CHANG O Nowe, zaktualizowane i poprawione pod względem historycznym wydanie stawnej książki, poszerzone o wstęp napisany w roku 2003. Przełożona na wiele języków, doczekała się milionowych nakładów na całym świecie. Przejmująca autobiograficzna saga. Spojrzenie od wewnątrz na proces tworzenia się współczesnych Chin przez pryzmat losów rodziny, le, kc kochającej ostoją były CG kłej "5J liczu; fówy. 'ojnyj". totalłtar^izm.U)' ??? jpreSJii tortur, os""" lii. Bohaterki to'prż©^^#iJ: ^ćielki trzech pokoleń rodziny Jung Chang. Ich losy zostały ukazane 'la tle przemian zachodzących w Nnach w ciągu ostatnich 80 lat: ,'d schyłku cesarstwa chińskiego, :;akres japońskiej okupacji, przez 'ądy Mao i Rewolucję Kulturalną o masakry na placu ?i??'?????. Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin Seria 71 W sprzedaży tn. in. MARTHE BLAU W jego dłoniach JUNG CHANG Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin ROBERT HARRIS Pompeja JOSEPH HELLER Paragraf 22 Ostatni rozdział, czyli paragraf 22 bis Paragraf 23 WENDY HOLDEN Fatalna sława MINEKO IWASAKI Gejsza z Gion KEN KESEY Lot nad kukułczym gniazdem SUE MONK KIDD Sekretne życie pszczół STEPHEN KING Dolores Claiborne Gra Geralda Desperacja JERZY KOSIŃSKI Pasja Wystarczy być RICHARD MASON Wiatr nie potrafi czytać IAN McEWAN Pokuta ANCHEE MIN Cesarzowa Orchidea KIEN NGUYEN Gobelin TONY PARSONS Mężczyzna i żona ALLISON PEARSON Nie wiem, jak ona to robi MARIO PUZO Mroczna arena HERMAN RAUCHER Prawie jak w bajce ALICE SEBOLD Nostalgia anioła Szczęściara ERICH SEGAL Opowieść miłosna Opowieść OHvera Mężczyzna, kobieta i dziecko D. L. SMITH Cuda w Santo Fico NICHOLAS SPARKS Anioł stróż ALAN TITCHMARSH Kocham tatę LAUREN WEISBERGER Diabeł ubiera się u Prądy W przygotowaniu NADEEM ASLAM Mapy dla zagubionych kochanków LUTHER BLISSETT Q. Taniec śmierci ERIC GARCIA Naciągacze WINSTON GROOM Taka śliczna dziewczyna JOSEPH HELLER Bóg wie KAZUO ISH1GURO Nie pozwól mi odejść LAURENT JOFFRIN Zapomniana księżniczka STEPHEN KING Rosę Madder Reguł atorzy NICOLA KRAUS, EMMA McLAUGHLIN Pracująca dziewczyna JOHN LANCHESTER Hongkong ANDRE LE GAL Sajgon MARC LEVY W innym życiu STEVE MARTIN Cała przyjemność po waszej stronie IAN McEVAN Sobota Dziecko w czasie CARSON McCULLERS Serce to samotny myśliwy TOMASZ MIRKOWICZ Lekcja geografii GUILLAUME MUSSO Polem... TONY PARSONS Kroniki rodzinne MARIO PUZO Dziesiąta Aleja Ojciec Chrzestny Sycylijczyk INDRA SINHA Śmierć w Bombaju NICHOLAS SPARKS Ślub Trzy tygodnie z moim bratem PLUM SYKES Blondynki z Bergdorf MARK WINEGARDNER Powrót Ojca Chrzestnego TOM WOLFE Nazywam się Charlotte Simmons fCHANG Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin Z angielskiego przełożyła BOŻENA UMIŃSKA Przedmowę przełożyła TERESA LECHOWSKA %5 WARSZAWA 2004 Tytuł oryginału: WILD SWANS: THREE DAUGHTERS OF CHINA Copyright © Globalflair Ltd. 1991, 2003 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2004 Redakcja: Lucyna Lewandowska/Teresa Lechowska Konsultacja sinologiczna: Teresa Lechowska Ilustracja na okładce: Photos 12/BE & W Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz ISBN 83-7359-174-5 ? Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338 Sprzedaż wysyłkowa Internetowe księgarnie wysyłkowe: www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.vivid.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 Warszawa 2004 Wydanie VIII poprawione i rozszerzone (I w tej edycji) Skład: Laguna Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań Mojej babci i ojcu, którzy nie dożyli dnia wydania tej książki Podziękowania Jon Halliday pomógł mi napisać Dzikie łabędzie. Spośród jego wielu zasług szlifowanie mojego angielskiego jest jedną z najbardziej oczywistych. W trakcie naszych codziennych dyskusji zmuszał mnie do ciągłego klarowania zarówno moich myśli, jak i mojej opowieści, a przy tym pomagał mi znajdować najwłaściwsze wyrażenia w języku angielskim. Wsparta jego histoiyczną wiedzą, drobiazgową dociekliwością i rozsądnymi uwagami czułam się bezpiecznie. Toby Eady jest najlepszym agentem, jakiego można sobie tylko życzyć. Skłonił mnie w delikatny sposób do tego, żebym zajęła się wyłącznie pisaniem. Czuję się zaszczycona, że miałam do czynienia z tak znakomitymi profesjonalistami jak Alice Mayhew, Charles Hayward, Jack McKeown i Victoria Meyer z wydawnictwa Simon & Schuster w Nowym Jorku oraz Simon King, Carol 0'Brien, Hellen Ellis z wydawnictwa Harper-Collins w Londynie. Dla Alice Mayhew, mojej opiekunki w wydawnictwie Simon & Schuster, przeznaczam specjalne wyrazy wdzięczności za jej wnikliwe uwagi. Robert Lacey z HarperCollins wspaniale zredagował maszynopis, za co jestem mu głęboko wdzięczna. Pomocne uwagi padające w transatlantyckich rozmowach i ciepło, jakim promieniuje Ari Hoogenboom, zawsze dodawały mi energii. Dziękuję wszystkim, którzy pracowali przy tej książce. Entuzjastyczne zainteresowanie moich przyjaciół stanowiło dla mnie niewyczerpane źródło zachęty. Wszystkim im jestem niezmiernie wdzięczna. Szczególnie pomogli mi Peter Whitaker, I Fu En, Emma Tennant, Gavan Mc Cormack, Herbert ?i?, R. G. Tiedemann, Hugh Baker, Yan Jiaąi, Sun Li-qun, Y. H. Zhao, Michael Fu, John Chow, 7 Clare Peploe, Andre Deutsch, Peter Simpkin, Ron Sarkar i Vanessa Green. Szczególna rola od początku przypadła Clive'owi Lindleyowi, z powodu jego cennych porad. Moi bracia, siostra i przyjaciele z Chin z całą wielkodusznością pozwolili mi opowiedzieć dotyczące ich historie, bez których Dzikie łabędzie nie byłyby możliwe. Bardzo dużo miejsca w tej książce zajmuje historia mojej matki. Mam nadzieję, że oddałam jej sprawiedliwość. Jung Chang Maj 1991, Londyn, Anglia DRZEWO GENEALOGICZNE Wytwórca filcu Yang — m — „Stara pani Yang" I (zm. 1943) Pan Chang — m — Pani Chang (1888-1933) (zm. 1958)" Yang Rushan — m — Wu ..Eryatou" (1894-1947) (1888-1955) Yufang (babcia) (1909-1969) I |___ 1. Gen. Xue Zhihcng (jedna żona, wiele konkubin) (1876-1933) Yulan/Lan Yulin (1917-1960) (ur. 1930) „Lojalny"/??i'? Pani Yulin (zm. 1960) (ur. 1927) Jimying siedmioro (zm. 1970) rodzeństwa 2. Dr Xia (trzech synów, jedna córka z pierwszego małżeństwa) (1870-1952) Baoqin/Dehong (mama) . (ur. 1931) Xiaohong (ur. 1950) Wang Yu/Shouyii (ojciec) (1921-1975) Erhong/Jung (ur. 1952) Jinming (ur. 1953) ?i???i?i (ur. 1954) Xiaofang (ur. 1962) Chengyi m - małżeństwo Chronologia Rok Rodzina/Autorka Ogólne 1870 Urodził się dr Xia. 1876 Urodził się Xuc Zhiheng (dziadek). 1909 Urodziła się babcia. 1911 1921 Urodził się ojciec. 1922- 1924 Generał Xue zostaje szefem policji w rządzie generałów w Pekinie. 1924 1927 1931 1932 1933 Panowanie dynastii mandżurskiej (1644-1911). Cesarstwo upada; republika, gubernatorzy wojskowi. Babcia zostaje konkubiną generała Xue. Generał Xue traci władzę. Urodziła się mama. Babcia i mama jadą do Lulongu. Umiera generał Xue. Kuomintang kierowany przez Czang Kaj-szeka jednoczy większą część Chin. Japonia najeżdża Mandżurię. Japończycy okupują Yixian, Jinzhou. Manzhiiguo rządzone przez Puyi. 10 1934 Długi Marsz: komuniści w Yan'anic. 1935 1936 1937 1938 1940 1945 Babcia poślubia dr. Xia. Dr Xia, babcia i mama w Jinzhou. Ojciec wstępuje do Partii Komunistycznej. Ojciec w Yan'anie. Japończycy wchodzą w głąb Chin. Przymierze w komuniści-Kuomintang. Japonia kapituluje. Jinzhou okupują Rosjanie, chińscy komuniści, Kuomintang. Wojna domowa: komuniści walczą z Kuomintangiem. 1946-1948 Ojciec w Chaoyangu, a potem w partyzantce koło Chaoyangu. Mama, aktywistka studencka, przyłącza się do komunistycznego podziemia. 1948 Mama aresztowana. Mama i ojciec spotykają się. 1949 Rodzice się pobierają. Wyjazd rodziców z Jinzhou. Marsz do Nankinu. Poronienie mamy. Ojciec w Yibinie. 1950 Mama w Yibinie; skupowanie żywności; walki. Urodziła się Xiaohong. 1951 Mama zostaje szefową Ligi Kampania „dławienia Młodzieży w Yibinie jako kontrrewolucjonistów" (Huige podwładna pani Ting; uzyskuje zabity). pełne członkostwo w partii. Kampania przeciw „trzem Babcia i dr Xia w Yibinie. złom". Kampania przeciw „pięciu złom". 1952 W marcu przychodzę na świat. Umiera dr Xia. Ojciec zarządza Yibinem. Oblężenie Jinzhou. Proklamowanie ChRL. Komuniści zdobywająSyczuan. Czang Kaj-szek na Tajwanie. Reforma rolna. Udział Chin w wojnie koreańskiej (do lipca 1953 roku). 11 1953 1954 1955 1956 1957 1958 1959 1962 1963 1966 1967 Urodził się Jinming. Rodzina przenosi się do Chengdu. Mama zostaje szefową Wydziału Spraw Publicznych Wschodniego Okręgu. Ojciec zostaje zastępcą dyrektora Wydziału Spraw Publicznych w Syczuanie. Urodził się ?i???i?i. Mama w areszcie. Dzieci w internatach. Mama zostaje zwolniona. Kampania antyprawicowa. Idę do szkoły. Urodził się Xiaofang. Kampania „odkrywania utajonych kontrrewol ucjonistów". (Przyjaciele z Jinzhou napiętnowani). Nacjonalizacja. Kampania „stu kwiatów". Wielki Skok; podwórzowy wytop stali; komuny. Głód (do 1961 roku). Pcng Dchuai występuje przeciwko Mao i zostaje potępiony. Kampania łapania „prawicowych oportunistów". „Uczenie się od Lei Fenga", eskalacja kultu Mao. Początek „rewolucji kulturalnej". Ojciec uwięziony. Mama jedzie do Pekinu. Ojciec zwolniony. Zostaję przyjęta do Czerwonej Gwardii. Pielgrzymka do Pekinu. Opuszczam Czerwoną Gwardię. Prześladowanie rodziców. Ojciec pisze do Mao; aresztowanie; załamanie psychiczne. Mama w Pekinie u Czou En-laja. Rodzice więzieni i wypuszczani (do 1969 roku). Nieudana próba powstrzymania „rewolucji kulturalnej" przez marszałków; Tingowie rządzą Syczuaneni. 12 1968 1969 1970 1971 1972 1973 1975 1976 1977 1978 Rodzina wyprowadza się z rządowego kompleksu. Powstaje Syczuański Komitet Rewolucyjny. Ojciec w obozie Miyi. Zostaję wysiana do Ningnanu. Umiera babcia. Pracuję jako robotnica rolna w Deyangu. Mama w obozie Xichang. Umiera ciotka Junying. Zostaję „bosonogą lekarką". Mama poważnie chora w szpitalu w Chengdu. Mama zrehabilitowana. Wracani do Chengdu. Zostaję odlewnikiem i elektrykiem. Ojciec uwolniony. Wstępuję na Uniwersytet Syczuański. Umiera ojciec. Spotykam pierwszego cudzoziemca. Zostaję asystentką, wysyłają mnie na wieś. Dostaję stypendium w Anglii. IX Zjazd KPCh legalizuje „rewolucję kulturalną". Tingowie usunięci. Umiera Lin Biao. Wizyta Nixona. Pojawia się Deng Xiaoping. Umiera Czou En-laj, Deng zostaje wyrzucony. Demonstracje na placu ?i??'???i??. Umiera Mao; „banda czworga" aresztowana. Deng wraca do władzy. Wstęp do wydania z roku 2003 Dzikie łabędzie wydano po raz pierwszy w 1991 roku. Wydarzenie to zmieniło moje życie, ponieważ wreszcie zostałam pisarką. Zawsze marzyłam, żeby być pisarką. Kiedy jednak dorastałam w Chinach, myśl o pisaniu i publikowaniu wydawała się nierealna. W owych czasach Chiny znajdowały się w kleszczach tyranii Mao, a większość pisarzy poddawano nieustającym straszliwym prześladowaniom politycznym. Wielu zadenuncjowano, jednych zesłano do obozów pracy, innych doprowadzono do samobójstwa. W latach 1966-1967 w wielkiej czystce Mao, błędnie nazywanej „rewolucją kulturalną", spłonęła większość książek znajdujących się w domach. Mojego ojca, który był komunistą i wysokim urzędnikiem, lecz stał się ofiarą czystki, zmuszono do spalenia ukochanego księgozbioru, co stało się jedną z głównych przyczyn jego obłędu. Niezwykle niebezpieczne było nawet pisanie do szuflady. Swój pierwszy poemat napisany na szesnaste urodziny, 25 marca 1968, musiałam podrzeć na kawałki, wrzucić do ubikacji i spuścić wodę, gdy prześladowcy mojego ojca przyszli przetrząsać nasze mieszkanie. Odczuwałam jednak przemożną potrzebę pisania i nadal pisałam piórem wyobraźni. Przez kilka następnych lat pracowałam na roli i jako elektryk. Roztrząsając gnój na polu albo sprawdzając rozdzielnik mocy na szczycie słupa elektrycznego, szlifowałam w myślach długie pasaże albo wbijałam sobie w pamięć wiersze. Do Anglii przyjechałam we wrześniu 1978. Mao zmarł dwa lata wcześniej i Chiny zaczynały wydobywać się z narzuconej przez niego dusznej izolacji. Po raz pierwszy od powstania Chińskiej Republiki Ludowej stypendia na studia za granicą 17 przyznawano, biorąc pod uwagę osiągnięcia naukowe, a nie względy polityczne. Kiedy zdałam przewidziane egzaminy, mogłam wyjechać z kraju i byłam zapewne pierwszą osobą ze śródlądowej prowincji Syczuan, liczącej wówczas około dziewięćdziesięciu milionów mieszkańców, która po roku 1949 miała studiować na Zachodzie. Dzięki temu niewiarygodnemu uśmiechowi losu zyskałam wreszcie możliwość pisania, i to pisania tego, co chciałam. I właśnie wtedy ta pasja mnie opuściła. W grancie rzeczy ostatnią rzeczą, jaką pragnęłam robić, było pisanie. Oznaczałoby to dla mnie konieczność zwrócenia się do wewnątrz i dumania nad życiem i czasami, o których nie cierpiałam myśleć. Usiłowałam zapomnieć o Chinach. Po wylądowaniu w kraju, który wydawał mi się jakby inną planetą, doznałam silnego wstrząsu i nie marzyłam o niczym więcej jak tylko o spędzaniu każdej minuty na zanurzaniu się w ten nowy świat. W Londynie wszystko wydawało się rozkoszne. Mój pierwszy list do matki obfitował w peany na temat wystaw sklepowych i ogródków przed domami widzianych w drodze do Maida Vale 42, posiadłości ambasady chińskiej, w której mnie ulokowano. Były to czasy, gdy kwiaty dopiero zaczynały znów ozdabiać większość chińskich domów. W 1964 roku Mao uznał pielęgnowanie kwiatów i traw za obyczaj „feudalny" i „burżuazyjny" i nakazał „pozbyć się większości ogrodników". Jako dziecko musiałam wraz z innymi usuwać trawę z gazonów w naszej szkole i widziałam, jak znikały donice z kwiatami z budynków. Odczuwałam wielki smutek i byłam zmuszona nie tylko za wszelką cenę ukrywać to uczucie, lecz także obwiniać się za instynkty sprzeczne z instrukcjami Mao - do czego mnie, podobnie jak i inne chińskie dzieci, wdrażano w procesie prania mózgów. Jakkolwiek wtedy, gdy wyjeżdżałam, można już było przyznać się do tego, że lubi się kwiaty, i nie zostać potępionym, to jednak Chiny nadal wyglądały ponuro, w domach nie widziało się kwiatów, nikt ich też nie sprzedawał. Większość parków przypominała zdewastowane ugory. Toteż zaraz pierwszego dnia, jak tylko pozwolono mi wyjść, wyruszyłam z nieopisaną przyjemnością na długi spacer po rozległym terenie Hyde Parku. Tam pod majestatycznymi kasztanami radowałam się każdym źdźbłem trawy i każdym kwiat- 18 kiem. Któregoś dnia zaryzykowałam, narażając się na surową reprymendę, a może nawet coś gorszego, i zaproponowałam politycznemu opiekunowi grupy, do której należałam, żeby przenieść nasze sobotnie zebranie, nazywane szkoleniem politycznym, na murawę w słynnych Kew Gardens. Cotygodniowe zebrania indoktrynacyjne, które śmiertelnie nudziły mnie w Chinach, były wtedy nadal obowiązkowe, a w Londynie my, z ChRL, podlegaliśmy wciąż niemal więziennej kontroli. Nie wolno nam było nigdzie chodzić bez zezwolenia albo na własną rękę. Niepodporządkowanie się poleceniom mogło oznaczać odesłanie z powrotem do Chin, niesławę i zrujnowanie życia. Miałam uczucie, że się duszę w prowokacyjnej wolności Londynu, i zaczęłam wręcz obsesyjnie obmyślać plany naciągania czy też łamania reguł. I niekiedy mi się udawało, jak wtedy z pójściem do Kew Gardens, ponieważ opiekun polityczny sam za tym tęsknił, jakkolwiek bardzo się lękał kłopotów ze strony ambasady. W rezultacie grapa młodych ludzi w workowatych granatowych uniformach w stylu „stroju Mao" zasiadła niestosownie - ale z wielką radością - obok przepięknego różanego ogrodu. I nie miało to złych skutków. Sprzyjało mi szczęście, ponieważ właśnie wtedy nastąpiły w Chinach dramatyczne zmiany. Pod koniec 1978 roku doszło do punktu zwrotnego, gdy odrzucono istotę maoizmu. W następnym roku mogłam z pewnym ryzykiem, ale bez konsekwencji, próbować naruszać restrykcje. Miejscem, które szczególnie przyciągało mój wzrok, był angielski pub, ponieważ zapowiedziano nam wyraźnie, że tam chodzić nie wolno. Chiński odpowiednik angielskiego wyrazu „pub", jiu-ba, w tych czasach sugerował jakieś nieprzyzwoite miejsce z nagimi kobietami. Skręcałam się z ciekawości. Jednego dnia wymknęłam się cichcem i pognałam do pubu naprzeciwko naszego college'u. Pchnęłam drzwi i wkradłam się do środka. Nic sensacyjnego nie zobaczyłam, tylko kilku starszych mężczyzn siedziało tam i piło piwo. Poczułam się rozczarowana. Być może byłam pierwszą studentką z ChRL za granicą, która wychodziła na własną rękę. Członek grona pedagogicznego college'u, do którego uczęszczałam - teraz Thames Valley Uni-versity - zaprosił mnie na wycieczkę do Greenwich. Zgodnie z naszą zasadą zapytałam, czy mogę „zabrać przyjaciółkę". Źle mnie zrozumiał i odpowiedział: - Nic ci ze mną nie grozi. Speszyłam się, ale nie mogłam sprawy wyjaśnić. Nie wolno nam 19 było nikomu mówić, że musimy mieć ze sobą opiekuna, musieliśmy wymyślić jakąś wymówkę. Nie chciałam kłamać, a co więcej, bardzo pragnęłam jechać bez nadzorcy. Poprosiłam zatem attache ambasady, który opiekował się studentami, żeby pozwolił mi jechać. Inaczej ten Anglik pomyśli, argumentowałam, że my, Chińczycy, nie ufamy mu, a nawet może podejrzewamy o złe zamysły, a to zaszkodziłoby przyjaźni angielsko-chińskiej i reputacji naszej socjalistycznej ojczyzny. Pod koniec tej tyrady attache zgodził się i powiedział, żebym zachowywała się dyskretnie. Podejrzewam, że w gruncie rzeczy jemu też niezbyt podobał się system. Zrobił aluzję na ten temat, zwierzając mi się pewnego wieczoru, gdy byliśmy sami w budynku ambasady. Kochał się przed dwudziestu laty w pewnej dziewczynie i kiedy mieli się pobrać, podczas kampanii politycznej uznano ją za element prawicowy. W tej sytuacji niezrezygnowanie ze ślubu oznaczałoby koniec jego tak dobrze zapowiadającej się kariery. Dziewczyna uparła się, żeby zerwać zaręczyny. Po długich zmaganiach on się w końcu zgodził, potem zrobił karierę dyplomatyczną. Nigdy jednak o niej nie zapomniał i nigdy sobie tego nie darował. Płakał, gdy mi o tym opowiadał. Nie wydawało się dziwne, że urzędnik ambasady, który prawie mnie nie znał, obnaża przede mną swoje serce. W tych latach ludzie tak byli obarczeni życiowymi tragediami, że skłonni byli zrzucić z serca brzemię, jak tylko wyczuli życzliwą duszę. Liberalizacja w Chinach otworzyła śluzy, uwalniając ludzką pamięć. Umożliwiła również to, że attache zaryzykował i dał mi niezgodne z regułą pozwolenie na opuszczenie w pojedynkę miejsca zamieszkania. Do dziś mam w żywej pamięci tę wyprawę do Greenwich. Była doprawdy wyjątkowa: jazda, spacer, fotografowanie się na południku z jedną nogą na innej półkuli. Odczuwałam jednak straszne napięcie. Przez cały czas wypatrywałam ludzi wyglądających na Chińczyków i pospiesznie oceniałam po ubraniu, czy pochodzą z ChRL; jeśli zdecydowałam, że tak, co było zadziwiająco częste (jako że w owych czasach bardzo niewiele osób stamtąd przebywało na Zachodzie), odwracałam głowę, unikając ich wzroku, a zarazem usiłowałam zachowywać się jak najbardziej naturalnie wobec mojego towarzysza. Bałam się, że ktoś mnie zobaczy i doniesie do ambasady, a wtedy byłabym skończona, mogłoby to też zaszkodzić sympatycznemu attache. Egzotyczny piknik z kanapkami z serem na rozległej spokojnej 20 łące okazał się najbardziej szarpiącą nerwy chwilą w tym dniu, bo znajdowałam się w miejscu, w którym nie miałam gdzie się schować. Lęk nie powstrzymał mnie jednak przed spróbowaniem innych awanturniczych rzeczy - nie ze względu na zamiłowanie do zaznawania dreszczyku emocji, lecz po prostu dlatego, że nie mogłam nic na to poradzić. W miarę poluzowania reguł wychodziłam coraz częściej sama i szybko zaprzyjaźniłam się z ludźmi o odmiennym stylu życia. Większości z nich mówiłam, że jestem z Korei Południowej, nie z Chin. Miałam na względzie nie tylko półtajny charakter swoich poczynań, lecz także i to, by nie wzbudzać zaciekawienia krajem mojego pochodzenia, który w owym czasie fascynował ludzi jak kosmos z powodu hermetycznej izolacji. Chciałam zniknąć w tłumie, nie rzucając się w oczy, być anonimową osobą w Londynie. I mogłam to osiągnąć - moje pierwsze i najmocniejsze wrażenie było takie, że Wielka Brytania to zdumiewająco bezklasowe społeczeństwo. Urodziłam się w rodzinie należącej do elity komunistycznej i widziałam, jak hierarchiczne i klasowo zróżnicowane są Chiny Mao. Każdy człowiek przypisany był do określonej kategorii. W każdym kwestionariuszu obok daty urodzenia i płci obowiązkowo figurowała rubryka pochodzenie społeczne. Determinowało ono karierę danej osoby, zależności i życie. Podczas gdy wiele osób z elity skłaniało się do tego, by zadzierać nosa, ci, którzy urodzili się w „złej" rodzinie, mieli zrujnowane życie. Skutkiem tej straszliwej rzeczywistości był fakt, że wszystkich nas opanowała obsesja na punkcie pochodzenia, i często już przy pierwszej rozmowie zadawano pytanie w tej kwestii. Natomiast w Londynie, poznając ludzi, nie odczuwałam tego rodzaju presji. Wszyscy wydawali się zadziwiająco równi i pochodzenie zupełnie ich nie obchodziło. Z biegiem lat skorygowałam nieco swoje poglądy. Nie sądzę jednak, bym chodziła z głową w chmurach. Wbrew swoim tradycjom różnic klasowych w Wielkiej Brytanii ludzie mają godność, upośledzeni nie są znieważani i tyranizowani jak u nas w czasach Mao. A sprawiedliwość społeczna i waga, jaką się tu przywiązuje do tej koncepcji, to coś, w czym dzisiejsze Chiny wciąż jeszcze nie mogą równać się z Wielką Brytanią. Tak więc pokochałam Wielką Brytanię sercem i umysłem. Pierwszy rok, który tu spędziłam, był okresem największego upojenia. Odwiedzałam wszystkie muzea i galerie zaznaczone 21 na planie miasta, chodziłam z jednej wystawy na dragą, bo wstęp dla studentów był niemal darmowy. Wędrowałam z lubością przez Londyn, oszczędzając na przejazdach, ponieważ wszystkie budynki i ulice wydawały mi się interesujące. Zaglądałam do kiepskich klubów nocnych i oglądałam asortyment oferowany przez sex shopy w Soho. Moja pierwsza dyskoteka była oszałamiająca. Nawet przeciętne kino przypominało sezam, w którym przyciemnione światła na starej czerwonej tapicerce i tu i ówdzie dziwne złocenia sugerowały tajemnicę i skarby. Zadawałam osobliwe, jak się potem zorientowałam, pytania i uczyłam się o ludziach z innych kultur. Ostatnim tabu, które należało złamać, było posiadanie cudzoziemskiego chłopaka, co musiałam robić potajemnie, wciąż spodziewając się katastrofy. Ostrzegawcza opowieść, przywieziona z Chin, w którą święcie wierzyłam, mówiła, że każda, która próbuje mieć kochanka cudzoziemca, zostanie omamiona narkotykami i odesłana z powrotem do Chin w jutowym worku. Kiedy znalazłam się gdzieś w pobliżu Portland Place, gdzie jest ambasada, nogi pode mną się uginały, a jeśli jechałam samochodem, zsuwałam się tak nisko na siedzeniu, że moja głowa znikała poniżej okna. To wtedy po raz pierwszy w życiu zrobiłam sobie makijaż - myślałam, że zamaskuję się w ten sposób przed ambasadą (która w rzeczywistości nie prowadziła tego rodzaju nadzoru, jaki sobie wtedy wyobrażałam). Śmieszna też była ta zabawa z makijażem. Sama z trudem rozpoznawałam własną twarz o ustach dosłownie wypacykowanych szkarłatną lub fioletową szminką i z zielono-złotymi cieniami na powiekach. Gdy przystąpiłam do pracy nad doktoratem z językoznawstwa, zaproponowano mi stypendium uniwersytetu w Yorku, mieście, które niezwykle mnie pociągało, zanim jeszcze je ujrzałam, z powodu swojej legendarnej katedry, miejskich murów (najbardziej zbliżonych do chińskiego Wielkiego Mura) i wojny Dwóch Róż. W owym czasie zagraniczne stypendia musiały być zatwierdzone przez chińskie władze i indywidualne osoby nie mogły ich otrzymywać. Lecz szczęście znów mi dopisało i mogłam tę propozycję przyjąć dzięki takim ludziom jak życzliwy attache w ambasadzie i dzięki odwilży na coraz większą skalę w Chinach. W rezultacie uzyskawszy tytuł doktora w 1982 roku, byłam pierwszą osobą z ChRL, która doktoryzowała się na uniwersytecie w Wielkiej Brytanii. 22 Nauczyłam się znacznie więcej niż tylko teorii językoznawczych (które, jak muszę wyznać ze wstydem, w znacznym stopniu od tego czasu zapomniałam). Pamiętam dzień, kiedy poszłam przedyskutować plan mojej pracy z kierownikiem naukowym, profesorem Le Page'em, który już samą swoją wrażliwą obecnością przyczynił się do rozproszenia dręczącego mnie nieustannie niepokoju i napadów nagłej paniki. Jego lekko ironiczny sposób bycia i nienarzucający się autorytet nieustannie mnie upewniały, podobnie jak i Anglia, że przybyłam do właściwego miejsca i nie mam się czym martwić. Czując się całkowicie odprężona, zaczęłam paplać o swoich poglądach na teorie językoznawcze, które miałam badać. Profesor słuchał, a pod koniec spytał: - Może mi pani pokazać swoją pracę doktorską? -Skonfundowana wykrzyknęłam: - Ale ja jej jeszcze nie zaczęłam pisać! - Co on skonstatował: - A ma już pani wszystkie wnioski. Ta jedna uwaga rozsupłała dławiący węzeł zawiązany na moim umyśle przez totalitarną „edukację". W Chinach uczono nas niewyciągania wniosków z faktów, lecz rozpoczynania od teorii marksistowskich albo myśli Mao, albo linii partyjnej, i zaprzeczania faktom, a nawet ich potępiania, jeśli do nich nie pasowały. Dumałam nad tym nowym podejściem, wracając do swojego pokoju nad pięknym jeziorem na terenie kampusu, gdzie pod oknem wodne ptaki miały kolonię i co rano budziły mnie śpiewem. Przecinały teraz niebo w locie, a widok ten odpowiadał mojemu uczuciu, że znalazłam właściwy sposób myślenia. Mieć otwarty umysł: to takie proste, a odkrycie tego zabrało mi tak wiele czasu. To w Yorku pewnego wieczoru pomyślałam o napisaniu książki o swoim dawnym życiu. Zaproszono mnie na pogadankę profesora, który właśnie wrócił z Chin. Pokazywał slajdy z odwiedzin w szkole, w której uczniowie mieli lekcje w mroźny zimowy dzień w klasie bez ogrzewania i z porozbijanymi szybami w oknach. - Nie jest im zimno? - spytał życzliwy profesor. - Nie, nie jest - usłyszał w odpowiedzi. Po pokazie było przyjęcie i jedna kobieta, zapewne usiłując znaleźć coś, co mogłaby mi powiedzieć, zaczęła: - Musi pani tu być bardzo gorąco. - Ta niewinna uwaga tak mnie dotknęła, że wyszłam szybko z pokoju i popłakałam się pierwszy raz od przyjazdu do Anglii. Nie chodziło o to, że czułam się obrażona, ogarnęła mnie natomiast przemożna żałość z powodu moich rodaków w ojczyźnie. Przez nasze władze nie byliśmy traktowani 23 jak prawdziwe istoty ludzkie, wobec czego niektórzy cudzoziemcy nie widzieli w nas ludzi takich samych jak oni. Przypomniałam sobie stare spostrzeżenie, że życie Chińczyków jest tanie, i zaskoczenie pewnego Anglika tym, że jego chiński służący nie może wytrzymać bólu zęba. Kiedyś znowu rozjuszyły mnie liczne pełne podziwu komentarze ludzi z Zachodu, którzy odwiedziwszy Chiny Mao, twierdzili, że Chińczycy to ludzie nadzwyczajni, bo chyba lubią być krytykowani, denuncjowani, „reformowani" w obozach pracy - co ludziom na Zachodzie wydawałoby się prawdziwą okropnością. Z takimi myślami kłębiącymi się w głowie przypomniałam sobie moje życie w Chinach, moją rodzinę i wszystkich ludzi, których znałam, i wtedy zapragnęłam opowiedzieć światu nasze historie i to, co naprawdę czuli Chińczycy. Powróciła pasja pisania. Upłynęło jednak sporo lat, zanim napisałam Dzikie łabędzie. Podświadomie buntowałam się przeciwko temu pomysłowi. Nie byłam w stanie kopać tak głęboko w swojej pamięci. W burzliwym okresie „rewolucji kulturalnej" w latach 1966-1976 moja rodzina straszliwie cierpiała. Zarówno mój ojciec, jak i babka zmarli w mękach. Nie chciałam ożywiać wspomnień o latach cierpień babki z powodu nieleczonej choroby, o uwięzieniu ojca, o klęczeniu matki na potłuczonym szkle. Napisałam kilka linijek, ale wszystko to było sztuczne i pozbawione życia. Nie byłam z nich zadowolona. Potem, w 1988 roku, przyjechała do Londynu moja matka. To była jej pierwsza podróż za granicę. Chciałam, żeby miała z niej jak najwięcej, i poświęcałam dużo czasu, prowadząc ją w różne miejsca. Po krótkim czasie zauważyłam, że wcale nie sprawia jej to przyjemności. Myślała o czymś i była niespokojna. Jednego dnia odmówiła pojechania na zakupy i zasiadła przy czarnym stole w jadalni, na którym jaśniał bukiet żółtych żonkili. Trzymając w dłoniach kubek jaśminowej herbaty, oznajmiła, że najbardziej ze wszystkiego chciałaby ze mną rozmawiać. I mówiła codziennie przez wiele miesięcy. Po raz pierwszy w naszym życiu opowiadała mi o sobie i o mojej babce. Babka, jak się dowiedziałam, była konkubiną generała, a matka wstąpiła do komunistycznego podziemia, mając lat piętnaście. Ich pełne wydarzeń życie płynęło w kraju wstrząsanym przez wojny, obce inwazje, rewolucje, a potem totalitarną tyranię. W ogólnym wirze 24 wciągnięte zostały w romantyczne przeżycia. Dowiedziałam się o doświadczeniach mojej matki, o tym jak o włos uniknęła śmierci, o jej miłości do mojego ojca i emocjonalnych z nim konfliktach. Poznałam też bolesne szczegóły bandażowania stóp babce, gdy w wieku lat dwu miażdżono jej kości stóp dużym kamieniem, żeby zadość uczynić panującym wówczas ideałom piękna. Scenerią dla naszych rozmów były wyprawy turystyczne. Podczas podróży na wyspę Skye w Szkocji i nad jezioro Lugano w Szwajcarii moja matka nie przestawała mówić - w samolotach i samochodach, na statkach, na spacerach i przez pół nocy. Kiedy wychodziłam do pracy, ona zostawała w domu i rejestrowała swoje opowieści, posługując się magnetofonem. Do wyjazdu z Wielkiej Brytanii nagrała sześćdziesiąt godzin wspomnień. Tu z dala od społecznych i politycznych ograniczeń Chin mogła wreszcie zrobić to, czego nie mogła robić przez całe życie: otworzyć swój umysł i swoje serce. Kiedy jej słuchałam, czułam się poruszona tym, jak bardzo pragnęła mojego zrozumienia. Uderzyło mnie też, że naprawdę gorąco życzyła sobie, bym pisała. Musiała wiedzieć, że pisanie miałam w sercu, i starała się natchnąć mnie odwagą do zrealizowania swojego marzenia. Nie robiła tego poprzez naleganie, bo nigdy tak nie postępowała, lecz dostarczała mi opowieści i pokazywała, jak stawiać czoło przeszłości. Mimo że miała życie pełne cierpień i udręk, opowieści te nie były przygnębiające ani nie do zniesienia. Przebijał z nich hart ducha, co zawsze dodawało otuchy. To właśnie ona zainspirowała mnie ostatecznie do napisania Dzikich łabędzi, dziejów mojej babki, mojej matki i moich w niespokojnych Chinach XX wieku. Przez dwa lata wylałam mnóstwo łez i przewracałam się z boku na bok w czasie wielu bezsennych nocy. Nie wytrwałabym przy swoim zamyśle, gdyby nie to, że w tym okresie znalazłam miłość, która wypełniła mi życie i zapewniła głęboki spokój. Jon Halliday, mój rycerz bez zbroi - jako że zwycięstwo zapewnia mu wewnętrzna siła pod nader łagodnym wizerunkiem zewnętrznym - to najcenniejszy skarb, jaki dostałam od mojej przybranej ojczyzny, Wielkiej Brytanii. Był przy mnie, wszystko więc szło jak trzeba - wszystko, w tym również pisanie Dzikich łabędzi. Tworząc tę książkę, polegałam w dużej mierze na Jonie. Angielskiego zaczęłam się porządnie uczyć dopiero w wieku lat 25 dwudziestu jeden, i to w środowisku całkowicie odciętym od świata zewnętrznego. Jedynymi cudzoziemcami, z którymi miałam okazję rozmawiać przed przyjazdem do Wielkiej Brytanii, byli marynarze w południowochińskim porcie Zhanjiang, dawnej kolonii francuskiej, gdzie mnie i moich kolegów ze studiów posłano na dwutygodniową praktykę językową. Kiedy przyjechałam do Londynu, mogłam wprawdzie sporo czytać - jako jedną z pierwszych książek pochłonęłam Rok 1984, zdumiewając się nieustannie tym, jak dalece opis Orwella odpowiada Chinom Mao - jednakże posługiwanie się czystą angielszczyzną przekraczało moje możliwości. W Chinach podręczniki do nauki angielskiego były pisane przez ludzi, którzy sami nigdy nie mieli kontaktów z cudzoziemcami, i w gruncie rzeczy stanowiły bezpośrednie tłumaczenia tekstów chińskich. Na przykład lekcja „Pozdrowienia" podawała dokładne odpowiedniki wyrażeń używanych przez Chińczyków, które dosłownie brzmią następująco: „A przyszedłeś?" i „Jadłeś już?". I tak właśnie pozdrawiałam ludzi na początku swego pobytu w Anglii. Potrzebowałam pomocy Jona, żeby napisać książkę po angielsku - i to książkę, jak miałam nadzieję, dobrą. Jon, sam pisarz i historyk, był nieodzowny przy pracy nad Dzikimi łabędziami. Całkowicie polegałam na jego sądzie i nieomylnym oku - na jego pięknych gazelich oczach. Nie da się przecenić tego, czego nauczyłam się od Jona, jeśli chodzi o pisanie. Kiedy powstały Dzikie łabędzie przy poparciu ze strony dwóch najważniejszych w moim życiu osób, matki i męża, czułam się niezmiernie szczęśliwa. Tuż przed ukazaniem się książki matka napisała mi, że być może Dzikie łabędzie nie będą mieć powodzenia i nie spotkają się z większym zainteresowaniem, ale nie powinnam się zniechęcać. Sprawiłam bowiem, że jest zadowolona, ponieważ pisanie tej książki bardzo nas zbliżyło. I ten fakt już jej wystarcza. Matka miała rację. Odczuwałam obecnie do niej jeszcze większy szacunek i miłość. Lecz właśnie dlatego, że teraz lepiej ją znałam, mogłam się domyślać, iż głoszona przez nią obojętność w kwestii uznania to była typowa dla niej próba ochronienia mnie przed ewentualnym bólem. Bardzo się wzruszyłam. Ze strony matki nie odczuwałam presji, tylko zrozumienie i dzięki temu oszczędzono mi niepokoju o to, jak Dzikie łabędzie zostaną przyjęte. Miałam nadzieję, że czytelnikom się spodobają, ale nie rozpamiętywałam tego marzenia. Otuchy w znacznym 26 stopniu dodawał mi Jon. Powiedział: - To wspaniała książka. A ja mu wierzyłam, tak jak wierzyłam przy podejmowaniu wszystkich decyzji wiążących się z tym tekstem i we wszystkim w życiu. Dzikie łabędzie odniosły sukces. W ciągu minionych dwunastu lat wielu ludzi wyrażało mi uznanie osobiście i w listach, co sprawiło, że moje życie stało się jednym pasmem szczęścia. Moją matkę, która nadal mieszka w Chengdu w Chinach, odwiedzają ludzie wielu narodowości, od dyplomatów do łazików, od biznesmenów do turystów. Zaproszono ją do tak różnych krajów, jak Holandia i Tajlandia, Węgry i Brazylia, nie wspominając już o Wielkiej Brytanii. W Japonii zatrzymywały ją kobiety pod kwitnącymi sakurami i mówiły wzruszające rzeczy, a pewnego razu w restauracji od gości siedzących przy stoliku na drugim końcu sali przyniesiono na srebrnej tacy piękną chusteczkę od kimona z prośbą, żeby złożyła na niej swój podpis. Na niejednym lotnisku pomagano jej z bagażem, po czym wyrażano wobec niej podziw. Spotkała się ze zrozumieniem nie tylko ze strony córki, lecz także milionów czytelników na całym świecie. Jedyną smutną rzeczą w tej historii z idealnie szczęśliwym końcem jest to, że Dzikich łabędzi nie pozwolono opublikować w ChRL. Reżim wydaje się dostrzegać w tej książce groźbę dla władzy Partii Komunistycznej. Dzikie łabędzie to dzieje osobiste, ale odzwierciedlają historię Chin w XX wieku i partia nie wypadła w nich dobrze. Partia podyktowała oficjalną wersję wydarzeń dla usprawiedliwienia swoich rządów, a Dzikie łabędzie jej się nie podporządkowały. Książka ta ukazuje, że Mao rządził chińskim ludem w sposób przestępczy i wcale nie był z gruntu dobrym i wielkim przywódcą, jak to zadekretował Pekin. Dzisiaj portret Mao nadal wisi na placu ?i??'?????, w sercu stolicy, a po drugiej stronie rozległej betonowej przestrzeni spoczywają jego ziemskie szczątki jako obiekt kultu. Obecne przywództwo podtrzymuje mit Mao, ponieważ dzięki niemu występuje w roli jego dziedzica i czerpie stąd swoją legitymizację. Dlatego publikacja Dzikich łabędzi w Chinach została zakazana. Podobnie jak jakakolwiek wzmianka o nich albo o mnie w mediach. Chociaż w ciągu tych lat wielu chińskich dziennikarzy robiło ze mną wywiady albo pisało o mojej książce, to jednak recenzje z wyjątkiem kilku nie ujrzały światła dziennego, 27 bo niewielu wydawców ośmieliło się naruszyć zakaz. Zakazowi temu nadano szczególny charakter, gdyż ostro sformułowane supertąjne zalecenie w tej kwestii podsygnował również minister spraw zagranicznych, co w przypadku książki jest rzeczą niezwykłą, jeśli nie wręcz niebywałą. To ludzi przeraża i czują, że powiązanie ich z Dzikimi łabędziami może spowodować poważne kłopoty. Jest również intrygujące to, że w rezultacie całkiem sporo osób, włącznie z pracownikami państwowej cenzury, poszukiwało tej książki, chcąc ją przeczytać. Dzisiaj życie w Chinach jest niewypowiedzianie lepsze niż kiedykolwiek za pamięci większości ludzi - co nie przestaje mnie niezmiernie cieszyć. Lecz choć w znacznym stopniu istnieje wolność osobista, w kraju nie ma wolności. Prasa i wydawnictwa poddane są surowszej kontroli niż w czasach przedkomunistycz-nych. Zanim w 1994 roku Dzikie łabędzie zostały objęte zakazem, chiński wydawca przedłożył tekst cenzorom, dokonawszy pewnych skreśleń, na przykład usuwając moje refleksje na temat Mao. Tego rodzaju uwag było niewiele, zgodziłam się zatem na skreślenia pod warunkiem przyjętym przez wydawcę, że na danej stronie znajdzie się informacja: „następnych xxx wyrazów zostało wykreślonych". Taką formułką posługiwała się cenzura przed komunistami. Nie funkcjonuje ona jednak przy dzisiejszych rządach. Wersja skrócona ostatecznie się ukazała - ale jako wydanie pirackie. Nawet piraci bali się opublikować pełny tekst. Mówiono mi, że istnieje jeszcze jedna piracka wersja, tym razem bez skreśleń. Prawdopodobnie chodzi o fotokopię edycji w języku chińskim wydanej na Tajwanie i w Hongkongu, którego przejęcie przez ChRL w 1997 roku nie odbiło się na publikacjach. Sporo egzemplarzy wwieziono do kraju (celnicy rzadko przeszukują bagaże podróżnych). Sama je przywoziłam bez problemów, natomiast książki wysyłane pocztą nigdy nie dochodziły. Jeden z wielkich chińskich reżyserów filmowych, którego niezwykle podziwiam, próbował zrobić film na podstawie tej książki. Nic z tego nie wyszło, zakomunikowano mu bowiem, że objęta jest zakazem, i gdyby zrobił film za granicą, to reperkusje odbiją się na innych filmach, a także na jego ekipie. W efekcie restrykcji ze strony reżimu większość ludzi w Chinach nigdy nie słyszała o Dzikich łabędziach. Niemniej książka ta cieszy się pewną sławą w kraju dzięki wielości środków porozumiewania się ze światem zewnętrznym. Stała się nawet przedmiotem kombinacji bystrookich kanciarzy. 28 Jeden z nich w moim mieście rodzinnym, Chengdu, był chyba drugorzędnym oszustem. Jak doniósł lokalny dziennik z dnia 6 maja 2000 roku, kręcił się przy większych hotelach i w znaczniejszych miejscach i mówiąc biegle po angielsku, trochę po francusku, niemiecku i japońsku, nagabywał cudzoziemców, podając się za mojego bliskiego przyjaciela. Prowadził ich potem do restauracji na posiłki, za które turyści płacili słone rachunki, a on dostawał następnie zniżkę. Zdarzały się również wzruszające gesty. Pewnego razu kiedy zjedliśmy z Jonem kolację w jednej z restauracji w Pekinie i Jon zamierzał za nią płacić, poinformowano go, że rachunek już uregulował młody Chińczyk, który, jak powiedział, dowiedział się wiele o swoim własnym kraju z „książki pańskiej żony". Jakkolwiek Dzikie łabędzie są książką zakazaną, nikogo nie karze się za jej czytanie albo rozmowę o niej na gruncie prywatnym. Ja mogę całkiem swobodnie podróżować po Chinach, bez dostrzegalnego nadzoru. Najwyraźniej podczas gdy książkę uznano za zagrożenie, mnie nie, ponieważ nie urządzam zebrań, nie wygłaszam przemówień ani nie prowadzę żadnej potajemnej działalności. W mediach obowiązuje zakaz dotyczący mojej osoby, jestem więc tylko indywiduum bez publicznego głosu. Obecny reżim koncentruje się usilnie na powstrzymywaniu: kieruje jedynie groźby, które dotyczą wszystkiego, co mogłoby mieć publiczny wpływ i potencjał prowadzący do zorganizowania opozycji. Takie podejście to kolosalna poprawa w stosunku do rządów Mao, gdy gnębiono bez powodu miliony niewinnych ludzi. Jednakże oznacza też, że partia jest zdecydowana utrzymać monopol władzy i że miliard trzysta milionów Chińczyków będzie nadal musiało żyć zdane na łaskę garstki potajemnie wybieranych ludzi. Świat również musi liczyć jedynie na szczęśliwy trafi na to, że przywódcy wielkiej potęgi atomowej nie są źli. Pisanie Dzikich łabędzi pogłębiło moje uczucia w stosunku do Chin. Poddawszy przeszłość egzorcyzmom, nie pragnęłam już „zapomnieć o wszystkim". Czuję się niespokojna, jeśli przez dłuższy czas znajduję się z dala od mojej ojczyzny. Ten kraj, tak stary, a przy tym tak energicznie młody, kraj, który przeżył tyle tragedii, a jednak pozostał tak żywy i optymistyczny, noszę w sobie. Wracam do niego raz albo dwa razy na rok. Nie jest to dom, w którym się odpoczywa, i często przyjeżdżam do Londynu 29 wyczerpana. Egzaltacja i podniecenie wyczerpują, podobnie jak irytacja i oburzenie, a wszystko to towarzyszy mi tam na każdym kroku. Jeżdżę tam zbierać materiały do biografii Mao, którą piszemy razem z Jonem od dziesięciu lat i która zostanie opublikowana w 2004 roku - i to sprawia, że wyjazdy te są jak narkotyk. Postanowiłam pisać o Mao, ponieważ byłam zafascynowana człowiekiem, który zdominował moje życie w Chinach i zniszczył życie moim rodakom, jednej czwartej mieszkańców Ziemi. Był równie zły jak Hitler czy Stalin i wyrządził ludzkości tyle samo szkód co oni. Jednakże świat wie o nim zdumiewająco mało. Podczas gdy tamtych dwóch europejskich despotów wkrótce po śmierci potępiono na całym świecie, Mao udał się wręcz niewiarygodny wyczyn zachowania dobrego imienia z niewielkim tylko uszczerbkiem - absolutnie nieadekwatnym do jego zbrodni - przez trzy dziesiątki lat po śmierci. Jon i ja z entuzjazmem podjęliśmy wyzwanie znalezienia drogi przez labirynt mitów o Mao. Chiński reżim, jak należało oczekiwać, stawia mi wiele przeszkód, ale tylko nieliczne z nich są nie do pokonania, a większość dodaje jedynie zabawności naszym wysiłkom, zamieniając obu autorów w parę detektywów. Wiele kluczowych osób w Pekinie ostrzegano przed rozmowami ze mną. Wydaje się jednak, że ten zakaz nie jest tak kategoryczny jak zakaz pisania o Dzikich łabędziach czy ich publikowania, to raczej coś w rodzaju: „Uważaj, co mówisz". Tak więc niektóre osoby zdecydowały się unikać kłopotów i nie spotykać ze mną, ale większość rozmawiała. Tyle jest brzemion, które ludzie pragną zrzucić z serca, ponadto Chińczycy mają w sobie głęboko zakorzenione poczucie obowiązku wobec historii. Samo ostrzeżenie okazało się pomocne: stało się pewnego rodzaju obwieszczeniem wagi tej biografii, z centralną informacją, że nie będzie ona w zgodzie z linią partii, co dla wielu osób okazało się silną podnietą do mówienia. Ostatecznie to Dzikie łabędzie ułatwiły mi zadanie. Większość tych, z którymi się widziałam, albo tych, którzy je czytali czy o nich słyszeli, chyba zgadzała się z opinią, że książka jest rzetelna. Przypuszczalnie wierzono, że biografia Mao również ukaże prawdę. Dzikie łabędzie utorowały mi też drogę do polityków i niewykorzystanych źródeł na całym świecie. W tych poszukiwaniach przekonywałam się raz po raz, jakie nieprawdopodobne szczęście 30 mnie spotkało, że mam takiego współautora jak Jon - nie tylko mówi wieloma językami, lecz jest także chodzącą encyklopedią międzynarodowej polityki, której składnikiem był Mao. Ostatnich dziesięć lat to dla Jona i dla mnie bajkowy okres, gdy podróżowaliśmy do wielu części świata w poszukiwaniu informacji o Mao - i pracowaliśmy dzień po dniu, rok po roku, zdecydowani poświęcić cały niezbędny czas, nie iść na żadne skróty, tylko stworzyć książkę, z której będziemy mogli być dumni. Każdego dnia, gdy jestem w domu na Notting Hill w Londynie, siedzę przy swoim biurku i piszę. Jon jest na dole u siebie w gabinecie i czasami słyszę, że wstaje, otwiera drzwi i zapewne robi sobie herbatę. Przy tych odgłosach moja myśl z przyjemnością wędruje na chwilę do naszego następnego spotkania, wymieniania się odkryciami przy lunchu albo wieczoru spędzanego gdzieś z przyjaciółmi. Za oknem z prawej strony biurka rośnie olbrzymi platan, który zdominował niebo kaskadą gałęzi. Niebo jest olśniewająco piękne w lekko deszczowy dzień, gdy zza cienkiego woalu chmur uśmiecha się słońce, rzucając subtelne światło. Pod drzewem stoi czarna latarnia, taka jak te obowiązkowe we wszystkich filmach o Londynie. Dalej na ulicy suną równie klasyczne czerwone piętrasy. Piesi chodzą pod parasolami. Najzwyklejsza londyńska sceneria. A mimo to nigdy nie czuję się zmęczona patrzeniem na nią, podobnie jak nigdy nie nudzi mnie pisanie. Bywały chwile frustracji w latach ciężkiej pracy i czasami mówię sobie i przyjaciołom: Mam dość. Jestem jednak w siódmym niebie. Jung Chang Londyn, 2003 I 1 „Małe złote lilie" — konkubina generała (1909-1933) Moja babcia w wieku piętnastu lat została konkubiną generała, szefa policji w słabym i chwiejnym rządzie chińskim. Był rok 1924 i w kraju panował chaos. Na przeważającym obszarze, łącznie z Mandżurią gdzie mieszkała moja babka, władzę sprawowali wojskowi. Związek został zaaranżowany przez jej ojca, urzędnika policji w prowincjonalnym mieście Yixian w połu-dniowo-zachodniej Mandżurii, leżącym sto sześćdziesiąt kilometrów od Wielkiego Muru i czterysta kilometrów na północny wschód od Pekinu. Jak większość miast w Chinach, ?i?i?? został zbudowany jako forteca. Mury, które go otaczały, pochodziły z czasów dynastii Tang (618-907 roku n.e.). Miały dziewięć metrów wysokości, trzy metry sześćdziesiąt centymetrów szerokości, i wieńczyły je blanki dźwigające szesnaście fortów rozstawionych w regularnych odstępach. Mury były na tyle szerokie, że można było swobodnie przejechać po nich konno. Do miasta prowadziły cztery bramy, których usytuowanie odpowiadało czterem położeniom igły kompasu, każda z zewnętrzną ubezpieczającą bramą a całą fortyfikację otaczała głęboka fosa. W mieście najbardziej rzucała się w oczy wysoka, bogato zdobiona dzwonnica z ciemnobrązowego kamienia, która została zbudowana w VI wieku, kiedy przyjęto tu buddyzm. Każdej nocy uderzano w dzwon, aby oznajmić godzinę, używano go również jako alarmu w razie pożaru albo powodzi. Yixian był dobrze prosperującym miastem handlowym. Na równinach wokół uprawiano bawełnę, kukurydzę, sorgo, soję, sezam, brzoskwinie, 33 jabłka i winogrona. Na łąkach i na wzgórzach leżących na zachód od miasta rolnicy hodowali owce i bydło. Mój pradziadek, Yang Rushan, urodził się w 1894 roku, kiedy jeszcze całymi Chinami rządził cesarz rezydujący w Pekinie. Członkowie rodziny panującej byli Mandżurami, którzy podbili Chiny w 1644 roku. Rodzina Yang należała do chińskiej grupy etnicznej Han i powędrowała na północ od Wielkiego Muru, szukając szczęśliwszego losu. Pradziadek jako jedyny syn swoich rodziców był najważniejszą osobą w całej rodzinie. Tylko dzięki synowi może przetrwać nazwisko rodu - bez niego linia rodzinna wygaśnie, co dla Chińczyków było równoznaczne z najstraszliwszą zdradą, jaką można popełnić wobec własnych przodków. Posłano go do dobrej szkoły. Miał zdać egzaminy, aby zostać mandarynem -urzędnikiem. Było to ambicją większości mężczyzn w tym czasie. Żaden Chińczyk nie czuł się bezpiecznie bez władzy lub pieniędzy, bo nic go wtedy nie chroniło przed urzędniczym rozbojem lub nieprzewidzianą przemocą. W Chinach nigdy nie było oficjalnie zatwierdzonego systemu prawnego. Wymiar sprawiedliwości był niepodważalny, a okrucieństwo wpisano w działanie wszystkich instytucji, ale mogło ono także wynikać z kaprysu urzędnika, który, jeśli miał władzę, sam był prawem. Dla dziecka z niearystokratycznej rodziny zostanie mandarynem było jedynym sposobem wymknięcia się z obrotów wiecznie kręcącego się koła niesprawiedliwości i własnego strachu. Yang zdecydował, że jego syn nie zajmie się tradycyjnym rodzinnym rzemiosłem - wyrabianiem filcu - i poświęcił siebie i całą swoją rodzinę, aby go wykształcić. Kobiety szyły dla okolicznych zakładów krawieckich, pracując do późna w nocy. Żeby zaoszczędzić pieniądze, przykręcały lampki oliwne do minimum i psuły sobie wzrok. Od ciężkiej, wielogodzinnej pracy puchły im palce. Zgodnie z obyczajem, mój pradziadek został ożeniony bardzo młodo, w wieku czternastu lat, z dziewczyną starszą od niego o sześć lat. Uważano wtedy, że jednym z obowiązków żony jest pomoc w wychowywaniu męża. Historia jego żony, mojej prababki, jest typową historią milionów chińskich kobiet z tamtych czasów. Pochodziła z rodziny garbarzy o nazwisku Wu. Ponieważ jej rodzina nie należała do inteligencji ani nikt z niej nie piastował urzędniczego stanowiska, a w dodatku była dziewczynką, w ogóle nie dano jej imienia. 34 Była drugą córką i nazwano ją po prostu „Dziewczyną numer dwa" (Eryatou). Jej ojciec umarł, kiedy była niemowlęciem, i wychowywał ją wuj. Pewnego dnia, gdy miała sześć lat, wuj jadł obiad z przyjacielem, którego żona była w ciąży. Podczas obiadu obaj mężczyźni ustalili, że jeśli dziecko będzie chłopcem, poślubi sześcioletnią siostrzenicę wuja. Dwoje młodych nigdy nie spotkało się przed ślubem. Poza tym miłość była uważana za coś wstydliwego, coś, co naruszało honor rodziny. Nie dlatego, żeby stanowiła tabu - w Chinach istniała pradawna tradycja romantycznej miłości - ale dlatego, że uważano, iż młodzi ludzie nie powinni znaleźć się w sytuacji, w której coś takiego może się przytrafić, ponieważ małżeństwo było sprawą zwykłego obowiązku, umowy pomiędzy dwiema rodzinami. Jeśli miało się dużo szczęścia, można się było zakochać po ślubie. W momencie ślubu, który mój pradziadek zawarł w wieku lat czternastu, biorąc pod uwagę, że chowano go pod kloszem, nadal był jeszcze właściwie dzieckiem. Pierwszej nocy nie chciał spać w pokoju ślubnym. Zasnął na łóżku w pokoju matki i przeniesiono go, kiedy spał, do sypialni, w której była panna młoda. Ale chociaż był rozpieszczonym i zepsutym chłopcem i ciągle jeszcze potrzebował pomocy przy ubieraniu, wiedział dobrze, jak się „robi dzieci", jak to ujęła jego żona. Moja babka urodziła się pierwszego roku po ślubie rodziców, piątego dnia piątego księżyca, wczesnym latem 1909 roku. Była w lepszej sytuacji od swojej matki, bo jednak nadano jej imię, które brzmiało Yufang. Yu oznacza jadeit i było to imię nadawane całemu potomstwu tej generacji, fang zaś oznacza „pachnące kwiaty". Świat, na którym się pojawiła, był absolutnie nieprzewidywalny. Imperium Mandżurskie, które trwało przez dwieście sześćdziesiąt lat, rozpadło się. W latach 1894-1895 Japonia zaatakowała Chiny w Mandżurii. Chiny poniosły ciężkie straty i utraciły część terytoriów. Powstanie Bokserów w 1900 roku zostało stłumione przez osiem obcych armii, których kontyngenty stacjonowały potem w Mandżurii, niektóre z nich rozlokowano wzdłuż Wielkiego Muru. W latach 1904-1905 Rosja i Japonia stoczyły wojnę na równinach Mandżurii, a zwycięstwo Japonii sprawiło, że stała się tam dominującą siłą. W 1911 roku pięcioletniego cesarza Chin, Puyi, obalono i ustanowiono republikę, na której czele stanął charyzmatyczny przywódca Sun Jat-sen. Nowy rząd republiki wkrótce upadł i kraj podzielił się na 35 rządzone przez lokalnych watażków terytoria. Szczególnie Mandżuria była źle nastawiona wobec republiki, ponieważ właśnie z niej wywodziła się panująca dynastia. Zewnętrzne siły, zwłaszcza Japonia, pomnożyły wysiłki, aby zapanować nad Chinami. Wobec tych wszystkich nacisków stare instytucje załamały się i w efekcie powstała pustka w sferze władzy, moralności i autorytetów. Wielu ludzi dążyło na szczyty, przekupując lokalnych potentatów kosztownymi podarunkami: zlotem, srebrem i innymi kosztownościami. Pradziadek - nie na tyle bogaty, by kupić sobie lukratywną pozycję w dużym mieście - gdy dobiegał trzydziestki, był zaledwie urzędnikiem policji w rodzinnym Yixianie, prowincjonalnej dziurze. Ale miał wielkie plany. I miał wartościowe aktywa - swoją córkę. Babcia była pięknością. Miała owalną twarz z różowymi policzkami i alabastrową cerę. Długie lśniące czarne włosy splatała w gruby warkocz, który sięgał talii. Jeśli okoliczności tego wymagały, była skromna i poważna - a przeważnie wymagały. Ale pod stateczną powierzchownością kryła się tłumiona energia. Była niewysoka, miała ponad metr pięćdziesiąt, drobną figurę i spadziste ramiona, uznawane wtedy za idealne. Jednak jej największym majątkiem były krępowane stopy, zwane po chińsku siedmiocentymetrowymi złotymi liliami (sanowi jinlian). Oznaczało to, że jej chód był jak „kołysanie się młodych pędów wierzby w wiosennych powiewach", jak to ujmowali chińscy znawcy urody kobiecej. Widok kobiety kołyszącej się na krępowanych stopach miał działać na mężczyznę erotycznie, ponieważ jej bezradność budziła opiekuńcze uczucia w patrzącym. Babcia miała dwa lata, kiedy zaczęto jej bandażować stopy. Jej matka, która sama miała krępowane stopy, najpierw kawałkiem białego materiału o długości sześciu metrów przywiązała jej palce, oprócz dużego, do podeszwy stopy. Potem na wierzchu położyła duży kamień i zgruchotała kości. Babcia krzyczała w potwornym bólu, ale matka wetknęła jej między zęby złożony kawałek materiału, żeby nie było słychać krzyków. Ten ból babcia znosiła wielokrotnie. Trwało to kilka dobrych lat. Nawet kiedy kości już połamano, stopę krępowano bandażem z grubego materiału w dzień i w nocy, bo gdyby ją uwolniono, mogłoby się zdarzyć, że kości zaczną się 36 zrastać. Przez lata moja babka żyła w nieustannym bólu. Kiedy prosiła, żeby rozwiązać bandaże, matka szlochała i mówiła jej, że to by zrujnowało całe jej życie i że robi to dla jej szczęścia. W tamtych czasach, gdy kobieta wychodziła za mąż, rodzina pana młodego zaczynała od obejrzenia jej stóp. Uważano, że duże, normalne, przynoszą wstyd domowi męża. Teściowa unosiła brzeg długiej spódnicy panny młodej i jeśli jej stopy miały więcej niż dwadzieścia centymetrów, demonstracyjnie, z potępieniem, opuszczała spódnicę i wycofywała się, zostawiając pannę młodą pod krytycznymi spojrzeniami gości weselnych, którzy przyglądali się jej stopom i w obraźliwy sposób wyrażali pogardę. Czasem matka litowała się nad córką i rozluźniała bandaże, ale kiedy dziewczyna podrosła i musiała znosić pogardę rodziny męża i ogólną dezaprobatę, sama winiła swoją matkę za to, że okazała wcześniej słabość. Tradycja krępowania stóp została wprowadzona ponad tysiąc lat temu, podobno przez jedną z konkubin cesarza. Uważano, że widok kobiety kuśtykającej na malusieńkich stopkach pobudza erotycznie, a mężczyźni, bawiąc się tymi stopkami, zawsze schowanymi w jedwabnych haftowanych bucikach, podniecają się. Kobiety nie zdejmowały bandaży nawet wtedy, gdy już były zupełnie dorosłe, jakby ich stopy mogły znowu urosnąć. Rozluźniały więzy tylko czasami w nocy, w łóżku, kiedy wkładały buciki na miękkiej podeszwie. Mężczyźni rzadko widywali ich stopy gołe - zazwyczaj były pokryte gnijącą skórą i cuchnęły, kiedy zmieniano bandaże. Z dzieciństwa pamiętam, że babcię stale bolały. Kiedy wracałyśmy z zakupów do domu, pierwszą rzeczą, jaką robiła po powrocie, było zanurzenie nóg w misce z gorącą wodą - i wtedy wzdychała z ulgą. Potem obcinała kawałki martwej skóry. Bolały ją połamane kości i paznokcie, które wrastały w poduszki pod palcami. Babci zaczęto krępować stopy w tym czasie, gdy już przestano uważać to za rzecz pożądaną. Gdy w 1917 roku urodziła się młodsza siostra babci, zaniechano już tego i szczęśliwie uniknęła tej tortury. Ale gdy moja babcia dorastała, w tak niedużym mieście jak Yixian nadal powszechnie uważano, że małe stopy są podstawowym warunkiem dobrego małżeństwa. Jednak w tym wypadku stanowiły one tylko zadatek. Dziadek zamierzał zrobić ze swojej córki albo doskonałą damę, albo najwyższej klasy kurtyzanę. 37 Lekceważąc powszechną mądrość swoich czasów, według której analfabetyzm kobiety z niskiej klasy społecznej byl jej cnotą, posłał ją do szkoły dla dziewcząt, którą otworzono w mieście w 1905 roku. Poza tym uczyła się grać w chińskie szachy, w madżonga i w go. Posiadła też sztukę rysowania wzorów hafciarskich. Jej ulubionym wzorem były mandaryńskie kaczki (symbolizowały miłość, bo zawsze pływały w parach) i wyszywała je na małych bucikach, które dla siebie robiła. Poza tym wynajęty nauczyciel udzielał jej lekcji gry na qin, instrumencie podobnym do cytry. Babcia była uznawana za lokalną piękność. Miejscowi mówili, że stoi, jak żuraw między kurami". W 1924 roku miała piętnaście lat i jej ojciec zaczął się niepokoić, że dla jego jedynej lokaty może minąć najlepszy termin realizacji - i tym samym minie jego szansa na wygodne życie. Ale tego roku generał Xue Zhiheng, inspektor Centralnej Policji w Pekinie, miał wizytować miasto. Xue Zhiheng urodził się w 1876 roku w okręgu Lulong, położonym około stu sześćdziesięciu kilometrów na wschód od Pekinu i na południe od Wielkiego Muru, gdzie bezmiar równin północy wznosi się ku górom. Był najstarszym z czterech synów wiejskiego nauczyciela, a jego prezencja robiła silne wrażenie, na każdym, kto go spotkał. Kilku niewidomych wróżbitów, którzy dotykali jego twarzy, przepowiedziało mu, że zyska władzę i wysoką pozycję. Był uzdolnionym kaligrafem - ten talent wysoko wtedy ceniono. W 1908 roku Wang Huaiąing, wizytując Lulong, zauważył piękne, kaligraficzne pismo na tablicy nad bramą głównej świątyni i wezwał człowieka, który to napisał, a potem zaproponował trzydziestodwuletniemu Xue, żeby został jego adiutantem. Ze względu na niezwykłą operatywność Xue szybko został awansowany na kwatermistrza. Ta funkcja pociągała za sobą dalekie i częste podróże i Xue zaczął nabywać na własność sklepy spożywcze w okolicach Lulongu i po drugiej stronie Wielkiego Muru, w Mandżurii. Wychwalano jego błyskawiczną karierę, kiedy pomógł generałowi Wang stłumić powstanie w Mongolii Wewnętrznej. Zgromadził wtedy olbrzymi majątek. Sam zaprojektował i wybudował dla siebie osiemdziesięcio-jednopokojową rezydencję w Lulongu. 