MLADEN SYN NIEDŹWIEDZI^ YLADIMIR COLIN Wpisano do księgi inwentarza, inwen. bibliotecznego,iiawea. ruchomego Wał ..A; str. MLADEN SYN NIEDŹWIEDZIA I Msza Ksiegarnia-Wamawa-fflf Przełożył z języka rumuńskiego RAJMUND FLORANS Wybór z książki pt. BAS ME Ilustrował GUSTAW MAJEWSKI Redaktor Celina Żmihorsha Redaktor techniczny Jan Olesińshi DLA STARSZYCH DZIECI Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej „Nasza Księgarnia" Warszawa 1956. Wydanie I Nakład 20 000 + 205 egz. Ark. wyd. 13,0 Ark. druk. 13,25. Papier druk. mat. kl. V, 70 g, 70 x 100/16. produkcji Fabryki Celulozy i Papieru Szczecin-Skolwin Oddano do składania 5 X 56 r. Podpisano do druku 13 XII 56 r. Druk ukończono w grudniu 1956 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie, ul. Grzybowska 77 Nr zamówienia 7719 B-7-53841 MLADEN, SYNNIEDŻWIEDZIA Baśń serbska Żył sobie raz bardzo porządny niedźwiedź. Czekajcie, nie chcę, abyście mnie źle zrozumieli. Daleki jestem od tego, żeby twierdzić, że dzisiaj nie znalazłby się ani jeden porządny niedźwiedź; ale myślę, że się ze mną zgodzicie, że teraz jest już ich znacznie mniej..* A zresztą, by prawdę wam rzec, nie myślę, żeby znalazł się niedźwiedź podobny do tego, o którym wam opowiem. Posłuchajcie i osądźcie sami! Pewnego dnia ów porządny niedźwiedź poszedł szukać miodu; szukał i szukał- i gdy tak wałęsał się po lesie, słyszy nagle jakieś chrząkania podobne do chrząkań żaby. Trzeba wam jednak wiedzieć, że strasznie głośne były te chrząkania! — Cóż u diabła! Co to takiego? Zbliża się niedźwiedź pomalutku i widzi, że to nie żadna żaba, ale maleńki dzieciaczek, niemowlę. Porządny niedźwiedź zamruczał kilka razy, nie wiedząc, co ma zrobić. Był przeświadczony, że jeśli zostawi niemowlę w lesie, drapieżny wilk je rozszarpie. Jeśli weźmie ze sobą, kto wie, z jakim przyjęciem spotka się ze strony niedźwiedzicy, która i tak miała sporo kłopotu z trzema łobuzerskimi niedźwiadkami, nie dającymi jej spokoju. — Patrzcie, co za zdarzenie! — zamruczał basem niedźwiedź.— Właśnie ja musiałem znaleźć to dziecię, ja, który mam tak dobre serce! , .. Cóż miał niedźwiedź począć? Wziął niemowlę delikatnie w ramiona i strasznie się zdziwił, gdy zauważył, że przestało płakać. Dobrze czuł się człowieczek w łapach niedźwiedzia! "Łscnióal go do SNwe^o \ec,oW\sVa. — Co tam masz, mężu? — zapytała niedźwiedzica. — Czy mi się zdaje, że to jagnię? — Jagnię?! — zawołały trzy rozbrykane niedźwiadki czepiając się grubego futra ojca-niedźwiedzia. Ale gdy zobaczyły, że to nie jagnię, tylko niemowlę, każdy z nich wetknął pazur w mokry pysk, nie posiadając się ze zdziwienia. — Ja tego nie jadam — powiedziała zagniewana niedźwiedzica. — Wcale nie przyniosłem tego do jedzenia! — odpowiedział porządny niedźwiedź. — Patrz, jak ładnie śpi... Niedźwiedzica popatrzyła: rzeczywiście nie można było narzekać — niemowlę spało ładnie. — Pokaż no mi je! Dobry niedźwiedź uśmiechnął się pod wąsem i podał niemowlę. Niedźwiedzicę, skoro tylko poczuła niemCwlę w swoich łapach, ogarnęła wielka miłość do dzieciaczka, które, budząc się, chwyciło jej nos i, ściskając go w swoich paluszkach, śmiało się... I tak niemowlę pozostało w niedźwiedzim legowisku. Ojciec-niedźwiedź i mama-niedźwiedzica otoczyli dziecko opieką i nauczyli je wszystkiego, co powinna wiedzieć i umieć istota żyjąca w lesie. Nauczyli je badać i rozpoznawać każdy ślad i trop, polować i walczyć, a nawet nauczyli je niepisanego szyfru lasu. I rósł przybrany syn niedźwiedzia wśród niedźwiedzi, a ponieważ był najmłodszy ze wszystkich, otrzymał imię Mladen*. — Ojcze — zapytał pewnego dnia Mladen — dlaczego ja jestem taki biały, jakbym był z tych niedźwiedzi, co to żyją wśród lodowców północy? Mruczał porządny niedźwiedź, wiercił się i drapał, jakby go gryzły, kto wie, jakie robaki, lecz w końcu był zmuszony wyznać prawdę: Mladen — w języku serbskim: młody. — Ty, synu, nie jesteś z naszego rodu. Jesteś dzieckiem człowieka. Słysząc to Mladen strasznie się zmartwił. Bo, widzicie, przyzwyczaił się już uważać, że niedźwiedź jest najładniejszym, najmądrzejszym i najodważniejszym mieszkańcem lasu. A teraz nagle dowiaduje się, że nie jest niedźwiedziem! — W takim razie — powiedział zasępiony — pójdę do ludzi. — Niemożliwe! — Pójdę. Zrozumiał niedźwiedź, że niesposób go zatrzymać. — Widzisz ten buk, który rośnie przed naszym legowiskiem? Jeśli zdołasz go wyrwać z ziemi, pozwolę ci odejść — zamruczał niedźwiedź. Buk był wysoki i gruby. Mladen zbliżył się, spróbował go ob-jąć, wytężył się i szarpnął — buk nawet nie drgnął. — Musisz jeszcze poczekać, aż nabierzesz więcej siły — postanowił niedźwiedź. I Mladen pozostał w dalszym ciągu w legowisku i bawił się dalej z trzema rozbrykanymi braćmi, i wyruszał z nimi na polowania. A niedźwiadki mówiły mu: — Bracie Mladen, kiedy będziesz opuszczał nasze legowisko, wiedz, że ojciec zapyta cię, jakie masz życzenie; bo będzie chciał ci coś ofiarować. Posłuchaj nas i poproś o niemy język. Ojciec będzie się boczył, będzie chciał, abyś przyjął coś innego w darze, ale ty nie daj się ubłagać! Minął znowu rok. Mladen ponownie poprosił niedźwiedzia: — Pozwól mi, ojcze, iść do ludzi! — Wyrwij buk! Podszedł Mladen do grubego buka i gdy objął go ramionami i szarpnął, od razu wyrwał z ziemi razem z korzeniami. Ucieszył się porządny niedźwiedź, skoro przekonał się, że jego przybrany syn może dokonać takiego nie lada wyczynu, i pokazał mu, jak się oczyszcza pień z gałęzi i ciosa zeń maczugę. Mladen wziął pień na ramiona i chciał się pożegnać. — Teraz, synu, idziesz w świat i kto wie, czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczymy — odezwał się porządny niedźwiedź. — Chcę ci coś ofiarować. Powiedz mi, jakie jest twoje życzenie, a przysięgam na szyfr lasu, że je spełnię! — Chcę niemy język — odpowiedział Mladen. Niedźwiedź się zmieszał. — To nie dla ciebie, synu! Poproś o coś innego! — Nie, ja chcę tylko niemy język! Nie mógł nic niedźwiedź poradzić, bo przecież obiecał spełnić życzenie. — Wysuń, synu, język! Wysunął Mladen język i to samo uczynił porządny mec&wie^. Potem niedźwiedź wyrwał włos ze swego futra i położył go na je-•z.y^M calopca, a calopcu wyrwał włos z głowy \ pokrayl go ^ swoim jązyku. — ISo, sysm, tera-z. masz ^uż memruy ^ąryW. Mladen podziękował, pożegnał się ze swoją przybraną rodziną i z bukową maczugą na ramieniu wyruszył w drogą. Nagle spotyka na drodze dwa zające. — Eh — powiedział pierwszy zając — gdyby ten zuch wiedział, co go czeka, wziąłby ze sobą żołądź! — Rzeczywiście — odpowiedział drugi zając — bez żołędzi nie da rady! Zdziwił się Mladen wielce, ale zerwał żołądź. Zrozumiał, że niemy język otwierał przed nim tajemnice języków wszystkich zwierząt. Niedźwiedzi język znał, lecz skądże mógłby znać języki pozostałych zwierząt? Mladen, syn niedźwiedzia, wyszedł z lasu. I gdy tylko wyszedł, spotkał gromadę możnych panów, którzy wyruszyli właśnie na polowanie. Nic nie upolowali, ale byli rozochoceni, bo wypili dwa gąsiory wina. — Dzień dobry, czcigodni myśliwi! — Dokąd wiedzie droga, zuchu? — Tam, gdzie znajdę dobrą strawę i pełną beczkę. Zaczęli możni się śmiać ze słów Mladena. —- Czekaj, bo zaraz przyjedzie do nas cały konwój z jedzeniem — powiedział jeden z nich. — Zobaczymy, co potrafisz! Jeżeli 8 tylko się chwalisz i nie zjesz wszystkiego, co ci damy, wiedz, że zabierzemy ci maczugę! — A jeśli się nie chwalę? — zapytał Mladen. — Wtedy zabiorę wam całe żelazo! — Żelazo?! Bierz go, zuchu! I wielmoże znowu się roześmieli. Jakie żelazo miałby im wziąć? Ach! Jaki głupi chłopak! Ledwie przestali się śmiać, a ukazała się fura, a potem jeszcze jedna i jeszcze jedna — cały konwój fur pełnych jadła i napojów dla możnych myśliwych. — No, zobaczymy, jak sobie dasz radę! Podszedł Mladen do pierwszej fury i zjadł dwa pieczone cielaki; po czym zaczął wołać: — Czy to wszystko?! Podszedł do drugiej fury i zjadł pięćdziesiąt gąsek. — Czy macie coś jeszcze? ¦ Na trzeciej furze znalazł sto kurcząt i przełknął je w mgnieniu oka. Wielmoże zaczęli szturchać się łokciami i niepokoić. — Dosyć! Zrobi ci się niedobrze... Nam to nie zaszkodzi, ale tobie!... Ale gdzie tam! Mladen przełknął jeszcze w pośpiechu jakieś kaczki, kilka prosiąt i dwieście chlebów. Potem przyłożył się do napojów, osuszył wszystkie beczułki wina, które znalazł — i jeszcze był głodny! Nie mówiąc już o pragnieniu! Myśliwi osłupieli i rozdziawili usta, a Mladen zebrał wszystkie części żelazne znajdujące się przy ich uzbrojeniu i na furach. Zebrał wszystko do kupy i poszedł prosto do kowala. — Przetop mi to, kowalu, i zrób buławę co się zowie! Kowal kazał mu przyjść na drugi dzień, a sam wziął się za robotę. Ale oto, co sobie pomyślał: „Szkoda tej góry żelastwa. Ileż to mógłbym zrobić pługów, łopat i obręczy, i wiele jeszcze innych rzeczy! Mógłbym pracować cały miesiąc i zarobić wiele pieniędzy". Zrobił więc buławę tylko z połowy żelastwa. — Czy gotowe, kowalu? — zapytał na drugi dzień Mladen. — Gotowe, zuchu! 9 Wziął Mladen buławę i rzucił ją aż do słońca. Po czym położył się na brzuchu i czekał, aż spadnie mu na plecy. Uderzając, pękła buława na drobne kawałeczki. Wtedy Mladen zrozumiał, że kowal go okradł. Zły, zebrał wszystkie kawałki buławy, przeszukał u kowala wszystkie kąty, aż znalazł schowane żelazo; potem prztyknął w mury i rozwalił cały dom. — Taki będzie los wszystkich złodziei! — powiedział Mladen i odszedł pogwizdując, gdy tymczasem kowal z rozpaczy rwał sobie włosy na głowie. I trafił Mladen do innego kowala, który słyszał o tym, co przydarzyło się jego nieuczciwemu koledze. Nie pisnąwszy słówka pracował, wystukiwał żelazo na kowadle, napocił się jak tysiąc diabłów, aż wreszcie zrobił buławę co się zowie. Wypróbował Mladen buławę, rzucając ją aż za słońce, a gdy spadła mu na plecy, nie rozłupała się; podskoczyła tylko kilka razy, jakby odbiła się o sprężyny, a nie o plecy człowieka. — W porządku, kowalu! Mladen odszedł zadowolony, a gdy tylko oddalił się od kuźni, spotkał popa. — Dokąd to, zuchu? — W szeroki świat, ojcze! Pop spojrzał nań i pomyślał: „Silny chłopak!" i obliczył sobie od razu, że taki parobek zastąpi mu tych pięciu, których ma u siebie, i że więcej będzie z niego pociechy niż z tamtych razem wziętych. — Czybyś nie poszedł do ranie na służbę, zuchu? Co ci z tego przyjdzie, że będziesz wałęsał się po świecie? Będę cię żywił i ubierał, a ponieważ mam dobre serce, dam ci jeszcze pięć denarów na rok. A ty sobie tam troszkę u mnie popracujesz, tyle tylko, aby ludzie Ilie gadali, Że Ci darmo jeść daję: porąbiesz drzewa, zamieciesz i sprzątniesz, pospacerujesz z krówkami na pastwisku, po-orzesz, zasiejesz, pozżynasz troszkę zboża, wymłócisz — co tam wiele mówić: zrobisz to i owo, tyle tylko, aby ludzie nie gadali, że cię uczę lenistwa... Mladen przystał. Poszedł z popem, a gdy zapadł zmierzch, położył się w stajni. 10 O świcie jego przewielebność tak chrapała, jak dawno już nie chrapała. Śniło jej się, że Mladen pracuje, pracuje... Tylko patrząc nań, jak pracuje, tak się pop zmęczył, iż nie chciało mu się wstać. Wreszcie tuż przed obiadem — wstał. Wyszedł senny na podwórze. — Gdzie jest ten nowy parobek? — Jaki parobek? — zapytała żona papa. — Nie widziałam żadnego parobka! Pop pobiegł do stajni. Mladen spał smacznie, o wiele smaczniej niż pop. To najbardziej rozzłościło jego przewielebność. — Co robisz, darmozjadzie?! —• zawołał gniewnie. Mladen otworzył jedno oko. — Jak śmiesz spać o tej porze?! — krzyknął pop z jeszcze większym gniewem. Otworzył Mladen drugie oko. — Czego krzyczysz, popie? Powiedziałeś, że mnie będziesz karmił i ubierał; więc wciąż czekając, aż przyjdziesz mnie nakarmić i ubrać, zasnąłem już sto razy! Pozbył się pop czym prędzej takiego narwanego parobka, a Mladen wziął buławę i ruszył znowu w drogę. Idzie i idzie, aż nagle widzi w polu piękną dziewczynę tonącą we łzach. — Dlaczego płaczesz, piękna dziewczyno? — Jakże mam nie płakać, skoro zaraz przyjdzie Wąsal! — No i co z tego, że przyjdzie? — Oh, chłopcze, chłopcze — westchnęła dziewczyna — z daleka pewnie przybywasz, skoroś nie słyszał, że Wąsal dręczy nas tu wszystkich i wszyscy muszą mu składać daninę. Mnie wybrał, żebym go iskała, i zabije mnie niechybnie, kiedy mu się to znudzi!... Uciekaj, uciekaj prędko — zawołała dziewczyna — ratuj się i dziękuj, że udało ci się w porę zbiec! Zdziwił się Mladen słowom dziewczyny i usiadł obok niej. Co też to za Wąsal? — A czy na pewno przyjdzie? Żebym tylko daremnie nie czekał... 11 d Nie dokończył zdania, gdy dziewczyna krzyknęła nagle: — Patrz! Uciekaj, uciekaj!... Za wzgórzem zobaczył Mladen nagle połowę wąsów. Ale jakich wąsów! Trzysta sześćdziesiąt pięć gniazd uwiły sobie ptaki w tym gąszczu, a jeszcze pozostało miejsce na inne gniazda. Mladen ukrył się w krzakach. Wkrótce zobaczył drugą połowę wąsów, z innymi trzysta sześćdziesięcioma pięcioma gniazdami. A Wąsal, który nosił tę obfitą ozdobę, stąpał tak ciężko, że aż powietrze drżało, a tam, gdzie stawił nogę, pozostawała głęboka jama. Olbrzym, gdy tylko przyszedł, położył głowę na kolanach dziewczyny i zasnął. Wtedy Mladen wyszedł z ukrycia i, zamachnąwszy się, uderzył go buławą. i — Uważaj, bo mnie gryzą komary! — mruknął gniewnie Wąsal, a dziewczyna, kiedy zobaczyła, że Wąsal się budzi, przestraszyła się niezmiernie. Mladen uderzył jeszcze raz ze wszystkich sił; wtedy Wąsal otworzył oczy i spostrzegł go. — To ty jesteś tym komarem? Ano, czekaj!.,. Skoro Mladen zobaczył, że Wąsal wstaje, nie czekał więcej i pomknął jak strzała. Cóż miał począć, jeśli nawet buławą nic nie mógł zrobić temu potworowi. A Wąsal — za nim! Mladen uciekał, aż dotarł do wielkiej rzeki, gdzie zaczynał się kraj olbrzymów o do6rym sercu. jZ&iTos&^r^ ^ć^^^^s"*^ brzegu. — Jak mogę przejść na drugą stronę, bracie mój? — Skacz na łopatę! Mladen wskoczył na łopatę, a olbrzym rzucił go na drugi brzeg. Ale dla Wąsala rzeka to była fraszka; zrobił jeden krok i też już był na drugim brzegu. Mladen pędził jak jeleń! I wnet zobaczył rolnika z ludu olbrzymów. Z worka, zawieszonego u szyi, wyjmował ziarna; niektóre miażdżył w zębach, ale większość z nich rzucał w bruzdę. — Wąsal mnie goni! — zawołał Mladen. — Gdzie mógłbym się schronić?! — Wejdź do worka! Wszedł Mladen do worka i schował się pod ziarnem. Ledwie tam przykucnął, a już Wąsal znalazł się przy rolniku. — Którędy przeszedł człowiek z buławą na ramieniu? — O, patrz, tędy — odpowiedział siewca, a Wąsal pomknął we wskazanym kierunku. Ledwie Mladen uniknął jednego niebezpieczeństwa, a już czyhało nań drugie. Siewca zaczął dalej rozrzucać ziarno i kiedy wetknął rękę do worka, razem z garścią ziarna wyjął i Mladena. Według swego zwyczaju wrzucił kilka ziaren do ust; Mladen znajdował się właśnie między tymi ziarnami. W ustach siewcy było dosyć ciemno. Mladen zaczął sobie szukać schronienia między dwoma zębami i stamtąd widział, jak 13 wszystkie ziarna wlatują w pędzie do gardła siewcy. Gdyby i jego przełknął, byłoby już po nim, gdyż siewca łykał wszystko z zadziwiającą łatwością! — Stój! Stój! — krzyczał Mładen co sił. „Patrzcie! — powiedział sobie w duchu siewca. — Ledwie zacząłem siać, a już miałbym przerwać?" Bo, widzicie, zdawało mu się, że to on sam pomyślał o tym, by przerwać siew. Ale Mladen znowu zaczął potężnie krzyczeć: — Stój! Stój! Zdumiony siewca przystanął i zamyślił się. „Zgłupiałem zupełnie — powiedział sobie. — Dlaczego mam stać? Czyż wyszedłem na pole po to, żeby stać?" Nie wiedział już Mladen, co ma zrobić, żeby olbrzym zrozumiał, o co chodzi! Wtedy przypomniał sobie o rozmowie zajęcy, którą zrozumiał dzięki niememu językowi. Wyjął żołądź z kieszeni i wetknął ją między dwa inne zęby siewcy. A z żołędzi owej od razu zaczęła wyrastać łodyżka. Pod wieczór przez wargi siewcy wyszła już gałązka z liśćmi. — Do diabła, cóż to takiego?! Rozgniewany olbrzym wyrwał gałązkę razem z łodygą; i tak uratował się Mladen, uczepiwszy się malutkiego dębu, który wyrósł z żołędzi. — Toś ty był?! — zawołał siewca. — Zapomniałem o tobie na amen, niech cię kule biją! Mladen za wszystko podziękował mu i ruszył prędko w drogę, gdyż nie chciał dłużej bawić w pobliżu olbrzyma, który omal go nie połknął. Przeszedł przez dziewięć gór, dziewięć dolin i dziewięćdziesiąt osiem parowów, a w dziewięćdziesiątym dziewiątym spotkał — konia. — Wędrowcze, czy nie wiesz, kiedy przechodzić będzie tędy Mladen, syn niedźwiedzia? — zapytał go koń. — To ja! A o co chodzi? — zdziwił się chłopak. Koń ucieszył się i odparł: 14 — Od stu lat czekam na ciebie, młodzieńcze! Ja, widzisz, byłem kiedyś człowiekiem... złym człowiekiem. Miałem brata i pewnego dnia, kłócąc się z nim, zabiłem go. I oto zostałem ukarany: zamieniono mnie w konia; i dotąd mam pozostać koniem, aż Mladen, syn niedźwiedzia, zrobi sobie rzemienie z mojej skóry. A teraz, skoroś już przyszedł, wykrój sobie, proszę, ile chcesz, pasków z mojej skóry i zbaw mnie! Zdziwił się Mladen ponownie i odpowiedział: — Jak mogę to zrobić? Musiałbym cię pierwej zabić... — Zabij mnie, zabij! — prosił koń. — Dlaczego zwlekasz z dobrym uczynkiem? — Daj mi spokój! — zawołał Mladen i chciał ruszyć w dalszą drogę. Ale koń zaczął płakać, a widząc, że nie ubłaga Mladena, popro- 15 sił, by wziął go ze sobą; Mladen przystał. Wsiadł nań i ruszyli dalej w drogę. Niewiele ujechali, aż Mladen, podnosząc oczy, dojrzał zamek w chmurach. Był to wspaniały zamek o mocnych i równych murach. Ale żadne schody nie łączyły Zamku w Chmurach z ziemią. Mladen poczuł niepowstrzymane pragnienie dostania się do Zamku w Chmurach. — No, Mladen — rzekł koń — widzisz, że teraz ci się przydam? Zrób rzemienie z mojej skóry, zwiąż ich końce, przymocuj do nich strzałę i wystrzel nią w zamek. Wspinając się po paskach, dojdziesz tam, gdzie pragniesz, a ja będę zbawiony... Wahał się Mladen, czy ma usłuchać rady konia, lecz ten go tak gorąco prosił, a i pragnienie dostania się do zamku było tak wielkie, iż w końcu zgodził się. Zrobił sobie łuk i strzałę, potem zrobił paski ze skóry konia, związał ich końce, przymocował strzałę i wystrzelił prosto w mur obok okna. Ale gdy już zamierzał wspinać się po rzemiennej linie do zamku, zbliżył się doń jakiś młodzieniec. — Kim jesteś? — zapytał Mladen. — Nazywam się Lubomir i byłem koniem, z którego skóry pociąłeś sobie pasy — powiedział radośnie młodzieniec. — Teraz znowu jestem człowiekiem i będę ci wiernie służył za ten dobry uczynek, który mnie zbawił. Wspięli się obydwaj po linie z pasków i weszli do Zamku w Chmurach. Któż mógłby opisać wspaniałości, które tam zobaczyli! Były tam złocone łoża i grube dywany, w których tonęły stopy, widzieli wysokie komnaty, drogocenne talerze i wazy! Ujrzeli też olbrzymią salę, w której znajdował się stół zastawiony najróżniejszymi potrawami i napojami. Skoro zobaczyli, że nikogo w zamku nie ma, zasiedli do stołu i zaczęli zajadać stojące przed nimi smakołyki. Opróżniali złote półmiski i kryształowe butelki w takim tempie, iż rzekłbyś, że nie jedli od urodzenia! Stuk noży uderzanych o półmiski i brzęk kielichów rozbudziły nagle jakiś głos w ciszy zamku. — Dobry człowieku, zlituj się i daj mi szklankę wody! 16 'rżeli .-¦róż- Spojrzał Mladen na Lubomira, spojrzał Lubomir na Mladena. Kto to przemówił? Wstali obydwaj i w sąsiedniej komnacie znaleźli beczkę z trzema żelaznymi obręczami. — Dobry człowieku, wylej na beczkę szklankę wody! Usycham z pragnienia... Wylał Mladen szklankę wody, a gdy tylko to zrobił, odskoczyła pierwsza żelazna obręcz. — Wylej, dobry człowieku, jeszcze jedną szklankę! Strasznie jestem spragniony... Wylał Mladen drugą szklankę i odleciała druga obręcz. — Jeszcze jedną szklankę wylej, dobry człowieku! Czuję okropne pragnienie... Trzecia obręcz odleciała, beczka pękła i wyskoczył z niej wśród kłębów dymu groźny potwór. — Nie bójcie się, ludzie! — zawołał grzmiącym głosem. — I w naszym świecie, w świecie potworów, bywają potwory dobre i złe; chociaż wy nie bardzo nas odróżniacie i sądzicie, że musicie koniecznie ścinać nam głowy, skoro tylko nas spotkacie. — A ty?... Czy ty jesteś dobrym potworem? — zapytał Lubomir. — Dobrym, dobrym! — ryknął potwór. — Gdyby spotkał was mój brat, Wąsal, zjadłby was obu za jednym zamachem! Ale ja mam miłościwe serce i ponieważ mi się podobacie, zadowolę się na razie tylko jednym z was, a nawet zostawiam wam przyjemność zadecydowania, którego mam zjeść dzisiaj, a którego jutro! — Ty to nazywasz dobrym sercem?! — zawołał gniewnie Mladen. I jak uderzył potwora buławą, od razu rozbił mu jedną głowę! Bo zapomniałem wam powiedzieć, że ten „dobry" potwór był trzy-głowy. Rozgorzała w Zamku w Chmurach straszna walka! Potwór ciskał się na wsze strony, łamał złocone łoża i drogocenne wazy, ale Mladen i Lubomir nie dawali mu ani chwili wytchnienia. Pędzili go od komnaty do komnaty. Potwór ryczał i przeklinał dwiema parami ust, które mu pozostały. Bo, widzicie, będąc zamknięty w beczce tyle lat, osłabł i teraz zaczął sobie zdawać sprawę, że niepotrzebnie nawarzył sobie piwa... 2 — Mladen n Gdy następnie Mladen zmiażdżył mu drugi łeb, potwór zaczął wołać: — Przebaczcie mi, bracia! Zlitujcie się nad biednym potworem z jednym łbem! Przebaczcie mi, a ja zostanę zakonnikiem i spędzę resztę mego życia w poście i na modlitwach!... — Właśnie że ci nie przebaczymy.1 — odpowiedział Mladen. — Wie przebaczymy ci, abyś nie mógł więcej oszukiwać! I rzekłszy to zmiażdżył mu ostatni łeb. Wtedy zwycięzcy unieśli z trudem ciało potwora i wyrzucili je przez okno Zamku w Chmurach. Potwór spadał cały dzień, a gdy grzmotnął o ziemię, ostał się z niego tylko proch. Zachowały się jedynie olbrzymie kości i dzisiaj jeszcze je tam można zobaczyć w postaci skał pokrytych mchem. 18 — Co dalej zrobimy? — zapytał Lubomir. — Czyś nie słyszał, że ten potwór był bratem Wąsala? —odpowiedział Mladen. —- Wiele złego uczyniły te potwory! Nie zaznam spokoju, póki nie unicestwię i Wąsala! Mladen z Lubomirem pozostali jeszcze w Zamku w Chmurach trzy dni i trzy noce, a na czwarty dzień zeszli na ziemię i dobrze ukryli linę z pasków, by jej móc użyć, kiedy zajdzie jeszcze potrzeba dostania się do zamku. Potem szli i szli, aż zaszli na pole, gdzie płakała dziewczyna, której Wąsal kazał grzebać w swoich włosach. Dziewczyna wciąż jeszcze płakała. Od wylanych łez powstała tam rzeka, a woda tej rzeki była tak słona jak woda morska. — Nie płacz, piękna dziewczyno — rzekł wzruszony Mladen. — Lepiej pomóż mi zgładzić Wąsala. Dziewczyna uniosła wzrok i poznała go. — Znowu do nas przyszedłeś, młodzieńcze? Przekonałeś się przecież, że ten przeklęty potwór ciebie zwyciężył! — Jest diabelnie silny — powiedział Mladen ze złością — lecz właśnie dlatego muszę się okazać zręczniejszy niż ten paskudny potwór. Jeśli nie możemy zgnębić go siłą — złamiemy go chytrością! Chcesz nam pomóc? — Chłopcze, chłopcze — westchnęła dziewczyna — wiele dobrego byś uczynił dla świata, gdybyś go zwyciężył! Zrobię wszystko, co będzie w mej mocy! Ucieszył się Mladen ze słów dziewczyny i zdawało mu się, że ją nagle pokochał. — Zapytaj Wąsala, w czym tkwi jego siła. Gdy to będę wiedział, będę wiedział też, co dalej robić... Dziewczyna obiecała, że to uczyni, a Mladen z Lubomirem skryli się w dziupli starej wierzby. Ledwie się tam ukryli, a zadrżała ziemia i zza wzgórza ukazała się najpierw jedna połowa wąsów, a potem druga, a wraz z nią — sam Wąsal, wciągając nozdrzami powietrze i rycząc co sił: — Czuję zapach obcego człowieka! Gdzież on, niech go wezmę na ząb! — Jaki zapach, Wąsalu? — odparła dziewczyna. — W promie- 19 niu dziewięciu mil nie pozostało ni żywej duszy, bo wszystkich już zjadłeś. Zdaje ci się... Denerwował się jakiś czas potwór, lecz w końcu się uspokoił i położył głowę na kolanach dziewczyny. Gdy zobaczyła, że potwór jest już senny, zaczęła mówić: — Ach, Wąsalu, tak długo już opiekuję się twoimi włosami i po dziś dzień jednego dobrego słowa od ciebie nie usłyszałam... — Jakiego słowa? — warknął potwór. — Co chciałabyś usłyszeć? — Ano, mógłbyś okazać mi trochę zaufania — ciągnęła dalej dziewczyna — i powiedzieć na przykład, jak to się dzieje, że jesteś taki silny... — Co?! — ryknął potwór. — Dlaczego jestem taki silny?! — i jak wybuchnął śmiechem, to aż chmury zaczęły podskakiwać na niebie niczym podrzucanej)oduszkjj Poczekała dziewczyna, aż naśmiai się do woĄ a kiedy umilkł, znowu zaczęła: — Jak to dobrze, że możesz się tak śmiać! Jakżeż zresztą miałbyś sią nie śmiać, skoro wiesz, że jesteś taki silny... a jakżeż śmielibyśmy się oboje, gdybym wiedziała, skąd się bierze twoja siła! Kpilibyśmy sobie ze wszystkich głupców, którzy marzą o tym, żeby cię pokonać! Wąsal roześmiał się ponownie, rozpętując swoim śmiechem wiatr tak potężny, że omal nie przewrócił wierzby, gdzie skryli się Mladen i Lubomir. — Dowiedz się więc, że siła moja jest dobrze schowana! — zawołał wesoło. — Mam Zamek w Chmurach, do którego nikt nie może się dostać. Tam w zamku jest beczka z trzema żelaznymi obręczami, a w tej beczce schowana jest moja siła pod postacią mego brata. Zamknąłem go tam, gdyż chciał mnie zabić... Kto go zgładzi, ten będzie miał mnie w ręku. Ale to, dziewczyno, nigdy się nie stanie! Dziewczyna podziękowała za zaufanie, a Wąsal zasnął. Wtedy z dziupli wyszedł Mladen i zbliżył się do nich. — Słyszałem, co ci powiedział. Kłamie! — szepnął Mladen. — Potwór z beczki nie żyje, a on w dalszym ciągu jest tak samo silny jak przedtem! 20 — Teraz nie mogę go już więcej pytać —odpowiedziała dziewczyna, również szeptem. — Jutro znowu będę się starała wydobyć od niego prawdę... Mladen wrócił znowu do dziupli. Wąsal spał i spał, aż wreszcie się obudził i poszedł do swoich spraw; wrócił dopiero na drugi dzień. — Okłamałeś mnie — powiedziała dziewczyna, kiedy olbrzym położył jej głowę na kolana. — Potwór z beczki podobno nie żyje, a ty jesteś tak samo silny... Wąsal nie wiedział, że jego brat został zabity. Powiedział dziewczynie, że tam ukryta jest jego siła, gdyż był pewny, że potwór zje każdego, ktokolwiek odważyłby się dotrzeć do Zamku w Chmurach. Słysząc jednak słowa dziewczyny skoczył na równe nogi, tak wstrząśnięty, iż zapomniał nawet zapytać ją, skąd o tym wie. Pomknął do zamku i przekonał się, że to prawda. Właściwie brata-potwora nie było mu żal, bo sam go przecież uwięził po kłótni, ale nie dawało mu spokoju, kto i jak zdołał dostać się do zamku. Był wściekły, że aż strach! Ale kiedy wrócił, dziewczyna potrafiła go tak uspokoić i udobruchać, uśpić jego czujność i zachwycić, że Wąsal powiedział: — No. dobrze, powiem ci, jeśli chcesz wiedzieć: siła moja ukryta jest w studni. Studnia znajduje się w środku ziemi. Dlatego też nazywa się Studnią Pępka Ziemi. Skąd mogła dziewczyna wiedzieć, że Wąsal umyślnie jej tak mówi! W studni owej mieszkał jego najmłodszy brat i potwór był pewien, że potrafi on zabić każdego, ktokolwiek dotarłby do studni! Ale Mladen i Lubomir również o tym nie wiedzieli; nie wiedzieli też, co ich czeka. Ruszyli od razu w drogę i po długiej, długiej wędrówce znaleźli Studnię Pępka Ziemi ukrytą w jodłowym lesie. — Ja zejdę pierwszy — powiedział Lubomir. — Ciągnijmy losy! — odrzekł Mladen. Los wybrał Lubomira. Młodzieniec wsadził nogi w wiadro i powoli, powoli opuszczał się w głąb studni. Tam trafił prosto w paszczę potwora, który go od razu połknął. 