zakamuflują. Spokojnie, nikt się o niczym nie dowie. - Obyś wiedział, co mówisz. - Lomes miał coraz więcej wątpliwości. - Gdzie ta przeklęta winda? Mdli mnie już od tego smrodu! - To wyłącz sobie nos - poradził mu krótko Petremaro. Już od ponad godziny siedzieli w lokalnej utylizatorni, czekając na śmieciarkę w towarzystwie autopalet i kontenerów z posortowanymi odpadkami. Choć było dobrze po północy i ryzyko natknięcia się na jakiegoś nocnego wędrowca istniało raczej niewielkie, Petremaro wolał dmuchać na zimne i nie korzystać z osobowego promu. Platforma asenizacyjna była pod tym względem lepszą alternatywą, tym bardziej że jako służba techniczna habitorium mieli formalne uprawnienia do jej obsługi. Jedyny problem, że w godzinach nocnych asenizatory kursowały o wiele rzadziej niż za dnia i podenerwowany Lomes zaczynał tracić entuzjazm dla całego pomysłu. Na szczęście, ledwie Petremaro skończył mówić, rozległ się ostrzegawczy gong. - No, jest! Dysk śmieciarki zamajaczył nad ich głowami, powoli spływając w dół. Lomes wziął na ręce śpiącego Marcusa, podczas gdy Petremaro wygarnął jeszcze kilkanaście kilogramów ładunku z trójkątnej palety, na której mieli spędzić następne trzy kwadranse. Jej ładowność opiewała na dwie standardowe tony i waga całej trójki wraz z pozostałymi śmieciami musiała sumować się dokładnie do tej wartości, w przeciwnym razie asenizator nie przyjąłby palety na pokład. - Długo jeszcze? Zaraz zadokuje - zniecierpliwił się Lomes. - Już możemy się pakować - odparł Petremaro i wskoczył za przyjacielem do cuchnącego kontenera. - Ohyda - skrzywił się Lomes ze wstrętem, bezskutecznie próbując unikać kontaktu z napierającym na niego zwałem organicznego paskudztwa. - Słowo daję, chyba trochę przesadzamy z tą ostrożnością, Petre. Mogliśmy jechać osobówką, przecież o tej porze na rampach nie ma żywego ducha! - A patrole? Nie marudź, w końcu sam się zgodziłeś, że to najbezpieczniejsza droga na dół. - I najbardziej obrzydliwa. - Powiedziałem ci, wyłącz receptory. Od razu zmienisz nastawienie do świata. Asenizator wisiał już tylko kilkanaście centymetrów nad cembrowiną technicznego szybu, w który chwilę później wpasował się jak wielka zatyczka, kolejnym gongiem oznajmiając gotowość do przyjęcia ładunku. Jeden po drugim kliny autopalet wysunęły się ze swoich ładowniczych stacji i zaczęły wjeżdżać na kolistą platformę, jak kawałki urodzinowego tortu w machinie czasu ustawionej na „wstecz". Dźwiękowy sygnał rozległ się po raz trzeci, po czym śmieciarka ruszyła niespiesznie w głąb sześćdziesięciometrowej studni przechodzącej na wskroś przez poziom. Poniewczasie Lomes zdał sobie sprawę, do jakiego stopnia ich plan był nieprzemyślany i ryzykowny. Po pierwsze, obydwaj z Petremarem byli tylko prostymi technikami i mogli się grubo pomylić co do natury oraz kondycji antycznego mnemonu. Po drugie protetyk, z którym umówił ich na dzisiaj kuzyn Petremara, mógł okazać się zwykłym hochsztaplerem albo, co gorsza, podstawioną przez Apex czujką, czekającą tylko na podobnych desperatów. A choćby i był pod tym względem w porządku, jaką mają gwarancję, że to autentyczny fachowiec, a nie jakiś patałach, który zamiast pomóc, jeszcze bardziej zaszkodzi Marcusowi? Nie wiedzieli o człowieku praktycznie nic; nawet nie znali stawki, jaką pobiera za swoje usługi. Wzięli ze sobą tyle, ile mieli, czy to jednak wystarczy? Niepotrzebnie dał się namówić Petremarowi. Trzeba było spokojnie czekać na decyzję Komisji. W końcu siedzą w niej same mądre głowy i niemożliwe, żeby nie rozumieli, w jak ciężkim stanie znajduje się jego syn. Z cichym sapnięciem śmieciarka wychynęła po drugiej stronie szybu. W pełni obciążona nie zbaczała do następnych utylizator-ni, kontynuując swą monotonną podróż ku wchłaniaczom na dnie bąblastego habitorium. Jego żywa, nieustannie pracująca struktura zdążyła odebrać nagrzanemu za dnia powietrzu sporą część ciepła i Lomes musiał szczelniej opatulić Marcusa w termiczny koc. W ostatnich dniach choroba poczyniła takie spustoszenia w organizmie chłopca, że zawodził nawet jego system termoregulacji. A przed sobą mieli jeszcze kilkadziesiąt minut jazdy. - Proszę, tym to się żyje - mruknął z goryczą, spoglądając w dół. Noc w habitorium nigdy nie była naprawdę ciemna. Oprócz słabej, fosforycznej poświaty, którą emanowały wszystkie jego części - od zamkniętego teraz światłowpustu, poprzez ażurowe tafle poziomów, aż po ujścia szypuł i cokół pępowiny na dnie -wnętrze pięćdziesięciokilometrowej kuli rozświetlały koncentrycznie rozmieszczone osiedla, bioluminescencja niezliczonych skwerów i ogrodów, oraz to, ku czemu właśnie skierował się pełen zazdrości wzrok Lomesa: rozjarzone niczym lunaparki, z gracją przemieszczające się między poziomami rezydencje co bogatszych obywateli Wierzchołka. - Założę się, że tacy nie mają żadnych problemów z załatwieniem sobie neuromotoru, kiedy tylko potrzebują - powiedział, spluwając gniewnie za „burtę". - Sam już nie wiem, od czego bardziej chce mi się rzygać: od smrodu gówna, w którym jedziemy, czy od hipokryzji tych gnojków? Ciekawym, ilu z nich to nie mannekeny? - Myślę, że jednak zdecydowana większość - stwierdził Petremaro lakonicznie i dorzucił po chwili zadumy: - Zważywszy cenę, jaką Apex każe płacić. Śmieciarce pozostało zaledwie kilkaset metrów do ostatniego z mieszkalnych poziomów. Niżej było już tylko mroczne dno habitorium z bezobsługowymi farmami grzybni, komunami rozmaitych wyrzutków i abnegatów oraz gardzielami wchłaniaczy, przy których platformy asenizacyjne kończyły swój bieg i oddawały ładunek. Jeśli cała trójka nie chciała skończyć we wnętrznościach Drzewa jako konstrukcyjny materiał z odzysku, musiała opuścić przygodny środek transportu, zanim osiągnie szyb przelotowy. Petremaro wychyli! się poza krawędź kontenera i zaczął po cichu liczyć ubywające metry. Już wcześniej odblokował swoim uniwersalnym kluczem zabezpieczenia palety i teraz czekał tylko na odpowiedni moment. - Gotowy jesteś? - Gotowy - potwierdził Lomes. Petremaro uruchomił mechanizm otwierający tylną pochylnię autopalety. Jeszcze cztery metry, trzy, dwa, jeden... - Wyskakujemy! Powietrze rozdarł dźwięk alarmowej syreny, kiedy skrzydło pochylni, trzasnąwszy z hukiem o brzeg szybu, gwałtownie zatrzymało śmieciarkę w miejscu. - Rany macierzy! Zamknij draństwo, nim zleci się tu cały poziom! - Już zamykam, po co te nerwy? - głos Petremara ginął w jazgocie wzywającego pomocy asenizatora. - A ty się odsuń, bo dopiero za trzy wypłaty będzie cię stać na nowe zęby! - Niemożliwe. To na pewno tutaj? - „FITOSYNT - PROJEKTOWANIE, ARANŻACJA, REGENERACJA", dokładnie tak, jak powiedział Harlan. - Petremaro podrapał grzbiet nosa w zakłopotaniu. - Wygląda na to, że tutaj. Szyld, da capo senza fine, wykreślany w powietrzu przez świetlistą wić, stanowił jedyną ozdobę obskurnej budy, do której dotarli po półgodzinnym krążeniu w ponurym labiryncie Finkar Lou. Gdyby nie determinacja przyjaciela, który przez ostatnie metry niemal siłą ciągnął go mrocznym cyrkuałem pośród odstręczających ruder, Lomes, porażony nędzą i rozkładem tego miejsca, zawróciłby już dawno temu. - A mnie wygląda na to, że twój kuzynek zrobił z nas durniów! - Skierowane pod adresem Petremara słowa należały do najzimniej szych, jakie Lomes kiedykolwiek wypowiedział. - Popatrz na Marcusa, chłopak już cały zsiniał! Wracam, a ty rób sobie, co chcesz! - Czekaj no, Lomi! - Petremaro przytrzymał przyjaciela za rękaw. - Nielegalny lejbwerk to w końcu nie prywatna klinika, która ogłasza się wszem i wobec. - Co ty pleciesz? Przecież to jakiś pieprzony punkt dokarmiania fruwających lampionów! - rozsierdził się Lomes. – Byłem z Marcusem już w niejednym ośrodku, Petre, i wiem, co i jak. Nawet pół komory zabiegowej nie zmieściłbyś w tym szałasie ze starych pudeł! - I właśnie o to chodzi, żeby wszyscy tak myśleli, nie rozumiesz? Skąd ty wiesz, co tak naprawdę jest za tą ścianą? - Petremaro zaczynał tracić cierpliwość. - No chodź, przynajmniej tam zajrzyjmy, skoro zrobiliśmy taki kawał drogi. - A jeśli to mimo wszystko nie tutaj? - To osobiście skuję Harlanowi pysk, masz moje słowo - dokończył Petremaro autorytatywnie i pociągnął Lomesa pod drzwi. - A teraz pozbieraj się do kupy... Świetlista wić szyldu wystrzeliła znienacka w kierunku mężczyzn, rozdwajając się w locie i koniuszkami prześlizgując się łaskotliwie po ich twarzach. A potem skrzydło drzwi, podle wykonane z arkusza prasowanego oozytu, otwarło się gwałtownie i nim którykolwiek z nich zdążył się zdziwić, obydwaj zostali dosłownie wessani do wnętrza budy, wpadając na coś nieustępliwego i zarazem miękkiego jak guma - Wałęsamy się bez celu po nocy, co? - rozległ się w ciemnościach czyjś mało uprzejmy głos. Pochwycony w elastyczne imadło, Lomes zawisł jak mucha w pajęczynie. Nie widział nic, głos dochodził do jego uszu jak przez watę, a obrzydliwa miękkość oblepiła go i zaczęła wpełzać do ust. - Matk... rusz... się! Marcus! - No dobra, dam wam odetchnąć, bo skaner okazał się pobłażliwy - zagadały ciemności. - Ale mówić szczerze i treściwie, albo w te pędy poślę was do grzybów. Kim jesteście? - Pe... Petremaro Lamprezzi i Lomes Grast. My tu... byliśmy umówieni na zabieg. Z doktorem Livanskym. Czy... - Siedemnaście, dwa, zero? - padło nieoczekiwane i zgoła abstrakcyjne pytanie. - Co siedemn...? - Cicho bądź! - Petremaro gniewnym szeptem uciszył Lomesa, po czym szybko wyrecytował: - Siedemnaście, dwa, zero, jeden, jeden, dwa, dwa, trzy, zero, czterdzieści sześć. - Dobrze. Teraz ty - podaj kod z kontenera utylizacyjnego, drugiego po lewej. - Chwileczkę, co to za wygłupy?! - zirytował się Lomes. - Skąd, do cholery, mam pamiętać jakiś... - Audytor sieciowania powłokowego drugiej klasy z kiepską pamięcią? Coś nie chce mi się wierzyć - stwierdził głos z sarkazmem. - No, więc? Zaszokowany Lomes posłusznie podał numery. Dopiero wtedy uścisk niewidzialnego kaftana bezpieczeństwa zelżał na tyle, że mogli wreszcie normalnie stanąć na nogach, a otaczająca ich ciemność znikła. Petremaro miał rację co do jednego: żałosna fasada i szyld były tylko przykrywką. Ale chyba żaden z nich nie spodziewał się znaleźć w małej klitce o nagich, białych ścianach, kompletnie pustej, jeśli nie liczyć ich dwóch, ledwie żywego Marcusa i stojącego naprzeciwko nich człowieka w zwykłej, kraciastej koszuli i drelichowych spodniach. - Podobno ma to być jakaś krótka robota - rzekł mężczyzna, nie wyjmując rąk z kieszeni. - Konkretnie, w czym rzecz? - Mój syn... - zaczaj Lomes i odruchowo spróbował zrobić krok do przodu. Wciąż jednak był unieruchomiony. Protetyk (o ile to rzeczywiście był on) wykonał nieznaczny gest dłonią i opór nieustępliwego powietrza zniknął. - Co z nim? - spytał, podchodząc bliżej. - Nie chce się uczyć? Lomes nie był w nastroju do żartów i lekceważący ton doprowadził jego krew do stanu wrzenia. - On umiera, ty cyniczny łapiduchu! - wybuchnął. - I nikogo to w tym zasranym bąblu nie obchodzi! - Spokojnie, człowieku, spokojnie, zaraz zobaczymy... – rzekł medyk rutynowo, kiedy jednak odchylił rąbek termicznego koca, wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie. - Rany Drzewa! I wy dopiero teraz z tym przychodzicie?! - A czy ja jestem uczonym, żebym wiedział, w jakim tempie rozwinie się ta choroba? - odpalił mu Lomes. - Przez miesiące nic się nie działo, a ja myślałem, że w końcu dostanę zgodę tej przeklętej Komisji! Lejbmajster tylko kiwnął głową i nie podjął dyskusji, bo i nie było na nią czasu. Troska na jego obliczu była aż nadto wymowna. - Naprawdę tak z nim źle? - Lomes wolał, żeby to pytanie pozostało bez odpowiedzi. - Źle, i z minuty na minutę coraz gorzej - odparł protetyk, z zafrasowaną miną zaglądając Marcusowi w źrenice. - Chłopak jest już właściwie poza krytycznym stadium i prawdę powiedziawszy, nie wiem, jak wiele da się tu jeszcze zrobić. Ale oczywiście spróbuję. Rdzeń kręgowy wydaje się prawie nienaruszony, jest więc szansa, że przeszczep się przyjmie. - My... - zaczął Lomes, lecz głos nagle mu się załamał, a słowa bezsilnie utknęły w krtani. - Znaczy, że pan by go chciał całkowicie zoperować? - Petremaro podjął wątek za swojego zbolałego przyjaciela. - Przecież nie mamy tyle pieniędzy! - A ile macie? - westchnął protetyk. Zażenowany Petremaro wyciągnął w jego kierunku dłoń z nominatorem. - Pytam przez ciekawość, bo i tak nic od was nie wezmę – rzekł Livansky ze smutnym uśmiechem, wprawiając Petremara w niemałe zdumienie. - Wam przydadzą się o wiele bardziej niż mnie. A teraz niech mi pan da małego, panie Grast. I proszę być dobrej myśli. *** - Hamid, dawaj matrycowniki i sprzęgła, szybko! - zakomenderował Sash Livansky w biegu. - Sprzęgła? Przecież dzisiaj miała być tylko zwykła kosmetyka. Hamid, jego asystent z przypadku, był powolny i niezbyt rozgarnięty, ale cóż z nim było począć? Po tym, jak Sash znalazł go skatowanego przez gang Wilkołaków i praktycznie poskładał od nowa, chłopak przyczepił się do niego jak kundel, a przy tym wbił sobie do głowy, że najlepiej odwdzięczy się za okazane miłosierdzie, zostając pomocnikiem doktora. Niestety, jego dobre chęci zupełnie nie szły w parze z talentem i Sash z reguły starał się minimalizować kontakt Hamida z pacjentami. Teraz jednak potrzebował drugiej pary rąk, jeśli miał wygrać walkę z czasem. - Nieoczekiwana zmiana planów - rzucił przez ramię, morfując operatorium ze ściany i położył na nim ciało malca, szarpane coraz silniejszymi drgawkami. - Podasz mi w końcu narzędzia? - Już daję, już... - Hamid podciągnął lewitablo z instrumentarium. - Rany, a co mu jest? - Lawinowy zanik neuronów - odparł protetyk lakonicznie, w pośpiechu przysposabiając głowę Marcusa do zabiegu. - Masz? Dobra, ja rozrobię zasmaz, a ty tymczasem przygotuj małego do przeniesienia. Sprawdź, czy przypadkiem nie ma jakichś dzikich wszczepów, które mogłyby interferować, i czy w ogóle posiada łącze. Jeśli nie, załóż mu „odkurzacz", tylko nie ten stary, bo coś się ostatnio zacina. - Przecież ja to wszystko wiem, panie Livansky - obruszył się chłopak. - Tak, jak wiedziałeś ostatnim razem, co? - przygadał mu protetyk, na co Hamid nie znalazł już odpowiedzi. - I żwawiej, chłopcze, żwawiej! Nie widzisz, w jakim ten dzieciak jest stanie? - Widzę, i właśnie nie wiem, czemu się z taką beznadzieją bawić? - Temu, że jestem lekarzem, rozumiesz? - odparł Sash zdecydowanie. - Mów lepiej, ile mamy dojrzałych neuromotorów. - Ee... robią się, ale gotowego w stu procentach to nie mamy żadnego, panie Livansky - odchrząknął Hamid z zakłopotaniem. - Jak to?! - Protetyk rzucił się do inkubatorów i z niedowierzaniem popatrzył na wskaźniki zużycia elementów. - Ja... Sam pan mówił, że dzisiaj nie będzie większej roboty, i żebym w ogóle nie brał za dużo zacieru, bo jest na wykończeniu - bronił się asystent. - No to pomyślałem, że trzeba zaoszczędzić... Znowu coś zrobiłem nie tak? - Tyle razy ci powtarzałem, że przynajmniej trzy zawsze powinny być w pogotowiu! - westchnął Sash z rozpaczą i pośpiesznie ustawił procesory cieplarek na maksimum. - No i co ja mam teraz zrobić, hm? Krew jasna, nawet nie mam go w czym zbuforować, bo ostatnie kapsuły wprawiliśmy tym fircykom z... Zaraz! W ferworze niemal zapomniał o zabawce, którą wcisnął mu w rękę ojciec dzieciaka, twierdząc, że schowano w niej mnemon. - Podaj mi szkła! - zawołał do Hamida, a gdy ten wręczył mu monitor, Sash przyjrzał się niewielkiemu prostopadłościanowi. - Rzeczywiście, tu coś jest... I to chyba... A ty nie stój nade mną, do ciężkiej zemsty, tylko rób, co ci kazałem! Hamid wrócił natychmiast do wykonywania poruczonych mu czynności, podczas gdy Sash, raz po raz zerkając na inkubator, wziął się do demontażu urządzenia. Prymitywnie wykonana obudowa poddała się bez trudu i odsłoniła podłużny owal mniej więcej pięciocentymetrowej długości. Na jej widok protetykowi już całkiem opadły ramiona. - Ależ to jakiś rupieć! Co oni mi dali? - mruknął pod nosem, obracając owal w palcach. Doświadczone oko Sasha od razu rozpoznało w nim neuromatrycę, tyle że niewiarygodnie starego typu. Gros jej powierzchni zdobiła mozaika topornych kontaktów, owal generował również słaby, acz regularny sygnał, który anonimowy rękodzielnik wykorzystał niegdyś jako miernik czasu. Jednak największa niespodzianka kryła się w środku zabytkowej kapsuły. - Rany macierzy, tu jest chyba czyjaś dusza... - szepnął, w zdumieniu śledząc odczyt na monitorze. - Trzeba ją gdzieś przenieść, a te przeklęte neuromotory ciągle miękkie! A, trudno, nie ma czasu! Sash wysunął szufladę z ciepłymi jeszcze bryłami neuromotorów, wyrzucił obydwa na blat i w ogromnym pośpiechu zaczął sprzęgać jeden z nich z antyczną kapsułą. To była absolutna partyzantka, bo starożytne, metalowe wyjścia mnemonu w żaden sposób nie pasowały do współczesnych przyłączy i Sash musiał ręcznie modyfikować przekaźniki, jeden po drugim. - Panie Livansky! - No? Jak ci idzie, synu? - spytał, zamykając ostatni z portów i inicjując przelew. - W porządku, już prawie skończyłem. Tylko nie wiem, co on tu ma za dziwne druty. - Jakie znowu dru...? - Sash najpierw zamarł z półotwartymi ustami, a potem w dwóch susach dopadł operatorium. - Och, przekleństwo! Jak u większości normalnych ludzi, układ nerwowy małego pacjenta usiany był dziesiątkami obcych ciał, od małego niczym ziarnko maku komplantu, po zasobniki poliprocesorów wielkości dojrzałej śliwki. Ale misternej siateczki przewodów, które oplatały korę mózgową i rdzeń, z pewnością nie powinno tu być. - No to pięknie! - Sash zacisnął szczęki ze złości. Komisja, że też go od razu nie tknęło! Przecież ten mały musiał przynajmniej raz przejść badania w publicznej przychodni! Dzieciak nie miał prawa sam z siebie zachorować na coś takiego, ostatni znany Sashowi przypadek zdarzył się ponad dwieście lat temu! Pieprzony, paranoidalny Apex, musieli go załatwić jeszcze w prenacie, a potem wystarczyło już tylko cierpliwie czekać na nieunikniony akt desperacji jego ojca. - Coś niedobrego? - zaniepokoił się Hamid. - Nie uratujemy z niego nic? - Będzie dobrze, chłopcze, jeśli uratujemy własne tyłki! - Protetyk podbiegł do ściany w najdalszym końcu pracowni i palcem wyrysował na niej wielkie koło. - Panie Livansky, niechże mnie pan nie straszy - jęknął Hamid. - Co się dzieje? - Pułapka, ot, co! Niech to diabli, tyle lat ostrożności tylko po to, żeby dzisiaj dać się podejść jak ostatni dureń! Te druty to antena nadajnika, mój drogi, a nasz pacjent to koń trojański! Ech, ty i tak nie wiesz, o czym mówię. Powietrze w pracowni rozbłysło nagle ostrym karmazynem na znak, że czujki na obrzeżach Finkar Lou zarejestrowały właśnie obecność niepożądanych gości. - No proszę, już tu są. - Sash zgrzytnął zębami. - Łapignaty? - Hamid, któremu życie wśród społecznego marginesu nie oszczędziło kontaktów ze stróżami porządku, z miejsca poczuł gęsią skórkę. - Co najmniej oni - mruknął protetyk. - Ale to nic. Mamy parę minut, żeby dokończyć zabieg. - To pan jeszcze chce coś robić?! - Hamid nie wierzył własnym uszom. - Niech pan go zostawi, panie Livansky, i zwiewajmy stąd! - Chcesz, możesz iść. - Sash położył rękę na ramieniu zdenerwowanego chłopaka. - Ale osobiście radzę ci zostać ze mną, jeśli nie chcesz wpaść w prawdziwe tarapaty. - No co też pan, panie Livansky? Ja i tak bym nigdzie bez pana... - Asystent poczuł się szczerze dotknięty. - Więc przestań trząść zadem i weź się do pakowania mojego niezbędnika - polecił mu krótko Sash, po czym wrócił do pacjenta. Całe szczęście, że tym razem Hamid przygotował go jak należy. Ale czasu było bardzo niewiele i jeśli nawet zdąży z przeszczepem, będzie musiał zostawić dzieciaka na łaskę inspektorów Apeksu, którzy wtargną tu lada moment. Trudno, i tak robi więcej, niż powinien... Upewniwszy się, że „odkurzacz" ma już kompletny psychogram, włączył trepan i precyzyjnie odciął górną połowę czaszki. Obnażony mózg chłopca przedstawiał obraz wstrząsający nawet dla lekarza z wieloletnią praktyką - całe połacie kory rozpływały się w wodnistą miazgę, reszta pozapadała się w miejscach, gdzie po wyżartej chorobą tkance pozostały jedynie puste jamy. Jak chorym i cynicznym trzeba być, żeby uczynić coś takiego drugiej istocie ludzkiej, i to jeszcze małemu dziecku? Karmazynowe rozbłyski pod sufitem przeszły w turkus. - Cholera ciężka, ależ im do mnie spieszno! – wymamrotał z gorzkim sarkazmem. - Hamid, dawaj neuromotor! - Który, panie Livansky? - spytał chłopak, w pośpiechu wrzucając do przenośnego laboratorium Sasha wszystko, co w jego mniemaniu powinno się tam znaleźć. - Bo ja już jeden schowałem. - Schowałeś? - Nie dam, żeby się zmarnowało takie dobro - stwierdził Hamid z zaciętym wyrazem twarzy. Od nieuchronnego najścia agentów dzieliły ich praktycznie sekundy i w tych ostatnich chwilach przed opuszczeniem swojej ukochanej pracowni na zawsze Sashowi było już wszystko jedno. - Ach... Podaj którykolwiek, byle natychmiast - odparł zrezygnowanym głosem. Pozostało tylko usunąć resztki rozkładającego się mózgu, podłączyć neuromotor do ocalałych partii rdzenia, przestawić „odkurzacz" na transfer zwrotny, zakleić cranium i modlić się, żeby po przebudzeniu jedyny syn niejakiego Lomesa Grasta pamiętał jeszcze choćby swoje imię. Sash pracował jak w transie, toteż tylko jego podświadomość zarejestrowała wysoką temperaturę neuromotoru, powstającą zazwyczaj tuż po przejęciu przezeń zawartości innej matrycy. - Więcej nic nie mogę dla ciebie zrobić, mój maty – westchnął i pochylił się nad śmiertelnie bladą twarzyczką. - Mam nadzieję, że... - Panie Livansky, właz! - przerwał mu przerażony okrzyk Hamida. - No, to ryj skopany, już nas mają! - Nie tak prędko. - Sash chwycił chłopaka za rękaw i pociągnął w róg pracowni, tam, gdzie kilka minut wcześniej kreślił palcem kolisty wzór na ścianie i gdzie teraz przyłożył dłoń. Gładka dotąd powierzchnia pomarszczyła się, zaklęsła i z głuchym mlaśnięciem rozwarła przed nimi jak dwumetrowa źrenica. - Zawsze należy zapewnić sobie wyjście bezpieczeństwa. Masz ten niezbędnik? Daj mi go i wskakuj przodem. - Ale... - skonfundowany Hamid poczuł suchość w gardle. W ciemnych kręgach Finkar Lou policja oraz jej metody działania miały jak najgorszą opinię, ale przynajmniej były czymś znajomym, podczas gdy ta nieoczekiwana, czarna gardziel... - Wchodzisz czy zostajesz? - zniecierpliwił się Sash. - Wchodzę, wchodzę... - westchnął chłopak. - Żebym tak jeszcze wiedział, dokąd idę! - Tam, gdzie Apex już nie sięga. - Protetyk wkroczył za Hamidem do ukośnego tunelu i przejechał ręką po obłych krawędziach dziury w ścianie, zasklepiając ją za sobą. - Mam nadzieję, że lubisz życie w otoczeniu nieoswojonej przyrody? *** - Człowieku, przestaniesz wreszcie łazić w kółko? - syknął Petremaro gniewnie. - Do szału mnie doprowadzisz. - No to będziesz drugi, bo mnie już niewiele brakuje – odpalił mu Lomes. Zdruzgotany słowami lejbmajstra i od kwadransa zamknięty w białej celi poczekalni niczym skazaniec w oczekiwaniu na wyrok, był bliski ostatecznego załamania. - Co on tam robi, możesz mi powiedzieć, Petre? Co ten zasrany konował od dwóch godzin robi z moim dzieciakiem?! - Ratuje go, do ciężkiej zarazy! - Nerwy Petremara także zaczynały odmawiać posłuszeństwa. - I nie od dwóch godzin, tylko od kilkunastu minut! Słuchaj no, albo sam usiądziesz, albo siłą wepchnę twoje stare dupsko na taboret! - Przeszkadza ci, że chodzę, to nie patrz - odburknął Lomes. - Graw i deherma, żeby chociaż na chwilę wyszedł z tej swojej nory i rzucił słowo! Czy mam sobie od razu łeb rozwalić z rozpaczy, czy też jest jeszcze jakaś nadzieja? - Jakby nic było, to by się w ogóle za to nie brał - stwierdził Petremaro z irytacją. - słowo daję, nie myślałem, że taka z ciebie baba! - Odpieprz się ode mnie, dobrze? - warknął Lomes. - Gdybyś ty był na moim miejscu, odstawiłbyś taki cyrk, że ludzie płaciliby za wstęp! Zły, zniecierpliwiony i przytłoczony ponurymi obrazami, jakie jeden po drugim podsuwała mu wyobraźnia, Lomes zignorował dziwne szelesty i skrobnięcia, które od jakiegoś czasu dochodziły zza ściany. Petremaro nadstawił jednak ucha, i kiedy na nieskazitelnie białej powierzchni zarysował się blady prostokąt, szturchnął przyjaciela w ramię. - Ty, chyba jacyś następni klienci... - Co? Prostokąt, szarzejący niczym rzucony na ścianę cień, sczerniał nagle i zmienił się w otwarte drzwi, przez które dwa jednakowo ubrane indywidua wpadły z impetem do poczekalni. - Jasny szlag! - Lomes zbladł i cofnął się odruchowo na widok białych jak szron uniformów wolontariuszy. Pochwyceni znienacka przez niewidzialną sieć funkcjonariusze na mgnienie oka zastygli w przypadkowych pozach na podobieństwo ultrarealistycznych rzeźb. Najwidoczniej jednak elastyczna bariera nie stanowiła dla nich żadnego novum, bo niemal natychmiast odzyskali całkowitą swobodę ruchów i pewnie wkroczyli do środka, skupiając całą uwagę na ścianach pomieszczenia. Wzrok barczystego sekundanta, który w ślad za swymi podkomendnymi wmaszerowal do poczekalni, prześlizgnął się po twarzach Lomesa i Petremara, ale było to całe zainteresowanie, jakim ich obdarzył. Ta ostentacyjna obojętność okazała się, paradoksalnie, gorsza od jakichkolwiek krzyków czy wypowiedzianych w ostrym tonie oskarżeń i na psychicznie wyczerpanego Lomesa podziałała jak cios w potylicę. Nieważne, co jeszcze trzyma dla niego w zanadrzu złośliwe przeznaczenie, on już przekroczył swój limit głupstw i pomyłek. Niech z nim robią, co chcą. Z gorzką rezygnacją opadł na taboret, lecz nawet zatopić się spokojnie w rozpaczy nie było mu dane, bo został bezceremonialnie odsunięty na bok przez jednego z funkcjonariuszy, któremu najwyraźniej przeszkadzał w dokonywaniu oględzin. - Im chyba nie chodzi o nas - szepnął Petremaro, pośpiesznie schodząc z drogi milczącemu młodzieńcowi w uniformie. - Ale co tu robi taka szycha, jak sekundant? Cholera, jeszcze się okaże, że ten Livansky był zamieszany w jakiś większy kryminał! Wolontariusze właśnie odnaleźli mechanizm ukrytej klapy i uruchomili go, po czym jeden z nich wraz z oficerem zniknęli pod podłogą poczekalni. Lomes zerwał się na równe nogi, ale stanowczy gest drugiego szeregowca zatrzymał go w miejscu. - Puśćcie mnie, tam jest mój syn! - krzyknął Lomes, próbując wyminąć stojącego mu na drodze wolontariusza. - Przykro mi. - Chłopak pokiwał odmownie głową. - Procedury. Lomes opadł z powrotem na taboret i ukrył twarz w dłoniach. Minuty mijały i nikt - ani protetyk, ani Marcus, ani sekundant ze swym podwładnym, którzy najwidoczniej cal po calu przeszukiwali pracownię - nie pojawiał się w poczekalni. Stojący na straży szeregowiec milczał aż do chwili, gdy we włazie ukazała się w końcu skonsternowana twarz jego kolegi. - No i co? - Prztyco - odparł tamten. - Gość musiał mieć jakieś lepsze uszy albo ktoś dał mu cynk. Poza chłopcem w wieku około dziesięciu lat nie ma tam nikogo. - Chłopiec? Żyje? - jęknął Lomes w desperacji. - Na rany Ziemi, powiedzcie mi tylko, czy żyje?! Wolontariusze wymienili między sobą spojrzenia. - Większość funkcji fizjologicznych wydaje się w normie, choć wskazania są słabe. Ewidentnie jest po przeszczepie, trudno jednak powiedzieć, czy neuromotor się zintegrował i przejął już kontrolę nad wzorcem, czy to tylko dogasające echo... - Dobrze, Hals, wystarczy na razie tego wykładu - przerwał mu nieoczekiwanie sekundant, wchodząc po schodkach na górę. - Powiedzcie mi lepiej, czyja coś przeoczyłem, czy tam rzeczywiście nie było żadnego tylnego wyjścia? - Nic, co rzucałoby się w oczy, panie nadrzędniku. - Wolontariusz wzruszył bezradnie ramionami. - Może jest zamaskowane zwrotnie? Jeszcze raz dokładnie przejrzymy całe pomieszczenie... - Nie, nie ma potrzeby, tak tylko pytałem - przerwał mu szybko sekundant, który nagle jakby stracił zarówno całą służbową werwę, jak i zainteresowanie sprawą. - No dobra, wracajcie na posterunek. Ja zajmę się zabezpieczeniem dowodów i raportem. Aha, chłopca zabierzcie do naszego ambulatorium, tylko ostrożnie. - Dokładniejszy skan zająłby nam najwyżej minutę. - Wolontariusz wydawał się szczerze zaskoczony postawą zwierzchnika. - Po co oddawać tym z ekspertyz coś, co równie dobrze możemy zrobić sami? Ja przepraszam, panie nadrzędniku, to dopiero mój trzeci patrol i wiem, że brak mi doświadczenia, ale jeśli tak ma wyglądać śledztwo, to po co my w ogóle... - Przymknij się, Hals, i posłuchaj, tylko uważnie, bo drugi raz tego nie powtórzę. - Sekundant zajrzał podkomendnemu głęboko w oczy. - Zostaliśmy świadomie wprowadzeni w błąd przez kogoś, komu zależy na zdyskredytowaniu instytucji Wolontariatu. Ktoś dobrze poinformowany i zarazem wysoko postawiony uprzedził Livansky’ego o naszej wizycie, tylko tak bowiem można wytłumaczyć fakt, że pomimo przybycia przez nas na miejsce w najkrótszym możliwym czasie nie zastaliśmy śladu po podejrzanym. Zrozumiałeś? - Przecież to nieprawda! - próbował zaprotestować szeregowiec. - Pytam, czy zrozumiałeś? - powtórzył oficer z naciskiem, a kiedy wolontariusz skinął niepewnie głową, dodał: - I zapamiętaj sobie, że to oficjalna oraz jedyna wersja wydarzeń, jakie miały tu dzisiaj miejsce. A teraz bierzcie się obaj do wykonania moich wcześniejszych poleceń, jeśli nie chcecie załapać się na służbę poza kolejnością. Przestraszony szeregowiec natychmiast zniknął pod podłogą. Sekundant odwrócił się do Lomesa i Petremara, pierwszego w stanie coraz głębszej psychicznej udręki, a drugiego ogarniętego lękiem na myśl, co zaraz usłyszy. - Dla was dwóch też znajdzie się miejsce na surferze – rzekł oficer. Kolana ugięły się pod Lamprezzim. - Do licha, przecież nie zrobiliśmy nic złego! - jęknął. - Marcus... Jego syn był w beznadziejnej sytuacji, umierał, nie mieliśmy żadnego innego wyjścia, żadnego! Graw i deherma, dlaczego nie potraficie choć raz zrozumieć drugiego człowieka?! - Spokojnie, panie Lamprezzi - odparł sekundant, a w jego oczach błysnęła sympatia. - Jestem po waszej stronie, możecie mi wierzyć. - I dlatego nas aresztujecie? - Użyłbym raczej zwrotu: „tymczasowo przenosimy w bezpieczniejsze miejsce". No, chyba że wolicie poczekać na tych z Wydziału Antydehumanizacji? - Na kogo? - Na tajniaków z Apex Nos - przetłumaczył sekundant. Lomes pobladł. - Tak właśnie myślałem - pokiwał oficer głową. - To jak, idziemy? Niech się pan nie martwi o syna, panie Grast, chłopcy na pewno nie zrobią mu krzywdy. A tak w ogóle, nie przedstawiłem się. Dragan Kutsheba, szef VII Komendantury i policjant starej daty. - Zaraz, więc nie macie zamiaru wysuwać przeciwko nam żadnych zarzutów? - spytał niedowierzająco Lomes. - Nie można oskarżać, jeśli nie zostało popełnione przestępstwo - stwierdził Kutsheba, uśmiechając się enigmatycznie. - Nie rozumiem... - bąknął skołowany Petremaro. - I lepiej niech tak zostanie, panie Lamprezzi - uciął sekundant krótko, kierując się do wyjścia. *** Siedem różnych imprez odbywało się jednocześnie tego dnia w Centrum Socjalnym Nue Laputa, i kilka razy Sirion Haste-Brandt zmuszony był użyć łokci, by utorować sobie drogę wśród wielobarwnej, rozdyskutowanej ciżby, która oblegała stylizowany na Stonehenge krąg stanowisk komunikacyjnych. W takich chwilach trudno było oprzeć się wrażeniu, że ludzie zebrali się w tym samym miejscu i czasie z czystej chęci zrobienia mu na złość, choć tak naprawdę korzystali po prostu z rzadkiej okazji pogadania sobie na koszt organizatorów. Rezygnując już z jakichkolwiek pozorów kurtuazji, Sirion dopchał się do pierwszego z brzegu stanowiska i gdy tylko osłona zmieniła kolor na seledynowy, machnął swoim identyfikatorem przed nosem następnej osoby w kolejce. - Przepraszam, ale to sprawa najwyższej wagi - oznajmił urzędowym tonem i wskoczył na podest. - A ja musieć natychmiast bardzo ważnie rozmówić z mój agent! - oburzyła się wiotka jak pnącze i wystrojona na orbitalną, ptasią modłę kobieta. - Issinis, jak tu jest traktowanie obcych! - Ma pani prawo złożyć oficjalny protest w punkcie obsługi delegatów - zareplikował Sirion i nie wdając się w dalsze dyskusje ze zbulwersowanymi ludźmi w ogonku, aktywował parawan wokół konsoli. - Przepraszam, że musiałem cię fatygować do publicznej budki, ale ostatnio coś nie mam zaufania do zabezpieczeń osobistych komplantów - odezwał się Dragan, którego trójwymiarowa podobizna zmaterializowała się nad projektorem. - Do rzeczy, Kutsheba. Co się dzieje? - Lepiej, żebyś zobaczył to na własne oczy - odparł rozmówca, którego oblicze zdradzało podniecenie. - Dobrze, będę u ciebie za parę godzin... - Nie, Sirion, teraz! - przerwał mu Dragan gwałtownie. - Zwariowałeś? - parsknął Haste-Brandt. - Sprawy Bractwa to jedno, ale oprócz tego mam jeszcze obowiązki jako radny tego habitorium. I na pewno nie wyjdę ot, tak sobie w środku rozmów z przedstawicielami trzeciego co do wielkości konglomeratu handlowego w Systemie. - Przecież macie teraz przerwę w obradach. Wiem, bo to akurat moi ludzie pełnią dzisiaj służbę w Nue Laputa. - Ale nie znasz się na polityce i nie wiesz, że targów dobija się właśnie w kuluarach. Posłuchaj, najdalej za godzinę powinno być po wszystkim, i wtedy będę do twojej dyspozycji. Jeśli chcesz, podeślę ci na razie kogoś zaufanego... - Za godzinę mogę mieć tu na karku cały Apex Nos, i to będzie na tyle, przyjacielu. - Słowo daję, jeśli zawracasz mi głowę dla jakiegoś głupstwa... - Sirion wymownie zawiesił frazę w powietrzu. - Jeżeli opuszczę obrady w takim momencie, ryzykuję, że ktoś może mi się zacząć bliżej przyglądać, chyba zdajesz sobie z tego sprawę? Zresztą, nie tylko mnie. - Przesadzasz, mój drogi, nikt nawet nie zauważy, że zniknąłeś - odrzekł Kutsheba. - Co najwyżej poplotkują za twoimi plecami przez parę dni, to wszystko. - Widzę, że nie ustąpisz - westchnął Haste-Brandt. - Daj mi chociaż parę minut na znalezienie jakiegoś transportu, bo ruch tu dzisiaj jak w ulu. - Nie ma potrzeby, przy rampie numer sześć czeka na ciebie mój służbowy surfer - poinformował go krótko Dragan, kończąc rozmowę. - O co tu może chodzić? - Zaintrygowany Sirion opuścił atrium i udał się we wskazanym kierunku. Surfer z oznakowaniami Wolontariatu istotnie wisiał w niszy zarezerwowanej dla pojazdów uprzywilejowanych, ale nie było sensu wypytywać o cokolwiek młodego porucznika, który siedział za sterami, bo na pewno nikt mu niczego nie zdradził. Prócz krótkiego powitania chłopak nie odezwał się doń ani razu i po niecałej minucie brawurowego lotu Sirion był już na lądowisku VII Komendantury. - Chodźmy, zanim zjawią się tutaj ci z góry - powitał go Kutsheba. - Powiesz mi wreszcie, w czym rzecz? - spytał Sirion, podążając za Draganem znajomymi korytarzami. - Cierpliwości, zaraz wszystkiego się dowiesz - rzucił tamten przez ramię i otworzył swój gabinet. W niewielkim pokoju była jeszcze jedna osoba, na której widok Haste-Brandt otworzył szerzej oczy. - Ty też tutaj, Carter? - Podobno nasz stary druh ma dla nas jakąś wyjątkową rewelację. - Znajomy wyciągnął pulchną dłoń ku Sirionowi. Tak jak pozostali dwaj, Louis Carter, jeden z najzamożniejszych kupców Wierzchołka, należał do wąskiego kręgu wtajemniczonych w Bractwie Pnia. Na pozór ich organizacja nie różniła się niczym od setek innych ekskluzywnych klubów i stowarzyszeń, w jakich nuworysze realizowali swoje pragnienia wybicia się ponad szarość egalitarnego społeczeństwa. Jednak prawdziwym celem Bractwa nic było dostarczanie podniet zblazowanym elitom, lecz przywrócenie tzw. starych, dobrych czasów - tęsknota, która zaczynała w pewnym momencie płynąć podskórnym nurtem w każdej demokracji. Hasła wolności i równości, wspaniałe, gdy nie ma się jeszcze niczego poza perspektywami, zmieniają się w kulę u nogi z chwilą osiągnięcia społecznych szczytów. Dla takich jak Carter czy Haste-Brandt - niegdyś przeciętniaków z tłumu, a dziś bogatych i wpływowych obywateli - demokratyczne ograniczenia były niczym chomąto dla Pegaza, toteż chcieli je za wszelką cenę /rzucić. Wszystkie metody były dobre, nawet Bractwo ze swym religijno-mistycznym skrzywieniem. Dla Kutsheby było ono jednak czymś więcej, jako że życie w Wierzchołku doskwierało mu w inny sposób. Nie jego winą było, że wychował się w rodzinie konserwatywnych emigrantów i że już za młodu przesiąknął panującą w domu niechęcią do swobodnych obyczajów Apeksu. Lala służby w Wolontariacie jedynie umocniły go w przekonaniu, że tylko powrót do tradycyjnych wartości może uratować to gnijące społeczeństwo. W tym punkcie idee Bractwa Pnia oraz jego własne zbiegały się doskonale i wszystko byłoby pięknie, gdyby rozrzucone po całym Wierzchołku komórki Bractwa skończyły wreszcie z beznadziejnymi animozjami i skonsolidowały siły, a zwłaszcza gdyby przekonały do swoich działań Synod, nieufny wobec spontanicznych inicjatyw bezbożnych Wierzchołkowców. Gdybyż tylko mieli jakiś argument o dostatecznej sile przekonywania! - Zgadza się, panowie - odrzekł Kutsheba, zasklepiając za sobą ścianę i nalewając każdemu po lampce calvadosu. - Śmialiście się z moich przeczuć, a jednak nos starego wygi okazał się lepszy od waszych sieci informacyjnych. Ta nagła zmiana klimatu politycznego, ton propagandy, inspekcje i nagonka na lejbwerki, kontrole w antykwariatach, na targowiskach, ba, nawet w publicznych muzeach i archiwach... Doprawdy, dziwię się, jak mogliście nie połączyć wszystkich tych spraw w całość i nie dostrzec, co się dzieje. - A co ma się dziać? - Sirion wykrzywił lekceważąco usta. - Normalna, cuchnąca polityka, na której niuansach się nie znasz, Dragan, już ci to mówiłem. - I chwała Opiekunce, bo dzięki temu widzę rzeczy takimi, jakimi są - odparował Dragan. - Na przykład to, że naszym decydentom zrobiło się już za ciasno w habitoriach i że ich ambicje dojrzały do ekspansji na resztę Drzewa oraz do pełnej nad nim kontroli. Stąd cała ta ich aktywność w ostatnich dniach, bo gorączkowo i, na szczęście, po omacku szukają czegoś, co im tę kontrolę zapewni. - No, to mogą sobie szukać do końca świata - mruknął pogardliwie Carter. - Nawet Synod nigdy nie znalazł kodów sterujących Drzewem, czy jak tam wolicie „Kluczy Hansena", które zresztą, moim skromnym zdaniem, są taką samą legendą dla naiwnych jak Święty Graal. Kontrola Apeksu nad Drzewem, też coś! To się nigdy nie stanie! - Masz rację, Louis, to się nigdy nie stanie. - Kutsheba uśmiechnął się tajemniczo. - A wiecie, dlaczego? To powiedziawszy, podszedł do biurka i wprowadził do niego swój prywatny szyfr. Wypolerowany blat natychmiast wypluł z siebie niewielki przedmiot, na który Carter i Haste-Brandt popatrzyli z niedowierzaniem. - I to ma być ta twoja rewelacja? Żarty sobie stroisz?! – Sirion przeniósł gniewny wzrok na Dragana. - Wyciągnąłeś mnie w środku ważnych rozmów dla jakichś dewocjonaliów? Kutsheba, bynajmniej niezmieszany podniesionym głosem Haste-Brandta, delikatnie podniósł z biurka kilkucentymetrowy owal z metalicznie pobłyskującym i ornamentami, który na oko nie różnił się niczym od przeciętnego medalika helenistów. - To, moi panowie, jest autentyk - wyszeptał z namaszczeniem. Cisza, jaka zapadła po tych słowach, przybrała niemal materialną postać. - Niemożliwe - odezwał się w końcu Sirion. - Na całym świecie istnieją tylko dwa święte sarkofagi i obydwa, jak nam wszystkim wiadomo, są w głównym skarbcu Synodu. Co to za bzdury, Dragan? - Bzdury? No to się przypatrz. - Kutsheba wręczył owal Haste-Brandtowi. Pomimo zdecydowanie świeckiego charakteru świata, w którym przyszło mu się urodzić, Sirion widział już niejeden podobny medalion, żaden jednak, to musiał uczciwie przyznać, nie był tak dokładną kopią najświętszej helenistycznej relikwii. Każdy najdrobniejszy szczegół został odtworzony z niewiarygodnym wręcz pietyzmem i wiernością w stosunku do oryginału, z zastosowaniem jakiejś techniki sztucznego postarzania włącznie. Nic dziwnego, że Dragan dał się ponieść emocjom; Haste-Brandt sam był pełen podziwu dla nieznanego artysty. - Hm, niewątpliwie mamy tu do czynienia z perłą jubilerskiego rzemiosła - stwierdził dyplomatycznie i odłożył owal na blat. - Żadną jednak miarą nie może to być autentyczny sarkofag, mój drogi, po prostu nie może. - A jednak - rzekł Kutsheba z niewzruszoną pewnością siebie. Sirion poczuł się z lekka nieswojo. Może było to zawodowe skrzywienie, ale z nich wszystkich właśnie Dragan był zawsze największym sceptykiem, jeśli więc jego ogarnął taki zapał... - Mamy zatem uwierzyć, że ktoś obrabował najpilniej strzeżone sanktuarium w Drzewie? - wtrącił z niewyraźną miną Carter. - Raczej przypomnieć sobie pierwotną interpretację przypowieści o zbuntowanych apostołach, zgodnie z którą oni tak naprawdę nigdy nie zostali zgładzeni. - Wzrok Kutsheby nabrał gorętszego blasku. - I przyjąć do wiadomości, że była to interpretacja właściwa. Moskevsky, Kreuff, McCormick, Wilson, Lakhamaria, Okselmund, Segovia, Berger, Bershovitz... Haste-Brandt wyuczył się na pamięć nazwisk wszystkich uczniów prorokini Heleny, którzy, zaprzedawszy swe dusze siłom zła, wyparli się jej w chwili ostatecznej próby i stanęli po stronie jej wrogów, za co według jednych hagiografów mieli zostać zabici w ostatnim boju z obrońcami stworzonego przez nią Drzewa, a według innych jedynie zesłani na wieczne odcieleśnienie. No i ten największy z jej adwersarzy, Hansen, co to niby zdradziecko wykradł i ukrył sekret władzy nad ich światem, żeby na wieki zasiać niezgodę pomiędzy jego mieszkańcami. Cała ta pseudoreligijna nadbudowa mogła przyprawiać Siriona o mdłości, nie marnowałby jednak swojego czasu na jakieś dziwaczne Bractwa, gdyby nie wierzył, że Projektanci byli osobami historycznymi i jak najbardziej realnymi. Zwłaszcza Hansen, którego postać obrosła większą nawet liczbą legend świeckich niż sakralnych. A teraz Dragan mówi to, co mówi... - Chcesz powiedzieć, że to jest kapsuła jednego z nich? – Sirion aż usiadł z wrażenia. - Rany Drzewa, jeśli to prawda, jeśli to rzeczywiście jest prawda, wrota Synodu praktycznie stałyby przed nami otworem! Tryumfalny uśmiech rozjaśnił oblicze Dragana. - Wrota? Panowie, Synod sam teraz do nas przyjdzie, i to na kolanach! - No, tu już chyba nieco ponosi cię fantazja. - Carter skrzywił się kwaśno. - Nie sądzę - odrzekł Kutsheba, odkładając owal na biurko. - Możecie tu podejść? Obydwaj goście wzięli swoje kieliszki w ręce i zbliżyli się zaciekawieni. Dragan zrelacjonował im najpierw w zwięzłych słowach wypadki ostatniej nocy, a potem podłączył się do systemu i wybrał podgląd ambulatorium. - To rezultat wczorajszego nalotu, zupełnie niespodziewany - powiedział, wskazując im człowieka na kozetce, najwyraźniej pogrążonego w głębokim śnie. - Chyba sama opatrzność czuwała wczoraj nade mną, bo gdyby tym patrolem kierował ktoś inny... Co prawda medyk zdążył jakimś cudem uciec, ale zostawił na stole operacyjnym jakiegoś małego chłopca z pracującym oprzyrządowaniem do transferu na głowie. W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego poza konfiskatą całego wyposażenia, zaplombowaniem budy i przekazaniem raportu do Antydehu. Nie mogłem jednak ot, tak odłączyć dzieciaka od aparatury, bo to mimo wszystko byłaby zbrodnia. Chciałem sprawdzić, ile jeszcze zostało do końca transferu, i podszedłem do operatorium, kiedy jednak zerknąłem na monitory, zrozumiałem, że to nie jest zwykły przelew z mózgu do neuromotoru, ale że neuromotor przejmuje zawartość jakiejś zewnętrznej matrycy, a to już absolutny kryminał! Dragan przerwał dla zaczerpnięcia oddechu i przepłukania ust łykiem calvadosu, po czym dokończył: - Oczywiście, przepisy nakazywały odszukanie tej matrycy i zrobiłem to w ramach rutynowego postępowania, procedura jest procedurą. Lecz kiedy już ją znalazłem, zwyczajnie dech mi zaparło z wrażenia. - Czy to był... ten sarkofag? - spytał domyślnie Carter. - Tak - odparł krótko Kutsheba. - Nie mam pojęcia, jak dostał się w ręce tego medyka, ani też dlaczego przelał on zawartość sarkofagu do łba jakiegoś smarkacza z gminu. Zresztą tylko po to, żeby zostawić go nam razem z jego ojcem, z którym w tej chwili mamy problem, bo jest bliski utraty zmysłów. Nie wiem również, kto tak skutecznie ostrzegł lejbmajstra przed naszą wizytą... Właściwie cała ta sprawa to jedna wielka zagadka, którą dopiero zaczynam rozgryzać, ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Najważniejszy, moi panowie, jest on. Trzy pary oczu skupiły się na śpiącym lokatorze ambulatorium. - A gdzie jest ten dzieciak? - Sirion był z lekka zdezorientowany. - Nie ma go już dawno - odparł Dragan. - Musiał cierpieć na jakiś defekt układu nerwowego, a może doznał poważnego urazu czaszki, nie wiem. Tak czy owak aktywność mózgu okazała się za słaba i neuromotor, zamiast odtworzyć chłopca, poddał się sterowaniu przez silniejszy impuls z zewnętrznej matrycy. - Czyli, że ten tam - Carter dźgnął palcem trójwymiarowy obraz nad blatem biurka - to replika z sarkofagu... I jak długo trwa już proces? Wygląda na w pełni ukształtowanego, nie powinien się już przebudzać? - Przypuszczam, że nastąpi to lada moment - westchnął Dragan. - Mam tylko nadzieję, że ten konował znał się na rzeczy i neuromotor zastosuje stopniowanie pooperacyjne. W przeciwnym razie nasz niezwykły pacjent może przerazić się sam siebie. - No dobra, Dragan, gadasz i gadasz jak nakręcony, ale ciągle nie powiedziałeś nam najważniejszego. - Sirion odchylił się do tylu i zawiesił pytające spojrzenie na Kutshebie. - Do kogo należał sarkofag? - A nie widać? Dobrze, w takim razie dam wam jeszcze zbliżenie na profil. Z początku Sirion nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, gdzie widział tę twarz o ostrych, nieco prymitywnych rysach - na widimalu, na jakimś oficjalnym raucie z udziałem zaświatowców? W jakiejś publikacji? Ten orli nos i mocno zaakcentowane kości policzkowe... I nagle świat zakołysał się wokół Haste-Brandta. - Nie, to nie może być... - wykrztusił. - To po prostu nie może być on! - A jednak on - drżącym z przejęcia głosem potwierdził Dragan. - Sam Nils Hansen, panowie. Zdajecie sobie sprawę, co to oznacza? Kutsheba zawiesił dramatycznie głos i z triumfem w oczach odpowiedział sam sobie: - Mamy tego, który zna najgłębsze sekrety naszego świata. Od dzisiaj to my jesteśmy panami Yggdrasill! ROZDZIAŁ 6 W ciągu następnej godziny nastrój Dragana przeszedł ewolucję od prawdziwego uniesienia do skrajnej irytacji. Tylko wrodzony rozsądek oraz utrwalona wieloletnim treningiem samodyscypliny sprawiły, że pożegnał się ze „współkonspiratorami" w miarę grzecznie, zamiast po prostu wywalić ich z komendantury kopniakami. - Gamoń i skończona świnia, oto, na jakich przyjaciół zasługuję! - wycedził z wściekłością, zataczając się ciężko na fotel. Czuł się jak wykładowca, którego dwaj najlepsi uczniowie wyłożyli się na najbanalniejszych pytaniach. Dawno już tak srodze się na nikim nie zawiódł. Haste-Brandt, niby zawsze lojalny i na pozór całkiem łebski, oraz Carter, z którym Kutsheba przyjaźnił się od niepamiętnych czasów. No i proszę! W obliczu rewelacji objawionej im przez Dragana nieoczekiwanie wylazło z obydwu wszystko, co najgorsze: z pierwszego głupota i krótkowzroczność typowe dla tuzinkowego polityka, z drugiego egoizm i najzwyklejsza podłość. Kutsheba rozwarł pięść, którą nieświadomie cały czas kurczowo zaciskał, i delikatnie odłożył na blat biurka swój antyczny skarb. Nie do wiary, żeby człowiek, którego od ponad dwudziestu lat uważał za swojego najlepszego przyjaciela i zarazem bratnią duszę w idei, okazał się taką kanalią bez honoru, hipokrytą i do tego jeszcze pospolitym złodziejaszkiem! Gdyby nie bystrość i refleks Kutsheby, ten tłusty hochsztapler wymaszerowałby stąd z sarkofagiem Hansena w kieszeni. Co za gnida! W pewnej chwili jego wzrok napotkał meteolitowy prostopadłościan z wygrawerowaną dewizą POZNAJ SIEBIE - suwenir otrzymamy dawno temu od Siriona. Kutsheba nie zdzierżył i cisnął blisko trzema kilogramami wypolerowanego metalu w przeciwległą ścianę, wkładając w ten gest cały skumulowany gniew. Ściana jak to ściana, przyjęła uderzenie z właściwą dla siebie flegmą i ledwie słyszalnym „pflum", zupełnie niewspółmiernym do emocji targających Draganem. A potem ciężki przedmiot został przez nie wypchnięty wprost na stoliczek z trunkami dla gości i pogruchotał dwie z pięciu karafek. Klnąc utratę swych importowanych alkoholi, Dragan zerwał się z fotela, ty posprzątać bałagan, i niemal zderzył się z aspirantem de Vriesem, który jak zjawa wyrósł w drzwiach. Niespodziewany widok świętoszkowatego oblicza tej nasłanej z „góry" węszydupy zachwiał resztkami samokontroli Kutsheby. - To teraz już nawet podsłuchujemy pod drzwiami, aspirancie de Vries – syknął zjadliwie do młodego, chwytając go za epolet i wciągając bezceremonialnie do środka. - Ależ... ja tylko usłyszałem hałas i uznałem, że powinienem... - Srana mowa! - przerwał mu ostro Dragan. - Że co proszę? Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, czym zasłużyłem sobie na ten grubiański ton. - Siadaj! - Rozkaz był wypowiedziany tak kategorycznie, że de Vries klapnął posłusznie na przyścienny taboret niczym tresowany pudel. Siedział tak przez następne pół minuty, nie otwierając ust. Tylko jego blade, zwodniczo sympatyczne oczęta wędrowały w ślad za Kutshebą, podczas gdy ten przemierzał gabinet tam i z powrotem, usiłując ponownie zmusić swój umysł do normalnego funkcjonowania. W końcu zatrzymał się przed aspirantem i spytał: - No i co takiego usłyszeliście, hm? - Ee... Nic, panie nadrzędniku, zupełnie nic. - Jak to, nic? Przecież jeszcze przed chwilą twierdziliście, że zaalarmowały was jakieś hałasy? - Ach no tak, rzecz jasna! - zakrzyknął aspirant z miejsca. - Brzęk tłuczonego szkła i tak dalej. Przepraszam, bo ja myślałem... - No właśnie, myśleliście, że o co was pytam? - Słucham? - bąknął de Vries zupełnie zbity z tropu. - Musisz mieć spory bonus za udawanie półgłówka, bo świetnie to robisz. - Kutsheba skrzywił się szyderczo - ale co za dużo, to niezdrowo. - Doprawdy, nie pojmuję, do czego zmierza ta groteskowa dyskusja. - Młodzieniec poderwał się, ale Kutsheba pchnął go z powrotem na taboret. - Srana mowa - powtórzył wolno i z naciskiem, pochylony nad biednym aspirantem niczym skalny nawis. - Wszyscy tu wiedzą, że węszysz dla Centrali albo dla Antydehu, jeśli nie dla obydwu na raz. Szczerze powiedziawszy, było mi to obojętne tak długo, jak długo nie zagrażało bezpośrednio reputacji moich podkomendnych, a zwłaszcza mojej własnej. Teraz jednak muszę wiedzieć, co usłyszałeś pod drzwiami. I jeśli szczera męska pogawędka nic nie da, bez wahania odwołam się do alternatywnych metod prowadzenia dialogu. Bardzo skutecznych, dodam na marginesie. A więc? Chłopięca twarz de Vriesa momentalnie nabrała stanowczego wyrazu. - O nie, tego już za wiele, panie Kutsheba! Jeżeli natychmiast nie przeprosi mnie pan za te absurdalne insynuacje, a zwłaszcza za deptanie mojej godności i honoru, to nie widzę dla siebie innej drogi jak tylko odwołać się w tej sprawie do sądu regulaminowego! - A odwołuj się, smarkopiju, gdzie chcesz i do kogo chcesz, ale teraz odpowiadaj na moje pytania, bo tracę cierpliwość. De Vries przez sekundę milczał, po czym zebrał się na odwagę i nim ręka Kutsheby zdołała go ponownie przygwoździć, wstał z taboretu, przełknął nerwowo ślinę i wyrzucił z siebie: - Nie. - Nie? - Dragan uniósł brwi bardziej rozbawiony niż zdziwiony jego oporem. - Do widzenia, panie nadrzędniku - odparł aspirant oschle, po czym nadspodziewanie zwinnie prześlizgnął się obok komendanta z zamiarem natychmiastowego opuszczenia gabinetu. Kutsheba był jednak szybszy i nos zaskoczonego de Vriesa zetknął się boleśnie ze ścianą w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą drzwi stały szeroko otworem. - Tutaj to ja mam zawsze ostatnie słowo, panie aspirancie. - Dragan uśmiechnął się i nie bez złośliwej satysfakcji patrzył na spurpurowiałe oblicze młodzieńca. Nagle przyszedł mu do głowy pewien szalony pomysł. - Przy okazji, skoro już tu jesteś, może byś posprzątał po sobie ten bajzel, hm? Co się tak gapisz? Wpadłeś tu jak meteor, porozbijałeś mi karafki i dziwisz się, że każę ci zrobić porządek? - Pan wybaczy, ale takich słów po prostu nie mogę traktować poważnie. - Na kolana, szpiclu, albo zmuszę cię do tego siłą! - W głosie Dragana nie było już ani odrobiny sympatii. W ciągu trzech tygodni praktyki w VII Komendanturze de Vries dał się poznać nie tylko jako dwulicowa szuja, ale także jako patentowa niezguła, która raz po raz coś tłukła, rozwalała sobie knykcie o framugi albo potykała się na każdym milimetrze nierówności. Dragan spokojnie patrzył na aspiranta, który w upokarzającym przyklęku zbierał z podłogi ostre jak brzytwa odłamki szkła. Było tylko kwestią czasu, kiedy ta niedorajda rozwali sobie łapę na jednym z nich. W istocie... - Au! - syknął de Vries. Kutsheba tylko na to czekał. W ręce trzymał przygotowany zawczasu osobisty notatnik z wysuniętym języczkiem testera, którym teraz błyskawicznie podebrał kropelkę krwi z rozciętego palca aspiranta, nim ta zdążyła rozpłynąć się w pięciogwiazdkowej śliwowicy. De Vries chwycił Dragana za przegub, ale było już za późno. - To jest... to jest bezprawie! Jak pan śmie?! - krzyknął wściekły i przerażony. - Niech pan natychmiast wykasuje moje sekwencje! Co to ma znaczyć? - Tylko tyle, że takiemu śmieciowi jak ty od dawna należała się nauczka - odrzekł Kutsheba pogardliwie i jednym ruchem wyswobodził się z kurczowo zaciśniętej dłoni. - Nie wspomnę nawet, że jesteście, aspirancie de Vries, mocno do tyłu z realizacją wyznaczonego programu szkoleń. Na przykład nie przypominam sobie, żebyście kiedykolwiek brali udział w nocnym patrolu albo mieli wartę w areszcie. - Bo takich punktów w moim programie nie ma i nigdy nie było! - jęknął zrozpaczony młodzieniec. - Na rany Ziemi, co tu się dzieje? Dlaczego pan mi to robi? - Domyśl się, mądralo - odparł Dragan niedbale, po czym odwrócił się do de Vriesa plecami i rzucił do interkomu: - Oficer dyżurny! - Zgłasza się oficer dyżurny! O, widzę, że znowu robota do późna. - Kto ma dzisiaj służbę w areszcie? - Kutsheba zignorował ostatnie zdanie podkomendnego. - Geller, panie nadrzędniku. - Dobrze. Niech wasz zastępca chwilowo przejmie obowiązki przy konsoli wartowniczej i podeśle Gellera razem z grafikiem służb do mojego gabinetu. - Tak jest! Kątem oka Dragan dostrzegł, że cwany de Vries przesunął się tuż pod drzwi, żeby móc drapnąć, jak tylko komendant otworzy je dla wolontariusza Gellera. - Tam. - Kutsheba kategorycznym gestem wskazał aspirantowi najodleglejszy róg swego prywatnego sanktuarium. - I nie patrz na mnie takim mściwym okiem, synu. W końcu przyszedłeś do nas, żeby nabyć praktyki w fachu, czyż nie? - Ten incydent będzie miał dla pana fatalne konsekwencje, panie Kutsheba, absolutnie fatalne - warknął de Vries, jednak pod ciężkim wzrokiem komendanta przesunął się w tył gabinetu. - Tego może pan być najzupełniej pewien. - Wątpię. - Dragan skrzywi! się lekceważąco. Łagodny dźwięk gongu oznajmił, że ktoś czeka na zewnątrz. - Wejść! - Melduje się szeregowy Adrian Geller! - wyrecytował służbiście niewielki, korpulentny chłopak z dystynkcjami wolontariusza drugiego stopnia na pagonach. - To wy pełnicie dzisiaj służbę przy aresztantach? - Zgadza się, panie nadrzędniku - potwierdził wolontariusz. Jego uwagi nie umknęło ani potłuczone szkło na podłodze, ani podława fizjonomia de Vriesa w tle. - Przynieśliście to, o co prosiłem? Mogę zerknąć? - Proszę. - Geller wyjął spod pachy niewielki tablet i wręczył go komendantowi. Kutsheba z pozorną wnikliwością przestudiował grafik, po czym wsunął języczek testera w szczelinę autoryzacyjną i uaktualnił plan służb na najbliższe dwanaście godzin. Teraz pośród innych figurowało tam również nazwisko de Vriesa. Prywatna biosygnatura zaświadczała, że do pełnienia obowiązków wartownika w sekcji 55-D zgłosił się dobrowolnie. Dragan przeprowadził całą operację na tyle sprawnie i szybko, że nieszczęsny aspirant, upokorzony i przybity kąśliwym spojrzeniem Gellera jak mucha szpilką, nie miał nawet czasu, by zorientować się, w czym rzecz. - No dobrze, Geller - rzekł Kutsheba, zwracając wolontariuszowi grafik. - Na dzisiaj jesteście właściwie wolni. - To znaczy? - To znaczy, że do końca wachty służbę przejmuje za was aspirant de Vries. - Z całą mocą odmawiam poddania się tej podłej manipulacji! - Ale on chyba miał być wyłączony z takich rzeczy, panie nadrzędniku. - Głosy de Vriesa i Gellera zlały się w jedno. - W tym wypadku możemy zrobić wyjątek. - Dragan ostentacyjnie zignorował piskliwe obiekcje aspiranta. - Służba na własną prośbę, rozumiecie. - Rozumiem, oczywiście - przytaknął Geller, choć wyraz jego twarzy mówił, że jeszcze nie słyszał o idiocie, który z własnej nieprzymuszonej woli chciałby spędzić dwanaście godzin na służbie w areszcie. - To świetnie. - Dragan wyprostował się. - Zaprowadźcie aspiranta na posterunek, a potem odnieście grafik do dyżurki. - Tak jest, panie nadrzędniku. - Geller wyprężył się przepisowo, ale rozkoszy, jaka za fasadą służbistości rozbłysła w jego oczach, nie mógł nie dostrzec nawet ogłupiały i zepchnięty w róg pokoju de Vries. - No, to zapraszam, panie kolego. Służba w areszcie nie jest trudna, prawdę powiedziawszy, tam w ogóle nie ma nic do roboty. - Jeszcze jedno, Geller. - Kutsheba przywołał oddalającego się, wyraźnie rozweselonego wolontariusza. - Tak? - Zajdźcie do mnie na moment, jak już sprawicie się ze wszystkim. - Tak jest, panie nadrzędniku. Kiedy drzwi zamknęły się za obydwoma, Dragan ponownie opadł na fotel i głośno wypuścił powietrze z płuc. Trochę pokrętny był ten plan, który ad hoc wymyślił, ale gdyby po prostu wyprowadził stąd Hansena i nie postawił żadnej zasłony dymnej, szybko miałby na karku przede wszystkim swoich niedoszłych wspólników. On, Carter i Haste-Brandt byli teraz jak członkowie triumwiratu, formalnie połączeni więzami braterstwa i tajemnicy, a w rzeczywistości właśnie przez nią rozdzieleni. Wrogowie już na zawsze. Dragan nie miał złudzeń, że Sirion, a tym bardziej Louis, będą chcieli bezzwłocznie skapitalizować swoją nową wiedzę i położyć łapę na Hansenie, eliminując jednocześnie pozostałe dwa rogi trójkąta. Na razie wszystkie atuty były w jego ręku, ale Kutsheba zdawał sobie sprawę, że w obliczu zdecydowanie lepszych koneksji Haste-Brandta z urzędnikami Wydziału Antydehumanizacji oraz prawie nieograniczonych możliwości finansowych Cartera mógł liczyć najwyżej na kilka godzin swobody, nim wielkie pieniądze, bądź jeszcze większa polityka usuną go bezpardonowo ze sceny. Zresztą, złe moce na pewno już zostały puszczone w ruch i on jest na celowniku. Nie wystarczy po prostu uciec, bo dla takiej stawki gonić go będą do upadłego. Trzeba uczynić to tak, by ścigający pogubili się na śladach, a jeszcze lepiej, by w ogóle stracili zainteresowanie jego osobą i zwrócili ostrza podejrzeń ku sobie nawzajem. Niech Sirion myśli, że to przez łapówki Louisa, a Louis, że to dzięki cichej pomocy znajomków Siriona zniknął zmartwychwstały apostoł Hansen. Mnie zaś wszyscy zapamiętają jako bohatera, który oddał życie za sprawę podczas brawurowej akcji, dodał Kutsheba w duchu. Gdzie dwóch się bije... Geller uwinął się ze wszystkim w niecały kwadrans. - Spocznijcie, Geller. Chciałem zamienić z wami kilka słów. - Czy ja coś...? - przestraszył się momentalnie wolontariusz. - Ach, nie, nie chodzi o żadne sprawy służbowe. – Kutsheba uspokoił go i uśmiechnął się kordialnie. - Powiedzcie mi raczej, co sądzicie o tym de Vriesie? Tylko szczerze. Grymas Gellera wystarczyłby za całą odpowiedź. - Szczerze, panie nadrzędniku, to z największą ochotą nakarmiłbym gównojada jego własnymi zębami. Tylko nie mam cierpliwości stać w kolejce. - Gównojad, tego określenia jeszcze nie słyszałem - zaśmiał się Kutsheba. - Co do mnie, użyłbym zdecydowanie mocniejszych wyrazów. Raz po raz podsyłają nam tu takich pofajdańców, ale jak dotąd wszyscy znali granice. Ten jednak... Dacie wiarę, Geller, że przyłapałem dzisiaj tę gnidę, jak grzebał w moich plikach? Wolontariusz był autentycznie wstrząśnięty. - Pan żartuje, panie nadrzędniku. - Niestety, nie. - Dragan westchnął z emfazą. - To już nie jakieś tam wściubianie nosa, ale bezczelne naruszenie podstawowych zasad. Policzek wymierzony nam wszystkim. No i co wy na to, Geller? Pozostalibyście w tej sytuacji obojętni? - Ja? - Twarz wolontariusza pociemniała. - Ja bym mu chyba... nie wiem, co! Zaraz, i pan nadrzędnik dał mu za to służbę w areszcie? Zamiast ścierwo wrzucić do jednej z cel? - Mam lepszy pomysł. - Kutsheba zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu. - Załatwimy de Vriesa, ale w trochę bardziej wyrafinowany sposób. Skompromitujemy go i jego popleczników razem z nim. Przeprowadziliście z nim instruktaż? - Tak jest, w zakresie formalnie przewidzianym na aspirantów i podoficerów niższej rangi. - Czyli nie wie o korytarzu inspekcyjnym i o tylnych wejściach do niektórych z cel? - Dragan uśmiechnął się szelmowsko. - Nie - odparł wolontariusz z nie mniej chytrym błyskiem w oku. - Ale nawet gdyby o nich wiedział, to cóż z tego, panie nadrzędniku? Temu pustołebcowi towarzystwo mogłoby wyjść główną bramką, a on jeszcze uprzejmie wskazałby im najkrótszą drogę do lądowiska! Kutsheba odprężył się. Bystry był ten jego podkomendny, może nawet trochę za bystry, ale w tej chwili jego domyślność oszczędzała Draganowi sporo czasu. Ciekawe, jak daleko sięgnie ten mały w swoich dedukcjach? - Zaraz, pan nadrzędnik nie chce chyba, żeby mu... O, w rozziew! - Tak - odrzekł Kutsheba zwięźle, dodając w duchu: „Będzie z ciebie kiedyś niezły śledczy, synu. Albo i nie". - Właśnie tak mam zamiar mu odpłacić. Ucieczka więźniów podczas jego zmiany i to jeszcze więźniów, których od jutra miała przejąć jurysdykcja Antydehu. Choćby był nie wiem jak śliski, z czegoś takiego łatwo się nie wypierze. A my przy okazji zdobędziemy punkty, bo, jak zdajecie sobie sprawę, „zbiegowie" nie umkną nam daleko. - Ma pan na myśli tych z wczoraj, panie nadrzędniku? - Tak, są dostatecznie gorący. Za pół godziny wyprowadzicie całą trójkę na dolne lądowisko dla VIP-ów. Powinna już tam wtedy czekać taksówka zabukowana na de Vriesa. Po wejściu podacie jej nowe parametry lotu - najpierw wybierzecie się na rundę wokół kilku ważnych rezydencji, a na koniec polecicie do Finkar Lou i zaparkujecie jak najbliżej tego miejsca - Kutsheba mówił i jednocześnie notował coś na plasterku-niezapominajce, który podał Gellerowi - a sami razem z tamtymi wejdziecie do środka. Najważniejsze jednak zadanie dla was to konsola, i tu potrzebuję waszej pomocy najbardziej. *** Przez następne trzydzieści sześć minut Dragan siedział jak na rozżarzonych węglach i nerwowo przeskakiwał w myślach od jednego pytania do drugiego. Każde nieodmiennie zaczynało się od słów: „A co będzie, jeśli...?". Nic zatem dziwnego, że aż podskoczył i odruchowo wyciągnął rękę w kierunku włącznika interkomu, kiedy alarmowy piktogram rozbłysnął wreszcie nad jego biurkiem. Cofnął ją jednak przytomnie i odetchnął głęboko kilka razy. Potem w pośpiechu rozpiął górną część uniformu, zmierzwił włosy, dla lepszego efektu potarł sobie pięściami oczy i dopiero tak przygotowany aktywował ścienny ekran. Skonsternowana twarz oficera dyżurnego spoglądała teraz na komendanta wyrwanego z drzemki, którą często ucinał sobie po długich nadliczbowych godzinach pracy. - Co się tam dzieje? - spytał zaspanym głosem Kutsheba. - Mamy problem, panie nadrzędniku - oficer odchrząknął, zakłopotany. - Jakiego rodzaju? - Z bloku 55-D... Przepraszam, wiem, że to zabrzmi wprost idiotycznie, ale z bloku 55-D zniknęło kilku zatrzymanych. Dragan znowu poderwał się, jakby fotel zamienił się w katapultę, ale tym razem był to ruch najzupełniej wykalkulowany. - Jak to, wklęsła wasza morda, zniknęło?! Gdzie zniknęło? Wyszli na randkę z bufetową?! - Ee... po prostu ich nie ma. - Oficer dyżurny sam był własnymi słowami tak zdumiony, że nawet nie przestraszył się podniesionego głosu komendanta. - Jeszcze kilka minut temu system nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń, a teraz dwie cele są puste. - Sprawdzaliście osobiście? - Ja i paru innych. W tej chwili prawie wszyscy są na nogach i przeszukują zakamarek po zakamarku, ale jak dotychczas bez skutku. Zupełnie jakby ich macierz pochłonęła! Coś grało coraz radośniej w duszy Kutsheby jak wielka triumfalna orkiestra, lecz oficer widział tylko rozeźlonego i gorączkowo myślącego przełożonego. - Kto miał dzisiaj służbę na bloku? Zaraz, wy mi chyba mówiliście... Geller, tak? No, to gównojad nie dożyje jutra. W te pędy dawać mi go do gabinetu. - Ale to nie Geller był wtedy przy konsoli, panie nadrzędniku. - A kto? - De Vries. - Kto?! - Dragan z prawdziwie aktorskim zacięciem wybałuszył oczy. - Kpicie sobie ze mnie? Przecież on jest poza rotacją! - Zgłosił się na ochotnika, co mieliśmy robić? - Oficer rozłożył ręce. - Rany