38 W ciągu dziesięciolecia po upadku imperium żaden rząd nie byl w stanie ustanowić i utrzymać władzy. Potężni warlordowie rychło zaczęli walczyć ze sobą o kontrolę nad rządem centralnym w Pekinie. Frakcja Xue, na czele której stał generał Wu Peifu, zdominowała we wczesnych latach dwudziestych ten tytularny rząd. W 1922 roku Xue został generalnym inspektorem Centralnej Policji oraz szefem Ministerstwa Spraw Publicznych w Pekinie. Zarządzał dwudziestoma regionami po obu stronach Wielkiego Muru i ponad dziesięciotysięcznym oddziałem konnej policji i piechoty. Stanowisko w policji dawało mu władzę, a to drugie -poparcie społeczne. Przymierza wojskowe były jednak niestałe. W maju 1923 roku frakcja generała Xue zdecydowała, że nie będzie dłużej popierać prezydenta Li Yuanhonga, którego wyniosła na to stanowisko rok wcześniej. W sojuszu z generałem Feng Yuxian-giem, przywódcą chrześcijańskiego ugrupowania, który przeszedł do legendy, kiedy en masse ochrzcił swoje oddziały, używając węża strażackiego, Xue zmobilizował dziesięć tysięcy ludzi i otoczył budynki rządu w Pekinie, żądając, żeby zbankrutowany rząd wypłacił żołnierzom zaległy żołd. Ale jego rzeczywistym celem było poniżenie prezydenta Li i zmuszenie go do ustąpienia. Li jednak odmówił złożenia rezygnacji, wobec czego Xue kazał swoim ludziom, żeby odcięli dopływ wody i prądu do pałacu prezydenckiego. Po kilku dniach, kiedy warunki w pałacu stały się nie do zniesienia, w nocy trzynastego czerwca prezydent Li opuścił rezydencję i jej niepiękne zapachy, i umknął ze stolicy do portowego miasta Tianjin, sto dwanaście kilometrów na południowy wschód. W Chinach autorytet i znaczenie władzy to nie tylko osoba, która ją sprawuje, ale także urzędowe pieczęcie. Żaden dokument nie miał znaczenia, nawet jeśli podpisał go prezydent, jeśli nie figurowała na nim pieczęć. Wiedząc, że nie można sprawować prezydentury bez pieczęci, prezydent Li zostawił je u jednej ze swoich konkubin, która właśnie przebywała na rekonwalescencji w Pekinie, w szpitalu prowadzonym przez francuskich misjonarzy. Kiedy był w pobliżu Tianjinu, pociąg zatrzymała uzbrojona policja i poproszono go, by oddał pieczęcie. Najpierw odmówił podania miejsca, gdzie je ukrył, ale po kilku godzinach zmiękł. O trzeciej nad ranem generał Xue wkroczył do francuskiego szpitala, aby odebrać pieczęcie od konkubiny. Kiedy stanął przy jej łóżku, nie chciała nawet na niego patrzeć. „Mam oddać pie- 39 czecie zwykłemu policjantowi?" - spytała hardo. Generał Xue wyglądał jednak tak groźnie i władczo w swoim galowym unifor- ' mie, że wkrótce potulnie mu je wręczyła. Przez następne cztery miesiące Xue używał policji do tego, by • kandydat na prezydenta jego frakcji, Cao Kun, na pewno wygrał szeroko rozgłaszane pierwsze chińskie „wolne" wybory. Ośmiuset czterdziestu członków parlamentu miało być przekupionych. Xue i generał Feng rozstawili warty w budynku parlamentu i dali do zrozumienia, że każdy, kto będzie głosował we właściwy sposób, może liczyć na znaczne korzyści. Na tę wieść powróciło z prowincji wielu posłów. Kiedy wszystko było już gotowe, w Pekinie zebrało się pięciuset pięćdziesięciu posłów. Cztery dni przed wyborami, po wielu przetargach, każdy z nich dostał pięćdziesiąt juanów w srebrze, co stanowiło znaczną sumę. Piątego października 1923 roku Cao Kun został wybrany na prezydenta czterysta osiemdziesięcioma glosami, a Xue wynagrodzono kolejną generalską gwiazdką. Nagrodzonych również zostało siedemnastu „specjalnych doradców" - czyli wszystkie kochanki i konkubiny wodzów i generałów. Ten epizod wszedł do historii Chin jako klasyczny przykład tego, jak można manipulować wyborami. Przywołuje się go jako argument, że demokracja nie sprawdza się w Chinach. Wczesnym latem następnego roku generał Xue wizytował Yixian. Nie było to duże miasto, ale miało znaczenie strategiczne. To właśnie z tych okolic rozchodziły się rozporządzenia pekińskiego rządu. Poza tym władza leżała wtedy w rękach warlorda północnego wschodu, Zhang Zuolina, zwanego także Starym Marszalkiem. Oficjalnie generał Xue odbywał tam inspekcję, ale miał także pewne osobiste interesy w tych okolicach. Był tu właścicielem centralnych magazynów zbożowych i sieci największych sklepów, łącznie z lombardami, które działały podobnie jak banki i wypuszczały własne pieniądze, krążące po mieście i okolicach. Dla mojego pradziadka była to najprawdziwsza życiowa szansa, zbliżająca go do możliwości zostania kimś. Zaplanował, że będzie pracował w eskorcie generała Xue, i powiedział swojej żonie, że zamierza wydać za niego córkę. Nie pytał jej o zgodę, ale po prostu ją o tym poinformował. Mój pradziadek pogardzał swoją żoną - co nie leżało w obyczaju tamtego czasu. Żona szlochała, ale nic nie mówiła, bo zakazał pisnąć córce choćby słówko. O tym, żeby zapytać samą córkę, nie było w ogóle 40 mowy. Małżeństwo było transakcją a nie sprawą uczuć. Powie się jej, kiedy ślub będzie umówiony. Pradziadek wiedział, że musi jakoś podejść generała Xue. Otwarte zaoferowanie córki obniżyłobyjej cenę, poza tym istniała możliwość, że oferta nie zostanie przyjęta. Generał powinien mieć szansę zobaczenia tego, co mu miano zaproponować. W tamtych czasach szanujące się kobiety nie mogły być przedstawiane obcym mężczyznom, należało więc stworzyć okoliczności, w których generał mógłby zobaczyć córkę Yanga, a spotkanie powinno wyglądać na przypadkowe. W Yixianie była wtedy wspaniała dziewięćsetletnia buddyjska świątynia, z rzadkiego drogocennego drewna, o wysokości około trzydziestu metrów. Znajdowała się w pięknym otoczeniu, wśród rzędów drzew cyprysowych, które rosły na obszarze mili kwadratowej. W środku znajdowała się dziesięciometrowej wysokości drewniana statua Buddy, a ściany pokrywały delikatne w tonacji freski ilustrujące jego życie. Do takiego miejsca Yang na pewno powinien zabrać wizytującą miasto osobistość. Poza tym świątynie były jedynym miejscem, do którego kobiety z dobrych domów mogły chodzić same. Mojej babce powiedziano, by tego a tego dnia poszła do świątyni. By okazać Buddzie najgłębszy szacunek, wzięła kąpiel w pachnącej wodzie, a potem spędziła długie godziny na medytacji w domowej kapliczce, przy palącym się kadzidle. Aby móc modlić się w świątyni, powinna być najzupełniej spokojna, wolna od wszelkich emocji. Wsiadła do powozu w towarzystwie służącej. Miała na sobie żakiecik w kolorze błękitu kaczego jajka, z brzegami haftowanymi złotą nicią dla podkreślenia prostoty jego kroju, z guziczkami w kształcie kokardek po prawej stronie, do tego różową plisowaną spódniczkę, haftowaną w delikatne kwiaty. Włosy zaplotła w warkocz, w który wpięła jedwabną zielonoczarną peonię. Nie miała makijażu, ale była uperfumo-wana, bo tak było przyjęte, kiedy się szło do świątyni. Po wejściu uklękła przed wielką statuą Buddy, złożyła kilka koutou * i klęcząc, wzniosła dłonie do modlitwy. Kiedy się modliła, przybył jej ojciec z generałem Xue. Spoglądali na nią z ciemnej bocznej nawy. Mój pradziadek dobrze zaplanował sprawę. W klęczącej pozycji było widać nie tylko jedwabne spodnie, zakończone podobnie jak żakiet złotą nicią Głęboki pokłon z pozycji klęczącej z dotknięciem czołem podłogi. 41 ale także małe stopy jego córki w satynowych haftowanych bucikach. Skończyła modlitwy, pokłoniła się Buddzie trzy razy i, wstając, zachwiała się, o co było nietrudno przy skrępowanych stopach. Próbując zachować równowagę, chwyciła za ramię służącą. Generał Xue i ojciec ruszyli w jej stronę; zaczerwieniła się, schyliła głowę i chciała odejść, ale ojciec podszedł do niej i przedstawił ją generałowi. Złożyła ukłon, nie podnosząc nisko opuszczonej głowy. Jak to było przyjęte w przypadku człowieka o takiej pozycji, Xue nie rozmawiał wiele z Yangiem o tym spotkaniu, zwłaszcza że Yang miał niską rangę, ale mój pradziadek zauważył, że generał był zafascynowany. Następnym krokiem było zaaranżowanie bliższego spotkania. Kilka dni później Yang, ryzykując bankructwo, wynajął najlepszy teatr w mieście i zespół miejscowej opery, zapraszając generała Xue jako honorowego gościa. Teatr, jak większość teatrów chińskich, znajdował się na otwartej przestrzeni i zabudowany był drewnianymi ławkami wokół prostokątnej sceny bez kurtyny i dekoracji. Przestrzeń dla widzów bardziej przypominała kawiarnię niż zachodni teatr. Mężczyźni siedzieli przy stołach, jedli, pili i rozmawiali głośno, chociaż trwało przedstawienie. Z boku, wyżej, był balkon, gdzie skromnie siedziały kobiety, a za nimi stały ich służące. Mój pradziadek tak wszystko zaaranżował, żeby generał Xue mógł dobrze widzieć jego córkę. Tym razem była ubrana bardziej bogato i elegancko niż w świątyni. Miała na sobie gęsto haftowaną satynową suknię i kosztowne ozdoby we włosach. Kiedy się śmiała i rozmawiała ze swoimi przyjaciółkami, widać było jej żywy temperament i energię. Generał Xue z rzadka spoglądał na scenę. Po przedstawieniu odbyła się tradycyjna chińska gra, zwana zgadywankami z lampionu. Grało się w dwóch osobnych salach - w jednej mężczyźni, w drugiej kobiety. W każdej sali było kilkanaście kunsztownie zrobionych papierowych lampionów, w które wkładano kartki z wierszowanymi zagadkami. Osoba, która rozwiązała najwięcej zagadek, wygrywała i dostawała nagrodę. Wśród mężczyzn zwycięzcą był naturalnie generał. Wśród kobiet - moja babcia. Yang umyślnie dał generałowi okazję podziwiania urody i inteligencji swojej córki. Na koniec należało jeszcze przedstawić jej artystyczne talenty. Dwa dni później mój pradziadek zaprosił 42 generała do domu na kolację. Była jasna, ciepła noc z pełnią księżyca - znakomita do słuchania gry na instrumencie zwanym gin. Po kolacji mężczyźni zasiedli na werandzie i zawołano moją babkę, żeby zagrała na dziedzińcu. Jej występ, gdy grała w altance, a wokół unosił się zapach syringi, oczarował generała. Później powiedział, że jej gra tego wieczoru w świetle księżyca zniewoliła jego serce. Gdy urodziła się moja matka, nazwał ją Baoąin, co znaczy Cudowna Cytra. Zanim wieczór się skończył, oświadczył się-nie mojej babce naturalnie, ale jej ojcu. Nie proponował małżeństwa; chciał, żeby moja babka została jego kochanką. Yang wcale nie oczekiwał więcej. Rodzina Xue zaaranżowała małżeństwo generała już dawno temu, a kryterium wyboru była pozycja społeczna rodziny żony. Rodzina Yang miała zbyt niską pozycję, by mógł ożenić się z ich córką. Żony nie brało się dla przyjemności - od tego były konkubiny, które mogły nawet dojść do istotnej władzy w rodzinie, zajmowały jednak zupełnie inną pozycję niż żony. Konkubina była jakby zinstytucjonalizowaną kochanką, którą się brało lub oddalało, wedle woli. Moja babcia po raz pierwszy dowiedziała się o planowanym związku, kiedy na kilka dni przed zaślubinami matka wyjawiła jej tę nowinę. Pochyliła wtedy głowę i rozpłakała się. Nie chciała zostać konkubiną. Ale jej ojciec już postanowił, a było nie do pomyślenia, żeby sprzeciwiać się woli rodziców. Kwestionowanie ich decyzji uważano za „niegodne córki", a okazanie się niegodną córką było równoznaczne ze zdradą. Nawet jeśli dziewczyna odmawiała spełnienia woli ojca, nie traktowano tego poważnie; jej postawę interpretowano jako wyraz chęci zostania z rodzicami. Jedynym sposobem, żeby „nie" dziewczyny zostało potraktowane poważnie, było samobójstwo. Babcia zagryzła usta i nic nie powiedziała, bo też i nie miała nic do powiedzenia. Gdyby powiedziała „tak", uznano by to z kolei za niegodne dobrze wychowanej kobiety i zinterpretowano jako wyraz gorącej chęci opuszczenia rodziców. Widząc, iż córka jest nieszczęśliwa, matka tłumaczyła jej, że to najlepsza z wszelkich możliwości. Ojciec powiedział: ,W Pekinie mówi się, że kiedy generał Xue tupnie, całe miasto drży". Mojej babce podobała się wojskowa postawa generała. Pochlebiały jej też słowa zachwytu i uznania pod jej adresem, które potem jeszcze upiększono i wygładzono. Poza tym żaden mężczyzna w Yixianie nie robił tak imponującego wrażenia, jak 43 generał. Moja babka miała piętnaście lat i nie bardzo wiedziała, co to znaczy być konkubiną. Sądziła, że generał Xue ją pokocha i będzie wiodła szczęśliwe życie. Generał powiedział jej, że może zostać w Yixianie, w domu, który zamierza kupić specjalnie dla niej. Znaczyło to, że pozostanie w pobliżu rodziny i nie będzie musiała mieszkać w jego rezydencji, podporządkowując się władzy jego żony i innych konkubin - a wszystkie one miałyby przed nią pierwszeństwo. W domu takiego potentata jak generał Xue kobiety żyły niczym więźniarki. Prowadziły ustawiczne kłótnie i podgryzały się nawzajem, w dużej mierze z braku poczucia bezpieczeństwa. Jedyną jego gwarancją była łaska ich męża. Propozycja, że będzie miała własny dom, dużo znaczyła dla mojej babki, podobnie jak obietnica nadania związkowi powagi i znaczenia przez odbycie pełnej ceremonii ślubnej. To z kolei oznaczało, że i ją, i jej rodzinę potraktowano z szacunkiem. I w końcu ostatni aspekt sprawy, także bardzo dla niej ważny: teraz, kiedy ojciec był usatysfakcjonowany, miała nadzieję, że lepiej będzie traktował jej matkę. Pani Yang chorowała na epilepsję i z tego powodu czuła się niegodna swojego męża. Zawsze była mu podporządkowana i posłuszna, a on miał ją za nic. W ogóle nie okazywał troski o jej zdrowie. Przez całe lata żyła z poczuciem winy, ponieważ nie urodziła syna. Po urodzeniu babci moja prababka miała całą serię poronień, aż urodziła następne dziecko w 1917 roku - ale znowu była to dziewczynka. Pradziadek pragnął mieć tyle pieniędzy, żeby go było stać na konkubiny, była to prawie jego obsesja. „Ślub" córki pozwolił mu zrealizować to pragnienie, bo generał szczodrze szafował podarunkami dla całej rodziny, a najhojniej obdarowany został pradziadek. Dary były wspaniałe, zgodnie z pozycją generała. W dniu zaślubin pod domem Yanga pojawiła się lektyka z zasłonami z wyszywanego jedwabiu i satyny. Przed nią szedł orszak z tabliczkami, chorągwiami i jedwabnymi lampionami, z wizerunkiem złotego feniksa, symbolem kobiety. Ceremonia zgodnie z tradycją odbywała się wieczorem i światło z dużych czerwonych lampionów błyskało w ciemniejącym zmroku. Orkiestra z bębnami, cymbałami, fujarkami i piszczałkami grała wesołe melodie - przy okazji ślubu koniecznie należało robić dużo hałasu, bo gdyby było cicho, uznano by, że w tym wydarzeniu jest coś przynoszącego wstyd. Moja babcia była ubrana we 44 wspaniały, kolorowo haftowany strój, a jej głowę i twarz zakrywał czerwony jedwabny welon. Ośmiu mężczyzn niosło ją do nowego domu. W lektyce było potwornie duszno i gorąco, więc dyskretnie uniosła zasłonkę i zerkała spod swojego welonu - była zachwycona, widząc na ulicach ludzi obserwujących jej orszak. To było naprawdę coś innego, niż mogła mieć zwykła konkubina, której zazwyczaj przypadała mała lektyka z zasłonkami z bawełny w niezbyt imponującym kolorze indygo, niesiona przez dwóch lub najwyżej czterech ludzi, bez orszaku i muzyki. Obniesiono ją dookoła miasta, odwiedzając wszystkie cztery bramy miejskie, jak wymagał tego ceremoniał, a przed lektyką na wozie i w koszach wystawiono na widok publiczny kosztowne ślubne podarunki, jakie otrzymała. Gdy już pokazano moją babkę całemu miastu, zaniesiono ją do jej nowego domu, dużej stylowej rezydencji. Była usatysfakcjonowana. Dzięki wystawnej ceremonii poczuła, że zyskała prestiż i szacunek. Nikt, kto żyw, nie pamiętał w Yixianie takiego ślubu. Kiedy przybyła do domu, czekał w nim generał Xue w paradnym mundurze, w otoczeniu lokalnych dygnitarzy. W salonie, oświetlonym czerwonymi świecami i oślepiająco jasnymi lampami gazowymi, odbyła się ceremonia składania kwiatów przed tabliczkami Nieba i Ziemi. Potem pokłonili się sobie nawzajem i moja babka, zgodnie z obyczajem, weszła sama do izby ślubnej, a generał wraz z innymi mężczyznami udał się na wystawny bankiet. Generał Xue nie opuszczał domu przez trzy dni. Babcia była uszczęśliwiona. Sądziła, że go kocha, a on ze swej strony okazywał jej coś w rodzaju szorstkiej czułości, choć prawie w ogóle nie rozmawiał z nią o niczym poważnym, zgodnie z tradycyjnym powiedzeniem, że „kobiety mają długie włosy i krótki rozum". Od chińskiego mężczyzny oczekuje się powściągliwości i dostojeństwa nawet w domu, w gronie rodziny. Rano, zanim wstali, babcia masowała mu stopy, a wieczorem grała na instrumencie qin. Po tygodniu niespodzianie oznajmił, że wyjeżdża. Nie powiedział, dokąd jedzie, a ona wiedziała, że nie wypada pytać. Jej obowiązkiem było czekać, aż wróci. Okazało się, że miała czekać sześć lat. We wrześniu 1924 roku wybuchły walki między frakcjami dwóch głównych warlordów na północy. Generał Xue został mianowany zastępcą dowódcy pekińskiego garnizonu, ale po kilku tygodniach dawny sprzymierzeniec, generał Feng, przeszedł 45 na stronę przeciwnika. Trzeciego listopada Cao Kun, któremu Xue i Feng pomogli w poprzednim roku zdobyć prezydenturę, został zmuszony do rezygnacji. Tego samego dnia garnizon pekiński został rozwiązany, a dwa dni później urzędnicy biura policji pekińskiej zwolnieni. Generał Xue musiał w pośpiechu opuścić Pekin. Zaszył się w swoim domu w Tianjinie, w obrębie francuskiej koncesji, która posiadała immunitet obszaru eksterytorialnego. Tam właśnie uciekł również prezydent Li, gdy Xue zmusił go do ustąpienia. W tym czasie moja babcia tkwiła w rejonie na nowo wszczętych walk. Walczącym dowódcom zależało na kontroli nad północnym wschodem i miasta leżące przy torach kolejowych, zwłaszcza jeśli stanowiły węzeł kolejowy jak Yixian, były ważnym celem. Niedługo po wyjeździe generała Xue walki zbliżyły się do murów miasta i toczyły tuż za jego bramami. Zubożali wodzowie zainteresowali się ofertą jednej z włoskich firm zbrojeniowych, która jako dodatkową gwarancję zapłaty przyjęła „wioski do złupienia". Gwałt i grabież były na porządku dziennym. Jak wiele innych kobiet, moja babcia poczerniła sobie twarz sadzą, żeby wyglądać brzydko i brudno. Szczęśliwie tym razem Yixian wyszedł z tego prawie nienaruszony. Walki w końcu przeniosły się na południe i życie wróciło do normy. Dla mojej babki „norma" oznaczała różne sposoby zabijania czasu spędzanego w obszernym domu. Dom był w typowo północnochińskim stylu - zbudowany wokół trzech stron czworoboku, od południa dziedziniec zamknięty murem dwumetrowej wysokości, z bramą otwierającą się na dziedziniec zewnętrzny, strzeżony przez podwójną bramę z okrągłą mosiężną kołatką. Domy budowane w tym stylu miały chronić przed skrajnościami klimatu, który gwałtownie przechodził od mroźnej zimy do palących letnich upałów, praktycznie bez okresów pośrednich, wiosny i jesieni. W lecie temperatura dochodziła do plus trzydziestu pięciu, w zimie do minus dwudziestu dziewięciu stopni Celsjusza i towarzyszyły jej silne wiatry, które przylatywały ponad równinami znad Syberii. Przez większą część roku do oczu wpadał pył i bił w twarz, i ludzie nosili maseczki zakrywające usta albo całą twarz. W północnochińskich domach, takich jak dom babci, okna głównych pokoi wychodzących na wewnętrzny południowy dziedziniec były zazwyczaj otwarte, by złapać tyle słońca, ile się da, podczas gdy mur od północy przyjmował ostre uderzenia wiatru i pyłu. Po północnej stronie 46 znajdował się duży salon i pokój mojej babki. Oba skrzydła domu przeznaczono dla służby i dla różnych domowych potrzeb. Podłoga w głównych pokojach była wyłożona płytkami, drewniane okna oklejone papierem, a spadzisty dach pokrywały cienkie czarne dachówki. Dom babki, jak na lokalne standardy, był luksusowy- i daleko wspanialszy niż dom jej rodziców - jednak ona czuła się tam samotna i nieszczęśliwa. Oprócz niej mieszkała w tym domu służba: odźwierny, kucharz, dwie pokojówki. Ich zadaniem było nie tylko usługiwać, ale także pełnić rolę straży i szpiegować. Odźwierny miał instrukcję, aby nie pozwalać babci wychodzić samej - bez względu na okoliczności. General Xue, zanim wyjechał, opowiedział babci ostrzegawczą historię o jednej ze swoich konkubin. Gdy odkrył, że kobieta ma romans ze służącym, przywiązał ją do łóżka, wetknął jej głęboko w usta kawałek materiału, na który sączono po kropli spirytus, aż powoli zadławiła się na śmierć. „Oczywiście nie mogłem jej dać przyjemności szybkiej śmierci. Kobieta nie może dopuścić się większej podłości niż zdradzenie własnego męża" - powiedział. Kiedy chodziło o niewierność, mężczyźni pokroju generała Xue winili za to kobietę, nie tego drugiego mężczyznę. „Kochanka tylko zastrzeliłem" - dodał mimochodem. Moja babka nigdy się nie dowiedziała, czy to się naprawdę zdarzyło, ale choć miała dopiero piętnaście lat, była już przygotowana na wszystko. Od tamtej chwili żyła w ustawicznym lęku. Prawie nie mogła wychodzić, musiała więc stworzyć sobie własny świat w czterech ścianach. Nie była jednak także prawdziwą panią domu i musiała przypochlebiać się służbie, na wypadek gdyby wymyślili jakieś historie przeciwko niej, co zdarzało się w Chinach często. Dawała im mnóstwo prezentów i organizowała partie madżonga, ponieważ wygrani goście zazwyczaj hojnie obdarzali służbę. Nigdy za to nie brakowało jej pieniędzy. Generał Xue przysyłał regularnie pensję, którą wypłacał jej kierownik jego lombardu. Pokrywał także jej przegrane w madżonga. Gra w madżonga była powszechnym elementem życia konkubin w całych Chinach. Równie powszechnym, jak palenie opium, które było ogólnie dostępne. Dzięki opium ludzie tacy jak moja babka żyli w stanie względnego zadowolenia, obojętni i uzależnieni od nałogu. Wiele konkubin, walcząc z samotnością, Popadło w uzależnienie. Generał Xue zachęcał moją babkę do palenia opium, ale go nie słuchała. 47 Jedynym przypadkiem, kiedy opuściła dom, było wyjście do opery. Poza tym całymi dniami siedziała samotnie. Mnóstwo czytała, przeważnie powieści i sztuki, a w donicach przed domem hodowała swoje ulubione kwiaty - ogrodową balsaminę, hibiskusy, róże oraz karłowate drzewka. I jeszcze tylko kot dawał jej pocieszenie w tej pozłacanej klatce. Wolno jej było odwiedzać rodziców, choć i na to patrzono niechętnie i nie mogła u nich zostawać na noc. Mimo że byli jedynymi ludźmi, z którymi mogła porozmawiać, wizyty u nich także stanowiły próbę cierpliwości. Jej ojciec dzięki koneksjom z generałem Xue awansował na zastępcę szefa lokalnej policji, a potem nabył ziemię i inne nieruchomości. Ale kiedy otwierała usta, żeby powiedzieć, jaka jest nieszczęśliwa, ojciec zaczynał ją pouczać: cnotliwa kobieta powinna stłumić swoje uczucia i nie pragnąć niczego ponad to, co jest jej obowiązkiem wobec męża. Dobrze, że za nim tęskni, to zaleta, ale nie powinno się słyszeć narzekającej kobiety. „Porządnej kobiecie" nie wolno było mieć swojego zdania, a jeśli już je miała, z pewnością nie powinna być do tego stopnia bezczelna, żeby je wypowiadać. Na koniec cytował chińskie przysłowie: „Jeśli poślubiłaś gęś, bądź posłuszna gęsi, a jeśli poślubiłaś psa, słuchaj psa". Minęło sześć lat. Najpierw nadeszło kilka listów, potem nastąpiła zupełna cisza. Nie mając możliwości rozładowania psychicznej energii ani seksualnej frustracji, nie mogąc nawet normalnie chodzić z powodu zniekształconych stóp, moja babcia zredukowała swoją aktywność do przesadnego kręcenia się koło domu. Z początku liczyła na jakąś wiadomość, wspominając ciągle swoje krótkie pożycie z generałem. Bardzo jej go brakowało, chociaż wiedziała, że jest tylko jedną z wielu konkubin rozsianych po całych Chinach, i w ogóle już nie marzyła o tym, że spędzi z nim resztę życia. Niemniej nadal za nim tęskniła, ponieważ przedstawiał sobą jedyną szansę na coś, co by przypominało normalne życie. Ale tygodnie przeszły w miesiące, a miesiące w lata i w końcu jej tęsknota zelżała. Wiedziała już, że jest dla niego zwykłą zabawką, po którą sięgnie tylko wtedy, kiedy mu będzie wygodnie. Nie miała niczego, żeby rozładować swój niepokój. Było to tak, jakby tkwiła skrępowana w kaftanie bezpieczeństwa. Jeśli przypadkiem coś nagle wydostawało się poza ten kaftan, babcia 48 żuła się tak podniecona, że nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czasem po prostu traciła przytomność i padała na podłogę. Miewała takie zaćmienia do końca życia. pewnego dnia, po sześciu latach od chwili, kiedy jej „mąż" po nrostu wyszedł z domu, znowu się pojawił. Ich spotkanie było zupełnie inne niż to, o czym marzyła na początku rozstania. Wtedy wyobrażała sobie, że kiedy wreszcie wróci, odda mu się i poświęci do końca, z namiętnością - teraz jednak znajdowała w sobie tylko powściągliwą obowiązkowość. Przechodziła również tortury niepokoju na myśl o tym, że mogła obrazić kogoś ze służby albo że ktoś z nich mógłby ją oczernić, próbując wkraść się w łaski generała, ale wszystko poszło gładko. Sam generał, teraz ponadpięćdziesięcioletni, złagodniał i nie wyglądał już tak majestatycznie jak przedtem. Jak się spodziewała, ani słowem nie wspomniał o tym, gdzie był i co porabiał ani dlaczego wrócił - i ona sama też nie pytała. Niezależnie od tego, że nie chciała być zbesztana za to, że prowadzi dochodzenie, po prostu przestało ją to obchodzić. Skoro już o tym mowa - w rzeczywistości generał przez cały ten czas wcale nie był daleko. Wiódł spokojne życie emerytowanego dygnitarza, dzieląc czas między dom w Tianjinie a wiejską posiadłość niedaleko Lulongu. Świat, w którym doszedł do świetności, już przeminął. Warlordowie i ich udzielne państewka stracili znaczenie, a większa część Chin była obecnie pod kontrolą Kuomintangu, czyli narodowców, pod wodzą Czang Kaj-szeka. Dla zaznaczenia oderwania się od pełnej chaosu przeszłości i podkreślenia otwarcia nowego rozdziału stabilnej przyszłości, Kuomintang przeniósł stolicę z Pekinu (stolica północna) do Nankinu (stolica południowa). W 1928 roku władca Mandżurii, Zhang Zuolin (znany jako Stary Marszałek), został skrytobójczo zabity przez Japończyków, którzy stawali się coraz bardziej aktywni na tym obszarze. Syn Starego Marszałka, Zhang Xue-liang (znany jako Młody Marszałek), połączył się z siłami Kuomintangu i formalnie zintegrował Mandżurię z resztą Chin -chociaż rządy Kuomintangu nigdy się tutaj nie zakorzeniły. Wizyta generała Xue u mojej babci nie trwała długo. Podobnie jak za pierwszym razem, po kilku dniach nagle oświadczył, że wyjeżdża. Wieczorem, w przeddzień wyjazdu, spytał babcię, czy chciałaby mieszkać razem z nim w Lulongu. Serce jej stanęło. Jeśli każe jej pojechać, będzie to oznaczało, że dostała dożywotni wyrok i że zawsze już będzie przebywała pod jednym dachem 49 z jego żoną i innymi konkubinami. Ogarnęła ją panika. Masując jego stopy, bardzo spokojnie poprosiła, żeby pozwolił jej zostać. Powiedziała, jakie to było miłe z jego strony, że obiecał jej rodzicom, iż będzie mogła być blisko nich, i ostrożnie wspomniała, że jej matka nie jest w najlepszym zdrowiu, bo właśnie urodziła trzecie dziecko, długo oczekiwanego syna. Powiedziała, że chciałaby dopełnić powinności dobrej córki i że oczywiście, kiedykolwiek on, jej pan i małżonek, zaszczyci Yixian, będzie mu służyła swoją osobą. Następnego dnia generał spakował swoje rzeczy i wyjechał - sam. Zarówno po przyjeździe, jak i wyjeżdżając, zasypał moją babcię biżuterią - było to złoto, srebro, jadeit, perły, szmaragdy. Jak wielu mężczyzn wierzył, że tego właśnie pragnie serce kobiety. Swoją drogą dla wielu kobiet w takiej sytuacji, w jakiej pozostawała babcia, biżuteria była jedynym życiowym zabezpieczeniem. W niedługi czas potem moja babcia uświadomiła sobie, że jest w ciąży. Siedemnastego dnia trzeciego księżyca, na wiosnę 1931 roku urodziła niemowlę płci żeńskiej - była to moja matka. Babcia napisała do generała Xue, żeby go o tym zawiadomić, a on odpisał, że nadaje dziewczynce imię Baoąin, i prosił, żeby przyjechały do Lulongu, jak tylko będą na tyle silne, żeby podróżować. Moja babcia była zachwycona, że ma dziecko. Teraz czuła, że jej życie ma cel, i przelała całą swą miłość i energię na córkę. Generał Xue pisał wiele razy, prosząc, żeby przyjechała do Lulongu, ale odpowiadała wymijająco. Aż pewnego dnia w lecie 1932 roku dostała telegram z zawiadomieniem, że generał jest poważnie chory, i poleceniem, żeby natychmiast wzięła dziecko i zjawiła się w Lulongu. Z tonu telegramu jasno wynikało, że tym razem nie może odmówić. Do Lulongu było około trzystu sześćdziesięciu kilometrów i dla mojej babci, która dotychczas nigdy nie podróżowała, oznaczało to bardzo poważne przedsięwzięcie. Poza tym podróż, kiedy się miało krępowane stopy, była niezwykle trudna: nie można było nosić bagażu, a już zwłaszcza z małym dzieckiem nai ręku. Zdecydowała, że weźmie ze sobą swoją czternastoletnią siostrę Yulan, którą nazywała Lan. Podróż była przygodą. Znowu wokół stało się niebezpiecznie.. W styczniu 1931 roku Japończycy, którzy solidnie umocnili swoją władzę na tym terenie, wszczęli na dużą skalę inwazję na Mandżurię i japońskie oddziały szóstego stycznia 1932 roku rozpo: 50 7?I? okupację Yixianu. Dwa miesiące później Japończycy proklamowali założenie nowego państwa, zwanego Manzhuguo (naństwo mandżurskie), które obejmowało większość terenu północno-wschodnich Chin (o powierzchni równej Francji i Niemcom)- Ogłosili, że Manzhuguo jest niepodległym krajem, ale vv rzeczywistości podlegało Tokio. Na czele rządu postawiono Puyi, który jako dziecko był ostatnim cesarzem Chin. Z początku nosił tytuł głównego zarządcy, a później, w 1934 roku, ogłosił się cesarzem Manzhuguo. Wszystko to niewiele znaczyło dla mojej babci, która niemal pozbawiona była kontaktu ze światem zewnętrznym. Ponieważ przeciętni ludzie nie mieli wpływu na to, kto nimi rządzi, do wszelkiej władzy mieli fatalistyczny stosunek. Dla wielu Puyi był w sposób naturalny władcą, oczywistym Synem Niebios. Dwadzieścia lat po tym, jak w Chinach zniesiono cesarstwo i ustanowiono republikę, nie doszło jeszcze do zjednoczenia narodu, który mógłby obejść się bez autorytarnej władzy, a mieszkańcy Mandżurii mieli raczej blade wyobrażenie o tym, co to znaczy, że są obywatelami czegoś, co nazywa się Republiką Chińską. Pewnego gorącego dnia, w lecie 1932 roku, moja babka, jej siostra i moja matka wsiadły do pociągu, który jechał na południe i wyjeżdżał poza obręb Mandżurii, zmierzając do miasta Shan-haiguan, gdzie Wielki Mur opada od gór ku morzu. W miarę jak lokomotywa, sapiąc, ciągnęła pociąg w głąb równin wybrzeża, widziały zmieniający się krajobraz: nie było już gołej, brązowo-żółtej gleby równin Mandżurii - wokół rozciągała się znacznie ciemniejsza ziemia o bujniejszej roślinności, prawie gęstwinie w porównaniu z północnym wschodem. Pociąg minął Wielki Mur, skręcił w głąb lądu i po godzinie zatrzymał się w mieście Changli, gdzie wysiadły przy budynku z zielonym dachem, który wyglądał jak stacja kolejowa na Syberii. Babcia wynajętym wozem ciągniętym przez konie pojechała wyboistą, zapyloną drogą na północ, do posiadłości generała Xue, leżącej trzydzieści kilometrów dalej, nieopodal murów niedużego miasta Yanheying. Kiedyś było ono ważnym obozem wojskowym, często odwiedzanym przez władców Mandżurii i ich dwór, i dlatego droga zyskała nazwę Cesarskiego Traktu. Była wysadzana topolami, których jasnozielone liście połyskiwały w powietrzu pełnym słońca. Za rzędami topoli ciągnęły się kwitnące właśnie sady brzoskwiniowe. Ale moja babcia nie bardzo mogła się cieszyć tą scenerią - po pierwsze jechała 51 w tumanach kurzu, po drugie trzęsło nią na wyboistej drodze. I Jednak ponad wszystko martwiła się i denerwowała tym, co ją I czeka, gdy dojedzie na miejsce. Kiedy zobaczyła posiadłość, poczuła się przytłoczona jej I wspaniałością. Potężnych frontowych wrót strzegł uzbrojony j wartownik, stojący nieruchomo obok olbrzymiej statuy półleżące- I go lwa. Był tam też rząd kamiennych rzeźb do przywiązywania koni: cztery słonie i cztery małpy. Te właśnie zwierzęta zostały ! wybrane z powodu ich chińskich nazw. Słowo „słoń" i „dostojny urząd" mająto samo brzmienie (xiang), a słowo „małpa" i „arystokracja" również brzmią tak samo (hou). Gdy wóz przejechał przez zewnętrzną bramę na wewnętrzny dziedziniec, babcia zobaczyła j przed sobą ogromną ślepą ścianę, a dopiero potem, z boku, drugą bramę. Była to klasyczna chińska budowla, z zasłaniającą posiadłość przed obcymi ścianą, dzięki której w razie napaści nie można było strzelać ani bezpośrednio atakować frontowej bramy. Gdy przejechali przez wewnętrzną bramę, przy babci jak zjawa pojawiła się służąca i władczo odebrała od niej dziecko. Inna służąca zaprowadziła ją do domu, a potem do salonu. Pojawiła się żona generała i moja babcia uklękła, oddając jej pokłon i mówiąc: „Witam cię, moja pani" - jak wymagała etykieta. Siostrze babci nie pozwolono wejść do salonu i stała pod drzwiami niczym służąca. W tym wszystkim nie było niczego osobistego - krewnych konkubiny nie traktowano jak członków rodziny. Kiedy babcia oddała już stosowną ilość pokłonów, żona generała powiedziała jej, że może wstać, używając zwrotu, który natychmiast ustawił babcię w domowej hierarchii raczej bliżej służącej wyższej rangi niż żony. Potem żona generała powiedziała jej, żeby usiadła. Babcia musiała podjąć błyskawiczną decyzję. W tradycyjnym chińskim domu to, gdzie kto siada, wskazuje na jego pozycję. Zona generała miała swoje miejsce w północnej części salonu, jak przystało osobie z jej pozycją. Po drugiej stronie niedużego stolika stało drugie krzesło zwrócone przodem w stronę południa - należało ono do generała. Po obu stronach salonu stały rzędy krzeseł dla ludzi o różnym statusie. Babcia usiadła na jednym z krzeseł najbliżej drzwi, aby okazać skromność. Wtedy żona generała poprosiła, żeby usiadła bliżej - trochę bliżej. Musiała w tej sytuacji okazać nieco łaskawości. Kiedy babcia już się usadowiła, żona generała powiedziała, że od tej chwili dziecko będzie wychowywane tak, jakby było jej 52 fżony generała) własną córką i będzie mówiło do niej (żony aenerała), a nie do babci, „mamo"; babcia miała traktować swoją córkę jak młodą panią domu i odpowiednio się wobec niej zachowywać. Zawołano pokojówkę, żeby odprowadziła babcię, która czuła, że pęka jej serce, ale powstrzymywała plącz. Rozszlochała się dopiero w swoim pokoju. Rano, kiedy zaprowadzono ją na spotkanie z konkubiną numer dwa, faworytą generała, która prowadziła dom, wciąż miała czerwone oczy. Faworyta była śliczna, miała delikatną twarz i ku zdziwieniu babci okazała się zupełnie sympatyczna, ale babcia nie pozwoliła sobie na to, żeby przy niej otwarcie płakać. Intuicyjnie czuła, że w tym nowym dziwnym otoczeniu najlepszą polityką jest ostrożność. Nieco później tego samego dnia wezwano ją do „męża". Pozwolono jej zabrać ze sobą dziecko - moją matkę. General leżał na kangu, było to płaskie, szerokie, prostokątne ceglane łoże o wysokości około osiemdziesięciu centymetrów, ogrzewane od spodu. Dwie konkubiny, czy może służące, klęczały obok generała i masowały mu stopy i żołądek. Xue miał zamknięte oczy i ziemistą twarz. Babcia pochyliła się nad łóżkiem i odezwała się cicho. Otworzył oczy i zdobył się na coś w rodzaju półuśmiechu. Babcia posadziła córkę na łóżku i powiedziała: „To jest Baoqin". Z wielkim wysiłkiem generał pogłaskał moją mamę po głowie i powiedział: „Urodę Baoąin ma po tobie, jest bardzo ładna". I znowu zamknął oczy. Babcia znów cicho się odezwała, ale nie otwierał oczu. Uświadomiła sobie, że generał jest ciężko chory, może nawet umierający. Zabrała córeczkę z łóżka i mocno przytuliła, ale po chwili żona generała, która cały czas kręciła się w pobliżu, niecierpliwie pociągnęła ją za rękaw. Kiedy wyszły z pokoju generała, jego żona ostrzegła babcię, żeby nie naprzykrzała mu się zbyt często, a najlepiej wcale. Właściwie powinna siedzieć w swoim pokoju i czekać, kiedy się ją wezwie. Babcia była przerażona. Jej przyszłość, jako konkubiny, a nawet przyszłość jej dziecka były w niebezpieczeństwie. Może nawet w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie miała żadnycli praw. Jeśli generał umrze, znajdzie się na łasce jego żony, która będzie miała władzę nad jej życiem i śmiercią. Zrobi z nią, co zechce - może jąsprzedać jakiemuś bogaczowi albo nawet oddać do domu publicznego, co zdarzało się dość często. Jeśli tak się stanie, nigdy już nie zobaczy swojego dziecka. Wiedziała, że musi zabrać córkę i uciekać jak najszybciej. 53 Wróciła do pokoju i całą siłą woli próbowała się uspokoić. I Zaczęła planować ucieczkę. Czuła, że krew rozsadza jej głowę. I Nogi się pod nią uginały tak, że chodząc, przytrzymywała się I mebli. Znowu się załamała i zaczęła rozpaczliwie szlochać I z bezsilnego gniewu, bo nie wiedziała, co począć. Najgorsza 1 była myśl, że generał w każdej chwili może umrzeć i wtedy ona 1 zostanie w potrzasku do końca życia. Stopniowo zdołała się jednak opanować i zaczęła jaśniej I myśleć. Obejrzała dokładnie cnłą posiadłość. Była podzielona na I szereg małych dziedzińców i ogrodzona wysokim murem. Nawet I ogród został zaprojektowany bardziej z myślą o bezpieczeństwie I niż o pięknie. Rosło w nim kilka cyprysów, wierzb i zimowych I śliw - ale nie przy murze, a dla zupełnej pewności, że żaden 1 napastnik nigdzie się nie ukryje, muru nie zasłaniały nawet 1 krzewy. Dwie bramy od ogrodu były zamknięte na kłódkę, i a bramy frontowej przez okrągłą dobę strzegli uzbrojeni war-1 townicy. Babci w ogóle nie pozwolono wyjść poza obręb murów. Mogła codziennie odwiedzać generała, ale tylko uczestnicząc w czymś I w rodzaju zbiorowej wycieczki, kiedy razem z innymi kobietami, i defilując obok jego łóżka, mamrotała: „Pozdrawiam cię, panie". I Po jakimś czasie poznała inne osobistości domu. Poza żoną j generała, kobietą, która liczyła się najbardziej, była konkubina numer dwa. Babcia odkryła, że to właśnie ona wydała służbie polecenie, żeby obchodzono się z nią dobrze, dzięki czemu jej I sytuacja była łatwiejsza do zniesienia. W domach takich jak ten I postawa służby zależała od pozycji osoby, której usługiwali. I Płaszczyli się przed tymi, którzy byli w łaskach, pomiatali tymi, i którzy je utracili. Konkubina numer dwa miała córeczkę trochę starszą od mojej mamy i obie kobiety zbliżyły się do siebie. Powodem szczególnej łaski, jaką generał Xue darzył tę konkubinę, było to, że miał z niĄ dziecko, tę właśnie córeczkę - poza nią i córką babci, czyli moją mamą, nie miał więcej dzieci. Po miesiącu, w ciągu którego dwie konkubiny prawie się zaprzyjaźniły, babcia poszła do żony generała i powiedziała, że chciałaby pojechać do domu, by przywieźć swoje rzeczy i ubrania. Żona generała zgodziła się, ale na pytanie, czy babcia może zabrać ze sobą małą, żeby dziecko pożegnało się z dziadkami, odpowiedziała „nie". Potomkini rodziny Xue nie mogła opuszczać rodzinnej posiadłości. 54 Tak więc moja babcia wyruszyła samotnie do Changli. Gdy woźnica wysadził ją na stacji, zaczęła rozpytywać kręcących się tani ludzi, aż znalazła dwóch mężczyzn z końmi, którzy zgodzili • ją zawieźć. Poczekała do zmierzchu i wróciła z nimi drogą na skróty do Lulongu. Jeden z nich posadził ją na siodle za sobą. Kiedy dojechali do posiadłości generała, podeszli do tylnej bramy i babcia podała umówiony sygnał. Po chwili oczekiwania, która wydawała się trwać godzinami, brama się otworzyła i w świetle księżyca pojawiła się siostra babci z dzieckiem w ramionach. Drzwi otworzyła zaprzyjaźniona konkubina numer dwa, która potem uderzyła w nie kilka razy siekierą, żeby wyglądało na to, że sforsowano je przemocą. Babcia nawet nie miała czasu na to, żeby uściskać córeczkę -zresztą nie chciała jej budzić, bo gdyby mała zaczęła płakać, zaalarmowałaby straże. Obie z siostrą wspięły się na konie -babcia została przywiązana do jednego z jeźdźców - i pomknęli w noc. Jeźdźcy byli dobrze opłaceni i pędzili szybko. Do świtu byli w Changli i zanim w Lulongu wszczęto alarm, już znalazły się w pociągu jadącym na północ. Kiedy pod wieczór przyjechały do Yixianu, babcia padła na ziemię i długo leżała, nie mogąc się ruszyć. Była tu stosunkowo bezpieczna i właściwie poza zasięgiem rodziny Xue, ale nie wzięła mojej mamy do domu, ponieważ bała się służących. Spytała dawną przyjaciółkę ze szkoły, czy nie ukryłaby jej dziecka. Przyjaciółka mieszkała w domu swojego teścia, mandżurskiego doktora o nazwisku Xia, który znany był z życzliwości i nigdy nikogo nie odprawił w potrzebie ani nie zdradzał przyjaciół. Dla rodziny Xue moja babka, zwykła konkubina, nie była na tyle ważna, żeby ją tropić i ścigać. Ale chodziło o moją matkę, potomkinię rodu. Babcia wysłała do Lulongu telegram, w którym donosiła, że dziecko w pociągu zachorowało, a następnie zmarło. Potem nastąpił okres niepewności i oczekiwania, podczas którego babcia prawie odchodziła od zmysłów. Niekiedy wydawało się jej, że rodzina Xue powinna uwierzyć w jej opowiastkę. Innym razem jednak mówiła sobie, że nie, że prawdopodobnie przyślą zbirów, którzy ją i dziecko zawloką z powrotem do domu generała. W końcu pocieszała się myślą, że rodzina Xue zbyt jest zajęta oczekiwaniem na śmierć patriarchy rodu, żeby tracić na nią energię, i że prawdopodobnie z punktu widzenia tamtych kobiet jest korzystne, że nie ma tam jej dziecka. 55 Kiedy się upewniła, że rodzina Xue zostawi ją w spokoju, znowu zamieszkała w swoim domu w Yixianie z moją matką. Przestała także bać się służby, ponieważ wiedziała, że jej „mąż" już nie przyjedzie. Przez rok nie przychodziły z Lulongu żadne wiadomości, aż pewnego jesiennego dnia 1933 roku nadszedł telegram zawiadamiający, że generał Xue zmarł i że babcia jest oczekiwana na pogrzebie. Generał zmarł w Tianjinie we wrześniu. Jego ciało przywieziono do Lulongu w drewnianej lakierowanej trumnie, udrapo-wanej czerwonym haftowanym jedwabiem. Towarzyszyły jej dwie inne trumny: jedna również lakierowana i udrapowana w czerwony jedwab, draga ze zwykłego drewna i bez jedwabiu. W tej drugiej lakierowanej trumnie spoczywało ciało jednej z jego konkubin, która połknęła opium, aby dzielić z nim śmierć. Było to uważane za najwyższą małżeńską lojalność. Później epitafium napisane przez znanego dowódcę wojsko wego Wu Peifu umieszczono na ścianie dawnej rezydencj generała Xue. Trzecia trumna zawierała szczątki innej kon kubiny, która dwa lata wcześniej zmarła na tyfus. Jej ciał zostało ekshumowane, aby można było je ponownie pochowa z generałem Xue, jak tego wymagał zwyczaj. Trumna była z zwykłego drewna - ponieważ zmarła na zarazę, uważano ją z osobę, której los nie sprzyjał. W trumnach umieszczono rtę i węgiel, żeby zabezpieczyć ciała przed gniciem. Każde zwło miały w ustach perłę. Generał Xue i dwie konkubiny zostali pochowani w ty samym grobowcu; jego żona i inne konkubiny po śmierci miał do nich dołączyć. Podstawowy pogrzebowy rytuał powinie wypełnić syn zmarłego - miał dzierżyć specjalną chorągie-przyzywającą duchy przodków. Ponieważ generał Xue nie mi syna, jego żona adoptowała dziesięcioletniego siostrzeńca, żeb wypełnił to zadanie. Chłopiec spełnił także inny rytuał - klęczą koło trumny, wołał: „Uważaj na gwoździe!". Wierzono, że jeśl się tego nie wypowie, zmarły pokaleczy się o nie. Miejsce na grób wybrał sam generał Xue zgodnie z zasadami geomancji. Było to piękne, spokojne miejsce, za którym o północy leżały dalekie góry, a na południu, między drzewami eukaliptusowymi płynął strumień. Było wyrazem pragnienia, żeby jako oparcie mieć za sobą rzecz trwałą i pewną - góry a przed sobą odbicie słońca, które symbolizowało wschodząc pomyślność. 56 Ale moja babcia nigdy nie zobaczyła grobu: zignorowała wezwanie i nie pojechała na pogrzeb. Ponieważ tego nie zrobiła, kierownik lombardu nie wypłacił należnej jej pensji. Mniej więcej tydzień później jej rodzice dostali list od żony generała Xue. Życzeniem mojego dziadka było, żeby babcia odzyskała swobodę. Jak na tamte czasy, była to decyzja wyjątkowo światła i babcia nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu. Miała dwadzieścia cztery lata i była wolna. 2 „Nawet zwykła zimna woda jest słodka" — moja babcia wy chodzi za mandżurskiego doktora (1933-1938) List od żony generała Xue zawierał także prośbę, żeby rodzice zabrali babcię do siebie. Chociaż zostało to wyrażone w tradycyj-1 ny, aluzyjny sposób, zrozumiała, że kazano jej się wyprowadzić. Ojciec zabrał ją do domu z widocznym ociąganiem. Nie miał już ambicji odgrywania roli dobrego ojca rodziny. Od chwili kiedy zaaranżował związek swojej córki z generałem Xue, jego akcje w świecie poszły w górę. Został awansowany na zastępcę szefa policji w Yixianie, wciągnięty na listę ludzi o znaczących koneksjach i stał się stosunkowo bogatym człowiekiem - zakupił pewne posiadłości ziemskie - i zaczął palić opium. W tym samym czasie, kiedy go awansowano, wziął sobie konkubinę, kobietę z Mongolii, którą przedstawił mu jego bezpośredni szef. Obdarowywanie pnącego się w górę kolegi konkubiną było powszechną praktyką a lokalny szef policji miał przy tym nadzieję, że i jego obejmie protekcja generała Xue. Pradziadek niedługo zaczął się rozglądać za dragą konkubiną -ponieważ człowiek z jego pozycją powinien mieć ich jak najwięcej, było to wskaźnikiem statusu społecznego. Nie musiał daleko szukać - jego konkubina miała siostrę. Kiedy babcia wróciła do domu, sytuacja była zupełnie inna niż przed dziesięcioma laty, gdy go opuszczała. Oprócz jednej nieszczęśliwej i gnębionej żony, którą była jej matka, zastała teraz trzy małżonki. Jedna z konkubin urodziła córeczkę, która była w tym samym wieku, co moja matka. Siostra mojej babci, Lan, w zaawansowanym wieku szesnastu lat wciąż była niezamężna, co bardzo irytowało Yanga. 58 Babcia przeprowadziła się z jednego gniazda intryg do drugiego. Ojciec był obrażony zarówno na nią jak i na jej matkę. Teraz, kiedy miał dwie konkubiny, które wolał o wiele bardziej niż żonę, był dla niej jeszcze bardziej nieprzyjemny. Jadał posiłki z nimi, a żona jadała sama. Na babcię zaś był obrażony za to, że wróciła do domu wtedy, kiedy wreszcie urządził sobie życie. Poza tym uważał ją za osobę przynoszącą nieszczęście, ponieważ straciła męża. W tamtych czasach utrzymywano, że kobieta, której mąż umarł, ponosi odpowiedzialność za tę śmierć. Mój pradziadek widział więc w niej osobę przynoszącą pecha, stanowiącą groźbę dla jego pomyślnego losu i chciał, żeby wyniosła się z jego domu. Konkubiny podbechtywały go jeszcze. Zanim moja babcia wróciła do domu, urządziły wszystko po swojemu. Prababka była łagodną, nawet słabą osobą. Chociaż teoretycznie stała ponad konkubinami, w praktyce była zdana na ich łaskę. W 1930 roku urodziła syna, Yułina. Konkubiny straciły poczucie bezpieczeństwa, bo w razie śmierci pradziadka cały majątek przeszedłby w ręce jego syna. Jeśli Yang okazywał jakiekolwiek uczucia w stosunku do syna, konkubiny złościły się i obrażały. Od chwili jego narodzin wszczęły wojnę psychologiczną przeciw prababce. Jeśli w ogóle otwierały do niej usta, to tylko po to, żeby narzekać i robić uwagi, a jeśli na nią patrzyły, to z lodowatym, kamiennym wyrazem twarzy. W pradziadku nie miała żadnego wsparcia, a jego wzgardy i potępienia dla niej wcale nie uśmierzyły narodziny syna - znalazł nowe powody, żeby mieć jej wszystko za złe. Ale babcia miała silniejszy charakter od swojej matki, a przejścia minionych lat jeszcze bardziej ją zahartowały. Nawet w swoim ojcu budziła pewien lęk. Powiedziała sobie, że czasy, gdy potulnie go słuchała, już minęły i zamierza walczyć o siebie i o swoją matkę. Jak długo będzie w tym domu, konkubiny mają być grzeczne, a nawet dobrze byłby widziany od czasu do czasu ich przymilny uśmiech. Taka była atmosfera domu, w którym moja matka spędziła tak ważne dla dziecka lata - od drugiego do czwartego roku życia. Choć osłaniana przez swoją matkę, czuła przecież panujące w domu napięcie. Babcia była teraz piękną młodą kobietą w wieku dwudziestu 59 pięciu lat. Miała przy tym ogładę i kilku mężczyzn prosiło ojca o jej rękę. Ale ponieważ poprzednio była konkubiną, ci, którzy oferowali jej pozycję żony, byli zbyt biedni i nie mieli szans u pana Yanga. Moja babcia nie cierpiała świata konkubin, pełnego pode-jrzliwości i małostkowej mściwości, w którym jedynym sposobem życia było dać się zdeptać lub deptać inne. Chciała tylko, żeby zostawiono ją w spokoju i żeby mogła wychowywać córkę. Ojciec nieustannie popędzał ją do ponownego małżeństwa, czasem prawiąc niemiłe aluzje, czasem mówiąc jej wprost, że powinna go już uwolnić od obowiązku zajmowania się jej sprawami. Ale nie miała dokąd pójść i nie wolno jej było podjąć żadnej pracy. Po jakimś czasie, nie mogąc znieść takiej presji, załamała się. Wezwano wtedy lekarza. Był to doktor Xia, w którego domu moją matkę ukrywano trzy lata temu, po ucieczce babci z posiadłości generała Xue. Chociaż synowa doktora Xia była przyjaciółką babci, on sam nigdy jej nie widział. Kiedy wszedł do pokoju, jej uroda zrobiła na nim takie wrażenie, że wycofał się w pomieszaniu i wymamrotał do służącej, że poczuł się niedobrze. W końcu opanował się, wszedł jeszcze raz, usiadł i długo z babcią rozmawiał. Był pierwszym mężczyzną, któremu mogła powiedzieć to, co naprawdę czuje, więc zwierzyła się przed nim ze swojego smutku i swoich nadziei - aczkolwiek z pewną powściągliwością, jak przystało kobiecie wobec mężczyzny, który nie jest jej mężem. Doktor był delikatny i współczujący, a moja babka wiedziała, że ją rozumie. Wkrótce zakochali się w sobie i doktor Xia oświadczył się. Powiedział mojej babci, że chce, żeby została jego prawowitą małżonką, a także obiecał, że wychowa moją mamę jak własną córkę. Babcia przyjęła oświadczyny ze łzami radości. Jej ojciec także był zadowolony, aczkolwiek pospieszył uprzedzić doktora Xia, że nie jest w stanie dać córce posagu. Doktor Xia odpowiedział, że to nie ma znaczenia. Doktor leczył według tradycyjnej medycyny i prowadził rozległą praktykę w Yixianie, ciesząc się bardzo dużym uznaniem zawodowym. Nie pochodził z Hanów, jak rodzina Yang i większość ludzi w Chinach, ale był rdzennym mieszkańcem Mandżurii. Wywodził się z rodziny nadwornych lekarzy władców Mandżurii, którzy byli bardzo szanowani. Znano go nie tylko jako świetnego lekarza, ale także jako dobrego człowieka, bo często leczył ludzi za darmo. Był wysokim 60 niężczyzną, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i poruszał się elegancko. Zawsze chodził ubrany w tradycyjną długą szatę i kaftan. Miał miłe brązowe oczy, kozią bródkę i długie, opadające wąsy. Jego twarz i postać tchnęły spokojem. Kiedy oświadczył się mojej babce, był już starszym człowiekiem. Miał sześćdziesiąt pięć lat, był wdowcem, ojcem trzech dorosłych synów i córki, a wszystkie jego dzieci założyły już swoje rodziny. Synowie mieszkali razem z nim. Najstarszy zarządzał domem i rodzinnymi dobrami, drugi prowadził u boku ojca praktykę lekarską, a trzeci - mąż przyjaciółki szkolnej mojej babci, był nauczycielem. W sumie jego synowie mieli ośmioro dzieci, a jeden z ich synów sam był już żonaty i miał syna. Doktor Xia zebrał ich w gabinecie i powiedział o swoich planach. Słuchali z niedowierzaniem, popatrując na siebie wzajem, a potem zaległa głęboka cisza. Wreszcie najstarszy powiedział: „Przypuszczam, ojcze, że miałeś na myśli, że ona będzie twoją konkubiną". Doktor Xia powtórzył, że zamierza pojąć moją babcię jako prawowitą żonę. Zostałaby wtedy ich macochą, a to powodowało określone następstwa. Należałoby jej się takie traktowanie jak starszemu pokoleniu, na równi z mężem przysługiwałby jej wysoki status. W przeciętnym chińskim domu młodsza generacja była podporządkowana starszej, z odpowiednimi formami zaznaczającymi różnice ich pozycji, a w rodzinie doktora Xia obowiązywał jeszcze bardziej skomplikowany mandżurski system etykietalny. Młodsi musieli okazywać starszym szacunek każdego poranka i wieczoru, mężczyźni klękali, a kobiety składały głęboki ukłon. Podczas uroczystości rodzinnych mężczyźni powinni złożyć pełny koutou. Fakt, że babcia była poprzednio konkubiną, oraz różnica wieku oznaczały, że synowie doktora będą musieli być posłuszni komuś, kto ma niższy status i jest znacznie młodszy niż oni. Tego już było dla nich za wiele. Cała rodzina zebrała się razem i wszyscy dyskutowali z rosnącą złością. Nawet synowa, która była niegdyś koleżanką szkolną babci, była wielce niezadowolona, ponieważ małżeństwo jej teścia zmusiłoby ją do zupełnie nowych stosunków z dawną Przyjaciółką. Nie mogłaby jeść przy tym samym stole ani siadać w jej obecności, musiałaby klęczeć, a nawet składać koutou. Wszyscy członkowie rodziny - synowie, synowe, wnuki, nawet 61 prawnuczek - wchodzili po kolei, aby błagać doktora Xia, żeby „wziął pod uwagę uczucia" swojej własnej „krwi i ciała". Padali na kolana, składali pełny koutou, szlochali i krzyczeli. Błagali doktora Xia, żeby rozważył to, że jest Mandżurem, a zgodnie z dawnym zwyczajem mandżurskim mężczyzna o jego pozycji nie powinien się żenić z chińską kobietą. Doktor Xia odpowiedział, że to prawo zostało już dawno zniesione. Syn argumentował, że gdyby był dobrym Mandżurem, respektowałby je nadal. Wielokrotnie wracała też sprawa różnicy wieku - doktor Xia był ponad dwukrotnie starszy od mojej babci. Ktoś przywołał stare przysłowie: „Młoda kobieta, która ma starego męża, w istocie należy do innego mężczyzny". Doktora Xia najbardziej bolał szantaż emocjonalny - zwłaszcza argument, że wzięcie za żonę byłej konkubiny będzie miało wpływ na pozycję spolecznąjego dzieci. Wiedział, że jego dzieci mogą „stracić twarz", i czuł się winny z tego powodu. Niemniej najważniejsze było dla niego szczęście mojej babci. Gdyby ją wziął jako konkubinę, nie tylko „straciłaby twarz", ale stałaby się niewolnicą całej rodziny. Jego miłość nie wystarczyłaby, żeby ją osłonić, gdyby nie była legalną żoną. Błagał swoją rodzinę, żeby przychyliła się do jego woli. Ale oni - zgodnie z przekonaniem panującym w ich kręgach społecz-. nych - uważali, że nie należy pobłażać takim nieodpowiedzialnym życzeniom. Jedni wskazywali na jego sędziwy wiek. Inni mówili mu: „Już masz synów, wnuków i nawet prawnuków, dużą i dobrze prosperującą rodzinę. Czego jeszcze chcesz? Po co ci ten ślub?". Coraz więcej krewnych i przyjaciół pojawiało się na scenie, zaproszonych przez synów. Wszyscy jednomyślnie twierdzili, że ślub jest obłąkanym pomysłem. Wreszcie zwrócili żądlą ku mojej babci. „Znowu chce wyjść za mąż, mimo że ciało pierwszego męża jeszcze nie ostygło w grobie - mówili. - Ta kobieta wszystko wykalkulowała: nie może zaakceptować statusu konkubiny i musi być legalną małżonką. Gdyby cię naprawdę kochała, to czy nie satysfakcjonowałoby jej to, że zostanie twoją konkubiną?". Przypisywali mojej babci niskie motywy, ostrzegali, że zaplanowała sobie, iż skłoni doktora do poślubienia jej, a potem będzie źle traktowała jego dzieci i wnuki. Insynuowali także, że zamierza położyć rękę na pieniądzach doktora. Każda przemowa o właściwym postępowaniu, moralności i jego własnym dobru miała w tle milczące założenie 62 dotyczące majątku. Krewni obawiali się, że babcia zagarnie dobytek doktora, gdy jako żona automatycznie stanie się zarząd-cZynią majątku. Doktor Xia był bogatym człowiekiem. Miał osiemdziesiąt hektarów ziemi uprawnej w okręgu Yixian i jakieś posiadłości na południe od Wielkiego Mura. Jego obszerny dom w mieście zbudowany był z szarej cegły, ozdobionej białym wzorem. Sufity były wybielone wapnem, a pokoje wytapetowane tak, że ukryto belki i złączenia, co było uważane za wskaźnik powodzenia i majątku. Poza tym prowadził kwitnącą praktykę lekarską i był właścicielem apteki. Kiedy członkowie rodziny zobaczyli, że nic nie wskórają, postanowili „popracować" bezpośrednio nad babcią. Pewnego dnia wstąpiła do niej synowa, która była jej szkolną koleżanką. Po herbacie i niezobowiązujących pogawędkach przeszła do istoty swojej misji. Babcia rozpłakała się, wzięła ją za rękę, jak to robiły zazwyczaj, i zapytała, jak by postąpiła, gdyby była w jej sytuacji. Odpowiedziało jej milczenie, więc ciągnęła: „Dobrze wiesz, co to znaczy być konkubiną. Nie chciałabyś nią być, prawda? Wiesz, jest takie powiedzenie Konfucjusza: Jiangxin bi xi n-wyobraź sobie, że masz w piersi moje serce". Lepiej czasami odwołać się do czyichś lepszych instynktów za pomocą myśli mędrca, niż po prostu powiedzieć nie. Przyjaciółka wróciła do rodziny prawie z poczuciem winy i opowiedziała o niepowodzeniu swojej misji. Dodała, że nie ma serca dalej naciskać na babcię. Znalazła sprzymierzeńca w Degui, drugim synu doktora, który leczył razem z ojcem i był z nim bliżej niż jego bracia. Powiedział, że należy pozwolić na to małżeństwo. Trzeci syn także zaczął się wycofywać, gdy żona opisała mu strapienie babci. Najbardziej nieustępliwy okazał się najstarszy syn. Kiedy jego żona zobaczyła, że dwaj pozostali wahają się, powiedziała do męża: „Oczywiście, że im nie zależy. Mają swoją pracę i tego im ta kobieta nie zabierze. Ale ty? Jesteś jedynym zarządcą majątku ojca - a to przejmie ona i jej córka. Co wtedy pocznę ja i twoje biedne dzieci? Nie mamy niczego pewnego. Może powinniśmy umrzeć? Może właśnie tego chce twój ojciec! Może powinnam się zabić, żeby wszyscy byli zadowoleni!". Jej mąż odpowiedział na to wzburzony: „Poczekaj tylko do jutra". Kiedy'następnego ranka doktor Xia wstał, znalazł całą rodzinę, Piętnaście osób, z wyjątkiem Degui, klęczącą przed jego sypial- 63 nią. W chwili gdy się pojawił, jego najstarszy syn krzyknął: ! koutou! i wszyscy głęboko się pochylili. Potem głosem roze-1 drganym z emocji syn wyrecytował: „Ojcze, twoje dzieci i cała twoja rodzina zostanie tu i będzie bić pokłony choćby do śmierci, aż cię skłonimy do tego, żebyś zaczął myśleć o swojej rodzinie i miał także wzgląd na siebie samego i swój wiek". Doktor Xia był tak zły, że cały się trząsł. Poprosił swoje dzieci, żeby wstały, ale zanim ktokolwiek zdążył się ruszyć, najstarszy syn powiedział: „Nie, ojcze, dopóki nie odwołasz ślubu". Doktor Xia próbował porozmawiać rozsądnie, ale syn, \ grając ofiarę, nadal szantażował go roztrzęsionym głosem. W końcu doktor ?i? powiedział: „Wiem, co macie na myśli. Nie będę przecież żył wiecznie. A jeśli się martwicie o to, jak was będzie traktowała wasza przyszła macocha, to nie mam żadnych wątpliwości, że bardzo dobrze. Wiem, że to dobra osoba. Oczywiście nie mam żadnych innych gwarancji poza jej charakterem...". Kiedy starszy syn usłyszał słowo „charakter", zawołał: „Jak możesz używać słowa »charakter«, mówiąc o konkubinie! Żadna porządna kobieta nie zostałaby konkubiną, to po pierwsze!". 1 zaczął sobie używać na mojej babci. Wtedy doktor Xia stracił panowanie nad sobą, podniósł laskę i zaczął okładać syna. Przez całe życie doktor był wzorem opanowania i spokoju. Rodzina, wciąż na kolanach, patrzyła oniemiała. Prawnuk zaczął histerycznie krzyczeć. Najstarszemu synowi odjęło ze zdumienia mowę, ale tylko na chwilę, bo kiedy ją odzyskał, podniósł głos ponownie, nie tylko z powodu fizycznego bólu - głównie z urażonej dumy: zbito go na oczach całej rodziny. Doktor Xia przestał go okładać, z trudem łapiąc oddech z gniewu i wysiłku. Wtedy najstarszy syn znowu zaczął się wydzierać i obrażać babcię. Ojciec przerwał mu, mówiąc, żeby się zamknął, i uderzył go z taką siłą, że złamał laskę na dwoje. Przez kilka sekund syn milczał upokorzony. Potem wyjął pistolet, popatrzył doktorowi Xia w twarz i powiedział: „Lojalny poddany przez swoją śmierć protestuje przeciwko cesarzowi. A posłuszny syn przeciwko swojemu ojcu. Tylko śmiercią mogę przeciwko tobie zaprotestować". Rozległ się strzał. Syn się zachwiał, a potem osunął na kolana. Wpakował sobie kula w brzuch. Końskim zaprzęgiem zawieziono go do pobliskiego szpitala, gdzie zmarł następnego dnia. Prawdopodobnie nie zamierzał się 64 hjć chciał tylko wykonać gest na tyle dramatyczny, żeby złamać opór ojca. Ta śmierć głęboko naruszyła równowagę doktora Xia. Chociaż na zewnątrz wydawał się spokojny jak zazwyczaj, ci, którzy go dobrze znali, widzieli, że ten spokój jest naznaczony wielkim smutkiem. Od tego czasu często ulegał atakom melancholii- ?i?i?? zakipiał od oburzenia, plotek i oskarżeń, które sprawiły, że doktor ?i?, ? szczególnie babcia poczuli się odpowiedzialni za tę śmierć. Niemniej doktor chciał pokazać, że nie został pokonany. Wkrótce po pogrzebie syna wyznaczył datę ślubu. Uprzedził swoje dzieci, że mają obowiązek okazywać szacunek nowej matce, i rozesłał zaproszenia do osób z miejscowej elity. Zwyczaj nakazywał im uczestniczenie w ślubie i przyniesienie prezentów. Doktor powiedział babci, żeby się przygotowała do wielkiej uroczystości. Babcia bała się oskarżeń, a zwłaszcza ich wpływu na doktora, i rozpaczliwie próbowała przekonać samą siebie, że nie jest winna. Ale przede wszystkim podjęła wyzwanie. Zgodziła się na pełny ceremoniał ślubny. W dniu ślubu opuściła dom ojca w pięknym powozie, w otoczeniu orszaku muzykantów. Zgodnie ze zwyczajem mandżurskim jej rodzina wynajęła powóz, który ją dowiózł w pół drogi, skąd zabrał ją drugi, przysłany przez pana młodego. W miejscu przesiadki przy drzwiach powozu czekał jej pięcioletni brat, Yulin, zgięty wpół - co miało oznaczać, że przenosi ją na własnych plecach do powozu narzeczonego -a potem wszystko to zostało powtórzone przed domem doktora. Kobieta nie mogła tak po prostu wejść do domu mężczyzny, to by jej groziło utratą czci. Wszyscy powinni widzieć, że została tam zabrana, aby zaznaczyć wymagane obyczajem ociąganie się. Druhny wprowadziły babcię do pokoju, gdzie odbywała się ceremonia. Doktor ?i? stał za stołem, przykrytym ciężkim, czerwonym, haftowanym jedwabiem, na którym leżały tabliczki Nieba, Ziemi, Władcy, Przodków i Nauczyciela. Miał na głowie kapelusz, przyozdobiony jak korona, i długą luźną szatę z rękawami w kształcie dzwonów, tradycyjny strój Mandżurów do jazdy konnej i do łucznictwa, pochodzący jeszcze z nomadycznej przeszłości tego Judu. Ukląkł i pięć razy pochylił się w koutou -przed każdą tabliczką, a potem sam wszedł do komnaty ślubnej. Następnie babcia, ciągle w otoczeniu dwóch towarzyszek, Pokłoniła się pięć razy, dotykając przy tym prawą ręką włosów -gest ten wyrażał pozdrowienie. Nie mogła składać koutou z po- 65 wodu ogromnej kunsztownej fryzury. Potem podążyła do kom-.j naty ślubnej, gdzie doktor zdjął zasłaniający jej głowę i twarz czerwony welon. Druhny obdarowały każde z nich pustą wazą w kształcie dyni, które oni wymienili między sobą, a potem wyszły. Doktor i babcia przez chwilę siedzieli razem w ciszy, po czym doktor wyszedł powitać krewnych i gości. Babcia miała przez kilka godzin siedzieć bez mchu i w samotności na kangu, patrząc w okno, na którym powieszono wielkie, wycięte z papieru, „szczęście dla dwojga". Nazywało się to „siedzenie w błogim spokoju", symbolizowało nieobecność wszelkiego niepokoju, jako że właśnie to uważano za główną cnotę kobiety. Kiedy goście już poszli, wszedł młody krewny doktora i trzy razy pociągnął ją za rękaw. Dopiero wtedy wolno jej było zejść z kangu. Z pomocą dwóch służących zdjęła ciężki, haftowany strój i włożyła prostą czerwoną suknię i spodnie. Wyjęła z włosów drogocenne ozdoby i rozczesała wysoką fryzurę, spinając ???? uszami w dwie spirale. W 1935 roku moja mama, wtedy w wieku czterech lat, i moja babcia, wtedy dwudziestosześcioletnia, wprowadziły się do wygodnego domu doktora Xia. Był to właściwie cały kompleks, składający się z części mieszkalnej i z części dla pacjentów, z apteką wychodzącą na ulicę. W Chinach było przyjęte, ża wzięty lekarz sam prowadził swoją aptekę; doktor Xia sprzedawał w niej tradycyjne chińskie leki, zioła i ekstrakty zwierzęce, które, wyrabiał w pracowni przy pomocy trzech uczniów. Fasadę domu ozdabiał czerwono-złoty okap. Pośrodku znąj-ł dowala się tabliczka, na której złotymi znakami napisano, że tli przyjmuje doktor Xia. Za sklepem był niewielki dziedziniec, ni który wychodziło kilka pokoi zajmowanych przez kucharzy» i służbę. Dalej kompleks rozdzielał się wokół kilku małych dziedzińców i mieszkali w nim członkowie rodziny doktora.' W tyle był ogród z cyprysami i zimowymi śliwami. Na dziedziń-i cach nie rosła trawa - klimat był na to zbyt ostry - lecz po prostu leżała goła, twarda, brązowa ziemia, która latem zmieniała sia w pył, a w zimie, po stopnieniu śniegu, w błoto. Doktor Xial który uwielbiał ptaki, miał dla nich ogródek i każdego rankaj niezależnie od pogody, przy wtórze ich świergotu wykonywał tam ąigong, powolne, płynne, pełne gracji chińskie ćwiczenia] zwane często taiji. 