21 Na górze Mladen czekał na znak swego towarzysza. Czekał, czekał, lecz daremnie. — Na pewno coś mu się stało! Skoro zobaczył, że jego towarzysz nie wraca, zrobił sobie z jodły znicz i począł opuszczać się w głąb studni. Znicz oświetlał kamienne ściany, widać było jaszczurki, które uciekały przestraszone, chowając się między wilgotnymi kamieniami. Studnia była głęboka — dno jej znajdowało się aż na drugim końcu ziemi. Po pewnym czasie Mladen uniósł do góry znicz i spojrzał w dół. Widzi — potwór stoi z otwartą paszczą, ciesząc się już z góry nową zdobyczą. — Czy to tyś połknął Lubomira?! — No to co?! — zarżał potwór. — Teraz połknę także i ciebie!... Głęboko pod ziemią rozgorzała walka Mladena z potworem. Mladen rzucił najpierw znicz w jedno jedyne oko potwora i oślepił go. Potem, nie pozwalając mu ochłonąć, zadał mu cios w głowę. Potwór zginął, a Mladen rozpruł mu brzuch, z którego wyszedł Lubomir, żywy i cały. W tej samej sekundzie rozległ się straszny grzmot, a młodzieńcy znaleźli się od razu na zewnątrz, w jodłowym lesie. Po studni nie zostało ani śladu! Zniknęła, jakby jej nigdy nie było! Wrócili tedy młodzieńcy do dziewczyny na polu i opowiedzieli jej wszystko, a potem znowu schowali się w dziupli, czekając na Wąsala. Potwór przyszedł, położył głowę na kolanach dziewczyny i wciąż był tak silny jak przedtem. — Nie masz do mnie zaufania — zaczęła skarżyć się dziewczyna. — Znowu mnie okłamałeś... Tak go prosiła — niby chcąc mu dowieść swojej miłości i okazać wierność, nawet wtedy, gdyby był mały i słaby — tak nalegała, że Wąsal nie; byłw stanie więcej się opierać i w końcu zdradził jej swą tajemnicę: — Siła moja tkwi w tych ptasich gniazdach uwitych w moich wielkich wąsach. Widzę, że nie wierzysz — ale gdyby ptaki mnie opuściły, byłbym do niczego! Mladen na to tylko czekał! Gdy to posłyszał, zaczął wołać w ptasiej mowie, którą znal dzięki niememu językowi: 22 I — Ptaszynki, siostrzyczki kochane, chodźcie do mnie i porzućcie Wąsala! Znajdę dla was dobre miejsce na gniazda i dam wam sto worków prosa! Wąsal jest okrutnym potworem — pomóżcie mi uwolnić świat od jego bezprawia! Ptaki usłuchały go, ponieważ Wąsal nigdy nie umiał przemawiać w ich języku — i frrr! chmara ptaków oderwała się od nosa potwora i sfrunęła na gałęzie wierzby. A olbrzymie wąsy potwora nagle opadły i Wąsal skoczył na równe nogi, przerażony. — Oh, ojej, co się stało?! — wrzasnął w trwodze. Mladen wyszedł z dziupli i zaczął się doń zbliżać. I wtedy stała się rzecz nieoczekiwana! Wąsal, nienasycony olbrzym, który dręczył ludzi zabijając ich i niszcząc im domy, który grabił kraj, ten sam Wąsal przeraził się i zaczął uciekać, krzycząc, a raczej sycząc jak żmija: •— Na pomoc!!! Na pomoc!!! Oczywiście nikt nie kwapił się z pomocą! A Mladen chwycił kamień i rzucił w plecy Wąsala. Kamień przeszedł przez plecy i wyszedł przez piersi, przedziurawiąjąc go na wylot — tak dalece potwór stracił swoją dawną moc! Tak zginął Wąsal. A gdy zginął, pojawili się wokół niego, jakby spod ziemi, wszyscy ludzie, którzy ongiś padli z jego ręki. Śpiewali, cieszyli się i dziękowali Mladenowi, synowi niedźwiedzia, za wybawienie. < - A Mladen ożenił się z piękną dziewczyną i razem z wiernym Lubomirem przeprowadzili się wszyscy do Zamku w Chmurach. Ale Mladen nie chciał żyć z dala od ludzi i wybudował kamienne schody, od ziemi aż do zamku; a ponieważ wciąż odwiedzali go nowi przyjaciele, na schodach owych panował nieustanny ruch. I ja również wszedłem tam razem z ludźmi, patrzyłem i słuchałem. A jeśli kamiennych schodów dzisiaj już nie ma, to dlatego, że zniszczyły je stopy tylu gości, którzy odwiedzali Mladena; bo tak bywa ze schodami: czy będą one z drzewa, czy z kamienia, gdy ich najwięcej potrzebujecie — nie znajdziecie! 23 SŁAWA, CÓRKA ZIEMI. Baśń bułgarska 1 o, co wam opowiem, działo się chyba naprawdę. Bo inaczej, po co ludzie by o tym mówili? Żyli sobie raz dziad i baba tak starzy, że nie mogli sobie przypomnieć, ile lat żyją już na świecie, i tak biedni, że nie mieli w swojej chatce nawet dzbanka, z którego mogliby pić wodę. Całym ich majątkiem było jedno pragnienie, które dotychczas im się nie spełniło! — Oh, dziadziu, dziadziu, pusta jest nasza lepianka... jacy my nieszczęśliwi! — Oh, babciu, babciu, czego dręczysz mnie daremnie i martwisz... Nie mieli "biedni staruszkowie dziecka, nie mieli choćby psa czy kota, nawet kury, nawet żaby, o którą by się troszczyli i która napełniałaby ich serca radością. Nie mieli nic, nic! Pewnego dnia — nie wiadomo, co się staruszkowi stało — rzekł do babci: — Posłuchaj, babciu: mam już tego dość! Ile jeszcze będziemy cierpieć i mieszkać tak samotnie jak dwa puchacze i płakać z litości nad samymi sobą? Dowiedz się, że chcę w lepiance słyszeć głosik dziecka i pragnę, aby głosik ten wołał na mnie: „Tatusiu, zrób to! Tatusiu, zrób owo!" Właściwie, gdy sobie pomyśleć, czy tak wiele żądam? 24 — Coś ty, dziadku, zwariował, czy jak? — odpowiedziała babcia. — Skąd weźmiesz dziecko? Skąd weźmiesz głosik? — Skąd, nie skąd, tak ma być! Postanowiłem! I rzekłszy te słowa, poszedł sobie staruszek i zaczął zbierać... już on wiedział co! Potem zaczął majstrować, Majstrować i ulepił z gliny dziewczynkę... Zamiast policzków położył dwa płatki róży, z piórek kruka uwił piękne loki, z dwóch fiołków stworzył parę oczu — i tak powoli, powoli zrobił piękną twarzyczkę. Kiedy babcia to zobaczyła, najpierw chciało jej się śmiać ze staruszka, ale potem się zastanowiła. Właściwie dlaczego nie mieliby mieć córeczki, choćby tak małej i milczącej? Wzięła ją babcia, zaczęła kołysać w ramionach, a potem przyrządziła jej posłanie i położyła spać. — Ojczulku, a czy nie będziemy jeść kolacji? — zapytała nagle dziewczynka z gliny. Staruszkowie oniemieli! Najwięcej przestraszył się staruszek, bo to przecież on, własnymi rękoma, zmajstrował tę maleńką istotkę; ale przecież głosu jej nie dał, bo nie wiedział jak! — Nie, córeczko — odpowiedział w końcu. — Nigdy nie jadamy kolacji, bo jesteśmy biedni... Ale babcia nie mogła przyjść do siebie. Zbliżyła się do posłania dziewczynki i patrzyła na nią, podniósłszy rękę do ust, i nie ośmielając się jej dotknąć. — Czy mnie nie kochasz, mamusiu? Czy nie chcesz mnie utulić? Babcia, gdy to usłyszała, poczuła, że topnieje jej serce! Wzięła dziewczynkę w ramiona, przycisnęła, pocałowała, a w oczach miała łzy duże jak czereśnie. Potem utulił ją staruszek, potem znowu babcia, potem znowu staruszek... — Widzicie, tak to lubię! — powiedziała wtedy dziewczynka. — Ale to niedobrze, że idziemy spać głodni... Babcia omal nie zapadła się ze wstydu pod ziemię! Ale cóż mogła poradzić, skoro nic nie mieli. — Dlaczego nie gotujecie tych wielkich, białych jarzyn, które rosną w wodzie? Bo trzeba wam wiedzieć, że koło lepianki staruszków płynęła rzeka. Ale co z niej był za pożytek, skoro nie miała ryb. 25 — Jakże je gotować, córeczko... — wmieszał się do rozmowy staruszek. — Przecież to kamienie rzeczne... Nie mogą ich jeść ludzie, którzy mają zdrowe zęby, a cóż dopiero tacy staruszkowie jak my, co to raczej miętoszą dziąsłami, niż gryzą! — A spróbujmy je ugotować; co nam szkodzi! I tak dziewczynka nalegała, że w końcu staruszkowie musieli się zgodzić. Pomyśleli sobie: „Przecież dziecko nie może wiedzieć, że kamienie nie nadają się do jedzenia". — Zagotujemy kamienie i zobaczy sama, że nic z tego nie będzie. Babcia rozpaliła ogień, postawiła garnek z wodą, a dziadek poszedł zebrać kamienie. Kiedy woda zaczęła się już gotować, wrzucili kamienie, a po pewnym czasie wyjęli je. I oto — co za cud?! Kamienie były miękkie jak kartofle i pachniały tak przyjemnie jak rzadko która strawa! Cóż mieli rzec staruszkowie? Milczeli. Najedli się do syta sami, najadła się i córeczka, a potem wszyscy położyli się spać. I odtąd już się nie martwili. Gotowali kamienie, a one miały za każdym razem inny smak — taki, jaki nadawała im dziewczynka o oczach z fiołków, policzkach z płatków róży i włosach z piórek kruka. — A czy nie dacie mi żadnego imienia? — zapytała pewnego razu. — Damy ci, a jakże... Nazwali ją — Sławą. A dziewczynka była dzielna, mądra i grzeczna, jak rzadko! Tylko że nie rosła. Była wciąż malutka jak dłoń. Staruszek, kiedy zobaczył, że się wcale nie zmienia, rzekł do niej pewnego dnia: — Córeńko, powiedz: ty, która jesteś taka rozumna, miałabyś nie znać sposobu na to, aby odrobinę urosnąć? —¦ Chcesz, żebym była większa? — zapytała Sława. — Wiesz, nie pomyślałam o tym... Lecz skoro chcesz, niech tak będzie. Kiedy spadnie deszcz, pokrop mnie odrobinę deszczową wodą! Wkrótce spadł deszcz. Staruszek pokropił ją, a Sława zaczęła rosnąć. W ciągu jednego dnia urosła tyle, ile inni w ciągu dziesięciu lat. — Wystarczy, czy mam być jeszcze większa? — Jeszcze odrobinę, córuchno... Popatrz, do tego gwoździa w drzwiach! •—- Dobrze! Sława urosła tyle, ile pragnął staruszek. Teraz była zgrabnym podlotkiem, nad wyraz pięknym. Staruszkowie nie posiadali się z radości. Takiej dziewczyny jak ich Sława nie było w całym kraju! Nic dziwnego, że wieść o niej rozeszła się wszędzie i dotarła aż do pałacu cara. A los chciał, że car właśnie owdowiał. — Ot, taka caryca by mi się przydała! — powiedział sobie. Od słowa — do czynu. Wsiadł do karocy, stangret pognał konie i po trzech dniach zajechali do lepianki staruszków. Sława rozwieszała akurat bieliznę na sznurach. Carowi, gdy ją zobaczył, dech zamarł w piersiach. — Sławo — powiedział do niej — masz szczęście! Nie obchodzi mnie, że jesteś prostego rodu. Ciesz się — zostaniesz carycą!... Ale Sława wcale się nie cieszyła. Jakże miała się cieszyć? Car był stary, kulawy i jąkała! — Carze — odpowiedziała — poszukaj sobie carycy wśród caryc. Mnie zostaw z moimi staruszkami... Cóż wam powiem! Niedołężny car rozgniewał się, że aż strach! Ale im dłużej upierała się Sława, tym bardziej car pragnął ją posiąść za żonę. — Będziesz miała wszystko, czego dusza zapragnie! Będziesz jeździła w złotych karocach, będziesz rozkazywała tysiącom sług!... Ale Sława nawet nie chciała go słuchać! Stał car i nalegał, aż wreszcie kiedy zobaczył, że zaczynają się zbierać ludzie i naśmiewać się z niego, wsiadł do karocy i odjechał. Ale niedaleko. Nie, bo serce ciągnęło go z powrotem. Przejechał tylko kawałek drogi i wydał rozkaz, żeby w pobliżu lepianki, w której mieszkała Sława, wzniesiono dlań pałac. Przybyli kopacze, przybyli cieśle i murarze, a wszyscy pracowali na wyścigi, tak że pałac rósł w oczach. A przez ten cały czas wysyłał car posłańców z darami dla Sławy. Dziewczyna jednak odsyłała wszystkich z kwitkiem, niczego nie przyjmując. Car, rozgniewany nie na żarty, rozkazał przyprowadzić staruszka do pałacu. — Słuchaj, dziadku — zapytał — dlaczego Sława mnie nie chce?! — Czy ja wiem, wielki carze... Może dlatego, że jej się nie podobasz! Car rozgniewał się teraz strasznie! Krzyczał, walił w dłonie, a ponieważ był stary, dostał ataku tak dzikiego kaszlu, że aż oczy zaszły mu. łzami. Kiedy się uspokoił, rzekł z gniewem: 28 — Dziadku, masz tu trzydzieści ugotowanych jaj. Zanieś je Sławie i powiedz, że na mój carski rozkaz ma je położyć pod kwokę i ma się z nich wykluć trzydzieści kurcząt! Jeśli kurczęta się nie wyklują, niech wie, że wam utnę głowy — tobie i jej. Staruszek chciał już odejść, lecz car zawołał go z drogi i powiedział: — Słyszysz?! Zdaje mi się, że masz w domu żonę... Wiedz, że jej również każę uciąć głowę, jeśli Sława nie spełni mego rozkazu! Gdybyście widzieli, w jakim przygnębieniu opuszczał staruszek pałac! Jak bolało go serce! Gdy wrócił do lepianki, Sława zapytała go: — Czego chciał przeklęty car, ojczulku? — Oh, oh, córeńko moja! — I staruszek wszystko jej opowiedział. — Biada nam! Gorzka jest moja starość, ale nie jej mi żal! Myślę o tobie, mój gołąbku, o tobie myślę i nie wiem, co mam począć... Wtedy Sława uśmiechnęła się i pouczyła staruszka: — Nie bój się, ojczulku! Idź do cara i powiedz mu, że nie mamy czym żywić kwoki. Zanieś mu dwa ugotowane kaczany kukurydzy i poproś go, żeby zasiał ich ziarno. Gdy wyrosną z nich młode kaczany, wtedy i u nas wyklują się kurczaki z ugotowanych jaj... Ah, jak się staruszek ucieszył! Zakręcił się na pięcie jak młody chłopak i pobiegł do pałacu! Gdy stawił się przed carem, powtórzył mu to, czego nauczyła go Sława. — Dobrze cię pouczono! — zazgrzytał zębami car. — Czekajcie, znajdę ja na was sposób! I dał car staruszkowi pęczek lnu, i rozkazał, aby Sława zrobiła zeń liny i płótno dla dużego okrętu. A jeśli tego nie zrobi, niech wie, że całej trójce utnie car głowy! Biedny staruszek, który tak radośnie pędził do pałacu, wracał do domu jeszcze smutniejszy niż przedtem. — Uspokoiłeś cara, ojczulku? — powitała go Sława. — Obym go lepiej nigdy na oczy nie widział! — westchnął staruszek. — Niech go ogień pochłonie! Patrz, co jeszcze wymyślił, przeklęty! 29 I staruszek opowiedział jej wszystko, a Sława znowu sią uśmiechnęła: — Me 60/się, ojczulku f Idź do cara i powiedz mu, że nie mamy ani wrzeciona, ani kądzieli, ani warsztatu tkackiego. Zanieś mu kawałek drewna i poproś go, żeby zrobił nam zeń wrzeciono, kądziel i warsztat tkacki. Jeśli to uczyni, to i my zrobimy mu liny i płótno... Staruszek znowu się rozjaśnił i co tchu popędził do cara. — Wielki carze... — I powtarza mu to, co kazała powiedzieć Sława. Zasępił się car. Wezwał doradcę i szeptali między sobą i coś knowali. Dość powiedzieć, że dał car dziadkowi dzbanek i kazał mu wybrać nim morze tak, żeby na miejscu morza powstała nizina. Dziadek omal się nie rozpłakał! Zrozumiał, że car chce za wszelką cenę skrócić ich wszystkich o głowy — Sławę, babcię i jego! „Czy wymyślisz coś jeszcze, córeńko?" — zapytywał w duchu z przerażeniem, wracając do lepianki. Sława, gdy go zobaczyła, zapytała od razu: — Uspokoiłeś cara, ojczulku? — Oh, wielki podlec z tego cara! — wybuchnął z gniewem dziadek. — Posłuchaj, co tym razem wymyślił.... — I opowiedział jej wszystko, jak i co. Lecz Sława znowu uśmiechnęła się i pouczyła staruszka w ten sposób: -— Nie bój się, ojczulku! Idź do cara i powiedz mu, że jesteśmy gotowi spełnić jego rozkaz, tylko niech zatrzyma wszystkie rzeki, by nie wlewały więcej swoich wód do morza, żebyśmy mieli jakiś rachunek... Car, kiedy to usłyszał, omal nie wściekł się z gniewu i przede wszystkim kazał ściąć głowę doradcy, który dał mu tak bezskuteczną radę. Potem zawołał jeszcze innego doradcę i naradzali się obydwaj, i naradzali; dość powiedzieć, że posłali staruszka do domu bez żadnego rozkazu. No, ojczulku, tym razem uspokoiłeś cara? — zapytała Sława na powitanie. ¦Staruszek promieniał z radości. 30 — Już, córuchno, zadaliśmy mu bobu! Nie odważył się, przeklęty, nic więcej wymyślić! Sława ściągnęła brwi, a błękitne jej oczy pociemniały. — To nie wróży nic dobrego, ojczulku! Car nie da się tak łatwo zbyć byle czym... Ale staruszek nie chciał już więcej słyszeć o żadnym niebezpieczeństwie! Aby uczcić jego radość, babcia zgotowała podwójną porcję kamieni, którymi ugościli się lepiej niż wszyscy carowie na świecie! A gdy zapadła noc, staruszkowie położyli się spać. Sława jednak nie mogła zasnąć. Bo, widzicie, była pewna, że car musi coś knuć, i ta myśl nie pozwalała jej zmrużyć oka. Wyszła tedy z lepianki; wkoło świeciły robaczki świętojańskie. — Robaczki — szepnęła Sława — zgaście wasze świeczki, proszę was, bo jeszcze zobaczy nas car... Robaczki świętojańskie od razu usłuchały i dziewczyna pogrążyła się w mroku. I stała tak jakiś czas, aż zobaczyła w oddali znicze i posłyszała szczęk broni. — Oh, carze, carze — powiedziała Sława kiwając głową — wielki jest z ciebie nikczemnik! Rzekłszy te słowa, weszła cichaczem do lepianki i odziała się w stare łachmany staruszka. Potem wyszła na podwórze i przywołała chrabąszcza. Dmuchnęła nań i natychmiast chrabąszcz zamienił się w ognistego rumaka, czarnego jak noc. A gdy go dosiadła, podarte łachmany zamieniły się w rycerski rynsztunek. Zerwała gałązkę z wierzby, a gałązka w tej samej sekundzie przeobraziła się w szpadę. — Bywajcie zdrowi, staruszkowie! — zawołała Sława. — Jeszcze o mnie usłyszycie... I jak błyskawica rzuciła się Sława ku żołnierzom cara. A żołnierze, gdy zobaczyli obcego rycerza rzucającego się na nich tak znienacka, nie odważyli się nawet wyjąć szabel! Bo, rozumiecie, car rozkazał im wykraść dziewczynę, lecz nie uprzedził ich wcale, że będą musieli walczyć. Więc czegoś podobnego wcale się nie spodziewali!... Sława rozpędziła ich jak stado owiec, a potem, gniewna, popędziła wprost do pałacu cara. 32 Car chodził z kąta w kąt, gryząc paznokcie z niecierpliwości, i wciąż nadsłuchując, czy nie powracają jego żołnierze. Kiedy zobaczył nieznanego rycerza, wskakującego na koniu przez okno wprost do jego komnaty, przeraził się okropnie. — Co?... Co?... Kim jesteś?! — wyjąkał. — Dosyć tego, carze! — zawołała Sława. — Znosiłam długo 32 twoje podłości, myśląc, że może się opamiętasz, lecz ty wciąż swoje i swoje! Spójrz na dwór, carze, gdyż więcej tego świata nie zobaczysz! — I powiedziawszy to Sława wyskoczyła przez okno razem z koniem, znikając w mrokach nocy. Zaczęła krążyć na koniu dookoła pałacu. Najpierw spokojnie, potem prędzej, coraz prędzej, aż pałac też począł się kręcić, zupełnie jak bąk. Z wewnątrz słychać było krzyki cara, lecz pałac kręcił się, kręcił coraz szybciej i nagle, jakby mając jakiś olbrzymi świder w fundamencie, zaczął pogrążać się w ziemi. Wciąż kręcąc się, zapadał powoli w ziemię, aż znikł gdzieś bardzo głęboko! Z góry widać było tylko jamę bez dna i nic więcej! Sława zawracając konia, popędziła do lepianki staruszków. Staruszkowie spali, pojęcia nie mając o wszystkim, co zaszło. Sława uśmiechnęła się i pozwoliła im spać spokojnie. Lecz o świcie, kiedy się obudzili, odezwała się do nich w te słowa: — Mamo i ojczulku, posłuchajcie, co wam powiem. Od dziś cesarstwo to należy do was i wy będziecie sprawiedliwie rządzić, gdyż zły car zginął! I nie pozwalając im ochłonąć ani dojść do słowa wzięła Sława skorupę orzecha, kilka nitek pajęczyny i cztery chrabąszcze, dmuchnęła na to wszystko — i oto przed lepianką pojawiła się czterokon-na karoca. Wzięła jeszcze biały kamień z tych, które gotowała babcia, dmuchnęła nań i na koźle pojawił się od razu dziarski stangret odziany w biały strój. Poprosiła Sława staruszków, by zajęli miejsce w karocy, i zawiozła ich do wielkiego pałacu cara, do jego tronowej sali, gdzie zasiedli jako car i caryca. — Córeńko — szepnął staruszek, kiedy już trochę ochłonął — a czy my damy radę? — Ojczulku — powiedziała Sława — od wieków carami byli nieroby i leniuchy, a ludzie zginali przed nimi karki. Niech chociaż raz będzie carem porządny człowiek! I tak dziadek został carem, a babcia — carycą. I było wszystko dobrze. Ale byli już oboje bardzo starzy! Po ich śmierci na miejsce staruszka zasiadł na tronie znowu nierób, a carowie znowu byli chciwi i okrutni jak przedtem! - 3 — Mladen 33 Ale to się stało znacznie, znacznie później! Tymczasem wszyscy byli zadowoleni, a Sława-czarodziejka ruszyła na swoim czarnym rumaku w świat dokonywać czynów, o jakich nikt nigdy nie śnił! Przygód ją jeszcze spotka niemało, bo do końca bajki daleko. Przemierzyła Sława wiele krain, pól i gór, a od czasu do czasu czarny rumak, jakby chcąc przypomnieć sobie, że był kiedyś chrabąszczem, rozpościerał wielkie skrzydła i wznosił się ponad chmury. Lecz nie zawsze fruwał tak wysoko; niekiedy niósł Sławę prosto w chmury i wtedy dziewczyna krzyczała z radości, a biate obłoki owijały ich szczelnie. I oto pewnego razu, kiedy czarny rumak uniósł się w powietrze, ujrzeli przed sobą wielką i czarną jak noc chmurę. — Na nią! — zawołała Sława i wbiwszy ostrogi w boki ru- maka, wskoczyła w czarny chmurę. Za chwilę patrzyli wokoło ze zdumieniem. Widziana od wewnątrz, chmura okazała się wcale nie chmurą! Był to gród o grubych murach, kamiennych domach, prostych ulicach! Z jednej i drugiej strony ulic znajdowały się sklepy, a odzież w sklepach miała krój dziwny i starodawny; jedzenie w tych sklepach zepsuło się od dawna; w tym grodzie głębokiego milczenia nie można było dostrzec żadnego człowieka. Sława zrozumiała, że przypadkowo wkroczyła tu przez wielkie wrota grodu. Rumak już nie fruwał, tylko, równie zdumiony, uderzał kopytami w kamienne płyty dobywając ciężkie jak dzwon dźwięki. — Gdzie też mogli zginąć wszyscy mieszkańcy? — zadała so-bie pytanie Sława. I w tej chwili, jakby w odpowiedzi na to pytanie, zza węgła jakiegoś domu wyszedł człowiek. Był to mężczyzna wysoki, młody i potężny, a odzież jego miała ten sam dziwny krój jak odzienie w sklepach. — Stój! Stój! — zawołał z daleka, biegnąc na spotkanie Sławy. Potem, gdy podszedł do niej, zapytał zaniepokojony: — Jak się tu dostałeś? Od wieków nikt nie zakłócił ciszy naszych uliczek! -- Gdzie tu są ludzie? — zapytała z kolei Sława. — Co to za gród? 34 Jej słowa jakby przypomniały mu nagle jakiś przykry obowiązek, bo młody człowiek zasępił się i posmutniał. — Zejdź z konia! — rozkazał, zachmurzony. — Będziemy walczyć na śmierć i życie! Sława zrozumiała, że z powodu odzienia rycerz ten bierze ją za mężczyznę. Ale nie wyprowadzała go z błędu. — Dlaczego miałbym się z tobą bić? — odpowiedziała. — Przecież nie zrobiłeś mi nic złego... Wielki ból zasnuł twarz młodzieńca, który zawołał zrozpaczony: — Zejdź z konia! Chyba nie powiesz mi, że nie chcesz ze mną walczyć?! — A właśnie, że nie chcę! — roześmiała się Sława. — Walczę tylko z tymi, którzy mnie zgniewają! Młodzieniec umilkł, popadając w zamyślenie. Nagle zaczął przemawiać drwiącym głosem: — Widać, że w twoim kraju, cudzoziemcze, rycerze niańczą niemowlęta i szyją pieluszki! Powiedz lepiej otwarcie, że boisz się sprawiedliwej walki. Na te słowa fiołkowe oczy Sławy pociemniały. Rozgniewana, zeszła z konia i spytała krótko: -— Jak będziemy walczyć? — Jak sobie życzysz — odpowiedział radośnie młodzieniec. — Może weźmiemy się uczciwie za bary? Co ty na to? Zwarli się mocując ze wszystkich sił. W uścisku każdego z nich oddałby ostatnie tchnienie nawet wielki niedźwiedź, a cóż dopiero istota ludzka! Lecz mimo to Sława i obcy rycerz nie poddawali się. I nikt nie mógł w tej walce zwyciężyć. Minął tak dzień i minęła noc. Na drugi dzień o świcie rycerz powiedział z bólem: — Nic z tego! W zapasach jesteśmy jednakowo silni! Spróbujmy zmierzyć się na szpady! — Dobrze — odrzekła Sława. Rycerz wszedł do pierwszego z brzegu domu i wrócił stamtąd ze szpadą ciężką jak on sam. Sława również wzięła szpadę w rękę i zaczęli walczyć. I uderzały o siebie szpady, aż grzmiało, i tryskały z nich takie błyskawice, że przerazili się ludzie na ziemi, przysięgając, że podobnej burzy jeszcze nie widzieli! Żadna ze szpad jed- 35 nak nie złamała się i za każdym razem, kiedy jeden z walczących myślał, że już, już zada drugiemu ostateczny cios, napotykał na swej drodze szpadę przeciwnika. Tak minął dzień,"minęła noc. — Oh, tak też nie damy rady — westchnął obcy rycerz. — Na szpady jesteśmy sobie równi. Zmierzmy swoje siły. w biegu! — Dobrze! — zgodziła się Sława. I ułożyli się, że pobiegną od wielkiego placu grodu aż do miejsca, gdzie stał rumak Sławy. Biegli oboje tak prędko, że wiatr gwizdał im mimo uszu i pozostawał w tyle; na kilka kroków przed metą rycerz minął Sławę 0 dłoń, lecz dziewczyna zdobyła się na jeszcze większy wysiłek i do rumaka dobiegli równocześnie. — Co teraz zrobimy? — zapytał zrozpaczony młodzieniec. — Jesteś pierwszym człowiekiem, który przychodzi po tylu wiekach, 1 okazuje się, że jesteśmy jednakowej siły! — Nie szkodzi — uśmiechnęła się Sława. — Zmierzmy jeszcze raz nasze siły... Rycerz zastanawiał się, aż wreszcie wyrzekł: — Dobrze. Zmierzmy naszą bystrość umysłu: Co najdalej słychać? — Grzmot i kłamstwo — odpowiedziała Sława, nie zastanawiając się długo. — A teraz powiedz: Kim ja jestem? — Rycerzem, rycerzem! — odpowiedział tamten, nie namyślając się wiele. Sława poczęła się śmiać i zdjęła kask. Wtedy czarne pukle włosów spadły jej na ramiona. — Dziewczyna! — szepnął zdumiony rycerz. Potem, zrozumiawszy, że się pomylił i w ten sposób okazał się słabszy, zawołał szczęśliwy: — Zwyciężyłaś! Zwyciężyłaś! W jednej chwili ulice grodu wypełniły się ludźmi, ludźmi wypełniły się domy i sklepy, ludzie biegli z kwiatami i śpiewając otaczali Sławę i padali do jej nóg. — Co to?... Co to takiego?... Skąd oni wszyscy się wzięli? — zapytała dziewczyna, a rycerz, z którym walczyła, opowiedział jej, że gród został dawno, dawno temu przeklęty przez pewnego czarnoksiężnika. 36 — Swoimi czarami przeobraził gród w chmurę i uniósł ją aż do nieba, a mieszkańców przeklął, zamieniając ich w jaszczurki i skazując na żywot wśród kamiennych murów. Tylko ja, jako najsilniejszy w grodzie, pozostałem, aby czekać na obcego rycerza, z którym miałem stoczyć walkę. Jeślibym go zwyciężył, wszystko pozostałoby nadal bez życia; jeśliby on mnie zwyciężył, czary miały przestać działać! Ty, Sławo, zbawiłaś nas i nigdy nie będziemy w stanie dostatecznie ci za to podziękować... I gdy tak ze sobą rozmawiali, gród zaczął powoli się opuszczać, kołysząc się lekko w powietrzu, aż osiadł łagodnie na ziemi, w miej-cu gdzie został zbudowany. Ludzie otworzyli wrota grodu i wybiegli w pola. — Trawa... drzewa... — szepnął rycerz. — Jak dawno nie widziałem polnej zieleni! Ledwie to powiedział, a okropny grzmot wstrząsnął murami grodu i w powietrzu, siedząc okrakiem na smoku, pojawił się czarnoksiężnik. — Uratowałeś gród, przeklęty — ryknął gniewnie, rzucając się na rycerza — lecz mimo to nie ujdziesz mi bezkarnie! W mgnieniu oka smok wyrzucił przez nozdrza kłęby gęstego dymu i rycerz zamienił się w żabę. Po czym znowu rozległ się grzmot i czarnoksiężnik znikł w powietrzu. Sława jednak, nie tracąc czasu, chwyciła żabę, wepchnęła ją do kieszeni i, dosiadając rumaka, zapytała go: — Czy będziemy mogli dogonić czarnoksiężnika? — Nie wiem — odpowiedział rumak, rozpostarłszy skrzydła i wzbiwszy się w powietrze. Mknął tak szybko, że wkrótce Sława zobaczyła przed sobą w oddali maleńki jak muszka punkcik. — Doganiamy ich, doganiamy! — zawołała. Rumak wytężył siły, leciał jeszcze jakiś czas, aż smok wydał im się już duży jak robak. — Jeszcze trochę! Jeszcze trochę! — zachęcała Sława rumaka. Lecz rumak opuścił się powoli na ziemię. — Nie gniewaj się, mój rycerzu — powiedział — ale gdybym frunął jeszcze odrobinę, pękłoby mi serce. 37 ś Cóż miała Sława począć? Zsiadła z rumaka i, podniósłszy rękę do oczu, starała się śledzić za wrogiem w bezkresie przestworzy. Nie widziała jednak nic prócz orła, który krążył powoli nad nią. — Nie gniewaj się — powiedział znowu rumak. — Choć mnie uczyniłaś rumakiem ze słabego chrabąszcza, mimo to uważam, że służyłem ci dobrze; ale gdybyś uczyniła rumakiem tego orła na niebie, wiedz, że nie będzie wroga, który potrafi ci stawić czoła! Zasmuciła się Sława, słuchając słów rumaka, bo długo już byli razem i stali się dobrymi towarzyszami. — Nie smuć się, mój rycerzu — rzekł rumak — i posłuchaj mojej rady... — Orle, orlątko — zawołała, chcąc nie chcąc, Sława. — Po co tak krążysz na próżno? Sfruń do mnie! Orzeł sfrunął, a Sława tylko dmuchnęła nań i już zamienił się w rumaka. Drugiego takiego nie było chyba na całym świecie! No, bo czym chrabąszcz był wobec orła? Niczym! A jednak był z niego potężny i dzielny rumak. Wyobraźcie sobie, jaki musiał być rumak z orła! Dziewczyna ze łzami w oczach odwróciła się i pogłaskała lekko rumaka, który dotąd jej służył — i oto rumak znowu zamienił się w chrabąszcza i pożegnawszy się, w mgnieniu oka znikł w powietrzu. — Orle, orlątko, czyś nie widział, dokąd skierował się czarnoksiężnik siedzący okrakiem na smoku? — zapytała Sława wsiadając na nowego rumaka. Rumak skinął łbem, uderzył kopytami o ziemię i odpowiedział, dotknięty: — Czyż może być taka rzecz na świecie, której by nie dostrzegł wzrok orła? Czarnoksiężnik zszedł do swojej jaskini pod ziemię. To znaczy — nie pod ziemię, ale pod Krwawe Morze... — Na Krwawe Morze! — zawołała tedy Sława, a rumak ruszył prędzej niż wiatr, szybciej niż strzała, błyskawicznie jak myśl. I pędzili tak długo, aż dotarli do Krwawego Morza. Jak okiem sięgnąć, szumiały czerwone fale, a żaden ptak nie fruwał nad nimi, żadna ryba nie pływała w tej dziwnej wodzie. Rumak zatrzymał się na brzegu i, odwracając łeb do Sławy, powiedział: 38 — Dotąd dotarliśmy, ale jak przeprawimy się przez Krwawe Morze, tego, prawdę rzec, nawet ja nie wiem... A na pewno nie było rzeczą łatwą dostać się na dno morza, znaleźć wejście i przekraść się do podziemnej jaskini czarnoksiężnika! — Nawet łodzie nie mogą pływać po Krwawym Morzu — dodał rumak — bo w tej wodzie drzewo idzie na dno, jakby było kawałkiem żelaza... Lepiej zawołam moich braci. Może oni coś poradzą! A ponieważ Sława nie sprzeciwiała się, rumak parsknął trzy razy tak potężnie, iż fale Krwawego Morza uniosły się aż do nieba. W jednej chwili w powietrzu ukazało się dziewięć dumnych orłów, które zawołały gniewnie: — Któż nas prosi do nie zastawionego stołu? — Ja was wezwałem, bracia moi! — powiedział rumak. Lecz orły zgniewały się jeszcze bardziej. — A od kiedy to orły, władcy przestworzy, są braćmi ziemskich koni?! — zawołały, krążąc jak wściekłe. Rumak wyjaśnił im, że jest ich prawdziwym bratem, ale że Sława przemieniła go w rumaka, aby pomógł jej zwyciężyć czarnoksiężnika. — Ach, to ty? — roześmiały się orły. — A myśmy się dziwiły, po co może wzywać nas koń... No, to w takim razie zmienia postać rzeczy. Czego od nas chcesz? Rumak opowiedział im, w jakiej rozterce znajduje się jego pani. Orły spojrzały po sobie i znowu wybuchnęły gromkim śmiechem i śmiały się tak długo, aż nastroszyło się ich upierzenie. — Od kiedy jesteś rumakiem, zgłupiałeś nieco, braciszku — powiedziały, gdy trochę ochłonęły. Nie mówiąc więcej ani słowa, wszystkie dziewięć orłów poczęło krążyć nad Krwawym Morzem. Krążyły, krążyły, aż po jakimś czasie wróciły na brzeg. — Nic nie ujdzie wzrokowi orła! Wejście do podziemnej jaskini czarnoksiężnika widać wyraźnie... A fruwać czy jeszcze potrafisz? — zwróciły się orły do rumaka. Rumak rozpostarł skrzydła i orły wskazały mu miejsce, gdzie należy pogrążyć się w falach, aby dotrzeć prosto do wejścia jaskini. 