macierzy, de Vries... A ci zatrzymani? - Słucham? - Kto nam zniknął, do ciężkiej flegmy? - Petremaro Lamprezzi i Lomes Grast z celi osiem oraz człowiek z izolatki. Cała trójka była u nas dopiero od wczoraj. - Pięknie, coraz piękniej. - Kutsheba nerwowym gestem przeczesał włosy. - Do licha, co ja jutro powiem tym z Antydehu? Ale jak to w ogóle mogło się stać?! - Też nie pojmuję, panie nadrzędniku. - Oficer bez wątpienia mówił to, co myślał. - Na mój rozum istnieje tylko jedna odpowiedź: ktoś im pomógł, i to ktoś z wewnątrz. - Albo z zewnątrz - dodał Dragan po chwili wystudiowanego namysłu. - Czy w ciągu tych ostatnich minut był jakiś ruch na lądowiskach? - Nie. To znaczy, była jedna publiczna gondola na dolnej platformie, ale... - I wy, krew jasna, dopiero teraz mi o tym mówicie?! - zagrzmiał Kutsheba. - Jaka gondola? Jest jeszcze, czy już odleciała? Przez kogo została wynajęta? - Nie wiem, ale w jednej sekundzie mogę sprawdzić. - Głowa oficera momentalnie zniknęła poza mglistą ramą ekranu, a kiedy pojawiła się ponownie, jego fizjonomia odzwierciedlała mieszaninę wściekłości i niedowierzania ze szczyptą satysfakcji na dokładkę. - Przez de Vriesa, panie nadrzędniku. Niech mnie próżnia! Kutsheba chciał już dodać do repertuaru teatralnych gestów uderzenie pięścią w biurko, ale w porę się powstrzymał. Tylko tego brakowało, żeby inteligentny mebel potraktował to jako akt wandalizmu i na najbliższą godzinę uwięził mu rękę w blacie. - Możecie zlokalizować tę gondolę? - Publiczną? Ależ oczywiście, panie nadrzędniku. - No, to co was powstrzymuje? Do roboty! Za minutę ma na mnie czekać surfer w pełnej gotowości operacyjnej z de Vriesem na pokładzie pod eskortą dwóch ludzi. Formalnie zatrzymujemy drania do czasu wyjaśnienia wszystkich szczegółów sprawy, ale chcę go mieć przy sobie, kiedy przechwycimy zbiegów. I sprowadźcie go na lądowisko w kapturze. - Rozumiem, panie nadrzędniku. Wzmocniona grupa interwencyjna już jest przygotowana do wylotu. - Nie - przystopował go Kutsheba. - Tylko ja, de Vries i eskorta. - Jak pan sobie życzy. - Oficer dyżurny skapitulował i rozłączył się pośpiesznie, żeby zdążyć z wykonaniem poleceń. Przez moment Dragan stał z zamkniętymi oczami, a potem doprowadził się do porządku, otworzył sejf i wyjął z niego broń, nominator z obcą walutą, kilka płaskich sztabek metalu oraz dwa niewielkie przedmioty. Jeden z nich nacisnął mocno kciukiem i odłożył do schowka, drugi zaś ostrożnie wsunął pod fałdę w podszewce kepi. W lewej kieszonce na piersi umieścił drogocenny sarkofag Hansena. Wychylił jeszcze kilka łyków swojego ulubionego trunku, wcisnął kepi na głowę i opuścił gabinet, zasklepiając wejście prywatnym kluczem. Na lądowisku nie było żywej duszy oprócz sierżanta z pionu obsługi technicznej, który mocował się z jakimiś wężami inspekcyjnymi, i rosłego kadeta wspartego niedbale na otwartym włazie surfera. Widok nadchodzącego komendanta natychmiast usztywnił mu kręgosłup. Dragan wyminął go z nonszalanckim salutem i zajął miejsce w jednym z przednich foteli obok drugiego z podkomendnych. De Vries siedział tuż za jego plecami w ekranującym kapturze na głowie. Kutsheba nie zaszczycił go nawet przelotnym spojrzeniem. - Wszystko wiecie, czy mam wam wytłumaczyć, o co chodzi? - zwrócił się do swojego sąsiada po lewej. - Dyżurka przekazała nam niezbędne informacje, panie komendancie. Startujemy? - Tak. Gdzie oni są? - Zaraz zobaczę, bo sytuacja zmienia się non stop. To aż śmieszne, ale gondola po prostu fruwa po całym habitorium, zupełnie jakby tamci nie za bardzo wiedzieli, dokąd lecieć. O, proszę, jeszcze przed chwilą kręciła się wokół Parku Nepputich na czwartym poziomie, a teraz najwyraźniej kieruje się na niziny. Może chcą ukryć się w slumsach? - Może - mruknął Dragan zdawkowo, po czym zapytał jak egzaminator podczas praktycznego testu: -Jaką przyjęlibyście w tej sytuacji taktykę, kadecie? - Ee... w każdej chwili możemy ich zdjąć, żaden problem. Gdybyśmy jednak zaryzykowali ekstrapolację toru lotu oraz punktu docelowego, byłaby dodatkowo szansa na przyskrzynienie ich wspólników, o ile istnieją, bądź uzyskanie dodatkowych informacji. Tak czy owak, warto moim zdaniem spróbować. - Moim również - zgodził się Dragan. - I tak też zróbcie. Kadet iż pokraśniał z dumy i wprowadziwszy korektę kursu, skierował pojazd ku mrocznym kwartałom na dnie habitorium. Kutshebą odchylił się w fotelu i przymknął oczy. Jakie to dziwnie lekkie, nawet nieco oszałamiające uczucie, pomyślał, tak w jednej chwili zakręcić całym swoim dotychczasowym żywotem, zmiąć go w kulkę i rozdeptać nogą. Czy to właśnie jest prawdziwa wolność, czy tylko głupota i całkowity brak rozsądku z mojej strony? Coś szturchnęło go od tyłu, ani chybi kolano de Vriesa. Dragan odwrócił się i po krótkiej chwili namysłu zerwał kaptur z głowy swojego kozła ofiarnego. - Gdzie...? - Aspirant chciał spytać „gdzie ja jestem", ale zmienił zdanie, gdy odpowiedź okazała się oczywista. - Dokąd mnie wieziesz, Kutsheba? Odpowiadaj, ty zasrany żandarmie, bo już powyżej uszu mam tych waszych kretyńskich dowcipów! - A słyszysz, żeby ktoś się śmiał? - I bardzo słusznie, gdyż zapewniam was, że nie macie z czego. - De Vries potoczył niemal triumfalnym wzrokiem po otaczających go twarzach. - A zwłaszcza ty, Kutsheba, zakompleksiony parweniuszu. Tobie się zdaje, że kim ty jesteś? Jakimś udzielnym księciem Siódmego Sektora? Pomazańcem albo wodzem przyszłego wspaniałego świata? Srana mowa, że ci odpowiem tak, jak ty mnie. Jesteś tylko nędznym posterunkowym, któremu w malutkiej mózgownicy roją się jakieś chore sny o potędze, robakiem, który wypełza z błota prosto pod but. Tak, ty tępy policmajstrze, słyszałem wszystko co do słowa i nawet nie wiesz, z jaką rozkoszą wykorzystam te informacje przeci... - Dragan zarzucił de Vriesowi kaptur z powrotem na łeb, skutecznie ucinając perorę. Po jaką zarazę w ogóle mu go ściągał? Z tęsknoty za urzekającym tembrem jego głosu? - Ależ nieprzeciętny pustołebiec! - Drugi z kadetów nie mógł odmówić sobie komentarza. - Wisi na nim lekko sześć grubych paragrafów, a ten jeszcze się odszczekuje. Kutshebą nie podjął tematu. Chciał już tylko dolecieć wreszcie do tego przeklętego lejbwerku i jak najszybciej zniknąć z pola widzenia tych, dla których nagle stał się bardzo niewygodny. Turkusowa poświata górnych partii habitorium, nieomylna oznaka nadciągającego zmierzchu, nie docierała do takich miejsc jak Finkar Lou. Tutaj przygnębiający, wilgotny mrok okrywał wszystko - żałosne karykatury domostw, ludzką egzystencję na krawędzi niebytu, grzechy i podłostki wszelkich imion, a teraz także i duszę Dragana, dla której bila ostatnia godzina niewinności. Nie w ten sposób miało się to odbyć, rozmyślał ponuro, nie w takich brudnych rękach miałem nieść tę pochodnię. Ale jestem tylko pyłem miotanym wichrami przeznaczenia. Czy postępuje dobrze, czy też nikczemnie, tego wiedzieć nie mógł, gdyż prawo do osądzania własnych czynów to tylko jedna z wielu iluzji, które mają uczynić znośniejszym ludzki byt. Może gdzieś na samym wierzchołku piramidy istnień siedzi ktoś, kto ustala ostateczne zasady dobra i zła, lecz wszystko poniżej to zaledwie hierarchia coraz bardziej wyrafinowanych narzędzi, z których każdemu dane jest akurat tyle wolnej woli i sumienia, by było użyteczne. Bezbarwny chaos zabudowań Finkar Lou rozpadł się na poszczególne uliczki, przy których stały ciasno stłoczone rudery sklecone z czego popadło. Kadet obsługujący surfer włączy! systemy maskujące i wprowadził pojazd w ostatni zakręt, po czym zaparkował go bezszelestnie w powietrzu nad dachem jednej z bud, kilkanaście metrów od miejsca, do którego, o ile symulator nie kłamał, zmierzała gondola z uciekinierami. Nie upłynęło wiele czasu i charakterystyczna, pękata sylwetka publicznego środka transportu istotnie przepłynęła obok i osiadła na dnie zaułka. - Jakie rozkazy, panie nadrzędniku? - Kadet zupełnie bez potrzeby zniżył głos do szeptu. - Na razie obserwujemy - odparł Kutsheba. Gondola otwarła się i wypuściła na zewnątrz najpierw trzy osoby, a w chwilę później jeszcze jedną, na której widok z ust kadeta wyrwało się zgoła nieregulaminowe przekleństwo. - Niech mnie rozziew, przecież to Geller! - W rzeczy samej. - Dragan zadbał, by ton jego głosu zabrzmiał szczególnie złowrogo. - A ja tę gnidę właśnie zamierzałem awansować... Troje zbiegów i „zdrajca" nie wyglądali na zbyt zgrany zespół i mało brakowało, by ostra wymiana słów i gestów przerodziła się w prawdziwą bijatykę. Podczas gdy Geller, Lamprezzi i Grast zajęci byli sprzeczką, apostoł odszedł na kilka kroków i z zadartą głową stanął przed wejściem do lejbwerku, najwyraźniej zafascynowany świetlistym szyldem. Nieświadomie podszedł jednak zbyt blisko i nim ktokolwiek zdążył zareagować, czarny prostokąt otwarł się w ścianie i wessał go jak wygłodniała gęba. Grast krzyknął, rzucił się w ślad za nim ku drzwiom-pułapce i zniknął w ciemnej głębi. Lamprezzi postanowił skorzystać z zamieszania i ruszył w przeciwną stronę, lecz Geller zagrodził mu stanowczo drogę. Gdy zbieg spróbował go wyminąć, złapał delikwenta za szmaty i wepchnął po prostu w czarne drzwi jak padlinę do utylizatora. Potem rozejrzał się jeszcze po mrocznym cyrkuale, splunął pod nogi i jako ostatni przekroczył próg zakamuflowanej pracowni. - No i wleźli prosto do worka. - Siedzący na tylnym fotelu kadet pokiwał głową z niedowierzaniem, a jego kolega dorzucił: - Nie rozumiem. Czy oni chcą, żebyśmy ich złapali? Albo to jakiś cwany podstęp? Może lepiej wezwać posiłki, panie nadrzędniku. - Nie ma potrzeby, poradzimy sobie sami - odparł Dragan kategorycznie. - Lądujcie. Ledwie pojazd dotknął śliskiej od brudu nawierzchni, pilot wyskoczył na zewnątrz i zajął pozycję przy drzwiach lejbwerku, które wciąż czerniały zdradliwym prostokątem. W kilka sekund zneutralizował ich obwody i dał znak, że droga wolna. - A co z nim? - Drugi z podkomendnych wskazał na de Vriesa. - Bierzemy ze sobą - odrzekł Kutsheba. - Konfrontacja może być interesująca. Ubezpieczany z przodu oraz z tyłu przez swych chłopców przeszedł z wilgotnego półmroku w oślepiającą biel, myśląc: deja vu. Znowu ta mała poczekalnia i niemal taka sama obsada, jak poprzednio. Dwaj nieznani mu jeszcze do wczoraj szarzy obywatele habitorium musieli otrzymać w ciągu doby większą porcję stresu, niż przeciętny śmiertelnik zdolny jest udźwignąć, i nie chcieli już żadnego zadośćuczynienia poza odpowiedzią na pytanie: dlaczego? Ten wyższy, Grast, miał najprawdziwsze łzy w oczach i Dragan zmusił się, by na niego nie patrzeć. Przecież za chwilę ci ludzie... Nie, do jasnej mgły, niech będę przeklęty, ale oni też muszą spłonąć na tym samym stosie! Hierarchia narzędzi, pamiętaj, jesteśmy tylko stopniami w hierarchii narzędzi... - Chłopcze, potrzymaj to przez moment. - Kutsheba czuł, że jeśli od tej chwili nie zacznie działać jak automat, to gotów jeszcze ulec podszeptom sumienia i wycofać się z całej awantury. – Drań nie zasługuje na czynienie mu honorów. Stojący obok kadet przejął kepi z rąk przełożonego i z nieukrywaną aprobatą patrzył, jak ten podchodzi do Gellera i bez ostrzeżenia wymierza mu potężny cios pięścią w podbródek. - O matko - jęknął ktoś cicho, może ów niepozorny Lamprezzi, skurczony jeszcze bardziej ze strachu. - Nie ma nic gorszego niż zdrajca - oznajmił Dragan i dla lepszego efektu splunął na pierś nieprzytomnego wolontariusza. - A teraz zobaczmy, czego ta kanalia tu szukała. Kutsheba był perfekcyjnym wzrokowcem. Jego pamięć nie potrzebowała żadnych pomocniczych implantów, toteż bezbłędnie odtworzył ruchy swojej poprzedniej ekipy i od razu trafił na zamaskowany właz w podłodze. Aby go otworzyć, potrzebował jeszcze biosygnatury lejbmajstra. Niestety, w pośpiechu zapomniał jej zabrać z komendantury. - Proszę tu podejść - powiedział do apostoła. Miejmy nadzieję, że ten Livansky pracował w pośpiechu i na ciele Hansena znajdzie się wystarczająco dużo DNA medyka, pomyślał Dragan. Języczek testera rzeczywiście znalazł dość materiału, by odtworzyć biosygnaturę lejbmajstra i uruchomić morfotakt. Kwadrat podłogi momentalnie przeistoczył się w schodki wiodące do ukrytej pracowni. - Na razie schodzimy tylko ja i ten człowiek. Żadna z osób w poczekalni nie zaoponowała. Dragan spojrzał zapraszająco na apostoła, który mamrotał enigmatycznie: „śnię, ci obłąkańcy czymś mnie nafaszerowali, albo zamieniłem się w Alicję. To już chyba wszystkie z absurdalnych możliwości". Zstąpił niepewnie po wąskich stopniach w ciemność, która po pierwszym jego kroku ustąpiła jaskrawemu światłu. Sensory wyczuły czyjąś obecność w laboratorium i usłużnie włączyły sufit. Znalazłszy się w środku, Dragan nie zaprzątał sobie nawet głowy zasklepieniem otworu, gdyż ten zamknął się sam. Dużo tu było autonomicznych procedur, bardziej zapewne dla oszczędności czasu niż wygody. A także specjalistycznego instrumentarium, które Kutsheba całkowicie zignorował. Za to oszołomiony Hansen wprost nie mógł oderwać wzroku od zupełnie nieznanych mu urządzeń. - Ha, przecież to wygląda zupełnie jak gigantyczny toster. Przepraszam, do czego to służy? - Chwileczkę... - odmruknął Dragan zajęty gorączkowym badaniem ścian oraz podłogi pracowni. Jakimś sposobem ten w rozziew pchany konował musiał się stąd wydostać! Gdybyż się tak wtedy nie pośpieszy! i pozwolił wolontariuszom dokładniej sprawdzić całe pomieszczenie! Teraz po jakichkolwiek szwach czy cieniach termicznych nic na pewno nie zostało. Chwileczkę, a ten kawałek szmaty co tu robi? Kutsheba przyklęknął i pociągnął za strzęp materii, który wystawał wprost ze ściennej gładzi, jakby był jej integralną częścią. Tylko że prawdziwe żywościany pozbywają się takich zanieczyszczeń raz-dwa. Dragan przesunął ręką po białej płaszczyźnie, wyczuwając pod skórą minimalną różnicę temperatur, a wiadomo, im żywościana zimniejsza, tym cieńsza. Gradient termiczny był co prawda na granicy percepcji Kutsheby, ale wystarczył mu do zlokalizowania regularnego okręgu o średnicy prawie dwóch metrów. To było właśnie to, pozostało jedynie otworzyć przejście. Dragan po raz kolejny użył swojego notatnika z testerem i po chwili w ścianie ziała wielka dziura. - Jest! Hans... przepraszam, Wasza Światłość! - Czy to było do mnie? - Wasza Światłość, nie mamy czasu do stracenia! Proszę za mną, szybko. - Chwileczkę, bo tu jest tyle niesamowitych rzeczy... Co za fascynująca technologia, szczerze mówiąc ona w ogóle nie wygląda na naszą! Zresztą ten pojazd, którym leciałem, też jak żywcem wyjęty z jakiejś noweli fantastycznonaukowej... A może wy wcale nie nakarmiliście mnie narkotykami, tylko pokazujecie mi jakąś wirtualną symulację? Ale w jakim celu? - Błagam, Wasza Światłość, pośpieszmy się! - Dragan nie wy trzymał i pociągnął Hansena za rękaw. Oszołomiony apostoł zdążył jeszcze porwać z laboratoryjnego stołu jakiś drobiazg, nim wraz ze swoim opiekunem zniknął we wnętrzu łykowego tunelu. Dragan darował jeszcze minutę życia tym, którzy pozostali na górze, a także Carterowi, który właśnie wkraczał w towarzystwie oficjeli do oddalonego o kilka kilometrów gabinetu szefa VII Komendantury. Potem w dwóch różnych miejscach habitorium przestrzeń zakrzywiła się nagle i zapadła w sobie wraz z ludźmi, sprzętami, ocalałymi karafkami pełnymi drogich trunków, kilkoma milionami elementów i kilkudziesięcioma metrami sześciennymi powietrza. ROZDZIAŁ 7 - Nion, dokąd ty idziesz, hej! W Uxa wstąpił jakiś diabeł, który odebrał mu rozum i słuch. Demon ów dopadł go już w szalecie, gdy opuszczał kabinę. Ni z tego, ni z owego zawrócił i pochwyciwszy stojącą w rogu szczotkę, wepchnął ją do wiadomego otworu. Przy okazji tej brutalnej manipulacji włączył przez przypadek jakieś urządzenie sanitarne i omal nie przepadł razem z kijem w czeluściach muszli, wessany przez potężny strumień powietrza. W ostatniej chwili Kreuff wyciągnął mu głowę z dziury, za co Nion nawet nie podziękował, tylko zawył krótko i żałośnie, a potem wyrwał jak z katapulty do zatłoczonego korytarza. W takiej sytuacji Noel musiał wybierać, czy gonić go, czy też wrócić samotnie do Thomasa i Bei. Decyzję trzeba było podjąć natychmiast, nim Ux rozpłynie się w tłumie. Tamci czekali na niego spokojnie, podczas gdy Nion pędził jak oszalały w niewiadomym kierunku. Poza tym Farquaharta zawsze można było zlokalizować za pomocą transpondera, Niona zaś, raz zagubionego, nie odnaleźliby już prawdopodobnie w żaden sposób. Kreuff dopadł Uxa dopiero trzy skrzyżowania dalej i chwycił za ramię, gdy tamten stawiał nogę na krętych schodach, które prowadziły diabli wiedzą dokąd. - Co się stało? Przestraszyłeś się czegoś? Rozpędzony Nion ześlizgnął się ze stopni, ale Noel natychmiast podciągnął go i postawił z powrotem na podeście. Czuł pod palcami naprężone muskuły, przyśpieszone tętno i gorący pot, zupełnie jakby Ux był chory albo nadzwyczaj podniecony. - No co ci jest, mów do mnie! Gdzieś po drodze, a może jeszcze w toalecie, Nion zgubił swoje nieodłączne gogle i Kreuff po raz pierwszy ujrzał całą jego twarz. Jedynym śladem po utraconych w procesie ewolucji oczach były dwa płytkie zaklęśnięcia, a mimo to nie miał wątpliwości, że chłopak patrzy na niego błagalnie. Patrzy i widzi wszystko. W jaki sposób? Jakimś innym narządem? - Puść mnie - wyjęczał. - Powiedz chociaż, co się dzieje - nalegał zniecierpliwiony Noel. - Muszę za wonią. - Ux szarpnął się w uścisku Kreuffa. - Jaką znowu wonią? - Rzecz wierze umyka, jednakowoż taka prawda - szepnął Nion boleśnie i tęsknie zarazem - iż tam nadobnice gdzieś się skrywa ją, może singulum, a może i więcej nawet, gdy u nas jedna na dwa w podniesieniu do ośmdwakroć narodzin się zdarza! Ja muszę tam, Noel, muszę je odnaleźć, zew taki, że mało mi jestestwa z ciała nie wypruje! - Jak to? Więc nawet twoi ziomkowie są w tym nieprawdopodobnym gmaszysku? - Nie ziomkowie, Noel, nadobnice! Samki nasze, życie, przyszłość nasza! Puść, błagam, albo ci zaraz w rękach z tego żaru zetleję. - No dobrze, tylko... - Wystarczyło, że Kreuff zwolnił odrobinę chwyt, by Nion rzucił się na łeb, na szyję w dół spiralnej klatki schodowej. Cóż było począć? Dwa tygodnie wspólnej podróży sprawiły, że Noel miał niemal ojcowski stosunek do sympatycznego Uxa i nie wyobrażał sobie, że mógłby go tak po prostu zostawić. - No i masz ci los, jak nie urok, to dzika ruja - westchnął i przeskakując po trzy stopnie naraz, popędził w ślad za chłopakiem. Kręte schodki skończyły się u szczytu stromej pochylni, która /biegała do sześciokątnego pomieszczenia z kolejną spiralną schodnią. Nion gnał, nie zerknąwszy ani razu za siebie. Wciąż szukał zejść na coraz to niższe poziomy i znajdował je tak szybko i pewnie, jakby ktoś przelał nagle do jego głowy trójwymiarową mapę cytadeli. Zupełnie nie dbał o to, że zapuszcza się coraz głębiej w nieznany teren i że powrót może okazać się dość problematyczny Kreuff z niepokojem odnotował zniknięcie ze ścian i sufitów, kolorowych, fosforycznych pasów, które, jak się domyślił, wyznaczały poszczególne szlaki komunikacyjne wewnątrz budowli. Zaślepiony chucią Ux sprowadził ich do ciemnych i kompletnie opustoszałych podziemi wielkiego gmachu, które nie wiadomo, jak były rozległe i dokąd ostatecznie prowadziły. Do jego „nadobnic" rzecz jasna, pomyślał kwaśno Noel. Ale ta pogoń za Uxowymi syrenami zaczęta się już przeciągać ponad dopuszczalne granice rozsądku. - Nion zatrzymaj się! - Nie teraz - odkrzyknął Ux. - Przecież zapędziliśmy się w jakieś przeklęte kazamaty, chłopie, a twoich samic jak nie było, tak nie ma. Może tylko coś ci się zdawało? - Niemożliwość. Woń ciągle nieomylna i z każdym krokiem mocniejsza. - No to świetnie, to znaczy, że te twoje samice rzeczywiście gdzieś tu są - rzekł Kreuff pojednawczym tonem. - A skoro są, to ktoś z tutejszych na pewno powie nam, gdzie konkretnie, i wtedy już sobie spokojnie do nich pójdziesz, bez tego niepotrzebnego ryzykownego błądzenia. Co ty na taki plan, hm? - Ależ! - Ux zamachał przecząco rękami. - Wierzaj, że one tu skryte i nieznane nikomu, jakże więc ma mi kto drogę do nich wskazać? Muszę dalej... - Tylko jak daleko? Masz jakiekolwiek pojęcie o rozległości tych lochów? Bo ja najmniejszego i nie podoba mi się łażenie po nich na ślepo. Poza tym zostawiliśmy na górze przyjaciół, zapomniałeś? - Takoż zawracaj. Ja tu sobie w pojedynkę uradzę, nie miej strachu - Jak mam nie mieć strachu, kiedy widzę, żeś wpadł w istny amok. Bodaj cię licho z tymi twoimi feromonami - westchnął zdesperowany Kreuff. - Jakie to szczęście, że mnie to już nie dotyczy! Nion go nie słuchał, zaangażowany bez reszty w swój tropicielski wysiłek Przeszli przez jakąś pustą halę, wielką niczym jaskinia, w której dudniło echo kapiącej wody. Następny długi i wąski korytarz, jeszcze jedne strome schody, a potem naraz światło. Niewiele go było, gdyż dobywało się tylko z rzadko rozmieszczonych na suficie punktów świetlnych i z luminescencji żółtego pasa na ścianach. Kilkadziesiąt metrów dalej korytarz krzyżował się z drugim identycznym i tu Nion po raz pierwszy stanął z własnej woli. - Prosto, w prawo czy w lewo? - Kreuff pociągnął nosem, zastanawiając się, jaki też zapach może wydawać płeć piękna Uxów. Dla niego podziemia Cytadeli miały do zaoferowania jedynie mało atrakcyjny bukiet czegoś na styku starej kopalni, kanałów, zapuszczonej piwnicy i źle prowadzonego szpitala. - Niepewnym - bąknął Nion, kierując nozdrza to w jedną, to w drugą stronę. - Zewsząd odorium równie wzywające. - A ja ci mówię, że tyś się pomylił. Może z tutejszych skał wydostaje się jakaś lotna substancja, która oszukała twoje powonienie. - Nie może być. - Ux był coraz bardziej sfrustrowany. - Nie może być, Noel, nic przywołania nadobnicy nie zmistyfikuje. Ach, stąd jakby silniejsze tchnienie, chodźmy! Kreuff skręcił za Nionem w prawą odnogę, ale po niespełna dwudziestu krokach sytuacja się powtórzyła. Ux zlekceważył boczne chodniki i szedł dalej, jednak na czwartym z kolei skrzyżowaniu znów stanął, całkiem już skonfundowany. - Tu, tu i tu, wszędzie... Nie wiem zgoła, którędy mi się kierować. - Wracajmy lepiej. - Kreuffowi coraz mniej podobała się wędrówka po tym labiryncie. - Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że to miejsce zostało zaprojektowane specjalnie po to, żeby otumanić każdego, kto się w nim znajdzie. - Jeszcze odrobinę - nalegał Nion. - Cel mi się na pewno zaraz wyklaruje, zbyt gęste tu od ichniego aromatu powietrze. - Nie, wystarczy tej wycieczki - zadecydował Noel. – Niczego tutaj... - Cii! - Ux znieruchomiał nagle i nadstawił, w dosłownym tego słowa znaczeniu, ucha. - Ruch jakowyś nieopodal... Byłby z miejsca pobiegł w kierunku źródła niewyraźnego dźwięku, gdyby Kreuff nie złapał go za przegub. - Dokąd? - No, wszak... - Wszak, śmak! Zaczniesz ty wreszcie myśleć głową, zamiast... Licho wie, czyje to terytorium, może nawet, cholera, trafiliśmy do prawdziwego Hadesu, jak Orfeusz. - Że kto? - Taki jeden, też mu odbiło na punkcie baby. Wycofujemy się, póki jeszcze pamiętamy, którędy. - Ale oni tu ku nam idą! Kreuff momentalnie pociągnął Uxa do siebie. - Faktycznie, ktoś tam lezie - stwierdził po sekundzie nasłuchiwania. - A my nawet, psiakrew, nie mamy się gdzie schować. Kroki zbliżających się były tak ciche, że trzeba było nadzwyczaj wrażliwych zmysłów mannekena bądź wychowanego w ciemnościach tracheoduktów Niona, by ten ledwie słyszalny szmer wychwycić. Ale idący wydawali jeszcze inne odgłosy, które słychać było całkiem wyraźnie w akustycznej pustce tego miejsca. Szelest, jakby płachty bibułki ocierały się o siebie, i stłumione posapywania zbliżały się ku nim z tej samej strony, z której przed chwilą przyszli. Zatem drogę powrotną mieli odciętą i żadnej kryjówki w zasięgu wzroku. Cóż, Kreuff mógł odwołać się do swych fenomenalnych, pseudo atomowych tkanek i stać się przezroczysty, ale mało prawdopodobne, by zmieniające barwę futro Niona zapewniło mii tu równie skuteczny kamuflaż. - W prawo, do tego korytarza - zakomenderował Noel. – Może pójdą prosto i nas nie dostrzegą. Biedny, zdezorientowany Nion posłusznie poczłapał kilka kroków w głąb wskazanego przez Kreuffa tunelu, nozdrza jednak nie przestały mu się rozdymać w nadziei na rendez-vous z nadobnicami. A potem zawrócił i wyjrzał zza rogu, zza którego i Noel spoglądał v skąpo oświetloną perspektywę korytarza. - Moi! - szepnął Ux z wielką ekscytacją w glosie. - Co? Te nadobnice? - Nie, pospolici. To znaczy, no... - W porządku, rozumiem. - Kreuff kiwnął głową. Istotnie, w bladym świetle najbliższego skrzyżowania pojawiły się trzy czarno owłosione sylwetki. Tyle że zdecydowanie od Niona niższe i odziane szczelnie od pasa w dół. - A niech mnie trąbka z fujarką, twoi, rzeczywiście! - Noel mimo wszystko był zaskoczony. - Moi, i jakby nie moi. - Nion podrapał się niepewnie po głowie. - Po prawdzie, to całkiem inni, teraz wyczuwam. Dwóch rzekomych pobratymców Niona niosło do spółki jakiś wielki tłumok. Przystanęli na moment w przecięciu korytarzy, trzeci zaś latał wokół nich jak pies pasterski dookoła owiec, to załażąc ich od tyłu, to znów wyskakując przed nimi. Po chwili wszyscy trzej wykonali zgodny skręt i ruszyli w stronę Noela i Niona. - No, brachu, teraz to już ty decyduj, co chcesz zrobić, ja się nie będę wtrącał. - Zatem lepiej ujdźmy w bok. - Ux z sekundy na sekundę dziwnie tracił zapał do kontaktu ze swymi krewniakami z Dołu. - Jakaś we mnie nieufność ku nim. Drogę ucieczki wybrał jednak nie najlepszą, bo umknął nie do tyłu, lecz do przodu, przecinając drogę tamtej trójce. Ruchliwy od razu go dostrzegł. - Ussmas! - syknął głośno i z szybkością błyskawicy trzasnął wydobytym zza pazuchy biczem. Rzemień owinął się ze świstem wokół szyi Niona. Ruchliwy natychmiast szarpnął lekko raz, by sprawdzić, czy dobrze złapało, zluzował nieco i przygotował się do mocniejszego pociągnięcia, które zapewne miało udusić Uxa albo nawet oddzielić mu głowę od reszty ciała. Ale choć szarpnął potężnie, bicz napiął się jedynie na odcinku pomiędzy krótką rękojeścią a dłonią Kreuffa. Oczy ruchliwego - jeszcze jeden istotny szczegół, którym nieznajomi różnili się od Niona - rozszerzyły się ze zdziwienia najpierw tylko trochę, a potem już do maksimum. Przed nimi materializował się wielkolud... - Assa whur! - krzykną! ruchliwy i momentalnie wypuścił bicz z ręki. - Rrha, rrba! Darł się na swoich, pewnie żeby czym prędzej brali nogi za pas. Ale nie było łatwo jego objuczonym towarzyszom zakręcić w wąskim przejściu, a spanikowany ruchliwy jeszcze im to zadanie utrudniał. Szybko jednak został pochwycony przez Kreuffa. - Mattu!! - Cicho, bo jak trzasnę między te czarne ślepia...! - Tamci z tłumokiem zdołali w końcu wykonać odpowiedni manewr i rzucili się do ucieczki. - A, zresztą chyba i tak oberwiesz. Obezwładniony ruchliwy osunął się na dno korytarza. Noel przeskoczył nad nim i puścił się za pozostałymi dwoma, którzy pomimo swego brzemienia poruszali się w wąskich przejściach sprawnie niczym krety. Musieli mieć w tym worze coś cennego, nie na tyle jednak, by gotowi byli zapłacić za to swoim życiem. I kiedy za kolejnym skrzyżowaniem Kreuff już-już wyciągał rękę, by złapać jednego z nich za gatki, po prostu rąbnęli tobołem o ziemię i wolni od balastu pomknęli przed siebie jak charty. - Ech, czort z wami tańcował! Nie miał zamiaru uganiać się za jakimiś dziwadłami po tych deprymujących lochach, schylił się jednak z ciekawością nad ich porzuconym dobytkiem. Wór był naprawdę pokaźny i gruby, jakby szyty z pikowanej kołdry. Trudno było zgadnąć, co się w nim kryło i w gruncie rzeczy Kreuff nieszczególnie był tego ciekaw. Ale płatające się pod nogami troki aż się prosiły, żeby je rozsupłać i zajrzeć do środka. Noel pociągnął za sznurki i... - Słodki Jezu! - zakrzyknął, cofając się pod ścianę. Poluzowane brzegi worka opadły i spomiędzy fałd wychynęła głowa, która spojrzała na niego nieprzytomnymi oczami Gerharda von Klosky’ego. *** Bea i Thomas znaleźli publiczną toaletę, i to niejedną. Trafili nawet na osoby, które zwróciły uwagę na czarnowłosego dziwoląga, na tym jednak sukcesy się skończyły. Niewiele pomogły tropicielskie umiejętności Beatrice, gdyż tysiące ludzi przewalających się tam i z powrotem we wnętrznościach Cytadeli błyskawicznie zacierało wszelkie ślady. Z dala od przestronnej rotundy gmaszysko okazało się przyprawiającą o zawrót głowy wielopoziomową plątaniną korytarzy, galerii, krzyżujących się ramp i pomniejszych węzłów komunikacyjnych z windami i licznymi ruchomymi chodnikami. Jakby specjalnie, żeby zdezorientować przechodniów, co w przypadku Bei i Thomasa udało się budowniczym tego molocha znakomicie. Były tu wprawdzie jakieś oznakowania - różnokolorowe linie świetlne na sufitach, fosforyzujące piktogramy i proste figury geometryczne wyryte co kilkanaście metrów w szarej skale – dla nich jednak wszystkie były zupełnie nieczytelne mimo odwoływania się zarówno do logiki, jak i intuicji. A zresztą, choćby je rozszyfrowali, nie na wiele by im się to przydało. - Dokąd my właściwie idziemy? - No właśnie. - Bea popatrzyła na niego, coraz bardziej rozdrażniona. - To był głupi pomysł i nawet nie musisz przyznawać mi racji. - Proszę, nie zaczynaj od nowa - westchnął Thomas. - Pomyślmy raczej, co dalej? - Teraz mamy myśleć? A wcześniej to nie było można? - Bea! - jęknął błagalnie. - Mogłaś zostać na tej ławeczce, jednak poszłaś za mną. Nie najmądrzej zrobiłem, prawda, ale nie pora na sprzeczki. Pobłądziliśmy i teraz coś musimy na to poradzić. - Bez przesady - skrzywiła się dziewczyna. - Do rotundy wrócimy, całkiem nieźle zapamiętałam drogę. Tylko niepotrzebnie zmarnowaliśmy tyle czasu. Role się odwróciły i obecnie to Farquahart maszerował, a właściwie gnał z tyłu, Beatrice bowiem, zapewne z chęci odpłacenia pięknym za nadobne, zdrowo wyciągała nogi. Wkrótce jednak zwolniła i w końcu stanęła skonfundowana na środku jednej z cylindrycznych przestrzeni z rozbiegającymi się promieniście eskalatorami. - Graw, mogłabym przysiąc, że tędy szliśmy. - Zły kierunek? - Nie denerwuj mnie! - Deus, tylko pytam. - Thomas wzniósł oczy w desperacji. - Zabłądziliśmy, bez dwóch zdań. Moja wina... A może po prostu spytajmy kogoś o drogę? Niestety, z kilku zagadniętych przechodniów połowa w ogóle nie zrozumiała, czego od nich chcą, pozostali zaś udzielili mniej lub bardziej uprzejmych wskazówek, tyle że bezwartościowych, bo sprzecznych ze sobą w każdym szczególe. - No to jesteśmy w kropce. - Farquahart rozejrzał się bezradnie. - Jaki szlaczek był na suficie tunelu, którym wyszliśmy z tamtej pierwszej rotundy? - Niebieski. Niebieski... Z minirotundy, w której teraz stali, prowadziły aż trzy wyjścia oznaczone tym kolorem. - Trudno, zdamy się na twoją intuicję - westchnął zrezygnowany. - Wybierz któryś. - W takim razie tędy. - A dlaczego tędy? - Bo tak zdecydowałam - ucięła krótko. - Idziesz? Wybór okazał się nietrafny, już po minucie to wiedzieli. Bea nie zawróciła jednak, może nie chcąc przyznać się do błędu, a może w nadziei, że konsekwentne trzymanie się błękitnego szlaku prędzej czy później zawiedzie ich z powrotem do punktu, w którym ta bezsensowna wycieczka się zaczęła. Zamiast tego niespodziewanie znaleźli się w jakiejś sali koncertowej czy amfiteatrze wypełnionym rozgorączkowanymi ludźmi. Krzyczeli oni, gwizdali i klaskali na przemian, czyniąc nieznośny harmider, ale jeszcze głośniejsi od tych z widowni byli dwaj mówcy na półkolistej scenie zaangażowani w gorący pojedynek na słowa. - ...i nieważne, zupełnie, całkowicie nieważne! - Nieważne dla was, bo wasz wzrok nie sięga dalej niż wasze brudne łapy! - Nasze ręce, te ręce - przeciwnik wzniósł obydwie kończyny, jakby chciał udowodnić wszem i wobec, że je dzisiaj mył – może i są brudne, lecz my się wcale tego nie wstydzimy. Tak wyglądają ręce kogoś, kto wznosi gmach nowego, jaśniejszego jutra w znoju i bez obaw, że w trakcie pracy uświni sobie wymuskane paluszki! - Pusta, kłamliwa demagogia! Niczego nie trzeba wznosić, ten gmach już stoi! - On się wali, rozsypuje jak pomnik z piasku i tylko my możemy ten rozpad powstrzymać, tylko my mamy do zaoferowania trwałe spoiwo! Tylko my, Zjednoczony Front Odrodzenia, możemy dać Ruchowi jeszcze jedną szansę na jedność, wielkość, w ogóle na jakąkolwiek przyszłość! - Zjednoczony Front Odrodzenia? Powiedz raczej: Zjednoczone Psy Łańcuchowe La Forge’a... - On nie ma tu nic do rzeczy! - ...a wy jesteście tylko jego propagandową tubą i kupą płatnych mącicieli! - O, tak, wasza ulubiona metoda: obrzucić innych inwektywami i opluć jadem! Plujcie do woli, bo czas zramolałych karierowiczów minął bezpowrotnie i nadeszła nasza era. Nowe przeciwko staremu, zgnuśniałemu i niekompetentnemu! Rządom nieudaczników nasze zdecydowane nie! Korupcji zdecydowane nie! Chaosowi zdecydowane nie!! - To wy jesteście ucieleśnieniem chaosu i zniszczenia! I to wy odejdziecie na śmietnik historii razem z tym waszym... - Chodźmy stąd. - Bea pociągnęła Thomasa za ramię, gdyż dosyć już miała tej hałaśliwej walki kogutów. Lecz Farquaharta jakby wmurowało w kamienną podłogę, a z głębin mózgu zaczęły cisnąć mu się na usta słowa i zdania, które coraz natarczywiej domagały się artykulacji. - Ludu Paryża, nadszedł... Jeszcze nigdy tylu... Tysiące to statyst... ee... Postanowiłem... postanowiłem... - zaczął bełkotliwie, wyrzucając z siebie pokawałkowane frazy i strzępy jakichś przemówień. A potem nagle zagrzmiał ponad głowami: - Postanowiłem, Neronie Cezarze, napisać o łagodności, chcąc spełnić rolę zwierciadła, abyś ujrzał w nim siebie i odczuł największą radość. Choć bowiem prawdziwą nagrodą za dobre uczynki jest fakt ich spełnienia, a cnota nie zna innej nagrody godnej siebie - prócz siebie, jest jednak przyjemnie wejrzeć w swe wnętrze i zbadać czyste sumienie, następnie zwrócić oczy na niezliczone masy narodu - skłócone, burzliwe, niepohamowane w swych żądzach, gotowe w każdej chwili zerwać hamulce i na oślep się rzucić na zgubę własną i innych, i tak do siebie powiedzieć: „Oto ja jeden wśród wszystkich jestem uznany za godnego i wybrany po to, abym zastępował bogów na ziemi. Ja jestem ustanowionym dla narodów sędzią życia i śmierci. W mych rękach jest złożony los i stan każdego z ludzi. Czego komu ze śmiertelnych chce fortuna użyczyć, oznajmia przez moje usta. W moich orędziach znajdują narody i miasta źródło radości. W żadnej stronie świata nie kwitnie pomyślność bez mojej woli i łaski. Na moje skinienie zabłyśnie wiele tysięcy mieczów, które mój pokój trzyma w ukryciu. Od mojej władzy zależy decyzja, które narody mają być wytępione ze szczętem, które przesiedlone, które obdarzone wolnością, które jej pozbawione, którzy królowie mają stać się niewolnikami, a których głowy uwieńczą monarsze ozdoby, które miasta mają lec w gruzach, a które powstać do życia. W sprawowaniu jednak nie ograniczonej władzy ani mnie gniew nie pobudził do wydania niesprawiedliwych wyroków śmierci, ani porywcza młodość, ani ludzka zuchwałość i upór, które nierzadko wyczerpują cierpliwość nawet najspokojniejszych umysłów, ani okrutna i pospolita u wielkich monarchów żądza zdobycia sławy przez pokazywanie swej władzy i sianie postrachu. Miecz mój schowany, nawet stępiony - tak bardzo szanuję krew najprostszego człowieka. Każdy, pomijając inne względy, już choćby z tytułu człowieczeństwa, jest u mnie w łasce. Surowość u mnie na wodzy, łagodność jest w pogotowiu...* Z początku tylko kilka par oczu zwróciło się ku nieoczekiwanemu oratorowi, szybko jednak skupiła się na nim uwaga większości milknącej w miarę wsłuchiwania się w przemowę. Nawet samego Thomasa uniósł krasomówczy żar i byłby zapewne mówił jeszcze długo, gdyby nie gwałtowne szarpnięcie za ramię. - No, pięknie, pięknie. - Przed nosem Farquaharta wyrósł ni stąd, ni zowąd jakiś typ w uniformie i z kwadratową facjatą ćwierć inteligenta. - To już agitujemy z chodnika, tak? - Przep... słucham? - bąknął Thomas rozkojarzony. - Powiedziałem coś nie tak? - A to obsraj bezczelny, widziałeś go? - Typ uśmiechnął się do dwóch innych mundurowych za plecami Farquaharta. Jeden z nich wykręcał właśnie rękę Bei. - Ej, puść ją natychmiast! - Sakkrabar! I jeszcze się rzuca. Oj, porzucasz ty się zaraz u szefa, mącimordo, jak kulki w gatkach. No, jazda, jazda, idziemy! *** Porywacze nie okradli Gerharda, nie zabrali mu nawet jednego drobiazgu z kieszeni. Po prostu wrzucili jak leci do wora, a rozdział łupów odłożyli zapewne na później. I nie uśmiercili, choć przez kilka długich sekund Kreuff tak sądził. Niemniej nie był to zwykły brak przytomności jak po fizycznym wstrząsie, lecz raczej efekt działania jakiegoś środka w rodzaju rozcieńczonej kurary. Niestety biomonitor wraz z iniektorem zostały w plecaku Gerharda, który obecnie miała Beatrice. Noel podniósł zesztywniałego eks-arcykonstabla i wrócił do Niona. Biedny Ux masował sobie jeszcze kark, przyglądając się z dystansu swemu niedoszłemu katowi. - Noel? - Tak, to ja, spokojnie. - Kreuff ułożył von Klosky’ego na ziemi. - Popatrz, kogo znalazłem. - Gerhard? - Nion aż zapiszczał z radości. - Wiary mi brak! Ale... czemuż on tak sztywny? Noel? - Te dranie - Kreuff trącił nogą ruchliwego - czymś go sparaliżowały, mam tylko nadzieję, że czasowo. - Mnie oni zupełnie obcy, zupełnie - zarzekł się z miejsca Ux. - Aż dziw, żem mógł inaczej mniemać. - Właściwie, to trochę szkoda. - Jak powiadasz?! - Och, chodzi mi o to, że jeśli są ci obcy, to nie rozumiesz ich mowy, prawda? - Ani słowa. - No trudno... Kreuff ocucił ruchliwego i od razu musiał go przytrzymać za szmaty, tak mu było spieszno do opuszczenia nowych znajomych. - Widzisz tego człowieka? - Noel wskazał wolną ręką na Gerharda. - Mukus prracb ma ne! - Słuchaj no ty, gadaj do mnie po ludzku albo znów ci przywalę. Ruchliwy zamilkł, jakby rozważając propozycję, a kiedy odezwał się ponownie, komplant Noela nie zasygnalizował już żadnych lingwistycznych problemów. - Powiedzieliście przecież, że was nie interesuje, co z nim zrobimy, byleby był zlikwidowany. - Zlikwidować to ja zaraz mogę ciebie. - Ton Kreuffa nie pozostawiał wątpliwości, że mówi najzupełniej serio. - Gadaj, co mu zrobiliście i jak przywrócić go do przytomności? - On się sam niedługo ocknie. - Ruchliwy przełknął głośno ślinę. - Redum, czemu nie przepędziliśmy was stąd na cztery wiatry, kiedy jeszcze to było możliwe! - Mówisz, że się ocknie? Zobaczymy. - Noel zignorował drugi człon wypowiedzi. Ruchliwy nie łgał. Von Klosky poruszył się nagle i jęknął, gdyż nieświadom sytuacji odwrócił głowę i uderzył skronią o posadzkę korytarza. - Chryste... - wymamrotał. - Co tu tak twardo? Kreuff? Uch, chwałą Bogu, bo przez chwilę myślałem już, że... Wzrok Gerharda natrafił na ruchliwego, prześlizgnął się po otoczeniu i zdumiony powrócił do Noela. - Chwileczkę, jakim cudem? - Niczego nie pamiętasz? - Straszne zamieszanie w oberży, a później... To tyś mnie tu przyniósł? - Nie, on. - Kreuff wskazał na ruchliwego. - Razem z dwoma podobnymi. Poznajesz? - Jego? - Von Klosky zaprzeczył ruchem głowy. - Ale miejsce poznaję. Jasna macierz! - Zaraz stąd idziemy. Dasz radę sam? - Trochę ścierpłem tu i ówdzie, ale nic to. - Gerhard podniósł się z trudem. - A ty wiesz, jak? - Co? - Jak stąd wyjść - uściślił von Klosky. - Tą samą drogą, którą żeśmy przyszli. - Przyszliście tutaj? - Gerhard popatrzył na Kreuffa z niedowierzaniem. - Sami? - Tak jakoś wypadło. Powinieneś złożyć opatrzności dzięki na kolanach. - Podziękuję jej, kiedy już się stąd wydostaniemy - mruknął von Klosky. - Bo z Czyśćca nikt jeszcze nie wrócił, nie słyszałem o takim przypadku. Coś podobnego! To jak długo byłem nieprzytomny? - Kilka ładnych godzin. - Godzin? - Gerhardowi opadły ręce. - Dobra, o nic już więcej nie pytam, później pogadamy. Powiedz mi jeszcze tylko, co z Thomasem i Beatrice? - Zostali na górze w jakiejś rotundzie, znając jednak niecierpliwą naturę twojego zastępcy, to pewnie już ich tam nie ma. Ale to żaden problem, bo transponder... - Nie tutaj. - Von Klosky pokręcił głową. - Ta stara pułapka redemptorystów jest ekranowana na wszystkie możliwe sposoby. Chodźmy lepiej, bo zaczynam dostawać gęsiej skórki. - A co z nim? Gerhard przyjrzał się baczniej ruchliwemu. - Powiadasz, że zamieszanie w Tikt-al-Harruk to sprawka tego straszydła? - Możliwe, ale na sto procent pewien jestem tylko tego, że wyrwałem cię z łap jego kompanów. - Dlaczego porwaliście mnie z oberży? - Von Klosky zajrzał ruchliwemu w oczy. - Na czyje zlecenie? - Zlecenia możecie dawać swoim najemnym zbirom, a nie nam. - głos ruchliwego zabrzmiał dumnie. - Wasze wewnętrzne swary tylko radują serce Redy. Za usunięcie człowieka, który odpowiada twemu rysopisowi, obiecano nam zawieszenie ataków gazowych i współdzielenie strefy buforowej. To jest tyle, że bez skrupułów ukatrupiłbym nawet dziesięciu takich jak ty. Pewnie dla swoich jesteś kimś ważnym albo bardzo niebezpiecznym, dla mnie jednak nie znaczysz więcej niż towar na wymianę. Skruchy ode mnie nie oczekuj, tylko ciesz się swoim szczęściem, boś miał je wielkie. - Ataki gazowe? Strefa buforowa? - Von Klosky obrócił się zdziwiony do Kreuffa. - Nie patrz tak na mnie, bo ja też nie wiem, o czym on mówi. - Noel wzruszył ramionami. - Co prawda znam te paskudne terminy, ale tylko in principio, nie w tym szczególnym kontekście. - Sześć lat - westchnął Gerhard. - Równie dobrze mogłoby mnie tu nie być przez sześćdziesiąt, tak się wszystko zmieniło. I kto to w ogóle jest? W życiu nie widziałem takiej rasy, pomijając naszych sympatycznych Uxów. - To nie Ux żaden, dajcie już pokój! - zaprzeczył Nion z pasją. - No to ktoś ty? Ruchliwy nie rzekł ani słowa. - A tę obietnicę kto ci składał? - Tytuły i miana wasze niewiele mnie obchodzą. – Ruchliwego ogarnął jakiś fatalistyczny spokój. - Uczą się tylko umowy. I tu tak się rzecz miała, dopóki mściwy los nie doskoczył na trzeciego. - Powiedz, kto to był! - Zemsty chcesz? - Ruchliwy wykrzywił kąciki ust. - Dobrze, powyrzynajcie się tam sami. Imienia co prawda nie znam, ale człowieka mogę opisać w najdrobniejszych szczegółach. Gerhardowi wystarczyło zaledwie kilka zdań. - Ścierwo! - zaklął w głos. - Wszystkich bym podejrzewał, wszystkich, tylko nie jego! Co za zgnilizna, aż się wierzyć nie chce. Chodźmy stąd, Kreuff, chcę wreszcie zobaczyć na własne oczy to łajno, w które zmienił się Ruch. - Na drugi raz trzymajcie się z daleka od naszej, jako rzekłeś, starej pułapki! Gerhard odwrócił się zaskoczony, ale ruchliwy, jeszcze przed chwilą tak flegmatyczny, zmienił się w czarny wir, który w mgnieniu oka ulotnił się za zakrętem. Droga powrotna do rotundy z wodospadem i kamienną ławą zabrała im nieco więcej czasu, lecz, tak jak się Noel domyślał, Thomasa ani Bei już tam nie było. - Dobra, teraz możesz spróbować namierzenia Toma przez transponder. - Von Klosky skubnął wargę. - Do licha, jak żeście w ogóle weszli do środka? A, zresztą, nieważne. No i co, masz go? - Owszem. Jest jakieś sześćset pięćdziesiąt metrów stąd. - A dokładnie? Podaj mi współrzędne... - Gerhard przez moment szukał czegoś wzrokiem - ee... może być od tej stupy informacyjnej. - Cztery cztery dwa, pięć zero, osiem zero. - Jak powiedziałeś? - Osiem zero. - Jesteś pewien? - Von Klosky popatrzył na Kreuffa z niedowierzaniem. - Bezwzględnie. A co takiego kryje się pod tymi koordynatami? - Główna kancelaria Wydziału Spraw Zewnętrznych, któremu obecnie szefuje ta zdradliwa świnia Variliev. Najpierw chciał załatwić mnie, zgnilec jeden, a teraz dopadł Farquaharta! Szybko działa, żeby go jasna zaraza, ale paru rzeczy nie przewidział! Chodźmy! Zaciskając zęby w gniewie, Gerhard ruszył zamaszystym krokiem w kierunku jednego z promienistych korytarzy. Jego wściekłość i żądza odwetu zostały jednak powściągnięte przez zupełnie niespodziewany widok. Kiedy bowiem wpadł do gabinetu Varilieva, nie dbając o to, że być może czeka tam już na niego cały pluton egzekucyjny, zastał go z wygasłym cygarem w ręku i rozdziawioną gębą, głęboko zasłuchanego. Farquahart zaś, wsparty o blat gigantycznego biurka, mówił do niego, perorował, przekonywał, nauczał, recytował - zaskoczony von Klosky przysiągłby, że wszystko naraz. Nie przerwał nawet, gdy drzwi trzasnęły za jego plecami. Variliev jednak aż podskoczył w przepastnym fotelu. Zimne cygaro wypadło mu spomiędzy palców, a usta rozwarły się jeszcze szerzej. -Ty?! - A co, nie spodziewałeś się... - ...trzeba jednak podkreślić, że założenia polemiczne filozofów z tamtego okresu... - Thomas... - ...nie brały za punkt wyjścia bogatej już podówczas bazy danych obserwacyjnych, lecz odżegnując się z czysto pryncypialnych pozycji od wszelkiej empirii, zrobiły wielki zakręt i powróciły do ezoterycznych korzeni, dawno temu, zdawałoby się, zdyskredytowanych i pogrzebanych... - Tom! - ...głęboko pod... Hę? Co? - Przestań wreszcie! Co ty za bzdury wygadujesz? - Ja... ja... - Wy się znacie? - Zdumienie Varilieva osiągnęło najwyższy pułap. - Wszelkie piaski, Gerhard, kto to jest?! - Najpierw to ty odpowiesz mi na parę pytań, draniu. - Co tylko chcesz, tylko zdradź mi, skąd wytrzasnąłeś tę chodzącą encyklopedię i trybuna ludowego w jednym? Jakiś lokalny? A może Drzewo rodzi takie cudowne owoce? - To mój zastępca. - Twój zastępca? - Variliev popatrzył na Farquaharta jak na nadprzyrodzone zjawisko - Gerhard! - Czego? - I ty się jeszcze pytasz? Przecież ktoś taki to dla nas istne wybawienie! Gerhard, przyjacielu, ja cię ozłocę! - Variliev - von Klosky podszedł do biurka i spojrzał na tamtego jak na pluskwę - ty chyba w ogóle nie zauważyłeś, co się przed chwilą stało. - A co takiego? - Wróciłem, cały i zdrowy - wycedził Gerhard słowo po słowie. - I na twoim miejscu nie cieszyłbym się ani trochę. ROZDZIAŁ 8 - Tędy, tylko ostrożnie, bo może być odrobinę ślisko. - Dragan odwrócił się do Hansena, który z mozołem i w milczeniu pokonywał ostatnie metry pionowej sztolni przelotu. Jeszcze przed chwilą wszystko szło tak dobrze. Zmartwychwstały apostoł podążał za nim jak tresowane zwierzątko i nawet ten nieustanny strumień pytań z jego ust był do zniesienia. A potem ni stąd, ni zowąd - cisza, z sekundy na sekundę pochmurniejący wzrok Nilsa i jego wyraźny opór przed dalszą drogą. Może to tylko zmęczenie, pocieszał się Dragan, wstrząs spowodowany nadmiarem wrażeń albo szok po transferowy? Bo przecież niczym go nie uraziłem! Nie przestając zerkać kątem oka na swego sposępniałego podopiecznego, Kutsheba wydobył notes i z lękiem w sercu uruchomił odzewnik. Gdzieś tutaj w zamaskowanej niszy powinien być niewielki dwuosobowy surfer - drobny rewanż ze strony mistrza formierskiego, którego Dragan wyciągnął swego czasu z tarapatów. Jeśli jednak Livansky opuszczał habitorium dokładnie tą samą drogą... Na szczęście pojazd odpowiedział od razu i chwilę później wychynął posłusznie ze swego ukrycia. - Chwała Matce, bo byłoby z nami krucho. - Kutsheba odetchnął z ulgą. - Słuchaj, Nils, przepraszam, jeśli powiedziałem coś nie tak, ale jestem zwykłym człowiekiem, który chce ci pomóc najlepiej, jak umie. Ochronić przed grożącym ci niebezpieczeństwem i zaprowadzić tam, gdzie będziesz bezpieczny. Zrozum, ja naprawdę wszystko to robię tylko dla twojego dobra. Proszę, zostało nam niewiele czasu. Hansen popatrzył na egzotyczny pojazd, który jak dla niego mógł spłynąć wprost z okładki futurologicznego czasopisma, ale poprzedni entuzjazm zgasł w nim bez śladu. - Nie, dziękuję. Już mi wystarczy - rzekł zgorzkniałym głosem i zrobił ruch, jakby chciał wepchnąć ręce do kieszeni spodni. Widocznie w poprzednim życiu miał taki nawyk, tu jednak żadnych kieszeni nie znalazł, więc zamiast tego skrzyżował ramiona na piersiach i pokręcił odmownie głową. - Wystarczy tego pokazu, i w ogóle tej waszej koszmarnej dziecinady. - To nie żadna dziecinada, Nils... - Oczywiście, że dziecinada - przerwał mu Hansen niecierpliwie. - A najgorsze, że widzą to wszyscy, tylko nie wy, zdemoralizowane siusiumajtki. Pokolenie joysticka i gogli 3D! Czymże jest dla was megaśmierć i destrukcja światów, skoro istnieje zawsze klawisz ENTER i wystarczy go tylko nacisnąć, żeby cała zabawa zaczęła się od nowa, prawda? Nie wiem, ale dla was moje algorytmy to chyba coś w rodzaju magicznego przedmiotu, który trzeba zdobyć, żeby przejść do następnego etapu gry. Tylko że to nie jest żadna gra, smarkacze! Armagedon, który wam się marzy, jest jak najbardziej realny. Kto wam wmówił, że będziecie mieć nad strukturą jakąkolwiek kontrolę? Można zaprogramować początkowe parametry wzrostu zarodka i zgrubny fenotyp dojrzałego tworu, ale czym on się stanie, tego nie jestem w stanie przewidzieć ani ja, ani najpotężniejszy nawet super komputer! Zbyt wiele jest możliwych zmiennych! Nie rozumiecie, że wasza brawura granicząca z kompletnym pustogłowiem... Zresztą, szkoda moich słów, przecież i tak gadam do ściany. Wypuśćcie mnie już z tej wirtualizacji i róbcie sobie dalej, co chcecie. Skołowany Dragan mógł tylko powtórzyć swoje jak publiczny automat na promowym terminalu: - Proszę, Nils, wsiadaj wreszcie, został nam niecały kwadrans do nocnego otwarcia śluz. - A ja proszę, żebyście wyłączyli ten program i wypuścili mnie stąd. Do niczego już wam nie jestem potrzebny - odparł Hansen, nie ruszając się z miejsca. - Ale skąd mamy cię wypuścić, z Drzewa? Nic z tego nie rozumiem. Chcesz, żebym wyprowadził cię na zewnątrz? - Po prostu wyłączcie tę cholerną maszynerię! - zirytował się apostoł. - Jaką maszynerię, na rany Ziemi? - jęknął Dragan bliski rozpaczy. - Surfer? Twój centron? - To wszystko. - Hansen zatoczył gniewnie ręką, po czym uderzył dłonią w elastyczną ścianę. Kutsheba zachwiał się na miękkich nogach, jakby to on sam otrzymał cios w twarz, i po raz pierwszy w ciągu czterdziestu sześciu lat jego marnego żywota ogarnęła go autentyczna bojaźń Boża. - Więc to... to jest naprawdę możliwe? Drzewo naprawdę można wyłączyć? - wymamrotał, wlepiwszy w Hansena wzrok pełen lęku i ekscytacji zarazem. Apostoł otworzył usta z miną sugerującą, że padnie z nich jakaś cierpka riposta, w ostatniej chwili rozmyślił się jednak i zamiast tego przez dłuższy czas przyglądał się podejrzliwie swemu przewodnikowi. Strój, sposób mówienia, nawet szczegóły anatomiczne tego człowieka były, na co Hansen nie zwrócił wcześniej uwagi, odbiegające od tego, co on nazwałby normą. Oczywiście, to akurat mogła być elektroniczna persona, w którą przyoblekł się jeden z nihilistów dla większego efektu. Niemniej co do reszty... Jego ostatnią przygodą z komputerowo wygenerowanymi światami był zorganizowany przez firmę Ultimage pokaz, na który zresztą trafił przez czysty przypadek. Sam technologią tą nigdy się nie zachwycał, gdyż uważał prawdziwy świat za dostatecznie pasjonujący i pełen niespodzianek. Lecz nawet on musiał uczciwie przyznać, że niektóre z wrażeń doznanych w nowych komorach sensorycznych rzeczonej korporacji mogły zdumiewać. „To, czego państwo przed chwilą doświadczyliście, stanowi obecnie absolutny szczyt osiągnięć w dziedzinie rzeczywistości wirtualnej - rzekł z dumą prezes na zakończenie tamtej prezentacji, dorzucając z drażniącym merkantylnym humorem: - I jeśli ktoś zademonstruje państwu coś lepszego, to znaczy, że przybył z przyszłości odległej co najmniej o dziesięć bądź dwadzieścia lat". Hansen raz jeszcze dotknął tej sprężystej ściany, najpierw całą dłonią, a potem znacznie delikatniej, zaledwie muskając jej powierzchnię opuszkami. W porównaniu z tym „absolutny szczyt osiągnięć" firmy Ultimage był toporną próbą naśladowania rzeczywistości, pełną różnych sprytnych sztuczek obliczonych na oszukanie percepcji użytkownika. Lecz tutaj zmysły Hansena okazały się bezsilne w odróżnieniu fałszu od prawdy. Wzrok, słuch, dotyk, nawet jego nos i język (gdyż powodowany badawczym odruchem polizał końce palców) mówiły mu, że to wszystko jest realne. Dziwne, niesamowite i niepodobne do niczego, co dotąd widział, a jednak realne, nie sposób było użyć innego słowa! Dziesięć lub dwadzieścia lat w przyszłość, powiedział ten wymuskany biznesmen, tak? Już prędzej dwieście, pomyślał Hansen, którego racjonalny umysł podsuwał w tej chwili dwa równie absurdalne rozwiązania: albo to jest symulacja, tyle że bazująca na technice nie z jego epoki, albo on sam przeniósł się w czasie... - Bzdura dodać bzdura - mruknął, trąc nerwowo czoło. - Nie, musi być jakieś wytłumaczenie. Może po prostu sfiksowałem od nieustannego stresu, a to są tylko moje schizoidalne urojenia? Przepraszam, czy pan nie jest przypadkiem doktorem? - Nie! - huknął jego towarzysz, najwyraźniej także o krok od nerwowego załamania. - Jestem komendantem Wolontariatu i niniejszym rozkazuję wam wsiadać do surfera, Hansen, ale już! Ku niewypowiedzianej uldze Dragana najprymitywniejsza ze znanych mu metod - podniesiony głos - poskutkowała jak czar i apostoł z ociąganiem, ale już bez większych protestów usadowił się na tylnym fotelu. Kutsheba natychmiast aktywował kopułę surfera, w obawie że w ostatnim momencie Hansenowi przyjdzie do głowy ponownie zmienić zdanie, i ruszył całą naprzód w dół końcowego odcinka szypułowego przelotu. - To bezwładność też? - usłyszał za plecami, ale nie miał zamiaru odpowiadać. Trzy minuty! No, jeśli teraz nie zdążą... Zdążyli. *** Dla większości współczesnych Draganowi ludzi Synod był zaledwie jednym z wyrazów w słowniku lub co najwyżej symbolem minionej ery. Kutsheba należał do tych, którzy wiedzieli, że większość jest w błędzie. Synod istniał i nadal próbował ingerować w życie niejednej społeczności. Jednakże teraz było to bardziej pokorne wołanie „nie zapominajcie o nas!", aniżeli niegdysiejsza potęga i wpływ wywierany na masy poprzez syntetyczną religię Heleny Opiekunki. Niemniej mahometanizm też był systemem wiary stworzonym głównie dla celów politycznych, a jednak w kilka wieków później muzułmanie gotowi byli masowo oddawać życie za Allacha i jego Proroka. Nie inaczej było z prawowiernymi helenistami i po części także z Draganem. Po części, bo trudno byłoby nazwać jego wiarę żarliwą. Kutsheba zachowywał się bardziej jak cyniczny kapłan, dla którego głoszenie „prawd objawionych" to świetny sposób na sprawowanie rządu dusz. Tacy sami ludzie stworzyli przed wiekami zalążek Synodu i jeśli podobne charaktery nadal stanowiły trzon owej organizacji, Dragan był pewien, że szybko znajdzie z nimi płaszczyznę porozumienia. Najpierw jednak musiał Synod odnaleźć, a to zawsze przypominało grę w chowanego. Helenistyczny odpowiednik Watykanu nigdy co prawda nie opuszcza! wnętrza Pnia, jednak nieustannie zmieniał zarówno miejsce swego pobytu w tym ogromnym przestworze, jak i wygląd, tak, by utrudnić lokalizację ewentualnym wrogom. Surfer Dragana, choć z pozoru skromny, był wyposażony nie gorzej od najkosztowniejszych niuchaczy Antydehu, a mimo to godzina za godziną mijały bez charakterystycznych odczytów. Kilka razy zabrzmiał alarm, niestety fałszywy, bo wywołany przez kłęby powietrznych sargassów i towarzyszące im ogromne stada nadętek. Minęli również parę z rzadka rozrzuconych ludzkich osad - większość wyrastała niczym liszaje ze ścian Pnia, inne usadowiły się na sztucznych platformach, które podwieszone do próżniowych balonów wędrowały w górę i w dół gigantycznego cylindra, zdane na laskę i niełaskę prądów konwekcyjnych - lecz te Kutsheba zupełnie zlekceważył. To samo starał się od jakiegoś czasu czynić z natarczywymi pytaniami Hansena, które zwaliły się na niego nową falą. Co gorsza, pytania z naiwnych zmieniły się w żądania precyzyjnych technicznie objaśnień z dziedzin, o jakich Dragan nie miał nawet pojęcia. Najczęstszą zatem repliką z jego strony było albo „nie wiem", albo zupełne milczenie. Apostoł jakoś nie wydawał się tym stropiony i nie ustawał w zadręczaniu go kwestiami dotyczącymi stosunku naprężeń wzdłużnych do lateralnych, tempa przetwarzania kluczowych pierwiastków, adaptacyjności automatów komórkowych typu Frisha oraz tym podobnych cudactw. Święty czy nie, ale zaczyna mi już bokiem wyłazić to jego ględzenie, pomyślał zirytowany Kutsheba, usiłując skupić się na strumieniu piktogramów przed sobą. Jeszcze jeden fałszywy alarm, tym razem z powodu echa odbitego od wyjątkowo dużego czyściciela. - Przepraszam, co to jest, o, tam? Wygląda jak jakieś żywe stworzenie, ale ten pająk musi mieć w rzeczywistości dobre kilkaset metrów, wziąwszy pod uwagę zwodniczość tutejszej perspektywy. - Czyściciel - odmruknął Dragan najbardziej lakonicznie, jak potrafił. - To znaczy? - To znaczy, że chodzi i czyści. Zetlałą macierz, wydzieliny, zwyrodniałości, ptasie ule, czasem jakieś pączkujące gniazdo autochtonów - wszystko, co mu podejdzie i nie pachnie normalną, zdrową tkanką. - Ach, więc to po prostu śmieciarka! - uśmiechnął się Hansen. - Rzeczywiście, nawet wyświetla jakieś logo, zapewne przedsiębiorstwa utylizacyjnego. - Jakie logo? - Dragan momentalnie zatrzymał surfer i odwrócił pojazd nosem w stronę pełznącego leniwie ośmionoga. Czyściciele nie kryły się ze swoją obecnością, wręcz przeciwnie, często demonstrowały ostrzegawcze barwy i przykuwające wzrok desenie, tak by wszystko, co żyło i mogło uciekać o własnych siłach, zostawiało im wolne pole do pracy. Grzbietowe, płynnie zmieniające się wzory były jednak zawsze mniej lub bardziej abstrakcyjne i nigdy nie układały się w tak oczywiste oraz czytelne symbole jak ten - stylizowane drzewo w kielichu złożonych dłoni. To nie był prawdziwy symbiont, ale imitacja doskonała w każdym detalu. - Synod, a niech mnie rozziew! - zakrzyknął Kutsheba i odwrócił rozpromienioną twarz ku Hansenowi. - Moje gratulacje, jesteś lepszy od skanerów! Jeden problem - odszukanie siedziby najwyższych helenistycznych autorytetów - miał z głowy, teraz musiał jeszcze tylko wejść do środka i przekonać tych stetryczałych dziwaków, że jest jedną z najważniejszych osób, jakie zdarzyło im się przyjmować od stuleci. - No, zaraz się okaże, ile prawdy tkwi w legendach o przewrażliwieniu kapituły - mruknął pod nosem i manifestacyjnie wykonał kilka rund nad odwłokiem monstrualnej tarantuli. Zauważą go czy nie? A jeśli zauważą, to jaka będzie reakcja? Niektórzy opisywali Synod jako istną twierdzę jeżącą się od artylerii niczym średniowieczny pancernik. Niewykluczone jednak, że takie opowieści były świadomie rozsiewane przez samą kapitułę, bo jakoś żadna broń nie została użyta przeciwko ich surferowi, mimo że Dragan prowokował pseudoczyściciela od dobrych kilku minut. - Masz jakąś sprawę do tych śmieciarzy? - zainteresował się Hansen. - Mam zamiar dostać się do środka - rzucił Dragan przez ramię. - I nie obraziłbym się, gdybyś mi trochę w tym pomógł, Nils. - Ja? - Hansen był szczerze zdziwiony. - W jaki sposób? - Byłeś jednym z tych, którzy powołali to wszystko do życia., czyż nie tak? Rusz więc teraz swoją głową półboga i otwórz nam drogę do sezamu. - I co mam zrobić? Wypowiedzieć zaklęcie? - Hansen rozłożył bezradnie ręce. - Przykro mi, ale nie znam żadnego. W ogóle nie wiem, gdzie jestem ani w jakim czasie, toteż byłbym ci wdzięczny, gdybyś mi to wreszcie wyjaśnił. - Później. - Ciągle tylko później i później. A dlaczego nie teraz? - Bo teraz muszę znaleźć jakieś wejście - odburknął Kutsheba. - I naprawdę takie to dla ciebie ważne? Jeszcze nie tak dawno twierdziłeś, że chcesz mi pomóc. Zaprowadź mnie zatem do waszych naukowców albo inżynierów. Oczywiście, nie mam nic przeciwko poczynieniu dokładniejszych obserwacji tego czyściciela, skoro już tu jesteśmy, ale... - Jasna macierz, nie przyleciałem tu dla żadnych obserwacji! -zdenerwował się Dragan. - A to nie jest wcale czyściciel, tylko makieta, kamuflaż, pod którym kryją się twoi zramolali wyznawcy, rozumiesz, Nils? - Nie bardzo - bąknął Hansen. - To jest jakiś uniwersytet? - Synod! - zagrzmiał Kutsheba. - Wielka Kapituła, najwyższe władze duchowe kultu, dla którego wyznawców jesteś świętym w aureoli, dociera to wreszcie do ciebie? - Świętym? Co ty za brednie wygadujesz, synu? - żachnął się Hansen. - Przecież ja jestem niewierzący. - Ale oni nie! - Dragan wyciągnął palec w kierunku czyściciela. - I dlatego do nich lecimy. *** Okazało się, że z tą makietą Kutsheba nie do końca miał słuszność. Surfer wpłynął pomiędzy ścianę Pnia a ogromne cielsko czyściciela od strony jego gęby, która pracowała w najlepsze i bynajmniej nie wyglądała na atrapę. Hansen zadarł głowę i przez dłuższą chwilę gapił się z otwartymi ustami na mięsiste gąsienice, przy których transportery z Cap Canaveral wyglądałyby jak dziecinne zabawki, na obracające się powoli ni to szczotki, ni to czerpaki wielkości diabelskich kół z Disneylandu i na lepki jęzor-taśmociąg o rozmiarach sporej rzeczki, który odbierał urobek i przekazywał go dalej wnętrznościom bestii. Tylko w jaki sposób, skoro czyściciel nie posiadał żadnego widocznego otworu pochłaniającego śmieci? Z przodu głowy wyrastało mu jedynie coś w rodzaju szerokiego grzebienia do koafiury i tym grzebieniem o ruchomych zębach zlizywał to, co przyniósł jęzor. A potem zwyczajnie odwalał cały zgromadzony brud na boki, pozwalając mu lecieć w dół i z powrotem zaśmiecać otoczenie. - Niedbalstwo jest, jak widać, ponadczasowe - skrzywił się z niesmakiem Hansen. - Zamieść pod dywan, zamiast porządnie pozbierać i przerobić, typowe. - Bo normalnie właśnie tak pracuje, wchłania wszystko i przerabia - odparł Dragan. - A ten tutaj... Najwidoczniej wzięli autentycznego czyściciela i zmodyfikowali go dla swoich potrzeb. Tak czy owak, od tej strony wejścia chyba nie znajdziemy. Kutsheba dotknął jednego z trójwymiarowych piktogramów przed sobą i surfer powoli zaczął opadać tuż przy ścianie, którą mieli teraz po lewej. Po prawej zaś był masyw czyściciela poruszającego się ku Wierzchołkowi w tempie nieprzekraczającym metra na sekundę. Dragan spróbował tej samej sztuczki co w pracowni Livansky’ego i wykonał termoskan cynobrowego podbrzusza kolosa, ale uzyskał jedynie chaotyczną mapę plam. Dopiero zwiększenie precyzji przy jednoczesnym obniżeniu progu czułości sondy przyniosło skutek. - Tam chyba coś jest - powiedział i skierował pojazd ostro w dół, kiedy jednak zatrzymał się w końcu vis-a-vis tego czegoś, twarz wydłużyła mu się z niedowierzania. - Co u licha? Wystawiają tu jakąś sztukę? - Wygląda jak furta klasztorna, którą widziałem kiedyś na wycieczce w Asyżu. - Hansen uśmiechnął się mimo woli. - Nawet ciesiołka i ornamenty w kamieniu są takie same, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi. Kutsheba podprowadził surfer bliżej, a potem wylądował na ganku z grubych drewnianych bali, omal nie gruchocząc pięknie rzeźbionej balustrady. Na wszelki wypadek odczekał pełną minutę - surrealistyczny podest mógł przecież być tylko dziwaczną dekoracją albo, co gorsza, pułapką - po czym rzekł krótko i zdecydowanie: - Wysiadamy. Nim jednak dezaktywował kopułę, ze schowka pod konsolą sterowniczą wydobył najpierw jeden, a po namyśle jeszcze drugi zestaw próżniowy. Na razie, wyjąwszy męczącą gadatliwość apostoła, wszystko układało się raczej dobrze i Hansen nie wykazywał ponownej chęci opuszczenia Kutsheby ani też żadnych oznak strachu, jedynie ciekawość bez granic. Co jednak będzie, kiedy Nils odczuje nagły spadek ciśnienia po wyjściu z surfera? Rzecz jasna najpierw ogarnie go panika, a po jakiejś chwili zdumienie, że wciąż jeszcze żyje i funkcjonuje normalnie pomimo niemal całkowitej próżni wokół. Na głowę Kutsheby znów posypałaby się lawina kłopotliwych pytań, a na długie i odpowiednio wykrętne tłumaczenia nie miał teraz czasu. Nie chciał również ryzykować, że Hansen, który wciąż nie zdawał sobie sprawy ze sztucznej natury swego obecnego ciała, zareaguje szokiem i zatrzaśnie się nagle w sobie. Lepiej trzymać go w nieświadomości jak długo się da, a przynajmniej do czasu zaprezentowania go Synodowi, pomyślał Dragan. Potem może już sobie tracić zmysły do woli... - Nałóż to, Nils. - Dragan odwrócił się do Hansena i podał mu jeden z zestawów. - A co to jest? - Rodzaj ochronnego skafandra. - Apostoł wyjrzał z lekkim niepokojem na zewnątrz. - Trująca atmosfera? - Raczej brak jakiejkolwiek - odparł Kutsheba. - Lub prawie jakiejkolwiek. Zeszliśmy całkiem nisko, ale nie aż tak, żeby dało się swobodnie oddychać. Na tej wysokości nawet przy samej ścianie ciśnienie nie przekracza czterdziestu hektopaskali, czyli... ee... - Wiem, co to są hektopaskale, chłopcze - przerwał mu Hansen cierpko. - Przynajmniej jednostek używacie tych samych, to pocieszające. Dragan wzruszył tylko ramionami, po czym wcisnął apostołowi zestaw do ręki. - Trzymaj mocno w garści i przejedź palcem po tych oznakowaniach. - Kutsheba wskazał dwie czerwone kreski na futerale. Hansen zrobił jak mu kazano i w mgnieniu oka został od stóp do głów otoczony idealnie przezroczystą membraną. W rzeczy samej tak szybko, że nawet tego nie zauważył. - Zniknęło - rzekł, spoglądając w konsternacji na swoje puste dłonie. - No i co teraz? - Nic. Masz to już na sobie. Hansen oniemiał. Dragan wykorzystał ten rzadki moment ciszy i nim apostoł odzyskał głos, wskoczył na drewnianą platformę. Może nazbyt dziarsko, bo ta zachybotała groźnie pod jego stopami, ale na szczęście nie runęła razem z nim w przepaść. Hansen wygramolił się z kabiny w ślad za Kutsheba, potknął się o coś i chwycił drewnianej poręczy dla utrzymania równowagi. Ledwie jednak jego wzrok skierował się ku bezdennej, zdawałoby się, otchłani, zamknął oczy i na chwiejnych nogach cofnął się jak mógł najdalej od krawędzi ganku. - Jak tu jest wysoko? - stęknął, opierając się o lodowato zimny portal z chropowatego wapienia. - To znaczy, ile mamy do... W ogóle, gdzie tutaj jest dół, bo przez te wasze sztuczki z inercją straciłem już rozeznanie. - To zależy. Do podstawy Pnia będzie stąd jakieś trzysta kilometrów, ale jest jeszcze Korzeń, a jak daleko sięga w głąb Ziemi, tego nikt do tej pory nie zbadał. - Trzysta kiłom... Zaraz, jak to - w głąb Ziemi? - Po raz pierwszy Hansen wyglądał na naprawdę wstrząśniętego. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że... Rany boskie, to nie może być prawda! Dragan zbliżył dłoń do masywnych drzwi. Tak otwierało się wszystko w Apeksie, tu jednak wielkie dechy upstrzone ćwiekami z kutego żelaza pozostały zamknięte na głucho, zamiast usłużnie zniknąć mu z drogi. - Co jest? - mruknął, bezskutecznie dotykając dłonią to drewna, to chłodnego kamienia. - Powinny się przynajmniej odezwać, nawet gdyby były na hasło. - Trzysta kilometrów, mój Boże... - Hansen wciąż był pod wrażeniem wcześniejszych słów Kutsheby. - Nawet jeśli cała część nadziemna ma tylko dwa razy więcej, to korzenie i tak musiały już dawno przejść przez litosferę na wylot, dobry Jezu... - Albo tu trzeba jakiejś bardziej cwanej sztuczki, graw... - Po prostu zadzwoń - rzucił na wpół obojętnie Nils. - Hę? - Tym. - Apostoł sięgnął ręką do kabłąka na drucie i pociągnął śmiało. Zza drzwi odpowiedziało mu delikatne „dzyń dzyń", ciche, ale wyraźnie słyszalne mimo rozrzedzonego powietrza. - No tak, Nils, zapomniałem, że w twoich czasach takie rzeczy były na porządku dziennym. - W moich czasach takie rzeczy spotykało się już tylko w muzeach albo snobistycznych rezydencjach - sprostował Hansen kwaśno. - Ja nie pochodzę ze średniowiecza! - Przepraszam, myślałem tylko, że... - Dragan urwał i gwałtownie cofnął dłoń opartą na klamce w kształcie gryfa, gdyż ta niespodziewanie opadła. Drzwi, których zawiasy skrzypnęłyby zapewne rozdzierająco w normalnej atmosferze, otwarły się przed nimi niemal bezdźwięcznie na przedsionek, utrzymany w elżbietańskim stylu. Przedsionek (a raczej śluzę, wnosząc po charakterystycznym syku powietrza) zamykały drugie drzwi, tym razem w stylu empire. Ciśnienia wyrównały się wreszcie i do uszu Kutsheby, trochę pogubionego w tej minigalerii dawnej architektury, doleciał chrobot, jakby mysz gryzła deskę. Potem drzwi uchyliły się do połowy i zmęczone kobiece oczy wyjrzały na nich pytająco spod zielonej chusty. - Kto tam? Dragan wszystkiego się spodziewał - zajadłych niczym osy karabinierów z legendarnej Heleńskiej Falangi, prałatów w stanie oszołomienia, a choćby i wyrwanego ze snu mnicha-furtiana - ale widok tej kobieciny, podejrzliwie wyzierającej zza framugi, dosłownie poraził mu język. - No, czego? - zniecierpliwiła się niewiasta. - Chciałbym się widzieć z Jego Ekscelencją Pontyksem w sprawie nadzwyczajnej wagi. - Kutsheba przemógł się w końcu i wyrzekł zamierzoną kwestię, niemniej uczucie, że bierze udział w jakiejś farsie, nie chciało go opuścić. - I czemu z tym do mnie? - A do kogo, kobieto?! - rozsierdził się Dragan. - Jest tu ktoś inny? - Ee! - Baba otworzyła szerzej drzwi i pogroziła mu kijem, z którego zwisały jakieś mokre frędzle. - To nie zamtuz, żebyś tak wrzeszczał, chamie, tylko święte miejsce! A ja jeszcze mam całą Hiacyntową Nawę do uprzątnięcia, więc żegnam. Gdyby Kutsheba nie wykazał się błyskawicznym refleksem i nie zablokował drzwi nogą, zatrzasnęłaby im je przed nosem. - Hej, co to ma być? - Pchnięta wrotami śluzy baba zaprotestowała piskliwie. - Bo zaraz tu kogoś zawołam! - Nie zaraz, tylko natychmiast. - Dragan odsunął ją bezceremonialnie na bok i zaklął głośno, potknąwszy się o cebrzyk z mydlinami. Szara woda chlusnęła na posadzkę z najprawdziwszych marmurowych płyt. - Matko macierzy, i tyle dobrej wody poszło na marne! - jęknęła babina w rozpaczy, jakby na tych plugawych wyżymkach świat się kończył. - Miało mi starczyć na całą nawę i antyszambry! - Słuchaj no, głupia - Dragan przyciągnął lamentującą babę za szmaty - idź po kogoś z góry, albo utopię cię w tych pomyjach. - Ja nie mogę... - Idź! - Ale oni tam teraz wszyscy przy wieczornym obrządku, a może przy posiłku, sama już nie wiem. Jakże ja im przeszkodzę? - Zwyczajnie. Wejdziesz i powiesz, że ktoś bardzo ważny tu na nich czeka. - Przecież nakrzyczą na mnie okrutnie! - Nic mnie to nie obchodzi, idź! - A chociaż nazwisko jakieś? - Nils Ejnar Hansen, to im powinno w zupełności wystarczyć. Kobieta spojrzała na niego jak na kogoś strojącego niestosowne żarty, jednak twarda ręka, która pchnęła ją w plecy, bynajmniej nie zdradzała poczucia humoru. Ruszyła niechętnie, uszła kilka kroków, przystanęła jeszcze, by ze złością cisnąć trzymany w ręce kij, i w końcu zniknęła im z oczu za jedną z szeregu romańskich kolumn. Długo czekali w ciszy tak absolutnej, że nerwowe przestępowanie Dragana z nogi na nogę odbijało się głośnym echem jak w opustoszałej katedrze. Potem gdzieś, z bardzo daleka, doleciały ich inne dźwięki - kroki, śmiech i jakaś muzyka. - Ejże, przecież to... - Cicho bądź! - uciął Dragan. - Nie teraz. Kroki i głosy były coraz wyraźniejsze, wkrótce też dołączyły do nich wydłużone cienie, ślizgające się po fryzach i kapitelach. - ...odwagi, rozumiecie, scenicznego, że tak powiem, kurażu. I w tym, jak śmiem twierdzić, tkwi moja wielkość, moja artystyczna moc, że ja tę odwagę mam, że jestem zdolny stawić czoło każdemu Mistrzowi i powiedzieć na przykład: „Williamie, nie bądź tak śmiertelnie poważny! Cały świat to farsa, ty także, więc się nie obraź, że zinterpretuję twoje dzieło bardziej adekwatnie do czasów". No powiedz, bracie, czyż nie poczułeś oddechu świeżości, gdy kazałem temu nadętemu aktorzynie recytować „Być albo nie być" z rybim łbem w ręku zamiast ludzkiej czaszki? Czy tym jednym posunięciem nie zmieniłem zmurszałego monumentu w dzieło absolutnie nowatorskie i o wiele bardziej uniwersalne? - Z całą pewnością, Ekscelencjo, z całą pewnością. A oburzenie, z jakim wtedy zareagował ów nędzny rzemieślnik w aktorskim fachu, było nie tylko obraźliwe dla waszej Ekscelencji, ale przede wszystkim dowiodło pożałowania godnego braku polotu i artystycznej wizji w jego grze. - I ponuractwa, bracie, zwykłego ponuractwa. W naszej obecnej sytuacji nie potrzeba nam ponuractwa, ale śmiechu. Zobaczymy, może ta trupa spisze się wreszcie jak należy i zabłyśnie odpowiednim poczuciem humoru. Wejście mieli w każdym razie obiecujące, nie uważasz? Dragan mimowolnie objął Hansena ramieniem i przełknął ślinę. Po raz pierwszy od chwili, gdy wziął do ręki antyczny sarkofag w pracowni Livansky’ego i począł konstruować swój dalekosiężny plan, jego pewność siebie zadrżała w posadach. Wszak za moment stanie twarzą w twarz z kapłanami Synodu, niegdysiejszymi panami życia i śmierci, rzeźbiarzami losów wszystkich ludzi w Drzewie, od Korzenia po Wierzchołek. Może czasy ich potęgi minęły, może świat wydobył się nieodwołalnie z ich teokratycznego uścisku, ale to wciąż była Wielka Kapituła. Kimże jest dla niej przeciętny urzędniczyna z jakiegoś odległego, wyemancypowanego Wierzchołka? Kutsheba uświadomił sobie nagle całą mglistość swojego planu. Rzuci im przed nos atutową kartę w postaci Hansena i co dalej? A jeśli ich nie przekona, jeśli w ogóle mu nie uwierzą? Jakie konsekwencje poniesie za swoje wybujałe ambicje i za swą zuchwałość? Cienie nabrały ostrości i Dragan wreszcie ujrzał postacie: niskiego, otyłego człowieczka w todze albo habicie oraz kilkunastoosobową świtę podobnie ubranych mężów sunących po jego bokach i z tyłu niczym wielki tren. - A propos, jak miał się zwać szef tego zespołu, przypomnijcie mi - zwrócił się grubas do członków swej świty. - Salvator Saligliano, Wasza Ekscelencjo, podobno wyjątkowy talent - pośpieszył jeden z nich z odpowiedzią. - Przekonamy się niebawem. - Ekscelencja ściągnął tłuste wargi, a potem rozwarł je w kordialnym uśmiechu i z szeroko rozpostartymi ramionami postąpił w kierunku Dragana. - Maestro Saligliano, jakiż to niebywały zaszczyt powitać tak znakomitego artystę w naszym skrom... - uniesione jak skrzydła ramiona opadły, a lukrowana serdeczność rozpłynęła się w nagłym zakłopotaniu - ...nym, chwileczkę, co to ma być? Panowie, przecież to nie oni! Kim ty jesteś, u licha? Dragan przywołał na pomoc całe swoje opanowanie i tak spokojnie, jak tylko potrafił, rzekł: - Wasza Świątobliwość, nazywam się Dragan Kutsheba, nie Salvator Saligliano, i przybywam tu jako pokorny emisariusz sił kierujących naszym wspólnym przeznaczeniem. - Że co proszę? Kto taki? - Do niedawna byłem tylko szeregowym członkiem dekadenckiego społeczeństwa Apeksu, na którego moralny i religijny upadek nie mogłem spokojnie patrzeć - kontynuował Dragan z determinacją. - Niemniej nigdy nie przestałem wierzyć w naszą Opiekunkę oraz w jej Świątynię, i ta wiara została wynagrodzona. Powiem otwarcie, Wasza Świątobliwość - jestem tu po to, by zapoczątkować odrodzenie Wielkiej Kapituły... - Jakie znowu odrodzenie? Przecież nas tu za moment wszystkich szlag trafi przez tego durnego archiwistę! - odezwał się ktoś z samego ogona świty, ale Kutsheba nie usłyszał wyraźnie. - ...i jej triumfalny powrót na piedestał, z którego aroganccy niedowiarkowie próbowali ją zepchnąć. Drwią ze świętych prawd, śmieją się bezwstydnie z rzekomej naiwności oraz fałszu naszych ksiąg i tylko jedno do nich przemawia - empiria, oto ich nowy kult. Nic dla nich nie znaczą martwi idole na arrasach, bo oni potrzebują idoli żywych. I nie wzruszy ich żadne najbardziej płomienne kazanie, ale wystarczyłoby jedno słowo z ust kogoś jak najbardziej materialnego, a zarazem nierozerwalnie związanego z początkami naszej Świątyni, by nimi wstrząsnąć do głębi. - A jednak to jest aktor. - Tłuścioch uśmiechnął się półgębkiem. - Albo jakiś wędrowny kaznodzieja - dorzucił stojący obok ascetyczny chudzielec, który przypominał wyposzczonego zakonnika. - Nie wiedziałem, że tacy chodzą jeszcze po świecie. Pytanie, jak on tu w ogóle trafił? - ...by nimi wstrząsnąć do głębi - powtórzył Dragan, nie pozwalając zbić się z tropu. Jeśli nie dokończy swojej przemowy teraz, nie dokończy jej już nigdy. - I wstrząśnie nimi, Wasza Świątobliwość, bo to słowo zostanie wypowiedziane nie przez kogo innego, jak przez samego apostoła Hansena, który zmartwychwstał i który stoi teraz przed wami we własnej osobie. W zapadłej nagle ciszy łomot serca Kutsheby musieli usłyszeć nawet dostojnicy z końca orszaku, a już na pewno Ekscelencja, którego małe oczka zwęziły się złowieszczo. - No dobrze, wystarczy już tego przedstawienia - rzekł lodowatym tonem. - Niech no który pokaże drzwi tym szarlatanom i dopilnuje, żeby nas czym prędzej opuścili. Chodź, Stern, może ta dziczyzna nie całkiem jeszcze wystygła. Natychmiast zrobił się mały tumult; kilka osób rozbiegło się po nawie i tylko chudzielec wydawał się nie zauważać rozgardiaszu. A kiedy grubas, szeleszcząc swym obfitym przyodziewkiem, odwrócił się ostentacyjnie od „aktorów", tamten powstrzymał go delikatnie i szepnął do ucha: - Chwileczkę, Ekscelencjo, bo to jest rzeczywiście niezwykłe. - Co niby? Że nasi poprzednicy wyhodowali całe zastępy takich chorych fanatyków? - Tłusty przeniósł pełen politowania wzrok na chudzielca. - A o niedawnej religijnej frondzie w naszym własnym łonie już zapomniałeś? - Oczywiście, że nie, i nie o tym mówię, ale o podobieństwie tego drugiego. Uderzające! Tłuścioch odwrócił się ponownie i popatrzył na Hansena, którego do tej pory zupełnie ignorował. - Nie bądź naiwny, Stern! Stworzenie czyjejkolwiek fizycznej kopii to dziecinada nawet dla podrzędnego lejbmajstra. Gdzieś czytałem, że jeszcze przed germinacją jakaś sekta sklonowała Jezusa Chrystusa, używając DNA wyekstrahowanego z relikwii. - Czy jednak nie wygląda to Ekscelencji na dosyć dziwny zbieg okoliczności? - nie ustępował chudy. - A jeśli ten osiłek mówi prawdę i rzeczywiście przybywa z Góry? Gdzie jak gdzie, ale w Wierzchołku już dawno musieli zauważyć, co się dzieje, przecież grona to najczulszy punkt Drzewa. Może ten człowiek i owo faksymile Projektanta to jakiś ruch z ich strony? - Przepraszam... - wtrącił nieśmiało Hansen. - Posłańcy dobrej woli z Apeksu, powiadasz? - skrzywił się sceptycznie grubas. - W takim razie byłby to pierwszy przypadek w historii. Poza tym, skąd mieliby wiedzieć, że to my nabroiliśmy? - Przepraszam... - Nie tyle posłańcy, ile szpiedzy, Wasza Światłość. - Chudy zniżył konfidencjonalnie głos. - Mogli takie misje powysyłać na ślepo, gdzie się dało, nawet do Cytadeli i do antarktycznych enklaw. Wierzchołek ma prawdziwą obsesję na punkcie informacji. - Przep... - No czego tam, do spróchniałej macierzy?! - zirytował się Ekscelencja. - Chciałem tylko zauważyć, że incydent ze sklonowanym Mesjaszem to był zwykły humbug - rzekł Hansen, rad, że wreszcie dopuszczono go do głosu. - Wiem z pierwszej ręki, bo Moskevsky i Segovia byli w panelu ekspertów, który Watykan powołał dla wyjaśnienia całej sprawy. Igor, znaczy się, Moskevsky, opowiadał mi, jak się uśmiali... - A cóż mnie to obcho... - zaczął lekceważąco grubas i zamarł. - Zaraz, coś ty powiedział? Kto? - Igor, kolega z CalTechu. - Twój ko-le-ga?! - Ekscelencja zrobił minę, jakby się przesłyszał, a potem wybuchnął gromkim śmiechem. - Projektant Moskevsky? Wiecie, że to zaczyna być interesujące? Kim wy naprawdę jesteście, ludzie? - Już powiedziałem - odrzekł Dragan spokojnie. - Rozumiem jednak waszą rezerwę. Proszę, to powinno ostatecznie rozwiać wszelkie wątpliwości. Po tych słowach wyjął z kieszonki antyczny mnemon i podał go Ekscelencji. Grubas wziął od niego niewielki owal i długo go studiował - najpierw gołym okiem, a później za pomocą jakiegoś przyrządu, wydobytego spomiędzy fałd szaty - by w końcu wyszeptać: - W życiu widziałem tylko dwa prawdziwe sarkofagi – obydwa w naszym tabernakulum - i niech mnie zgaga przeżre na wylot, jeśli to nie jest trzeci! Skąd to macie? - Opatrzność... - Och, bez tych górnolotnych bzdur, błagam! - Grubas wykrzywił się boleściwie. - Jestem... byłem wysokim funkcjonariuszem służb porządkowych w jednym z habitoriów Wierzchołka, a to trafiło w moje ręce przez przypadek, jako dowód rzeczowy w pewnej sprawie. - I twierdzisz, że w tym sarkofagu... że on to rzeczywiście... ON? - Tak. - Nie, to niemożliwe. - Ekscelencja zamachał grubymi łapkami. - To wszystko element waszej inscenizacji, zgadza, się? - Przeciwnie, moje słowa są najszczerszą prawdą. - Dragan popatrzył śmiało w oczy grubasa. - Gotowi nawet jesteśmy poddać się wszelkim testom i badaniom, jeśli tego zażądacie, w niczym jednak nie zmieni to faktu, że ten człowiek - mój podopieczny i zarazem zaufany przyjaciel - to Nils Ejnar Hansen we własnej osobie. Przez milczący dotąd orszak przebiegł szmer podnieconych głosów, jakby nagle wichura zerwała się w przestronnej nawie. - Niebywałe. - Grubas powoli, wręcz z bojaźnią postąpił ku Hansenowi. - Ty... Pan... Rany Ziemi, nawet nie wiem, jak powinienem się zwrócić! - Nils, po prostu - odparł Hansen i wyciągnął rękę. Grubas na moment skamieniał, po czym również on uniósł swoją serdelkowatą łapkę i uścisnął chłodną prawicę. - Nils... Nie, chyba zacznę wierzyć w cuda. Słyszysz, Stern? Ja chyba naprawdę zacznę wierzyć w cuda! - Bo to, szczerze powiedziawszy, trudno inaczej nazwać. Ale jeszcze trudniej w to uwierzyć... *** - Ile?! - Hansen aż uniósł się z fotela. - Sześćset lat? - Ach, nie! Sześćset to od Drugiego Soboru Reformatorskiego, przepraszam. Germinacja miała miejsce dużo wcześniej - poprawił się Stern. - Mój Boże... Siedzieli w sali stylizowanej na wiktoriański klub dla dżentelmenów - ten mały tłusty, który przedstawił się Nilsowi jako komandor Auguste Thierhart, jego sekretarz Elja Stern i jeszcze kilka innych osób. Rozmawiali, a właściwie to Stern z nim rozmawiał, bo reszta na razie jedynie nadstawiała ucha, chłonąc każde słowo i obserwując każdy gest nadzwyczajnego gościa. Nawet komandor nie wtrącał się do dialogu, chociaż nerwowymi ruchami rąk podświadomie zdradzał, ile go ta wstrzemięźliwość kosztuje. - Germinacja, czyli moment, kiedy wykiełkowały nasze megastruktury, tak? - spytał Hansen półgłosem. - Zgadza się. - I jak dawno temu to było? Stern mu powiedział. - Mój Boże... - powtórzył oszołomiony Hansen. - Mój Boże... Już niemal oswoił się z faktem, że wylądował w przyszłości może miał wylew albo jakiś wypadek i został zahibernowany? Teraz jednak świadomość, jak wielką otchłań czasu przebył, poraziła go na nowo. Nie była to ostatnia z szokujących wieści. Stern okazał się człowiekiem zdecydowanie bardziej rozmownym od Kutsheby i cierpliwie jak mentor odpowiadał na wszelkie pytania, lecz z każdą odpowiedzią Hansen coraz bardziej żałował, że w ogóle zaczął je zadawać. Kiedy poprosił o wyjaśnienie sprawy nurtującej go w tej chwili najbardziej, czyli jak się tu znalazł, usłyszał zupełnie fantastyczną historyjkę o jakimś sarkofagu, w którym jego osobowość tkwiła zakonserwowana przez stulecia niby mucha w bursztynie, a teraz odrodziła się pod postacią tzw. mannekena - nie, nie żadnego cyborga, raczej istoty w pełni normalnej i w pewnym sensie tak samo żywej jak inni, tyle że z lepszego tworzywa! Po tym wstrząsie przyszły kolejne, aż w końcu Hansen przestał pytać o cokolwiek i z twarzą ukrytą w dłoniach już tylko słuchał. O szaleńcach z „Wolnego Wszechświata", którzy spełnili swą groźbę i rozrzucili zarodki megastruktur po całym globie jak bomby z opóźnionym zapalnikiem. O chaosie i rozkładzie cywilizacji, jaki po tym nieuchronnie nastąpił. O Pierwszym Synodzie, który idee miał być może szlachetne, lecz metody wprowadzania ich tak okrutne i bezwzględne, że bladły przy nich najgorsze postępki Loyoli i Świętego Oficjum. O irracjonalizmie ludzi, którzy pomimo to zaakceptowali w końcu narzuconą im siłą religię do tego stopnia, że teraz jej mniej lub bardziej jawni wyznawcy idą w miliardy. A także o ich determinacji, by przeżyć i przystosować się do zupełnie nowych realiów, co niektórym udało się nadspodziewanie dobrze, innym zaś sprawia kłopoty po dziś dzień. O stuleciu nieprzerwanych konfliktów zakończonych ostatecznie Wielką Stratyfikacją, kiedy to ocalałe resztki rodzaju ludzkiego podzieliły się na „ptactwo" wiodące nieskomplikowany żywot wewnątrz konarów, technokratycznych Wierzchołkowe ów oraz „krety", czyli tych, którzy mniej lub bardziej świadomie wybrali zrujnowany Dół, a za lejtmotyw swej egzystencji nienawiść do Drzew i do wszystkiego, co z nimi związane. O ruchu Reformacji Robertiańskiej i o Drugim Synodzie, który zdecydowanie potępiwszy haniebne czyny swoich poprzedników z Wolnego Wszechświata, podjął się na nowo ciężkiego obowiązku jednoczenia rozproszonych kultur w jedną rodzinę ludzką. I jeszcze o tym, o tamtym i o wielu innych sprawach, które były dla niego niezrozumiałe bez historycznego i kulturowego kontekstu. Tyle lat, myślał Hansen, nawet moje ciało mi odebrali! Bjorg boginią dla dwóch trzecich ludzkości, to się nazywa ironia dziejów! Dopiero po chwili dotarło do Nilsa, zanurzonego w potoku własnych myśli, że to już nie Stern do niego mówi, lecz komandor: - ...większość ludzi nie wyobraża sobie dzisiaj życia poza Drzewem. Prawdę mówiąc nie wiem, czy w ogóle by potrafili. Tak już jest, że to, co najpierw wydaje się nie do pomyślenia, przeradza się w całkowitą normalność dwie generacje później, a po kolejnych trzech czy czterech już w aksjomat. My po prostu za krótko żyjemy, by odczuwać nieustanną oscylację wszechświata wokół nas. Skały, gwiazdy, Drzewo - wszystko ma swój początek i kres, wszystko się rodzi, dojrzewa, wydaje nasiona nowego życia i w końcu umiera. Tylko z perspektywy naszego przelotnego żywota wydaje się wieczne i niezmienne. Przyznaję, że nawet w Kapitule ulegliśmy temu złudzeniu... - Zaraz, czy chce pan powiedzieć, że megastruktury przeszły mimo wszystko w fazę generatywną?! - przerwał mu Hansen gwałtownie, ale jego pytanie zawisło w nagłej ciszy. Wybity z rytmu komandor zesztywniał z wysuniętym kabotyńsko językiem i spąsowiał jak człowiek bliski apopleksji. Stern usiłował nieudolnie pokryć zakłopotanie cichym kaszlem, a spośród reszty towarzystwa co najmniej połowa wyglądała tak, jakby mieli zamiar uciec, gdzie pieprz rośnie. Przedłużające się milczenie Thierharta i reszty obecnych było wymowniejsze od tysiąca słów i Hansen poczuł się jak pacjent przed konsylium, które boi się powiedzieć mu, że jest śmiertelnie chory. - Coś jeszcze gorszego? Jakaś katastrofalna aberracja w programie? No mówcie, ludzie, przecież nie jestem dzieckiem! Komandor podniósł na niego oczy i przez chwilę wyglądał jak pekińczyk, który właśnie narobił panu do wizytowych półbutów. Gdyby nie powaga sytuacji, mina ta rozśmieszyłaby Hansena do łez. - My... To się stało naprawdę przez zupełny przypadek - bąknął zmieszany Thierhart, a jego tłuste podgardle zadrżało spazmatycznie. - Na wszystkie rany Ziemi, nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to w ogóle możliwe! Myśleliśmy: ot, jeszcze jedna legenda, straszak wymyślony przez Pierwszą Kapitułę dla pacyfikacji gminu! Cóż więc złego miałoby wyniknąć z historycznych pasji jakiegoś archiwisty? Niech sobie grzebie w zakurzonych szpargałach, może przynajmniej uporządkuje wreszcie ten bajzel, zostawiony nam przez poprzedników. No powiedz, Stern, czyż nie tak było? Sekretarz z niechęcią złapał przerzucone nań śmierdzące jajko. - Szacowny Projek... to jest, Nils. - Jego wcześniejsza elokwencja też gdzieś przepadła. - Od dawna już nie mamy nic wspólne go z nihilistami ani w ogóle z jakąkolwiek formą religijnego ekstremizmu i... Chciałem powiedzieć, że teraz Synod jest bardziej sekularnym stowarzyszeniem aniżeli centralnym ośrodkiem kultu, jak ongiś. Obecnie nasz cel to szeroko rozumiane odrodzenie kulturowe i ochrona rdzenia tradycyjnych wartości, który...ee... jednym słowem wszelkie radykalne posunięcia czy rewolucyjne zmiany status quo, a tym bardziej wywracanie świata do góry nogami, są nam... - Do diabla, Stern, przestań się plątać i powiedz mu wreszcie! - Zirytowany komandor zerwał się z fotela. - Powiedz mu o tym durnym, nadgorliwym archiwiście, który dokopał się do jego notatek! Wskazany serdelkowatym palcem Hansen przeniósł wzrok z sekretarza na Thierharta. - Notatek? Jakich notatek? - Takich, które powinny zostać wśród reszty legend, gdzie ich miejsce! - Komandor zaszeleści! swymi teatralnymi szatami. - Przepraszam, ale których, konkretnie? - Podniecony Hansen także wstał z miejsca. - Tych z projektu „Yggdrasill"? Przecież ja nie robiłem prawie żadnych notatek, wszystko trzymałem w głowie. A może chodzi wam o... - Ach, do wszystkich ran macierzy, marnujemy jedynie czas na próżną gadaninę! - Zniecierpliwiony komandor poderwał swoich dworzan na równe nogi krótkim, rozkazującym gestem, a potem ujął Hansena pod ramię i szepnął: - My ci zaraz wszystko pokażemy, wszystko, co zechcesz, oddamy ci nawet tego bezmózgiego bibliotekarza, żebyś mógł go sobie własnoręcznie udusić, tylko nam pomóż i zatrzymaj tę gilotynę w połowie drogi, błagam cię, Nils! *** Ten dziwaczny Synod chyba oszalał na punkcie historii i tradycji, pomyślał Hansen, lekko już zmęczony eklektyzmem wystroju wnętrz. Thierhart ciągnął go pod rękę jak jakaś kumoszka drugą kumoszkę, nie zwracając uwagi na świtę, która podążała za nimi krok w krok. W końcu zatrzymał się przed masywnymi drzwiami w ścianie wąskiego, mrocznego korytarza, co do najdrobniejszych szczegółów skopiowanego z londyńskiej Tower. Hansenowi przemknęła nawet myśl, czy aby nie stąpa po oryginalnej posadzce słynnego więzienia, ale widok pilnującego drzwi muszkietera momentalnie sprawił, że to wiejące grozą miejsce zaczęło nagle przypominać wytwórnię filmową, gdzie składowano dekoracje i gdzie kręcili się aktorzy z kilku różnych produkcji. Ujrzawszy Ekscelencję, strażnik wyprężył się jak struna i w ostatniej chwili przytrzymał wielki kapelusz z piórami, który był chyba niezbyt dopasowany. - Otwórz - rozkazał komandor zwięźle. - I daj tu jakieś porządne światło. Cela - zgoła nieśredniowieczny, sterylny pokoik o jednolicie szarych ścianach - miała tylko jedną pryczę i jednego więźnia, który wyglądał, jakby nic na świecie nie było go już w stanie poruszyć. Nie zareagował na dźwięk przekręcanego w zamku klucza ani na wkraczających do środka gości, kiwał się tylko apatycznie w przód i w tył. Na małym, wystającym ze ściany blacie stała miska pełna jedzenia. - On już tak długo? - rzucił Thierhart przez ramię do muszkietera. - Od wczoraj, Wasza Ekscelencjo. Nic nie je i prawie się nie rusza, kiwa się tak jeno wte i wewte i mamrocze cięgiem „nie chciałem, nie chciałem". - Nie chciałem! - jęknęła kupa nieszczęścia na pryczy. - To trzeba było tego nie dotykać! - Nalane policzki Thierharta zatrzęsły się w gniewie. - I nie udawaj wariata, za stary jestem na takie sztuczki. Zad do góry, Malher, ale już! Więzień podniósł się sztywno jak mechaniczna lalka, na nikogo jednak nie spojrzał. - Tu patrz, kabotynie, a nie na swoje buty. - Komandor bezceremonialnie chwycił wychudzonego archiwistę za bluzę i przyciągnął ku sobie. - Wiesz, kim jesteś? Usta bibliotekarza poruszyły się niemrawo, bezdźwięcznie. - Powinienem cię wypchnąć za drzwi, wymieść w otchłań Pnia jak brud! I pewnie tak zrobię, ale jeszcze nie dzisiaj. Nils, to właśnie ten idiota miał czelność uważać, że dorasta ci do paznokci u nóg. Myślał, że skoro połknął kilka ton książek, to już wszystko rozumie. - I to on znalazł moje zapiski? - Hansen popatrzył na archiwistę ze zrozumiałym zainteresowaniem. Biedak wyglądał jak typowy mól książkowy, dla którego zakurzone regały są całym życiem, a świat zewnętrzny nieistotną abstrakcją. Już wcześniej jego fizys zapewne wzbudzała litość i pogardę u „normalnych" ludzi, a obecne kłopoty uczyniły ją jeszcze żałośniejszą. - Gdybyż tylko znalazł i na tym poprzestał! Ale nie, on musiał udowodnić całemu światu, jaki to z niego wielki mądrala, i wpakować nas po uszy w... - Hansen skrzywił się mimo woli, kiedy poczerwieniały ze złości Ekscelencja splunął udręczonemu archiwiście w twarz. - Ty zbrodniarzu, ty świętokradco niewart mojej plwociny, rozsmaruję cię chyba na tych ścianach jak łajno! - Przepraszam. - Hansen odniósł nieprzyjemne wrażenie, że jakkolwiek komandor mówi do bibliotekarza, to okrężną drogą kieruje swe oskarżenia przede wszystkim do niego. – Chciałbym zobaczyć te notatki, jeśli można, bo coś mi się tu nie zgadza. - Oczywiście, Nils, oczywiście, przecież właśnie dlatego tu jesteśmy. - Komandor poklepał konfidencjonalnie Hansena po ramieniu. - On ci zaraz wszystko pokaże i na klęczkach przeprosi za swoje niewiarygodne zuchwalstwo. Słyszałeś, Malher? Prowadź nas do archiwum i módl się po drodze, żeby nasz opatrznościowy gość nie ukręcił ci łba, kiedy zobaczy, coś nabroił. - Kto? - Do bibliotekarza chyba dopiero w tej chwili dotarło, że Ekscelencja nie przyszedł tu sam. Lata całe strawił na zgłębianiu wiedzy o historii Drzewa i o członkach helenistycznego panteonu wiedział prawdopodobnie więcej niż ktokolwiek z żyjących. Śledził dzieje ich życia poza nurtem oficjalnej historiografii i znał ich twarze lepiej niż własną. Nie mogło być mowy o pomyłce, u boku Ekscelencji stała dokładna kopia helenistycznego odpowiednika Judasza Iskarioty. Jakież to podobne do tej tłustej, lubującej się w efekciarskich gestach świni. Ze wszystkiego musi zrobić tanią szopkę, nawet z zagłady świata! - Marsz! - Komandor wywlókł chichoczącego histerycznie archiwistę z celi. - On chyba naprawdę postradał zmysły, ale nieważne, to już teraz jest zupełnie nieważne. Biblioteka i archiwum Synodu znajdowały się w dolnych partiach zmodyfikowanego czyściciela, aczkolwiek „góra" i „dół" były pojęciami, które Hansen nieustannie musiał definiować sobie tutaj od nowa. Esherowski labirynt, którym go prowadzono, i grawitacja, którą ci ludzie najwyraźniej mieli za nic, uczyniły jego orientację przestrzenną instrumentem całkowicie bezużytecznym. Jakąś pomocą w tym wszystkim była jeszcze jego matematyczna wyobraźnia, lecz bez klarownego układu odniesienia także i jej trudno było zaufać. Za kolejnym rogiem nie wiedział już, czy porusza się równolegle do powierzchni Ziemi, prostopadle do niej czy też może lezie do góry nogami, jak mucha po suficie. Pomieszczenie, do którego w końcu dotarli, miało przynajmniej tę zaletę, że nareszcie wyglądało w miarę swojsko, jak całkiem przeciętna uniwersytecka czytelnia z jego czasów. Też zapewne wierna kopia jakiejś konkretnej sali dawno nieistniejącej uczelni, ale po przyprawiającym o zawrót głowy kalejdoskopie stylów była to dla Nilsa przyjemna odmiana. Człapiący na przodzie pochodu archiwista co kilka kroków zerkał nań przez ramię z rozbawioną miną. Przeprowadził ich pomiędzy rzędami dyskretnie podświetlonych pulpitów na tyły opustoszałej hali, gdzie spiralne schody wiodły na narożną galeryjkę. Hansen, który podążał tuż za nim, przekroczył próg niewielkiego biura zagraconego niczym antykwariat. Bibliotekarz rzucił się najpierw sprawdzać, czy nic podczas jego nieobecności nie zginęło. Upewniwszy się, że wszystko jest na swoim miejscu, odetchnął z ulgą i wyciągnął spod stołu płaski kuferek. - No? Na co czekasz? Otwieraj - ponaglił go Ekscelencja. Archiwista posłusznie uchylił wieko. Hansen przecisnął się ostrożnie pomiędzy stosami woluminów i zajrzał do środka. - Mogę? - spytał, sięgając ręką po leżący na wierzchu arkusz gładkiego jak jedwab papieru. Zapewne służył jako ochrona dla spoczywających pod nim bibliofilskich skarbów. Tabula rasa, bez jednego znaku. Pod spodem Hansen znalazł jednak tylko więcej takich czystych kart i nic poza tym. - Nie bardzo rozumiem. Gdzie to jest? - Podniósł zdziwiony wzrok na archiwistę. Ten odwzajemnił mu się nie mniej ROZDZIAŁ 9 - To wszystko, szanowna pani. - Jak to, już? - Kobiecina popatrzyła z niedowierzaniem na idealnie gładką skórę w miejscu paskudnej wysypki, która szpeciła ją od dwunastu wiosen. - Wszelkie duchy Drzewa, toż mi nic nie pomagało, nic! Oj, taka jestem szczęśliwa, panie doktorze, że pan sobie nawet nie wyobraża. To ja bym jeszcze prosiła o jakąś maść na później, jakby znowu wylazło, i momentem płacę. - Żadna maść nie będzie więcej potrzebna, droga pani. - Ale przecież doktor Alstrund zawsze mi przepisywał... - No cóż, każdy ma swoje metody - odrzekł medyk dyplomatycznie, aczkolwiek coś w rodzaju „jeszcze słowo o tym waszym hochsztaplerze i sam dostanę wysypki!" cisnęło mu się na język. Powiedzenie czegoś takiego na głos byłoby jednak nierozważne i zdecydowanie przedwczesne. Poza tym chyba niepotrzebne, gdyż mieszkańcy New Cheshire mieli równie złe, jeśli nie gorsze zdanie o swoim poprzednim lekarzu. Chociaż Livansky był w mieście zaledwie od tygodnia i Alstrund wcale nie ustąpił mu dobrowolnie pola (ba, nawet ocknął się z pijackiego delirium i zaczął smażyć jakieś kretyńskie pamflety, których nikt nie czytał), ludzie już ustawiali się do Sasha w kolejce. Większość z nich dręczyły banalne przypadłości, wynikłe z niestosowania podstawowych zasad higieny. - Znaczy się, że ja już jestem całkiem wyleczona? - Z alergii całkiem. - Medyk uśmiechnął się do niej ciepło. - W trakcie oględzin zauważyłem jeszcze co prawda parę zaburzeń metabolicznych... - Rany Matki, to mnie jeszcze coś jest?! - przestraszyła się kobiecina. - Och, proszę się nie niepokoić, mówię o zupełnych drobnostkach. Ale te już może skorygujemy przy następnej wizycie, hm? - Dobrze, panie doktorze, co tylko pan powie. I to by kiedy było? - Powiedzmy, w przyszły czwartek. - O, bardzo akuratny dzień! - przystała kobieta skwapliwie. - Przyjdę na pewno. Bo tak po prawdzie to wie pan, ten nasz stary Alstrund... - Wiem, wiem - uciął łagodnie Sash i dodał: - Aha, i niech pani schowa pieniądze. Za pierwszą wizytę nigdy nie pobieram opłaty. - Jaki z pana złoty człowiek, panie doktorze, ach! No to ja strasz nie dziękuję za wszystko, i będę w czwartek. Do widzenia. - Do widzenia, szanowna pani. - Sash zaniknął drzwi za babą i opadł ciężko na krzesło, rozglądając się po swoim skromnym gabinecie. Stara drewniana kozetka, trzy ścienne szafy, które jeszcze kilka dni temu pełne były trocin pomieszanych z mysimi odchodami, i skrzypiąca podłoga. Nad głową niski sufit, z którego przy każdym mocniejszym stąpnięciu sypało się próchno. Cóż, mogło być gorzej. Mógł na przykład nigdy nie natknąć się na tę kupiecką awanturę i nie usłyszeć o New Cheshire - pewnej mieścinie na peryferiach wyjątkowo przychylnej obcym. Szczerze powiedziawszy, życie tutaj z każdym dniem coraz bardziej mu się podobało. Spokojny rytm, szacunek dla medycznej profesji, normalni, nieskomplikowani ludzie i żadnej rozdętej machiny prawno-policyjnej jak w Wierzchołku. Nic, tylko zwykła, uczciwa praca. A tę podłą klitkę też prędzej czy później zamieni się na coś lepszego, przecież jest tu dopiero od kilku dni. Pukanie do drzwi przerwało rozmyślania doktora. Zdziwił się, bo w czasie krótkiego pobytu w New Cheshire zauważył, że nikt nie zwykł tu załatwiać ważnych spraw po zmierzchu. Może zaczęli się bać, że ich nowy cudotwórca zniknie równie nagle, jak się pojawił, i nie zdążą wykorzystać tak niebywałej okazji? - Proszę! Drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich znajoma twarz Dariusa Trancourta. - Jesteś zajęty? Sash westchnął w duchu. Polubił starego przewoźnika i był mu wdzięczny za pomoc po przybyciu do New Cheshire. Jednak potrzeby tego miasta w zakresie usług medycznych wydawały się nieskończone. Przyjął ponad trzydziestu pacjentów od samego rana i nie miał zbytniej ochoty na pogaduszki. - Skądże, wchodź. Cóż cię sprowadza o takiej godzinie? Złapałeś katar? - Nie żartuj, Sash, to poważna sprawa. - Stropione oblicze przewoźnika pasowało do tonu jego słów. - I do tego bardzo pilna. Chwileczkę... panie Bremmer, niech pan z nim wejdzie tutaj. Darius odsunął się na bok i wpuścił do środka jakiegoś człowieka z przewieszonym przez ramię bezwładnym ciałem. Nie trzeba było profesjonalnego oka, by zauważyć wielkie, rozmyte plamy krwi. - O, do licha! Mieliście wypadek? Na Rzece? - Livansky błyskawicznie zakrzątnął się koło swoich instrumentów i zarzucił czysty kawałek płótna na kozetkę. - Nie, pan Bremmer nie jest mieszkańcem Keshe. Ale chłopak... - Trancourt potarł nerwowo potylicę. - Pan Bremmer twierdzi, że znalazł go rozpłatanego jak wieprzka i prowizorycznie opatrzył. Dzieciak stracił przytomność, a do tego potwornie gorączkuje i... Chyba za dużo gadam, przepraszam. - Nie szkodzi. - Livansky odwrócił się do nieznajomego. - Proszę położyć chłopca na leżance, tylko ostrożnie. O, właśnie, na brzuchu, bardzo dobrze. Od jak dawna jest nieprzytomny? - Od dwóch dni - odparł Bremmer. Livansky rozciął chłopcu koszulę i gwizdnął przez zęby. - Ależ paskudna rana. - Medyk delikatnie odciągnął materiał z pokiereszowanych pleców. - Całe szczęście, że zszyta, i to nawet wcale sprytnie. Sam pan to zrobił? Bremmer pokręcił przecząco głową - A kto? - indagował Livansky. - Nie pytam przez ciekawość, tylko z obowiązku. Jeśli rana nie była należycie oczyszczona... Zresztą, i tak muszę usunąć te chrząszcze, żeby obejrzeć rzecz dokładnie, więc zaraz się przekonamy, co i jak. Ze stolika przy wezgłowiu leżanki wziął przyrząd, który wyglądał jak skrzyżowanie fujarki z pałeczkami dobosza, przyłożył jego rozwidlony koniec do jednego z łbów kopagusów i nagle skoczył jak oparzony do tylu. Instrument wyfrunął mu z ręki i odbił się od niskiego sufitu, omal nie trafiając Dariusa w skroń. - Graw, co to jest? - Livansky zerwał się z kozetki. - Co wyście mi tu przynieśli? Panie Bremmer? Nieznajomy odwrócił się i Sash po raz pierwszy zobaczył jego oczy. Nieludzkie, gdyż pewnych subtelności żaden manneken nie jest w stanie odtworzyć. Nie były jednak zimne i kalkulujące, lecz po prostu zdezorientowane i pełne swych własnych, trwożliwych pytań. - Mogę jedynie powtórzyć to, co już powiedziałem panu Trancourtowi. - Że znalazł pan owo „coś" w sąsiednim segmencie? - Głos Sasha stracił swój normalny łagodny tembr. - W lesie? W wodzie? Gdzie, do licha? - To nie jest „coś", panie Livansky - oburzył się Bremmer. Nawet stary przewoźnik popatrzył na medyka z lekką dezaprobatą. - Przyszedłem do pana z chorym dzieckiem i z nadzieją... - Bzdura! - wykrzyknął Sash z emfazą. - Przyszedłeś do mnie z.... Skąd ten człowiek się w ogóle wziął, Darius? - Jedna z załóg robiła kurs konserwacyjny i zabrała pana Bremmera z brzegu. - Słowa Trancourta wciąż były formalnie poprawne, ale wkradł się w nie cień podejrzliwości. - Sash, o co chodzi? - O to, że ten dzieciak złapał infekcję. - Pan Bremmer też coś podobnego sugerował. - Doprawdy? - Livansky spojrzał wyzywająco w błękitne oczy mannekena. - A z czego pan to wywnioskował, panie Bremmer? - Podwyższona temperatura ciała jest zazwyczaj oznaką zakażenia - odrzekł tamten spokojnie. - Jestem co prawda inżynierem, nie lekarzem, jednak to akurat pamiętam. - Podwyższona? - Livansky schylił się, podniósł z podłogi swoją widlastą różdżkę i trzymając ją w wyciągniętej ręce jak rapier, skierował na obnażonego chłopca. - Owszem, i to jak. Czterdzieści dziewięć - nie, pięćdziesiąt i dwie dziesiąte stopnia! - Ce? - Darius zerknął na pacjenta niemal ze strachem. - Niemożliwe! - Oczywiście, że Ce. - Sash schował różdżkę do kieszeni fartucha i przeczesał nerwowo włosy. - I co pan na to, panie Bremmer? - Że zgadzam się z panem Trancourtem. Pański instrument najprawdopodobniej nie działa poprawnie. Livansky zacisnął zęby, po czym przyłożył sobie aparat do przedramienia. - Trzydzieści pięć i pół, norma. Mój instrument jest w jak najlepszym porządku, panie Bremmer, za to pan... Przepraszam, Darius, czy mógłbyś na chwilę zostawić mnie z panem Bremmerem sam na sam? - A to czemu? - zdziwił się Trancourt. - Nie powiedziałem ci jeszcze, że znam tego chłopca, i bardzo mi... - Proszę, Trancourt miał już okazję przekonać się, jak stanowczy potrafi być Livansky, mruknął więc tylko: „Będę na zewnątrz", i z wyraźnym ociąganiem opuścił gabinet. Sash zamknął za nim drzwi i skrzyżowawszy ręce na piersiach, odwrócił się do Bremmera. - Czekam. - Na co? - Na wyjaśnienia. - Ten manneken albo grał na zwłokę i jedynie udawał półgłówka, albo był nim w istocie, co Sash uznał za zdecydowanie mniej prawdopodobne. - To tak jak i ja - odrzekł Bremmer niemal bezczelnym tonem. - Przyszedłem tu tylko w jednym celu: żeby ktoś udzielił fachowej pomocy medycznej temu biedakowi. Zamiast tego odnoszę wrażenie, że to nie jego pan bada, lecz mnie, i to nie jak lekarz, ale jak jakiś oficer śledczy. Właściwie to ja powinienem domagać się wyjaśnień, nie uważa pan? Livansky wypuścił głośno powietrze i parę razy machinalnie obrócił swoje widełki w palcach, nim odezwał się ponownie. - Odnosi pan niewłaściwe wrażenie, panie Bremmer. Widzi pan, praktykuję już od ponad trzydziestu lat i niejedno w tym czasie widziałem, ale to - oczy doktora powędrowały w stronę kozetki - śmiało mogę nazwać profesjonalnym szokiem. Dlatego chciałbym poznać wszelkie okoliczności, jakie do tego doprowadziły, tylko i wyłącznie jako lekarz. Gdzie go pan znalazł, jak powstała ta rana, kiedy dokładnie. Wszystkie szczegóły mają dla mnie znaczenie. - Wobec tego zawiodę pana, panie Livansky, bo sam wiem niewiele więcej od pana. Chłopak po prostu wypadł na mnie z Lasu, zakrwawiony i na wpół obłąkany z przerażenia, i gdyby nie pewien człowiek... - A ta rana? Co ją spowodowało? - Powtarzam, nie mam pojęcia. - Bremmer rozłożył bezradnie ramiona. - Bez zmyślania mogę powiedzieć jedynie tyle, że moje spotkanie z tym chłopcem miało miejsce dwa dni temu, w samym środku kompletnej dziczy. - Mhm - mruknął Livansky enigmatycznie. - I już wtedy był taki gorący? - Szczerze mówiąc, nie pamiętam - westchnął Bremmer. - To, że gorączkuje, zauważyłem dopiero dzisiaj. - A jak go pan tutaj przetransportował? - Jakoś sobie poradziłem. - Bremmer ograniczył się do zdawkowej odpowiedzi. - No tak... Dobry lekarz powinien być również nie najgorszym psychologiem i Sash często korzystał ze swych umiejętności w tym zakresie. Teraz jednak stał przed zagadką. Darius użył adekwatnego słowa: niemożliwe. Niemożliwym przypadkiem był zarówno ten mały, jak i manneken nazywający siebie Bremmerem. Pierwszy dlatego, że jak dalece sięgała medyczno-lejbmajsterska wiedza Sasha, chłopak od dawna powinien być martwy. To, co się przed kilkoma minutami stało, kiedy Sash zbliżył rezonator do rany, było nadspodziewanie silną reakcją obronną nanoreplikatorów, od których musiało się w tej chwili w dzieciaku aż roić. Czemu jednak nie skonsumowały go i nie rozpełzły się, tylko nadal w nim tkwiły? Wszelkie przypadkowe (i te umyślne, zbrodnicze) kontaminacje ludzi przez rozregulowane w ten czy inny sposób elementy kończyły się litościwą śmiercią, albo, co gorsza, stopniowym zespalaniem ofiary ze strukturą Drzewa. Tu jednak działo się coś zupełnie niepojętego, jakby replikatory wykonywały jakąś złożoną i wcale nie chaotyczną pracę. Musiało tak być, bo skąd wzięłyby się takie ilości ciepła? Wiele lat temu Sash czytał o eksperymentach, zarzuconych na szczęście, nad „mannekenizacją in vivo" - czyli procesie stopniowego impregnowania ludzkiego organizmu elementami jeszcze za życia. Nic z tego nie wynikło poza seria skandali oraz powołaniem do istnienia (bo życiem trudno to było nazwać) kilkudziesięciu koszmarnych, bezmózgich hybryd, które pośpiesznie zlikwidowano jak wstydliwe wypryski. Niewykluczone jednak, że ktoś w tajemnicy nadal kontynuował te badania. Albo też - na tę myśl Livansky’emu dreszcz przeszedł po plecach - objawił się w tym chłopcu jakiś nowy, groźny fenomen, jakiś nieznany dotąd szczep nanoreplikatorów, które spontanicznie rozwinęły w sobie cały programik a la wirus i teraz realizują go, przekształcając małego w nosiciela zarazy zupełnie nowego typu. I stąd druga z niemożliwości - Bremmer. Mniejsza o to, w jaki sposób udało mu się przedostać z jednego segmentu do drugiego, ale przecież musiał nieść to nieszczęście na własnych plecach, i to przez kilkanaście godzin, jeśli wierzyć jego słowom! Manneken, który tuli się do worka pełnego łakomych, dzikich elementów, i nadal pozostaje sobą? Do tego jeszcze ta niezwykła troska o zupełnie nieznanego smarkacza oraz wizyta w najludniejszej osadzie w tych okolicach... Coś w tym wszystkim zgrzytało Sashowi i to bardzo głośno. Z drugiej strony nie wyczuwał w Bremmerze żadnych złych intencji ani fałszu. Z kilkuminutowej, uważnej obserwacji wyłaniała się trochę niepewna siebie i ciut neurotyczna osobowość, ale zarazem z gruntu prostolinijna i raczej niezdolna do wyrachowanej gry. Coś trzeba będzie z tym zrobić, i to szybko, żeby skończyło się tylko na jednym zainfekowanym. Na razie jednak Sash musiał dokończyć swoje lekarskie obowiązki, a te nie były przyjemne. Livansky zebrał się w sobie. - No dobrze, panie Bremmer, przejdę do rzeczy. Wcześniej jednak chciałbym zadać panu jeszcze jedno pytanie natury osobistej. Nie będę miał pretensji, jeśli mi pan nie udzieli odpowiedzi, niemniej wolałbym ją usłyszeć. Nie muszę chyba przy tym dodawać, że obowiązuje mnie tajemnica lekarska. - Słucham - rzekł Bremmer, sztywniejąc. - Kim on dla pana jest? - Chłopak? - Manneken przeniósł wzrok na pacjenta. - Kimś... bardzo ważnym. No proszę, kolejna enigma, pomyślał Livansky. Ktoś bardzo ważny, kogo znalazło się przypadkiem w Lesie dwa dni wcześniej? - W takim razie tym ciężej przyjdzie mi zakomunikowanie panu tego, co niestety muszę - westchnął. - Nie mogę go uratować. Więcej, nie wolno mi. - Co?! - Bremmer poderwał się na całą wysokość. – Jak to nie wolno? Co pan wygaduje? Nawet go pan porządnie nie przebadał! - Niechże pan usiądzie i wysłucha mnie do końca. Potem może pan krzyczeć, ile wlezie. - Ostry ton był w takich chwilach niezastąpiony. - Powiedziałem wcześniej, że chłopiec złapał infekcję, nie miałem jednak na myśli zakażenia bakteryjnego czy wirusowego. Rozumiem, że nie muszę panu wyjaśniać, co to takiego elementy? Wyraz twarzy Bremmera potwierdził, że istotnie nie musi. - Nie wiem, w jaki sposób dostały się do jego organizmu, i nie jest to w tym momencie najważniejsze - kontynuował Livansky. - Ważne są natomiast konsekwencje, i to zarówno dla samego pacjenta, jak i dla jego otoczenia. Żeby nie być gołosłownym, coś panu pokażę. Medyk podszedł do jednej z szaf, wysunął z niej jakieś skomplikowane urządzenie na stojaku i przysunął do kozetki. Po chwili nad chłopcem zawisła w powietrzu jego trójwymiarowa, półprzeźroczysta kopia. Livansky przełączył coś na miniaturowej konsolce i z chaosu wyodrębnił zielonkawo fosforyzujące kontury. - Widzi pan? - rzekł, wskazując na hologram. - To jego układ nerwowy. Teraz nałożę na całość sygnaturę nanoreplikatorów, dla lepszego kontrastu w kolorze czerwonym. Nawet gdyby Bremmer stał w drugim końcu gabinetu, a nie tuż obok, Sash usłyszałby jego stłumione „Graw!". Trudno było się dziwić, bo szczerze powiedziawszy, on sam spodziewał się najwyżej kilku do kilkunastu ognisk, głównie w rdzeniu kręgowym i móżdżku, ewentualnie w mięśniach szkieletowych oraz w sercu. A tymczasem niemal cały hologram zapłonął czerwienią i wisiał teraz pół metra nad chłopcem jak jakiś ektoplazmatyczny, karmazynowy cień. - Pojmuje pan, do czego zmierzam? To już nie jest normalny człowiek taki jak ja albo... - Livansky z rozmysłem nie dokończył zdania. - Stawiam całe moje medyczne doświadczenie na to, że człowieczeństwo i w ogóle jakakolwiek samoświadomość tego tworu należą do przeszłości. - A ja się założę, że są to tylko pańskie spekulacje – zaoponował Bremmer chrapliwie. - Sam pan przed chwilą powiedział, że coś takiego jak to stanowi dla pana absolutne kuriozum. Nie jestem głupcem, któremu wystarczy jeden efektowny obrazek z neutronowego skanera, panie Livansky. Gdzie jest chociażby funkcjonalny podgląd jego kory mózgowej? Zaskoczony, lecz nie aż na tyle, by zdradzić się najmniejszym gestem, Sash ponownie przemknął palcami po konsolce monitora. - Proszę bardzo - odparł z lekkim przekąsem. Do hologramu dołączyło kilkanaście pofalowanych białych linii, pełznących leniwie pomiędzy sufitem a kozetką w długim prostokącie bez ram, i kilka kolumn piktogramów. - Mam zinterpretować, czy sam pan to zrobi? Bremmer milczał. - To jest prawidłowy wykres BEG. A to - purpurowe zygzaki nałożyły się na białe linie - to jest nie wiadomo co. Nie uzyskałbym takiego odczytu ani z ludzkiego mózgu, ani z mannekena... Bremmer drgnął, aczkolwiek nie tak gwałtownie jak poprzednio. - ...ani z żadnego zwierzęcia. Nawet z dojrzewającego zasmazuczy jałowego centronu miałbym bardziej koherentny sygnał. To, co tu leży na kozetce, to prawie martwa materia, przynajmniej narazie. Coś się tam jednak wykluwa, i nie zaprzeczę, że trochę jestem ciekaw, co dokładnie. Jednak byłbym nieodpowiedzialny zarówno jako lekarz, jak i człowiek, gdybym pozwolił ciekawości wziąć górę nad rozsądkiem. Innymi słowy, panie Bremmer, nie mogę podjąć takiego ryzyka i pozostawić chłopca przy życiu, przykro mi. - Jak to, więc chce go pan tak po prostu zabić? - Bremmer aż się zatrząsł. - On już nie żyje. - Bzdura! Każdego dnia setki ludzi w moim habitorium poddawano dekontaminacji, bo skaleczyli sobie rękę na jakimś kawałku pirodurium albo... Och, w rozziew, usuń mu pan tylko te przeklęte replikatory! - Za późno. - Na nic nie jest za późno, nigdy! - Bremmer wyglądał jak kotka, gotowa rzucić się na Sasha z pazurami w obronie młodych. - Pan ze wszystkich ludzi powinien to wiedzieć najlepiej, pan, lekarz! - I właśnie jako lekarz mówię panu z całą odpowiedzialnością, że nie mogę nic dla niego zrobić. - Spróbuj chociaż, do ciężkiej zarazy! - Czego? - Sash machnął dłonią nad konsolką monitora i jeszcze jeden panel rozjarzył się w powietrzu. Bremmer wbił się weń pełnym nadziei wzrokiem, ale to był tylko ekran spektromikroskopu. Rozmyty obraz wyostrzył się po kilku sekundach, licznik wskazujący aktualną skalę powiększenia stanął na cyfrze osiemset tysięcy, a z boku panelu wyskoczyły dane fizykochemiczne. - Ściana komórkowa jednego z aksonów rdzenia, wybranego całkowicie na chybił trafił - rzekł Livansky. - Powinienem zobaczyć łan fosfolipidów, kanały wymiany jonowej, et cetera, a co oglądam? Regularną siatkę węglowych włókien. Patrzę, panie Bremmer, na zwykłe druty, którymi zastąpione zostały naturalne szlaki nerwowe tego nieszczęśnika. Jakich więcej dowodów panu potrzeba? - Ja też się takimi teraz posługuję, o czym pan już z pewnością wie. - O, nie, Bremmer nie był idiotą. - To dla mnie żaden argument ani żadne uzasadnienie dla pańskiej decyzji. I nie wprowadzi jej pan w czyn, nie pozwolę na to. - Niechże pan będzie rozsądny! - Nie uśmiercisz go, powiadam! - Bremmer coraz wyraźniej tracił kontrolę nad emocjami. - Nie dopuszczę do tego, choćbyśmy się tu mieli pobić! - O co? W końcu to przecież dla pana zupełnie obca istota. Bo nie wmówi mi pan, że zapałał głęboko ojcowskim uczuciem do kogoś, z kim nie zdążył pan zamienić nawet słowa. - Nie twoja sprawa, konowale, co mnie łączy z chłopcem! - Owszem, moja. - No cóż, jeśli Sash miał stanąć do walki z tym rozjuszonym mannekenem, to był przygotowany psychicznie oraz technicznie. Gorzej bywało w jego karierze. - Chociaż jestem tu od niedawna, zdążyłem polubić to miejsce i poznać kilku nadzwyczaj porządnych ludzi, którym naprawdę sporo zawdzięczam. Ciebie natomiast znam zaledwie od pół godziny i wszystko, co do tej pory mogę o tobie powiedzieć, to po pierwsze, że przywlokłeś do tego miasta potencjalne zagrożenie w postaci zainfekowanego półtrupa, a po drugie - po drugie, nie wiem o tobie właściwie nic więcej. Toteż wybacz, ale jeśli mam wybrać pomiędzy twoim bólem a zrobieniem krzywdy mieszkańcom New Cheshire, wybiorę raczej to pierwsze. No, chyba że opowiesz mi, tylko spokojnie, kim jesteś i o co tak naprawdę chodzi. Może kiedy lepiej wszystko zrozumiem i poznam twoje prawdziwe motywy, przemyślę rzecz raz jeszcze. Ale niczego nie obiecuję. - Nie masz prawa stawiać mi żadnych warunków! Nie przyszedłem do ciebie, żeby się spowiadać! - Ty nic nie powiesz, ja wypełniam swoje postanowienie, taki proponuję układ. - Sash był teraz ucieleśnieniem spokoju. - Tylko spróbuj! - Manneken zacisnął pięści, ale to był jedynie pusty gest nieadekwatny do głosu, który zadrżał i załamał się nagle. - Tylko spróbuj, a znienawidzę cię na zawsze. Graw, dlaczego nawet to mi chcecie odebrać? - Co odebrać? - spytał Livansky łagodnie i cicho, żeby nie spłoszyć tej chwili przesilenia. - Jedyną szansę na odkupienie - wyszeptał Bremmer z twarzą ukrytą w dłoniach. Potem zaczął mówić, a im dłużej przędła się jego opowieść, tym cięższe stawało się serce doktora Sasha Livansky’ego. Mijały minuty, potem kwadranse, karmazynowy hologram dawno już zgasł, a Sash słuchał i słuchał, nie przerywając ani słowem. W końcu manneken dotarł do ostatniego zdania i zamilkł wyczerpany spowiedzią. - Nie wiem doprawdy, co rzec - odezwał się Sash półgłosem. - Powiedz tylko, że go nie zabijesz i że nie powtórzysz nikomu ani słowa z tego, co ode mnie usłyszałeś. - Obiecuję. Zresztą wiąże mnie tajemnica lekarska, nieprawdaż? - Livansky uśmiechnął się niewyraźnie. - Przecież nie jestem twoim pacjentem. - To nie ma znaczenia, Hannibale. Mogę ci mówić po imieniu, prawda? - Jak chcesz - szepnął tamten obojętnie. - Jak chcesz. *** Po wyjściu od doktora Remmuerish błąkał się bez celu po mieście przez prawie dwie godziny. Kiedy ponownie stanął przed drzwiami Livansky’ego i zakołatał, długo były zamknięte. Potem ogniodębowe zawiasy skrzypnęły i czyjeś zaczerwienione od niedawnego płaczu oczy przewędrowały po nim szybko od stóp do głów. - Pan kto? - Julius Bremmer - odchrząknął Hannibale. - Byłem umówiony z doktorem Livanskym. - On teraz bardzo zajęty - chlipnęło pulchne dziewczę. – Może trochę później? - Niestety, później nie wchodzi w grę - palnął Remmuerish bez namysłu, ale kobieta - pacjentka, pomoc domowa, może towarzyszka życiowa Sasha - już uchylała szerzej drzwi, by go wpuścić. - Ja chyba rzeczywiście nie w porę... - Nie, pan już wchodzi, skoro musi. Doktor jest w bawialnym, prosto i na lewo. Hannibale przeszedł, a właściwie przecisnął się mrocznym korytarzem, wąskim jak kreci tunel, i stanął w pomieszczeniu eufemistycznie określonym przez kobietę jako „bawialny". Oprócz Livansky’ego był tam jeszcze Trancourt, który na widok Remmuerisha poderwał się z chybotliwego zydla. - O, proszę, o wilku mowa. - Darius wyciągnął rękę na powitanie. - Właśnie rozmawialiśmy, gdzie by panu zorganizować nocleg. Nasz dobry doktor upiera się, żeby przygarnąć pana do siebie, aczkolwiek u mnie też znalazłaby się kwatera. Albo u niej... No wchodźże, dziecko. - Nie, ja to bym już sobie szła - bąknęła pulchna dziewoja, ta sama, która wpuściła Hannibale do środka. - Przeszkadzam tu tylko. - Ależ skąd. - Darius objął ją po ojcowsku. - No chodź, poznaj pana Bremmera. To właśnie on przyniósł twojego małego kuzyna. Oczy kobiety rozwarły się szeroko i zalśniły świeżymi łzami. - Pan? O Matko macierzy! - zakrzyknęła i wykonała ruch, jakby chciała paść Remmuerishowi do kolan. Powstrzymała się jednak w ostatnim momencie. - Panie, co to się z nim stało? Jak mi pan doktor powiedział, że Kevin może do jutra nie przeżyć, to ja o mało co... A jego matka... aż strach mi pomyśleć, co będzie, jak się dowie! Chyba jej serce na strzępy rozerwie! - A ja wierzę, że chłopak szybko się z tego wykaraska. - Ta nuta optymizmu w głosie Trancourta zabrzmiała trochę sztucznie. - Nie odzyskał jeszcze przytomności, co? - Nie, ale aż tak bardzo bym się tym nie martwił. - Doktor starał się robić dobrą minę do złej gry. - Czasem organizmowi nie wystarczają zwykłe mechanizmy obronne i przechodzi w stan śpiączki, by skupić wszystkie siły na walce z chorobą. Ten stan może potrwać miesiące, a nawet lata. Nie sądzę, by tak było w przypadku Kevina, niemniej trzeba się uzbroić w cierpliwość. Mimo tych uspokajających słów kobieta chlipnęła żałośnie. - A jak się nie obudzi? Panie doktorze, może ja bym go zabrała do siebie? Zawsze co dom, to dom. - Rozumiem pani troskę, zdecydowanie jednak odradzam podobny krok. Chłopiec jest w krytycznym stadium i trudno orzec, jak wpłynąłby na niego transport przez pół miasta. Po drugie zaś - Sash wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Remmuerishem - wciąż nie jestem do końca pewien natury zakażenia, a w takich przypadkach procedura nakazuje mi przeprowadzić co najmniej tygodniową kwarantannę. - Przeprowadzić... co? - Mam na myśli odizolowanie go od jakichkolwiek kontaktów z innymi ludźmi, panno Voertzen. - To nie da mi go pan zobaczyć? - Za wcześnie. - Sash rozłożył ręce. - Ale głowa do góry. Zaopiekuję się chłopcem najlepiej jak potrafię i zrobię co w mojej mocy, by wyzdrowiał. Zresztą, pan Bremmer również obiecał pomoc przy doglądaniu małego, za co jestem mu niewymownie wdzięczny. - Och, to bardzo miłe z pana strony, ale przecież ja też mogę. - Kobieta zwróciła wilgotne oczy na Remmuerisha. - Przykro mi, kwarantanna dotyczy wszystkich - rzekł Livansky, zanim Hannibale zdążył otworzyć usta. - Pan Bremmer to wyjątek, gdyż miał już bezpośrednią styczność z pacjentem. Na szczęście nie stwierdziłem u niego żadnych objawów infekcji. Z piersi Trancourta wyrwało się mimowolne westchnienie ulgi. - Znaczy, że nic tu po mnie. - Panna Voertzen sprawiała wrażenie coraz wyraźniej speszonej towarzystwem trzech mężczyzn i swoim przedłużającym się pobytem w tej świątyni Eskulapa. – To ja już pójdę... - Właśnie, na mnie też pora - zawtórował jej Darius. - No to jak, panie Bremmer? Zostaje pan tutaj czy idzie do mnie? - A może przenocuje pan pod moim dachem? – zaofiarowała się nieoczekiwanie kobieta, nie wiedzieć czemu zerkając kątem oka na przewoźnika. - U mnie pełno wolnego miejsca. Kolację zje pan porządną... - Doprawdy, sam nie wiem... - No dobrze, to wy już się tu razem dogadujcie, a ja lecę. - Darius przecisnął się do przedsionka. - Czekaj, a ta... - zawołał za nim Sash, ale Trancourt machnął tylko ręką. - Jutro. I już go nie było. Kobieta podeszła do niezdecydowanego Remmuerisha i choć wcześniej wyglądała na spłoszoną, teraz chwyciła go niemal zuchwale pod ramię i pociągnęła ku wyjściu. Zażenowany takim obrotem sprawy Hannibale poddał się jej nadspodziewanej stanowczości, odwrócił się jednak w drzwiach i posłał Livansky’emu nieme pytanie: „Czy powinienem iść?". - Kolację na pewno zjesz wyśmienitą, za to ręczę - odparł tamten trochę okrężnie. - I nic się nie martw, wszystkiego dopilnuję. Na zewnątrz panowała niemal idealna cisza, a lekka mgła snuła się nisko przy drewnianym bruku. - Daleko pani mieszka? - spytał Hannibale tylko po to, żeby usłyszeć jakiś inny dźwięk poza wodą kapiącą z dachów i szerokich parapetów. - Kawałek stąd. - Cały ferwor zgasł w dziewczynie, ledwie znalazła się za progiem domu Livansky’ego. - Chodźmy, panie Bremmer, nie lubię tych zaułków. - Rzeczywiście ciemne, ciasne i prawie tak ponure jak... – chciał powiedzieć „tracheodukty", ale ona pewnie i tak nie wiedziałaby, o czym mówi. - Nie macie tu żadnego oświetlenia? - O, w tej dzielnicy to jeszcze długo nie będzie. - Kobieta obejrzała się za siebie nerwowo raz i drugi. - Ale ja zawsze mam własne. Gęstniejący opar, który spływał po stromiźnie uliczki jak leniwy strumień, zapłonął przed nimi stożkiem rozproszonego światła. Kobieta przełożyła luminar do lewej ręki, rzuciła za siebie jeszcze jedno lękliwe spojrzenie. Zaniepokojony Remmuerish także się odwrócił, nie dostrzegł jednak niczego groźnego. - Bo mi się jeszcze pan zgubi, panie Bremmer - ponagliła. - Idę - odrzekł Hannibale i owinął się ciaśniej podarowaną mu przez Livansky’ego kapotą, poczuł bowiem nieoczekiwany chłód. Nie wiedział tylko, czy wilgotny ziąb nocy go przeniknął, czy też to nagłe zimno wypłynęło z jego własnego wnętrza. Może i jedno, i drugie, pomyślał i podążył za swoją korpulentną przewodniczką. Odgłos ich kroków szybko wchłonęła mgła, gęstsza z każdą minutą. Ponure miejsce, jak slumsy z najniższych kondygnacji jego rodzinnego habitorium. Tak samo ciemne, ciasne, wilgotne i przygnębiające. Kolejna kręta uliczka-wąwóz wyprowadziła ich na miniaturowy placyk, zamknięty półkolem drewnianej balustrady i przyozdobiony surowo rzeźbioną ławą oraz dwiema lampami na wysokich słupach. Placyk wieńczył stromą skarpę, która aż do podnóża zasłana była kobiercem jakichś pnączy o gigantycznych liściach. Stanowił doskonały punkt widokowy na miasto. Znacznie więcej świateł było w dole; białe kule na moście i długi rząd latarń wzdłuż nadbrzeża odbijały się romantycznym migotaniem w Rzece. Kilka innych świetlistych szpalerów wspinało się esowato po przeciwległym stoku, miękko wydobywając z ciemności dachy i fasady malowniczo spiętrzonych budynków. Za plecami zaś miał Remmuerish pozieleniałą od mchu i zalatującą uryną ścianę jakiejś rudery. New Cheshire, miejsce na granicy dwóch epok, w którym spędził sześć ostatnich lat i którego praktycznie w ogóle nie znał. - A teraz gdzie jesteśmy? - Mała Galeria, tak na to wszyscy mówią. - Kobieta nawet nie przystanęła. - Ja pana mogę wszędzie oprowadzić i pokazać, tylko za dnia. Teraz, przy takiej ćmie, i tak pan nic nie spamięta. - Coś tam jednak zawsze zostanie. - Ani „ćma" nie była dla Hannibale problemem, ani tym bardziej zapamiętanie rzucanych przez nią nazw ulic i pasaży, po cóż jednak było jej o tym mówić? - Słyszałem na promie, jak przewoźnicy wspominali o jakimś Ramirezie. Co to za historia? - O Ramirezie? - Niewiasta spojrzała na niego spłoszona. – Ale ja niewiele wiem. Że był taki gałgan, co to mieszał dzieciakom we łbach, tyle tylko się od ludzi słyszało. Pana Trancourta niech pan wypyta, on tu we wszystkim zorientowany. - I pani osobiście nigdy się z tym gałganem nie spotkała? - Niech macierz broni! - wykrzyknęła z emfazą. Widać było, że dziewczyna mówić na ten temat nie chce, Remmuerish dał jej więc spokój. Ale i tak był z siebie dumny. Nie istniał chyba lepszy sposób na powrót do normalnego życia, jak chwycić bestię za rogi, zajrzeć jej odważnie w ślepia, a potem jednym ruchem ukręcić kark. Innymi słowy, wywlec Ramireza ze swej duszy i rzucić go innym, zmienić w kogoś obcego i odległego, w persona antiquata, o której wszyscy wspominają w trzeciej osobie, że ot, był sobie kiedyś jeden taki, ale już go nie ma i nigdy nie będzie. Właśnie tak, nie ma i nigdy nie będzie, a to, co pozostało, to jedynie ponura legenda, martwa opowieść i czas nieodwracalnie przeszły. Schodki w górę i schodki w dół - tak można było najkrócej opisać część miasta, przez którą prowadziła go teraz małomówna przewodniczka. I cisza, jakby mieszkańcy New Cheshire nie tyle kładli się po zmierzchu do swych łóżek, ile przepadli gdzieś ze szczętem. W takiej akustycznej próżni nawet tupot szczurzych nóg w rynsztoku byłby hałasem, a co dopiero rozdzierające miauczenie. Kobieta momentalnie przyskoczyła do Remmuerisha i w przestrachu chwyciła się rękawa jego kurtki. - Spokojnie, to tylko jakieś zwierzę, czego tu się bać? - rzekł do niej jak do dziecka. - Daleko jeszcze? - Tędy - odparła zduszonym półgłosem i pośpiesznie skręciła w kolejne wąskie przejście pomiędzy domami. Koci wrzask osiągnął apogeum i urwał się gwałtownie, a potem coś stuknęło w ciemnościach o drewniany bruk. Remmuerish w ostatniej chwili złapał dziewczynę w ramiona, tak nagle rzuciła się do tyłu. Snop światła z jej luminaru zatańczył dziko i wydobył z mroku zaułka trzy sylwetki przykucnięte pod jedną z wejściowych bram. - O Matko! - jęknęła i całym ciałem przywarła do Hannibale, - Kościelne... Chłopcy - dzieci właściwie, gdyż żaden z nich nie miał pewnie więcej lat niż Kevin - zastygli najpierw w bezruchu, a potem jeden z nich syknął: - W długie! - i skoczył jak żaba, natychmiast jednak wrócił w to samo miejsce niczym zabawka na gumce. Drugi jedynie odwrócił zawstydzone spojrzenie od światła, ale wyraz zaskoczenia na twarzy trzeciego, odzianego w czerwono-czarną pelerynkę, szybko zmienił się w zuchwały uśmieszek. - Czekaj! - warknął ostro i powoli uniósł się z klęczek. W lewej dłoni trzymał za szyję kocie zwłoki tryskające jeszcze krwią, w prawej zaś wielki kuchenny nóż. - Nie skończyliśmy. - A mnie już wystygło. -Jego kolega miał wyraźny kłopot z wyborem modus operandi: wiać czy stać? - Rymaj ten flak na schodki i zrywamy! Szczeniak w pelerynce też wyglądał na niezdecydowanego, lecz tylko przez sekundę. - Recht gadasz, Baryłka, ścierwo marne - rzekł, i zamachnąwszy się cisnął niedbale martwym zwierzęciem o fronton domu. - Nikt się takim nie przejmie. Ale to... Czubek noża powędrował w kierunku roztrzęsionej kobiety i jej niezbyt imponującego kompana skamieniałego niczym statua Matki Patronki, ani chybi ze strachu. - To będzie zębata rzecz. Krostka, bierz dziadków od rufy. - Że co? - Ten, który wciąż trwał w przyklęku, zerwał się nagle. - Szare ci pogięło, Zezul? Mieliśmy tylko nastraszyć Helgerów, tak było mówione! Hej! - Już ja ich nastraszę. - Pelerynka zacisnął mocniej dłoń na rękojeści i zrobił krok w stronę pary nieznajomych. - Oj, już ja ich teraz wszystkich i za wszystko! - Zezul, ty tobole wypruty, zostaw ich, mówię! - Fikaj się, Krostka, i od dziś lepiej zwał mi z gał, trzęsimordo! A ty, tatulku, chodź no, dostaniesz ode mnie pierw... Odepchnięta kobieta zatoczyła się na ścianę, wytrącony nóż pomknął stromą parabolą, wrócił, błysnął na mgnienie i zgasł w podudziu Zezula. Rozległ się trzask łamanej kości przedramienia, Krostka osunął się z rozkwaszonym nosem po framudze. Baryłka ugrzązł szczęką w drewnianym trotuarze, nie mając nawet czasu, by wyrzęzić jedno pełne słowo. - Nie! - Hanibale krzyknął w głąb bezdennej studni furii, w którą wpadł i ku której mrocznemu jądru pędził już całkowicie na oślep. Potem czyjaś ręka chwyciła go i na przekór upiornej grawitacji z całej siły pociągnęła ku resztkom światła w górze... - Panie Bremmer, na rany Opiekunki, panie Bremmer! - Co... - Czarna mgła przed oczyma Hannibale rozwiewała się powoli. - Dlaczego mnie pani szarpie? Kobieta natychmiast puściła jego ramię i odsunęła się trwożliwie. - Co się stało? - Jak to, co? Matko nasza, o mało ich pan wszystkich nie pozabijał! Kim pan jesteś? - Ja... - Remmuerish oparł się ciężko o jakąś poręcz za plecami i