66 Po śmierci syna musiał znosić ciągły, milczący wyrzut rodziny. Nie mówił nigdy babci, jaki ból mu to sprawia. Chińskiemu mężczyźnie nie przystoi wyżalać się. Ona jednak wiedziała, co doktor przeżywa, i bardzo mu współczuła, choć w milczeniu. Odnosiła się do niego z wielką miłością i starała się zaspokoić .•ego potrzeby. Dla jego rodziny zawsze miała uśmiechniętą twarz, chociaż lekceważono ją mimo okazywania formalnego szacunku. Nawet synowa, jej dawna koleżanka, unikała jej. Babcia wiedziała, że uważają, iż jest winna śmierci najstarszego syna. Jej styl życia zmienił się - zgodnie z mandżurskimi zwyczajami. Spała w pokoju z mamą, a doktor spał osobno. Bardzo wcześnie każdego ranka, zanim jeszcze wstała, leżała spięta i nasłuchiwała, czy nie nadchodzi ktoś z rodziny. Myła się co prędzej i pozdrawiała kolejno każdego, odpowiadając na ich lodowate powitania. W dodatku musiała sobie poradzić z ciężkim nakryciem głowy, które podtrzymywała peruka, włożona na uczesane włosy. I to wszystko w zamian za zimne „dzień dobry" - jedyne słowa, jakie członkowie rodziny wypowiadali do niej w ciągu dnia. Patrzyła na nich, jak się gną i kłaniają, i wiedziała, że jej nienawidzą z całego serca. Rytuał był jeszcze gorszy przez swoją nieszczerość. Podczas świąt i innych ważnych okazji cala rodzina musiała jej składać koutou i kłaniać się, a ona podnosiła się ze swojego krzesła i stawała obok niego. Puste krzesło symbolizowało ich matkę. W taki sposób dziękowała im za okazany jej szacunek. Mandżurskie obyczaje jakby umyślnie rozdzielały ją i doktora. Nawet jeść nie mogli razem. Jedna z synowych stała zawsze za babcią i podawała jej wszystko. Ale miała przy tym tak zimną twarz, że babci trudno było skończyć jedzenie, nie mówiąc już o cieszeniu się jego smakiem. Kiedyś, niedługo po wprowadzeniu się do domu doktora, mama usadowiła się w wygodnym, ciepłym miejscu na kangu. Zobaczyła, że twarz doktora pociemniała - zerwał się i szorstko zepchnął ją z niego. Był to jedyny raz, kiedy okazał wobec niej fizyczną agresję. Zgodnie ze zwyczajami Mandżurów to miejsce było jego i miało rangę świętości. Przeprowadzka do domu doktora dała babci nieco swobody, choć jednocześnie była pułapką. Dla mamy sytuacja także była dość dwuznaczna. Doktor był dla niej bardzo dobry i wychowywał ją jak własną córkę. Nazywała go „ojcem". Dał jej swoje 67 nazwisko, Xia, które nosi do dzisiejszego dnia, a także nowe imię Dehong, złożone z dwóch znaków. Hong - znaczy „dzika łabędzica", a de jest imieniem rodowym i oznacza „cnotę". Rodzina doktora nie odważyła się obrazić babci wprost -byłoby to równoznaczne z porywaniem się na matkę. Najwcześniejsze wspomnienia mamy -poza tym, że przytulała ją babcia -dotyczą tego, jak dokuczali jej młodsi członkowie rodziny Xia. Nie płakała i ukrywała siniaki i zadrapania przed babcią, ale babcia i tak wiedziała, co się dzieje. Nie mówiła nic doktorowi, nie chciała go denerwować, miał dość problemów ze swoimi dziećmi. Ale mamie było źle. Często prosiła babcię, żeby wróciły do domu dziadków albo do domu, który kupił generał Xue, gdzie wszyscy traktowali ją jak małą księżniczkę. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że nie powinna prosić, żeby wróciły „do domu", bo jedynym efektem prośby było to, że babcia płakała. Najbliższymi przyjaciółmi mojej mamy były jej ulubione zwierzęta. Miała sowę, czarnego ptaka, który potrafił powiedzieć kilka prostych zdań, jastrzębia, białą mysz, kota oraz kilka koników polnych i świerszczy, które trzymała w szklanych butelkach. Z ludzi, poza matką, jej jedynym przyjacielem był stary woźnica doktora Xia, Duży Stary Li. Był to silny, chudy mężczyzna z gór Xing'an, leżących na dalekiej północy, tam gdzie się spotykały granice Chin, Mongolii i Związku Radzieckiego. Miał ciemną skórę, grube włosy, szerokie wargi i zadarty nos, co wśród Chińczyków było bardzo rzadkie. I właściwie wcale nie wyglądał na Chińczyka. Był wysoki, szczupły i żylasty. Ojciec wyuczył go na myśliwego i łowcę, razem wykopywali korzenie żeń-szenia i polowali na niedźwiedzie, lisy i jelenie. Przez pewien czas dobrze im się żyło ze sprzedaży skór, ale potem zostali wypchnięci z tego interesu przez bandytów, z których najgorsi pracowali dla Starego Marszałka, Zhang Zuolina. Duży Stary Li nie mówił o nim inaczej jak „ten sukinsyn bandzior". Później, kiedy powiedziano mojej matce, że Marszałek jest zagorzałym antyjapońskim patriotą, przypomniała sobie, jak Duży Stary Li szydził z tego „bohatera" Północnego Wschodu. Duży Stary Li doglądał ulubieńców mojej mamy, a także zabierał ją ze sobą na wyprawy. Tej zimy nauczył ją jazdy na łyżwach. Na wiosnę, kiedy śnieg i lód topniały, oglądali razem' 68 najważniejszą doroczną ceremonię „zamiatania grobów" i sadzenia kwiatów na grobach przodków. W lecie chodzili łowić ryby i zbierać grzyby, a na jesieni wypuszczali się za rogatki miasta, żeby strzelać do zajęcy. Podczas długich mandżurskich wieczorów, kiedy wyje wiatr hulający na równinie, a mróz wzorami pokrywa okna, Duży Stary Li siadał na ciepłym kangu, brał moją mamę na kolana i opowiadał jej bajeczne historie o górach na północy. Szła spać z obrazami cudownych wysokich drzew, egzotycznych kwiatów, kolorowych ptaków śpiewających melodyjnie i korzeni żeń--szenia, które tak naprawdę były małymi dziewczynkami - i kiedy sieje wykopało, trzeba je było przewiązać czerwonym sznurkiem, inaczej uciekały. Duży Stary Li opowiadał także mojej mamie o obyczajach zwierząt. Tygrysy, które wędrowały po górach w północnej Mandżurii, były wielkoduszne i nigdy nie atakowały człowieka, 0 ile nie czuły się zagrożone. Uwielbiał tygrysy. Ale z niedźwiedziami sprawy miały się inaczej: były gwałtowne i za wszelką cenę należało ich unikać. Jeśli ci się zdarzy, że spotkasz niedźwiedzia, musisz stać nieruchomo, póki nie opuści głowy. A to dlatego, że niedźwiedź ma na czole kłak filtra, który zasłania mu pole widzenia, gdy schyli głowę. Jeśli chodzi o wilka, nie wolno się odwracać i uciekać, bo zawsze cię doścignie. Trzeba stać i patrzeć prosto na niego, jakbyś się nie bała. Potem możesz zacząć się bardzo, bardzo powoli wycofywać. Wiele lat później rady Dużego Starego Li uratowały życie mojej mamie. Pewnego dnia, kiedy była w ogrodzie i rozmawiała ze swoimi zwierzętami, wnuki doktora Xia otoczyły ją całą bandą. Zaczęli ją popychać i wyzywać, a potem bić i szarpać coraz groźniej. Wepchnęli ją w kąt ogrodu, gdzie znajdowała się stara, wyschnięta studnia, i wrzucili do środka. Studnia była dość głęboka i mama mocno się uderzyła o kamienie na dnie. W końcu ktoś usłyszał jej krzyki i zawołał Dużego Starego Li, który przybiegł, niosąc drabinę. Kucharz ją przytrzymywał, kiedy Li schodził na dół. W tym czasie pojawiła się babcia, odchodząca od zmysłów ze zdenerwowania. Po kilku minutach ze studni wyłonił się Li, trzymając moją mamę, prawie nieprzytomną, całą w siniakach 1 zadrapaniach. Li podał ją babci, która wniosła córkę do domu, gdzie zbadał ją doktor Xia. Jedno żebro było złamane i jeszcze Po latach czasami się przemieszczało. Po tym zajściu mama już zawsze lekko utykała. 69 Kiedy doktor ?i? spytał ją, co się stało, powiedziała, że I popchnął ją „Numer Szósty". Babcia, zawsze czuła na sympatie I doktora, próbowała ją uciszyć, bo „Numer Szósty" był jego i ulubieńcem. Kiedy więc wyszedł z pokoju, znowu powtórzyła, I żeby mama nie skarżyła na niego i nie denerwowała doktora. I Przez jakiś czas moja mama nie wychodziła z domu z powodu ] żebra. Pozostałe dzieci zupełnie ją ignorowały. Bezpośrednio po tym wydarzeniu doktor ?i? co jakiś czas ] zaczął wyjeżdżać z domu na kilka dni. Jeździł do stolicy prowin-1 cji, Jinzhou, która leżała jakieś czterdzieści kilometrów na pohi-j dnie, i rozglądał się za pracą. Atmosfera w domu była nieznośna, a wypadek, jaki przytrafił się mojej mamie, przekonał go, że sprawę przeprowadzki należy traktować jak najpoważniej. Nie była to łatwa decyzja. W Chinach to, że pod jednym dachem żyje razem kilka pokoleń, przysparza rodzinie szacunku. Nawet ulice nosiły takie nazwy, jak „Ulica pięciu pokoleń pod wspólnym dachem" - dla upamiętnienia tych rodzin. Zerwanie ciągłości było uważane za nieszczęście i należało go unikać za i wszelką cenę. Doktor ?i? usiłował jednak robić dobrą minę do złej gry i powiedział mojej babci, że i tak będzie zadowolony, jeśli nawet mniej go będą szanować. Babcia odczuła ogromną ulgę, chociaż próbowała tego nie okazywać. W rzeczywistości delikatnie popychała doktora ?i? do tego kroku, zwłaszcza po tym, co spotkało moją matkę. Miała dość tej licznej rodziny, ich ciągłej lodowatej obecności, ich złych życzeń. Nie znalazła wśród nich towarzystwa ani też nie zaznała prywatności. Doktor ?i? rozdzielił swój majątek pomiędzy członków rodziny. Jedynymi rzeczami, jakie zatrzymał dla siebie, były podarunki, które jego przodkowie otrzymali od władców Mandżurii. Wdowie po swoim najstarszym synu oddał całą ziemię. Drugi syn odziedziczył aptekę, a najmłodszy dom. Doktor zatroszczył się też o to, żeby Duży Stary Li i reszta służących mieli zabezpieczoną przyszłość. Kiedy zapytał moją babcię, czy nie boi się biedy, odpowiedziała, że mając swoją córkę i jego, będzie szczęśliwa: „Jeśli kochasz, nawet zwykła zimna woda jest słodka". W mroźny dzień grudnia 1936 roku cała rodzina zebrała się! przed bramą, żeby ich pożegnać. Wszyscy mieli suche oczyl oprócz Degui, jedynego syna, który poparł to małżeństwo. Dużjj Stary Li odwiózł ich wozem zaprzężonym w konie na stację,' gdzie mama pożegnała się z nim wśród łez. Ale kiedy wsiedli da 70 ciągu» już była podekscytowana. Nie jechała pociągiem od asu kiedy miała rok. Była bardzo przejęta i podskakiwała jak piłka,'wyglądając oknem. Jinzhou było sporym miastem, liczącym około stu tysięcy mieszkańców, stolicą jednej z dziewięciu prowincji Manzhuguo. I eżało około osiemdziesięciu kilometrów od morza, tam gdzie Mandżuria zbliża się do Wielkiego Mura. Podobnie jak Yixian, hyło otoczone murami, ale rozrastało się szybko i wydostało się już poza ich pierwotny obręb. Znajdowało się w nim kilka fabryk tekstylnych i dwie rafinerie oleju, stanowiło również ważny węzeł kolejowy i miało nawet własne lotnisko. W pierwszej połowie stycznia 1932 roku Jinzhou okupowali Japończycy, którzy zajęli je po ciężkich walkach. Miasto miało niezwykle strategiczne położenie i grało główną rolę w zajęciu Mandżurii, a jego zdobycie było przedmiotem rozmów dyplomatycznych pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Japonią oraz kluczowym epizodem w długim ciągu zdarzeń, które w końcu zakończyły się dziesięć lat później w Pearl Harbor. Kiedy Japończycy rozpoczęli atak na Mandżurię we wrześniu 1931 roku, Młody Marszałek, Zhang Xueliang, został zmuszony do oddania swojej stolicy, Mukdenu, Japończykom. Przeniósł się do Jinzhou z dwustoma tysiącami żołnierzy i ustanowił miasto swoją główną kwaterą. To tu przypuszczono jeden z pierwszych ataków bombowych, podczas którego lotnictwo japońskie zniszczyło miasto. Kiedy wreszcie Japończycy weszli do Jinzhou, zachowywali się jak szaleńcy. Takie więc było to miasto, w którym doktor ?i?, liczący sobie wtedy sześćdziesiąt sześć lat, miał zaczynać wszystko od początku. Stać go było tylko na wynajęcie lepianki, która miała jakieś dwa na trzy metry, w bardzo biednej dzielnicy miasta, położonej nieopodal rzeki. Większość mieszkających tu ludzi nie mogła sobie pozwolić na położenie na swoich chatach przyzwoitego dachu, kładli więc blachę falistą i przyciskali ją ciężkimi kamieniami, żeby nie porwał jej dmący tu często ostry wiatr. Dzielnica leżała na skraju miasta, a po przeciwnej stronie rzeki rozciągały się pola sorgo. Kiedy przyjechali tu w grudniu, brązowa ziemia była zamarznięta na kamień - podobnie rzeka, która miała w tym miejscu około trzydziestu metrów szerokości. Na wiosnę, kiedy lód topniał, ziemia wokół lepianki zamieniała się w trzęsawisko, doskwierał smród ścieków, którego w zimie się nie czuło, ponieważ błyskawicznie zamarzały. W lecie w tej okolicy roiło się od 71 komarów i ciągle groziła powódź, bo woda podnosiła się doi poziomu domów, a brzegi były bardzo źle zabezpieczone. Najbardziej przytłaczającym wspomnieniem z tego okresie jakie mama zachowała, było zimno, zimno nie do wytrzymania. 1 Nie tylko spanie - w ogóle wszystko odbywało się na kangu, 1 który zajmował prawie całą przestrzeń wewnątrz domu, poza małym piecykiem stojącym w rogu. Wszyscy troje spali na &a«gw.| Nie było elektryczności ani bieżącej wody. Osobna lepianka z dołem w środku była wspólną toaletą. Dokładnie naprzeciwko domu znajdowała się świątynia Boga Ognia i ludzie, którzy przyjeżdżali się tu modlić, przywiązywali konie przed lepianką Xia. Kiedy robiło się ciepło, doktor Xia j zabierał moją mamę na spacery wzdłuż rzeki i tam, na tle wspaniałego zachodu słońca, recytował jej klasyczną poezję. ; Babcia im nie towarzyszyła, bo, po pierwsze, nie było takiego obyczaju, żeby mąż i żona spacerowali razem, a poza tym jej zdeformowane stopy sprawiały, że spacerowanie nigdy nie było dla niej przyjemnością. Żyli na skraju nędzy. W Yixianie zawsze mieli żywność z własnych pól, przynajmniej ryż, nawet wtedy, kiedy Japończycy nim zawładnęli. Teraz ich dochody zmalały, a okupanci konfiskowali większość jeszcze dostępnej żywności. Znaczną część tego, co produkowano w okolicy, wysyłano do kraju, a spora japońska armia w Mandżurii zabierała resztę ryżu i pszenicy na własne potrzeby. Ludzie od czasu do czasu dostawali trochę kukurydzy i sorgo, ale było tego bardzo skąpo. Główne pożywienie stanowiły mielone żołędzie, które ohydnie smakowały i miały wstrętny zapach. Babcia nigdy przedtem nie doświadczyła takiej nędzy, a jednak był to najszczęśliwszy okres jej życia. Doktor Xia ją kochał i miała przy sobie swoją córkę. Nie musiała już poddawać się nudnym mandżurskim rytuałom, a w lepiance często rozlegał się śmiech. Czasami w długie wieczory ona i doktor grali w karty. Zasada była taka, że jeśli doktor przegrywał, babcia dawała mu trzy klapsy, a jeśli ona przegrywała, doktor mógł ją trzy razy pocałować. Babcia miała w sąsiedztwie wiele przyjaciółek, co było dla niej zupełną nowością. Jako żona doktora była szanowana, chociaż nie powodziło im się dobrze. Po latach upokorzeń,1 kiedy traktowano ją jak rzecz, czuła nareszcie, co to znaczy wolność. 72 Od czasu do czasu ona i jej przyjaciółki bawiły się, grając na ałym bębenku, śpiewając i tańcząc, według starego obyczaju Mandżurów. Melodie, które grały, składały się z prostych, powtarzających się nut i rytmów, a kobiety w trakcie zabawy lkładały teksty. Mężatki śpiewały o seksie, a dziewice o niego tały. w ten sposób kobiety, które były przeważnie analfabet-kami, mogły się dowiedzieć czegoś o życiu płciowym. Piosenkami opowiadały także o swoim życiu, o swoich mężach i przekazywały sobie plotki. Babcia uwielbiała te spotkania i często się do nich przygotowywała w domu. Siadywała wtedy na kangu i lewą ręką potrząsając bębenkiem, śpiewała do rytmu, improwizując tekst. Często doktor Xia podsuwał jej słowa. Mama była wtedy za mała, żeby uczestniczyć w tych spotkaniach, ale potem babcia opowiadała i odgrywała wszystko ze szczegółami. Mama była zafascynowana i koniecznie chciała wiedzieć, jakie słowa podsuną! doktor. Wiedziała, że musiało to być coś bardzo zabawnego, bo babcia i doktor bardzo się śmiali. Ale kiedy babcia powtórzyła jej te słowa, „otoczył ją mrok i mgła" - nie miała pojęcia, co znaczyły. Życie było jednak surowe. Każdego dnia toczyła się walka o to, żeby przetrwać. Ryż i pszenicę można było dostać tylko na czarnym rynku, więc babcia zaczęła sprzedawać klejnoty, które dostała od generała Xue. Sama prawie nic nie jadła. Albo mówiła, że już jadła, albo że nie jest głodna i zje potem. Kiedy doktor Xia spostrzegł, że babcia sprzedaje biżuterię, chciał ją powstrzymać. Powiedział: „Jestem starym człowiekiem i pewnego dnia umrę, ale tobie te klejnoty będą potrzebne, żeby przeżyć". Doktor pracował w aptece pewnego człowieka, co nie stwarzało mu specjalnych okazji do okazania swoich umiejętności. Ale pracował ciężko i stopniowo zyskiwał reputację. W niedługim czasie został poproszony o złożenie wizyty pierwszemu pacjentowi. Kiedy wrócił do domu tego wieczoru, przyniósł coś zawiniętego w materiał. Mrugnął do mojej mamy i do swojej żony i poprosił, żeby zgadły, co tam ma. Wzrok mamy przylgnął do zawiniątka i zanim zdążyła krzyknąć: „bułeczki gotowane na parze!" - już prawie rozdzierała materiał. Kiedy pochłaniała bułeczki, spojrzała w górę i spotkała rozjaśnione oczy doktora. Jeszcze pięćdziesiąt lat później wyraźnie pamiętała to pełne szczęścia spojrzenie. I nigdy już potem nie jadła niczego równie Pysznego, jak te zwykłe pszenne bułeczki gotowane na parze. 73 Domowe wizyty były ważne dla lekarzy, bo rodzina płaciła 1 raczej lekarzowi niż temu, kto go zatrudniał. Jeśli pacjent był i zadowolony i bogaty, lekarze często dostawali spore wynagro- I dzenie. Wdzięczni pacjenci dawali także lekarzom cenne prezenty na Nowy Rok i przy innych okazjach. Po kilku takich domowych wizytach warunki życia doktora Xia zaczęły się poprawiać. Zyskiwał coraz szersze uznanie. Zdarzyło się kiedyś, że żona gubernatora prowincji zapadła w śpiączkę. Gubernator wezwał doktora Xia, któremu udało się przywrócić jego żonie przytomność. Uważano, że dokonał czegoś niemal równoznacznego ze wskrzeszeniem jej. Gubernator kazał sporządzić tabliczkę, na której własnoręcznie napisał: „Doktor Xia przywraca życie ludziom i społeczeństwu" oraz polecił, żeby obniesiono ją po mieście. Niedługo potem gubernator zgłosił się do doktora Xia po pomoc w innej sprawie. Miał żonę i dwanaście konkubin, ale ! żadna z nich nie urodziła dziecka, a dowiedział się, że doktor Xia jest szczególnym znawcą kwestii płodności. Doktor przepisał gubernatorowi i jego trzynastu małżonkom napary ziołowe i po jakimś czasie kilka z nich zaszło w ciążę. W rzeczywistości problemy z płodnością miał tylko gubernator, ale doktor dyplomatycznie leczył także żonę i konkubiny. Gubernator nie posiadał się z radości i napisał na jeszcze większej tabliczce: „Wcielenie Guanyin" (buddyjska bogini płodności i dobroci) i tabliczka została zaniesiona do domu doktora w otoczeniu jeszcze większego orszaku. Po tym ludzie zaczęli przyjeżdżać do doktora nawet z Harbina, leżącego sześćset czterdzieści kilometrów na północ. Zaczął być znany jako ,jeden z czterech sławnych lekarzy" z Manzhuguo. Pod koniec 1937, rok od przyjazdu, doktor Xia mógł się już przeprowadzić do większego domu, tuż za starą północną bramą miasta. Był bez porównania lepszy niż lepianka nad rzeką. Nie gliniany, ale z czerwonej cegły, i miał trzy sypialnie, a nie jedną izbę. Doktor Xia mógł wrócić do własnej praktyki lekarskiej i używał salonu jako gabinetu. Dom stał na południowej stronie dużego dziedzińca, który' dzielili z dwoma innymi rodzinami, ale tylko z domu doktora drzwi wychodziły bezpośrednio na podwórze. Pozostałe domy wychodziły na ulicę, a od strony dziedzińca miały ściany, w których nie było nawet małego okienka. Jeśli ich mieszkańcy chcieli wejść na dziedziniec, musieli przejść dookoła i wejść przez bramę 74 od ulicy. Na dziedzińcu rosły cyprysy i wiecznie zielone dęby, na których wszystkie trzy rodziny wieszały pranie. Rosły tam również róże Saronu, które były dostatecznie silne, żeby przetrwać ostre zimy. W lecie babcia sadziła na dziedzińcu swoje ulubione rośliny: biało obrzeżoną „Chwałę Poranka", dalie, chryzantemy i ogrodowe balsaminy. Babcia i doktor Xia nie mieli wspólnego dziecka. Doktor był zwolennikiem teorii, że mężczyzna, który przekroczył sześćdziesiąty piąty rok życia, nie powinien mieć ejakulacji, aby zachować spermę, którą uważano za żywotną esencję mężczyzny. Po latach babcia opowiadała mamie, że dzięki ćwiczeniom ąigong doktor opanował technikę, która pozwalała mu przeżywać orgazm bez wytrysku. Jak na mężczyznę w swoim wieku, cieszył się nadzwyczajnym zdrowiem. Nigdy nie chorował i każdego dnia brał zimny prysznic, nawet jeśli temperatura wynosiła dwadzieścia stopni Celsjusza poniżej zera. Nigdy nie tykał alkoholu ani tytoniu, zgodnie z zasadami quasi-religijnej sekty, do której należał - było to Zailihui (Stowarzyszenie Rozsądku). Chociaż sam był lekarzem, uważał, że najlepszym sposobem na zdrowie jest utrzymywanie ciała w dobrym stanie. Był nieubłaganym przeciwnikiem terapii, która lecząc jeden organ, szkodziła innym, i nie brał żadnych mocnych lekarstw ze względu na ewentualne uboczne działanie. Ale babcia i mama często brały lekarstwa za jego plecami. Jeśli któraś z nich zachorowała, doktor zawsze sprowadzał innego lekarza, który leczył tradycyjną chińską metodą i był także szamanem. Wierzył, że pewne niedomagania są spowodowane przez złe duchy, które powinny zostać ułagodzone lub wyegzorcyzmowane. Moja mama była szczęśliwa. Po raz pierwszy w życiu wszędzie wokół siebie czuła miłość. Nie było już napięcia, jakie panowało w domu dziadka, nikt też się nad nią nie znęcał. Szczególnie fascynowały ją święta, które obchodzono bardzo uroczyście. Przeciętni Chińczycy nie mieli w ogóle pojęcia o czymś takim jak tydzień roboczy. Jedynie państwowe urzędy, szkoły i japońskie fabryki miały w niedzielę wolny dzień. Dla innych ludzi tylko święta stwarzały możliwość wytchnienia ód rutyny codzienności. Dwudziestego trzeciego dnia dwunastego księżyca, siedem dni przed chińskim Nowym Rokiem, zaczynało się Święto Zimo- 75 we. Zgodnie z legendą był to dzień, kiedy Bóg Kuchni, który ] razem z żoną mieszka nad piecem w wiszącej tam swojej podo- i biźnie, unosi się do nieba, aby Władcy Niebios zdać sprawę z tego, jak postępowała rodzina. Jeśli jego raport wypadnie dla rodziny korzystnie, w kuchni będzie pod dostatkiem jedzenia przez nadchodzący rok. Tego więc dnia cała rodzina gorliwie 1 biła pokłony Bogini i Bogu Kuchni do momentu, kiedy ich portrety trafiały w płomienie - co symbolizowało ich wniebo- J wstąpienie. Babcia zawsze prosiła mamę, żeby posmarowała im j usta miodem. Mama paliła także małe figurki koni i służby, które robiła z sorgo, aby para królewska miała zapewnione ich usługi, co powinno spowodować, że będą bardziej skłonni powiedzieć j o rodzinie Xia dużo ciepłych słów do Władcy Nieba. Kilka następnych dni spędzano na przygotowywaniu różnych potraw. Mięso cięto i nadawano mu specjalne kształty, a ryż i ziarna soi mielono i robiono z nich okrągłe, zawijane i rożkowate bułeczki. Potem jedzenie chowano w piwnicy, gdzie miało poczekać do Nowego Roku. Przy temperaturze minus trzydziestu stopni Celsjusza piwnica była naturalną lodówką. O północy, w chiński Nowy Rok, ku zachwytowi mamy, odbywał się wielki pokaz fajerwerków. Wychodziła wtedy z doktorem ?i? i swoją matką na dwór i składali koutou w stronę, z której, jak przypuszczano, nadchodzi Bóg Pomyślności. Wzdłuż całej ulicy wszyscy robili to samo. Potem pozdrawiali się słowami: „Obyś doznał pomyślności". W chiński Nowy Rok ludzie dają sobie nawzajem prezenty. Kiedy rankiem na białym papierze okien wychodzących na wschód pojawiało się światło, moja mama wyskakiwała z łóżka i pędziła do swoich nowych strojów: czekał na nią nowy kaftan, nowe spodnie, nowe skaipetki i buty. Potem ona i babcia wstępowały do sąsiadów i przyjaciół, i tam składały koutou wszystkim dorosłym. Za każdym razem, kiedy głowa mamy dotykała podłogi, dostawała „czerwone opakowanie" z pieniążkami w środku. To, co było w paczuszkach, miało jej starczyć jako kieszonkowe przez cały rok. Przez następne piętnaście dni dorośli chodzili z wizytami i życzyli sobie nawzajem powodzenia. Powodzenie, czyli pieniądze, było obsesją większości przeciętnych Chińczyków. Panowała bieda i w gospodarstwie ?i?, jak w wielu innych, jedynym momentem, kiedy można było zjeść mięso w jakiejś nieaptekar-skiej dawce, były właśnie święta. 76 Kulminację świąt stanowiła karnawałowa parada, po której następował pokaz lampionów, kiedy robiło się ciemno. Celem parady były odwiedziny i przestrogi Boga Ognia, którego obnoszono po mieście. Większość domów budowano z drewna, a przy suchym i wietrznym klimacie ogień rzeczywiście stanowił ciągłe zagrożenie. Posągowi w świątyni składano ofiary przez cały rok. Parada zaczynała się w świątyni Boga Ognia, przed lepianką, w której mieszkali ?i? po przyjeździe do Jinzhou. Replikę posągu boga, olbrzyma z czerwonymi włosami, brodą, brwiami i w czerwonym płaszczu, niosło w otwartej lektyce dziewięciu młodych mężczyzn. Podążały za nimi papierowe smoki i lwy, chodzący na szczudłach i tancerki tańczące yangge, powiewające kolorowymi jedwabnymi paskami, zwisającymi im od bioder. Fajerwerki, bębny i cymbały robiły piekielny hałas. Mama, podskakując, biegła za paradą. Prawie przed każdym domem stało ogromnie kuszące jedzenie jako ofiara dla bóstwa, ale jak zauważyła, bóstwo przejeżdżało dość szybko, nie tykając go. „Dobra wola dla bogów, jedzenie dla ludzkich żołądków" - powiedziała jej matka. Po dniach zaciskania pasa moja mama z radością wypatrywała miłych dla żołądka świąt. Z zupełną obojętnością odnosiła się do tych okazji, którym towarzyszyły raczej poetyckie, a nie gastronomiczne skojarzenia, i niecierpliwie czekała na swoją mamę, żeby rozwiązywać zagadki wetknięte we wspaniale lampiony, wiszące nad wejściowymi drzwiami domów podczas Święta Lampionów, i na to, kiedy razem pójdą na obchód po ogródkach sąsiadów oglądać chryzantemy dziewiątego dnia dziewiątego księżyca. Pewnego roku, podczas ceremonii w świątyni miejscowego bóstwa-patrona, babcia pokazała jej rząd rzeźb z gliny, wszystkie były pomalowane i udekorowane. Przedstawiały sceny z Piekła, obrazujące, jak ludzie będą karani za swoje grzechy. Babcia wskazała na figurę, której wyciągano język z ust -jednocześnie kroiły ją na kawałki dwa diabły, którym włosy na głowach stały sztywno jak szpilki jeża, a oczy miały wyłupiaste jak żaby. Torturowany człowiek w poprzednim życiu był kłamcą - wyjaśniła babcia - i to samo może spotkać mamę, jeśli będzie kłamała. Było tam kilkanaście grup figur otoczonych falującym tłumem, a każda ilustrowała jakąś moralną zasadę. Babcia zabawnie objasniała mamie, co oznaczają, ale kiedy podeszły do kolejnej 77 grupy figur, minęła je bez słowa. Dopiero po latach mamąj uświadomiła sobie, że' znajdowała się tam kobieta, którą dwaj mężczyźni przepiłowywali na pół. Była to wdowa, która powtór nie wyszła za mąż, a przepiłowywano ją, bo należała do obydwu W tamtych latach wiele wdów obawiało się takiej właśnie ka i pozostawały wierne zmarłym mężom, nie zważając na to, żf pociąga to za sobą nędzę i ubóstwo. Niektóre nawet popełniały samobójstwo, jeśli rodzina zmuszała je do ponownego zamąż-pójścia. Mama zdała sobie wtedy sprawę z tego, że decyzja babci, by poślubić doktora Xia, nie była łatwa. 3 ,,"Wszyscy mówią, jakim szczęśliwym miejscem jest Manzhuguo" — życie pod okupacj ą j apońską (1938-1945) Na początku roku 1938 moja mama miała prawie siedem lat. Była błyskotliwa i pełna zapału do nauki. Rodzice uważali, że powinna pójść do szkoły, kiedy tylko zacznie się nowy rok szkolny, czyli po chińskim Nowym Roku. Nauka była całkowicie kontrolowana przez Japończyków, zwłaszcza program nauczania historii i etyki. Nie chiński, ale japoński był oficjalnym językiem nauczania. Od czwartej klasy szkoły podstawowej nauka odbywała się już tylko po japońsku i większość nauczycieli stanowili Japończycy. Jedenastego września 1939 roku, kiedy mama była w drugiej klasie, cesarz Puyi i jego małżonka przybyli do Jinzhou z oficjalną wizytą. Moja mama miała wręczyć kwiaty cesarzowej. Spory tłum, otaczający świątecznie przybrane podium, trzymał żółte papierowe flagi w narodowych barwach Manzhuguo. Mama była bardzo pewna siebie, kiedy tak stała obok orkiestry dętej i ważnych osób ubranych w odświętne szaty. Chłopiec w jej wieku, z bukietem dla Puyi, stał obok niej. Kiedy pojawiła się cesarska para, orkiestra zagrała hymn Manzhuguo i wszyscy stanęli na baczność. Mama wystąpiła do przodu i pokłoniła się, trzymając w rękach bukiet. Cesarzowa miała na sobie białą suknię i wspaniałe białe rękawiczki za łokcie i mama uznała, że wygląda przepięknie. Udało jej się także zerknąć na Puyi, ubranego w mundur wojskowy. Jego oczy za grubymi szkłami okularów wyglądają jak świńskie ślepka, pomyślała. Niezależnie od faktu, że mama była świetną uczennicą, powodem, dla którego została wybrana do wręczenia kwiatów, było 79 to, że we wszystkich kwestionariuszach pisała, iż jest narodowości mandżurskiej, tak jak doktor Xia. Manzhuguo miało stać sifl niepodległym państwem Mandżurów. Puyi był szczególnie uży-1 teczny-dla Japończyków, ponieważ ludzie, jeśli już zwracali ??? to uwagę, traktowali go jako cesarza Mandżura. Doktor ?? uważał się za lojalnego poddanego, a moja babcia przyjmowała I ten sam punkt widzenia. Tradycyjnie kobieta wyrażała miłość doi mężczyzny w ten sposób, że zgadzała się z nim we wszystkim -1 i mojej babci przychodziło to w naturalny sposób. Było jej taki dobrze z doktorem, że nie przyszłoby jej na myśl wprowadzanie j choćby najmniejszych rozdźwięków. W szkole uczono mamę, że jej krajem jest Manzhuguo oraz żel wśród sąsiednich kraj ów są dwi e republiki chińskie: j ed na wroga, której przywódcą jest Czang Kaj-szek, a druga zaprzyjaźniona! którą kieruje Wang Jing-wei (sterowany przez Japończyków)! Nie miała pojęcia, że istniały kiedyś i takie Chiny, których Mandżuria była integralną częścią. Uczniów wychowywano na lojalnych poddanych państwe Manzhuguo. Słowa jednej z pierwszych piosenek, których się] nauczyła mama, brzmiały tak: Czerwoni chłopcy i zielone dziewczynki spacerują po ulicachĄ Wszyscy oni wam powiedzą, jakim szczęśliwym miejscem jesĄ Manzhuguo, Ty jesteś szczęśliwy i ja jestem szczęśliwa, Wszyscy żyją spokojnie i pracują wesoło, trosk i zmartwień nie mają. Nauczyciele mówili, że Manzhuguo jest rajem na ziemi. Alej nawet dziewczynka w wieku mamy zauważała, że jeśli ten kraj jest rajem, to raczej dla Japończyków. Japońskie dzieci chodziły do osobnych szkół, dobrze wyposażonych i dobrze ogrzanych, w których podłogi błyszczały, a okna były wymyte do połysku. Szkoły dla miejscowych dzieci znajdowały się w zrujnowanych] świątyniach i rozwalających się domach i sponsorowały je prywatne osoby. Nie były ogrzewane. W zimie cała klasa przerywała] często lekcje w połowie, żeby pobiegać dookoła budynku, lul wszyscy razem mocno tupali nogami, żeby się rozgrzać. Rzecz nie tylko w tym, że przeważnie Japończycy byli ???i czycielami, ale głównie w tym, że używali japońskich metod, wśród których bicie było na porządku dziennym. Najdrobniejsza 80 myłka lub odstępstwo od obowiązujących zasad i etykiety, na wkład wtedy, gdy dziewczynka nie miała włosów przyciętych entymetr poniżej płatka ucha, powodowały razy. Zarówno chłopów jak i dziewczynki policzkowano, a chłopcy poza tym często hrywali po głowach drewnianymi kijami. Innego rodzaju karą było klęczenie godzinami na śniegu. Kiedy miejscowe dzieci mijały Japończyków na ulicy, musiały się kłaniać i usuwać na bok, nawet jeśli tamci byli od nich młodsi. Japońskie dzieci często zatrzymywały miejscowe i wymierzały im, zupełnie bez powodu, razy. Gdy dzieci spotykały swoich nauczycieli, miały się im głęboko kłaniać. Mama żartowała, mówiąc przyjaciółkom, że japońscy nauczyciele przelatują jak podmuch wiatru przez łąkę - widać tylko pochylające się trawy. Wielu dorosłych także kłaniało się Japończykom, bojąc się ich obrazić brakiem szacunku. Dla rodziny Xia z początku obecność Japończyków nie miała wielkiego znaczenia. Posady średniego i niższego stopnia zajmowali miejscowi, zarówno Mandżurowie, jak i Chińczycy Han, na przykład mój pradziadek nadal był zastępcą szefa policji w Yixianie. Do 1940 roku w Jinzhou żyło około piętnastu tysięcy Japończyków. W domu obok także mieszkali Japończycy i babcia była z nimi w przyjaznych stosunkach. Sąsiad był urzędnikiem państwowym. Każdego ranka jego żona i trójka dzieci stawali przed bramą i kłaniali mu się nisko, kiedy rikszą wyruszał do pracy. Potem żona zabierała się do swojej pracy: z węglowego pyłu lepiła kule na opał. Z jakichś powodów, których moja babcia i matka nigdy nie zrozumiały, robiła to w białych rękawiczkach, które już po chwili były brudne. Japonka często przychodziła do babci. Czuła się samotna, bo jej mąż rzadko bywał w domu. Przynosiła trochę sake, a babcia robiła przekąski, na przykład pikle sojowe. Babcia trochę mówiła po japońsku, a sąsiadka trochę znała chiński. Nuciły sobie piosenki i kiedy się wzruszyły, popłakiwały wspólnie. Często też pomagały sobie w ogródkach. Japonka miała bardzo zmyślne narzędzia do pracy w ogrodzie, które babcia ogromnie podziwiała, a mama była często zapraszana, żeby się pobawiła w ogrodzie sąsiadów. Ale i do rodziny Xia musiało w końcu dotrzeć, co robią Japończycy. W północnej Mandżurii spalono wsie, a ludność, która przeżyła, została stłoczona w „strategicznych przysiółkach", "onadpięć milionów ludzi, jedna szósta całej populacji, straciło 81 domy, a dziesiątki tysięcy zmarło. Robotnicy w kopalniach zapracowywali się na śmierć nadzorowani przez okupantów, żebjB dostarczyć surowce na eksport do Japonii - Mandżuria je? wyjątkowo bogata w surowce naturalne. Wielu ludzi, którzj przez dłuższy czas w ogóle nie mieli dostępu do soli, zapadało na zdrowiu i zupełnie traciło energię życiową. Początkowo doktor Xia twierdził, że cesarz nie wie o tym, co się dzieje, ponieważ w istocie jest więźniem Japończyków. Ale kiedy Puyi od sformułowania dotyczącego Japonii „nasz przyj azl ny sąsiad" - przeszedł do określenia „nasz starszy brat Japonia'1 a w końcu do formuły „kraj, który jest jak nasz ojciec" - doktor walnął pięścią w stół i nazwał Puyi „głupkowatym tchórzem"j Jednak nawet po tym utrzymywał, że nie bardzo wiadomo, jaka część odpowiedzialności za wszystkie te okrucieństwa ponosi cesarz - dopóki dwa straszne przypadki nie wstrząsnęły jego światem. Pewnego dnia pod koniec 1941 roku doktor Xia był w swoini gabinecie, kiedy wszedł człowiek, którego nigdy przedtem nil widział. Miał na sobie szmaty, był wychudzony i zgięty wj dwoje. Wyjaśnił, że pracuje jako kulis na kolei i że ma bardzo silne bóle brzucha. W pracy musiał dźwigać wielkie ciężary, od świtu do zmierzchu, przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w rokuj ale gdyby stracił pracę, nie miałby jak utrzymać swojej żonj i nowo narodzonego dziecka. Doktor Xia powiedział mu, że jego żołądek nie może strawił podłego jedzenia. Pierwszego czerwca 1939 roku rząd ogłosił, że od tej pory ryż jest przeznaczony dla Japończyków i małej grupj współpracujących z nimi Mandżurów. Większość miejscowycl jadała ciężko strawne mielone żołędzie i sorgo. Doktor dał tema mężczyźnie lekarstwo, za które nie wziął pieniędzy, i poprosił babcię, żeby mu dała woreczek ryżu kupionego na czarnym rynku. Niedługo potem dowiedział się, że człowiek ten zmarł w oboziJ pracy przymusowej. Po wizycie u doktora zjadł ryż, wrócił do pracy i zwymiotował na dziedzińcu kolejowym. Japoński dozorol zobaczył ryż w jego wymiocinach i mężczyzna został aresztowali jako „przestępca gospodarczy", a potem zesłany do obozu. ?? w takim stanie zdrowia, że przeżył tam tylko kilka dni. Kiedy żofll dowiedziała się, co się z nim stało, utopiła się razem z dzieckieift Po tym wypadku doktor ?i? i babcia popadli w głęboki przygnębienie. Czuli się odpowiedzialni za jego śmierć. DokW 82 Via powtarzał: „Że też ryż może zarówno uratować życie, jak i zabić. Jeden mały woreczek ryżu - i trzy życia!". O Puyi zaczął fflówić: „Ten tyran". Wkrótce potem tragedia jeszcze bardziej zbliżyła się do ich domu. Najmłodszy syn doktora pracował jako nauczyciel w Yi-?i??i?. Jak w każdej szkole, w gabinecie dyrektora, Japończyka, wisiał wielki portret Puyi, któremu należało oddawać honory, wchodząc do gabinetu. Pewnego dnia syn doktora zapomniał pokłonić się przed portretem. Dyrektor zaczął na niego wrzeszczeć, kazał mu się natychmiast pokłonić i tak mocno uderzył go ręką w twarz, że ten stracił równowagę. Syn doktora zapytał z gniewem: „Czy naprawdę muszę się zginać we dwoje każdego dnia? Ani przez chwilę nie wolno mi stanąć prosto? Spełniłem swoją powinność na porannym zebraniu". Dyrektor znowu go trzepnął i warknął: „To jest twój cesarz! Was, Mandżurów, trzeba uczyć podstawowych zasad przyzwoitości". Syn doktora wykrzyknął: „Wielkie mi rzeczy! To tylko kawałek papieru!". W tym momencie dwóch innych nauczycieli, także miejscowych, włączyło się, próbując go powstrzymać od jakichś jeszcze bardziej obrazoburczych słów. Syn doktora opanował się i w końcu zmusił się nawet do ukłonu przed portretem. Wieczorem przyszedł do niego przyjaciel i powiedział mu, że to, co się wydarzyło, zostało uznane za „ciężkie przestępstwo". Obraza, której się dopuścił, jest karana więzieniem, może nawet karą śmierci. Syn doktora uciekł. Jego rodzina już o nim nie słyszała. Możliwe, że został ujęty i umarł gdzieś w więzieniu albo obozie pracy. Doktor ?i? nigdy się nie pogodził z tym ciosem - od tej pory stał się zdecydowanym przeciwnikiem Manzhuguo i Puyi. Jednak na tym ta historia się nie kończy. Z powodu „zbrodni" brata lokalni bandyci zaczęli napastować Degui, jedynego syna doktora, który na pewno jeszcze żył, żądając pieniędzy za ochronę i twierdząc, że zawiódł jako starszy brat, który powinien mieć wpływ na młodszego. Zapłacił, ale bandyci zażądali więcej, w końcu musiał sprzedać aptekę i wyjechał do Mukdenu, gdzie otworzył nową. doktor ?i? odnosił coraz większe sukcesy. Leczył zarówno aP°ńczyków, jak i miejscowych. Czasem, gdy kurował starszego ran§ą oficera japońskiego lub kolaboranta, mówił: „Chciałbym, 83 żeby umarł" - ale jego osobiste poglądy nigdy nie wpływały na zawodową postawę. „Pacjent to człowiek - mówił - i tylko to lekarz powinien mieć na względzie. Nie może go obchodzić, co to za rodzaj człowieka". Po jakimś czasie babcia sprowadziła do Jinzhou swoją matkę. Kiedy poślubiła doktora i opuściła dom, jej matka została sama z mężem, który nią gardził, i z dwiema konkubinami, które jej nienawidziły. Zaczęła podejrzewać, że konkubiny chcą otruć ją i jej synka Yulina. Zawsze używała srebrnych pałeczek, ponieważ Chińczycy wierzą, że w zetknięciu z trucizną srebro czernieje, i nigdy nie tykała jedzenia, jeśli przedtem nie dała go spróbować psu. Pewnego dnia, było to kilka miesięcy po wyjeździe babci, pies padł martwy. Prababka po raz pierwszy w życiu pokłóciła się wtedy z mężem i wraz ze swoją teściową, starą panią Yang, wyprowadziły się do wynajmowanego mieszkania. Starą panią Yang oburzyło postępowanie syna i wolała zamieszkać z synową i wnukiem. Syna nie chciała więcej widzieć. Zobaczył ją dopiero wtedy, gdy była na łożu śmierci. Przez pierwsze trzy lata pan Yang z ociąganiem przysyłał ? miesięczną pensję, ale z początkiem 1939 roku przestał. Doktor ?i? i babcia musieli utrzymywać wszystkich troje. W tamtych czasach nie było prawa alimentacyjnego ani odpowiednich do takich sytuacji przepisów i żona była całkowicie zdana na łaskę męża. Kiedy w 1942 roku stara pani Yang zmarła, moja prababcia i mały Yulin przeprowadzili się do Jinzhou i zamieszkali w domu doktora ?i?. Prababka uważała siebie i swojego syna za istoty gorszego rzędu, żyjące dzięki cudzej łaskawości. Cały czas obsesyjnie prała ubrania całej rodziny i sprzątała, pełna nerwowej uniżoności wobec swojej córki i doktora ?i?. Była gorliwą buddystką i każdego dnia, modląc się, prosiła Buddę, by nie reinkarnował jej znowu w kobietę. „Może być pies albo kot, tylko nie kobieta" - mamrotała do siebie, kręcąc się po domu i na każdym kroku przepraszając, że żyje. Babcia sprowadziła także do Jinzhou swoją ukochaną siostrej Lan. W Yixianie Lan poślubiła mężczyznę, który okazał sil homoseksualistą. Oferował ją swojemu bogatemu wujowi i zara-j zem pracodawcy, który posiadał wytwórnię oleju roślinnego. ?? wuj zgwałcił już w rodzinnym domu kilka kobiet, włącznie z własną młodziutką wnuczką. Ponieważ był panem rodziny, na« którą miał ogromną władzę, Lan nie odważyła mu się opieraól Ale kiedy jej mąż zaoferował ją wspólnikowi wuja, odmówiła! 84 Babcia musiała zapłacić jej mężowi za to, żeby zrzekł się praw do niej (xiu), gdyż kobieta nie mogła wystąpić o rozwód. Zabrała ja do Jinzhou, gdzie Lan ponownie wyszła za mąż, za człowieka, yóry nazywał się ??i'?. ??i'? pracował jako strażnik w więzieniu. Oboje często odwiedzali babcię. ??i'? opowiadał o jeżących włosy na głowie losach więźniów politycznych, o tym, jacy byli dzielni i jak przeklinali Japończyków, nawet podczas tortur. Tortury stanowiły zwyczajną praktykę i więźniowie nie otrzymywali pomocy medycznej. Zostawiano ich samym sobie i rany po prostu gniły- Doktor ?i? zaofiarował się leczyć więźniów. Przy jednej z pierwszych wizyt został przedstawiony Dongowi, koledze ??i'?, katowi obsługującemu garotę. Więzień był przywiązywany do krzesła, wokół szyi miał sznur, który powoli zaciskano. Śmierć następowała wśród przedłużających się męczarni. Od swojego szwagra doktor ?i? wiedział, że Dong ma wyrzuty sumienia i ilekroć miał wykonać egzekucję, upijał się przedtem. Doktor ?i? zaprosił Donga do domu, obdarował go i zasugerował, że - być może - nie musiałby do końca zaciskać sznura. Dong powiedział, że zobaczy, co się da zrobić. Zazwyczaj egzekucji towarzyszył japoński strażnik albo zaufany kolaborant, ale czasami, jeśli ofiara nie była dostatecznie ważna, wychodzili, zanim więzień skonał. W takich okolicznościach Dong mógłby zatrzymać garotę. Po egzekucji ciała wkładano do cienkich drewnianych skrzyń i wywożono wozem na skrawek gołej ziemi na przedmieściu, zwanym Południowym Wzgórzem, gdzie były składane do płytkiej zbiorowej mogiły. Miejsce to nawiedzały dzikie psy, które żywiły się zwłokami. Niemowlęta płci żeńskiej, zabijane przez ich rodziny, co było powszechne w tych czasach, także wrzucano do tej jamy. Doktor ?i? poznał starego woźnicę i od czasu do czasu dawał mu pieniądze. Czasem woźnica przychodził do gabinetu doktora I coś tam opowiadał, i w końcu zaczął mówić o mogile: „Powiedziałem duszom umarłym, że to nie moja wina, że się tutaj znalazły. Powiedziałem im, że ze swojej strony życzę im jak najlepiej. Wracajcie za rok, dusze, w rocznicę. Ale na razie, jeśli chcecie znaleźć lepsze ciała do reinkarnacji, to idźcie w tę stronę, w którą są skierowane wasze głowy. To dla was dobra ścieżka". Uong i stary woźnica nigdy ze sobą nie rozmawiali o tym, co 85 robili, i doktor nigdy się nie dowiedział, jak wielu lud^fl uratowali. Po wojnie ocaleni „nieboszczycy" zebrałi pieniądze dla Donga na zakup domu i kawałka gruntu. Stary woźnice zmarł. Jednym z ludzi, których życie ci dwaj pomogli ocalić, ??? daleki kuzyn mojej babci, Hanchen, ważna postać ruchu ?????? Ponieważ Jinzhou było głównym węzłem kolejowym na północl od Wielkiego Muru, stało się punktem zbornym Japończyków^! kiedy w lipcu 1937 roku napadli na Chiny właściwe. Uruchom mili wtedy wszelkie siły bezpieczeństwa. Organizacja ???? chena była infiltrowana przez szpiegów i cala grupa została j aresztowana. Wszystkich poddano torturom. Najpierw bito icfl po twarzach butem, z którego podeszwy sterczały ostrym ???? cem gwoździe. Następnie większość z nich poprowadzono na egzekucję. Przez dłuższy czas rodzina Xia sądziła, że ??????? nie żyje, dopóki ??i'? nie przyniósł im wiadomości, że żyje, ale czeka na egzekucję. Doktor Xia natychmiast skontaktował się z Dongiem. W noc egzekucji doktor i babcia pojechali powozem na Południowe Wzgórze, zatrzymali się przy kępie drzew i czekali. Słyszeli, jak zdziczałe psy kręcą się obok mogiły, z której buchał przyprawiający o mdłości smród rozkładających się zwłok. W końcu nadjechał wóz. W ciemnościach ledwo widzieli, jak stary woźnica schodzi z wozu i wyrzuca z drewnianych skrzyń ciała. Poczekali, aż odjechał, i zbliżyli się do dołu. Po omacku szukali pomiędzy trupami, aż znaleźli Han-chena - ale nie wiedzieli, czy jest żywy czy martwy. W końcu stwierdzili, że jednak oddycha. Był tak straszliwie storturowany, że nie mógł chodzić, więc z wielkim wysiłkiem zanieśli go do powozu i zawieźli do domu. Ukryli go w małej izdebce, w nadalszym kącie domu. Prowadziły do niej jedynie drzwi z pokoju mojej mamy, a tu wchodziło się z sypialni rodziców. Nikt nie mógł wejść do tej izdebki przypadkiem. A ponieważ dom doktora jako jedyny miał wyjście na dziedziniec, Hanchen mógł się tam spokojnie gimnastykował jeśli ktoś z domowników stał na straży. Istniało niebezpieczeństwo nalotów policji lub członków lokaW nych komitetów. Na początku okupacji Japończycy wprowadzili system sąsiedzkiej kontroli. Lokalnych kolaborantów zrobiono szefami poszczególnych komitetów, które pomagały w pobieraniu podatków i przez okrągłą dobę pełniły wartę, pilnując, czy nie 86 ma gdzieś „bezprawnych elementów". Była to forma zinstytu-ionalizowanego gangsterstwa, w którym „ochrona" i donosiciel-stwo stanowiły szczeble do władzy. Często Japończycy dawali wysokie nagrody za wydawanie ludzi. Policja Manzhuguo była fnniejszym zagrożeniem niż zwykli cywile. W rzeczywistości wielu policjantów miało nastawienie bardzo antyjapońskie. Do ich głównych zadań należało sprawdzanie zameldowania i często orzeszukiwali dom po domu, zawsze jednak poprzedzali swoje nrzybycie głośnym: „Sprawdzanie zameldowania! Sprawdzanie zameldowania!" - więc każdy, kto chciał się ukryć, miał wystarczająco dużo czasu. W takich wypadkach babcia chowała Han-chena w ostatnim pomieszczeniu domu, pod stertą suszonego sorgo przeznaczonego na opał. Policjanci bez pośpiechu wchodzili do domu, przysiadali na czarkę herbaty i mówili do babci przepraszająco: „Wie pani, to tylko formalność...". W tym czasie moja mama miała jedenaście lat. Chociaż rodzice nie mówili jej, co się dzieje, sama wiedziała, że nie może nikomu wspomnieć o Hanchenie. Od dzieciństwa uczyła się dyskrecji. Babcia pomogła Hanchenowi powoli wrócić do zdrowia i po trzech miesiącach miał się już na tyle dobrze, że mógł się wyprowadzić. Pożegnanie z nim było bardzo wzruszające. „Starsza siostro i starszy szwagrze - powiedział - nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam wam życie. Jak tylko będę mógł, spłacę wam obojgu dług wdzięczności". Trzy lata później wrócił i spełnił obietnicę. Według programu szkolnego dzieci miały śledzić wiadomości dotyczące japońskich zwycięstw w wojnie. Japończycy nie tylko nie wstydzili się swojej brutalności, ale nawet chełpili się nią, widząc w niej sposób na wszczepienie dzieciom strachu. Filmy pokazywały japońskich żołnierzy rozcinających ludzi na dwoje lub więźniów, których psy rozszarpują na sztuki. Były tam długie zbliżenia wytrzeszczonych ze strachu oczu ofiar szturmujących żołnierzy. Japończycy pilnowali, żeby jedenastoletnie i dwunastoletnie dziewczynki nie zamykały oczu ani żeby nie pakowały sobie do ust chusteczek, które miały zdławić ich krzyki. Potem przez wiele lat te obrazy z filmów wracały do mojej mamy jako koszmary senne. W 1942 roku, kiedy armia japońska rozlokowana już była wzdtuż Chin, Azji Południowo-Wschodniej i wybrzeży Pacyfiku, 87 Japończycy odczuli brak rąk do pracy. Cała klasa mamy miała obowiązek pracować w fabryce włókienniczej, podobnie jaM dzieci japońskie. Każdego dnia miejscowe dziewczynki musiały iść około sześciu kilometrów; japońskie dzieci wożono ciężaró^ ką. Miejscowe dziewczynki dostawały rzadką papkę ze spleśniałej kukurydzy, w której pływały ugotowane robaki; japońskie ~ mięso, jarzyny i owoce. Japonki dostawały lekką robotę, taką jak mycie okien. Miej-' scowe dziewczynki obsługiwały skomplikowane maszyny, które wymagały dużej zręczności i były niebezpieczne nawet dla dorosłych. Ich praca polegała głównie na ponownym łączeniu zerwanych nici tak, żeby nadążyć za maszynami pracującymi na pełnych obrotach. Jeśli natychmiast nie spostrzegły zerwanej nici albo nie związały jej dostatecznie szybko, były niemiłosiernie bite przez japońskiego nadzorcę. Dziewczynki pracowały w ciągłym strachu. Połączenie napięcia nerwowego, zimna, głodu i zmęczenia prowadziło do wiehi wypadków. Prawie połowa koleżanek mamy miała obrażenia albo rany. Pewnego dnia mama zobaczyła, jak wirujące czółenko] wyskoczyło z maszyny i wykłuło oko koleżance stojącej obotó niej. Przez całą drogę do szpitala japoński nadzorca beształ dziewczynkę za to, że nie była dość ostrożna. Po odbyciu obowiązkowej pracy w fabryce mama przeszła doj szkoły średniej. Od czasów młodości babci sporo się zmieniło i dziewcząt nie więziono już w czterech ścianach rodzinnych! domów. To, że dziewczyna chodziła do szkoły średniej, byłd społecznie akceptowane. Niemniej dziewczęta uczono innych rzeczy niż chłopców. Celem wychowania dziewcząt było zroi bienie z nich „pełnych wdzięku żon i dobrych matek", jak td ujmowano w szkole. Uczyły się tego, co Japończycy nazywali „drogą kobiety" - prowadzenia gospodarstwa domowego, gotowania, szycia, a także ceremonii parzenia herbaty, sztuki ukła-j dania kwiatów, haftowania, rysunku i podstaw sztuki. Szczególnie ważną częścią edukacji były wiadomości na temat tego, jak zadowolić męża. W skład tej wiedzy wchodziło to, jak się ubierać, jak czesać, kłaniać - i przede wszystkim jak być poł słuszną i nie zadawać pytań. Babcia mówiła, że mama ma „buni w kościach" - i dlatego nie nauczyła się żadnej z tych sztuki nawet gotowania. Niektóre egzaminy polegały na wykonaniu praktycznego za-^ dania, na przykład na przygotowaniu jakiegoś konkretnego dania 88 U o na ułożeniu kwiatów. Komisja egzaminacyjna składała się lokalnych urzędników, zarówno Japończyków, jak i Chiń-Zzyków, którzy oceniali dziewczęta. Ich zdjęcia w ślicznych fartuszkach, które same dla siebie jektowały j szyły, wisiały na tablicy ogłoszeń razem ze spisem cen. Japońscy urzędnicy często wybierali sobie narzeczone śród jych panien. Takie mieszane małżeństwa miały poparcie władz. Niektóre dziewczęta zostały wytypowane do wyjazdu do Japonii i miały tam poślubić mężczyzn, których nigdy przedtem nie widziały. Często chciały tego one same - czy raczej ich rodziny Pod koniec japońskiej okupacji jedna z przyjaciółek mamy została wybrana do wyjazdu do Japonii, ale nie zdążyła na statek i nadal była w Jinzhou, kiedy Japończycy się poddawali. Mama patrzyła na nią krzywo. W przeciwieństwie do chińskiej mandaryńskiej tradycji, która stroniła od fizycznej aktywności, Japończycy wprost palili się do sportu i moja matka również to uwielbiała. Nie czuła już następstw złamania żebra i świetnie biegała. Kiedyś została wytypowana do ważnych zawodów. Trenowała całymi tygodniami, jednak kilka dni przed zawodami trener, Chińczyk, wziął ją na stronę i poprosił, żeby nie wygrywała. Nie mógł powiedzieć więcej, ale mama rozumiała. Wiedziała, że Japończycy nie znoszą, kiedy Chińczycy okazują się od nich lepsi, czegokolwiek by to dotyczyło. W zawodach uczestniczyła jeszcze jedna miejscowa zawodniczka i trener prosił, żeby i jej przekazać jego radę, ale nie mówić, że rada pochodzi od niego. Do mety mama nie dobiegła nawet w czołówce, jednak jej przyjaciółki wiedziały, że się o to nie starała. Niemniej druga dziewczynka nie chciała się powstrzymać i wygrała zawody. Japończycy wkrótce się zemścili. Każdego ranka odbywał się apel, który prowadził dyrektor, przezywany „osłem", ponieważ jego nazwisko czytane po chińsku (Maoli) brzmiało jak słowo „osioł" (maolit). Gardłowym głosem wyszczekiwał komendy do czterech pokłonów adresowanych w różne strony. „Głęboki, pełen czci pokłon dla stolicy cesarstwa!" - i tu następował ukłon w stronę Tokio. „Głęboki, pełen czci pokłon dla stolicy kraju" -hi następował ukłon w stronę Xinjing, stolicy Manzhuguo. Następnie: „Pełen oddania pokłon dla Niebiańskiego Cesarza!" -co oznaczało cesarza Japonii. I w końcu: „Pełen oddania pokłon ola cesarskiego portretu!" - czyli dla portretu Puyi. Potem następował znacznie mniej głęboki pokłon dla nauczycieli. 89 Tego ranka, zanim skończono składanie pokłonów, dziewe czyna, która poprzedniego dnia wygrała wyścig, została przeł „osła"' wywleczona z szeregu. Oświadczył, że jej pokłon dla Puyibył płytki, miał mniej niż dziewiętnaście stopni. Okładał ją razami i kopał, krzycząc, że ją wyrzuca ze szkoły. Dla niej i dla jej rodziny była to katastrofa. Rodzice pospiesznie wydali ją za mąż, za jakiegoś drobnego urzędnika państwowego. Po klęsce Japończyków jej męża uznano za kolaboranta, w rezultacie czego nie mogła dostać żadnej przyzwoitej pracy, poza pracą w fabryce chemicznej. Nie było wtedy kontroli zanieczyszczeń i kiedy moja mama wróciła do Jinzhou w 1984 roku i odnalazła tę koleżankę, była już prawie niewidoma na skutek pracy przy chemikaliach. Ironia jej życia była szczególnie gorzka: pokonała Japonki w wyścigach, a skończyła tak, jakby sama była kolaborantką. Ale powiedziała, że nie żałuje tamtej wygranej w szkole. Mieszkańcom Manzhuguo nie było łatwo rozeznać sięwtyre co się dzieje na świecie, czy też orientować się w rzeczywistej sytuacji Japonii na wojnie. Walki toczyły się bardzo daleke wiadomości podlegały ostrej cenzurze, a radio nadawało tylkj propagandowe audycje. Jednak z wielu oznak wnioskowali, że Japończycy mają kłopoty, zwłaszcza po pogorszeniu się sytuacji żywnościowej. Pierwsze prawdziwe wiadomości nadeszły na wiosnę 1943 roku, kiedy gazety doniosły, że jeden z krajów sprzymierzoj nych z Japonią, Włochy, poddał się. W połowie 1944 roM powołano do wojska niektórych japońskich cywilnych urzę« ników. Potem, dwudziestego dziewiątego lipca 1944 roku, naJ Jinzhou po raz pierwszy pojawiły się amerykańskie B-29. Cho-j ciąż nie bombardowały miasta, Japończycy polecili, żeby każdal rodzina wykopała sobie schron przeciwlotniczy. W szkole codziennie odbywały się przymusowe ćwiczenia alarmów prze ciwlotniczych. Pewnego dnia koleżanka z klasy mojej mamy złapała przy tej okazji gaśnicę i skierowała strumień wody na japońskiego nauczyciela, którego szczególnie nie cierpiała. Przedtem coś takiego wywołałoby straszną karę - teraz już nieJ Fala odpływała. Odbywały się też długotrwałe akcje łapania much i szczurów* Uczniowie musieli odcinać szczurze ogony, pakować do kopert! 90 osić na policję. Muchy trzeba było wkładać do szklanych 'felek. Policja liczyła każdy szczurzy ogon i każdą muchę, p eg0 dnia w 1944 roku, kiedy mama oddała na policji butelkę brzegi pełną much, policjant powiedział do niej: „Nie starczy obiad". Gdy spojrzała na niego zdziwiona, wyjaśnił: „Nie iesz? Japonce lubią muchy. Smażą je, a potem jedzą!". Z jego icznego Sp0jrzenia mama wywnioskowała, że Japończycy nie budzą już w nim podziwu i strachu. Mama była podniecona i pełna oczekiwań, ale na jesieni 1944 roku pojawiły się ciemne chmury. Jej dom nie był już tak szczęśliwy jak przedtem. Czuła jakiś rozdźwięk między rodzicami. piętnastej nocy dziewiątego księżyca chińskiego roku odbywało się święto Polowy Jesieni, święto związków rodzinnych. Tej nocy, jak nakazywała tradycja, babcia wystawiała stół z melonem, okrągłymi ciasteczkami i bułeczkami na dwór. Powodem, dla którego to święto przypadało właśnie o tej porze, jest to, że chińskie słowo „jedność" (yuan) brzmi tak samo jak „okrągły" lub „całkowity", a jesienny księżyc powinien wtedy wyglądać szczególnie wspaniale i okrągło. Wszystko, co się jadło w tę noc, także powinno być kuliste. W jedwabistej poświacie babcia opowiadała mamie historie o księżycu: mówiła, że ten ogromny cień to gigantyczne drzewo kasji, które pewien możny pan, Wu Gang, próbował przez całe życie ściąć. Ale drzewo było zaczarowane i jego wysiłki poszły na marne. Mama patrzyło w niebo i słuchała zafascynowana. Tej nocy księżyc także lśnił pięknie i hipnotyzująco, jednak mama nie mogła go opisać, bo babcia zabroniła jej używać słowa „okrągły", ponieważ rodzina doktora Xia nie była pełna. Doktor był przygnębiony już kilka dni przed świętem i kilka dni po nim. Babcia traciła wtedy ochotę do opowiadania swoich historii. W noc święta w 1944 roku mama i babcia siedziały w altance, patrząc przez szczeliny między cienistymi liśćmi w ogromne, bezchmurne niebo. Mama zaczęła mówić: „Księżyc dziś w nocy jest szczególnie okrągły", ale babcia przerwała jej szorstko i nagle rozpłakała się. Pobiegła do domu, a mama słyszała jej szlochanie i krzyki: „Wracaj do swojego syna i do wnuków! Zostaw mnie 1 moją córkę i idź swoją drogą!". Potem, w przerwach między szlochami, powiedziała: „Czy to była moja albo twoja wina, że twój syn się zabił? Dlaczego rok po roku mamy dźwigać ten 91 ciężar? To nie ja powstrzymuję cię od spotkania z twoimi dziećmiiB To oni odmawiają wizyt i nie chcą cię widzieć...". Od dnia, kiedyB opuścili Yixian, odwiedził ich tylko Degui, drugi syn doktora. 