39 Dostrzec tego wejścia rumak nie mógł, bo chociaż wzrok miał niezwykle bystry, to jednak nie były to już oczy orła. — To tu? — Tu. — Dziękuję wam, bracia! Nie gniewajcie się, że was niepokoiłem. — I mówiąc to, rumak zwinął niepostrzeżenie skrzydła i, ze "Slawą na gTzbiecie, opuści! się w doił. Gdy pogrążyli się w morzu, czerwone fale uniosły się aż do nieba, a nawet kilka kropel spadło na skrzydła orłów. W czerwonej jak krew wodzie rumak i Sława od razu znaleźli się na dnie. Kopyta rumaka uderzyły w żelazną płytę, która zamykała jaskinię czarnoksiężnika, a Sława, schodząc prędko z konia, natrafiła na żelazną rączkę tej płyty. Rumak pomógł płytę otworzyć i za chwilę oboje znaleźli się w jaskini. Było tam strasznie ciemno i zimno! Szukając drogi, rumak potykał się o ostre kamienie, a Sława uderzała kaskiem w sklepienie. —¦ Hasło! — zasyczał jakiś głos. — Jakie jest hasło?! W mroku, w którym nie było nic widać na odległość dwóch, kroków, Sława położyła rękę na szpadzie. Skąd miała znać hasło? — Poszperaj w moim prawym uchu — szepnął rumak. Sława usłuchała i wyjęła z ucha konia znicz, który zapłonął, gdy tylko uniosła go w górę. Wtedy zobaczyli, że pytającym o hasło był olbrzymi jak człowiek nietoperz o skrzydłach z miękkiej błony. Oślepiony nagłym światłem, nietoperz wydał krótki okrzyk i, zamykając oczy, rzucił się ku Sławie, usiłując złapać ją w swoje szpony. Skakał to tu, to tam, zupełnie bezszelestnie, i otwierał paszczę z ostrymi zębiskami. Sława przeszyła go szpadą. Nietoperz krzyknął jeszcze raz i znikł. Jaskinia była długa i wąska. Szli jakiś czas naprzód, aż posłyszeli inny głos: — Hasło? Jakie jest hasło?! W mroku zapaliły się nagle dwa okrągłe światełka, a Sława, podnosząc znicz, ujrzała sowę, wielką jak człowiek, która od razu rzuciła się na nią, uderzając ją zakrzywionym dziobem w kask. Źle b-yio"by ze Sławą, gdyby nie miała na głowie kasku! Sowa prze-dziurawiła go jak skorupę od jajka! Ale i tym razem łuk dziewczyny przeszył sowę, która zniknęła, podobnie jak nietoperz. 40 — Nie bardzo tu przyjemnie! — mruknął rumak, idąc naprzód jaskiniowym korytarzem. Ledwo wyrzekł te słowa, a ze sklepienia jaskini zaczęły sypać się kamienie; w ostatniej sekundzie zdołali uskoczyć w bok. Równocześnie ze sklepienia wytrysnął strumień wrzącej wody, który natychmiast wytworzył w mroku jaskini parną chmurę. Strumień wody spłynął przed nimi i od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapanował spokój. Trzymając rumaka za uzdę, Sława poszła naprzód. 41 Wkrótce kamienne ściany jaskini zaczęły się rozszerzać, a przestrzeń, w której się znaleźli, zwiększyła się niespodzianie. Unosząc znicz w górę, Sława nie mogła już dojrzeć skalnego sklepienia, nawet kiedy dosiadła rumaka. I mrok nie "bylt już taki nieprzenikniony; stawało się coraz widniej. Sława pociągnęła za lejce i rumak stanął. Przed nimi wznosił się cudowny pałac i dziewczyna poznała w nim z wielkim zdziwieniem pafoc cara, który pogrążyła w ziemi. Okna pałacu były oświetlone. Sława zbliżyła się i, chroniona przez zewnętrzny mrok, zajrzała do środka. Przy stole, zastawionym różnego rodzaju smakołykami i napojami, siedzieli — car i czarnoksiążmk. Śmieli sią obydwa}, trącając sią kielichami. Sława zrozumiała, co się stało. Z pewnością, wędrując stale pod ziemią, czarnoksiężnik natknął się na pałac cara. A ponieważ car był godny czarnoksiężnika, a czarnoksiężnik — cara, prędko się po-kurnali. Ogarnięta strasznym gniewem, uderzyła Sława szpadą, rozbijając okno na drobne kawałeczki! I, nim obaj nikczemnicy zdążyli ochłonąć, wskoczyła na koniu do wnętrza! — Ty... ty?! — wrzasnął przerażony car, pomacać "w Steme rycerza, "który wtrącił jego pałac w głąb ziemi. Ale czarnoksiężnik, chociaż cały zzieleniał, gwizdnął potężnie. Do komnaty z wielkim łoskotem wtoczył się smok. Na niego! — rozkazał czarnoksiężnik, wskazując na Sławę. Smok rzucił się naprzód, lecz Sława przyjęła go z podniesioną szpadą. Potwór nie zdążył nawet otworzyć paszcz/ ł M StÓl, między złote talerze cara! Wtedy czarnoksiężnik strzelił palcami i w tej samej chwili otoczył go ognisty krąg. Sława dmuchnęła i ogień zgasł. — Poszperaj w moim prawym uchu — szepnął rumak i Sława wyjęła zeń lasso, na które złapała czarnoksiężnika. Czarnoksiężnik dotknął lassa wskazującym palcem i lasso zamieniło się w żmiją, która, skręcając się i sycząc, skoczyła na Sławę. Dziewczyna przecięła ją szpadą w ostatniej chwili. 42 a JUŻ łeb jego Tymczasem car ochłonął i, skradając się z tyłu, zamierzał zepchnąć Sławę z rumaka. Na dobre to mu jednak nie wyszło, gdyż, nawet nie odwracając łba, rumak uderzył kopytem, przygważdża-jąc go do ściany. Wtedy Sława rzuciła się na czarnoksiężnika, który, widząc, że z nim źle, wypróbował ostatni fortel obronny. Fiknąwszy koziołka, zamienił się w puchacza i wyfrunął przez okno. Rumak rozpostarł skrzydła i rzucił się za nim w pogoń. Puchacz krążył wokoło pałacu, wznosił się i uskakiwał w bok, ale rumak trzymał się wciąż za nim; az wreszcie Sława napięła łuk. Zadźwięczała cięciwa, świsnęła strzała i przedziurawiła puchacza w locie. Z puchacza wylała się ciecz, utworzyła na ziemi czerwoną plamę, a z tej plamy zrodziła sią czerwona, zła mucha, W)ia, }ak pijana, pofrunęła z głośnym bzykiem. Rumak — za nią! Mucha starała się skryć wśród szczelin skały, to znowu wlatywała do pałacu i chowała się pod krzesłem; Sława prześladowała jednak muchę bez litości, aż wreszcie, osaczywszy ją w jakimś kącie, złapała w dłoń. — Ostatecznie, czego chcesz?! — bzyknęła mucha w dłoni dziewczyny, a głos jej był bardzo stłumiony. — Przede wszystkim masz przemienić się z powrotem w człowieka! — odrzekła Sława, chwyciwszy muchę za skrzydło. Mucha obróciła się trzy razy i przemieniła się znowu w czarnoksiężnika. A ponieważ Sława trzymała ją za skrzydło, ręka czarnoksiężnika znalazła się w żelaznym uścisku Sławy jak w kleszczach. — Proszę! — warknął czarnoksiężnik. — Czego teraz żądasz? Sława wyjęła z kieszeni żabę. — Spraw, aby żaba ta przybrała znowu postać człowieka! — powiedziała. Czarnoksiężnik przełknął ślinę, ale cóż mógł poradzić! Wetknął wolną rękę w zanadrze i wydobył stamtąd flakonik zielony jak trawa, z którego wylał kilka kropel płynu na głowę żaby. Żaba drgnęła i przed Sławą wyrósł rycerz z przeklętego grodu, rozglądając się dokoła błędnym wzrokiem i przecierając oczy. — Oh! Ale dziwny miałem sen... — powiedział cicho. — Śniło mi się, że byłem zieloną żabą i nie mogłem mówić... 43 — I pozostałbyś żabą na wieki wieków! — zasyczał ze złością czarnoksiężnik. — Lecz masz szczęście, że pomógł ci ten przeklęty młodzian, którego nie imają się nawet czary! Słysząc te słowa, rycerz przypomniał sobie nagle wszystko. W tejże sekundzie chwycił czarnoksiężnika w ramiona i ścisnął go, że aż wszystkie kości chrupnęły! A gdy rozluźnił uścisk, ciało nikczemnika upadło niczym worek mąki. W tej samej chwili zagrzmiało po siedmiokroć, ziemia zatrzęsła się potężnie, a Sława, rycerz i rumak znaleźli się pod błękitnym niebem, na bezkresnym polupokrytym czerwonymi różami. Krwawe Morze zniknęło bez śladu! — Jak ci za wszystko podziękuję?! — zawołał rycerz, klękając przed Sławą. Rumak zarżał radośnie i szepnął mu cicho do ucha: — Weź ją w ramiona i siadajcie razem na mój grzbiet! Rycerz posłuchał, a rumak rozpostarł czarne skrzydła, wznosząc się pod błękitne sklepienie nieba. Lecieli tak rok, lecieli trzy, lecieli dziewięć, lecieli dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Niektórzy powiadają, że jeszcze dzisiaj fruwa w powietrzu zaczarowany rumak, niosąc na swoim grzbiecie Sławę i rycerza z przeklętego grodu. Ci sami ludzie powiadają jeszcze, że tam, gdzie dzieje się krzywda, jak zjawa pojawia się rumak i Sława uderza w krzywdzicieli z jednej strony, a rycerz — z drugiej. Chyba tak jest naprawdę. Bo na próżno by ludzie o tym nie mówili. Przecież gdyby tak nie było, po co mieliby o tym opowiadać! MŁODOŚĆ BEZ STAROŚCI i życie bez Śmierci Baśń albańska l sobie raz bej*, ale nie taki zwyczajny bej, tylko nadzwyczaj bogaty — bajecznie bogaty. Nie było takiej rzeczy, której by nie posiadał, i takiej strawy, której smak byłby mu nie znany. Ziemie jego były tak rozległe jak dwa kraje razem wzięte. W stajniach jego wierzgały kopytami arabskie konie, o smukłych nogach i jedwabistej sierści, a jego stada bydła były tak liczne, że gdyby je wszystkie razem wypędził na pole, zdawałoby się, że jest ich tak wiele jak ziarnek morskiego piasku! Taki bogaty był bej Muslim! A miał pałac, jakiego nikt nigdy jeszcze nie posiadał, a w tym pałacu bezcenny skarb — swego syna Agima. Agimowi bej niczego nie żałował. Ubierał go w haftowane aksamity, podszyte drogimi futrami, i woził na koniu czarnym jak pióra krucze, a uprząż tego konia i siodło przyozdobione były srebrem. Najwięksi nauczyciele przelewali swoją mądrość w surowy umysł Agima, najpiękniejsze niewolnice śpiewały mu i usługiwały przy stole. Agim przez cały dzień nic nie robił. Kiedy budził się ze snu, klaskał w dłonie i natychmiast przybiegały niewolnice, które go myły, ubierały i zanosiły do stołu; jeśli chciał się udać na przejażdż- * B e j — tytuł dostojnika tureckiego. 45 kę, klaskał w dłonie i przyprowadzano mu już osiodłanego czarnego konia, przyozdobionego srebrem; jeśli chciał polować, klaskał w dłonie i poganiacze napędzali zwierzynę na odległość strzału z łuku, niemal do samego dziedzińca pałacu. Oto, co robił Agim: klaskał w dłonie! Mijały lata, a w pałacu beja Muslima nic się nie zmieniało. Tyle tylko, że Agim stał się mężczyzną w sile Wieku, a bej zgarbił się i postarzał. Aż pewnego dnia stary bej zawołał go i rzekł: — Synu mój, Agimie! Zebrałem wszystkie dobra tego świata, abyś już o nic się nie troszczył i aby dni twego żywota płynęły spokojnie jak wody rzeki Drin... Ale jednej rzeczy nie potrafiłem ci zapewnić, synu, a bez niej wszystko, czym zawładniesz po mojej śmierci, nie warte jest ani drachmy*. Bez tej rzeczy rozstaniesz się z tym całym bogactwem tak, jak wkrótce rozstanę się ja. Synu, brak ci młodości bez starości i życia bez śmierci... Ledwie usłyszał Agim słowa swego ojca-beja, a już ogarnęła go gorąca tęsknota za młodością bez starości i życiem bez śmierci. — A gdzie znajdują się młodość bez starości i życie bez śmierci? — zawołał. — Na koniec świata pójdę po nie! — Oj, synu, synu! — westchnął bej Muslim. — Gdybym wiedział, gdzie się znajdują, dawno bym ci je ofiarował... Agim nie chciał więcej nic słuchać. Podniecony, zaklaskał w dłonie i zażądał, by mu przygotowano broń i konia. A przed wyruszeniem w długą drogę, która nań czekała, kazał wykuć kamienną trumnę; w tej kamiennej trumnie ukrył złote monety i drogie kamienie. Potem niewolnicy zanieśli trumnę na miejsce umyślnie przez Agima wybrane i zakopali ją. A jako znak rozpoznawczy wznieśli kamienny słup, wysoki jak pałac beja. Aby nikt nie mógł zdradzić tajemnicy, Agim ściął głowy niewolnikom, którzy zakopali trumnę, a krew ich polała się do podnóża słupa. A gdy tego dokonał, dosiadł konia i, żegnając się ze starym bejem — odjechał. We wszystkich kramach, przez które wędrował, pytał Agim napotykanych ludzi, czy. nie wiedzą, gdzie znajdują się młodość * Drachma — moneta. 46 bez starości i życie bez śmierci. Ale żaden człowiek w żadnej krainie nie był w stanie mu odpowiedzieć. I Agim wędrował dalej... Aż wreszcie dotarł na kraj świata, tam gdzie znajdują się tylko bezkresne, bezpłodne pustynie. Gdziekolwiek spoglądał, widział jedynie błyszczące w słońcu piaszczyste wydmy. Iść naprzód? Zawrócić? Aginiowi zdało się, że spostrzegł jakiś punkt na horyzoncie; zachęcony ruszył naprzód. Ciężka była droga przez gorący piasek! Kiedy oddychał, zdawało mu się, że łyka płomienie! Lecz mimo to coraz bardziej zbliżał się do punktu, który dostrzegł z daleka. Gdy dotarł do celu, zobaczył, że znajduje się przed kamiennym słupem; na słupie wyryte były słowa: Jeśli pójdziesz w lewo — umrzesz z pragnienia; jeśli pójdziesz w prawo — umrzesz ze strachu; jeśli wrócisz — przeklniesz resztę swego żywota; jeśli pójdziesz naprzód, to się czegoś nauczysz. Agim zastanowił się króciutko i popędził konia naprzód. Koń poniósł go jeszcze kilka kroków, po czym, wyczerpany, upadł na piasek. Agim starał się pomóc mu wstać, lecz trud jego był daremny: koń oddawał na pustyni ostatnie tchnienie. Agim ruszył tedy sam w dalszą drogę, posuwając się w głąb martwej pustyni, a gdy odwrócił się, żeby zobaczyć ostatni raz towarzysza swej podróży, orzeł zataczał coraz węższe kręgi nad osamotnionym ciałem konia. Z głową spuszczoną na piersi, Agim oddalił się. I tak szedł wiele, wiele dni, aż dotarł do jakiejś góry. Wspinał się na jej szczyt, wdrapując się na czworakach po wąskich kamiennych przejściach, wspinał się, nie pozwalając sobie na chwilę wytchnienia ani snu, i wreszcie o świcie pewnego pięknego dnia znalazł się u kresu swojej wędrówki. Okrzyk zdumienia wydarł mu się ze spalonych pragnieniem ust! Po drugiej stronie, w dolinie, prawdziwy raj roztaczał się przed jego oczyma! Zobaczył morze zieleni; stare drzewa o rozłożystych gałęziach odbijały się w niebieskiej wodzie, a pośrodku lasu wznosiły się białe mury pałacu. Agim, uradowany, zaczął biec w dół; padał, podnosił się i biegł 47 dalej, aż dotarł do tego raju. Ale jakież było jego zdziwienie, kiedy zobaczył, że białe mury były popękane, a zielone krzaki rosnące pośród kamieni i niezliczone pnącza przed wielkimi wrotami pałacu tworzyły gęstą, nie do przebycia zasłonę. Długo męczył się, zanim porozcinał szpadą zieloną zaporą; a gdy ^NTtrea-zcrLe -utorował sobie ¦ a w powie Tasin. prc — Czyś to ty mnie tu przyprowadził? — zawołał Tasin, a pies pomerdał radośnie ogonem i skinął łbem na znak, że tak. Młodzieńcowi zdawało się, że pies chciał mu coś powiedzieć, lecz w tej chwili rozległ się dźwięk gongu. Pies zadrżał i zniknął w mgnieniu oka. 86 umie Pozostawszy sam Tasin obejrzał dokładnie kamienną komorę i znajdując jakieś drzwi — otworzył je. Wszedł przez nie do długiego korytarza; wspinał się i schodził z niezliczonych schodów, aż wreszcie zatrzymał się przed innymi, wysokimi drzwiami. Dochodził stamtąd odgłos śpiewu i dźwięki bębna. Tasin otworzył drzwi. Znalazł się w jednej z komnat padyszacha. Sułtan siedział na poduszce z zielonego aksamitu, obok swego wezyra*, a przed nim tańczyły cztery niewolnice sprowadzone z odległych krain: biała, żółta, czarna i czerwona. Na odgłos otwieranych drzwi sułtan odwrócił się. — Kim jesteś?! — zawołał wezyr dobywając kindżału. — Pragnę odkryć przed padyszachem pewną :tajemnicę, a w zamian za to chcę otrzymać odpowiedź na moje pytanie — powiedział śmiało Tasin. — Nie wierz mu, światło świateł! —'zawołał wezyr, który był złym człowiekiem. — Kozkaż raczej przywołać straż! < Padyszach był zezowaty. Właściwie patrzył na wezyra, a zdawało się, że utkwił wzrok w Taśmie. — Dobrze — rzekł. — Obetnij mu głowę! Tasin dobył miecza i w jednej sekundzie ściął głowę wezyra. Sułtan pozieleniał z przerażenia jak poduszka, na której siedział, a niewolnice krzyczały cienkimi głosami: — Co... coś ty zrobił, nikczemniku?! — Wykonałem rozkaz padyszacha — odpowiedział spokojnie Tasin. • — To on tobie miał ściąć głowę, a nie ty jemu!!! — zawołał gniewnie sułtan. — Gdzie teraz znajdę drugiego wezyra?! Tasin roześmiał się, a w komnacie zrobiło się od razu widniej. — Wezyrów znajdziesz na każdym kroku! Lecz jeśli chcesz, proszę bardzo: zetnij mi głowę! Młodzieniec podszedł do sułtana i schylił czoło. Sułtan wyjął kindżał i uderzył go raz, drugi, trzeci. Ale odrzucił wnet kindżał, bo tylko zgiął się i wyszczerbił. — Co to takiego? — wyjąkał padyszach. — Dlaczego nie umierasz?! * Wezyr — tytuł ministra tureckiego. . Tasin, nawet nie zadrapany, śmiał się głośno. -— Masz twarde mięśnie, chłopcze! -— powiedział zdumiony sułtan;..^— Kamień, nic innego!... Gdyby był wiedział, że Tasin naprawdę jest człowiekiem z kamienia,; nieśmiertelnym, na pewno by się tak bardzo nie dziwił! — Mniejsza o to — powiedział młodzieniec. — Posłuchaj lepiej tajemnicy, którą chciałem ci odkryć: twój wezyr knował przeciwko tobie, aby cię zgładzić. Dlatego go ukarałem. — Skąd wiesz?! — zawołał sułtan. Tasin pochylił się, wyjął z kieszeni drogiej szaty wezyra zwój papieruj podał sułtanowi. • .¦-—. Rzeczywiście! — powiedział zdumiony sułtan, rozwinąwszy zwój i przeczytawszy jego treść. — Przeklęty! Przygotował fir-man*, na mocy którego mianował się padyszachem!... Czego pragniesz, młodzieńcze, jako zapłaty? — Tyle,tylko: powiedz mi, gdzie znajduje się szczęście. Sułtan wiercił się na swojej zielonej poduszce, wiercił, aż wreszcie rzekł, zły: — Żądaj ode mnie, czego chcesz; dam ci złoto i drogie kamienie, dam ci całą rzeszę chrześcijańskich niewolników, dam ci te oto służebnice i wszystko, co zawiera mój pałac — ale gdzie się znajduje szczęście, tego ci nie powiem! — Nic innego nie potrzebuję — odpowiedział Tasin. — Chcę wiedzieć, gdzie znajduje się szczęście! — Tego ci nie powiem! Czy nie słyszysz?! Tasin zbliżył się do sułtana i dotknął jego prawego ramienia. I ramię sułtana skamieniało! — Gdzie znajduje się szczęście? — Nie powiem ci! Tasin zamienił w kamień i lewe ramię sułtana, ale pady szach nie ustąpił. Wreszcie cały zamienił się w skałę, ale nie powiedział, gdzie można znaleźć szczęście. Tasin zostawił go w pięknej sali, a sam wrócił do komory z żółtych kamieni; zastał tu znowu białego psa. Pies merdał ogonem i chwycił go za rękę, ciągnąc za sobą L prz. szedł drzew, mią j& Tasir. silnie G znale * Firman — sułtański dekret — Dokąd chcesz mnie zaprowadzić? Pies zaszczekał wesoło i ciągnął go dalej. Idąc za psem, Tasin przechodził przez puste sale, pełne różnych wspaniałości, aż doszedł do pałacowego ogrodu. Rosło tu mnóstwo najróżniejszych drzew, ale mijali wszystkie i zatrzymali się dopiero przed olbrzymią jabłonią. Pies począł odrzucać łapami grudki ziemi i wkrótce Tasin zobaczył okrągły żelazny uchwyt. Chwycił zań, pociągnął silnie... i otworzył żelazną klapę. Gdy zeszli w dół po drewnianych, na pół zgniłych schodach, znaleźli się w ciemnym korytarzu. W mroku zaświecił przedostający się przez żelazne drzwiczki promień. Pies zaszczekał i skoczył naprzód, a po chwili Tasin usłyszał cmoknięcie: — Czekaj na górze! Wypełniając rozkaz, młodzieniec wyszedł z ciemnego korytarza, chociaż nie wiedział, kto kazał mu wyjść. Długo nie czekał. Wkrótce po drewnianych schodkach poczęła wspinać się niewypowiedzianie piękna dziewczyna. — Kim jesteś? — zapytał zdumiony Tasin. —: Nazywam się Umie — odrzekła dziewczyna. I opowiedziała mu, jak ukradł ją padyszach, chcąc uczynić swoją żoną, jak mu się oparła i przez złego wezyra została zamieniona w psa. — W tym korytarzu pod żelaznymi drzwiczkami znajduje się Podziemne Jezioro Które Nie Kłamie — dodała dziewczyna. — W jego wodzie odbija się czysta prawda; przejrzałam się w nim i oto znowu przemieniłam się w Umie. , Tasin słuchał jej, a serce biło mu mocno w piersi. Piękna była Umie! Przechadzali się w milczeniu po parku, oddalając się, coraz bardziej od pałacu skamieniałego sułtana... Doszli wreszcie do jeziora ocienionego wierzbami i znaleźli przy brzegu łódkę ze złotymi wiosłami. Weszli do łódki i przepłynęli na drugi brzeg. Tu kończył się park. •¦—* O Umie — powiedział Tasin — czyż będziemy musieli się rozstać? Ledwie cię spotkałem... Dziewczyna roześmiała się, a jej piękny naszyjnik lekko zadzwonił. 89 — Czy zapomniałeś, po coś przybył do Zielonego Grodu? — Nie zapomniałem — odparł Tasin. — Lecz przeklęty sułtan nie wyjawił mi miejsca, gdzie mogę znaleźć szczęście... — A jeśli ja ci je wskażę? — roześmiała się znowu dziewczyna. Tasin ogarnął ją ramionami. — O Umie... — Myślę, że wiem, gdzie znajduje się szczęście: w kraju Wan — powiedziała dziewczyna, oswobodzając się z uścisku Tasi-na. — Tam jest moja ojczyzna... Daleko znajduje się kraj Wan, Tasin! Ale za pomocą żelaznych trzewików możemy tam przybyć w ciągu godziny. — A skąd weźmiemy żelazne trzewiki? — Żelazne trzewiki — odpowiedziała Umie — możemy znaleźć tylko u Starego Ali-Skąpe Oko, który ma jedną jedyną parę na całym świecie. Zobaczymy tylko, czego w zamian zażąda... I oboje wyruszyli na poszukiwanie Alego-Skąpe Oko. Ali-Skąpe Oko był niezwykle chciwym starcem; chodził w podartej koszuli, w połatanych szarawarach i turbanie, który mógłby uchodzić prędzej za gniazdo wron niż za okrycie głowy. I był taki obdarty, chociaż miał worki pełne złota i piwnice pełne bogactw zebranych z całego świata. Żelazne trzewiki także należały do tych bogactw. Kiedy przyszli, skąpiec kończył właśnie swój obiad, na który składały się dwa ziarnka ryżu, dwie główki czosnku, dwie skórki czerstwego chleba i dwie szklanki wody. — Saalam! — powiedzieli uprzejmie młodzi. — Saalam! — odburknął Ali, rzucając im złe spojrzenie. Zresztą nie potrudził się zapytać, po co przybyli, i nie poprosił ich do stołu, jakby to zrobił każdy gościnny człowiek. Tasin jednak nie zraził się tym przyjęciem. — O czcigodny Ali — powiedział — przyszliśmy do ciebie w ważnej sprawie: potrzebne nam są żelazne trzewiki. — Trzewiki?! — zawołał skąpiec. — Jakie trzewiki?! I dlaczego mi o nich mówisz? — Ponieważ ty masz jedną jedyną parę na świecie! Ali rozgniewał się i począł wymachiwać gwałtownie rękami. 90 — Mam!... Nic nie mam! Jestem biedny jak mysz!... Wszyscy mówią: „Ali ma! Idź do Alego, bo on ma!" Skąd miałby Ali mieć?! Czy ktoś mu daje za darmo?!... Gdyby choć przyszedł kto kiedy do mnie z przyjemnym słowem: „Proszę, czcigodny Ali, przyszedłem ci ofiarować..*" Ale gdzie tam! Wszyscy tylko proszą i proszą — zupełnie jakbym był Allachem albo przynajmniej jego Prorokiem (Błogosławiona niech będzie Jego pamięć!). Nie mam trzewików, nic nie mam! Biada mojej starości!... Umie uśmiechnęła się, a Tasin roześmiał się z całego serca. — Czcigodny Ali! — rzekł. — Ja przyszedłem właściwie ci coś ofiarować... Ofiaruję ci to, czego zażądasz za żelazne trzewiki! — A czy nie mógłbyś tego dać nie żądając nic w zamian? — zapytał z nadzieją w głosie Ali. — Miej litość nad biednym starcem!... — Co to, to nie! — odparł Tasin. — Ale dam ci więcej, niż się spodziewasz. — O, gdybyś mi dał wszystko, co tylko można dać! — zawołał z ożywieniem skąpiec. — Gdybyś mi dał nawet morze! Abym ja miał wszystko, a inni nic! Niech umrą z głodu... Ach, jak to by było pięknie! — Dobrze — odparł posępnie Tasin. — Chcesz morze, będziesz je miał! I klaszcząc w dłonie, zawołał trzy razy: — Ibadula, przybądź! Rozległo się straszne wycie, które wstrząsnęło powietrzem. Na wezwanie syna błękitnej Ajszy morze wyszło ze swego olbrzymiego koryta, wpadając na dom Alego-Skąpe Oko. Fale przelewały się za falami, jedna fala pędziła drugą. Porwały ze sobą Alego tak prędko, iż spadł mu z głowy turban, który w ostatniej chwili zdążyła złapać wrona i zrobić zeń gniazdo dla swoich piskląt. — Tak! Dosyć, Ibadula! — zawołał znowu trzykrotnie Tasin i wycie ustało, a morze cofnęło się do swoich głębin, pochłonąwszy Alego, który mógł teraz nasycić się nim do woli. Tasin złamał kłodę wiszącą na drzwiach piwnic starego skąpca i młodzi weszli do wnętrza. Czego tam nie było! Worki pełne złota, worki drogich kamieni, a wszystkie starannie ułożone: tu — 92 worek z szafirami, inny z rubinami, inny znowu ze szmaragdami — po jednym worku dla każdego rodzaju kamieni; dalej — skrzynie z odzieżą, futrami, jedwabiami! Znaleźli również ogromne zapasy spleśniałej pszenicy; Ali nie wiedząc, co ma robić z całym zbiorem, gromadził ją, bo nie mógł zdobyć się na to, żeby nią kogoś obdarować! W piwnicach znaleźli wszystko, co można sobie tylko wyobrazić; a wreszcie na kamiennym słupie zobaczyli zawieszone żelazne trzewiki! Tasin włożył je od razu na nogi; potem zwołał wszystkich biedaków i począł dzielić między nich bogactwa Alego. Podzielił wszystko tak sprawiedliwie, że nikt nie miał powodu do skargi oprócz jakiejś baby, której się dostały, wśród wielu innych cennych rzeczy, czarne szarawary, gdy tymczasem ona wolałaby czerwone. Wreszcie znalazł się ktoś, kto się z nią zamienił, więc ostatecznie i obdarzona baba odeszła zadowolona. — A teraz — powiedziała Umie — w drogę! Tasin wziął ją w ramiona i szepnął: — Do kraju Wan! Ledwie wymówił te słowa, a już wzniósł się w powietrze razem z Umie. Lecieli oboje, prześcigając szybkością jaskółki — lecieli nad miastami, nad wodami, lecieli nad lasami i polami, a krajobrazy, na które spoglądali, były niewypowiedzianie piękne! Umie, kiedy spojrzała z góry na stado słoni, które z tej wysokości wydawały się nie większe niż pchły, zakręciło się nagle w głowie. Wsparła czoło na piersi Tasina i — cóż wam powiem? Myślę, że ani ona, ani bohaterski młodzieniec nie pożałowali, że przeszło tamtędy stado słoni... • Mknęli tak w powietrzu, czasem nad, a czasem pod chmurami, już całą godzinę. Aż wreszcie poczęli opuszczać się lekko i wylądowali na polu, całym pokrytym makami. Jak okiem sięgnąć — widać było czerwone kwiaty, które tworzyły wspaniały, jedwabny kobierzec! — Gdzie jesteśmy? — zapytał Tasin oszołomiony tym pięknem. « — Jesteśmy w domu, w moim kraju! — odrzekła Umie. — A gdzie jest szczęście, o Umie? 93 Dziewczyna spojrzała na Tasina z uśmiechem i nic nie odrzekła. — O, powiedz! — poprosił znowu Tasin. — Miejsca, gdzie znajduje się szczęście, nie potrafiłabym ci określić, ale szczęście, o Tasin, jest przy tobie — prawie możesz dotknąć je ręką... Tasin nagle zrozumiał. Wziął Umie w ramiona. — Ty! — zawołał. — Ty! Jakżeż mogłem tego nie widzieć! Ty jesteś moje szczęście, o Umie! Dziewczyna milczała, uśmiechając się tajemniczo. — Czy zgadłem? — Musisz to sam wiedzieć, Tasin — odpowiedziała Umie łagodnie. — Szczęścia nie znajduje się zgadując... Tasin był jednak pewien swego odkrycia. I kiedy dziewczyna wyjawiła mu, że nie ma rodziców i że nie ma gdzie zamieszkać, zabrał się od razu do roboty. Pobiegł do lasu i siekierą pożyczoną od drwala zwalił drzewo, a potem oczyścił je i ociosał. Z drzewa tego zbudował domek, postawił płot, a potem wyciosał łóżko, stół, krzesła. Wkrótce cały dom był gotów. — O Umie, nigdy nie odczuwałem takiej radości! — zawołał Tasin. — To z pewnością jest szczęście!... W obecności kadia i świadków podpisali akt ślubny i wprowadzili się do nowego domku. Wszystko było teraz w ich życiu piękniejsze, niż można sobie wyobrazić! Tasin budził się o świcie i patrzył na śpiącą Umie. Potem szli się kąpać i wychodzili z wody rześcy i weseli. Odwiedzali po drodze rynek i wracali do domu, a Umie krzątała się około obiadu. Tasin niczego poza nią nie widział! Jak dwie tur-kawki siadali potem przed obrusem i jedli, ustępując sobie nawzajem najsmaczniejsze kąski. I znowu kładli się spać, a później znowu spacerowali. A wieczorem Umie brała w ramiona lutnię i śpiewała: Ciało mego ukochanego jest strzeliste jak biała brzoza! Myśl mego ukochanego jest śmielsza niż jastrząb! Twarz mego ukochanego jest piękniejsza niż księżyc! Serce mego ukochanego jest cieplejsze niż świeży chleb... 