potoczył półprzytomnym wzrokiem po zaułku. Krew, której jeszcze przed kilkoma sekundami nie było, i smarkacz, zwijający się z bólu u stóp Hannibale. - Ja już sam nie wiem. Chciałem tylko wytrącić mu ostrze, ale kiedy zobaczyłem te kolory, te jego obrzydliwe czerwono-czarne łachmany... Zaraz, bo pani chyba coś stało się w rękę! - Skaleczyłam się, kiedy pchnąłeś mnie pan na ścianę - wyjaśniła dziewczyna z lekkim wyrzutem. - Och, najmocniej przepraszam... nie, błagam o wybaczenie! - Dobrze już, nic mi nie jest. Chodźmy stąd lepiej, bo jeszcze się inni pozlatują. - Tak, tak. Ma pani rację - szepnął Remmuerish. *** Mieszkanie kuzynki Kevina nie różniło się gabarytami od rudery Livansky’ego, było jednak o niebo schludniejsze i przyjemniej urządzone. Ściany w ciepłych barwach, lśniąca czystością podłoga, gustowne meble i, co najważniejsze, światło w każdym zakątku domu. - Proszę, pan się rozbierze i usiądzie. Zaraz przyniosę coś do jedzenia. Bawialny, choć także niewielki, tutaj zasługiwał w pełni na swoje miano. Hannibale zdjął kapotę i rozejrzał się za jakimś wieszakiem bądź innym miejscem, gdzie mógłby ją rzucić, nie szpecąc starannie przemyślanego chaosu całego pokoiku. Przewiesił ją w końcu przez oparcie krzesła, po czym spoczął na nim i rozejrzał się wokół. Jak na jego gust trochę za dużo tu było koronek, haftowanych poduszeczek i suchych bukietów na wstążkach, ale to w końcu nie jego sprawa, jak kto urządza swój prywatny kąt. Proszę, mała przekąska. - Gospodyni postawiła przed Remmuerishem koszyk z całą stertą apetycznie wyglądających ciasteczek. - Na ciepło będzie za chwilę. - Ależ... to w zupełności wystarczy - zaoponował. - Pani robi sobie zbyt wiele fatygi z mojego powodu. - E, tam, jaka fatyga - machnęła ręką - Niech pan mi lepiej powie, czy pan z tych mięsnych, czy raczej wegetarianin? - Weg... - zaczął Hannibale i urwał. Graw, jakie to ma teraz znaczenie, co spożywa? Chyba tylko dla samych wrażeń smakowych, dla niczego innego. - Właściwie, obojętnie. Co pani przyrządzi. - Takich to lubię, co nie wybrzydzają. - Po raz pierwszy kobieta uśmiechnęła się do niego szczerze. - Za jakiś kwadrans będzie gotowe. Hannibale westchnął i sięgnął po ciasteczko. Tyle szczegółów do upilnowania, by nie zdradzić się ze swą prawdziwą naturą przed ludźmi. A może zupełnie niepotrzebnie drży przed zdemaskowaniem? Gerhard, Thomas, Kristof, a teraz Livansky; w końcu żaden z nich nie doznał szoku na widok mannekena. Dlaczego więc nie miałoby to dotyczyć również innych? Wiecznie i tak nie zdoła ukrywać swojej odmienności, nie miał nawet takiego zamiaru. Ludzkie uprzedzenia potrafią być bardzo trwałe, ale ze strzępów wspomnień o Keshe, jakie mu pozostały wynikało, że nie powinien się ich tutaj obawiać. Nie chciał tylko, by ktokolwiek rozpoznał w nim niesławnego diakona. To była jednak zupełnie inna sprawa. - Napije się pan czegoś? - Głos gospodyni dobiegł gdzieś z głębin domostwa. - Może nalewkę? Bardzo dobrą robię! - Nie, dziękuję - odrzekł Hannibale i zabrał się z braku lepszego zajęcia do przeglądu kolekcji bibelotów na komodzie. Typowy dla sentymentalnych osób miszmasz; tu sprośna figurynka dwóch chłopców trzymających się nawzajem za penisy, a zaraz obok infantylny piesek z kokardą i holoramka z podobiznami najbliższych. Zainteresował się zwłaszcza tą ostatnią, bo w przeciwieństwie do reszty nie wyglądała na staroć ani na produkt lokalnego rzemiosła, lecz na ostatni krzyk techniki w zakresie rejestrowania obrazu. Zdumiewające i pełne niespodzianek miejsce, to New Cheshire. - Przepraszam, czy pan Remmuerish? Hannibale omal nie przewrócił komody razem ze wszystkim, co na niej stało. Miasto pełne niespodzianek, w rzeczy samej! - Z reakcji wnoszę, że tak. - Kobiecy głos pobrzmiewający nutką rozbawienia nie należał do pani domu. - Widzisz, Darius? Od razu trzeba było w ten sposób. Wolno, bardzo wolno Hannibale odwrócił głowę, w duchu wymierzając sobie policzek za naiwność i drugi na odlew za tępotę. Jak mógł dać wiarę słowom tego wyszczekanego konowała? Czyż życie nie udowodniło mu aż nadto boleśnie, że wyrazy takie jak „honor" i „zaufanie" należą do języka poezji, a nie prozy świata realnego? - A zatem tyle jest warta tak zwana tajemnica lekarska w tej dziurze. - Gorycz była tak dojmująca, że aż dławiła. - I cóż jeszcze powiedział wam o mnie Livansky? - Sash? - Brwi Trancourta, opartego swobodnie o framugę, uniosły się ledwie dostrzegalnie. - Sash nie ma z tym nic wspólnego. - Czyżby? Skąd zatem znacie moje prawdziwe nazwisko? Dar jasnowidzenia? - Bynajmniej - odparła niepozorna, ostrzyżona na męską modłę kobieta. - Ale może usiądziemy? Darius? Panie Remmuerish? - Dzięki - mruknął Hannibale z sarkazmem. - Nie muszę. - No cóż, jak pan chce. Tak a propos nazwisk, ja nazywam się Sylwia Bonske i pełnię w Keshe obowiązki arcykonstabla. Najpierw chciałabym panu powiedzieć o krótkiej i raczej enigmatycznej wiadomości, którą otrzymałam kilka dni temu - mniejsza o to, od kogo i w jaki sposób. Brzmiała ona: „Wkrótce może pojawić się w Keshe pewien człowiek. Zapewne pod przybranym nazwiskiem - prawdziwe brzmi Hannibale Remmuerish - i niekoniecznie podobny do piktoriału, który załączani, ale i tak nie wątpię, że go zidentyfikujecie, znam wasz spryt. Proszę, przyjmijcie go jak mojego przyjaciela i udzielcie wszelkiej niezbędnej pomocy". - Gerhard... - wymknęło się Remmuerishowi. - Tak, Gerhard. - Sylwia odetchnęła z ulgą. - Zaczęliśmy uważniej obserwować przyjezdnych. Z dnia na dzień są coraz liczniejsi - kupcy, rzemieślnicy i trochę pospolitych awanturników. Pan jednak był inny. Nijak nie przypominał pan konterfektu z przekazu i przedstawił się jako Bremmer - dokładnie tak, jak przewidział Gerhard - ale za to niósł pan nieprzytomnego syna niejakiego Vlada Karawaniarza na plecach. To nie mógł być przypadek, wszyscy byliśmy tego samego zdania, ale potrzebowaliśmy potwierdzenia. Darius, człowiek z natury delikatny, upierał się, by poczekać, aż rzecz sama się wyjaśni. Ja jednak jestem kobietą czynu i wolę radykalniejsze podejście. Zamierzałam pana odwiedzić dopiero jutro, ale popis, który pan dał kilka ulic stąd... - Działałem w obronie własnej! - I to nad wyraz skutecznie, jak słyszeliśmy od świadków - wtrącił się Trancourt. - Darius, daj mi dokończyć. A zatem, kiedy usłyszałam o tym incydencie, przybiegłam tu najszybciej, jak tylko zdołały mnie nieść moje krótkie nogi. - Bonske zaśmiała się nadspodziewanie dźwięcznie, po czym już poważniej dodała: - Jak pan się już domyślił, informację o pana przybyciu dostałam od Gerharda von Klosky’ego, a lepsza rekomendacja nie jest mi potrzebna. Nie będę zatem wypytywać pana o to, jak i dlaczego znalazł się pan w Keshe, bo wierzę, że sam mi pan wszystko opowie, kiedy się lepiej poznamy. Na razie jestem pod wrażeniem tego, jak pan rozprawił się z tym tałatajstwem z KOR! Gerhard nakazał nam udzielenie panu wszelkiej pomocy, ale coś mi się wydaje, że to my bardziej potrzebujemy pana niż pan nas. Usiądźmy jednak, bo to może być dłuższa rozmowa. - Tak, tak, niech pan siada, bo kolacja wystygnie. – Kuzynka Kevina właśnie wniosła do pokoju parujący półmisek. – Potrawka z glonojada udała mi się chyba znakomicie! Hannibale najwyraźniej nie miał wyboru. ROZDZIAŁ 10 - Nie, Whitescroft, żadnych egzotycznych rozwiązań na tym etapie. Twoje trójwymiarowe sieci wolnych rodników, piramidy katalityczne i tym podobne systemy świetnie działają w warunkach laboratoryjnych i niewątpliwie stanowią doskonalą ilustrację pewnych idei, ale są zbyt skomplikowane. Ten proces musi być oparty na najpospolitszych, najbardziej dostępnych zasobach i równie niezawodny, jak szwajcarski zegarek. To, co robicie, jest niezwykle ważne z poznawczego punktu widzenia, ale hamuje cały projekt! Przykro mi, jako koordynator musiałam ci to powiedzieć. - Nie rozumiesz, Helen, że bez tych matryc tellurowych... - Otóż to, bez matryc tellurowych, kropka. I bez innych rzadkich pierwiastków. Zabawy w wyrafinowanych układach rozpuszczalników także odłóż na razie na bok. Samoskładanie ma zachodzić w typowym środowisku polarnym, najlepiej w zwykłej wodzie. - Jak to, mam więc rzucić dotychczasowe eksperymenty w kąt? Wywalić do kosza wyniki półrocznej harówki całego działu przez jakieś twoje kolejne widzimisię? Zresztą, woda nie wchodzi w grę, ho nie pracujemy nad samoistną rekombinacją komponentów organicznych. - Zdefiniuj pojęcie „organiczny". - To, co robią grupy Okselmunda i Razova, a nie my. Żądasz ode mnie niewykonalnego. - Czyli tego samego, czego żądam od wszystkich, ze mną na czele. - Akurat! Zależy ci jedynie na przeforsowaniu swoich pomysłów i pozbyciu się tych, którzy głoszą teorie odmienne od twoich. - Proszę cię, chociaż ty jeden nie powtarzaj tych bredni. Razem ze mną selekcjonowałeś łudzi do projektu i dobrze wiesz, że pozbywam się tylko sztywnych dogmatyków z amputowaną wyobraźnią, do których ciebie absolutnie nie zaliczam. Nikt bardziej ode mnie niedocenia wagi badań prowadzonych przez twój zespół i bynajmniej nie chcę, byście ich całkowicie zaprzestali. Źle mnie zrozumiałeś. Ale na wyłącznie akademickie podejście nie ma już czasu i musisz, podkreślam, musisz dostosować tempo i kierunek swoich prac do reszty zespołu. Zacznij wreszcie działać jak jego część. Potraktuj to jak serdeczną, przyjacielską radę, Dave, a nie jak oficjalne polecenie koordynatora. - Obawiam się, Helen, że przy tym koordynowaniu zapomniałaś, o co tak naprawdę w nauce chodzi! - O niczym nie zapomniałam! A co do stanowiska, to zrzekłabym się go tak, jak tu siedzę, w jednej chwili, i z radością wróciłabym do zwykłej, uczciwej roboty w labie. Ale oni już mi na to nie pozwolą. - Oni, oni, wiecznie jacyś oni! Przestałabyś wreszcie udawać... - Ja niczego nie udaję, na Boga, tylko tańczę na wyjątkowo cienkiej linie, a wy razem ze mną, nie pojmujesz tego jeszcze? - Nie pojmuję jedynie, gdzie się podziała kobieta, którą kiedyś tak ogromnie szanowałem. - Jest tutaj, Dave, jest tutaj cały czas, tylko... Zaczekaj, nie wychodź jeszcze. - Chciałbym zostać, ale praca mnie wzywa. - Ja naprawdę... - Dobrze, dobrze, wiem już wszystko. - - Nie wiesz nawet dziesiątej części i przysięgam, że gdybym tylko mogła... - Nie trzeba. A nad zmianą profilu badań obiecuję się zastanowić. - Nie, po prostu zrób to. - Powiedziałem, zastanowię się - Proszę Cię, Dave, dla twojego własnego dobra.... *** Obudziła się w seledynowym półmroku i pierwszą rzeczą, którą zobaczyła, były konstelacje migotliwych gwiazd ponad górskimi szczytami. Wiedziała, że te mrugające drobinki światła to właśnie gwiazdy. Wiedziałaby nawet, gdyby nie opowiadał o nich wuj Linneus. Niewiarygodne, ile dziwacznych informacji kryło się w jej głowie. W najmniej oczekiwanych momentach potrafiły wyskoczyć nagle z głębin podświadomości, niezrozumiałe i fragmentaryczne jak rebusy, w których lubował się drugi z jej wujów, Hilgar, nieżyjący już od czterech lat. O wielu rzeczach dowiadywała się też ze swoich snów, takich jak ten ostatni. Whitescroft - to nazwisko wydawało się znajome, lecz może tylko dlatego, że wędrowało pomiędzy jej kolejnymi marzeniami sennymi niczym echo odbijające się od ściany do ściany. Miejsca, w których - przysięgłaby - już kiedyś była, dopóki nie otwarła oczu. I nazwy, które na jawie nie mówiły jej nic, choć we śnie rozumiała je doskonale. Całe to niepojęte pomieszanie dwóch rzeczywistości przybrało na sile dopiero od niedawna, aczkolwiek już wcześniej zdarzało jej się zerwać w środku nocy i rozglądać z niepokojem wokół siebie, tak bardzo obce a zarazem realistyczne były jej sny. Jakby przeżywała życie kogoś zupełnie innego. Jak to jednak możliwe, skoro, wedle Linneusa, sny są zawsze odzwierciedleniem osobistych doznań, swoistym rachunkiem sumienia dokonywanym każdego dnia w sanktuarium podświadomości? Ona takich przeżyć ani takich wspomnień mieć nie mogła, a wyobraźnia też nie byłaby zdolna stworzyć w jej umyśle podobnych obrazów. Cóż więc to oznaczało? Że jest jedną z tych nieszczęsnych dusz, które cierpią na rozdwojenie jaźni? Ale to podobno dotyka jedynie ludzi nie całkiem zrównoważonych psychicznie albo takich, których spotkała jakaś tragedia. Prawda, życie ostatnimi czasy nie szczędziło im chwil trudnych, nawet pełnych grozy, i niepewność jutra stała się nieodłączną towarzyszką podróży, niemniej daleko jej jeszcze było do postradania zmysłów. Helena zsunęła się z szerokiego łoża i podeszła do okna, a właściwie do szerokiej, regularnej dziury w ścianie, która sprawiała, że okrągły pokój bardziej przypominał zadaszoną werandę z widokiem na niezwykły, baśniowy krajobraz. Kiedy jednak wyciągnęła rękę w nadziei na dotyk chłodnego powietrza, jej palce napotkały opór, miękki i ciepły. Więc to jednak było okno, tylko że wykonane z jakiegoś nieznanego jej materiału. Za nim zaś rozciągała się bezkresna, surowa przestrzeń, zalana tym samym zielonkawym poblaskiem, jakby światło sączyło się przez parawan cieniuteńkich liści. - Drzewo... - szepnęła, zapatrzona w oczywiste źródło czarodziejskiej poświaty. Siedziba Ignacia musiała znajdować się gdzieś w okolicach zwrotnika, gdyż dolne partie pni wraz z najniższymi piętrami konarów skrywał horyzont, a krzywizna planety sprawiała, że Drzewo zdawało się chylić pod własnym ciężarem. Konary, podtrzymywane przez kilkanaście głównych i setki pomniejszych pni, kiście wierzchołkowych gron oraz bryła światłołapu ponad nimi lśniły jeszcze w blasku Słońca, choć tu, na dole, dawno już zapadł zmierzch. Ludzie z załogi pojazdu, który ich tu przywiózł z Małej Marsylii, byli wyjątkowo małomówni i jacyś bojaźliwi, jednak zasypani przez nią pytaniami o świat na zewnątrz odpowiedzieli na kilka z nich. Dowiedziała się, między innymi, że na półkuli północnej ludzie zapomnieli już dawno, co to prawdziwa noc (z wyjątkiem tych żyjących w wiecznym cieniu Drzewa). Huraganowe wichry praktycznie nie ustawały z powodu ogromnych różnic ciśnień i temperatur pomiędzy strefą korony a pozostałymi obszarami globu. Poza tym, mówienie o północy czy południu przestało mieć sens, gdyż było już co najmniej sześć różnych biegunów magnetycznych i podróżnicy albo wrócili do zamierzchłego systemu nawigacji wedle gwiazd, albo po prostu kierowali się na Yggdra. Niewiele więcej jej oprócz tego powiedzieli. Nie dowiedziała się również, dokąd lecą ani dlaczego ów tajemniczy Ignacio zdecydował się przyjść im z pomocą. Nie bardzo też wiedziała, czemu nikt nie zwraca się do niej inaczej niż „grandessa", mimo że poznali jej imię. „Wszystkiego dowiesz się na miejscu, grandessa", ,Już niedaleko, grandessa", „To najszczęśliwszy dzień naszego marnego żywota, grandessa". I tak w kółko, jakby nie potrafili wymówić słowa „Helena". Miejsce, ku któremu zmierzali, okazało się fantastyczną kombinacją kopuł, dziedzińców, wieżyc, blanków, napowietrznych mostków i niezliczonych, osłoniętych galeryjek. Wszystko było jakby wydmuchane z najdelikatniejszego szkła i wisiało niemal wbrew prawom fizyki na krawędzi stromego urwiska. Niektóre z budynków wydawały się lekkimi balonikami, które tylko czekają, by ktoś je uwolnił i pozwolił wreszcie wzbić się w powietrze. Inne przywodziły na myśl niesamowite kwiaty wyrastające wprost ze skały albo kolorowe ptaki, które przysiadły tu tylko na chwilę i zaraz odlecą dalej. Siedziba Ignacia wyglądała jak cudowny bukiet ciśnięty od niechcenia w sam środek posępnego krajobrazu i Helena, zawsze wrażliwa na piękno, poczuła niekłamany podziw dla nieznanych budowniczych. Teraz czekała na pierwsze spotkanie z ich wybawcą oraz na wuja, który oddalił się z gospodarzami zaraz po wylądowaniu. W pewnej chwili za jej plecami otwarły się drzwi, nieoczekiwanie i cicho jak muślinowa zasłona. Jednak zamiast Linneusa ujrzała w nich nieśmiałego, gładko ogolonego młodzieńca. - Wybacz, grandessa, że niepokoję cię w czasie medytacji, ale mój pan... - Mam na imię Helena. - Och! - wyszeptał młodzieniec i niemal złamał się na pół w ukłonie. Trudno, chyba ich nie przekona do zmiany formy. Wszyscy mają swoje obyczaje i najlepiej po prostu je uszanować. Zresztą, cóż w tym złego, że okazują jej taki szacunek? To dość miłe. - No dobrze, chodźmy, bo sama też umieram z ciekawości. - Tędy, grandessa, tędy. - Chłopak nawet na nią nie spojrzał, kiedy przekraczała próg, i wciąż z opuszczonym wzrokiem wyszeptał: - Nie jestem godzien mówić do ciebie ani wskazywać ci niczego, niemniej pokornie proszę, okaż mi łaskę i choć przez ten krótki czas pozwól służyć sobie za przewodnika po naszym skromnym obejściu. - Ależ jak najbardziej, przecież ja w ogóle nie mam pojęcia, gdzie jestem. - Helena uśmiechnęła się do niego promiennie. - Czy wy zawsze mówicie takim kwiecistym językiem, czy tylko do obcych? - Obcy są jedynie ci, którzy w ciebie nie wierzą! - Przepraszam, ale tego nie rozumiem. - Och, grandessa! - Młodzieniec spłonął momentalnie rumieńcem, jakby popełnił niewybaczalną gafę, i pośpiesznie ruszył wzdłuż szpaleru fontann tryskających wielobarwnymi iskrami. Wnętrze rezydencji Ignacia było tak bajeczne, że Helenę co rusz korciło, by zatrzymać się na dłużej i przyjrzeć dokładniej detalom tej nadzwyczajnej architektury. Chłopak gnał jednak przed siebie niczym przeciąg, zmuszając ją do odłożenia bliższych oględzin na inną okazję. W końcu zatrzymał się przed jakimiś niepozornymi drzwiami. - Tutaj? - Po splendorze i bogactwie tego, co przed chwilą zobaczyła, spodziewała się stanąć na progu jakiejś sali tronowej, a nic czegoś, co wyglądało jak wejście do śmietnika albo schowka na miotły. - Tutaj, grandessa. - I co, zaanonsujesz mnie, czy mam sama wejść? - Ja nic więcej, grandessa, ja tylko przyprowadziłem... - wydukał młodzieniec i nim zdążyła zadać mu kolejne pytanie, umknął w głąb strzelistej amfilady. - To wszystko jest coraz ciekawsze - westchnęła. Drzwi miały prostą klamkę, lecz Helena zawahała się przed jej naciśnięciem. Odniosła naraz przemożne wrażenie, że ktoś, albo coś, czeka tuż za nimi, przyczajony i wrogi. Wuj Linneus był mądrym człowiekiem i odkąd w wieku sześciu lat zaczęła odkrywać swoje nieprzeciętne zdolności, nigdy nie zabronił jej ich rozwijać. Ostrzegł ją tylko przed demonstrowaniem ich wszem i wobec, gdyż ludzie potrafią być bezlitośni dla odmieńców. Zawsze jej ufał i wierzył, że rozum oraz serce podpowiedzą jej, co i kiedy należy czynić. Teraz Helena poczuła, że właśnie nadszedł jeden z takich momentów. Mogła, na przykład, poruszać się tak szybko, że przeganiała najśmiglejsze z ptaków. Albo widzieć przez ściany czy też słyszeć dźwięki setki razy słabsze od tych, jakie normalne ludzkie ucho byłoby zdolne wychwycić. Podejrzewała nawet, że wśród jej nadzwyczajnych talentów była również prawdziwa telepatia, aczkolwiek sama zakazała sobie takich prób. Wyczuwanie cudzych intencji było jednak często bardzo użyteczne i niejednokrotnie wykorzystywała ten dar. Ktokolwiek warował po drugiej stronie drzwi, nie grzeszył szczerością zamiarów. Nie był zresztą sam. Helena widziała kilka ciepłych sylwetek na tle chłodnych ścian. Jedna osoba stała, pozostali siedzieli - trzech w jednym, ciasnym rzędzie i jeden z dala od nich, mniej więcej na środku pomieszczenia. To był jej wuj, skrępowany i najwyraźniej bardzo przestraszony. - Co to ma znaczyć? - Wzburzenie oraz niepokój odezwały się w niej z jednakową siłą. Wybawcy, którzy od razu przywiązują wybawionego do krzesła? Helena pociągnęła z determinacją za klamkę i weszła do pokoju z ostrymi słowami na końcu języka. Ledwie jednak przekroczyła próg, więzy magicznie opadły z Linneusa. Wzrok trójki osobników pod ścianą momentalnie przeniósł się na nią. Poderwali się z szeroko otwartymi ustami. - Coś podobnego! - zakrzyknął krępy jegomość w karmazynowym żupanie. - I czyż potrzeba wam jeszcze jakichś dowodów, panowie? - rzekł wysoki mężczyzna o czarnych, kręconych włosach i smagłej karnacji. Na czole miał bandaże, spod których patrzyły triumfujące oczy. - Mnie tam nie przekonałeś, Ignacio. - Ton krępego był nonszalancki, słychać w nim było jednak nutę niepokoju. – Sprytna iluzjonistyczna sztuczka, ale na pewno żaden cud. - Własnoręcznie sprawdzałeś powróz, którym unieruchomiłem jej akolitę. I wyjaśnij mi, jak nas tutaj odnalazła? Przecież nikt jej niczego nie powiedział, nikt nie wskazał drogi. Wszystkim zakazałem zbliżać się do jej komnat. - Przepraszam... - Helena chciała sprostować to ewidentne nieporozumienie, Ignacio jednak przerwał, przypadając na klęczkach do jej kolan z żarliwym: - Och, pani, grandesso moja, grandesso nas wszystkich! - Nie, po prostu Helena... - Pani moja - nie pozwolił jej dojść do głosu - jakżeś nas wszystkich uczyniła szczęśliwymi w tym niezwykłym dniu! Jestem Ignacio de Molher, najuniżeńszy z uniżonych sług twoich, a to moi grandowie. Opuszczą nas teraz i ja również oddalę się za nimi, jeśli tylko taka jest twoja wola. - Przeciwnie, chciałabym wreszcie dowiedzieć się o was tego i owego, no i oczywiście podziękować... Trochę jestem tym wszystkim oszołomiona. - Ach, grandesso, to my tobie na klęczkach dziękować będziemy do końca naszych dni! Panowie, proszę... Mężczyźni stali, jakby nie dotarły do nich ostatnie słowa. Dopiero stanowczy wzrok Ignacia i wymowny gest zmusił ich do opuszczenia pokoju. A kiedy drzwi zamknęły się za ostatnim z nich, de Molher natychmiast podniósł się z kolan i całkowicie normalnym tonem oświadczył: - No, to prezentację mamy już za sobą. Do końca na pewno nie przekonałem tych gamoni, ale na razie wystarczy, że posiałem w nich ziarno niepewności. Dobrze, przejdźmy do poważniejszych spraw - odchrząknął. - Tych dwóch tropicieli, którzy tak uporczywie deptali wam po piętach, unieszkodliwiliśmy raz na zawsze, więc już nie będą was niepokoić. Rzecz jasna, są jeszcze inni, ale na razie jesteście bezpieczni, przynajmniej tak długo, jak długo będziecie łaskawi gościć w moim orlim gnieździe. A co do motywów mojej akcji ratunkowej... No cóż, wyznaję zasadę, że gwarancją dobrych stosunków jest absolutna szczerość, i zgodnie z tą zasadą powiem wprost: zrobiłem to dla zysku. Mam swoich ludzi wszędzie i jako jeden z pierwszych wiedziałem o wysokości nagrody za wasze głowy. Od razu dodam, że nie interesuje mnie, dlaczego wyznaczono tak astronomiczne honorarium, lecz jedynie jego suma w uniwersalnych jednostkach płatniczych. Linneus pobladł. - Jak to, więc ocaliłeś nas tylko po to, żeby z powrotem sprzedać? - Ależ skąd! - żachnął się Ignacio. - Wam już włos z głowy nie spadnie. Nagroda zostanie przekazana po dostarczeniu dowodów, że zostaliście zlikwidowani. Z waszą pomocą spreparowanie ich nie będzie trudne. W ten sposób wszyscy dostaną to, czego chcą, nieprawdaż? - Nie do końca to wszystko rozumiem - mruknął Linneus. - Spokojnie, zrozumienie przyjdzie z czasem, jak się lepiej poznamy. Teraz proponuję wam lekki posiłek w mojej prywatnej jadalni. Hideori! - Ignacio przywołał służącego, po czym ponownie zwrócił się do Heleny i Linneusa: - Ten człowiek zaprowadzi was i przygotuje, co trzeba. Ja dołączę do was niebawem. Drzwi zamknęły się za dwójką gości, a po chwili drugie, sekretne, uchyliły się bezszelestnie za plecami Ignacia. - No i co, to w końcu ona czy nie ona? - Miguel spojrzał pytająco na brata. -Ja, szczerze mówiąc, mam same wątpliwości. - Ty możesz mieć. - Ignacio potarł w zamyśleniu czoło. - Najważniejsze, żeby inni uwierzyli. - No to przypadło ci bardzo ciężkie zadanie. - Ale jeśli mi się uda... - Ty myśl raczej o tym, co może się stać, jeśli ci się nie uda. - Zawsze o tym myślę, braciszku - Ignacio lekko się uśmiechnął - i zawsze zostawiam sobie co najmniej jedno wyjście awaryjne. I tylko dlatego wciąż jeszcze żyję! Chodźmy teraz do naszych gości. Wolę ich mieć na oku. ROZDZIAŁ 11 Obiady i wieczerze w Synodzie były wystawne, a uczestniczenie w nich obowiązkowe dla wszystkich z najbliższego grona komandora. Śniadania natomiast stanowiły dla Thierharta świętą godzinę samotności i biada temu, kto ośmieliłby się zawracać mu głowę o tej porze. Jedyny Stern miał carte blanche na zakłócanie mu spokoju podczas porannego posiłku. Korzystał z tego przywileju od czasu do czasu, gdyż była to najlepsza okazja do omówienia istotnych spraw w cztery oczy. - Wchodź, wchodź. - Thierhart zachęcił sekretarza gestem. - Wiem, że rano pijasz tylko jakieś dziwne ziółka dla zdrowia, ale może choć raz skusiłbyś się na coś bardziej wykwintnego? Spróbuj przynajmniej tego musu z heterocarpium albo eskalopków w pait-de-brian. Powiadam ci, istna poezja! Ten Verheullen po prostu przeszedł dzisiaj samego siebie. - Nie, dziękuję - odmówił uprzejmie Stern i usiadł po prawicy Ekscelencji. Każdego dnia posiłek miał inną oprawę. Tym razem za plecami Thierharta rozciągał się lekko przymglony górski krajobraz z imponującym wodospadem na pierwszym planie i łańcuchem poszarpanych szczytów w dali. Wideogobelin był pierwszorzędnej jakości i sekretarz mimowolnie odsunął się razem z krzesłem, gdyż rozbryzgująca się na skałach woda była aż za nadto realistyczna. I hałaśliwa. - Lubię odgłosy żywiołów, nawet jeśli są sztucznie generowane. - Komandor pstryknął palcami i łoskot siklawy natychmiast zmienił się w delikatny szmer. - Ale trochę przeszkadzają w rozmowie. No dobrze, z czym przyszedłeś? - Z kłopotami. - Ascetyczne rysy Sterna ściągnęły się z zatroskaniem. - W tym względzie zawsze mogę na tobie polegać. – Thierhart uśmiechnął się kpiąco. - Coś poważnego? - Na skali rozciągającej się od złamanego paznokcia do wszechświatowego kataklizmu umieściłbym je gdzieś pośrodku. - A mówiąc bardziej konkretnie? - Zacznę od najmniej palącego problemu, to jest... - Nie, najpierw chcę usłyszeć najgorsze. Sekretarz podrapał grzbiet nosa i nie patrząc na Thietharta, wyrzucił z siebie jedno krótkie słowo: - Hansen. - Co z nim? - Zaniepokojony komandor odłożył nadgryzione pieczywo na półmisek. - Kilka spraw, na pozór ze sobą niezwiązanych. Czy Ekscelencja wie, co to takiego kądzioł? - Pierwsze słyszę. - Kądzioł jest organem, w którym czyściciele wytwarzają elastyczne i ultramocne włókna. Nie robią tego jednak bez przerwy, lecz tylko w momentach szczególnego niebezpieczeństwa, na przykład gdy grozi im odpadnięcie od ściany. Zawisają wówczas na nich jak pająk w sieci i tak asekurowane przeczekują niebezpieczeństwo, a kiedy mija, pozbywają się owej amortyzującej przędzy jak odchodów. Dodam, że zagrożenie musi być przez czyściciela ocenione jako naprawdę duże, żeby włączył te gruczoły. Za naszej bytności w tym konkretnym osobniku zdarzyło mu się użyć ich tylko dwakroć. To jest, dwakroć do zeszłego tygodnia, bo teraz produkuje swe „liny bezpieczeństwa" niemalże bez ustanku. - Matko, Elja, skąd ty to wszystko wiesz? I co ma wspólnego jakaś pajęczyna z Projektantem? - Myślę, że bardzo wiele - kontynuował wyjaśnienia Stern. - Ujmując rzecz w kolosalnym skrócie, czyściciele to Drzewo, i z ich zachowania zawsze można wywnioskować, jaka jest jego ogólna kondycja w danym momencie. I jeśli nasi mądrale powiedzieli mi prawdę, a nie mam powodu im nie wierzyć, to obecna reakcja czyściciela jest dowodem na drastyczne pogłębienie się niestabilności w łonie struktury. - Co ty mówisz? - Widelec z jakimś parującym smakołykiem zatrzymał się w pół drogi do ust komandora i powędrował z powrotem na porcelanę. - Mówię o procesie, który, jak nam się zdawało, zapoczątkował swoimi kombinacjami Malher. Ten proces zdecydowanie przyśpieszył. - Ufam, że Hansen już coś w tej sprawie robi? - Nie, Ekscelencjo. - Sekretarz popatrzył na komandora ponad splecionymi dłońmi. - W dodatku stwierdził kategorycznie, że dopóki nie przeprowadzi dogłębnej analizy funkcjonowania Drzewa na tym etapie rozwoju, nie kiwnie nawet małym palcem. Na pytanie zaś, ile mu to zajmie, odparł zdawkowo: „Co najmniej kilka miesięcy". - Analiza? - Thierhart potarł nerwowo czoło. - Po diabła mu jakieś analizy, przecież to jest Projektant! Wystarczy, żeby wypowiedział jedno magiczne słowo, i po problemie. Żartuję, oczywiście, ale przecież Hansen musi znać Drzewo na wylot! - Jeśli to naprawdę on - mruknął Stern pod nosem. - Daj spokój, Elja, nudzisz mnie już tym swoim sceptycyzmem. To jest Nils Hansen, obydwaj doskonale o tym wiemy. I dlatego to, co mówisz, jest tak bardzo niepokojące. Bo wygląda, jakby nasz apostoł zaczął prowadzić jakąś własną grę. Działania na zwłokę, może nawet sabotaż, święta macierzy! Czy popełniliśmy jakiś błąd, Stern? Nadepnęliśmy mu w którymś momencie na odcisk? Nie przypominam sobie. Cały czas obchodzimy się z nim jak ze śmierdzącym jajem. Albo jest gorzej, znacznie gorzej... - Thierhart cisnął gniewnie serwetę i wstał z krzesła. - Może wszystko było ukartowane od samego początku, a ja przejdę do historii jako kolejny synonim naiwności, jak król Priam. - Hansen jako koń trojański? - skrzywił się Stern. - Kto wie? - Ekscelencja zmarszczył czoło. - Przybył do nas, a właściwie został przyprowadzony akurat w takim momencie, bez wątpienia za wiedzą któregoś z naszych odwiecznych adwersarzy. I w tydzień po tym stan Drzewa ulega gwałtownemu pogorszeniu. Kto będzie temu winien? My, Synod. A czym dla tych z zewnątrz jest Synod? Duchowym zwierzchnikiem najpowszechniejszego kultu na świecie, ucieleśnieniem religijnego zacofania i bezwzględnej teokracji. A mówiąc prostym językiem - żądną władzy zbieraniną bezdusznych tyranów gotowych po raz kolejny rozniecić globalną pożogę w imię powrotu do dawnej pozycji. Do niekwestionowanego rządu dusz, choćby tych dusz miało pozostać raptem kilka. I wystarczy, by ktoś tę kartę sprytnie rozegrał, by raz na zawsze było po nas. - Przyznam, że i mnie naszły podobne myśli, Ekscelencjo. - Stern zaczął machinalnie obracać w palcach jeden ze sztućców. - Czyż nie jest znamienne, że Hansena przywiódł do nas Wierzchołkowiec, i do tego jeszcze funkcjonariusz ich tajnych służb? Oczyszczenie sobie pola z religii od dawna stanowiło jeden ze strategicznych celów technokratycznego Apex Nos. Taki schemat idealnie pasuje do ich brudnej polityki, A druga sprawa, która mnie niepokoi, to zachowanie samego Hansena. - W jakim sensie? - Obawiam się, że od paru dni przeżywa załamanie nerwowe. - Co? - Komandor uniósł brwi. - Kukła i depresja? Sekretarz spojrzał na Thierharta lekko zbulwersowany. - Och, Stern, niezależnie od tego, kim jest, fakt pozostaje faktem, że to manneken. I jeśli nie zwariował w pierwszym dniu po transferze, nic go już nie powinno ruszyć. - Ekscelencja zapomina, że w jego przypadku nie był to zwykły transfer, ale przede wszystkim podróż w czasie plus szok kulturowy oraz technologiczny. I nieważne, jak tęgi ma umysł, bo z czymś takim mało kto by sobie poradził. Do tego dodajmy konfrontację ze zbuntowanym dziełem swoich własnych rąk. Trzecią zaś rzeczą, która mogła doprowadzić go do obecnego stanu, byłyby właśnie owe apeksowe intrygi, w które prawdopodobnie został wplątany wbrew własnej woli, i też dopiero w tej chwili to odkrywa. Ekscelencjo? - Świat się wali! - westchnął komandor zapatrzony w holograficzne turnie. - Barbarzyńcy wyją pod murami i do tego jeszcze Projektant-szaleniec pośród nas. Dożyliśmy interesujących czasów, co, Stern? Poczęstuj się lepiej tymi eskalopkami, bo może to jedna z ostatnich okazji. *** Od kilku dni po korytarzach Synodu snuł się duch, bacznie obserwowany przez setki maleńkich oczu w ścianach i sufitach. Hansen nie mógł już znaleźć sobie miejsca ani ukojenia w niczym. Sam nie wiedział, co mu doskwierało, pewnie wszystko naraz. Nie radził sobie w tym nowym świecie, nie czuł go, albo raczej czul aż za mocno, jak parę rąk zaciskających się coraz ciaśniej wokół szyi. Przez pierwsze doby szedł jeszcze pchany siłą rozpędu, jakimś dogasającym echem poprzedniego życia, a także fascynacją nowym, zadziwiającym otoczeniem. Był w siódmym, naukowym niebie. Mógł doświadczyć największej z wyobrażalnych rozkoszy - zobaczył efekt swych intelektualnych wysiłków po całych wiekach, dowód namacalny i jakże przekonywający, że miał rację. A do tego był tu podejmowany niczym król albo bóstwo. Nieszczęsny archiwista zaś, gdy już uwierzył, że Hansen nie jest żadnym sobowtórem, lecz Projektantem we własnej osobie, gotów był dla niego otworzyć sobie brzuch gołymi rękami. Powinien zatem być w doskonałym nastroju, a tymczasem popadał w coraz większe przygnębienie. Megastruktura albo Drzewo (zaczynał z wolna przyzwyczajać się do tej nazwy) okazała się wyrodną córką i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Tutejsi technicy pokazali mu, jak można połączyć się z jej „systemem nerwowym". Był to pierwszy i najistotniejszy krok, jeśli miał w ogóle zrobić to, o co go niemal na klęczkach błagali, to jest powstrzymać ewidentny rozpad funkcji tego wielkiego, sztucznego organizmu. Ale kilka ostrożnych, diagnostycznych poleceń zostało od razu potraktowanych jak wirus, każda zaś następna próba zmiany parametrów umacniała go tylko w przekonaniu, że Drzewo stało się tworem niepojętym, obcym i o wiele bardziej skomplikowanym, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażał. Właściwie Hansen nie był tym szczególnie zdziwiony, sam przecież upierał się przy silnym udziale algorytmów genetycznych, które zapewniłyby megastrukturom maksimum zdolności adaptacyjnych. I udało się lepiej niż dobrze, bo po stuleciach niekontrolowanego rozwoju i niezliczonej ilości sukcesywnych, dyskretnych zmian przystosowawczych Drzewo stało się enigmą nawet dla jednego z jego twórców. Na swój sposób Hansena rozpierała teraz duma, niemniej uczucie zawodu było jeszcze większe i po czwartym podejściu zrezygnował, widząc, że jego anachroniczne instrukcje sterownicze są nie tylko bezużyteczne, ale wręcz pogarszają sprawę. Legendarne „klucze Hansena" były takim samym mitem jak Święty Graal, ale podczas gdy on wiedział to od początku, znacznie trudniej było mu o tym przekonać jego egzaltowanych gospodarzy. Dla nich był alfą i omegą, nieomylnym półbogiem, który wszystko wie i może. Zarazem jednak z każdym dniem traktowali go coraz bardziej przedmiotowo, jak cudem zesłane narzędzie o magicznej mocy albo jakąś wunderwaffe. Wciąż okazywali mu szacunek graniczący z uwielbieniem, lecz z drugiej strony żądali od niego rzeczy niemożliwych bądź absurdalnych. Zaledwie kilka tygodni wcześniej trzymali go na muszce fanatyczni mizantropi, a teraz znalazł się pod presją ich dalekich potomków. To, że nacisk wywierała to- \ na lukru, nie czyniło ciężaru bardziej znośnym. Jeszcze trudniejsze do zaakceptowania okazało się dlań jego nowe jestestwo. Nikt z tutejszych nie miał zrozumienia dla jego udręki i prawdę mówiąc, nie potrafili dojrzeć żadnego problemu. Co najwyżej wyrażali lekkie zdziwienie, ewentualnie ubolewali, że ich gość nie w pełni jeszcze docenia zalety swego nowego ciała. A Hansen autentycznie cierpiał. Dlaczego, pytał sam siebie, przecież tak naprawdę nie zmieniło się nic. W pełni zachował swoją tożsamość. Wszystko pamiętał, odczuwał i myślał jak zawsze, może tylko zdecydowanie szybciej i precyzyjniej, a to na pewno nie powód do zmartwienia. Jego obecne ciało nie potrzebowało również leków nasercowych, nie wymagało drakońskiej diety ani kosztownych szkieł, bo wzroku mógłby mu teraz pozazdrościć jastrząb. Siła fizyczna, którą dysponował, chwilami go przerażała, ale też sprawiała wiele satysfakcji. Krótko mówiąc, Hansen otrzymał w prezencie od losu nieśmiertelność, zamiast jednak cieszyć się tym jak dziecko, wił się w swej nowej skórze jak motyl w poczwarce. Na jego podły stan ducha nie miały wpływu brutalnie zerwane więzy rodzinne czy towarzyskie, bo zawsze był samotnikiem i na pewno nikogo w „tamtym świecie" nie pozostawił we łzach. Cóż więc przyprawiało go o taki psychiczny dyskomfort, by nie rzec tortury? Nieznośne przeświadczenie, że choć na pozór żył, to jednak w rzeczywistości był martwy, i że tak naprawdę on to już wcale nie on, lecz jedynie jakieś cybernetyczne symulakrum zamknięte w mechanicznej lalce? Może wszystko stało się dokładnie tak, jak mu wyjaśniano - implant, „zakonserwowana" jaźń, transfer do sztucznej neuromatrycy, et cetera - a to, co się z nim dzieje, to jęk człowieka ograbionego ze swej prawdziwej, biologicznej natury, dojmująca, atawistyczna tęsknota za utraconym człowieczeństwem, jakkolwiek ułomnym i żałośnie nietrwałym. Któregoś dnia zwierzył się nawet ze swych rozterek Draganowi, na co tamten zaproponował półżartem: „To zapuść sobie brodę, jeśli tak ci to doskwiera". Hansen omal się z nim wtedy nie pokłócił, ale kiedy po trzech dniach przejechał dłonią po policzkach i poczuł ostrą szczecinę pod palcami, po raz pierwszy dotarło do niego, że jest żywą istotą. Jednak ta krótka chwila radości nie wyrwała go z przygnębienia. Przejście z jednej strony lustra na drugą okazało się zbyt gwałtowne, zbyt szokujące i trudne do przełknięcia w tak wielkim kęsie, jaki mu zaserwowano. Nic dziwnego, że zerkają na niego z politowaniem. Dla nich tego typu zabiegi są pewnie na porządku dziennym od stuleci i jego reakcje po prostu ich śmieszą. To zaś musiało oddziaływać na jego psychikę, choćby podświadomie, tak samo jak cała reszta barier, które oddzielały go od tego społeczeństwa. Niby rozumiał wszystko, co do niego mówili, ale na tym werbalnym kontakcie cała wspólnota się kończyła. Obcy w obcym kraju, bardzo obcy i bardzo zagubiony, a do tego jeszcze poddawany naciskom. Jedyne rozwiązanie, jakie w tej chwili Hansen widział, to odejść stąd, znaleźć sobie jakiś cichy kąt na uboczu, gdzie w spokoju i samotności mógłby wszystko przemyśleć. Kto wie, może mają tu nawet gdzieś jakieś schronisko albo sanatorium dla takich, jak on, ustronny azyl dla nieprzystosowanych bądź dla ofiar nieudanych przeszczepów świadomości? Trzeba wrócić do Dragana. On to wszystko zaczął i go tu sprowadził, niech więc i on teraz go z tego wypłacze. *** Niegdyś Strażnicy Ołtarza byli potęgą, swoistym państwem w państwie, przed którym nawet sam pontyks i prałaci z Kurii Głównej czuli bojaźń. Ale to działo się bardzo dawno temu. Teraz kaplica wraz z przyległymi do niej pomieszczeniami była bardziej muzeum niż bijącym sercem Kongregacji, a pilnujących jej ludzi - trzech zaledwie - nikt już nie nazywał inaczej jak po prostu kustoszami. Splendor swych poprzedników znali tylko z kronik i bywało, że wzdychali za dawnymi, dobrymi czasami. Jednak swoją obecną, przyziemną robotę wykonywali wciąż sumiennie i z rewerencją należną szacownym eksponatom, jeśli już nie przedmiotom świętym. Dbali o ich stan, konserwowali w miarę konieczności i doglądali zbiorów jak wytrawni kolekcjonerzy. Stern zastał ich w trakcie przeglądania jakichś wielkich skrzyń w bocznej nawie. Dwóch odbiło właśnie wieko jednej z nich i sypiąc dookoła trocinami, zaczęło ostrożnie wyjmować jaspisową statuę, podczas gdy trzeci asystował z wystrzępionym brulionem w lewej i ołówkiem w prawej ręce, przez co wyglądał nie mniej anachronicznie od staroci, które miał pod swoją pieczą. Stern wiedział jednak, że ten wyświechtany zeszyt i grafitowa minia są jedynie formą pradawnego rytuału, i był pewien, że to, z czym do nich przyszedł, na pewno zostanie zbadane z całym profesjonalizmem i przy użyciu nowoczesnych technik. - Figura wotywna z okresu Mashada, nieprawdaż? - rzucił niedbale na powitanie. - Sekretarz Stern, cóż za zaszczyt - odparł nieco kąśliwie ten z ołówkiem. - Czyżby jego Ekscelencja zgodził się wreszcie zorganizować nam spotkanie z wiadomą osobą? - Przykro mi, ale wiadoma osoba wciąż znajduje się pod ścisłą kwarantanną. - Kwarantanna, podczas której domniemany Wielki Projektant peregrynuje bez przeszkód po całym majdanie, z wyjątkiem naszej zapomnianej kapliczki? - uśmiechnął się kustosz kpiąco. - Stać pana na bardziej wyrafinowane kłamstwo, panie Stern. Sekretarz westchnął. - Projektant Hansen przechodzi w tej chwili ciężki okres. To nie jest żaden unik z mojej strony, lecz raczej powód do nieustannej troski. Przyrzekam solennie, że jak tylko kryzys minie, na pewno was odwiedzi. A jako tymczasowe zadośćuczynienie mam dla was coś, co na pewno wzbudzi wasze zainteresowanie. To mówiąc, Stern zademonstrował im niewielki, misternie zdobiony owal. Reakcja strażników na jego widok była nietrudna do przewidzenia. - Sarkofag! - zakrzyknęli niemal jednym głosem, a ręka tego z kajetem wyciągnęła się po drogocenny przedmiot. Pozostała jednak pusta. - To Projektanta? - Tego właśnie chciałbym się od was dowiedzieć. – Implant w dłoni sekretarza przyciągał spojrzenia trójki kustoszy jak magnes. - Potrzebuję certyfikatu stwierdzającego ponad wszelką wątpliwość, że to autentyczny sarkofag Hansena, a nie falsyfikat. - Można? - Stern wręczył mu w końcu sarkofag. - Hm, na pierwszy rzut oka wygląda absolutnie perfekcyjnie... - Powiedziałem, certyfikat, żaden pierwszy rzut oka. - Głos sekretarza stwardniał. - Analiza spektralna, datowanie, zużycie portów, wszystko, bylebym był pewien: tak lub nie. Ile wam to zajmie? - No cóż, test nie będzie kompletny bez porównania z tymi sarkofagami, które znajdują się w tabernakulum, a wyjęcie ich stamtąd wymaga z kolei wcześniejszej zgody Kurii Gł.., to jest, chciałem powiedzieć... - Panowie - ton Sterna stał się jeszcze bardziej stanowczy - pytając, ile wam to zajmie, oczekiwałem odpowiedzi: wykonamy to natychmiast. - Ależ to niemożliwe! - zaoponował kustosz. - Wyście już tam chyba całkiem zapomnieli, że to są nasze najświętsze relikwie, a nie jakaś para schodzonych butów! Stern jednym szybkim ruchem odebrał mu sarkofag. - W każdej chwili mogę to wyrzucić na śmietnik i idę o zakład, że świat nie zadrży w posadach - rzekł, ważąc owal w ręce. - A zatem? Kustosze zamarli jak rażeni gromem, po czym, nie wyrażając już większych obiekcji, zaprowadzili sekretarza do sanktuarium. Całe dwadzieścia minut zabrało wydostanie spod wszystkich zabezpieczeń sarkofagu Helen Bjorg oraz tego drugiego, którego tożsamości nigdy nikomu nie udało się ustalić. Z sanktuarium cała czwórka przeszła do apsydy, zaadaptowanej teraz na pracownię konserwatorską. Stern znał się jako tako na sztuce i rozpoznał wiele dzieł leżących pod ścianami oraz na roboczej ławie. Urządzenia jednak i specjalistyczne instrumentarium były mu obce. Rozpoznał jedynie mikrotraser, bo podobnego sprzętu używali karabinierzy. Kustosz włączył maszynerie i najpierw z wielką ostrożnością umieścił na podstawce nieznany implant, obok zaś domniemany sarkofag Hansena. Upewni! się, że przyrząd jest właściwie skalibrowany, a następnie przepuścił obydwa przez pierścień skanujący. Powtórzył to jeszcze dwukrotnie i z miną człowieka obdarowanego prawdziwą łaską bożą wyszeptał: - Zgadzają się co do joty zarówno pod względem wieku, jak i charakterystyki spektralnej materiałów. Nie ma wątpliwości, zostały wykonane w tym samym czasie, przed germinacją, i przy zastosowaniu identycznych technologii. Niemniej faktycznie ktoś mógł od tamtego czasu zmodyfikować bądź podmienić oryginalny zapis. Ale to będę wiedział dosłownie za minutę... - Czekaj no. - Stern złapał kustosza za rękę. - Przeprowadź takie samo porównanie z sarkofagiem Heleny. - Nie ma najmniejszego sensu. - Kustosz miał wyraźne opory przed manipulowaniem relikwiami dłużej, niż to było absolutnie konieczne. - Nalegam. - Sekretarz nie ustępował. - Co innego sarkofag, o którym nawet wy niczego pewnego nie wiecie, a co innego jej neuromatryca. Jeśli i tutaj wyniki się zgodzą, będę już całkowicie pewien. - Boję się. - Kustosz posłał nerwowe spojrzenie swoim asystentom. - Czego? Czy ten skaner może uszkodzić zawartość sarkofagu? - Nie, ale... - No to zrób, o co proszę. Stern dostrzegł, jak tamtemu drży ręka, ale nawet nie mrugnął okiem. Po chwili urządzenie było gotowe i pierścień skanujący raz jeszcze przejechał najpierw w jedną stronę, potem w drugą. Nagle twarz kustosza stężała ze zgrozy. - Co się stało? - Mrugające w powietrzu piktogramy niewiele sekretarzowi mówiły. - Nie rozumiem... - wyjąkał kustosz - Te mikrotrasery się nie psują! - Jakiś problem? - Te urządzenia się nie psują - powtórzył. - Matko wszechzieleni, to niemożliwe! Kustosz zaczął zmieniać parametry skanowania drżącymi palcami, lecz po każdym przejściu pierścieni wokół sarkofagów wyglądał na coraz bardziej zaszokowanego wynikami analizy. - To niemożliwe, to po prostu niemożliwe! - powtórzył, ściągając na siebie trwożliwe spojrzenia kolegów. - Co się dzieje, uszkodziłeś coś? - zniecierpliwił się Stern. - Nie mam czego uszkadzać - kustosz był bliski łez - bo to jest pusta skorupa, imitacja nie starsza niż dwudziestoletnia! - Zaraz zaraz, przed chwilą stwierdziłeś, że kapsuła jest autentyczna. - Sekretarz wydawał się nieco zdezorientowany. - Ja mówię o tej! O sarkofagu Heleny! - Słuchani? - To nie jest relikwia, tylko ordynarna kopia! - Jak to? - Do Sterna niezupełnie jeszcze dotarły te słowa. - Gdzie zatem macie oryginał? - To miał być oryginał! - Kustosz ściągnął błyszczący owoid z suspensera i cisnął nim z wściekłością o posadzkę. - Co ty wyprawiasz, człowieku?! - Stern aż odskoczył. - Rozpaczam. - Zdruzgotany kustosz cały już się trząsł. - Nie rozpaczaj, tylko mi powiedz, co się stało z oryginalnym sarkofagiem - zażądał sekretarz, podnosząc falsyfikat z podłogi. - Nie wiem. - Nie wiesz? To od czego ty tu właściwie jesteś? Kustosz milczał. - Czy jest możliwe, że ktoś go ukradł i dokonał podmiany? - Nie jest, ale pominąwszy boską interwencję, trudno znaleźć inne wytłumaczenie - wybąkał kustosz. - Kręciło się tu ostatnio kilka osób... - Kto? - Ale to nie mogła być żadna z nich! - Kto, pytam? - Jego Ekscelencja zawitał do nas dwa razy, później protokolant z kancelarii po podpis na jakiejś ankiecie osobowej, i jeszcze ten attache... - Attache? Jaki attache? - No, ten, który podobno towarzyszy Projektantowi. - Kutsheba? - Właśnie, chyba tak się nazywa. Ale on był tu ze wszystkimi odpowiednimi papierami i pod eskortą trzech karabinierów, którzy nawet przez moment nie spuścili z niego oka! Sekretarz nie słuchał dalej. Porwał sarkofagi i wybiegł z pracowni, klnąc potwornie. Przemknął biegiem przez opustoszałą, dudniącą echem jego kroków nawę, zahaczył po drodze o koszary karabinierów i już w asyście dwóch ludzi pod bronią skierował się do kwater gościnnych Synodu. *** Stern nawet się szczególnie nie zdziwił, zastawszy Kutshebę w towarzystwie Projektanta. Od początku podejrzewał tego Wierzchołkowca o jakąś podwójną grę i tym razem przeczucie znowu go nie zawiodło. Ale nawet po tym barbarzyńcy nie spodziewał się podobnego aktu zuchwalstwa, jakim było obrabowanie sanktuarium. Ci zgniłogłowi z Apeksu nie są i nigdy nie będą partnerami do cywilizowanego dyskursu. Nie zasługują na żadne kurtuazyjne traktowanie, ale Synod nie popełni po raz drugi tego samego błędu. - Żądam natychmiastowego zwrotu naszej własności. - Sekretarz starał się jeszcze utrzymać oficjalny ton, aczkolwiek sam już nie wiedział, po co właściwie. Dragan wstał powoli i spojrzał na sekretarza z wyraźnym rozbawieniem. - Wybaczy pan, ale apostoł przyszedł tu do mnie z własnej i nieprzymuszonej woli. A przede wszystkim nie jest niczyją własnością, panie Stern. - Ja nie żartuję, Kutsheba. - Sekretarz, ten wzór stoickiego spokoju i żelaznego opanowania, mimowolnie zacisnął pięści. - W tej chwili oddawaj sarkofag! - Przepraszam, ale nie rozumiem. Sarkofag Projektanta oddałem wam w pierwszym dniu naszego pobytu. - Zrewidować. - Marnowanie czasu na rozmowę z tą kanalią przestało mieć jakikolwiek sens. - Czy...? - Skonfundowany karabinier zerknął kątem oka na Projektanta. - Jego również - potwierdził rozkaz Stern i już łagodniej dodał, zwracając się do Hansena: - Proszę mi wybaczyć, Nils, ale tego wy maga nasza racja stanu. - Czego wymaga? - Projektant wyglądał jeszcze mizerniej niż w dniu, w którym Stern widział go ostatnim razem, i poniewczasie dotarło do niego, że posunął się chyba nieco za daleko. Ale było już za późno na zmianę polecenia. - Brutalności? Broni? Znowu? Z każdym dniem widzę coraz jaśniej, że mnie pan okłamał, panie Stern. - Ależ nigdy nie miałem powodu... - Wy nie potrzebujecie żadnych powodów, po prostu robicie coś i już, widocznie taka jakaś tkwi w was genetyczna, nieusuwalna skaza - cedził przez zęby Hansen. - Wcale się nie zmieniliście ani nie zerwaliście z przeszłością, jak pan próbował mnie przekonywać. Nadal macie obsesję na punkcie grzebania w sprawach tego świata jak w rozkręconym zegarku i wciąż traktujecie ludzi jak nawóz do swojego ogródka. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. I proszę mnie nie dotykać! - Nils, to wszystko przez ten stres adaptacyjny... - zaczął sekretarz, ale karabinier nie dał mu dokończyć zdania. - Tutaj tego nie ma - rzekł, chowając próbnik do kabury. - Jesteś pewien? - Znalazłbym naszą Panią, nawet gdyby któryś z nich ją połknął albo wsadził sobie w... - Karabinier w porę ugryzł się w język. Stern przeniósł wzrok na Kutshebę. - Gdzie to schowałeś? Wiem, że z racji swego fachu uważasz się za profesjonalistę w podobnych sprawach, ale jeśli w tej chwili śmiejesz się z nas w duchu, to zapewniam, że przedwcześnie. Teraz jesteś u nas, a nie na swoim podwórku, i wszystkie atuty są zdecydowanie w naszych rękach. Wyraz twarzy Dragana wskazywał dobitnie, że wcale mu nie jest wesoło. W rzeczy samej przestraszył go tak nieoczekiwany obrót spraw i te ewidentnie sfabrykowane oskarżenia, które wyglądały jak preludium do jakichś jeszcze bardziej nieprzyjemnych posunięć ze strony Synodu. A wszystko zaczynało się już tak dobrze układać... - Niczego nie schowałem, panie Stern, i niczego wam, jak pan zgoła absurdalnie sugeruje, nie ukradłem. Żadnej relikwii ani innej rzeczy. Nawet nie wiem, o co panu tak właściwie chodzi! - O to! - Stern rozwarł pięść i wskazał palcem drugiej dłoni na jeden z przedmiotów. - To jest sarkofag Hansena, a to – dotknął innego - jest ordynarna kopia sarkofagu świętej Heleny! Gdzie schowałeś oryginał?! - Ja nie mam z tym nic wspólnego, przysięgam! - Przysięgaj sobie ile chcesz, bąblowcu. - Sekretarz wykrzywił się pogardliwie. - Twoje słowa nie mają dla mnie najmniejszej wagi. A może ukryłeś go w tej swojej łupinie i czeka przygotowany do rychłego transportu? Gdzie ona jest? - Cały czas na galerii przed główną śluzą. - Karabinier domyślił się, że Stern pyta go o surfer Wierzehołkowca. - Nie otrzymaliśmy w tej sprawie żadnych innych instrukcji. - Niewiarygodna lekkomyślność - wycedził sekretarz, zapominając, że to na nim spoczywał ten obowiązek. - Idziemy. Brać go! Karabinierzy ujęli ogłupiałego Kutshebę pod ręce i wyprowadzili z komnaty. Hansen pośpieszył za nimi. - Możesz tu zostać, Nils. Ciebie to nie dotyczy. - Nie będę pana słuchał ani podporządkowywał się waszym rozkazom. - Hansen wyminął go ostentacyjnie. - Tak się składa, że w tym wszystkim trzymam stronę Dragana, bo on przynajmniej zwierzył mi się szczerze ze swoich zamiarów. Po was się tego nie spodziewam. Stern westchnął. Karabinierzy zatrzymali się przed wewnętrznymi wrotami śluzy, ze ściennego schowka obok wyjęli pięć uniwersalnych zestawów ochronnych i kiedy wszyscy mieli je już na sobie, zwolnili blokady. Ku zdziwieniu Sterna, Projektant wyskoczył na ganek przed wszystkimi i bez namysłu zajął miejsce na przednim fotelu surfera. Nawet Kutsheba wyglądał na zdumionego. - Błagam cię, Nils, tylko niczego nie dotykaj! Jeden z karabinierów natychmiast uderzył dłonią w kamienny portal tuż powyżej rzeźbionej balustrady i pojazd wraz z siedzącym w nim Hansenem otoczył szarawy obłok. - Oszalałeś? Co ty robisz! - Przestraszony Stern odepchnął karabiniera od ściany i huknął pięścią w to samo miejsce, którego przed sekundą dotknął tamten. Obłok momentalnie zniknął. - Chcesz, idioto, żeby ustała cała aktywność elektryczna w jego neuromotorze?! Czy ty w ogóle myślisz, synu? - Przepraszam, ja odruchowo, procedura bezpieczeństwa... - wydukał spurpurowiały karabinier. - Na pewno nic się nie stało, dałem tylko ułamek... Hej! Dragan momentalnie wykorzystał tę chwilę zamieszania, podskoczył do Sterna i wykręcił mu rękę. - Przepraszam, ale to chyba nasze - rzekł, wyszarpując wszystkie trzy sarkofagi z rozluźnionej pięści sekretarza i zanim którykolwiek z gwardzistów Synodu zdołał go powstrzymać, wskoczył na tylne siedzenie. Surfer natychmiast poderwał się z drewnianego podestu. - Rany macierzy, Nils, nie wariuj! - krzyknął Dragan i złapał się oparcia, wypuszczając sarkofagi z ręki. - Coś ty tam nacisnął? - Nie wiem, jak to się nazywa, ale obserwowałem cię wtedy przez całą drogę i pamiętam, że tym... Surfer przeleciał zaledwie kilkanaście metrów i nagle zatrzymał się z nosem zadartym niemal pionowo do góry. - Matko... - Dragan obejrzał się przez plecy. Kamienny portal pluł w nich jakimiś lepkimi nićmi, które jedna po drugiej przyklejały się do kadłuba pojazdu i zaczęły ściągać go z powrotem. - Proszę, Nils, oddaj mi stery! - Teraz to chyba nie bardzo da się zrobić. - Graw, po prostu zdejmij ręce z konsoli, ja mam tu drugą! Odzyskawszy kontrolę nad surferem, Kutsheba natychmiast uaktywnił system pasywnej obrony i potraktowane kilkoma milionami woltów macki zwiędły w mgnieniu oka. Karabinierzy byli jednak czujni i widząc, co się dzieje, otwarli do pojazdu ogień. Surfer zapłonął gęstwą purpurowych oślepiających igieł i podskoczył wściekle raz i drugi jak kolaska na wybojach. Mimo że Dragan w lot rozpoznał, czym ich rażą, nie zdołał w stu procentach skontrować ataku karabinierów. Cały lewy bok pojazdu wraz z częścią kopuły zmatowiał i surfer zaczął kręcić się w powietrzu na podobieństwo owada z odciętym czułkiem albo spadającego liścia. Kutsheba modlił się już tylko o jak najszybsze wydostanie się na otwartą przestrzeń. Tam, gdzie ryzyko, że okaleczony i praktycznie pozbawiony sterowności pojazd zderzy się ze ścianą Pnia bądź z cielskiem czyściciela, będzie minimalne. Byle tylko uwolnić się spomiędzy Scylli i Charybdy i dać tej zdolnej maszynce trochę czasu na samonaprawę. Ale karabinierzy nie dawali za wygraną i trafili ich raz jeszcze, kiedy pojazd był już prawie poza zasięgiem ich broni. - A niech ich największy i najczarniejszy z rozziewów! - Dragan przemknął rozpaczliwie palcami po konsoli, usiłując utrzymać choćby resztki władzy nad surferem, po czym opuścił z rezygnacją ręce. - To na nic... - Nie chciałem, żeby tak to się skończyło - szepnął Hansen. - Ja też nie. - Dragan poczuł, jak wnętrzności kurczą się w nim ze strachu. Działały już tylko obwody antyinercyjne i pędnik, który był zablokowany w pozycji „cała naprzód" i głuchy na jakiekolwiek komendy. A przed dziobem surfera była jedynie ciemna, nieustępliwa ściana Pnia, która zbliżała się do nich z prędkością sześciu machów. ROZDZIAŁ 12 - Można? - Sash Livansky nigdy nie pukał. - O, widzę, że pracujesz nad czymś. Nie chciałbym przeszkadzać... - Ależ skąd, wejdź. - Hannibale wstał od stołu. - Niczego szczególnie ważnego nie robię. - Ty niby nigdy nie robisz niczego szczególnie ważnego, a jakoś z każdym dniem Keshe coraz bardziej przypomina mi Wierzchołek. - Sash uśmiechnął się z przekąsem. - To ma być krytyka czy pochwała? - Niekoniecznie wszystkie zmiany są dobre - odparł medyk wymijająco i rozejrzał się po zagraconym do niemożliwości pokoju. - Mogę gdzieś przysiąść? - Tam jest taboret. - Remmuerish wskazał palcem na stos szpargałów, spod którego wyglądały cztery nogi. - Nie przejmuj się, zwal wszystko na podłogę. A co do zmian, to wydawałeś mi się ostatnią osobą, która mogłaby na nie narzekać. Wcale nie narzekam. - Livansky przysunął sobie zydel. – Jako humanista zastanawiam się tylko nad szerszymi implikacjami twoich działań. Szok cywilizacyjny i te sprawy, rozumiesz. Może powinieneś trochę zwolnić? - Zwróć się z tym pytaniem do ogółu i zobaczymy, co ci odpowie. - Hannibale skrzywił się drwiąco. - Przypuszczam, że opinia większości obywateli będzie nieco inna niż twoja. - Bo się zachłysnęli nowym wspaniałym światem – odparował Livansky. - Ale mogą sobie z nim nie poradzić. - Tak się tego boisz? Pomyśl o drugiej stronie medalu, czyli o rzeszy nowych pacjentów z nowymi potrzebami. - No wiesz, Hannibale? - żachnął się Sash. - To jest cynizm. - Raczej realizm. A ty się ze mną po prostu droczysz, jak zwykle. Taka była prawda. W wielu sprawach mieli odmienne zdanie, nie miało to jednak nigdy wpływu na ich przyjacielskie stosunki. Więź łącząca obydwu od blisko trzech miesięcy była silniejsza niż jakiekolwiek różnice zdań, od których zresztą wcale nie stronili, gdyż uważali je za sine qua non każdej zdrowej dyskusji. Trudno o trwalszy cement niż wspólna tajemnica. Oprócz Livansky’ego dwie inne osoby - Sylwia i Darius - znały przeszłość Hannibale, jednak żadne z nich nie przejęło się jego opowieścią tak głęboko, jak Sash. No i oczywiście był jeszcze Kevin. Chłopak Vlada Karawaniarza, a właściwie to, w co się teraz przeistoczył, wyrobił już sobie w New Cheshire nie najlepszą reputację, ale tak naprawdę tylko ich dwóch obchodził jego los. Najbliżsi Kevina woleli uznać go za martwego niż przyjąć z powrotem pod swój dach. Reszta miasta była podzielona z grubsza na dwa obozy: otwartych wyrazicieli niechętnego stosunku do dziwoląga oraz tych, którzy przezornie udawali, że nie mają w tej kwestii określonego zdania. Kevin stanowił problem, na który jak na razie ani Sash, ani Hannibale nie znaleźli w pełni satysfakcjonującego remedium. - No, to nad czym teraz siedzisz? - Livansky uznał, że najwyższa pora zmienić temat. - Nad projektem, który chodzi mi po głowie już od miesiąca. - Remmuerish przerzucił jakieś papiery na stole. - Mam wreszcie wszystko, co trzeba, ale najważniejsze, że sytuacja dojrzała do wprowadzenia mojego planu w czyn. - A co to za plan? - Winda przegrodowa. - Jaka winda? - Przegrodowa - powtórzył Hannibale uprzejmie. - Popyt przekroczył podaż. Podobno w sąsiadujących z nami segmentach powstały obozy tych wszystkich, którzy oczekują w kolejce na przeprowadzenie ich do New Cheshire. Nasi dzielni przewodnicy osiągnęli kres swych mocy przerobowych i nagle przypomnieli sobie, co proponowałem im już dawno temu - system szybkiego transportu przez septum. - I na czym miałby on polegać? Tylko bez tego twojego inżynierskiego żargonu, jeśli łaska. - Jeszcze nie zdecydowałem. Wiele zależeć będzie od kosztów i to właśnie przy ich szacunku mnie zastałeś, a także od tego, ilu ludzi zdołam w ten projekt zaangażować. No dobrze, teraz ty. - Hm? - Przyszedłeś tak tylko pogadać ogólnie, czy o czymś konkretnym? - Właściwie to jedno i drugie. - Sash zmarszczył czoło. - Szczerze powiedziawszy, trochę mi głupio, bo cóż cię mogą obchodzić moje problemy? - Przestań krygować się jak baba, bo ci z tym nie do twarzy, tylko przechodź do sedna. - Remmuerish przysiadł na krawędzi stołu. - No więc... - odchrząknął Sash - jest coś, co nie przestaje mnie dręczyć, odkąd w takim pośpiechu opuściłem moją pracownię. Wspominałem ci już, jak to było... - I jak się przestraszyłeś, że mogę być agentem Apex Nos wysłanym w ślad za tobą, pamiętam. - Hannibale uśmiechnął się na wspomnienie tamtej niedorzeczności. - Nie powiedziałem ci jednak wszystkiego. - Livansky zaczął wiercić się na zydlu, jakby nagle wyrosły zeń gwoździe. – Otóż wolontariusze złożyli mi swoją niezapowiedzianą wizytę w samym środku zabiegu. Operowałem pewnego małego chłopca z bardzo rzadkim zespołem chorobowym, w rzeczy samej tak rzadkim, że podejrzewałem świadomą ingerencję określonych służb... mniejsza o to. Dziecko znajdowało się w stanie gorzej niż krytycznym, beznadziejnym właściwie, mózg dosłownie rozpadał się w oczach - koszmarny widok nawet dla takiego starego łapiducha jak ja. Ale jeśli cokolwiek wbito mi w szkole do łepetyny, to zasadę, że trzeba walczyć o pacjenta do ostatniej z możliwych chwil. Tak... Sash westchnął i przejechał palcami po powiekach, jakby chciał zetrzeć z oczu natrętny obraz. - Miałem po prostu pecha. Nie w tym rzecz nawet, że się śpieszyłem, w końcu nagłe przypadki to dla lekarza chleb powszedni. Po trzydziestu latach w zawodzie człowiek wykonuje wiele procedur niemal automatycznie. Tym razem jednak wszystko, co mogło pójść źle, tak właśnie poszło. Jedyną szansą dla tego chłopca był natychmiastowy transfer do centronu, tymczasem ja go nie miałem, bo Hamid - moja prawa ręka, czy też raczej dwie lewe - nie dopilnował inkubatora. To znaczy miałem dwa, ale dopiero dojrzewające i niegotowe na przyjęcie wsadu. Cóż zatem zrobiłem? W desperacji spróbowałem wykorzystać coś, co wcisnął mi do ręki ojciec dziecka jeszcze przed zabiegiem. To była jakaś niemożliwie stara neurokapsuła, do tego jeszcze pełna! Pomyślałem, że zanim centrony dojdą, przerzucę zawartość tego złomu do jednego z nich - chłopak był dla mnie ważniejszy - i użyję jej jako przejściowego buforu. Od tej pory zacząłem popełniać jeden błąd w sztuce za drugim. Po pierwsze, nie dość dokładnie sprawdziłem, co tak naprawdę siedzi wewnątrz tej strupieszałości. Po drugie, nie oznakowałem wyraźnie centronów - kardynalne niedopatrzenie. Po trzecie wreszcie, nie rzuciłem nawet okiem na podany mi przez Hamida centron, tylko od razu wpakowałem go małemu do cranium i połączyłem z matrycownikiem. Ale najgorsze, że zostawiłem dzieciaka na łaskę żandarmerii i wziąłem nogi za pas jak ostatni łajdak! - Czasami nasze wybory nie idą w parze z sumieniem, tak to już bywa - rzekł Remmuerish filozoficznie, choć zdawał sobie sprawę, że dla niego samego podobne słowa też nie byłyby żadną pociechą. - Założę się jednak, że zrobiłeś dla tego chłopaka wszystko, co mogłeś. - Właśnie że nie, Hannibale, właśnie że nie! - Sash nie potrafił dłużej usiedzieć na taborecie. - Wręcz przeciwnie, sknociłem sprawę jak ostatni patałach, jestem tego pewien. - Bo zostawiłeś swojego pacjenta? - Bo zaniedbałem podstawowe procedury i żadne działanie pod presją mnie nie usprawiedliwia! - odrzekł Livansky z pasją. - Przecież wystarczyłoby jedno spojrzenie na monitor, jeden moment profesjonalizmu z mojej strony i od razu wiedziałbym, że coś jest nie w porządku. Że zamiast chłopaka ratować, uśmiercam go. - Dlaczego? - Wszystko przez tę archaiczną kapsułę, która koniec końców i tak okazała się do niczego niepotrzebna. Ale jej zawartość poszła do jednego z centronów, tego samego, który wszczepiłem chłopcu. A przy takim stopniu zdegenerowania tkanki nerwowej efekt mógł być tylko jeden: przejęcie kontroli nad centronem przez o wiele bardziej kompletny psychogram z kapsuły. Z początku Remmuerish słuchał Livansky’ego ze spokojem. Ostatnie słowa poruszyły jednak w nim wciąż jeszcze czulą strunę i zarazem wydobyły z zakamarków pamięci rozmowę, jaką przeprowadził z Kreuffem w tracheodukcie. Stare kapsuły i wiekowe mnemony, czyż nie czegoś takiego tamten właśnie szukał? A on sam, jego własna świadomość, czy nie tkwiła zamknięta przez lata w podobnym, jeśli nie w takim samym mechanizmie? Graw, niewykluczone, że Durqvartz... - Czekaj no, powiadasz, że ta kapsuła była stara? – Hannibale zmarszczył brwi. - Stara to za mało powiedziane. - Sash pokiwał głową. – Nigdy w życiu nie widziałem czegoś równie starożytnego. - Jak wyglądała? - Owoid mniej więcej tej wielkości. - Livansky pokazał palcami. - Możesz mi go narysować? Sash zerknął na Hannibale przelotnie, a potem na wręczonej mu kartce wykonał szybki szkic z pamięci. Remmuerishowi wystarczył jeden rzut oka na rycinę. - Taki sam - mruknął. - Taki sam, jak co? - Jak mnemon, który, idiota, dałem sobie wszczepić sześć lat temu, i w którym Petro... zaraz... - Remmuerish chwycił kartkę z rysunkiem i przez chwilę studiował go wnikliwie, a potem stuknął palcem w papier. - Czy tu nie było przypadkiem jakiegoś napisu albo symbolu? - Mianowicie? - Czegoś w tym rodzaju. - Hannibale dodał ciąg znaków do szkicu Livansky’ego. - Hm... może i było, faktycznie. - Sash podrapał brodę w zamyśleniu. - Tak, nawet na pewno. Czemu pytasz? Te hieroglify mają jakieś znaczenie? - Mogą mieć, jeżeli ty pierwszy grzebałeś w tym mnemonie. - Równowaga i spokój ducha, od kilku miesięcy kultywowane przez Remmuerisha jak ogródek na pustyni, zaczęły więdnąć. - Grzebałeś? - Kapsuła stanowiła część jakiejś zabawki... - Livansky zamyślił się na moment. - Chyba tak, chyba nikt jeszcze przede mną go nie otwierał... Graw, Hannibale, o co chodzi? - O to, że... Trzask otwieranych bezceremonialnie drzwi przerwał inżynierowi w pół słowa. W progu ujrzeli Sylwię. - O, i ty też tutaj, Sash. Świetnie, będę mogła urwać łby obydwóm naraz. - Za co? - Jak to, za co? - W oczach Bonske zamigotały ogniki autentycznego gniewu. - Obiecaliście mi, nie - przysięgliście - że przedwczorajszy wybryk Kevina był ostatnim. I co? Tyłki możecie sobie powycierać takimi przysięgami! - Chwileczkę, o czym ty mówisz? Przecież chłopak jest pod kluczem! - Sash, nie denerwuj mnie, bo ja już mam tego serdecznie dość. - Sylwia, choć filigranowa i o dwie głowy niższa od medyka, zbliżyła się do niego z całą powagą rozjuszonego Majestatu Prawa. - Przed kwadransem