1 Do mojej mamy doktor Xia nie odzywał się w ogóle i od tego 1 momentu czuła, że coś jest nie tak. Zrobił się milczący, więc instynktownie go unikała. Babcia często miewała oczy pełne łez j i mruczała do siebie, że ona i doktor nie mogą być zupełnie I szczęśliwi, bo za wysoką cenę zapłacili za swoją miłość. Przytulała mocno mamę i mówiła jej, że jest jedynym, co ma w życiu. Kiedy nadeszła zima, mama była pogrążona w nietypowej dla siebie melancholii. Nastroju nie poprawiło jej nawet to, że na chłodnym listopadowym niebie pojawiły się po raz dragi ameryJ kańskie B-29. Japończycy robili się coraz bardziej nerwowi. Pewnego dnia koleżanka mamy dostała książkę zakazanego chińskiego pisa-1 rza. Szukając jakiegoś spokojnego miejsca do czytania, zawę-| drowała za miasto i znalazła piwnicę. Sądziła, że to pusrjM schron przeciwlotniczy. Macając w ciemności, nacisnęła coś, co wydało jej się włącznikiem światła. Rozległ się przeszywający hałas. To, co nacisnęła, było włącznikiem alarmu, gdyż trafiła do wojskowego magazynu. Nogi miała jak z galarety. Próbowa-j ła uciec, ale po chwili złapali ją japońscy żołnierze i gdzieś zaciągnęli. Dwa dni potem cała szkoła pomaszerowała na goły, pokryty śniegiem skrawek ziemi za zachodnią bramą w zakolu rzeki Xiaoling. Lokalni mieszkańcy także zostali wezwani przez szefów komitetów sąsiedzkich. Dzieciom powiedziano, że będą świadkami „ukarania złej osoby, która była nieposłuszna Wielkiej Japonii". Mama zobaczyła, jak japońscy żołnierze wloką jej koleżankę. Postawili ją naprzeciwko mamy. Była skuta łańcuchami i nie bardzo mogła chodzić. Torturowano ją, a twarz jej tak spuchła, że z trudem dało się ją poznać. Japońscy żołnierze podnieśli broń i skierowali lufy na dziewczynę, która, jak się zdawało, chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Potem nastąpił trzask wystrzałów i ciało dziewczyny upadło, a jej krew zaczęła wsiąkać w śnieg. „Osioł", japoński dyrektor, badał wzrokiem szeregi uczniów. Mama z trudem ukryła swoje uczucia, gdy patrzyła na ciałJ koleżanki, leżące w połyskującej czerwonej plamie krwi białym śniegu. 92 Słyszała, jak ktoś próbuje stłumić szloch. Była to panna Tanaka, jnłoda nauczycielka, Japonka, którą mama lubiła. „Osioł" błyskawicznie znalazł się przy pannie Tanaka, okładając ją i kopiąc. Upadła na ziemię i turlała się, próbując uniknąć jego butów, ale dalej kopał ją bez litości. Zdradziła rasę japońską, wrzeszczał. Wreszcie skończył, spojrzał na uczniów i warknął, żeby od-maszerowali. Mama jeszcze raz spojrzała na poturbowaną nauczycielkę, na zwłoki koleżanki i zdławiła nienawiść. „Niewolnicy, którzy utracili ojczyznę," — pod różnymi rządami] (1945-1947) W maju 1945 roku po Jinzhou rozeszła się wieść, że Niemcy się poddały i że wojna w Europie jest skończona. Samoloty amerykańskie pojawiały się coraz częściej: B-29 bombardowały inne miasta w Mandżurii, ale Jinzhou pozostało nietknięte:! Mieszkańcy spodziewali się, że Japończycy niedługo zostaną pokonani. Ósmego sierpnia uczniom ze szkoły mamy kazano iść do świątyni i modlić się za zwycięstwo Japończyków. Następnego dnia do Manzhuguo weszły oddziały radzieckie i mongolskiej Rozeszła się wiadomość, że Amerykanie zrzucili dwie bomby j atomowe na Japonię; wiadomości te podnosiły miejscowych ??? duchu. W następnych dniach z obawy przed nalotami w szkołach przerwano naukę. Mama została w domu i pomagała kopać schron przeciwlotniczy. Trzynastego sierpnia wszyscy usłyszeli, że Japończycy proszą o pokój. Dwa dni później sąsiad, Chińczyk, który pracował dlal rządu, wpadł do ich domu, mówiąc, że w radio będzie ważny komunikat. Doktor przerwał pracę i razem z babcią usiedli na dziedzińcu. W komunikacie ogłoszono, że cesarz japoński poddał się. Zaraz po tym nadeszła wiadomość, że Puyi, cesarz Manzł huguo, abdykował. Ludzie w stanie najwyższego podniecenia gromadzili się na ulicach. Mama poszła do szkoły zobaczyć, co się tam dzieje. Budynek wydawał się opustoszały, tylko z jednego z pomieszczeń biurowych dochodziły jakieś głosy. Podkradła się i zajrzała przez okno - to płakali zebrani tam japońscy natf czyciele. 94 prawie nie spała tej nocy i już o świcie była na nogach. Otworzyła drzwi frontowe i zobaczyła na ulicy tłumek ludzi. Na 'ezdni leżało ciało Japonki i ciała dwójki dzieci. Japoński oficer Dopełnił harakiri, a jego rodzinę zlinczowano. Kilka dni po kapitulacji znaleziono Japończyków, sąsiadów rodziny Xia, martwych. Ktoś powiedział, że się otruli. Wszędzie w jinzhou Japończycy popełniali samobójstwa albo ich linczowano. Japońskie domy rabowano i mama spostrzegła, że jeden z ubogich sąsiadów wszedł w posiadanie wielu cennych rzeczy, które teraz sprzedawał. Uczniowie mścili się na japońskich nauczycielach, bijąc ich bez litości. Niektórzy Japończycy zostawiali swoje małe dzieci na progach domów miejscowych rodzin w nadziei, że w ten sposób chociaż one znajdą ocalenie. Wiele Japonek zgwałcono, więc ścinały teraz włosy i próbowały uchodzić za mężczyzn. Mama martwiła się o pannę Tanaka - była to jedyna nauczycielka, która nigdy nie biła dzieci i jedyna, która okazała żal podczas egzekucji koleżanki mamy. Spytała rodziców, czy mogliby ukryć nauczycielkę w swoim domu. Babcia wyglądała na zaniepokojoną, ale nic nie powiedziała. Doktor Xia tylko skinął głową. Mama pożyczyła ubranie od ciotki Lan, która była podobnego wzrostu co panna Tanaka. Znalazła nauczycielkę zabarykadowaną w mieszkaniu. Ubranie pasowało jak ulał. Panna Tanaka była wyższa niż zazwyczaj Japonki i mogła bez trudu uchodzić za Chinkę. Gdyby ktoś pytał, można było powiedzieć, że jest kuzynką mamy. Chińczycy mieli tak liczne rodziny, że trudno byłoby dokładnie policzyć wszystkich kuzynów. Panna Tanaka zamieszkała w ukrytej izdebce, w której przedtem mieszkał Hanchen. W chaosie, jaki powstał po kapitulacji Japończyków i upadku reżimu Manzhuguo, ofiarami byli nie tylko Japończycy. W nocy rozlegały się strzały i często słyszano wołania o pomoc. Mężczyźni z rodziny, razem z piętnastoletnim bratem babci i uczniami doktora Xia, każdej nocy pełnili wartę na dachu uzbrojeni w kamienie, siekiery i topory. W przeciwieństwie do babci mama w ogóle się nie bała. Babcia była zdumiona: „Masz w żyłach krew twojego ojca" - powtarzała. Rabunki, gwałty i zabójstwa trwały osiem dni po kapitulacji Japończyków, do momentu, gdy ludność dowiedziała się, że nadciąga inne wojsko - radziecka Armia Czerwona. Dwudzies- 95 tego trzeciego sierpnia szef komitetu sąsiedzkiego poprosił miesyB kańców, żeby wyszli na dworzec przywitać Rosjan. Doktor ??? i babcia zostali w domu, ale mama przyłączyła się do wesołegł tłumu młodych ludzi z trójkolorowymi trójkątnymi flagami z papieru. Kiedy pociąg wjechał na stację, tłum zaczął macha» chorągiewkami i wznosić okrzyk: „Wula" (chińska wersja rosyjB skiego „hurra", czyli „ura"). Mama wyobrażała sobie Rosjan jako zwycięskich bohaterów z imponującymi brodami, na wiej kich koniach, a zobaczyła grupę nędznie ubranych młodych ludzi o jasnej skórze. Poza jakimś człowiekiem, którego kiedyś zobaczyła w przejeżdżającym samochodzie, Rosjanie byli pierwszymi białymi, jakich widziała. W Jinzhou stacjonowało około tysiąca rosyjskich żołnierzjJ i na początku ludzie okazywali im wdzięczność za to, że pomogli pozbyć się Japończyków. Ale sami Rosjanie stworzyli kolejne-problemy. Po kapitulacji Japończyków szkoły były zamknięte i mama brała prywatne lekcje. Pewnego dnia, gdy wracaW z lekcji, zobaczyła zaparkowaną na poboczu ciężarówkę; z boki stali Rosjanie, trzymając sztuki materiału. Pod rządami Japończyków tekstylia były ściśle racjonowane. Podeszła i spojrzała: materiały pochodziły z fabryki, w której pracowała, kiedy była w szkole podstawowej. Rosjanie wymieniali je na zegary, zegarki. lub bibeloty. Mama przypomniała sobie, że w domu gdzieś na dnie kufra leży stary zegar. Pobiegła i wygrzebała go. Trochę siej rozczarowała, kiedy zobaczyła, że jest zepsuty, ale rosyjscy żołnierze bardzo się ucieszyli i dali jej za niego sztukę białego materiału z delikatnym różowym wzorkiem. Przy kolacji cała rodzina z niedowierzaniem kiwała głowami nad tymi dziwacznymi cudzoziemcami, którzy mają taką ochotę na stare zepsute zegary i inne buble. Ale Rosjanie zabierali nie tylko dobra z pobliskiej fabryki I oprócz tego rozmontowywali całe zakłady, łącznie z dwiema rafineriami oleju w Jinzhou, i przewozili wszystko statkami do Związku Radzieckiego. Powiedzieli, że są to „reparacje", ale dli miejscowych znaczyło to tylko tyle, że fabryki zostały zniszczonej Rosyjscy żołnierze wchodzili również do domów i zabierali to, na co mieli ochotę - szczególnie zegarki i ubrania. Wiadomo! ści o tym, że gwałcili kobiety, rozprzestrzeniły się po Jinzhou lotem błyskawicy. Wiele kobiet pochowało się z obawy przed „wyzwolicielami". Wkrótce miasto ogarnął niepokój i gniew. 1 Dom rodziny Xia stał poza murami miasta i miał marni 96 bezpieczenie. Przyjaciółka mamy zaproponowała, że udostępni dom w obrębie murów, otoczony wysokim kamiennym ogro- ?7?iii??. Rodzina od razu się przeniosła, zabierając ze sobą Taponkę, nauczycielkę mamy. Ale przeprowadzka znaczyła, że mama będzie miała dużo dalej na lekcje - około pół godziny jedną stronę. Doktor Xia chciał ją tam odprowadzać i zabierać południu, mama nie chciała jednak, żeby chodził tak daleko, więc część drogi wracała sama, a w umówionym miejscu on już na nią czekał. Któregoś dnia zatrzymał się niedaleko niej jeep pełen roześmianych rosyjskich żołnierzy. Rosjanie wyskoczyli i zaczęli biec w jej kierunku. Uciekała najszybciej, jak tylko mogła. Po jakimś czasie zauważyła w oddali swojego ojczyma, wymachującego laską. Rosjanie byli już bardzo blisko, ale nagle ona skręciła do pustego przedszkola, które dobrze znała i które było zbudowane jak labirynt. Przyczaiła się tu na godzinę, a potem wyszła tylnymi drzwiami i wróciła bezpiecznie do domu. Doktor Xia widział, jak Rosjanie ścigali mamę i jak wpadli do budynku, ale ku jego wielkiej uldze wkrótce wyszli, najwyraźniej zawiedzeni. Jakiś tydzień po przybyciu Rosjan mama została zaproszona przez komitet na spotkanie, które miało się odbyć następnego dnia wieczorem. Kiedy tam przyszła, zobaczyła grupę mężczyzn w zniszczonych ubraniach i kilka kobiet - którzy mówili o tym, jak to przez osiem lat walczyli, by pobić Japończyków i by rządy w Chinach mogli objąć zwykli ludzie. Byli to komuniści * -chińscy komuniści. Weszli do miasta poprzedniego dnia, bez fanfar i ostrzeżeń. Kobiety komunistki na zebraniach nosiły takie same bezkształtne ubrania jak mężczyźni. Mama pomyślała: jak oni mogą głosić, że pobili Japończyków? Nie mają nawet przyzwoitych ubrań ani broni. Według niej wyglądali, jakby byli biedniejsi niż żebracy. Była rozczarowana, bo wyobrażała ich sobie jako wysokich, przystojnych i bardzo silnych. Wujek ??i'?, strażnik więzienny, i Dong, kat, powiedzieli jej, że komuniści byli najdzielniejszymi więźniami. „Ci mają najmocniejsze kości" -mówił wujek. „Śpiewali, wykrzykiwali hasła i przeklinali Japończyków do ostatniej minuty przed śmiercią" - mówił Dong. Członkowie powstałej w 1921 roku Komunistycznej Partii Chin. W larach 1927-1937 prowadzili rewolucyjne wojny domowe. 1937-1945 wojnę ^ Japonią, |946_1949 Wojnę domową, zakończoną powstaniem Chińskiej Republiki Ludowej. 97 Komuniści nawoływali do zachowania porządku, zaczęli tejfl aresztować kolaborantów i ludzi, którzy pracowali dla japońskich sił bezpieczeństwa. Między aresztowanymi znalazł się Yatig, ojciec babki, który wciąż był szefem policji w Yixianie. Został! zamknięty we własnym więzieniu, a jego szefa stracono. Wkrótce przywrócono porządek i urachomiono gospodarkę. Sytuacja żywnościowa, która była przedtem rozpaczliwa, poprawiła sid znacznie. Doktor Xia mógł przyjmować pacjentów i znowu' otworzono szkoły. Komuniści zostali rozkwaterowani w miejscowych domach. Wyglądali na uczciwych i skromnych i często wdawali sil w pogawędki z rodzinami, u których mieszkali. „Brak nam ludzi z wykształceniem - mówili do jednej z koleżanek mojej mamy. I Przyłącz się do nas, a możesz zostać przewodniczącą całego okręgu". Potrzebowali nowych członków. Po kapitulacji Japończyków zarówno komuniści, jak i Kuomintang* próbowali zająć jak' największe terytorium, ale Kuomintang miał liczniejszą i lepiej wyposażoną armię. Jedni i drudzy dążyli do zajęcia korzystniejszych pozycji, przygotowując się do wznowienia wojny domowej, która na osiem lat została częściowo zawieszona, gdyż obie strony walczyły z Japończykami. Teraz walki między komunistami i Kuomintangiem znów wybuchły. Mandżuria stała się polem walki z powodu swoich naturalnych zasobów. Ponieważ komuniści byli w pobliżu, weszli do Mandżurii praktycznie bez wsparcia Rosjan. Amerykanie pomogli Czang Kaj-szekowi ustabilizować władzę Kuomintangu na tym obszarze, przewożąc tysiące jego oddziałów do północnych Chin. Próbowali również wysadziój wojsko w Huludao, porcie odległym blisko pięćdziesiąt kilometrów od Jinzhou, ale pod ogniem komunistów musieli się wycofać. Oddziały Kuomintangu zmuszono do zejścia na ląd, na południu od Wielkiego Muru, skąd pociągami musiały pojechać na północ! Amerykanie osłaniali je z powietrza. Jednocześnie około pięćdziesięciu tysięcy marines wylądowało w północnych Chinachd okupowali Pekin i Tianjin. Rosjanie formalnie uznali Czang Kaj-szeka i Kuomintang jako * Partia narodowa, zatożona w 1912 roku przez Sun Yat-sena. W latad 1927-1936 prowadzili wojnę domową z komunistami, zakończoną po II wojntf światowej klęską Kuomintangu. Władzą utrzymali tylko na Tajwanie i ??? brzeżnycli wyspach. 98 , chia Jedenastego grudnia Armia Czerwona opuściła Jinzhou ? z l'eg° okolice i wycofała się do północnej Mandżurii, jak ° 7ewidywała umowa ze Stalinem, zakładająca, że Rosjanie P cofają się po trzech miesiącach od zwycięstwa. W ten sposób hińscy komuniści byli zdani sami na siebie w zarządzaniu miastem. Pewnego wieczoru mama zobaczyła, jak żołnierze w pośpiechu zabierają swoją broń wraz z ekwipunkiem i ruszają w kierunku południowej bramy miasta. Wiedziała, że w okolicy toczyły się ciężkie walki, i domyśliła się, że komuniści zostali zmuszeni do wycofania się. Wycofanie się było zgodne z założeniami przywódcy komunistów Mao Tse-tunga. Nie trzyma się miast, jeśli Kuomintang ma militarną przewagę. „Należy otoczyć miasta, pozostając w terenie pozamiejskim, i następnie je zająć". Następnego dnia po wycofaniu się komunistów do miasta weszła czwarta armia - czwarta w ciągu czterech miesięcy. Ta armia miała czyste mundury i błyszczącą amerykańską broń. Był to Kuomintang. Ludzie wybiegali z domów, gromadzili się na wąskich, zabłoconych ulicach, klaskali i krzyczeli wesoło. Mama przecisnęła się między ludźmi i znalazła się z przodu podnieconego tłumu. Zanim się spostrzegła, już machała ręką i głośno wołała. Ci żołnierze naprawdę wyglądają jak pogromcy Japończyków, pomyślała. Podekscytowana pobiegła do domu, żeby opowiedzieć o nich rodzicom. W Jinzhou panowała atmosfera święta. Wszyscy chcieli zaprosić żołnierzy na kwatery do swoich domów. Pewien oficer zamieszkał w domu Xia. Zachowywał się w sposób godny szacunku i wszyscy w domu go lubili. Babcia i doktor Xia mieli nadzieję, że Kuomintang potrafi utrzymać porządek i prawo oraz że w końcu zaprowadzi pokój. Ale oczekiwania i dobra wola wobec Kuomintangu wkrótce zmieniły się w gorzkie rozczarowanie. Większość wyższych oficerów pochodziła z innej części Chin i z góry traktowała miejscowych, zwracając się do nich jak do wangguonu („niewolników, którzy utracili ojczyznę"). Pewnego wieczora w szkole mamy odbywało się przyjęcie dla uczennic i dla oficerów Kuomintangu. Trzyletnia córeczka jednego z nich wygłosiła mowę, która zaczynała się od słów: „My, Kuomintang, przez osiem lat Walczyliśmy z Japończykami i wyzwoliliśmy was, niewolników Japonii...". Mama i jej koleżanki wyszły. Sposób, w jaki wojskowi z Kuomintangu chcieli wybrać sobie 99 konkubiny, wydawał się mamie wstrętny, pełen pośpiechu i zafl chłanności. Na początku 1946 roku w Jinzhou stacjonował* bardzo dużo oddziałów. Szkoła mamy była jedyną szkołą dląj dziewcząt w mieście i oficerowie i urzędnicy zachodzili do ni« w poszukiwaniu konkubin, czasami żon. Niektóre dziewczęta wychodziły za mąż z własnej woli, a inne dlatego, że nie potrafiły odmówić swoim rodzinom, które uważały, że poślubienie oficera daje dobry start w życiu. Mając piętnaście lat, mama jak najbardziej nadawała się do zamążpójścia. Wyrosła na bardzo atrakcyjną i bardzo lubianą młodą kobietę, a w nauce była gwiazdą. Kilku oficerów oświadczyło się, ale powiedziała rodzicom, że nie chce żadnego z nich. Jeden, który był szefem sztabu generała, złożył groźną obietnicę, że przyśle po nią lektykę, choć odmówiono przyjęcia od niego sztabek złota. Mama, która podsłuchiwała pod drzwiami, kiedy składał tę propozycję rodzicom, wpadła do środka i powiedziała mu prosto w twarz, że się w tej lektyce zabije. Szczęśliwie niedługo potem jego jednostka dostała rozkaz opuszczenia miasta. Mama zdecydowała, że sama sobie wybierze męża. Była bardzo rozczarowana sposobem traktowania kobiet i nienawidziła instytucji konkubinatu. Rodzice zgadzali się z nią co do tego, ale często byli nękani przez konkurentów i uprawiali zawiłą, szarpiącą nerwy dyplomatyczną grę, próbując mówić „nie" bez narażania się na odwet. Jedną z nauczycielek mamy była młoda kobieta, panna Liu, która bardzo ją lubiła. W Chinach, jeśli ludzie darzą kogoś naprawdę wielką sympatią, wprowadzają go do swojej rodziny jako honorowego członka. W tych czasach, choć nie tak jak w czasach młodości babci, młodzi ludzie nadal nie mieli wielu okazji do spotkań, toteż poznanie siostry czy brata przyjaciół było najlepszym rozwiązaniem dla tych, którzy nic lubili aranżowanych małżeństw. Panna Liu przedstawiła więc mamę swoa jemu bratu. Ale najpierw pan i pani Liu mieli zaakceptować tą znajomość. Na początku 1946 roku mama została zaproszona na NoWI Rok do wspaniałego domu rodziny Liu. Pan Liu był jediiyifl z najbogatszych właścicieli sklepów w Jinzhou. Syn, który mil dziewiętnaście lat, wyglądał na światowego człowieka: ??? ciemnozielony garnitur, a z butonierki wystawała chusteczka było to bardzo eleganckie i robiło wielkie wrażenie w tak prowifl" cjonalnym mieście jak Jinzhou. Zapisał się na Uniwersytet Pekin* 100 • gdzie miał studiować język i literaturę rosyjską. Na mamie S obił duże wrażenie, a jego rodzina ją aprobowała. Wkrótce ySlali swata do doktora Xia, prosząc o jej rękę. Jej samej oczywiście nikt nic nie powiedział. Doktor Xia był bardziej liberalny niż większość mężczyzn tych czasach, więc spytał ją o jej uczucia. Zgodziła się być przyjaciółką" młodego pana Liu. W tych czasach, jeśli widziano dziewczynę i chłopca rozmawiających w miejscu publicznym, musiało to znaczyć, że są co najmniej zaręczeni. Mama pragnęła trochę swobody i zabawy, chciała nawiązywać znajomości z mężczyznami, nie wchodząc od razu w układy prowadzące do małżeństwa. Doktor ?i? i babcia, znając mamę, byli ostrożni i grzecznie odmówili przyjęcia wszystkich zwyczajowych prezentów. Zgodnie z chińską tradycją rodzina dziewczyny często nie odpowiadała na propozycję małżeństwa natychmiast, aby nie wyglądało na to, że zbyt im na tym zależy. Jeśli jednak przyjęli prezenty, zazwyczaj oznaczało to, że wyrażają zgodę. Doktor i babcia bardzo się niepokoili, żeby z tej sytuacji nie wyniknęło nieporozumienie. Przez jakiś czas mama umawiała się z młodym Liu. Imponowała jej jego światowość i wszyscy krewni, przyjaciółki i sąsiedzi mówili, że robi dobrą partię. Doktor ?i? i babcia uważali, że są ładną parą i właściwie uznawali go już za swojego zięcia, ale mama czuła, że to płytki człowiek. Zauważyła, że wcale nie wybiera się do Pekinu - wolał kręcić się przy domu i prowadzić miłe życie obiboka. Pewnego dnia odkryła, że nie czytał nawet Snu czerwonego pałacu, powszechnie znanej, osiemnastowiecznej chińskiej powieści, którą znał każdy wykształcony Chińczyk. Kiedy okazała rozczarowanie, młody Liu odpowiedział beztrosko, że klasyka chińska nie jest jego mocną stroną, gdyż najbardziej lubi literaturę obcą. I żeby potwierdzić swoją wyższość, dodał: „No właśnie, a czy czytałaś Madame Bovaryl Tę powieść lubię najbardziej. Sądzę, że to najlepsza książka Maupassanta". Mama czytała Madame Bovary i wiedziała, że to powieść Flauberta, nie Maupassanta. Te nadęte i głupie wypowiedzi sprawiły, że poczuła do Liu niechęć i dystans. Ale nie sprawdzała go więcej - uznano by, że jest to przejaw kłótliwości i 'jędzowatości". Liu uwielbiał grać, szczególnie w madżonga, co nudziło mamę śmiertelnie. Pewnego wieczoru podczas gry podeszła pokojówka 1 spytała: „Która ze służących ma zająć się panem w łóżku?" 101 a on bardzo swobodnie odpowiedział, że ta a ta. Mamę straszniej to rozgniewało, ale Liu tylko uniósł brew, jakby był zaskoczone jej reakcją, i powiedział niedbale: „W Japonii to powszechny zwyczaj. Wszyscy to robią. Nazywają to siqin (łóżko z usługą)", I Próbował wzbudzić w niej poczucie winy, że jest prowincjonalna i zazdrosna. W Chinach tradycyjnie uważano, że to dwie najgorj sze przywary kobiety, które usprawiedliwiają nawet odejście męża od żony. Mama znowu nic nie powiedziała, chociaż goto* wała się z gniewu i złości. Uznała, że nie będzie szczęśliwa z mężem, dla którego flirt i seks pozamałżeński są „esencją męskości". Chciałaby mieć kogoś, kto by ją kochał i kto nie raniłby jej, robiąc takie rzeczy. I Tego samego wieczora zdecydowała, że zerwie tę znajomość. 1 Kilka dni później starszy pan Liu nagle zmarł. W tamtych czasach wystawny pogrzeb był bardzo ważny, zwłaszcza jeśli zmarły był głową rodziny. Pogrzeb, który nie spełniał oczekiwań krewnych i społeczności, przynosił rodzinie ujmę. Liu chcieli więc dużej ceremonii, a nie samej procesji z domu na cmentarz. Do czytania buddyjskiej sutry „zwieszonej głowy" w obecności całej rodziny wynajęto mnichów. Zaraz potem członkowie rodziny wybuchnęli płaczem. Lamenty powinno się słyszeć od tej chwili aż do dnia pochówku - czterdziestego dziewiątego dnia od zgonu; od świtu do północy każdego dnia powinny się rozlegać płacz i jęki, a przy tym przez cały czas powinno się palić sztuczne pieniądze, aby nieboszczyk mógł ich użyć na tamtym świecie. Wiele rodzin nie wytrzymywało takiego maratonu i wynajmowało zawodowców, którzy robili to za nich. Ale Liu byli zbyt rodzinni i opłakiwali zmarłego sami - z pomocą licznych krewnych. Czterdziestego drugiego dnia po śmierci ciało, umieszczone już w pięknej trumnie z sandałowego drzewa, postawiono na dziedzińcu w dużym namiocie. Każdej z siedmiu nocy, jakie jeszcze dzieliły go od pochówku, nieboszczyk miał się wspinać na wysoką górę na tamtym świecie i stamtąd spogłądać na całą rodzinę; będzie zadowolony tylko w takim wypadku, jeśli zobaczy, że każdy jest na swoim miejscu i okazuje troskę o niego. W przeciwnym razie, jak wierzono, nie zazna spokoju. Rodzina chciała, żeby mama też była na miejscu jako przyszła synowa. Mama odmówiła. Było jej smutno z powodu starszego pana; Liu, który był dla niej miły, ale gdyby uczestniczyła w ceremonii>| nie mogłaby już potem uniknąć małżeństwa z młodym lim Między domem Liu a domem Xia krążyły wiadomości. 102 Doktor Xia powiedział mamie, że zrywanie znajomości w tym momencie oznacza sprawienie zawodu zmarłemu panu Liu, a to niehonorowe postępowanie. Chociaż normalnie nie miałby zastrzeżeń do jej zerwania z młodym Liu, uważał jednak, że takich okolicznościach należy się podporządkować wyższemu imperatywowi. Babcia także uważała, że mama powinna pójść. T dodała: „A w ogóle kto to słyszał, żeby dziewczyna odrzucała mężczyznę dlatego, że pomylił nazwisko jakiegoś obcego pisarza albo dlatego, że miewa przygody? Wszyscy bogaci młodzi mężczyźni lubią się zabawić i potrzebują się wyszumieć. Poza tym ty nie musisz się martwić konkubinami i służącymi. Masz mocny charakter, będziesz miała męża w ręku". To się zupełnie rozmijało z wizją życia, jakiego mama pragnęła, i powiedziała to. Babcia w głębi duszy przyznała jej rację. Ale z powodu ciągłych propozycji ze strony oficerów Kuomintangu była niespokojna, mając niezamężną córkę. „Można odmówić jednemu, ale nie wszystkim - powiedziała. - Jeśli nie wychodzisz za mąż za Zanga, będziesz musiała przyjąć oświadczyny Li. Przemyśl to: może Liu jest lepszy niż tamci? Jeśli go poślubisz, już żaden oficer nie będzie cię niepokoił. Martwię się dniami i nocami o to, co z tobą będzie. Nie odpocznę, dopóki nie opuścisz domu". Ale mama powiedziała, że raczej umrze, niż poślubi kogoś, kto nie da jej szczęścia i miłości. Rodzina Liu była na nią bardzo zła - podobnie doktor i babcia. Całymi dniami przekonywali ją, prosili, skłaniali pochlebstwami, krzykiem i szlochem - bez rezultatu. Wreszcie, po raz pierwszy od czasu, kiedy jako dziecko usiadła na jego miejscu na kangu, doktor Xia rozzłościł się na mamę: „To, co robisz, przynosi wstyd nazwisku Xia. Nie chcę mieć córki takiej jak ty!". Mama poderwała się z miejsca i natychmiast palnęła: „Dobrze, nie będziesz miał takiej córki jak ja. Wyprowadzam się!". Wybiegła z pokoju, spakowała rzeczy i opuściła dom. W czasach młodości babci takie zachowanie byłoby niemożliwe. Poza pracą służącej nie było pracy dla kobiet, a i służące także musiały mieć referencje. Ale czasy się zmieniły. W 1946 roku kobieta mogła mieszkać sama i mogła znaleźć pracę, na Przykład jako nauczycielka lub pielęgniarka, chociaż wiele rodzin uważało, że pracująca kobieta to ostateczność. W szkole mamy °ył wydział przysposobienia nauczycielskiego, który oferował utrzymanie i naukę za darmo, pod warunkiem, że ukończyło się trzy lata szkoły. Poza egzaminem, który należało zdać, jedynym 103 wymaganiem stawianym kandydatce było to, żeby pracowała potem w szkole. Większość uczennic tego wydziału albo p0_ chodziła z bardzo biednych rodzin, niemogących opłacić nauki albo były to dziewczęta, które uważały, że i tak nie mają szans na naukę na uniwersytecie i dlatego nie chciały uczyć się według programu zwyczajnej średniej szkoły, który przygotowywał na studia. Dopiero od 1945 roku kobiety mogły brać pod uwagą możliwość studiowania na uniwersytecie. Pod okupacjąjapońską kończyły naukę na szkole średniej, a i tam uczono je głównie tego, jak prowadzić dom. Do tej pory mama nigdy nie rozważała takiej możliwości, żeby pójść na kierunek nauczycielski, który był uważany za drugorzędny. Myślała o sobie raczej jako o kandydatce na uniwer-sytet. Na wydziale byli nieco zaskoczeni, kiedy złożyła podanie o przyjęcie, ale przekonała ich o swoim gorącym pragnieniu zostania nauczycielką. Nie tylko skończyła już trzy lata nauki w szkole, ale była też prymuską. Chętnie więc ją przyjęto, kiedy zdała egzamin, który nie sprawił jej zbytniej trudności. Zamieszkała w szkole. Wkrótce potem babcia przyszła ją błagać, żeby wróciła do domu. Mama była zadowolona z pojednania i obiecała, że będzie często przychodzić i zostawać w domu. Poprosiła jednak, żeby nie zajmowano jej łóżka w internacie; absolutnie nie chciała być zależna od nikogo, nawet od tych, którzy ją kochali najbardziej. Wydział nauczycielski był dla niej idealny. Gwarantował pracę po dyplomie, podczas gdy absolwenci uniwersytetu często nie mogli jej znaleźć. Inną zaletę stanowiło to, że był darmowy - a doktor Xia zaczął właśnie odczuwać efekty złego zarządzania gospodarką kraju. Personel rekrutujący się z Kuomintangu administrował fabrykami - tymi, które nie zostały zdemontowane przez Rosjan-I w sposób, który wcale nie prowadził do poprawienia gospodarki. Kilka fabryk pod ich zarządem pracowało w najlepszym razie poniżej pełnej wydajności - a dochody zapełniały ich kieszenie. Nieznani kandydaci na posłów z ramienia Kuomintangu wpro-' wadzili się do eleganckich domów po Japończykach. Dom obok starego domu rodziny Xia, ten, w którym mieszkał japońskis urzędnik, zajmował teraz ktoś z Kuomintangu ze swoją nowoi nabytą konkubiną. Burmistrz Jinzhou, niejaki pan Han, był doi tego czasu zerem, a teraz z dnia na dzień stał się bogaty - pienią-j dze przyniosły mu zyski ze sprzedaży własności skonfiskowanej) Japończykom i kolaborantom. Nabył kilka konkubin i miejscowi) 104 częli nazywać zarząd miasta „gospodarstwem Hana", gdyż Z acowało w nim wielu członków jego rodziny i przyjaciół. Kiedy kuomintangowcy zdobyli Yixian, wypuścili mojego dziadka z więzienia - albo sam znalazł drogę na wolność. Miejscowi byli przekonani, nie bez podstaw, że wysocy urzędnicy Kuomintangu zbijają fortuny, każąc się opłacać byłym kolaborantom Yang próbował się zabezpieczyć, wydając ostatnią niezamężną córkę, którą miał zjedna z konkubin, za oficera Kuomintangu. Ale tamten był tylko kapitanem, na pewno nie dość Wplywowym, żeby go osłonić. Skonfiskowano jego majątek i żył w nędzy. Jego żona, usłyszawszy o tym, powiedziała dzieciom, żeby nie dawały mu pieniędzy ani nie robiły niczego, co mogłoby mu pomóc. W 1947 roku, rok po wyjściu z więzienia, odkrył, że ma na karku rakowatą narośl. Uświadomił sobie, że to jego ostatnie dni, i posłał do Jinzhou wiadomość, błagając, by mu pozwolono zobaczyć się z dziećmi. Prababka odmówiła, ale on nadal przysyłał prośby, żeby przyjechali. W końcu jego żona zmiękła. Babcia, Yulin i Lan wsiedli do pociągu do Yixianu. Minęło dziesięć lal od chwili, kiedy babcia ostatni raz widziała ojca. Stał się teraz tylko bladym cieniem dawnego siebie. Łzy popłynęły mu strumieniem po twarzy, kiedy zobaczył swoje dzieci. Było im jednak trudno wybaczyć mu to, jak obszedł się z ich matką - i z nimi samymi - i zwracając się do niego, używali form pełnych dystansu. Prosił Yulina, żeby nazwał go ojcem, ale Yulin odmówił. Zniszczona twarz Yanga była maską rozpaczy. Babcia błagała brata, żeby nazwał Yanga ojcem choćby ten jeden raz, i w końcu Yulin wymówił to słowo przez zaciśnięte zęby. Ojciec wziął go za rękę i powiedział: „Zdobywaj wykształcenie albo prowadź własny mały interes. Nie próbuj robić kariery jako urzędnik. To cię zrujnuje, tak jak mnie zrujnowało". I takie były jego ostatnie słowa do rodziny. Kiedy umierał, została przy nim tylko jedna konkubina. Był tak biedny, że nie miał nawet trumny. Jego zwłoki włożono do starej, zniszczonej torby i pogrzebano bez ceremonii. Nikogo z rodziny nie było na pogrzebie. Korupcja tak się rozpowszechniała, że Czang Kaj-szek do walki z nią utworzył specjalną organizację. Nazywała się „Oddziały pogromców tygrysa", ponieważ porównywano skorum- 105 powanych urzędników do groźnego tygrysa, co miało zachęcał obywateli do nadsyłania skarg. Ale niedługo okazało się, 2e organizacja służyła jedynie tym, którzy dzierżyli władzę, d0 wyciągania pieniędzy od tych, którzy byli bogaci. „Pogromcy tygrysa" mieli lukratywne zajęcie. Dużo gorsze jednak były jawne grabieże. Od czasu do czasu doktora Xia odwiedzali żołnierze, którzy salutowali i mówili przesadnie ugrzecznionym tonem: „Uszanowanie, panie doktorze. Niektórzy z naszych kolegów mają kłopoty finansowe. Czy nie zechciałby pan zaproponować im pożyczki?". Niemądrze byłoby odmówić. Wszystkich, którzy nie szli na rękę Kuomintangowi oskarżano, że są komunistami, a to często oznaczało aresztowanie i tortury. Żołnierze wdzierali się także do gabinetu, żądali leczenia i medykamentów i za nic nie płacili. Doktorowi Xia nie chodziło o to, że przyjmuje ich za darmo - uważał za swój obowiązek leczyć każdego, kto tego potrzebuje - ale żołnierze często zabierali bez pytania i sprzedawali na czarnym rynku lekarstwa. A o te było niezwykle trudno. W miarę jak nasilała się wojna domowa, liczba żołnierzy w Jinzhou rosła. Ci, którzy podlegali centralnemu zarządowi Czang Kaj-szeka, byli nawet w miarę zdyscyplinowani, ale inni nie dostawali żołdu od centralnej władzy i musieli „żyć na własną rękę". Na wydziale nauczycielskim mama bardzo się zaprzyjaźniła ze śliczną, żywą, siedemnastoletnią dziewczyną o imieniu Bai. Podziwiała ją i uważała za wzór. Kiedy powiedziała jej o tym, jak bardzo się rozczarowała do Kuomintangu, Bai poradziła jej, żeby „patrzyła na las, nie na poszczególne drzewa". Każda siła ma swoje słabe strony, powiedziała. Bai była do tego stopnia prokuomintangowska, że wstąpiła do jednej ze służb wywiadowczych. Na kursach dano jej do zrozumienia, iż powinna] donosić na koleżanki. Odmówiła. Kilka dni później koledzy z kursu usłyszeli z jej sypialni strzał. Kiedy tam wpadli, leżała na łóżku, z trudem łapiąc powietrze, śmiertelnie blada. Na poduszce była krew. Umarła, nie zdoławszy wypowiedzieć słowa. W gazetach pisano o tym jako o „historii koloru brzoskwini", co oznaczało zbrodnię z namiętności. Pisano, że została zamordowana przez zazdrosnego kochanka. Ale nikt w to nie wierzył. Jeśi chodzi o mężczyzn, Bai prowadziła się bardzo skromnie. Mama słyszała, że została zamordowana, ponieważ chciała odejść z wyi wiadu. 106 Tragedia na tym się nie skończyła. Matka Bai pracowała jako ła służąca u rodziny właściciela sklepu ze złotymi wyrobami. Imierć jedynej córki złamała jej serce. Do rozpaczy i gniewu doprowadzały ją rynsztokowe pomówienia w gazetach, jakoby ei córka miała kilku kochanków, którzy walczyli o nią i w końcu a zabili- Uważała, że najświętszą cechą kobiety jest jej czystość, której powinna bronić do końca. Kilka dni po śmierci Bai jej matka się powiesiła. Do właściciela sklepu przyszły jakieś zbiry i zarzuciły mu, że popełniła samobójstwo z jego winy. Był to dobry pretekst do wyciągnięcia od niego pieniędzy i człowiek ten w końcu stracił swój sklep. Pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi doktora ?i? i wszedł jakiś człowiek około czterdziestki, ubrany w mundur Kuomintangu, pokłonił się babci i zwrócił się do niej tytułem „starsza siostro", a do doktora „starszy szwagrze". Dopiero po chwili uświadomili sobie, że ten elegancko ubrany, zdrowy, dobrze odżywiony mężczyzna to Hanchen, torturowany i ocalony od garoty, którego potem przez trzy miesiące ukrywali w swoim starym domu i wykurowali. Razem z nim przyszedł wysoki młody człowiek, także ubrany w mundur, choć wyglądał raczej na studenta niż na żołnierza. Hanchen przedstawił go jako swojego przyjaciela Zhuge. Mama od razu go polubiła. Od ich ostatniego spotkania Hanchen został starszym funkcjonariuszem w wywiadzie Kuomintangu i był szefem jednej zjego placówek na całe Jinzhou. Kiedy poprzednio się rozstawali, powiedział: „Starsza siostro, wasza rodzina ocaliła mi życie. Jeślibyś kiedyś czegoś potrzebowała, cokolwiek by to było, powiedz tylko słowo, a zostanie załatwione". Hanchen i Zhuge często ich odwiedzali i Hanchen wkrótce znalazł pracę w aparacie wywiadu dla dawnego kata, Donga, który ocalił mu życie, i dla ??i'?, dawnego strażnika więziennego, szwagra babci. Zhuge bardzo się zaprzyjaźnił z rodziną doktora. Studiował nauki przyrodnicze na uniwersytecie w Tianjinie i przyłączył się do Kuomintangu, kiedy miasto dostało się w ręce Japończyków. Podczas jednej z wizyt mama przedstawiła mu pannę Tanaka, która mieszkała z rodziną ?i?. Spodobali się sobie, pobrali 1 zamieszkali w wynajętych pokojach. Pewnego dnia Zhuge czyścił broń, niechcący nacisnął spust i broń wypaliła. Pocisk przeszedł przez podłogę i zabił młodszego syna gospodarzy, który leżał w łóżku na dole. Gospodarze jednak nie ośmielili się 107 wnieść oskarżenia przeciwko niemu, bali się człowieka z wywiał du, który mógł każdemu zarzucić, że jest komunistą. Słowo ludzi z wywiadu było prawem, a oni sami mieli władzę nad życiem i śmiercią innych. Matka Zhuge zapłaciła im znaczną sumę pieniędzy jako odszkodowanie. Zhuge był przygnębiony, ale rodzina gospodarzy nie śmiała okazać wobec niego złości. Odwrotnie, okazywali nawet przesadną uprzejmość ze strachu, że mógłby przypuszczać, iż mają do niego żal. Cała ta sytuacja była dla niego trudna do zniesienia i wyprowadził się. Mąż Lan, wujek ??i'?, świetnie sobie radził, pracując dla wywiadu, i z wdzięczności i uznania dla swoich nowych pracodawców zmienił imię na Xiaoszek („Lojalny wobec Czang Kaj-szeka"). Należał do trzyosobowej grupy działającej pod komendą Zhuge. Wyłapywali wszystkich, którzy uprzednio byli pro japońscy, ale szybko przerodziło się to w wyłapywanie studentów okazujących prokomunistyczne sympatie. Przez jakiś czas „Lojalny" ??i'? robił, co mu kazano, ale z ciężkim sercem; nie chciał być odpowiedzialny za wysyłanie ludzi do więzienia ani za wybieranie ofiar do oskubania z pieniędzy. Poprosił o przeniesienie i został strażnikiem w jednym z miejskich punktów kontrolnych. Komuniści opuścili Jinzhou, jednak nie odeszli zbyt daleko; nadal toczyli walki z siłami Kuomintangu. Władze miasta próbowały przejąć kontrolę nad najbardziej niezbędnymi artykułami i przeszkodzić komunistom w ich zatrzymywaniu. Praca w wywiadzie dała „Lojalnemu" władzę, a ta z kolei przyniosła pieniądze. Stopniowo zaczął się zmieniać. Palił opium, pił bez umiaru, grał, odwiedzał często burdele i wkrótce złapał chorobę weneryczną. Babcia dawała mu pieniądze, żeby skłonić go do poprawy, ale postępował ciągle tak samo. Niemniej widział, że w rodzinie Xia jest nie najlepiej z żywnością, i często zapraszał ich do swojego domu na dobre jedzenie. Doktor Xia nie pozwalał babci, żeby tam chodziła. „To pochodzi z zysków, do których doszedł złą drogą, i nie powinniśmy tego tykać" - powiedział. Ale myśl o przyzwoitym jedzeniu była zbyt mocną pokusą dla babci i od czasu do czasu wymykała się do domu ??i'?, biorąc ze sobą mamę i Yulina. Kiedy siły Kuomintangu weszły do Jinzhou, Yulin miał piętnaście lat. Uczył się medycyny u doktora Xia, który uważał, że Yulin jako lekarz ma obiecującą przyszłość. Babcia była teraz najważniejszą kobietą w rodzinie, jej żeńską głową - ponieważ 108 matka, siostra i brat byli na utrzymaniu jej męża. Uznała, że nastała pora ożenku Yulina. Wkrótce zawarła umowę z kobietą, która była trzy lata starsza od niego i pochodziła z biednej rodziny, co oznaczało, że może ciężko pracować i będzie posłuszna. Mama poszła z babcią zobaczyć przyszłą pannę młodą; miała na sobie długą, zieloną, aksamitną suknię, którą pożyczyła na tę okazję. Para zawarła ślub w urzędzie stanu cywilnego w 1946 roku; panna młoda nosiła wtedy wypożyczony biały, jedwabny welon w zachodnim stylu. Yulin miał lat szesnaście, a jego żona dziewiętnaście. Babcia spytała Hanchena, czy nie mógłby znaleźć pracy dla Yulina. Jednym z najbardziej podstawowych artykułów była sól i władze zabroniły sprzedawania jej poza miastem. Oczywiście urzędnicy sami prowadzili nielegalny handel solą. Hanchen znalazł dla Yulina pracę strażnika transportów soli. Kilka razy groziło Yulinowi, że znajdzie się w ogniu walki, ale udało mu się tego uniknąć. Zanosiło się na poważne potyczki z komunistyczną partyzantką i z innymi frakcjami Kuomintangu, które chciały przechwycić sól. Wielu zginęło w takich walkach. Yulina praca ta napawała lękiem, poza tym męczyło go sumienie. Po kilku miesiącach porzucił ją. W tym czasie Kuomintang tracił panowanie nad obszarami pozamiejskimi i z coraz większym trudem zyskiwał rekrutów. Młodzi ludzie nie mieli ochoty zostać „mięsem armatnim" (pao-hui). Wojna domowa stawała się coraz bardziej krwawa, przynosiła ogromne ofiary, a niebezpieczeństwo, że się zostanie powołanym do wojska, było coraz większe. Żeby uchronić Yulina od munduru, należało się wystarać o jakąś formę immunitetu. Babcia spytała Hanchena, czy nie znalazłby dla Yulina pracy bezpośrednio w silach wywiadu. Ku jej zaskoczeniu Hanchen odmówił, wyjaśniając, że nie jest to miejsce dla przyzwoitego człowieka. Babcia nie zdawała sobie sprawy, że przeżywa poważną depresję z powodu swojej pracy. Podobnie jak „Lojalny" ??i'? był nałogowym palaczem opium, dużo pił i chodził do prostytutek. Najwyraźniej niszczył samego siebie. Zawsze był człowiekiem 0 dużej samodyscyplinie, z wyczulonym poczuciem moralności 1 to, co robił, nie było w jego stylu. Babcia zasugerowała, że może odwieczne lekarstwo, jakim jest małżeństwo, mogłoby mu Pomóc, ale odparł, że nie ma ochoty się żenić, bo nie chce żyć. abcia była zaszokowana. Usiłowała go skłonić, żeby wyznał aczego, ale Hanchen tylko się rozpłakał i z goryczą wyznał, że 109 nie wolno mu mówić, a poza tym i tak by mu nic była w stanie pomóc. Hanchen przyłączył się do Kuomintangu, ponieważ nienawi-1 dził Japończyków. Ale sprawy potoczyły się inaczej, niż to sobie wyobrażał. Ludziom związanym z wywiadem trudno było uniknąć zbrukania rąk krwią niewinnych Chińczyków, do tego częstokroć kolegów. Nie mógł wydostać się z wywiadu. To, c<3 spotkało przyjaciółkę mamy, Bai, spotkałoby każdego, kto próbowałby porzucić tę pracę. Hanchen czuł prawdopodobnie, że jedynym sposobem uwolnienia się z tej sytuacji jest śmierć, ale samobójstwo tradycyjnie było uważane za wyraz protestu i mogło ściągnąć poważne kłopoty na rodzinę. Wniosek był prosty, powinien umrzeć śmiercią naturalną - i to było powodem, dla którego nie szanował swojego zdrowia i nawet nie próbował leczenia. W wigilię chińskiego Nowego Roku 1947 wrócił do swojego rodzinnego domu w Yixianie z zamiarem spędzenia świąt z bratem i ojcem, starszym już człowiekiem. Jakby przeczuwał, że to! ostatnie spotkanie, został u nich. Ciężko zachorował i latem umarł. Jak powiedział babci, jedyną rzeczą, jakiej żałował, było to, że nie będzie mógł spełnić synowskiego obowiązku i wyprawić ojcu wystawnego pogrzebu. Niemniej spełnił przed śmiercią obietnicę daną babci i jej rodzinie. Chociaż nie chciał znaleźć dla Yulina pracy w wywiadzie, to jednak dał mu legitymację, według której Yulin byt funkcjonariuszem tej instytucji. Oczywiście nigdy nim nie był, ale legitymacja chroniła go przed powołaniem do armii. Mógł zostać i pomagać doktorowi Xia w aptece. Jednym z nauczycieli w szkole, do której chodziła mama, był młody mężczyzna, który uczył chińskiej literatury, Kang. Był bardzo inteligentny, miał dużą wiedzę i mama szanowała gdj ogromnie. Zwierzył się jej i innym dziewczętom, że kiedy mieszkał w mieście Kunming, w południowo-zachodnich Chinach, działał w ruchu antykuomintangowskim i jego dziewczyna została zabita podczas demonstracji, zginęła od wybuchu granatu ręcznego. Jego lektury były zdecydowanie prokomunistyczne i zrobiły na mamie duże wrażenie. Pewnego ranka 1947 roku mama została zatrzymana w bramie szkolnej przez starego portiera. Powiedział, że Kang odszedł, i wręczył jej jakiś liścik. Mama nie wiedziała wtedy, że Kang 110 stał ostrzeżony przez jednego z agentów Kuomintangu, który Z°acował dla komunistów. Mama w ogóle nie wiedziała zbyt Lżo o komunistach, nie wiedziała także, że Kang do nich należy. Zrozumiała tylko tyle, że nauczyciel, którego lubiła, musiał riekać, bo groziło mu aresztowanie. Liścik od Kanga zawierał tylko jedno słowo: „cisza". Mama myślała o dwóch znaczeniach tego słowa. Jedno mogło się odnosić do wersu z poematu Kanga, poświęconego jego dziewczynie: „Cisza - w której nasza moc potężnieje" - i wtedy byłoby to wezwanie, żeby nie tracić ducha. Ale słowo to mogło być także ostrzeżeniem przed pochopnym działaniem. Mama miała wtedy reputację osoby, która niczego się nie boi. Zwykle to ona kierowała samopomocą wśród uczniów. Poza tym przyjechała nowa dyrektorka szkoły. Była delegatką na Krajowy Kongres Kuomintangu i, jak szeptano, miała powiązania ze służbą bezpieczeństwa. Razem z nią przybyli funkcjonariusze wywiadu, a wśród nich niejaki Yaohan, który został komisarzem politycznym; jego specjalnym zadaniem było mieć oko na uczniów. Komisarz akademicki pełnił funkcję sekretarza partyjnego Kuomintangu na cały okręg. Najbliższym przyjacielem mamy w tym okresie był daleki kuzyn, Hu. Jego ojciec miał sieć sklepów w regionach Jinzhou, Mukdenu i Harbina. Miał żonę i dwie konkubiny. Żona urodziła syna, i to był właśnie kuzyn Hu. Konkubiny nie miały synów i dlatego matka Hu była obiektem ich antypatii i zawiści. Pewnego wieczoru, kiedy ojciec Hu był poza domem, dodały narkotyku do posiłku jego matki i do posiłku pewnego młodego służącego, a potem położyły obydwoje do jednego łóżka. Kiedy ojciec Hu wrócił i znalazł swoją żonę, najwyraźniej pijaną do nieprzytomności, w jednym łóżku ze służącym, dostał szału. Zamknął ją w pokoju usytuowanym w najdalszym kącie domu i zabronił synowi się z nią widywać. Miał jednak niejasne podejrzenie, że cała sprawa mogła być intrygą konkubin, dlatego nie rozwiódł się z żoną ani nie wyrzucił jej z domu, co byłoby ostatecznym wyrazem hańby (i jej, i jego). Niepokoił się, że konkubiny mogą zrobić coś złego synowi, dlatego wysiał go do szkoły do Jinzhou, i tam właśnie spotkała go mama, gdy miała siedem lat, a on dwanaście. Jego matka, zamknięta w odosobnieniu, wkrótce Postradała zmysły. Kuzyn Hu wyrósł na wrażliwego chłopca, stroniącego od ludzi. Nlgdy nie przeszedł do porządku dziennego nad tym, co się 111 wydarzyło, i czasami rozmawiał o tym z mamą. Ta historiiB sprawiała, że mama nieraz rozmyślała o nieszczęśliwych losacM kobiet, zarówno w jej rodzinie, jak i w innych, o mnóstwie tragedii, jakie dotykały matki, żony, siostry, konkubiny. Zupełn» bezsilność kobiet, barbarzyństwo pradawnych obyczajów, zawarł tych w „tradycji", a także w tym, co nazywano moralnościaj napawały ją gniewem i oburzeniem. Wprawdzie zachodziruB przemiany, ale powoli i z oporami. Mama niecierpliwie wypat* rywała bardziej radykalnych zmian. W szkole dowiedziała się, że tylko jedna siła obiecuje takie zmiany - komuniści. Informacja pochodziła od jej bliskiej przyjaciółki, dziewiętnastoletniej dziewczyny, Shu, która zerwała z rodziną i mieszkała w szkole, ponieważ ojciec chciał ją zmusić do małżeństwa z dwunastoletnim chłopcem. Pewnego dnia Shu przesłała mamie pożegnalny list, w którym pisała, że ona i mężczyzna, którego potajemnie kochała, uciekli i przyłączyli się do komunistów. „Oni są naszą ostatnią nadzieją" - brzmiały jej słowa. W tym czasie mama zbliżyła się z kuzynem. Hu uświadomił sobie, że się w niej zakochał, gdy spostrzegł, jak bardzo jest zazdrosny o Liu, którego uważał za dandysa. Był ogromnie zadowolony, kiedy mama zerwała z Liu. Zaczęli się widywać prawie każdego dnia. Pewnego wieczoru w marcu 1947 roku poszli razem do kina. Były dwa rodzaje biletów: siedzące i dużo tańsze stojące. Kuzyn Hu kupił mamie siedzący, a dla siebie wziął stojący, mówiąc, że nie ma więcej pieniędzy. Mama pomyślała, że to nieco dziwaczne, i popatrywała w jego kierunku podczas seansu. W polowie filmu spostrzegła, jak podchodzi do niego elegancko ubrana młoda kobieta, przesuwa się powoli i wtedy, na ułamek sekundy, ich dłonie się spotkały. Mama wstała i powiedziała, że chce wyjść. Kiedy wyszli, zażądała wyjaśnień. Najpierw kuzyn Hu zaprzeczał, że w ogóle cokolwiek takiego zaszło, a kiedy mama dała jasno do zrozumienia, że nie przyjmuje krętactw do wiadomości, powiedział, że później to wyjaśni. To są sprawy, których nie zrozumiesz, oświadczył, bo jesteś za młoda. Kiedy doszli doje domu, nie chciała go zaprosić do środka. Przez kilka następnych dni ciągle przychodził, lecz mama nie chciała go widzieć, j W niedługim czasie była już jednak gotowa przyjąć przeprosiny i czekała, aż się pojawi. Pewnego wieczoru, kiedy padał gęsty śnieg, zobaczyła, jak wchodzi na dziedziniec ich dorn^ 112 w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Nie poszedł jednak w stronę ich części, ale w stronę mieszkania ich podnajemcy, Yuwu. Potem wyszedł i szybkim krokiem ruszył w stronę jej pokoju. Z pośpiechem powiedział, że musi natychmiast wyjeżdżać z Jinzhou, ponieważ tropi go policja. Gdy spytała dlaczego, odpowiedział tylko: „Jestem komunistą" - i zniknął w śnieżnej nocy. Wtedy mama zrozumiała, że incydent w kinie musiał być związany z potajemną misją kuzyna Hu. Serce jąbolało, ponieważ zabrakło jej czasu, żeby się z nim pogodzić. Uświadomiła sobie, że ich podnajemca, Yuwu, także działa w podziemiu komunistycznym. Kuzyn Hu przyszedł do niego, ponieważ chciał się ukryć. Obaj zdali sobie jednak sprawę, że znajomość kuzyna Hu i mamy jest powszechnie wiadoma i jeśli policja go tu znajdzie, wykryją także Yuwu. Tej samej nocy kuzyn Hu próbował się przedostać do strefy kontrolowanej przez komunistów, która zaczynała się jakieś trzydzieści kilometrów od granic miasta. Jakiś czas potem, z początkiem wiosny, Yuwu dostał wiadomość, że Hu został schwytany, kiedy opuszczał miasto. Tych, którzy mu towarzyszyli, zastrzelono. Dalsze wiadomości mówiły, że Hu dostał wyrok śmierci, który został wykonany. Od pewnego czasu mama była coraz bardziej wrogo nastawiona wobec Kuomintangu. Alternatywą wydawali się komuniści. Szczególnie pociągały ją ich obietnice, że położą kres wszystkim niesprawiedliwościom wobec kobiet. Kiedy miała szesnaście lat, nie czuła się gotowa, żeby zaangażować się politycznie. Śmierć kuzyna Hu przyspieszyła jej decyzję. Postanowiła przyłączyć się do komunistów. 5 „Córka do kupienia za dziesięć kilo ryżu" — walcząc o nowe Chiny (1947-1948) Yuwu po raz pierwszy pojawił się w ich domu kilka miesięcy wcześniej, polecony przez wspólnego przyjaciela. Rodzina Xia przeprowadziła się właśnie z pożyczonej rezydencji do dużego domu w obrębie murów miasta, blisko północnej bramy, i szukała bogatego lokatora, który wspomógłby ich w płaceniu czynszu. Yuwu zjawił się ubrany w mundur oficera Kuomintangu, w towarzystwie kobiety i małego dziecka. Kobietę przedstawił jako swojążonę, ale w rzeczywistości była to jego pomocnica. Dziecko było jej, a prawdziwy mąż służył gdzieś daleko w regularnej armii komunistycznej. Stopniowo „rodzina" Yuwu naprawdę stałą się jego rodziną. Mieli jeszcze ze sobą dwoje dzieci, a ich pierwsi małżonkowie także zawarli nowe małżeństwa. Yuwu wstąpił do Komunistycznej Partii Chin w 1938 roku. Został przysłany do Jinzhou z zimowej głównej kwatery komunistów, Yan'anu, wkrótce po klęsce Japończyków, a jego zadaniem było zbieranie i przekazywanie informacji siłom komunistycznym znajdującym się poza miastem. Działał pod przykrywką - byj szefem jednego z wojskowych biur Kuomintangu na okr« Jinzhou. Komuniści kupili dla niego ten urząd - w tym czasl urzędy w Kuomintangu, nawet w wywiadzie, można było kupić w systemie licytacji. Niektórzy kupowali stanowiska, żeby uchronić członków swojej rodziny przed wcieleniem do wojska i przed szantażami ze strony zbirów, inni po to, żeby móc wymuszać pieniądze. Ponieważ Jinzhou było ważnym strategicznym miejj scem, w mieście stacjonowało wielu oficerów, co ułatwiało komunistom infiltrację. 114 yuwu grał swoją rolę doskonale. Wydawał mnóstwo przyjęć hazardowymi grami - po części po to, żeby zawierać nowe znajomości, po części, żeby utkać wokół siebie maskującą sieć. W tłumie wciąż wchodzących i wychodzących oficerów i urzędników bezpieczeństwa i wywiadu ciągnął się także nieskończenie długi sznur „kuzynów" i „przyjaciół". Byli to co rusz inni ludzie, ale nikt o nic nie pytał. Yuwu wykorzystywał jeszcze inny pretekst maskujący częste wizyty obcych. Gabinet doktora Xia zawsze był otwarty i „przyjaciele" Yuwu mogli tam wejść prosto z ulicy, nie zwracając niczyjej uwagi, a potem przejść przez poczekalnię na wewnętrzny dziedziniec, gdzie mieszkał Yuwu. Doktor Xia znosił te hałaśliwe przyjęcia bez sprzeciwu, choć jego sekta, Stowarzyszenie Rozsądku, potępiała gry hazardowe i alkohol. Mama była zaskoczona, ale przypisywała to tolerancyjnej naturze ojczyma. Dopiero po latach pomyślała, że doktor Xia wiedział albo domyślał się, kim jest ich lokator. Kiedy kuzyn Hu został zabity przez kuomintangowców, powiedziała Yuwu, że chciałaby pracować dla komunistów. Odmówił, zasłaniając się tym, że jest za młoda. Mama była powszechnie znana i lubiana w szkole i miała nadzieję, że komuniści sami się do niej zwrócą. Zrobili tak, ale najpierw odczekali, sprawdzając ją. W rzeczywistości jej przyjaciółka Shu, zanim przeszła do strefy kontrolowanej przez komunistów, powiedziała o niej osobie, która była jej kontaktem, i nawet przedstawiła mamie tego mężczyznę jako „przyjaciela". Pewnego dnia człowiek ten pojawił się niespodziewanie i powiedział mamie, żeby tego a tego dnia poszła do tunelu kolejowego pomiędzy północną i południową stacją. W połowie drogi spotka się z przystojnym mężczyzną, lat około dwudziestu pięciu, mówiącego z szanghajskim akcentem, który będzie jej kontaktem. Ten mężczyzna, który, jak się potem dowiedziała, nazywał się Liang, został jej zwierzchnikiem. Jej pierwszym zadaniem było rozpowszechnianie literatury, takiej jak książka Mao Tse-tunga O rządzie koalicyjnym, broszur na temat reformy rolnej i innej politycznej literatury komunistycznej. Trzeba ją było przeszmuglować do miasta i ukryć -zazwyczaj pod wielkimi kopcami badyli sorgo, używanymi jako °Pał. Potem trzeba było przepakować broszurki, które, zrolowane, wtykało się w środek dużych zielonych papryk. Czasami żona Yulina kupowała te papryki i obserwowała, co 115 się dzieje na ulicy, kiedy towarzyszki mamy przychodziły przejąć literaturę. Pomagała także ukrywać broszury w popiele w różnjSB piecach i piecykach, pod stosami chińskich lekarstw albo opału.! Studenci czytali je w sekrecie, ale powieści o lewicowej wymowie! były czytane mniej lub bardziej otwarcie; do ulubionych należała Matka Maksyma Gorkiego. Pewnego dnia egzemplarz broszury rozprowadzanej przed mamę, O nowej demokracji Mao Tse-tunga, został u jej raczejj roztargnionej koleżanki, która włożyła ją do torby i zapomniała o niej. Kiedy była na targu, otworzyła torbę, żeby wyjąć pieniądze, i broszura wypadła. Zdarzyło się, że akurat był tam człowiek ze służby bezpieczeństwa, który poznał żółty, bibułowy papier. Dziewczyna została zabrana na przesłuchanie. Zmarła w trakcie tortur. Wiele osób straciło życie przez kuomintangowską służbę bezpieczeństwa i mama wiedziała, że jeśli zostanie złapana, czekają ją tortury. Wypadek koleżanki jednak nie tylko jej nie zniechęcił, ale jeszcze bardziej ją zbuntował. Jej morale ogromnie się wzmocniło, kiedy poczuła się częścią ruchu komunistycznego. Mandżuria miała podstawowe znaczenie w wojnie domowej, i to, co działo się w Jinzhou, było coraz ważniejsze dla walki, jaka toczyła się w całych Chinach. Nie było stałego frontiij; w sensie jakiejś linii ognia. Komuniści trzymali północną część Mandżurii oraz znaczną część terenów pozamiejskich, Kuomin-tang miał wszystkie główne miasta, oprócz Harbina na północy, porty i linie kolejowe. Pod koniec 1947 roku komunistyczna armia po raz pierwszy przewyższyła liczebnie armię przeciwnika na tym obszarze; w ciągu tego roku komuniści wyeliminowali trzysta tysięcy żołnierzy Kuomintangu z akcji. Wieśniacy przyłączali się do komunistów albo wspierali ich. Najważniejszym powodem było to, że komuniści ogłosili reformę rolną i chłopi czuli, że popierając ich, dostaną ziemię. W tym czasie komuniści kontrolowali przeważającą częśa obszaru wokół Jinzhou. Wieśniacy niechętnie wchodzili do miasi ta, żeby sprzedać swoje produkty - musieli przechodzić przez punkty kontrolne, gdzie wymuszano na nich wygórowane opłaty albo po prostu konfiskowano towar. Od ceny ziarna zdzierano z każdym dniem wyższy haracz, a sprawę pogarszali jeszcze zachłanni kupcy i skorumpowani urzędnicy. Kiedy kuomintangowcy wkroczyli po raz pierwszy do miasta, 116 «rypuścili własną walutę zwaną pieniędzmi prawa. Nie zdołano ednak powstrzymać inflacji. Doktor Xia ciągle się martwił o to, się stanie z babcią i mamą, kiedy on umrze - a miał wtedy orawie osiemdziesiąt lat. Trzymał swoje oszczędności w nowej walucie kuomintangowskiej, ponieważ miał zaufanie do rządu, po jakimś czasie „pieniądze prawa" zastąpiła kolejna waluta: złoty yuan", który wkrótce zupełnie stracił wartość i kiedy mama miała opłacić szkolne należności, trzeba było wynająć rikszę, żeby zawieźć te stosy papierów (żeby „nie stracić twarzy", Czang Kaj-szek nie drukował banknotów o nominałach większych niż dziesięć tysięcy yuanów). Wszystkie oszczędności doktora Xia przepadły. Podczas zimy 1947/1948 roku sytuacja ekonomiczna stale się pogarszała. Protesty przeciwko ograniczeniu dostaw żywności i oszustwom placowym mnożyły się. Jinzhou stanowiło podstawową bazę zaopatrzeniową dla armii Kuomintangu rozlokowanej dalej na północy i w połowie listopada 1947 roku dwu-dziestotysięczny tłum wtargnął do dwóch dobrze zaopatrzonych spichlerzy zbożowych. Jedna tylko gałąź handlu prosperowała: handel dziewczętami, sprzedawanymi do burdeli i do niewolniczej służby. W mieście roiło się od żebraków, którzy oddawali dzieci za jedzenie. Mama przez wiele dni widywała pod szkołą wycieńczoną, zrozpaczoną kobietę w łachmanach, potykającą się na zamarzniętej ziemi. Obok niej dreptała dziewczynka w wieku dziesięciu lat z wyrazem nieszczęścia na twarzy, a za kołnierzyk miała wetkniętą deseczkę, na której naskrobano znaki: „Córka do sprzedania za dziesięć kilo ryżu". Pomiędzy tymi, którzy nie mogli związać końca z końcem, byli także nauczyciele. Domagali się wyższych płac, na co rząd odpowiedział podniesieniem opłat za naukę. Nie przyniosło to wiele pożytku, ponieważ rodzice nie mogli sobie pozwolić na większe opłaty. W szkole mamy zmarł nauczyciel - po zjedzeniu kawałka mięsa, który znalazł na ulicy. Wiedział, że mięso było zepsute, ale był tak głodny, że zaryzykował. W tym czasie mama została przewodniczącą związku uczniowskiego. Jej partyjny przełożony, Liang, poinstruował ją, żeby spróbowała przeciągnąć na swoją stronę zarówno uczniów, jak 1 nauczycieli. Zabrała się do organizowania kwesty na rzecz -sporu nauczycielskiego. Ona i inne dziewczęta przychodziły 0 kin i teatrów i przed rozpoczęciem przedstawień prosiły 117 o datki. Prowadziły także pokazy ze śpiewem i tańcem ???? wyprzedaże starzyzny, ale uzyskiwały marne rezultaty, bo ludzie byli zbyt biedni albo zbyt małoduszni. Pewnego dnia mama wpadła na znajomą wnuczkę komendanta brygady, której mąż był oficerem kuomintangowskim. Znajoma powiedziała jej, że tego wieczoru w eleganckiej restauracji ma się odbyć bankiet dla pięćdziesięciu oficerów i ich żon. Wysoko postawione osobistości z Kuomintangu w tych dniach chętnie się bawiły. Mama pobiegła do szkoły i skontaktowała się, z kim tylko się dało. Zarządziła spotkanie o piątej po południu w najbardziej znanym miejscu w mieście, pod kamienną wieżą strażniczą z XI wieku, mającą osiemnaście metrów wysokości. Kiedy przybyła tam, czekało na nią ponad sto dziewcząt. Powiedziała, jaki ma plan. Około szóstej zobaczyły przed restauracją spory tłumek oficerów przybywających w rikszach i dorożkach. Kobiety były ubrane jak spod igły, miały na sobie jedwabie, satyny i podzwaniały biżuterią. Kiedy mama uznała, że biesiadnicy już pojedli i popili, weszła z kilkoma dziewczętami do restauracji. Kuomintangowska dekadencja miała to do siebie, że obstawa była tylko na pokaz. Mama weszła na krzesło. W swojej prostej sukni z ciemnoniebieskiej bawełny wyglądała obco na tle haftowanych jedwabi i klejnotów. Powiedziała krótko o tym, że nauczycielom jest coraz ciężej, i zakończyła słowami: „Wiemy, że jesteście szlachetnymi ludźmi. Są-] dzimy więc, że będziecie zadowoleni, mogąc otworzyć portfele i okazać swoją szczodrość". Oficerowie znaleźli się w kłopotliwym położeniu. Nikt z nich nie chciał się wydać małoduszny. I rzeczywiście, mniej lubj bardziej - ale próbowali się pokazać. Przede wszystkim zaś chcieli pozbyć się intruzów. Dziewczęta obchodziły obficie zastawione stoły i zapisywały, ile każdy z oficerów zadeklarował. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiły z rana, było obejście domów oficerskich i zebranie obiecanych sum. Nauczyciele byli ogromnie wdzięczni dziewczętom, które natychmiast przekazały im tej pieniądze, by zdążyli je wydać, zanim spadnie ich wartość, ci mogło nastąpić w ciągu kilku godzin. Wobec mamy nie zastosowano żadnej kary, może dlatego, im biesiadnicy byli zawstydzeni, iż dali się tak przyłapać, i nie chcieli wikłać się dalej w tę krępującą historię - chociaż oczywiście całe miasto o niej wiedziało. Mamie udało się zmienić reguły tej gry. Była przerażona ekstrawagancją kuomintangowskiej elity. 