94 Tasin słuchał i patrzył na Umie. Ale dziw! Trzeciego wieczoru zaczął targać nim niepokój. Umie zobaczyła, że ziewa i zasłania sobie ukradkiem dłonią usta. — Jesteś śpiący, Tasin? — Nie, wcale — bąknął. — Ja... — Nie znalazłeś swego szczęścia, Tasin? — zapytała Umie 7. uśmiechem. Tasin spojrzał na nią, chrząknął, ale ponieważ kłamstwo nie mogło mieć między nimi miejsca, powiedział: — O Umie, dusza moja jest pełna, lecz... zdaje się, że czegoś mi jeszcze brak, Umie! — Poszukaj, Tasin... Może szczęście nie znajduje się tylko w miłości — rzekła spokojnie. Pełen niepokoju wyszedł Tasin z domu. Na niebie, usianym gwiazdami, świecił księżyc — duży jak miedziana miska. — Szczęście... — mruczał Tasin. — Gdzież miałbym szukać szczęścia?... Poszedł na pole z makami. Chodził powoli wśród czerwonych kwiatów; wreszcie zaszedł do lasu. W lesie było ciemno i tylko gdzieniegdzie świeciły robaczki świętojańskie — jakby kilka gwiazd oderwało się od sklepienia nieba i spadło na ziemię. Po jakimś czasie Tasin dotarł na małą polankę i ujrzał, że księżyc oświetlił swoimi promieniami coś z kształtu i koloru podobne do olbrzymiego maku. Młodzieniec zbliżył się. I jakież było jego zdziwienie, kiedy zobaczył, że jest to wielki, czerwony kamień! Nie był to jednak zwyczajny kamień, lecz kamień drogocenny. — Rubin! — szepnął Tasin. Spróbował go podnieść, lecz nie zdołał. Rubin tkwił do połowy w ziemi, a część, która wystawała, była wielkości cielaka. Tasin pobiegł do domu, wziął łopatę, pożyczył wozu i wrócił z lasu z olbrzymim rubinem, który iskrzył się jak wielki ogień. Przykrył go gałęziami, ale i tak błyski drogiego kamienia przenikały przez zielone liście. Rzekłbyś, że wszystkie polne maki zebrały się razem i skamieniały! I rzeczywiście — pole było teraz puste i smutne... Tasin z trudem przydźwigał rubin do pokoju. 95 I — O Umie! Bogactwo jest jedynym szczęściem! Tym razem zgadłem! — Musisz wiedzieć, Tasin — odpowiedziała łagodnie Umie — że szczęścia nie znajduje się zgadując... Lecz Tasin jej nie słyszał. Płomiennym wzrokiem.spoglądał na wspaniały, drogi kamień; a kamień zdawał się mu odpowiadać, rzucając czerwone jak krew iskry. — Rozumiesz — powiedział po jakimś czasie Tasin — teraz jesteśmy bogaci! Możemy zdobyć wszystko, co chcemy! Odłupię tylko kawał rubinu, który dla mnie i tak nic nie będzie znaczył, a będzie on jednak cenniejszy niż wszystkie majątki padyszachów na całej kuli ziemskiej! O Umie, zdaje się, że jestem szczęśliwy! I rzeczywiście — na drugi dzień rano Tasin wziął w rękę młotek i odłupał z olbrzymiego rubinu kawał niewiele większy niż ludzka głowa. Patrząc na cenny kamień przywieziony z lasu zobaczył z radością, że nawet nie znać było po nim, iż odłupał taki duży kawał rubinu. Odłupany rubin owinął w płótno, włożył do kosza i poszedł na rynek, kierując się wprost do sklepu największego jubilera. Kupiec poprosił go do wnętrza, posadził na poduszce, poczęstował konfiturą i zapytał, czego pragnie. — Mam do sprzedania rubin — powiedział Tasin. Oczy kupca zaiskrzyły się. A kiedy Tasin otworzył kosz i wyjął kamień z płótna, w które był owinięty, jubiler krzyknął i upadł bez przytomności. Tasin skropił go zimną wodą i człowiek otworzył oczy. — O piękny młodzieńcze! — westchnął kupiec. — Od pięćdziesięciu lat jestem jubilerem na tym rynku, tysiące drogocennych kamieni przeszło przez moje ręce, lecz rubinu wielkości głowy człowieka ani sam nie widziałem, ani nie słyszałem, żeby ktoś kiedykolwiek widział! Pozwól, abym zwołał pozostałych jubilerów z rynku... Po chwili kupiec i innych dziewięciu jubilerów weszło do sklepu. Zobaczywszy rubin, jedni stracili panowanie nad sobą — zaczęli śpiewać, płakać, inni — zadowolili się zacieraniem rąk. Zdecydowali się od razu złożyć swój majątek i wspólnie kupić wspaniały kamień. Majątki ich, nawet wzięte wszystkie razem, opłacały jednak zaledwie część wartości rubinu. Ale Tasin zgodził się na 96 sprzedaż i powrócił do domu z furą uginającą się pod brzemieniem worków złota. Odział Umie w haftowaną złotem koszulę i jedwabne szarawary, jedli teraz dziesięć razy dziennie, mieli stada, których nie potrafili zliczyć, a worki złota wciąż były jakby nie tknięte i nie tknięty zdawał się także wielki rubin. Tasin tył i nudził się. — Nie, Umie — powiedział pewnego wieczoru. — Bogactwo także nie jest szczęściem... — Szukaj, Tasin, szukaj dalej... Tasin rozdał złoto, które jeszcze miał, potem wziął młotek i rozbił wielki rubin na niezliczone kawałki, a włożywszy kawałki rubinu do worków, poszedł rozrzucić je po polu. Tam gdzie padł kawałek rubinu, zakwitał znowu mak i znowu pole pokryło się dywanem kwiatów koloru rubinu. — Tak jest ładniej — powiedział Tasin. — Ale... gdzie wobec tego szukać szczęścia?... I ruszył Tasin znowu w drogę na poszukiwanie szczęścia; szedł zamyślony i nie zważał ani na lot ptaków, ani na zabawę dzieci. ,,Rzeczy wiście — myślał Tasin — miał rację ojciec Kadyr: ciężko dowiedzieć się, co to jest szczęście. Szczęście jest jak jaszczurka: biegniesz za nią, biegniesz i gdy już masz ją złapać, pozostaje ci tylko w ręku kawałek jej ogona, z którym nie wiesz, co począć. Szczęście wciąż jest jeszcze ode mnie jednako dalekie..." Tak rozmyślając, szedł przez pole i oddalał się coraz bardziej od domu. Dotarł do rzeki płynącej między brzegami ocienionymi drzewami akacji. Tam, nad wodą, zauważył chatkę. Na jej progu siedział starzec o wysokim czole, osłoniętym dużym turbanem, i trzymał na kolanach rozwinięty zwój, czytając niestrudzenie. Tasina zdumiała cisza i jasny spokój bijący od starca. Wzruszony, powitał go z wielkim szacunkiem. — Co cię przywodzi, synu, do miejsca, gdzie spotkać można tylko ciszę? • — Szukam szczęścia, czcigodny mędrcze! — odrzekł Tasin. — Ąle teraz już zgadłem: szczęście z pewnością znajduje się w nauce. Gdy zdobędę głęboką wiedzę, nie mogę nie być szczęśliwy! Starzec uśmiechnął się, a Tasin wrócił prędko do domu i począł 7 — Mladen 91 zbierać wszelkiego rodzaju zapiski mędrców ze wszystkich krajów świata; zebrał zapiski ludzi, od dawna nie żyjących, zebrał pisma największych mędrców owych czasów. Umie wciąż tylko ścierała kurz i składała cenne zwoje papierów, nad którymi Tasin siedział pochylony dniem i nocą. Okrągły rok uczył się zapamiętale, a w miarę tego, jak się uczył, zdawało mu się, że wie coraz mniej. Szczęście, o którym sądził, że jest tak blisko, znowu wymykało mu się z rąk. — O Umie! — zawołał pewnego dnia. — Czy jesteś pewna, że szczęście znajduje się tu, w kraju Wan? Starałem się je znaleźć wszelkimi sposobami i oto jestem od niego tak samo daleko, jak byłem na początku... — Mój dzielny Tasinie — odrzekła Umie — szczęście jest człowiekowi pisane i można je znaleźć gdziekolwiek. Przywiodłam przestrzeniach kraju Wan. Szedł długo, długo, aż starł się jego kij, stając się o połowę mniejszy. Poszukał innego — ale i ten również się starł. Doszedł wreszcie Tasin na szczyt skalistych gór. Gdziekolwiek zwrócił wzrok, widział tylko nagie kamienie, popękane ze starości. I kiedy chciał sobie poszukać nowego kija, zauważył niedaleko jakąś wioskę. Gdy się ściemniło, poprosił o nocleg w pierwszej chatce. Człowiek, który mu otworzył, był wychudzony; jelenia skóra, którą miał na sobie, była już od dawna wytarta. Spojrzał* na Tasina ze strachem. — Żyję tu wśród Białych Gór od urodzenia i innego człowieka spoza naszej wsi jeszcze nie widziałem — powiedział ze zdumieniem wychudły chłop. — Tylko w opowiadaniach naszych dziadków mówi się, że podobno żyją na świecie inni ludzie oprócz nas, lecz nigdy im nie wierzyłem... Zdziwił się Tasin i zapytał: — A czy do doliny nigdy nie schodzicie? — Czegóż mielibyśmy szukać w dolinie? — odrzekł zapyta- 98 zbierać wszelkiego rodzaju zapiski mędrców ze wszystkich krajów świata; zebrał zapiski ludzi, od dawna nie żyjących, zebrał pisma największych mędrców owych czasów. Umie wciąż tylko ścierała kurz i składała cenne zwoje papierów, nad którymi Tasin siedział pochylony dniem i nocą. Okrągły rok uczył się zapamiętale, a w miarę tego, jak się uczył, zdawało mu się, że wie coraz mniej. Szczęście, o którym sądził, że jest tak blisko, znowu wymykało mu się z rąk. — O Umie! — zawołał pewnego dnia. — Czy jesteś pewna, że szczęście znajduje się tu, w kraju Wan? Starałem się je znaleźć wszelkimi sposobami i oto jestem od niego tak samo daleko, jak byłem na początku... — Mój dzielny Tasinie — odrzekła Umie — szczęście jest człowiekowi pisane i można je znaleźć gdziekolwiek. Przywiodłam cię do kraju Wan dlatego tylko, że znałam ten kraj lepiej i wiedziałam, że tu możesz znaleźć łatwiej to, czego szukasz. — Ale gdzie? — zapytał Tasin. — Gdzie?! Wziął kij i poszedł znowu na wędrówkę po bezkresnych przestrzeniach kraju Wan. Szedł długo, długo, aż starł się jego kij, stając się o połowę mniejszy. Poszukał innego — ale i ten również się starł. Doszedł wreszcie Tasin na szczyt skalistych gór. Gdziekolwiek zwrócił wzrok, widział tylko nagie kamienie, popękane ze starości. I kiedy chciał sobie poszukać nowego kija, zauważył niedaleko jakąś wioskę. Gdy się ściemniło, poprosił o nocleg w pierwszej chatce. Człowiek, który mu otworzył, był wychudzony; jelenia skóra, którą miał na sobie, była już od dawna wytarta. Spojrzał na Tasina ze strachem. — Żyję tu wśród Białych Gór od urodzenia i innego człowieka spoza naszej wsi jeszcze nie widziałem — powiedział ze zdumieniem wychudły chłop. — Tylko w opowiadaniach naszych dziadków mówi się, że podobno żyją na świecie inni ludzie oprócz nas, lecz nigdy im nie wierzyłem... Zdziwił się Tasin i zapytał: — A czy do doliny nigdy nie schodzicie? — Czegóż mielibyśmy szukać w dolinie? — odrzekł zapyta- 98 ł ny. — Tutaj jest dosyć miejsca... Lecz, proszę, wejdź, wejdź, wędrowcze! Odpocząć, to sobie odpoczniesz, ale do zjedzenia nic ci nie dam, bo nikt w naszej wsi nie ma już jadła. Podziękował Tasin, a ponieważ był zmęczony, nie zwlekając położył się spać wprost na ziemi. Ale o świcie czekała nań wielka niespodzianka. Ludzie owej wsi, w której się zatrzymał, nie znali ognia, mieli kamienne topory, kamienne młynki, drewniane pługi i igły z kości. Tasin dowiedział się, że w tej odległej wsi nie zjawił się jeszcze od zarania dziejów żaden obcy człowiek i że ludzie żyli tam teraz tak samo, jak żyli tysiące lat temu. Wtedy Tasin wziął kij, zaostrzył go na końcu i wetknął za- 99 ostrzony koniec w dziuplę suchego drzewa. Potem zaczął prędko kręcić w rękach ów kij i po jakimś czasie z dziupli poczęła się wydobywać nitka dymu. Ku wielkiemu zdziwieniu zebranych dookoła ludzi, Tasin dmuchał na pierwsze iskry i przykrył je zwiędłymi liśćmi. Po chwili pokazał się płomień, liście się zapaliły, a Tasin położył na nie suche patyczki. Wkrótce wzbiły się ku błękitnemu niebu, po raz pierwszy w owej wsi, płomienie prawdziwego ognia. Jakieś dziecko, zwabione blaskiem, wyciągnęło rękę ku czerwonym językom, lecz od razu cofnęło ją i poczęło płakać. Skąd mogło wiedzieć, że ogień parzy, jeśli nikt z rodziców, dziadków i pradziadków nie znał ognia? Tasin nauczył mieszkańców zagubionej w górach wioski gotować jarzyny, nauczył ich smażyć mięso, a przede wszystkim nauczył ich sztuki topienia żelaza. Nauka, którą zdobywał w ciągu roku, ślęcząc nad pismami mędrców, teraz mu się przydała. Znając żelazo, ludzie poczęli wyrabiać zeń mocne narzędzia i broń, którą zabijali zwierzynę. A żelazny pług był stokroć lepszy od drewnianego radła, którego używali dotychczas i który ledwie, ledwie drapał ziemię. Już się też nie zdarzało, aby wieś była bez pożywienia. Kobiety, śpiewając, wyjmowały z pieców rumiane chleby, dzieci bawiły się beztrosko, mężczyźni pracowali dzielnie i ochoczo. — O Tasin, nasz dobroczyńco! — powiedział pewnego wieczoru człowiek, który pierwszy udzielił w swej chacie wędrowcowi gościny. — Od kiedyś do nas przyszedł, wszystko jest inaczej, niż było! Jakże mamy ci dziękować? Tasin zastanawiał się chwilę, o co mógłby poprosić. I nagle przypomniał sobie przyczynę, dla której znalazł się w tej zagubionej wśród gór wiosce. Powiedział wolno, w zamyśleniu: — Przyjaciele moi, jeśli chcecie mnie wynagrodzić, powiedzcie mi, gdzie można znaleźć szczęście! I gdy ludzie naradzali się między sobą, Tasin pomyślał ze zdumieniem, że od jakiegoś czasu zapomniał zupełnie o tym, czego szukał; i zrozumiał, że nigdy nie czuł się szczęśliwszy niż tu, wśród tych ludzi. A w takim razie... czyżby przypadkiem... — O Tasin. dobroczyńco nasz! — przemówił znowu ten sam rozumiemy twego pytania. Naszym szczęś- Id ciem jesteś ty, bo przecież ty przyniosłeś nam szczęście! Odkąd do nas przyszedłeś, kobiety, które płakały -— teraz śpiewają; dzieci, które umierały z głodu — igrają wesoło; starcy, którzy przeklinali los — umierają w spokoju, a mężczyźni pracują lżej i z ochotą... Tasin zrozumiał tedy, że dając szczęście tym ludziom, znalazł i szczęście dla siebie. Radosny, pożegnał się i skierował swe kroki do domu. Starł jeden kij w drodze, starł drugi, a gdy chciał poszukać sobie trzeciego — znalazł się przed swoim domem. W progu czekała nań Umie. — Czy znalazłeś szczęście, Tasin? Wędrowiec uścisnął żonę mocno, potem włożył żelazne trzewiki Alego-Skąpe Oko i oboje wznieśli się w powietrze, mknąc do lepianki starego Kadyra. Zastali go jeszcze bardziej zgarbionego i postarzałego. Jego osłabły wzrok z trudem rozpoznał Tasina, lecz kiedy zobaczył Umie, jasną jak słońce, zaczął jakby lepiej widzieć. — No i gdzie znajduje się szczęście, Tasin? — zapytał Kadyr. — Przy tobie, ojcze. — Tak ci powiedział padyszach? Tasin uśmiechnął się. — Wiedział padyszach, dlaczego nie chciał mi wyjawić tej tajemnicy. Bo gdy ludzie budują swoje szczęście, nie potrzebują żadnych padyszachów! Szczęście człowieka, ojcze, znajduje się w szczęściu wszystkich ludzi! Ale Tasin nie poprzestał na słowach; zapytał Kadyra, co było największą troską ludzi tego kraju. — Padyszach z Zielonego Grodu i Czarna Rzeka — powiedział bez namysłu Kadyr. — Od kiedy pamiętani, sługi padyszaeha kradli, że aż strach, a wiosną i jesienią wody Czarnej Rzeki wzbierają i wylewają na pola, pochłaniając ludzi i ich domostwa... Tasin wziął bęben i bijąc weń, zwołał wszystkich na wspólną naradę. Opowiedział zebranym, jak zamienił padyszacha w skałę, i nauczył ludzi budować wysokie zapory, aby mogli okiełznać gniew Czarnej Rzeki. A ludzie wzięli się do roboty i pracując jedni dla drugich, znaleźli szczęście, którego dotychczas nie znali. r 101 Wtedy to powstały najpiękniejsze pieśni... Gdy po długich, długich latach Kadyr umarł w spokoju, Tasin powrócił razem z Umie na dno morza, do swej matki, błękitnej Ajsze, i tam pozostali aż do dzisiaj. Jeśli będziecie w księżycowe noce spoglądać z uwagą na morze i jeśli wody jego będą przezroczyste, może się zdarzyć, że zobaczycie Tasina uczącego mądrości istoty żyjące w morzu. Ale że szczęście zagościło i na ziemi, ludzie nie zapomną nigdy zamienionego ongiś w skałę bohatera, którego ożywiły łzy starego Kadyra. Nie, nie zapomną go nigdy! SIŁA MIŁOŚCI Baśń ormiańska J-jy\ sobie raz — może to nieprawda, a może prawda: niektórzy ludzie powiadają, że to na pewno prawda — pewien chłopak. Ale nie taki zwyczajny chłopak, lecz najpiękniejszy, jakiego kiedykolwiek widziało słońce. Był tak piękny, że kiedy wchodził do lepianki, choćby najuboższej, nawet ściany stawały się jaśniejsze. Ów chłopak był sierotą i żył gdzieś w górach razem z jedyną krową, którą zostawili mu rodzice. A krowa ta była zaczarowana. Żywiła go masłem i miodem. Gdy ssał jej prawy róg, płynęło zeń masło, gdy ssał lewy róg — płynął zeń miód. Aż tu pewnego razu zabłąkał się do tych okolic wilk i rozszarpał najpierw dziesiątki owiec i sarenek, a w końcu — cudowną krowę. Młodzieniec martwił się bardzo utratą krowy. Była to jego jedyna bliska, żywa istota, a teraz został nagle samotny jak to stare drzewo, które wznosiło się na szczycie góry. Chłopak szukał długo, aż znalazł kości krowy na małej polance. Zebrał je troskliwie i zakopał obok swej chaty, a przez noc wyrósł tam kwiat, który zaczął przemawiać ludzkim głosem. — Mój drogi — mówił cichutko kwiat — nadszedł czas, byś poszukał sobie żony, bo człowiek nie jest stworzony do życia w samotności jak puchacz... Idź, mój drogi, do starego Drzewa i poproś je w moim imie- 103 niu, by ci dało żonę — powiedział kwiat. — Wiele przeżyjesz i wiele w życiu doświadczysz, ale w końcu zwyciężysz. I żebyś zawsze pamiętał, że prawdziwa miłość nie zna przeszkód! Kwiat skończył mówić, pochylił się na łodydze, zwiądł i zniknął, jakby go nigdy nie było. Młodzieniec zapłakał, westchnął, aż w końcu udał się do starego Drzewa. Gdy doń dotarł, zdjął czapkę z głowy i powiedział grzecznie: — Obyś długo żyło, czcigodne Drzewo! Zechciej łaskawie wysłuchać mojej prośby. Zaszeleściły bogate liście i poruszyły się gałęzie grube jak tułów człowieka, wydając szum podobny do głębokiego szumu morza. A wśród tego szumu rozległ się głos: — Kto ośmiela się zakłócać wieki spoczywające na mych barkach? —- Ja, Arra — odpowiedział młodzieniec bez zmrużenia po- 104 I wiek — a prośba moja jest również prośbą cudownej krowy, którą zapewne sobie przypominasz... Drzewo oburzyło się i zawołało: — Czy sobie przypominam?! Uważasz, że straciłem już pamięć zupełnie?!... Powiedz lepiej, czy moja przyjaciółka, cudowna krowa, jest zdrowa? — zapytało Drzewo, gdy gniew jego odrobinę minął. Ze łzami w oczach opowiedział Arra o losie krowy. A Drzewo, dowiedziawszy się, co się stało, także uroniło kilka łez, które spłynęły pod postacią liści. — I ona, moja wierna przyjaciółka, poradziła mi, abym poprosił cię o żonę — dokończył Arra. — Czy zeehcesz spełnić jej ostatnią prośbę? — Synu, synu — powiedziało Drzewo — żona, którą ci dam, stanie się dla ciebie przyczyną wielu niebezpieczeństw i kto wie, czy miłość twoja będzie wystarczająco silna... — Wierna przyjaciółka pouczyła mnie, że prawdziwa miłość nie zna przeszkód! — zawołał Arra. — O Drzewo, spełnij moją prośbę! — Dobrze — odrzekło życzliwie Drzewo. — Lecz wiedz: jeśli stracisz żonę, zwrócę ci ją dopiero za cenę ciężkich prób. Pamiętaj! — Zgoda — odpowiedział Arra. — Zajrzyj tedy do tej dziupli, którą wyżłobiły lata w moim pniu! Zajrzał Arra do dziupli i oto wyszła z niej nagle dziewczyna o włosach czarnych jak ziarna maku, o brwiach podobnych do łuku rycerza, o twarzy, na której zdawał się wschodzić nieustannie księżyc. — No, synu — zapytało Drzewo — podoba ci się wybranka? Arra stał, oniemiawszy z zachwytu. Potem ujął dziewczynę delikatnie za rękę i oboje zgięli kolana przed starym Drzewem, które pochylając swe grube gałęzie błogosławiło ich. Później Arra zaprowadził żonę do rodzicielskiego domu. Ona nie odrywała wzroku od jego oczu, on nie odważał się niemal oddychać przy niej ze szczęścia. I tak minął im dzień w nieśmiałej radości. Nocą światło księżyca przedostające się przez okno rozbudziło 105 \ I Arrę. Piękna dziewczyna spała spokojnie. We śnie zdawała się jeszcze piękniejsza niż na jawie. Patrząc tak na nią młodzieniec zauważył na jej szyi złoty łańcuszek, na którym wisiała złota kłódeczka mająca kształt maleńkiego pudełka; u kłódeczki zwisał złoty kluczyk. Zdumiony, ujął Arra w rękę maleńką kłódeczkę, wetknął w nią kluczyk, otworzył — i cóż ujrzał? W złotej kłódeczce zamknięty był cały świat: jezioro z sitowiem, złociste pola, płaczące wierzby... a na środku jeziora, w łódce, spał myśliwy z łukiem na kolanach, gdy tymczasem stada dzikich kaczek fruwały mu przed nosem. Myśliwy był mały jak ramię człowieka, a jego biała broda spływała aż na dno łódki. Śpiący miał na plecach garb. — Hej, myśliwcze! — zawołał Arra. — Obudźże się!... W owej chwili złota kłódeczka zsunęła się z szyi dziewczyny, a żona Arry, budząc się ze snu, krzyknęła: — Ach, nieszczęsny, coś ty uczynił! Teraz, kto wie, kiedy się znowu zobaczymy!... I powiedziawszy te słowa z wielkim bólem, zniknęła, jak znika dym w powietrzu. Oszołomiony Arra podbiegł do okna. Lecz na dworze panowała głęboka noc, nic się nie poruszało i wszystko było spokojne jak zawsze. Młodzieniec wziął kłódeczkę i kluczyk, włożył je do kieszeni i, nie tracąc czasu, wspiął się na szczyt góry, tam gdzie rosło stare Drzewo. — Obyś długo żyło, czcigodne Drzewo! — zawołał Arra. Zaszeleściły liście, poruszyły się gałęzie i wśród głębokiego szumu rozległ się donośny głos starego Drzewa: — Oh, synu, synu, oto próby zaczynają się wcześniej, niż myślałeś... — Żądaj ode mnie, czego chcesz — odpowiedział Arra — ale zwróć mi moją żonę! — Dobrze, przynieś mi więc gwizdek, który wygwizduje najpiękniejsze melodie — odpowiedziało Drzewo — a potem zobaczymy... Ponieważ jednak mi cię żal — dodało Drzewo — powiem ci, że droga po gwizdek prowadzi przez złotą kłódeczkę, którą nosisz w kieszeni! 106 Ustał szum, znieruchomiały gałęzie, umilkły liście... Arra znowu otworzył kłódeczkę i znalazł się przed jeziorem z sitowiem, przed złocistymi polami i płaczącymi wierzbami. Tylko myśliwy gdzieś znikł. Ale Arra nawet nie miał czasu się zdziwić, bo dostrzegł, że drzwiczki kłódeczki, nie większe niż paznokieć małego palca, zaczynają rosnąć. Rosły, rosły, aż stały się duże jak wrota grodu. Arra przekroczył próg i wszedł do nieznanego świata ze złotej kłódeczki! Szedł długo brzegiem jeziora, nie spotykając żywej duszy, aż dopiero późno dotarł zmęczony do jakiegoś domku zbudowanego z dużych kamieni. Na progu stała starucha o wstrętnym wyglądzie, z jedną wargą do nieba, a drugą do ziemi. — Dobry wieczór, ciociu — powitał ją grzecznie Arra. — Dobre masz serce, zuchu — odpowiedziała baba. — Ale czy nic cię nie dziwi w moim wyglądzie? — Nie, nic mnie nie dziwi — powiedział Arra. Starucha uradowała się i poprosiła młodzieńca, aby przeszukał jej włosy. Arra, chociaż był zmęczony," siadł na progu i pozwolił babie położyć głowę na swoich kolanach. — Ja prześpię się trochę — oznajmiła — a ty, zuchu, uważaj i kiedy przepływać będzie tędy Morze Białe, Morze Zielone i Morze Czerwone, zbudź mnie... W owym kraju o pewnej porze przepływały te trzy morza, niczym podróżnicy. Morza przybierały wtedy postać mgieł. Baba zasnęła. A wkrótce potem wszystko dookoła przybrało białomleczny kolor i Arra zrozumiał, że przepływa Morze Białe. — Wstawaj, ciociu! Starucha obudziła się i weszła do domu, zabierając stamtąd sieć. Arra pomógł jej rozciągnąć sieć w poprzek drogi, a kiedy ją ściągnęli, była napełniona wielkimi jak orzechy perłami. — Nie dziwisz się? — zapytała baba. I znowu Arra odpowiedział: — Nie, nie dziwię się! Starucha zasnęła powtórnie, a wkrótce wszystko pogrążyło się w zielonym kolorze, jakby świat nakrył olbrzymi liść. — Wstawaj, ciociu! — powiedział Arra. — Przechodzi Morze Zielone! 108 r I Znowu zarzucili sieć i oto napełniła się ona tym razem szmaragdami wielkimi jak pięść. — Nie dziwisz się? — zapytała baba. — Nie dziwię się — odrzekł Arra. I tak samo brzmiała jego odpowiedź, kiedy po przejściu Morza Czerwonego złowili rubiny wielkie jak szamany*. — Jesteś dzielnym chłopcem — powiedziała wtedy starucha. — Nie wtykasz nosa, gdzie nie trzeba! Poproś o coś, a odpłacę ci za twój trud. — Chcę gwizdek, który wygwizduje najpiękniejsze melodie. Zamyśliła się starucha, myślała długo, lecz nic o tym gwizdku nie wiedziała. — Nie wiem — wyznała w końcu. — Może moi synowie będą wiedzieli... Wtedy Arra poprosił ją, by pozwoliła pozostać mu na noc i poczekać, aż wrócą synowie. — Co też ty mówisz, zuchu! — przestraszyła się baba. — Czy ty wiesz, że moi synowie to ludożercy? Ale tak ją Arra prosił, tak błagał, że w końcu zgodziła się. Uderzywszy go w policzek, zamieniła w miotłę i schowała za drzwiami. Nie upłynęło wiele czasu, a trzech ludożerców, synów staruchy, wróciło do domu. — Czym tu tak pachnie? — zapytał najstarszy syn, pociągając długim i cienkim nosem. — Człowiekiem! Człowiekiem! — odpowiedzieli chórem jego bracia. — Jakim znowu człowiekiem?! — zdziwiła się baba. — Lepiej skosztujcie tych baranków, które wam upiekłam tak, jak ja to tylko potrafię! Ale czy można oszukać nos ludożercy? Tyle hałasu narobili, że w końcu baba zmuszona była przyznać: — Ach, przeklęci. Rzeczywiście był tutaj człowiek. Był — no i co z tego? — Jak to: i co z tego?! — ryknął najstarszy ludożerca. — I nie upiekłaś go?!... •Szaman — po ormiańsku: melon. 