wasz ukochany Kevin, podobno zamknięty na cztery spusty, zrujnował nowiutką hydroponiczną farmę Cassardów. Na razie jest tylko przybity bosakami do pomostu, bo ludzie boją się do niego zbliżyć. Zostawiłam tam Kovacsa, ale w końcu ktoś nie wytrzyma i pierwszy rzuci kamieniem. Jesteście moimi przyjaciółmi, do ciężkiej zarazy, czy nie? - Sylwia, uspokój się... - Że co? - Bonske zacisnęła drobne piąstki, a potem rozwarła je i zaczęła wyliczać na palcach: - KOR-owcy bezczelnie przechadzają się po mieście w biały dzień i rozrzucają swoje plugawe ulotki, ogólna liczba burd i napadów rabunkowych wzrosła przez ostatni miesiąc trzykrotnie, Wysokie Rody po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przestały żreć się między sobą i grożą siłowym przywróceniem starych porządków, a teraz jeszcze ten wasz Kevin, który terroryzuje obywateli. I ty mi mówisz, żebym się uspokoiła?! - Kevin nikogo nie terroryzuje, dziewczyno, nie powtarzaj bredni - zirytował się Livansky. - To tylko ten jego przeklęty biotropizm, przecież ci tłumaczyliśmy. Z jakichś powodów ciągnie go do wszystkiego, co żywe, jak opiłki do magnesu, ale nie czyni tego świadomie. - Nikogo nie obchodzi, czy on to robi świadomie, czy nie, Sash. - Bogata gestykulacja zawsze towarzyszyła słowom Bonske, zwłaszcza gdy wypowiadała je we wzburzeniu. - Wilhelm Cassard nie rozważa takich subtelności! Jest po prostu wściekły, bo jakiś złośliwy potwór zdemolował cembrowinę jego stawu i w mgnieniu oka zniszczył owoc trzech lat ciężkiej pracy. Tak tu postrzegają Kevina wszyscy, poza wami dwoma, dociera to do was? - Przecież to są sporadyczne wypadki. - Hannibale próbował uspokoić Sylwię. - Nie chcę więcej o tym słyszeć - wycedziła powoli. - I mówię to teraz nie jako wasza przyjaciółka, lecz jako naczelny przedstawiciel władzy wykonawczej w tym mieście: nie interesuje mnie, jak to zrobicie, ani z jak ciężkim sercem. W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin sprawa Kevina Kudlischki ma być załatwiona definitywnie i raz na zawsze. To był od początku wasz problem, więc go teraz rozwiążcie. Po męsku. - Sugerujesz, żebyśmy go zlikwidowali? - Wzrok Remmuerisha momentalnie nabrał takiej stanowczości jak oczy Sylwii. Kevin to była chyba jedyna poważna zadra pomiędzy nim a tą piegowatą kobietą. - Powiedziałam: wasza rzecz, co zrobicie. Zlikwidujecie, wyprowadzicie poza segment, odizolujecie nieprzekraczalną barierą od reszty społeczeństwa, cokolwiek, byle w trymiga! Już mam wystarczająco dużo innych kłopotów z tym wywróconym do góry nogami miastem. Na czym wam bardziej zależy, co? Na tym dzieciaku, który - przypominam wam wasze własne słowa - jest już bardziej jakąś machiną niż istotą ludzką, czy na reszcie mieszkańców? Sash? - Moje zdanie na ten temat jest ci znane od dawna... - No to na co jeszcze czekasz? I ty? Ludzie czują się coraz bardziej zagubieni w tym zmieniającym się świecie, ostatnie niepokojące zjawiska dodatkowo wytrąciły ich z równowagi, i - przepraszam cię, Hanni - coś takiego jak Kevin może okazać się ostatnią kroplą przepełniającą czarę. A czerwono-czarni tylko się ślinią z radości, bo to wszystko woda na ich młyn. Wiecie, jak dramatycznie wzrosła ostatnio liczba sympatyków Kościoła? Nie dalibyście wiary. Te ścierwopłochy miały nawet czelność zapowiedzieć publiczne kazanie na przyszły tydzień! I co ty na to, Hannibale? Mieliście mi pomagać, do licha, a zamiast tego odnoszę wrażenie, że idziecie na rękę motłochowi, który nie wiem, czy nie zażąda jutro mojej głowy na półmisku. Zresztą pewnie nie tylko mojej. - Dość! - zgrzytnął Remmuerish. O, jakże dobrze Bonske znała jego czułe miejsca! - Kazanie? Powiedziałaś, że te kościelne gnidy chcą wygłosić kazanie na głównym placu? - Proszę. - Sylwia sięgnęła do kieszeni i podała Hannibale wymięty kawałek papieru. - Zaśmiecili tym wczoraj cały rynek. Remmuerish rzucił okiem na tekst - krótki, bezsensowny i bogato inkrustowany niewybrednymi przekleństwami - po czym zmiął papier z wściekłością i odrzucił go precz jak jakieś jadowite paskudztwo. - Dobrze, gdzie ta farma Cassardów? - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Pięć minut stąd, jeśli posłużymy się jednym z tych twoich usprawnień. - Bonske zeskoczyła ze stopni na bruk i sięgnęła do wisiorka na szyi. - Kovacs, jak tam sytuacja? - Nieciekawa, pani arcykonstabl. - Remmuerish i Livansky doskonale słyszeli głos nowego zastępcy Sylwii. - Ma ich pani? - Tak, już do ciebie idziemy. - Uff - rozległo się głośne westchnienie ulgi. - Działo się coś? - Na razie jestem tylko pod obstrzałem inwektyw, ale tłum zgęstniał i nie wygląda, żeby tym razem zamierzał popuścić. Czy gdyby coś, to ja mogę... - Użyć broni? - dokończyła Sylwia. - Tylko w ostateczności. - Zrozumiałem, pani arcykonstabl. Remmuerish słuchał tej rozmowy i złość oraz żal do siebie rosły w nim wprost proporcjonalnie do liczby przebytych kroków. To prawda, że kiedyś przyrzekł sobie zaopiekować się Kevinem niczym rodzony ojciec i słusznie, bo potrzebował wtedy takich ślubów jak kuternoga laski. Ale laska dawno temu zmieniła się w kulę u nogi, a przyrzeczenie straciło jakikolwiek sens, bo tego, komu je składał, po prostu nie było już wśród żywych. Livansky miał rację od pierwszego dnia i tylko nieprzejednany, ośli upór I Hannibale powstrzymywał medyka od zrobienia tego, co powinien zrobić dużo wcześniej. Nie spełniły się na szczęście najgorsze z przewidywań Sasha i New Cheshire nie padło jak dotąd ofiarą żadnej epidemii. Jednak szkody wyrządzane przez tę dziką hybrydę elementów i organicznych tkanek zaczynały być aż nadto uciążliwe. Pretensje Sylwii były słuszne, a Hannibale obwiniał teraz siebie, że tak długo i niemądrze odwlekał przyjęcie do wiadomości nieuniknionego. Zły był również dlatego, że i inne wyrzuty Bonske były uzasadnione. Może opacznie zrozumiał jej prośbę o „wsparcie techniczne" w Keshe, a może pasja do inżynierki, która odżyła w nim na nowo, wciągnęła go zbyt głęboko i przesłoniła wszystkie inne aspekty. Naprawdę myślał, że pomaga tutejszym, kiedy usprawniał sieć dawnych monitorów policyjnych, rewolucjonizował miejski transport, zakładał podwaliny pod szkołę techniczną z prawdziwego zdarzenia i wraz z Dariusem organizował targowisko dla szklarzy, gdzie po raz pierwszy od niepamiętnych czasów towary stały się powszechnie dostępne dla wszystkich obywateli. Sash miał całkowitą słuszność. Powinien zwolnić tempo i rozejrzeć się nieco szerszym okiem po świecie, raz na jakiś czas wyściubić nos spoza zwałów obwodów i przekładni, a przede wszystkim zastanowić się, czyjego postępowanie nie nosi przypadkiem znamion maniakalnego zaślepienia. Póki nie jest za późno... - Sash? - szepnął, dostatecznie jednak głośno, żeby Sylwia go usłyszała. - Kiedy tylko sprowadzimy Kevina z powrotem, robisz swoje. - To znaczy? - Wiesz dobrze, co mam na myśli - westchnął Hannibale. - Dezaktywacja? - Tak. A później bierzemy się za to czerwono-czarne tałatajstwo, wszyscy wspólnie. Bonske przystanęła na moment i spojrzała na Remmuerisha z lekka nieufnie, lecz jej podejrzliwość prędko rozpłynęła się w uśmiechu. - Tylko jak? - Coś wymyślimy - rzekł Hannibale zdecydowanym głosem, po czym mruknął do siebie: - Coś, do ciężkiej zarazy, musimy wymyślić. Kolejka linowa była jednym z jego najnowszych dokonań inżynierskich. Miała siedem funkcjonujących linii z krzyżówkami i stacjami przesiadkowymi w kluczowych punktach miasta. Z czysto sentymentalnych powodów pierwszą z nich Remmuerish zbudował na Małej Galerii, choć nie brakowało złośliwych, którzy utrzymywali, że główną przyczyną była bliskość domu inżyniera. Mylili się, rzecz jasna, nie dało się jednak ukryć, że stacja istotnie znajdowała się w pobliżu. W takich chwilach jak ta okazywało się to wielce pożyteczne, gdyż pośpiech liczył się przede wszystkim. Hannibale obejrzał się za siebie - gondola już się zbliżała, sunąc z gracją pomiędzy wręgometalowymi przęsłami. No, z gracją, to może było za dużo powiedziane... - A cóż ona tak podskakuje? - Livansky zmarszczył czoło. – Ty to widzisz, Hanni? - Widzę. - Wzrok Remmuerisha przebiegł po rozhuśtanych linach nośnych i zatrzymał się na najbliższym z podtrzymujących je pylonów, rozedrganym febrycznie. - Nie rozumiem. Przecież każdy cokół i każda kotwa były przeze mnie osobiście sprawdzone i to kilka razy. Nic tu nie ma prawa wpadać w taki rezonans! Zresztą osnowa bardzo szybko wytłumiłaby... Nie dokończył zdania. Uliczka rozfalowała się nagle jak rozwścieczony wąż i Hannibale został wyrzucony w powietrze razem z fontanną brukowych klocków, które zagrzechotały kartaczami o ściany, drzwi i okna pobliskich domów. Ktoś krzyknął histerycznie, chyba Sylwia, ale jej głos przepadł natychmiast w łoskocie walących się przęseł kolejki i klekotliwym werblu pryskających na wszystkie strony kawałków drewna. Gondola fiknęła młyńca i jak młot wyrżnęła o pień ogniodębu, który wyrastał ze stoku. Przez chwilę wisiała na linach zaplątanych w koronie drzewa, nim w końcu runęła w przepaść razem z nim. Świat wokół Remmuerisha w jednym momencie stracił całą solidność i zmienił się w kalejdoskop fal i oscylacji, a potem znikł w kompletnych ciemnościach. *** - Tu cię boli? I gdzie jeszcze? Sylwia wskazała ostrożnie na bark. - W tym miejscu, czy może tu? - Au! - Już, już, spokojnie. - Livansky cofnął rękę. - Graw, nieźle cię pogruchotało. Przedramię, kostka, trzy żebra i obojczyk. Całe szczęście, że przyjęłaś wszystko bokiem i osłoniłaś kręgosłup. - Uśmiech Sasha był wymuszony. - Miło z twojej strony. - Ha, ha, - Bonske wykrzywiła się kwaśno. - Drugą rękę mam całą i spokojnie możesz zaraz oberwać za te głupawe żarty. Niech mi który lepiej pomoże wstać. Jasny rozziew, wiecie, że jeszcze nigdy w życiu nie miałam niczego złamanego? - Serduszka też nie? - Sash, twoje dowcipy nie śmieszyły mnie nawet wtedy, kiedy byłam w jednym kawałku. - Biedna Sylwia nie mogła okrasić swych słów żywszą gestykulacją. - Powie mi który, co to było? Żadne z nich nie chciało na razie myśleć, jak wygląda reszta miasta, ale jeśli gdzie indziej skala zniszczeń była podobna, wszystkich troje - arcykonstabla, lekarza i inżyniera - czekało mnóstwo roboty. - Najprawdopodobniej doszło do kolizji. - Livansky delikatnie wsparł Bonske ramieniem z lewej, Remmuerish zaś z prawej strony. - Jakiś stary, orbitalny śmieć albo skała, ewentualnie duży płyto wiec... - Nie sądzę - rzekł sceptycznie Hannibale, bądź co bądź niegdysiejszy kontroler doków, a później starszy projektant w jednym z największych konsorcjów spedycyjnych Wierzchołka. – Statki można wykluczyć od razu, i to z wielu przyczyn. Nawet gdyby generatory wszystkich jednostek we wszystkich portach naraz uległy dekoherencji, to chociaż na górze rozszalałoby się piekło, tutaj odczulibyśmy najwyżej jego bardzo słabe echo. W zderzenie z ciałem niebieskim też trudno mi uwierzyć. Z inżynierskiego punktu widzenia Drzewo to prawdziwy majstersztyk. Ma tyle różnych systemów ostrzegawczych, że gdyby było człowiekiem, posądziłbym je o skrajną paranoję. - Więc może to jakieś lokalne zaburzenie? - wtrąciła nieśmiało Sylwia. - Ludzie nie zapomnieli jeszcze o katastrofie na północy, choć od tamtego czasu minęło trzydzieści lat. - To już prędzej - przytaknął Remmuerish. - Chociaż co by to musiało być, żeby aż wyłączyć żywoskłon? Co prawda na bardzo krótko, ale jednak. - Nie takie kataklizmy zdarzały się w innych segmentach, jeśli wierzyć różnym historiom... jasna macierz, z tego wszystkiego zapomniałam o Kovacsu! Bonske wyswobodziła ramię z objęcia Hannibale i podskakując niezgrabnie na jednej nodze, sięgnęła po komunikator w wisiorku. - Kovacs? - Rany Drzewa, pani arcykonstabl! Wszystko w porządku? - To ja ciebie chciałam o to spytać. Cały jesteś, chłopcze? - Ja? A, tak, nic mi nie jest. Mam tylko żaby za kołnierzem, bo jak zaczęło chlustać ze stawów, to... Ale jeśli idzie pani w tę stronę, to już szkoda czasu. - Bo? - Bo nikogo poza mną tu nie ma. - No to jeszcze lepiej. - Sylwia na chwilę przysłoniła dłonią komunikator i popatrzyła na Remmuerisha. - Hannibale, nasz doktor może mnie chyba odprowadzić do swojego gabinetu sam, a ty tymczasem mógłbyś załatwić tę sprawę z Kevinem, co? - Dobrze. - Cóż innego Hannibale mógł odpowiedzieć. - Kovacs? - Bonske wróciła do przerwanej rozmowy z zastępcą. - Inżynier zaraz tam u ciebie będzie... - Ale nie ma po co. - Chłopak wpadł jej w słowo. - Nie rozumiem... - No przecież mówię, że tu nikogo nie ma. Święta macierzy, ja się już nic a nic nie dziwię, że ludzie mają stracha przed tym... Był przybity do grobli czterema wielkimi bosakami, pani arcykonstabl, takimi, że wól by się nie ruszył, ale jak tylko gawiedź zaczęła pierzchać w popłochu po pierwszych wstrząsach, on wierzgnął raz, drugi, trzeci i nagle trzask! Połamał drzewce bosaków jak patyczki, jeden nawet wyrwał w całości z grotem i tyle go moje oczy widziały. A krwi przy tym ani kropli... - Czyli uciekł? - Sylwia wymieniła zaniepokojone spojrzenia z inżynierem i medykiem. - A co miałem zrobić, pani arcykonstabl? - Usłyszeli zrezygnowane westchnienie. - Wszystko stało się tak nagle i było tak zaskakujące, że jeszcze do teraz zbieram rozum z podłogi. - Wiesz chociaż, dokąd pobiegł? - Gdzieś do miasta. - Jasna krew! No dobra, nie twoja wina, w tym zamieszaniu każdy by stracił głowę. Wracaj do pilnowania monitorów i daj znać, jeżeli tylko coś zauważysz. - Tak jest! - No i masz, kłopoty chodzą stadami - stęknęła, przełączając wisiorek na „odbiór". - Prędzej czy później się znajdzie - pocieszył ją Sash. - Kevin zachowuje się bardzo przewidywalnie i instynktownie, więc na pewno wróci do „domu", bo to wchodzi w zakres jego obecnych wzorców postępowania. - Oby - mruknęła Bonske, przeskakując ponad wyrwami w bruku. - Zdecydowanie wolałabym, żebyście to wy z nim skończyli, a nie rozhisteryzowana tłuszcza, bo to byłby chyba początek końca. Proszę, tylko spójrzcie. Mijali właśnie stertę belek, dech, mebli oraz drewnianych dachówek, które jeszcze przed kilkoma minutami były domem mistrza szewskiego Josifa Plichy. Czyjaś okrwawiona noga wystawała spod gruzów, obejmowana przez lamentującą wniebogłosy kobietę, a u stóp tego piargu-cmentarza inna tuliła do piersi dwie małe dziewczynki i koiła ich łkanie cichym, smutnym śpiewem. - Znaliście go? - Kogo, Josifa? - Livansky poczuł nagły ucisk w gardle. - Złoto, nie człowiek... - I jeśli nie żyje... - Graw, wypluj to słowo! - I jeśli nie żyje - powtórzyła Sylwia twardo - jeśli okaże się, że wielu dobrych obywateli zginęło dzisiaj zupełnie bezsensowną śmiercią, ludzie spytają: „Dlaczego? Cóż oni złego zrobili?". I zażądają wyjaśnień oraz wskazania winnych. Jeżeli ani jednego, ani drugiego nie znajdą na racjonalnym gruncie, odwołają się do zaćmiewających rozsądek emocji. Będą chcieli zadośćuczynienia, kozłów ofiarnych, czegokolwiek, co pomoże im zrozumieć i złagodzić ból. Będą chcieli słów, prostych i mocnych, takich, jakich nie usłyszą od konstabla, inżyniera czy doktora, lecz od kaznodziei i to bez względu na szatę, jaką nosi... - Choćby i czerwono-czarną - dokończył Hannibale posępnie. - Słuchajcie, przepraszani was, ale muszę zobaczyć, co z nimi. - Livansky delikatnie przekazał Sylwię Remmuerishowi i zawrócił ku rumowisku. - Poradzisz sobie beze mnie, prawda, Hanni? - Oczywiście. - Świetnie. Ja za moment będę z powrotem. I pobiegł do rannych, Hannibale zaś po krótkiej chwili namysłu wziął Sylwię na ręce. - Tak będzie chyba wygodniej nam obojgu - rzekł i ruszył w dół zdemolowanej uliczki. Co kilkadziesiąt kroków ruiny częściowo lub całkowicie zawalonych domów przegradzały drogę jak barykady. Remmuerish forsował je coraz bardziej niespokojny, czy aby podobny los nie spotkał domu Livansky’ego. Nie powinien, w końcu znajdował się w dzielnicy zbudowanej o wiele solidniej niż stary Esend. - Szybciej, Hanni, bo zaraz zemdleję w twych ramionach. - Bonske robiła się coraz bledsza. - Tak na ciebie działa mój męski urok? - zażartował Hannibale słabo. - Nie, tak mnie draństwo boli - wykrztusiła przez zaciśnięte zęby. - Jeszcze trochę, już prawie jesteśmy na miejscu. O, widzisz? Proszę, co to znaczy porządna formierska robota. Nawet jednej rysy nie wi... - Sylwia aż zawyła, tak gwałtownie Hannibale się zatrzymał. - Kevin!!! Wielki, czarny pies skowyczał i wierzgał rozpaczliwie. Chłopiec przydusił mu brzuch kolanem do schodów i zamknąwszy pysk zwierzęcia w swej dłoni jak w imadle przekręcił mu łeb na bok, a potem wbił zęby w szyję. - Na rany macierzy, co ty robisz?! Nie rozwierając szczęk, Kevin szarpnął głową do tyłu. Krew z rozdartej aorty siknęła mu w twarz i spłynęła po szeroko otwartych oczach, pustych i zimnych jak jeszcze nigdy przedtem. Przez chwilę trwał nieruchomo, z czerwonymi kroplami cieknącymi z kącików ust, a potem zamknął powoli oczy i znów otworzył. - Imperatyw - rzekł głosem równie beznamiętnym jak jego wzrok. - Że co? - Imperatyw - powtórzył Kevin mechanicznie. – Warunki nadzwyczajne - egzekucja priorytetu początkowego. Wektoriał - kolacjonowanie materiału. Zwierzęta. Rośliny. Neobionty. Konserwacja, koncentracja, konwergencja. Przygotować, zabezpieczyć, rozśrodkować, zmultyplikować. Semper vivis, e pluribus unum. - Wiecznie żywy... matko wszechzieleni, co to za bełkot? Co wyście wyhodowali, Hanni? - Nie wiem - wyszeptał nie mniej osłupiały Remmuerish. - I tak samo nic z tego nie rozumiem. Kevin? - Kevin też - materiał - rzekła siedząca na schodach istota i pochyliwszy głowę z niemal żałobną rezygnacją, wyrecytowała po raz trzeci i ostatni: - Imperatyw. ROZDZIAŁ 13 Wstrząsy pozostawiły po sobie ślady w każdym zakątku Keshe, mimo że trwały zaledwie kilkanaście sekund. Wywołały szok u wszystkich ludzi, jak segment długi i szeroki. U wszystkich, poza jednym. Cuchnący moczem barłóg zamortyzował drgania i tylko kość, którą właśnie obgryzał z wyschniętych resztek mięsa, zadzwoniła mu o zęby i wypadła z rąk na dno sztolni. - Och! - jęknął ekstatycznie i przytulił policzek do chropowatej, wibrującej ściany wręgu. - Och, panie mój, nareszcie! Nareszcie zesłałeś swój lemiesz, by przetarł drogę prawdzie! Nareszcie ruszyłeś prawicą swoją, którą zmażesz plugawy nalot demonów świetlistych i której jam paznokciami ostrymi, co niebawem wbiją się w oczy tych zawszonych bydląt, jako i one w moje niegdyś się wbiły. Och, Boże Krystalicznej Doskonałości, dzięki Ci za ten dar i znak przyzwolenia, dzięki po tysiąckroć, żeś grunt podłemu słudze Twemu tak litościwie przeorał i tak zdatnym pod siew Słowa uczynił, dzięki, dzięki, dzięki! A potem uniósł się na sztywnym łokciu i ryknął w głąb opuszczonej kopalni: - Akkira, ty psia mordo, gdzie jesteś?! - Tutaj, wasza wielebność, tutaj - odpowiedział złamany trwogą głos. - Co się dzieje? Dlaczego świat się wali? - Ech, ty tłuku jeden, to przecież znak od naszego Pana, znak prawdziwy! Gdzie ten drugi półgłówek? - Rodolf? Wasza wielebność posłał go na obchód. *** Życie Hannibale Remmuerisha coraz bardziej przypominało kamień Syzyfa, a on sam starą posiadłość nawiedzaną przez upiory niespożyte w swej złośliwości. Wszystko, czego dotknęły jego palce bądź giętki umysł, rosło z początku pięknie, by w którymś momencie zwyrodnieć nagle w karykaturę pierwotnych zamierzeń. Kolejne próby odkupienia przeszłych grzechów rodziły grzech jeszcze większy i nieszczęście zupełnie nowego wymiaru. Przewrażliwienie, splot nieszczęśliwych okoliczności, łańcuch wydarzeń, na które nikt nie ma wpływu - to słyszał od swojej racjonalnej, twardo stojącej na ziemi połowy. Głos rozsądku nie potrafił jednak zagłuszyć w Hannibale poczucia bezsilności wobec szyderstw losu, a nade wszystko dojmującego przeświadczenia, że jest postacią tragiczną i że żadne dobre intencje nie zdołają tego zmienić. Przegrany już na starcie, pomyślał z niewysłowioną goryczą, oto mój najkrótszy życiorys. Kevin - stracony, a nawet gorzej, bo gdyby po prostu umarł, to pozostałby istotą ludzką, przynajmniej w pamięci tych, którzy do końca walczyli o jego życie. Zamiast tego przeistoczył się w coś... Hannibale wzdragał się przed określeniem „monstrum" czy „potwór", ale z drugiej strony jakie inne słowa były tu odpowiednie? Ta absolutna obojętność, z jaką uśmiercił nieszczęsnego zwierzaka, i ta mechanicznie zimna recytacja, która wciąż rozbrzmiewała w głowie Remmuerisha niczym surrealistyczny, pogrzebowy lament albo jakiś koan, gęsty od podwójnych znaczeń. Groza i enigma, których New Cheshire nie doświadczyłoby, gdyby nie jego samarytański impuls. Słabym pocieszeniem było dla Hannibale to, że ta niepojęta metamorfoza doszłaby do skutku tak czy owak i że to nie on był jej przyczyną. - I co, jeszcze go nie ma? - Dużo daliście mu poleceń, pewnie dlatego spóźniony. - W takim razie sam sobie winien i niech nas szuka, jeżeli potrafi. Idziemy. - Dokąd znowu, wasza wielebność? - przeląkł się Akkira. - Do ludu bożego, synu, albowiem czas dojrzał! - Powykręcany, wychudły ślepiec uśmiechnął się diabolicznie - Czas na nagrodę dla jednych i gniew pański dla całej zafajdanej reszty! Tak samo jak nie jego winą był chaos i zniszczenie, na które natykał się teraz co krok. Livansky unieruchomił nadspodziewanie potulnego pseudo-Kevina w izolatce i pośpieszył do ofiar kataklizmu. Na szczęście dom doktora ocalał i wymagał tylko niewielkich napraw, które spokojnie można było odłożyć na później. Sylwia, połatana naprędce przez Sasha, wróciła do magistratu, wzywana przez obowiązki i Remmuerish pozostał sam na sam ze swymi rozterkami. Nie jego wina, być może, ale na pewno jego strata i to niejedna. Poskręcane pylony kolejki z żałośnie zwisającymi linami, pęknięty wodociąg chlustający wodą z rezerwuaru na szczycie Ryftu, kikuty nie tak dawno instalowanych lamp. Hannibale szedł i łkał w duchu jak ojciec na widok swych niewinnie skrzywdzonych dzieci. Praktycznie wszystko, co z takim zapałem budował tu przez ostatnie trzy miesiące, było zdewastowane w mniejszym lub większym stopniu. Doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego egoizmu, bo czymże w końcu jest kilka pogiętych rur czy zerwanych kabli wobec cierpienia setek ludzi. Nie mógł jednak strząsnąć z siebie przytłaczającego wrażenia, że wszystko to było wymierzone właśnie w niego. Czuł, że po raz kolejny zostały ukarane jego pycha, ślepa obsesja i naiwna wiara w siłę dobrych chęci. Ale przeznaczenie nie chciało dać się zjednać ani dobrymi chęciami, ani prometejskim koszem pełnym technicznych podarków, ani nawet uspokajającym werblem serc tych wszystkich, którzy wiedzieli, zrozumieli, wybaczyli mu i w końcu przyjęli pomiędzy siebie bez żadnych warunków. A zatem czym, rósł mu w gardle krzyk, czym mam cię, podły losie, przebłagać, na wszystkie rany Ziemi?! Jaką jeszcze mam odbyć pokutę, byś się wreszcie ode mnie odczepił i dał mi normalnie żyć? Czy te sześć koszmarnych lat to dla ciebie mało? Czy Enrike i Kevin nie wystarczy?! Czy odetchniesz usatysfakcjonowany dopiero wtedy, gdy odbierzesz mi moje najświętsze prawo do zapomnienia? - Proszę pana, proszę pana. - Jakaś mała dziewczynka podbiegła i złapała go za nogawkę. - Moja mamusia... - Mamusia? Co z nią? - Hannibale uklęknął i popatrzył na dziecko. Było prześliczne mimo kurzu we włosach, brudu na twarzyczce i wilgotnych jeszcze śladów łez pod oczami. Jedną rączką dziewczynka ciągnęła go z całą siłą swych słabiutkich mięśni, drugą tuliła do boku szmacianą lalkę. Zapewne swoją ulubioną, a może jedyną, która ocalała, choć po główce został tylko pęk splątanych nici. Zadziwiające, jak takie drobne, nieistotne szczegóły wzruszają i podkreślają dramat sytuacji. Ślepa furia Drzewa nie oszczędziła nawet zabawek. - Tatuś z moim bratem chcą ją wyciągnąć, ale nie dają rady. Niech nam pan pomoże! - A gdzie jesteście? - Remmuerish podniósł się z klęczek. - Tu, niedaleko. Hannibale ruszył za małą w górę rumowiska, w dalszym ciągu szacując straty i układając sobie w głowie strategię odbudowy. Czynił to mimowolnie, poza głównym nurtem swych myśli, które nie były optymistyczne. Skala katastrofy przechodziła najgorsze wyobrażenia; całe połacie miasta zostały w jednej chwili zamienione w osuwiska jak to tutaj, dziesiątki ludzi poszkodowanych fizycznie bądź nawet martwych, setki pozbawione dorobku całego życia, a ilu oniemiałych z szoku i przerażenia? Zapewne wszyscy, z przyjezdnymi włącznie. Biedna Sylwia, jak ona sobie z tym wszystkim poradzi? Jak, co ważniejsze, poradzą sobie z tym bolesnym doświadczeniem mieszkańcy New Cheshire? Jakoś będą musieli. A jeżeli ten wstrząs nie był odosobnionym zjawiskiem, lecz pierwszym z jakiejś serii? Hannibale uświadomił sobie jeszcze jedno źródło swego niepokoju - natrętnie brzęczące w uszach echo dzisiejszej rozmowy z Livanskym. Archaiczna neuromatryca, Helen Bjorg ze swoją koterią fanatyków, lęki Kreuffa, nagły paroksyzm megastruktury, która od wieków była synonimem trwałości i bezpieczeństwa - skojarzenia mnożyły się w umyśle Remmuerisha jak szczury i coraz głośniej zgrzytały siekaczami. Koniecznie musi powrócić do tamtej rozmowy z Sashem i to przy pierwszej nadarzającej się okazji. - Helga, idźże szukać dalej, trzech to wciąż za mało. - Zmęczony głos wytrącił Hannibale z zamyślenia. - Dzięki, panie, ale we trójkę i tak nic tu nie poradzimy. Może jeszcze zdarzy się jakiś uczynny. - Nie będzie potrzebny. - Inżynier jednym rzutem oka ocenił ciężar przygniatający kobietę. - Przejdźcie tylko na tamtą stronę, dobrze? - A co pan zamiarujesz? - Podnieść to, a cóż innego? Mężczyzna nie miał nawet siły śmiać się z wariata, lecz kiedy potężna belka wraz z połamanymi resztkami krokwi uniosła się w powietrze, aż krzyknął z radości. - Szybciej, to jest cięższe, niż myślałem! - ponaglił ich Hannibale. Okazało się, że kobieta po prostu zaklinowała się swymi obfitymi kształtami między belką a strzaskaną komodą i nie ma żadnych poważniejszych obrażeń, lecz darła się jak przecięta na dwoje. - Mogło tam jeszcze kogoś przysypać? - Papużki, moje malutkie papużki, oooch! - zaszlochała kobieta histerycznie, mężczyzna zaś zwiesił smutno głowę i westchnął, zrezygnowany: - Nie wiem, panie. Ja już nic nie wiem. Wszystko żeśmy stracili, wszystko. - Nieprawda. - Hannibale uśmiechnął się z przymusem. - Życia nie straciliście, a dom to tylko dom, odbudujecie go. - Jak? Za co? - jęknął mężczyzna rozpaczliwie. - Cały mój warsztat stolarski przepadł, narzędzia, drewno sezonowane! - Trzeba być dobrej myśli. - Remmuerish chciał wykrzesać z siebie jakieś lepsze pocieszenie, nic jednak nie przychodziło mu do głowy. - Spróbujcie spojrzeć na to z innej strony. Nie myślcie o tym, że spotkała was tragedia, ale że mieliście szczęście, bo żyjecie, wy i wasze dzieci. Władze miasta już wzięły się do organizowania pomocy dla ofiar, ale wy też nie możecie tylko siedzieć i rozpaczać, nikt z nas nie może. Popatrzcie na sąsiadów, wielu z nich spotkał los gorszy od waszego i na pewno nie mieliby nic przeciwko pomocnej dłoni. Nie cierpcie w samotności, ale wesprzyjcie się nawzajem. Hannibale nie oczekiwał, że ci biedacy rzucą mu się na szyję i wycałują za jego dobre, choć ogólnikowe rady, ale przynajmniej z ich oczu zniknęła gdzieś apatia i beznadzieja, a to już był ogromny plus. - Naszych sąsiadów to ja bym... - zaczął mężczyzna gniewnie, ale syn położył mu rękę na ramieniu. - On chyba dobrze mówi, tata. Jakbyśmy wszystkie się do tego wzięli, to tylko by furknęło! - Z kim, z Hipshem? Albo z Carlevitzem? Obadwa by cię w kubku wody utopiły, a ja im mam pomagać? Hałda szczątków zachrzęściła pod czyimiś niepewnymi krokami i mężczyzna odwrócił się gwałtownie. - Milan! - Nigdy nie zapomnisz mi tej przegranej sprawy w magistracie, co Jorge? Nowo przybyły całe ubranie miał w strzępach, twarz rozciętą od nosa po kraniec żuchwy i łzy w kącikach oczu. - Bo po mojej stronie była wtedy racja! - wykrzyknął Jorge, po czym momentalnie zamilkł, oblany rumieńcem wstydu. - Ech, czarcim ogonem by to wszystko! *** Most Grynish uległ niemal całkowitemu zniszczeniu, a Broylin miał poważnie nadwerężone jedno z przęseł. Przy pewnej dozie ostrożności można było po nim przejść, lecz zorganizowane przez niespożytą Bonske służby porządkowe na wszelki wypadek zamknęły go dla ruchu. Pozostał jedynie most Carle, ale i on mógł wkrótce podzielić los dwóch pozostałych, tym razem pokonany przez ciężar zdesperowanych mieszkańców, którzy zapragnęli z niego skorzystać w jednej i tej samej chwili. Remmuerish przedarł się przez tłum ludzi, których stan psychiczny oscylował pomiędzy całkowitym zobojętnieniem a szaleństwem. Kilku przechodniów ściągało właśnie siłą z barierki jakąś rozhisteryzowaną kobietę. Bulwar Nadrzeczny także był niemiłosiernie zapchany, lecz wrażenie chaosu nie było tu już tak wszechogarniające. Może za sprawą patroli zorganizowanych ad hoc przez łebskich sklepikarzy i właścicieli barów. Tych nikt nie musiał przekonywać o dobrodziejstwach wspólnego działania. Widmo szabru i zdemolowanych przez motłoch lokali miało wystarczającą siłę perswazji, lecz mimo wszystko parę kosztownych witryn nie uniknęło ręki wandala. Przykre, ale to jeszcze i tak najmniejsze ze strat, pomyślał Hannibale gorzko. Ich lista urosła już do zatrważających rozmiarów, a przecież obszedł zaledwie połowę Keshe. Może na prawym brzegu nie będzie aż tak tragicznie - bogatsze mieszczaństwo, solidniejsze budowle i tak dalej. Lecz i tu mało który dom pozostał nietknięty, a cała infrastruktura, podobnie jak nastroje obywateli, znajdowały się w opłakanym stanie. Kręte, strome uliczki wyprowadziły go na Bulwar Środkowy. Oprócz paru wyrw i jakichś połamanych chabazi nie widać było większych szkód. Instynktowny strach wygnał jednak mieszkańców na ulice, z dala od ścian i sufitów, które w każdej chwili mogły zacząć spadać im na głowy. Większość ludzi kręciła się bez celu albo zbijała w małe grupki. Hannibale ominął ich i po kilkuset metrach skręcił w pasaż Archibaldów, a stąd w Balfir i schodami Mera wyszedł na główny rynek. Tam też panował tłok, ale trochę inny, bo w ostatnich godzinach powstało tu centrum koordynacyjne i punkt pomocy dla ofiar. Na ogniodębowym bruku zamiast łóżek porozkładano rzędy koców i choć na szczęście niewielka część prowizorycznych posłań była zajęta, to i tak widok był wstrząsający. Hannibale rozejrzał się za znajomą, kraciastą koszulą Livansky’ego, którą już zaczęto kojarzyć w New Cheshire z lekarską profesją na równi ze słoiczkiem medykamentów czy karmazynowym krzyżem na zielonym tle. Dostrzegł ją w najdalszym rogu polowego szpitala i skierował się w stronę doktora, lawirując ostrożnie pomiędzy rannymi. - No i jak to wygląda? Sash wyprostował się i odwrócił zmęczoną twarz. - O, Hannibale. Nie wiedziałem, że tu jesteś. - Medyk wyglądał jak człowiek po kilku nieprzespanych nocach. - Cóż, zależy jak na to patrzeć. Z jednej strony - sam widzisz. Z drugiej jednak, jestem pozytywnie rozczarowany, bo myślałem, że będzie o wiele gorzej. - Ilu...? - Słowo „zabitych" utknęło Remmuerishowi w gardle, ale Sash był domyślny. - Na razie wiem tylko o czterech potwierdzonych przypadkach. Do końca dnia liczba ta zapewne wzrośnie, co do tego nie mam złudzeń. Ale to i tak cud, że tylko tylu. Większość zgłasza się z otarciami i zwichnięciami, jest też trochę złamań. Zupełnie jakby miasto ostrzegł jakiś szósty zmysł i ludzie zdążyli w porę usunąć się niebezpieczeństwu z drogi. - Czego, niestety, nie da się powiedzieć o materii nieożywionej - westchnął Hannibale ciężko. - Widziałeś może Sylwię? - Nawet przed chwilą. - Sash skrzywił się. - Skąd ta kobieta bierze tyle energii? Ja już ledwie stoję na nogach, a ta, choć poważnie poobijana, gania jak fryga w dziesięć miejsc jednocześnie. Teraz na przykład poleciała do magistratu, pewnie żeby skopać tyłki tym gnuśnym darmozjadom. Nie rozumiem, po co miasto w ogóle ich utrzymuje? Żeby raz na pół roku palnęli jakąś nadętą mowę? - Prawdopodobnie ma to jakiś związek z polityką, na której ani ty, ani ja za bardzo się nie wyznajemy - odparł Remmuerish z przekąsem. - Słuchaj, potrzebujesz pomocy? - Bo ja wiem... a co w tej chwili robisz? - Rachunek szkód. Wynik jest przygnębiający. - Tak fatalnie? - Większości lewego brzegu praktycznie już nie ma. Reszta jako tako przetrwała, ale też będzie wymagała sporej pracy. Chciałem obejść całe miasto, a potem zabiorę się do przygotowania planów odbudowy, cóż innego pozostaje? - Dobrze, idź, jakoś tu sobie poradzę. W końcu mam asystentów. - Ostatnie słowo Livansky wymówił z nieukrywanym sarkazmem. Remmuerish podążył za wzrokiem medyka ku opasłej sylwetce Bena Alstrunda. Stary felczer wykłócał się właśnie z jakąś dziewczyną w opasce sanitariuszki na ramieniu, używając zwrotów, jakie nie przystoją dżentelmenowi. - Graw, jakżeś go tu ściągnął? - Ja? Dziadyga sam się przytaszczył. Ale chyba tylko po to, żeby się wszystkim naprzykrzać. - Dobre chęci też się liczą. - Być może, ale w tej profesji to o wiele za mało. - Sash westchnął zrezygnowany. - Szczerze mówiąc, chyba go zaraz stąd przegonię, bo jeszcze zrobi komuś krzywdę. To co, idziesz już? - Tak, ale jeszcze tu zajrzę. Pożegnawszy się z doktorem, Hannibale zawrócił na Bulwar Centralny i ruszył wzdłuż niego w kierunku strażnicy. Uszedł zaledwie kilka kroków, kiedy coś chrupnęło mu pod nogą - szklisty, mieniący się tęczowo okruch. Wyglądał jak fragment fasetowego oka owada, powiększony paręset razy. Kryształ Niebios, jak nieliczni szczęśliwcy nazywali kawałki odpryskujące od żywoskłonu. Hannibale schylił się i podniósł migotliwy klejnot do oczu, czując się nagle dziwnie rozdwojony, żywy i martwy jednocześnie, połączony niezaprzeczalną, materialną więzią z całym ogromem megastruktury, a zarazem oderwany od niej i obojętny jak jaszczurka wobec kamienia, po którym się prześlizguje. Dlaczego, będąc cieleśnie dzieckiem Drzewa, tworem tak samo do niego przynależnym jak owa misterna koronka lamelek i soczewek, w ogóle tej przynależności nie odczuwał? Co czują inni tacy jak on? A Kevin? Jakaś para wpadła na niego z boku, nie bacząc na nic w ferworze zawziętej sprzeczki. Remmuerish uświadomił sobie, że wzburzonych głosów słychać znacznie więcej. Podniecony tłumek otaczał jedną... nie, dwie osoby. Kapłana miejscowej kongregacji helenistów Hannibale rozpoznał bez trudu, zetknął się z nim bowiem raz czy dwa. Drugiemu wystawała ponad tłum tylko głowa -rozczochrana, chuda jak u lisa i z szarą opaską na oczach. - Słuchając go, ośmieszacie się i okrywacie hańbą świątynię, której ślubowaliście wierność i posłuszeństwo! - wołał roztrzęsiony helenista. - Matka Opiekunka... - Twoja opiekunka zrzuca nam pogruchotane dachy na głowy! - padł z tłumu czyjś wzburzony okrzyk, a lisia twarz w opasce podchwyciła natychmiast: - To ty się ośmieszasz, tłusty klecho! Powiedzcie sami, bracia i siostry, gdzie się dzisiaj podziała opiekuńcza ręka tej jego Heleny, gdzie ta jej matczyna łaska po wsze czasy? - Właśnie! - ktoś inny dołączył swój gniewny protest. - Od roku regularnie daję pięćdziesiątaka na każdym misterium i co za to dostaję w zamian? - Przecież tu nie chodzi o pieniądze! - To dlaczego je od nas wyciągasz, do jasnej zarazy? Tamten nie żąda od nikogo ani grosza! - I niczego wam też w zamian nie da prócz ohydnych kłamstw! - Otóż to, dobrze ojciec mówi, święte słowa! - zapiszczał jakiś kobiecy głosik. - Co wam, ludzie, na rozum upadło? Toż te bydlaki chcą tylko narobić tu jeszcze większego bałaganu, niż jest! - Nie kłamie ten, kto idzie za nieomylnymi znakami Pana, lecz ten, kto oszukuje i zwodzi was fałszywą wiarą! - ryknął na całe gardło nieznajomy w opasce. - Spójrzcie dookoła siebie i powiedzcie mi, czy to wszystko, co dziś się wydarzyło, nie przeczy pustym słowom tego oszusta? - Jak śmiesz wyrażać się w ten sposób o ojcu, ty psia nędzo?! - A właśnie, że prawidłowo gada! Tłusty wieprz sam nie wierzy w te swoje bzdury o Helenie! - Milcz, ty wszawy bezbożniku! I niech ktoś wreszcie zamknie gębę temu ślepemu szczurowi! - Żebym ja tobie języka razem z bebechami nie wyrwał! Tłum coraz wyraźniej dzielił się na dwie wrogie grupy, którym ostre słowa z wolna przestawały wystarczać. Ktoś kogoś szturchnął, ktoś inny splunął gardłującemu sąsiadowi w twarz i po chwili był już tylko jeden wielki tumult, w którym głosy helenistycznego kaznodziei i lisiego pyska przestały się w ogóle liczyć. - Wynocha, wy czarcie gówna! Won, mówię, z naszego miasta albo wam tyłki waszymi własnymi głowami pozatykam! - A ty jeszcze dzisiaj powąchasz swoje flaki! Valdo, zapamiętaj tego gównoryjca! Kilka osób otoczyło tęgiego duchownego żywym murem i zaczęło wycofywać się razem z nim ku wejściu do pobliskiego sanktuarium. W ruch poszły brukowe klepki. Jedna z nich otarła się niemal o Remmuerisha, nieruchomego, przerażonego i zdruzgotanego. Bonske miała całkowitą rację. Rozpaczając nad strzaskanymi latarniami, nie dostrzegł, że te kilkanaście dramatycznych sekund pozostawiło w ruinach nie tylko domy, ale przede wszystkim ludzkie serca. A nic nie rośnie równie dobrze na takim rumowisku, jak chwasty. Chwasty w czerwono-czarnych barwach... Hannibale rozejrzał się z wściekłością za człowiekiem z przepaską, który zniknął gdzieś w ogólnym zamieszaniu. Może jego poplecznicy wyprowadzili go już z zacietrzewionej tłuszczy, tak jak wierni heleniści uczynili to ze swoim kapłanem? Istotnie, wpadli na ten sam pomysł, ale najwidoczniej dopiero w tej chwili. Przed schodami świątyni i na samych stopniach wrzała już regularna bitwa. Podstępny inicjator zamieszania osiągnął swój cel i wycofywał się teraz chyłkiem. Eskortowany przez kilkunastu mężczyzn niczym cezar przez pretorian ruszył wzdłuż bulwaru, oddalając się od wielkiego, rozwrzeszczanego ziarna, które udało mu się właśnie posiać w New Cheshire. Remmuerish miał nieprzepartą ochotę roznieść ślepca i jego ruchomą twierdzę na strzępy, tu i teraz. Nie, z tym śmieciem należy rozprawić się inaczej. Przyboczna „gwardia" powoli topniała, aż w końcu pozostał tylko ślepy i dwóch innych, zapewne najwierniejsze sługi. Cała trójka ubrana była najzwyczajniej w świecie, żadnych kolorowych oznak przynależności do sekty. Ot, synowie prowadzący okaleczonego rodzica. Nietrudno im było zlać się z szarą ciżbą innych przechodniów, zwłaszcza w taki dzień, jak ten. Na moście omal ich nie zgubił, ale jeden z przybocznych mimowolnie wyświadczył mu przysługę, sadzając sobie ślepca na barki. Tak przeprowadził go na drugi brzeg, po czym postawił na ścieżce i kościelne trio skierowało się ku północnym rogatkom, a stamtąd ku dawnemu, górniczemu szlakowi. Hannibale podążał za nimi aż do ostatnich zabudowań. Tu zatrzymał się na chwilę i pozwolił im niemal zniknąć mu z oczu w nadrzecznych zaroślach, a potem puścił się za nimi jak ogar. Człowiek w przepasce usłyszał go pierwszy. - W krzaki, Akkira, w krzaki, szybciej! - zawołał na jednego ze swych towarzyszy, ponaglając go kopniakiem w goleń. Ale przyboczny nie zdążył nawet zapytać, co się dzieje. Trzaśnięty w biegu przez Remmuerisha padł nieprzytomny na trawę, nie wydawszy dźwięku. Drugi z goryli wykonał imponujące salto. - Rodolf! - pisnął rozpaczliwie ślepiec. - Na razie nie będą nam potrzebni. - Hannibale chwycił kalekę jak bezbronne szczenię. - Ty mi wystarczysz w zupełności. - Kim jesteś? - zakwilił kościelny głosem niepodobnym do tego, którym nie tak dawno podburzał kesheńczyków. - Kimś, kto bardzo, ale to bardzo chętnie rozkwasiłby ci mordę na tych bambusowych tykach. To jednak byłoby... – Remmuerish trzymał wierzgającego w powietrzu chudzielca na wyciągnięcie ramienia i mógł wreszcie przyjrzeć się dokładnie jego facjacie. - Graw! Koresaria... ty jesteś Maurice Koresaria! Osłupiały diakon także rozpoznał głos swego dawnego oprawcy i zamarł. - Ramirez! Ale Rodolf mówił... Na Boga, przecież ty nie żyjesz!!! Maurice w jednej sekundzie zmalał jak suche źdźbło nad ogniem i rozdygotał się straszliwie. - Błagam - zakwilił. - Błaaagam! Hannibale zacisnął powieki. - Błagaj sobie - syknął i zarzuciwszy diakona na ramię jak pusty worek, ruszył z powrotem do miasta. *** - Nie mogę, po prostu nie mogę. - Sash zerwał się z krzesła i wbił ręce w kieszenie. - Żądasz ode mnie czegoś skrajnie nieetycznego i jako lekarz odmawiam. - A jako człowiek? - Tym bardziej. Stali teraz naprzeciwko siebie - Remmuerish i Livansky - dosłownie i w przenośni rozdzieleni przez nieprzytomnego Koresarię. - Gadasz o etyce, na którą to ścierwo naszczałoby, śmiejąc się w głos, Sash. - Tak? Czemu więc od razu go nie zlikwidujemy? - Głos Livansky’ego był przepełniony sarkazmem. - Bo śmierć to w tym wypadku za mało. - Za mało? - Livansky wytrzeszczył oczy. - Czyś ty oszalał, człowieku? Może faktycznie oszalałem, pomyślał Remmuerish, może cały czas byłem szalony i tylko karmiłem się ułudą, że jest inaczej. Ilekroć jego wzrok zahaczał o nieruchome rysy Koresarii, wzbierało w nim obrzydzenie, a czysta, skondensowana nienawiść rozbrzmiewała ogłuszającym, minorowym akordem. Uwolnić to miasto od czerwono-czarnego przekleństwa? Pomóc innym w niedoli? Znaleźć przebaczenie i wewnętrzny spokój, tak? Nie łżyj, Remmuerish, choć raz jeden nie łżyj własnemu sumieniu i powiedz wreszcie głośno, czego tak naprawdę od samego początku pragnąłeś: ZEMSTY! - Możliwe. - Hannibale zmusił się, by spojrzeć w oczy Livansky’emu. – Ale powiedz, Sash, co czuje empata na widok cierpiących? - Skąd mam wiedzieć? - Livansky przełknął głośno ślinę. - Stąd, że jesteś jednym z nich. Na rynku twój ton był rzeczowy, niemal beznamiętny, ale to tylko profesjonalna maska, znieczulenie, które sobie aplikujesz, bo inaczej niczego byś nie zrobił. Nogi wcale nie uginały się pod tobą ze zmęczenia, lecz z bólu, który odczuwałeś razem z ofiarami dzisiejszej katastrofy. – Remmuerish nachylił się ku niemu. - A teraz wyobraź sobie nie dziesiątki, lecz setki, tysiące ludzi ciętych, miażdżonych i krojonych żywcem... - Przestań! - W porządku, ja mogę przestać, ale czy zaślepiony kościelną propagandą motłoch też cię usłucha? Wątpię, Sash. Szkoda, żeś nie widział, co Koresaria osiągnął dzisiaj kilkoma zaledwie okrzykami. Ta kanalia musi zostać rozdeptana, i to rozdeptana spektakularnie, nie po cichu. - To jest zwykły emocjonalny szantaż. - Rozdarty wewnętrznie Livansky omal nie wywiercił sobie dziury w czole, z taką nerwowością je tarł. - Posługujesz się mną... - Nie, Sash, nie. - Hannibale podszedł do przyjaciela i objął go ramieniem. - Ja tylko uświadamiam ci, przed jakim stoisz wyborem - twoja moralność przeciwko bezwzględnej niemoralneści KOR. Oni nie są warci takich rozterek, nawet nie zachowują się już jak istoty ludzkie, którym przysięgałeś służyć! Naprawdę chcesz któregoś dnia obudzić się po szyję w łajnie? Zrób to, o co cię proszę, Sash, przecież wiem, że w gruncie rzeczy zgadzasz się ze mną. - Ale grzebanie komuś w głowie, zwłaszcza - medyk podkreślił dobitnie - z tak zwanych szlachetnych pobudek... Graw, Hannibale, wystarczy raz tylko zacząć! Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaka to pokusa! - Mylisz się, doktorze. Przez chwilę obydwaj milczeli, Remmuerish zmęczony i zniesmaczony swoim zachowaniem, Livansky zaś wstrząsany ostatnimi spazmami walki ze swym alter ego. - No dobrze - rzekł w końcu ponuro. - Ale pozwól, że zrobię to po swojemu. - Naturalnie. Byle zadziałało. - Zadziała - westchnął Sash i przeniósł wzrok na wynędzniałe oblicze Koresarii. - Kiedy ma być to ich kazanie? - Chyba pojutrze. Chcesz, żebym został? - Dam sobie radę. Nie bój się, będzie spał do rana jak niemowlę i niczego nie będzie pamiętał. A teraz już zostaw mnie samego. *** Kwadrans przed zapowiedzianym wystąpieniem Maurice'a Koresarii główny rynek zapełnił się grupkami rozszeptanych mieszczan. Nie tak gęsto, jak obawiała się Sylwia, ale jak dla Hannibale ludzi było i tak o wiele za dużo. Jego pomysł nie wydawał się już taki świetny jak przed dwoma dniami. Stał teraz z Livanskym na schodach magistratu w cieniu wielkiego cedru. Mało odzywali się do siebie, gdyż niedawna bezwzględność Remmuerisha zostawiła swój ślad, mimo że jeszcze tego samego dnia przeprosił doktora. Bonske pojawiła się na rynku tylko na chwilę i opuściła ich po gorącej wymianie zdań. Enigmatyczne wyjaśnienia Remmuerisha bardziej ją rozsierdziły, niż przekonały, zgodziła się jednak dać im cały kwadrans, nim wkroczy ze swymi ludźmi do akcji. Prawdę rzekłszy, nawet Hannibale nie wiedział, jaką operację przeprowadził Sash na diakonie i jaki ostatecznie będzie jej efekt. Ufał przyjacielowi bardziej niż sobie samemu, ale czy nie ryzykują zbyt wiele? Liczba zainteresowanych kościelnym zgromadzeniem coraz bardziej go niepokoiła. Gdybyż to było tylko paru nieuleczalnych ciekawskich, co to muszą wszystko widzieć i słyszeć, być może machnąłby ręką na Koresarię. Na to jednak było i tak za późno, a zatem musi wypić piwo, którego nawarzył. - A może on w ogóle nie przyjdzie? - mruknął na wpół do siebie, na wpół do milczącego Livansky’ego. - Czyś ty go przypadkiem nie tak właśnie zaprogramował? - Ja nikogo nie programowałem, Hanni - odparł Sash krótko i oschle. - Och, to była metafora... - Przyjdzie. - Livansky wyjął na chwilę rękę z kieszeni i przetarł oczy. - Na pewno. Wśród obywateli, z których wielu przywiodła tu tylko czysta małpia ciekawość, także narastało zniecierpliwienie. Wcześniejsze, ściszone rozmowy zmieniły się w rozgwar jak na bazarze, czyjś śmiech podchwyciły inne gardła i wkrótce zwarty dotąd tłum począł się rozpraszać. A potem niespodziewanie umilkł i skupił się na powrót wokół mównicy burmistrza. - A już miałem nadzieję... - westchnął Remmuerish. Płonną, niestety. Znajoma ruda wiecha Koresarii wykwitła niczym pochodnia nad rozfalowanym łanem mieszczańskich głów. Diakon w asyście nieodłącznych goryli pewnym krokiem wstąpił na trybunę i z niejakim wysiłkiem uniósł w górę zdeformowane ramiona. Stał tak, już nie w dziadowskich łachmanach, lecz w czarnym klitrze z czerwonymi oczami wyszytymi na piersiach i kiedy ostatnie szmery ucichły, zaczął nadspodziewanie czystym i donośnym głosem: - Wiara - tu zrobił krótką, efektowną pauzę - wiara jest w każdym z nas, kimkolwiek jesteśmy, cokolwiek robimy, w jakikolwiek sposób patrzymy na świat. Wiara w to, że po nocy nadejdzie dzień, że wrócimy bezpiecznie z dalekiej podróży, że kochający syn będzie przy ojcu w ostatniej godzinie, że będziemy zdrowi, syci i szczęśliwi po kres naszych dni. Tak, bracia i siostry, wiara to rzecz potężna i wszechobecna, aby jednak stała się dla nas prawdziwą podporą i schronieniem dla ducha, musi mieć swój cel większy, ponadludzki, boski! Ona wypływa z naszych serc i umysłów, lecz jeśli utknie gdzieś w połowie drogi pomiędzy nami a Słowem, zwiędnie i skarleje zamiast rozkwitnąć i przeistoczyć się w najczystszy dar Pańskiej szczodrobliwości. Remmuerish słuchał, z sekundy na sekundę coraz bardziej przerażony rozmiarami swojej głupoty. Jeśli, o zgrozo, płomienna mowa Koresarii robiła wrażenie nawet na nim samym, to co w tej chwili musiało dziać się w głowach tych mieszczan zapatrzonych z rozdziawionymi gębami w ślepego kaznodzieję? Trzeba go było od razu zamknąć i wyrwać jęzor, a nie bawić się w jakieś psychologiczne esy-floresy! - Sash, co to ma znaczyć?! Co ty zrobiłeś? - Spokojnie. - Livansky nawet nie drgnął. - Zaufaj mi. - Ale co mu zrobiłeś?! - powtórzył Hannibale błagalnie. - Do licha, przecież jeszcze trochę, a wszyscy będą gotowi jeść tej padlinie z ręki! Graw, co ja najlepszego wymyśliłem? - Cierpliwości, przyjacielu. - Głos Livansky’ego był niewzruszony. - Już niedługo. Słuchaj i patrz. Trudno było nie słuchać, bo Koresaria rozkręcił się na całego: - ...lecz jedynie ta droga, która została nam objawiona w boskim planie, jest prosta i właściwa, a wszystkie inne kręte i zwodnicze - grzmiał coraz pewniejszy siebie. - Czyż nie obwieścił wam dzisiaj Pan, głośno i dobitnie: ,Jam jest, który światem całym niby kruchą słomką potrząsam w gniewie! A gniewnym, gdyż sługi moje na manowce schodzą, zdradliwym przewodnikom i bałwanom w kobiecych fatałaszkach posłuch dając". I jako ten, któremu Pan nasz w swej nieskończonej łaskawości rąbka swej tajemnicy uchylił, zapewniam was, bracia moi i siostry, że nie wyrzekł on jeszcze ostatniego słowa i że ostrzegł was jeno dobrotliwie: nie błądźcie! Nie błądźcie, powtarzam, obudźcie się póki czas i otwórzcie szeroko swe serca na prawdę, jedyną, najważniejszą i klarowną jak niebiański kryształ! „A jakaż to prawda?", zakrzykniecie. Chcecie wiedzieć? Koresaria - ten mizerny, okaleczony szczur - górował w tej chwili nad morzem głów, jakby to nie dwóch osiłków podpierało go z boków, lecz w istocie jakaś moc nadprzyrodzona rozdęła go i przydała lekkości, unosząc ku wyżynom niedostępnym dla pospolitych śmiertelników. Wielka kulminacja wisiała w powietrzu i ludzie wstrzymali oddech. Diakon po raz kolejny rozpostarł ramiona w uniwersalnym geście wszystkich kaznodziei świata. Rozpostarł je... i zastygł, bo język, który ześlizgnął się nagle z krasomówczej gładzi, utknął mu w gardle jak kluska. Przez długie sekundy nad rynkiem panowała niemal kompletna, pełna napięcia cisza, a potem Koresaria opuścił powoli ręce i wybuchnąwszy ni z tego, ni z owego szyderczym rechotem, wysyczał: - Tak? Chcesz wiedzieć, kmiocie jeden z drugim? Chcecie wiedzieć, owieczki wy moje słodziutkie, wy obsrane po pachy barany? Wiara? Nie obchodzi mnie, w co wierzycie, mam to w zadku na głębokość kija! Prawda zaś jest tylko jedna: że was wszystkich serdecznie, szczerze i z samego jądra mych trzewi nienawidzę! Chcę, żebyście zdychali, żebyście cierpieli tak samo, jak kiedyś cierpiała moja cała rodzina. Żebyście wili się w mękach tak, jak moja biedna Anandi, kiedy ten podły świat mi ją odbierał! Pluję na wszystkich bogów i demonów, sram na niebo i piekło wymyślone przez takich jak wy, przez takie cyniczne, ludzkie hieny! Odebraliście mi wszystko, co miałem - przyjaciół, miłość, zasady! A potem z zimnym wyrachowaniem odkupiliście ode mnie duszę, bo była już za bezcen, i oddaliście jej żałosne, zmaltretowane strzępy! Zostawiliście mi jedynie nienawiść, podłe żmije, i tą samą nienawiścią ja wam teraz odpłacę! Coś czerwonego śmignęło ponad głowami i uderzyło zaplutego z wściekłości diakona prosto w twarz. Rozsierdzony tłum gwizdał i rzucał przekleństwa. Koresaria na próżno próbował ich przekrzyczeć i pozostać na podwyższeniu. Za pierwszym pomidorem poleciały następne pociski. Obok niego nie stał już nikt, kto by go osłonił, bo przybocznych wywiało z trybuny jak dym. Ze wszystkich ludzi na placu tylko Hannibale zapragnął nagle rzucić się nieszczęśnikowi na pomoc, nie potrafił jednak ruszyć z miejsca zdrętwiałych nóg. - Może jestem beznadziejnie naiwny - głos Livansky’ego docierał do uszu Hannibale jakby z drugiego końca miasta - ale dla mnie całe zło tego świata bierze się z kłamstwa, a jedyną odtrutką jest prawda w czystej postaci. Zgadzasz się ze mną przyjacielu? Hannibale? Remmuerish osunął się na schody i ukrył twarz w dłoniach. - Co ci jest? - Nic. - Tłum zaczął się pośpiesznie roztapiać, ktoś krzyczał głośniej niż inni, chyba Sylwia. - Już po wszystkim? - Na to wygląda - westchnął Sash. - Nie wiem tylko, czy tego właśnie chciałeś. - Tak, chciałem - wyszeptał Hannibale. - Będę się za to smażył w piekle, jeśli istnieje, ale przynajmniej ten biedny Koresaria jest już wolny. ROZDZIAŁ 14 Od historii z diakonem minął równo tydzień, lecz dopiero teraz Hannibale zdecydował się ponownie odwiedzić medyka. Tę długą przerwę częściowo usprawiedliwiał ogrom pracy związanej z przywracaniem miasta do poprzedniej funkcjonalności. Tak naprawdę jednak Remmuerish chciał po ostatnich zajściach dać zarówno Livansky’emu, jak i sobie trochę czasu. Lincz Koresarii okazał się głębokim wstrząsem dla obydwu. Dla Remmuerisha był momentem prawdy o sobie i jednocześnie katharsis, przesileniem i wyjściem z mroku swojej jaźni. Szok Livansky’ego był bardziej konkretnej natury - w końcu to jakby z jego własnej ręki zginął człowiek, do tego jakże okrutną śmiercią. Duża część winy za koszmary dręczące lekarską duszę Sasha spadała na Hannibale i inżynier wiedział to najlepiej. Szedł zatem niepewny, czy siedem dni to wystarczająco długo na zabliźnienie ran i nabranie przez Livansky’ego dystansu do tego, co się wydarzyło pomiędzy nimi. Cóż, co się stało, to się nie odstanie, ale Maurice Koresaria nie był wart utraty przyjaźni Sasha. Remmuerish stanął przed drzwiami doktora i zapukał. Sash musiał być w środku, bo do uszu Hannibale dochodził przytłumiony dźwięk jego głosu, ale minęła dłuższa chwila, nim Livansky mu otworzył. Jego twarz rozpromieniła się od razu, a Hannibale poczuł niewymowną ulgę. - Graw, no, nie stój tak, wchodź do środka! - Uśmiech doktora tylko częściowo pokrywał jego wzruszenie. - Mam w gabinecie jakąś rozhisteryzowaną panienkę przed rozwiązaniem, ale ona już sobie idzie. Hannibale przestąpił próg i wszedł do szerokiego westybulu utrzymanego w kojących, pastelowych barwach. Cały dom Sasha miał podobny koloryt i oszczędny, lecz gustowny wystrój oraz styl, który co bogatsi i bardziej snobistyczni obywatele New Cheshire zaczęli ostatnio kopiować. - Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale powoli wyrastasz na kreatora mody w tym mieście - zagaił Remmuerish obojętnym tonem, kiedy doktor zamknął drzwi za pacjentką. - Ludzie malują sobie ściany tak jak ty, zaczynają nosić kraciaste koszule... - Płeć odmienna też? - zachichotał Livansky. - Nie zdziwiłbym się - odparł Hannibale z udaną powagą. - Jesteś przystojny, samotny i z pozycją. Wszystko co trzeba, żeby mieć niejedną admiratorkę. A paradowanie w charakterystycznym ubraniu jako forma dyskretnego sygnału dla obiektu potajemnych westchnień? Czemu nie? - Przestań! Najpierw Sylwia, a teraz ty - skrzywił się Livansky. - Wybijcie sobie z głowy jakikolwiek zamach na mój celibat. Za stary już jestem na związek i przedkładam święty spokój nad obiadki o regularnych porach. Poza tym lubię od czasu do czasu wypić coś poważniejszego od erba matę, a babie na pewno nie spodobałby się taki zwyczaj. A skoro już o tym mowa... - Przecież wiesz, że częstowanie mnie alkoholem praktycznie oznacza picie do lustra. - Za to bukiet potrafisz docenić, jak mało kto! A dzisiaj mam rzecz wyjątkową. - Sash przeszedł do gościnnego i wyjął na stół elegancki opalizujący dekanter. - Prezencik od Dariusa, oryginalny likier grzybowy Hukkala. Co ty na to? - No dobrze - zgodził się Hannibale. - Jedną lampkę dla smaku. Livansky odmierzył płyn do dwóch pucharków, którymi wznieśli toast za jak najrychlejsze zakończenie odbudowy Keshe, po czym zamilkł zapatrzony w swoją porcję trunku. - Myślałem, że już nigdy do mnie nie zajrzysz - powiedział po chwili. - A ja, że nie mam po co - odparł Hannibale cicho. – Zmusiłem cię do czynu haniebnego. - Daj spokój! To była rzeczywiście kanalia i miałeś słuszność. - Nie kanalia, Sash, tylko... - Wiem, wiem - przerwał Livansky. - Zrozumiałem to w pełni dopiero na drugi dzień. Myślałem nawet, żeby zajść do ciebie, bo byłem naprawdę niespokojny o twój stan. Chciałem sprawdzić, jak się czujesz, no i przeprosić za swoje okrucieństwo. - Za co? - To była kanalia - powtórzył Sash z naciskiem, obracając pucharek w palcach. - Przynajmniej w wersji, w jakiej opuścił ten padół. Ale przede wszystkim był ofiarą czyichś wcześniejszych manipulacji na umyśle, podobnie jak ty. Hannibale skrzywił się mimo woli. - Jego śmierć przeżyłeś pewnie, jakby to była twoja własna - kontynuował Livansky - ja zaś wówczas tego nie dostrzegłem i to, jak zareagowałeś, wziąłem za czystą satysfakcję z rewanżu. Tym samym sprawiłem ci ból i dlatego przyjmij moje najszczersze przeprosiny. - Nie masz za co przepraszać - rzekł Remmuerish półgłosem. - Wtedy przede wszystkim poczułem ulgę, że jego cierpienie dobiegło wreszcie kresu. Graw, ciekawe, jak długo ten nieszczęśnik męczył się pod butem obcej jaźni? - Nie obcej, Hanni, tylko swojej własnej, tak samo zresztą, jak to było w twoim przypadku. Ktoś zebrał w tym człowieku wszystko, co najgorsze, doprawił paroma ohydztwami i wepchnął mu to z powrotem do głowy. Jeśli jednak dręczą cię rozterki, czy zamiast zrobić to, co zrobiliśmy, nie mogliśmy uratować Koresarii, to od razu ci mówię, że nie. - Dlaczego? - Zastanawiałeś się nad tym, prawda? - Sash popatrzył przyjacielowi w oczy. - Niestety, w przeciwieństwie do ciebie Koresaria nie był oddzielony fizycznie od swojej karykatury, a to, co wydobyłem z podświadomości, było ostatnim krzykiem rozpaczy jego dawnego „ja". Nie byłoby czego odzyskiwać, bo Koresaria-diakon całkowicie zdominował prawdziwego Koresarię, kimkolwiek wcześniej był. - Rozumiem... Dobrze, dajmy już spokój Koresarii, niech Drzewo przyjmie go do swego łona - westchnął Remmuerish i po krótkiej chwili milczenia zmienił temat: - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym porozmawiać o czymś, co nie daje mi spokoju. Chodzi mi o ten mnemon, którego zawartość przelałeś do centronu. - Ach, tak... - Livansky spochmurniał. - Sądziłem, że już dawno zapomniałeś. - Sam wiesz najlepiej, że mannekeny niczego nie zapominają. - Hannibale uśmiechnął się z ironią. - Jednak tamta nasza rozmowa wyjątkowo nie przestaje za mną chodzić. A im dłużej się zastanawiam, tym mniej cała ta sprawa mi się podoba. Zwłaszcza w połączeniu z katastrofą sprzed tygodnia. - A co ma wspólnego jedno z drugim? - Z opisu kapsuły wynika, że w twoje ręce trafiło absolutne kuriozum. Więcej, rzecz, która w ogóle nie powinna znaleźć się w naszych czasach. - Pamiętani, mówiłeś coś podobnego. - W dodatku z nienaruszoną zawartością. - Tego nie twierdziłem. - Zatem była naruszona? - Tego też nie mówię. Ale co, u licha, może mieć jakaś starożytna neuromatryca do trzęsienia, które nawiedziło New Cheshire? - Odpowiedz mi najpierw: czy zawartość tej matrycy była, czy też nie była oryginalna? Livansky potarł podbródek. - Uff, trudne zadajesz mi pytania. Spieszyłem się, nie miałem głowy ani czasu na szczegółowe procedury diagnostyczne... - Zdaję sobie sprawę. Niemniej ktoś z twoim doświadczeniem zauważa niektóre drobiazgi odruchowo. - Tyle tylko mogę ci rzec, że nie dostrzegłem żadnych podejrzanych śladów na kontaktach tamtej kapsuły. Innymi słowy, albo istotnie była nietknięta, albo, jeśli ktoś w niej grzebał, to tak zgrabnie, że mi to umknęło. - Jest zatem prawdopodobne, że zawartość mnemonu była równie stara, jak sama kapsuła? - Teoretycznie tak. - I co się z nią stało? - Z tą matrycą? Nie wiem, została w pracowni, więc pewnie zabrali ją ci z wolontariatu. - Czy... - Remmuerish zastanawiał się przez chwilę nad właściwym sformułowaniem pytania - czy policja mogła zorientować się, co wpadło jej w ręce? - Raczej wątpię, ale jak znam życie, to moja sprawa ostatecznie wylądowała wraz z dowodami w Antydehu, a tamci to już zupełnie inna śpiewka. - Antydeh, czyli bezpośrednie przedłużenie Apex Nos - zadumał się Hannibale. - Graw, wyjaśnisz wreszcie, do czego zmierza ta wypytywanka? Remmuerish spojrzał na niego przeciągle. - Wiesz, że swego czasu trawiłem każdą wolną chwilę - i nie tylko wolną - na tropieniu historycznych zagadek. - Twoje archiwum... - Tak. - Hannibale uśmiechnął się niewesoło. - I w ciągu trzech lat dowiedziałem się wielu zadziwiających rzeczy, o których większość przeciętnych zjadaczy chleba nie ma zielonego pojęcia. Ciekawe, czy człowiekowi na twoim poziomie edukacji mówią coś słowa „nihilista" bądź „EPHEMERe"? - Nihilista to wiem, a drugie... - Naprawdę? - No, nihilista, czyli ktoś, komu na niczym nie zależy, abnegat. - Nie, Sash, nie o to mi chodzi. Nihiliści byli grupą fanatycznych homofobów, od których to wszystko - Remmuerish zatoczył ręką koło - się zaczęło. Drzewo, helenizm, mannekeny, cały nasz obecny świat jest poniekąd ich dziełem. EPHEMERe zaś - to wiem od Noela Kreuffa - stanowiły pierwowzór dzisiejszych matryc świadomości. Ich prymitywne prototypy były jak widać wyjątkowo udane, skuteczne i trwałe. Ja sam spędziłem w jednej z nich sześć koszmarnych lat, koszmarnych głównie dlatego, że byłem świadom upływu czasu. Drugą zaś trzymałeś w ręku właśnie ty. Livansky słuchał go coraz bardziej zafascynowany. - A teraz najistotniejsza część. Tych prototypów wykonano zaledwie sto sztuk, z czego około trzydziestu znalazło się... słuchasz mnie? - Jasne, jasne. - No więc, około trzydziestu z nich znalazło się w głowach Projektantów, - Kogo? - Twórców Drzewa, najoględniej mówiąc. To była śmietanka intelektualna epoki, zwerbowana przez nihilistów pod pozorem ratowania świata. W rzeczywistości cele tej grupy były zupełnie przeciwne, ale mniejsza o to. Ważne, że z jakichś powodów – może po prostu chcieli zachować sobie kolekcję geniuszy na przyszłość - nihiliści zaimplantowali owych trzydzieści kapsuł w głowach Projektantów, i to na wiele lat przed germinacją. - Co? - Livansky chciał uczciwie poprzestać na jednym pucharku, ale po tych słowach z miejsca zrobił sobie dolewkę. – Czekaj no, co ty mówisz? - Że jest wielce prawdopodobne, iż niechcący doprowadziłeś do... nazwijmy to zmartwychwstania któregoś z owych Projektantów. Medyk przez dłuższą chwilę wpatrywał się niepewnie w Remmuerisha, po czym roześmiał się niepewnie. - No popatrz, prawie dałem się nabrać. Podoba mi się ta historyjka, ma w sobie coś metafizycznego, a ja zawsze... - Sash - Hannibale zajrzał przyjacielowi głęboko w oczy - ja już dawno nie byłem tak poważny. - E, tam. - Livansky zerwał się z krzesła. - Matryca może i była stara, owszem, ale niemożliwe, żeby aż tak, to po pierwsze. A po drugie choćby i była, to zapis nie mógłby w niej przetrwać po tylu wiekach. - Przy tworzeniu tych EPHEMERe położono szczególny nacisk na trwałość i niezawodność. - Uwierz mi, przyjacielu, bo trochę się na tym znam. - Podekscytowany medyk machnął swoim pucharkiem, nie zauważając, że rozchlapuje szlachetny trunek. - Informacja zarejestrowana na jakimkolwiek fizycznym nośniku ma tego samego wroga, co wszystko we wszechświecie, to jest entropię. Mogę ci nawet podać odpowiedni wzór, według którego oblicza się okres półtrwania zapisów neuralnych. Wyniki będą zależne od zastosowanego współczynnika, a ten z kolei od typu matrycy, warunków użytkowania, metody rejestracji, i tak dalej. Niemniej zawsze otrzymasz jakiś skończony odcinek czasu, po którym zawartość neuromatrycy nieodwracalnie się degeneruje. A ty jeszcze mówisz o technologii sprzed... sprzed... Nie, Hanni, to niemożliwe! - Sam powiedziałeś przed chwilą, że zapis mógł być oryginalny. - Ale teraz rozumiem, że nie mógł. Ergo, w mnemonie nie siedział żaden Projektant. Przykro mi, stary, chyba podniecasz się nadaremnie. - Psychogram był jednak kompletny. To też twoje własne słowa. - Kompletny, lecz o wiele późniejszy. - Ale głowy byś za to nie dał? - Do licha, o co ci właściwie chodzi? - Livansky pociągnął solidny łyk. - Odżyła w tobie obsesja na punkcie staroci? - O, nie, to mam już za sobą - zapewnił go Hannibale solennie. - Ale w tym momencie nie chodzi już tylko o mnie. - A o co? - O Drzewo, o nas wszystkich - westchnął Remmuerish. - Wstrząsy, takie jak ten ostatni, nie mają odpowiednika w pisanej historii New Cheshire, a osobiście poczyniłem jeszcze w ostatnich dniach parę innych niepokojących obserwacji. Na przykład dzień w dzień odpadają coraz to nowe płaty kryształu niebios, zaburzeniu uległ też dobowy rytm pływów w Rzece. Mówię ci, Sash, z Drzewem dzieje się coś nienormalnego i choć nie wykluczam jakiejś naturalnej przyczyny, to jednak nie przestaje mnie dręczyć myśl, że jest to efekt czyjegoś celowego działania. - Czyjego niby? Tego twojego domniemanego, zmartwychwstałego Projektanta? Powtarzam ci, to nie mógł być nikt z tych ludzi! - rzekł Livansky z naciskiem. - Możliwe. Jednak dopóki się nie upewnię, dopóty nie zaznam spokoju. - W jaki sposób? - Zacząłbym od znalezienia tego twojego EPHEMERe. - Graw! Chcesz wrócić do Wierzchołka? - I tak kiedyś to zrobię, bo muszę w końcu spojrzeć w twarz mojej żonie i córce... Na pewno jednak nie wybiorę się sam. - Przykro mi, ale jeśli myślisz o mnie, to od razu odmawiam. - Raczej o Kreuffie, Gerhardzie i reszcie. Przede wszystkim jednak muszę zlokalizować tę neuromatrycę, a poprzez nią samego Projektanta, jeśli dopisze mi szczęście. - Nie ma co, wbiłeś to sobie do łba na amen! - Livansky machnął ręką i nalał kolejną porcję likieru. Zadanie z pozoru wydawało się niewykonalne. Po tylu stuleciach bezustannej pracy nadajniki wszystkich ocalałych EPHEMERe musiały być już bardzo słabe, o ile w ogóle jeszcze działały. Ten, w którym Durqvartz zamknął Hannibale, mógł stanowić wyjątek, a i tak Kreuff omal go nie przegapił. Drugi problem stanowił nośnik sygnału, który był dwojakiej natury: akustyczny (w zakresie bezpiecznych dla ludzkiego mózgu infradźwięków) oraz radiowy. Co prawda od kilku miesięcy Hannibale słuch miał wyśmienity, ale nie aż do tego stopnia, radio