118 , ludzie umierali z głodu na ulicach - i dlatego jeszcze bardziej ^ angażowała s*ę w rac^ komunistyczny. O ile żywność była problemem numer jeden w mieście, o tyle wsiach było nim ubranie. Kuomintangowskie władze zabroniły nrzedawania tekstyliów na wsi. Głównym zadaniem „Lojalnego" ??i'?, jako strażnika, było pilnowanie, żeby nie szmuglowano za miasto i nie sprzedawano komunistom tekstyliów. Szmug-lerami byli zarówno handlarze z czarnego rynku, ludzie pracujący dla urzędników Kuomintangu, jak i komuniści. procedura była zazwyczaj taka: „Lojalny" i jego koledzy zatrzymywali wóz, konfiskowali towar i wypuszczali szmuglera z nadzieją, że wróci z kolejnym ładunkiem do zajęcia. Czasem umawiali się ze szmuglerami co do procentu, jaki otrzymają. Zawsze też mogli sami sprzedać skonfiskowaną odzież w strefie kontrolowanej przez komunistów. „Lojalny" i jego koledzy miewali się jak pączki w maśle. Pewnego wieczoru w bramę, gdzie „Lojalny" pełnił służbę, wtoczył się brudny, niezidentyfikowany wóz. ??i'? zabrał się więc do odgrywania swojego zwykłego przedstawienia, puszył się, dźgał sterty ubrań z nadzieją, że zastraszy woźnicę, ten zmięknie i przystanie na korzystny układ. Kiedy tak szacował wartość ładunku i ewentualny opór woźnicy, rozważał także, jak go wciągnąć w rozmowę i dowiedzieć się, kto jest zleceniodawcą. Nie spieszył się, gdyż ładunek był bardzo duży i nie mógłby wywieźć wszystkiego z miasta przed świtem. Usiadł koło woźnicy, kazał mu zawrócić i jechać z powrotem do miasta. Woźnica, przyzwyczajony do tego, że to inni wydają rozkazy, zrobił, jak mu kazano. Babcia spała zdrowym snem, kiedy około pierwszej w nocy usłyszała kołatanie do drzwi. Otworzyła i ujrzała „Lojalnego". Powiedział, że chce zostawić na noc wóz z ładunkiem na dziedzińcu domu. Chińska tradycja właściwie nie pozwala odmówić powinowatemu i babcia musiała się zgodzić. Zobowiązania wobec rodziny i krewnych zawsze były ważniejsze niż własny osąd moralny. Nie powiedziała nic doktorowi Xia, który przez cały czas spał. Dobrze przed świtem „Lojalny" pojawił się z dwoma wozami; przeładował na nie towar i zanim się rozjaśniło, odjechał. Po niespełna półgodzinie pojawiła się uzbrojona policja i otoczyła dom kordonem. Woźnica, który pracował dla innego odłamu służby bezpieczeństwa, poinformował swoich przełożonych, naturalnie chcieli odzyskać towar. 119 Doktor ?i? i babcia byli gotowi go oddać, ale przecież towaj zniknął. Dla mamy to najście o mały włos nie skończyło sil katastrofą. Trzymała w domu komunistyczne ulotki i kiedJ tylko pojawiła się policja, złapała je i pomknęła do klozehjj Tam wepchnęła je do swoich watowanych spodni, zawiązywać nych wokół kostek, żeby ciepło nie uciekało, i włożyła gruby zimowy płaszcz. Potem wyszła bez pośpiechu i jakby nigdy nic udawała, że wybiera się do szkoły. Jakiś policjant ją zatrzyma} i powiedział, że chce ją zrewidować. Wtedy zaczęła krzyczeć że powie „wujkowi" Zhuge, jak ją traktują. Do tej pory pod licjanci nie mieli pojęcia o koneksjach rodziny. Nie mieli też pojęcia, kto skonfiskował tekstylia. Administracja w Jinzhou nie panowała nad sytuacją - w mieście stacjonowało bardzo wiele różnych jednostek Kuomintangu i każdy, kto miał broń i protekcję, cieszył się niekwestionowaną władzą. Kiedy „Loja4i lny" i jego koledzy zajęli ładunek, woźnica nie pytał ich, dla kogo pracują. Gdy mama wymieniła nazwisko Zhuge, w postawie policjantów zaszła zmiana. Zhuge był przyjacielem ich szefa. Na sygnał oficera podkomendni posłusznie schowali broń, a sam oficer ukłonił się sztywno i wymamrotał uniżone przeprosiny za niepo* kojenie tak czcigodnej rodziny. Szeregowi funkcjonariusze wy-I glądali na bardziej rozczarowanych niż ich przełożony - bez zdobyczy nie będzie pieniędzy, a bez pieniędzy nie będzie jedzenia. Odeszli ponurzy, powłócząc nogami. W tym czasie w Jinzhou powstała nowa uczelnia. Był ttf Północno-Wschodni Uniwersytet na Wychodźstwie, powołany do życia przez nauczycieli i studentów, którzy uciekli ze stref}* zajętej przez komunistów. Kurs polityczny, jaki wzięli komuniści, był wtedy twardy: zabito wielu posiadaczy ziemskich. W mias-' tach nawet właścicieli małych fabryczek i sklepów denuncjowa-no, a ich dobytek konfiskowano. Wielu intelektualistów pochodziło z rodzin względnie zamożnych i widziało, jak ich rodziny cierpią pod komunistycznym zarządem. Uniwersytet na Wychodźstwie miał wydział medyczny i mama chciała na niego wstąpić. Jej ambicją zawsze było zostać lekarzem. Po części był to wpływ doktora ?i?, ? po części chodziło1 o to, że zawód lekarza dawał kobiecie największą szansę niezależności. Liang zaaprobował ten projekt z entuzjazmem. Partia miała 120 i nv co do jej osoby. Zapisała się na studia w systemie zaocznym P lutym 1948 roku. Uniwersytet na Wychodźstwie był polem walki, na którym Kuomintang i komuniści zajadle walczyli o wpływy. Kuomin- aoWCy widzieli, jak źle się dzieje w Mandżurii, i zachęcali tudentów i intelektualistów, żeby uciekali dalej, na południe, jednak komuniści nie chcieli tracić wykształconych ludzi. Zmodyfikowali program, dotyczący reformy rolnej, i wydali rozkaz, że miejscy kapitaliści mają być dobrze traktowani, a intelektualiści z zamożnych rodzin chronieni. Z tym nowym, bardziej liberalnym programem podziemie komunistyczne w Jinzhou agitowało studentów i nauczycieli, żeby nie wyjeżdżali. I tym właśnie głównie zajmowała się wtedy mama. Mimo tego zwrotu niektórzy studenci i nauczyciele uznali, że bezpieczniej będzie uciec. Z końcem czerwca statek pełen młodzieży popłynął do miasta Tianjin, blisko czterysta kilometrów na południowy zachód. Kiedy tam przybyli, okazało się, że nie ma dla nich ani schronienia, ani jedzenia. Lokalni urzędnicy Kuomintangu zachęcali ich, aby wstąpili do armii. „Brońcie swojego kraju!" - mówili. Ale tamci nie po to uciekali z Mandżurii. Kilku działaczy komunistycznych, którzy popłynęli ze studentami, namawiało ich, żeby się bronili, i piątego lipca w centrum Tianjinu odbyła się demonstracja. Domagano się schronienia i wyżywienia. Wojsko otworzyło ogień i dziesiątki studentów zostało rannych, niektórzy bardzo poważnie, niemało też było zabitych. Kiedy ta wiadomość dotarła do Jinzhou, mama postanowiła natychmiast zorganizować wsparcie dla tych, którzy popłynęli do Tianjinu. Zwołała spotkanie przewodniczących związków studenckich, wszystkich siedmiu wyższych i technicznych szkół. Na spotkaniu zdecydowano w głosowaniu o założeniu Federacji Związków Studenckich w Jinzhou. Mama została wybrana do prezydium. Postanowiono wysłać telegram z wyrazami solidarności do studentów w Tianjinie i zorganizować marsz do kwatery generała Jiu, komendanta stanu wojennego, aby mu wręczyć Petycję. W szary, deszczowy dzień, kiedy ziemia zamieniła się w lepkie błoto, przyjaciele mamy czekali niespokojnie na instrukcje. Zapadła ciemność i nadal nie było znaku ani od mamy, ani od Pozostałych sześciu przywódców studenckich. Nagle przyszła w'adomość, że policja zrobiła nalot i wszystkich zabrano. Wia- 121 domość ta pochodziła od Yaohana, komisarza politycznego w szkole mamy. Tymczasem tamci zostali poprowadzeni do kwatery ????? danta stanu wojennego. Po chwili do pokoju wkroczył generał Jiu. Stanął naprzeciwko za stołem i przemówił cierpliwym paternalistycznym tonem, najwyraźniej bardziej zasmucony niż rozgniewany. Są młodzi i skłonni do szybkiego działania, powie-dział. Ale co wiedzą o polityce? Czy zdają sobie sprawę z tego że komuniści się nimi posługują? Powinni wrócić do nauki. Zwolni ich, jeśli podpiszą przyznanie się do błędu i wskażą komunistów stojących za ich plecami. Tutaj przerwał i popatrzył, jaki efekt wywarły jego słowa. Dla mamy jego pouczanie i postawa były nie do zniesienia. Wystąpiła do przodu i powiedziała głośno: „Niech pan powie, panie komendancie, jakie to błędy popełniliśmy?". General zaczął się denerwować: „Komunistyczni bandyci użyli was po to, żeby zrobić zamieszanie. Czy to nie jest wystarczająco gruby błąd?". Mama także podniosła głos: „Jacy komunistyczni bandyci? Nasi przyjaciele zostali w Tianjinie zabici, ponieważ zgodnie z waszą radą uciekli przed komunistami. Czym zasłużyli na śmierć? I czy my zrobiliśmy coś sprzecznego z rozsądkiem?". Po kilku takich zapalczywych zdaniach generał walnął pięścią w stół i zawołał straż. „Niech zwiedzi to miejsce" - powiedział, i dodał, zwracając się do mamy: „Powinnaś zdawać sobie sprawę, gdzie jesteś!". Zanim żołnierze zdołali ją pochwycić, skoczyła do przodu i też walnęła pięścią w stół. „Niezależnie od tego, gdzie jestem, nie zrobiłam nic złego!" - oświadczyła. Żołnierze mocno chwycili ją pod ramiona i odciągnęli od stołu. Potem wlekli korytarzem i schodami w dół, aż znalazła się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. W jego drugim końcu spostrzegła mężczyznę w łachmanach. Wydawało się, że siedzi nffl ławce i opiera się o kolumnę. Głowa mu opadała na ramię i mama zdała sobie sprawę, że jego tors jest przywiązany do kolumny, a uda do ławki. Dwóch mężczyzn wpychało mu pod stopy cegły - każda kolejna cegła wyrywała z jego piersi głęboki jęk. Mama poczuła, że do głowy napływa jej krew, i pomyślała, że słyszy dźwięk pękających kości. Pamiętała, że potem widziała jeszcze inne pomieszczenie. Jej przewodnik, oficer, wskazał na człowieka, który znajdował się tuż obok nich. Zwisał z belki, przywiązany do niej za nadgarstki. Od pasa w górę był nagi. Zmierzwione włosy opadały ? 122 dół, więc nie widziała twarzy. Na podłodze stał koksownik, bok którego siedział mężczyzna niedbale palący papierosa. Kjedy mama patrzyła, wyjął z ognia metalowy pręt o zakończeniu wielkości pięści mężczyzny, rozpalony do czerwoności. Z uśmiechem przyłożył go do piersi człowieka zwisającego z belki. Mama usłyszała dziki krzyk bólu, potworny syczący dźwięk i poczuła swąd palonego ciała. Ale nie płakała ani nie zrobiło jej się słabo. Jej przerażenie zmieniło się w straszliwy gniew, który dawał jej poczucie ogromnej siły. Oficer spytał, czy chce teraz złożyć zeznanie. Odmówiła, powtarzając, że nie stoją za nią żadni komuniści. Została zamknięta w małym pomieszczeniu, w którym było tylko łóżko i parę prześcieradeł. Tu spędziła kilka długich dni, słuchając krzyków ludzi torturowanych w sąsiednim pomieszczeniu i odmawiając ponawianym żądaniom podania nazwisk. Pewnego dnia zabrano ją na podwórko z tyłu budynku, porośnięte chwastami i pokryte kamieniami. Rozkazano jej, żeby stanęła pod wysoką ścianą. Obok niej, oparty o ścianę, stał człowiek, który z pewnością był torturowany, bo z trudem utrzymywał się na nogach. Kilku żołnierzy leniwie zajęło pozycje. Ktoś zawiązał mamie oczy przepaską i chociaż już nic nie widziała, i tak je zamknęła, gotowa umrzeć, dumna, że oddaje życie za wielką sprawę. Usłyszała strzały, ale nic nie poczuła. Po minucie lub dwóch zdjęto jej przepaskę i rozejrzała się, mrugając. Mężczyzna, który stał obok niej, teraz leżał na ziemi. Oficer, który sprowadzał mamę do lochu, podszedł do niej, szczerząc zęby w uśmiechu. Uniósł ze zdziwienia brwi, widząc, że ta siedemnastolatka nie jest w ogóle roztrzęsiona. Mama powiedziała mu spokojnie, że nie ma nic do zeznania. Zabrano ją z powrotem do celi. Nikt jej nie niepokoił i nie była torturowana. Po kilku kolejnych dniach została zwolniona. Przez cały poprzedni tydzień członkowie podziemia komunistycznego szukali znajomości i protekcji. Babcia codziennie była w kwaterze komendanta stanu wojennego, płacząc, prosząc, grożąc samobójstwem. Doktor Xia odwiedził swoich najbardziej wpływowych 1 potężnych pacjentów, zaniósł im cenne prezenty. Uruchomiono rodzinne koneksje. Wielu ludzi ręczyło za mamę, pisząc, że nie Jest komunistką, a tylko młodą i porywczą osobą. To, co się zdarzyło, w najmniejszym stopniu nią nie zachwiało. Kiedy tylko wyszła z więzienia, zabrała się do or- 123 ganizowania uroczystości poświęconej pamięci studentów zabjl tych w Tianjinie. Władze zezwoliły na to. W Jinzhou wjB czuwało się gniew ludzi z powodu tego, co się stało studentonH którzy przecież posłuchali zaleceń władz. Jednocześnie uczelnie pospiesznie ogłaszały wcześniejszy koniec zajęć i wyznaczały terminy egzaminów w nadziei, że studenci wrócą do domów. Podziemie komunistyczne radziło swoim członkom, żebyj przechodzili do strefy kontrolowanej przez komunistów. Tym którzy nie mogli lub nie chcieli tego zrobić, kazano zawiesić działalność. Kuomintang zażarcie walczył o przetrwanie na tym terenie - aresztowano i zgładzono bardzo wielu komunistycznych aktywistów. Liang opuścił miasto i prosił mamę, żeby zrobiła to samo, jednak babcia się nie zgodziła. Mamy nie podejrzewano już o przynależność do komunistów, ale jeśli odejdzie razem z nimi, będzie podejrzana. I co z tymi wszystkimi ludźmi, którzy za nią poręczyli? Gdyby teraz odeszła, będą w opałach. Została więc, ale źle się czuła, nie działając. Zwróciła się do Yuwu, jedynego w mieście człowieka, o którym wiedziała, że pracuje dla komunistów. Yuwu nie znał Lianga ani innych kontaktów mamy; należeli do innych podziemnych komórek, które pracowały niezależnie. Jeśli ktoś wpadał i nie mógł wytrzymać tortur, to podawał tylko ograniczoną liczbę nazwisk. Jinzhou stanowiło bazę zaopatrzeniową i centrum organizowania tyłów i transportu dla armii Kuomintangu na północnym wschodzie. Było to ponad pół miliona ludzi w jednostkach stacjonujących wzdłuż wymagających ochrony linii kolejowych i zgrupowanych na coraz bardziej kurczących się terenach wokół głównych miast. W lecie 1948 roku w Jinzhou przebywało około dwustu tysięcy żołnierzy Kuomintangu, podległych kilku różnym dowództwom. Czang Kaj-szek był skłócony z wieloma ze swoich generałów, wydawał i wycofywał rozkazy, a to wywoływało głęboką demoralizację. Różne rodzaje wojsk źle ze sobą współpracowały i nie darzyły się zaufaniem. Wielu strategów, łącznie* z najpoważniejszymi amerykańskimi doradcami Czang Kaj-sze-ka, uważało, że w ogóle nie powinien starać się utrzymać Mandżurii. Ale do wycofania się, „dobrowolnego" lub nie, morzem czy lądem, niezbędne było utrzymanie Jinzhou. Miasto leżało tylko tysiąc sześćset kilometrów na północ od Wielkiego Muru, dość blisko właściwych Chin, gdzie sytuacja Kuomintangu ciągle wydawała się zupełnie dobra i można było się umocnić od stron* 124 rza - Huludao leżało zaledwie czterdzieści osiem kilometrów ? południe i było połączone z resztą kraju względnie bezpiecznymi liniami kolejowymi. Wiosną 1948 roku Kuomintang rozpoczął wokół Jinzhou budowę nowych umocnień obronnych - były to cementowe bloki, uiete w stalowe ramy. Sądzono, że komuniści nie mają czołgów, dysponują słabą artylerią i brak im doświadczenia w zdobywaniu fortyfikowanych pozycji strategicznych. Plan zakładał otoczenie miasta pierścieniem twierdz, z których każda mogłaby się bronić sama, nawet w wypadku otoczenia. Twierdze te miały być połączone okopami o głębokości i szerokości prawie dwóch metrów i dodatkowo osłaniane zasiekami z drutu kolczastego. Kiedy generał Wei Lihuang, najwyższy dowódca w Mandżurii, przyjechał na inspekcję, uznał, że system umocnień jest bez zarzutu. Ale ich budowa nigdy nie została ukończona. Po części zawiniło złe planowanie, po części brak materiałów, a najbardziej korupcja. Człowiek nadzorujący prace konstrukcyjne sprzedawał materiały budowlane na czarnym rynku; robotnikom płaca nie starczała nawet najedzenie. We wrześniu, gdy komuniści zaczęli atakować miasto, tylko jedna trzecia fortyfikacji została ukończona, w tym wiele małych, niepołączonych ze sobą cementowych fortów. Inne części umocnień pospiesznie sklecono z gliny pochodzącej z murów miasta. Dla komunistów było sprawą wielkiej wagi zdobyć informacje na temat systemu obronnego i rozmieszczenia oddziałów Kuomintangu. Zgromadzili olbrzymie siły - około ćwierć miliona ludzi - gotowych do rozstrzygającej bitwy. Głównodowodzący komunistycznej armii, Zhu De, telegrafował do dowódcy w Mandżurii, Lin Biao: „Zdobądź Jinzhou... i panujemy nad sytuacją w całych Chinach". Grupę Yuwu poproszono przed ostatecznym atakiem o aktualne informacje. Pilnie potrzebował ludzi do wykonania tego zadania i kiedy mama się zgłosiła, on, i jego przełożeni podziękowali losowi. Komuniści wysłali do miasta na rozpoznanie kilku swoich oficerów w przebraniu, ale mężczyzna, który kręciłby się sam na przedmieściach, z pewnością zwróciłby na siebie uwagę. Para zakochanych na pewno byłaby mniej podejrzana. Obyczaje wprowadzone przez Kuomintang sprawiały, że młoda kobieta i młody me.żczyzna mogli się już pokazywać publicznie razem. Oficer Dył mężczyzną, a mama idealnie nadawała się na jego „dziewczynę". 125 Yuwu powiedział jej, żeby była w pewnym miejscu w ozna. czonym czasie. Miała się ubierać w jasnoniebieską suknię i wpią^ we włosy czerwony kwiat z jedwabiu. Komunistyczny oficer powinien mieć ze sobą kuomintangowską gazetę, „Dzienni-Centralny", złożoną w trójkąt, i miał potwierdzić swoją toż. samość, wycierając pot trzy razy z lewej strony twarzy i trzy razy z prawej. W umówionym dniu mama weszła do małej świątyni poza obrębem starego północnego muru, ale w granicach obwodu obronnego miasta. Mężczyzna z gazetą złożoną w trójkąt zbliżył się i dał oczekiwane znaki. Mama trzy razy pogłaskała jego prawy policzek prawą ręką, a on trzy razy pogłaskał jej lewy policzek lewą ręką. Potem mama wzięła go pod rękę i wyszli. Mama tak naprawdę do końca nie wiedziała, co jej towarzysz robi - i nie pytała o to. Przeważnie szli w milczeniu, rozmawiali tylko wtedy, kiedy kogoś mijali. Misja potoczyła się bez niespodzianek. Potem było ich więcej, wokół przedmieść i torów kolejowych stanowiących ważną arterię komunikacyjną. Ale jedną sprawą było uzyskanie informacji, a inną wyprawienie ich z miasta. Pod koniec lipca wszystkie punkty kontrolne były zamknięte i każdy, kto chciał je przekroczyć, był dokładnie przeszukiwany. Yuwu zasięgnął porady mamy. Już wiedział, że można ufać jej odwadze i możliwościom. Pojazdy wyższych rangą oficerów mogły wjeżdżać i wyjeżdżać bez rewizji, i mama pomyślała o kontakcie, którego mogłaby użyć. Jedna z jej koleżanek studentek była wnuczką dowódcy armii, generała Ji, a jej: brat, w randze pułkownika, służył w brygadzie dziadka. Ji byli rodziną o liczących się wpływach. Zajmowali w Jinzhou całą ulicę, nazywaną „ulicą Ji", na której mieli ogrodzoną posiadłość z rozległym, dobrze utrzymanym ogrodem. Mama często spacerowała po tym ogrodzie z przyjaciółką. Była również zaprzyjaźniona z jej bratem, Huige. Był to przystojny młody człowiek w wieku dwudziestu kilku lat i miał uniwersytecki dyplom inżyniera. W przeciwieństwie do wielu młodych ludzi z zamożnych, wpływowych rodzin, ni| był jednak dandysem. Mama go lubiła - i on lubił mamę. Zaczął przychodzić do domu Xia z wizytami i zabierał mamę na towarzyskie herbatki. Babcia bardzo go lubiła; był świetnie wychowany i uważała, że jest znakomitym kandydatem na zięcia. 126 Wkrótce Huige zaczął zapraszać samą mamę. Z początku towarzyszyła im jego siostra, pełniąc rolę ich przyzwoitki, ale araZ zniknęła z jakimiś niezgrabnymi przeprosinami. Zachwalała mamie swojego brata i dodała, że jest faworytem dziadka. Musiała także bratu opowiadać o mamie, bo mama wkrótce zauważyła, źe Huige wiele o niej wie, łącznie z faktem, że była aresztowana za radykalną działalność. Okazało się, że mają ze sobą wiele wspólnego. Jeśli chodzi o Kuomintang, to Huige był bardzo szczery. Kiedyś szarpnął na sobie mundur i oświadczył, wzdychając, że ma nadzieję, iż wojna szybko się skończy i będzie jnógł wrócić do inżynierii. Powiedział, że dni Kuomintangu są policzone, i mama odniosła wtedy wrażenie, że odsłania swoje najprawdziwsze myśli. Nie miała wątpliwości, że Huige szczerze ją lubi, ale była ciekawa, czy za jego działaniami kryje się także polityczna motywacja. Wnioskowała z jego zachowania, że chce przez nią przekazać komunistom wiadomość: „Nie lubię Kuomintangu i jestem gotów wam pomóc". Stali się milczącymi wspólnikami. Kiedyś mama zasugerowała, że mógłby poddać się komunistom wraz ze swoimi jednostkami (co zdarzało się dość powszechnie), na co odrzekł, że jest oficerem sztabowym i nie dowodzi żadnymi jednostkami. Spytała więc, czy nie mógłby zasugerować tego swojemu dziadkowi, ale odpowiedział smutno, że starszy pan chybaby go zastrzelił za coś takiego. Mama poinformowała o sytuacji Yuwu, a on powiedział, żeby podtrzymywała tę znajomość. Niedługo potem Yuwu polecił jej, by zaproponowała Huige przejażdżkę za miasto jego jeepem. Jeździli na takie wycieczki trzy czy cztery razy i kiedy dojeżdżali do prymitywnej glinianej toalety, za każdym razem mówiła, że musi tam pójść. Do dziury w ścianie toalety wkładała wiadomość, a Huige czekał w jeepie. Nigdy o nic nie pytał. W rozmowach coraz częściej wyrażał niepokój o swoją rodzinę i o samego siebie. Aluzyjnie napomknął, że komuniści mogą go skazać: „Boję się, że niedługo sam będę biedną duszą, błąkającą się za zachodnią bramą". (Uważano, że umarli trafiają do Zachodniego Nieba, bo jest to miejsce wiecznego spokoju. Również miejsca egzekucji w Jinzhou, jak 1 w innych miastach Chin, leżały za zachodnią bramą). Kiedy to mówił, patrzył mamie pytająco w oczy, jakby oczekiwał zaprzeczenia. 127 Mama była pewna, że z powodu jego przysług komuniści gfl oszczędzą, powiedziała więc bez cienia wątpliwości: „Nic ??§[ tak!" - czy może: „Tobie to się na pewno nie przydarzy!". Położenie Kuomintangu pogarszało się przez całe późne lato-i to nie tylko z powodu działań wojennych. Szalała korupcja. Inflacja wzrosła do niewyobrażalnych rozmiarów; pod koniec 1947 roku wynosiła sto tysięcy procent, a w końcu 1948 roku na obszarach kontrolowanych przez Kuomintang wynosiła prawie trzy miliony procent. Cena sorgo, jedynego dostępnego ziarna wzrosła w Jinzhou siedemdziesięciokrotnie w ciągu jednej nocy. Sytuacja ludności cywilnej z każdym dniem stawała się coraz bardziej rozpaczliwa, jednocześnie coraz więcej żywności szło na potrzeby wojska - a dowódcy sprzedawali ją na czarnym rynku. Najwyższe dowództwo Kuomintangu było podzielone, jeśli chodzi o strategię. Czang Kaj-szek zalecił opuszczenie Mukdenu, największego miasta w Mandżurii, i skoncentrowanie wysiłków na utrzymaniu Jinzhou, ale nie był w stanie zmusić swoich najwyższych generałów do przyjęcia jakiegokolwiek spójnego planu. Wyglądało na to, że pokłada nadzieje jedynie w interwencji amerykańskiej na większą skalę. Jego sztab był nastrojony defetystycznie. We wrześniu Kuomintang miał tylko trzy mocne punkty w Mandżurii: Mukden, Changchun (była stolica Manzhuguo, Xinjing) i Jinzhou - oraz czterysta pięćdziesiąt kilometrów linii kolejowych łączących te miasta. Komuniści okrążali je w tym samym czasie i Kuomintang nie wiedział, gdzie nastąpi główny atak. Okazało się, że miało to być Jinzhou, najbardziej wysunięte na południe i będące centrum strategicznym, bo jeśli ono padnie, to pozostałe dwa miasta zostaną odcięte od dostaw. Komuniści mogli niezauważenie przemieszczać ogromne liczby ludzi, podczas gdy Kuomintang był uzależniony od linii kolejowych (? mniejszym stopniu od transportu lotniczego), a kolej była przedmiotem bezustannych ataków. Atak na Jinzhou rozpoczął się dwunastego września 1948 roku. Amerykański dyplomata, John F. Melby, lecąc do Mukdenu,» zapisał pod datą dwudziestego trzeciego września: „Wzdłuż północnego korytarza do Mandżurii artyleria komunistów systematycznie obraca w ruinę lotniska w Chinchow (Jinzhou)'- 128 MastępneS° d1"3' dwudziestego czwartego września, komuniści bliżyli się jeszcze bardziej. Dobę później Czang Kaj-szek roz-, aj aenerałowi Wei Lihuangowi wyjechać z Mukdenu z pięt-astoma dywizjami i ruszyć miastu na odsiecz. Jednak generał vyej wahał się i dwudziestego szóstego września komuniści praktycznie odcięli Jinzhou. pierwszego października okrążenie wokół Jinzhou zamknęło sie Tego dnia padł też Yixian, rodzinne miasto mojej babki, leżące czterdzieści kilometrów na północ. Czang Kaj-szek poleciał do Mukdenu, żeby osobiście objąć dowództwo. Rozkazał siedmiu dodatkowym dywizjom, by włączyły się do bitwy o Jinzhou, ale nie był w stanie spowodować, żeby generał Wei ruszył się z Mukdenu przed dziewiątym października. Jednak i wtedy dywizji było razem jedenaście, nie piętnaście. Szóstego października Czang Kaj-szek poleciał do Huludao i rozkazał tamtejszym jednostkom ruszać na odsiecz Jinzhou. Niektóre ruszyły, lecz w niepełnym składzie, i wkrótce zostały odcięte i rozbite. Komuniści byli gotowi przejść od szturmu na Jinzhou do oblężenia. Yuwu poprosił mamę, żeby podjęła się niebezpiecznej misji: przemycenia detonatorów do jednego ze składów amunicji - właśnie tego, który służył dywizji Huige. Skład znajdował się na dużym dziedzińcu. Jego ściany były od góry pokryte drutem kolczastym, podobno pod wysokim napięciem. Każdy, kto tam wchodził albo wychodził, był przeszukiwany. Żołnierze, którzy mieszkali w tym kompleksie, większość czasu spędzali na graniu w gry hazardowe i piciu. Czasami sprowadzano prostytutki i oficerowie urządzali tańce w zaimprowizowanym klubie. Mama powiedziała Huige, że chciałaby tam pójść i popatrzeć na tańce. Zgodził się, nie zadając żadnego pytania. Następnego dnia mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziała, wręczył jej detonatory. Włożyła je do torby i pojechała do składu z Huige. Nie rewidowano ich. Kiedy weszli do środka, poprosiła go, żeby ją oprowadził. Torbę, zgodnie z instrukcją, zostawiła w samochodzie. Działacze podziemia mieli się zająć detonatorami, kiedy ona i jej partner oddalą się od samochodu. W środku mama umyślnie się nie spieszyła, żeby dać tamtym Wle.cej czasu. Huige był uszczęśliwiony, że może oddać jej Przysługę. nocy miastem wstrząsnęła gigantyczna eksplozja. Detona-cJe szły łańcuchem, pociski i dynamit rozświetlały niebo jak P°dczas pokazu fajerwerków. Ulica, na której był magazyn, 129 Mama była pewna, że z powodu jego przysług komuniści ? oszczędzą, powiedziała więc bez cienia wątpliwości: „Nie ???? tak!" - czy może: „Tobie to się na pewno nie przydarzy!". Położenie Kuomintangu pogarszało się przez cale późne lato -i to nie tylko z powodu działań wojennych. Szalała korupcja Inflacja wzrosła do niewyobrażalnych rozmiarów; pod koniec 1947 roku wynosiła sto tysięcy procent, a w końcu 1948 roku na obszarach kontrolowanych przez Kuomintang wynosiła prawie trzy miliony procent. Cena sorgo, jedynego dostępnego ziarna wzrosła w Jinzhou siedemdziesięciokrotnie w ciągu jednej nocy. Sytuacja ludności cywilnej z każdym dniem stawała się coraz bardziej rozpaczliwa, jednocześnie coraz więcej żywności szło na potrzeby wojska - a dowódcy sprzedawali ją na czarnym rynku. Najwyższe dowództwo Kuomintangu było podzielone, jeśli' chodzi o strategię. Czang Kaj-szek zalecił opuszczenie Mukdenu, największego miasta w Mandżurii, i skoncentrowanie wysiłków na utrzymaniu Jinzhou, ale nie był w stanie zmusić swoich najwyższych generałów do przyjęcia jakiegokolwiek spójnego planu. Wyglądało na to, że pokłada nadzieje jedynie w interwencji amerykańskiej na większą skalę. Jego sztab był nastrojony defetystycznie. We wrześniu Kuomintang miał tylko trzy mocne punkty w Mandżurii: Mukden, Changchun (była stolica Manzhuguo, Xinjing) i Jinzhou - oraz czterysta pięćdziesiąt kilometrów linii kolejowych łączących te miasta. Komuniści okrążali je w tym samym czasie i Kuomintang nie wiedział, gdzie nastąpi główny atak. Okazało się, że miało to być Jinzhou, najbardziej wysunięte! na południe i będące centrum strategicznym, bo jeśli ono padnie, to pozostałe dwa miasta zostaną odcięte od dostaw. Komuniści mogli niezauważenie przemieszczać ogromne liczby ludzi, podczas gdy Kuomintang był uzależniony od linii kolejowych (w mniejszym stopniu od transportu lotniczego), a kolej była przedmiotem bezustannych ataków. Atak na Jinzhou rozpoczął się dwunastego września 194S roku. Amerykański dyplomata, John F. Melby, lecąc do Mukdenu* zapisał pod datą dwudziestego trzeciego września: „Wzdłuż północnego korytarza do Mandżurii artyleria komunistów sys^ tematycznie obraca w ruinę lotniska w Chinchow (Jinzhou)'- 128 tepnego dnia, dwudziestego czwartego września, komuniści hTżvli sięjeszcze bardziej. Dobę później Czang Kaj-szek roz-\ generałowi Wei Lihuangowi wyjechać z Mukdenu z pięt- 3 toma dywizjami i ruszyć miastu na odsiecz. Jednak generał ^ • wahał się i dwudziestego szóstego września komuniści aktycznie odcięli Jinzhou. Pierwszego października okrążenie wokół Jinzhou zamknęło ¦ jeg0 dnia padł też Yixian, rodzinne miasto mojej babki, leżące czterdzieści kilometrów na północ. Czang Kaj-szek poleciał do Mukdenu, żeby osobiście objąć dowództwo. Rozkazał siedmiu dodatkowym dywizjom, by włączyły się do bitwy o Jinzhou, ale nie był w stanie spowodować, żeby generał Wei ruszył się z Mukdenu przed dziewiątym października. Jednak i wtedy dywizji było razem jedenaście, nie piętnaście. Szóstego października Czang Kaj-szek poleciał do Huludao i rozkazał tamtejszym jednostkom ruszać na odsiecz Jinzhou. Niektóre ruszyły, lecz w niepełnym składzie, i wkrótce zostały odcięte i rozbite. Komuniści byli gotowi przejść od szturmu na Jinzhou do oblężenia. Yuwu poprosił mamę, żeby podjęła się niebezpiecznej misji: przemycenia detonatorów do jednego ze składów amunicji - właśnie tego, który służył dywizji Huige. Skład znajdował się na dużym dziedzińcu. Jego ściany były od góry pokryte drutem kolczastym, podobno pod wysokim napięciem. Każdy, kto tam wchodził albo wychodził, był przeszukiwany. Żołnierze, którzy mieszkali w tym kompleksie, większość czasu spędzali na graniu w gry hazardowe i piciu. Czasami sprowadzano prostytutki i oficerowie urządzali tańce w zaimprowizowanym klubie. Mama powiedziała Huige, że chciałaby tam pójść i popatrzeć na tańce. Zgodził się, nie zadając żadnego pytania. Następnego dnia mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziała, wręczył jej detonatory. Włożyła je do torby i pojechała do składu z Huige. Nie rewidowano ich. Kiedy weszli do środka, poprosiła go, żeby ją oprowadził. Torbę, zgodnie z instrukcją, zostawiła w samochodzie. Działacze podziemia mieli się zająć detonatorami, kiedy ona i jej partner oddalą się od samochodu. W środku mama umyślnie się nie spieszyła, żeby dać tamtym więcej czasu. Huige był uszczęśliwiony, że może oddać jej Przysługę. Tej nocy miastem wstrząsnęła gigantyczna eksplozja. Detonacje szły łańcuchem, pociski i dynamit rozświetlały niebo jak Podczas pokazu fajerwerków. Ulica, na której był magazyn, 129 stanęła w płomieniach. W promieniu pięćdziesięciu metróJ z okien powypadały szyby. Następnego dnia Huige zaprosił manJ do posiadłości rodu Ji. Oczy miał puste, twarz nieogolona Najwyraźniej nie zmrużył oka. Powitał ją z nieco większynJ dystansem niż zazwyczaj. Po chwili ciężkiego milczenia zapytał, czy słyszała wiado-mości. Wyraz jej twarzy musiał potwierdzić jego najgorsze oba. wy - to on sam przysłużył się w ten sposób swojej własnej dywizji. Powiedział mamie, że ma być dochodzenie. „Ciekaw jestem - westchnął - czy ta eksplozja urwie mi głowę, czy możJ przyniesie nagrodę?". Mamie było go żal i powiedziała uspokajającym tonem: „Ponad wszelką wątpliwość jesteś poza podej. rżeniami. Na pewno będziesz nagrodzony". Huige wstał i zasahi-tował regulaminowo. „Dziękuję za obietnicę" - powiedział. Od tej chwili artyleria komunistyczna zaczęła ostrzał miasta. Mama, usłyszawszy gwizd przelatujących obok pocisków, pc^ czątkowo była trochę przestraszona. Ale potem, kiedy ostrzał nasilił się, przywykła do niego. Brzmiało to jak nieustanny grzmot. Jakiś rodzaj fatalistycznej obojętności ogarnął większość ludzi. Oblężenie złamało także sztywny mandżurski rytuał doktora Xia; po raz pierwszy wszyscy domownicy jadali razem, kobiety i mężczyźni, służący i ich państwo. Poprzednio jadali co najmniej w ośmiu grupach i każda inny rodzaj pożywienia. Pewnego razu, gdy siedzieli przy stole, przygotowując się do obiadu, przez okno wleciał pocisk, przeleciał nad kangiem, na którym bawił się synek Yulina, i z łoskotem zatrzymał się pod stołem. Na szczęście, jak wiele innych pocisków, i ten był niewypałem. Kiedy zaczęło się oblężenie, nie można już było dostać jedzenia, nawet na czarnym rynku. Za milion kuomintangowskich dolarów z trudem udałoby się kupić funt sorgo. Jak wiele rodzin, które było na to stać, babcia zrobiła zapasy sorgo i soi, a mąż je} siostry, „Lojalny" ??i'?, użył swoich koneksji, żeby zdobyó jeszcze coś ekstra. Podczas oblężenia osioł należący do rodzinj został zabity odłamkiem szrapnela, więc go zjedli. Ósmego października komuniści sprowadzili prawie ćwierć miliona ludzi na pozycje szturmowe. Ostrzał stał się jeszcze gęstszy. Był także bardzo celny. Naczelny dowódca wojska Kuomintangu generał Fan Hanjie powiedział, że pociski chyba za nim chodziły, gdziekolwiek się ruszył. Unieruchomiono wielj stanowisk artyleryjskich, a fortece niedokończonego system" 130 hronnego znajdowały się pod ciągłym ogniem. Podobnie tory lejowe i drogi. Kable telefoniczne zostały przecięte i wyłączono prąd. Trzynastego października padła zewnętrzna obrona miasta. Ponad sto tysięcy żołnierzy Kuomintangu na łeb, na szyję wycofywało się do centrum miasta. Tej nocy grupa kilkunastu brud- vch niechlujnych i rozczochranych żołnierzy zaczęła dobijać ie do domu Xia. Zażądali jedzenia; od dwóch dni nie mieli nic w ustach. Doktor Xia przywitał ich uprzejmie, a żona Yulina natychmiast wstawiła wielki garnek z makaronem z sorgo. Kiedy się ugotował, postawiła garnek na kuchennym stole i ruszyła do pokoju obok, żeby poprosić żołnierzy. Gdy się odwróciła, w garnku wylądował pocisk - i eksplodował, rozbryzgując makaron po całej kuchni. Zona Yulina zanurkowała pod wąski stół stojący przed kangiem. Jakiś żołnierz ją wyprzedził, ale złapała go za nogę i odepchnęła. Babcia była przerażona. „A co by było -zasyczała, gdy żołnierze nie słyszeli - gdyby pociągnął za cyngiel karabinu?". Do samego końca oblężenia ostrzał był zdumiewająco celny: zostało trafionych tylko kilka zwykłych domów. Ludzie cierpieli bardziej z powodu pożarów, wybuchających od pocisków, brakowało wody, żeby je gasić. Niebo zasłaniał gęsty, ciemny dym i niewiele było widać, nawet w świetle dnia. Panował ogłuszający ryk artylerii. Ze wszystkich stron dochodziły jęki ludzi, ale nigdy nie było wiadomo skąd ani co się stało. Czternastego października zaczęła się ostateczna ofensywa. Dziewięćset dział artyleryjskich bez przerwy ostrzeliwało miasto. Większość członków rodziny schowała się w prowizorycznych schronach, które wcześniej wykopali, ale doktor Xia nie chciał wyjść z domu. Spokojnie siedział na kangu, przy oknie, w rogu swojego pokoju, i modlił się do Buddy. W pewnym momencie do pokoju wbiegło czternaście kotów. Zachwycony tym doktor powiedział: „Miejsce, w którym koty szukają schronienia, jest szczęśliwe". Ani jeden pocisk nie wpadł do jego pokoju i koty przeżyły. Jedyną poza doktorem osobą która nie chciała zejść do schronu, była prababcia - skuliła się pod dębowym stołem stojącym obok kangu w jej pokoju. Kiedy bitwa ucichła, koce i kołdry, którymi przykryty był stół, były podziurawione jak sita. Podczas jednego z obstrzałów mały synek Yulina, będąc wtedy w schronie, chciał siusiu. Jego matka wzięła go na dwór, a kilka sekund później ściana, pod którą przedtem siedziała, zawaliła 131 się. Mama i babcia musiały ukryć się w domu. Mama skuliła ?? koło kangu w kuchni, ale wkrótce szrapnel uderzył w jej ceglaria ścianę i cały dom zaczął się trząść. Wybiegła do ogrodu na tyłach domu. Niebo było czarne od dymu. Pociski gwizdały w powietrzu i wszędzie tryskały odbite rykoszetem odłamki Huk był taki, jakby szalała silna burza, przez którą przebijały sje jęki i krzyki. Nad ranem następnego dnia do domu wpadła grupa żołnierzy Kuomintangu, wlokąc za sobą około dwudziestu przerażonych cywilów różnej płci i wieku - byli to mieszkańcy sąsiednich domów. Żołnierze zachowywali się bez mała histerycznie. Przy. szli ze stanowiska artyleryjskiego w świątyni, po drugiej stronie ulicy, które właśnie zostało ostrzelane z dokładnością co do centymetra. Wrzeszczeli na cywilów, że widocznie wydali to stanowisko, i chcieli się dowiedzieć, kto dawał znaki. Kiedy nikt nie odpowiadał, złapali mamę, popchnęli pod ścianę i na nią padło oskarżenie o nadawanie sygnałów. Przerażona babcia w pośpiechu wydobyła jakieś złote drobiazgi i zaczęła wtykać je żołnierzom do rąk. I ona, i doktor Xia padli przed nimi na kolana i błagali, żeby puścili mamę. Żona Yulina opowiadała, że nigdy przedtem nie widziała doktora tak bardzo przestraszonego. Mówił do żołnierzy: „To moja dziewczynka. Proszę, wierzcie mi, ona tego nie zrobiła...". Żołnierze wzięli złoto i puścili mamę, ale poprowadzili wszystkich pod bagnetami do dwóch pokoi i tam ich zamknęli - żeby już więcej nie dawali znaków, jak powiedzieli. W pokoju było ciemno choć oko wykol, i wszyscy się bali. Ale wkrótce ostrzał zelżał. Hałas na zewnątrz miał już inny charakter. Świst pocisków mieszał się z wybuchami ręcznych granatów i szczękiem bagnetów. Jacyś ludzie krzyczeli: „Odłóżcie broń, a oszczędzimy wasze życie!" - a potem rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask gniewu i bólu. Strzały i krzyki zbliżyły się do domu i słychać było buty stukające o kocie łby-ulicą uciekali żołnierze' Kuomintangu. W końcu hałas nieco ucichł i rodzina Xia usłyszała stukanie do bocznej bramy domu. Doktor Xia ostrożnie zbliżył się do drzwi i uchylił je - żołnierze Kuomintangu już odeszli. Potem podszedł do bocznych drzwi i spytał: „Kto tam?". Jakiś glos odpowiedział: „Jesteśmy armią ludu. Przyszliśmy was oswobo- 132 •a" Doktor Xia otworzył i weszło szybko kilku ludzi w wor- watych mundurach. W ciemności mama zauważyła, że na I 'wym rękawie każdy ma zawiązany biały płócienny ręcznik, jak ? epaskę, i że trzymają broń w pogotowiu, z bagnetami. „Nie hóicie się - powiedzieli. - Nie zrobimy wam nic złego. Jesteśmy waszą armią, armią ludu". Oświadczyli, że chcą przeszukać dom, hodzi im o żołnierzy Kuomintangu. Nie była to prośba, ale było to powiedziane grzecznie. Nie przewrócili domu do góry nogami, nie poprosili o jedzenie i niczego nie ukradli. Po przeszukaniu odeszli, kierując do wszystkich uprzejme pożegnanie. Dopiero wtedy do rodziny dotarło, że komuniści zdobyli miasto. Mama nie posiadała się z radości. Tym razem w ogóle jej nie przeszkadzały ich podarte, zakurzone mundury. Ludzie, którzy schronili się w domu Xia, bali się wracać, żeby zobaczyć, czy ich domy nie są uszkodzone lub obrabowane. Rzeczywiście jeden z domów został zrównany z ziemią, a ciężarna kobieta, która w nim została, zginęła. Wkrótce po odejściu sąsiadów znów zapukano do bocznej bramy. Mama otworzyła i zobaczyła kilku żołnierzy kuomintan-gowskich. Byli w żałosnym stanie, w ich oczach tlił się strach. Złożyli koutou babci i doktorowi i błagali o cywilną odzież. Gdy dano im jakieś stare ubrania, pospiesznie wciągnęli je na mundury i poszli. O brzasku żona Yulina otworzyła frontową bramę. Obok leżało kilka trupów. Krzyknęła z przerażenia i wbiegła z powrotem do domu. Mama usłyszała jej krzyk i wyszła zobaczyć, o co chodzi. Wzdłuż całej ulicy leżały ciała, wiele było bez głów, bez rąk lub nóg; z niektórych wylewały się wnętrzności, inne wyglądały jak krwawa bryła. Kawały ciała, ręce i nogi zwisały ze słupów telegraficznych. Rynsztoki wypełniała krwawa woda, ludzkie ciała i gruz. Bitwa o Jinzhou była bardzo zacięta. Ostatni atak trwał trzydzieści jeden godzin i pod wieloma względami był momentem zwrotnym w wojnie domowej. Zabito dwadzieścia tysięcy żołnierzy Kuomintangu, a osiemdziesiąt wzięto do niewoli. Pojmano także nie mniej niż osiemnastu generałów, wśród nich naczelnego wodza sił Kuomintangu w Jinzhou, generała Fan Hanjie, który próbował uciec przebrany za cywila. Kiedy jeńców wojennych prowadzono ulicami do tymczasowych obozów, mama zobaczyła swoją przyjaciółkę wraz z mężem, oficerem Kuomintangu -oboje szli owinięci kocami z powodu porannego chłodu. 133 Komuniści nie zabijali nikogo, kto złożył broń, i dobrzj traktowali jeńców. To przeciągało na ich stronę szeregowych żołnierzy, którzy często pochodzili z biednych wiejskich rodzin] Nie założyli też obozów jenieckich. Zatrzymali tylko oficerów średniej i wyższej rangi. Resztę jeńców natychmiast wypuścili; Organizowali dla żołnierzy spotkania „gorzkich żalów", na których zachęcali ich, żeby opowiedzieli o swoim ciężkim życij bezrolnych wieśniaków. Rewolucja, mówili, jest po to, żeby dać ludziom ziemię. Żołnierze mogli wybierać: albo jadą do domów i wtedy dostawali pieniądze na podróż, albo zostają z komunistami, pomagają im zwyciężyć Kuomintang i sami w ten sposób przyczynią się do tego, żeby nikt nigdy nie odebrał im ziemii Większość z własnej woli przyłączała się do armii komunistycznej. Niektórzy z powodu toczącej się wojny nie mogli dostać się do swoich domów. Z pradawnej chińskiej wiedzy o prowadzeniu wojen Mao nauczył się, że najskuteczniejszym sposobem podboju jest podbój ludzkich serc i umysłów. Taktyka ta okazała się bardzo skuteczna. Po bitwie o Jinzhou coraz więcej żołnierzy! Kuomintangu po prostu pozwalało się brać do niewoli. Podczas wojny domowej ponad milion siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy Kuomintangu poddało się i przeszło na stronę komunistów. W ostatnim roku tej wojny straty poniesione przez Kuomintang w bitwach wyniosły mniej niż dwadzieścia procent wszystkich strat. Jeden z najwyższych dowódców wzięty do niewoli miał córkę, która była w zaawansowanej ciąży. Spytał komunistycznegrt dowódcę, czy może z nią zostać w Jinzhou. Ten odpowiedział, że" nie byłoby to stosowne, żeby ojciec pomagał córce przy porodzie, i że przyśle „towarzyszkę" do pomocy. Kuomintangowski dowódca pomyślał, że komunista mówi mu to tylko po to, żeby pojechał tam, gdzie mu każą. Ale później dowiedział się, że jego córka była bardzo dobrze traktowana, a owa „towarzyszka", jak si| okazało, była żoną dowódcy komunistów, tego, który obiecał pomoc. Postawa komunistów wobec jeńców była wynikienl mieszaniny politycznej kalkulacji i humanitarnego podejścia dflj ludzi - i stanowiła jeden z podstawowych czynników ich zwycięż twa. Celem było nie tylko zmiażdżenie wrogiej armii, ale d<Ą prowadzenie do jej moralnej dezintegracji. Kuomintang został pobity w równym stopniu ogniem z dział, jak i własną demoralizacją. Po bitwie pierwszą sprawą było doprowadzenie miasta do porządku, do czego komunistyczni żołnierze natychmiast siC 134 abrali- Mieszkańcy miasta chętnie im pomagali, chcąc jak aiszybciej uprzątnąć zwłoki i rumowiska. Przez całe dni długie konwoje wozów załadowanych ciałami zabitych i szeregi ludzi wynoszących w koszach na plecach gruz ciągnęły za miasto. Kiedy można się już było poruszać po mieście, mama dowiedziała sie że wielu jej znajomych nie żyje - niektórzy zginęli bezpośrednio od pocisków, inni przywaleni ruinami domów. Następnego dnia po zdobyciu miasta komuniści wywiesili ogłoszenia, prosząc mieszkańców, żeby jak najszybciej powracali do normalnego życia. Doktor Xia powiesił ładnie udekorowaną tabliczkę na znak, że jego apteka jest już otwarta - władze komunistyczne podkreślały potem, że był pierwszym lekarzem, który tak zrobił. Większość sklepów otwarto dwudziestego października, chociaż nie do końca jeszcze wtedy uprzątnięto ulice z ciał zabitych. Dwa dni później otworzono szkoły i normalnie zaczęły pracować urzędy. Najbardziej pilnym problemem była żywność. Nowy rząd zachęcał wieśniaków, żeby przyjeżdżali do miasta i sprzedawali swoje artykuły. W mieście podniesiono ceny o tysiąc procent w stosunku do tych, jakie obowiązywały poza miastem. Ceny sorgo gwałtownie spadły- z miliona kuomintangowskich dolarów za funt do dwóch tysięcy dwustu. Wkrótce zwykły robotnik mógł kupić cztery funty sorgo za dniówkę. Strach przed głodem zelżał. Komuniści wprowadzili ulgowe ceny na ziarno, sól i węgiel dla najuboższych. Na coś takiego Kuomintang nigdy się nie zdobył i ludzie byli pod ogromnym wrażeniem. Komuniści zdobywali serca mieszkańców miasta także tym, że żołnierze byli bardzo zdyscyplinowani. Nie rabowali i nie gwałcili, a wielu zadawało sobie trud, demonstrując wzorowe zachowanie. Był to ostry kontrast w stosunku do zachowań oddziałów Kuomintangu. Mieszkańcy pozostawali jednak w stanie skrajnego napięcia -zagrażały im amerykańskie samoloty, przelatujące nad miastem. Dwudziestego trzeciego października spore siły Kuomintangu próbowały bezskutecznie odbić Jinzhou, biorąc je w kleszcze od strony Huludao i północnego wschodu. Ale olbrzymie armie zgromadzone wokół Mukdenu i Changchun szybko zostały pobite 1 Poddały się. Drugiego listopada cała Mandżuria była już w rękach komunistów. Bardzo szybko i sprawnie zaprowadzili porządek. Gospodarka znowu ruszyła. Trzeciego grudnia otworzono banki, a następnego 135 dnia wznowiono dostawy energii elektrycznej. Dwudziestego dziewiątego wyszło zarządzenie o nowym systemie administracji osiedlowej. Zamiast komitetów sąsiedzkich miały powstać komitety mieszkańców, które stały się potem podstawowym narzę. dziem komunistycznego systemu administracji i kontroli. Na. stępnego dnia pojawiła się bieżąca woda, a trzydziestego pierw-szego grudnia ruszyła kolej. Komunistom udało się nawet położyć kres inflacji - dawali korzystne warunki wymiany, wycofując bezwartościowe pienią. dze Kuomintangu i wprowadzając nowe: „Wielki Mur". Od czasu gdy weszli do miasta, mama z utęsknieniem czekała, kiedy znów będzie mogła oddać się pracy dla rewolucji. Po kilku dniach niecierpliwego oczekiwania została zawiadomiona przez reprezentanta partii, że ma wyznaczone spotkanie z człowiekiem, który sprawuje pieczę nad młodzieżą w Jinzhou, towarzyszem Wang Yu. 6 „Rozmowy o miłości" — rewolucyjne małżeństwo (1948-1949) Pewnego poranka łagodnego, jesiennego dnia, najlepszej pory roku w Jinzhou, mama wybrała się na spotkanie z towarzyszem Wang. Skończyły się letnie upały, powietrze zrobiło się chłodniejsze, ale na tyle ciepłe, że można było nosić letnie ubrania. Nie dokuczał wiatr i kurz, plagi, które nawiedzały miasto przez większą część roku. Mama włożyła tradycyjną w kroju, jasnoniebieską suknię z jedwabną szarfą tego samego koloru. Włosy miała krótko obcięte, zgodnie z rewolucyjną modą. Kiedy weszła na dziedziniec nowej kwatery głównej zarządu prowincji, ujrzała mężczyznę stojącego pod drzewem, odwróconego do niej plecami i myjącego zęby na skraju klombu. Poczekała, aż skończy, a kiedy podniósł głowę, zobaczyła, że ma jakieś dwadzieścia sześć, dwadzieścia osiem lat, ciemną cerę i duże, zamyślone oczy. Spostrzegła, że workowaty mundur kryje szczupłe ciało, i pomyślała, że chyba jest od niej niższy. Miał w sobie coś marzycielskiego. „Towarzyszu Wang, jestem Xia Dehong ze związku studentów - powiedziała. - Przyszłam złożyć raport o naszej pracy". „Wang" był to wojenny pseudonim tego mężczyzny, który miał zostać moim ojcem. Przybył do Jinzhou wraz z siłami komunistów kilka dni wcześniej. Od końca 1945 roku dowodził Partyzantką na tym obszarze. Teraz sprawował funkcję szefa sekretariatu partii, był członkiem Komitetu Partii zarządzającego inzhou i wkrótce miał tam zostać szefem Wydziału Spraw społecznych, który obejmował takie dziedziny, jak edukacja, 137 akcja przeciw analfabetyzmowi, zdrowie, prasa, rozrywka, spogB wychowanie młodzieży i sondowanie opinii społecznej. Był0 ?! więc ważne stanowisko. Urodził się w 1921 roku w Yibinie, w południowo-zachodniej prowincji Syczuan, prawie dwa tysiące kilometrów od Jinzhou Yibin, który liczył trzydzieści tysięcy mieszkańców, leży w miej! scu, gdzie rzeka Min łączy się z rzeką Złotego Piasku i obie wpadają do Jangcy, największej rzeki Chin. Okolice Yibinu to jeden z najbardziej żyznych terenów Syczuanu, znane jako „Niebiański Spichlerz". Ciepły wilgotny klimat sprawia, że jest to idealne miejsce dla plantacji herbaty. Spora część czarnej herbaty pitej dzisiaj w Anglii pochodzi właśnie stąd. Ojciec był siódmym z dziewięciorga dzieci. Jego ojciec pracował jako pomocnik w fabryce włókienniczej od dwunastego roku życia, a jako dorosły człowiek postanowił wraz z bratem, pracującym w tej samej fabryce, otworzyć własny interes. W ciągu kilku lat ich zakład rozkwitł i mogli sobie pozwolić na kupno obszernego domu. Właściciel fabryki, w której pracowali, ich dawny szef, zazdrościł im sukcesu i założył przeciwko nim sprawę. Oskarżył ich o to, że ukradli mu pieniądze na rozruch własnego zakładu, Sprawa ciągnęła się siedem lat i bracia byli zmuszeni wydać wszystkie swoje zasoby, próbując się oczyścić z zarzutu. Każdy pracownik sądu chciał wycisnąć z nich pieniądze, zachłanność urzędników nie miała granic. Dziadek został wtrącony do więzienia. Żeby mógł wyjść, ich dawny szef musiałby wycofać oskarżenie. Brat dziadka uskładał tysiąc sztuk srebra i zapłacił mu. To ich jednak zrujnowało i brat dziadka zmarł wkrótce w wieku trzydziestu czterech lat, z wyczerpania i strapień. Dziadek znalazł się w sytuacji głowy dwóch rodzin, miał na utrzymaniu piętnaście osób. Znowu uruchomił swój interes i pod koniec lat dwudziestych wiodło mu się już całkiem nieźle. Ala był to okres ciężkich walk między generałami, a wszyscy oni nakładali na ludność wysokie podatki. To właśnie, wraz ze skutkami Wielkiego Kryzysu spowodowało, że było prawie niepodobieństwem prowadzić wtedy fabrykę tekstylną. W 193! roku mój dziadek zmarł z przepracowania i napięć w wiela czterdziestu pięciu lat. Fabrykę sprzedano, żeby spłacić długi, a rodzina rozproszyła się. Niektórzy mężczyźni zostali żołnie rzami, choć uważano to za ostateczność, jako że trwały walH i łatwo było stracić życie. Bracia i kuzyni poznajdowali sobtó 138 ' 'ne prace, a dziewczęta starały się powychodzić jak najlepiej ?° mąż. Piętnastoletnia kuzynka mojego ojca, do której był bardzo 7Vwiązany, wyszła za mąż za nałogowego palacza opium, Pr rgZego od niej o kilkadziesiąt lat. Kiedy przybyła po nią ślubna 1 ktyka i zabrano ją z domu, ojciec biegł za nią, nie wiedząc, czy kiedykolwiek w życiu jeszcze ją zobaczy. Ojciec uwielbiał książki i zaczął czytać klasykę w wieku trzech lat co było zupełnie wyjątkowe. Gdy dziadek umarł, musiał rzucić szkołę. Miał dopiero trzynaście lat i bardzo nie chciał rozstawać się z nauką. Musiał jednak znaleźć pracę, więc w 1935 roku opuścił Yibin i popłynął Jangcy do Chongąingu, który był dużo większym miastem. Dwanaście godzin dziennie pracował jako pomocnik w składzie artykułów spożywczych. Do jego obowiązków należało także dźwiganie olbrzymiej fajki wodnej szefa, kiedy ten spoczywał w bambusowym fotelu, niesionym na ramionach dwóch mężczyzn. Chodziło tyłko o to, by szef mógł się chełpić, że stać go na specjalnego służącego do dźwigania fajki, którą przecież mógł bez trudu postawić obok swojego krzesła. Ojciec nie otrzymywał pensji, tylko dwa bardzo skąpe posiłki dziennie. Kolacji nie dostawał i każdego dnia kładł się spać ze skurczami pustego żołądka - miał wtedy obsesję na punkcie jedzenia. Jego starsza siostra także przebywała w Chongqingu. Wyszła za mąż za nauczyciela, a kiedy owdowiała, z jej rodziną zamieszkała ich matka. Pewnego dnia ojciec był tak głodny, że wszedł do ich kuchni i zjadł zimnego słodkiego ziemniaka. Kiedy siostra to zauważyła, wrzasnęła na niego: „I tak jest mi ciężko utrzymywać matkę. Nie mogę jeszcze do tego karmić brata!". Ojciec poczuł się tak głęboko zraniony, że wybiegł z domu i nigdy tam nie wrócił. Poprosił szefa, żeby mu dawał także kolację. Szef nie tylko odmówił, ale jeszcze zaczął nim pomiatać. Rozgniewany ojciec powrócił do Yibinu i pracował kolejno w różnych magazynach spożywczych. Nie tylko sam cierpiał, ale i wszędzie dookoła widział cierpienie. Każdego dnia, kiedy szedł do pracy, mijał starca sprzedającego zawijane bułeczki. Starzec ledwo powłóczył nogami, szedł powoli, zgięty we dwoje. Był niewidomy. Żeby Przyciągnąć uwagę przechodniów, śpiewał jakąś rozdzierającą serce piosenkę. Ilekroć ojciec słyszał tę piosenkę, powtarzał sobie, że społeczeństwo musi się zmienić. Zaczął się zastanawiać nad jakimś wyjściem. Na zawsze 139 zapamiętał okoliczności'w jakich po raz pierwszy usłyszał sło\y<| „komunizm" _ by{0 to w 1928 roku, miał wtedy siedem 1?? Gdy bawił sią fcoło dorrtu, spory tłum zebrał się przy pobliskim] skrzyżowaniu dróg. Przecisnął się do przodu i zobaczył młodego^ człowieka siedzącego po turecku na ziemi. Ręce miał związanej z tyłu, a nad nirA stał potężny mężczyzna z ogromnym mieczem. Młodemu człowiekowi, choć to dziwne, pozwolono przez jakiś czas mówić o jego ideałach i o czymś, co się nazywało kornu-nizm, a potem kat opuścił miecz na jego kark. Ojciec krzyknął i zamknął oczy. Był wstrząśnięty do głębi, ale spokój i odwaga młodego mężczyzny w obliczu śmierci zrobiły na nim ogromne' wrażenie. W drugiej połowie lat trzydziestych w najbardziej peryferyjnych zaułkach Yibinu komuniści rozpoczęli tworzenie dużej siatki podziemnej. Najważniejszym punktem programu partyjnego był opór wobec Japończyków. Natomiast taktyka Czang Kaj-szeka polegała na tym, że nie reagował ani na zajęcie Mandżurii, ani na coraz głębsze wkraczanie Japończyków do Chin właściwych -skupił się tylko na próbach unicestwienia komunistów. Ale oni zaczęli głosić hasło: „Chińczycy nie zwalczają się nawzajem" -i wywarli na Czang Kaj-szeka presję, żeby jednak zajął się walką z Japonią. W grudniu 1936 roku Czang został porwany przez dwóch swoich generałów, z których jednym był Młody Marszałek, Zhang Xueliang z Mandżurii. Komuniści pomogli mu sil uwolnić, zażądali jednak w zamian obietnicy utworzenia wspólnego frontu przeciwko Japończykom. Czang Kaj-szek musiał się zgodzić, choć zrobił to bez zapału, ponieważ wiedział, że układ ten pozwoli komunistom przetrwać i wzmocnić swoje siły. „Japończycy to choroba skóry - powiedział - a komuniści to choroba serca". Chociaż komuniści i kuomintangowcy mieli być terał sprzymierzeńcami, na większości terenów komuniści nadal prowadzili własną pracę konspiracyjną. W lipcu 1937 roku Japończycy rozpoczęli inwazję na Chiny. Ojciec, jak wielu innych, był oburzony i zrozpaczony tym, co działo się z jego krajem. Mniej więcej w tym czasie zaczai pracować w księgarni sprzedającej lewicowe publikacje. Zatrudniony był tam jako nocny stróż, więc korzystał z tego i czytaj jedną książkę za drugą. Swoje dochody uzupełniał, pracując jako „objaśniacz" ? wieczornych seansach w kinie. Wyświetlano wtedy wiele amerykańskich niemych filmów. Ojciec stał obok ekranu i komentował. 140 się dzieje, ponieważ filmy były bez głosu lektora i bez hińskich napisów. Przyłączył się także do antyjapońskiego zespołu teatralnego, a ponieważ był szczupłym młodym mężczyzną o delikatnej budowie ciała, grywał role kobiece. Ojciec uwielbiał ten zespół teatralny. To właśnie przez przyjaciół których tutaj poznał, pierwszy raz nawiązał kontakt z komunistycznym podziemiem. Stanowisko komunistów wobec inwazji japońskiej i ich idee sprawiedliwego społeczeństwa rozpaliły jego wyobraźnię. W 1938 roku, kiedy miał siedemnaście lat przystąpił do partii. W tym czasie Kuomintang w Syczuanie W bardzo czujny wobec działalności komunistów. Nanjing, stolica prowincji, został zdobyty przez Japończyków w grudniu 1937 roku, wobec tego Czang Kaj-szek przeniósł swój rząd do Chongąingu. Zintensyfikowało to policyjne akcje w Syczuanie i zespół teatralny rozwiązano z nakazu policji. Niektórzy przyjaciele ojca zostali aresztowani, inni uciekli. Ojciec był zły i przygnębiony, że nie może się przysłużyć swojemu krajowi. Kilka lat wcześniej siły komunistów przeszły przez najbardziej odległe części prowincji Syczuan podczas swojego Wielkiego Marszu (9600 km), który ostatecznie zawiódł ich do małego miasta Yan'an na północnym zachodzie. Przyjaciele z zespołu teatralnego bardzo dużo mówili o Yan'anie jako o miejscu, gdzie panuje duch koleżeństwa, nie ma korupcji i praca daje efekty -były to marzenia mojego ojca. Na początku 1940 roku sam podjął swój wielki marsz do Yan'anu. Najpierw dostał się do Chongąingu, gdzie jeden z jego szwagrów, oficer w wojsku Czang Kaj-szeka, wystawił mu list polecający, dzięki któremu przeszedł przez strefy zajęte przez Kuomintang i przedostał się przez blokadę wokół Yan'anu. Podróż ta zajęła mu prawie cztery miesiące. Przybył na miejsce w kwietniu 1940 roku. Yan'an leży na Wyżynie Lessowej, w odległym i urodzajnym zakątku północno-zachodnich Chin. Znaczna część miasta, nad którym dominują dziewięciokondygnacyjne pagody, składa się z rzędów grot wydrążonych w żółtym lessowym zboczu. Ojciec zamieszkał w takiej grocie na prawie czteiy lata. Mao Tse-tung 'jego mocno uszczuplone siły przybywały tu w różnych momentach pomiędzy 1935 a 1936 rokiem jako do stacji końcowej Ulugiego Marszu i w konsekwencji miasto zostało stolicą ich republiki. Dookoła rozciągały się tereny wroga i największym atutem Yan'anu było to, że leżał tak daleko, iż trudno go było ^atakować. 141 Po krótkim okresie spędzonym w szkole partyjnej ojciec złoży} podanie o przyjęcie do najbardziej prestiżowej instytucji nauko, wej -Akademii Marksistowsko-Leninowskiej. Egzamin wstępny był raczej trudny, ale ojciec zajął pierwsze miejsce - efekt czytania po nocach na poddaszu księgarni w Yibinic. Inni kandydaci byli zdumieni. Większość z nich pochodziła z dużych miast, takich jak Szanghaj, i patrzyła na ojca z góry: był dla nich prostaczkiem. Został najmłodszym pracownikiem naukowym Akademii. Ojciec pokochał Yan'an. Znalazł tu ludzi pełnych entuzjazmu, optymizmu i wiedzących, czego chcą. Przywódcy partyjni żyli skromnie, jak wszyscy inni - i to też stało w ostrym kontraście ze sposobem życia oficerów i urzędników Kuomintangu. Yan'an nie był demokratycznie zarządzany, ale w porównaniu z miejscem, z którego ojciec przybył, był to raj uczciwości i równości. W 1942 roku Mao rozpoczął kampanię „Wprowadzania korekt" i poprosił o krytyczną ocenę działalności w Yan'anie. Grupa młodych pracowników naukowych, kierowana przez Wang Shi-weia, w skład której wchodził ojciec, wywiesiła plakaty, na których krytykowali swoich przywódców, domagali się większej swobody i szerszego prawa do wyrażania własnych poglądów. Akcja ta spowodowała burzę i Mao osobiście przybył, by przeczytać te plakaty. Nie podobało mu się to, co zobaczył, i przesterował kampanię w stronę polowania na czarownice. Wang Shiwei został oskarżony o to, że jest trockistą i szpiegiem. O ojcu, jako o najmłodszym członku Akademii, Ai Siqi, główny przedstawiciel marksizmu w Chinach, powiedział, że „popełnił bardzo naiwny błąd". Poprzednio Ai Siqi często chwalił mojego ojca za „błyskotliwy i ostry intelekt". Ojciec i jego przyjaciele stali się obiektem bezlitosnej krytyki i zostali zobowiązani do samokrytyki, którą prowadzili na bardzo gorących zebraniach przez długie miesiące. Powiedziano im, że spowodowali chaos w Yan'anie, że osłabili jedność i dyscyplinę partyjną, co może przynieść szkodę wielkiej sprawie wyzwolenia Chin spod okupacji japońskiej, a także uwolnienia kraju od nędzy i niesprawiedliwości. Przywódcy partyjni po stokroć wpajali im przekonanie o konieczności absolutnego podporządkowania się partii dla dobra sprawy. Akademia została zamknięta, a ojciec zaczął uczyć starożytnej historii Chin. Wykładał ją wieśniakom, półanalfabetom świeżo mianowanym urzędnikom partyjnym, w Centralnej Szkole Par- 142 jnej. Ale próba, którą przeszedł, zmieniła go w nawróconego «zesznika. Jak wielu innych młodych ludzi, zainwestował \ ???'