109 Pozostałym ludożercom na sam dźwięk tych słów zaczęła ciec ślinka. Lecz baba pokazała im trzy skrzynie pełne pereł, szmaragdów i rubinów. — Oto, co przyniósł mi człowiek, którego wy chcielibyście zjeść! Czy nie wstyd wam? Czy chcecie, żeby mówiono, że ludożercy już zupełnie zapomnieli, co to znaczy uprzejmość, i że depczą każdy obowiązek wdzięczności? Ludożercy zmieszali się i spojrzeli po sobie. — Jakiż smaczny byłby ten człowiek! — poskarżył się najmłodszy z nich. Westchnęli z żalem pozostali dwaj bracia, lecz w końcu najstarszy ludożerca rzekł: — Trudno. Jego szczęście... No, matko, pokaż nam tego człowieka; nic mu nie zrobimy. A nawet, chociaż ściska nam się serce, spełnimy jedno jego życzenie. Niech tam! Skoro starucha to usłyszała, poszła prędko za drzwi, uderzyła miotłę i przed ludożercami pojawił się Arra. — Ach, jaki on apetyczny! — szepnął z żalem najmłodszy ludożerca połykając ślinkę. — Milczeć! — rozkazał chmurnie najstarszy ludożerca. — Człowieku, przyniosłeś nam tyle bogactwa, iż zyskałeś naszą wdzięczność. Powiedz nam, czego pragnie twe serce? — Dziękuję wam — odrzekł Arra. — Jedyne, co potrzebuję — to gwizdek wygwizdujący najpiękniejsze melodie! Zamyślili się ludożercy, naradzili między sobą, a najstarszy rzekł: — Człowieku, to, o co prosisz, ma tylko Krzywy Ohannes, a tam, gdzie on mieszka, nie stąpnęła jeszcze ludzka noga! Arra poprosił ludożerców, żeby mu pomogli, a ponieważ obiecali, że spełnią jego żądanie, nie mieli rady i musieli to zrobić. Pożyczyli tedy młodzieńcowi kulawego osła. — Wsiadaj na osła i oddaj się pod jego opiekę — pouczyli go — lecz uważaj, kiedy zajedziesz do Krzywego Ohannesa, nie schodź z osła za nic w świecie, bo inaczej źle będzie z tobą! Arra podziękował im i ruszył wierzchem na kulawym ośle, a zwierzę poniosło go powoli, powoli ku przepastnym okolicom, ba! nawet przeszło z nim przez głębokie i wzburzone morza, bo osioł 110 miał dar stąpania po morskich falach i chodził po nich tak łatwo, jak my chodzimy po polach i wzgórzach. Wreszcie zawędrował do wspaniałego pałacu. Szerokie marmurowe schody wiodły do podwoi tego pałacu, a Arra, przypominając sobie radę ludożerców, aby nie schodził z osła, pchnął go na białe stopnie. Gdy dotarł do podwoi, uderzył w nie silnie, a one same się otworzyły. Wierzchem na ośle wjechał do wielkiej komnaty, której ściany pokryte były od góry do dołu wielkimi lustrami. Rzekłbyś, że do komnaty weszło stu Arra na stu kulawych osłach! — Ej, Ohannes! Maleńki człowieczek zjawił się bezszelestnie, jakby tylko czekał na to wołanie. Był mały jak ramię człowieka i miał białą brodę, ciągnącą się po podłodze, a plecy garbate. Arra ze zdumieniem rozpoznał w nim myśliwego, którego był ujrzał, kiedy po raz pierwszy otworzył złotą kłódeczkę. — Witaj Arra! — powiedział słodko Ohannes. — Zsiądź z osła i odpocznij... — Wybacz, lecz nie mogę zsiąść... — Oh, jakżeż tak można, jesteś pewno zmęczony... Przygotowałem ci miękkie łoże, w którym będziesz spał tak smacznie, jak dotychczas nigdy jeszcze nie spałeś! — Bardzo ci dziękuję — odparł Arra — lecz nie mogę tu zabawić ani chwili dłużej. Przyszedłem tylko poprosić cię, abyś mi dał gwizdek, wygwizdujący napiękniejsze melodie. — Dam ci go, dam ci go z przyjemnością — zawołał Ohannes — ale zejdź z osła... Ohannes dreptał wokoło, podskakiwał i Arra widział, że karzeł nie cbce za żadną cenę spojrzeć w pysk kulawego osła. Pragnąc się przekonać, czy tak jest naprawdę, pchnął osła bliżej Ohannesa, lecz tamten cofnął się przerażony i począł wołać: — Stój! Stój! Trzymaj tego potwora! — I nagle wyciągnął do młodzieńca prawą rękę, w której trzymał zielony gwizdek wykuty z drogiego kamienia. — Weź go! — zawołał jeszcze Ohannes. — Weź go i zabieraj tego potwora z mego domu! Arra wziął gwizdek, podziękował radośnie i zawrócił osła ku 111 drzwiom. Gdy już miał je przekroczyć, dobiegły jego uszu słowa Ohannesa: — Uważaj, żebyś się drugi raz u mnie nie zjawiał! — Dobrze, więcej nie przyjdę! — powiedział Arra. — Czegóż miałbym tu jeszcze szukać, skoro mam już gwizdek? Chcąc go wypróbować, podniósł gwizdek do warg. Lecz nim zdążył weń dmuchnąć, zaczarowany gwizdek zaczął sam gwizdać. Wydobywały się z niego nieprzerwanie, jedna za drugą, jedna za drugą, najpiękniejsze melodie. Arra, zadowolony, odjął go od warg i gwizdek umilkł. I oto kulawy osioł zaniósł Arrę z powrotem do domu ludożerców. Tamci zaprowadzili osła do stajni, po czym młodzieniec podziękował i ruszył dalej w długą drogę, aż dotarł do brzegu jeziora. Szedł jeszcze jakiś czas wzdłuż jeziora i doszedł do wielkich wrót. Wyjął z kieszeni kluczyk, otworzył kłódeczkę i, rozsuwając wrota, znalazł się na szczycie góry u stóp starego Drzewa. Patrząc za siebie zobaczył, że wielkie wrota zmniejszają się, dochodząc znowu do rozmiarów paznokcia małego palca, tak iż mógł wziąć złotą kłódeczkę i schować do kieszeni. — No, synu, wróciłeś zwycięzcą? — zapytało Drzewo wśród szelestu liści i szumu grubych gałęzi. — Zwycięzcą, czcigodne Drzewo! — zawołał triumfująco Arra wyciągając doń gwizdek wygwizdujący najpiękniejsze melodie. — Miał rację ten, co powiedział, że lew nie goni za muchami! — rzekło wtedy z radością Drzewo,. — Widzę, że rzeczywiście można mieć do ciebie zaufanie, synu, i że nie będzie ci trudno przynieść mi lustro, w którym widać wszystkie miasta świata... — Jak to?! — zawołał Arra. — Nie zwracasz mi żony?! — Dlaczego się spieszysz? — odezwało się Drzewo. — Miał rację ten, co powiedział, że nie wszystkie jajka mają dwa żółtka... Muszę się upewnić, że nie przez przypadek udało ci się zdobyć gwizdek. Dowiedź jeszcze raz twej dzielności! Arra opuścił głowę na piersi i odwrócił się powoli. Wyjął z kieszeni złotą kłódeczkę i położył ją delikatnie na ziemi. I drzwiczki zaczęły od razu rosnąć, a gdy urosły do rozmiarów wrót grodu, Arra znowu otworzył je i wkroczył do świata złotej kłódeczki. 112 Kroki zaprowadziły go prędko do mieszkania ludożerców, którzy dali się ubłagać i pożyczyli mu jeszcze raz kulawego osła. I znowu dotarł Arra do Krzywego Ohannesa, który tak samo dreptał wokoło, podskakiwał i unikał wzroku kulawego osła. W końcu, ze strachu, Ohannes podarował mu lustro, w którym można było zobaczyć wszystkie miasta świata. Ale i teraz zawołał za nim, żeby się nie ważył więcej doń przychodzić! A owo lustro było naprawdę wspaniałe! Wystarczyło tylko pomyśleć o Bagdadzie lub Bizancjum, a już miasta te pojawiały się w jego blasku — z domami i ulicami, z ludźmi i ogrodami, iż rzekłbyś, że sam spacerujesz wśród ich murów! Zdawałoby się, że Arra ma skrzydła u nóg, tak prędko przebył powrotną drogę! Stare Drzewo powitało go z radością, lecz gdy wśród szumu liści rozległ się jego głos, słowa uderzyły młodzieńca jak obuchem. — Nie każde ziarnko jest perłą — miał rację ten, co to powiedział... Do trzech razy sztuka. Synu, przyprowadź mi Krzywego Ohannesa, a wtedy naprawdę zwrócę ci twą żonę! Cóż miał Arra począć? Długa wędrówka sprzykrzyła mu się, jak sprzykrzyć się może piasek za powieką, lecz rzekł, dodając sobie otuchy: — Dobrze, gdzie przejdzie igła, tam przejdzie i nitka, przyprowadzę ci Krzywego Ohannesa! Gdy przyszedł znowu do domu ludożerców, dowiedział się jednak, że kulawy osioł ze starości zdechł. — Zmęczyłeś go tymi wędrówkami — rzekła z wyrzutem starucha. — I nawet nie był smaczny... Tak mi powiedzieli synowie! Arra postanowił pójść do Ohannesa na piechotę, a baba i ludożercy zaczęli odradzać mu jeden przez drugiego: — Nie rób tego — powiedział najstarszy ludożerca. — Stamtąd już nie wrócisz! — Jeśli chcesz umrzeć, pozostań u nas — poradził mu najmłodszy ludożerca. — Dlaczego ma się tobą cieszyć Ohannes, skoro sami moglibyśmy zjeść wystawny obiad? Ale Arra nie dał się ubłagać. Wtedy baba podarowała mu dwa kawałki skóry kulawego osła i z tych kawałków Arra wykroił sobie podeszwy. Potem ruszył bezzwłocznie w drogę. 8 — Mlaflen 113 "I A podeszwy, wykrojone ze skóry osła, zaniosły go w przepastne okolice i pozwoliły stąpać po falach morskich jak po ziemi. Pod stopami Arra przepływały ryby, a nad głową fruwały mewy, ale ani ryby, ani mewy nie zrozumiały po dziś dzień, jak mógł młodzieniec przebyć tak rozległą przestrzeń wodną nie zamoczywszy się ani odrobinę! Dotarł Arra do pałacu Ohannesa i, wchodząc po marmurowych schodach, dostał się do lustrzanej komnaty. — Znowu przyszedłeś?! — zawołał karzeł z wielkim gniewem, lecz spostrzegając, że młodzieniec nie siedzi już na niezwykłym ośle, zatarł z zadowoleniem cieniutkie rączki. 114 — Przyszedłem, żeby cię zaprowadzić do starego Drzewa — powiedział Arra. — Tak? A czy pamiętasz, że cię już dwa razy uprzedzałem, abyś więcej do mnie nie przychodził?! Dowiedz się więc, że pójdę z tobą stąd dobrowolnie dopiero wtedy, kiedy umrzesz i zmartwychwstaniesz! I rzekłszy to, uderzył Arrę w policzek i w jednej chwili zamienił go w skałę, którą postawił u siebie w ogrodzie. Biedny Arra pozostał w ogrodzie, a Ohannes wrócił do swoich spraw. Nieszczęśliwy młodzieniec płakał nieprzerwanie, bo chociaż z wyglądu był tylko skałą, to jednak myślał i czuł jak człowiek. A z jego łez zrodziło się źródełko, nad które przylatywały ptaki, zanurzając w nim skrzydełka. Ptaki, fruwając, ćwierkały bez przerwy: — Jaka szkoda, jaka szkoda, że ludzie o tym nie wiedzą! Gdyby ktoś położył liść na tej skałce, ożyłaby i stała się znowu człowiekiem! Tak ćwierkały długie miesiące, aż przechodził tamtędy jakiś pastuch, który znał język wszystkich fruwających istot. Wziął liść, położył go na skałce i oto Arra ożył i począł poruszać odrętwiałymi członkami. Ohannes, kiedy go zobaczył, nie miał już nic do powiedzenia. Załadował starannie pałac na wóz usłany czerwonym aksamitem, przyozdobiony złotem i perłami, i ruszył w drogę razem z Arrą. — Mam nadzieję, że nie każesz mi przebyć z tym wozem przez wszystkie morza? — odezwał się Ohannes. Arra przystanął zaskoczony. Tak, karzeł miał rację! On miał podeszwy wykrojone ze skóry kulawego osła, ale jak mógł przejść przez morze Ohannes, zwłaszcza ze swoim wozem?! — Więc co będzie? — zapytał zaniepokojony Arra. — Oto, co zrobimy — odpowiedział Ohannes. — Pójdziemy inną, krótszą drogą, którą tylko ja znam! Arra, zadowolony, nie sprzeciwiał się i człowieczek poprowadził go gładkim gościńcem, aż przybyli na skraj pewnego ogrodu; dalej droga prowadziła wprost przez jego środek. — Naprzód, naprzód! — wołał Ohannes. 215 Arra wszedł do ogrodu. Od razu owiał go wonny wiaterek i nogi zaczęły się pod nim uginać. W ogrodzie rosły obficie kwiaty, duże jak koła wozu, wszystkie zielone. Wydzielały one oszałamiający zapach. Kto ten zapach wdychał, zapominał o wszystkim, nie pamiętał nawet swego imienia. Arra, zamroczony, potykał się na drodze, która wiła się przez ogród, a kiedy przywykł do tego silnego zapachu, zapomniał i o żonie, i o starym Drzewie. Zdumiony przemierzał ogród wzdłuż i wszerz, patrząc na różne dziwy. Rosły tam drzewa bogate w liście, a Arra spostrzegł, że wszystkie owoce tych drzew były ludzkimi głowami. A głowy te rankiem były głowami dzieci, w południe stawały się głowami dziewcząt i młodzieńców, a wieczorem starzały się i białe brody wyrastały z owoców o twarzach starców. — Prawda, że tu ładnie? — pytał wciąż Ohannes, spoglądając na Arrę z chytrym błyskiem oczu. — Ładnie, bardzo ładnie! — odpowiadał młodzieniec. Aż pewnego razu, spacerując po ogrodzie, włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej złoty kluczyk. Lecz Arra zapomniał zupełnie, co to był za kluczyk, i rzucił go obojętnie w trawę. Sroka, przyciągnięta błyskiem złota, rzuciła się nań, chwyciła kluczyk w dziób i pofrunęła w przestworza. — Prawda, że tu ładnie? — zapytał ze złym błyskiem w oczach Ohannes, który widział wszystko, co się stało. — Ładnie, bardzo ładnie! — powiedział Arra. I w ogrodzie zapomnienia chłopak wiądł wśród urzekających piękności i przedziwnych kwiatów i drzew. Siły opuszczały go coraz bardziej. — Połóż się, połóż się — szeptał Ohannes — będziesz spał długo, długo... Arra nie chciał jednak położyć się spać, jakby ktoś1 powiedział mu nagle, że gdy zaśnie, nie obudzi się już nigdy. I, wciąż idąc powoli, dotarł do skraju ogrodu. Z zewnątrz, zza płotu, spoglądała nań aksamitnymi, łagodnymi oczyma maleńka sarenka. Nie zdając sobie sprawy, co robi, Arra wyszedł z ogrodu, usiłując złapać sarenkę, a kiedy uderzył weń prąd świeżego powietrza i rozwiał się oszałamiający zapach, młodzieniec jakby obudził się ze snu. 116 W jednej sekundzie przypomniał sobie żonę, jej włosy koloru ziaren maku, przypomniał sobie stare Drzewo, które zażądało odeń, by przyprowadził Ohannesa. — Ej, Ohannesie! — zawołał z gniewem Arra. — Co takiego, chłopcze? — spytał cienki głos Ohannesa. — Wyszedłeś z ogrodu? Chodź tu, pokażę ci kwiat, który właśnie otworzył kielich... — Wyjdź stamtąd!!! — zawołał Arra z wzrastającym gniewem. — Przez twój przeklęty ogród straciłem tyle czasu! Ohannes zrozumiał, że Arra przebudził się. Zły, zatupał cienkimi nóżkami i łapiąc się rękami za swoją długą brodę, zawołał kpiąco: — Chodź tu sam i zmuś mnie do wyjścia, jeśli potrafisz! Gdyby Arra wszedł do ogrodu, oszałamiający zapach znowu wziąłby go we władanie. Cóż miał robić? — Słuchaj, Ohannesie — powiedział chłopak. — Wyjdź stamtąd dobrowolnie, inaczej wiedz, że podpalę ogród i spalisz się w nim jak mysz! Ohannes, gdy to usłyszał, przeraził się okropnie. W jednej sekundzie zjawił się z wozem, na który był załadował pałac, i zrzędząc ruszył za Arrą. I znowu szli długo, długo, przebywając rozległe pola, aż dotarli na brzeg jakiegoś trzęsawiska. — Naprzód, naprzód! — zawołał Ohannes. Ale Arra, który spostrzegł ciężkie opary unoszące się nad trzęsawiskiem, nie chciał się więcej narażać na to, na co się był naraził w ogrodzie zapomnienia. Omijając trzęsawisko, oddalił się w pośpiechu od zatrutych oparów, a Ohannes pomrukiwał zły i szarpał ze złości brodę. Wiele przeszkód starał się jeszcze karzeł wznieść na drodze, ale Arra wszystkie je dzielnie omijał. I oto wreszcie znaleźli się obydwaj przed wielkimi wrotami. Młodzian wetknął rękę do kieszeni, szukając kluczyka, lecz nie znalazł go! I jakże mógł znaleźć, skoro ukradła mu go złodziejka sroka? Tylko że Arra zapomniał o utracie kluczyka, tak jak był zapomniał o wszystkim przebywając w przeklętym ogrodzie! I gdy tak stał zmartwiony, szukając w myślach wyjścia, posłyszał w powietrzu jakieś wrzaski. Wielki jastrząb pędził za sroką, 117 \A a ona starała mu się uciec, kołując to tu, to tam. Jastrząb dogonił ją jednak i zwarł na niej śmiercionośne szpony; sroka w przerażeniu upuściła coś błyszczącego na ziemię, tuż u stóp Arry. Ohannes schylił się prędko, ale młodzieniec ubiegł go i... podniósł z trawy złoty kluczyk! Z wielkiego szczęścia Arra zaczął śmiać się i pokrzykiwać tak radośnie, że aż się przestraszył jastrząb i zostawiwszy srokę w spokoju zniknął za chmurą. A Arra, nie tracąc czasu, otworzył wrota i razem z Ohannesem znalazł się przed starym Drzewem. Wóz człowieczka z trudem przedostał się przez wrota. — Ej, Ohannes, czyś ty myślał kiedy, że będziesz zmuszony spojrzeć mi w twarz?! — zapytało z szumem wielkie Drzewo. Ohannes podniósł brodę, chowając twarz w jej długich, białych kosmykach. Z trudnością można było usłyszeć jego zduszoną odpowiedź: — Czy ja wiem, co ja myślałem... — Powiem ci, coś ty myślał — rzekło znowu Drzewo. — Gdy ukradłeś mi gwizdek i lustro, myślałeś jeszcze o tym, żeby mi ukraść dziewczynę! Oto, coś zamierzał! Ohannes ukrywał dalej twarz w brodzie i z trudem słychać było jego przytłumione wołanie: — Przebacz mi! — No, synu — rzekło Drzewo, zwracając gałęzie w kierunku Arry — nie myliła się nasza przyjaciółka, cudowna krowa, prosząc mnie, bym ci dał swoją córkę za żonę! Gdyż teraz mogę ci wyznać, że stracona przez ciebie dziewczyna to moja córka... Szczęśliwie spełniłeś moje żądania i słusznie należy ci się nagroda; zajrzyj więc do dziupli, którą, jak wiesz, lata wyżłobiły w mym pniu... Szczęśliwy Arra ujrzał w dziupli dziewczynę o włosach czarnych jak ziarna maku, o brwiach podobnych do łuku rycerza, o twarzy, na której zdawał się wschodzić nieustannie księżyc. — Arra! — zawołała dziewczyna wyciągając doń ramiona. Młodzi uścisnęli się, ale oto oczy dziewczyny zatrzymały się na Ohannesie. — Ty?... — szepnęła z przerażeniem. — Przebacz mi! — jęczał Ohannes. — Chciałem cię ukraść, chciałem ci wyrządzić krzywdę, lecz oto kajam się... 118 — Za późno teraz na żale! — przemówiło surowo Drzewo i pochylając gałąź, uniosło Ohannesa w mgnieniu oka do góry. Długa broda karła zaplątała się wśród gałęzi i Ohannes zawisł na drzewie; wtedy z błękitnego nieba opuścił się orzeł i, chwytając Ohannesa w swoje szpony, znikł z nim za chmurami. — Od dawna mnie sobie upatrzył — zwróciła się dziewczyna do Arry. — Ale jedyne, co mógł ojciec uczynić, to zamknąć go w złotej kłódeczce. Teraz rozumiesz, dlaczego przestraszyłam się i uciekłam, kiedy otworzyłeś kłódkę? Wiedziałam, że Ohannes czyha na mnie ze swoimi czarami i że gdy raz znajdę się w szponach karła, nikt mnie z nich już nie wydobędzie... Potem dziewczyna dała Arrze gwizdek, wygwizdujący najpiękniejsze melodie, i lustro, w którym można zobaczyć wszystkie miasta ziemi. A Drzewo odezwało się do nich radośnie: — Wejdźcie do pałacu Ohannesa, moje dzieci! Odtąd to jest wasz dom! I weszli młodzi do pałacu Ohannesa, i dziwili się wszystkim cudom, które ten zły karzeł zgromadził w swoich komnatach. A szczęśliwych lat, które przeżyli ze sobą, nie można nawet policzyć. Gwizdek wygwizdywał im najpiękniejsze melodie, a w zaczarowanym lustrze mogli przechadzać się po ulicach wszystkich miast świata. A gdy zamknęły się za nimi podwoje pałacu, z powietrza spadły trzy jabłka: jedno — dla mnie, drugie dla tego, kto słucha bajki, a trzecie dla tego, który ją opowiada. Taki jest jej koniec! 119 KOWAL-SIŁACZ Baśń cygańska W pewnej wsi pewnego kraju żył raz sobie kowal. A był tak silny ów kowal, imieniem Handak, że tylko on jeden mógł unieść młot wielki jak wóz. Możnowładcy przyjeżdżający z daleka, żeby zobaczyć ten cud, wtykali nos w drzwi i pytali: — Gdzież jest ten sławny młot? Handak wtedy chwytał młot, a gdy go podnosił, pod patrzącymi uginały się nogi; więcej już niczego nie życzyli sobie oglądać! Słudzy na wpół zemdlonych zanosili do powozów! Oto jak straszny był sławny młot kowala! W owym kraju panował tagar*, który był okropnie skąpy — tak skąpy, że skąpszego odeń człowieka nie znalazłbyś na całym świecie. Dość powiedzieć, że ów tagar nie mógł nawet przeboleć, że marnuje się pył uliczny, i kazał sługom zbierać go do wielkich skrzyń i przechowywać w specjalnej murowanej szopie! — Po co ci tyle kurzu, wielki tagarze? — pytała go czasem cesarzowa. — Jeszcze nie wiem — odpowiadał skąpiec — nie wiem... Ale boli mnie serce, kiedy widzę, że wiatr porywa tyle kurzu i niesie go daleko, do innego kraju... Dlaczego ktoś inny miałby posiadać kurz, a ja nie? * Tagar — w języku cygańskim: cesarz. . 120 I cesarz mianował specjalnego zarządcę, powierzając jego pieczy szopę z kurzem i nakazując mu, aby pilnował jej jak oka w głowie. Pewnego dnia doszła do tagara wieść o kowalu-siłaczu i o jego sławnym młocie. — Natychmiast przyprowadzić tego kowala do pałacu — rozkazał skąpiec. A w duchu mówił sobie: „Młotem tym wykona dla mnie takie kłódki, jakich jeszcze na świecie nie widziano! Żaden złodziej ich nie rozbije, żaden chytrus ich nie otworzy! Wtedy będę mógł spać spokojnie!..." Bo zapomniałem wam powiedzieć, że w trosce o swoje skarby cesarz nawet nie sypiał. Wałęsał się całą noc, otoczony latarnikami i żołnierzami, gotowymi do jego obrony, i sprawdzał stodoły, piwnice, skarbce i wiele innych schowków, w których gromadził swój majątek. Pojechali słudzy do chaty kowala, a kiedy zbliżyli się na odległość strzału z łuku, omal nie skamienieli ze zdumienia: ziemia drżała tu strasznie pod stopami! Wymienili słudzy przerażone spojrzenia i gotowi już byli zawrócić, kiedy z lasku wyszedł jakiś chłopaczyna. Szedł spokojnie i pogwizdywał, chociaż pod nim ziemia trzęsła się jak w gorączce! — Co to?... Co się stało?! — zawołali słudzy. — Koniec świata?! — Gdzie tam! — roześmiał się chłopaczyna. — To chrapie Handak! Zawstydzili się słudzy swego strachu i ruszyli naprzód, chociaż drżały im jeszcze serca. A co myślicie! Takie chrapanie!... Takiego chrapania nikt jeszcze na świecie nie słyszał! Do kuźni kowala zawędrowali pod wieczór. Handak się już obudził i teraz, siedząc na progu, pykał z fajeczki. — Co za wieści przynosicie, dobrzy ludzie? — Bierz swój młot, kowalu, i chodź z nami! Masz się stawać przed przesławnym tagarem! — Dobrze, bracia! Handak wstał, a wtedy słudzy zobaczyli, że był to olbrzym — człowiek wielki i silny jak niedźwiedź. Miał czarną brodę opadającą aż na piersi i oczy figlarne jak dwie wiewiórki. 121 Kiedy wyszedł z chaty z młotem, wielkim jak wóz, na ramionach, słudzy przełknęli kilka razy ślinę: uchwyt młota był zrobiony z dębowego pnia! — To jest... że tak powiem... ładniutki młoteczek! — szczęknął zębami jeden ze sług. 122 I — Hm, tak — rzekł kowal. — Niczego sobie! — I ruszył naprzód wielkimi krokami. Słudzy biegli za nim, utkwiwszy oczy w wielkim młocie. Szli tak, aż dotarli do lasu. Kiedy wzeszło słońce, Handak zatrzymał się i podniósł rękę, jakby je pozdrawiał. Jednemu ze sług zdawało się, że słońce nawet odpowiedziało na to powitanie. — Co robisz, kowalu? — zapytał najstarszy sługa. — Mam znajomego na słońcu — odparł siłacz. — Także kowal... Słudzy popatrzyli po sobie i nic nie powiedzieli. Znowu szli i szli, aż doszli do malinowych krzaków; i nagle znaleźli się twarzą w twarz z niedźwiedziem! Ale co to za niedźwiedź! Wyglądał na ojca wszystkich niedźwiedzi — tak był gruby i duży jak dąb! — Dzień dobry, kowalu! — Dzień dobry, dziadku Martinie! Zdrowi chłopcy? — Zdrowi, zdrowi! — No to życzę szczęścia! — Do widzenia, do widzenia! Słudzy znowu popatrzyli na siebie i znowu nic nie powiedzieli. Nie powiedzieli również nic, kiedy kowal przywitał się z Lisicą, Orłem, z kumem Jeleniem i wieloma innymi zwierzętami w lesie. Ale ponieważ wszystkie drogi, choćby najdłuższe, mają swój koniec — doszli wreszcie do pałacu cesarza. Stawił się kowal przed tagarem. Tagar siedział na swoim złotym tronie, a wokoło niego stali dworzanie i tajni doradcy, wszyscy odziani w drogie futra i aksamity. Kiedy Handak wszedł, jego wielki młot znalazł się akurat na wprost okna, które zupełnie przesłonił, tak że w komnacie zapanował głęboki mrok. — Odsuń się od okna! — zawołał z przerażeniem najstarszy z dworzan. Handak odsunął się i promienie słoneczne znowu wpadły do komnaty. — Uklęknij przed przesławnym tagarem! — zawołał ten sam dworzanin. Kowal, nie zdejmując młota z ramienia, pochylił się nieco i młot dotknął sufitu; a od tego dotknięcia sufit pękł i zaczęły 123 się sypać kamienie i cegły. Jeden z kamieni spadł na najstarszego z dworzan, a jedna z cegieł — na dowódcę żołnierzy. Obydwaj rozciągnęli się jak dłudzy i zaczęli jęczeć. Wszystkich ogarnęło przerażenie. Rozległ się krzyk: — Nie kłaniaj sią! Nie kłaniaj! Wystarczy! Wystarczy! Wszyscy przeszli do innej komnaty. — Obedrzeć go żywcem ze skóry! — wrzeszczeli niektórzy z dworzan. — Obedrzeć go żywcem ze skóry i powiesić za język! — domagali się inni. — Obedrzeć go żywcem ze skóry, powiesić za język i biczować stu batami na raz! — wymyślali pozostali. W owej wrzawie rozległ się nagle głos skąpego tagara: — Milczeć! Wielmoże umilkli. Kowal stał spokojnie. Zupełnie jakby to nie on wywołał te wrzaski. — Ukarzę kowala w ten sposób, że mu każę zrobić tysiąc kłódek! Wszyscy zdziwili się; lecz cesarz był skąpcem, tylko jeśli szło 0 jego bogactwa, a nie o krew podwładnych: co go obchodzili dwaj poszkodowani, skoro mógł nic nie zapłacić kowalowi za jego pracę? „A potem, kiedy zrobi te kłódki — pomyślał sobie tagar — wtedy i tak obetniemy mu głowę. I nikt na świecie nie będzie miał takich kłódek jak moje..." Zaprowadzono Handaka do kuźni. Ale kiedy uderzył raz młotem w kowadło, kowadło weszło w ziemię. Szukano go okrągły tydzień 1 dopiero po tygodniu znaleziono na głębokości tysiąca sążni! Wtedy zrobiono specjalne, olbrzymie kowadło, jakiego drugiego nie było na świecie. Dwudziestu ludzi mogło na nim spać i jeszcze nie brakło miejsca dla dwudziestu pastuszych psów! Handak wziął kawał żelaza, ustawił na kowadle, a kiedy uderzył weń raz młotem, żelazo zmieniło się w kłódkę tak wielką jak koło wozu! Przyszedł tagar i przyjrzał się kłódce. Oczy jego błyszczały zadowoleniem. — Teraz dorobię do niej klucz — powiedział Handak. 124 ił — Jaki znowu klucz? Daj spokój z kluczem... Wypróbujmy wpierw kłódkę! Wypróbujmy czym prędzej! ' — Gdzie ją wypróbować, najjaśniejszy tagarze? — zapytał jeden z wielmożów. — Na szopie z pyłem — zadecydował skąpiec po chwili namysłu. Od razu utworzono wielki orszak, który ruszył ulicami miasta. Na czele jechał cesarski powóz, w którym siedział sam tagar, a obok niego na pięknej poduszce leżała ogromna kłódka. Za powozem kroczył milczący Handak, niosąc młot na ramionach; dalej szli najróżniejsi wielmoże, ustawieni według rangi i znaczenia. A cały orszak otoczony był szeregami żołnierzy ze szpadami w ręku. Powóz zatrzymał się przed szopą z pyłem i tagar wysiadł. — Chwileczkę, wielki tagarze! — zawołał zarządca szopy i otwierając drzwi, skoczył do wnętrza niby zobaczyć, czy wszystko jest tam w porządku. Ale widocznie nie wszystko było w porządku i zarządca musiał sam męczyć się z ustawieniem skrzyń z pyłem, gdyż czas mijał, a on się nie pokazywał... — Jego rzecz! — zawołał z gniewem tagar. — Powiesić kłódkę. Kilka sług podniosło kłódkę i zawiesiło ją na drzwiach szopy, a zebrani klaskali w dłonie i krzyczeli, ile sił: — Hura! Niech żyje! A lud patrzył w zdumieniu na to wszystko, dziwiąc się radości panów. — Przyprowadzić mi natychmiast najzręczniejszego złodzieja w kraju! — rozkazał tagar, a słudzy cesarza pobiegli z rozkazem do więzienia i przyprowadzili stamtąd najzręczniejszego złodzieja skazanego na karę dożywocia. — Otwórz tę kłódkę! — rozkazał tagar. Złodziejowi, który od razu przystąpił do dzieła, dano wszystkie narzędzia, które miał przy sobie w chwili, kiedy go złapano. — Jeśli otworzysz kłódkę, daruję ci karę, którą odbywasz! — zawołał tagar. — Jeśli nie otworzysz — każę ci ściąć głowę! Chociaż był to złodziej, to jednak i jemu miłe było jego zło- 125 dziejskie życie. Wziął się do roboty z nadzieją w sercu i pracował za pięciu — stukał, majstrował, ale kłódka pozostawała zamknięta. — Rozkaż, najjaśniejszy tagarze, żeby mi przyniesiono najcenniejsze narzędzie. Bez niego nie otworzę kłódki! — Jakie narzędzie? — zasępił się tagar. — Trawę drapieżników, najjaśniejszy tagarze! Słudzy rozbiegli się jak opętani — szukali wszędzie, pytali wszystkich, ale trawy drapieżników nie znaleźli. — Bez niej nie można wypróbować kłódki! — rzekł złodziej zadowolony, że pozostaje jeszcze przy życiu. W tej chwili od wewnątrz ktoś się zaczął dobijać do drzwi szopy. — Co się stało? — zapytał gniewnie tagar. — Najjaśniejszy tagarze... zarządca... — odważył się bąknąć jakiś dworzanin. — Niech go diabli wezmą!... A złodzieja wtrącić z powrotem do więzienia! — rozkazał grzmiącym głosem tagar. I słudzy znowu zawlekli złodzieja do lochu. — A teraz, kowalu — rzekł tagar — poszukasz trawy drapieżników i przyniesiesz mi ją! Jeśli nie przyniesiesz, każę ściąć ci głowę — jako karę za to, żeś mi poranił najstarszego z dworzan i dowódcę żołnierzy! Handak odparł: — Dobrze! — I ruszył w drogę. Doszedł do lasu. Poszedł prosto do krzaków malin i — tak jak się był spodziewał, spotkał tam dziada Martina. Dziad Martin miał pysk czerwony od malin i mruczał z przyjemności jak dziesięć niedźwiedzi razem wziętych. — Gdzie jest trawa drapieżników, dziadku Martinie? — spytał od razu kowal. Niedźwiedź podrapał się grubą łapą po karku i odpowiedział zakłopotany: — Nie gniewaj się, ale nie wiem. Może Lisica będzie wiedziała... Poszli razem i zastali Lisicę śpiącą w swojej norze. Widać było tylko czubek jej nosa. — Trawa drapieżników? — spytała ziewając. — Co to takiego? Tylko kum Jeleń może wiedzieć... 126 ł I Ruszyli wszyscy troje i zastali Jelenia walczącego ze swoim bratem o łączkę z soczystą trawą. Z trudem ich rozdzielili. — Trawa drapieżników? — mruknął Jeleń. — Wiele trawy zjadłem, ale tej trawy to jeszcze nie spotkałem. Hm!... Może Orzeł będzie wiedział... Orła zobaczyli, jak bujał wysoko pod chmurami. Przywołali go, a on opuścił się, zataczając łagodne kręgi. — Trawa drapieżników? — powiedział Orzeł. — Wcale się nie dziwię, że jej nie znacie. Był czas, kiedy było jej bardzo dużo na ziemi, ale teraz jest jeszcze tylko kilka kępek na szczycie góry Dad. — A jak się tam mogę dostać? — zapytał kowal. — Zanieść, to cię tam zaniosę, ale jeśli trafisz akurat wtedy, kiedy chmury z górami urządzają ucztę, wiedz, że się nie uratujesz! A poza tym -— jest jeszcze tam smok... I żebyś pamiętał, że tylko jeże znają tę trawę... Ale Handak nie miał wyboru. Powierzył młot pieczy dziada Martina i wsiadł na grzbiet Orła. Ten rozpostarł skrzydła i ruszył z miejsca. Niedźwiedź, Lis i Jeleń patrzyli długo za nimi, aż znik-nęli w błękicie nieba. Orzeł leciał przez cały miesiąc, a po miesiącu poczuł się nieco zmęczony. Był także i głodny. Wtedy nabrał nagle rozmachu i wylądował na księżycu. — Uf, jaki pustynny kraj! — powiedział z niezadowoleniem Orzeł. — Gdzież tu można co zjeść? Rzeczywiście, jak okiem sięgnąć, widać było tylko suchą, spaloną ziemię. — Chodźmy dalej — powiedział Handak. — Niemożliwe, żebyśmy nie znaleźli tu jakiegoś kowala... Szli jakiś czas, aż usłyszeli: bang, bang, bang! — No, widzisz! Była to kuźnia. Wędrowcy zbliżyli się do samotnej chaty, wzniesionej na skrzyżowaniu dróg, a kowal wyszedł im naprzeciw. Zdziwił się Handak, gdy zobaczył jego twarz. Kowal z księżyca miał jedno okrągłe oko na środku czoła, a poza tym był taki sam jak wszyscy ludzie. 127 — Oho! Skąd to przybywacie, dobrzy ludzie? — zapytał ich. — Aż z Ziemi, kowalu! — Tak? Dopiero co wyszedłem z domu i dlatego nic nie wiem... Tutaj, na księżycu, jest nas trzech braci: ja — kowal, drugi — oracz i trzeci — kucharz. A z nami jest nasz ojciec, stary Księżyc. Dziwiłem się, skąd tu się wziął ktoś obcy... No, ale co was właściwie sprowadza? Kiedy kowal z księżyca usłyszał, że przybysze są zmęczeni i głodni, od razu zaprowadził ich do domu ojca, starego Księżyca. Starzec nakrył do stołu, a Orła poczęstował całą owcą, którą ten przełknął natychmiast z wełną i ze wszystkim. — Teraz — rzekł Księżyc, gdy zaspokoił ich głód — przepraszam was, ale muszę pójść zapalić moją latarnię, bo zapadła już noc. Inaczej, kto wie, co sobie jeszcze pomyślą mieszkańcy Ziemi! I kusztykając Księżyc poszedł i zapalił latarnię wielką aż strach! Potem wrócił do domu i, podnosząc dwie deski w podłodze, spojrzał na Ziemię. Widać było stąd cały świat jak na dłoni. . 