zaś jako środek komunikacji znał już tylko z lekcji historii i kursów przygotowawczych na Akademię Umiejętności. Oczywiście, sklecenie działającego odbiornika było dla niego inżynierską fraszką, ale bardziej skomplikowany i czuły detektor, jakiego teraz potrzebował, to już zupełnie inna sprawa. Poświęcił kilkanaście wieczorów i w końcu zbudował machinę jako tako spełniającą wszystkie wymogi. Ubocznym efektem tego majsterkowania był chwilowy ferment w przemytniczo-kupieckim światku, gdyż do budowy odbiornika potrzebował specjalnych komponentów, niedostępnych od ręki. Dał zatem listę Dariusowi, ten zaś przekazał ją dalej, nie wypytując Remmuerisha o nic. Niestety, wyczuleni na każde wahnięcie koniunktury kupcy zrozumieli to po swojemu i z właściwym dla siebie handlowym refleksem w przeciągu paru dni zalali New Cheshire rezonatorami molekularnymi i całą masą innych specjalistycznych produktów. I omal nie znaleźli się na krawędzi bankructwa, kiedy zdobyty z takim trudem towar nie znalazł ani jednego nabywcy. Zbudowanie detektora to był jednak dopiero początek. Teraz należało urządzenie wykalibrować, a nie za bardzo było względem czego. Remmuerish zaczął od przeczesania eteru w pełnym zakresie częstotliwości, wsłuchując się po kolei we wszystko, co emitowało fale elektromagnetyczne, od własnego neuromotoru począwszy, a na pulsarach kończąc. Przy tej okazji wyszło na jaw, jak wielu ludzi wciąż porozumiewa się ze sobą drogą radiową. Kilkakrotnie wychwycił również coś, co wyglądało obiecująco, jednak za każdym razem kompensator dopplerowski wskazywał na ogromne oddalenie źródła, rzędu tysięcy jednostek astronomicznych. Całkiem możliwe, że Hannibale był pierwszym człowiekiem od stuleci, który odebrał wołanie starożytnych sond międzyplanetarnych. Było to wzruszające rozczarowanie, ale miało również dobrą stronę, posłużyło mu bowiem jako swego rodzaju test czułości aparatury. Nadajniki owych archaicznych statków musiały już ledwo zipieć ze starości, mimo to słyszał je całkiem dobrze. A skoro tak, to z wykryciem EPHEMERe nie powinien mieć kłopotów, gdyż bez wątpienia znajdowały się znacznie bliżej. Trzeba tylko zabrać się do tego systematycznie i z jakimś pomysłem. Hannibale zaczął skan od nowa. Tym razem zatrzymywał się na każdym sygnale o odpowiedniej charakterystyce i odnotowywał skrupulatnie jego częstotliwość. Pod koniec skali miał już zadziwiająco pokaźną kolekcję, którą należało uporządkować według jakiegoś klucza. No dobrze, na początek niech będzie odległość źródła emisji. Odsiew według tego kryterium (maksimum trzy tysiące kilometrów, zakładając, że obecny właściciel poszukiwanej neuromatrycy nie wywiózł jej jeszcze z Drzewa) wciąż pozostawiał Remmuerisha z sześćdziesięcioma dwoma potencjalnymi trafieniami. Kiedy jednak sprawdził je po raz wtóry, aż trzy czwarte okazało się echem interferencyjnym albo zwyczajną pomyłką, po paru zaś godzinach znalazł już tylko cztery. Reszta zniknęła i choć powtórzył skan jeszcze trzykrotnie, nie pojawiła się już więcej. - Cztery - mruknął wyłączając aparat. - Właściwie dziw, że aż tyle. Jedna najprawdopodobniej moja gdzieś w tracheoduktach, a pozostałe trzy... hm... Ostatnią techniczną kwestią do wyjaśnienia była konkretna lokalizacja neuromatryc, ale to wymagało dodatkowych zabiegów. Dwa dni później Hannibale miał wszystko gotowe. Do południa biegał jak zwykle po całym mieście, doglądając coraz sprawniej postępujących robót naprawczych, a potem ze swoim detektorem i paroma innymi drobiazgami pod pachą ruszył w kierunku Lasu. Tuż za starym schroniskiem drwali postawił odbiornik na ziemi i odszukał swoje sygnały, wciąż regularne i klarowne. Stamtąd przeniósł się na drugi brzeg i piętnaście kilometrów na wschód od miasta powtórzył całą operację, na koniec zaś podwiesił detektor do próżniowego balonu i posłał go w górę niemal na całą długość linki, prawie pod sam żywoskłon. Miał teraz trzy punkty bazy triangulacyjnej, niezbyt może rozległej, ale wystarczającej w zupełności do uściślenia miejsca pobytu domniemanych neuromatryc. Musiał jeszcze tylko wykonać jedno prościutkie obliczenie... - Zaraz, coś tu się chyba nie zgadza. Ale jakkolwiek kalkulował, wynik pozostawał tak samo zaskakujący. Żadna z EPHEMERe, jeśli to naprawdę one były źródłem emisji, nie znajdowała się bowiem w Wierzchołku ani nawet nigdzie w jego bezpośrednim sąsiedztwie, lecz jakieś trzysta kilometrów poniżej miejsca, w którym stał. - Nic z tego nie rozumiem - mruknął. - Nic a nic. *** - Gerhard... - Nie teraz, Noel. Ale to naprawdę ważne. - A to - von Klosky trzasnął ze złością stosem dokumentów o blat - jest jeszcze ważniejsze. Raporty stąd, raporty stamtąd, chyba z dziesięć nowych rezolucji, mema, sprawozdania. Nawet jakieś parszywe donosy tu lądują i wszystko to muszę przynajmniej przejrzeć, a doba jak na złość ma tylko dwadzieścia pięć godzin. Przykro mi, Kreuff, nie mam w tej chwili czasu na twoje rewelacje. - Niewiarygodne, jak to szybko postępuje - parsknął Noel. - Co takiego? - Śmierć mózgu pod wpływem toksyny biurowej. - Czego? Wybacz, ale nie bardzo rozumiem. - Och, rozumiesz aż za dobrze, przyjacielu. - Kreuff! - No, co? Może jeszcze wezwiesz ochronę, żeby usunęła natręta? - Człowieku, ja naprawdę mam w rozziew roboty, a ty mi tu... - Jakiej roboty? Te zasrane świstki? - Noel machnął ręką i pedantycznie ułożony stosik rozjechał się po lśniącym biurku jak talia kart. - Co się z tobą dzieje, Gerhard? - Słuchaj no... - Pytam, co się z tobą dzieje? - Kreuff pochylił się nad biurkiem. - Ale może lepiej, żebyś sam sobie odpowiedział na to pytanie, póki jeszcze czas. - Nie mam go - odwarknął von Klosky. - Boś się dal wrobić jak ostatni dureń! Czy ty naprawdę nie widzisz, jaki znaleźli na ciebie sposób? Spójrz! - Noel porwał pierwszą z brzegu kartkę i zmiął ją w kulkę, nim przerażony Gerhard zdążył mu wydrzeć dokument z dłoni. - Bombardują cię ze wszystkich stron spreparowaną makulaturą, topią cię w niej, a ty to wszystko łykasz jak głupi, bo się na tym nie wyznajesz. - Bzdura! Doskonale potrafię oddzielić ziarno od plew. - Człowieku, do kogo ty to mówisz? - Kreuff skrzywił się z politowaniem. - Kilka lat cię obserwowałem i wiem, czym jest dla ciebie papierkowa robota - polem minowym bez oznakowań. - Jasna macierz, przecież muszę dojść porządku w tym bajzlu, a jak mam to zrobić bez tego? - Von Klosky potrząsnął plikiem kartek. - Jak? Po pierwsze, wyjdź z czterech ścian i rozejrzyj się dookoła. Po drugie, natychmiast wywal te idiotyczne petycje i całą resztę gówna do kosza, albo wkrótce zadławisz się papierami na śmierć. I po trzecie - Noel uśmiechnął się - może byś się ogolił. - Że co? - Kiedy ostatni raz oglądałeś się w lustrze? Tydzień temu? Miesiąc? Obudź się, człowieku, naprawdę obudź się i otrząśnij, jeśli nie chcesz kiepsko skończyć. A jak już się obudzisz, to popatrz na siebie i zastanów się, gdzie zniknął tamten facet z głową i jajami. - Czekaj no, podobno miałeś mi coś ważnego do powiedzenia. - Zmieniłem zdanie - rzekł Noel krótko i wyszedł, pozostawiając von Klosky’ego sam na sam z urzędową lekturą. Wszystko do niczego, pomyślał Kreuff wściekle, nie bardzo wiedząc, dokąd iść. Po diabła tu z nimi w ogóle schodził? Żeby dać się pogrzebać żywcem w tym ośmiościennym mauzoleum? Gdybyż wtedy, zaraz po odkryciu archiwum Remmuerisha, usłuchał swego wewnętrznego głosu! Ale zamiast tego dał się zwieść mitowi Organizacji. Szerokie zaplecze, sprawna logistyka, ocean informacji, może nawet regularne siły zbrojne Ruchu gotowe stanąć naprzeciw armii religijnych oszołomów, gdy ci wysypią się w końcu jak śmieci z rozdartego worka. Siły zbrojne? Jakie siły zbrojne, do ciężkiej zarazy, jaka organizacja? Pieprzony kurnik z kogutami skaczącymi sobie do oczu w amoku i z łajnem tryskającym na wszystkie strony. I Gerhard, ten niesamowity jeszcze parę miesięcy temu twardziel Gerhard von Klosky, który dal się złapać w sieć podłych matactw jak ślepa mucha w pajęczynę. Już lepszy i mądrzejszy od niego okazał się Farquahart, aczkolwiek jego piętą achillesową była z kolei porywczość, a także brak doświadczenia i chęci kierowania ludźmi. A szkoda, bo drzemał w tym chłopcu wielki potencjał przywódczy, może nawet zapowiadał się na prawdziwego charyzmatyka, z tych, co to bez trudu porywają za sobą tłum na barykady, szturmują rządowe pałace, a potem... No właśnie, co potem? Przechodzą do historii z przydomkiem „wielki" albo zmieniają się w despotycznych sukinsynów. Thomas zaś nie miał chyba ochoty ani na jedno, ani na drugie. Zależało mu tylko, żeby to co robi, zrobić dobrze, porządnie i bez krzywdzenia innych po drodze, a to w tym bajzlu zwanym - śmiechu warte - Ruchem na Rzecz Odnowy, nie było już możliwe. A zatem Farquahart był dla Noela bratem we frustracji, tylko co to za pocieszenie? Helenistyczne kohorty być może gdzieś tam mobilizują już swe siły, podczas gdy on od trzech miesięcy snuje się po tym gmaszysku jak jakaś obłąkana Kasandra w krainie głuchoniemych. Nikogo nie interesowało, co miał do powiedzenia, nikt nie stawał do broni i nie formował szyku. Nawet tutejsze służby wywiadowcze - jedyna bodaj komórka, która wciąż jeszcze funkcjonowała w miarę należycie - nie zareagowały na wyznania Kreuffa. Owszem, nadstawili ucha, zgodzili się z nim, że coś faktycznie wisi w powietrzu i że jakieś kroki powinny zostać podjęte, lecz ich także bardziej absorbowały wewnętrzne sprawy Cytadeli niż świat poza murami. Dobrze chociaż, że bakcyl wzajemnej podejrzliwości nie opanował ich do tego stopnia, by zabronili Kreuffowi dostępu do swych obszernych baz danych. Grzebał więc sobie w nich z braku lepszego zajęcia. Najciekawsze dla niego były oczywiście raporty z terenu, które mimo całego bezhołowia w Centrali wciąż napływały rzetelnie i regularnie. Te od agentów z wnętrza Drzewa były szczególnie interesujące, choć na razie Noel nie znalazł w nich niczego, co poderwałoby go na równe nogi. Żadnych wzmianek o wzroście nastrojów religijnych czy nasilonej aktywności ekstremistów. Raczej suche i często tendencyjne meldunki o życiu różnych rozproszonych po całej megastrukturze społeczeństw i ich odzewie na szerzoną przez Ruch ideę konsolidacji. Z wielu sprawozdań wyłaniał się co prawda jeden intrygujący wątek, a mianowicie wyraźna, ideologiczna kontrofensywa wierzchołkowych technokracji. O Helenie jednak ani słowa. Kreuff zaczął się nawet poważnie zastanawiać, czy aby dane z Remmuerishowego archiwum były godne zaufania. Prawdę rzekłszy, skąd prosty inżynier mógł zdobyć te wszystkie niezwykłe informacje? Zwłaszcza te najświeższe, dotyczące zmartwychwstania Bjorg? Przecież rzecz musiała być utrzymana w ścisłej tajemnicy, i gdyby taka wieść przedostała się na zewnątrz, to znając ludzkie upodobanie do gadulstwa, cały świat huczałby dzisiaj o tym jak długi i szeroki. A tu nic, nic zupełnie, poza tym przeklętym archiwum! Nogi same zaniosły Kreuffa do sektora Lido, gdzie służby wywiadowcze Ruchu miały swoją siedzibę. Tyle razy już opuszczał to miejsce rozczarowany, że mimo woli skrzywił się na widok niepozornej plakietki z napisem „ETP. Zakaz wstępu osobom bez zezwolenia". Z drugiej strony, cóż miał ze sobą począć? Odwiedzić Thomasa, żeby znów pobiadolili sobie razem nad bagnem, w które wdepnęli? Albo spytać, jak tam ciąża Beatrice? To już naprawdę lepiej spędzić parę godzin sam na sam z czytnikiem. Kto wie, a nuż właśnie dzisiaj mu się poszczęści? Noel machnął białą przepustką przed skanerem zamaskowanym w drzwiach i po chwili został wpuszczony do środka przez zastępcę oficera dyżurnego. - A, to pan - mruknął ów z lekkim sarkazmem. - Dawnośmy się nie widzieli. - Rzeczywiście, wieki całe - odparował Noel nie mniej zgryźliwie. - Jest jakieś wolne stanowisko? - Tak, nawet kilka. W pokoju analityków jak zwykle panował półmrok. Jedyne źródło światła stanowił rząd powietrznych monitorów. Kreuff zajął miejsce przy pierwszym z brzegu i puścił odtwarzacze w ruch. Niech tam, dzisiaj przejrzy dla odmiany raporty z Afryki. Może trafi się coś zgodnie z zasadą, że pod latarnią najciemniej. Dół w ogóle był zawsze jakiś mniej interesujący, a sprawozdania w większości zwyczajnie nudne. Bieżące opisy sytuacji w poszczególnych enklawach i faktoriach, doniesienia o kolejnej ruchawce wśród wiecznie skłóconych plemion, prognozy ekonomiczne i tym podobna sieczka. Mało prawdopodobne, by znalazł w niej jakąś perłę, ale trzeba to było sprawdzić choćby w celu nadrobienia zaległości. Przed oczami Noela przesuwał się raport za raportem. Konfederacja Hogarissi z Kraju Zatokowego (niegdyś Kamerunu, dopowiedział w myślach) prawdopodobnie o krok od zawarcia sojuszu z bukanierami Kapsta..., ...nowy szlak karawan z greniozą (co to, u licha, takiego?) omija od ostatnich zamieszek Mikkłagos, co wkrótce może nam przynieść straty rzędu... I tak dalej, i tak dalej, jakby czytał gazetę za starych dobrych czasów. Niektóre doniesienia brzmiały nawet całkiem humorystycznie, jak na przykład to o kryzysie monetarnym w jakimś minipaństewku na południu, gdzie od wiek wieków walutę stanowiły nasiona fulkii, ale po ostatniej serii ulewnych deszczów większość z nich niespodziewanie wykiełkowała i drastycznie straciła na wartości. Większość sprawozdań była jednak tak miałkich, że darowywał sobie lekturę po pierwszym akapicie i szybko wędrował do następnych. Może nawet zbyt szybko, bo omal nie przeoczył zwięzłego meldunku, zaczynającego się od słów: Czternasty virgo. Od ponad miesiąca poruszenie w górskiej siedzibie klanu de Molher nie ustaje, aczkolwiek w dalszym ciągu mam trudności z ustaleniem dokładnej przyczyny. W grę wchodzi rozłam, do jakiego najwyraźniej doszło w ich Związku Kupieckim, przewrót pałacowy, ewentualnie, o czym wielu tu szepcze, planowane zgromadzenie przedstawicieli Kościoła Heleny Opiekunki. Szczegółowo... - A niech mnie! - Kreuff zerwał się z fotela. - Zlot helenistów na Dole, na dodatek pod chrześcijańskim dachem? I to nazwisko - de Molher! Natychmiast sporządził wydruk i jeszcze raz przeczytał uważnie cały meldunek, a potem wywołał mapę na monitor. - Tibesti, tutaj... - mruknął, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Rany boskie, przecież ja ją miałem praktycznie przez cały czas pod nosem! *** Siłą bezwładu Gerhard dobrnął na głębokość jednej trzeciej ze sterty papierzysk, ale słowa Noela zrobiły swoje. - Bzdura... bzdura... a to już kompletny idiotyzm, Jezu! - Nie wytrzymał i z całej siły walnął pięścią w resztę stosu, który rozfrunął się po podłodze jak kupa liści. - Gdzie ja miałem oczy? I co ja w ogóle robię w tym kretyńskim fotelu? Umieram na siedząco, ot, co! Kreuff miał absolutną rację, pytanie tylko, jak dał się złapać w tę pułapkę? Przecież wiedział, co powinien zrobić, dlaczego więc tego nie uczynił? Kiedy szedł pierwszego dnia do Varilieva, miał w głowie jasny plan działania, lecz ten niespodziewanie przekazał mu swój gabinet wraz z całym kierownictwem. Już wtedy powinien się spostrzec. Jednak sprawy okazały się tak zagmatwane, że von Klosky’emu literalnie opadły ręce. Nie mógł tak po prostu zacząć od rozstawiania ludzi po kątach i rozpędzenia na cztery wiatry bezużytecznego Dyrektoriatu, nie zorientowawszy się wprzódy w całej sytuacji. Bez tego stałby się szybko łatwym celem dla każdego, a z jego naprawczych planów śmiano by się jeszcze długo i nader gromko. A teraz pewnie śmieją się z niego może nie tak głośno i otwarcie, ale nie mniej szyderczo. To była w końcu ich mała zagródka, jemu zaś należała się nie łagodna reprymenda od Kreuffa, lecz potężny kopniak w tyłek za tak karygodny brak wyobraźni i zlekceważenie przeciwnika. A najgorsze z tego wszystkiego było to, że po trzech miesiącach tamci wiedzieli już na jego temat praktycznie wszystko i manipulowali nim jak lalką, podczas gdy on, mimo że zalewany wciąż nowymi informacjami, utknął w martwym punkcie i nijak nie potrafił się z niego wygrzebać. Jasna krew, ile czasu stracił przez swoją ślepotę? Ile stracił w ogóle? Czegoś tam może dokonał przez te miesiące, ale w tym samym czasie taki La Forge zrobił zapewne o wiele więcej i dużo sprytniej. - Dosyć, bo rzeczywiście zwariuję. - Von Klosky wstał i odepchnął wielki fotel z niesmakiem. - I na dokładkę jeszcze utopię w tym szambie wszystko, co zyskałem w pierwszych tygodniach. Te dranie omal nie załatwiły mnie na amen! Ta przepastna kancelaria z trójką lizusowatych sekretarzy (ani chybi donosicieli, Chryste, nawet tak podstawowej rzeczy nie sprawdził!) też mu na zarazę. Centrum dowodzenia? Toż zawsze miał je we własnej głowie i tylko plunąć swemu odbiciu w lustrze za to, że tak rzadko z niej ostatnimi czasy korzystał. - Ale to jeszcze nie koniec, panowie - mruknął pod nosem i już kładł rękę na klamce, kiedy niemal zapomniany dźwięk rozbrzmiał w jego sensorium, a zaraz po nim usłyszał znajomy kobiecy głos: - Nie wiem, czy w ogóle odbierze... Ten transmiter nigdy nie był przeznaczony do pracy na takie odleg...ści. I drugi, męski, który też nie był obcy: - Właśnie do tego c...lu ...ży wzmacniacz kierunkowy, ale problem m...ssssss być innego rodzaju... - Sylwia?! - Czekaj, bo chyba go mam! - Wielki Boże, Sylwia! - Von Klosky nie posiadał się ze zdumienia. - Jakim sposobem mnie namierzyłaś? Gdzie jesteś? - Hej, słyszy nas! - Wiem, ale nie krzycz tak, bo ledwie wyłapuję go z szumów. Gerhard? - Jestem, jestem. - Von Klosky odszedł od drzwi. - Zaraz, czy to przypadkiem nie ty, Hannibale? - W rzeczy samej, to ja, i mnie również bardzo miło znów cię słyszeć. - Wielkie nieba, czy wy nadajecie z Keshe?! Obydwoje? - Zgadza się. Ale pozwól, że p...dę do sedna, bo sygnał jest erratyczny i w każd...ssss możemy stracić po...czenie... *** Wiadomość od Remmuerisha była niewątpliwie sensacyjna i von Klosky spodziewał się, że Noel z pewnością wpadnie w stan bliski ekstazy, gdy ją usłyszy. Przede wszystkim jednak Gerhard był wzruszony głosem starych przyjaciół i wspomnieniami, które momentalnie odżyły. Nagle zatęsknił za tamtą spokojną dziurą i wspaniałymi latami, jakie w niej spędził. Był pewien, że Thomas także się ucieszy, gdy mu powie o kontakcie nawiązanym tak nieoczekiwanie przez ludzi z jego rodzinnych stron. Prawdę mówiąc powinien już dawno zajrzeć do Farquaharta i to bez żadnych pretekstów. Wiedział, że chłopak radzi sobie w Cytadeli nad podziw dobrze, zewsząd bowiem dochodziły go słuchy o coraz żywszym, publicznym zaangażowaniu jego dawnego zastępcy. Jednak na płaszczyźnie osobistej stali się sobie niemal obcy, a kto ponosił za to winę? On, naturalnie, von Klosky. Na myśl o tym wstyd ścisnął mu gardło. Wstyd i złość jeszcze większa niż przed chwilą. To się naprawi, pomyślał z determinacją, to się wszystko da naprawić. W końcu stara przyjaźń nie rdzewieje, a Ruchem zajmiemy się wreszcie tak, jak chciałem od samego początku. I razem. Tak, tylko razem! Pokrzepiony tą wewnętrzną decyzją i nagle spragniony szczerej rozmowy z dawnymi towarzyszami, Gerhard przyśpieszył kroku. Miał do przebycia spory kawałek, gdyż jakiś czas temu Thomas i Beatrice przenieśli się do kwater w odległym skrzydle Cytadeli, z dala od zgiełku centrum. Entuzjazm i wigor, jakie rozgorzały w nim na nowo, niosły go jednak jak na skrzydłach. Von Klosky ani się obejrzał, kiedy był już przed drzwiami ich skromnych apartamentów. Może powinien zapowiedzieć się wcześniej, a choćby i zapukać, lecz zamiast tego po prostu nacisnął odźwiernik i wparował do wnętrza, trafiając w sam środek rodzinnej kłótni. - ...mną zaopiekuje, prawda, Noel? - A po jaką zarazę mu twoja asysta? Noel, no powiedz w końcu „nie" i będzie po sprawie! - Właściwie, jak się teraz zastanawiam, jej obecność byłaby mi nawet na rękę. - Deus, miałeś powiedzieć „nie"! A zresztą, mów sobie co chcesz. I tak się nie zgadzam. - No to masz problem, bo ja już podjęłam decyzję. Idę z nim do Tibesti i koniec. - Nie, Beatrice, nie idziesz do żadnego Tibesti, wybij to sobie z głowy! - A jak mnie powstrzymasz? Przywiążesz za nogę do stołu? - Rany macierzy, dziewczyno, rozum ci już całkiem odebrało? To przez tę ciążę, tak? - Przestań wygadywać... O, Gerhard! - Przepraszam, chyba wybrałem nie najlepszą porę na odwiedziny. - Von Klosky pokrył zmieszanie słabym uśmiechem. Thomas jednak z miejsca rozpromienił się na jego widok i złapawszy za ramię, niemal siłą wciągnął głębiej na pokoje. - Gerhard, przyjacielu, jak dobrze, że jesteś! - Doprawdy... - Słuchaj, może ty jej wyperswadujesz ten chory pomysł, bo mnie już zwyczajnie brak słów. - Tylko nie bardzo wiem, jaki. - A taki, że ten - Farquahart wymierzył oskarżycielsko palec w Kreuffa - twierdzi, iż odnalazł Helen... - To niezupełnie tak - rzekł Noel pośpiesznie, widząc zdziwioną minę Gerharda. - Mam jedynie pewien mocny trop i muszę go sprawdzić. - I w tym celu wybiera się do jakiegoś tam Tibesti, a ta wariatka - Thomas wskazał palcem Beę - jak tylko o tym usłyszała, zaraz w pisk, że ona też tam chce! - Tibesti? - Von Klosky zmarszczył czoło. - Mówicie o tym masywie górskim w samym środku pustyni? Kreuff kiwnął głową. - Prawie dwa tysiące kilometrów stąd, przez najdziksze odludzie. - Proszę, słyszysz to? - Farquahart popatrzył na Beatrice. - Gerhard chyba wie, o czym mówi. Nie pójdziesz na tę poronioną eskapadę, nie ma mowy! - Oczywiście, że pójdę. - Bea zawsze dziwnie zyskiwała na urodzie, kiedy się złościła. - A ty możesz się do nas przyłączyć albo zostać w tym kamiennym grobowcu, twoja sprawa. Ja już tu zdycham z nudów! - No to się czymś zajmij, przecież jest tyle rzeczy do zrobienia! - Nie dla mnie. - Przepraszam, a co tam właściwie jest? - wtrącił nieśmiało Gerhard. - Siedziba naszych starych znajomych - klanu de Molher - wyjaśnił Kreuff. - Coś podobnego... I to u nich jest Helen? - Powiedziałem, że na razie mam tylko podejrzenia. - Ale chyba nie chcecie wyruszyć na piechotę? Bo to rzeczywiście byłoby czyste szaleństwo. - Miałem nadzieję, że dasz mi jakiś wehikuł. - Noel popatrzył na Gerharda pytająco. - Naturalnie. Coś wykombinuję. - Von Klosky zamyślił się przez chwilę. - Hm, gdyby się okazało, że masz rację, to jest to rzecz naprawdę niebagatelna i moja rewelacja przestaje już właściwie być aktualna. - Ty też coś znalazłeś? - Kreuff momentalnie nadstawił ucha. - Nie ja, lecz nasz nieoceniony Hannibale. Wszyscy zamilkli. - Rozmawialiśmy krótko i dlatego nie znam wszystkich szczegółów, niemniej wygląda na to, że Remmuerish zlokalizował jeszcze kilka tych starych neuromatryc, tych twoich EPHEMERe, czy jak im tam... - Gdzie?! - podniecony Noel wpadł mu w słowo. - Gdzieś w Drzewie. Mało tego, Hannibale twierdzi, że z jednej z nich przetransferowano zawartość... - Jezu! - Kreuff nie dał mu dokończyć. - Więc ktoś odnajduje i otwiera pozostałe sarkofagi? Kto?! - Nie wiem, Noel, sam Remmuerish też chyba zresztą wie nie wiele więcej. I nie ma za bardzo możliwości, by się dowiedzieć. Dlatego pyta, czy ktoś z nas nie podjąłby się tego zadania. - Jasna mgła, Tibesti z jednej, a to z drugiej. - Kreuff rozłożył ręce. - Nie, jeśli źródło wszystkiego znajduje się w tych górach, to one są ważniejsze. A ktoś z was by nie mógł? - Ja się teraz na pewno stąd nie ruszę - powiedział Gerhard z żalem. - A oprócz was nie mam już nikogo na tyle zaufanego. Tom? - Ja? Muszę to przemyśleć. - Taki obrót sytuacji zaskoczył Farquaharta, któremu brutalnie przerwano rozprawianie się z szalonym pomysłem Beatrice. Gerhard dopiero teraz zauważył zmianę, jaka zaszła w Thomasie. Nie chodziło nawet o tę twarz, niegdyś błyszczącą zawadiackim uśmieszkiem, a teraz wychudłą i ściągniętą od trosk. Ktoś uprzejmy stwierdziłby, że chłopak po prostu wydoroślał i poznał smak odpowiedzialności, lecz tak naprawdę Farquahart wyglądał jak człowiek, który postarzał się o dziesięć albo piętnaście lat i którego przygniótł ciężar zbyt duży na jego wiek, doświadczenie oraz siły. - Tom? - No co? - Nic, chciałem cię tylko... - Słowa uwięzły von Klosky’emu w gardle. Przeprosiny były może jak najbardziej na miejscu, czas jednak chyba niezbyt odpowiedni. - A, zresztą, to może zaczekać. - Powiedzmy do wieczora, hm? Wpadnij do mnie koniecznie, bo potrzebuję twojej rady w kilku ważnych sprawach. A propos, z tobą, Noel, też chciałbym zamienić parę słów. Na osobności. - Ależ oczywiście. - Kreuff przeniósł wzrok z Bei na sposępniałego Thomasa, po czym wycofał się taktownie w ślad za Gerhardem, pozostawiając młodych sam na sam ze sobą. *** Po wyjściu Gerharda i Noela rozmowa z Beatrice nie skleiła się już i Thomas uciekł w zacisze swojego małego pokoiku, widząc, jak słabe i w gruncie rzeczy nieszczere są jego racje. Naiwność do spółki ze szczeniackim optymizmem to piekielnie kosztowna kombinacja cech, pomyślał Thomas z sercem ciężkim jak kamień. Nieznośne codzienne kompromisy zamiast cudnej bajki o królewiczu i księżniczce czy o przyjaciołach, tych, co to jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie ma takiej rzeczywistości, w której spełniałyby się podobne mrzonki. Nie ma, nie było i nigdy nie będzie, a temu, kto twierdzi inaczej, powinno się odciąć łeb. Albo karać jeszcze dotkliwiej poprzez bolesną weryfikację złudzeń. Taką karę właśnie teraz odbywał i końca wyroku jakoś nie było widać. Oprócz tego dręczyło go przeklęte archiwum Remmuerisha, ten dar i bogactwo, jak kiedyś mniemał. Okazało się, że draństwo żyje już własnym życiem, niby jakiś złośliwie inteligentny pasożyt. Wysiłek, jaki Thomas wkładał ostatnio w walkę z niekontrolowanymi wybuchami elokwencji, pożerał więcej niż połowę jego energii, niewiele pozostawiając na zmagania z innymi problemami. A największa przewrotność gadającej jego ustami encyklopedii tkwiła w tym, że kierowała na Farquaharta uwagę wszystkich - od młodej, buntowniczej gwardii po starych intrygantów, od szlachetnych dusz po bojówkarzy nieuchwytnego La Forge'a. Każdy chciał przynajmniej posłuchać, co ma do powiedzenia tajemniczy erudyta i ekspert w każdej, zdawałoby się, dziedzinie. Wielu miało ochotę wykorzystać go do własnych celów, a było i paru takich, którym najwyraźniej stał na drodze, choć na razie nie poczynili jeszcze żadnych zdecydowanych kroków. Jednak Thomas czuł się już dostatecznie sterroryzowany i ubezwłasnowolniony przez natrętnego współlokatora swej czaszki. I czemu tu się dziwić, że jego związek z Beatrice przeżywał kryzys? Nie było go dla niej, nie było go nawet za bardzo dla samego siebie. Farquahart widział to doskonale i odczuwał nader dotkliwie. Czułe zapewnienia o miłości przestały już wystarczać, zwłaszcza teraz, kiedy jego atencja była dziewczynie szczególnie potrzebna. I te emocje, których zawsze była głodna. Tęsknota za stabilizacją, o której kiedyś mówiła, okazała się chwilowa i już jakiś czas temu zrozumiał, że nie uda mu się okiełznać jej dzikiej natury. Oczywiście, że Beatrice dusiła się w tych murach, sam się w nich dusił. W gruncie rzeczy cała ta dzisiejsza ostra wymiana zdań między nimi wynikała z jego zazdrości, że ona ma jeszcze w sobie tyle ognia i żądzy poznania świata, podczas gdy w nim coś się wypaliło. Kto wie, może rozstanie na jakiś czas to nie jest zły pomysł? Nie wątpił przecież, że Beatrice go kocha i do niego wróci, ani w to, że Kreuff zagwarantuje jej bezpieczeństwo podczas całej wyprawy. Poza tym była dopiero w trzecim miesiącu i nad podziw dobrze znosiła swój stan dzięki specjalnemu poliprocesorowi, otrzymanemu w prezencie od Gerharda. Zresztą potrafiła sobie radzić w nieznanym terenie jak mało kto i miała nadzwyczajną intuicję. Prawdę rzekłszy, cała ta sprawa na nowo obudziła w Thomasie wędrowniczy niepokój, tym bardziej że parę dni spędzonych z dala od Cytadeli byłoby wręcz zbawienne. A jeszcze bardziej spotkanie z Remmuerishem. W końcu ten człowiek przez trzy lata chodził z archiwum w głowie i nie oszalał, więc na pewno zna jakiś sposób na jego poskromienie. Thomas otworzył komplant i usłyszawszy von Klosky’ego, rzucił pośpiesznie: - Gerhard? Jesteś u siebie? Świetnie, będę najdalej za dziesięć minut. I możesz zacząć organizować transport do Keshe. Jadę. ROZDZIAŁ 15 - Człowieku, czy to naprawdę konieczne? Przecież mnie trakerzy nie szukają! - Uściślijmy: nie szukali parę miesięcy temu, ale teraz może być inaczej. Tak czy owak, od nadmiaru ostrożności nikt dotąd nie umarł, a charakteryzacja zajmie dosłownie kilkanaście minut. Chodź. Von Klosky przeprowadził Thomasa bocznymi tunelami na teren Wydziału Zewnętrznego. Nie było tu już żadnej znajomej twarzy i Gerhard wolał w tych niepewnych czasach prześlizgiwać się niepostrzeżenie tam, gdzie jeszcze sześć lat wcześniej czuł się jak u siebie. Teraz zmierzał do niepozornej celi z dala od głównych pomieszczeń Wydziału, zwanej przez agentów „garderobą". Dawniej to właśnie tutaj mieli końcową odprawę i dostawali zapieczętowane rozkazy, a także przechodzili ostateczny szlif przed udaniem się na misję. Von Klosky przesunął dłonią nad atrapą klamki, ciekaw, czy skaner rozpozna jego termogram. Trudno to było stwierdzić, gdyż drzwi niemal w tej samej chwili otworzyły się i stanął w nich jakiś starszawy człeczyna. Przez moment obydwaj stali na progu bez słowa, a potem Gerhard uścisnął tamtego kordialnie. - Witaj, Miro. - Ze wzruszenia von Klosky’emu załamał się głos. - Wiedziałem, że w końcu znowu cię zobaczę. - Gadasz, jakby nie wystarczyło zejść kilka pięter na dół. Ja cały czas tu siedzę, tylko nikt z tych nowych o mnie nie wie. – Staruszek uśmiechnął się przekornie. - Jak jaki upiór w operze. Ale się porobiło, co? Słyszałem, żeś... - Później, przyjacielu, później pogadamy sobie o wszystkim. - Von Klosky klepnął go serdecznie po plecach. - Mam nadzieję, że wiadomości ode mnie nikt poza tobą nie widział? - Gerhard, zlituj się! - W zaczerwienionych oczach Miro można było dostrzec niekłamany wyrzut. - Musiałem spytać, taki już jestem. - Von Klosky skrzywił się przepraszająco. - Powiedz mi, czy masz tu wszystko, co potrzebne? - Nawet więcej. - Staruszek przymrużył szelmowsko oko. - Nikt mnie co prawda ostatnio nie odwiedza, ale ja i tak jestem na bieżąco z różnymi nowinkami. Chodź, pokażę ci kilka prawdziwych cacuszek... - Szczerze mówiąc, trochę nam się śpieszy. - Ech, z wami zawsze to samo, szybko i szybko - westchnął Miro. - No dobra, siadaj i mów, jak strzyżemy. A tak w ogóle mógłbyś staremu zdradzić, co kombinujesz, bo tyle dziwnych plotek ostatnio krąży, że aż trudno dać wiarę. - Nie, nie, Miro, to jego masz charakteryzować, nie mnie. - Gerhard wskazał na Farquaharta. - A któż to taki? - To mój... moja prawa ręka. - Aaa, więc to jeszcze bardziej cwane! - Staruszek klasnął w ręce. - Klasyczna akcja dwubiegunowa, rozumiem, rozumiem. No to siadaj, chłopcze. I pozwól, że się przedstawię: Miro Herbst, najstarszy garderobiany w tym cyrku. - Farquahart, miło mi - odbąknął Thomas i odrobinę niepewnie zajął miejsce w dziwacznym fotelu wyglądającym jak jakieś wyrafinowane narzędzie tortur. - Farquahart, takie jakby skądś znajome... No nic, mówcie, co wycinamy? - Kupca Anhelosów - zaordynował von Klosky zwięźle. - Młodego? Starego? - Postarz go, owszem. - Jakaś pięćdziesiąta, sześćdziesiąta wiosna? - Tak myślę. - Deus! - przestraszył się Thomas. - Co wy chcecie zrobić?! - Inne zmiany? - Miro-profesjonalista nawet nie zareagował na jego wybuch. - Wedle twojego uznania. Ma po prostu na jakiś czas stać się nierozpoznawalny jako Thomas Farquahart. - Ale z opcją przełącznika „swój-obcy"? - Dobrze by było. - W porządku. A ze zwykłych dodatków? - Powiedzmy, że przygotowujesz go do zadania o najwyższym stopniu ryzyka. - Proszę bardzo, ale takie coś zajmie minimum pół godziny - zastrzegł „garderobiany". - To co, młodzieńcze, gotowy? *** - Teraz następna sprawa: twój kamuflaż. - To chyba akurat zbędne. Ciągle mam twoją skórkę, Gerhard. - Jaka skórka, po co skórka? - Miro zamachał rękami. - Skórki to przeżytek i niewygoda. - Mnie tam nie przeszkadzała - mruknął Farquahart. - A to, co masz w tej chwili, będzie ci przeszkadzać jeszcze mniej - stwierdził Miro autorytatywnie. - Ot, niewielki wszczep, połączony bezpośrednio z ośrodkami w twojej korze mózgowej, jak również z komplantem. Notabene jego także wymieniłem na nowy. - Do licha, a po co? - zirytował się Thomas. - Albo mi to było ze starym źle? - Powiedzieliście: najwyższy stopień ryzyka. - Jednakowoż bez przesady. - Von Klosky chrząknął z zakłopotaniem. - Rzeczywiście, dlaczego ruszałeś jego komplant? - Przecież to był prymityw! Który oficer operacyjny chodzi z czymś takim? - Miro był szczerze zdziwiony ich sprzeciwem. - Teraz ma wreszcie coś porządnego, a przede wszystkim bezpiecznego. Tak między nami mówiąc, Gerhard, twój też przydałoby się sprawdzić i ewentualnie wymienić. - Na pewno nie w tej chwili. - Im prędzej, tym lepiej. Zwłaszcza jeśli masz zamiar być w stałym kontakcie ze swoim przyjacielem. - A co, przez stary się z Thomasem nie porozumiem? - zaniepokoił się Gerhard. - Porozumiesz, ale już nie tak efektywnie i bez wykorzystania pełni możliwości jego obecnego komunikatora. Dwudziestokrotnie szybsze i wydajniejsze sprzężenie z systemem nerwowym, szyfrowanie EPR w czasie rzeczywistym, zasięg transmisji praktycznie nieograniczony. Ekranowanie za wyjątkiem jakichś superwymyślnych zapór właściwie niemożliwe, bo wykrywszy barierę, komplant natychmiast przechodzi w tryb stochastycznego tasowania nośników przekazu, a ma ich z piętnaście do wyboru... - Dobra, Miro, wystarczy - przerwał wyliczankę von Klosky. - Może faktycznie się zastanowię. - Radzę. - Staruszek pogroził mu palcem. - Jest jeszcze coś, o czym nie wspomniałem. Ach, tak, uzbrojenie. Zacznijmy od tej broszy z miniaturowym fazotranslatorem w środku... *** - I nawet się ze mną nie pożegnała - powiedział Thomas z goryczą w głosie. Stali w przedsionku śluzy na końcu jednego z sekretnych przejść, daleko poza głównymi murami Cytadeli. Chłodny nocny wiatr szarpał połami zdobnego kontusza Farquaharta i porywał słowa stłumione przez ochronną maskę na jego twarzy. - Cóż mogę rzec? Potraktuj to jak dobry omen. – Gerhard próbował pocieszyć przyjaciela. - Że niby „wyskoczyłam tylko na chwilkę, kochanie, i zaraz jestem z powrotem"? To masz na myśli? - Thomas uśmiechnął się ironicznie za swoją elastyczną przyłbicą. - Mniej więcej. - Von Klosky położył mu rękę na ramieniu. - Daj spokój, Tom, nie gryź się już tak tym wszystkim. - Staram się, ale to trudne - westchnął Thomas ciężko. – Gdzie ja popełniłem błąd? - Przeciwnie, właśnie go uniknąłeś. - Wypuszczając to dzikie zwierzątko z klatki, żeby odetchnęło świeżym powietrzem? Tak, wiem. Ale ona wróci, prawda? - A co ci mówi serce? - Chciałbym być pewien. - Farquahart odwrócił twarz na północ, ku niewidocznemu już o tej porze Drzewu. - W każdym razie bądź z nią w stałym kontakcie, proszę cię. - Obiecuję. Kreuff zresztą też przyrzekł nadsyłać regularne meldunki. - To dobrze. - Farquahart zdawał się myśleć o czymś innym. - To dobrze... A ty poradzisz sobie tutaj sam? - Bez obaw, durnia można zrobić ze mnie tylko raz - rzekł von Klosky półgłosem. - Poza tym Rasklund... Czekaj, bo chyba już są... Jakiś regularny kształt zamajaczył niewyraźnie w mroku i chwilę później przybrał materialną postać kogi. Pojazd wylądował bezszelestnie jak wielki płatek śniegu niemalże u ich stóp i po kilku sekundach ujrzeli znajomą sylwetkę. - Buenas nocias, przyjaciele. - Pod jarzmem normalnej grawitacji Jesus poruszał się z jeszcze większym dyskomfortem niż w konarach Drzewa. - Ojciec powiedział, że mam zabrać jednego pasażera. - Tak, mnie. - Farquahart zbliżył się do Anhelosa z ręką wyciągniętą na powitanie. - Senhor... - Thomas Farquahart. Cóż to, amigo, nie poznajesz mnie? - Senhor Thomas? - Młodzieniec cofnął się o krok. - Chwileczkę, czy to jakiś żart? - Raczej zasługa tutejszych specjalistów od makijażu! - Thomas uśmiechnął się mimo woli i wydał swej „masce" krótkie mentalne polecenie. - A teraz? - Santa Matilda! - wyszeptał zdumiony Anhelos. - Zrobili ci transfer, senhor? - Nie. - Thomas zgadł, co Jesus ma na myśli. - To tylko charakteryzacja. Przestraszyłem cię? - Ależ skądże. - Młodzieniec był wyraźnie zmieszany. - W takim razie wsiadajmy. - Pozdrów ode mnie wszystkich znajomych! - rzucił jeszcze za nim von Klosky. - A jakżeby inaczej! - odkrzyknął Thomas głosem podstarzałego kupca z taboru i wskoczył na pokład. Błękitna kopuła zawarła się nad nim, zbladła i w końcu zupełnie zniknęła, po czym statek odleciał na północ tak samo bezszelestnie, jak przybył. *** Życie w New Cheshire powoli wracało do normy. Zmarłych oddano Rzece i opłakano, ostatnie przecieki z hydroponicznych basenów zostały uszczelnione, odbudowa najbardziej zdewastowanych kwartałów przeszła zaś w fazę konsekwentnego wypełniania urbanistycznego planu Remmuerisha. Gros Esendu złożyło się podczas trzęsienia niczym domino, i jego bezdomni mieszkańcy stanęli przed dylematem: budować od nowa tu, na stromym skłonie Ryftu, nagim teraz i odstręczającym jak wyłysiała czaszka, czy poszukać innego miejsca. Koniec końców zdecydowali się zostać, Hannibale jednak od razu postawił warunek: żadnej prowizorki ani powtarzania błędów poprzedniej, chaotycznej architektury. Zgodnie z przewidywaniem mało kto zaprotestował, nauczka była bowiem zbyt świeża. Niemniej kilka nosów się zmarszczyło po przedstawieniu radykalnej koncepcji przebudowy tej części New Cheshire. Głównym zarzutem było to, że kasbah Noir, choć w istocie niezbyt piękna, stanowiła najstarszą część miasta, w nowym planie nie było zaś słowa o zachowaniu jej zabytkowego charakteru. Argument mocny dla tradycjonalistów, lecz z pewnością nie dla formierzy czy kupców. Wszyscy zgadzali się co do ludzkiego wymiaru tragedii, jakim był nagły paroksyzm Drzewa, ale dla obydwu grup zawodowych stanowił on również, co tu kryć, prawdziwą bonanzę. Mieszkańcy Keshe zaczęli nagle poszukiwać usług formierzy, nawet ci, których posesje wyszły z kataklizmu bez większego szwanku. Kupcy natomiast, do spółki z właścicielami coraz liczniej powstających manufaktur, nie mogli nadążyć z zamówieniami. Materiały budowlane, instalacje, tysiące drobiazgów do wyposażenia gospodarstwa domowego - każdy zapragnął naraz coś u siebie zmodernizować, przerobić bądź zabezpieczyć. Nic dziwnego, że bazar, od zawsze jeden z ważniejszych punktów miasta, stał się teraz jego nieoficjalnym centrum. Kupić tutaj można już było praktycznie wszystko, co dało się do New Cheshire przetransportować. Przychodzili też ludzie, którzy nie szukali żadnego szczególnego towaru, lecz po prostu byli ciekawi egzotyki i nowinek z szerokiego świata. Minęły bezpowrotnie czasy, kiedy szklarze, w zależności od wyznawanej filozofii, byli postaciami na poły legendarnymi bądź przeklętymi. Ich miejsce zajęli importerzy z prawdziwego zdarzenia, pewni siebie, głodni nowych rynków zbytu i świadomi swych profesjonalnych możliwości. Przybywali do Keshe coraz liczniej i z najróżniejszych stron, jakby byli obdarzeni jakimś kupieckim zmysłem, i przeciętny, szary obywatel często stawał z rozdziawioną gębą na widok co bardziej osobliwych gości. Tak jak ten farmer, oglądający właśnie z zaciekawieniem komplet osmosłonów do filtrowania pożywek. - Wybacz, przyjacielu, ale domyślam się, żeś tutejszy? - O co chodzi? - Zagadnięty chłop odłożył niechętnie towar na ladę i odwrócił się ku pytającym. Dwóch ich było i mógł przysiąc na pamięć swych przodków, że podobni jeszcze tego miasta nie odwiedzali. Strój nieznajomych przyprawiał o oczopląs: bogaty ponad wszelkie wyobrażenie, ani chybi ciężki i niewygodny. Nawet głowy mieli okryte jakimiś czapkami z kolorowego włosia, a od delikatnej muzyczki, jaką grały ich powłóczyste szaty, dziwnie swędziało pod czaszką. - Jestem Hernandez de Hoya, a to mój wspólnik, Leone Castillar. - Aha. - Piękne miasto! Słusznie nam doniesiono, że układ z wami może przynieść uczciwy profit. - Ja tam się nie wyznaję. - Niemniej ludzi z pewnością tu znasz? - No... - Widzisz, przyjacielu, przybyliśmy tu, aby porozmawiać o ewentualnej koncesji handlowej dla naszej konfratrii. - A to nie ze mną o takich sprawach gadać, panie. - Farmer zatrzepotał rękami, jakby się oganiał od much. - Ja tu tylko na targ, ot, popatrzeć. - Oczywiście, oczywiście. Chcieliśmy właśnie spytać o kogoś znaczniejszego, upoważnionego do prowadzenia rozmów tej natury. - Znaczniejsi to w magistracie, albo... o tam. - Farmer wyciągnął rękę w kierunku strażnicy, doskonale widocznej z targowiska. - A czy we wskazanych miejscach znajdziemy człowieka nazwiskiem Bremmer? - Bremmer? A, nie, ten to najwięcej siedzi po drugiej stronie Rzeki, na Esendzie, czy co tam z niego zostało. Ale przecież on nie z Rady? - Niemniej musi być u was nie byle jaką personą, skoro właśnie o nim najwięcej słyszeliśmy. Wskażesz nam, dobry człowieku, drogę na ten Esend? - Ja tam nie wiem, kto ważny, a kto nie. - Farmer wzruszył ramionami. - Hm, to byście musieli iść tak... *** - ...i zdecydowanie lepiej będzie uformować terasy naprzemiennie, w układzie „na łuskę". Nie w zwartej płaszczyźnie, ale rozłożone na kilka mniejszych grup... - Senhor Bremmer? - Chwileczkę, zaraz z panami porozmawiam. - Już od dwóch dni Remmuerish przeżywał gehennę konsultacji, czy też raczej morderczego pojedynku na argumenty z cechem formierzy. Ci ludzie wykonywali profesję szacowną, z tradycjami i jak dotychczas nikt nie ośmielał się kwestionować ich umiejętności kształtowania Drzewnych tkanek. Osiągnięcie jakiegokolwiek kompromisu było iście tytanicznym zadaniem i Hannibale zaczynał powoli żałować, że w ogóle się go podjął. Ale on także potrafił być uparty. - To jest absolutnie optymalne rozwiązanie, a przede wszystkim bezpieczne - tłumaczył. - Widzieliście kalkulację rozkładu naprężeń i nikt z was jakoś jej nie negował, więc o co właściwie chodzi? Proszę, macie tutaj jeszcze dodatkowe trzy schematy, które opracowałem, uwzględniając wasze sugestie. Jeśli one też was nie przekonają, to przykro mi, ale będę zmuszony skompletować nową ekipę. A wiecie, że jest ostatnio w kim wybierać, prawda? Już, słucham panów? Czekający cierpliwie przybysze nie wprawili Hannibale w zdumienie. Bądź co bądź pięć lat swego zawodowego życia spędził w dokach Wierzchołka, a tam podobni dżentelmeni byli na porządku dziennym. Ich widok uświadomił jednak Remmuerishowi, że miasto przekroczyło pewną cezurę, jako że wyniośli kupcy z taborów nie zwykli interesować się byle mieścinami. Ciekawe też, co mieli do zaoferowania, a także kto ich do niego skierował. - Zaiste, jesteś tu znaną osobą, senhor. - Starszy z nich wyciągnął rękę, a Hannibale odwzajemnił uprzejmie gest. - Nawet prosty wieśniak wiedział, gdzie cię szukać. - To zapewne dlatego, że ma w tej dzielnicy kogoś z rodziny - odrzekł Remmuerish skromnie. - Niemniej jestem zaszczycony waszym zainteresowaniem i chętnie usłyszę, jaki jest jego powód. - Wolelibyśmy prowadzić dalszą rozmowę w bardziej kameralnych warunkach. Może u ciebie, senhor? - U mnie? - Sprawa, z jaką przybywamy, ma dość szczególny charakter. - Kupiec zniżył konfidencjonalnie głos. - I w zasadzie nie dotyczy nikogo prócz nas trojga, po cóż zatem zbytecznie drażnić inne uszy? Czegóż oni, u licha, mogą ode mnie chcieć? - pomyślał zaniepokojony Hannibale. Anhelosi raczej nie byli znani ani z brudnych interesów, ani z konszachtów z podejrzanymi ludźmi, jednak wyjątek mógł się zdarzyć. - Dobrze, chodźmy zatem - powiedział po chwili namysłu. Przybysze byli dziwni także pod innym względem, zazwyczaj bowiem młodzi są wszystkiego ciekawi, starzy zaś zobojętniali bądź usiłują wywrzeć takie wrażenie. Tu jednak rzecz się miała na odwrót, gdyż to właśnie siwy Anhelos wciąż rozglądał się na prawo i lewo z wielkim ożywieniem. - Mówiono nam, że wasze miasto starożytne i spokojne, a ja tu na każdym kroku dostrzegam ruch i wielkie budowanie, jakbyście dopiero co w tym miejscu zaczynali - zagadnął w końcu Remmuerisha. - Sytuacja poniekąd przymusowa. - Tak? - New Cheshire nawiedził niedawno wielki kataklizm, niszcząc... - Kataklizm? Deus, jaki kataklizm?! Hannibale zamurowało, gdyż tylko jedna ze znanych mu osób używała podobnego wykrzyknika. Odwrócił się i popatrzył na starego Anhelosa spod przymrużonych powiek. - Jak powiedziałeś? - Ech... - Przybysz wypuścił głośno powietrze i w mgnieniu oka pozbył się hieratycznej, kupieckiej pozy. - I po jaką zarazą ten Miro tak się ze mną męczył? - Thomas? - He, he, ale ze mnie tajny agent, nie ma co. - Anhelos uśmiechnął się, jednocześnie młodniejąc jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Zgadłeś, przyjacielu, brawo. Niestety, dla zwycięzcy nie przewidzieliśmy w tym konkursie żadnej nagrody, poza dobrym słowem. - To mi w zupełności wystarczy. - Wzruszony Remmuerish uśmiechnął się szeroko. - A niech mnie! Nie spodziewałem się nikogo z was tak prędko! - A ja nie przypuszczałem, że zastanę cię praktycznie współwłaścicielem tej dziury. Ale czemu ja jestem taki zgryźliwy? Zmieniło się to miejsce przez cztery miesiące nie do poznania! – Farquahart rozejrzał się ponownie dookoła i zdumiony pokręcił głową. - Choć prawdę mówiąc, nic mi tamtego starego nie żal. Zwłaszcza podoba mi się rozwalenie kasbah Noir, bo dzielnica straszyła jak wrzód. Twój pomysł? - Mówiłem ci, Thomas, była katastrofa i Esend sam się rozsypał. - Jak to, cały? - Niemalże. Ocalało zaledwie kilkanaście domów, ale i one przestały nadawać się do czegokolwiek, zburzyliśmy więc wszystko do czysta pod zupełnie nowy kwartał. - Niesamowite - szepnął Thomas. - Patrząc po ludzkich twarzach, nie powiedziałbym, że coś takiego się wydarzyło. - Szok mija szybko - odparł Remmuerish. - Chodźcie, bo chyba zaczynamy zwracać na siebie uwagę. - W istocie - zgodził się z nim Farquahart. - Swoją drogą bardzo jestem ciekaw, jak się tu urządziłeś. - Chodzi ci o moje lokum, czy o to, jak mi się żyje w twoim rodzinnym mieście? - A jak ci się w nim żyje? Pewnie nie najgorzej, sądząc po twojej popularności? - Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym narzekał, choć były różne momenty. - A Enrike? - spytał Thomas z lekkim zakłopotaniem. - Znalazłeś? - Nie, ani śladu. I wolałbym... - Naturalnie. Wybacz moją niedelikatność. - Mina Remmuerisha sprawiła, że Farquahart z miejsca pożałował podjęcia tego bolesnego tematu. - A wiesz, na Dole też wiele się dzieje. - No właśnie, musisz mi opowiedzieć wszystko ze szczegółami, jak poradziliście sobie z zejściem na Ziemię, i tak dalej. – Hannibale skwapliwie podchwycił nowy wątek. - Ale, wiecie co? Może zamiast do mnie, pójdziemy najpierw do Sasha Livansky’ego. Imigrant jak ja, najlepszy lekarz, jakiego znam, mój przyjaciel, a przede wszystkim człowiek, od którego zaczęła się ta cała historia z neuromatrycą. - Najmocniej przepraszam, senhor Thomas, ale moja asysta wydaje się już w tym momencie zbędna - odezwał się milczący dotąd towarzysz Farquaharta. - A Reyes jest kobietą nieco przewrażliwioną i z pewnością zaczęła się niepokoić. Dobrze by było, żebym wrócił do kogi. - Ach, ten mój przeklęty brak manier, przecież nawet was sobie nie przedstawiłem. - Farquahartowi zrobiło się autentycznie głupio. - Pozwólcie zatem panowie - Julius Bremmer, a to Jesus, który mnie tu przywiózł. Młody Anhelos pokłonił się z galanterią Remmuerishowi, po czym zwrócił się jeszcze raz do Thomasa: - Będę czekał na statku, niemniej uprzedź mnie wcześniej, senhor, że nadchodzisz. Droga do posiadłości Livansky’ego zabrała im kwadrans - niewiele, jak na wyczerpującą opowieść, Thomas zdążył jednak zdać Remmuerishowi skrócone sprawozdanie z ostatnich czterech miesięcy, a także wspomnieć o archiwum i o swojej udręce. - To pewnie dlatego, że cały wsad poszedł bezpośrednio do mózgu, ale w tych sprawach nie jestem ekspertem. Za to Sash jak najbardziej i na pewno coś na to poradzi. Do licha, czy ten człowiek ma jakiś szósty zmysł? Istotnie, tak to mogło wyglądać, bo drzwi otworzyły się dokładnie w chwili, kiedy Hannibale stawiał nogę na stopniu. Medyk jednak zrobił zaskoczoną minę. - Graw, a więc już wiesz? - Livansky był wyraźnie zdenerwowany. - A może go znalazłeś? - Kogo? - Kevina! - Co? - Remmuerish zdrętwiał. - Rany macierzy, przecież miałeś... - Ale tego nie zrobiłem! - wybuchnął Livansky z niezwykłą u niego gwałtownością. - Przez te ostatnie dni mam tyle pracy, że nie wiem, w co ręce włożyć, a on był cały czas taki spokojny. Co tam, spokojny, martwy praktycznie! Odkąd zamknąłem go w izolatce, leżał tam sobie bez ruchu, istny trup na katafalku, nawet aparatura nie wskazywała żadnej podejrzanej aktywności, i... zapomniałem. Zwyczajnie o nim zapomniałem, możesz to zrozumieć? - Pewnie, Sash, pewnie. - Hannibale próbował uspokoić przyjaciela. - Ale jak to się stało? - Co? Jak zwiał? Nie mam zielonego pojęcia! Dwie godziny temu wchodziłem do izolatki i jeszcze tam był, a teraz jest pusta! Przeszedł przez ścianę albo porwał go zły duch... - Livansky potrząsnął bezradnie głową. - Nic, idę go szukać, ale tym razem już z tym. W jego ręku błysnął jakiś medyczny instrument, ani chybi do „neutralizacji" Kevina. - Czekaj, pójdziemy z tobą... - Nie - zaprotestował medyk, wymijając Remmuerisha na schodach. - Sam to spaprałem i sam to załatwię. *** Dzieciak przyczepił się do Jesusa tuż za granicą miejskich zabudowań i nie odstąpił go aż do katarakty, przy której zaparkowali kogę. Nie jakiś żebrak ani małoletni złodziejaszek, lecz raczej jeden z tych cichych moli książkowych, co to naczytawszy się różnych kolorowych historii, śni potem na jawie o dalekich wojażach i niezliczonych przygodach. Blady, wymizerowany i jąkający się okropnie chłopczyna od razu wzbudził w młodym Anhelosie sympatię, bo był poniekąd jego młodszą wersją - ten sam żar w oczach, ta sama chciwość wielkiego świata, ten sam szczenięcy entuzjazm. - Miły jesteś i ja wszystko rozumiem, ale jakże mogę cię zabrać? I dokąd? - Gdzie b-bądź, byle s-stąd. - No i cóż dalej? - Jesus popatrzył dzieciakowi w oczy. – Życie w drodze to niełatwa rzecz, wierz mi. W głowie masz wielkie marzenia, ale czy trochę nie za wcześnie na ich realizację? A twoi rodzice, czy pomyślałeś o nich choć przez chwilę? - Ja n-nie mam - bąknął wyrostek. - Nie ży-yją dawno. Podejście „na sierotę" było jednym z najpospolitszych kłamstw wśród takich małych poszukiwaczy przygód. - Tata robił ku-ursy z towarem, i star-starsi bracia, kiedyś, jak nie by-yło tak łatwo, co te-eraz. I z je-ednego po prostu się nie wrócili. A ma-atka to wcześniej odeszła z i-innym szklarzem, dawniejszym przyjacie-elem taty. Zna-aczy, jaki on tam przy-yjaciel, świnia i podlec z-zwykły, co to ojca jak mógł, oszwabiał. Tyle że sta-ary zawsze głupi był i ta-aki wierny, to i teraz ma. Weź mnie, szlachetny pa-anie, na wszystko proszę. Ja to zawsze tak strasznie chciałem, i wte-edy, jak tata z braćmi chodzili, ale nie wzięli nigdy, że niby za młody, za chorowity i że bym nie zniósł prze-epraw. - No widzisz - podchwycił Jesus. - Twój ojciec pewnie wiedział, co mówi, a kimże ja jestem, by podważać zdanie rodzica? - Tyle że to niepra-awda, szlachetny panie! Stary tak wszystkim gadał, bo się bał o mnie, choć ja wcale nie taki sła-abowity. A nawet jak mi czego w rękach brak, to w głowie nadstaje. Ja, szla-achetny panie, wszystkiego się mogę wyuczyć, i wszystko mogę dla was robić, wszystko, co chcecie, tylko weźcie mnie ze sobą, na kolanach proszę! - Hm, rzeczywiście nie masz tu nikogo? - Nikogo, szlachetny panie, całkiem ni-ikogo. - Chłopak uderzył się w piersi, aż zadudniło. - A jeszcze do tego mało kto mnie tu lubi, to tylko im zrobicie ra-adość, szlachetny panie, jak mnie stąd zabierzecie. - Nie lubią cię? - Anhelos zmarszczył brwi. - A to czemu? - Bo to wszystko tutaj głupki, szlachetny panie, zawsze takie byli i zawsze takie zostaną, choćby nie wie-edzieć, ile łyknęli nowych błyskotek. A przed takimi jak ja, co to czytają i ździebko więcej u nich oleju w głowie, to zwyczajnie ma-ają stracha. To, co tu się wyprawia, to tylko udawanie, lukier po wierzchu, a pod spodem dalej takie same mu-ułem zapchane łby, co to byle w kałdunie mieć pełno i w łóżku ciepło. Ja tu dla nich groźny odmieniec jestem, szlachetny panie, zara-aza gorsza od gnilca i egzemy. - Prawdę powiedziawszy, odniosłem wrażenie, że jest na odwrót... - A nie jest, szlachetny panie, i nie dajcie się zwieść! Pieniędzy to ci oni dużo chcą, oj, du-użo, a nic za to wam uczciwego nie dadzą, oczajdusze przebiegłe. - Dios, toś mnie z lekka skonfundował. -Jesus odwrócił wzrok ku miastu. - No dobrze, może popełniam błąd, ale niech ci będzie, zgoda. Tylko jedziesz w ładowni, bo mam jeszcze innego pasażera. - Dzięki, szlachetny panie, dzięki! - Chłopak aż podskoczył z radości i nim Anhelos zdążył cofnąć rękę, wessał się w nią dziękczynnym pocałunkiem. - Ja i w niewolę bym do was poszedł, na łańcuchy, wszystko za taką łaskę! - Tego akurat na pewno nie musisz się obawiać, ty mały uparciuchu. Ale zapamiętaj, że nie biorę za ciebie żadnej odpowiedzialności. A kiedy wylądujemy, idziesz dalej własną drogą i radzisz sobie sam. Czy to jasny warunek? - Jako żywoskłon nad głową, szlachetny panie! - zapewnił go dzieciak żarliwie. Uszczęśliwiony chłopiec znów rzucił się do całowania, tym razem jednak Anhelos był szybszy i pośpiesznie cofnął rękę. - Doprawdy, ciekawe miejsce - mruknął do siebie. - A jeszcze ciekawsze jest, że biorę sobie gapowicza. Mam nadzieję, że Reyes nie wypapla staremu, bo chyba ją uduszę! ROZDZIAŁ 16 - Zadziwiające, nie uważasz? - Co takiego? - Całą uwagę Hannibale zaprzątał w tej chwili detektor. - To, jak szybko oswajamy się z nowym. - Thomas skrzyżował ręce na piersiach. - Zaledwie trzeci raz oglądam Drzewo z bliska i już wydaje mi się takie... takie zwykłe. Jak myślisz, czy to rodzaj jakiejś tarczy, którą osłaniamy się przed naporem niepojętości świata? Że mózg dobrotliwie okłamuje nas dzień za dniem i podsuwa nam okrojony, zbanalizowany obraz rzeczywistości, by uchronić nas maluczkich od załamania się pod naporem prawdy? - Dobre pytania dla filozofów albo jakichś behawiorystów, ale nie dla prostego inżyniera. - Filozofów i ich uczonych wywodów to ja mam ostatnio aż nadto, dziękuję. - Farquahart skrzywił się jak ukąszony. - A pożytku żadnego, jedynie nieustający ból głowy. Słowo daję, po jaki rozziew gromadziłeś te wszystkie traktaty, polemiki i diatryby od Greków począwszy? Myślałem, że twoje archiwum miało bardziej konkretny cel, a tymczasem... - Padłem ofiarą nałogu, cóż mogę na to poradzić. - Remmuerish rozłożył ręce. - Niewinne hobby po godzinach przerodziło się w obsesję zbierania informacji - każdej, jaka się napatoczyła - i ukrywanie głęboko w sejfie, jakby to była najgorsza z trucizn. A co, dalej masz te problemy? - Problemy? - Thomas przełknął głośno ślinę. - Czuję się jak szczeniak z biegunką, który, przepraszam za porównanie, usilnie stara się nie narobić w portki. Najlepiej skończmy ten temat, jeśli nie chcecie, żebym zaczął wam tu nagle recytować Iliadę albo pisma świętego Augustyna. - Iliadę'? - Jesusowi zaświeciły się oczy. - Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu. - Człowieku, błagam! - jęknął Farquahart. - Nie kuś licha, bo i tak ledwie nad tym panuję! - Trzeba było jednak poczekać na Sasha - westchnął Hannibale. Krótka rozmowa z Livanskym nie rozwiązałaby całkowicie kłopotów Thomasa, ale przynajmniej doktor by go uspokoił. Poza tym, odkąd opuścili New Cheshire, Remmuerish miał wyrzuty sumienia, że nie pożegnał się z przyjacielem jak należy. - Pogadam z nim, jak wrócimy - uciął krótko Thomas i zmienił temat: - Daleko jeszcze do źródła tych sygnałów? - Niecałe dwieście kilometrów w linii prostej, gdzieś tam. - Remmuerish wskazał najbliższe branchiostemium, czyli miejsce, gdzie z głównego pnia Drzewa wyrastał konar. - Wewnątrz? - Wszystko na to wskazuje, Thomas zerknął na Jesusa. Gdyby koga była wierzchowcem, rzekłby, iż młodzieniec prowadził ją teraz stępa i to nader ostrożnie. Jego smukłe palce biegały po konsoli niczym po klawiaturze jakiegoś muzycznego instrumentu, szybko i zdecydowanie. Jednak kropelki potu na czole świadczyły o napięciu, z jakim przeprowadza manewry. - No i przed kim ty się popisujesz, co? - Reyes też to zauważyła i podeszła do niego ze zmarszczonym czołem. - Oddaj lepiej stery padrito. - Dam radę, zostaw. - Jesus nawet nie spojrzał na siostrę. - Mężczyźni - prychnęła wymownie i wróciła na miejsce, zaraz jednak wstała i zaczęła nerwowo kręcić się po pokładzie. Łatwo było zrozumieć niechęć kupieckich karawan do zapuszczania się w te rejony, a zarazem ponownie wychodziła na jaw cała umowność nazywania Drzewa - drzewem. Jego konar tak miał się do gałęzi pospolitego dębu czy cedru, jak okręt, którym teraz lecieli, do jaskółki. To nie była żadna pseudoroślina wyrosła ze sztucznego ziarna, lecz gigantyczny żywy mechanizm, który nie miał odpowiednika w przyrodzie. Wystarczyło tylko spojrzeć na branchiostemium z jego skomplikowanym systemem dźwigni, więzadeł i podpór, żeby się o tym przekonać. Jesus wykonał kolejną zgrabną ewolucję i w ostatniej chwili uniknął kolizji z ruchomym wąsem, których całe pęki zwieszały się niczym mokre festony z niezliczonych odciągów konaru, wijąc się hipnotycznie. Zapewne jakieś czułki albo coś w tym rodzaju, pomyślał Thomas. - Niżej, zejdź na wysokość podbrzusza - rzekł Remmuerish do Anhelosa. - Carrades, więc to nie na górnym poziomie? - Jesus wymienił zaniepokojone spojrzenie z siostrą. - Nigdy tak nie twierdziłem - odparł Hannibale. - Czyli że trzeba będzie pruć. - Słucham? - Od spodu nie ma żadnych kominów ani innych naturalnych wlotów. Jedyna droga w głąb podbrzusza tylko przez cięcie. - Skup się na nawigacji, por favor, potem będziesz tłumaczył - ofuknęła brata Reyes. - Dobrze, dobrze... Słowo „pruć" kojarzyło się Farquahartowi raczej niemile - z czyimś otwartym brzuchem albo starymi szmatami, rozdzieranymi na strzępy. A jaki konkretnie sens miało w tym przypadku? Pokaz technologicznych możliwości dał już kiedyś Ignacio, kiedy swą tajemniczą bronią rozłupał sklepienie segmentu Azzure jak orzeszek. Deus, ten młody Almodovar nie zamierza chyba zrobić powtórki? Branchiostemium od spodu wyglądało jeszcze dziwaczniej, niczym szkielet gotyckiego sklepienia, pogniecione organy i abstrakcyjna kompozycja hydraulika-artysty razem wzięte, a wszystko jakby z nadtopionej żarem gutaperki. Pióropusz płaskich, sitowatych żeber przechodził w konar tysiącem rozwidleń, każde zaakcentowane wywiniętym, opalizującym soplem materii bądź czymś, co przypominało odwrócone nasionko dmuchawca. Był również naszyjnik z rur przeróżnych długości i średnic, przywodzących na myśl wyharatane żyły, a także jakieś bulwiaste narośle, rozrzucone u podstawy konaru. No i oczywiście wszędobylska sieć elastycznych więzadeł oraz te falujące sennie wąsy, tyle że krótsze tutaj i zakończone półprzeźroczystymi zgrubieniami w kolorze miodu. - Teraz znowu zszedłeś trochę za nisko, chłopcze. - Remmuerish dalej wskazywał Jesusowi kierunek. - Wróć bliżej osi konaru. - Tuż przy płetwie na pewno nie będę się przedzierał – rzekł zdecydowanie Anhelos. - Jeśli w ogóle, to właśnie stąd, z niskiego boku, gdzie są jeszcze w miarę cienkie tkanki. Madre de Dios, nigdy wcześniej nie używałem lancy! - Prawdę rzekłszy, senhor Farquahart, mieliśmy cię tylko przewieźć tam i z powrotem. - Dziewczyna popatrzyła na Thomasa z wyrzutem. - Przysięgam, panno Reyes, że nie chcę narażać was na niebezpieczeństwo. Czy zastosowanie tej... lancy czymś nam grozi? - W zasadzie Lanca to sprzęt wyłącznie ratunkowy, na wypadek - Jesus przeżegnał się pośpiesznie - utknięcia w Drzewie na dobre. - A zatem to nie jest broń? - Mogłaby ostatecznie być, gdyby przyszło do walki burta w burtę. - Anhelos skrzywił się niewyraźnie. - Czemu jednak pytasz? Czyżbyście jeszcze na dokładkę spodziewali się jakiejś zaczepki tam w środku? Tylko proszę cię, senhor, mów szczerze. - Najszczersza odpowiedź brzmi: nie mam pojęcia, czy po drugiej stronie czekają nas jakieś kłopoty. Może tak, a może nie, ale skoro już zdecydowałem się na tę wycieczkę i związane z nią ryzyko, to nie zamierzam teraz rejterować. Niemniej was na niebezpieczeństwo narażać nie mogę. Ty jesteś tu kapitanem i ty decydujesz, nie ja. Jesus zatrzymał na chwilę kogę i spojrzał poważnie na Farquaharta, a potem na siostrę. Wiedziała, co brat za chwilę powie, i nie wyglądała na zadowoloną. Ale, jak Thomas słusznie przypomniał odwieczne prawo, na pokładzie kapitan jest zawsze pierwszy po Bogu i załoga nie kwestionuje jego zdania. - Rób, jak uważasz - westchnęła w końcu. - Ale chociaż w jednym mnie posłuchaj... - Chcesz, żeby to padrito operował lancą, tak? - przerwał jej Jesus. - Właśnie. - Zgoda. - Anhelos przystał na ten warunek bez oporu i zwrócił się do konsoli: - Słyszałeś, ojczulku? Thomas już za pierwszym razem zachodził w głowę, kim jest ów tajemniczy „padrito" . Koga była maszyną cudowną i nieporównanie bardziej skomplikowaną od pasikonika, którym swego czasu odbyli podróż z Tikt-al-Harruk do Cytadeli, a przecież nawet tamten prymitywny wehikuł miał coś na kształt własnego rozumu. Skoro zaś miał go pasikonik, to wyrafinowany okręt Anhelosów tym bardziej powinien go posiadać. Mechaniczny, albo i lepiej - czyjś prawdziwy, lecz odcieleśniony umysł zamknięty w trzewiach statku? Tak jak niegdyś Hannibale w mnemonie, tyle że nie pod przymusem, ale całkowicie dobrowolnie. Kto wie, może to nawet jakiś przodek Jesusa? Kwestia tożsamości „ojczulka" była jednak sprawą drugorzędną wobec maestrii pilotażu, jaką zaprezentował natychmiast po przejęciu sterów od młodzieńca. Jesus pozostał co prawda na stanowisku przy konsoli, lecz teraz już tylko biernie się przyglądał. Niemniej twarz wciąż miał napiętą, podobnie jak jego siostra. Farquahart również zamarł w oczekiwaniu na kolejny pokaz technologicznego zaawansowania Anhelosów. Koga pomknęła chyżo wśród plątaniny kurczliwych lin i zwolniła dopiero na kilkaset metrów przed czarnymi falami. Z bliska konar, którego grubość u nasady niemal dorównywała grubości Pnia, wydawał się zupełnie płaski jak bezkresne sklepienie, albo odwrócony do góry nogami ocean zamarzniętej smoły. Faktura jego dolnych powłok przypominała zastygłe w huraganowej furii grzywacze, tu i ówdzie poprzeszywane wiązkami elastycznych spoideł. „Ojczulek" wybrał sobie jedną z dolin i zaczął podążać wzdłuż niej bardzo wolno, zapewne w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do wykonania cięcia. Buchnęły potężne luminary i w ich świetle Thomas ujrzał błyskawicznie powiększający się otwór, żadnego jednak materialnego ostrza, którego mimowolnie cały czas się spodziewał. - Jak właściwie działa ta lanca? - spytał zamyślonego Jesusa. - Poprzez perswazję. - Słucham? - Terawatowa elektrokanonierka przewierci na wylot największą sierro, a jednak nie ośmieliłbym się wypróbowywać jej na Drzewie. - Młodzieniec zapatrzył się z szacunkiem na mroczne załomy konaru. - Znam wiele rodzajów wysokoenergetycznej broni, która niewątpliwie wypaliłaby dziurę w zewnętrznych tkankach - jedna głęboką na kilka metrów, inna na kilkadziesiąt albo więcej. Tylko że Drzewo to nie martwy kamień i natychmiast odpowiedziałoby na taki gwałt. Ma tysiące sposobów pochłaniania i unieszkodliwiania intruzów, a rany goją się w błyskawicznym tempie. - Jednak formierze jakoś sobie z Drzewem radzą - wtrącił się Hannibale. - I to właśnie poniekąd ich wynalazkiem jest lanca macierzowa - podchwycił Jesus. - Działa w ten sposób, że oszukuje drzewne mechanizmy obronne. Padrito posyła w tej chwili tkankom strumień odpowiednio spreparowanej informacji, plus stymulator elektromagnetyczny. Jakie konkretnie nakazuje im wykonać zadanie, tego nie wiem, ale czasami Drzewo otwiera się samo z siebie, na przykład dla wyrównania różnic ciśnienia albo żeby pozbyć się zanieczyszczeń. Ojczulek po prostu przekonał tkanki, że doszło do takiej właśnie sytuacji awaryjnej. - I to cała sztuczka? - zdziwił się Farquahart. - Och nie, skądże. Za zestawy instrukcji do lanc kompilatorzy każą sobie słono płacić, a zatem mamy ich tylko kilka do wyboru i to trochę przestarzałych, podczas gdy Drzewo nieustannie zmienia się i dostosowuje. Jeśli rozbieżność pomiędzy naszym zestawem a funkcjonującym obecnie wariantem kodu okaże się zbyt duża, zostaniemy potraktowani jak ciało obce i utkniemy tu otoczeni ochronną torbielą. - Jasna macierz, gdybym wiedział, że to aż tak ryzykowne, nigdy bym nie wyraził zgody. Poszukalibyśmy innej drogi! - No, na odwrót już teraz za późno - westchnął Jesus. - Ale spokojnie, na razie idzie ojczulkowi całkiem nieźle, jak widzę. - -Ja nie widzę zupełnie nic. - W istocie, za burtą zapadła kompletna ciemność, zgasły nawet imponujące luminary kogi. – Deus, a może myśmy już utknęli? - Nie, amigo, pchamy się do przodu wolno, ale bez przerwy. - To dlaczego jest taka ćma? - Bo wciąż przeciskamy się przez ścianę. Thomas niemal przykleił nos do kopuły. Coś ją faktycznie zewsząd opływało