?? swoje życie, nadzieję i wiarę i teraz nie poddał się Ltwo zniechęceniu. Uważał, że został surowo potraktowany -le że było to sprawiedliwe i dało mu możliwość oczyszczenia duszy dla dobra misji zbawienia Chin. Wierzył, że jedyny sposób, w jaki można dokonać tej misji, to dyscyplina, może nawet drastyczna, bo wymagająca ofiary osobistej i absolutnego podporządkowania się. Niemniej zdarzały mu się też niewymagąjące takich poświęceń zajęcia. Obchodził okolice miasta, zbierając poezję ludową, i uczył się elegancko i z wdziękiem tańczyć w zachodnim stylu -było to bardzo popularne w Yan'anie i wielu przywódców partyjnych, wliczając w to Czou En-laja, chętnie się temu oddawało. U podnóża suchych, pokrytych pyłem wzgórz płynęła meandrami ciemnożółta, mulista rzeka Yan, jeden z dopływów majestatycznej Żółtej Rzeki - i tutaj mój ojciec często przychodził pływać. Uwielbiał płynąć na plecach, patrząc do góry na sylwetkę pagody. Życie w Yan'anie było surowe, ale i wesołe. W 1942 roku Czang Kaj-szek zacisnął blokadę wokół Yan'anu. Dostawy żywności, ubrań i innych niezbędnych rzeczy drastycznie zmalały. Mao wezwał wszystkich, żeby wzięli się za motyki i kołowrotki i sami zaczęli wytwarzać podstawowe artykuły. Ojciec świetnie prządł. Został w Yan'anie przez cały okres wojny. Pomimo blokady komuniści utrwalili kontrolę nad wielkimi obszarami, zwłaszcza w północnych Chinach, za liniami Japończyków. Mao dobrze planował: komuniści zdobyli przestrzeń, która dawała im swobodę ruchu i oddechu. Pod koniec wojny w taki czy inny sposób sprawowali kontrolę nad obszarem zamieszkanym przez dziewięćdziesiąt pięć milionów ludzi, dwadzieścia procent populacji, na dziewięciu „podstawowych obszarach". Co nie mniej ważne, zdobyli także doświadczenie w zarządzaniu i prowadzeniu gospodarki w ciężkich warunkach. To ich stawiało na dobrych pozycjach - ich możliwości organizacyjne i system kontroli zawsze były doskonałe. Dziewiątego sierpnia 1945 roku oddziały radzieckie weszły °° północno-wschodnich Chin. Dwa dni później chińscy komuniści zaoferowali im współpracę militarną przeciwko Japonii, ale Propozycji nie przyjęto: Stalin wspierał wtedy Czang Kaj-szeka. ego samego dnia komuniści wyprawili oddziały i politycznych 143 doradców do Mandżurii - wszyscy zdawali sobie sprawę, że ten obszar ma podstawowe znaczenie. Miesiąc po kapitulacji Japończyków ojcu wraz z małą grupą ludzi kazano opuścić Yan'an i przenieść się do miejscowości Chaoyang w południowo-zachodniej Mandżurii, około tysiąc dwieście kilometrów na wschód, niedaleko granicy z Mongolią Wewnętrzną. W listopadzie, po czteromiesięcznej wędrówce, ojciec i jeg0 grupa doszli do Chaoyangu. Przeważnie były tu gole wzgórza okolica podobnie uboga jak w Yan'anie. Obszar ten jeszcze trzy miesiące temu był częścią państwa Manzhuguo. Małe grono lokalnych komunistów proklamowało tu swój rząd. To samo zrobiło kuomintangowskie podziemie. Komunistyczny oddział wyprawi! się na trzysta siedemdziesiąt pięć kilometrów od Jinzhou, aresztował kuomintangowskiego gubernatora i wykonał na nim egzekucję „za spiskowanie w celu obalenia komunistycznego rządu". Grupa mojego ojca z pełnomocnictwami z Yan'anu przejęła obowiązki i w ciągu miesiąca w całym okręgu Chaoyang zaczęła funkcjonować administracja. Miasto miało sto tysięcy mieszkańców. Ojciec otrzymał stanowisko zastępcy naczelnika. Jednym z pierwszych ruchów nowej władzy było rozlepienie wielkich plakatów, na których nowy rząd ogłosił zasady swojej polityki: amnestia dla wszystkich więźniów; zamknięcie lombardów -rzeczy należy zwrócić darmo ich właścicielom; domy publiczne zostaną zamknięte, a prostytutki będą otrzymywały przez sześć miesięcy pensję wypłacaną im przez właścicieli; wszystkie składy zboża mają być otwarte, a potrzebujący dostaną ziarno za darmo; wszelkie dobra należące do Japończyków i kolaborantów zostają skonfiskowane; chiński przemysł i handel będą chronione. I Polityka ta spotkała się z ogromnym aplauzem. Komuniści działali na rzecz biednych, którzy stanowili przeważającą część populacji. Chaoyang nigdy nie widział nawet umiarkowanie przyzwoitych władz; najpierw został splądrowany przez armie kolejnych wodzów, a potem przez ponad dziesięć lat był okupowany i wykrwawiany przez Japończyków. Kilka tygodni po tym jak ojciec rozpoczął nową pracę, Mao wydał swoim siłom rozkaz wycofania się z „łatwych do zaatakowania miast" i okolic głównych arterii komunikacyjnych z ??? wrotem na wieś - „należy opuścić główne drogi i zająć teren pi obu ich stronach", a także „okrążyć miasta od strony wsil Jednostka ojca wycofała się z Chaoyangu w góry. Były to okolice 144 wje pozbawione roślinności, nie rosło tam nic poza dziką P „ 0d czasu do czasu trafiała się leszczyna i dzikie owoce. W nocy temperatura spadała do minus trzydziestu sześciu stopni Telsiusza i szalały lodowate zawieruchy. Każdy, kogo noc za- koczyła poza schronieniem, zamarzał. Praktycznie nie było też nic do jedzenia. Skończyły się uniesienia po kapitulacji Japończyków i radość z powodu własnej ekspansji na szerokich traktach północnego wschodu - i wydawało się, że zwycięstwo komunistów obróci się wniwecz w ciągu kilku tygodni. Kiedy ojciec ; ;ego ludzie ulokowali się w chatach biednych wieśniaków j w jaskiniach, nastroje mieli mroczne. Zarówno Kuomintang, jak i komuniści manewrowali tak, żeby zająć jak najlepsze pozycje, przygotowując się do wznowienia otwartej wojny domowej. Czang Kaj-szek przeniósł swoją stolicę z powrotem do Nankinu i przy pomocy Amerykanów przerzucił do północnych Chin wiele oddziałów, którym potajemnie wydano rozkaz, aby zajęły jak najszybciej strategiczne pozycje. Amerykanie przysłali swojego wybitnego generała, George'a Marshalla, żeby skłonił Czanga do sformowania rządu koalicyjnego z komunistami jako słabszym partnerem. Dziesiątego stycznia 1946 roku podpisano rozejm, który wchodził w życie trzynastego stycznia. Czternastego stycznia siły Kuomintangu weszły do Chaoyangu i natychmiast przystąpiły do tworzenia zbrojnych sił policyjnych i sieci wywiadu, uzbrojono także oddziały lokalnych posiadaczy ziemskich. W sumie udało im się zebrać ponad cztery tysiące ludzi do rozprawy z komunistami w tym regionie. W lutym mój ojciec i jego ludzie musieli uciekać, wycofując się coraz głębiej w mniej przyjazne okolice. Najczęściej ukrywali się wśród najuboższych wieśniaków. W kwietniu nie było już dokąd uciekać i musieli się rozdzielić na małe grupki. Partyzantka była jedynym sposobem na przetrwanie. W końcu ojciec zatrzymał się w miejscu, zwanym Wioską Sześciu Gospodarstw, na pagórkowatym terenie u źródeł rzeki Xiaoling, około stu kilometrów na zachód od Jinzhou. Partyzanci byli marnie uzbrojeni: musieli zdobywać broń od lokalnej policji albo „pożyczać" od oddziałów posiadaczy ziemskich. Innym źródłem byli eksczłonkowie policji i armii Man-ztluguo, z którymi jednak dochodziło do ostrej przeprawy, jako lQ mieli oni dobrą broń i doświadczenie wojskowe. W okolicy, gazie walczył ojciec, pierwszym posunięciem politycznym ko-munistów było obniżenie podatku dzierżawnego i odsetek od 145 długów, jakie wieśniacy spłacali właścicielom ziemskim. SkonJ fiskowali także właścicielom ziemskim ziarno oraz odzież i xo& dali ubogim. Na początku wszystko szło powoli, ale w lipcu, kiedy sorgn wyrosło w pełnej okazałości i mogli się w nim kryć, oddziały partyzanckie spotkały się w Wiosce Sześciu Gospodarstw p^ ogromnym drzewem, które rosło ponad świątynią. Ojciec otworzył spotkanie, nawiązując do utworu podobnego do dziejów Robin Hooda, do Opowieści znad brzegów rzek: „Oto jest nasz Pałac Sprawiedliwości. Jesteśmy tu po to, aby rozważyć, jak uchronić lud od zła i zaprowadzić sprawiedliwość w imieniu Niebios". Do tego momentu ludzie ojca, walcząc, posuwali się głównie w kierunku zachodnim - teren, który przejęli, oraz wioski były zamieszkane przez Mongołów. W listopadzie 1946 roku, kiedy ścisnęła zima, Kuomintang nasilił ataki. Pewnego dnia ojciec o mało nie został schwytany w zasadzkę. Po ostrej wymianie ognia udało mu się jednak wyrwać. Ubranie miał w strzępach, a penis dyndał mu na zewnątrz spodni, ku uciesze jego towarzyszy. Rzadko udawało im się przespać dwie noce z rzędu w tym samym miejscu, a często musieli je zmieniać po kilka razy w ciągu jednej nocy, więc nie rozbierali się do spania. Ich życie było nieprzerwanym łańcuchem zasadzek, okrążeń i przebijania się. W oddziale znajdowało się kilka kobiet i ojciec zdecydował się przenieść je wraz z rannymi i niezdolnymi do walki w bezpieczniejsze miejsce na południu, w pobliżu Wielkiego Muru. Oznaczało to długą i niebezpieczną podróż przez tereny zajęte przez Kuomintang. Każdy hałas mógłby się fatalnie skończyć, więc ojciec rozkazał, żeby kobiety zostawiły dzieci u wieśniaków. Jedna z nich nie była w stanie tego uczynić i w końcu ojciee powiedział jej, że ma do wyboru: albo zostawi dziecko u wiei niaków, albo czeka ją sąd wojenny. Wtedy je zostawiła. W ciągu następnych miesięcy oddział ojca przemieszczał się na wschód, w stronę Jinzhou i kluczowej linii kolejowej, prowadzącej z Mandżurii do Chin właściwych. Zanim przybyła regularna armia komunistyczna, przeważnie walczyli na wzgórzach. Kuomintang podjął szereg „kampanii unicestwienia" wobec nich, ale bez skutku. Akcje oddziału zaczęły wywierać wpływ rt sytuację, a ojciec, który miał wtedy dwadzieścia pięć lat, stal sH tak powszechnie znany, że wyznaczono cenę za jego głowę 146 f sze „Poszukiwany" z jego podobizną można było zobaczyć 7cdzie w okolicach Jinzhou. Mama widziała te plakaty i wiele * im słyszała od krewnych, związanych z siłami bezpieczeństwa Kuomintangu. Kiedy oddział ojca został zmuszony do wycofania się i powróciły jednostki Kuomintangu, znowu odebrano wieśniakom brania i żywność, którą komuniści skonfiskowali właścicielom ziemskim. W wielu przypadkach wieśniaków torturowano lub nawet zabijano, zwłaszcza tych, którzy nie mogli zwrócić żywności, gdyż ją zjedli. W Wiosce Sześciu Gospodarstw właściciel większości ziemi, niejaki Jin Tingąuan, pełniący funkcję szefa policji, brutalnie zgwałcił wiele miejscowych kobiet. Uciekł z Kuomintangiem, a oddział mojego ojca przewodniczył zgromadzeniu, które otworzyło jego dom i spichlerz. Kiedy Jin powrócił, kazał wieśniakom czołgać się przed sobą i zwrócić wszystko, co dostali od komunistów. Ci, którzy zjedli żywność, byli torturowani, a ich domy zniszczono. Pewnego mężczyznę, który nie chciał składać koutou ani oddać żywności, powoli spalono żywcem. Na wiosnę 1947 roku karta się odwróciła i w marcu oddział ojca mógł z powrotem zająć Chaoyang. Wkrótce cały obszar dookoła był już w ich rękach. Dla uczczenia tego zwycięstwa odbyła się zabawa z atrakcjami. Mój ojciec był świetny w układaniu zagadek - anagramów, których podstawą były nazwiska kolegów; podziwiano go za to bardzo. Komuniści przeprowadzili reformę rolną. Niedużej w sumie grupie właścicieli odebrali ziemię i podzielili ją równo pomiędzy wieśniaków. W Wiosce Sześciu Gospodarstw chłopi nie chcieli brać ziemi Jin Tingąuana, chociaż został właśnie aresztowany. Trzymano go pod strażą, jednak oni okazywali mu uniżony szacunek. Ojciec odwiedził wiele rodzin i stopniowo dowiedział się całej prawdy o tym, co się zdarzyło. Władze Chaoyangu skazały Jina na śmierć przez rozstrzelanie. Ale rodzina człowieka, który został spalony, z poparciem rodzin innych ofiar Jina, zażądała dla niego takiego samego rodzaju kary. Kiedy płomienie zaczęły ogarniać jego ciało, zacisnął zęby i nie wydał ani jednego Jeku do samego końca. Przedstawiciele władz komunistycznych, Przysłani, żeby wykonać egzekucję, nie powstrzymali wieśniaków. Chociaż komuniści z zasady byli przeciwni torturom, jednak Przełożeni polecili, żeby nie przeszkadzali, gdyby wieśniacy w Porywie gniewu chcieli dokonać zemsty. 147 Ludzie tacy jak Jin byli nie tylko bogatymi posiadaczami ziemskimi. Sprawowali także absolutną władzę nad życienJ mieszkańców swojej wsi i używali sobie na nich do woli. Nazyl wano ich eba (tyranami). Na niektórych obszarach zabijano także zwykłych posiadaczy ziemskich, których nazywano „kamieniami" - przeszkodami jj drodze rewolucji. Zalecenie wobec „kamieni" mówiło: „Jeśli wydaje się podejrzany, zabić". Ojciec uważał, że nie jest J słuszne, i mówił swoim podwładnym, a także na publicznych zebraniach, że tylko tych można skazywać na śmierć, którzy na pewno mają krew na rękach. W raportach do swoich przełożonych pisał, że partia nie powinna szafować ludzkim życiem i że łatwość wydawania wyroków śmierci może tylko przynieść szkodę sprawie rewolucji. Częściowo dzięki ludziom takim jak mój ojciec, którzy głośno o tym mówili, w lutym 1948 roku kierownictwo partyjne wydało pilną dyrektywę położenia kresu aktom przemocy i okrucieństwa. W tym czasie główne siły armii komunistycznej podchodziły coraz bliżej. Na początku 1948 roku partyzantka ojca połączyła się z regularną armią. Odpowiadał on teraz za system wywiadowczy, obejmujący obszar Jinzhou-Huludao. Jego zadaniem byłoj śledzenie, jak przemieszczają się kolumny wojsk Kuomintangu, i orientacja w sytuacji zaopatrzeniowej. Wiele informacji, jakie otrzymywał, pochodziło z wewnątrz Kuomintangu, od lud» takich jak Yuwu. To z tych raportów po raz pierwszy dowiedział się o mojej mamie. Ten drobny, o marzycielskim wyglądzie młody człowiek, którego mama zobaczyła, kiedy mył zęby w październikowy poranek, był znany wśród kolegów ze swoich wymagań i wy-bredności. Każdego dnia mył zęby, co było nowością dla pozostałych partyzantów. W przeciwieństwie do innych, którzy pci prostu smarkali na ziemię, używał chusteczki i prał ją, kiedyj tylko mógł. Nigdy nie moczył swojego ręcznika do twarzy v« wspólnych miskach, ponieważ panowały choroby oczu. Pozl tym był znany jako osoba uczona, miłośnik książek, i zawsze miał ze sobą tomik klasycznej poezji, nawet podczas walki. I Kiedy mama po raz pierwszy zobaczyła afisze z „Poszukiwanym" i pierwszy raz słyszała o nim od swoich krewnych, czułfl że w równym stopniu boją się go i podziwiają. Teraz nie był* 148 wiedziona tym, że ten legendarny partyzant nie ma w sobie nic fwojownika. Oiciec także słyszał o odwadze mamy i o tym, że ta siedem- toletnia dziewczyna wydaje rozkazy mężczyznom. Wspaniała na aIlcypowana kobieta, pomyślał, chociaż wyobrażał sobie, że u dzie miała w sobie coś ze smoka. Ku swojemu zachwytowi baczył, że jest śliczna i kobieca, a nawet nieco kokieteryjna. Porrnułowała zdania w sposób spokojny, łagodny i zarazem ekonujący, a także5 co w Chinach było rzadkością, bardzo nrecyzyjnie. Była to dla niego niezwykle ważna cecha, ponieważ nienawidził tradycyjnie przeładowanego ozdobnikami, nieodpowiedzialnego i mglistego sposobu wyrażania się. lvlama zauważyła, że Wang często się śmieje i ma lśniące, białe zęby - podczas gdy większość partyzantów miała ciemne i popsute. Była też zauroczona treścią rozmowy, uderzyło ją jego oczytanie i wiedza - to absolutnie nie był człowiek, który mógłby pomylić Flauberta z Maupassantem. Kiedy mama powiedziała, że przyszła złożyć raport na temat pracy w związku studentów, zapytał ją, jakie książki studenci czytają. Na to mama wręczyła mu listę i spytała, czy mógłby przyjść z wykładem na temat filozofii i historiozofii marksistowskiej. Zgodził się i spytał, ile osób z nią studiuje, a ona natychmiast podała dokładną liczbę. Zapytał, jak wiele z nich popiera komunistów - a ona znowu oszacowała to bardzo dokładnie. Kilka dni później rozpoczął się cykl wykładów. Wang przerabiał ze studentkami prace Mao i objaśniał im niektóre z jego podstawowych pojęć teoretycznych. Był świetnym wykładowcą, doskonale mówił i dziewczęta, łącznie z mamą, były nim oczarowane. Pewnego dnia powiedział studentkom, że partia organizuje wycieczkę do Harbina, tymczasowej stolicy komunistów w północnej Mandżurii. Harbin w dużej mierze został zbudowany przez Rosjan i miał opinię „Paryża Wschodu" - z powodu szerokich bulwarów, stylowych budynków, eleganckich sklepów i kawiarni w europejskim stylu. Wycieczka miała na celu zwiedzanie, ale jej prawdziwym powodem było to, że Kuomintang starał się ponownie odbić Jinzhou i władze partyjne chciały zabrać z miasta zarówno prokomunistycznych studentów i nauczycieli, jak zawodową elitę, np. lekarzy, na wypadek gdyby miasto znowu zostało zajęte. Mama i pewna liczba jej przyjaciół 149 byli na liście stu siedemdziesięciu osób wybranych do wywiezie nia z miasta. Pod koniec listopada, bardzo podekscytowana, wyjechała p0. ciągiem na północ. To właśnie w pokrytym śniegiem Harbinje z jego stylowymi, starymi budynkami, z atmosferą niespiesznej zadumy i poezji unoszącej się w powietrzu, rodzice zakochali się w sobie. Ojciec napisał tu dla mamy przepiękne wiersze. ?? tylko były utrzymane w eleganckim, klasycznym stylu, co wskazywało na godną uwagi znajomość rzeczy, ale jeszcze przy okazji mama odkryła, że ojciec jest znakomitym kaligrafem, co sprawiło że jej szacunek dla niego jeszcze bardziej wzrósł. W wigilię Nowego Roku zaprosił mamę i jej przyjaciółkę do swojej kwatery. Mieszkał w starym rosyjskim hotelu, wyjętym jakby wprost z bajki, z dachem w jasnym kolorze, ozdobną attyką i delikatnymi sztukateriami wokół okien werandy. Kiedy mama przyszła, zobaczyła stojącą na rokokowym stoliku butelką, na której obcym alfabetem było napisane: szampan. Ojciec nigdy przedtem nie pił szampana; czytał o nim tylko w książkach zagranicznych autorów. W tym czasie studentki, koleżanki mamy, już wiedziały, że tych dwoje jest zakochanych. Mama, będąc przewodniczącą studentek, często wychodziła zdać mojemu ojcu raport i nie uszło to niczyjej uwagi, że nie wracała do bardzo późnych godzin. Ojciec miał kilka innych adoratorek, łącznie z przyjaciółką mamy, która towarzyszyła jej tego wieczoru, ale przyjaciółka mogła się domyślić ze sposobu, w jaki patrzył na mamę, z jego docinków i z tego, że chwytał każdą okazję, żeby być fizycznie blisko niej, że Wang kocha mamę. Kiedy wychodziła z hotelu około północy, wiedziała, że mama zamierza jeszcze zostać. Ojciec znalazł potem liścik pod pustą butelką szampana: „Niestety! Nie mam już powodu, żeby dalej pić szampana! Mam nadzieję, że dla was ta butelka zawsze będzie pełna". Tego wieczoru ojciec zapytał mamę, czy jest zaangażowana w jakiś związek. Opowiedziała mu o swoich poprzednich chłopcach i oświadczyła, że jedynym, którego kochała przedtem, byi kuzyn Hu, ale został zgładzony przez Kuomintang. Potem, zgodi nie z nowym komunistycznym kodeksem obyczajowo-moralnyffl, który zalecał równość kobiety i mężczyzny w akcie radykalnego odcięcia się od tradycyjnej przeszłości - on jej opowiedział o swoich poprzednich związkach. Był zakochany w pewnej kobiecie w Yibinie, ale to się skończyło, kiedy wyjechał ze nie ??I0 ????? na świecie człowieka, j"óry nie czułby się przy niej bezpieczny i odprężony. Młodsze kobiety nie dorównywały babci, jeśli chodzi o energię i żywość usposobienia, ale były bezpośrednie, spokojne i miłe, co sprawiało, że mama czuła się z nimi jak u siebie w domu. Ciotka Junying robiła przepyszne ostro przyprawiane jedzenie syczuań-skie, zupełnie inne od łagodnego w smaku jedzenia północy. Potrawy nosiły egzotyczne nazwy, które mama uwielbiała: „Smok walczący z tygrysem", „Kurczak cesarskiej konkubiny", „Młode złote kogutki piejące do świtu". Mama często potem przychodziła do tego domu i jadała z rodziną, spoglądając na wiśniowe, migdałowe i brzoskwiniowe sady, które na wiosnę zmieniały się w morze białych i różowych kwiatów. Kobiety z rodziny Chang tworzyły przyjazną, otwartą i ciepłą atmosferę i czuła, że jest przez nie bardzo kochana. Mamie wkrótce wyznaczono pracę w Wydziale Spraw Publicznych w zarządzie Okręgu Yibin. Ale bardzo mało czasu spędzała w biurze. Wyżywienie ludności zyskało priorytet -gdyż było teraz największym problemem. Południowy zachód najdłużej znajdował się w rękach Kuomintangu i zostało tu pół miliona żołnierzy, gdy Czang Kaj-szek uciekł z Syczuanu na Tajwan w grudniu 1949 roku. Poza tym Syczuan był jedną z kilku prowincji, w których komuniści, zanim je zajęli, nie kontrolowali strefy pozamiejskiej. Jednostki Kuomintangu, rozproszone, ale nadal dobrze uzbrojone, kontrolowały większość południowych terenów, a gros zapasów żywności była w rękach prokuomintangowskich posiadaczy ziemskich. Zabezpieczenie dostaw żywności, wystarczających dla mieszkańców miast oraz żołnierzy - zarówno własnych sił, jak i żołnierzy Kuomintangu, którzy się poddali - stało się teraz pilną potrzebą komunistów. Z początku wysyłali ludzi, próbując kupić żywność. Wielu obszarników tradycyjnie już utrzymywało swoje prywatne odziały, które teraz połączyły się z siłami Kuomintangu. Na k"ka dni przed przybyciem mamy do Yibinu oddziały te roz- 181 poczęły powstanie, obejmujące południowy Syczuan. Okręgov groził głód. Komuniści zaczęli wysyłać po żywność grupy złożone z fW. cjonariuszy partyjnych eskortowanych przez uzbrojoną stra/ Prawie wszyscy zostali zmobilizowani. Biura opustoszały, z Ca w 1950 roku. Syczuan to punkt wypadowy do Tybetu, który Chińczycy Han uznawali za kraniec świata. Para ta popr0sjZ o zwolnienie z tamtych obowiązków i w zamian zostali przyśle do Yibinu. Mąż pani Zhang Xiting nazywał się Liu Jietjn Zmienił imię na Jieting („Przywiązany do Ting"), aby okazać jak bardzo podziwia swoją żonę. Wkrótce zaczęto ich nazywaj „dwoje Ting". Na wiosnę mama została awansowana na kierowniczkę ?^ Młodzieżowej - była to poważna pozycja jak na kobietę, która nie miała jeszcze dwudziestu lat. Odzyskała równowagę i sp0ro ze swojego dawnego wigoru. W takiej atmosferze w czerwcu 1951 roku zostałam poczęta. 953Ciedy człowiek zdobywa władzę_, nawet jego kury i psy rosną do samych niebios" — życie z człowiekiem nieprzekupnym (1951-1953) Mama należała teraz do komórki partyjnej, którą tworzyła ona, pani Ting i kobieta z podziemia w Yibinie. Mamie układało się z nimi bardzo dobrze. Ciągłe wtrącanie się w jej życie i nieustanne domaganie się samokrytyki ustało jak nożem uciął. Nowa komórka wkrótce głosowała za przyjęciem jej do partii i w lipcu została członkinią organizacji. Nowa szefowa, pani Ting, nie była pięknością, ale jej szczupła sylwetka, zmysłowe usta, piegowata twarz i cięty dowcip bardzo się mamie spodobały. W przeciwieństwie do pani Mi, nie tylko jej nie ograniczała, ale pozwalała na różne rzeczy, na które mama miała ochotę, jak na przykład czytanie powieści; przedtem czytanie książek innych niż marksistowskie mogło ściągnąć grad zarzutów, z zarzutem numer jeden - że jest się burżuazyjną intelektualistką. Pani Ting pozwalała też mamie samej chodzić do kina, co było ogromnym przywilejem; w tamtych czasach „ci, którzy byli z rewolucją", mogli oglądać tylko radzieckie filmy i chodzili do kina w zorganizowanych grupach, podczas gdy publiczne kina, które nadal miały prywatnych właścicieli, wyświetlały stare amerykańskie filmy, na przykład z Charlie Chaplinem. I poza tym - co miało dla mamy wielkie znaczenie - codziennie mogła się kąpać. Pewnego dnia mama i pani Ting poszły na bazar i kupiły prawie dwa metry różowego bawełnianego materiału w kwiatki, z Polski. Mama już przedtem widziała ten materiał, ale nie odważyła się go kupić, żeby nie być krytykowana za frywolność. niedługo po przybyciu do Yibinu zdjęła wojskowy mundur 197 i wróciła do „leninowskiego kompletu". Pod nim nosiła ?i?? z surowej bawełny bez kształtu i bez koloru. Nic było zasadv która by zmuszała do noszenia takiego ubrania, jednak każdy kto nie robił tego samego co wszyscy, podlegał krytyce. Mama' miała ogromną ochotę na jakiś kolorowy akcent. Ona i pani Tin„ w najwyższym podnieceniu popędziły z materiałem do domj! Changów, gdzie w jednej chwili zostały uszyte cztery bluzki, Po dwie dla każdej z nich. Następnego dnia włożyły je pod swoje leninowskie komplety. Mama wyłożyła na wierzch różowy ko}, nierzyk i cały dzień spędziła w nerwowym napięciu i podnieceniu Pani Ting poszła jeszcze dalej: nie tylko wyłożyła kołnierzyk ale jeszcze zawinęła rękawy kurtki i prezentowała różowe rękawy bluzki. Mamę wobec takiej prowokacji zdjęła pełna oszołomienia groza. Jak przewidywała, padło wiele spojrzeń pełnych dezaprobaty. Ale pani Ting zadarła brodę. „A kto by się tym przejmował?" - powiedziała mamie, która odczuła niezmierną ulgę. Mając przyzwolenie szefowej, mogła teraz ignorować krytykę, werbalną i niewerbalną. Jednym z powodów, dla których pani Ting nie bała się traktować wielu zasad nieco swobodniej, było to, że jej mąż, naprawdę ważny człowiek, nie był zbyt rygorystyczny w sprawowaniu władzy. Miał ostro zarysowany nos i podbródek, i lekki garb. Był w wieku mojego ojca i piastował funkcję szefa Wydziałowej Organizacji Partyjnej dla regionu Yibin, a jego wydział zajmował się awansami, degradacjami i karami oraz kartotekami członków partii. A ponadto, podobnie jak ojciec, był członkiem czteroosobowego komitetu zarządzającego regionem Yibin. W Lidze Młodzieży mama pracowała z ludźmi w swoim wieku. Byli lepiej wykształceni, swobodniejsi w obyciu niż pełne poczucia własnej wyższości straszne wieśniaczki, z którymi pracowała poprzednio. Jej nowi koledzy lubili tańczyć, urządzali wspólne pikniki, lubili prowadzić rozmowy o książkach i ideach. Miała odpowiedzialną pracę, a to znaczyło, że traktowano ją z większym szacunkiem, który wzrastał w miarę, jak ludzie spostrzegali, że jest zarówno zdolna, jak i dynamiczna. Nabierała większego zaufania do siebie i im mniej liczyła na ojca, tym mniej była nim rozczarowana. Poza tym pogodziła się już z jego postawą nie oczekiwała, że będzie dla niego najważniejsza. Inną zaletą awansu mamy było to, że teraz już mogła sprowadzić do Yibinu swoją matkę na stały pobyt. W końcu sierpnia 198 051 roku po długiej i wyczerpującej podróży przyjechała babcia ¦ H ktor Xia; system komunikacyjny działał już wtedy znowu ¦ la drogę odbyli rozkładowym pociągiem i łodzią. Jako członie* rodziny urzędników państwowych przydzielono im trzy- kojowy domek w pawilonie gościnnym. Dostawali darmowe Wydziały podstawowych dóbr, jak ryż i opał, które wydzielał Parządca pawilonu, wypłacano im także nieduże pensje na zakup nnych artykułów spożywczych. Moja siostra i jej mamka wprowadziły się do nich i mama cały swój wolny czas spędzała nimi, rozkoszując się wspaniałą kuchnią babci. Mama była zachwycona, że jest z nią jej matka - i doktor Xia, którego bardzo kochała. Była też zadowolona, że oboje są daleko od Jinzhou, jako że niedawno u progu Mandżurii wybuchła wojna koreańska. Pod koniec 1950 roku na brzegu rzeki Yalu, na granicy koreańsko-chińskiej stały amerykańskie oddziały, a amerykańskie samoloty bombardowały i ostrzeliwały miasta w Mandżurii. Mama bardzo chciała się dowiedzieć, co się stało z Huige, młodym pułkownikiem, który jej kiedyś pomagał. Była zrozpaczona, gdy się dowiedziała, że został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny przy zakolu rzeki, za zachodnią bramą Jinzhou. Jedną z najgorszych rzeczy, jaka się może zdarzyć człowiekowi, jest według Chińczyków brak odpowiedniego pogrzebu. Uważano, że tylko wtedy, kiedy ciało jest odpowiednio przykryte i złożone głęboko w ziemi, zmarły może uzyskać spokój. Miało to charakter religijny, ale też praktyczny: jeśli ciała nie pochowano, było rozszarpywane na sztuki przez dzikie psy i roz-dziobywane przez ptaki. W przeszłości ciała skazańców dla postrachu przez trzy dni leżały niepogrzebane, dopiero potem urządzano coś w rodzaju pochówku. Komuniści wydali rozporządzenie, że od razu po egzekucji krewni zabitych mają ich grzebać. Jeśliby tego nie zrobili, mieli to zrobić grabarze wynajęci przez państwo. Babcia sama poszła na miejsce egzekucji. Znalazła ciało Huige leżące na ziemi, poszarpane kulami, w szeregu innych zwłok, postał rozstrzelany wraz z piętnastoma innymi skazańcami. Ich krew zabarwiła śnieg na czerwono. Nikt z jego rodziny nie został w mieście i babcia wynajęła przedsiębiorcę, który wyprawił mu Porządny pogrzeb. Sama przyniosła długi pas czerwonego jedwabiu i owinęła nim ciało. Mama spytała, czy byli tam inni 199 znajomi. Tak, byli. Babcia spotkała na miejscu egzekucji znajom kobietę, która zabierała stamtąd ciała brata i męża. Obaj by? szefami okręgów podczas rządów Kuomintangu. Mama była przerażona, kiedy się dowiedziała, że babcia został zadenuncjowana - przez własną szwagierkę, żonę Yulina. ???. czuła się przez babcię traktowana jak ktoś gorszy - to 0na wykonywała w domu i przy domu wszystkie ciężkie prace a babcia prowadziła dom jako jego pani. Komuniści zachęcali wszystkich do opowiadania o „gnębieniu i eksploatacji", i w ten sposób żale żony Yulina zostały oprawione w polityczne ramki Kiedy babcia zabrała zwłoki Huige, żona Yulina oskarżyła ją, że okazuje sympatię kryminaliście. Sąsiedzi zebrali się, odbyli „spotkanie walki", aby „pomóc" babci „zrozumieć jej błędy", Musiała w tym uczestniczyć i uznała, że mądrzej będzie nic nie mówić i udawać, że potulnie przyjmuje krytykę. W środku jednak gotowała się z wściekłości na swoją szwagierkę i na komunistów. Ten epizod nie wpłynął dobrze na relacje pomiędzy babcią a ojcem. Gdy usłyszał, co zrobiła, rozzłościł się i powiedział, że więcej sympatii okazuje Kuomintangowi niż komunistom. Ale było jasne, że gryzie go zazdrość. Babcia, która ledwo się odzywała do ojca, uwielbiała Huige i uważała, że byłby doskonalą partią dla mojej mamy. Mama tkwiła pośrodku: między tymi dwojgiem - matką i mężem; pomiędzy osobistymi uczuciami - żalem z powodu śmierci Huige a swoimi politycznymi przekonaniami i zaangażowaniem w komunizm. Wykonanie wyroku na pułkowniku było elementem kampanii „dławienia kontrrewolucji". Jej celem było wyeliminowanie ewentualnych popleczników Kuomintangu, którzy mieli silę albo wpływy, a rozpoczęła się wraz z wybuchem wojny koreańskiej, w czerwcu 1950 roku. Kiedy oddziały amerykańskie podeszły tuż pod mandżurską granicę, Mao przestraszył się, że Stany Zjednoczone mogą zaatakować Chiny albo wesprzeć armię Czang Kaj-szeka, albo jedno i drugie. Posłał na tę wojnę ponad milion ludzi, którzy walczyli po stronie Korei Północnej przeciwko Amerykanom. Chociaż armia Czang Kaj-szeka nigdy nie opuściła Tajwanu, Stany Zjednoczone zorganizowały inwazję na południowo-za-chodnie Chiny z Birmy; były także robione wypady z okolic wybrzeży i w Chinach wylądowało wielu agentów. Zwiększy» się też liczba sabotaży. W kraju ciągle jeszcze było wiele od- 200 • jów Kuomintangu i bandytów, wybuchło również kilka po- tań Komuniści obawiali się, że zwolennicy Kuomintangu W aa zachwiać ich świeżo ustanowionym porządkiem, a jeśli rzang Kaj-szek zdecyduje się na próbę powrotu, spełni rolę •atej kolumny. Chcieli także pokazać ludziom, że mają zamiar P stać - a usuwanie przeciwników było jednym ze sposobów kazywania zdecydowania. Niemniej opinie co do tego, czy konieczne są skrajne działania, były podzielone. Nowy rząd zdecydował jednak, że tak. Jak ujął to jeden z wyższych funkcjonariuszy: „Jeśli my ich nie zabijemy, oni zabiją nas". Mamy te argumenty nie przekonywały, ale uznała, że nie ma sensu rozmawiać o tym z ojcem. Poza tym rzadko go widywała, ponieważ większość czasu spędzał poza miastem, bo tam go bardziej w tym czasie potrzebowano. A nawet jeśli był w mieście, też nie mieli dla siebie czasu. Funkcjonariusze partyjni pracowali od ósmej rano do jedenastej wieczorem, siedem dni w tygodniu, i albo jedno z nich, albo oboje wracali do domu tak późno, że ledwie starczało im sił, by zamienić kilka słów. Córeczka nie mieszkała z nimi, jadali w kantynach, nie prowadzili więc niczego takiego, co można by nazwać życiem rodzinnym. Gdy zakończono reformę rolną, ojciec znowu wyjechał, nadzorując budowę pierwszej drogi w tym regionie. Poprzednio jedynym połączeniem pomiędzy Yibinem a zewnętrznym światem była rzeka. Rząd zdecydował o podjęciu budowy drogi prowadzącej na południe, do prowincji Yunnan. W ciągu jednego roku, praktycznie bez maszyn, wybudowano sto dwadzieścia kilometrów drogi biegnącej przez teren pełen wzgórz, pocięty licznymi rzekami. Siłą roboczą byli wieśniacy, którzy pracowali za jedzenie. Podczas prac jeden z robotników uderzył w szkielet dinozaura i lekko go uszkodził. Ojciec złożył samokrytykę i zagwarantował ostrożne wydobycie szkieletu, a potem zawiezienie go statkiem do muzeum w Pekinie. Posiał także żołnierzy, aby pilnowali grobów pochodzących z około 200 roku n.e., z których wieśniacy brali cegły do naprawy swoich chlewów. Pewnego dnia osuwająca się skała zabiła dwóch robotników. Ojciec poszedł w nocy górską ścieżką na miejsce wypadku, "tedy po raz pierwszy w życiu okoliczni wieśniacy na własne oczy zobaczyli urzędnika państwowego tej rangi i byli bardzo Poruszeni, widząc, że przybył tam w trosce o ich dobro. Zawsze uważano, że urzędnicy państwowi ruszają się ze swoich wygod- 201 nych biur tylko wtedy, kiedy mogą napchać sobie kieszenie. ?? tej pory komuniści mieli u miejscowych wspaniałą opinią. | W tym czasie jednym z głównych zadań mamy było prowa. dzenie propagandy dla nowego rządu, głównie w fabrykach wśród robotników. Od początku 1951 roku odwiedzała fabryk' przemawiała, wysłuchiwała narzekań, pomagała rozwiązywJ różne problemy. W zakres jej obowiązków wchodziło wyjaśnianie młodym robotnikom, czym jest komunizm, i zachęcanie ich, aby wstępowali do Ligi Młodzieży i do partii. Przez dłuższy czas mieszkała w kilku fabrykach; jak mawiał ojciec, komuniści powinni „pracować i żyć jak robotnicy i wieśniacy", aby poznać ich potrzeby. Jedna z fabryk tuż za miastem wytwarzała kable. Warunki życia, podobnie jak w innych zakładach produkcyjnych, były przerażające. Kobiety spały w ogromnym baraku zbudowanym ze słomy i bambusa. Pożywienie było zbyt skromne w stosunku do potrzeb: mięso jadano dwa razy w miesiącu, chociaż praca była bardzo wyczerpująca. Wiele kobiet musiało stać w zimnej wodzie przez osiem godzin dziennie, myjąc porcelanowe izolatory. Z niedożywienia i braku higieny wśród robotnic panowała gruźlica. Miseczki i pałeczki do jedzenia zawsze były pomieszane i nigdy porządnie umyte. W marcu mama zaczęła wykasływać trochę krwi. Od razu się domyśliła, że ma gruźlicę, ale pracowała dalej, szczęśliwa, bo nikt nie wtrącał się w jej życie. Wierzyła w to, co robiła, a rezultaty pracy ją dopingowały: warunki w fabryce poprawiły się, młodzi robotnicy ją lubili i wielu zgłaszało chęć przyłączenia się do komunistów właśnie z powodu jej działalności. Najszcze-rzej wierzyła, że rewolucja potrzebuje jej oddania i poświęcenia, i pracowała dalej, całymi dniami, siedem dni w tygodniu. Kiedy przepracowała tak kilka miesięcy bez chwili przerwy, stało się jasne, że jest ciężko chora. W płucach powstały czteiy kawerny. W lecie mama była w ciąży - ze mną. Pewnego dnia, pod koniec listopada, zemdlała i upadła na podłogę w fabryce. Została szybko zawieziona do małego szpitala założonego przez misjonarzy. Doglądali jej chińscy katolicy. Był także jeden europejski ksiądz i kilka europejskich zakonnic. Pani Ting powiedziała babci, żeby przynosiła mamie jedzenie, i mama zjadała ogromne porcje - całego kurczaka, dziesięć jajek i czasami nawet pół kilo mięsa. W efekcie tego dożywiania przybrała na wadze około czternastu kilo, a ja osiągnęłam ogromne rozmiary- 202 W szpital mieli trochę amerykańskich leków przeciwgruź-. n W sprawę wkroczyła pani Ting i wszystkie zatrzymała ?\? mamy- Kiedy ojciec dowiedział się o tym, powiedział jej, by przynajmniej połowę oddała z powrotem, ale prychnęla Llko: „A jaki by to miało sens? Tyle, ile jest, też nie wystarczy Hia jednej osoby. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj doktora. Poza tym twoja żona pracuje pod moim kierownictwem i ja podejmuję decyzję co do niej". Mama była bezgranicznie wdzięczna za to, że stanęła po jej stronie przeciwko ojcu. On jednak nie naciskał. Niewątpliwie był rozdarty pomiędzy troską o zdrowie mamy a swoimi pryncypiami, zgodnie z którymi interes jego żony nie powinien być przedkładany nad interes innych, zwyczajnych ludzi. W końcu jednak część lekarstw została zwrócona. Kawerny w płucach mamy zaczęły się zasklepiać. Lekarz powiedział, że stało się to dzięki dziecku, ale mama uważała, że raczej pomogły jej amerykańskie lekarstwa, które dostała dzięki pani Ting. Pozostawała w szpitalu przez trzy miesiące, do lutego 1952 roku, gdy była już w ósmym miesiącu ciąży. Pewnego dnia niespodziewanie poproszono ją, żeby opuściła szpital „dla własnego dobra". Pewien urzędnik powiedział, że w rezydencji zagranicznego księdza w Pekinie znaleziono broń i teraz zaczęto podejrzewać wszystkich zagranicznych księży i zakonnice. Mama nie chciała opuszczać szpitala. Był otoczony prześlicznym ogrodem z liliami wodnymi, miała tu profesjonalną opiekę i czyste otoczenie, co w Chinach w tym czasie było bardzo rzadkie. Ale nie miała wyboru i musiała się przenieść do Szpitala Ludowego numer 1. Dyrektor tego szpitala nigdy przedtem nie przyjmował porodu. Dopóki jego jednostka nie zbuntowała się i nie przeszła na stronę komunistów, był lekarzem wojskowym Kuomintangu. Bał się, że jeśli mama umrze, on sam znajdzie się w poważnych opałach, po pierwsze z powodu swojej przeszłości, po drugie dlatego, że ojciec był tak wysoko postawioną osobą. Zasugerował więc ojcu, że mama powinna zostać przeniesiona do większego miasta, gdzie byłoby lepsze wyposażenie i specjaliści położnicy. Obawiał się, że kiedy się urodzę, nagła zmiana Ciśnienia może spowodować ponowne otworzenie się kawern 'nastąpi krwotok. Ale ojciec odmówił, powiedział, że jego żona Powinna być traktowana jak wszyscy inni i że komuniści przymgli walczyć z przywilejami. Kiedy mama to usłyszała, pomyślą z goryczą, że ojciec zawsze występuje przeciwko niej i że yba jest mu obojętne, czy ona żyje, czy nie. 203 Urodziłam się dwudziestego piątego marca 1952 roku. Z p0 wodu złożoności przypadku, z innego szpitala sprowadzono drugiego chirurga. Było też obecnych kilku innych lekarzy 0??? ludzie do obsługi aparatu tlenowego i zestawu do transfuzji krwj Tradycyjnie mężczyźni chińscy nie asystowali przy porodzie, ale dyrektor poprosił ojca, żeby poczekał przed drzwiami sali p0ro_ dowej, ponieważ jest to specjalny przypadek. W ten sposób byłby chroniony, gdyby coś się stało. Poród okazał się bardzo trudny. Kiedy wyszła głowa, zaklinowały się bardzo szerokie ramiona. ? i w °g°le byłam duża. Pielęgniarka ciągnęła mnie za głowę i wreszcie wyszłam - cała w fioletowych siniakach i na pół uduszona. Lekarze włożyli mnie najpierw do ciepłej, potem do zimnej wody, podnieśli do góry za pięty i pacnęli mocno w pupę. W końcu zaczęłam płakać, bardzo głośno. Wszyscy roześmieli się z ulgą. Ważyłam ponad cztery i pól kilograma. Płuca mamy nie doznały żadnej szkody. Lekarka pokazała mnie ojcu, którego pierwsze słowa brzmiały: „Ojej, ale to dziecko ma wyłupiaste oczy!". Mamę bardzo przygnębiła ta uwaga. Ciotka Junying natychmiast powiedziała: „Nie, ona ma piękne, duże oczy!". Jak na wszelkie okazje, tak i na tę w Chinach istniało specjalne danie Kobieta po porodzie jadła jajka w koszulkach w sosie cukrowym z podfermentowanym kleistym ryżem. Babcia przygotowała to danie w szpitalu, który miał kuchnię, gdzie pacjenci i ich rodziny mogli gotować sobie własne jedzenie, i trzymała je w pogotowiu do chwili, kiedy mama była już w stanie jeść. Gdv wiadomość o moich narodzinach dotarła do doktora Xia, powiedział: „Ach, urodził się kolejny dziki łabędź". Nazwano mnie Erhong, co znaczy „Drugi Dziki Łabędź". Nadanie mi imienia było ostatnim dziełem w długim życiu doktora Xia. Umarł cztery dni po moim narodzeniu się, w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Leżał w łóżku, pijąc mleko. Babcia na chwilę wyszła, a kiedy wróciła zabrać szklankę, zobaczyła, że mleko jest rozlane, a szklanka upadła na podłogę. Umarł szybko i bezboleśnie. Pogrzeby były bardzo ważnymi wydarzeniami w Chinach. Ludzie czasem bankrutowali po wydatku na okazałą ceremonię - a babcia kochała doktora ?i? i chciała, żeby jego nazwisko zostało zapamiętane. Przede wszystkim zależało jej na trzech rzeczach: po pierwsze - na solidnej trumnie, po drugie - miała być ona niesiona na ramionach tragarzy, a nie wieziona na wozie, 204 zecie - na wynajęciu mnichów buddyjskich do odśpiewania P° Z, za zmarłego i muzykantów, żeby grali na tradycyjnych Swnianych instrumentach o przenikliwym dźwięku, zwanych ?I?<'na- Ojciec zgodził się na pierwsze i drugie żądanie, ale sU°zeCiwii trzeciemu. Komuniści uważali każdą wystawniejszą SPremonię za „marnotrawstwo" i „feudalny obyczaj". Ale w ciszy kowano tylko ludzi z najniższych warstw społecznych. Głośny c rzeb stawał się wydarzeniem publicznym. To oddawało „ho-''or" zmarłemu i było sposobem okazania mu szacunku. Ojciec ednak za nic nie chciał się zgodzić, żeby w pogrzebie uczestniczyli mnisi i instrumenty suona. Babcia strasznie się z nim pokłóciła. Dla niej to elementarne gesty wobec zmarłego. Oprócz tego była przygnębiona, ponieważ w najsmutniejszym momencie swojego życia została sama. Nie powiedziała mamie, co się stało, żeby jej nie martwić, a to oznaczało, że musi się kontaktować bezpośrednio z ojcem. Po pogrzebie przeszła załamanie nerwowe i hospitalizowano ją przez prawie dwa miesiące. Doktor ?i? został pochowany na cmentarzu na wzgórzu, na skraju Yibinu, skąd rozciągał się widok na Jangcy. Jego grób otaczały sosny, cyprysy i drzewa kamforowe. Podczas swojego krótkiego pobytu w Yibinie zaskarbił sobie miłość i szacunek wszystkich, którzy go znali. Kiedy zmarł, zarządca pawilonu gościnnego, w którym mieszkali, pomógł babci, a potem, na pogrzebie, prowadził wszystkich swoich pracowników w milczącej procesji. Doktor ?i? miał szczęśliwą starość. Uwielbiał Yibin, a egzotyczne kwiaty, które kwitły w subtropikalnym klimacie, tak różnym od mandżurskiego, sprawiały mu ogromną przyjemność. Do samego końca cieszył się wspaniałym zdrowiem. Pędził w Yibinie dobre życie, z własnym domkiem z dziedzińcem, za który nie trzeba było płacić, dbano o niego i o babcię, a do domu dostarczano obficie żywność. Mieć opiekę na stare lata było marzeniem każdego członka chińskiego społeczeństwa, które nie znało opieki społecznej. Doktor ?i? to miał i doceniał. Stosunki doktora ?i? ze wszystkimi, łącznie z moim ojcem, układały się bardzo dobrze. Ojciec cenił go jako człowieka zasad. Doktor ?i? uważał z kolei, że ojciec ma dużą wiedzę. Powtarzał często, że w życiu widział wielu urzędników państwowych, ale °jciec ich nie przypomina. Powszechnie uważano, że „nie ma ^skorumpowanych urzędników", a ojciec nigdy nie nadużywał swojej pozycji, nawet po to, żeby zadbać o interesy własnej rodziny. 205 Obaj mężczyźni mogli rozmawiać ze sobą godzinami. ŁąC2v( ich wiele etycznych wartości, ale ojciec nakładał na to kostiu ° ideologii, podczas gdy doktor Xia pozostawał przy wartością ? czysto humanitarnych. Kiedyś powiedział mojemu ojcu: „Sąd2 że komuniści zrobili wiele dobrego. Ale zabiliście zbyt wiei ludzi. Ludzi, którzy nie powinni umierać". „Kogo na nr2v kład?" - spytał mój ojciec. „Mistrzów Stowarzyszenia R02u" mu" - odparł doktor. Była to ąuasi-religijna sekta, do które" należał. Kierujący nią ludzie zostali straceni w ramach „dławienia kontrrewolucji". Nowy reżim położył kres działaniu wszystkie], sekretnych sekt, ponieważ wymagały od swoich członków lojalności, a komuniści nie chcieli się dzielić lojalnością. „To nie byli źli ludzie i powinniście pozwolić im działać" - stwierdził doktor Xia. Ojciec usiłował bronić komunistów, mówiąc, że walka z Kuomintangiem była sprawą życia i śmierci, jednak doktor wiedział, że ojciec nie jest przekonany do tego, co mówi, lecz czuje konieczność bronienia partii. Kiedy babcia wyszła ze szpitala, sprowadziła się do moich rodziców - a wraz z nią moja siostra i mamka, która urodziła swoje dziecko czternaście dni przed moimi narodzinami, a podjęła się tej pracy, bo bardzo potrzebowała pieniędzy. Jej mąż, robotnik, siedział w więzieniu skazany za grę hazardową i rozprowadzanie opium; obie te rzeczy zostały przez komunistów zakazane. Yibin był głównym ośrodkiem handlu opium i liczbę uzależnionych szacowano tu na dwadzieścia pięć tysięcy. Dawniej opium było w obiegu jako waluta. Handel nim poważnie zasilał budżet Kuomintangu. Ale w ciągu dwóch lat od przybycia do Yibinu komuniści zupełnie wyplenili palenie opium. Nie istniało nic takiego jak zasiłek czy ubezpieczenie społeczne dla osoby będącej w sytuacji, w jakiej znalazła się moja mamka. Jednak kiedy przyszła do nas, państwo zaczęło wypłacać jej pensję, którą posyłała teściowej, zajmującej się jej dzieckiem. Moja mamka była drobną kobietą o delikatnej skórze, niezwykle dużych, okrągłych oczach i gęstych włosach zebranych w kok. Była miła i traktowała mnie jak własną córkę. Tradycyjnie uważano, że kwadratowe ramiona są wadą kobiecej urody, więc zawiązywano mi mocno barki, żeby rosły spadzisto. Ale wtedy tak głośno wrzeszczałam, że mamka rozwiązywała mnie i mogłam machać do ludzi wchodzących do domu a'D° 206 , . jj j trzymać mocno, co bardzo lubiłam robić, gdy byłam tePj10 Mama przypisywała mój otwarty charakter temu, że kiedy i a'ze mną. w ?^?' czuła się szczęśliwa, k Meszkaliśmy w starej rezydencji posiadacza ziemskiego, Ł-rórei ojciec miał biuro. Był tam duży ogród z bananowcami, T wami pieprzowymi i wieloma subtropikalnymi, słodko pach- vmi kwiatami i roślinami, których doglądał zatrudniony przez ^stwo ogrodnik. Ojciec uprawiał pomidory i chili. Lubił to P ecie, a poza tym jedna z jego zasad głosiła, że urzędnicy winni zajmować się także pracą fizyczną, którą mandaryni tradycyjnie mieli w pogardzie. Okazywał mi bardzo ciepłe uczucia. Kiedy zaczęłam raczkować, kładł się na brzuchu i był moimi „górami" - a ja wspinałam się na niego i złaziłam, wspinałam i złaziłam. Niedługo po tym, jak się urodziłam, ojciec awansował na gubernatora regionu Yibin; był teraz człowiekiem numer dwa w tym regionie, podlegał tylko pierwszemu sekretarzowi partii. (Rząd regionu i partia były formalnie osobnymi organami, ale w rzeczywistości stanowiły jedno). Kiedy po raz pierwszy wrócił do Yibinu, jego rodzina i przyjaciele oczekiwali, że im pomoże. W Chinach zawsze zakładało się, że każdy, kto osiągnął dobrą pozycję i władzę, będzie dbał o swoich krewnych. Istniało dobrze znane powiedzenie: „Kiedy człowiek zdobywa władzę, nawet jego kury i psy rosną do nieba". Ale w odczuciu ojca nepotyzm i faworyzowanie krewnych czy znajomych stanowiły rodzaj korupcji, która była przyczyną wszelkiego zła w starych Chinach. Wiedział także, że miejscowi obserwują go i że jego postępowanie będzie miało wpływ na to, jak będą postrzegać komunizm. Jego surowa pryncypialność w końcu zraziła do niego całą rodzinę. Gdy jeden z kuzynów, starający się o pracę w kasie miejscowego kina, poprosił go o rekomendację, ojciec powiedział mu, żeby przeprowadził tę sprawę oficjalnymi drogami. Było to nieprawdopodobne zachowanie i potem już nikt nie zwracał się niego o żadną przysługę. Niedługo po jego nominacji na gubernatora zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Jeden z jego starszych braci był ekspertem w przedsiębiorstwie handlującym nerbatą. We wczesnych latach pięćdziesiątych gospodarka stała dobrze, produkcja się rozwijała i miejscowa komisja ds. handlu herbatą chciała awansować go na kierownika. Wszystkie awansy Powyżej pewnego stopnia przechodziły przez ręce ojca. Kiedy 207 rekomendacja dotycząca brata wylądowała na jego biurku, ojc; | nie wyraził zgody. Rodzina była wściekła, moja matka równic „To nie ty rekomendujesz go na kierownika, a jego zarząd wybuchnęła. - Nie musisz mu pomagać, ale nie musisz go taU~ utrącać!". Ojciec powiedział, że jego brat nic jest wystarczając dobry i że nie promowano by go na to stanowisko, gdyby nie bvi bratem gubernatora. Przypomniał, że w Chinach istnieje dW tradycja uprzedzania życzeń przełożonych. Komisja ds. handlu herbatą była oburzona, bo działania ojca zakładały, że rekornen. dacja, jaką dali jego bratu, miała jakieś przemilczane motywy W końcu ojciec obraził wszystkich i jego brat nigdy już się dó niego nie odezwał. Nie odczuwał jednak z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Rozpoczął swoją własną krucjatę przeciwko starym obyczajom i uważał, że wszystkich należy traktować według tych samych kryteriów. Ponieważ nie było obiektywnych wzorców uczciwości, polegał na swoim instynkcie i przesadzał w drugą stronę. Nie radził się też swoich kolegów, bo wiedział, iż żaden z nich nie wyda negatywnej opinii, jeśli miałaby ona dotyczyć członka jego rodziny. Jego krucjata osiągnęła szczyt w 1953 roku, kiedy ustalono system rang cywilnych urzędników państwowych. Wszyscy urzędnicy i inni pracownicy zatrudnieni przez państwo zostali podzieleni na dwadzieścia sześć stopni. Płaca najniższego stopnia, dwudziestego szóstego, stanowiła jedną dwudziestą płacy najwyższego stopnia. Ale istotna różnica leżała w uzupełnieniach i uprawnieniach. Stopień decydował o wszystkim, np. o tym, czy nosiło się płaszcz z drogiej wełny, czy z taniej bawełny, jakiej wielkości miało się mieszkanie i czy była w nim toaleta, czy nie. Decydował także o dostępie do informacji. W chińskim komunizmie informacje podlegały ścisłej kontroli, a dostęp do nich był racjonowany i wydzielany, i to nie tylko wobec szerokich rzesz odbiorców - które dopuszczano do bardzo niewielu informacji - ale także wewnątrz partii. Chociaż ostateczne znaczenie tego systemu nie było jasne, nawet w tamtym czasie urzędnicy państwowi czuli, że zaszeregowanie będzie miało dla nich podstawowe znaczenie, i bardzo się niepokoili, jaki stopień dostaną. Mój ojciec, któremu zwierzchnicy przyznali jedenasty stopień, miał uprawnienia do zatwierdzania lub nie stopni proponowanych dla jego pracowników w regionie Yibin. Wśród nich znajdował się mąż jego młodszej 208 ¦ try, który był jego rodzinnym faworytem. Ojciec obniżył mu l0nień o dwa punkty. Wydział mamy proponował dla niej stopień St°tnasty, ojciec obniżył go do siedemnastego. system stopni nie był bezpośrednio związany z pozycją danej by w służbie państwowej, można było dostać awans bez °miany stopnia. Przez prawie cztery dekady mamie podniesiono topień tylko dwa razy: w 1962 i w 1982 roku, za każdym razem 5 jeden punkt; w 1990 roku miała stopień piętnasty. Z tą pozycją -latach osiemdziesiątych nie była uprawniona do tego, żeby kupić bilety lotnicze czy „miękkie siedzenia" w pociągu - takie niogh kupować tylko urzędnicy stopnia czternastego i wyższych. Tak więc, dzięki akcji ojca z 1953 roku, po prawie czterdziestu latach nie zaszła jeszcze na tyle wysoko, żeby korzystać z wygód podczas podróży po własnym kraju. Nie mogła też dostać pokoju hotelowego z łazienką, bo to było zarezerwowane dla ludzi ze stopniem trzynastym i wyższymi. Kiedy prosiła o wymianę licznika we własnym mieszkaniu na licznik z większą mocą, odpowiedziano jej, że tylko urzędnicy stopnia trzynastego i powyżej są uprawnieni do takiej wymiany. Te same decyzje ojca, które doprowadzały do wściekłości rodzinę, budziły głębokie poważanie u miejscowych. Kiedyś, w 1952 roku, dyrektor Szkoły Średniej numer 1 wspomniał ojcu o tym, że ma kłopoty z rozlokowaniem nauczycieli. „Wobec tego weźcie dom mojej rodziny. Jest za duży dla trojga ludzi" -powiedział ojciec, mimo że tych troje ludzi to była jego matka, siostra Junying i opóźniony w rozwoju brat, i że wszyscy oni uwielbiali swój piękny dom i wspaniały ogród. W szkole byli zachwyceni -jego rodzina oczywiście znacznie mniej, chociaż znalazł im nieduży dom w środku miasta. Moja matka również nie była zadowolona, ale będąc kobietą wyrozumiałą i litościwą, nic nie powiedziała. Nie wszyscy funkcjonariusze byli tak nieprzekupni i pryncypialni jak ojciec. Dość szybko po przejęciu władzy w szeregach komunistów rozpoczął się kryzys. Osiągnęli poparcie milionów 'udzi, ponieważ obiecali uczciwy rząd. Ale niektórzy urzędnicy zaczęli brać łapówki albo oddawali różne przysługi członkom swoich rodzin czy przyjaciołom. Inni wydawali ekstrawaganckie ankiety, co było tradycyjną chińską słabością, prawie chorob-1WR, polegającą na tym, żeby się zabawić i pokazać gest - na 0szt i w imieniu państwa, które w tym czasie borykało się °grornnymi kłopotami finansowymi. Próbowano właśnie wtedy 209 ustabilizować słabą i rozchwianą gospodarkę i uczestnicz w ważnej dla Chin wojnie w Korei, co pochłaniało ponad ??}0?