128 ' — Dobre masz oczy? — zapytał Księżyc. — Dobre — odpowiedział Handak — ale nie takie jak Orzeł! — W takim razie każ mu spojrzeć w dół! Spojrzał Orzeł w dół i zobaczył, jak tagar przechadza się gniewnie w oczekiwaniu na Handaka. — Dlaczego tagar jest taki zły? — spytał Księżyc. Handak wytłumaczył Księżycowi, że tagar czeka na trawę drapieżników. Ale skoro wyłącznie jeże ją znają... — Tylko tyle? — i Księżyc od razu pouczył Handaka, jak może trawę zdobyć. Gdy usłyszał rady starego Księżyca, Handak nie mógł dłużej z niecierpliwości ustać w miejscu. Pożegnał się, podziękował za wszystko i wsiadłszy na Orła sfrunął z księżyca. Pruli powietrze oświetlone wielką latarnią Księżyca — lecieli tak dziewięć tygodni, a po dziewięciu tygodniach zalecieli na szczyt góry Dad. Rosły tam różne trawy. Gdyby nie rady Księżyca, Handak nie wiedziałby, co robić. Tymczasem kazał Orłu stać na straży, a sam zaczął szukać legowiska jeżów. Szukał kilka godzin, aż w końcu znalazł. Od razu zabrał się do pracy: najpierw zbudował z gałązek coś w rodzaju kurnika, który ogrodził ze wszystkich stron; potem zrobił maleńkie drzwiczki na zawiasach i zamiótł dobrze ziemię przed drzwiczkami; po jednym przeniósł maleńkie jeżątka do kurnika, zamknął drzwiczki pierścieniem, przez który przewiesił kłódeczkę, a sam się starannie ukrył. Nie minęło wiele czasu, a Jeżyca wróciła do legowiska. — Dziatki, dziatki, gdzie jesteście?! Gdzie jesteś, Kolczyku? Szpileczko, chodź do mamy! Igiełko! Nikt jej nie odpowiedział. Przeraziła się Jeżyca nie na żarty i zaczęła szukać. Szukała, szukała... aż wreszcie natrafiła na kurnik. — Tu jesteście?! Tylko że jeżątka były zamknięte! — Poczekajcie chwilkę! Psbiegła Jeżyca co tchu, wyrwała garść trawy drapieżników i z trawą w pyszczku wróciła do drzwiczek z kłódką. Kiedy trawa dotknęła żelaza, dał się słyszeć szczęk, kłódka otworzyła się i upadła. 9 — Mladen 129 Jeżyca wzięła swoje małe i zaprowadziła z powrotem do legowiska, zadowolona, że na tym się skończyło. A Handak — czy myślicie, że nie był zadowolony? Wziął garść czerwonej jak krew trawy, włożył ją do kieszeni i już był gotów do drogi powrotnej, gdy nagle Orzeł zawołał: — Uwaga! Przybywał smok, strażnik góry Dad! Był stary, rzęsy i włosy miał długie aż do ziemi, zęby jak łopaty i paznokcie jak sierpy. — Coś ukradł, złodzieju? — zaryczał strasznym głosem. — Nic nie ukradłem — odpowiedział spokojnie Handak. — Wziąłem tylko odrobinę trawy wyrwanej przez Jeżycę... — Tak?! Niech zobaczę tę trawę — rzekł podejrzliwie smok. Ale Handak mu nie pokazał. Smok, rozgniewany, wypuścił przez nos kłąb czarnego dymu. — Wyzywam cię do walki! Jak się zmierzymy?! — Weźmiemy się za bary! — odpowiedział Handak. Zaczęli się zmagać. Kiedy smok cisnął Handaka, Handak poleciał aż do chmur, a gdy opadł znowu na szczyt góry, pogrążył się w ziemi aż do kostek. Kiedy Handak rzucił smoka, ten zawędrował za chmury, a kiedy spadł, pogrążył się w ziemi aż do kolan. Zapaśnicy stali przez chwilę, żeby nabrać oddechu, i znowu wzięli się za bary. Obaj byli silni. Żaden z nich nie mógł zwyciężyć! — Jeszcze trochę — obwieścił Orzeł — a przyjdą chmury i zaczną ucztować z górami... Handak wytężył siły i rzucił smoka prawie do domku Księżyca. Spadając, smok pogrążył się w ziemi do pasa. Wtedy Handak skoczył, żeby uderzyć go w czaszkę, lecz przeklęty smok rozkopał ziemię swoimi zębami niczym łopatami i oswobodził się z uwięzi. — Orle! Orlątko! — zawołał smok. —- Wydłub Handakowi oczy, a dam ci jego ciało na pożarcie! — Orle, wydłub smokowi oczy — zawołał Handak — bo przyjaciół poznaje się w potrzebie! Orzeł szanował przyjaźń. Rzucił się na smoka i oślepił go, a Handak go dobił. 130 f Lecz w tej samej chwili usłyszeli grzmoty — przybywały chmury na ucztę z górami! — Wsiadaj prędko! — zawołał Orzeł. — Wsiadaj! Handak wskoczył mu na grzbiet, ale mimo że Orzeł ruszył w mgnieniu oka, czarna chmura zdążyła uderzyć kowala w czoło. Orzeł niósł go zamroczonego przez, dłuższy czas i dopiero znacznie później powiew wiatru przywrócił Handakowi przytomność. W powrotnej drodze cały czas padał deszcz i śnieg, szalały zawieruchy i burze, ale w końcu, mimo to, przybyli szczęśliwie na miejsce. Tymczasem tagar w swoim pałacu gryzł paznokcie z niecierpliwości. Kiedy słudzy obwieścili mu, że Orzeł z Handakiem wylądował na dachu pałacu, tagar włożył koronę i usiadł na swoim złotym tronie. Handak ucałował Orła, podziękował mu za pomoc, a Orzeł odleciał do lasu, aby zanieść swoim przyjaciołom wieść, że wrócili cało. A kowala zaprowadzono przed cesarza. — Gdzie jest trawa? — spytał tagar. — Oto ona! — Przyprowadźcie prędko z więzienia złodzieja! — rozkazał tagar, któremu z niecierpliwości skrzywiła się korona na głowie. I znowu do szopy z pyłem wyruszył długi orszak. Złodziej wziął do ręki trawę drapieżników, powąchał ją, kichnął i dotknął kłódki wielkiej jak koło wozu. Dotknął jej raz, drugi, trzeci... Nic z tego! Kłódka trzymała się tak samo silnie jak przedtem! — Na co czekasz, złodzieju?! — wrzasnął tagar tak groźnie, że biedny złodziej zmuszony był wyznać: ¦— Najjaśniejszy panie, podobnie mocnej kłódki nie było jeszcze na świecie i nigdy już nie będzie! Nawet trawa drapieżników nie może jej otworzyć... Któż mógłby opisać radość cesarza! — Ściąć głowę złodziejowi! — rozkazał. I w mgnieniu oka kaci wykonali wyrok. — A ty, kowalu, do roboty! Masz jeszcze wykonać dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć takich samych kłódek... 132 — Wielki tagarze — odważył się bąknąć jakiś dworzanin — wewnątrz zamknięty jest zarządca... Niech kowal dorobi najpierw klucz... — Co? — wrzasnął tagar, a dworzanin, słysząc jego donośny głos, zaczął się trząść jak osika. — Miałby tracić czas? Kłódki niech robi, kłódki! Może chcielibyście, żeby mnie okradli wszyscy złoczyńcy?! Zarządca szopy z pyłem pozostał więc w zamknięciu, usychając z głodu i pragnienia. Tagar wrócił do pałacu, a Handak — do lasu, skąd zabrał swój młot, który zostawił pod opieką dziadka Martina. I zaczął Handak robić kłódki — wszystkie duże jak koła wozu. A gdy tylko gotowa była jedna kłódka, ustawiał się uroczysty orszak i kłódkę zawieszano z wielką pompą na drzwiach skarbca, magazynu czy piwnicy. I — co za dziwny przypadek — zarządca skarbca, magazynu czy piwnicy przed zawieszeniem kłódki wchodził zawsze do środka, przypominając sobie nagle, że niby ma coś sprawdzić; naprawdę jednak chciał jeszcze coś sobie przywłaszczyć, tym razem już po raz ostatni, wiedząc, że po zamknięciu kłódki nie będzie mógł więcej okradać tagara. I zawsze zawieszano kłódkę na drzwiach, a zarządca pozostawał wewnątrz! W ten sposób zamknięto dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu zarządców, którzy przypłacili życiem swoją chciwość. Jeden tylko pozostał żywy, a zbawił go przypadek. Tagarowi wpadło nagle na myśl zwołać zarządców na naradę; zapragnął nałożyć na lud nową daninę: „Daninę od ludzkich palców". Rozmyślał tagar, że jeśli nawet niektórzy biedacy obetną sobie umyślnie palce, to jednak nie obetną wszystkich palców u rąk i nóg. Tak czy inaczej, coś na tym zarobi! Lecz w swojej sali narad tagar zobaczył, że stoi przed nim jeden tylko zarządca: ostatni z tysiąca zarządców. — A gdzie są pozostali? — Zamknięci tam, gdzie pełnili służbę, najjaśniejszy tagarze! — szepnął ostatni zarządca. Tagara ogarnął okropny gniew! Tysiąc zarządców też przecież 132 wchodziło w skład jego majątku. A teraz z tysiąca pozostał tylko ten jeden, i to najgorszy ze wszystkich: zarządca magazynu z pawimi piórami! Zasępiony, rozkazał cesarz przywołać kowala. — Co z ciebie za podlec! — zawołał tagar, kiedy Handak wszedł do komnaty. — Zostawiłeś mnie bez zarządców! — Ja? — zapytał zdumiony kowal. — Gdzie są klucze do kłódek?! — Rozkazałeś mi, żebym nie robił kluczy! Dzień i noc kułem tylko kłódki... Tagar włożył koronę na głowę i, gniewnie tupiąc nogą, zawołał o powóz. — Jedziemy do szopy z pyłem! Aż litość brała, kiedy się patrzyło na nędzny orszak, który wyruszał z pałacu, aby sprawdzić, czy da się jeszcze uratować pierwszego zarządcę, który był najdłużej zamknięty! W orszaku był tagar, był Handak z młotem na ramieniu i był jeszcze ten najgorszy, pozostały przy życiu zarządca — oraz trzech latarników. Tylko tylu... Zatrzymali się wszyscy przed szopą. — Złam kłódkę! — rozkazał tagar. — Moją pracę? Pracy swojej nie niszczę! — Tak?! — wrzasnął rozjuszony tagar. — Wojsko! Niech przyjdzie wojsko! Ale cierpliwość Handaka doszła kresu. — Tego ci się zachciewa?! — zawołał, a od jego głosu zadrżały domy. — Dobrze zatem! Patrz! I okręcając młotem w powietrzu, uderzył z olbrzymią siłą w ścianę szopy z pyłem. Murowana szopa rozleciała się jak skorupa jajka, rozleciały się skrzynie, a czarny pył pokrył ziemię! A od potężnego uderzenia Handaka rozpętał się wiatr, który zmiótł wszystko i wzniósł chmarę pyłu aż do nieba. Kiedy najgorszy zarządca i latarnicy przyszli do siebie, z taga-ra — ani śladu. Szukają tam, szukają tu — nie ma go nigdzie! Zarządca podniósł przypadkowo głowę do góry — i co zobaczył? Chmara pyłu uniosła się aż do księżyca, rozpraszając się dopiero 13$ tam w górze, a tagar wisiał na czubku złotego sierpa na niebie! Koniec sierpa przedziurawił jego atłasowe spodnie, a tagar lewą ręką trzymał koronę na głowie, a prawą i obiema nogami wywijał w powietrzu jak karaluch! Tak się wiercił, aż rozdarł zupełnie spodnie i zaczął spadać. Spadał i spadał, aż zatrzymał się dopiero w miejscu, gdzie stała kiedyś szopa z pyłem. I tagar sam się w pył zamienił! Wszyscy mieszkańcy miasta poczęli wznosić radosne okrzyki; otoczyli Handaka, usiłując podnieść go do góry, ale ponieważ kowal trzymał młot na ramionach, nie mogli go żadną miarą ruszyć z miejsca! — Niech żyje Handak! — zawołał ktoś. —- Niech żyje tagar Handak! 134 — Ano, dajcie mi spokój — odpowiedział kowal. — Czy to dla mnie zawód? I siłacz Bandak odszedł, niosąc młot na ramionach; szedł, szedł, aż dotarł do swojej chatki. A ponieważ był zmęczony, położył się zaraz spać. I jeśli czujecie kiedy, że ziemia drży pod waszymi stopami, nie bójcie się! Nie macie czego się bać. To Handak-kowal chrapie. Ale, moi mili, co to będzie, kiedy się obudzi?... IGŁA I NOŻYCE Baśń żydowska /jył sobie raz pewien stary, bardzo stary krawiec. Od starości wzrok jego tak osłabł, że nie potrafił przewlec nitki przez igłę. A był tak biedny, że rzadko miewał co jeść. Stary krawiec miał trzech synów. Ale jeśli miał trzech synów, to czy myślicie, że mu przez to było lżej znosić biedę? Najstarszy syn był sługą u bogacza, a nie na próżno powiada się, że lepiej umrzeć niż służyć bogaczowi. Drugi syn był nauczycielem w chederze*, a jeżeli widzieliście kiedy, żeby nauczyciel chederu był syty, to mi go pokażcie, niech i ja go zobaczę. Trzeci syn, najmłodszy, pomagał ojcu. Ale jeśli stary krawiec nie miał roboty, to powiedzcie mi, proszę, w czym miał mu pomagać? Marnowały się więc jego dzielność i pracowitość. Wreszcie stary krawiec zrozumiał, że zbliża się kres jego życia. Pewnego wieczoru położył się do łóżka i przywołał do siebie swoich synów. — Ja, moje dzieci — zaczął — żyłem dziewięćdziesiąt lat i to wystarczy mi. Teraz czuję, że już mi przyjdzie zasnąć, aby się więcej nie obudzić. Lecz przed zamknięciem oczu na zawsze chcę każdemu z was coś zostawić, żebyście wspominali mnie z miłością, kiedy mnie już nie będzie. * Cheder — początkowa religijna szkoła żydowska. 136 Na próżno żalili się synowie, na próżno płakali! Starzec słuchał ich w spokoju, aż wreszcie rzekł: — Tobie, mój najstarszy synu, pozostawiam wszystkie sprzęty, jakie mam w domu. Wiele ich nie ma, dobre nie są, ale zawsze to lepiej niż nic. Kiedy się ożenisz, mogą ci się jeszcze na coś przydać... Ucałował ojca najstarszy syn, podziękował i cofnął się, ustępując miejsca drugiemu z braci. — Tobie, mój drugi synu, przeznaczam tę odrobinę odzieży, jaka mi została. Wiele jej nie ma, cała nie jest, ale może coś sobie z niej wybierzesz... Ucałował ojca drugi syn, podziękował i cofnął się ustępując miejsca młodszemu bratu. — Tobie, mój najmłodszy synu... — zaczął po raz trzeci starzec... Lecz od razu umilkł. Cóż mógł ofiarować temu chłopcu, kiedy wszystko, co miał, oddał już pozostałym synom? — Nie szkodzi, ojcze — powiedział, płacząc, najmłodszy syn, kiedy zrozumiał kłopot ojca. — Obyś tylko był zdrów... Myślał starzec i myślał... Nie chciał zostawić syna bez cząstki swego i tak już niezmiernie ubogiego dobytku, zwłaszcza że był to chłopak najdzielniejszy i najbardziej go krawiec kochał. Nagle twarz starca zajaśniała radością. — Już wiem! Tobie, mój najmłodszy synu, zostawiam moją igłę i nożyce. Strzeż ich, jak ja ich strzegłem, i wiedz, że w rękach pracowitego człowieka dar ten jest cenniejszy niż wszystko to, co dostali twoi bracia! Płacząc, ucałował ojca najmłodszy syn, podziękował, ale nie zdążył się cofnąć. Starzec zamknął oczy i oddał ostatnie tchnienie. Napłakali się synowie, pochowali ojca jak przystało, każdy wziął swoją część spadku, a najstarszy syn odezwał się tymi słowy: — Bracia moi, razem będzie nam ciężko dać radę! Ja, widzicie, przeprowadzę się do mego bogacza, ty pójdziesz do chederu, a najmłodszy z nas... najmłodszy... — Nie troszczcie się o mnie, dam sobie i ja radę... — Jeśli dasz sobie radę, tym lepiej! Poszli sobie bracia, każdy z tobołkiem na placach, a najmłodszy 237 pozostał sam w domu. Spoglądał na gołe ściany, spoglądał przez okno... Cóż miał robić w tej pustej chacie? Wetknął igłę i nożyce do kieszeni i ruszył w drogę. Wędrował dzień, wędrował dwa, wędrował dziewięćdziesiąt dziewięć dni. Pewnego dnia dotarł do królewskiego pałacu. Zaczął chodzić pod oknami, wołając co sił: — Majster krawiecki! Majster krawiecki! Tego dnia król wstał lewą nogą z łóżka. Zrugał królowę, skrzyczał swoich dworzan, a teraz siedział, posępny, na swoim złotym tronie, zastanawiając się, na kim mógłby jeszcze wylać żółć, aby się wreszcie uspokoić. I gdy tak właśnie rozmyślał, usłyszał wołanie krawca. — Kto to woła?! Kto ośmiela się hałasować pod moimi oknami?! — Krawiec, najjaśniejszy panie... Król w jednej chwili poczerwieniał jak piwonia i wrzasnął tak okropnie, że aż zadzwoniły ordery na piersiach dworzan. — Co?! Krawiec?! A dlaczego hałasuje?! Czym on jest lepszy od moich dwustu krawców, którzy pracują w milczeniu?! — Nie wiemy, najjaśniejszy panie... — Kto mu kazał tak krzyczeć? Biada nam! — żalili się dworzanie. Ale król nie słuchał przestraszonych szeptów dworzan, tylko rozkazał grzmiącym głosem: — Przyprowadzić go tu: żywego czy umarłego! Już ja go nauczę rozumu!... Rozległy się krzyki, zgiełk, szczęk broni! Myślałby kto, że wojsko przygotowuje się do jakiejś bitwy! A wszystko to z powodu biednego krawczyka, który, nie podejrzewając, co się święci, wołał dalej pod oknami: — Majster krawiecki! Majster krawiecki! Szyję, łatam, przerabiam, reperuję, nicuję! Otworzyły się wrota pałacu i straż w stalowych zbrojach rzuciła się na krawczyka gromadnie, zachęcając się nawzajem: — Łapać go! — Trzymać krawca! — Żeby tylko nie uciekł! „Kogo tak szukają?" — dziwił się w duchu krawczyk i począł rozglądać się dookoła, zdumiony. 138 Ale w tej samej chwili osaczono go, związano jak worek, zaprowadzono pod eskortą zbrojnego orszaku na górę i rzucono na kamienną posadzkę w tronowej sali króla. Wszystko to stało się tak szybko, że krawczyk nie miał czasu nic zrozumieć. — Dlaczego hałasujesz, nikczemniku?! — zapytał go król. — Chwalisz się, że taki z ciebie majster? Dobrze, zobaczymy! Do ju- 239 tra rana masz mi uszyć stalowy strój, którego nie mogłaby przebić strzała ani przedziurawić dzida! Pamiętaj, strój ma być z samej stali i podobny do ubioru, który w tej chwili noszę! Jeśli uszyjesz taki strój, pozwolę ci nazywać się Krawcem Mojej Królewskiej Mości. Jeśli nie — rozkażę katu skrócić cię o głowę. Rzekłem! Wciąż jeszcze oszołomiony, krawczyk zobaczył, że go podnoszą i niosą ku wyjściu. — A nie zapomnij o kieszeniach! — zawołał jeszcze za nim król. — Potrzeba mi dużo kieszeni! Pchany i poszturchiwany, krawczyk znalazł się wkrótce w komnacie pełnej wielkich arkuszy stalowej blachy. Strażnicy zamknęli go wewnątrz i poszli sobie, a krawczyk pozostał sam, usiłując bezskutecznie znaleźć wyjście z nieszczęścia, które go spotkało. „Po cóżem wołał pod oknami tego wariata?! — wyrzucał sam sobie. — Czyż nielepiej było mi wołać na rynku? A tak oto, cze-gom się doigrał!" Rozmyślał tak i dręczył się biedny krawczyk, a tymczasem godziny mijały bezpowrotnie. W komnacie, w której go zamknięto wraz z arkuszami blachy, robiło się coraz ciemniej, aż wreszcie zmęczony i głodny krawczyk zasnął. Wtedy nożyce wyskoczyły z jego kieszeni i zaczęły ciąć arkusze blachy z taką łatwością, jakby to były zwykłe kawałki sukna! Ale nie myślcie, że cięły byle jak! Skądże znowu! Najpierw skroiły rękawy, potem kolejno pozostałe części ubioru, aż wreszcie skroiły cały, żądany przez króla strój. Pracowały tak nożyce w milczeniu, a później wróciły grzecznie do kieszeni krawczyka śpiącego cały czas jak suseł. Wtedy wyskoczyła ze swego miejsca igła i zaczęła skrojone kawałki blachy zszywać. Pruła igła powietrze z szybkością myśli i w mgnieniu oka królewski strój był gotowy. I choć był ze stali, nie był sztywny, jak wypadałoby sądzić, lecz miękki jak odzież z sukna, a ponieważ był mądrze i dowcipnie skrojony, miał wszelkiego rodzaju kieszenie: i duże, i średnie, i małe. O świcie dał się słyszeć za drzwiami odgłos kroków. To przyszli strażnicy w towarzystwie kata, aby zawieść krawczyka przed króla. Ale kiedy zobaczyli stalowy strój, zaniemówili wszyscy — po- 140 dobnego odzienia nikt nigdy nie widział i nikt nawet o takim odzieniu nie słyszał! A krawczyk spał wciąż w kącie i o niczym nie miał pojęcia! — Mistrzu, wstawaj! — zawołał wreszcie jeden ze strażników. Krawczyk otworzył najpierw jedno oko, potem — drugie, potem oboje oczu na raz; i pierwszym człowiekiem, którego dostrzegł, był kat, patrzący nań z gniewem, zły, że nie będzie mógł ściąć mu głowy. Ale krawczyk nie wiedział o tym i zawołał: — Brzydki zawód wybrałeś sobie, kacie! — Więc to tak?! Kpisz sobie jeszcze ze mnie! — wrzasnął kat. — Za drugim razem już mi się nie wymkniesz! Ja ci to mówię!... Zdumiony krawczyk spojrzał po obecnych i zauważył stalowy strój. Był on jota w jotę taki sam, jaki miał na sobie król. Osłupiawszy ze zdumienia, otworzył krawczyk usta, chcąc o coś zapytać, lecz nie zdołał znaleźć odpowiednich słów i tak z otwartymi ustami pozostał. — Prosimy, abyś udał się z nami do króla, czcigodny mistrzu! — wyjąkał wreszcie jeden ze strażników. Nic nie rozumiejąc, krawczyk wstał i prowadzony przez straż ruszył do komnaty, w której oczekiwał go król. Na czele kroczył strażnik, niosący stalowy ubiór, a na końcu — kat, snujący plany zemsty. Król najpierw obejrzał żądany strój ze wszystkich stron, a potem przymierzył. Stalowy ubiór leżał na nim jak ulał! — Hm... tak... — burknął król. — Dobra robota! Pozwalam ci nazywać się Krawcem Mojej Królewskiej Mości! ,,Dobre i to! — pomyślał w duchu krawczyk. — Lepiej Królewskiej Mości niż kata..." Od tej chwili zaczęli się doń schodzić możni wraz ze swymi żonami, a nawet dziećmi, aby im szył odzież. Krawczyk miał pełne ręce roboty — ale czy ktoś się kiedy skarżył, jeśli miał robotę? Kat jednak nie dawał za wygraną, rozmyślając dzień i noc, jak mógłby zgubić krawca. Dlatego któregoś dnia padł do stóp króla, wołając rozdzierającym głosem: — Najjaśniejszy panie, pozwól mi mówić! Doprawdy, z miłości do ciebie nie mogę więcej milczeć! 141 — Mów, ale krótko — przyzwolił, zasępiwszy się, król. — Najjaśniejszy panie, powodzenie uderzyło krawczykowi do głowy! Skoro zrobił ubiór ze stali, chełpi się teraz wszędzie, że jeszcze piękniejszy strój potrafiłby uszyć ze złota! — Ze złota?! — zawołał król, a oczy jego zapaliły się chciwością. — Cały, caluteńki ze szczerego złota, najjaśniejszy panie! A guziki z drogich kamieni!... ' — Przyprowadzić mi tu krawca!!! — ryknął król. — Ośmiela się kpić z mojej dobroci! Kat pobiegł co sił i przyprowadził krawczyka. — Podobno chełpiłeś się, że potrafisz uszyć strój ze złota?! — zapytał król. —¦ Niczym się nie chełpiłem — odpowiedział ze strachem krawczyk. — Milcz! Śmiesz się naigrawać z mojej dobroci?! Do jutra rana ma być gotowy strój! A guziki niech będą z drogich kamieni! Inaczej — kat nauczy cię rozumu!... Rzekłem! Krawczyk odszedł zmartwiony i zamknął się w swoim pokoju, przeklinając chwilę, w której zjawił się w królewskim mieście. Ale co za korzyść z przeklinania? A kat tymczasem nie może się już doczekać jego głowy... Gdy tak krawczyk siedział i bolał nad swoim losem, usłyszał nagle cienki głosik — tak cienki jak nitka: — Co się stało, krawczyku? Dlaczego jesteś smutny? Spojrzał krawczyk w prawo, spojrzał w lewo, spojrzał w górę, spojrzał w dół. Kto to mówi? — Nie szukaj tak daleko! — roześmiał się cienki głosik. — Krawczyku, szukaj bliżej! Tak, zgadliście! To był głosik igły. A nożyce również się roześmiały i powiedziały grubym głosem: — Bliżej, krawczyku, poszukaj bliżej! — Powiedz nam, co ci leży na sercu? — zachęcała igła, a krawczyk opowiedział im całe zdarzenie. — Czy to wszystko? Skoro uszyłyśmy stalowy strój — uszyjemy i ze złota, nie bój się! Czy myślisz, że na próżno zostawił nas 142 \ tobie twój ojciec? Chciał przecież, abyśmy się o ciebie troszczyły! Idź do króla i zażądaj złota, a o resztę postaramy się same. Żebyście wiedzieli, jak się biedny krawczyk ucieszył! A jak dziękował swoim dobrym przyjaciołom, których staruszek-ojciee zostawił mu w spadku! Od razu pobiegł do pałacu i przyniósł wszystko, co trzeba. — Tak, dobrze! A teraz połóż się spać, krawczyku, i zostaw nas samych! Uszczęśliwiony krawczyk nie czekał dłużej i, jak człowiek pozbawiony trosk, ledwie oparł głowę o poduszkę, wnet zmorzył go sen. Ale, widzicie, przeklęty kat nie mógł zasnąć, bo dręczyła go myśl, żeby krawczyk nie wymknął mu się z rąk. Cichutko, cichuteńko zakradł się do okna pokoju Krawca Królewskiej Mości i zajrzał przez szybę. A tam... wielki Boże! Igła i nożyce pracowały same tak, jak nie potrafiłoby pracować dwudziestu mistrzów krawieckich razem wziętych, a krawczyk spał w najlepsze, założywszy ręce pod głowę! — Ach, to tak?! -— ucieszył się kat. — Teraz, ptaszku, mam cię w swoim ręku! Następnego ranka król wdział złoty strój z guzikami z drogich kamieni i z wielkiego zadowolenia raczył wynagrodzić krawczyka łaskawym uśmiechem. Ale ledwie krawczyk wyszedł, przed królem znowu zjawił się kat. Rzucił się do stóp króla i wrzasnął jak opętany: — Najjaśniejszy panie, pozwól mi mówić! Doprawdy, z miłości do ciebie nie mogę więcej milczeć! — Mów — odparł król, gładząc dłonią złoty strój, który iskrzył się tak, jakby słońce zeszło z nieba i weszło do królewskiej komnaty. — Najjaśniejszy panie, odkryłem tajemnicę krawca! Ten oszust ma zaczarowaną igłę i nożyce, które same za niego pracują!... — Same? — zdziwił się król. — Same, najjaśniejszy panie! Gdybyś, najjaśniejszy panie, miał je we władaniu, mógłbyś mi kazać szyć setki złotych i srebrnych strojów i byłbyś najbogatszym królem na całym świecie!... — Niech się tu stawi krawiec!! — wrzasnął tedy król. — Kpi 143 sobie ze mnie najwidoczniej! Jak ośmiela się chować przede mną takie cudowne narzędzia?! Kat pobiegł tak prędko, iż z trudem łapał oddech, i w jednej chwili przywiódł krawczyka przed króla. — Gdzie jest igła? Gdzie są nożyce?! — zawołał król. Krawczyk zbladł z gniewu. Jak mógł dać królowi igłę i nożyce otrzymane od ojca? — Najjaśniejszy panie, uszyję ci tyle ubrań, ile tylko zechcesz — i królowej, i komu rozkażesz, ale igły i nożyc ci nie dam! — Nie dasz?! — Nie dam! Król posiniał z wściekłości. Podskakiwał na tronie jak kogut i ze złości nie mógł wydobyć słowa. Wreszcie rozkazał w wielkim gniewie: — Kacie, zetnij mu głowę! — Rozkaz! — zawołał nikczemny kat i, podnosząc miecz, zamierzył się na krawczyka. Czyż biedny człowiek mógł się jeszcze sprzeciwiać? Drogie były mu narzędzia otrzymane od ojca, ale jeszcze droższe było mu życie... — Dobrze, królu — powiedział krawczyk. — Jeśli tak, oto są narzędzia... Wyjął igłę i nożyce i położył je przed królem, gdy tymczasem kat kipiał i pienił się ze złości. Krawczyk znowu wymknął mu się z rąk! Król rozkazał, by przyniesiono mu jedwab i aksamity, purpurę, atłasy i gronostajowe futra; a gdy mu to wszystko przyniesiono, zawołał grzmiącym głosem: — Ty, igło, i wy, nożyce, bierzcie się do roboty! Ale ani igła, ani nożyce nie przejęły się jego krzykiem. Jakby nic nie słysząc, leżały spokojnie na swoim miejscu, tak iż rzekłbyś, że są to zwyczajne, najzwyklejsze narzędzia! — Czy nie słyszycie?! Chcę, abyście mi uszyły najpiękniejsze szaty na świecie! — zawołał ponownie król. Lecz igła i nożyce nie chciały dlań pracować, więc nie ruszały się z miejsca. 144 ii Rozzłościł się tedy król i chociaż był królem, wziął sam w rękę igłę, chcąc przynaglić ją do pracy. Ale igła szarpnęła się nagle i w mgnieniu oka zaszyła królowi wargi tak, że nie mógł otworzyć ust i wydobyć ani słowa! A tymczasem nożyce rzuciły się na kata i jednym cięciem obcięły mu głowę. Potem igła i nożyce znowu schowały się do kieszeni krawczyka, który wyszedł spokojnie z pałacu, bo nikt nie odważył się go zatrzymać. Prędko oddalił się od pałacu, wyszedł z królewskiego miasta i znalazłszy się na polu, nie oglądając się, powędrował prędko naprzód. Wieczorem zauważył jakieś ogniska, a wokoło nich — grupki ludzi, jakby uciekinierów. Ludzie ci siedzieli, zatroskani, obok swoich tobołków i milczeli. — Co się stało, dobrzy ludzie? — zapytał zbliżając się krawczyk." — Ach, biada nam, biada! — odpowiedziała jakaś kobieta. — Nieszczęście i przekleństwo spadły na nasze głowy, zmuszając nas do ucieczki z kraju, w którym żyliśmy od dziada pradziada!... Krawczyk podszedł do ogniska, a kobieta poczęła mu opowiadać: — Kraj nasz nawiedził Żelazny Człowiek. Gdy uderza pięścią w dom, mury rozsypują się, jakby były z piasku. Depcze pod nogami niemowlęta. Zabija, grabi i niszczy. Wszedł do najbliższej wsi granicznej i spustoszył ją. Potem przeszedł do drugiej, stamtąd — do grodu, potem jeszcze do innego... Wojsko wyruszyło, żeby z nim walczyć, lecz Żelaznego Człowieka nie można zgładzić ani mieczem, ani zatrutą strza-fą! Nieubłaganie kroczy wciąż naprzód, siejąc śmierć i zniszczenie! My uciekliśmy mu z drogi, ale kto wie, czy nie porozwalał nam już naszych domów, równając je z ziemią... Kobieta płakała, a słuchając jej opowieści płakali i pozostali uciekinierzy, a wraz z nimi zapłakał i krawczyk. Pocieszał biednych uciekinierów, jak mógł, ale cóż mógł poradzić? Zmartwiony, pożegnał się i ruszył dalej w drogę. Szedł długo, aż dotarł do jakiegoś lasu. Nie myślcie, że był to 10 — Mladen 145 las jak wszystkie inne! W owym lesie drzewa rosły tak blisko siebie, że ptak nie zdołałby między nimi przefrunąć! Zatrzymał się krawczyk i począł się naradzać ze swoimi towarzyszami — nożycami i igłą. — Ja — powiedziała igła — nie bardzo wiem, jak mogłabym ci tutaj pomóc... — A czyż mnie nie ma?! — zawołały nożyce. — Czy mnie nie bierzecie już pod uwagę? I w jednej chwili skoczyły i — ciach, ciach, poczęły ścinać olbrzymie drzewa jak cienką słomkę. Nożyce pracowały tak długo, aż wycięły w lesie ścieżkę, którą krawczyk mógł dotrzeć do samego środka lasu, gdzie stała chatka. Mieszkał w niej cadyk*. — Wiedziałem, że dostaniesz się tutaj do mnie, krawczyku, mimo tych gęsto rosnących drzew — powiedział cadyk. — A wy, nożyce, czyście się nie zmęczyły? — Mogłybyśmy ściąć jeszcze dwa takie lasy! Cadyk pogładził białą brodę, uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Dobrych towarzyszy zostawił ci twój ojciec, krawczyku! Z nimi zawędrujesz tam, gdzie jeszcze nie postała ludzka noga, i będziesz mógł pomóc biednym ludziom, których spotkałeś na swej drodze. Zdziwił się krawczyk słysząc słowa cadyka. Skąd cadyk wiedział, że biedny krawczyk dojdzie do tego lasu, i skąd wiedział, z kim się spotkał na drodze? Lecz cadyk mówił dalej, więc krawczyk nadstawił uszu i słuchał. — Dowiedz się, krawczyku — powiedział cadyk — że wprost nad naszymi głowami, wysoko w górze, znajdują się wielkie wrota niebios. Musisz się tam wspiąć, a Słońce pomoże ci pokonać Żelaznego Człowieka. Przestraszył się nieco nasz krawczyk słysząc słowa cadyka! Wszystko dobrze — ale wdrapać się aż do nieba i jeszcze rozmawiać ze Słońcem, to już wydało mu się za wiele! Spojrzał ze zdziwieniem na nożyce, a nożyce powiedziały z wahaniem: * Cadyk — duchowny żydowski. 