niczym wielkie strugi oleistej cieczy albo luźne pasma szarosinych muskułów. - Biedny padrito. - Jesus uśmiechnął się znad konsoli. – Pewnie niedobrze mu się robi od tego mięsistego dotyku. - A daleko jeszcze do końca? - Mówi, że sam nie wie, bo idzie zupełnie na oślep. W każdym razie za sobą mamy jakieś dwieście, dwieście dwadzieścia metrów ściany. A przeciętnie jej grubość w tych partiach podbrzusza to pół kilometra. Chociaż tutaj, tak blisko Pnia, może być znacznie więcej. - Deus... - Farquahart poczuł mimowolny dreszcz i zerknął na pozostałych. Remmuerish czuwał przy swoim detektorze z maską prawdziwego stoika na twarzy, Reyes jednak nie mogła ze zdenerwowania znaleźć sobie miejsca. W ogóle przestała się do kogokolwiek odzywać, dreptała tylko niespokojnie tam i z powrotem. - Odbierasz sygnały bez zakłóceń? - rzucił Farquahart do Hannibale, by przerwać irytującą ciszę. - Tak. - Remmuerish podniósł się z fotela. - Mam co prawda lekkie echo, ale to nawet dobrze, bo na jego podstawie mogę obliczyć, ile jeszcze tej ściany mamy. - No i? - zainteresował się Jesus. - Chwileczkę... Przyjmując średnią gęstość właściwą tkanek 0,15 grama na centymetr sześcienny i założywszy, iż zawartość metalu nie przekracza w nich jednego procenta... Jakieś trzysta pięćdziesiąt do czterystu metrów, nie więcej. - Słyszałeś, padrito? -Jesus klepnął konsolę po przyjacielsku. - Słyszał, i prosi, żeby bardzo ci podziękować, senhor Bremmer, od razu mu się lżej zrobiło. - Nie ma za co. - Hannibale ukłonił się z galanterią i wrócił do pilnowania odbiornika. Wkrótce charakter materii otaczającej kogę zmienił się diametralnie i szarawe smugi znikły zastąpione najpierw miękko obrzeżonymi przekrojami sześciokątnych komór, następnie jakąś włóknistą masą, i wreszcie okręt wyskoczył jak wypluta pestka do wnętrza konaru. Ciemnego i pustego, dopóki ponownie nie rozbłysły dziobowe luminary. Ich silne, nierozproszone przez atmosferę światło wydobyło z mroków trójwymiarową sieć rozporek i łączących je elastycznych ścięgien. Jak szkielet jakiegoś nieprawdopodobnego sterowca sprzed wieków, pomyślał zafascynowany Thomas. - Uff, no to wlecieliśmy. - Jesus odetchnął pełną piersią- - Pozostaje nam jeszcze tylko później się stąd wydostać, drobnostka. No dobrze, to dokąd teraz, senhor Bremmer? - Wystarczy, jeśli wskażę palcem? - spytał Remmuerish, podchodząc do konsoli. - W zupełności. - A zatem tam. Plamy światła powędrowały ku górze i zatrzymały się hen, na najwyższym punkcie żebrowanego sklepienia. Nie, to nie Zeppelin, skorygował pierwsze wrażenie Farquahart, tylko wypatroszone i wyfiletowane do czysta brzuszysko jakiegoś stwora. Przez całą długość konaru biegł solidny kręgosłup z kolczastymi żebrami wygiętymi w zgrabne łuki. Do nich czepiały się pomniejsze elementy konstrukcji, każdy zaś z wyraźnie zarysowanych „kręgów" zdobiły krótkie ostrogi, które służyły za mocowanie dla podwieszonych wiązek gładkich kabli. Były tam jeszcze jakieś nieregularne zgrubienia przypominające kolanka na źdźble trawy, trójkątne ząbki, nawet jakieś świetliste drobinki poruszające się z prędkością cienia gnomonu. Ale z odległości tylu kilometrów nie sposób było określić bliżej ich natury. Koga ruszyła w górę i niebawem zawisła nieruchomo tuż pod jednym z węźlastych zgrubień na kablach, czy też raczej rurach wzmocnionych liściastym żyłkowaniem, jak się okazało z bliska. - Interesujące. - Hannibale stanął z zadartą głową obok Thomasa. - W pewnym sensie spoglądamy na Rzekę od spodu. - Na akwedukt, przyjacielu, na akwedukt - poprawił go odruchowo Farquahart. - No tak, ale w Cheshire nikt nie nazywa go inaczej, jak Rzeką, przyzwyczaiłem się. - Zaraz, zaraz, a czy te rury... to przypadkiem nie tracheodukty? - Między innymi - przytaknął Remmuerish. - Masz przed sobą całą Drzewną infrastrukturę: wentylacja, kanalizacja i tak dalej. - Coś takiego... Hej, przecież ta bulwa cała się rusza, Deus! - Nie bulwa, tylko to, co po niej łazi. Zgrubienie roiło się bowiem od monstrualnych stonóg pełzających leniwie we wszystkich kierunkach. Thomas z miejsca poczuł do nich głębokie obrzydzenie, aczkolwiek stwory zachowały całkowitą obojętność wobec przybyszy. Ale towarzyszące stonogom migotliwe obłoczki zawirowały nagle jak podrażniony rój pszczół, i po chwili kadłub okrętu rozdzwonił się przeraźliwie od tysięcy uderzających weń sześciokątnych ostrzy. Wyglądało, jakby znaleźli się nagle w centrum śnieżnej zamieci, która skończyła się równie gwałtownie, jak się zaczęła. Dziwaczne niby-owady w kształcie stylizowanej koniczyny powróciły do swych krocionogich kompanów, najwidoczniej uznawszy kogę za niegroźną, niejadalną, bądź obie te rzeczy naraz. Niemniej kilkanaście sekund ich wściekłego szturmu wystarczyło, by siostrze Jesusa cała krew odpłynęła z twarzy. - Proszę się pośpieszyć ze swoimi sprawami, senhor Farquahart - szepnęła, nie zważając na pełne przygany spojrzenie brata. - Obawiam się, że to, po co przybyliśmy, znajduje się wewnątrz tej bani - odchrząknął zakłopotany Hannibale. - Co? - Reyes wzniosła oczy na kłębowisko, po czym klapnęła na siedzenie ze stłumionym: - Och... - Madre de Dios, mam puścić kogę między te paskudztwa? - Jesus także nie krył odrazy. - Podciągnij nas trochę wyżej - poprosił Hannibale. - Widzisz? Na górze prawie ich nie ma. - Bo pewnie jeszcze nie dolazły - mruknął zdegustowany Anhelos. Wierzchołek zgrubienia istotnie był prawie wolny od stonóg, które najwyraźniej preferowały jego dolną połowę. Dla przezorności młodzieniec podprowadził okręt do celu w kilku skokach, ale latające koniczynki, raz straciwszy zainteresowanie, nie zaatakowały ich ponownie. - Uch, padrito, no to tnij jeszcze raz. - Jesus otarł z czoła kropelki potu. - Grube to chyba nie jest. Lanca rozdarła powłoki zgrubienia jak pięść wbita w ciasto i koga wpłynęła do środka. Nikt z załogi ani pasażerów nie wiedział, że dotarli do jednej z niezliczonych utylizatorni Drzewa, gdzie ze zużytej macierzy, martwych ciał zwierzęcych i ludzkich oraz wszelkich innych szczątków odzyskiwało ono podstawowe surowce, by na powrót przetworzyć je w materiał budulcowy swego wielkiego organizmu. Niemniej każdy rozpozna szambo, kiedy już do niego wpadnie. - Deus, jesteśmy w jakimś przez rozziew przeklętym śmietniku! - jęknął Farquahart na widok gigantycznej kloaki pod stopami. Remmuerish zamrugał z niedowierzaniem, bo to rzeczywiście było ostatnie miejsce, w którym spodziewał się znaleźć drogocenne neuromatryce. - Jestem pewien, że to tu - bąknął, przesuwając detektor na środek pokładu. - Dajcie mi sekundę. - Ktoś na ochotnika do nurkowania w tym... ehem, czy może będziemy ciągnąć losy? - Thomas nie mógł pohamować sarkazmu. - To nie będzie konieczne. - Hannibale wyprostował się i podszedł do burty. - Sygnały nie dochodzą z dołu, lecz stamtąd. - Skąd? - Zza tych... Graw! Farquahart spojrzał we wskazanym kierunku i zbaraniał. Kilometrowe wąsy-pułapki, agresywna koniczyna i kilkudziesięciometrowej długości wije robiły dostatecznie duże wrażenie. To jednak, na co teraz patrzył, przechodziło po prostu wszelkie pojęcie. - Ludzie... Deus, w tym wychodku mieszkają ludzie, czy ktoś w to uwierzy?! Jesus przejął stery i koga wykonała powolny obrót w miejscu. W świetle dziobowych luminarów ukazało się najdziwniejsze osiedle, jakie ktokolwiek z nich widział. Kilkadziesiąt sadyb wiszących u ściany niczym jaskółcze gniazda, drabinki, pomosty i liny, a wszystko to tak żałosne i byle jak sklecone, że rozsypałoby się zapewne od dotknięcia palcem. Każde domostwo było inne i z czego innego zbudowane - temu wystawały ze wszystkich stron nadgniłe patyki, tamten znów był mozaiką jakichś błyszczących skrawków i ewidentnie ludzkich kości - niemniej materiały konstrukcyjne niewątpliwie pochodziły z tego samego źródła, czyli z cuchnącego bajora kilka pięter niżej. Nie budowle były jednak najbardziej zdumiewające, lecz fakt, że ktoś w ogóle tu mieszkał, ba, że chciał mieszkać! Jeśli komuś potrzebny był dowód, że człowiek przetrwa i zaadaptuje się do każdych warunków, tu go miał jak na dłoni. Jaki jednak mus, zastanawiał się Farquahart, może pchnąć kogokolwiek do osiedlenia się w tak odrażającym miejscu? I cóż to w ogóle za egzystencja? Pal licho grobowe ciemności i fetor, który musiał przechodzić wszelkie wyobrażenie, w końcu tracheodukt Uxów też nie pachniał różami. Ale przecież każdy człowiek, chyba że jest to Kreuff czy Remmuerish, musi jeść, pić i oddychać, a raczej trudno byłoby nazwać powietrzem mieszaninę siarkowodoru, metanu i innych trujących gazów, jakie ten gnojownik z pewnością wydzielał. Na myśl o ewentualnym źródle pożywienia tubylców żołądek podjechał Thomasowi do gardła. Zaraz po tym przyszła refleksja, że tej koszmarnej osady nikt już od dawna nie zamieszkuje, albo że patrzą na coś, co w ogóle nie jest dziełem ludzkich rąk, lecz... - Deus! Osada zawrzała nagle jak dźgnięte kijem mrowisko i ze wszystkich domków zaczęły wyskakiwać jakieś człekokształtne kreatury. Thomas był przekonany, że chybotliwe rusztowanie lada moment rozleci się pod tą dziką hałastrą i runie do smrodliwego bagna, lecz szalejące po nim małpie stado najwidoczniej ważyło to sobie lekce. Kilku skoczyło z biegu na liny dyndające u sklepienia komory, ktoś inny pchnął wiszących, którzy niczym cyrkowi akrobaci przefrunęli nad otchłanią. W następnej chwili zaszokowany Farquahart miał tuż przed sobą kudłaty, zwierzęcy pysk i rozcapierzone palce. - Santa Matilda! - Jesus cofnął się instynktownie przed atakującym maszkaronem, jakby zapomniał, że chroni go solidna bariera. Śmieciogrzeb zaś w ogóle się jej nie spodziewał i w innej sytuacji Thomasa skręciłoby pewnie ze śmiechu na widok gęby kretyńsko rozpłaszczonej na przezroczystym kadłubie, z którego zresztą nieszczęśnik natychmiast się zsunął. Pozostali linoskoczkowie wykazali się godnym podziwu refleksem i poniechali abordażu, gdy tylko dostrzegli, iż dzieje się coś dziwnego. Pobratymcy odciągnęli ich spiesznie na pomost, po czym zaczęli ciskać w kogę czym popadnie. Kości, oślizgłe patyki, nawet jakieś kawałki metalu i bryły suchego łajna zabębniły o poszycie statku jak kartacze. - Carrades, dosyć tego! - Zirytowany Jesus sięgnął do konsoli, jednak Hannibale go powstrzymał. - Co chcesz zrobić? - Małą demonstrację, bo trochę mnie zdenerwowali. - Będziesz strzelał?! - Aż taki głupi to ja nie jestem, senhor Bremmer. Podjadę im tylko pod sam nos, to powinno wystarczyć. Istotnie, ledwie koga ruszyła w stronę małpoludów, wyparował z nich cały animusz do walki i wszystkie pierzchły jak jeden do swych szałasów. Nie wychyliły nawet nosa, by zobaczyć, czy nieznany potwór nie demoluje ich sioła. - Thomas? - Hannibale podszedł do Farquaharta. - Czy ten twój nowy komplant może również odbierać fale radiowe? - Ee... Miro twierdził, że to maleństwo potrafi wszystko, więc całkiem możliwe. - Thomas poskrobał się po głowie. - Czemu pytasz? - Bo, szczerze mówiąc, nie chce mi się tam chodzić z detektorem. Zresztą, to już dla niego ciut za małe odległości, a neuromatryce są w którejś z tych dziupli. Twój wszczep jest na pewno bardziej precyzyjny i zaoszczędziłby nam niepotrzebnego łażenia od jednej z tych paskudnych nor do drugiej. - Poczekaj chwilę, bo nie władam nim jeszcze tak dobrze, jak starym. Tak, jest tryb elektromagnetyczny... Aj! - Co się dzieje? - Nic, nic. - Farquahart skrzywił się. - Ogłuszyło mnie co nie co, to wszystko. No dobrze, powiedz mi, czego mam słuchać. - Czegoś takiego. - Remmuerish kucnął przy detektorze i przełączył odczyt sygnału z graficznego na dźwiękowy. - Mam - potwierdził Thomas. - Bardzo wyraźny, tylko z jakimś echem. - Po prostu odbierasz dwa albo trzy identyczne sygnały. No i skąd dochodzą? - Chyba... - Farquahart obrócił głowę - z tej kupy śmieci zaraz na lewo. - No to ruszajmy. Jesus, mógłbyś otworzyć? - A osmosłony? - Słucham? - Jesus ma rację, przecież bez jakichś filtrów padlibyśmy trupem na miejscu - przytaknął Thomas. - No, może trochę przesadziłem, ale wycieczka na pewno by nie należała do przyjemnych. - Ja nie potrz... - Hannibale ugryzł się w język. - Słusznie, nie pomyślałem o tym. Anhelos wydobył ze schowka cztery ochronne kaptury i wręczył każdemu, po czym rzekł do konsoli: - Pokaż język, ojczulku. Z dziobu kogi gładko wysunął się szeroki na pół metra i długi na metr trap, gruchocząc przy tym kawałek poręczy rusztowania małpoludów. - Pójdziemy tylko ja i Thomas - zakomenderował Remmuerish. - Wy zostańcie tutaj. - Naturalnie. - Ton Reyes dawał do zrozumienia, że innej możliwości nawet nie brała pod uwagę. - A macie jakąś broń? - zatroskał się Jesus. - Mamy - odparł Farquahart zwięźle i z duszą na ramieniu zstąpił na pomost z koślawych żerdzi. - Deus, to się pod nami nie utrzyma! - Spokojnie, widziałeś przecież przed chwilą, jak te stwory po tym goniły. - Tak, ale... - Thomas posuwał się do przodu kroczek za kroczkiem, nie bardzo dowierzając zmysłom. Choć wszystko tu napawało go niewymownym wstrętem, chwycił się oślizgłych lin przy ścianie. Strach był silniejszy od obrzydzenia. Na razie żaden z tubylców nie próbował atakować, bali się pewnie jeszcze bardziej niż on, jednak na wszelki wypadek Farquahart trzymał swój minifazotranslator cały czas w pogotowiu. - To gdzieś w tej budzie. - Ruchem podbródka wskazał najbliższe z gniazd. - Nie wiem tylko, czy neuromatryce są w środku, czy raczej wykorzystano je jako część budulca. - Podobno są albo też były kiedyś takie owady, które... - Wiem, chruściki. Ich larwy żyły w wodzie i lepiły sobie rurkowate domki z tego, co akurat w danym miejscu było dostępne: z piasku, z muszelek, z kawałeczków zbutwiałego drewna. Rzeczywiście, ci tutaj podobnie, ale z większym indywidualizmem. Ten na przykład ma wybitne upodobanie do złomu. Deus, jak tu w ogóle znalazły się takie rzeczy? Kable, jakieś rurki nie wiadomo od czego, nawet kawałek siedzenia z jakiegoś pojazdu! Słuchaj, a co zrobimy, jeśli te twoje mnemony faktycznie stanowią teraz część tej kupy śmieci? Rozwalimy ją? - No cóż, gdyby tak się sprawy miały, to moja teoria i tak traci sens, a cała eskapada okazuje się rozziewu warta. – Hannibale uśmiechnął się kwaśno. - Żadnego Projektanta, żadnych tajemniczych spiskowców. Nic oprócz starych brudów. - Skoro jednak już tu jesteśmy... - To bądźmy konsekwentni do końca - dopowiedział Remmuerish. - Gdzie ten szałas ma wchód? Aha, z boku, zaraz przy ścianie. - Masz jakiś plan? Trochę mnie niepokoi ten spokój po ich wcześniejszym szale. - Trudno, trzeba zaryzykować - westchnął Hannibale. – Pójdę pierwszy, bo, nikomu niczego nie wymawiając, mam trochę sprawniejsze zmysły i lepszy refleks. - Tak czy owak, ostrożnie. Remmuerish ruszył w górę po prymitywnej drabinie, której za-świnione szczeble wskazywały niedwuznacznie, iż małpoludy załatwiały się na nią wprost z domu. Thomas obserwował go z zapartym tchem... i omal nie fiknął kozia z pomostu, kiedy małpia paszczęka otwarła się inżynierowi przed nosem. Odpowiedź Hannibale była tak piorunująco szybka, że Farquahart nie rozróżnił nawet poszczególnych jego ruchów. Zobaczył wyraźnie tylko efekt końcowy - małpolud pofrunął z rozdzierającym kwikiem na spotkanie cuchnącej topieli wraz ze sporym fragmentem swojej własnej chałupy. Nie wszystko jednak utonęło; kawałki więźby osypały się klekotliwie na pomost - śruby, druty, jakieś rurki ze strzępami materii. Thomas odruchowo zasłonił rękami twarz, zaraz jednak padł na kolana i zaczął gorączkowo grzebać w tych śmieciach. Nie to, to też nie... - Jest! - zakrzyknął triumfalnie. - Hannibale? Możesz już stamtąd zejść, znalazłem je. Trzy! - Naprawdę? Pokaż no. Z plątaniny jakichś włókien i kolorowych żyłek Farquahart wysupłał owalny przedmiot i uniósł go w ręku. - Tak, to rzeczywiście to - potwierdził Remmuerish i już zamierzał zejść, kiedy dostrzegł jakiś podejrzany ruch wewnątrz gniazda. Zajrzał tam i natychmiast się cofnął, wzburzony. - Graw, tu są jacyś ludzie! - Co?! - I to w opłakanym stanie! - Ilu? - Dwoje. Graw, masz może przy sobie coś do cięcia? - Związani? - Gorzej. - Co to znaczy? - To znaczy... Och, do licha, wejdź tu, to sam zrozumiesz. Hannibale zniknął we wnętrzu gniazda, nie dbając o to, że znowu je niszczy. Farquahart schował sarkofagi i niezwłocznie podążył za nim w głąb ohydnej nory pozbawionej jakichkolwiek sprzętów poza wyściółką z bliżej nieokreślonej substancji. Jeden z ludzi wyglądał jak ofiara pająka, tyle więzów go krępowało. Brakowało mu także sporej części prawego ramienia, odgryzionego albo odciętego jakimś wyjątkowo tępym narzędziem. Nie wykrwawił się, bo ktoś założył mu opaskę uciskową powyżej łokcia, ale i tak wyglądał na bliskiego śmierci. Drugiemu zaś w ogóle nie widać było rąk, gdyż obydwie tkwiły po łokcie w ścianie komory. - Deus, co z nim jest? - Takie niby prymitywy, a wiedzą, jak skutecznie unieruchomić mannekena. - Remmuerish pokręcił głową. - Na szczęście zrobili mu to chyba niedawno, ale i tak może być kiepsko, jeśli go natychmiast nie odetniemy. - Co?! - I nie zdekontaminujemy odpowiednio. - Hannibale nie tracił czasu na rozwlekłe tłumaczenia. - Czy to, co masz, jest dostatecznie ostre? Thomas bez słowa podał mu swoją broszę. - Fazotranslator? Hm, zbyt precyzyjne narzędzie to nie jest, ale trudno... Konsumowany żywcem przez Drzewo osobnik runął na twarz, machając bezsilnie kikutami ramion. - Nie patrz takim przerażonym wzrokiem, Thomas. - Remmuerish oddał mu broń. - Przecież on je sobie bez problemu odtworzy. Zajmij się lepiej tym drugim... Albo nie, ja go wezmę, a ty pomóż tamtemu. Spętany był niewątpliwie normalnym człowiekiem z krwi i kości, do tego niezwykle rosłym i barczystym, jednak tak okrutnie zmaltretowanym i otępiałym, że już mało go obchodziło, kto i co z nim wyczynia. Hannibale jednym ruchem wrzucił go sobie na ramię i skierował się ku wyjściu. - Zaraz, bo coś się chyba dzieje na zewnątrz. - Ledwie Farquahart dokończył zdanie, jeden z małpoludów skoczył z drabiny wprost na niego z opętańczym wrzaskiem. Cudem jakimś Thomas zdołał użyć fazotranslatora, nim żółte kły zacisnęły się na jego gardle. Stwór - jego głowa wraz z lewym barkiem przesunięte w czasie o sekundę względem reszty ciała - padł mu w dwóch częściach u stóp. - Jasna krew, wiedziałem, że prędzej czy później się ruszą - zaklął. Kolejną kreaturę spotkał ten sam los, co pierwszą, lecz tym razem do gniazda wtoczył się jedynie gładko odcięty łeb. Spadający z drabiny bezgłowy korpus musiał wywrzeć na pozostałych atakujących wystarczająco silne wrażenie, gdyż trzeci pysk nie zatarasował już wyjścia. Niemniej wrzaski ani tupot nóg nie ucichły, - Szybciej, chodźmy - ponaglił Thomas bezrękiego mannekena. Drabina była pusta, za to pomost aż roił się od małpoludów w amoku. Któryś z nich dojrzał Farquaharta i wrzasnął do pozostałych, a potem rzucił się do szczebli. Salwa z fazotranslatora posiekała go na plasterki, ale trzeba było jeszcze kolejnych dwóch trupów, by na stwory przyszło w końcu opamiętanie. - Myślę, że tym razem droga wolna. - Farquahart odetchnął i zeskoczył na rozkołysany pomost. - Powoli, bardzo powoli... Wspomagany przez Thomasa manneken zsunął się jakoś w dół, Hannibale z tym drugim dołączył do nich i wszyscy ruszyli bez zwłoki do statku. - Mam nadzieję, że nasi dobrzy Anhelosi nie wybierają się w podróż bez sprzętu med... - Remmuerish stanął jak wryty. To musiało być przywidzenie, nic innego. - Kevin? Niemożliwe... - wyszeptał i nagle zaczął biec w kierunku kogi, nie zważając na ciężar. Thomas wskoczył na trap jako pierwszy, jednak ani on, ani Hannibale nie zdołali już niczego zrobić. Dłonie Reyes właśnie zsuwały się z pokładu, a drogę Jesusa, który rzucił się siostrze na ratunek, zagrodził nastolatek uderzająco podobny do syna świętej pamięci Vlada Karawaniarza. - Nie! - krzyknął Hannibale, lecz jego protest był daremny. Krew trysnęła z szyi Anhelosa i poszybowała karmazynowym łukiem w otchłań utylizatorni. Nieszczęsny młodzieniec złapał się jedną ręką za rozharataną krtań, drugą usiłując odepchnąć napastnika. Kevin uchylił się przed tym niedbale, jakby od niechcenia, i wykonał krótki półobrót całym ciałem. Jesus nawet nie krzyknął i uderzony bokiem poleciał w smrodliwą czeluść. - Rany macierzy, Kevin? Skąd... co ty... - Farquahart nie mógł uwierzyć własnym oczom. Chłopak odwrócił się błyskawicznie w jego stronę - nie jak człowiek, lecz jakaś drewniana kukiełka na patyku - a potem skoczył. Nogi wrosły Farquahartowi w pokład. Skąd wziął się tutaj ten smarkacz i jaki bies w niego wstąpił, zdążył pomyśleć, nim lodowato zimne dłonie zacisnęły mu się na karku. Martwe oczy spotkały się na moment z jego własnymi. - Deus... - wyrzęził rozpaczliwie. Lśniące metalicznie zęby zbliżały się do jego szyi. Ręka, którą próbował się bronić, została bez trudu unieruchomiona w żelaznym uścisku, rozdrapany nadgarstek zapiekł go potwornie... i nagle koszmar minął. Kevin puścił go, cofnął się dwa kroki i wreszcie stanął nieruchomo jak posąg. - Limes osiągnięte, przyjąłem - wyrecytował z mechaniczną beznamiętnością. - Koordynanty noduli zbiorczej, przyjąłem. Konwergencja elaps zero dwa siedem, start. Dziękuję wszystkim za owocną współpracę. E pluribus unum. To rzekłszy, odbił się z miejsca jak sprężyna i poszybował za burtę. ROZDZIAŁ 17 Kto żył szybko i kochał rącze środki lokomocji, temu zwalisty zanzur, który nawet w najlepszych warunkach nie rozwijał więcej niż sto kilometrów na godzinę, z pewnością nie przypadłby do gustu. Gdyby wybrali świerszcza, osiągnęliby masyw znacznie prędzej, Noel zdecydował się jednak na zanzura z kilku powodów. Przede wszystkim żaden z dostępnych w Cytadeli wehikułów nie zapewniał takiego bezpieczeństwa oraz komfortu podróżowania. Choć dla Kreuffa miało to raczej drugorzędne znaczenie, nie zapomniał, że w wyprawie będzie mu towarzyszyć młoda kobieta przy nadziei. Zanzur był ruchomym minipałacykiem, a zarazem twierdzą, zaprojektowaną, by chronić pasażerów przed wszelkimi żywiołami z ludzkim włącznie. W normalnym trybie poruszał się za pomocą tuzina modularnych nóg z niezależnym zasilaniem, koordynowanych przez centralny synaptoriał. W razie uszkodzenia którejś z kończyn pojazd po prostu odrzucał ją i regenerował nową w tym samym miejscu, spokojnie kontynuując wędrówkę na pozostałych jedenastu, dziesięciu, a nawet czterech. Oprócz tego zaopatrzony był również w opancerzony generator elektrograwitacyjny - skromny pod względem parametrów marszowych, lecz za to o mocy zdolnej wydobyć zanzura spod kilkudziesięciu metrów litej skały - oraz śligawę, przydatną zarówno do pokonywania stromych ścian i przewieszek, jak i podczas piaskowych nawałnic czy górskich lawin. Pojazd przysysał się wówczas do podłoża z siłą dochodzącą do kilkunastu gigapaskali, ewentualnie, jeśli furia natury dopadała go na luźnym gruncie, zagrzebywał się w nim zwinnie niczym scynk. Rzadko kiedy jednak zanzur dawał się zaskoczyć czemukolwiek, a to dzięki całej baterii czujników, nadzwyczaj wrażliwych i dalekosiężnych. Jednym słowem, pojazd jak żaden inny nadawał się do długich wypraw przez pustynię, która rozciągała się teraz od Himalajów po Przylądek Dobrej Nadziei i przy której dawna Sahara była piaskownicą dla dzieci. Zanzur był wygodny, wytrzymały, uniwersalny i horrendalnie kosztowny. To właśnie był drugi z powodów, dla którego Kreuff go wybrał. Na te pustynne krążowniki stać było wyłącznie najzamożniejszych kupców, a do takich należała rodzina Buenechristo, odległa gałąź klanu de Molher. Pomysł podszycia się pod dalekich krewnych Ignacia podsunął Kreuffowi von Klosky. Kilka dni wcześniej pojawił się w Cytadeli niejaki Gaspar Buenechristo wraz z kuzynem oraz trzema nielegalnymi konkubinami i nieoczekiwanie zwrócił się z prośbą o udzielenie mu przez Ruch azylu, wcześniej sfingowawszy własne porwanie. Istotnie, grzechem byłoby nie wykorzystać takiej sposobności. Ruszyli w drogę rankiem dwudziestego trzeciego libro, kiedy zaczyna się jesienna pora burz. Przez dwa pierwsze dni posuwali się bez większych problemów, ale już trzeciego pogoda załamała się gwałtownie i po kilku godzinach walki z nawałnicą zanzur skapitulował, wkopując się pod ziemię. Pozostawił jedynie samotny czułek na pastwę huraganu, dochodzącego w porywach do dwustu węzłów. W ciągu najbliższej doby nie mieli co liczyć na poprawę warunków. Mogli jedynie czekać i mieć nadzieję, że ten wymuszony postój nie potrwa długo. - Wiem, że stara i zbzikowana mumia to żadne towarzystwo dla młodej damy, ale mogłabyś się już rozchmurzyć. - Kreuff odebrał dwie parujące filiżanki z serwitora i usiadł koło Beatrice. - Nie jestem nachmurzona - odrzekła dziewczyna, nie patrząc na Kreuffa. - No to osowiała, użyłem złego słowa. Osowiała jak papużka nierozłączka, chwilowo samotna. To cię gryzie, nieprawdaż? - Burza i siedzenie z założonymi rękami, oto, co mi działa na nerwy. - Bea upiła łyczek kawy i dodała cierpko: - Nie szukaj problemu, gdzie go nie ma, Noel. - Ech, nie powinienem był cię zabierać - westchnął Kreuff. - Przepraszam, sama się wprosiłam. - Owszem, żeby zagrać Thomasowi na nosie. - Kreuff uśmiechnął się pobłażliwie. - A teraz usychasz mi tu z tęsknoty. - Och, przestań! Z wewnętrznymi rozterkami sama sobie poradzę, dziękuję. - Naprawdę chciałem być jedynie miły - powiedział zmieszany Noel. - Doceniam to, ale chyba nie możesz mi pomóc. - Mogę na wiele sposobów przynieść pociechę i tymczasowo ukoić ból rozłąki - rzekł Kreuff patetycznym tonem. - Niby jak? - Na przykład... mogę ci zaśpiewać. - Słucham? Dziewczyna nie zatkała uszu od razu jedynie z uprzejmości, Noel okazał się jednak prawdziwie utalentowanym komikiem i po chwili musiała odstawić filiżankę, tak trzęsła się ze śmiechu. - A teraz naprawdę coś ci zaśpiewam. - Nie, nie, już nie, już wystarczy! - jęknęła Beatrice zgięta wpół od spazmów wesołości. - Ale na poważnie, bez żadnych śmichów-chichów. - Błagam, Noel, miej litość dla kobiety w moim stanie! – Łzy płynęły jej po policzkach. - Przysięgam, że to będzie najzwyklejsza, najnormalniejsza piosenka. A właściwie nawet coś więcej niż piosenka. I zaczął, wpierw nucąc bez słów, jakby się rozgrzewał albo dawał dziewczynie czas na przestawienie percepcyjnych zwrotnic, a potem poszedł na całego, zadziwiając ją raz jeszcze. Bo rzeczywiście śpiewał nadzwyczajnie - z sercem, z uczuciem i jakąś głęboką nostalgią. Bea otarła oczy i zasłuchała się w ciepłe i proste słowa pieśni, starej zapewne jak Drzewo, jeśli nie starszej. Niezwykłe, jak podobni są do siebie ludzie bez względu na epokę, i jak niezmienne pozostają uczucia i pragnienia, które nimi kierują. Rozmarzona, drgnęła, gdy canto Kreuffa urwało się w połowie refrenu. - Dlaczego przerwałeś? Tak pięknie ci szło. - Twórcy tych słów też szło pięknie do chwili, kiedy zastrzelił go jakiś pomyleniec. - Kreuff uśmiechnął się melancholijnie. Cóż, życie to diabelski bumerang. Nigdy nie byłem zagorzałym wielbicielem tego zespołu, ale ich piosenki miały tę rzadką cechę, że się nie starzały i łatwo wpadały w ucho, więc na wpół świadomie podśpiewywało je sobie wielu, ja też. Bez żadnego podtekstu, ot, plątała się gdzieś po głowie chwytliwa melodyjka, i tyle. Do czasu kiedy odkryliśmy, że ten właśnie konkretny utwór działa na Helen jak płachta na byka. Wystarczyło dosłownie parę taktów, żeby tę wyjątkowo opanowaną babę doprowadzić do furii. Oczywiście, natychmiast zaczęli ją nucić wszyscy. Umilkł, zadumany. Beę też naszły różne myśli i w końcu spytała: - Noel? - Hm? - Właściwie co zamierzasz zrobić, kiedy... jeśli już ją odnajdziesz? - Helen? - Kreuff zapatrzył się w resztkę swojej kawy, jakby w niej właśnie utonęła odpowiedź. - Tak. Zabijesz ją? - A potem siebie, he he, i to będzie takie romantyczne - samotny, błędny rycerz unicestwia smoka, jednak sam także musi zginąć, albowiem wszystko ma swoją cenę i nikt nie jest bez skazy. I w ogóle po diabła komu jeszcze ten rycerz, skoro smok już zaszlachtowany? - Żartujesz sobie... - Żartuję, pewnie, że żartuję. - Noel skrzywił się. - Albo i nie... Dopóki Helen stanowiła dla mnie cel niemalże abstrakcyjny, moje plany wobec niej były bardzo zdecydowane i konkretne. I mordercze, przyznaję. A teraz, kiedy czuję, że po raz pierwszy od germinacji rzeczywiście się do niej zbliżam... Nie wiem, po prostu nie potrafię powiedzieć, co zrobię. Może w ogóle nie będę chciał jej skrzywdzić i innym na to nie pozwolę, bo śmiech śmiechem, ale faktycznie jak ten rycerz bez smoka, tak i ja bez Helen stracę z dnia na dzień sens bytu. - Więc ona naprawdę tam jest? - Och, losie przewrotny, spraw, żeby jej nie było! - Nie rozumiem, to w końcu chcesz ją dopaść, czy nie? - Chcę, nie chcę, sam już się gubię. Jasna macierz, może ja najzwyczajniej w świecie zaczynam mieć pietra? I to nawet nie przed samą Helen, ale przed rzeczywistością, z którą będę się musiał zmierzyć. Tak długo mieszkałem w krainie ułudy, obsesji, tego co mi się wydaje, co zapamiętałem i utrwaliłem w sobie niczym sztywny dogmat, że przeraża mnie teraz perspektywa najdrobniejszej choćby rysy na mojej wieży z kości słoniowej. Patrzysz na mnie podejrzliwie... I słusznie, bo ja tylko z zewnątrz stwarzam pozory jako takiej normalności, w środku zaś... szkoda słów! - Bez przesady, ja też coś wiem o obsesji. - Trwającej wieki? Wybacz, Beatrice, ale nie możesz mieć o tym pojęcia. - A zatem wszystko, co nam o niej mówiłeś, to tak naprawdę tylko twoje fantazje i lęki? Tak mam to rozumieć? - Nie, Beatrice, ona naprawdę była diabelskim pomiotem! - Kreuff aż poderwał się z fotela przy tych słowach. - To zło stało się na powrót złem wcielonym, tego stwierdzenia nie cofnę! Moja niepewność dotyczy jedynie tego, co dalej. Może ten jej dżihad rzeczywiście sobie uroiłem, a może właśnie w tej chwili to potworne babsko knuje coś stokroć gorszego? Tak czy owak moja najogólniejsza rada brzmi: strzeż się jej każdego dnia i w każdej minucie! I jeszcze jedno... - Wybaczcie, szlachetnie urodzeni, ale mam przyjemność zakomunikować, iż nastąpiła zasadnicza korekta w prognozie pogody - przerwał im satynowy głos zanzura. - Wiatr wyraźnie słabnie i przewiduję, iż najdalej za pół godziny możliwa będzie kontynuacja naszej wspólnej podróży, - No i świetnie. - Kreuff opadł ciężko na fotel. - Z obowiązku dodam jeszcze - kontynuował pojazd - iż w przeciągu ostatniej doby odnotowałem serię wstrząsów tektonicznych o sile pomiędzy dziewięć a siedemnaście w uniwersalnej skali Kappiego. - Wstrząsy? - zdziwił się Noel. - Niczego nie czułem. - Och, to zasługa mojego systemu atenuatorów - odrzekł zanzur z dumą. – O wstrząsach zaś nadmieniam dlatego, że ich epicentra przesuwają się systematycznie w kierunku docelowego punktu obecnej marszruty. A jako że bezpieczeństwo pasażerów jest dla mnie sprawą pierwszorzędnej wagi, ostrzegam, iż po opuszczeniu mego gościnnego wnętrza możecie być narażeni na przykre niespodzianki. - Stokrotnie dziękuję - mruknął Kreuff. - Bea, chcesz jeszcze kawy? - Nie, mnie wystarczy. - Dziewczyna popatrzyła na zasępionego Noela: - Chciałeś coś powiedzieć, tylko ta machina ci przerwała. - Aa... nic istotnego. Po czym wstał raz jeszcze i w drodze do serwitora wymamrotał: ; - Niech to się już wreszcie skończy! *** Ludzie wznosili fortyfikacje od niepamiętnych czasów i zawsze z tą samą nadzieją: że tym razem zbudowali twierdzę nie do zdobycia. Po czym któregoś dnia zjawiała się jakaś „armia nowego typu" z nieznaną wcześniej bronią bądź taktyką i dumne warownie z dnia na dzień stawały się anachronizmem. Średniowieczne zamki spisywały się doskonale w epoce kusz, katapult i taranów, lecz nie armatnich kul miotanych z daleka. Tym mogły jako tako sprostać dopiero renesansowe forty z redutami i bastionami o skośnych murach, ale wkrótce i one przegrały z silniejszą artylerią i wynalazkiem moździerza. Podobnie jak dwudziestowieczne umocnienia przegrały z blitzkriegiem, a dwudziestopierwszowieczne wydrążone góry z orbitalnymi pociskami kinetycznymi, inteligentnymi penetratorami i nanodemontażem. Lecz kiedy już się zdawało, że nowa rewolucyjna broń bądź sposób prowadzenia wojny nieodwołalnie wtrąciły ideę fortecy do lamusa, ta odradzała się jak feniks z popiołów i po okresie przewagi broni zaczepnej nad defensywną ponownie wracała do łask. Do czasu gdy kolejny przewrót w technice wojennej znów nie uczyni twierdz bezużytecznymi. Orle gniazdo klanu de Molher było przykładem takiego właśnie przeżytku. Powstało w czasach, gdy po jałowych bezmiarach Afroazji włóczyły się jedynie luźne nomadyczne hordy, w najgorszym wypadku posiadające kilka sztuk zdobycznych samopałów. Nomadzi nie byli szczególnie groźni, ale ich natrętne rajdy zdrowo utrudniały życie. Toteż dla świętego spokoju prapradziad Ignacia, Franco de Molher, wzniósł warowną ostoję i tak ją naszpikował ówczesnymi technologicznymi innowacjami, żeby dzikusom z nizin raz na zawsze odechciało się zawracać klanowi głowę. Kilometrowej wysokości klif wypolerowany na gładko i cały w holograficznych draperiach skutecznie gasił zapędy każdego pustynnego watażki. Dodatkowe baterie gromomiotów na blankach, ruchome pola wężomin, kurtyny fazo translacyjne na przełęczach i cała reszta innych śmiercionośnych niespodzianek wkrótce sprawiły, że masyw Tibesti zaczął być omijany z daleka jak miejsce przeklęte i opętane przez złe moce. Teraz jednak byle awanturnik mógł dysponować przenośną rusznicą skalarną albo delokalizatorem, o arsenale każdego poważniejszego przeciwnika nie wspominając, i twierdza rodu de Molher stała się taką już tylko z nazwy. Bardziej od siły ognia chroniła ją zakumulowana na przestrzeni dekad zła sława, a także elastyczna polityka klanowych przywódców. Mądre alianse, zręczne intrygi oraz przekupstwo, przekupstwo i jeszcze raz przekupstwo - to był w tych czasach najlepszy oręż. Ignacio w pełni zdawał sobie z tego sprawę i zamiast marnować środki na modernizację arsenałów, przeznaczał je głównie na upiększanie swej podniebnej siedziby. Tych, na których obecnie najbardziej mu zależało, i tak nie pokonałby zbrojnie. O wiele bardziej opłacało się zainwestować pieniądze w cesarski przepych. „Nawet jak na niezależnych kupców są wyjątkowo majętni, a taka fortuna niezawodnie implikuje znaczne wpływy w najprzeróżniejszych kręgach. Warto utrzymywać z tymi de Molherami dobre stosunki", szeptano, o czym Ignacio doskonale wiedział i z czego czerpał niemałą satysfakcję, gdyż właśnie o taki wizerunek rodu mu chodziło. Noel z Beą nie byli zatem pierwszymi, których oszołomiła podniebna rezydencja. - Matko jedyna, toż to prawdziwy pałac z tysiąca i jednej nocy! - Noel gwizdnął przez zęby. - No, może niezupełnie, bo zbyt dużo tu mechanicznych akcentów, ale niech tam - i tak robi wrażenie. - Przywodzi na myśl stado dziwnych ptaków podrywających się do lotu - dorzuciła Beatrice. - Piękne, choć z drugiej strony napawa nieokreśloną grozą. - Ciekawe jednak, że nikt nie wyszedł nam na powitanie. - Pewnie chcą, żebyśmy się poczuli jak u siebie, nieskrępowani... A, nie, jednak ktoś się nami zainteresował. Ktoś w sensie oficjalnym, bo obecni na szerokim dziedzińcu ludzie nie kryli swego zaciekawienia zanzurem. Widać nawet tutaj był on czymś niecodziennym. - Gaspar Buenechristo, cóż za niespodziewana wizyta - odezwał się człowiek w średnim wieku, ubrany skromnie, acz z nienaganną elegancją. - Jak to, więc mój ojciec nie uprzedził was o niczym? - Noel udał zdziwienie. - A mianowicie? - No, że przybędę w tych dniach. - Nic mi o tym nie wiadomo. - Doprawdy? - Kreuff wyprężył dumnie pierś. - A właściwie z kim mam przyjemność? - Hideori Mishita, drugi majordomus. - Mężczyzna skłonił się lekko. - Majordomus. - Noel odwrócił się do Bei, wydymając wzgardliwie usta. - Wujaszek Ignacio traktuje nas jak typowych ubogich krewnych. - Don Ignacio przysłał mnie tutaj osobiście. - W głosie Hideoriego zabrzmiała wyczuwalna nutka reprymendy. - Prosił, by przyprowadzić was do niego bezzwłocznie. Nie wszystkich spotyka podobny zaszczyt, młody człowieku. - Ach, wobec tego przyjmij moje przeprosiny. - Kreuff zgiął się kurtuazyjnie wpół. - Zbyteczne. Ja tylko wykonuję polecenia - odrzekł majordomus sucho. - Tędy, szlachetni goście. Od waszego ostatniego po bytu nieco się u nas zmieniło. Ciekawe, co, zastanawiał się Kreuff, krocząc za pełnym rezerwy przewodnikiem. Gaspar zdradził mu wprawdzie sporo przydatnych szczegółów, niemniej przedatowanych o ładnych parę lat. O architektonicznych gustach swego wuja Buenechristo wyrażał się przy tym nad wyraz oględnie, używając raczej mało pochlebnych, lekceważących przymiotników. Najpewniej przez zazdrość, skonstatował Kreuff, bo w jego mniemaniu określenia takie jak „prostacki", „napuszony" czy „bezmyślnie eklektyczny" zwyczajnie czyniły temu arcydziełu dyshonor. Najbardziej uderzało mistrzostwo w harmonijnym połączeniu form ostrych, drapieżnych z miękkimi liniami, dla których inspiracją mogły być rośliny, zwierzęta, a nawet turbulentna ciecz bądź niespokojna atmosfera. Barwy współgrały ze sobą i z całym otoczeniem wręcz idealnie, pomimo rzuconych tu i ówdzie nader jaskrawych akcentów. Ich rolą było jednak przykuwanie wzroku do konkretnych detali, a nie wprowadzanie zamętu. Intrygujący był również efekt „wędrującego punktu centralnego". Zabudowania nie stanowiły jednego zwartego kompleksu, lecz kilkanaście odrębnych grup wyrastających ze skały na różnych poziomach. I choć wedle wszelkich praw optyki powinny się były nawzajem zasłaniać, Kreuff wciąż widział je wszystkie naraz pomimo dość zawiłej marszruty, jaką wyznaczał im Hideori. - Robota prawdziwego geniusza, bez dwóch zdań - szepnął z podziwem do Bei. - Na dodatek wszechstronnie utalentowanego. - Raczej całej ich armii - odparła półgłosem. - Architektów, światłorytników, inżynierów wszelkich specjalności, założę się, że sprowadzanych z daleka. Podobny mobiliał do tego, którym jedziemy, widziałam tylko w głównym centrum handl... Noel szturchnął ją w bok i dziewczyna momentalnie umilkła. Wszak w Habbar, gdzie osiadł ród Buenechristo, żadnych „centrów handlowych" nie było. Mobiliał - czysta, mydlana bańka bez podłóg i jakichkolwiek widocznych mechanizmów - istotnie stanowił ostatni cud techniki w zakresie transportu osobowego i zapewne służył jako kolejna demonstracja finansowej potęgi klanu. Eskalator czy lifter wystarczyłby w zupełności, efekt jednak nie byłby już ten sam. Mobiliał zaniósł ich do pawilonu o ścianach z witraży. Stąd wkroczyli za majordomusem do wnętrz i po fascynującym spacerze wśród prawdziwych arcydzieł sztuki współczesnej oraz dawnej (Kreuff aż przystanął na widok Lekcji anatomii Rembrandta - oryginału zapewne, bo jakiż byłby sens przechwalać się kopią?) zostali wprowadzeni przez Hideoriego do gabinetu, przepastnego niczym jaskinia. - Aaach, Gaspar! - Postać w granatowo-szarym mundurze zaczęła iść ku nim z przeciwległego końca pomieszczenia. – Zabiję cię, po prostu cię zabiję! - Ależ za co, wuju? - Noel autentycznie się przestraszył. - Jak to, za co? - Ignacio de Molher., cały i zdrowy, zbliżył się do Kreuffa z groźnie zmarszczonym czołem. - Za to, żeś o nas całkiem zapomniał, ty i reszta twojej znamienitej rodziny. Ale jedynie na osiem lat, więc ci wybaczam. A może to było siedem? - Dokładnie siedem i trzy miesiące - odchrząknął Kreuff. - Tyle minęło od pogrzebu twego świętej pamięci ojca, wuju. - No tak, w nie najweselszych okolicznościach się rozstawaliśmy - westchnął de Molher. - W istocie, gdyż odszedł wówczas człowiek wielkiego formatu i wszyscy głęboko to przeżyliśmy. - Wielkim to on może i był, ale konserwatystą - mruknął Ignacio z sarkazmem. - Ale mniejsza o przeszłość, przyszłość jest o wiele ważniejsza. Hideori? - Oczywiście. - Majordomus skłonił się i posłusznie opuścił gabinet, pozostawiając Noela i Beatrice sam na sam z gospodarzem. - Przejdźmy dalej, bo nie lubię rozmawiać na stojąco - zaproponował Ignacio. - Widzę, żeś zmężniał przez te lata, chłopcze. Poważny jakiś się zrobiłeś, dostojny, i w oczach już nie ten szczeniacki błysk, ale dojrzała inteligencja. - Pochlebiasz mi nad miarę, wuju. - Skądże, zaledwie stwierdzam fakty, które zresztą nie mogą być inne. Wszyscy mamy szlachectwo we krwi, a to zobowiązuje do ponadprzeciętności, do spoglądania dal i sięgania po to, co prostakom i nadętym parweniuszom nigdy należeć się nie będzie. - Słusznie - skwitował krótko Noel przemowę Ignacia. - Słusznie po stokroć. - De Molher zaakcentował to uniesionym palcem, który zaraz opuścił, wskazując misternie rzeźbione fotele. - Spocznijmy. I przedstaw mi wreszcie swoją uroczą towarzyszkę. - Kira, daleka kuzynka Gaspara. - Beatrice wyciągnęła śmiało rękę, uprzedzając Kreuffa. - Założę się, że tam, skąd pochodzisz, nazywają cię Piękną Kirą - strzelił komplementem Ignacio i z pełną galanterią pochylił się, by przytknąć czoło do jej dłoni. - Raczej Kamienną Kirą. - Bea odwzajemniła mu się szelmowskim uśmieszkiem. - Pewnie dlatego, że nie pozwalam mężczyznom na żadne poufałości. - Aj, aj, ostra dziewczyna! - cmoknął de Molher. - Prawdę rzekłszy, miałem o waszych kobietach nieco inne wyobrażenie. - Kira jest wyjątkową osóbką, ale młodą jeszcze. Wybacz jej zatem zuchwałość, wuju. - A cóż tu jest do wybaczania, przecież to takie urocze. - Ignacio nie mógł oderwać oczu od Beatrice. - No dobrze, siostrzeńcze, mów, co cię do mnie sprowadza. - A gdybym przybył ot, tak, bez żadnego specjalnego powodu? - To też byłbym niezmiernie rad, rzecz jasna. - De Molher przysiadł na skraju wielkiego biurka i popatrzył na Kreuffa spod lekko przymrużonych powiek. - A jest tak w istocie? - Niezupełnie. - Zatem? - Dziwi mnie trochę, że nie spodziewałeś się mojej wizyty, bo padre miał rozesłać zawiadomienia do wszystkich potencjalnych zainteresowanych. - Noel poruszył się w pięknym, lecz wyjątkowo niewygodnym fotelu. - Ale skoro nie dotarło... - Zainteresowanych czym? - Ignacio nadstawił ucha. - Pewnym przedsięwzięciem handlowym. Niebagatelna rzecz i profity potencjalnie ogromne, dość nieoczekiwanie bowiem otwarły się horyzonty na szerszą wymianę transatlantycką... - Zaraz, zaraz, jak mówisz? Wymianę z kim? - Z Borhealos. - Ależ to przecież ekonomiczna pustynia! - No proszę, nawet ciebie zaskoczyłem, wuju. - Kreuff uśmiechnął się chytrze. - okazuje się, że to nieprawda i ta informacja stanowi w tej chwili nasz największy kapitał. Tyle że konkurencja nie śpi, a kupiecka zasada numer jeden: kto pierwszy, ten lepszy. Pierwsi zaś będziemy my, pod warunkiem jednak, że... - No? - Ignacio znowu wpadł mu w słowo. - Pod warunkiem, że skonsolidujemy siły. Widzisz, wuju, Borhealos po raz pierwszy od germinacji ruszyli w świat i to zuchwale do szaleństwa, bo flotyllami prymitywnych żaglowców. Wyobraź ich sobie teraz, jak docierają do zachodnich brzegów Afryki, wyczerpani miesiącami podróży, zdziesiątkowani przez choroby, huragany i mróz. Czego będą pragnąć i potrzebować najbardziej? Wielkiego, zacisznego portu i legionów przyjaznych ludzi, którzy się nimi zaopiekują. Taki port jeszcze nie istnieje i kto pierwszy go zbuduje oraz przywabi do niego Borhealos, do tego przez długi czas będą oni należeli jak psy. Problem w tym, że ich okręty są już od jakiegoś czasu w drodze... - Od jakiego czasu? - Prawie od dwóch miesięcy. - Wielu ich? - Tysiące, wuju! Według ostatniego meldunku armada liczy sobie blisko dwieście różnych jednostek, z czego najmniejsza o wyporności kilku tysięcy ton. - Madre de Dios, toż to prawdziwa inwazja! - wykrzyknął de Molher. - I ty chcesz mi powiedzieć, że nikt oprócz waszych czujek nie zwrócił dotąd na nich uwagi? - A któż miał zwracać? - Kreuff odchylił się w fotelu. - Tabor nie zapuszcza się nad Atlantyk. A zresztą komu by przyszło do głowy, że Borhealos zdolni są do takiego przedsięwzięcia? - Hm... - Ignacio skrobnął podbródek w zamyśleniu. - No dobrze, mów dalej. - A na czym to ja skończyłem? Ach tak... przewidujemy, że pierwsze statki dotrą do zachodnich brzegów najdalej za dwa, trzy tygodnie. - Dwa tygodnie? - Otóż to. Przygotowanie w tak krótkim czasie całej wymaganej infrastruktury to zadanie przekraczające możliwości którejkolwiek z naszych rodzin z osobna, nawet równie majętnej jak twoja, wuju. Gdybyśmy jednak skomasowali nasze aktywa i podjęli działania jako jedno wspólne konsorcjum, rzecz staje się wykonalna. Wysiłek zaś opłaciłby się z nawiązką, zapewniam na honor. - Hm... - Ignacio zmarszczył czoło. - Hm... - Jak mam to rozumieć? - Że się zastanawiam. - De Molher wstał i zaczął chodzić z założonymi z tyłu rękami. - Z jednej strony nie bardzo mi to w tej chwili pasuje, z drugiej jednak przydałby się każdy grosz i każdy, jak to ująłeś, nowy horyzont. Zwłaszcza to ostatnie. Hm... nie wiesz przypadkiem, jakiej wiary są ci Borhealos? - A cóż to ma do rzeczy? - Kreuff spytał niby obojętnie, natychmiast jednak przeszedł w wyższy stan czujności. - Może nic, a może bardzo wiele - mruknął Ignacio tajemniczo. - Mnie w każdym razie mało na ten temat wiadomo. – Noel wzruszył ramionami. - Szczerze mówiąc, nie posądzam ich o wyznawanie jakiejś ludzkiej religii, w przeciwnym razie zorganizowaliby się dużo wcześniej. Pewnie gros z nich oddaje cześć Drzewom, w końcu mają ich tam aż trzy. - Tak sądzisz? - Domyślam się jedynie. Zresztą, nie kupiecka to sprawa dociekać, kto w co tam sobie wierzy. - Prawda, prawda - mruknął de Molher w zamyśleniu. - Wiesz, że ta propozycja zaczyna mi się podobać? - I trudno, żeby się nie podobała. - Kreuff uśmiechnął się. - Ryzyko w sumie minimalne, a zysk, i to duży, więcej niż pewien. Nie mówiąc o tym, że najwyższa pora znaleźć jakieś ustronniejsze rynki zbytu. - Ustronniejsze rynki? - Ignacio drgnął. - A co, czyżbyście napytali sobie jakiejś biedy? - Powiedzmy, że przyszło nam zapłacić za posłuszeństwo więzom krwi - odrzekł Kreuff enigmatycznie. - Hę? Nie rozumiem. Noel zaczerpnął głęboko powietrza i zrobił dłuższą pauzę, nim odezwał się ponownie: - Mendezowie - oni przewodniczą w tym miesiącu waszej Radzie Szlaku - zjawili się u nas przed kilkoma dniami z wyrokiem kasacyjnym nałożonym na dom de Molher i twardym żądaniem uznania go przez nas, pod groźbą podobnych sankcji ze strony reszty Wspólnoty. - A wy co odpowiedzieliście? - Twarz Ignacia momentalnie skamieniała. - Ojciec miał dla nich tylko trzy proste słowa: wolność, niezależność, wierność. - Kreuff podkreślił ostatnie słowo. - Po czym podarł kopię wyroku na strzępy i rzucił je Mendezowi pod nogi. - Carrades, ależ zawistne hieny! - wycedził de Molher przez zęby. - Doskwiera im moja pozycja i widzę, że chwytają się każdego sposobu, by mnie zniszczyć! Nawet krewnych buntują przeciwko mnie! - Usiłują, wuju, tylko nieudolnie usiłują. Jeśli bowiem Rada choć przez chwilę wyobrażała sobie, że Buenechristo ugną się pod jakimkolwiek szantażem... - Kreuff zawiesił wymownie głos. - Czyli że wyklęli również i was? - Ignacio ominął pytanie pytaniem. - Patetyczny gest, który niewiele ojca obszedł, bo w praktyce tabor od dawna dla niego nie istnieje. - Kreuff wydął lekceważąco wargi. - A twoją stronę i tak zawsze będziemy trzymać, bez względu na grzechy, jakie popełniłeś bądź jakie ci wmawiają. - Oto słowa, które przyjmuję z radością! Dziękuję ci, Gaspar. - Nie ma za co, wuju. Krew z krwi, cóż ważniejszego w tym zwariowanym świecie? - Święta prawda - podchwycił de Molher z emfazą. - Co nie zmienia faktu, że ten akt lojalności z dnia na dzień przysporzył naszej rodzinie sporo wrogów. - Wzrok Kreuffa stał się niemal wyzywający. -Jako rzekłem, jesteśmy z tobą, wuju Ignacio, z drugiej jednak strony pragnęlibyśmy, aby nasze stosunki układały się odtąd na bardziej partnerskich zasadach. - Aha! - Ignacio wykrzywił się chytrze. - Lojalność i owszem, ale nie za darmo, co? - Wuju... - Rodzina rodziną, a interes interesem. - De Molher popatrzył na Kreuffa przeciągle. - Przynajmniej uczciwe, kupieckie postawienie sprawy. - Wszystko jest towarem. - W rzeczy samej. - Nikt nie był chyba żarliwszym wyznawcą owej maksymy niż cyniczny de Molher. - A z rozproszonym przeciwnikiem łatwo poradzi sobie każdy- dorzucił niedbale Kreuff. - To też się zgadza. - Ignacio wykonał niespieszną rundę wokół swego imponującego biurka, a kiedy stanął ponownie przed Noelem, głos miał śmiertelnie poważny. - No dobrze, Gaspar. Moi - nasi - przeciwnicy z taboru to, prawdę mówiąc, najmniejszy problem, ot, zwykła banda interesownych egoistów, których wspólne postanowienia są tyleż groźne, co nietrwałe, jak kwiaty olquisty. Przewiduję jednak, że wkrótce przyjdzie mi się zmierzyć z innymi, znacznie potężniejszymi oponentami i wtedy rzeczywiście będę potrzebował każdego wsparcia. Dlatego w gruncie rzeczy bardzo mi na rękę, żeś się zjawił i że powiedziałeś to, co powiedziałeś. Jednakowoż... Kreuff w napięciu obserwował Ignacia, który otworzył szufladę biurka, wydobył z niej jakiś przedmiot i wrócił. - Jednakowoż - Noel drgnął na widok przepięknie zdobionego sztyletu w ręce gospodarza - muszę być pewien, że jesteście mi istotnie braćmi na dobre i na złe. Czy gotów jesteś potwierdzić swoje wcześniejsze słowa cardarrą? Kreuff popatrzył na błękitnawe, lekko zakrzywione ostrze, domyślając się, czego de Molher od niego chce. - Przysięga krwi? - zdziwił się, grając na zwłokę. Takiej sytuacji się nie spodziewał i potrzebował co najmniej kilkunastu sekund na wytworzenie wiarygodnego surogatu czerwonych ciałek. - Myślałem, że bardziej mi ufasz, wuju. - Ależ oczywiście, że ci ufam. - Ignacio uśmiechnął się cokolwiek fałszywie. - Wszak cardarrą to jedynie czysta formalność. Kreuff westchnął i wyciągnął dłoń. Był gotowy. De Molher przejechał ostrzem najpierw po opuszce własnego kciuka i przekazał sztylet Noelowi, który postąpił tak samo. Dwie strużki krwi -prawdziwej i sztucznej - złączyły się na krótko. - Jedno ciało po kres żywota, jedna prawda we wszystkich ustach - wypowiedział sakramentalne słowa Ignacio, a nóż powędrował na blat biurka. - Gaspar? - Słucham cię, wuju? - No, a ty co odpowiadasz? - Że najbardziej nawet uroczysty ceremoniał na nic, jeśli za podniosłymi frazami kryją się nieszczere intencje. - Kreuff lawirował, jak mógł, by wymknąć się z pułapki niuansów rodowego savoir-vivre'u de Molherów. - A u mnie się ich nie doszukasz, po cóż nam zatem ten barbarzyński rytuał? Wystarczyło zażądać, bym przysiągł na honor, że cokolwiek usłyszę bądź zobaczę w tych murach, nie dotrze nigdy do osób trzecich. No, chyba że moje słowo tak małą ma dla ciebie wagę, wuju? - Och, Gaspar, nie denerwuj się, przecież znasz tradycję! - Nie przybyłem tu, by robiono mi egzamin z naszych obyczajów, znam je doskonale! - Dobrze już, skończmy z tym. - Ignacio uniósł pojednawczo ręce. - Przysięgasz na honor? - Przysięgam na honor swój, mego ojca i wszystkich moich przodków - rzekł Noel uroczyście. - W porządku, niech będzie. - De Molher skrzywił się, jakby złapał go nagły skurcz mięśni twarzy, i przez chwilę stał nieporuszony, po czym wziął zakrwawione ostrze i nie wycierając go, schował na powrót do szuflady. - Powiedz mi, siostrzeńcze, jaka siła jest najpotężniejsza na świecie? - Masz na myśli siłę natury? - Nie, siłę, że tak powiem, społeczną. - Pieniądze, żądza władzy - zaczął wymieniać Kreuff. - Miłość. - No, tę ostatnią dodałeś chyba dla urozmaicenia. Co do pozostałych dwóch, zgoda. Ale zapomniałeś o najważniejszej: o wierze i religii. - Według mnie to nie są pojęcia tożsame. - O, właśnie, Gaspar, bardzo celna uwaga! - Ignacio klasnął w ręce. - Wiara w idola, w transcendentalne bóstwo, w przeznaczenie i gwiazdy choćby - to jedno, a religia to zupełnie coś innego. Tej pierwszej, raz zakorzenionej, praktycznie nie sposób wyrwać z ludzkich serc, chyba że poprzez bardziej przekonywającą wiarę. I między innymi temu właśnie służy religia. Jedno z drugim jest ze sobą nierozerwalnie połączone, ale w taki sposób, że religię tworzą zwykli śmiertelnicy po to, by móc narzucić innym śmiertelnikom wiarę w to czy tamto. Krótko mówiąc, religia to po prostu jedna z metod sprawowania władzy nad ludźmi, co zresztą jasno wynika z historii naszego gatunku... Nieoczekiwanie Ignacio przerwał i zastygł z zimnym wzrokiem wbitym w Kreuffa. Patrzył tak na niego przez kilka długich sekund, a potem pstryknął palcami i nagle gabinet zaroił się od ludzi w pstrokatych uniformach. Spuszczali się z włazów ukrytych nad kasetonami w suficie, wbiegali przez drzwi, wyskakiwali z sekretnych przejść w ścianach. Noel poderwał się z miejsca, lecz na jakikolwiek ruch było za późno. Wieniec luf otoczył jego głowę, a żywy parawan gwardzistów błyskawicznie odgrodził de Molhera. - Brak linii papilarnych, to was zawsze zdradza - mruknął Ignacio. - Nawet nie musiałem robić tej analizy krwi, ale zawsze lepiej być pewnym. To jak, powiesz mi wszystko teraz, czy później? Noel milczał. - A zatem później, rozumiem. - De Molher uśmiechnął się ironicznie, po czym zakomenderował: - Zabrać go do bloku dla kukiełek, a tę ślicznotkę... Hej, łapcie ją! Gwardzistów nie szkolono jednak do chwytania zwinnych łasic. Bea wyminęła trzech, kopniakiem w krocze zneutralizowała czwartego, który zatarasował jej drzwi, i wypadła na korytarz, wprost na dwóch innych. Jednego zaskoczyła kompletnie, drugi miał jednak dość przytomności, by złapać ją za ramię. Odbiła się natychmiast jak sprężyna, wywinęła salto i czubkami obydwu butów naraz wylądowała na jego twarzy. Drugi zamierzył się na nią z tyłu kolbą, nie trafił i chciał powtórzyć zamach, ale dziewczyna wbiła mu palce w oczy. Oślepiony gwardzista zaskowyczał i wypuścił z dłoni karabin, który Beatrice pochwyciła w locie. Nie użyła go jednak, nie było czasu. Z gabinetu już wypadali kolejni mundurowi, wściekli i niezamierzający popełnić dwa razy tego samego błędu. Pozostawało tylko uciekać. Dosłownie w ostatniej chwili zauważyła niepozorne drzwiczki w ścianie korytarza i otworzyła je, nie namyślając się wiele. Za nimi znajdował się jakiś schowek na miotły, śmierdzący i ciasny jak futerał, ale lepsza taka kryjówka niż żadna. Tupot na zewnątrz ucichł i wreszcie mogła złapać oddech, a także zastanowić się, co dalej. Nie dać im się złapać, rzecz jasna, to po pierwsze. Po drugie, odszukać Kreuffa. Punkt trzeci, uwolnić go... Bea zdusiła gorzki śmiech; chwileczkę, ale jak ona to sobie wyobraża? Sama jedna w zupełnie obcym miejscu. Będzie dobrze, jeśli własny tyłek wyniesie stąd nienaruszony. Zresztą, cóż ona właściwie jest Kreuffowi winna? Wdzięczność za to, że dusi się smrodem jakichś starych szmat do podłóg, i za to, że być może już za chwilę zostanie pojmana, skuta i osadzona w lochu? Noel sam wpakował się w to bagno, więc niech sam się teraz z niego za harcap wyciąga. Ona ma własną skórę do ocalenia. Tylko co będzie, kiedy już ją ocali i w jakimś bezpiecznym zaciszu wspomni tę chwilę tchórzostwa i małoduszności? Cóż, zacznie chyba niszczyć wszystkie lustra, bo nie będzie mogła znieść swojego widoku. Graw, coś się wymyśli. Przede wszystkim muszę go odnaleźć, a potem coś się na pewno wymyśli, jak zawsze. Bea wyjrzała ostrożnie na korytarz. Pusty i cichy... Albo obstawili wszystkie wyjścia i cierpliwie na nią czekają, albo też wykonali bardziej przewidujący ruch i pobiegli, żeby zaczaić się na uciekinierkę przy zanzurze. Och, gdybyż mogła dostać się do tej chodzącej minifortecy przed nimi! Tylko czy rzeczywiście byłaby w niej bezpieczna? Pojazd z pewnością jest już od dawna pod obserwacją, to raz, a dwa, że postąpiłaby ze wszech miar idiotycznie, kierując się właśnie tam, gdzie wszyscy się jej spodziewają. Nie, spryt i intuicja muszą jej na razie wystarczyć za cały pancerz. Miała też broń, choć to wcale nie dodawało jej otuchy. Nienawidziła wszelkich samopałów i nie była ekspertem w ich obsłudze. Ale przypomniała sobie tłum rozgniewanych mieszkańców Tikt-al-Harruk i trwożliwy szacunek, z jakim spoglądali na czarny karabin w jej drobnej ręce. Efekt psychologiczny, jak powiedział Thomas. - Och, Tom, wybacz. - Gardło ścisnęło jej się na myśl, że mogłaby go już nigdy nie zobaczyć. Jej tropicielskie umiejętności nieco zardzewiały, ale to było jak jazda na paraflinku: kto raz się nauczył, nie zapominał do końca życia. Bea zbadała najpierw dokładnie strzelbę „pożyczoną" od gwardzisty. Nowoczesna pod względem techniki, lecz staromodna z wyglądu, zapewne wyraz hołdowania jakimś prastarym tradycjom. Szczęśliwie dla niej, bo drewniana kolba była czytelna jak dossier. Kilkadziesiąt sekund uważnych oględzin powiedziało jej o właścicielu broni prawie wszystko: ile miał lat, jakie były jego preferencje seksualne, historię przebytych i tych nadal trapiących go chorób, a nawet co ostatnio jadł i jak dawno temu przeżył zawód miłosny. Bardzo niedawno... W drewnie odcisnęły się również inne, niewidoczne dla laików ślady. Ich natężenie było wprost proporcjonalne do czasu, jaki karabin spędził w konkretnym miejscu. A gdzie taki wojak mógł przebywać ze swoim orężem najczęściej? Na służbie. Sama zaś broń w magazynie jakiegoś garnizonu czy czegoś w tym rodzaju. Bea przejechała po kolbie opuszkami palców, powąchała ją jak pies i nawet liznęła lekko, żeby mieć jak najwięcej tropów. Trzy spośród nich były wyjątkowo mocne, ale najbardziej wyrazisty niemal ją rozśmieszył: nie żaden auralny cień ani inna subtelna wskazówka, lecz wygrawerowane na kolbie litery: „St. abb. Horatio Maślak, fascia Garganda, blok spec. GAA-1". Blok specjalny, hmm... to brzmiało jak jakaś elitarna formacja albo obiekt o szczególnym charakterze. Pytanie teraz, który z bukietu chemowskazów, jakimi przesiąkło wypolerowane drewno, należał do „bloku specjalnego"? Trzeba założyć, że ten najsilniejszy. Bea wykonała jeszcze parę ćwiczeń przygotowujących i ruszyła przed siebie, czujna i skupiona. Trop nie był najlepszy, zapewne niejeden gwardzista oprócz Horatia służył w tej samej jednostce i chemowskazy krzyżowały się oraz rozmywały w wielu miejscach. Mimo to podążała za nim konsekwentnie i w końcu wydostała się na otwartą przestrzeń. Tu już kręcili się jacyś ludzie i nie bardzo było jak uniknąć ich wzroku, lecz oni, niepojęte, tylko kłaniali się jej uprzejmie, jakby była jedną z nich. Ślad powiódł ją dalej przez wykładane mozaiką placyki, koronkowe mosty i eleganckie platformy wind, aż do surowej rampy wykutej wprost w skale. Brama u jej szczytu była zamknięta na głucho i to był w zasadzie koniec, mogła spokojnie zawrócić, albo czekać tu nie wiadomo jak długo, bez różnicy. Jeśli Kreuffa zamknęli we wnętrzu tej góry, to prawdopodobnie już było po nim. - A cóż to, dońa, zabłądziłaś? To nie miejsce dla takich szlachetnych panien. Beatrice odwróciła się przestraszona. Mężczyzna, który ją zagadnął, też był w uniformie, nie wyglądał jednak na groźnego gwardzistę, lecz raczej na znudzonego swoją robotą stróża. Dziewczyna szybko odzyskała rezon. - Sama sobie wybieram miejsca, które mi odpowiadają. - No, to zaiste dziwny masz gust - skrzywił się tamten z dezaprobatą. - Ja myślę, że jednak zabłądziłaś. - Nic podobnego, dobrze wiem, gdzie przyszłam. - Bea postąpiła ku niemu krok i zablefowała z przekornym uśmieszkiem: - Powiedz no mi, dobry człowieku, czy to rzeczywiście taki dziwoląg? - Hę? - Ignacio tak się przechwalał złapaniem jakiegoś wyjątkowego monstrum, że wprost nie mogłam się oprzeć ciekawości. - Nasz pan Ignacio? - Santa madonna, a ty kim jesteś, że mnie nie poznajesz? - Wybaczysz, dona... - Wybaczę, albo i nie. - Bea mrugnęła filuternie. - Wszystko zależy od tego, czy mnie wpuścisz do środka. - Powiedziałem już, to nie jest miejsce dla dam. - Może nie dla zwykłych kocmołuchów i pomywaczek, ale dla pierwszej metresy naszego pana wyjątek na pewno uczynisz. - Beatrice wyprostowała się dumnie. - Ach, tak - mruknął mundurowy niezbyt uprzejmie. - A ja mam wyraźne rozkazy właśnie od don Ignacia, że na blok mogą być wpuszczane jedynie osoby z przekazanej nam przez niego listy. Ciebie na niej nie ma, dona, i w ogóle żadnej kobiety. - Och, po prostu nie przyszło naszemu panu do głowy nadmieniać o rzeczach oczywistych. - Bea machnęła nonszalancko ręką. - Jak ta na przykład, że wolno mi chodzić i zaglądać wszędzie. - Tak czy owak, bez uzgodnienia... - Więc uzgadniaj z kim trzeba, byle prędko. Zimno tutaj. Tamten popatrzył na nią przeciągle i w końcu westchnął zrezygnowany. - Och, todos santos, niecały rok mi został do końca i chciałbym to spokojnie odsłużyć. Tylko dlatego się zgadzam. Po czym wydał jakąś niesłyszalną komendę i wrota sezamu otwarły się na rzęsiście oświetlony tunel. - Proszę, dońa, panie jak zawsze pierwsze. Zaraz ją jednak wyprzedził i przywołał gestem jeszcze jednego w uniformie, młodszego i wysokiego jak maszt. - A to kto, panie naczelniku? - Vorjas, pozwólcie. - Ten, który ją wprowadził, wziął dryblasa pod ramię i szepcząc mu coś do ucha, odciągnął na bok. - Ale to będzie naruszenie procedur - odparł młody, popatrując nieufnie na Beę. - Nie chcę mieć żadnych kłopotów, Vorjas, a zwłaszcza przez jakieś zblazowane babsko. - Naczelnik był przekonany, że mówi dostatecznie cicho. A potem dodał już głośniej: - Niezupełnie, sierżancie. Regulamin dopuszcza pewne wyjątki. Poza tym to będzie bardzo krótka wizyta, nieprawdaż? - Retoryczne pytanie. - Dona popatrzy sobie na więźnia z daleka, i tyle. Cóż sierżant miał zrobić? Kaprys damulki z wyższych sfer, która z nudów nie wiedziała już pewnie, gdzie szukać rozrywek. A zresztą, niech się przygląda i przyzwyczaja do widoku. Znając pana de Molher, również i ta flądra opatrzy mu się po miesiącu albo dwóch i wyląduje tu w zupełnie innym charakterze. Ewentualnie na skałach pod oknem sypialni, zdarzało się i tak. - Coś boli? - spytał, widząc jej rękę zaciśniętą na brzuchu. - Czasem tak bywa w ostatnim miesiącu. - A czasem trzeba ukryć strzelbę pod ubraniem, dodała w myślach. - Rozumiem - mruknął strażnik, otwierając niespiesznie śluzę w jednym z bocznych przejść. - Tu go wsadziliśmy, dona, do specjalnej celi. Wewnętrzne drzwi otwarły się na obszerny, sześcienny boks. Zupełnie pusty, wyjąwszy dwie połączone ze sobą żółte kule, które wisiały w centralnym punkcie pomieszczenia niczym monstrualna komórka drożdży. - No i gdzie on jest? - W środku. - Sierżant wskazał na większą ze sfer. - No to co ja zobaczę? - Spokojnie, dona. - Kilkoma dotknięciami palców strażnik zamienił fragment ściany w trójwymiarowy monitor. - Proszę. Bea omal nie upuściła karabinu na podłogę. - Dios, przecież to nie jest żadne monstrum, tylko zwykły człowiek! - zakrzyknęła, żeby jakoś ukryć rzeczywisty powód nagłego poruszenia. Kreuff wyglądał jak karykaturalna trawestacja rysunku Leonarda da Vinci - zawieszony nieruchomo w powietrzu, z rękami i nogami odwiedzionymi od ciała za pomocą elektromagnetycznych bransolet. Głowa tkwiła w imadle jakiegoś urządzenia przypominającego mitrę, najprawdopodobniej paralizatora neuromotorycznego, gdyż tyle było w Noelu widocznego życia, co w kamiennym posągu. A mimo to dziewczyna od razu wyczuła, że biedak niewymownie cierpi. Zatem nie była to jedynie zwykła cela, lecz również gabinet tortur... - Nie człowiek, pani - kukła. - Kukła? Co to znaczy? - To znaczy, że jakbyśmy go nie zamknęli w tym specjalnym pudełku, to by nam wyciekł przez dziurkę od klucza. - Sierżant zaśmiał się z własnego dowcipu. - Ale teraz może o tym najwyżej pomarzyć w tej swojej szklanej łepetynie. - Więc on żyje? Wygląda jak trup. - Żyje, żyje, i będzie jeszcze żył przez co najmniej dwadzieścia cztery godziny. - Dlaczego? Co z nim chcecie zrobić? - A to już nie moja sprawa. - Strażnik wzruszył ramionami. - Ja go tu tylko pilnuję. Bea przeniosła wzrok z ekranu na żółte sfery. - Strasznie to wszystko wydaje się skomplikowane. Po cóż takie uda? Nie wystarczyło go po prostu wtrącić do lochu? - Mówiłem już, dońa, to kukiełka. Dla takiego zwykła cela to jak sito dla wody. - Powiadają, że z każdego więzienia można uciec. - Nie obawiaj się, pani, stąd na pewno mu się nie uda – odrzekł sierżant nonszalanckim tonem. - Jedyna dla niego droga ku wolności wiedzie przez krematorium albo akt łaski pana Ignacia. To drugie, śmiem twierdzić, znacznie mniej prawdopodobne. - A gdyby ktoś go chciał odbić? Ignacio mówił mi, że to podobno jakiś zamachowiec, a tacy rzadko działają w pojedynkę. - Ha, proszę bardzo, niech próbują! Czterdzieści metrów impregnowanej poroklazem skały w najcieńszym miejscu, żaluzjowe gilotyny temporalne, nieustannie zmieniające swe pozycje w ścianach, maty-figlarki, samoczynne wyrzutnie krystalizatorów T-P, mam wymieniać dalej? - Sierżant spojrzał na nią z wyższością. - Nie trzeba - bąknęła oszołomiona Beatrice. - Zapewne nie wiesz nawet, dońa, o czym mówię – kontynuował tamten protekcjonalnie. - Uwierz mi jednak na słowo, że wejść, to może by tu i weszli, ale wyjść nie daliby już rady żadnym sposobem. - A jeśli przyłożą wam lufy do skroni i zażądają: „Wypuszczać go, tylko raz-dwa"? Co wtedy? - Wtedy mają kłopot innego rodzaju - siódme przykazanie. - Hm? - Nie