< budżetu. Niektórzy urzędnicy partyjni popełniali malwersacje na <\u-skalę- Władze bardzo się tym niepokoiły. Czuły, że dobra w0i! ludzi, dzięki której zyskały siłę polityczną, a także dyscypijJ1 i oddanie, które przyczyniło się do sukcesu, zaczynają korodowa' Pod koniec 1951 roku postanowiono podjąć zdecydowane działa nia przeciwko korupcji, biurokracji i marnotrawstwu. Nazwano to kampanią przeciw „trzem złom". Rząd skazał na śmierć kilb skorumpowanych urzędników, kilku zamknięto w więzieniu a wielu pozbawiono stanowisk. Nawet kilku weteranów armii komunistycznej, którzy mieli na sumieniu łapownictwo i malwersacje na dużą skalę, skazano na śmierć, aby dać przykład. Od tej pory korupcja była surowo karana i w następnych dziesięcioleciach stała się między urzędnikami partyjnymi rzadkim zjawiskiem. W regionie Yibin właśnie ojciec odpowiadał za kampanię antykorupcyjną. Nie było tu skorumpowanych wysokich urzędników, ale należało pokazać, że komuniści dotrzymują obietnicy dotyczącej uczciwego rządu. Wszyscy urzędnicy musieli składać samokrytykę w przypadku każdego naruszenia zasad, choćby najmniejszego - nawet jeśli użyli służbowego telefonu do prywatnej rozmowy czy wzięli parę kartek służbowego papieru do prywatnego listu. Urzędnicy zrobili się tak skrupulatni wobec własności państwowej, że większość z nich nawet atramentu w biurze używała tylko do pisania oficjalnych dokumentów, Jeśli przechodzili do spraw prywatnych — zmieniali pióra. Jakiś purytański zapał sprawił, że ściśle trzymano się tych przepisów. Ojciec uważał, że właśnie przestrzeganie zasad pozwoli wykształcić nową postawę: dobro państwowe będzie po raz pierwszy ściśle oddzielone od prywatnego, urzędnicy nie będą już traktowali pieniędzy innych ludzi jak swojej własności ani nie będą nadużywali służbowych stanowisk. Większość z tych, którzy pracowali z ojcem, podzielała jego przekonanie i wierzyła, że ich wysiłki rzeczywiście umożliwią stworzenie nowych Chin. Kampania przeciw „trzem złom" wzięła na muszkę przede wszystkim ludzi z partii. Niemniej potrzeba dwóch osób, żeby dokonać transakcji, i korumpujący często okazywali się ludźmi spoza partii - zazwyczaj byli to kapitaliści, właściciele fabryk i kupcy. Stare nawyki były głęboko zakorzenione. Na wiosnę 1952 roku, wkrótce po tym, jak zaczęła się toczyć kampania 210 eciw „trzem złom", rozpoczęła się inna, równoległa z nią. Pr zywaia się kampanią przeciw „pięciu złom" i była wymierzona kapitalistów. Chodziło tu o przekupstwo, unikanie płacenia W datków, oszustwa, kradzież mienia państwowego i uzyskiwanie ekonomicznych informacji. Większość kapitalistów uznano za ? innych jednego lub więcej z owych wykroczeń, a karą była aZwyczaj grzywna. Komuniści posłużyli się tą kampanią zarów-o po to, żeby przywołać kapitalistów do porządku, jak i po to /znacznie częściej), żeby ich zastraszyć, ale tak, by jednocześnie zmaksymalizować ich przydatność dla gospodarki kraju. Niewielu z nich skazano na więzienie. Te dwie powiązane ze sobą kampanie skonsolidowały mechanizmy kontroli, rozwinięte u zarania komunizmu, co było zjawiskiem dla Chin nietypowym. Najważniejsze były kampanie masowe {ąunzhong yundong), prowadzone przez ciała zwane grupami roboczymi (gongzuozu). Grupy robocze składały się głównie z pracowników rządowych i kierowali nimi starsi funkcjonariusze partyjni. Centralny rząd w Pekinie wysyłał takie grupy do poszczególnych prowincji, aby sprawdziły wyższych funkcjonariuszy i urzędników. Ci z kolei tworzyli grupę, która sprawdzała pracowników na odpowiednio niższym szczeblu, tam proces znowu powtarzano, aż docierał do samego dołu. Było zasadą, że kto nie został sprawdzony, ten nie mógł zostać członkiem grupy roboczej. Grupy wysyłano do wszystkich organizacji, co miało „mobilizować ludzi". Przez większość wieczorów w tygodniu odbywały się przymusowe zebrania, na których zapoznawano się z instrukcjami wydanymi przez najwyższe władze. Członkowie grupy prowadzili wykłady, rozmawiali z ludźmi i próbowali ich przekonać, aby wstawali i wskazywali podejrzanych. Zachęcali też do wkładania anonimowych skarg do pudełek przeznaczonych do tego celu. Grupa robocza prowadziła dochodzenie w przypadku każdego ujawnionego wykroczenia. Jeśli potwierdziło ono zarzuty albo dało podstawę do podejrzeń, grupa formułowała werdykt, który wysyłano grupie wyższej albo władzom do zaopiniowania. Nie istniał żaden system apelacji, choć osoba podejrzana mogła Prosić o przedstawienie jej dowodu i mogła się bronić. Grupa ubocza miała prawo do wydawania wyroków obejmujących Publiczną krytykę, zwolnienie z pracy czy różne formy nadzoru. Maksymalny wyrok stanowiło zesłanie na wieś, do pracy fizycz- 211 nej. Jedynie najważniejsze przypadki przekazywano formaliiem, systemowi prawnemu, który również kontrolowała partia. W ka? dej z tych kampanii instrukcje pochodziły z samego wicrzchołu i gruPy robocze musiały się ściśle do nich stosować. Ale kiedv chodziło o indywidualne przypadki, liczył się także osąd grupy Podczas tych kampanii ludzie należący do grupy społecznej którą Pekin wyznaczył na cel, podlegali w większym stopniu krytycznej obserwacji swoich współpracowników i sąsiadów ? policji. Na tym właśnie polegał podstawowy wynalazek Mao-na włączeniu wszystkich do systemu kontroli. Niewiele prze. stępstw - oczywiście przestępstw według kryteriów reżimu -może umknąć przed oczami ludu, zwłaszcza w społeczeństwie o mentalności starego dozorcy. Ale tę „wydajność" osiągnięto za straszliwą cenę: kryteria były niejasne, mnożyły się osobiste wendety i nawet z powodu zwykłych plotek skazano wielu niewinnych ludzi. Ciotka Junying pracowała jako tkaczka, aby utrzymać siebie i pomóc matce i bratu. Każdej nocy siedziała do późna i zepsuła sobie wzrok od słabego oświetlenia. Do 1952 roku uskładała i dopożyczyła dość pieniędzy, aby kupić jeszcze dwie maszyny tkackie. Dwie przyjaciółki pracowały razem z nią. Chociaż w rzeczywistości dzieliły się dochodami, w teorii ciotka płaciła im pensje -jako właścicielka maszyn. Podczas kampanii przeciw „pięciu złom" każdy, kto zatrudniał innych ludzi, stawał się pewnym stopniu podejrzany. Nawet drobna wytwórczość, taka jaką prowadziła ciotka, czyli w zasadzie kooperatywa, podlegała śledztwu. Ciotka Junying chciała poprosić swoje przyjaciółki, żeby odeszły, lecz bała się, że zrozumieją to jako wymówienie pracy. W końcu same zdecydowały się odejść. Nie chciały, żeby jeśli ktoś obrzuci ją błotem, pomyślała, że to one. W połowie 1953 roku obie kampanie dobiegały końca; kapitaliści zostali rzuceni na kolana, a Kuomintang starty. Kiedy przedstawiciele władz zorientowali się, że wiele docierających do nich informacji jest niewiarygodnych, skończyły się masowe zebrania i odtąd przypadki wykroczeń rozpatrywano na podstawie indywidualnych danych. W maju 1953 roku mama poszła do szpitala urodzić trzecie dziecko. Był to ten sam misyjny szpital, w którym przebywała. będąc w ciąży ze mną, ale misjonarze zostali wypędzeni i stąd- 212 całVcn Chin. Dwudziestego trzeciego maja urodził się chłopiec, w'rego nazwano Jinming. Mama została właśnie awansowana ° kierowniczkę Wydziału Spraw Publicznych miasta Yibin ''nadal pracowała z panią Ting jako szefową. Pani Ting również 1 ns0wała i została sekretarzem Komitetu Miejskiego Partii, fy tym czasie babcia leżała w szpitalu z ostrą astmą. Ja także znajdowałam się w szpitalu z infekcją pępka, towarzyszyła mi mamka- Dobrze nas traktowano, a leczenie było darmowe, jako ze należałyśmy do „rodziny rewolucyjnej". Większa część ludności nie miała uprawnień do korzystania ze społecznej służby zdrowia - wieśniacy na przykład musieli płacić. Moja siostra i ciotka Junying z przyjaciółmi wyjechały na wieś i ojciec był w domu sam. Pewnego dnia pani Ting przyszła zdać mu raport ze swojej pracy, a potem nagle oświadczyła, że bardzo boli ją głowa i chce się na chwilę położyć. Ojciec pomógł jej ułożyć się na łóżku i wtedy ona pociągnęła go na siebie, próbując go pocałować i pogłaskać. Ojciec od razu się wyrwał i cofnął. „Musisz być przemęczona" - stwierdził i szybko wyszedł z pokoju. Parę minut później wrócił, bardzo przejęty. Niósł szklankę wody, którą postawił obok niej na stoliku. „Wiedz, że kocham moją żonę" - powiedział i postawił szklankę z wodą na kartce papieru, na której było napisane „moralność komunistyczna". Kilka dni później mama wyszła ze szpitala. Gdy tylko z dzieckiem w ramionach przekroczyła próg, ojciec powiedział: „Natychmiast, kiedy tylko będzie można, wyjeżdżamy z Yibinu, i to na dobre". Mama nie wiedziała, co w niego wstąpiło. Opowiedział, co się zdarzyło, i oznajmił, że pani Ting od pewnego czasu miała na niego oko. Mama była bardziej zaszokowana niż zła. „Ale dlaczego w takim pośpiechu chcesz wyjeżdżać?" - spytała. ,,To kobieta zdeterminowana - powiedział. - Boję się, że spróbuje jeszcze raz. Poza tym jest mściwa. A najbardziej się boję, że to na tobie będzie próbowała się odegrać. Jest twoją szefową, więc to by było łatwe". „Czy jest aż taka zła? - zapytała mama. -Słyszałam jakieś plotki, że kiedyś, za czasów Kuomintangu, siedziała w więzieniu i uwiodła strażnika, i tego rodzaju rzeczy. Ale niektórzy ludzie lubią rozsiewać fałszywe pogłoski. Swoją dr°gą nie dziwię się, że się jej podobasz - uśmiechnęła się. - Ale ??? naprawdę sądzisz, że będzie się na mnie odgrywać? W pracy Jest moją najlepszą przyjaciółką". «Nie rozumiesz. Mówi się, że upokorzenie rodzi wściekłość w*o xiu cheng nu). Wiem, jak ona teraz się czuje. Nie byłem 213 zbyt taktowny. Zawstydziłem ją. Jest mi przykro. To wszystu działo się za szybko i działałem chyba zbyt impulsywnie. Ą on jest kobietą, która będzie chciała się zemścić". Mama bardzo dobrze mogła sobie wyobrazić, jak szorstko ojciec odepchnął panią Ting. Ale nie potrafiła sobie wyobrazić że pani Ting mogłaby być tak perfidna - ani tego, jakie wja' ściwie nieszczęście mogłoby ich spotkać za jej sprawą. Wtedy ojciec opowiedział jej o swoim poprzedniku, gubernatorze Yi-binu, panu Shu. Pan Shu był biednym wieśniakiem, który przyłączył się do Czerwonej Armii podczas Długiego Marszu. Nie lubił pani Ting i krytykował ją za skłonność do flirtowania. Nie podobało mu się także, że zaplatała włosy w wiele cienkich warkoczyków, co wtedy uważano za zbyt swobodne. Kilka razy powiedział jej, że powinna obciąć warkoczyki. Odmawiała i mówiła, żeby pilnował swoich spraw, co powodowało, że patrzył na nią jeszcze bardziej krytycznie, a ona odpowiadała mu jeszcze większą wrogością. Postanowiła się zemścić przy pomocy swojego męża. W biurze pana Shu pracowała ekskonkubina wysokiego kuo-mintangowskiego urzędnika, który uciekł na Tajwan. Widziano, jak próbowała oczarować pana Shu, żonatego zresztą, i rozeszły się na ich temat plotki. Pani Ting udało się wydostać od tej kobiety oświadczenie, że pan Shu zalecał się do niej, a potem zmusił ją do współżycia seksualnego. Chociaż pan Shu byt gubernatorem, kobieta uznała, że państwo Ting są groźniejsi. Panu Shu zarzucono, że wykorzystując swoją pozycję, nawiązał stosunki z byłą konkubiną kuomintangowską, rzecz niewybaczalna u komunisty. W Chinach częstą praktyką było pogrążanie jakiejś osoby poprzez łączenie kilku spraw, tak żeby przypadek wydawał się bardziej wiarygodny. Państwo Ting znaleźli kolejną rzecz, którą można było zarzucić panu Shu. Kiedyś nie zgodził się z limą polityczną wytyczoną przez Pekin i napisał do czołowych przywódców, przedstawiając swój punkt widzenia. Zgodnie ze statutem partii miał do tego prawo, co więcej, jako weteran czaso* Długiego Marszu miał uprzywilejowaną pozycję i czuł się zupełnie bezpieczny, przedstawiając jasno to, z czym się nie zgadzał-Państwo Ting posłużyli się tym faktem, zarzucając mu, że jest opozycjonistą. Wiążąc ze sobą te dwie rzeczy, pani Ting zaproponować żeby wyrzucić go z partii i zwolnić ze stanowiska. Pan S 214 aprzeczył stanowczo i jednemu, i drugiemu zarzutowi. Pierwszy, Z0wiedział, jest po prostu nieprawdą. Nigdy nie zbliżał się do tej kobiety, jedyne, co zrobił, to po prostu traktował ją w przyzwoity sposób. Co do drugiego zarzutu, nigdy nie miał zamiaru stawać ^opozycji wobec partii. W skład Komitetu Partyjnego tego regionu wchodziły cztery osoby: pan Shu, ojciec, pan Ting j pierwszy sekretarz. Teraz pan Shu był osądzany przez pozostałych trzech. Ojciec go bronił. Uważał, że pan Shu jest niewinny, i sądził, że wyrażenie w liście własnych opinii było zupełnie uprawnione. Kiedy przyszło do głosowania, ojciec przegrał i pan Shu został zwolniony. Pierwszy sekretarz podzielał opinię pana Ting. Jednym z powodów zwolnienia była przynależność pana Shu do „złej" części Czerwonej Armii. Na początku lat trzydziestych był w Syczuanie starszym oficerem w tym, co nazywano Czwartym Frontem. Ta część armii przyłączyła się do tej, którą dowodził Mao podczas Długiego Marszu w 1935 roku. Jej dowódca, Zhang Guotao, współzawodniczył z Mao o dowodzenie całą armią, a gdy przegrał, odłączył się wraz ze swoimi oddziałami. W końcu, po ciężkich stratach, znowu musiał przyłączyć się do Mao. Ale w 1938 roku, kiedy komuniści zajęli Yan'an, przeszedł na stronę Kuomintangu. Z tego powodu każdy, kto należał do tych oddziałów, był napiętnowany, i związek tych ludzi z Mao traktowano podejrzliwie. Była to szczególnie drażliwa sprawa, ponieważ wielu uczestników Czwartego Frontu pochodziło z Sy-czuanu. Po przejęciu władzy przez komunistów na wiele ugrupowań ruchu rewolucyjnego padł cień. Chodziło przede wszystkim o formacje niekontrolowane osobiście przez Mao, łącznie z podziemiem, do którego należało wielu najodważniejszych i najbardziej oddanych komunistów. W Yibinie wszyscy uczestnicy podziemia odczuwali pewien rodzaj presji. Dodatkowe komplikacje stwarzał fakt, że wielu z tych ludzi pochodziło ze stosunkowo zamożnych rodzin, które bardzo ucierpiały w wyniku Przejęcia władzy przez komunistów. Co więcej, przeważnie byli to ludzie lepiej wykształceni niż Pozostali. Przybyli z armią komunistów, złożoną najczęściej Pochodzących ze wsi analfabetów, dla których ci lepiej wy-ształceni stanowili obiekt niechęci i zazdrości. lud hociaż ojciec sam był partyzantem, to jednak bliższy się czuł Zl0m Podziemia. W każdym razie nie zgadzał się na cichy 215 ostracyzm i stawał po stronie byłych członków podziemia > śmieszne, żeby dzielić komunistów na podziemnych i nazjT nych" - mówił często. Zbierał ich wokół siebie i chętnie z ?i współpracował, ponieważ byli zdolniejsi. Ojciec uważał, że założenie, iż ludzie Czwartego Frontu ??,-być podejrzani, jest nie do przyjęcia, i walczył o rchabilita„-pana Shu. Po pierwsze, poradził mu wyjechać z Yibinu. a(f uniknąć dalszych kłopotów, co pan Shu zrobił, zapraszaj/ przedtem na pożegnalną kolację moją rodzinę. Został przenie siony do Chengdu, stolicy prowincji Syczuan, gdzie dostał prace jako urzędnik w prowincjonalnym Urzędzie Leśnictwa. Stamtąd siał apelacje do Komitetu Centralnego w Pekinie, powołując sje na ojca, który także pisał apelacje w jego sprawie. W końcu został oczyszczony z zarzutu „opozycyjności wobec partii", a)e lżejszy zarzut „pozamałżeńskich przygód" pozostał. Eksonkubina która wniosła oskarżenie, nie ośmieliła się go wycofać, jednak jej wyraźnie niespójne zeznania spowodowały, że grupa dochodzeniowa domyśliła się, iż są nieprawdziwe. Pan Shu dostał poważne stanowisko w Ministerstwie Leśnictwa w Pekinie, ale nie odzyskał już swojej dawnej pozycji. Ojciec usiłował przeciągnąć mamę na swoją stronę i namówić ją do wyjazdu, ponieważ mogłoby się zdarzyć, że państwo Ting podjęliby działania według starego wzoru. Nazajutrz wybrał się do Chengdu, oddalonego o jeden dzień jazdy pociągiem na północ. Tam poszedł prosto do przewodniczącego rządu prowincji, którego dobrze znał, i poprosił o przeniesienie, mówiąc, że trudno mu pracować w rodzinnym mieście, bo nie radzi sobie z oczekiwaniami licznych krewnych. Prawdziwe powody zatrzymał dla siebie, jako że nie miał dowodów przeciwko państwu Ting. Przewodniczący Li Dazhang, człowiek, który na początku wspierał podanie o wstąpienie do partii żony Mao, Jiang Qing, powiedział, że rozumie i popiera stanowisko ojca, ale nie może przenieść go natychmiast, bo wszystkie odpowiednie stanowiska w Chengdu są pozajmowane. Ojciec odparł na to, że nie może czekać i przyjmie cokolwiek. Przewodniczący próbował to ojcu wyperswadować, ale potem zaproponował mu pracę kierownika Wydziału Sztuki i Edukacji. Ostrzegł jednak: „To dużo poniżej twoich możliwości". Ojciec powiedział, że jeśli tylko jest tam co robić, o resztę nie dba. Nie wrócił już do Yibinu, a do mamy przysłał wiadomość, żeby przyjechała do niego, jak tylko będzie mogła. Kobiety 216 ^jny Chang powiedziały mamie, że nie powinna podróżować Zffak krótkim czasie po porodzie, ale ojciec był przerażony tym, * może zrobić pani Ting, i gdy tylko minął miesiąc rekonwales-C°ncji poporodowej, przysłał swojego ochroniarza do Yibinu, żeby nas zabrał. Zdecydowano, że mój brat Jinming zostanie, ponieważ uznano, •e ;est za mały na podróż. Zarówno jego mamka, jak i mamka mojej siostry również chciały zostać, żeby być bliżej swoich rodzin. Mamka Jinminga przepadała za nim i spytała mamę, czy może go zabrać ze sobą. Mama zgodziła się, ufała jej całkowicie. Tak więc mama, babcia, siostra i ja, moja mamka i ochroniarz wyjechaliśmy z Yibinu pewnego dnia pod koniec czerwca, przed świtem. Wszyscy siedzieliśmy stłoczeni w jeepie, z bagażami, ale było tego tylko kilka walizek. W tym czasie urzędnicy tacy jak mój ojciec nie mogli zbyt wiele posiadać - w walizkach mieliśmy kilka podstawowych rzeczy i ubrania. Jechaliśmy po wyboistej zakurzonej drodze, aż nad ranem dojechaliśmy do miasta Neijiang. Był skwarny dzień, a my musieliśmy godzinami czekać na pociąg. Kiedy wreszcie przyjechał, poczułam, że muszę zrobić siusiu, i moja mamka zabrała mnie na koniec peronu. Mama obawiała się, że pociąg może nagle ruszyć, i próbowała ją zatrzymać. Mamka, która nigdy przedtem nie widziała pociągu ani nie miała pojęcia o czymś takim jak rozkład jazdy, odpowiedziała na to: „Nie możesz powiedzieć, żeby poczekał? Erhong musi się wysiusiać". Uważała, że wszyscy powinni traktować moje potrzeby jako najważniejsze, podobnie jak ona. Z powodu naszych różnych pozycji społecznych musieliśmy się w pociągu rozdzielić. Mama z moją siostrą poszły do wagonu sypialnego drugiej klasy, babcia dostała miękkie siedzenie w innym wagonie, a ja i moja mamka jechałyśmy w przedziale dla matki z dzieckiem, gdzie były leżące miejsca dla dzieci, ale ona miała twarde siedzenie. Ochroniarz był w czwartym wagonie i również miał twarde siedzenie. Kiedy pociąg niemrawo toczył się do przodu, mama patrzyła na spłachetki ryżu i trzciny cukrowej. Czasami w błocie poletek brodzili rozebrani do pasa wieśniacy, pod swoimi szerokimi kapeluszami ze słomy wyglądali, jakby poruszali się na pół we pnie. Sieć strumyczków płynęła powoli, wstrzymywana przez błotniste zapory, z których woda wydostawała się kanalikami na "czne poletka ryżowe. 217 Mama była w refleksyjnym nastroju. W ciągu czterech U raz drugi wraz z całą rodziną wyjeżdżała z miejsca, do które głęboko się przywiązała. Najpierw wyprowadzili się z jej rodzi nego miasta, Jinzhou, a teraz z miasta ojca, Yibinu. Wyda^ się, że rewolucja nie tylko nie przyniosła rozwiązania ich proL lemów, ale jeszcze stworzyła nowe. Po raz pierwszy, jesz» dość niejasno, uświadomiła sobie, że ponieważ to ludzie twórz rewolucję, musi ona nosić znamiona ich słabości. Ale już to, * rewolucja wcale nie walczy z tymi słabościami, a nawet j» wykorzystuje - i to te najgorsze - umknęło jej uwagi. Kiedy wczesnym przedpołudniem pociąg zbliżał się do ??i? już nastawiła się na otworzenie nowego rozdziału życia. Wiele słyszała o Chengdu, stolicy starego królestwa nazwanego od swojego najsłynniejszego produktu „Miastem Jedwabiu". Nazy. wano je także „Miastem Hibiskusa", gdyż - jak mówiono - p0 wiosennych burzach płatki tych kwiatów pokrywały całe miasto. Mama miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Jej matka w tym wieku, jakieś dwadzieścia lat wcześniej, żyła w Mandżurii, w domu wiecznie nieobecnego męża, pod czujnymi spojrzeniami jego służby, jak prawdziwa więźniarka; była zabawką i własnością mężczyzny. Moja mama uważała się za niezależną istotę ludzką. Mimo wszystkich cierpień i upokorzeń jej życie układało się bez porównania lepiej od życia jej matki czy w ogóle kobiet w starych Chinach. Powiedziała więc sobie, że ma za co być wdzięczna rewolucji komunistycznej. Kiedy pociąg dojeżdżał do stacji w Chengdu, znowu była gotowa oddać się bez reszty tej wielkiej sprawie. 10 ,E>zię_ki cierpieniu staniesz sie_ lepszą komunistką" — mama jako podejrzana (1953-1956) Ojciec wyszedł po nas na stację. Stojące, gorące powietrze było bardzo uciążliwe i mamę i babcię zupełnie wyczerpała najpierw jazda po wyboistej drodze zeszłej nocy, a potem palące słońce. Zabrano nas do domu należącego do rządu prowincji Syczuan, miało to być nasze przejściowe lokum. Przeniesienie mamy odbyło się tak szybko, że nie zdążono jej nawet wyznaczyć pracy ani przygotować dla nas mieszkania. Chengdu to stolica Syczuanu, najludniejszej prowincji Chin; zamieszkanej przez jakieś sześćdziesiąt pięć milionów ludzi. Miasto liczyło około pół miliona obywateli. Zostało założone w V wieku przed n.e., a kiedy w XIII wieku odwiedził je Marco Polo, jego rozkwit zrobił na nim wrażenie. Układ miasta przypominał układ Pekinu, także tu były stare pałace, a główne bramy leżały na osi północno-południowej, która dzieliła miasto na dwie połowy, zachodnią i wschodnią. Ale do 1953 roku Chengdu już wyrosło z tego pierwotnego schludnego planu i obecnie podzielono je na trzy administracyjne okręgi: zachodni, wschodni i przedmiejski. W ciągu kilku tygodni po przybyciu mamie wyznaczono pracę. Ojciec konsultował się w tej sprawie, ale, zgodnie z dobrą starą chińską tradycją, nie z matką. Powiedział, że ponieważ mama me pracuje pod jego kierownictwem, może coś spróbować zrobić, 1 została kierowniczką Wydziału Spraw Publicznych we Wschodnim Okręgu miasta. Do miejsca pracy przypisywano odpowiednie nneszkanie, wyznaczono jej więc pokoje należące do tego wydziału. Wprowadziliśmy się do nich, a ojciec został w swoim biurowym apartamencie. 219 Nasze mieszkalne pomieszczenia leżały w tym samym ???? pleksie co administracja Wschodniego Okręgu. Biura rząnY prowincji mieściły się najczęściej w obszernych domach, skon. fiskowanych kuomintangowskim wysokim urzędnikom i zam0ż. nym właścicielom ziemskim. Wszyscy pracownicy państwowi nawet wyżsi rangą urzędnicy, mieszkali tam, gdzie mieli biura' Nie wolno im było w domu gotować i jadali w kantynach gdzie dostawali także gorącą wodę, którą przynosili do ort na ten temat do wyższych władz. Ten wybuch krytycyzmu, u podłoża którego leżały często esnaski osobiste albo inne zatargi, niemające nic wspólnego 0lityką, zaowocował już po miesiącu, na początku lata 1957 oku- W lipcu przemówienie Mao o „wywabianiu węży z ich legowisk" zostało przekazane ustnie niżej, na poziom urzędników tych stopni, do których należała mama. Mao twierdził w nim, że „prawicowcy" miotają się w szale, atakując Partię Komunistyczną i system socjalistyczny. Oszacował również ich liczbę - mieli stanowić od jednego do dziesięciu procent wszystkich intelektualistów - i zdecydował, że należy ich zniszczyć. Żeby uprościć sprawę, uznano, że pięć procent to właśnie odpowiednia liczba „prawicowców" - zgodnie z wytycznymi Mao, i że tylu ich powinno zostać złapanych. Aby temu sprostać, oczekiwano od mamy, że w podległych sobie organizacjach znajdzie około stu „prawicowców". Krytyki pod jej adresem oczywiście jej nie uszczęśliwiły, ale prawie żadnego zarzutu, nawet w przybliżeniu, nie można byłoby nazwać „antykomunistycznym" czy „antysocjalistycznym". Gazety, które czytała, co prawda donosiły o pewnych atakach na komunistyczny monopol władzy i na system socjalistyczny, jednak w podległych jej szkołach i szpitalach nie padały żadne takie gromkie nawoływania. Gdzie ona znajdzie stu prawicowców? Poza tym pomyślała, że to nieuczciwe: karać ludzi za to, co powiedzieli, choć byli do tego namawiani. Mao obiecywał, że me będzie represji za otwarte wypowiadanie się, i mama sama nawoływała ludzi, żeby zgłaszali krytyczne uwagi. Jej dylematy były typowymi dylematami milionów urzędników w całych Chinach. W Chengdu kampania antyprawicowa miała Powolny i bolesny start. Władze prowincji uznały, że zrobią Przykład z pewnego człowieka, pana Hua, sekretarza partii mstytucie badawczym, w którym pracowali najlepsi naukowcy całego Syczuanu. Zgodnie z wytycznymi, powinien on wykryć osłoną liczbę „prawicowców", ale napisał, że w instytucie nie a ani jednego. „Jak to możliwe? - zapytał jego szef. - Niektórzy Akowców studiowali na Zachodzie, muszą więc być »zaraże- 243 ni« przez społeczeństwo Zachodu. Czy oczekujesz, że ??? zadowoleni z władzy komunistów? Jak może nie być międ/ nimi prawicowców?". Pan Hua powiedział, że przecież wrócjr do Chin, co chyba dowodzi, iż nie mają nic przeciwko ?????,1 mowi, i nawet posunął się tak daleko, że zaręczył za tych I?^ osobiście. Kilka razy został ostrzeżony i upomniany. Wreszcie zadeklarował, że sam jest „prawicowcem", a wtedy został wy. rzucony z partii i stracił pracę. Obniżono mu drastycznie stopień służbowy, co oznaczało, że jego dochody zostały bardzo obcięte i w końcu wyznaczono mu zajęcie, polegające na zamiataniu podłóg w instytucie, który poprzednio prowadził. Mama znała go i podziwiała za konsekwentną postawę. Zaprzyjaźniła się z nim bardzo i ta przyjaźń trwa do dzisiejszego dnia. Spędziła z nim wiele wieczorów, rozmawiając o swoich wątpliwościach. Zdawała sobie jednak sprawę, że jeśli postąpi podobnie jak on, jej los będzie taki sam. Każdego dnia po zakończeniu niesłychanie długich zebrań musiała składać raport władzom miejskim na temat postępów kampanii. W Chengdu za przebieg kampanii odpowiadał pan Ying, szczupły, wysoki i raczej arogancki mężczyzna. To jemu mama miała meldować, ilu prawicowców zostało przygwożdżonych. Nie chodziło o podawanie nazwisk. Ważne były tylko liczby. Ale gdzie miałaby znaleźć swoich stu „antykomunistów, antysocjalistycznych prawicowców"? W końcu jeden z jej zastępców, pan Kong, który odpowiadał za edukację we Wschodnim Okręgu, oświadczył, że kierowniczki kilku szkół rozpoznały „prawicowców" w niektóiych pedagogach. Jednym z nich była nauczycielka ze szkoły podstawowej, której mąż, kuomintangowski oficer, został zabity podczas wojny domowej. Powiedziała ona coś w tym sensie, że „dzisiejsze Chiny są dużo gorsze niż dawniej". Pewnego dnia pokłóciła się z kierowniczką, która ją krytykowała za niedbałość w pracy. Nauczycielka się rozzłościła i uderzyła kierowniczkę. Kilka koleżanek próbowało ją powstrzymać, jedna z nich powiedziała, żeby uważała, bo kierowniczka jest w ciąży. Podobno miała na to wrzasnąć, że chętnie by ją „uwolniła od tego komunistycznego bachora" (mając na myśli dziecko w łonie kierowniczki). W drugim przypadku nauczycielka, której mąż uciekł na Tajwan, miała pokazywać swoim młodszym koleżankom biżuterię kupioną dla niej przez męża, żeby zazdrościły jej życia 244 czasie, kiedy władzę sprawował Kuomintang. Te młode nau-Wycjelki powiedziały, że wyraziła również żal, iż Amerykanie °rzegrali wojnę w Korei - bo gdyby ją wygrali, mogliby ruszyć na Chiny- pan Kong oświadczył, że sprawdził fakty. Prowadzenie śledzia nie należało do mamy. Ostrożność byłaby interpretowana jako próba chronienia „prawicowców" i rozbijanie integralności zespołu, jaki stanowili pedagodzy. Szefowie szpitali i zastępca kierownika biura ochrony zdrowia sarni nie wykryli żadnych prawicowców, ale władze miejskie Chengdu już wcześniej wskazały kilku lekarzy, którzy przeprowadzili krytykę na zebraniach organizowanych przez władze miasta. Wszystkich tych „prawicowców" było mniej niż dziesięciu, dużo mniej, niż wynosił kontyngent. Pan Ying zdenerwował się brakiem zapału, jaki wykazywała mama i jej koledzy. Powiedział jej, że fakt, iż nie może wskazać żadnych „prawicowców" oznacza, że sama jest „materiałem na prawicowca", a to powodowało nie tylko wykluczenie z życia politycznego i utratę pracy, ale, co ważniejsze, odium przechodziło na dzieci. Byłyby ustawicznie dyskryminowane i cała ich przyszłość zagrożona. Podlegałyby ostracyzmowi w szkole i na ulicy, przy której mieszkały. Komitet mieszkańców szpiegowałby rodzinę, żeby zobaczyć, kto ich odwiedza. Jeśli „prawicowca" posyłano na wieś, wieśniacy obciążali jego i jego rodzinę najczarniejszą robotą. Ale nikt nie wiedział, co do końca oznacza to piętno, i ta niepewność była największym źródłem lęku. Z takimi problemami zmagała się mama. Gdyby obwołano ją „prawicowcem", musiałaby albo rozstać się z dziećmi, albo zrujnować ich przyszłość. Ojca prawdopodobnie zmuszono by, żeby się z nią rozwiódł, albo także zostałby wciągnięty na czarną listę i ustawicznie o coś by go podejrzewano. Nawet gdyby mama się poświęciła i rozwiodła z nim, i tak cala rodzina zostałaby uznana za podejrzaną. Ale koszt ocalenia jej i rodziny wynosił sto niewinnych osób i ich rodziny. Mama nie rozmawiała o tym z ojcem. Jakie mógłby znaleźć rozwiązanie? Czuła do niego urazę, bo jego wysokie stanowisko zwalniało go od zajmowania się poszczególnymi przypadkami. 10 urzędnicy średniego i niższego stopnia, tacy jak mama czy Pan Ying; zastępcy mamy, kierowniczki szkół i szefowie szpitali musieli podejmować te rozpaczliwe decyzje. 245 W okręgu mamy było Drugie Specjalistyczne Studium Nau„ czycielskie. Studenci dostawali w nim stypendia, które pokrywajy ich place i wydatki na życie, toteż takie studium przyciągajQ osoby z biednych rodzin. Pierwsza linia kolejowa łącząca Syc^ an, „Niebiański Spichlerz", z resztą Chin niedawno zostaj ukończona. W rezultacie bardzo dużo żywności wywieziono z Syczuanu do innych części kraju i ceny wielu produktów w ciągu nocy podwoiły się lub nawet potroiły. Okazało się, ^ poziom życia studentów w studium nauczycielskim obniżył się o połowę. Zorganizowali więc demonstrację, wzywając władze do podniesienia im stypendiów. Akcję tę pan Ying porównał do działalności kółka Petófiego podczas powstania 1956 roku na Węgrzech i nazwał studentów „duchami pokrewnymi duchom węgierskich intelektualistów". Każdy, kto brał udział w demonstracji, miał być zaklasyfikowany jako „prawicowiec". W studium było trzystu studentów, a sto trzydzieści osób brało udział w demonstracji. Wszyscy oni zostali nazwani przez pana Yinga „prawicowcami". Studium nie podlegało mamie, która nadzorowała szkoły podstawowe, ale ponieważ leżało w jej okręgu, władze miasta uznały, że ta liczba studentów stanowi jej kontyngent. Nie wybaczono jej braku inicjatywy. Pan Ying zapisał ją do dalszego śledztwa, jako podejrzaną o prawicowość. Ale zanim zdołał cokolwiek zdziałać, sam został napiętnowany jako „prawicowiec". W marcu 1957 roku pojechał do Pekinu na konferencję szefów prowincji i miejskich Wydziałów Spraw Publicznych z całych Chin. W grupach dyskusyjnych zachęcano delegatów, aby szczerze wypowiadali się na temat tego, jak wyglądają sprawy na ich terenie. Pan Ying wygłosił wtedy kilka słusznych i nieszkodliwych krytycznych uwag na temat pierwszego sekretarza Komitetu Partii w Syczuanie, Li Jingąuana, znanego jako komisarz Li. Ojciec był przewodniczącym syczuańskiej delegacji, zatem po powrocie na niego spadł obowiązek spisania rutynowego raportu. Kiedy zaczęła się antyprawicowa kampania, komisarz Li stwierdził, że nie podobają mu się uwagi pana Ying. Chciał tę sprawę skonfrontować z zastępcą szefa delegacji, ale ten przezornie schował się w toalecie, kiedy pan Ying zaczął swoją krytyka Gdy kampania nabrała rozpędu, komisarz Li nazwał pana Ying prawicowcem. Ojciec, dowiedziawszy się o tym, wpadł w prz; gnębienie, dręcząc się tym, że przynajmniej częściowo odpowiai za oskarżenie pana Ying o prawicowość. Mama usiłowała g 246 ekonać, że nie stało się to z jego przyczyny, ale on nigdy nie prLstał cierpieć z tego powodu. ?? Wielu urzędników używało tej kampanii do osobistych celów. Mektórzy uznali, że najlepszym sposobem wypełnienia przypali aCego na nich kontyngentu będzie wskazanie własnych wro- 'vv Inni działali z chęci zemsty. W Yibinie „dwoje Ting" ^ zbył° się w tej czystce wielu zdolnych ludzi, z którymi źle żyli lbo którym po prostu zazdrościli. Prawie wszyscy współpracow-^cy ojca, których przyjął do pracy, zostali potępieni jako prawicowcy Jeden z nich, którego ojciec bardzo lubił, został nawet zakwalifikowany jako „skrajny prawicowiec". Jego zbrodnia oolegała tylko na tym, że rzucił kiedyś uwagę, iż Chiny nie nowinny szukać oparcia w ZSRR w sposób „absolutny". Ale w tym czasie partia głosiła, że tak właśnie ma być. Został skazany na trzy lata pobytu w jednym z chińskich obozów pracy i pracował przy budowie drogi w dzikiej, górskiej okolicy; umierało tam wielu jego kolegów więźniów. Kampania antyprawicowa nie dotknęła całego społeczeństwa. Wieśniacy i robotnicy żyli tak jak poprzednio. Kiedy po roku wszystko się skończyło, blisko pięćset pięćdziesiąt tysięcy ludzi zostało napiętnowanych jako prawicowcy: nauczyciele, studenci, pisarze, artyści, naukowcy i ludzie innych profesji. Wielu z nich wyrzucono z pracy i musieli pójść do fabryk albo zatrudniono ich w gospodarstwach rolnych. Niektórzy zostali skazani na roboty w obozach. Zarówno oni, jak i ich rodziny stali się obywatelami drugiej kategorii. Lekcja była jasna i twarda: żadna krytyka nie będzie tolerowana. Od tego momentu ludzie przestali narzekać i w ogóle głośno mówić, co myślą. Popularne powiedzonko tak ujęło tę atmosferę: „Po kampanii przeciw trzem złom nikt nie chciał mieć do czynienia z pieniędzmi, po kampanii antyprawicowej nikt już nie chciał otwierać ust". Ale kampania z 1957 roku przyniosła więcej niż samo tylko ludzkie milczenie. Możliwość upadku stała się teraz absolutnie nieprzewidywalna. System kontyngentowy połączony z osobistymi wendetami oznaczał, że każdy może być skazany - bez powodu. Język chwytał ten nastrój, tworząc nowe pojęcia. Wyróżniono takie kategorie prawicowców, jak „prawicowcy z losowania" \chouqian youpai), czyli wylosowani przez tych, którzy decydowali, kto będzie nazwany prawicowcem; „prawicowcy toaletowi", ?2?Ii ci, którzy dowiedzieli się, że są prawicowcami, kiedy wrócili 247 z toalety, do której wyszli podczas któregoś z wciąż odby^ • cych się zebrań. Byli też prawicowcy, którzy „mieli truciznę? jej nie użyli" - odnosiło się to do ludzi obwołanych prawjj cami, choć niczego przeciwko władzy nie zrobili ani nie ?0«,^' dzieli. Jeśli szef nie lubił któregoś ze swoich podwładnyt mówił: „On mi nie wygląda dobrze", albo: „Jego ojciec 20sj j skazany przez komunistów, więc czy może nie czuć urazy? p prostu nie mówi tego otwarcie". Czasem jednak wielkodusz ° kierownik zakładu pracy zachowywał się odwrotnie: „Czem miałbym kogoś oskarżać? Powiedzmy, że to ja". Tych nazywan „prawicowcami autodenuncjatorami" (ziren youpai). Dla wielu ludzi 1957 rok stanowił punkt graniczny. ??? była wciąż oddana idei komunistycznej, ale odczuwała wiele wątpliwości wobec praktyki. Rozmawiała o tym ze swoim przy. jacielem, panem Hua, zdegradowanym dyrektorem instytutu badawczego, jednak nigdy nie mówiła o tym z moim ojcem — nic dlatego, że nie miał wątpliwości, ale dlatego, że nie można było z nim dyskutować. Zasady partyjne, podobnie jak wojskowe zabraniały członkom partii prywatnego omawiania jej problemów! W statucie zapisano, że każdy członek partii ma słuchać organizacji bez zastrzeżeń, a niżsi funkcjonariusze mają być posłuszni wyższym. Jeśli się z czymś nie zgadzałeś, powinieneś wspomnieć o tym wyższemu funkcjonariuszowi, który reprezentował samą partię. Ta dyscyplina, zachowana w partii od czasów Yan'anu i wcześniej, stanowiła źródło jej sukcesów. Był to wspaniały instrument władzy w społeczeństwie, w którym do tej pory nad wszelkimi innymi dominowały stosunki osobiste. Mój ojciec całkowicie poddał się tej dyscyplinie. Wierzył, że rewolucja nie przetrwa, jeśli pozwoli się na otwarte wyrażanie oporu czy zastrzeżeń. W czasie rewolucji trzeba trwać po wybranej stronie, nawet jeśli jest daleka od doskonałości - dopóki sądzisz, że jest lepsza od drugiej. Jedność była dla niego kategorycznym imperatywem. Mama widziała, że tam gdzie w grę wchodziły stosunki ojca z partią, jej głos nie miał większego znaczenia. Pewnego dnia, kiedy zaczęła coś mówić na temat istniejącej sytuacji i nie doczekała się od niego żadnego odzewu, powiedziała gorzko: „Jesteś dobrym komunistą, ale okropnym mężem". Ojciec skinął głową i oświadczył, że wie o tym. Czternaście lat później powiedział nam, dzieciom, co mu się o mało nie przytrafiło w 1957 roku. Od czasów Yan'anu, kiedy 248 dwudziestokilkuletnim młodzieńcem, przyjaźnił się z pisarką • a Ling- W marcu 1957 roku, gdy był na konferencji w Pekinie, P ewodnicząc delegacji Syczuanu, dostał od niej list z zapro- PrZ jern do Tianjinu, niedaleko Pekinu. Chciał nawet pojechać, l w końcu zdecydował, że nie pojedzie, bo spieszył się do ^rnu. Kilka miesięcy później Din Ling została napiętnowana °ko prawicowiec numer jeden w całych Chinach. „Gdybym Jytedy do niej pojechał - powiedział ojciec - też zostałbym z ¦aJatwiony 12 „Zdolna kobieta potrafi zrobić posiłek bez żywności" ? głód (1958-1962) Na jesieni 1958 roku, kiedy miałam sześć lat, zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej. Znajdowała się dwadzieścia minut drogi od domu, szło się do niej małymi bocznymi uliczkami, brukowanymi kocimi łbami, pokrytymi błotem. Codziennie, kiedy szłam i wracałam ze szkoły, wypatrywałam oczy, szukając na każdym centymetrze ziemi złamanych gwoździ, zardzewiałych trybików i wszelkich innych metalowych przedmiotów, wyrzuconych w błoto. A wszystko po to, żeby można je było wrzucić do kotła i otrzymać stal. Było to teraz moim głównym zajęciem. Tak właśnie: w wieku sześciu lat byłam zaangażowana w produkcję stali i współzawodniczyłam z koleżankami w zbieraniu najmniejszych chociażby kwałków żelaza. Wszędzie dookoła waliła z głośników podniosła muzyka, były chorągiewki, plakaty i wielkie tablice, na których wypisano: „Niech żyje Wielki Skok" i „Wszyscy do produkcji stali!". Choć nie do końca rozumiałam dlaczego, wiedziałam, że przewodniczący Mao kazał narodowi wyprodukować mnóstwo stali. W szkolnej kuchni, na wielkich piecach, na miejscu kilku kociołków z uchwytami do gotowania, zwanych wokami, stanęły podobne do tygli kadzie. Wrzucano do nich każdy kawałek żelaza, także stare rondle połamane na kawałki. W kuchniach palono bez przerwy - dopóki wszysto to się nie stopiło. Nauczyciele dyżurowali przy piecach, podkładając opał przez okrągłą dobę i mieszali kawałki metalu ogromnąłyżką. Ponieważ byli tym bardzo zajęci, lekcje odbywały się rzadko. Tym samym zajmowały się starsze, kilkunastoletnie dzieci. Reszta z nas była zatrudniona przy sprzątaniu mieszkań nauczycieli i pilnowaniu ich dzieci. 250 pamiętam' jak poszliśmy odwiedzić jedną z nauczycielek, która tała poważnie poparzona, ponieważ stopione żelazo trysnęło Z° na ramię- Dookoła uwijali się lekarze i pielęgniarki w białych filach- Obok szpitala również znajdował się piec, a oni przez . czas, dzień i noc, mieli dokładać do niego drewna. C Zanim poszłam do szkoły, rodzina przeprowadziła się ze starej lebanii do specjalnego zespołu budynków, które były siedzibą zadu prowincji. Kompleks ten zajmował kilka ulic, w jego skład wcfiodziły mieszkania, biura i sporo osobnych domów, odgrodzonych od zewnętrznego świata wysoką ścianą. Za główną bramą stał budynek, który w czasie II wojny światowej był merykańskim Klubem Oficerskim. W 1941 roku stacjonował tu Ernest Hemingway. Budynek klubu miał tradycyjnie chiński dach z podwiniętymi do góry krańcami, a u wejścia ciężkie czerwone kolumny. Teraz mieściło się tu biuro sekretariatu rządu prowincji syczuańskiej. Na miejscu parkingu, gdzie czekali zazwyczaj szoferzy, postawiono wielki piec. W nocy na niebie widać było odblask ognia, a hałas, jaki robił zebrany obok pieca tłum, był taki, że słyszałam go aż w moim dość odległym pokoju. Rondle rodzinne powędrowały do pieca, a wraz z nimi wszelkie metalowe utensylia kuchenne. Nie cierpieliśmy z powodu tej straty, bo ich już nie potrzebowaliśmy. Nie wolno było gotować piywatnie i wszyscy znowu musieli jadać w kantynach. Piec był nienasycony. Zniknęło łóżko rodziców, wygodne, miękkie, z żelaznymi sprężynami. Zniknęły poręcze odgradzające miejskie chodniki od jezdni i w ogóle wszystko, co było zrobione z żelaza. Miesiącami nie widywałam rodziców. Często nie wracali na noc do domu, ponieważ musieli pilnować, aby w piecach w ich miejscach pracy nie opadała temperatura. Działo się to w czasie, kiedy Mao postanowił zrealizować swoje niedorzeczne marzenie, że Chiny staną się potęgą światową pierwszego rzędu. Nazwał wytop stali „marszałkiem" wśród innych dziedzin przemysłu i nakazał podwojenie produkcji w ciągu jednego roku - z 5,35 miliona ton w 1957 roku do 10,7 miliona ton w 1958 roku. Ale zamiast rozwijać przemysł stalowy wraz z potrzebną w nim wykształconą kadrą, uznał, że powinien się tym zająć cały naród. Każda jednostka pracy była zobowiązana wyprodukować pewną ilość stali i ludzie porzucali na wiele niiesięcy swoje normalne zajęcia, aby sprostać temu zadaniu, kwestia ekonomicznego rozwoju kraju została sprowadzona do 251 tego, ile zostanie wyprodukowanych ton stali, i cały naród ? i się tą jedną sprawą. Oficjalnie oszacowano, że około stu mili0n-wieśniaków porzuciło pracę na roli i zajęło się wytapiari; ^ stali. A przecież była to siła robocza produkująca większą C2e-l żywności kraju. Góry odarto z drzew na opał. Ale to, co uzvC kiwano w tej masowej produkcji, ludzie nazywali „bydlęcv łajnem" (niushigeda), czyli bezużytecznym nawozem. Ta absurdalna sytuacja nie tylko odzwierciedlała ignoranci Mao co do tego, na czym polega gospodarka, ale odbijała także jego niemal metafizyczne lekceważenie rzeczywistości, które może dałoby ciekawe efekty w wypadku poety, ale nie w wypad-przywódcy politycznego, sprawującego absolutną władzę. Je(j. nym z najważniejszych składników tego lekceważenia była głęboko zakorzeniona pogarda Mao dla ludzkiego życia. Tuż przed ogłoszeniem tej powszechnej akcji powiedział do ambasadora Finlandii: „Nawet gdyby Stany Zjednoczone miały bomby atomowe o jeszcze większej mocy i użyły ich wobec Chin, i nawet gdyby Ziemia zarwała się albo rozpadła w kawałki może w skali systemu słonecznego byłoby to ważne wydarzenie, ale w skali całego kosmosu - już nie". Samowolę Mao potęgowały jeszcze jego niedawne wrażenia z Rosji. Coraz bardziej rozczarowany Chruszczowem, który dokonał demistyfikacji Stalina w 1956 roku, pojechał w 1957 roku na komunistyczną konferencję na szczycie do Moskwy. Wrócił przekonany, że Związek Radziecki i kraje z nim związane odeszły od socjalizmu i wkroczyły na drogę rewizjonizmu. Uważał, że jedynie Chiny są wierne sprawie, muszą jednak znaleźć nową drogę. Megalomania i zasada prymatu woli łatwo się zazębiały w jego umyśle. Fiksacja w kwestii wytopu stali nie była kwestionowana, podobnie jak inne jego obsesje. Powziął niechęć do wróbli -bo wyjadały ziarno, zmobilizowano więc wszystkie rodziny. Siedzieliśmy na dworze, waląc zapamiętale w różne metalowe przedmioty - od cymbałków po garnki, żeby wypłoszyć wróble z drzew - ptaki w końcu padały na ziemię martwe od wyczerpującego latania. Do dziś pamiętam, jaki łoskot robiłam ja i moje rodzeństwo oraz urzędnicy znajdującego się obok rządu prowin-' cji, kiedy wszyscy siedzieliśmy pod ogromnym drzewem na dziedzińcu. Do tego dochodziły zupełnie fantastyczne cele gospodarcze, które stawiał sobie Mao. Oświadczył, że chińska produkcja 252 emysłowa ma przewyższyć produkcję USA i Anglii - w ciągu «bliższych piętnastu lat. Dla Chińczyków kraje te reprezen- wały świat kapitalistyczny i prześcignięcie ich byłoby uznane triumf nad wrogiem. To apelowało do dumy narodowej i po- jfdzalo entuzjazm. Nieuznawanie komunistycznych Chin przez io ? i inne zachodnie państwa upokarzało ludzi i chętnie poka- aliby światu, że sami potrafią sobie poradzić; chcieli wierzyć w cuda. Mao dostarczał inspiracji dla szukającej ujścia ludzkiej nergii- Ignorancja zwyciężyła rozsądek i ostrożność. Ma początku 1958 roku, wkrótce po powrocie z Moskwy, ua0 zatrzymał się w Chengdu na ponad miesiąc. Wierzył, że Chiny mogą dokonać wszystkiego, nawet przejąć od Rosjan Drzywództwo świata socjalistycznego. To właśnie w Chengdu zarysował ideę Wielkiego Skoku. Władze miasta zorganizowały na jego cześć ogromną paradę, ale jej uczestnicy nie mieli pojęcia, że Mao jest w mieście. Nie pokazywał się. Na tej paradzie niesiono hasło: „Zdolna kobieta potrafi przygotować posiłek bez żywności" - było to odwrócone stare, pragmatyczne chińskie przysłowie: „Nawet zdolna kobieta nie przygotuje posiłku bez żywności". Pusta retoryka stawała się kryterium konkretnych oczekiwań. Czekano na spełnienie niemożliwych fantazji. Tego roku była wspaniała wiosna. Pewnego dnia Mao wyszedł do parku zwanego Chata Du Fu. Du Fu był poetą z czasów dynastii Tang w VIII wieku n.e. Okręg Wschodni miasta, w którym pracowała mama, odpowiadał za bezpieczeństwo w parku, więc ona i jej koledzy patrolowali park, udając turystów. Mao rzadko trzymał się rozkładu dnia, nie uprzedzał także o swoich ruchach, więc mama siedziała w herbaciarni, popijając herbatę i starając się zachować czujność. W końcu zrobiła się niespokojna i powiedziała kolegom, że idzie się przejść. W okolicy, za której bezpieczeństwo odpowiadał Zachodni Okręg, została zatrzymana przez jego pracowników, którzy jej nie znali. Kiedy sekretarz partii Zachodniego Okręgu dostał meldunek o „jakiejś podejrzanej kobiecie" i przyszedł ją zobaczyć, roześmiał się: >,No nie, to przecież towarzyszka Xia ze Wschodniego Okręgu!". Ale potem mama została skrytykowana przez szefa Wschodniego Okręgu Guo za „kręcenie się po terenie bez względu na dyscyplinę". Mao odwiedził także kilka farm na równinie wokół Chengdu. "° tej pory spółdzielnie wiejskie były nieduże. Przewodniczący 253 rozkazał wtedy, żeby się połączyły w większe organizacje, ?? potem nazwano komunami ludowymi. Tego lata całe Chiny zostały zorganizowane w te nowe i?? nostki, z których każda liczyła od 20 000 do 200 000 gospodarstw Jedna z przodujących jednostek leżała na obszarze powiah Xushui w prowincji Hebei w północnych Chinach. Mao miał dl tej komuny dużą sympatię. Jej przewodniczący, chcąc udowodnić że zasługują na uwagę Mao, oświadczył, że wyprodukują dziesięć razy tyle ziarna, ile produkowali do tej pory. Mao uśmiechną} sje na to i spytał: „A co zrobicie z taką ilością żywności? Niby, jeśli się zastanowić, to trzeba uznać, że nie jest źle, kiedy ma się 2a dużo jedzenia, ale państwo tego nie potrzebuje. Inni też mają dość tego, co sami wyprodukują. Wasi rolnicy mogliby jeść, ile by chcieli. Moglibyście jeść pięć posiłków dziennie!". W taki oto sposób Mao sformułował odwieczne marzenie chińskich wieśniaków - dodatkowa żywność. Po tych uwagach wieśniacy jeszcze bardziej lali miód na serce Wielkiego Przywódcy, oświadczając, że wyprodukują czterysta pięćdziesiąt tysięcy kilogramów ziemniaków z ?? (7? akra), sześćdziesiąt tysięcy kilogramów zboża z mu i kapustę, której każda główka będzie ważyć dwadzieścia dwa i pół kilograma. W tym czasie do nieprawdopodobnych rozmiarów urosła praktyka opowiadania sobie i innym bajkowych fantazji - i dawania im wiary. Wieśniacy przenosili uprawy z kilkunastu poletek na jedno, żeby zademonstrować przedstawicielom partii, jak wspaniałe osiągnęli plony. Podobne „potiomkinowskie pola" pokazywano łatwowiernym - albo ślepym - specjalistom od spraw rolnictwa, dziennikarzom, wizytatorom z innych regionów kraju i obcokrajowcom. Rośliny przeważnie po kilku dniach więdły z powodu przesadzenia nie w porę i gęstości sadzenia, ale wizytujący o tym nie wiedzieli albo nie chcieli wiedzieć. Duża część społeczeństwa zaakceptowała ten obłąkany świat. Panowało „samooszukiwanie się, a przy okazji nabieranie innych" (ziqiqi-ren)- Wielu ludzi, w tym specjaliści od rolnictwa i przywódcy partyjni, mówiło, że sami widzieli cuda. Ci, którzy nie dotrzymywali kroku iimym w składaniu fantastycznych oświadczeń, mieli to sobie za złe i wątpili w siebie. W warunkach dyktatury maoistowskiej, kiedy wstrzymywano i fabrykowano informacje, dla wielu ludzi było zbyt trudną rzeczą opierać się na swoim doświadczeniu i wiedzy, zwłaszcza że wokół wzbierały ogromne fale euforii, które zalewały każdy indywidualny odruch trzeźwego 254 słu Łatwiej było zignorować rzeczywistość i po prostu śle-^wierzyć w Mao. Zatrzymać się, myśleć, wykazywać ostroż-P°,- _ t0 oznaczało kłopoty. 0°Na oficjalnym plakacie przedstawiono uczonego w postaci zV która popiskiwała: „Na takim piecu można co najwyżej otować wodę na herbatę". Obok niego gigantyczny robotnik dnosił śluzę i wypuszczał wielki strumień płynnej stali, pytając vderczo: „A dużo możesz wypić?". Większość tych, którzy H strzegali absurd sytuacji, była zbyt przestraszona, żeby mówić twarcie, zwłaszcza po antyprawicowej kampanii w 1957 roku. Tvch, którzy się wypowiadali, natychmiast uciszano albo wy-zucano z pracy, co oznaczało także dyskryminację ich rodzin i brak perspektyw dla ich dzieci. W wielu miejscowościach ludzi, którzy nie chcieli obiecywać, że wielokrotnie pomnożą produkcję, bito tak długo, aż się poddali. W Yibinie na wiejskim placu kilku szefom jednostek produkcyjnych z komun ludowych związano ręce na plecach i zadawano pytania: „Ile pszenicy możesz osiągnąć z jednego muT\ „Cztery tysiące /?" (około 230 kilogramów - realna wielkość). Potem, bijąc go, pytano jeszcze raz: „Ile pszenicy możesz osiągnąć z jednego muT. „Osiem tysięcy jin". Ale nawet ta fantastyczna liczba nie była satysfakcjonująca i nieszczęsnego człowieka bito lub po prostu zostawiano wiszącego, dopóki nie powiedział: „Dziesięć tysięcy jin". Czasem taki człowiek umierał, ponieważ nie chciał zwiększyć liczby albo nie zdążył podać odpowiednio wysokiej. Wielu urzędników, którzy wyrośli z ruchu ludowego, i wielu wieśniaków, którzy oglądali podobne sceny, nie wierzyło w te śmieszne deklaracje, ale bali się, że sami zostaną oskarżeni, jeśli nie będą postępować tak samo. Trzymali się rozkazów z góry, bo tak długo byli bezpieczni, jak długo szli śladem Mao. System totalitarny skrzywił i wypaczył ich poczucie odpowiedzialności. Nawet lekarze opowiadali brednie na temat cudownego leczenia nieuleczalnych chorób. Przed budynkami centrum, gdzie mieszkaliśmy, zatrzymywały S1? ciężarówki przywożące szeroko uśmiechniętych wieśniaków, którzy składali raporty na temat swoich kolejnych rekordowych 0s'ągnięć. Pewnego dnia był to monstrualny ogórek długości Polowy ciężarówki, innym razem pomidor, który z trudem niosło 255 > dwoje dzieci. Kiedy indziej na ciężarówce siedziała ogrom świnia. Wieśniacy oświadczyli, że właśnie wyhodowali tuC2n[ tych rozmiarów. Świnia była z papier-mache, ale jako dzieci myślałam, że jest prawdziwa. Możliwe, że uwierzyłam w to D wpływem dorosłych, którzy zachowywali się tak, jakby ffl prawdziwa. Ludzie nauczyli się ignorować rozum i żyć, ^ przerwy udając. Cały naród popadł w schizofreniczne rozdwojenie. Słowa ni miały związku z rzeczywistością, odpowiedzialnością i rzeczy wistym myśleniem. Kłamano z łatwością, ponieważ słowa straciły znaczenie i nie brano ich już poważnie. Zostało to jeszcze umocnione w dalszym „organizowaniu" społeczeństwa. Kiedy Mao zaczynał tworzyć komuny, powie-dział, że główną ich zaletą jest to, że łatwo je kontrolować ponieważ wieśniacy będą teraz tworzyć zorganizowany system! Z samej góry dostali instrukcje na temat uprawy ziemi. Mao podsumował całą wiedzę rolniczą w kilku słowach: „gleba, nawożenie, woda, ziarno, gęste sadzenie, ochrona, dozorowanie, technologia". Centralny Komitet Partii w Pekinie wydał dwu-stronicową instrukcję, jak wieśniacy w całych Chinach mają powiększać zbiory, jednostronicową na temat tego, jak używać nawozów sztucznych, i kolejną jednostronicową dotyczącą gęstego sadzenia upraw. Tych bardzo uproszczonych instrukcji należało ściśle przestrzegać: podczas jednej z ciągłych minikam-panii wieśniakom nakazano gęściej przesadzać uprawy. Organizowanie społeczeństwa w komuny było prawdziwą obsesją Mao w tym czasie. W beztroski sposób zdefiniował komunizm jako „publiczne kantyny z darmowymi posiłkami", ale fakt, że kantyny jako takie nie produkują jedzenia, jakoś uszedł jego uwagi. W 1958 roku doprowadził do tego, że gotowanie w domach zostało zabronione. Wszyscy wieśniacy musieli jeść w kantynach. Kuchenne utensylia, jak kociołki - a w niektórych okręgach także pieniądze - zostały wyjęte spod prawa. Państwo i komuny ludowe miały zadbać o każdego obywatela. Wieśniacy każdego dnia po pracy wchodzili szeregami do kantyn i mieli jeść, ile dusza zapragnie - czego nigdy przedtem nie zaznali, nawet w najbardziej urodzajnych latach, na najpłodniejszych ziemiach. Wkrótce spustoszyli wszystkie krajowe rezerwy żywności. Wychodzili także szeregami na pola, ale ich wkład pracy nie miał teraz znaczenia, bo produkt i tak należał do państwa i zupełnie nie miał związku z ich życiem. Mao oświad- 256 . Chiny osiągają właśnie komunistyczny stopień rozwoju i' 7eństwa, co oznacza „dzielenie się materialnymi dobrami", sp° , -aCy rozumieli to w ten sposób, że i tak należy im się iNVie, jjjezależnie od wkładu pracy. Nie mieli motywacji do szli na pole i ucinali sobie tam drzemkę. PraC [jjjctwo zaniedbano także z powodu priorytetu, jaki przypadł .. i^jelu zamiast pracować w polu, szukało opału, kawałków A za i mety żelaza i doglądało pieców. Pola uprawiały kobiety ^,7ieci, gołymi rękami i bez pomocy zwierząt, bo nawet bydło ? )o używane przy produkcji stali, np. do transportu. Kiedy na ¦ ieni 1958 roku przyszły żniwa, niewielu ludzi było na polach. ¦* giabe zbiory tego roku były alarmem, ostrzegającym przed brakiem żywności, chociaż oficjalne statystyki mówiły, że produkcja rolna została podwojona. Oficjalnie podano, że w 1958 roku Chiny prześcignęły w wydajności rolnictwa Stany Zjednoczone. Partyjna gazeta, „Dziennik Ludowy", wszczęła dyskusję na temat: „Jak sobie poradzimy z nadprodukcją rolniczą?". Wydział, w którym pracował ojciec, odpowiadał za prasę wSyczuanie, która publikowała najdziwaczniejsze oświadczenia, podobnie jak prasa w całych Chinach. Prasa była głosem partii, więc ani ojciec, ani nikt inny związany z mediami nie miał tu nic do powiedzenia. Byli jedynie elementami wielkiego pasa transmisyjnego. Ojciec przyglądał się biegowi wydarzeń z przerażeniem. Uważał, że jedynym wyjściem jest apelowanie do wyższych władz. Pod koniec 1958 roku ojciec napisał list do Centralnego Komitetu w Pekinie. Stwierdził w nim, że tego rodzaju produkcja stali nie ma sensu, jest tylko marnotrawieniem surowca; że wieśniacy są przeciążeni, a ich praca idzie na marne oraz że ludziom grozi brak żywności. Apelował o szybkie działanie. Oddał ten list komendantowi prowincji, prosząc o przekazanie wyżej. Komendant, Li Dazhang, był człowiekiem numer dwa wSyczuanie. To on zatrudnił ojca po jego przyjeździe do Cheng-du z Yibinu i traktował go jak przyjaciela. Li powiedział jednak ojcu, że nie zamierza listu przekazywać wyżej, bo nie ma w nim nic, co by nie było wiadome. „Partia wie Wszystko. Ufaj w nią". Mao powiedział, że pod żadnym pozorem le można wystawiać na szwank morale społeczeństwa. Twier- W> że Wielki Skok sprawił, iż tradycyjna bierna postawa 257 Chińczyków została zmieniona w postawą wiary w siebie i „, tywności, a tego nie wolno naruszać. Komendant powiedział także, że pomiędzy przywódcami pro. wincji, wbrew którym ojciec głosował w rożnych kwesta dorobił się już niebezpiecznego przezwiska „Opozycja". Ij^ tej pory, chroni go tylko jego żelazne poczucie dyscypi, i absolutna lojalność wobec partii. „To dobrze - powie-komendant - że swoje wątpliwości ujawniłeś tylko wobec ???? a nie publicznie". I ostrzegł ojca, że może wpasc w pow^ kłopoty jeśli podejmie te tematy. Łatwo narazi me tylko swoja rodzinę' ale i „innych także", tu miał na myśli siebie. Ojciec nie nalegał.' Prawie został przekonany, a stawka była za wysoka. Już nie był tak bardzo sztywny Jednak jako urzędnik Wydziału Spraw Publicznych zebrał wiele skarg - wchodziło to zresztą w zakres jego obowiązków służbowych - i posłał je do Pekinu. Zarówno pomiędzy zwykłymi ludźmi jak i urzędnikami partyjnymi panowało niezadowolenie. WielkiSkok spowodował najpoważniejszy rozłam między par-tyiną górą od czasu przejęcia przez komunistów władzy. Mao musiał zrezygnować z jednego ze swoich dwóch stanowisk i oddał urząd prezydenta państwa w ręce Liu Shaoąi. Liu został człowiekiem numer dwa w Chinach, ale jego autorytet był ułamkiem prestiżu i władzy Mao jako przewodniczącego partu. Podniosły się tak wyraźne głosy sprzeciwu, ze trzeba było zwołać specjalne plenum KC Komunistycznej Partii Chin, które odbyło się pod koniec czerwca 1959 roku w górskim kurorcie Lushan w centralnych Chinach. Na tej konferencji minister obrony,'marszałek Peng Dehuai, wystosował list do Mao, krytykuac to co się stało podczas Wielkiego Skoku, i postulując rozsądne podejście do spraw gospodarczych. W istocie list był raczei powściągliwy i kończył się obowiązującym tonem optymizmu (w tym przypadku wyrażał przekonanie że w ciąg czterech lat Chiny dościgną ekonomicznie Wielką Brytanię). Peng był jednym z ludzi najbliższych Mao, ale przewodniczący nie potrafił znieść nawet łagodnej w tonie krytyki, zwłaszcza J wiedział, że nie ma racji. Pozując na skrzywdzoną niewmg co uwielbiał, nazwał list Penga bombardowaniem, które ?? zrównać z ziemią górzysty Lushan". Opierał się . przeć, gn konferencję tak, że trwała ponad miesiąc, cały czas. ząjaa atakując maSszałka. W końcu Peng i ci nieliczni którzy popierali, zostali obwołam „prawicowymi oportunistami . ren 258 ¦j stanowisko ministra obrony, zamknięto go w areszcie stra oWym i odsunięto od życia politycznego, a potem dostał weś nieistotne stanowisko w Syczuanie. J3 Mao musiał się ciężko napracować nad intrygami, żeby utrzy-. władzę. Ale w tych gierkach zawsze był mistrzem. Jego Tbioną lekturą, którą polecał innym przywódcom partyjnym, u łn klasyczne wielotomowe dzieło o dworze i dworskich intrygach. I w gruncie rzeczy władza Mao najlepiej daje się ^zumieć w kategoriach średniowiecznego dworu, nieograni-zonej władzy nad innymi. Był także mistrzem w hasłach typu dziel i rządź" oraz w manipulowaniu ludźmi i ich skłonnością Ho rzucania innych wilkom na pożarcie. W końcu tylko kilku wysokich urzędników opowiedziało się za marszałkiem Pen-aiern, ? reszta, mimo że prywatnie również była rozczarowana polityką Mao - za przewodniczącym. Jedynym, który nie musiał się opowiadać po żadnej stronie, był sekretarz partii Deng Xiaoping, który złamał nogę. W domu żona jego ojca nieustannie narzekała: „Byłam całe życie wieśniaczką i nigdy nie słyszałam, żeby tak bez sensu prowadzić gospodarstwo!". Kiedy Mao usłyszał, że Deng złamał nogę, grając w bilard, powiedział: „Jakże wygodnie". Komisarz Li, pierwszy sekretarz Syczuanu, wrócił do Chengdu z uwagami marszałka Penga. Rozdano je urzędnikom od stopnia siedemnastego w górę i poproszono ich, aby odpowiedzieli, czy się z nimi zgadzają, czy nie. Ojciec słyszał coś niecoś o dyskusji w Lushanie od komisarza Syczuanu. Na swoim „egzaminacyjnym" spotkaniu zrobił kilka mglistych uwag na temat listu Penga, a potem w domu posunął się do czegoś, czego nie zrobił nigdy przedtem - ostrzegł mamę, że ta rozmowa to pułapka. Była bardzo poruszona. Po raz pierwszy przedłożył jej dobro ponad zasady partii. Z zaskoczeniem zauważyła podczas zbiorowego „egzaminu", że wielu ludzi chyba również zostało ostrzeżonych, ponieważ zajadle protestowali i twierdzili, że krytyka Penga była „zupełnie bezpodstawna". Inni wyglądali, jakby zapomnieli języka w gębie, i mamrotali coś niejasno. Pewien mężczyzna próbował uniknąć Pułapki, mówiąc: „Nie mam podstaw do tego, żeby się zgadzać a'bo nie zgadzać ze stanowiskiem marszałka Penga, bo nie wiem, ?2? fakty, na które się powołuje, są prawdziwe. Gdyby były Prawdziwe, poparłbym go. Ale oczywiście jeśli nie, to nie mogłam go poprzeć". 259 Szef urzędu rolnego i szef poczty w Chengdu byli starym weteranami Chińskiej Czerwonej Armii, którzy walczyli P0(l wodzą marszałka Penga. Obaj powiedzieli, że zgadzają się 2 tym co powiedział ich stary i godny szacunku towarzysz, i jeszcze rj' poparcie jego zdania dołożyli własne obserwacje ze wsi. Mam zastanawiała się, czy ci starzy żołnierze wiedzą o pułapce. Je^j tak, to zachowali się niezwykle dzielnie. Chciałaby mieć i?? odwagę. Ale co stałoby się wtedy z jej dziećmi? Nie była już wolnym duchem, jak w dniach wczesnej młodości. Kiedy przyszła pora na jej wypowiedź, stwierdziła: „Poglądy zawarte w liście nie zgadzają się z polityką prowadzoną przez partię przez ostatnich kilka lat". Jej szef, pan Guo, powiedział, że ta jej uwaga jest wysoce niesatysfakcjonująca, ponieważ nie zawiera osobistego stosunku do sprawy. Przez następne dni bardzo się denerwowała. Dwaj weterani, którzy poparli Penga, zostali określeni jako „prawicowi oportuniści", zwolnieni ze stanowisk i wysłani do pracy fizycznej. Mamę wezwano na zebranie, na którym poddano krytyce jej „prawicowe odchylenia". Pan Guo skrytykował jeszcze jeden jej poważny błąd. W 1959 roku w Chengdu powstało coś w rodzaju czarnego rynku, na którym sprzedawano kury i jaja. Komuny przejęły kury od indywidualnych rolników, ale nie poradziły sobie z ich hodowlą, więc kury i jaja zniknęły z państwowych sklepów. Nieliczni wieśniacy trzymali po kilka kur w domach -najczęściej pod łóżkami - i teraz na małych, bocznych uliczkach sprzedawali je ukradkiem za cenę dwadzieścia razy wyższą od pierwotnej. Codziennie wysyłano urzędników, żeby ich łapali. Kiedyś, gdy pan Guo poprosił mamę, żeby wyprawiła się na taką obławę, odpowiedziała: „A co w tym złego, że sprzedają to, co jest potrzebne ludziom? Jeśli jest popyt, to powinna być podaż". Z powodu tej odpowiedzi dostała naganę z ostrzeżeniem, dotyczącą jej „prawicowych odchyleń". Wyławianie „prawicowych oportunistów" jeszcze raz wstrząsnęło partią, ponieważ wielu wysokich urzędników zgadzało się z Pengiem. Ta lekcja pokazała, że autorytet i władza Mao są niepodważalne - nawet wtedy, kiedy najwyraźniej nie ma racji. Zademonstrowane zostało także, że nieważne, jak wysokie stanowisko się zajmuje ani jaką się ma pozycję - Peng był w końcu ministrem obrony i uważano go za faworyta Mao - jeśli się obraziło przewodniczącego, nieodwołalnie wypadało się z łask-Nie można też było spokojnie stanąć z boku - taką postaw? 260 'Wnież odbierano jako formę protestu. Potem Wielki Skok "szedł w fazę jeszcze bardziej obłąkanych wyczynów. Społeczeń-j^u narzucano coraz bardziej niemożliwe ekonomiczne cele. )o wytwarzania stali zmobilizowano jeszcze liczniejsze rzesze :eśniaków, powodując na wsi potworny chaos. pod koniec 1958 roku, w zenicie Wielkiego Skoku, rozpoczęto realizację ogromnego projektu budowlanego: w Pekinie, w ciągu kilku miesięcy, miało stanąć dziesięć ogromnych budynków dla uczczenia dziesiątej rocznicy powstania Chińskiej Republiki Ludowej, czyli musiały być gotowe pierwszego października 1959 roku. Jednym z nich był gmach Zgromadzenia Ludowego, budowla w radzieckim stylu, z kolumnami, na wschodniej ścianie placu ?i??'?????. Jego marmurowy front ciągnął się ponad czterysta metrów, a w głównej sali, ozdobionej mnóstwem kandelabrów, znajdowały się siedzenia dla kilku tysięcy ludzi. To tutaj miały się odbywać najważniejsze spotkania, przywódcy mieli tu przyjmować zagranicznych gości. Pomieszczenia, każde na gigantyczną skalę, nosiły nazwy poszczególnych prowincji Chin. Ojciec odpowiadał za wystrój Sali Syczuańskiej i kiedy praca została zakończona, zaprosił przywódców partyjnych związanych z tą prowincją, żeby ją obejrzeli. Przyszedł Deng Xiaoping, który pochodził z Syczuanu, i marszałek He Long, słynna postać w rodzaju chińskiego Robin Hooda, jeden z założycieli Czerwonej Armii, bliski przyjaciel Denga. W pewnym momencie ojciec został odwołany - zostawił swoich gości i jeszcze jednego ich kolegę, brata Denga - i wyszedł. Gdy wrócił do sali, usłyszał, jak marszałek He mówi, wskazując na Denga, do jego brata: „Tak naprawdę to on powinien siedzieć na tronie". Kiedy spostrzegli ojca, natychmiast przerwali rozmowę. Ojciec przeżywał potem poważne obawy. Zdawał sobie sprawę, że przypadkiem podsłuchał rozmowę, która wskazywała na istotny rozłam na samej górze. Teraz każde jego działanie - albo wstrzymanie się od działania - mogło sprowadzić na niego poważne kłopoty. Nic się nie zdarzyło, ale kiedy mi to opowiadał, dziesięć lat później, powiedział, że od tamtego momentu zawsze zył w poczuciu nieszczęścia stojącego za plecami. „Sam fakt, że to usłyszałem, równał się zdradzie - powiedział i dodał: - To zbrodnia zasługująca na najwyższy wymiar kary". 261 Ale to, co usłyszał, najzwyczajniej wskazywało na peWn rozczarowanie osobą Mao. Podzielało je wielu wysokich ??2?? wódców, łącznie z nowym prezydentem Liu Shaoąi. Na jesieni 1959 roku Liu przyjechał do Chengdu z wizytą d komuny „Czerwona Świetność". Poprzedniego roku Mao wyra. żał się z najwyższym entuzjazmem na temat zbiorów ryżu w te; komunie. Przed przyjazdem Liu jej przewodniczący zamkną) w świątyni wszystkich tych, którzy - jak uznał - mogliby iCri narazić. Jednak Liu miał swojego „kreta" w komunie i kiedy przechodzili koło świątyni, zatrzymał się i poprosił, żeby mu pozwolono zajrzeć do środka. Przedstawiciele komuny wymyślali różne wymówki, oświadczyli nawet, że świątynia może się zawalić, ale Liu nie chciał przyjąć do wiadomości żadnego „nie". W końcu zardzewiała kłódka została otworzona i grupa oberwanych wieśniaków, potykając się, wyszła na światło dzienne. Zakłopotani urzędnicy wyjaśniali, że to „awanturnicy", którzy mogliby zrobić coś złego dostojnemu gościowi. Żaden z więźniów nie próbował zaprzeczać. Zarządzający komunami, choć pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na politykę rolną, mieli niemal absolutną władzę nad życiem wieśniaków. Jeśli chcieli kogoś ukarać, dawali mu najgorszą pracę, najmniejsze racje żywności i zawsze znajdowali powód, mający usprawiedliwiać dręczenie tego człowieka, oskarżanie go czy nawet aresztowanie. Prezydent Liu zadał wieśniakom kilka pytań, ale oni uśmiechali się tylko i mamrotali coś niewyraźnie. Z ich punktu widzenia lepiej było obrazić prezydenta niż miejscowych szefów. Za kilka minut prezydent poleci do Pekinu, a oni resztę życia spędzą z szefami komuny. Niedługo potem do Chengdu przyleciał inny wysoki rangą przywódca - marszałek Zhu De - w towarzystwie jednego z prywatnych sekretarzy Mao. Zhu De pochodził z Syczuanu, był jednym z najwyższych dowódców Czerwonej Armii i głównym sprawcą jej militarnego zwycięstwa. Od 1949 roku nie udzielał się specjalnie. Odwiedził kilka komun w pobliżu Chengdu, a potem, kiedy przechadzał się brzegiem Jedwabnej Rzeki, patrząc na zagajniki bambusowe i herbaciarnie ulokowane pod wierzbami, westchnął z głębi serca: „Zaprawdę, Syczuan niebiańskim jest miejscem...". Powiedział to jak poetycki wers. Sekretarz przewodniczącego odpowiedział w podobnym tradycyjnym, P0' etyckim stylu: „Jakaż boleść, że niszczy je nawałnica kłamliwy0 262 ,ów i komunizm próby fałszywej!". Mama, która im wtedy towarzyszyła, pomyślała, że zgadza się z nim z całej duszy. jylao, ciągle pełen podejrzeń i wściekły po krytyce marszałka, uparcie trzymał się swojej obłąkanej polityki gospodarczej. Był Ziadom, jakie przynosi szkody, i dyskretnie pozwolił skorygować najbardziej niepraktyczne założenia, ale nie mógł wycofać się zupełnie, by nie stracić twarzy. Tymczasem na początku lat sześćdziesiątych w całych Chinach zaczął się szerzyć głód. W Chengdu miesięczne racje żywnościowe, przypadające na każdego dorosłego, zostały zredukowane do około ośmiu kilo ryżu, około dziewięćdziesięciu gramów oleju i tyluż gramów mięsa -jeśli w ogóle było mięso. Prawie niczego poza tym nie można było dostać, nawet kapusty. Wielu ludzi zapadało na puchlinę głodową, przy której płyny gromadzą się pod skórą z powodu niedożywienia, a skóra żółknie i puchnie. Najłatwiej dostępnym lekarstwem na to była chlorella, podobno bogata w proteiny. Rośnie ona na ludzkiej urynie, więc ludzie nie chodzili do toalet, tylko siusiali do spluwaczek i wrzucali do nich nasiona chlorelli. W ciągu kilku dni wyrastało coś, co wyglądało jak zielona rybia ikra; należało to wyjąć, obmyć i ugotować razem z ryżem. Było to ohydne w smaku, ale rzeczywiście zmniejszało opuchliznę. Podobnie jak wszystkim, ojcu również zmniejszono racje żywnościowe, jednak wyżsi rangą urzędnicy mieli pewne przywileje. W kompleksie budynków rządowych, gdzie mieszkaliśmy, były dwie kantyny: mała dla dyrektorów wydziałów, ich żon i dzieci i druga, większa, dla wszystkich pozostałych. Jadała tam babcia, ciotka Junying i nasza gosposia. Najczęściej zabieraliśmy jedzenie z kantyny i jedliśmy w domu. W naszej kantynie z pewnością było więcej jedzenia niż gdzie indziej. Rząd prowincji miał swoje gospodarstwo rolne, poza tym przychodziły także „prezenty" od rządów poszczególnych okręgów prowincji. Wszystkie dostawy były rozdzielane pomiędzy kantyny, ale ta była traktowana specjalnie. Jako urzędnicy partyjni, rodzice mieli także specjalne kupony "a żywność. Chodziłam z babcią do wydzielonego sklepu, żeby upować jedzenie. Kupony mamy były niebieskie. Miała prawo 0 Pięciu jajek, około trzydziestu gramów soi i tyleż cukru ^siecznie. Kupony ojca były żółte - jego przydział był dwa ? większy niż mamy z powodu wyższej rangi. Cała rodzina 2yła żywność z kantyn oraz z innych źródeł i jedliśmy razem. 