146 — Tutaj, krawczyku, znowu ja nie bardzo wiem, jak mogę ci pomóc! — A czyż mnie nie ma?! — zawołała igła. — Czy mnie już nie bierzecie pod uwagę? I w jednej chwili — hop! wyskoczyła w powietrze i zaczęła podskakiwać w górę. Krawczyk zauważył, że igła wyszywa drabinę, a tak wspaniałą, jakiej nikt jeszcze nie widział: drabinę z jedwabiu, prowadzącą prosto, prosto w górę! — Ihi, ihi! — wołała cienkim głosikiem igła. — Za mną, krawczyku! Ihi, ihi! 147 — Idź, synu, i nie bój się! — powiedział cadyk. — Przecież dla siebie niczego nie żądasz... Odetchnął krawczyk głęboko i uchwycił się jedwabnej drabiny; odetchnął jeszcze raz i zaczął się wspinać. A igła, szyjąc, wołała wciąż zachęcająco. Drabina rosła w górę. Wspiął się krawczyk odrobinę, a kiedy spojrzał w dół, zobaczył, że znajduje się już nad zielonymi wierzchołkami drzew! — Wyżej, krawczyku, wyżej! — zawołał jastrząb mknący w bezkresach przestworzy. I krawczyk wspinał się coraz wyżej i wyżej. Kiedy czuł się zmęczony, przystawał na chwilę i spoglądał w dół. Ziemia pozostała daleko i była mała, coraz mniejsza! Nawet śmiały jastrząb nie odważał się już tu fruwać i zadowalał się zataczaniem szerokich kręgów gdzieś tam — znacznie niżej. Przestraszył się krawczyk samotności, która go otaczała — wiszącego u cienkiej, jedwabnej drabiny! Ogarnęła go gorąca tęsknota za ludźmi i za zwykłym, ludzkim gwarem. ,,A jeśli drabina się urwie?" — pomyślał krawczyk i krew zastygła mu w żyłach. Ale w tej chwili posłyszał cieniutki głosik igły: — Ihi, ihi. Wyżej, krawczyku, wyżej! Zachęcony tym pokrzykiwaniem, wspinał się dalej. Kto wie, ile trwała ta wspinaczka! Jedni powiadają, że rok, inni — że siedem lat. Wreszcie, podnosząc czoło, ujrzał krawczyk biały mur, a pośrodku muru — wielkie wrota niebios! Uchwycił się obiema rękami żelaznych uchwytów i — hop! wskoczył do środka. Przymknął aż oczy, oślepiony blaskiem nieba! Płonęły tam gwiazdy jak niezliczone znicze; kilkanaście młodych gwiazd tańczyło i śpiewało. Kiedy krawczyk przyzwyczaił się do nadzwyczaj silnego światła, począł ostrożnie stąpać po posadzce z chmur. Zupełnie jakby szedł po sprężynach! Wreszcie doszedł do miejsca, gdzie kończyły się chmury i zaczynała bezkresna przestrzeń pokryta gwiaździstym pyłem. Szedł przez ten pył długo, długo, a stopy jego wydeptały w nim drogę, którą widać po dziś dzień. Przechodził obok beczek z deszczem i gradem, widział góry śniegu przygotowane na zimę, a w wielkim budynku znalazł groźne błyskawice. Widział skrzynie z grzmotami i jaskinię burz, do któ- 148 , r rej wejście zatarasowane było ciężkim głazem, widział skarbiec tęczy i magazyn z purpurą do malowania zachodów. A wszystkiego pilnowały gwiazdy, które patrzyły nań ze zdziwieniem, lecz nie mówiły ani słowa: w niebie, tak samo jak na ziemi, straż nie miała prawa ucinać pogawędek! Idąc wciąż naprzód, dotarł krawczyk do pałacu o "złotych murach. Dookoła pałacu kręciło się mnóstwo gwiazd: wszystkie one tłoczyły się i pchały, a gwiazdy pilnujące porządku uspokajały te, które były zbyt natrętne. — Co się stało? — zapytał krawczyk. — Wychodzi Słońce! Wychodzi Słońce! — odpowiedziało równocześnie kilka gwiazd, pchając się, aby lepiej widzieć. I rzeczywiście otworzyły się wrota, a z pałacu wyszło — Słońce! Był to cały złoty młodzieniec — tak piękny, że trudno to wypowiedzieć! Złote włosy falowały mu na ramionach, a oczy rzucały błyski niczym drogie kamienie; gdy tylko wyszedł z pałacu, dookoła niego uczyniło się zaraz jaśniej, a kilka gwiazd prędko zaczęło malować chmury purpurą. Krawczyk zrozumiał, że na ziemi wszystko to nazywa się wschodem. Słońce przechodziło powoli między szeregami gwiazd. — Kocham go, kocham go! — szepnęła maleńka gwiazdeczka do ucha innej gwiazdy, swojej przyjaciółki. — Wczoraj na mnie spojrzał i byłam taka szczęśliwa... — Milcz, głupia! — skarciła ją przyjaciółka... — Mówisz tak, jakbyś nie wiedziała, że on nikogo nie widzi poza Księżycową Panią, z którą nie może się nigdy spotkać... A Słońce szło dalej, nie spostrzegając spojrzeń gwiazdeczki, która zarumieniła się, jakby dotknęła się purpurowych chmur. Bo, widzicie, i tam, na niebie, są takie same bóle i kłopoty jak na ziemi... Wzrok Słońca zatrzymał się w pewnej chwili na krawczyku, który oniemiał ze zdumienia patrząc na to wszystko. — Człowiek? A od kiedy to ludzie spacerują po niebie? — zapytało Słońce. Szczęki krawczyka tak się zacisnęły z lęku, iż nie mógł wydobyć ani słowa. 250 — Mów! — szepnęły z kieszeni nożyce. — Przecież nie przyszedłeś tu po to, aby milczeć! — Najjaśniejszy... najjaśniejszy... — wyjąkał z trudem kraw-czyk. — Zbliż się, człowieku! — rzekło Słońce! — Skoroś już tutaj dotarł, nie masz się czego obawiać. Chcesz, abym ci w czymś pomógł? ¦— Nie mnie, przenajsławniejsze Słońce! — zdołał wreszcie krawczyk otworzyć usta. — Nie mnie, tylko ludziom prześladowanym przez Żelaznego Człowieka!... — Jakiego Żelaznego Człowieka? Mów wyraźnie, o co chodzi... Opowiedział tedy krawczyk o wszystkich bezprawiach Żelaznego Człowieka, a oczy Słońca zaczęły ciskać płomienie. Potem Słońce skierowało się ku oknu i spojrzało badawczo na ziemię. — Widzę go -— rzekło Słońce posępnie. — Przechodzi właśnie przez wielką ulicę spustoszonego grodu. — To on go spustoszył! — zawołał boleśnie krawczyk. Z kolei i on zbliżył się do okna, usiłując coś zobaczyć. Ale bo to mógł co dojrzeć! Ziemię widać było stąd maleńką jak perełka i trzeba było mieć oczy Słońca, aby móc coś dostrzec z tej zawrotnej odległości! — Ej! — zawołało Słońce. — Cóż on ma zamiar zrobić?! Znalazł wśród ruin dwoje dzieci... teraz podniósł jedno z nich — może chce je pocałować?... To niemożliwe, by zamierzał je zabić — przecież nic mu nie uczyniło... Ach! Rzucił je na ziemię! Zmiażdżył pod stopami! I schyla się teraz po drugie dziecko!... Ale — to się już nie powtórzy! Z oczu Słońca trysnęły dwa strumienie płomieni i przeszywając powietrze pomknęły na ziemię; uderzyły w Żelaznego Człowieka! Straszny musiał być ich żar! Żelazny Człowiek nie zdążył nawet krzyknąć: stopił się w jednej sekundzie! — Tak! — rzekło Słońce. — Niech źli nie oglądają więcej mojego światła! Wielka radość zapanowała na niebie! Krawczyk płakał ze szczęścia, myśląc o uciekinierach, którzy będą mogli wrócić spokój- 151 nie do domu; gwiazdy śpiewały, a maleńka gwiazdeczka rzuciła się Słońcu na szyję i ucałowała go, wołając: — Kocham cię, bo jesteś dobry, dobry, dobry... i Potem uciekła i schowała się aż w skarbcu tęczy, która podarowała jej diadem z siedmiu kolorów; a sama tęcza ukazała się na niebie, aby uczcić dobry uczynek swego wielkiego władcy. Nagle Słońce zdało sobie sprawę, że z powodu Żelaznego Człowieka opóźnił się wschód. Spiesząc do swego ognistego powozu, pomknęło po sklepieniu nieba, poganiając rumaki. Ale widzicie, są rzeczy, o których nawet Słońce, chociaż jest Słońcem, powinno pamiętać. Bo w owym dniu opóźnił się wschód i nikt na ziemi dotychczas nie wiedział, dlaczego tak się stało. Oto teraz dopiero wiecie, dlaczego, i możecie wszystkim opowiedzieć, kto was o to zapyta! A jeśli chodzi o krawczyka, to powrócił on spokojnie drogą, którą wydeptały jego stopy w nieskończonym bezkresie pokrytym gwiaździstym pyłem, i dotarł z powrotem do wrót nieba. Igła tkwiła wciąż we framudze wrót i czekała cierpliwie ze swoją niebotyczną drabiną. — Udało ci się? — spytała. — Udało, igiełko, udało! — zawołał krawczyk, schodząc po jedwabnej drabinie. Schodził tak rok lub trzy lata — nie wiem. Ale jedno wiem: że schodzenie trwało krócej niż wchodzenie. A w miarę jak schodził, igła pruła jedwabną drabinę; a gdy krawczyk znalazł się znowu przed chatką cadyka w lesie, igła schowała się do jego kieszeni na swoje miejsce. Nie pozostał długo krawczyk w leśnej chatce; pośpieszył czym prędzej odszukać uciekinierów. Kiedy usłyszeli dobrą wieść, nie posiadali się z radości i nie wiedzieli, jak mają dziękować swemu wybawcy. W końcu zaprosili go do swego kraju. I poszedł krawczyk z nimi, a igła i nożyce kroiły i szyły szaty wszystkich kolorów i wszystkich wymiarów, tak że wszyscy ludzie w owym kraju nosili zawsze odzież nową jak z pudełka. Ale od pewnego czasu ogarnęła krawczyka tęsknota za domem i żadne prośby nie mogły go skłonić, żeby pozostał! 152 — Idę do swoich, do domu! — powiedział. A igła i nożyce zawołały razem: — Do domu! Wracamy do domu! I wrócił krawczyk do domu i zaczął szyć dla ludzi z miasta, w którym się urodził. Powiadają, że i dzisiaj szyje się tam najpiękniejsze szaty, ale ja na własne oczy tego nie widziałem, więc nie mogę wam powiedzieć, jak jest naprawdę. Kto chce, niech tam pójdzie i sam się przekona. A jeśli tam pójdzie, poproszę go, żeby i mnie przywiózł jakąś szatę — może być nawet nie z tych najpiękniejszych — jako nagrodę za bajkę, którą wam opowiedziałem. OKRĘT ZWIERZĄT Baśń białoruska JDyła sobie raz w delcie*, na Zielonej Wyspie, stara babcia. Żadne zwierzę nie pamiętało, aby Babunia, jak ją nazywały, była kiedyś młoda i nie przygarbiona i by miała kiedykolwiek jasne włosy. Każde zwierzątko, gdy tylko rodziło się i otwierało ślepka, i każde pisklę, jak tylko rozłupywało skorupę jaja, od razu rodzice pouczali: — O trzy kroki od zaczarowanego pnia jest trzęsawisko, a o dwa kroki od krzesełka Babuni płynie słodka woda... Od świtu do zachodu przychodziły zwierzęta pić słodką wodę, a Babunia śledziła je zamglonymi oczyma i przemawiała do nich pieszczotliwymi słowami. Tak, była bardzo stara! Oj, oj, jaka była stara! Gdyby wydra nie przynosiła jej od czasu do czasu jakiejś rybki, gdyby zając nie uzbierał świeżej trawki, gdyby wiewiórka nie rzucała jej w poły orzeszków, czym by się żywiła? Dziad Bóbr, niestrudzony budowniczy wyspy, przerażał się na samą myśl o tym. Dlatego od czasu do czasu uderzał w gong i wszystkie zwierzęta, razem ze swoimi małymi, rodzinami i krewnymi, zbierały się na naradę. * Delta — rozgałęzienie ujścia rzeki. 254 — Czy Babunia ma wszystkiego pod dostatkiem? — pytał Dziad Bóbr, przewodniczący narady. — Babunia ma wszystko, czego zapragnie jej serce! — pisnął lis. — Są inne, biedne, bezradne staruszki, sterane wiekiem, a nikt im nie zaniesie jakiegoś tłustego pisklęcia... Z trudem zdołał Dziad Bóbr uspokoić wrzask ptactwa, które krakało na wyścigi: — Wstyd! — Tłuste pisklę, co?! Tłuste pisklę, patrzcie go! — Czego mu się zachciewa! Kiedy wrzawa przycichała, a lis wzdychał, żaląc się, że został źle zrozumiany, Dziad Bóbr szedł do chatki Babuni, gdzie reperował jakąś belkę, to znów wzmacniał jakieś wiązanie. Ale wszystko to robił z taką złością, że staruszka go pytała: — Co cię ugryzło, majstrze? Czy masz jakieś zmartwienie? Dziad Bóbr uderzał ogonem w deskę i, gładząc wąsy, mruczał pod nosem: — Tak dalej być nie może! Tak dalej być nie może! Ty, Babuniu, nie gniewaj się, ale zdaje mi się, że ostatnio zrozumiałem, o co chodzi... Tak, tak, myślę, że... Uf, uf, zestarzałaś się odrobinę, ot co! — Tak sądzisz, Dziadku? — uśmiechała się staruszka. — Nie gniewaj się, Babuniu — mówił majster Bóbr, zmieszany. — Tak mi się zdaje... Odrobinę! Co prawda, niewiele, ale przecież starzeć, to się wszyscy starzejemy. A nam potrzeba wodza w pełni sił, który by zaprowadził sprawiedliwy porządek w życiu na wyspie. — Skądże go wziąć, Dziadku Bobrze? — Eh, gdybyś miała syna!... Babunia, gdy to słyszała, zasmuciła się i wzdychała, wzdychała... — Co ci jest, Babuniu? — rozlegał się od razu głosik przestraszonej żabki. I w tej samej chwili biała czapla potrząsnęła pękiem strojnych piór i zaczęła latać niespokojnie to tu, to tam, obwieszczając: — Babunia wzdycha! Zwierzęta drogie, Babunia wzdycha! Jak spod ziemi zbierały się koło krzesełka Babuni: 155 Jeże i króliki, Węże i czyżyki, Łabędzie i szczury, Żaby, wydry, dziki, kury, Kaczki, wilki, rysie i rodziny kocie, Lisy, bobry, szczygły i innych zwierząt krocie — pytając z wielkim strachem: — Czy cię coś boli? Czy cię coś boli? Płakała Babunia widząc, jaką otoczona jest miłością, płakał i Dziad Bóbr; a wszystkie zwierzęta zaczynały na wyścigi doradzać to i owo i sprzeczać się między sobą co niemiara! I gdy powtarzało się to samo niemal dzień w dzień, zrozumiała staruszka, że musi wreszcie coś wymyślić. Zawołała tedy majstra Bobra i rozkazała mu wybudować mocny, duży okręt, zdolny sprostać wszystkim morzom i wszystkim burzom. Dziad Bóbr podrapał się po karku — drapał się i myślał, a potem udał się w pośpiechu do grodu bobrów, gdzie wytłumaczył, o co Babuni chodzi. I wzięły się bobry do roboty; u samych korzeni przepiłowały zębami najmocniejsze drzewa, pracowały i uwijały się dzielnie, a po miesiącu w grodzie bobrów wyrósł dumny okręt, taki, jakiego nawet nie miał car wśród swojej floty! Zadowolony, poszedł Dziad Bóbr zanieść o tym wieść Babuni. Wtedy zwołała ona wszystkie ptaki, które znały się najlepiej na budowie gniazd, i rozkazała im upleść liny potrzebne na okręcie; wieloramiennym zaś pająkom rozkazała utkać żagle. A skoro rozkazała Babunia, nikt się od pracy nie uchylał. Nie upłynął miesiąc, a okręt miał już wszystkie liny i wszystkie żagle, ba! nawet flagę, która powiewała na najwyższym maszcie. — Moi drodzy — powiedziała wtedy Babunia, zwoławszy na wyspie naradę, na którą gong Dziada Bobra przywołał wszystkie dwunożne, czworonożne i ośmionożne stworzenia, ba! nawet płazy, które, jak wiadomo, nie mają zazwyczaj nóg. — Moi drodzy, posłuchajcie, co wam powiem! Najzręczniejsi spośród was wsiądą na I 156 okręt i wypłyną w świat. Dam wam na drogę zaczarowane lusterko. Jeśli spotkacie kogoś, kogo uważać będziecie za godnego wodza wyspy, spójrzcie wtedy w lusterko. Czarne jak noc stanie się ono, jeśli wasz wybór nie będzie dobry, a w mroku lusterka zobaczycie ukryte wady tego, któregoście wybrali. A jeśli lusterko stanie się błękitne jak niebo w słoneczny dzionek, będzie to znak, żeście dobrze wybrali. Czyńcie, co wam mówię, i nie kórzcie się przed nikim! Słowa Babuni przyjęły zwierzęta z radością. I od razu dowództwo nad wyprawą powierzono Wydrze, jako że była najbardziej obyta w wodnych podróżach; Dziad Bóbr został sternikiem okrętu, bo do tej funkcji upoważniał go szeroki i gruby ogon. I Okręt zwierząt wypłynął na morze. Właściwie to nie płynął — frunął niemal! Takimi to majstrami były w owych czasach bobry, nie mówiąc już o pająkach! Rano, kiedy słońce rzucało promienie na krople rosy spływające po tkaninie żagli, iskrzyły się one tak wspaniale, jakby były z diamentów... I mknął okręt po falach szybko jak myśl. A wkrótce na dworze cara zebrali się sławni kapitanowie, potrząsając ze zdumienia brodami. — Co się stało, moi kapitanowie? Dlaczego potrząsacie brodami? — zapytał ich car. — Jak mamy nie potrząsać brodami, wielki carze! — odpowiedział najstarszy z nich. — Na morzu pojawił się zaczarowany okręt, którym dowodzi Wydra, a po okrętowych linach wspinają się marynarze, jakich jeszcze świat nie widział. — Co takiego? — Tak, wielki carze! — zapewnił najstarszy kapitan. — Są tam wiewiórki, szczury i wiele innych zwierząt, a okręt ma lśniące żagle i mknie szybciej niż wiatr... Wiecie przecież, jacy są carowie! W sercu cara od razu obudziła się chciwość i rozkazał, aby zdobyto dlań zaczarowany okręt; najstarszy kapitan, jako najbardziej doświadczony, otrzymał zadanie spełnienia tego rozkazu. Poczyniono wielkie przygotowania, a jakże! A co, czy to żarty walczyć, kto wie, z jakimi zwierzętami?! Gdy ukończono przygotowania, okręt cara wyruszył w drogę. 158 za >no, pcie się lob-likim! ródz-rdziej I okrętu, W tym czasie Wydra badała właśnie horyzont. Bo, widzicie, okręt od wielu tygodni błądził po morzu i zwierzętom znudziła się już porządnie niezmierzona pustka czarnej wody i straszną miały ochotę pobrykać trochę na trawie i powdychać zdrowego zapachu ziemi! Rozumiecie teraz, jak wielka była radość Wydry, gdy zobaczyła w oddali jakiś punkcik mały jak muszka! — Ziemia! Ziemia! — zapiszczały szczury I zaczęły z radości fikać koziołki. — To nie ziemia — wyprowadziła ich z błędu Wydra, która pierwsza zrozumiała, że ta radość jest przedwczesna. I rzeczywiście, już wkrótce mogli wszyscy zobaczyć, że muszka przeobraziła się w duży okręt, który zbliżał się ku nim. — Kim jesteście?! — zawołała Wydra do załogi carskiego okrętu. — Ludzie cara! — odpowiedział brodaty kapitan. — Oddajcie się w naszą niewolę! Gdy zwierzęta usłyszały podobne żądanie, zrobiło im się nieswojo, bo wolność kochały nad wszystko. Potem zdziwiły się. — A kim jest ten car? — zapytała Wydra. — Jest naszym władcą — odpowiedział kapitan. — Na brzmienie jego głosu drżą nawet góry! Wydra zamyśliła się, spojrzała na swoich towarzyszy, po czym zawołała z wielkim zdziwieniem: — Hej, wy, ludzie z carskiego okrętu! Nic nie rozumiemy... Władcą naszym jest Babunia, lecz my ją kochamy i nikt nie drży na dźwięk jej głosu!... Nastąpiła chwila ciszy, w ciągu której brodaty kapitan zastanawiał się, co ma uczynić. — Chwyćcie żelaznymi hakami okręt zwierząt! — rozkazał wreszcie i wszyscy już wiedzieli, nad czym się tak zastanawiał. Marynarze cara zbliżyli się, zarzucili haki na okręt zwierząt i wpadli na pokład z obnażonymi mieczami. Wiewiórki, co prawda, kiedy ich zobaczyły, wdrapały się aż na same szczyty masztów, ale na rozkaz Wydry dziewięć młodych dzików rzuciło się na żołnierzy cara. Złowróżbnie i strasznie błyskały ich białe kły, a ślepia ciskały groźne błyskawice! Nim zdołali zrozumieć, co się dzieje, wszyscy żołnierze zostali wrzuceni do morza, 159 a dziewięć dzików wpadło na okręt cara i zaczęło tam robić porządek. Ludzie fruwali w jedną stronę, a tarcze i broń — w drugą! Rozlegały się okrzyki przerażenia i bólu, a brodaty kapitan na próżno targał z wielkim gniewem swoją brodę. — Z dzidami na nich! — ryczał kapitan. — Zakłuć ich! Zmiażdżyć!!! Cóż mogły poradzić dzidy, rzucane drżącymi rękoma, wobec dziewięciu strasznych dzików, dużych jak cielaki? W końcu sam kapitan zdał sobie sprawę, że daremnie wrzeszczy. W jednej chwili zrobiło się dookoła niego pusto. Okręt cara został zdobyty. — Zaprowadźcie mnie do waszego dowódcy! — zażądał car- 160 ski kapitan; od razu okrążyło brodacza dziewięć dzików, a odprowadzając go, kręciło ogonkami na wyścigi. A kiedy znaleźli się przed Wydrą, brodacz skłonił się i, wyjmując szablę, wręczył ją Wydrze. — A teraz — zapytał — co zamierzacie? — To samo, oo zamierzaliśmy dotychczas, zanim was spotkaliśmy — odrzekła Wydra; i opowiedziała o celu wyprawy z Zielonej Wyspy. Tylko nic nie wspomniała o zaczarowanym lusterku. — Tak?! — zawołał radośnie brodaty kapitan. — Czcigodna Wydro, czyż możecie znaleźć na tym świecie godniejszego wodza niż jaśnie oświecony mój władca, potężny car?! — Ten, przed którym drżą góry? — zasępił się Dziad Bóbr, obecny przy rozmowie. — Eh, drżą... Tak tylko sobie powiedziałem... Dlaczego miałyby drżeć? — poprawił się prędko kapitan. Co tam wiele mówić! Tak przekonywał kapitan Wydrę, tak długo bił się w piersi i przysięgał, że lepszego władcy nie zna, iż zwierzęta zaczęły mu wierzyć. Słuchając go, rzekłbyś, że- car jest delikatniejszy niż rumiany naleśnik i że usycha z pragnienia, aby zostać podporą Babuni na starość! Biedne zwierzęta, które nie wychylały nigdy nosa ze swojej Wyspy, dały się ubłagać i zgodziły się zobaczyć cara, chociaż Dziad Bóbr poruszał z powątpiewaniem wąsami. Tak się więc stało, że wydra wydała rozkaz rozwinięcia żagli, i, ciągnąc za sobą okręt brodacza, skierowali się wszyscy do miasta cara. Wkrótce mieszkańcy owego miasta zobaczyli na swoich ulicach bardzo dziwny orszak. Na czele szła dumna Wydra, za nią — brodaty kapitan, otoczony dziewięcioma dzikami, a za nimi szły po kolei: Dziad Bóbr, zające i lisy, wiewiórki i jaszczurki, żaby, raki, czaple i dużo innych stworzeń z Zielonej Wyspy. Kiedy strażnicy pałacowi zobaczyli zbliżający się orszak, spojrzeli po sobie, robiąc strasznie zdumione miny. Ale car, który wyglądał przez okno, zaczął wołać: — Otwórzcie wrota! Otwórzcie wrota! Przed zwierzętami otworzyły się wrota, tak jak otwierały się zazwyczaj przed dostojnymi wysłannikami obcych, potężnych kra- 11 — Mladen 161 jów. Cały pałac rozbrzmiewał teraz chrząkaniem, krakaniem i piskiem — rzekłbyś, że to koniec świata! — Zwyciężyłeś? — zapytał car brodatego kapitana, kiedy orszak wszedł do wielkiej komnaty, pośrodku której znajdował się tron z hebanowego drzewa. — Widzisz, o wielki carze... — jąkał się kapitan, a broda jego poruszała się silniej niż flaga na maszcie. — Zwyciężyłeś? — Nie, o wielki carze... Czcigodna wydra, tu obecna, zwyciężyła mnie... Ze złości car zagryzł wargi, a nos mu poczerwieniał. — Więc to tak?! — No... bo... wasza wysokość, niech... Car odwrócił się do wielmoży sapiącego obok z gorąca, z powodu dużej ilości futer, jakie miał na sobie, i rozkazał krótko: — Kapitana... na dzidę! — Na dzidę, najjaśniejszy panie! — zastękał wielmoża. — Zrozumiałem! Ale gdy chciał wykonać rozkaz cara i zbliżył się do brodatego kapitana, aby zaprowadzić go na miejsce każni, cofnął się nagle do tyłu: dziewięć dzików otoczyło brodacza, a ich kły zaczęły groźnie błyskać. Bo widzicie, dziki, chociaż były tylko dzikami, miały jednak lepsze serce niż car i nie mogłyby ścierpieć widoku brodacza nadzianego na dzidę! — Wasza wysokość... — jęknął rozpaczliwie wielmoża. — Ja... Car omal nie-pękł ze złości. — Co się stało, prosięta moje słodkie? — zapytał piskliwym głosem. — Czy przestraszył was ktoś, gołąbeczki? Największy dzik zachrząkał grubym głosem, którego dźwięk przejął przerażeniem nawet strażników: — Co za „prosięta"?!... Co za „gołąbeczki"?! A ty zostaw lepiej kapitana w spokoju! Car zagryzł wargi, chwycił swoją rzadką bródkę i wepchnął ją między zęby, posiniał, potem zzieleniał, wreszcie odezwał się głosem podobnym do skrzypienia drzwi na zardzewiałych zawiasach: — Kapitana?... Słyszysz, przyjacielu? Czcigodni goście pyta- 162 ją cię, jaki masz żal do kapitana... Co ci takiego zrobił, że ni stąd, ni zowąd grozisz mu dzidą?... — Wasza wysokość... — jęknął wielmoża. — Zostaw moją wysokość w spokoju! — zawołał car i wstał ze swego tronu, a zwierzęta zobaczyły, że był chudy jak szczapa i długi jak tyka. Car zdjął futra z wielmoży i złożył je wszystkie na barki kapitana, który przyjął ten dar w oszołomieniu; począł też od razu stękać z gorąca. — Niech nadworni pisarze zanotują, jak sprawiedliwy potrafi być car! — powiedział car. I zwracając się do największego dzika, szepnął słodko: — No, gołąbku... to jest, dumny dziku — jestem sprawiedliwy? Dzik chrząknął, rozweselony, i zapytał brodatego kapitana, który poczerwieniał pod ciężarem futer: — Sprawiedliwy jest car? — Niech żyje car! — jęknął kapitan. — Jakby nie było, car zawsze jest sprawiedliwy... Wtedy wystąpiła naprzód Wydra. — Słuchaj, carze — zaczęła. — Potrzebujemy wodza na naszej Zielonej Wyspie. Znasz kogoś, kto by się nadawał? — Znam, znam, a jakże! — odpowiedział natychmiast car. — Dam wam carewicza... Ej, kapitanie, pobiegnij do carewicza i poproś go, by się tu od razu stawił! Przyszedł carewicz. Był to głupek, mały i tłusty, który jak tylko wszedł do komnaty, potknął się i upadł prosto na kolce jeża, kucharza okrętowego zwierząt. Jeżowi oczywiście nic się nie stało, ale za to głupek darł się, aż uszy puchły. — Zamilczże wreszcie! — powiedział znudzony Jeż. Z trudem udało się uspokoić Głupka-Carewicza. — Oto wasz wódz — rzekł wtedy car. — Lepszego nie znajdziecie na całym świecie!... Wydra zamieniła z Dziadem Bobrem porozumiewawcze spojrzenie i oboje doskonale się zrozumieli: nawet nie było warto radzić się lusterka! Tymczasem Jeż zaczął pytać: — Jesteś odważny? 263 — Bardzo odważny — odpowiedział car zamiast Głupka, który tylko wytrzeszczał oczy i cofał się przed Jeżem. — I mądry? — Nade wszystko mądry! — zapewnił znowu car. Jeż zbliżył się do Głupka-Carewicza, który zaczął uciekać. Nadepnął na łapę czapli, zaczepił się o kły dzika, trafił do łap Dziada Bobra i upadł między zdziwione jaszczurki. Zwierzęta śmiały się do rozpuku, a car trząsł się cały ze złości! — Wyrzucić carewicza! — wrzasnął wreszcie, widząc, że Głupek zdradził się, choć nie przemówił ani słowa. Brodaty kapitan wyprowadził Głupka-Carewicza z komnaty. Oczywiście, nie mogło być mowy o tym, by Wydra zabrała carewicza na Zieloną Wyspę. Car postanowił zemścić się na zwierzętach. Zaprosił je więc, aby nocowały w jednym z obszerniejszych budynków, a sam cichaczem wydał podstępne rozkazy. Słudzy przygotowali sterty suchego drzewa i obłożywszy nimi dom, podpalili je. Spoglądał jakiś czas car na czerwone płomienie, spoglądał, aż wreszcie poszedł spać. A co się przez ten czas działo z biednymi zwierzętami? Gdy poczuły gorąco i zapach dymu, zaczęły spoglądać po sobie zdziwione. Tylko kret zachował zupełny spokój i począł czym prędzej ryć norę pod podłogą. Rył, rył, aż wyrył długi podziemny korytarz. Zwierzęta prędko weszły do korytarza, gdyż płomienie przedostawały się już do pokoju. I tak się jakoś stało, że idąc podziemnym korytarzem trafili akurat do komnaty Głupka-Carewicza. Głupek chrapał w swoim łóżku w najlepsze, aż trzeszczały pozłacane ściany! Po kolei w komnacie zebrały się wszystkie zwierzęta. Stały jakiś czas cichutko, aż wreszcie Wydra dała znak i dwa dziki chwyciły Głupka-Carewicza; niosąc go ostrożnie, wróciły podziemnym korytarzem i ułożyły w ostygłym popiele, na miejscu, w którym stał dom podpalony z rozkazu cara. Głupek spał dalej jak suseł, a zwierzęta położyły się gdzie się dało: na łóżku carewicza, na stołach i krzesłach, ba! nawet na podłodze — aby przespać się trochę do świtu. Rankiem car, gdy tylko się zbudził, popędził zobaczyć, czy znajdzie kości spalonych zwierząt; już się z góry na myśl o tym cieszył! 