zabijaj. Gdyby zginął ktokolwiek z pełniących danego dnia służbę, system bezpieczeństwa uruchomi się automatycznie. Nam nawet zasłabnąć nie wolno na posterunku... – Sierżant urwał nagle i zerknął na nią z podejrzliwością. - Właściwie, czemu interesują cię takie sprawy, pani? - A czy ty, kawalerze, nie jesteś ciekaw, co twój pan robi ze mną w łóżku? - odpaliła mu pytaniem na pytanie. Strażnik momentalnie spąsowiał. - Prawda, że tak? Każdy z nas pragnąłby poznać sekrety innych, z czystej ludzkiej ciekawości. - Ee... - Strażnik odchrząknął i wyłączył monitor na ścianie. - Wybacz, dona, ale muszę wracać do swoich obowiązków. - Chciałabym jeszcze tylko... - Pani? - Sierżant wskazał jej drogę do wyjścia. - Tak, tak. - Słusznie, lepiej nie przeciągać struny. - No cóż, sądziłam, że on będzie bardziej szokujący, ale i tak nie żałuję wycieczki. - Więzienie to nie panoptikum, dona - odparł strażnik nieco oschle. - Och, naturalnie, że nie, nie to miałam na myśli. - Bea posłała mu rozbrajający uśmiech. - Do głównej bramy to tędy? - Tak. - W takim razie żegnam was, kawalerze, i życzę miłego... Światło w tunelu zbladło nagle, potem na moment rozbłysło jak oślepiająca flara i wreszcie niemal całkowicie przygasło. Podłoga pod stopami Bei rozhuśtała się niczym kładka na linach, grzmot jakiejś odległej eksplozji ogłuszył ją, w twarz uderzył proch i odłamki z pękającego sufitu... - Madre de Dios! I znowu łoskot, tym razem jeszcze bliżej niż poprzednio. Kolejny wstrząs rzucił ją na kolana, a całe fragmenty ścian zaczęły przesuwać się względem siebie w dziwnym, rozedrganym menuecie. Strażnik osunął się pocięty na skośne plastry. Przed oczami fruwały jakieś luźne kłaczki - nie, to jej włosy, ścięte niewidzialnym ostrzem - padnij, idiotko, padnij! Wszystko drżało, kołysało się i grało potwornym dudnieniem tytanicznych pięści, które łomotały nad głową, dobijały się ku niej ze wszystkich stron, ale coraz słabiej, coraz mniej zapalczywie, coraz ciszej i ciszej. Z awaryjnych lamp mrugało już tylko kilka... teraz zaledwie trzy... gaśnie następna... - Nie, proszę cię, zostań! - szepnęła Beatrice błagalnie do ostatniego światełka, lecz i ono w końcu znikło, pogrążając w ciemnościach skalne rumowisko. Rumowisko, które jeszcze przed chwilą było bramą prowadzącą na zewnątrz. ROZDZIAŁ 18 ...I czymże dla mnie przyszła aureola męża mojego i pomniki sławy Gdy koń kulawy jeno przybiegł z pola! Mówisz mi, nie płacz, wszak to bogów sprawy kto ginie w walce, a kto w łoża bieli, Lecz czy musieli, rzeknij, czy musieli?! Czyn ich bezprawy! Niech zejdzie które bogiem zwane diablę Ze swoich świętych olimpijskich włości I zazna zwykłej, śmiertelnej miłości Spiżem uciętej nagle... - Thomas, przestań. ...Niechaj mu serce gorzki jad wytrawią a bólu oścień wbije i zadławi... - Błagam, zapanuj nad tym! - Nie mogh... - Farquahart wpakował pięść w usta, brutalnie urywając potok słów. Przeklęte archiwum nie pozwalało już nawet wyrazić po ludzku zwykłej rozpaczy, zamiast tego wypychając mu gardło kretyńskim patosem elegii i mów żałobnych, od których niedobrze zaczynało się robić nie tylko Remmuerishowi. Podniosła recytacja Farquaharta miała jednak i swoją dobrą stronę, bo przynajmniej na chwilę wyrwała z otępienia mężczyznę z odgryzioną ręką. - Piękna deklamacja, synu, ale czy masz zezwolenie na występy w miejscach publicznych? - wymamrotał na wpół przytomnie i uniósł się z ławy, jednak osłabiony szokiem i utratą dużej ilości krwi nie utrzymał się na nogach długo. Hannibale natychmiast podszedł sprawdzić, czy aby nie poluzowała się opaska uciskowa, i wrócił do drugiego z ocalonych. Thomasa nie wołał, chłopak bowiem sam sprawiał bardziej wrażenie trzeciej ofiary niż dzielnego wybawiciela. Makabryczne entrez Kevina i śmierć Anhelosów najwyraźniej wstrząsnęły nim do głębi. W głowie Hannibale także panował niezgorszy zamęt. Opanował jednak frustrację i odsunął co bardziej niepokojące rozważania na później, zająwszy się w pierwszej kolejności rannymi. Stan fizyczny nieszczęśnika na ławie był kiepski, lecz na razie stabilny. Drugi z ocalonych popadł zaś w kompletną apatię i tylko popatrywał z obojętnością na kikuty swych ramion, nie czyniąc nic, by je zrekonstruować. Zupełnie jakby jego neuromotor nie reagował na sygnały z uszkodzonych kończyn, co mogło oznaczać poważną usterkę w nim samym. Dlaczego cię tu nie ma, Sash? - westchnął Hannibale w duchu. Livansky’emu wystarczyłby pewnie jeden rzut oka, a on co? Bez odpowiedniego sprzętu nic nie zrobi, a skąd miał taki wziąć? Jeśli coś tu w ogóle jest, to najwyżej sprzęt pierwszej pomocy i podstawowe medykamenty. - Thomas? Przeszło ci już trochę? Farquahart wciąż z kneblem własnej pięści na ustach, kiwnął potakująco głową. - Leciałeś z nimi nie pierwszy raz, więc może wiesz, gdzie oni tu trzymają apteczkę albo coś w tym rodzaju. Thomas powoli odsunął rękę od twarzy, a potem powiódł smętnym wzrokiem po pokładzie. - Chyba... może tutaj - wyszeptał przez ściśnięte gardło. - Gdzie? W pylonie konsoli sterowniczej? - Albo w którejś z tamtych szafek z tyłu, tak mi się wydaje... Remmuerish zbadał kolejno obydwa ze wskazanych miejsc. Pod konsolą istotnie znajdował się całkiem przestronny schowek, ale oprócz jakichś masek niczego tam nie znalazł. Za to zawartość inkrustowanej meteolitem komody od razu podniosła go na duchu. - Ha, nie apteczka, ale cały szpital w miniaturce! Zaraz, jak to się nazywało... erytropar, o właśnie. Jeśli jeszcze znajdę... graw, jest! - Co? - spytał Thomas bez większego zainteresowania. - Mam za sobą co prawda tylko szkolny kurs ratownictwa w nagłych przypadkach, ale bez wątpienia widzę tu sokan. - Nic mi to nie mówi. - Urządzenie do regeneracji narządów - przetłumaczy! Remmuerish. - I biomonitor z prawdziwego zdarzenia też mają... No, to nasz jednoręki przyjaciel jest już praktycznie zdrowy. Hannibale przeniósł sprzęt na stół przy ławie i zabrał się do pracy. Z krępujących go sznurów uwolnił nieznajomego już wcześniej, a odzienia pozbawiły go najprawdopodobniej te dzikusy. Mężczyzna nie był jednak tak całkiem nagi, gdyż od stóp do głów pokrywał go przezroczysty i cienki jak bibułka osmolaminat. Małpoludy musiały się zapewne nieźle namęczyć, zanim go przegryzły, i Hannibale zadrżał na myśl, jakiej ten człowiek doświadczył tortury. Ale próżniowy strój ocalił go przynajmniej przed uduszeniem się w trujących wyziewach tego szamba. Remmuerish zbadał poszarpany kikut. Widać było, że kombinezon próbował jakoś zasklepić ranę, teraz jednak tylko zawadzał. Hannibale odszukał niewielki zwijak - był na ciemieniu, a więc ten ochraniacz wyprodukowano w Apeksie albo gdzieś indziej, lecz na wzór standardowych wierzchołkowych modeli - i wprawnie spakował kombinezon, zastanawiając się jednocześnie, kim jest jego właściciel i jakim cudem się tu znalazł? A także co, jeśli w ogóle cokolwiek, łączy go z tajemniczymi sarkofagami? Jakoś trudno było Hannibale uwierzyć, że ci dwaj oraz neuromatryce znaleźli się w jednym i tym samym miejscu przez czysty przypadek. Z drugiej jednak strony wszystko wskazywało, że tak właśnie się rzeczy mają. Livansky mówił o Apeksie i ludziach z wydziału antydchumanizacji, ale poza osmolaminatem nic tu nie wskazywało na ten kierunek. Jednoręki w niczym nie przypominał funkcjonariusza Apex Nos, nie miał nawet fizycznych cech typowego wierzchołkowca. Jego brodaty kompan-manneken (o ile to był rzeczywiście kompan, bo nawet co do tego nie miał Remmuerish pewności) tak był zaś podobny do wizerunku któregokolwiek ze znanych mu Projektantów, jak koło do kwadratu. No i w dodatku kwestia samych neuromatryc, które znaleźli wśród innych elementów konstrukcyjnych tamtej chałupinki. Przecież musiały tkwić w jej ścianie już od jakiegoś czasu, podczas gdy tę dwójkę małpoludy pojmały nie dalej jak wczoraj. Hannibale skrobnął się w głowę, bo zagadka, którą miał nadzieję podczas tej wyprawy przynajmniej częściowo rozwiązać, zagmatwała się jeszcze bardziej. No cóż, może dowie się czegoś więcej od nich samych, kiedy już obydwaj nieszczęśnicy przyjdą do siebie. Sokan był gotów, Remmuerishowi pozostało już tylko go nałożyć i modlić się, żeby niczego nie sknocił podczas programowania instrumentu. W zetknięciu z poranioną kończyną płaski cylinder momentalnie ożył i tak jak niegdyś panel Gerharda przeciętą szyję Ramireza, tak i on otoczył teraz szczelnie poszarpaną ranę, pulsując rytmicznie niczym serce. - Za kwadrans powinien odzyskać całą utraconą krew. - Hannibale ustawił jeszcze biomonitor na tryb ciągły i zdjął mężczyźnie niepotrzebną już opaskę. - Na odrośnięcie ręki będzie musiał oczywiście poczekać trochę dłużej, ale z tym pół biedy. Niestety, dla zdezelowanych mannekenów nie ma chyba w ich ambulatorium nic. - A jakiegoś podręcznika obsługi i pilotażu nie odkryłeś? - Farquahart opadł na sofę, tę samą, na której tak niedawno jeszcze siedziała podenerwowana Reyes. Nieszczęsną dziewczynę ostrzegał chyba jakiś szósty zmysł, żeby nie pchać się w to miejsce. Tylko dlaczego nie ostrzegł jej przede mną, załkał Thomas w duchu, dlaczego jej intuicja okazała się tak karygodnie głucha i ślepa? Farquahart nie myślał w tej chwili o tym, co powie siwemu patriarsze, gdy wrócą na Dół (korekta: jeśli w ogóle wrócą), ani też jak ten incydent wpłynie na stosunki koczowników z Gerhardem i resztą Ruchu. Na podobnie trzeźwe rozważania nie miał w tym momencie głowy, w której o wiele głośniejszym echem rozlegały się słowa Noela o tym, jakoby on, Farquahart, stanowił ośrodek katalizujący bieg teraźniejszych oraz przyszłych wydarzeń. - Och, Deus! - jęknął, kryjąc twarz w dłoniach. - Myliłeś się, Noel, nie jestem żadnym katalizatorem, tylko jądrem ciemności, potworną czarną dziurą, w którą niewinni ludzie wpadają i giną bez śladu, och, Deus, Deus, Deus! - Tom... - Daj mi spokój! - Chcę jedynie powiedzieć, że wyrzucasz sobie niesłusznie. - Remmuerish przysiadł obok niego. - Jeśli ktokolwiek może obwiniać się o ich śmierć, to wyłącznie ja. To z mojego powodu ci ludzie się tu znaleźli i to przez mój głupi upór oraz żałosne sentymenty Kevin stał się tym, czym się stał. - Wiedziałeś, że on tu jest?! - Nie, Thomas, przysięgam, że jego widok zaskoczył mnie tak samo, jak ciebie. - Hannibale spojrzał Farquahartowi głęboko w oczy. - Gdybym jednak już dawno temu zachował się bardziej odpowiedzialnie, Kevina nie byłoby ani tu, ani nigdzie indziej. Z nas dwóch to ja powinienem lamentować i bić się w piersi, ale moje wyrzekania ani nie odwrócą biegu czasu, ani nie pomogą nam w obecnej sytuacji. - Strasznie łatwo się z tym wszystkim pogodziłeś - rzekł Thomas z goryczą. - Bynajmniej. - Hannibale odwrócił twarz. - Teraz jednak staram się myśleć o czym innym. Na przykład o wydostaniu się stąd. - Jasne, nie możemy tu sczeznąć - parsknął Farquahart. - Przecież czeka na nas tyle nowych tragedii do wywołania. - O, tak, nieszczęścia to chyba nasza specjalność - ni z tego, ni z owego wtrącił się okaleczony manneken. Remmuerish i Farquahart obrócili się ku niemu jednocześnie. Milczący dotąd i pozornie zobojętniały na wszystko brodacz zakołysał się i podjął nieudany wysiłek, żeby wstać. Po czym n-ty raz popatrzył na swoje amputowane ręce. - Mój Boże, nigdy już nie zagram na pianinie - ni to załkał, ni to się roześmiał. - No i do licha z tym, przecież i tak nie potrafię. Co, nie śmieszy was? Słusznie, bo to cholernie stary dowcip. I znów zachybotał się jak pijany, jednak tym razem Hannibale był przy nim i pomógł mu wstać. - Dzięki, tylko dlaczego mi to zrobiliście? - W słowach mannekena nie było wyrzutu ani złości. On po prostu zadał pytanie. - Musieliśmy. - Remmuerish podprowadził go do sofy. - Gdybym wiedział, że twój neuromotor będzie miał takie problemy... - Co proszę? - Neuromotor... - Nie rozumiem, co to jest neuromotor? Mówisz o naszym pojeździe? Na moment Hannibale zabrakło języka w gębie. Trochę ze zwykłego zdziwienia, a trochę ze strachu, że oto ma przed sobą „zimnego" w stanie galopującego rozpadu funkcji. Nie dość, że nie mógłby takiemu już żadną miarą pomóc, to jeszcze doszedłby im kłopot z potencjalnym szaleńcem. I nagle uderzyła go inna myśl: centron tego człowieka jest w jak najlepszym porządku, cały zaś kłopot stąd, że biedak w swym sztucznym ciele jest tak samo nowy, jak on sam był kilka miesięcy temu. Kto wie, może nawet dokonano transferu bez jego wiedzy i nadal nie zdaje sobie sprawy, że taki transfer w ogóle nastąpił. - Usiądź, proszę. - Manneken klapnął posłusznie na sofę. - Nikt nie wyrządził ci krzywdy, tak jak nie wyrządza jej sobie człowiek, obcinając włosy czy paznokcie. - Ja nie mam rąk. - Nieszczęśnik uniósł kikuty i ten jego gest w połączeniu z suchym, rzeczowym tonem był bardziej upiorny, niż gdyby wył z bólu i rzucał się po pokładzie. - Okropna to rzecz nie mieć rąk, czemu więc nie odchodzę od zmysłów z rozpaczy? Czy dlatego, że tak naprawdę nie były moje? I jak to możliwe, że nie czuję absolutnie nic? Bo jestem żywym trupem? - Nie czujesz, bo twój neuromotor odciął stamtąd wszelkie impulsy. - A jednak ten człowiek był świadom swej fizyczności, jakkolwiek w nieco dziwny i zdystansowany sposób. Remmuerish zdecydował się na terapię wstrząsową. - Ale jedynie tymczasowo, dopóki nie odtworzysz sobie utraconych kończyn. - Chciałbym, żeby to było możliwe... - Uwierz mi, nic prostszego. - Nie stroi się takich żartów z kaleki! - Nie jesteś żadnym kaleką - odparł Hannibale, jednocześnie podwijając sobie rękaw swetra. - Thomas, mógłbyś mi raz jeszcze użyczyć fazotranslatora? - Deus, a po cóż ci on? - przestraszył się Farquahart. - Dosłownie na parę sekund. - Remmuerish wziął inkrustowaną broszę i zbliżył ją do przegubu swojej lewej ręki. Przez moment wahał się, bo stare instynkty umierały wolno i opór przed zadawaniem sobie cielesnego gwałtu tkwił wciąż głęboko w podświadomości Hannibale. Ale wiedział, że nic nie zastąpi jednej porządnej demonstracji. - Spójrz - rzekł, odwracając twarz do nieznajomego. Fazotranslator pisnął, oznajmiając gotowość do działania, i w chwilę później oddzielona od nadgarstka dłoń Remmuerisha stuknęła głucho o pokład. - Matko wszechzieleni! - Thomas aż się cofnął, manneken zaś wbił niedowierzający wzrok w pięć nieruchomych palców na podłodze. Nawet dla Hannibale widok był nadspodziewanie wstrząsający, nigdy przedtem nie zmuszał bowiem swojego sztucznego ciała do takich makabrycznych sztuczek. Dzielnie trzymał jednak lewe ramię wyprostowane, tak by wszyscy widzieli rekonstruującą się dłoń. Zabrało to około pięciu minut i przez cały ten czas bezręki manneken z wielką fascynacją obserwował, jak gładkie cięcie pączkuje nowymi palcami na podobieństwo wolno wysuwających się czułków ślimaka. - Mój Boże - wyszeptał. - I ja... ja też tak potrafię? - Oczywiście. - Ale jak? Co mam zrobić? - Chcieć. - I to wszystko? - I to wszystko. *** - Och, nie! - Głośny okrzyk poderwał Thomasa na nogi. - Hola, niechże pan jeszcze nie wstaje. - Hannibale podbiegł do mężczyzny na ławie. - Regeneracja nie dobiegła końca. Graw, przecież miał spać, czyżbym źle nastawił programator? - Regene...? - Mężczyzna popatrzył ze zgrozą na swoją prawicę; bez skóry od przedramienia w dół, z nagą muskulaturą i pulsującymi naczyniami krwionośnymi wyglądała jak wiwisekcyjny preparat. - Co to jest? Kto...? Co wyście mi zrobili?! - Uratowaliśmy pana od pewnej śmierci - poinformował go Remmuerish uprzejmie. - Niczego pan sobie nie przypomina? Czarne, przenikliwe oczy mężczyzny poruszyły się nerwowo. - Lecieliśmy... - urwał i znów rozejrzał się niespokojnie. - Gdzie mój wspólnik? - Ten z brodą? - Słowo „wspólnik" nie umknęło Hannibale. - Jest tutaj, cały i zdrowy. - Chcę go zobaczyć! - Ależ oczywiście. Siedzi tam. Czarnooki przechylił głowę i zawołał: - Norman? Manneken na sofie ani drgnął. - Norman, do stu tysięcy zdechłych nadętek! Thomas uśmiechnął się mimo woli, Remmuerish jednak od razu stał się czujny. - To było do mnie? - Brodacz uniósł z lekka zdziwiony wzrok. - A do kogo? - huknął nań czarnooki. - Słuchaj no, co tu się wyprawia? Co to za typy i gdzie my w ogóle jesteśmy? - Ci dżentelmeni wybawili nas z opresji. - A to? - Mężczyzna uniósł w górę swoją zmacerowaną rękę. - To ma być wybawienie, kręte twoje flaki?! Ta sztuka mięsa? - Pół godziny temu w ogóle jej nie miałeś, i pewnie dalej byś nie miał, gdyby nie oni. - Brodacz spojrzał przepraszająco na Remmuerisha. - A to niby czemu? - Rzuć okiem na zewnątrz. Czarnooki zerknął. - A bodajbym już w życiu swoim nie beknął, gdzie nas zaniosło? I jak? - Kinetyka - westchnął manneken. - Tuż przed zderzeniem tachometr wskazywał ponad jedenaście machów. Myślałem, że to już absolutny koniec, że za chwilę przeistoczę się w obłok pary. - Ile, powiedziałeś?! - Jedenaście. Niesamowita maszyna, ale bez sterów była już tylko hiperdźwiękowym pociskiem, który przeszedł na wylot jak igła. - Przez co, przez ścianę? - Kompan brodatego wybałuszył ślepia. - Co ty mi, włoski w uszach ondulujesz? Sprzęt nam się trafił cacucho, nie powiem, ale żadna krypa nie przejdzie przez trzy kilometry żywej macierzy, nie ma takiej w systemie! - Jest czy nie, fakt pozostaje faktem. Przekoziołkowaliśmy okrutnie i coś eksplodowało na twoim pulpicie - to właśnie wtedy straciłeś rękę, a zaraz potem także i przytomność, aczkolwiek na krótko. Z szoku jednak, jak widzę, wydobyłeś się dopiero teraz. - Frass, nie tak zupełnie... - mruknął czarnooki. - I co dalej? - Dalej kontynuowaliśmy nasz fatalny lot na podobieństwo bilardowej kuli, odbijając się jeszcze co najmniej kilkadziesiąt razy. Szczęśliwa okoliczność, dodam, bo większość przeszkód zachowywała się jak elastyczne bufory i dzięki temu nasza prędkość zmniejszyła się do poddźwiękowej. Koniec końców wpadliśmy tutaj, gdzie od razu rzuciły się na nas jakieś obrzydliwe Morloki... - To ich są te szczurze budy? - jego kamrat wpadł mu w słowo. - Chwała strugom, że kokpit... - Niestety, po pierwszym zderzeniu pojazd się rozszczelnił i zostaliśmy jak zakąski na talerzu. Co się dało porozbijali i zabrali, resztę pochłonęło to śmierdzące bagno. Ciebie natychmiast opletli jakąś siecią, ja zaś zostałem unieruchomiony w nieco inny sposób i po raz drugi tego koszmarnego dnia pomyślałem sobie, że nadszedł definitywny kres. Morał z tej opowieści? Jak powiedziała żaba, dusząc połykającego ją bociana: nigdy nie trać nadziei. - Rany w bebechu, skąd ty bierzesz te wszystkie swoje powiedzonka, co? - mruknął czarnooki kąśliwie, przenosząc wzrok z brodatego na połyskujące wilgotnawo mięśnie i w końcu z powrotem na Remmuerisha. - Znaczy się, mam was w podzięce wycałować? - Nie ma takiej potrzeby. - Hannibale uśmiechnął się. - Wystarczy, jeśli powiecie nam to i owo o sobie. - A czemuż to nie wy pierwsi? - odparł czarnooki wyzywająco. Ożywił się już znacznie, ale z ławy nie powstał. Rozglądał się tylko wokół coraz ciekawiej i coraz to bardziej łakomie. I krzywił się co rusz, jakby ktoś go bez przerwy podszczypywał w zadek. - Zresztą, o czym tu mówić, my nikt znaczny, ot, takie tam... - Właściwie to byłoby... - wtrącił się brodaty, ale jego kompan momentalnie spiorunował go wzrokiem. - Dobra, Norman, ty lepiej siedź cicho, bo jak zaczynasz filozofować, to żarcie stygnie - fuknął, po czym już zupełnie innym tonem zwrócił się do Remmuerisha: - Nie chciałem gadać, bo po prawdzie to mi wstyd przed takimi, jak wy. - Wstyd? - zdziwił się Thomas. - Ano, wstyd. Wy wielcy kupcy, bogaci, okręt u was jak marzenie, a my to kto? Takie tam wędrowne dusze, co to żyją, z czego się da. Tu coś się kupi, tam coś się sprzeda, jak kto nas podwiezie, to dobrze, jak się jaki transport bardziej na własność przydarzy, to już w ogóle cud. Tak jak i teraz było: szliśmy sobie z jednej takiej osady - dobrze nam tam poszło, bo to i kupili od nas cały kryształ, cośmy go znaleźli dwa dni wstecz, a jeszcze u Normana przetęgi łeb do kości i wygrał zgrabną sumkę - no i w samym środku Lasu, na polanie, stoi sobie łódeczka, piękna jak z obrazka! A dookoła żywej duszy. Zaglądamy do środka - nikogo. Wołamy - nikogo. Czekamy, żeby już było pewne - i ciągle nikogo. No to przecież grzech morowy nie skorzystać. Skorzystalim, i na nasze głupie psie mordy to było, bo w połowie drogi wyszło, że to niby-cudo ma jakiś zdrowy feler - pewnie dlatego ktoś je zostawił,.. Jasna flinta, który tu z was jest tym medykiem? - W zasadzie żaden - odparł Hannibale i dorzucił pośpiesznie, widząc lekki przestrach na twarzy czarnookiego: - Ale te urządzenia praktycznie nie wymagają lekarskiej wiedzy. Czy coś nie w porządku? - Swędzi mnie, wciera ptasia! - Chyba tylko widok żywych, odsłoniętych tkanek powstrzymywał czarnookiego przed drapaniem się po ręce. - Możecie coś na to zaradzić? Remmuerish pochylił się nad nim. - Skóra odrasta i odtwarzają się zakończenia nerwowe, to prawdopodobnie dlatego - stwierdził. - Mogę zwiększyć poziom znieczulacza, skoro jednak sokan sam tego nie zrobił, to widocznie są przeciwwskazania. - Ale przecież ja zaraz oćwierknę! - No to dam panu środek nasenny - zaproponował Remmuerish. - N...nie, wolałbym nie. - W oczach mężczyzny pojawiła się nieufność. - Jak pan uważa. - Hannibale nie nalegał i wrócił na swoje miejsce, ledwie jednak usiadł, czarnooki zawołał: - Aa, trup w koło pruty, niech wam będzie! Dajcie mi to na sen, byle prędko! Prośba została spełniona i mężczyzna momentalnie zapadł w błogą nicość. *** Kto to mówił, że kłopoty chadzają stadami? Sylwia? Chyba tak. I miała dziewczyna rację! Czarnooki chrapał na ławie, brodaty zaś znów zrobił się skrajnie małomówny, jakby nagle stwierdził, że nie ma tu dla niego żadnych partnerów do konwersacji. I dobrze, niech sobie na razie siedzi, byle nic nie kombinował. - Thomas, możesz tu na chwilę? Farquahart podszedł do konsoli. - I co o nich sądzisz? - spytał szeptem Remmuerish. - Dziwadła, jeden i drugi. - A ja myślę, że jeszcze gorzej. - To znaczy? - Piraci. - E, tam, nie wierzę. - Thomas machnął ręką, - W to, co mówił ten czarny, też tak do końca nie, ale moim zdaniem to tylko para jakichś włóczęgów. Może drobnych złodziejaszków albo oszustów, nic ponadto. - Tak czy owak proponuję ich unieruchomić, dla świętego spokoju. Dość już mamy kłopotów, nowych nam nie potrzeba. - Nic dodać, nic ująć. - Farquahart zerknął przez ramię na milczącego mannekena. - Z drugiej strony trochę głupio, nie uważasz? Najpierw ich ratujemy, a zaraz potem znów pakujemy w sznurki. - Lepiej dmuchać na zimne - mruknął Remmuerish, studiując wskaźniki na konsoli. - Jeśli się co do nich mylę, to zawsze mogę przeprosić, na razie jednak wolałbym, żeby mi nie przeszkadzali. Temu czarnemu zaaplikowałem już zresztą taką dawkę śpioszka, że nie wstanie przez następne kilkanaście godzin. No dobrze, to jest chyba główny panel kontroli lotu... - Co, zastanawiasz się, jak my tym polecimy? - Thomas także zainteresował się pulpitem sterowniczym okrętu. - Polecieć to jeszcze pół biedy, ale co z tą przeklętą lancą? - westchnął Hannibale. - Kontrolka do niej jest chyba tu... - Farquahart wskazał biały czworobok w prawym górnym rogu pulpitu, z piktogramami: „Lanca- wyjście/wejście/tryb/korekta 1-9". - Pewnie, że jest, tylko co z tego? - skrzywił się Remmuerish. - Wyjście i wejście, rozumiem, tryb - prawdopodobnie chodzi o te różne zestawy instrukcji dla tkanek, a korekta może odnosić się do prędkości wewnątrz nich albo do mocy owego przecinaka. Jeśli jednak odczytuję to niewłaściwie i utkniemy w połowie drogi... - Wtedy prowadził nas ojczulek, więc może i teraz... – podsunął nieśmiało Farquahart. - A wiesz, jak się z nim porozumieć? - Raczej nie - przyznał Thomas. - Czekaj, spróbuję przynajmniej ruszyć statek z miejsca. Palce Remmuerisha zbliżyły się do seledynowej szachownicy, dotknęły jej... i rozpętało się piekło. - Graw! Świat wywinął młyńca, potem stanął na głowie. Nie patrząc, czego się chwyta i której dłoni używa, Thomas zacisnął palce na ślepo i zawisł pod pokładem okrętu, który przeistoczył się w sufit. Nie na długo. Przedmioty fruwały po całym statku i tłukły się jak groch w grzechotce, ale najgorsze było potępieńcze wycie, które rozsadzało mu czaszkę. Zadziwiające, że przez tę akustyczną nawałnicę potrafiły się przedrzeć inne dźwięki - czyjeś wyraźnie i bardzo głośno artykułowane słowa, łomot tytanicznego bębna, wysoki gwizd niemal poza granicą słyszalności... Farquahartowi mignęła przed oczami rozwiana broda i czyjeś nogi, które znikły gdzieś i momentalnie pojawiły się znowu przy konsoli. Hannibale też tam był, tyle że wyglądał już zupełnie inaczej niż przed sekundą, jak pyton owinięty wokół pnia drzewa. - Co się... dzieje?! - ryknął Farquahart, nim kolejny paroksyzm rozszalałego statku rzucił nim o coś niemiłosiernie twardego. - Ojczulek! - Czyj to głos? Thomasowi było obojętne, chciał tylko, by ten potworny magiel natychmiast się skończył. Znowu czyjeś nogi w polu widzenia i, Remmuerish odpadający od konsoli, a potem nagła cisza i nieruchomiejący pokład, och, matko wszechzieleni! - Thomas, cały jesteś? - Hannibale już był przy nim. - Chyba... tak, jakimś niepojętym cudem. - Farquahart potrząsnął głową. - Ojczulek... to ty krzyczałeś? - Bo to był on. - Remmuerish pomógł mu wstać. - Skąd wiesz? - Słyszałem, jak przeklina. Nas, za to, że zabiliśmy mu wnuków. - Jak to, słyszałeś? Kiedy? - Kiedy przytulałem się do konsoli. Wiem już, jak się z nim komunikować, ale teraz to i tak na nic, bo biedak jak dwa a dwa cztery oszalał z rozpaczy. - No to jesteśmy załatwieni... Deus, a ten co robi, przecież miał spać! Niestety, czarnooki był jak najbardziej trzeźwy. Słaniał się co prawda na nogach i potężnie krwawił z czoła, ale konsoli zdążył już dopaść i coś na niej wcisnął palcami lewej ręki. Dwie oślepiające błyskawice, struga plazmy i jęzor srebrzystej mgiełki uderzyły jednocześnie w sam środek prymitywnego osiedla i w ścianę, na której wisiało. Wielka wyrwa bluznęła w próżnię wszystkim, co było w komorze - szczątkami tubylców i ich marnej chudoby, okrętem oraz cuchnącą breją z dna, w której wodospadzie mknęli przez chwilę jak wypchnięty ze zlewu korek. Hannibale już był na nogach, ale czarny krzyknął: - Mrugnij tylko, a nacisnę! - Co naciśniesz? - Zamek kopuły okrętu. - Zwariowałeś, człowieku? - Farquahart bardziej się zdumiał, niż przestraszył. - Chcesz popełnić samobójstwo? - Zrobię to, jeśli mnie do tego zmusicie - warknął czarnooki. - Widzę, żeś zbladł, chłopcze. Powiedz mi, czy warto umierać dla jakiejś nędznej łajby? Mnie ona znacznie bardziej potrzebna niż wam, a życie ma się tylko jedno. Twemu koleżce dehermetyzacja co prawda nie zaszkodzi, ale ty przetrwasz najwyżej kilka minut. Najpierw zaczną wrzeć gazy, rozpuszczone w twojej krwi, potem zapewne eksplodują ci oczy, a w końcu w twoich płucach – jeżeli zawczasu ich nie opróżnisz i różnica ciśnień nie rozerwie ci klatki piersiowej - zabraknie powietrza. Paskudna śmierć, wierz mi. - Przestań! - Brodaty przyskoczył do czarnookiego. - Ci ludzie cię ocalili - dwukrotnie! - a ty tak im się odpłacasz? - Wdzięczność jest... Nie dokończył, bo statkiem znowu szarpnęło dziko i zakręciło jak listkiem na wietrze. Czarny wrzasnął i przeleciał bezwładnie ponad konsolą, uderzył ciemieniem w kant komódki, która akurat wyjechała mu naprzeciw, i w końcu wylądował bez przytomności z nogami na sofie. Brodaty stracił równowagę i runął jak długi, a Thomas przejechał po pokładzie i zatrzymał się dopiero na stole pośrodku, podczas gdy koga wirowała coraz wolniej i wolniej, aż w końcu zamarła zupełnie. - On rzeczywiście postradał zmysły. - Palce zbielały Thomasowi, tak kurczowo trzymał się blatu. - Deus, co jeszcze wymyśli? Nawet Remmuerish wyglądał na lekko oszołomionego. Kopniakiem odsunął szczątki jakiegoś mebla, który zagradzał mu drogę, i uklęknął przy konsoli. Długo jej dotykał, a kiedy się podniósł, na twarzy malowały się mu mieszane uczucia. - Chyba już nic - westchnął. - Dlaczego tak sądzisz? - Bo... - Hannibale zawiesił głos. - Bo już go tu nie ma. - Jak to? A gdzie jest? - Cóż, to kwestia tego, w co wierzył - odparł Remmuerish enigmatycznie. - Znajdźmy lepiej coś do związania tego czarnego, a potem zastanowimy się, co dalej. *** Thomas potrafił zrozumieć smutek Hannibale po odejściu padrito. Sam czuł się trochę dziwnie, bo chociaż błogosławił nieruchomy pokład pod stopami, to jednak nagle czegoś mu zabrakło. Duch opuścił maszynę i koga z istoty do niedawna żywej przeobraziła się w pustą skorupę. Wciąż w pełni funkcjonalną, owszem, ale martwą i przygnębiającą, jak dom bez właścicieli. Hannibale podszedł do konsoli i przez jakiś czas stał tylko przy niej nieporuszony, jakby chciał oddać hołd zmarłemu. - Teraz już na pewno nie dotknę lancy, za duże ryzyko - rzekł półgłosem. - Myślisz, że ojczulek...? - Po prostu boję się, że sam sobie z nią nie poradzę. - Ale Jesus mówił, że to sprzęt ratunkowy. - Farquahart stuknął lekko w białą szachownicę na pulpicie. - Zatem obsługa nie może być niczym skomplikowanym, bo jakiż byłby sens? - Chcesz spróbować? - Remmuerish odsunął się, ustępując mu miejsca. Thomas popatrzył niepewnie na niego, potem na białe prostokąciki z piktogramami. Delikatnie przejechał po nich opuszkami palców, zatrzymał się na największym z nich - środkowym, ale kiedy przypomniał sobie słowa Jesusa o ciałach obcych i ochronnych torbielach, zawahał się. - Deus, przecież jakoś musimy się stąd wydostać! - Ręka sama wyciągała mu się do przycisków, rozum jednak ostrzegał przed pochopnymi krokami. - Z tego śmierdzącego bąbla już się wydostaliśmy – zauważył Hannibale. - Bez żadnej lancy. - Chcesz się zatem przebijać na siłę? - Farquahart zdumiał się szczerze. - No to przepraszani, ale chyba nie słuchałeś naszych nieodżałowanych przyjaciół. Pół kilometra tkanek! - Nie tutaj. - Hannibale skierował wzrok ku górze. - Ściany tracheoduktów są o wiele cieńsze. - I co nam to da, że wlecimy do któregoś z nich? Przecież to ślepa droga. - A którędy ci Anhelosi przedostali się do Cheshire? – odrzekł Remmuerish pytaniem na pytanie. - No... - zaczął Farquahart i nagle twarz mu się rozpromieniła, - Kominami dylatacyjnymi wewnątrz przegrody! - I właśnie tą drogą wrócimy. *** W niecałą godzinę później byli już na zewnątrz Drzewa. Hannibale okazał się nie mniej zdolnym pilotem niż Jesus i widać było, że latanie sprawia mu sporą satysfakcję. Tym bardziej nie powinien mieć nic przeciwko temu... - Ehem - odchrząknął Thomas. - Hannibale? - No? - Słuchaj, wiem, że w Keshe czeka na ciebie mnóstwo spraw i że chciałbyś tam jak najszybciej wrócić, ale ja sam kogą nie dam rady i... - Odwieźć cię na Dół? - uśmiechnął się Remmuerish. - No właśnie. - Nie ma problemu. Tylko powiedz mi, dokąd. - Do Cyt... - Farquahart zamilkł niespodziewanie i tylko rysy twarzy ściągały mu się coraz bardziej w miarę upływających sekund. A potem wykrztusił: - Zmiana. - Coś się stało? - Hannibale zaniepokoił się na widok pobladłego nagle Thomasa. - Mam nadzieję, że nic. I że to tylko jakieś chwilowe problemy z łącznością. Wiesz, gdzie leży masyw Tibesti? - N-nie - skrzywił się Remmuerish. - Ale mamy tu pełny zestaw map. - To znajdź te przeklęte góry - wyszeptał Thomas. - I lećmy tam jak najszybciej. - Możesz mi chociaż powiedzieć, co się stało? - Beatrice i Noel. - Grdyka Farquaharta poruszyła się nerwowo. - Trzy godziny temu Gerhard stracił z nimi kontakt. ROZDZIAŁ 19 - Nie ma jej? Co ty mi mówisz, jak to nie ma! - Ignacio przyciągnął brata za poły kontusza. Miguel wyswobodził się z jego rąk. - Och, gdzieś na pewno jest, ale do schronu nie dotarła. - Carran, więc zostawiliście ją na zewnątrz?! - My? Jacy my? - żachnął się Miguel. - O ile pamiętam, to Hideori miał się wszystkim zająć. - Ale ciebie prosiłem o osobiste dopilnowanie rzeczy. - Widzisz to? - Miguel przytknął palec do nieobeschłej jeszcze szramy na głowie. -Jestem szczęśliwy, że udało mi się dopilnować siebie samego. I szczerze mówiąc, mało mnie wzrusza jakaś tam Helena. Szyby lecą na ludzi i walą się schody, bo mój fruwający w chmurach braciszek pluje na sprawy przyziemne. Całe nasze pieniądze topisz w zbytku, zamiast wymienić choćby jeden suspensor na nowy. Wiesz, ile te generatory już mają? Osiemdziesiąt lat! Nic dziwnego, że wstrząsy zniszczyły aż dwa z nich i zawaliła się jedna trzecia Gniazda, bo nagle nie miało jej co podtrzymywać. Ale ciebie to wszystko nic a nic nie obchodzi, bo ty masz te swoje plany! - Będziemy się znowu kłócić? - Nie, bo właśnie wychodzę - rzucił mu w twarz Miguel. – Mam rodzinę i ona mnie teraz najbardziej potrzebuje. A ty szukaj tej swojej Heleny. Może ją znajdziesz pod jakąś kupą gruzów. I wyszedł, zostawiając Ignacia zmrożonego ostatnimi słowami. Madre de Dios, to było całkiem prawdopodobne! Miguel miał słuszność, ostatnio w ogóle nie w głowie mu były remonty i inne administracyjne drobiazgi. Ale z drugiej strony, kto mógł przewidzieć takie trzęsienie? Przecież to miał być jeden z najbardziej asejsmicznych rejonów na kontynencie! Wymieniać generatory? Owszem, zadbał o wzmocnienie pól w części reprezentacyjnej, ale po diabła wymieniać wszystkie generatory Gniazda, skoro większość jeszcze całkiem dobrze służy? A przynajmniej tak się wydawało do dzisiaj... Ignacio wywołał Hideoriego - bez odpowiedzi - a potem jeden po drugim zaczął włączać monitory. Większość nie działała, ale w skrzydle wschodnim sieć podglądu była znacznie gęstsza i wystarczająco dużo optonów pozostało sprawnych. Niestety, pokoje Heleny były puste. Nie zobaczył jej również w ogrodzie, tak chętnie przez nią odwiedzanym. I całe szczęście, że nie zobaczył, gdyż chyba raziłaby go apopleksja - z górnej mesy runęła wieża katedry św. Marka i tylko połamane gałęzie wyzierały teraz spod jej szczątków. - Carrades! - zaklął Ignacio. Suspensorium głównego kompleksu nie powinno mieć żadnych martwych stref, a jednak ewidentnie były, skoro ogród uległ zniszczeniu. Pytanie, gdzie jeszcze inżynierowie, podobno najlepsi pod słońcem, spartolili robotę i zostawili luki w systemie? Monitory ukazały mu jeszcze trzy takie miejsca i serce zamarło w piersi de Molhera, bo oprócz katedry, Małego Kapitolu i term wstrząsy zburzyły również replikę weneckiego Mostu Westchnień. A właśnie tamtędy przechodziło się do kwater operacyjnych i do schronu pod nimi. To znaczy, nie tylko tamtędy, dróg ewakuacyjnych było kilka, ale nie wiedzieć czemu kazał Mishicie przeprowadzić ich właśnie przez most. Przekleństwo! Zdenerwowany wybiegł na korytarz, po drodze przywołując kogo się dało ze służby. Zgłosili się tylko trzej kamerdynerzy, stary garderobiany Mario, gwardziści z warty honorowej i kilku posłańców. Reszta nie odpowiadała na żadne z jego wezwań, jakby ich literalnie ziemia pochłonęła. Zwłaszcza wierny Hideori milczał uparcie, pomimo nieustannych wysiłków de Molhera. - Salvatore, Augusto i Lido - zwrócił się do kamerdynerów, kiedy już wszystkie niedobitki pałacowej obsługi ściągnęły do antyszambru. - Idźcie do ogrodów i zobaczcie, czy ktoś tam nie został przygnieciony. Kapitanie Derrat, wam powierzam obchód pomieszczeń, tylko dokładnie. Kogokolwiek zastaniecie w wewnętrznych budynkach, ten ma ich nie opuszczać do czasu, kiedy nie rozkażę inaczej, zrozumiano? - Tak jest! - Dowódca warty zasalutował i wraz z podkomendnymi odmaszerował do swych obowiązków. - A wy... - Ignacio popatrzył po przestraszonych twarzach i coś na kształt wyrzutów sumienia otarło się o jego zrogowaciałą duszę. - Wy po prostu róbcie swoje i bądźcie dobrej myśli. Najgorsze za nami. Kapitanie! Derrat, który już przekraczał próg, zatrzymał się w miejscu. - Zostawcie mi dwoje ludzi, z łaski swojej. - Tak jest! Motha, Polhisov! - Nie, wolałbym tamtych. - De Molher wskazał palcem. – Lepiej zbudowani. - Jak sobie życzysz, don Ignacio. Czy to wszystko? - Wszystko, kapitanie, możecie odejść. - Tak jest! - Wam też na razie dziękuję - zwrócił się de Molher do pozostałej służby i nie czekając, aż się rozejdą, ruszył do wyjścia. Para gwardzistów podążyła za nim w milczeniu i w ciszy niezwykłej nawet jak na samotnię Ignacia. Prawo do swobodnego poruszania się po wszystkich tych korytarzach, patiach z ogniotryskami i ślimacznicach krużganków mieli zawsze tylko nieliczni, teraz jednak przez całą drogę nie spotkali żywego ducha. De Molher przemierzył szybko starą galerię Grandów, przeciął nieruchomą salę balową i w końcu stanął oko w oko z ruinami mostu, nie wiedząc, które z uczuć - żal, gniew czy trwoga - dominują w jego sercu. To miejsce ożywiało w nim tyle pięknych wspomnień z młodości, a zarazem stanowiło jeden z najbardziej spektakularnych punktów Gniazda. Użycie czasu przeszłego było tu jak najbardziej na miejscu, bo z niegdysiejszego architektoniczno-konstrukcyjnego cacka pozostały zaledwie dwa wyszczerbione przyczółki, pomiędzy którymi mroźny wiatr hulał swobodnie. Reszta spoczywała teraz w drobnych kawałkach na Plaża de Mihar dziesięć pięter niżej, pospołu ze skalnymi odłamkami. Ignacio postąpił ostrożnie krok do przodu i spojrzał na rumowisko, ale cofnął się zaraz, gdy kilka kamieni obluzowało mu się pod stopą. Diablo y candiz, jak to w ogóle możliwe, by takie miejsce nie było chronione ani przez suspensoria od dołu, ani przez żadne aktywne armadillo od góry? - Ktokolwiek dokonywał odbioru technicznego tych systemów, już może odliczać godziny do stryczka - wycedził wściekle. - Wezwijcie mi glidię. Nawet transport przestał funkcjonować jak należy. Po minucie oczekiwania zniecierpliwiony de Molher skierował się ku schodom, ale właśnie wtedy tęczowa bańka odćwierkała swoje przybycie. Ignacio kazał glidii opuścić się na plac, wyskoczył obok jednego z głazów i od razu dostrzegł wystającą spod niego rękę oraz kawałek zakrwawionej szarfy Hideoriego. - Och, Dios! Na szczęście poza ciałem majordomusa żadnego innego pod gruzami mostu nie znaleźli. A więc Helena i jej wuj musieli wyjść z tego cało, zapewne tylko dzięki temu, że Mishita zawsze kroczył na przodzie. Gdzie jednak teraz byli? - Kapita...? - Zgłaszam się! - Ten Derrat należał chyba do nadgorliwców. - Dobrze, dobrze. Jak postępuje obchód? - Dwoję się i troję, nawet rozproszyłem oddział, żeby sprawniej szło, ale to jeszcze zajmie trochę czasu. - A we wschodnim skrzydle już byliście? - Tak jest! - potwierdził dziarsko Derrat. - Praktycznie wyludnione. - Rozumiem - westchnął Ignacio. - No nic, kontynuujcie. - Tak jest! De Molher odwrócił się do swojej eskorty. - Czy któryś z was ma pszczółki? - Mamy - odpowiedzieli gwardziści unisono. – Standardowe wyposażenie. - To wypuścić. I dajcie mi królową. Dwa roje mikroptów opuściły swoje zasobniki, Ignacio zaś przywdział okular i przyłączył go do portu za uchem. Dawno już tego nie robił i zestrajanie ośrodków wzrokowych z wielokanałową prowadnicą pszczółek zajęło mu irytująco długą chwilę. No cóż, to nie takie proste analizować trzysta różnych obrazów jednocześnie, nawet przy wspomaganiu całej baterii ultraszybkich wszczepów. Ba, bez wcześniejszego treningu wręcz niemożliwe, a ja się ostatnio bardzo opuściłem, pomyślał de Molher. Trudno, więcej niż trzydziestu kanałów nie sprzęgnę, musi mi wystarczyć. Mikropty rozpierzchły się już po całym Gnieździe, obserwując i przesyłając dane do okularu. Wstrząsające dane, jeśli przyjmowałaby je istota zdolna do współczucia. Ale Ignacio dawno już oczyścił swoje ego z sentymentalizmu. - Gdzie ty jesteś, mój złoty kluczyku, no gdzie? - mamrotał, przeskakując pomiędzy widokami spękanych elewacji, potrzaskanych witraży i zakrwawionych współziomków. - Gdzieś przecież być musisz! I w końcu znalazł ją, zanurzoną w tłumie ludzi na głównym placu zebrań, pięć poziomów niżej. Ludzi, którzy najwidoczniej słuchali tego, co Helena do nich mówiła. - Carrdabar, tylko nie to! Diablo y candiz, jak ona się tam znalazła i co w ogóle wyprawia?! Przecież ty mi wszystko w ten sposób popsujesz, ty dziwko przeklęta, wszystko! Jednym susem Ignacio znalazł się z powrotem w glidii. - A wy na co, krew wasza blada, czekacie?! - krzyknął na zesztywniałych gwardzistów. - Do środka! - Tak jest! - odkrzyknęli gromko. - Transfaza! - zakomenderował de Molher. Tęczowa kula otoczyła się parawanem niewidzialności i stromym łukiem pomknęła w dół. Po czym dokładnie po piętnastu sekundach lotu zakomunikowała pasażerom: - Niebezpieczeństwo konwergencji pól nośnych. Zmieniam trajektorię. Nie zdążyła. Jej hiperwalencyjna otoczka zwarła się z trakcją galeonu, który nagle wychynął tuż pod nimi. Przez moment obydwa pojazdy walczyły ze sobą o utrzymanie stabilności w powietrzu, jednak galeon był zdecydowanie większy i łatwiej zdołał wyrównać potencjały wokół swojego kadłuba, przejmując przy tym gros energii glidii. Zostawił jej zaledwie trochę dla awaryjnych buforów, ale z siły nośnej nie pozostało już nic i kula zaczęła spadać jak kamień na dno przepastnego wąwozu. *** - I gdzie to ma być? - spytał Hannibale wpatrzony w pejzaż nagich zboczy i ośnieżonych wierzchołków. - Gdzieś na szczycie czy w dolinach? - Nie wiem, jestem tutaj pierwszy raz, tak samo jak ty. - Farquahart rozłożył ręce. - Gerhard podał mi tylko ogólną lokalizację. To może być nawet w środku którejś z tych gór albo pod ziemią. - A tamto? - odezwał się zza jego pleców Norman. Thomas nie widział jeszcze bardziej przeciwstawnych charakterów niż ci dwaj. Wyrachowany i nieprzewidywalny czarnooki na razie zachowywał się bez zarzutu, może dlatego, że po ostatnim wybryku związali go jak należy. Norman jednak nie wykazywał śladu agresywności, więc dali mu spokój. Przypominał Farquahartowi zagubione dziecko. Przez długie minuty potrafił milczeć jak grób, by w następnej chwili rozgadać się na całego. To zaś, co i jak mówił, też było dziwaczne, bo albo szokował bogactwem języka, albo zadawał obezwładniająco naiwne pytania. Zdawało się momentami, że ten człowiek nie wie najprostszych rzeczy. Może jednak faktycznie jego neuromotor nie był w pełni sprawny. - Mówisz o tej stromej ścianie? Coś tam jest, rzeczywiście. - To co, mam podlecieć bliżej? - Zaczekaj chwilę. - Farquahart podrapał się po nosie. - O ile sobie przypominam, klan de Molher ma ostatnio na pieńku z Radą Szlaku. A my lecimy w okręcie, który należy do potencjalnych wrogów tegoż klanu. Jest więc bardzo prawdopodobne, że jesteśmy tu nieproszonymi gośćmi i że dostaniemy jakąś powitalną salwę w bok. Możesz dać zbliżenie? Hannibale wykadrował i powiększył fragment urwiska, wywołując pełen zachwytu okrzyk Normana. - Mój Boże, ależ piękne! Czy to też jest żywe? - Nie sądzę. - Thomas przyznał mu w duchu rację. Widok był urzekający, ale coś psuło jego harmonię. - Czy mnie się tylko zdaje, Julius, czy część budynków rzeczywiście wygląda, jakby odrąbano im czubki? - Nie tylko to. Wszędzie są jakieś ubytki, a w jednym miejscu cała półka skalna obsunęła się na drugą. To osiedle jest zniszczone, Thomas. - Widzę. - Farquahart poczuł gwałtowne ukłucie w sercu. - No, to chyba trafiliśmy pod właściwy adres. - Nie rozumiem... - Ten de Molher naraził się swoim, mówiłem ci. Cały jego ród został obłożony jakimś interdyktem i pewnie Wspólnota przybyła go wreszcie wyegzekwować. Krewni Ignacia stawili im opór, i to są skutki. Tylko kiedy to mogło mieć miejsce, u licha? Powiększ trochę, jeszcze bardziej... Obraz momentalnie wzbogacił się o tysiące detali - migotliwy gruz na placach, ciężkie kotary powiewające z rozbitych okien, strugi wody wylewające się z pękniętej sadzawki i przede wszystkim ludzie, rozpaczliwie biegający bez ładu i składu we wszystkich kierunkach. - Hm, to raczej nie wydarzyło się dawno - rzekł cicho Hannibale. - Kwestia godzin, najwyżej. - A Bea i Noel wpadli pewnie w sam środek walki! - Nogi ugięły się pod Farquahartem. - Ale dlaczego od razu nie zawiadomili Gerharda? - Nie, Thomas, tu chyba nie stało się to, o czym mówisz. - Hannibale pokręcił głową. - To jest inny typ chaosu. Taki, jak w Cheshire. Te zniszczenia nie są dziełem człowieka, tylko natury. A dokładniej trzęsienia ziemi. - Jesteś pewien? - Nie, ale dam osiemdziesiąt do stu, że tak właśnie było. - No to dlaczego, do ciężkiej zarazy, ci dwoje nie dają znaku życia? Ich komplanty działałyby nawet pod gruzami! - A kiedy ostatnio próbowałeś się z nimi połączyć? - Mniej więcej pół godziny temu. - No to spróbuj jeszcze raz. Farquahart spróbował, i jakaż była jego radość, kiedy sygnał Bei wrócił do niego czysto i wyraźnie. - Matko wszechzieleni, Bea! - ryknął na cały głos, nie bacząc, że czyni to tuż nad uchem Normana. - Dziewczyno, co się z wami dzieje? Gdzie jesteś? - Tom?! - Radość Beatrice zabarwiona była niepokojącą nutką trwogi. - Och, kochanie, ja... Tom, nie rozł!.. - Jasny pył! - Sygnał znikł w pół słowa. - Co jest, co zrobiłeś?! - To nie ja - zaprzeczył Remmuerish. - Mają tu jakąś wielowarstwową blokadę komunikacyjną i przez moment byliśmy w strefie permisji, a teraz... - Nieważne - uciął Farquahart. - Ląduj, byle gdzie, ale ląduj. W tej chwili na pewno wszyscy mają tam inne sprawy na głowie, niż jakiś zabłąkany galeon. Remmuerish skierował okręt ku najbliższemu spośród licznych tarasów, jakie wieńczyły skalne półki. Wkrótce mogli już rozróżnić gołym okiem poszczególne ludzkie sylwetki, niektóre w ruchu, inne spoczywające nieruchomo, pojedynczo i w grupkach. - Matko wszechzieleni, jeszcze czegoś podobnego nie widziałem - wyszeptał Thomas. - A ja niestety tak. - Hannibale westchnął ciężko na wspomnienie zrujnowanego Keshe. - Gdzie mam wylądować? - Nie wiem, może tam. - Farquahart wskazał na jeden z większych tarasów. - W takim tłumie? - Im więcej ludzi, tym większa szansa... Deus! Elektryczny błękit na mgnienie otoczył ich zewsząd i oślepił Farquaharta. Kogą rzuciło ostro w bok, ale Remmuerish błyskawicznie odzyskał panowanie nad okrętem. - Co to było?! Nie mów mi, że jednak dostaliśmy się pod obstrzał! - Nie, otarłem się tylko o kogoś - mruknął Hannibale. - W panice niektórzy zapominają, gdzie mają oczy. No dobrze, tam jest trochę wolnego miejsca, może być? - Tak, gdziekolwiek. Albo zaczekaj, spróbuję ją jeszcze raz złapać. Bea? Ciche potrzaskiwania, jakby ktoś kruszył w palcach wyschnięte liście, a potem słabo, odległe: - Tom?! Tom, nie rozłączaj się, proszę! - Nie mam zamiaru, Beatrice. Mów, gdzie jesteś? - W jakichś przeklętych górach na północ od Cytadeli! - To już wiem. Pytam, gdzie dokładnie? - W twierdzy de Molherów. - Och, Deus, to też już wiem i właśnie mam ją całą przed oczami. Co tu się wydarzyło? - Chyba jakieś trzęsienie, nie jestem pewna. Zaraz, jak to przed oczami?! - Zwyczajnie, przylecieliśmy, kiedy tylko usłyszałem od Gerharda, że nie może się z wami skontaktować. - Naprawdę tu jesteś? O, graw, nie wierzę! Ja... Przysypało nas w jakichś lochach, mnie i Noela... To znaczy, nie wiem jeszcze, co z Kreuffem, bo boję się nawet ruszyć, mają tu całe mnóstwo różnych paskudnych zabezpieczeń przed intruzami, zresztą może już nie są aktywne, zasilenie próżnia wzięła, nawet światła padły, ale wolę nie sprawdzać tego na sobie. I tak omal mnie nie zgilotynowało, a huk był po prostu nieziemski. Do tej chwili dzwoni mi w czaszce! - Matko wszechzieleni! - Znalazłeś swoich? Mają kłopoty? - zaniepokoił się Hannibale. - Bea mówi, że ich gdzieś przysypało. Deus nos! Gdzie te lochy, Beatrice? Zaraz tam będziemy, tylko powiedz mi, gdzie cię szukać. Albo zostaw, szkoda na to czasu. Po prostu siedź spokojnie i nie zmieniaj przez chwilę pozycji, dobrze? - Nawet nie śmiem. - Hannibale, mógłbyś przelecieć kilka razy tam i z powrotem, równolegle do urwiska? - Chcesz ich namierzyć przez komplant? - Właśnie. - To lepiej zrobić parę kółek. - Jak uważasz. Hannibale zatoczył dwa kręgi w powietrzu; za trzecim Farquahart dał mu znać, że wystarczy. - Mam! Tamta wielka kupa kamieni, widzisz ją? - Widzę. - Remmuerish pokręcił głową zafrasowany. – Cała ściana skalna się obsunęła, na oko jakieś trzysta do czterystu tysięcy ton metrycznych. - Nieważne. - Thomas zacisnął pięści. - I tak ich stamtąd wydostanę, choćbym miał własnoręcznie odwalać ten gruz dzień i noc. - Mnie nie martwi, czy się przebijemy, ten okręt ma dostatecznie niszczycielski arsenał - zaoponował Hannibale. - Jeśli jednak wstrząsy zdestabilizowały ogólną strukturę, to wszystko mogło się tu zamienić w domek z kart, który runie, ledwie go tkniemy. Nie zapominaj również, że to czyjaś posesja i właścicielom może się nie spodobać, że jacyś obcy buszują po niej z otwartym ogniem. - Mam to gdzieś - parsknął Farquahart. - Są w takim szoku, że nawet nas nie zauważą. Lepiej się pośpieszmy. Leć. W otoczeniu skalnego rumowiska nie było nikogo, żywego ani martwego. Remmuerish zlustrował je dokładnie od zewnątrz i dodatkowo prześwietlił wiązką neutrin. - - Chyba znalazłem wejście - oznajmił, po czym precyzyjnie jak chirurg zabrał się do niwelacji kamiennego zawaliska, jeden po drugim zamieniając granitowe odłamki w chmury pyłu i rozgrzanego gazu. - Bea! - Tak, Tom? - Już do was idziemy. A ty w ogóle cała jesteś? - Tak mi się wydaje, aczkolwiek wciąż leżę plackiem na ziemi. - Dlaczego? - Mówiłam ci, tu jest cała masa pułapek wrażliwych na ruch. - Ale mówiłaś też, że im zasilanie wysiadło? - Padły lampy, i owszem. Jednak fazościany i inne draństwa mogą pracować niezależnie od centralnego źródła energii, zaraza je wie. - Słusznie, lepiej się nie ruszaj. - Farquahart zgodził się z nią skwapliwie. - Będziemy tam najdalej za minutę. Wkrótce z potężnej hałdy zostało zaledwie kilka niepokaźnych, kopcących się pagórków i ta część rumoszu, który wsypał się do wnętrza szerokiego tunelu w skale. Remmuerish potraktował tę zatyczkę serią precyzyjnie odmierzonych salw z gromomiotu, sprawdzając po każdym strzale grubość pozostałej barykady. - Tyle wystarczy, resztę usuniemy własnoręcznie - rzekł, sadzając kogę na środku placu. Thomas wyskoczył, nie czekając na trap, i pognał ku zatarasowanemu wejściu, - Bea! - zakrzyknął w szczelinę pomiędzy głazami. - Beatrice! Coś usłyszał, ale czy był to jej odzew, czy tylko szum górskiego wiatru? - Pomóż mi z tym. - Farquahart z Remmuerishem naparli wespół na głazy, ale te nawet nie drgnęły. -Jeszcze raz! - Zaczekaj. - Hannibale powstrzymał go i krytycznym okiem przyjrzał się zawalisku. - No tak, o tym nie pomyślałem, jasna zaraza! Stopiły się ze sobą. - Nie przepchniemy? Do licha, no to dokończ je z okrętu. - Wolałbym nie, bo jeszcze mógłbym tam kogoś niechcący przypalić. - Remmuerish popatrzył na kogę, z której już gramolił się ciekawski Norman. - Może spróbuję pchnąć to z nim, o właśnie. Co dwa mannekeny, to nie jeden. Hej ty, mógłbyś tu podejść? - A czemu? - Bo potrzebuję dodatkowej pary rąk do pomocy. Tym razem atak na rumowisko okazał się skuteczny; barykada drgnęła, głazy uwolniły się ze szklistych spoin i wreszcie posypały z łoskotem w głąb tunelu. Pomny ostrzeżeń Beatrice Thomas nie wparował natychmiast do środka, włączył tylko przygotowany zawczasu luminar i posłał snop światła w mroczną czeluść. - Bea? - Jestem! - Biedaczka istotnie leżała rozciągnięta płasko na podłodze jak jakiś pokutnik odklepujący modlitwy. - I co z tym systemem zabezpieczeń? - Nie mam pojęcia. - A nie wiesz, jak można go sprawdzić? - Oczywiście, że wiem. Jeśli teraz wstanę i coś mnie z miejsca poszatkuje, to znaczy, że system nadal działa. - Deus, pytam poważnie! - Jakoś na pewno można, przecież... - Nie szeba, nis nie ziała, szysko otfarte. - Farquahart momentalnie poderwał luminar i ujrzał czarnowłosego młodzieńca w poszarpanym odzieniu, który posuwał się ku nim na chwiejnych nogach. - Jess, alesz mie łeb... - Noel?! - Ciii! - jęknął Kreuff boleśnie. - Moja głowa... A ty, ziecko, nie lesz tak na kamieniach, bo się pszesiębisz. - Rany macierzy, co z tobą? - Thomas nie zważał już na nic i podbiegł, by wspomóc słaniającego się Kreuffa. - A, nie fiem - wymamrotał tamten mętnie. - Dali mnie taką sraasznie siasną szapeszkę, i potwornie rosbolal mnie od tego łeb, potwornie... Saras, a ty co tu robisz? - Ratuję twój tyłek, możesz to sobie wyobrazić? - Pewnie, pewnie. Ale porosmawiajmy dzie inziej, nie podoba mi się to miejsce. - Mnie również - zgodził się z nim Thomas ochoczo. - Deus, gdybym cię nie znał, pomyślałbym, żeś zalany w sto ryb. - Spokojnie, to mi zaras przejsie. - Farquahart do spółki z Beą wyprowadzili Kreuffa na zewnątrz. - Dranie załoszyli... a, tfu! - założyli neuroklemy, bodaj ich łysy szczur w zadek. No proszę, i Hannibale też tu jest! Strasznie miło, że wpadliście po drodze. Zaraz, a ten brodaty to kto? - Taki tam jeden, nieważne - zniecierpliwił się Thomas. - Zabierajmy się już stąd. - Zabierać się? O, nie! - zaprotestował z miejsca Noel. - Ja tu jeszcze nie skończyłem. I nigdzie nie lecę, dopóki... Przepraszam, czy to tylko pode mną nogi się trzęsą, czy to ziemia się rusza? - Matko wszechzieleni! - Grunt podskoczył jak wóz na wybojach i gdyby nie Kreuff, którego się odruchowo chwycił, Thomas poleciałby na twarz. - Do statku, szybko! - rzucił Remmuerish w biegu. - Graw, prawdopodobnie jakieś wstrząsy wtórne. Tom, pogoń no tego Normana! - Słyszałeś? - rzucił przez ramię Farquahart. - Słyszałem, ale zaczekajcie jeszcze chwilę, bo to jest takie piękne. - W głosie brodatego zabrzmiała prawdziwa ekstaza. – Zawsze marzyłem, żeby zobaczyć deszcz meteorów. - Jakie meteory, człowieku? Kamienie z urwiska lecą! - Farquahart spojrzał do góry, pewien swego, i oniemiał. - Jasna mgła... Przedwieczorne niebo rozświetliło się setkami ognistych smug, dla których słowo „deszcz" było jak najbardziej adekwatne. W Remmuerishowym archiwum znajdowało się kilka wpisów na podobny temat, a nawet jeden ruchomy obraz z adnotacją „meteory - rój - Leonidy - przepowiednie", ale co innego archaiczny filmik, a co innego zobaczyć takie zjawisko na własne oczy. - Coś niesamowitego... - wyszeptał zachwycony brodacz. – To nawet nie są meteory, raczej bolidy, bo mniejsze ciała już dawno spłonęłyby w atmosferze. I chyba wcale nie jesteśmy od nich tak daleko, skoro wyraźnie słychać świst powietrza... O mój Boże, widzieliście?! Jedna ze świetlistych kul uderzyła w zbocze nieodległej góry. Fontanna roztopionych skał wystrzeliła w powietrze, a dziesięć sekund później do uszu obecnych dobiegł przeciągły grzmot eksplozji. - Ani meteory, ani bolidy - stwierdził cicho Kreuff. - Cóż w takim razie? - Brodaty nie mógł oderwać wzroku od kosmicznych fajerwerków. - Nie wiem, ale wystarczy popatrzeć na trajektorie. - Że niby nie poruszają się po liniach prostych? - Otóż to. Przy prędkości, z jaką meteor wchodzi w atmosferę, taki tor lotu jest praktycznie wykluczony. A te tutaj nie dość, że spadają po paraboli, to jeszcze zbyt wolno. - Proponuje pan zatem jakieś alternatywne wytłumaczenie? - Gdyby obiekt był jeden bądź najwyżej kilka - mruknął Kreuff - to powiedziałbym, że to jakiś orbitalny śmieć, ewentualnie fragment Drzewa, bo i kierunek się zgadza. To jednak wygląda na prawdziwe bombardowanie... Farquahart przestał go słuchać, bo już od jakiejś chwili narastała w powietrzu kakofonia trzasków, posykiwań i dudnień. I nagle przed ich oczami rozbłysła jedna ze spadających kul, ogromna i jaskrawa niczym Słońce. Thomas zasłonił rękami oczy, lecz uszu już nie miał czym ochronić. Huk omal nie rozerwał mu bębenków, a podmuch gorącego powietrza uderzył w niego jak taran. - Deus nos, zwiewajmy! - ryknął, lecz nawet on sam ledwo siebie dosłyszał. Zwielokrotniony echem grzmot długo jeszcze przetaczał się pomiędzy graniami i w końcu ścichł zaledwie do murmuranda, lecz może tak naprawdę potworny łoskot trwał nadal, a tylko on ogłuchł? Wzrok jednak ocalał i kiedy Farquahart podniósł się wreszcie z klęczek, ujrzał w stoku góry naprzeciw ogromną dziurę, wypełnioną płynnym, wiśniowym żarem. - Matko wszechzieleni... - dotarł do niego jego własny szept i to był najlepszy dowód, że słuchu również mu nie odebrało, aczkolwiek wszystkie dźwięki były przytłumione i brzękliwe. - No, to ciało niebieskie możemy definitywnie wykluczyć. - Głos Kreuffa doleciał go jak zza filcowego parawanu. – Żaden normalny krater tak nie wygląda. - Chyba że wulkaniczny - powiedział brodaty manneken. - Aczkolwiek też nie, bzdury wygaduję! Śmieszne, ale ze wszystkiego najbardziej przypomina mi to zamrożoną galaretkę owocową, która roztopiła się w chwili zderzenia. - Ciekawe porównanie - mruknął Noel i wzniósł oczy ku nieboskłonowi, wciąż rozcinanemu przez coraz to nowe krople płomienistego deszczu. A potem, jakby sam otrzymał cios z wysokości, zerwał się nagle i podbiegł do skraju tarasu. - Matko Boska, ja już chyba wiem, co to jest! Thomas nie ruszył się z miejsca, Beę okrzyk Kreuffa zatrzymał w pół drogi do galeonu, a Hannibale zamarł z jedną nogą na trapie. Tylko brodacz dołączył do Kreuffa, zapatrzonego przed siebie. Miejsce trafienia zagadkowego pocisku zmieniało się w oczach; jego brzegi, jeszcze przed chwilą ostre jak brzytwa, zaczęły czernieć, mięknąć i spływać do wnętrza dziury, a jeziorko karmazynowej lawy przygasło i wyraźnie sklęsło. - Żadne meteory, żadne szczątki po orbitalnej kolizji, lecz zarodki, nasiona! - Głos Kreuffa zadrżał z emocji. - Jezu Chryste! - Niemożliwe. - Tylko to! - Niemożliwe - powtórzył brodaty z uporem. - Zmiany przystosowawcze w megastrukturze jeszcze zaakceptuję, ale spontaniczna reewolucja cyklu rozrodczego? Program nie mógł się aż do tego stopnia wykoleić! - Wykoleić? - wykrzyknął Kreuff. - Co wykoleić, tu się nic poza historią nie wykoleiło! Taki właśnie był jej plan od początku i takie były oryginalne instrukcje zawarte w zarodkach, latentne aż do teraz. - Bzdura! - Rozmówca momentalnie stracił wcześniejszy spokój. - Nigdy takich instrukcji nie wprowadziłem! Chcieli, żebym to zrobił, chcieli nas zmusić do sprokurowania machiny zagłady i w pewnym stopniu ulegliśmy ich brutalnemu naciskowi, przyznaję ze skruchą. Ale kody sterujące tworzeniem kopii oraz ekspansją to była ostatnia rzecz., w której pozwolilibyśmy na ingerencję tym szaleńcom! Żadnej sekcji oprogramowania zarodków nie zabezpieczyłem równie dobrze. Zagnieździłem nawet imperatyw ochrony wszystkich żywych istot, wszelkimi możliwymi sposobami. Wysiew zarodków na planetę i jej dewastacja byłyby całkowitym pogwałceniem tego nakazu! - Nakaz? Dla Bjorg nie istnieją żadne nakazy ani zakazy! Jej znajomość megastruktury jest bez wątpienia wystarczająca, żeby obejść każdą blokadę programu... Nawet gdyby tknięty momentalnym przebłyskiem Kreuff nie zaciął się w połowie zdania, gwałtowny protest nieznajomego przerwałby jego wypowiedź tak czy owak: - Ale nie tę! Helen nie miała pojęcia o imperatywie! Nikt nie miał, bo skompilowałem i wprowadziłem odpowiednie procedury dosłownie w ostatniej chwili! Noel wpatrywał się we wzburzonego mężczyznę z osłupieniem. Ten piskliwy głosik i charakterystyczne przeciąganie sylab, kiedy podniecał się w dyskusji, nerwowe podrygiwanie kącika ust i strzepywanie palcami zawsze, gdy rosła temperatura polemiki... Jak mógł wcześniej nie dostrzec wszystkich tych szczegółów i nie rozpoznać człowieka, który stał teraz od niego nie dalej jak na wyciągnięcie ręki? Co go zwiodło i tak zaślepiło? Czy tylko gęsta, zmierzwiona broda, której ten pedantyczny intelektualista zawsze się brzydził? I jak on się tu w ogóle znalazł? Mój Boże! Ten sarkofag, który ponoć znalazł Hannibale... - Słodki Jezu! - Zresztą, jak mogła mieć? - ciągnął brodacz. - Biedaczka była niczym gwóźdź pod młotkiem, praktycznie ubezwłasnowolniona przez nihilistów. Przez ostatni miesiąc projektu widziałem ją może trzy razy, zawsze w asyście uzbrojonych goryli. Jednak jakimś cudem udało jej się przekazać mi polecenie, żebym skasował sekwencje generatywne. No i zrobiłem, co mogłem, mając na to zaledwie kilka godzin. - To nieprawda, to nie było tak... - wykrztusił Noel. - Bjorg nie była żadną niewinną, sterroryzowaną owieczką, ale psychopatyczną ździrą, która wszystkich oszukała, nawet ciebie! Oszukała, wykorzystała i, na Boga, dalej, jak widzę, wykorzystuje, ta przeklęta, pełna nienawiści suka! - Co takiego? - Brodacz popatrzył zdziwiony na Kreuffa. - Helen była organicznie niezdolna do nienawiści! - Chryste miłosierny, mówisz o kobiecie, która chciała cię zabić! - Noel chwycił go za szmaty i pociągnął bezceremonialnie ku krawędzi skalnego tarasu. Thomas zamarł w przerażeniu, że rozwścieczony Kreuff ciśnie nieszczęśnikiem w przepaść, ale Noel wyciągnął jedynie palec w kierunku dziury w zboczu, czarnej teraz jak sadza i głębokiej jak studnia. - A to jest zarodek - jej dzieło, czy tego chcesz, czy nie! - Niemożliwe. - Przestań z tym swoim „niemożliwe"! - Ale to jest naprawdę niemożliwe, bo... - Brodacz przeniósł skonsternowany wzrok z Kreuffa na „krater" - ...bo zrobiłem to, o co prosiła. Nie miałem już czasu na bardziej skomplikowane przeprogramowywanie. - To znaczy co? - Skasowałem sekwencje generatywne en masse. Zostawiłem tylko ów imperatyw ochrony życia., na wszelki wypadek. - Jak to? - Kreuff oniemiał po raz drugi w ciągu minuty. - Chcesz powiedzieć, że Drzewo nigdy nie mogło się rozmnożyć? - Z taką delecją nie miało prawa. - No to co to jest, do ciężkiej zarazy? - Nie wiem, aczkolwiek im dłużej patrzę, tym bardziej się przekonuję, że to istotnie kiełek. - Przecież sam przed chwilą powiedziałeś... - A cóż tu jeszcze znaczą moje słowa? - Brodaty westchnął ciężko, boleśnie. Nadciągał zmierzch; niebo mocno już pociemniało i majestatyczny kontur Drzewa lśnił teraz wyraźnie ponad wierzchołkami gór. Daleki i zatrważająco bliski zarazem, drgający na skutek turbulencji atmosfery. Jakby się trzęsło ze śmiechu, pomyślał smutno brodaty mężczyzna. Bo czyż nie jesteśmy w swej pysze zabawni? Och, jeszcze jak! - Obcy w obcym kraju, który niczego już nie rozumie, nawet dzieła własnych rąk - dodał zrezygnowanym tonem. - Coś, czego żaden z was nie chce przyjąć do wiadomości... - Thomas, Kreuff, chodźcie tu szybko! - przerwał mu podekscytowany głos Remmuerisha. - Kreuff? - Mężczyzna drgnął na dźwięk tego słowa. Cudacznie odziany młodzian o smagłej cerze, który z nim dyskutował, odwrócił się i pobiegł w kierunku statku. Oniemiały, pośpieszył za nim. - Co się dzieje? - rzucił Kreuff, pokonując trap jednym susem. - Z ciekawości zacząłem analizować tę czarną studnię za pomocą okrętowych sensorów i nagle przyrządy oszalały. - Remmuerish wskazał na wiszący w powietrzu ekran. - Jakiś konkretny powód? - Pole magnetyczne, miliony gaussów! - Ta dziura je emituje? - Noel odwrócił głowę i niemal zderzył się z brodaczem. - Kreuff? - Co? - Noel Kreuff? Ten z sekcji informatyki? Noel przez chwilę stał bez ruchu, patrząc mu w oczy, a potem rzekł ze smutkiem: - Tak, Nils, ten sam... Widzę, że też mnie poznałeś. - Mój Boże, już wcześniej coś mnie tknęło, ale ta twarz i cała reszta... - To drobiazgi. Wkrótce i ty się o tym przekonasz, drogi profesorze. - Noel starał się ukryć wzruszenie. - Spójrz lepiej na to. Powietrzny monitor nad konsolą sterowniczą przekazywał obraz czarnego leja wraz ze skomplikowanym diagramem linii sił pola. - Natężenie i gęstość rosną już niemal lawinowo! – Hannibale patrzył z przerażeniem na odczyt magnetometru. - Pierwszy raz coś takiego widzę. - Miałeś rację, Nils, to nie były zarodki - wyszeptał Kreuff z ulgą. - Przeciwnie, myliłem się. - Jednak nie w tym wypadku, i chwała opatrzności. W tej skale powstaje jakieś urządzenie... - Owszem - wpadł mu w słowo Hansen. - Wyrzutnia elektromagnetyczna. - Dokładnie to samo przyszło mi na myśl! - wykrzyknął nie wiedzieć czemu uszczęśliwiony Remmuerish. - Ciekawe tylko, w jakim celu powstaje? - Rozsiew - stwierdził Hansen ponuro. - To miał być jeden ze sposobów rozprzestrzeniania nasion przez megastruktury, usunięty przeze mnie wraz ze wszystkimi pozostałymi sekwencjami generatywnymi. Ale algorytm sterujący ewentualną budową oraz działaniem takich wyrzutni był zupełnie inny. Nigdzie nie było mowy o wykorzystaniu do tego celu powierzchni Ziemi czy innych ciał niebieskich! - A zatem ktoś musiał je napisać i wprowadzić od nowa. - Nie, Kreuff, na to monstrum nikt z ludzi nie ma już wpływu - westchnął ciężko Hansen. - Ono samo... Ostatnie słowa zagłuszył ostry, przenikliwy świst i w ciemniejące niebo wystrzelił ze studni jakiś przedmiot. - Druga prędkość kosmiczna i przyśpiesza, nieprawdopodobne! - zdążył wyszeptać Hannibale, nim kolejny jajowaty pocisk opuścił czarną gardziel. Naliczyli ich jeszcze sześć. Pędziły równie chyżo na spotkanie gwiaździstej czerni, ale już siódmy wyskoczył ze zdecydowanie mniejszą prędkością i zamiast podążyć śladem poprzedniczek, zatoczył stromy łuk i mżąc fosforycznie, zniknął gdzieś za górami. - Nie wierzę, po prostu nie wierzę, że to się naprawdę dzieje! - Noel zakrył oczy rękami, a potem zaczął szarpać Hansena za ramię: - Na Boga, zróbmy coś, cokolwiek! - Za późno, Kreuff - odrzekł Hansen głosem pełnym goryczy i rezygnacji. - Nasz Golem nie słucha już nikogo. * Seneka O łagodności, [w:] Seneka Pisma filozoficzne, t. 2, tłum. Leon Joachimowicz, wyd. 2 popr., PAX, Warszawa 1965.