264 Spalić, to się dom spalił, lecz na1 posłaniu z popiołu chrapał... Głupek-Carewicz! Chrapał głośniej niż w swojej komnacie! Car stanął jak wryty, drapiąc się palcami w rzadką brodę! Stał, patrzył i nic nie rozumiał! Pobiegł wreszcie prędko do komnaty Głupka-Carewicza, a gdy tam wszedł, przywitały go zwierzęta: — Dzień dobry, carze! — Jak ci się spało? — Taka troska o gości, to rozumiem! Ofiarować nam komnatę samego carewicza... Znosił car te kpiny i milczał, ani pisnął, bo i cóż miał mówić? I chociaż był carem, rozumiał jednak, że niedobrze jest drażnić zwierzęta! Wręcz przeciwnie: ze zwierzętami trzeba postępować łagodnie! Zły, wyszedł z komnaty Głupka-Carewicza i zebrał od razu możnowładców na naradę. Zeszli się, stękając i dysząc ciężko, bo strasznie ich wysłańcy cara ponaglali. Kiedy car zobaczył ich wszystkich, zebranych wokół hebanowego tronu, począł wrzeszczeć: — .Sługi podłe! To tak nii służycie?! Pozwalacie, abym stał się pośmiewiskiem zwierząt, co?! Wzdychali wielmoże i stękali, czując, że przeszywają ich dreszcze mimo grubych futer, które mieli na ramionach. — Przebacz nam, o wielki carze!... Zlituj się nad nami grzesznymi!... — Słuchajcie tedy mego rozkazu! — powiedział car, nieco udobruchany. — Nie chcę, aby śmieli się ze mnie sąsiedzi! Przygotujcie tej nocy wojska i czekajcie z nimi na polu za miastem. Ja skieruję w tamtą stronę przeklęte zwierzęta, a wojsko rzuci się wtedy na nie i pozarzyna je... Jeśli wykonacie do końca szczęśliwie to zadanie, wiedzcie, że przydzielę wam wszystkim majątki! Wśród możnowładców podniosła się radosna wrzawa. Zaczęli całować ręce cara, ba! kilku gorliwców ucałowało mu nawet nogi! Źle byłoby ze zwierzętami z Zielonej Wyspy, gdyby w drzewie tronu, na którym siedział car, nie wywiercił był sobie od lat domku czerw drzewny. Był to Robaczek rozumny i miał dobre serce. Słysząc słowa cara, wyszedł w pośpiechu ze swojej norki i zostawiw- 165 szy możnowładców całujących cara i całujących się między sobą, pobiegł co sił do komnaty Głupka-Carewicza. — Nieszczęście! Wielkie niebezpieczeństwo! — wołał Robaczek cienkim głosem, oddychając z trudem. I opowiedział wszystko, co słyszał. — Porządny z ciebie Robaczek! — powiedziała doń Wydra, dziękując mu w imieniu wszystkich. — Słuchaj no: porządne żyjątko nie ma czego szukać w pałacu cara! Pojedź z nami na Wyspę, a damy ci suchy pień, w którym zrobisz sobie domek... Zwierzęta odbyły potem naradę i podjęły bojowe postanowienie. Na drugi dzień rano car przyszedł do nich wcześniutko i był słodki jak miód. — Drodzy moi goście, drodzy moi, dzisiaj zrobimy piękny spacer... Ale największy dzik nie mógł opanować pogardy wobec przewrotności cara. — Już my ci pokażemy spacer! — mruknął gniewnie. — Proszę? Czy powiedziałeś coś, kochaneczku? — zapytał car. — Mówi, że nie możemy doczekać się tego spaceru! — zawołała prędko Wydra, a car zacierał ręce z radości. Powoli, powoli dotarli do skraju miasta. Rozciągało się tam duże pole, na którym wyrósł teraz las namiotów: obóz wojsk carskich. — Ruszajcie, żołnierze! — ryknął car powiewając chustką, a w tej samej chwili zatrąbiono we wszystkie trąby i żołnierze wyroili się z namiotów. Część skoczyła na konie. Lecz gdy tylko ich dosiedli, od razu wypadali z siodeł, a przestraszone konie stawały dęba, tratując ludzi pod kopytami. Piechota pędziła wprost do miejsc, gdzie miała zgromadzoną broń, rozchwytując ją w mgnieniu oka. A tymczasem — co to?! Cięciwy łuków były poprzecinane, a drzewce dzid skruszone! — Dokąd ruszają twoi żołnierze? — zapytała Wydra niewinnie cara. A tymczasem było tak: Po wojennej naradzie w komnacie Głupka-Carewicza zające, 166 szczury i bobry zakradły się do carskiego obozu i w czasie gdy żołnierze spali, poprzegryzały wszystką uprząż i uzdy koni, cięciwy łuków i drzewce dzid, Car, przerażony, wyrywał tylko rzadką bródkę, nie odważając się ujawnić swojej wściekłości. Ośmieszyło się całe jego wojsko! Wtedy zrozumiał już wreszcie car, że ze zwierzętami nie ma żartów i że najmądrzej byłoby pozwolić im odjechać jak najprędzej. Zmienił tedy politykę i zaczął postępować z nimi po dobremu. Przygotował w pałacu wielką ucztę i po raz pierwszy, od kiedy istnieją carowie na świecie, do stołu zostały zaproszone: Jeże i króliki, Węże i czyżyki, Łabędzie i szczury, Żaby, wydry, dziki, kury, Kaczki, wilki, rysie i rodziny kocie, Lisy, czaple^ szczygły i innych zwierząt krocie, które, zebrawszy się razem, poczęły zajadać ze złotych talerzy cara. Car siedział na honorowym miejscu: po prawej ręce miał Wydrę, a po lewej — Dziada Bobra; Głupek-Carewicz robił niewyraźne miny, czując się nieswojo, gdyż z jego lewej strony siedział Jeż, a z prawej — dwa małe raki. Car przełykał ślinę i milczał, chociaż jaszczurki, żaby i pozostałe drobne stworzenia spacerowały po jego stole jak u siebie w domu, a ptaki fruwały do woli i dziobały tu i ówdzie różne okruszyny. Ale czy mógł coś powiedzieć? Milczał i modlił się do wszystkich świętych, żeby uratowali go od tego kłopotu! Wtedy wstała Wydra i odezwała się tymi słowy: — Posłuchaj, carze! Car drgnął i podniósł nos znad talerza. — Posłuchaj, carze! — powiedziała znowu Wydra. — Dotychczas, prawdę mówiąc, nie mogliśmy się na nic skarżyć. Dobrze nas przyjąłeś i»niam nadzieję, że godnie na to przyjęcie odpowiedzieliśmy. (Tutaj car zaczął kasłać bez żadnej przyczyny i kasłał tak dosyć długo...). Ale my przyjechaliśmy załatwić pewną sprawę! — 167 ciągnęła Wydra dalej, kiedy kaszel cara ustał. — Chodzi nam 0 wodza... Oczy cara błysnęły złowrogo, kiedy odpowiedział z wielkim pośpiechem: — Drodzy goście, niech już was o to głowa nie boli! Będziecie mogli wybrać wodza z całą swobodą i zobaczycie, że będziecie mi za to dziękować. Polegajcie na mnie! 0 tym, jak mogły polegać na słowie cara, zwierzęta już się dawno przekonały. Ale ponieważ były ciekawe, co jeszcze potrafi wymyślić, pozwoliły mu robić, co chciał. Gdy zakończyła się uczta, car znowu posłał po możnowładców 1 znowu zebrał ich wszystkich na naradę. — Słuchajcie i nadstawcie dobrze uszu! Zwierzęta chcą wybrać wodza, a ja pomyślałem sobie zaraz o was... Możecie żałować, że nie widzieliście na własne oczy przerażenia panów, kiedy usłyszeli te słowa cara! — Biada nam, wielki carze! Dlaczego o nas? — Nie wydawaj nas na pastwę zwierząt, miłościwy panie, zmiłuj się! — Mamy domy, ziemię, majątki!... Litości! Słuchał ich car, a w miarę jak słuchał, chmurzył się coraz bardziej. — Milczeć, głupcy! — wrzasnął okropnym głosem, nie mogąc więcej znieść tych żalów. — Czy wiecie wy, że Zielona Wyspa, na której mieszkają zwierzęta, jest najpiękniejszym zakątkiem na świecie? Nie oddałbym tej Wyspy ani nawet za dziesięć waszych majątków! Skoro to wielmoże usłyszeli, umilkli natychmiast jak na rozkaz. Popatrzyli na siebie spode łba i nagle zaczęli wołać jeden przez drugiego: — Najjaśniejszy panie, mnie ją daj!... Nie zapominaj, że podarowałem ci złoty łańcuch!... — Co?! Tobie?! — krzyczał inny z możnowładców. — Mnie, najjaśniejszy panie, mnie daj Wyspę! Mój syn nauczył carewicza łapać szczygły!... 1 w komnacie, w której odbywała się narada, zapanowała tak okropna wrzawa, iż słudzy pałacowi, którzy wiele już w życiu sły- 168 szeli i wiele widzieli, zaczęli się zastanawiać, czy przypadkiem wielmoże nie mordują cara. — No to co? — powiedział któryś. — Niech go zamordują! Wielka strata! Nie bójcie się i tak na drugi dzień znajdzie się inny car! Tymczasem, widząc zapalczywość możnowładców, car popadł w dobry humor. Wielmoże ciągnęli się za włosy, rwali na sobie odzież, bili się na oślep, jakby to już teraz wystarczyło tylko wyciągnąć rękę po wspaniałą Wyspę! — No, dosyć, panowie! — zawołał wreszcie car. — Na próżno się kłócicie, bo wyboru dokonają same zwierzęta! Na te słowa możnowładcy zadrżeli. —- Oj, oj, oj, wielki carze! Zwierzęta!... Słusznie mówisz: Wyspa, jak Wyspa, ale co zrobimy ze zwierzętami?! Przecież one, przesławny carze, nic nie rozumieją! Są w stanie rozszarpać najmoż-niejszego pana tak samo jak najprostszego chłopa!... Roześmiał się car w swoją rzadkę bródkę i raczył wytłumaczyć im w kilku słowach: — Zdaje mi się, czcigodni wielmoże, żeście zapomnieli o mojej zemście! Oto, dlaczego pragnę, aby jeden z was został władcą Wyspy: założymy tam gęstą sieć zasadzek i zgładzimy niepostrzeżenie, jedno po drugim, wszystkie zwierzęta; dziś — jedno, jutro — drugie i w krótkim czasie oczyścimy z nich Wyspę. Czy nie widzicie, że one są silne tylko dlatego, że są razem? Wielmoże ucieszyli się, naradzali jeszcze jakiś czas i rozeszli do swoich domów, aby przygotować się do wyboru, którego dokona Wydra. Bo car obwieścił przez trębaczy i swoich ludzi, że następnego dnia zwierzęta mają wybrać wodza, i poprosił wszystkich, którzy należeli do magnackich rodów, aby stawili się przed pałacem. Widzicie więc, jaką władzę umiały zdobyć sobie zwierzęta, skoro car robił takie przygotowania, jak gdyby wydawał własną córkę za mąż! Następnego dnia wielki balkon pałacu obsiadły wszystkie zwierzęta. Trochę tam było ciasno, bo jakkolwiek balkon był duży, to jednak okazał się za mały dla tylu zwierząt. Pod kłami dzików wychylały się zajęcze głowy, na dziobach czapli usiadły szczygły i robaczki świętojańskie — była tam tak gęsta mieszanina ogonów 169 [N i dziobów, futerek i pyszczków, że trudno nawet sobie wyobrazić! Powiadam wam, wielka szkoda, że was tam w owym mieście nie było i tego wszystkiego na własne oczy nie widzieliście, bo inaczej niesposób uwierzyć! A w samym środku siedziała dumnie Wydra i w prawej łapie trzymała kamyczek; miała nim rzucić w tego, którego wybierze na wodza. Proszę, zupełnie tak samo jak córka cara, wybierająca narzeczonego w tłumie starających się o jej rękę zalotników! Zupełnie tak samo! Potem pod balkonem przechodzili wielmoże owinięci w futra i bogate stroje, obwieszeni złotymi łańcuchami i łańcuszkami oraz ich synowie, w błyszczących zbrojach i kaskach, w których tkwiły czerwone pióra! Wszyscy rzucali błagalne spojrzenia na Wydrę, siedzącą na balkonie, i przechodzili z takimi minami, iż rzekłbyś, że na balkonie znajduje się najpiękniejsza dziewczyna ziemi, a nie zwierzę w futerku, i to jeszcze takim, jakie wielu z tych panów nosiło w postaci kołnierza lub czapki! A potem, kiedy przeszli już wszyscy możni z synami, wnukami i prawnukami, przechodzili starcy, podpierający się na kijach, którzy już od lat nie wychodzili z domu, i młodzież gołowąsa; a każdy, wcale o tym nie wiedząc, przechodził przed lusterkiem Babuni, które Wydra umiejętnie ustawiła w ustronnym miejscu na balkonie. I przez cały czas defilady lusterko było czarne jak najczarniejszy mrok i odbijały się w nim wszystkie ukryte wady uczestników tego pochodu. Wszyscy, którzy przeszli przed lusterkiem, byli to chciwcy, okrutnicy, rozpustnicy, skąpcy, złodzieje, lenie! Wreszcie przez pałacowy plac przeszedł ostatni z wielmożów. —¦ Och — powiedziała Wydra — co za przeklęty rodzaj ludzi! I gdy to powiedziała, zobaczyła nagle, że lusterko robi się błękitne, błękitne jak niebo na Zielonej Wyspie w letnie wieczory. Wydra oniemiała — a kiedy spojrzała na plac, spostrzegła, że zawędrował nań teraz biedny syn rybaka. Chłopak, widzicie, pojęcia nie miał, co się dzieje! Był biedakiem i nikt go na paradę nie poprosił. Złowił kilka raków owego ranka i teraz śpieszy do kuchni cara, w nadziei, że dostanie parę rubli, za które zaspokoi najpilniejsze swoje potrzeby. I oto, gdy znalazł się pod balkonem, uderzył weń kamyczek. 170 — Kto to rzuca? — zawołał gniewnie Rybak, odwracając się, aby zobaczyć, kto sobie z niego kpi. Ale plac był pusty. Podniósł tedy głowę do góry i zobaczył zgromadzenie zwierząt stłoczonych na balkonie, które dawały mu jakieś radosne znaki i krzyczały na wyścigi. — Wejdź na górę, Rybaku! Wejdź prędko na górę! Jedna z czapli rozpostarła skrzydła i sfrunęła z balkonu, lądując lekko tuż koło oszołomionego Rybaka. Ukłoniła mu się grzecznie, zginając długą i cienką szyję, i poprosiła, by poszedł za nią. Łabędzie, szczygły, czyżyki i wszystkie ptaki także sfrunęły z balkonu i poczęły latać dookoła Rybaka, ciesząc się i podskakując. — Patrzcie — mówił do siebie biedny Rybak — jaki to mam kłopot z tymi ptakami! A car — dlaczego właściwie zebrał je tam wszystkie na balkonie? Tylko żeby się teraz nie rozgniewał i nie zemścił na rakach, które mu przynoszę... Gdyby chodziło tylko o raki, byłoby jeszcze pół biedy! Nie wiedział biedny Rybak, co nań czyha! Bowiem, jak tylko car zobaczył, że żaden z jego wielmożów nie spodobał się Wydrze i że wybór zwierząt padł na prostego człowieka, zrozumiał, że wszystkie jego plany spełzły na niczym. Począł tedy wymachiwać rękoma i krzyczeć: — Czym ten obdarty rybak jest lepszy od moich możnowład-ców w futrach?! — To, carze, nasza sprawa — odpowiedziało jednogłośnie dziewięć dzików, a car od razu powstrzymał potok złych słów cisnących mu się na usta. A tymczasem odprowadzany przez orszak ptaków, które nie opuszczały go ani na krok, Rybak dotarł do balkonu, na którym zwierzęta przegadywały się z carem. Kiedy Rybaka zobaczyły Jeże i króliki, Węże i czyżyki, Łabędzie i szczury, Żaby, wydry, dziki, kury, Kaczki, wilki, rysie i rodziny kocie, Lisy, czaple, szczygły i innych zwierząt krocie, 171 pięknie mu się pokłoniły, długiego życia wszystkie mu życzyły i na ich Wyspę, gdzie tyle zieleni rośnie, zaprosiły radośnie. A gdy wreszoie Rybak zrozumiał, czego chcą od niego zwierzęta, nie wahał się ani chwili. — Prędko się decydujesz! — wyszczerzył zęby w złości car. — U kogo służysz? — U kapitana waszej cesarskiej wysokości — odparł z drżeniem Rybak, patrząc z wyrazem błagania w oczy Wydry. — A zapytałeś swego pana, czy ci pozwala odejść i wałęsać się bez celu po świecie? — zapytał znowu car. —- Kapitana my sami o to zapytamy! — odparła z gniewem Wydra. — Niech w tej chwili zostanie wezwany do pałacu! Jeden ze szczygłów pofrunął co sił, żeby przywieść brodatego kapitana, który tymczasem zamknął się w domu i upijał z żalu, że nie wybrano go władcą Zielonej Wyspy. Kiedy szczygieł przyniósł mu wieść, że wzywa go Wydra, opróżniał właśnie dziesiątą szklanicę. —¦ Już idę! Już idę! — zawołał, sądząc, że zwierzęta się namyśliły i ostatecznie ich wybór padł na niego. — Widzisz... — wyjąkał z trudem, bo strasznie mu się język plątał — zrozumiały, że lepszego ode mnie władcy nie znajdą! Zataczając się, kapitan ruszył z miejsca i zawędrował do komnaty, w której wszyscy nań czekali. — Słuchaj, kapitanie — rzekła doń Wydra. — Uratowaliśmy cię przed wielkim niebezpieczeństwem. Oto w zamian żądamy od ciebie swobody dla tego Rybaka, do którego mamy sprawę. — Ty... jesteś moim sługą? — zapytał butnie kapitan, z trudem utrzymując się na nogach. ¦— Tak, panie.. — Niech cię wszyscy diabli! Jeśli tak, to proszę, jesteś wolny! Ucieszyły się niezmiernie wszystkie zwierzęta i okrążając Rybaka, zaczęły wokół niego tańczyć i przytupywać łapami. A car zbliżył się do brodatego kapitana i szepnął zły: — Głupcze, wszystko zepsułeś! Teraz wezmą na Wyspę tego rybaka! 172 I — Co?! Rybaka?!... Jak to?! — jęknął kapitan. — A ja myślałem, że mnie wybrały... I taki gniew go ogarnął, że od razu wytrzeźwiał i zaczął wrzeszczeć, ile miał sił: — Stójcie, stójcie! Nie wiedziałem!... Cofam swoje słowo!... Rybaku, nie daję ci wolności! Nie, nie! Skądże znowu! Raczej każę cię zakuć w kajdany!... Zwierzęta przerwały swój tan w mgnieniu oka. — Panie! — zawołał Rybak. — Kto był choć przez chwilę wolny, nie wraca już do niewoli... jak świat światem! I rzekłszy to, zbliżył się do kapitana z pięścią, podniesioną groźnie do góry. A za nim dziewięć dzików złowróżbnie łypało ślepiami. Car i kapitan poczęli drżeć, aż dzwoniły im zęby, a Wydra i Dziad Bóbr wymienili dumne, porozumiewawcze spojrzenia. Oto ich wybraniec okazał się naprawdę dzielnym zuchem — nie pozwalał sobie dmuchać w kaszę! — Chodźmy! — rozkazał grzmiącym głosem Rybak, a zwierzęta poszły od razu za nim, pozostawiając osłupiałego cara i pijanego kapitana. Przechodzili przez wielkie komnaty pałacu, ale nikt nie odważył się ich zatrzymać; wreszcie wyszli na plac. — Trzymajcie ich! Trzymajcie ich! — ryknął wtedy car, wychylając swoją rzadką brodę przez okno. Zawahali się strażnicy, aż wreszcie, na rozkaz swego dowódcy, rzucili się naprzód. Wtedy Rybak odwrócił się i wyrywając szablę z rąk dowódcy, począł nią wywijać na wszystkie strony; strażnicy rozbiegli się, krzycząc jak opętani: — Co on nam właściwie zrobił?! Niech sobie idzie!... I tak dotarli wszyscy na brzeg morza, gdzie, kołysząc się na falach, czekał na nich okręt. Wiatry wzdęły wszystkie pajęcze żagle i okręt pomknął po morzu; mknął tak, aż zatrzymał się dopiero na Zielonej Wyspie. I zaprowadziły zwierzęta Rybaka do chatki Babuni, a Rybak schylił przed nią pokornie czoło. 174 I — Tak — rzekła łagodnie Babunia — dobrzeście wybrali... I mijały dni, i mijały lata, a kiedy Babunia usnęła, aby już więcej nie wstać, Rybak zajął jej miejsce, godnie panując zwierzętom. I jeśli zawędrujecie kiedyś na Zieloną Wyspę, wiedzcie, że go tam spotkacie; zestarzał się nieco, ale jest jeszcze w pełni sił. I zanieście mu odrobinę miodu. A jeśli boicie się, że go tam nie znajdziecie, dajcie mnie tę odrobinę miodu, to ja ją zjem. BAŚŃ O MUZYCE Baśń ukr aiń sk a rlen, daleko za widnokręgiem, poza oka zasięgiem, na wyspie Bujan, którą obmywa ocean, siedzi dziadek stary i czeka na czary — aż pieczone gołąbki same wpadną do gąbki. Jeżeli będziecie grzecznie czekać, z bajką nie będę zwlekać. Nie śpieszcie — siadajcie i opowieści mej słuchajcie! Dziewczynki, które będą słuchały, dostaną nowe sandały, wstążeczki i wianeczki, koraliki i kolczyki; chłopcy, którzy będą słuchali, dostaną dużo rogali, scyzoryki i rzemyki, tudzież nowe buciki, w których chodzić będą po smakołyki, co pachną tak pięknie, że aż ślinka cieknie. A teraz dziewczynki i chłopcy, siadajcie i opowieści słuchajcie! Żył sobie raz stary chłop, z brodą jak kopa siana. Całe życie pracował od rana do wieczora. A gdyby ktoś go zapytał, czy przypomina sobie, by miał kiedy w życiu jakąś radość, nie potrafiłby odpowiedzieć. Żadnej radości sobie nie przypominał. Źle jest przejść przez życie bez radości! Z tego powodu starzec był smutny i częstokroć wieczorami wylewał łzy. — Dlaczego płaczesz, ojcze? — pytał go syn, Waniusza. — Nie miałem w życiu żadnej radości — skarżył się staruszek — i oto już niewiele dni pozostało do końca mego żywota. Oj, Waniusza, synku, gdybym tak znalazł przyczynę do radości!... '276 Ale ty siedzisz cały dzień i tylko bąki zbijasz, więc od dębie niczego już się nie spodziewam. Gorzkie miałem życie i gorzką mam starość! A życie w owych czasach było naprawdę ciężkie. Ówczesny władca wydał straszny rozkaz, aby smutek rozpostarł skrzydła nad całym światem. Ludzie milczeli, zachmurzeni, nigdzie nie było wesela, a śmiech karano jako bezprawie. Ale owego ponurego władcy nikt nie znał i nikt go nigdy nie widział. Trzeba wam wiedzieć, że Waniusza był silnym chłopcem; potężny, wysoki i biały jak brzoza, o jasnych jak żyto lokach, oczach koloru bławatków, serce miał dobre i wesołe. Lecz cóż z tego, jeśli ludzie byli smutni? — Dlaczego nie pracujesz jak inni? — zapytał go ojciec pewnego razu, widząc, że chłopak przestał orać i stanął nieruchomo, z głową uniesioną do góry, nadsłuchując pogwizdywania drozda. Waniusza sam zresztą nie rozumiał, co się z nim dzieje. Chwytał się jakiejś pracy — wychodził na przykład z kosą — przez pewien czas pracował razem z innymi, w milczeniu, tak jak wszyscy. Ale nagle ożywiał się, czuł, że czegoś mu brak, że nie wystarcza mu kosa i że serce jego czegoś szuka, ale sam nie wiedział, czego. Przystawał, niepokoił się, aż wreszcie uciekał w las. Tam słuchał pieśni ptaków i próbował śpiewać razem z nimi — gwizdał, ćwierkał, układając wargi na kształt dzioba. Słuchając go myślelibyście, że ma piórka i że fruwa — że to nie człowiek, co ma dwie nogi i czoło wzniesione ku słońcu. Ale cóż z tego! Nawet śpiew ptaków nie mógł go zadowolić; wracał do kosy, a potem znowu biegł w las. Pracując w ten sposób, sami rozumiecie, że wiele pożytku na polu zeń nie było; i staruszek martwił się, często płakał i opuszczała go myśl o radości, którą mógłby mu przynieść syn. A teraz posłuchajcie: w owym czasie ludzie nie znali jeszcze instrumentów ani muzyki. Po prostu nikt nie wiedział, co to kobza czy fujarka, nikt nawet nie podejrzewał, że podobne instrumenty mogą istnieć. Waniusza też o nich nie wiedział, lecz serce jego pragnęło muzyki tak jak szczupak wody, jastrząb — powietrza, a człowiek — wolności. Nie znając jej, chłopak nie mógł sobie znaleźć miejsca. li — Mladen 177 \ — Jak mógłbym rozproszyć smutek na tym świecie? — Często zadawał sobie pytanie. Ale na podobne pytanie nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Pewnego dnia pobiegł, jak zwykle, do lasu, porzucając na polu żniwiarzy. Ledwie wszedł na polankę, na której lubił słuchać śpiewu ptaków, gdy spadł bardzo silny deszcz. Waniusza przemókł do skóry. Zaczęło błyskać. Niedobrze jest stać w lesie w czasie burzy, 0 tym Waniusza wiedział, lecz cóż miał zrobić? W pniu jakiegoś drzewa dostrzegł wielką dziuplę; nie namyślając się, schował się do jej wnętrza, które pachniało grzybem i pleśnią. Jakież było jednak jego zdziwienie, kiedy przypatrzył się bliżej wnętrzu dziupli! Ściany dziupli wydawały się ścianami jakiegoś pałacu, tak bogato przyozdobione były pięknymi rzeźbami. We wgłębieniach, którymi jakby umyślnie wyżłobiona była ściana drzewa, tkwiło niezliczone mnóstwo robaczków świętojańskich, iskrzących się niczym drogie kamienie. Z dziupli prowadziły w dół schodki usłane miękkim mchem. — Cóż to może być? — pytał siebie w duchu Waniusza. Po czym, nie myśląc wiele, począł schodzić schodkami w głąb ziemi. Dookoła niego było coraz więcej miejsca i coraz więcej światła. Schody skręcały niepostrzeżenie i nagle Waniusza znalazł się w jakimś ogrodzie. Trawa, która tu rosła, była niebieska, a nie zielona jak na ziemi, i sięgała powyżej kolan. Kwiaty były tylko dwojakiego rodzaju: złote i srebrne; przy dotyku dzwoniły lekko jak dzwoneczki. Ale największym cudem ogrodu były drzewa i ich wypolerowane i lśniące jak lodowe słupy pnie. Liście drzew również były niebieskie, a owoce zwisające z gałęzi były rubinowymi czereśniami, opałowymi gruszkami i szmaragdowymi orzechami; było jeszcze wiele, wiele innych owoców — wszystkie z drogich kamieni. A te wszystkie cuda odbijały się w złocistej wodzie jeziora, które śpiewało jak dziesięć słowików — i nawet jeszcze ładniej! Skamieniał Waniusza widząc, dokąd zaprowadziły go schody, 1 poczuł, że od piękna podziemnego ogrodu zapiera mu dech w piersi. Wtem w ciszy ogrodu zabrzmiał głos: — Zbliż się, chłopcze, zbliż się! 178 sto Waniusza odwrócił się, spojrzał w prawo, spojrzał w lewo: nikogo nie było. — Czy to możliwe, żebyś mnie nie widział? Pod drzewem o grubych gałęziach, niby na tronie z wielkiej, aksamitnej, czerwonej poduszki, spoczywał żółw. Skorupa jego była wielka jak koło wozu i obficie przyozdobiona złotem, a na głowie miał koronę z kwiatów. -— Co cię do mnie sprowadza, Waniusza? Chłopak domyślił się, że żółw jest władcą ogrodu, i przypomniał sobie opowieści starszych ludzi, którzy napomykali o Władcy Światów Podziemia. Wielką miał podobno moc i jeśli tylko chciał, mógł obdarzyć tego, który dotarł do jego ogrodu, różnymi cudami lub też mógł go zatrzymać jako niewolnika do końca życia. Ale że władcą tym był żółw, o tym, jak widać, nawet starzy ludzie nie wiedzieli! — Chwalebny władco, przyszedłem... — Ech, Waniusza — zaczął żółw — wiem ja lepiej od ciebie, po coś przyszedł! Ty nawet nie wiesz, czego szukasz... Posłuchaj! Żółw dał znak. Na ten znak na lodowych drzewach obudziły się tysiące ptaków, jakich Waniusza dotychczas nie widział! Ptaki te zaczęły poruszać skrzydłami, wywołując przyjemny wiaterek. Niebieskie liście drzew poruszyły się lekko, poruszyły się również lodowe gałęzie i złote, i srebrne kwiaty, uderzyły o siebie owoce z drogich kamieni i w ciszy ogrodu zabrzmiały nagle nie słyszane dotąd dźwięki, którym towarzyszył szmer złotej wody. Teraz zaczęły ćwierkać i ptaki. Dźwięki powiązały się ze sobą, splotły i zrodziły muzykę tak czystą, tak słodką, że Waniusza wstrzymywał oddech. Zdawało mu się, że dźwięki zaczarowanego ogrodu opowiadają o jego wsi, o staruszku ojcu oczekującym odeń radości, której nie zaznał w ciągu całego długiego życia, o ludziach, którzy orzą i sieją pod błękitnym niebem, o wszystkim, co na ziemi jest piękne i skąpane w słońcu. Ptaki umilkły równie niespodziewanie, jak zaczęły poruszać skrzydłami; a gdy znieruchomiały, ustał wiaterek, który pobudził ogród do czarownej muzyki. — Jeszcze, jeszcze! — zawołał Waniusza. — Rozkaż, chwaleb- 179 ny władco, niech poruszają jeszcze skrzydłami te cudowne ptaki!* Ach, gdybym ja mógł tak wiele opowiedzieć za pomocą dźwięków... — To jest gra, Waniusza — muzyka... — powiedział żółw. — Gra? Muzyka? — zdziwił się chłopak. — To jest to, czego szukasz od dawna, wcale o tym nie wiedząc. Chciałbyś i ty umieć grać? Chciałbyś rozpraszać smutek na świecie? Serce Waniuszy biło jak dzwon — wiedział, że Władca Światów Podziemia, jeśli zechce, może obdarzyć go darem gry. Szepnął gorąco: — Chcę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie!... Żółw pokiwał głową. — Wiem! Jeśli tak, idź, Waniuszo, prosto przed siebie. Pod olbrzymim drzewem zastaniesz śpiącego mego wujaszka. Uważaj, Waniuszo: jeśli spojrzy na ciebie najpierw lewym okiem — będzie zły i gotów cię zjeść. Jeśli spojrzy najpierw prawym okiem — nie będzie rzeczy, której by nie chciał dla ciebie uczynić, aby cię ucieszyć; pomoże ci we wszystkim, w miarę swoich sił. Odważysz się tam pójść? — Ale czy obdarzy mnie darem gry? — zapytał Waniusza. — Tylko on może ci pomóc — powiedział żółw. — Tedy jestem gotów! Bywaj zdrów, władco! — Szczęśliwej drogi, Waniusza! Waniusza poszedł. Wyszedł z ogrodu i szedł polem porosłym niebieską trawą; pośrodku pola rosło olbrzymie drzewo, o pniu tak grubym jak dziesięciu ludzi razem wziętych, a pod drzewem spał przerażający olbrzym o paszczy wielkiej jak szopa. — Obudzić go, czy nie obudzić? Waniusza zdecydował się go obudzić. Co ma być, niech będzie! Zerwał gałązkę z wielkiego drzewa i zaczął łaskotać olbrzyma w ucho. Olbrzym poruszył się, obudził i spojrzał na Waniuszę obojgiem oczu na raz: był zły i jednocześnie był gotów mu pomóc. — Czego chcesz, brzydalu? — Przysłał mnie twój siostrzeniec, żółw... — Dobrze, że cię przysłał! Zrobiliście sobie z tego zwyczaj! Widzicie, że śpię, i budzicie mnie dla byle głupstwa! Lepiej bym ciebie 180 zjadł, i tyle! Myślę, że mięso masz słodkie, słodsze nawet niż mięso kurczaka. Czego stoisz?! — wrzasnął nagle olbrzym. — Teraz, sko-roś już mnie obudził, powiedz, czego chcesz?! Opowiedział mu Waniusza o muzyce ogrodu, o jego pragnieniu zdobycia daru gry. — Proszę! — wrzasnął jeszcze raz olbrzym. — Teraz zachciało mu się, żebym mu dał łuk Zucha Ziemi i strzałę Przebija Wszystko! Niczego więcej nie chcesz?! — A po co mi łuk? —• zapytał zdziwiony Waniusza. — Może chcesz mnie uczyć, co mam robić?! — zaperzył się olbrzym. — Bez łuku i strzały nie masz co wyruszać! Wszystko jedno. I tak, besztając go i przeklinając (aby złagodzić zło lewego oka), ale za to pomagając mu radą i czynem (jak kazała mu czynić dobroć prawego oka), wujaszek żółwia wyjaśnił Waniuszy, że najpierw musi przejść przez szeroką wodę. Tylko niech się niczemu nie dziwi i o nic nie pyta przewoźnika, który zawiezie go łodzią na daleką wyspę. Na tej wyspie wznosi się góra, a na szczycie góry stoi na straży od tysięcy lat Miedziany Jeździec, szatan, który ponosi winę za smutek panujący w ludzkich sercach. On właśnie jest tym posępnym władcą, który zgasiłby nawet światło słońca, gdyby tylko był w stanie to uczynić! Waniusza będzie musiał napiąć łuk Zucha Ziemi i trafić Jeźdźca strzałą Przebija Wszystko. — A potem? — zapytał Waniusza, widząc, że olbrzym umilkł. Rozgniewany wujaszek żółwia zaczął krzyczeć: — Potem! Potem!... Patrzcie na tego mądralę! Chcesz od razu pieczone gołąbki?... Precz mi z oczu! A zwłaszcza sprzed lewego oka — tyle ci powiem! Lecz prawdę rzec, olbrzym krzyczał, gdyż nie wiedział, co ma dalej Waniuszy radzić. Tylko że chłopiec zrozumiał, o co chodzi. Podziękował żółwiowi za łuk i strzałę, wziął je i ruszył dzielnie w drogę. Szedł dzień, szedł dwa, szedł przez cały tydzień. Pod koniec tygodnia dotarł do szerokiej wody, tak szerokiej, że nie było widać jej brzegu; a gdy tak stał i patrzył, podpłynęła doń łódka, a w łódce wioślarz. Ale jaki wioślarz! Nogi miał ptasie, ciało i ramiona człowieka, a głowę — konia. — Co za dziwo! — szepnął Waniusza. 182 Ledwie to wyszeptał, a wioślarz parsknął gniewnie i olbrzymi orzeł sfrunął z wysokości, chwycił Waniuszę i uleciał z nim razem. „Nie trzeba