263 Dorośli dawali dzieciom więcej jedzenia, więc nigdy nie dziłam głodna. Jednak dorośli byli niedożywieni, a bah miała nawet niewielkie obrzęki głodowe. Hodowała w d chlorellę i wiedziałam, że dorośli to jedzą, choć nie powieH? li mi dlaczego. Kiedyś spróbowałam, ale natychmiast \???? łam -jej smak był obrzydliwy. Nigdy więcej nie wzięłam t do ust. Niezbyt zdawałam sobie sprawę, że dookoła szaleje errf Pewnego dnia, idąc do szkoły, jadłam małą gotowaną na nar bułeczkę, gdy nagle ktoś podbiegł do mnie i wyrwał mija. j^je.' otrząsnęłam się, zobaczyłam bardzo szczupłe ciemne plecv krótkie spodenki i bose stopy biegnące błotnistą uliczką- chłopie pakował sobie do ust moją bułeczkę i dosłownie ją pochłaniał Kiedy opowiedziałam o tym rodzicom, spojrzenie mojego ojca było rozpaczliwie smutne. Pogładził mnie po głowie i powiedział „Masz szczęście. Inne dzieci, takie jak ty, głodują". W tym czasie często chodziłam do szpitala leczyć zęby Zawsze kiedy tam wchodziłam, dostawałam mdłości na widok dziesiątków pacjentów o świecących, prawie przejrzystych spuchniętych członkach. Przywożono ich do szpitala na wozach platformach, tak wielu ich było. Pytałam dentystkę, co im się stało, a ona odpowiedziała, wzdychając: „puchlina". Spytałam, co to znaczy, ale wyjaśniła to tak, że wcale nie kojarzyło mi się z jedzeniem. Ludzie z puchliną byli najczęściej wieśniakami. Na wsi panował o wiele gorszy głód, ponieważ nie było tam racji żywnościowych. Polityka rządu zakładała, że żywność ma dotrzeć do miasta, i urzędnicy z komun ludowych siłą zabierali wieśniakom ziarno. Tych, którzy próbowali ukryć ziarno, aresztowano, bito i torturowano. Urzędnicy z komun niezbyt gorliwi w odbieraniu żywności głodnym wieśniakom byli zwalniani, a niekiedy maltretowani fizycznie. W rezultacie wieśniacy, którzy produkowali żywność, sami milionami umierali z głodu. Dowiedziałam się później, że wielu moich krewnych, od Syczuanu do Mandżurii, zmarło podczas tego głodu. Był między nimi cofnięty w rozwoju brat ojca. Matka zmarła w 1958 roku i kiedy nadszedł głód, nie umiał sobie z nim poradzić, zwłaszcza że nie słuchał nikogo poza matką. Racje wydzielano mu z mie-siecznego przydziału, a on zjadał cały swój przydział w ciągu kilku dni i nic mu nie zostawało na resztę miesiąca. Wkrótce zmarł z głodu. Siostra babci, Lan, i jej mąż, „Lojalny" ??? e' 264 j w niegościnne strony na północy Mandżurii z powodu zeS 0w~iązań ze służbą bezpieczeństwa Kuomintangu - oboje 0°, j Kiedy zaczęło brakować żywności, władze wsi rozdzielały 2111 ? zgodnie z własnymi, niepisanymi priorytetami. Status zaP zUtka społecznego, jaki miał ??i'?, oznaczał, że on i jego a będą pierwsi wśród tych, którym można odmówić żywności, fłi dzieci ocalały, bo rodzice oddawali im wszystko, co mieli. nciec żony Yulina także zmarł. Pod koniec zjadł to, czym były vochane poduszki, i cały warkocz słomy czosnkowej. pewnego wieczoru - mogłam mieć wtedy osiem lat - do aszego domu weszła chuda, bardzo staro wyglądająca kobieta, twarzą pooraną zmarszczkami. Padła na ziemię przed mamą, uderzyła czołem o podłogę i nazwała ją „zbawczynią swojej córki"- Była to matka naszej gosposi. „Gdyby nie ty - powiedziała -moja córka by nie przeżyła...". Nie rozumiałam wtedy, o co chodzi, pojęłam dopiero miesiąc później, kiedy nasza gosposia dostała list. Napisano w nim, że jej matka zmarła niedługo po wizycie u nas, kiedy dowiedziała się, że nie żyje już jej mąż i młodszy syn. Nigdy nie zapomnę, jak strasznie szlochała nasza gosposia. Stała oparta o kolumnę na tarasie i łkała rozpaczliwie w chusteczkę. Babcia siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i także szlochała. Siedziałam w kącie, za moskitierą rozpiętą nad jej łóżkiem, i słyszałam, jak mówiła: „Komuniści są dobrzy - ale ci wszyscy ludzie są martwi...". Kilka lat później dowiedziałam się, że drugi brat naszej gosposi i jego żona także niedługo potem umarli. Rodziny byłych właścicieli ziemskich znajdowały się na ostatnim miejscu na listach przydziałów żywności w głodujących komunach. W 1989 roku pewien urzędnik, który pomagał głodującym, powiedział mi, że według niego w Syczuanie w sumie umarło wtedy z głodu siedem milionów ludzi. To znaczy dziesięć procent ludności zasobnej prowincji. Przyjmuje się, że w całym kraju umarło wtedy około trzydziestu milionów ludzi. W 1960 roku zaginęła trzyletnia córeczka sąsiadów ciotki Junying z Yibinu. Kilka tygodni później sąsiadka zobaczyła na ulicy dziewczynkę, która miała na sobie sukienkę taką samą jak te, którą nosiła jej córeczka. Sprawdziła - na sukience był symbol, który oznaczał, że to ubranko jej dziecka. Poszła na policję. Okazało się, że rodzice dziewczynki sprzedają wędzone mięso. Uprowadzili i zamordowali wiele małych dzieci. Sprzedawali je P°tem jako mięso królicze po ogromnie wysokich cenach. Para 265 ta została skazana na śmierć, a całą sprawę wyciszono, ale lud/ wiedzieli, że takie praktyki nadal mają miejsce. Po wielu latach spotkałam starego znajomego mojego oio człowieka bardzo miłego i rozumnego, dalekiego od wszelki • przesady. Z wielkim poruszeniem opowiedział mi, co widzi 1 w jednej komunie podczas głodu. Działo się to na terenie, gd2j był urodzaj - choć niewiele zebrano, jako że mężczyźni wytapjai-stal. W kantynie zużyto już większą część zapasów i zmarb trzydzieści pięć procent wieśniaków. Pewnego dnia do jeeo pokoju wpadł jakiś chłop i rzucił się na podłogę, krzycząc, że popełnił straszną zbrodnię i chce zostać ukarany. Okazało się, 2e zabił swoje własne dziecko i zjadł je. Głód był silniejszy od niego. Płacząc, ów znajomy ojca kazał aresztować wieśniaka którego potem zastrzelono z wyroku sądu, aby odstraszyć innych od dzieciobójstwa. Oficjalne wyjaśnienie w sprawie głodu brzmiało, że Chrusz-czow niespodziewanie zmusił Chiny do zwrotu olbrzymiego długu, który zaciągnęły podczas wojny koreańskiej, żeby pomóc Korei. Reżim wykorzystał tu doświadczenia i odczucia większości ludzi w Chinach, bezrolnych wieśniaków, którzy doskonale pamiętali, jak bezwzględni właściciele ziemscy, pozbawieni ludzkich uczuć, zmuszali ich do spłaty dzierżawy albo zwrotu pożyczki. W ten sposób Mao ze Związku Radzieckiego zrobił wroga zewnętrznego, odpowiedzialnego za klęskę, i w niechęci do niego zjednoczył społeczeństwo. Innym oficjalnym powodem głodu miały być „bezprecedensowe klęski naturalne". Chiny są olbrzymim krajem, i każdego roku pogoda powoduje w jakimś miejscu braki żywnościowe. Biorąc pod uwagę niedoinformowanie społeczeństwa, bardzo niewielu ludzi wiedziało, co się zdarzyło w innej prowincji albo nawet za najbliższą górą. Tak więc wielu myślało - i do dziś tak sądzi - że głód został spowodowany przez klęski naturalne. Nie mam pełnego obrazu, ale wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałam, pochodzący z różnych części Chin, niewiele wiedzieli na temat klęsk naturalnych w innych regionach, za to dobrze wiedzieli, jak umiera się z głodu. Na konferencji dla siedmiu tysięcy najwyższych urzędników partyjnych, która odbyła się na początku 1962 roku, Mao powiedział, że głód w siedemdziesięciu procentach został spowodowany naturalnymi klęskami, a w trzydziestu procentach ludzkim1 błędami. Prezydent Liu Shaoąi wtrącił się, mówiąc, że w siedem' 266 ? iesieciu procentach przez ludzki błąd, a w trzydziestu procen-ch Przez klęski naturalne. Ojciec był na tej konferencji i kiedy Wrócił, powiedział do mamy: „Boję się, że towarzysz Liu będzie miał kłopoty". Kiedy przemówienia z konferencji zostały przekazane niżej, a poziom urzędników takich jak moja mama, słowa Liu zostały ycjęte. Narodowi nawet nie przekazano liczb, które podał Mao. Tego rodzaju manipulacja informacjami pomagała utrzymać «pokój i dzięki temu nie było żadnych wyraźniejszych narzekań na Partię Komunistyczną. Oczywiście na różne sposoby tłumiono glosy tych, którzy na nią narzekali - ale dla większości ludzi odpowiedzialność Partii Komunistycznej za to, co się działo, wcale nie była oczywista i bezdyskusyjna. Nie było korupcji w tym znaczeniu, że na przykład urzędnicy partyjni zagarniali ziarno. Funkcjonariuszom partyjnym powodziło się niewiele lepiej niż zwykłym ludziom. W niektórych wsiach to właśnie oni pierwsi zaczęli głodować - i pierwsi umierali z głodu. Ten głód był gorszy niż wszystkie, jakie zdarzyły się za czasów rządów Kuomintangu - ale WYGLĄDAŁ inaczej: wtedy głód występował obok innych rażących objawów niesprawiedliwości. Zanim się zaczął, wielu partyjnych urzędników z rodzin posiadaczy ziemskich wzięło do siebie swoich rodziców, ale potem partia wydała rozkaz, aby wszyscy ci starsi ludzie wrócili na wieś dzielić twarde życie - to znaczy głód - z wieśniakami. Chodziło o to, żeby urzędnicy partyjni nie używali swoich przywilejów dla ułatwienia życia swoim „wrogim klasowo" rodzicom. Niektórzy dziadkowie i babcie moich przyjaciół musieli wtedy opuścić Chengdu i zmarli z głodu. Wielu wieśniaków żyło w świecie, który kończył się za granicami ich wsi i za tę katastrofę winili swoich bezpośrednich przełożonych. Krążyły nawet popularne wierszyki, których sens sprowadzał się do tego, że przywódcy partii są dobrzy, a zepsuci są niżsi urzędnicy. Wielki Skok i to, co się potem stało, głęboko wstrząsnęło moimi rodzicami. Nie mieli pełnego obrazu sytuacji, ale nie wierzyli, żeby „klęski żywiołowe" były jej wyjaśnieniem. Poczuwali się do winy, ponieważ pracowali w propagandzie i tkwili w samym sercu machiny dezinformującej. Zęby uspokoić swoje sumienie i uniknąć nieuczciwej, codziennej rutyny, ojciec na ochotnika zgłosił się do pracy w komunach. To oznaczało, że Cdzie głodował razem z wieśniakami. Robiąc to, „dzielił z ludem 267 dole i niedole", zgodnie z instrukcją Mao. Ale jego wspólpraC0Vv nicy mieli o to do niego żal, bo też musieli wyjeżdżać, a / oznaczało, że będą chodzić głodni. Od końca 1959 roku do 1961, w najgorszym okresie g}odu rzadko widywałam ojca. Na wsi jadał liście patatów, korę z drze^ i zioła jak wieśniacy. Pewnego dnia, kiedy szedł pomiędzy poletkami ryżowymi, w oddali dostrzegł mężczyznę chudego ja( szkielet, który wlókł się powoli i z trudem. Potem człowiek ten nagle zniknął. Kiedy ojciec tam podbiegł, wieśniak leżał martwy na polu. Zmarł z głodu. To, co ojciec codziennie oglądał, rujnowało jego zdrowie psychiczne, choć na pewno nie widział rzeczy najgorszych, ponieważ, jak to było w zwyczaju, wszędzie towarzyszyli mu lokalni urzędnicy. Chorował na powiększenie wątroby i puchlinę głodową. Miał głęboką depresję. Kilka razy, kiedy wracał z wy-jazdów, szedł prosto do szpitala. Na wiosnę 1961 roku leżał tam cztery miesiące. Zmienił się. Nie był już pewnym swoich racji purytaninem z dawnych lat. Partia nie była z niego zadowolona. Skrytykowano go, ponieważ „pozwolił, żeby jego rewolucyjna wola osłabła", i rozkazano mu jak najszybciej opuścić szpital. Miał teraz zwyczaj spędzać czas na łowieniu ryb. Na wprost szpitala płynęła prześliczna rzeczka, zwana Jadeitowym Strumykiem. Pochylały się nad nią wierzby, dotykając witkami powierzchni, a chmury rozwiewały się i kształtowały w nowe formy. Siadywałam na pochyłym brzegu, patrzyłam na chmury i na ojca jak łowi ryby. Czuć było ludzkie odchody. Na wzniesieniu brzegu leżał grunt należący do szpitala, kiedyś był tam kwietnik, teraz zamieniony w ogródek warzywny na potrzeby pacjentów i pracowników szpitala. Nawet teraz, po tylu latach, kiedy zamykam oczy, widzę larwy motyli pożerające liście kapusty w tym ogródku. Moi bracia zbierali je dla ojca na przynętę. Lekarze i pielęgniarki wyraźnie nie byli ekspertami ogrodnictwa. . .. W całej historii Chin uczeni i mandaryni tradycyjnie zajmowali się łowieniem ryb, kiedy byli rozczarowani decyzjami cesarza. Łowienie ryb sugerowało wycofanie się do natury, ucieczkę od politycznej codzienności. Symbolizowało zniechęcenie i odmowę współpracy. Ojciec rzadko łapał rybę i kiedyś napisał poemat, który zaczynał się od słów: „Nie po ryby chodzę wędkować". Ale jego towarzysz od wędkowania, jeden z zastępców dyrektora w jego 268 udziale, zawsze dawał mu część tego, co złowił. Robił tak ^l tego, że w 1961 roku, podczas głodu, mama znowu była ciąży, a Chińczycy uważają, że ryby są bardzo ważne dla awidłowego rozwoju włosów dziecka. Mama nie chciała kolej-P 0 dziecka. Poza innymi względami, ona i ojciec byli teraz na °ensjach, a to oznaczało, że państwo nie zapewni im już mamki ni niańki. Mając na utrzymaniu czworo dzieci, babcię i część odziny ojca, nie mieli zbyt wiele pieniędzy na zbyciu. Spora rześc pensji ojca szła na zakup książek, zwłaszcza na wielkie tomy klasycznych utworów, których komplet mógł kosztować ryle, ile wynosiły dwie pensje. Czasem mama trochę gderała, że jnni ludzie na jego stanowisku zawiadamiają wydawnictwo i dostają książki za darmo, „dla celów związanych z pracą", ale ojciec chciał płacić sam. Sterylizacja, antykoncepcja i aborcja to w tych czasach niemal abstrakcją. W 1954 roku komuniści promowali planowanie rodziny i mama odpowiadała za ten program w swoim okręgu. Była wtedy w zaawansowanej ciąży z Xiaohei i często zaczynała spotkania od żartobliwej samokrytyki. Ale wkrótce Mao zwrócił się przeciwko kontroli urodzin. Chciał wielkich, potężnych Chin, bazujących na licznej populacji. Powiedział, że jeśli Amerykanie zrzucą na Chiny bombę atomową, to Chińczycy szybko wrócą do swojej poprzedniej liczebności przez reprodukcję. Podzielał także tradycyjne wiejskie chińskie podejście do dzieci: im więcej rąk do pracy, tym lepiej. W 1957 roku sam osobiście nazwał znanego profesora Uniwersytetu Pekińskiego prawicowcem za to, że bronił kontroli urodzin. Potem o planowaniu rodziny już rzadko wspominano. Kiedy mama w 1959 roku zaszła w ciążę, napisała do partii, prosząc o pozwolenie na aborcję. Taka obowiązywała zwykła procedura. Jednym z powodów, dla których partia powinna wyrazić zgodę, miało być to, że operacja taka nie była wtedy bezpieczna. Mama napisała, że jest zajęta pracą dla rewolucji i że lepiej będzie służyć ludowi, jeśli nie będzie zajęta kolejnym dzieckiem. Przyznano jej prawo do aborcji, bardzo bolesnej, ponieważ przeprowadzanej prymitywną metodą. Kiedy w 1961 roku znowu zaszła w ciążę, kolejna aborcja nie wchodziła w grę - ani w opinii lekarzy, ani mamy, ani partii, która wymagała co najmniej trzyletniego odstępu między zabiegami. Nasza gosposia także była w ciąży. Poślubiła poprzedniego nużącego ojca, który teraz pracował w fabryce. Babcia przy- 269 rządzała dla nich obu jajka z soją, które można było dostać kupony rodziców, a także ryby, które ojciec dostawał od kole11-3 Gosposia pod koniec 1961 roku urodziła chłopczyka i odes j założyć swój własny dom. Gdy jeszcze z nami mieszkała, ch * dziła do kantyny odbierać nasze jedzenie. Kiedyś ojciec widzi i" jak idąc ścieżką, wpychała sobie do ust kawałek mięsa i żuł łapczywie. Zawrócił, żeby go nie zobaczyła i nie czuła s' zakłopotana. Nie mówił o tym nikomu przez lata, wspomniał dopiero, kiedy przemyśliwał nad tym, jak inaczej od marzeń jego młodości potoczyły się sprawy. Największym jego praa. nieniem było to, by ludzie nigdy nie cierpieli głodu. Gdy gosposia odeszła, rodzina nie mogła sobie pozwolić na następną z powodu sytuacji żywnościowej. Kobiety ze wsi, które chciały dostać tę pracę, nie były upoważnione do racji żywnościowych. Naszą piątką zajmowała się więc babcia i ciotka. Mój najmłodszy brat, Xiaofang, urodził się siedemnastego stycznia 1962 roku. Tylko on jeden został wykarmiony przez mamę piersią. Zanim przyszedł na świat, mama chciała go gdzieś oddać, ale potem bardzo się do niego przywiązała i został jej faworytem. Wszyscy się z nim bawiliśmy, jakby był dużą zabawką. Wyrósł wśród kochających go osób, co spowodowało, jak sądziła mama, że wierzył w siebie, był przystępny i łatwo nawiązywał kontakty. Kiedy był już na tyle duży, żeby się bawić zabawkami, ojciec każdej soboty zabierał go do sklepu na naszej ulicy i kupował mu coś nowego. Jeśli zapłakał, niezależnie od tego, z jakiego powodu, ojciec rzucał wszystko i biegł go pocieszać. Na początku 1961 roku, na skutek śmierci głodowej dziesiątków milionów obywateli Mao został zmuszony do zmiany polityki gospodarczej. Z ociąganiem przyznał pragmatycznie nastawionemu prezydentowi Liu i Deng Xiaopingowi pewną władzę nad wsią. Został również zmuszony do złożenia samokrytyki. Było w niej bardzo dużo użalania się nad sobą, a całość brzmiała tak, jakby musiał dźwigać krzyż za wszystkich niekompetentnych urzędników w całych Chinach. Potem wspaniałomyślnie poinstruował partię, żeby „wyciągnęła naukę" ze strasznego doświadczenia, ale nie pozostawił osądowi niższych urzędników, co to miałaby być za nauka. Poinformował ich, że stracili łączność z ludem i podjęli błędne decyzje, które nie odzwierciedlały 270 Zeb zwykłych ludzi. Począwszy od samego Mao, rozpoczęły e kc-dpowiedzialność, której nikt nie dochodził. ¦ korowody nieustannych samokrytyk, maskujących rzeczywis-ttNiemniej sprawy wzięły lepszy obrót. Pragmatycy przeprowa- :ji serię podstawowych reform. To właśnie w tym kontekście Hło stwierdzenie Deng Xiaopinga: „Nieważne czy kot jest ?? ??? ?2????' cn°dzi o to, żeby łapał myszy". Nie było już asowej produkcji stali. Położono kres wyznaczaniu obłąkanych konornicznych celów i wprowadzono realistyczną politykę gos-odarczą. Zamknięto kantyny publiczne, a płace wieśniaków odpowiadały ich pracy. Oddano im z powrotem należący do ich 20Spodarstw sprzęt rolniczy i zwierzęta, przedtem skonfiskowane. Mogli uprawiać prywatnie małe, przyzagrodowe poletka. W przemyśle i w handlu wprowadzono elementy gospodarki rynkowej i w ciągu kilku lat gospodarka stanęła na nogi. Razem z przemianami gospodarczymi nadeszła polityczna liberalizacja. Z byłych właścicieli ziemskich zdjęto odium „wrogów klasowych". Zrehabilitowano wielu ludzi napiętnowanych w poprzednich kampaniach - „kontrrewolucjonistów" z kampanii 1955 roku, „prawicowców" z 1956 roku i „prawicowych opor-tunistów" z roku 1959. Ponieważ mama w 1959 roku dostała ostrzeżenie dotyczące jej prawicowych odchyleń, w roku 1962, tytułem rekompensaty, podniesiono jej stopień służbowy z siedemnastego na szesnasty. Panowała większa swoboda w literaturze i sztuce, atmosfera była luźniejsza. Dla mojej mamy i ojca, podobnie jak dla wielu innych, oznaczało to, że reżim pokazał, iż potrafi naprawiać swoje błędy i uczyć się na nich - i to odbudowało ich zaufanie do systemu. Kiedy to wszystko się odbywało, żyłam jak w kokonie za wysokimi ścianami rządowego kompleksu. Nie miałam bezpośredniego kontaktu z sytuacją w kraju, ale jej echa długo pobrzmiewały w moim nastoletnim życiu. 13 „Tysiąckrotnie złote cacuszko" w kokonie przywilejów (1958-1965) Kiedy mama zaprowadziła mnie do szkoły podstawowej, żeby do niej zapisać, miałam na sobie nowe różowe sztruksowe wdzianko i zielone spodnie z flaneli, a we włosach różową kokardę. Poszłyśmy prosto do gabinetu kierowniczki szkoły, która czekała na nas z kuratorką i jedną z nauczycielek. Wszystkie się uśmiechały, nazywały mamę z szacunkiem „dyrektor ?i?" i traktowały jak ważną osobistość. Później dowiedziałam się, że szkoła znajdowała się w departamencie mojej mamy. Zaproszono mnie na tę rozmowę, bo miałam sześć lat, a normalnie przyjmowano dzieci siedmioletnie, ponieważ brakowało szkół. Ale nawet mój ojciec nie przejmował się, że tym razem reguły zostaną złamane. Oboje, i on, i mama, chcieli, żebym wcześniej poszła do szkoły. Moja płynna recytacja klasycznych poematów i ładnie kaligrafowane znaki przekonały szkołę, że jestem odpowiednio zaawansowana w nauce. Potem, przeszedłszy pomyślnie zwykły test wstępny, zostałam przyjęta jako specjalny przypadek. Rodzice byli ze mnie bezbrzeżnie dumni. Wiele dzieci ich znajomych nie przeszło testu wstępnego w tej szkole. Wszyscy chcieli umieścić tutaj dzieci, ponieważ była to najlepsza szkoła w Chengdu: „kluczowa" szkoła prowincji. Trudno było się dostać do „kluczowych" szkół i uniwersytetów. Przyj' mowano do nich tylko na podstawie umiejętności i dzieci z rodzin wysokich urzędników nie miały żadnych przywilejów. Każdej nowej nauczycielce i nauczycielowi przedstawiano mnie zawsze jako „córkę dyrektora Changa i dyrektorki Xw • 272 często przyjeżdżała na rowerze do szkoły z wizytacją - to l zaJo do jej obowiązków. Pewnego dnia nagle zrobiło się 113 no i przywiozła mi do szkoły ciepłe zielone sztruksowe 3,zjanJco z wyhaftowanymi z przodu kwiatkami. Kierowniczka ^obiście przyszła do klasy, żeby mi je wręczyć. Policzki paliły oS -e ze wstydu, a cała klasa gapiła się na mnie. Jak większość Tieci, chciałam po prostu należeć do grupy i być akceptowana rZez rówieśników. ^ q0 tydzień odbywały się sprawdziany, a ich wyniki wypisy-vano na tablicy. Zawsze byłam u góry listy, i ci, którzy znajdowali ¦ niżej, mieli mi to za złe. Czasami wylewali swój żal i złość, zezywając mnie: „tysiąckrotnie złote cacuszko" {ąianjin ?i??-He) kładąc żabę na mój pulpit albo przywiązując mi końce warkoczy do ławki. Mówili także, że jestem pozbawiona „kolektywnego ducha" i że patrzę na innych z góry. Aleja wiedziałam, że po prostu potrzebuję niezależności. Rozkład zajęć był taki sam jak w szkołach zachodnich - poza okresem, kiedy wytapialiśmy stal. Nie było propagandy politycznej, za to mieliśmy bardzo dużo zajęć sportowych: bieganie, skok wzwyż, skok w dal i oprócz tego przymusowo gimnastykę i pływanie. I jeszcze jakiś wybrany sport po zajęciach w szkole -ja zostałam wytypowana do tenisa. Z początku ojcu nie podobała się myśl, że miałabym zostać sportsmenką, co było celem szkolenia, ale trenerka tenisa, prześliczna młoda kobieta, przyszła na spotkanie z nim ubrana w gimnastyczne szorty. Wśród innych dziedzin, którymi ojciec się służbowo zajmował, sport także wchodził w jego kompetencje. Trenerka obdarzyła go czarującym uśmiechem i powiedziała, że tenis, najbardziej elegancki ze sportów, nie jest zbyt popularny w Chinach, więc dobrze będzie, jeśli jego córka „da przykład" -jak to ujęła - narodowi. Ojciec musiał się zgodzić. Uwielbiałam moich nauczycieli. Byli wspaniali i potrafili wykładać swoje przedmioty tak, że stawały się fascynujące. Pamiętam nauczyciela nauk przyrodniczych i ścisłych, pana Dali, który wyjaśnił nam, na czym polega umieszczenie satelity na orbicie (Rosjanie wystrzelili właśnie wtedy swój pierwszy sput-?, i omówił możliwość odwiedzenia innych planet. Na jego ekcjach nawet najbardziej rozrabiający chłopcy siedzieli jak Wyrośnięci do ławek. Podsłuchałam, jak uczniowie mówili, że 0 Prawicowiec, ale nikt z nas nie wiedział, co to znaczy, i nie "o to nam żadnej różnicy. 273 Dużo później mama powiedziała mi, że pan Dali był autore fantastycznonaukowych książek dla dzieci, a napiętnowano jako prawicowca w 1957 roku, bo napisał artykuł o myszach które kradną jedzenie i porastają w sadło, co zostało uznane > aluzyjny atak na urzędników partyjnych. Zakazano mu pisań' i właśnie miał zostać zesłany na wieś, kiedy mama zdołała jakQ-uzyskać zgodę na przeniesienie go do tej szkoły. Niewiel, urzędników partyjnych było dość odważnych, żeby ??????? dować prawicowca. Mamie jednak starczyło odwagi i to był prawdziwy powód dla którego odpowiadała za tę szkołę. Zgodnie z położeniem' szkoła powinna przypadać Zachodniemu Okręgowi w Chengdu' Władze przyznały ją okręgowi mamy, ponieważ chciały mieć najlepszych nauczycieli, nawet ze „złym pochodzeniem", a szef Wydziału Spraw Publicznych Zachodniego Okręgu nie ośmieliłby się zatrudnić takich ludzi. Opiekę naukową nad szkołą sprawowała kobieta, której mąż był oficerem Kuomintangu i siedział w obozie pracy. Normalnie ktoś taki nie mógłby zajmować podobnego stanowiska, jednak mama nie zgadzała się na przeniesienie tych nauczycieli i nawet przyznała im honorowe stopnie. Jej przełożeni to aprobowali, ale chcieli, żeby sama odpowiadała za tak niekonwencjonalne poczynania. Podjęła to ryzyko. Z domniemaną protekcją, jaką dawała jej pozycja ojca, czuła się pewniej niż jej koledzy. W 1962 roku poproszono ojca, żeby przeniósł swoje dzieci do nowej szkoły, tuż obok kompleksu, w którym mieszkaliśmy. Nazywała się „Platan" od platanów, między którymi biegła prowadząca do niej aleja. Została założona przez Zachodni Okręg z wyraźną intencją zrobienia z niej „kluczowej", ponieważ nie było tam takiej szkoły. Z innych szkół tego okręgu przeniesiono tu dobrych nauczycieli i wkrótce zyskała reputację „arystokratycznej" - dla dzieci ważnych osób z rządu prowincji. Zanim powstał „Platan", była tu szkoła z internatem dla dzieci oficerów z całego Chengdu i rzadko się zdarzało, żeby ja^is cywilny wyższy urzędnik posłał tam swoje dzieci. Poziom nauczania był niski, za to miała opinię snobistycznej, bo młodzie rywalizowała ze sobą, licytując się stanowiskami rodzico* Słyszało się tam często: „Mój ojciec jest dowódcą dywizji, a W dowodzi tylko brygadą!". W weekendy stały przed szkołą sznUT 274 mochodów z niańkami, ochroniarzami i szoferami, którzy S hierali uczniów do domów. Wielu ludzi uważało, że taka 1 fffl0Sfera jest szkodliwa dla młodych. Moi rodzice również Iwsze czuli do niej niechęć. platan" nie został zaplanowany jako szkoła ekskluzywna i po ''tkaniu z kierowniczką i kilkoma nauczycielami moi rodzice znali, że odpowiada wysokim standardom moralnym i dyscyplinarnym. W klasie było tylko dwudziestu pięciu uczniów. Nawet niojej poprzedniej szkole było nas w klasie pięćdziesięcioro. Niemniej, zakładając „Platan", myślano przecież przede wszystkim o wysokich urzędnikach, którzy mieszkali tuż obok. Mój «wieżo nawrócony na łagodniejsze wyznanie ojciec przeoczył ten fakt. Większość moich kolegów klasowych była dziećmi urzędników rządu prowincji. Niektórzy mieszkali w naszym kompleksie. Poza szkołą ten kompleks stanowił cały mój świat. Były tu pełne kwiatów i rzadkich roślin ogrody, w których rosły palmy, oleandry, magnolie, kamelie, róże, hibiskusy, a nawet para rzadkich chińskich osik - które, zwrócone do siebie, splatały się gałęziami jak kochankowie. Są one bardzo wrażliwe. Jeśli podrapało się korę jednego z drzew, oba zaczynały się trząść, a ich liście drżały. W lecie, podczas przerwy na drugie śniadanie, siadałam przy kamiennym stole w kształcie bębna, pod altaną porosłą wisterią, opierałam łokcie o kamienny blat i czytałam książki albo grałam w szachy. Wokół wybuchały jaskrawe kolory, a niedaleko rosła palma kokosowa, strzelająca wysoko w niebo. Najbardziej jednak lubiłam mocno pachnący jaśmin, który także się piął po kratkach altany. Gdy kwitł, mój pokój wypełniał się jego zapachem. Uwielbiałam siedzieć w oknie, patrzeć na niego i wdychać rozkoszny zapach. Kiedy wprowadziliśmy się do tego kompleksu, na początku zajmowaliśmy zachwycający parterowy domek z własnym dziedzińcem; w tradycyjnym chińskim stylu - bez żadnych udogodnień, bieżącej wody, spłukiwanej toalety czy ceramicznej wanny. " 1962 roku w kącie kompleksu wybudowano mieszkania z tymi Wszystkimi urządzeniami i mojej rodzinie przyznano jedno z nich. ^anim się wprowadziliśmy, zwiedziłam tę krainę cudów i obejrzałam wszystkie te przyciski i kurki, szafki z lustrami wiszące I? Scianach i spłukiwaną toaletę. Przeciągnęłam ręką po białych, śniących płytkach na ścianie w łazience. Były w dotyku miłe 1 Głodne. 275 W kompleksie stanął więc blok z trzynastoma mieszkania^' Cztery były przeznaczone dla dyrektorów wydziałów, reszta dl kierowników biur. Nasze mieszkanie zajmowało całe pjptr podczas gdy mieszkania rodzin kierowników biur zajmowały D(! pół piętra. Pokoje w naszym mieszkaniu też były większ„ W wewnętrznych oknach mieliśmy moskitiery, których u nich nie było, i mieliśmy dwie łazienki, gdy inni tylko jedną. ?^-urzędnicy zajmowali mieszkania w mniejszym kompleksie p0 drugiej stronie ulicy i wyposażenie ich mieszkań było znacznie skromniejsze. Kilku sekretarzy partii, którzy należeli do ścisłego kierownictwa rządu prowincji, miało swoje własne kompleksy mieszkalne wewnątrz naszego. Owe święte przybytki leżały za ogrodzeniem z dwoma bramami, z których każda była pilnowana całą dobę przez uzbrojonego wartownika i tylko personel ze specjalnymi pozwoleniami mógł wchodzić do środka. Wewnątrz ogrodzenia znajdowały się dwa osobne dwupiętrowe domy, każdy dla jednego sekretarza partii. Na schodach domu stał zawsze uzbrojony wartownik. Dorastałam uważając, że hierarchia i przywileje są rzeczą oczywistą. Dorośli pracujący w głównym kompleksie musieli pokazywać przepustki, kiedy wchodzili przez bramę wejściową. Dzieci nie miały przepustek, ale strażnicy nas poznawali. Sprawy się komplikowały, gdy przychodzili goście. Musieli wypełnić formularz, potem portier dzwonił do naszego mieszkania i ktoś musiał pójść do bramy wejściowej odebrać gościa. Obsługa kompleksu niechętnie widziała inne dzieci. Powiedzieli, że nie chcą bałaganu na terenie. To nas zniechęcało do zapraszania przyjaciół do domu i przez cztery lata spędzone w „kluczowej" szkole zaprosiłam swoje przyjaciółki może kilka razy. Zresztą w ogóle rzadko wychodziłam z kompleksu - nie licząc szkoły. Kilka razy wyszłam z babcią do sklepu, ale właściwie nigdy nie czułam potrzeby, żeby cokolwiek kupować. Zakupy były dla mnie czymś obcym i rodzice dawali mi kieszonkowe tylko przy wyjątkowych okazjach. Nasza kantyna była nie gorsza od restauracji i dawano w niej pyszne jedzenie. Wyjąwszy okres głodu, zawsze było do wyboru siedem albo osiem dań. Kucharzy starannie dobrano i wszyscy mieli „pierwszy" albo „specjalny stopień, a kuchmistrze stopnie honorowe, jak nauczyciele. W o( mu nie brakowało słodyczy i owoców. Nie pragnęłam nicW więcej - z wyjątkiem lodów. Kiedyś, gdy dostałam kieszonkowe. zjadłam dwadzieścia sześć porcji. 276 Kompleks był samowystarczalny. Znajdowały się tam sklepy, fryzjerzy kina, sala balowa, zakład hydrauliczny i inżynieryjny. Wielką popularnością cieszyły się dansingi. W weekendy odbywały się zabawy dla różnych kategorii pracowników rządu rowincji- Dawna sala balowa oficerów armii Stanów Zjed-oczonych służyła rodzinom urzędników powyżej stanowiska kierownika biura. Grała tam orkiestra i występowali aktorzy /Zespołu Tańca i Pieśni Prowincji Syczuan - aby atmosfera była ;eszcze barwniejsza i bardziej elegancka. Niektóre aktorki przychodziły do nas do mieszkania na pogaduszki z rodzicami i czasem zabierały mnie na przechadzkę. Byłam niesłychanie dumna, że mogę się pokazać w ich towarzystwie, jako że aktorzy cieszyli sie w Chinach ogromnym uznaniem. Mieli specjalny status -wolno im się było bardziej kolorowo i modnie ubierać, a nawet miewać romanse. Ponieważ zespołem zajmował się wydział ojca, właśnie on był ich szefem. Ale aktorzy śmiało sobie z nim poczynali i nie ustępowali mu tak łatwo jak inni. Przekomarzali się z nim i nazywali go „gwiazdą parkietu". Ojciec uśmiechał się i wyglądał na onieśmielonego. W rzeczywistości dobrze tańczył i lubił to robić. Mama nie była w tym dobra - nie wyczuwała rytmu i niechętnie tańczyła. Podczas przerw między tańcami pozwalano dzieciom wchodzić na parkiet, jedno ciągnęło drugie za ręce i uprawialiśmy coś w rodzaju „parkietowych nart nożnych". Panująca wokół atmosfera, rozgrzane powietrze, perfumy, wspaniale ubrane damy i promieniejący panowie tworzyli czarodziejski świat marzeń. W każdą sobotę wieczorem wyświetlano filmy. W 1962 roku, w atmosferze większej swobody politycznej, pokazywano nawet jakieś filmy z Hongkongu, przeważnie romanse. Można jednak było dzięki nim rzucić okiem na szeroki świat. Pokazywano także krzepiące serca filmy o rewolucji. Projekcje odbywały się w dwóch różnych miejscach, zależnie od statusu widzów. Elita zbierała się w sali z wygodnymi szerokimi fotelami. Pozostali oglądali filmy w mniejszym kompleksie, w dużym audytorium, które często bywało zatłoczone do granic możliwości. Poszłam tam kiedyś, bo pokazywano film, który bardzo chciałam zoba-czyć. Wszystkie miejsca zajęto na długo przed projekcją. Spóźnialscy musieli przynieść ze sobą coś do siedzenia albo stali. esli ktoś znalazł się z tyłu, wchodził na krzesło, żeby cokolwiek 2°baczyć. Nie wiedziałam, że to tak będzie wyglądało, i nie Poniosłam ze sobą krzesła. Stałam z tyłu, w ścisku, i nie 277 widziałam prawie nic. Zauważyłam naszego kucharza, który st na krótkiej ławeczce, na której mogłyby zmieścić się dwie osoh Kiedy zobaczył mnie w tym tłoku, zaproponował, żebym stanę! koło niego. Ławeczka była bardzo wąska i strasznie niestabib3 Ludzie popychali ją i wkrótce ktoś mnie zepchnął. Spadłam doś' fatalnie i rozcięłam sobie o krawędź ławki brew. Mam tę blizn do dziś. W sali dla elity wyświetlano filmy, których nie pokazywano nigdzie więcej. Były to dokumenty „informacyjne", przeważnie kawałki wycięte z zachodnich filmów. Właśnie wtedy p0 raz pierwszy zobaczyłam minispódniczki i zespół The Beatles. Pa. miętam jakiś film z podglądaczem na plaży: kobieta, którą podglądał, wylała na niego wiadro wody. Jakiś inny wyciąg z filmu dokumentalnego pokazywał malarza, który pozwalał szympansowi polewać atramentem papier, i pianistę, który grał uderzając tyłkiem w klawiaturę. Sądzę, że filmy wybierano tak, żeby zademonstrować dekadencję Zachodu. Były przeznaczone tylko dla najwyższych partyjnych urzędników, ale nawet im odmawiano dostępu do szerszej informacji na temat Zachodu. Czasami w mniejszej sali kinowej pokazywano całe zachodnie filmy, jednak wtedy nie wpuszczano dzieci. Byłam strasznie ciekawa tych filmów i błagałam rodziców, żeby mnie zabrali. Zgodzili się kilka razy. Wtedy już ojciec byl wobec nas bardzo wyrozumiały. Przy drzwiach stał strażnik, ale ponieważ szłam z rodzicami, zgodził się mnie wpuścić. Nie byty to filmy na mój wiek. Jeden z nich opowiadał o amerykańskim pilocie, który oszalał po spuszczeniu bomby atomowej na Japonię. Na innym, czarno-białym filmie fabularnym przywódca związków zawodowych został wepchnięty przez dwóch drabów do samochodu, z kącika ust ciekła mu krew. Byłam przerażona. Pierwszy raz widziałam w kinie akt przemocy (w szkołach kary cielesne zostały zakazane przez komunistów), i to w dodatku z lejącą się krwią. Chińskie filmy w tym czasie były bardzo łagodne, sentymentalne i krzepiące; jeśli zawierały sceny z aluzjami do przemocy, to były one stylizowane jak w chińskiej operze. Zaskoczyło mnie, jak ubierają się robotnicy na Zachodzie -w schludne garnitury, które nawet nie są łatane - był to obraz bardzo daleki od mojego wyobrażenia o uciskanych w krajach kapitalistycznych masach. Po filmie spytałam o to mamę, a ona powiedziała coś na temat „różnych standardów życia", ? rozumiałam, co ma na myśli, i pytanie pozostało bez odpowiedz1' 278 jako dziecko sądziłam, że Zachód to jeden wielki obraz nędzy . njeszczęścia, coś w rodzaju świata odmalowanego w Dziew-1 pice z zapałkami Hansa Christiana Andersena. Kiedy byłam f przedszkolu z internatem i nie chciałam dokończyć jedzenia, ^chowawczyni mówiła: „Pomyśl o głodujących dzieciach kapitalistycznych krajów!". W szkole, gdy próbowano nas zachęcić do intensywniejszej nauki, nauczyciele mówili: „Macie szczęście, że chodzicie do szkoły i możecie czytać książki. W krajach kapitalistycznych dzieci muszą pracować, żeby pomóc utrzymać swoje głodujące rodziny". Często, kiedy dorośli chcieli, żebyśmy coś zaakceptowali, mówili nam, że dzieci na Zachodzie tego nie mają, choć chciałyby mieć, i dlatego powinniśmy doceniać swój szczęśliwy los. Zaczęłam automatycznie myśleć w taki sposób. Gdy kiedyś zobaczyłam koleżankę z klasy w nowym płaszczyku przeciwdeszczowym z przejrzystego różowego plastiku, jakiego nigdy przedtem nie widziałam, pomyślałam, że miło by było zamienić na taki moją starą parasolkę z woskowanego papieru. Ale natychmiast skarciłam siebie za te „burżuazyjne" pragnienia i zapisałam w dzienniczku: „Pomyśl o dzieciach z krajów kapitalistycznych - nie mogą nawet marzyć o takiej parasolce!". W moim wyobrażeniu obcokrajowcy byli przerażający. Wszyscy Chińczycy mają czarne włosy i brązowe oczy, więc innego koloru włosy i oczy są dla nich dziwne. Moje wyobrażenie cudzoziemca pokrywało się z powszechnie funkcjonującym wyobrażeniem: mężczyzna z rudymi, potarganymi włosami, o dziwnym kolorze oczu, z bardzo długim nosem, pijany i zataczający się albo wlewający sobie w gardło coca-colę prosto z butelki, z nogami rozwalonymi w wyjątkowo nieelegancki sposób. Co chwila mówili „hello" z dziwną intonacją - przez długi czas myślałam, że to przekleństwo. Kiedy chłopcy bawili się w „wojnę partyzancką", co było odpowiednikiem zabawy w Indian i kow-boi, ci, którzy byli „źli", mieli do nosa przylepione kolce i w kółko Powtarzali „hello". . W trzeciej klasie, gdy miałam dziewięć lat, moje koleżanki 'Ja postanowiłyśmy udekorować klasę roślinami. Jedna z dziewczynek powiedziała, że mogłaby przynieść jakieś niezwykłe wiaty z ogrodu, którym zajmował się jej ojciec przy katolickim 0sciele na ulicy Bezpiecznego Mostu. Przedtem mieścił się tam rzykościelny sierociniec, ale został zamknięty. Kościół funk-J°nował, jednak pod kontrolą państwa, które zmusiło katolików 279 do zerwania z Watykanem i przyłączenia się do „patriotyc2n organizacji". Moje wyobrażenie o Kościele było podszyte czuciem tajemniczości i grozy z powodu propagandy na te religii, z jaką się stykałam. Po raz pierwszy pojęcie gw ,' spotkałam w jakiejś powieści, w której gwałt popełnił ksiarf Poza tym księża byli zawsze imperialistycznymi szpiegami i 2i^' mi ludźmi, którzy na dzieciach z sierocińców dokonywali ek perymentów medycznych. Codziennie w drodze do szkoły mijałam wylot wysadzan i drzewami ulicy Bezpiecznego Mostu i widziałam sylwetk kościoła. Na moje chińskie oko miał on dziwnie obcego kształn kolumny: były z marmuru, w stylu greckim, podczas gdv chińskie kolumny zawsze były z drzewa i zawsze malowane Miałam wielką ochotę zajrzeć do środka i spytałam koleżankę która mieszkała przy kościele, czy mogłabym przyjść do niej do domu, ale odpowiedziała, że ojciec nie chce, żeby przyprowadzała gości. To jeszcze bardziej dodało sprawie tajemniczości. Kiedy więc ta dziewczynka powiedziała, że może przynieść jakieś rośliny z kościelnego ogrodu, wyrwałam się na ochotnika, że jej pomogę. Gdy zbliżyłyśmy się do bramy kościoła, byłam tak spięta, że serce mi prawie zamarło. Wydawało mi się, że to najbardziej imponująca brama, jaką widziałam w życiu. Koleżanka wspięła się na palce i zadzwoniła metalowym dzwonkiem. W bramie otworzyły się małe drzwi i ukazał się pomarszczony staruszek, zgięty prawie wpół. Wyglądał jak wiedźma z ilustracji do bajek. Nie widziałam wyraźnie jego twarzy, ale wyobraziłam sobie, że ma haczykowaty nos i kapelusz ze szpicem i za chwilę wskoczy na miotłę i uleci w górę. Fakt, że był innej płci, niż bywają wiedźmy, w ogóle mi nie przeszkadzał. Nie patrząc na niego, szybko przeszłam przez drzwi i od razu na środku niedużego, schludnego dziedzińca ukazał się przede mną mały ogród. Byłam tak zdenerwowana, że nie zauważyłam, co tam właściwie rosło. Zarejestrowałam tylko kształty i kolory oraz małą fontannę bijącą pośrodku ogródka skalnego. Koleżanka wzięła mnie za rękę i poprowadziła wzdłuż arkad okrążających dziedziniec. W miejscu najbardziej oddalonym od bramy otworzyła jakieś drzwi i powiedziała, że to tutaj ksiądz wygłasza kazania. Kazania. Natknęłam się na to słowo w książce, w której ksiądz, używając tych „kazań", przekazywał sekrety państwowe imperialistycznym szpiegom. Spięłam się jeszcze bardziej, kiedy przekraczałam 280 ' dużego, mrocznego pomieszczenia, które wyglądało jak ??? przez chwilę niczego nie widziałam. Potem zobaczyłam ^au're w końcu tego hallu. Było to moje pierwsze spotkanie krucyfiksem. Kiedy podeszłam bliżej, wydawało mi się, że Z stać na krzyżu wisi nade mną, ogromna i przygniatająca. Ta P ta(^ wyraz jej twarzy i krew przeraziły mnie. Odwróciłam się FsZyłam przed siebie. Na zewnątrz prawie wpadłam na jakiegoś ' eżczyznę w czarnej sukni. Rozpostarł ramiona, żeby mnie sadzić w miejscu, ale ja pomyślałam, że próbuje mnie złapać, •ec odskoczyłam i uciekłam. Gdzieś za mną zaskrzypiały ciężkie ^rZwi i zapadła przeraźliwa cisza, którą zakłócało tylko szemranie fontanny. Otworzyłam drzwi w bramie i nie zatrzymując się, biegłam aż do końca ulicy. Serce mi waliło i kręciło mi się w głowie. W odróżnieniu ode mnie mój brat Jinming, o rok młodszy, miał od dzieciństwa bardzo niezależny umysł. Uwielbiał naukę i czytał różne popularnonaukowe magazyny. One także zawierały nieuniknioną dawkę propagandy, ale donosiły o postępie technicznym i naukowym Zachodu, a to na Jinmingu robiło ogromne wrażenie. Był zafascynowany fotografiami laserów, poduszkowców, helikopterów, urządzeń elektronicznych i samochodów, jakie znajdował w tych publikacjach. Poza filmami „informacyjnymi" dawały dodatkową możliwość rzucenia okiem na rzeczywistość Zachodu. Jinming podejrzewał, że szkoła, media i dorośli nie zasługują na zaufanie, kiedy twierdzą, że Zachód jest piekłem, a Chiny rajem. Szczególnie Stany Zjednoczone działały na jego wyobraźnię -jako kraj najwyżej rozwiniętej techniki. Pewnego dnia, kiedy miał jedenaście lat, przy obiedzie w ekscytujący sposób opisywał nowe amerykańskie odkrycia dotyczące laserów, a potem zwrócił się do ojca i oświadczył, że podziwia Stany Zjednoczone. Ojciec zupełnie stracił kontenans, nie wiedział, co odpowiedzieć, i wyglądał na poważnie zmartwionego. Potem pogłaskał Jinminga po głowie i powiedział do matki: „Co możemy zrobić? Dziecko nam rośnie na prawicowca!". Do dwunastego roku życia Jinming dokonał wielu „wynalazków", wzorując się na ilustracjach w popularnonaukowych książkach dla dzieci. Był wśród nich teleskop, którym usiłował obserwować kometę Halleya, i mikroskop, do którego użył szkła ze 281 stłuczonej żarówki. Kiedyś udoskonalał strzelbę, która strzelał małymi kamykami i orzechami. Chciał jednak mieć odpowied ' efekt dźwiękowy, poprosił więc kolegę ze swojej klasy, które» ojciec był oficerem, żeby znalazł dla niego puste łuski po nabo jach. Kolega wziął naboje, zdjął końcówki i wysypał z nich proch, a potem dał Jinmingowi, nie zdając sobie sprawy, 2e zostały w nich spłonki. Jinming wypełnił te naboje ???i????; w paski pustymi tubkami od pasty do zębów, a potem szczypcami włożył do ognia, pod fajerką, na której stał czajnik. Nagle rozlepi się potężny wybuch i w dnie czajnika wyrwało sporą dziurę Wszyscy przybiegli zobaczyć, co się stało. Jinming był przerażony. Nie z powodu eksplozji, ale ze strachu przed ojcem. Jednak ojciec nie uderzył Jinminga ani go nawet nie zbeształ. Spoglądał na niego groźnie przez chwilę, stwierdził, że i tak już jest dość przestraszony, i poszedł się przejść. Jinming doznał takiej ulgi, że o mało nie podskakiwał z radości. Po spacerze ojciec powiedział, że nie będzie więcej eksperymentów bez nadzoru kogoś z dorosłych. Ale to postanowienie długo się nie utrzymało i po jakimś czasie Jinming wrócił do poprzednich praktyk. Pomagałam mu kilka razy. Kiedyś robiliśmy pulweryzator napędzany wodą z kranu, kruszący kredę na miał. Oczywiście Jinming był inicjatorem i mózgiem całego przedsięwzięcia. Moje zainteresowanie nigdy nie trwało specjalnie długo. Jinming chodził do tej samej „kluczowej" szkoły, co ja. Pan Dali, nauczyciel wiedzy ścisłej, napiętnowany jako prawicowiec, uczył także jego i odegrał ogromnie ważną rolę, otwierając przed moim bratem świat wiedzy. Jinming był mu głęboko wdzięczny przez całe życie. Mój drugi brat, Xiaohei, urodzony w 1954 roku, był faworytem babci, ale mama i ojciec nie bardzo się nim interesowali. Jednym z powodów było to, że uważali, iż otrzymuje dość uczucia od babci. Czując, że nie jest w łaskach, ?i???i?i zamykał się przed rodzicami, co ich irytowało, zwłaszcza ojca, który nie znosu tego, co uważał za mało otwarte reakcje. Czasem tak się złościł na Xiaohei, że go bił. Potem oczywiście tego żałował, głaskał go i mówił, jak mu przykro, że stracił panowanie nad sobą. Babcia często kłóciła się z ojcem z powodu Xiaohei. Ojciec zarzucał jej, że go psuje. Było to stałą przyczyni napięć między nimi. Babcia oczywiście kochała ?i????i i coraz bardziej go psuła. 282 bji0i rodzice uważali, że tylko synów należy besztać lub czasem et uderzyć - ale nigdy córki. Moja siostra została uderzona 'l raZy, raz kiedy miała pięć lat. Upierała się, że będzie jadła łodycze przed posiłkiem, i kiedy miała jeść śniadanie, zaczęła orzekać, że nie czuje żadnego smaku, bo się zasłodziła. Ojciec 0wiedział, że ma to, czego chciała. Xiaohong poczuła się tym brażona i cisnęła swoje pałeczki przez cały pokój. Ojciec ją cnął po rękach, a ona wtedy złapała miotełkę do odkurzania. Wviai JeJt0 z r^i ' odrzucił, ale ona capnęła miotłę i zamierzyła ciena niego. Po tej utarczce ojciec zamknął ją w naszym pokoju, powtarzając: „Ale zepsuta, ale zepsuta!". Nie dostała wtedy obiadu. Xiaohong jako dziecko była dość uparta. Z jakichś powodów w ogóle nie chciała oglądać filmów i sztuk ani podróżować. Było też bardzo wiele rzeczy, których nie cierpiała jeść; podnosiła wrzask, kiedy próbowano dać jej mleko, wołowinę albo mięso jagnięce. Gdy byłam dzieckiem, często brałam z niej przykład i ominęło mnie wiele filmów i smacznego jedzenia. Bardzo różniłam się od niej charakterem i ludzie mówili, że jestem rozsądna i wrażliwa (dongshi), zanim jeszcze weszłam w okres dojrzewania. Rodzice nigdy mnie nie tknęli ani nie powiedzieli mi złego słowa. Jeśli już zdarzała im się krytyka, formułowali ją bardzo ostrożnie, jakbym była dorosłą osobą, z której wrażliwością trzeba się liczyć. Bardzo mnie kochali, szczególnie ojciec, który zawsze po kolacji zabierał mnie na spacer, a często także z wizytą do swoich znajomych. Większość jego bliskich przyjaciół to weterani rewolucji; inteligentni i zdolni, ale prawie wszyscy mieli w przeszłości coś, co z punktu widzenia partii było podejrzane, dlatego też wszyscy zajmowali niewysokie stanowiska. Jeden z przyjaciół ojca należał do tego odłamu Czerwonej Armii, którym dowodził rywal Mao, Zhang Guotao. Inny uchodził za donżuana - jego żona, urzędniczka partyjna, której ojciec zawsze unikał, była nieznośnie sztywna i surowa. Bardzo lubiłam te zebrania dorosłych, ale najbardziej lubiłam być sama i czytać - spędzałam tak całe wakacje szkolne, czytając i ogryzając końce warkoczy. Oprócz literatury pięknej 'Przystępnej dla mnie klasycznej poezji lubiłam czytać fantastykę naukową i powieści przygodowe. Pamiętam pewną książkę ? człowieku, który spędził, jak mu się wydawało, kilka dni na lrmej planecie, a kiedy wrócił na ziemię, był wiek XXI, ludzie ^ili się jedzeniem w kapsułkach, podróżowali poduszkowcami, 283 mieli wideotelefony - wszystko się zmieniło. Bardzo chci i żyć w XXI wieku i mieć do dyspozycji te fantasty ^ gadżety. Spędziłam dzieciństwo, spiesząc się do przyszłości, chcąc ¦ być dorosła i ciągle marząc o tym, co zrobię, kiedy będę star Od kiedy potrafiłam czytać i pisać, od książek z obrazka' wolałam książki, w których była konkretna treść. Byłam n cierpliwa także pod innymi względami: gdy miałam cukierk" nie ssałam go, ale gryzłam i żułam. Nawet jeśli to były pastvlk' przeciwkaszlowe. Ja i moje rodzeństwo byliśmy w doskonałych stosunkach ze sobą. Zazwyczaj chłopcy i dziewczynki rzadko bawią się razem ale my przyjaźniliśmy się. Nie byliśmy zazdrośni, rzadko rywalizowaliśmy i rzadko się kłóciliśmy. Kiedy siostra widziała, że płaczę, sama wybuchała płaczem. Zawsze się zgadzała z pochwałami pod moim adresem. Rodzice innych dzieci komentowali nasze zgodne współżycie i pytali naszych rodziców, jak to osiągnęli. I rodzice, i babcia starali się tworzyć pełną miłości rodzinną atmosferę. Między rodzicami widywaliśmy tylko dobre uczucia, nigdy kłótni. Mama nigdy nie okazywała przy nas, że czasem bywa rozczarowana ojcem. Po okresie głodu rodzice, podobnie jak inni urzędnicy, nie byli już tak bez reszty oddani swojej pracy jak w latach pięćdziesiątych. Życie rodzinne zajęło więcej miejsca i nie było oceniane jako wyraz nielojalności wobec partii. Ojciec, teraz już po czterdziestce, złagodniał i zbliżył się do mamy. Spędzali więcej czasu razem i w miarę jak dorastałam, dostrzegałam coraz więcej łączącej ich miłości. Pewnego razu słyszałam, jak ojciec powtarzał mamie komplement, wypowiedziany pod jej adresem przez jednego z jego kolegów, którego żona miała opinię piękności. „Mamy obaj szczęście, bo nasze żony są tak niezwykłe - powiedział do ojca. - Popatrz tylko: zawsze się wyróżniają". Ojciec promieniał, powtarzając to mamie z powściągliwym zachwytem. „Uśmiechnąłem się grzecznie, oczywiście - powiedział - ale pomyślałem: czemu porównujesz swoją żonę z moją? Moja żona jest klasą sama dla siebie!". Kiedyś ojciec wyjechał na trzytygodniową wycieczkę zorganizowaną dla dyrektorów Wydziałów Spraw Publicznych ? mieli zwiedzić wszystkie chińskie prowincje, objechać kraj- 284 lei karierze ojca tylko raz zaproponowano mu coś takiego °ł to nadzwyczajną okazją. Wszystkich traktowano jak ważne histości, był nawet z nimi reporter, który miał uwieczniać 'kawsze momenty tej wycieczki. Ale ojciec się niepokoił o nas. Cif trzecim tygodniu podróży, kiedy dojechali do Szanghaju, tak knil za domem, że powiedział, iż źle się czuje, i poleciał tC owrotem do Chengdu. Potem mama nazywała go „starym \ otasem". „Dom przecież by nie odfrunął, a ja bym nie zniknęła. vie wtedy, w każdym razie. Straciłeś taką okazję!". Jednak wsze kiedy to mówiła, miałam wrażenie, że „głupia tęsknota za domem" ojca sprawiła jej przyjemność. W swoich stosunkach z dziećmi rodzice skupiali się na dwóch «nrawach. Pierwsza to nasze wykształcenie. Niezależnie od tego, iak bardzo byli zajęci pracą, zawsze znajdowali czas na odrobienie z nami lekcji. Zawsze kontaktowali się z naszymi nauczycielami i wpoili nam przekonanie, że najważniejszym celem w życiu jest wykształcenie. Po okresie głodu jeszcze bardziej angażowali się w naszą naukę, jako że mieli więcej wolnego czasu. Wieczorami najczęściej jedno albo drugie miało z nami dodatkową lekcję. Mama uczyła nas matematyki, a ojciec wprowadzał w literaturę i język chiński. Bardzo lubiliśmy te wieczory, bo mogliśmy wtedy czytać książki, które ojciec trzymał u siebie w gabinecie, od podłogi po sufit zastawionym grubymi tomami chińskiej klasyki w twardych oprawach. Zanim wzięliśmy się do przewracania stron w książkach, musieliśmy umyć ręce. Czytaliśmy Lu Xuna, największego chińskiego współczesnego pisarza, i poematy ze złotej epoki chińskiej poezji, które uważa się za trudne nawet dla dorosłych. Temu skupieniu rodziców na naszej nauce dorównywało tylko wpajanie nam zasad etycznych. Ojciec chciał, żebyśmy wyrośli na uczciwych i pryncypialnych obywateli - uważał, że do tego sprowadza się sens rewolucji. Zgodnie z chińską tradycją, każdemu z moich braci nadał imię reprezentujące jego ideały: •hnmingowi - Zhi, czyli „uczciwy", Xiaohei - Pu, czyli „skrom-??", ? Fang, czyli „nieprzekupny", było częścią imienia Xiaofan-ga. Ojciec uważał, że w dawnych Chinach brakowało właśnie tych cech i dlatego zalała je korupcja. Jednak komuniści przywrócą te wartości. Kiedyś zbeształ Jinminga za to, że zrobił Samolocik z kartki papieru, na której był firmowy nagłówek wydziału. Jeśli chcieliśmy w domu użyć telefonu, musieliśmy go 285 prosić o pozwolenie. Ponieważ jego wydział zajmował sie diami, przynosił do domu gazety i periodyki i zachęcał na ich czytania, ale nie wolno było ich wynosić z jego gabinetu p koniec miesiąca zabierał wszystko z powrotem do siebie pracy, ponieważ stare gazety sprzedawano jako makuli od do lature Spędziłam z nim wiele niedziel, pomagając sprawdzać, czy żaH gazety nie brakuje. Ojciec był zawsze wobec nas bardzo zasadniczy, co stało s' źródłem stałych napięć pomiędzy nim a babcią oraz nim i nam W 1965 roku do Chengdu przyjechała z baletem jedna z córek księcia Sihanouka z Kambodży. Była to wyjątkowa atrakci w społeczeństwie, które żyło w całkowitej izolacji. Bardzo pragnęłam zobaczyć ten balet. Z tytułu swojej pracy ojciec zawsze dostawał honorowe bilety na nowe przedstawienia i często mnie ze sobą zabierał. Tym razem jednak z jakichś powodów nie mógł pójść. Dał mi bilet, ale powiedział, że mam go zamienić z kimś kto będzie miał miejsce bardziej z tyłu, tak żebym nie siedziała na najlepszym. Tego wieczoru stałam pod drzwiami teatru z biletem w ręku patrząc na ludzi, którzy tłumnie wchodzili do środka - wszyscy z honorowymi biletami, stosownymi do ich rangi. Minął kwadrans, a ja wciąż stałam pod drzwiami, za bardzo się wstydziłam, żeby prosić o zamianę. W końcu przed wejściem zostało niewielu ludzi - przedstawienie miało się zaraz rozpocząć. Byłam bliska płaczu i pragnęłam mieć innego ojca. Wtedy zobaczyłam pewnego młodszego urzędnika z jego wydziału. Zebrałam całą odwagę i pociągnęłam go z tyłu za marynarkę. Uśmiechnął się i natychmiast zamienił się ze mną na bilety - jego miejsce było rzeczywiście na samym końcu sali. Nie był zaskoczony. Zasad-niczość ojca w stosunkach z własnymi dziećmi była powszechnie znana wśród mieszkańców kompleksu. Na chiński Nowy Rok zostało zorganizowane specjalne przedstawienie dla nauczycieli. Tym razem ojciec poszedł ze mną ale nie pozwolił mi siedzieć z przodu, tylko zamienił moje miejsce na miejsce z tyłu. Powiedział, że byłoby niestosowne, gdybym siedziała przed nauczycielami. Prawie nie widziałam sceny i czułam się nieszczęśliwa. Potem słyszałam, z jakim uznaniem nauczyciele oceniali jego takt. Mieli już dość oglądania dzieci wysokich urzędników partyjnych, zajmujących miejsca z przodu, co uważali za brak szacunku. Często spotykanym zjawiskiem były aroganckie i paskudnie 286 zczone dzieci wysokich urzędników, które budziły po- ? echną niechęć. Kiedyś nowy strażnik nie poznał pewnej ** toletniej dziewczynki, która mieszkała w naszym kompleksie, 113 c zaczęła na niego wrzeszczeć i zdzieliła go tornistrem. Wiele |v j urzędników odzywało się ordynarnie do szoferów, kucha- i innych osób z obsługi. Wyzywali ich, czego młodsze osoby ¦„?i w Chinach nie robiły wobec starszych - bo byłby to wyraz "krainej pogardy. Nigdy nie zapomnę bolesnego spojrzenia ku- s. arza z naszej kantyny, kiedy syn jednego z kolegów ojca dniósł z powrotem jakieś jedzenie, wrzasnął, że jest paskudne, • dołożył wyzwisko. Kucharz był głęboko urażony, lecz nic nie o0wiedział, bo nie chciał robić przykrości ojcu chłopca. Niektórzy rodzice nie reagowali w ogóle na takie zachowanie swoich dzieci, ale ojciec był tym oburzony. Często mówił: „Ci ludzie to nie są komuniści". Nasi rodzice starali się nas tak wychować, żebyśmy byli grzeczni i uprzejmi dla wszystkich. Nazywaliśmy ludzi z obsługi ciociami" albo „wujkami", co było tradycyjną grzecznościową formą, w jakiej dzieci zwracały się do dorosłych. Kiedy skończyliśmy jeść, zawsze odnosiliśmy miseczki i pałeczki z powrotem do kuchni. Ojciec mówił, że to wyraz szacunku wobec kucharzy, inaczej oni musieliby po nas sprzątać. Tego typu drobiazgi zyskały nam ogromną sympatię ze strony obsługi kompleksu. Kucharze trzymali dla nas ciepłe jedzenie, jeśli się spóźnialiśmy, ogrodnicy dawali nam owoce, a szofer chętnie podwoził mnie do domu - za plecami mojego ojca, który nigdy nie pozwalał nam korzystać z samochodu, jeśli on sam akurat nie jechał. Mieliśmy mieszkanie na trzecim piętrze. Balkon wychodził na małą uliczkę, pokrytą kocimi łbami i błotem, leżącą poza kompleksem. Jedną stronę uliczki tworzyła ceglana ściana kompleksu, drugą stanowił rząd drewnianych jednopiętrowych domków, typowych dla ubogich mieszkańców Chengdu. Domki miały gliniane podłogi, nie było w nich toalet ani bieżącej wody. Front tych domów zrobiono z pionowych desek, z których dwie służyły jako drzwi. Z pierwszego pomieszczenia wchodziło się do następnego i tak, przez amfiladę pomieszczeń, do tylnego wejścia domu, wychodzącego na inną ulicę. Ponieważ boczne ściany dzielono z sąsiadami, domy nie miały okien i trzeba było trzymać otwarte frontowe i tylne drzwi, żeby do środka dostało S1? powietrze i światło. Często, zwłaszcza podczas upalnych 287 letnich dni, mieszkańcy tych domów siedzieli na wąskim chód niku, czytali, szyli, rozmawiali. Widzieli stamtąd nasz przestróg ny balkon i błyszczące szyby okien. Ojciec powiedział naS żebyśmy nie bawili się na balkonie, bo może to obrażać uczuci' tych ludzi. Podczas letnich wieczorów chłopcy z tych chat chodzili ulicam' i sprzedawali kadzidła przeciw komarom. Śpiewali przy tym specjalną piosenkę, zwracającą uwagę na ich towar. Kiedy czy. talam wieczorem, ta zadumana, smutna melodia wślizgiwała sie do moich myśli. Ponieważ ojciec stale o tym przypominał wiedziałam, że możliwość spokojnego uczenia się w przestronnym pokoju, z moskitierą w oknie, jest ogromnym przywilejem „Nie wolno ci sądzić, że jesteś od nich lepsza - mówił. - Masz po prostu szczęście. Po to mamy komunizm, żeby każdy mógł żyć w domu takim jak nasz, a nawet w jeszcze lepszym". Ojciec powtarzał tego rodzaju rzeczy tak często, że czułam się zawstydzona moimi przywilejami. Niekiedy chłopcy z kompleksu stawali na balkonach i przedrzeźniali melodię sprzedawców kadzidła. Wstydziłam się za nich. Jeśli wyjeżdżałam gdzieś z ojcem autem i kierowca, trąbiąc, torował sobie drogę wśród ludzi, spuszczałam oczy, żeby uniknąć spojrzenia tych, którzy zaglądali do środka. Już we wczesnym okresie dorastania byłam bardzo poważną dziewczynką. Lubiłam, żeby mnie zostawiano w spokoju, rozmyślałam wtedy często na temat kwestii moralnych, które mnie niepokoiły. W tym czasie już raczej obojętnie odnosiłam się do gier i zabaw z innymi dziećmi i bardzo rzadko plotkowałam z dziewczynkami. Chociaż byłam towarzyska i lubiana, zawsze istniał pewien dystans pomiędzy mną a moimi rówieśnikami. W Chinach ludzie łatwo zawierają między sobą znajomości, zwłaszcza kobiety, aleja nawet jako dziecko lubiłam być sama. Ojciec zauważył tę cechę mojego charakteru i mówił o niej z uznaniem. Nauczyciele uważali, że powinnam wykazywać więcej „kolektywnego ducha", jednak on powiedział, że taka nadmierna zażyłość i ustawiczne życie w grupie może być rzeczą niedobrą. Przy jego poparciu utrzymywałam swoją prywatność i własną przestrzeń. Na te dwa pojęcia nie ma właściwych slow w chińskim języku, ale wielu ludzi do tego właśnie tęskni, w każdym razie moje rodzeństwo potrzebowało tego równie mocno jak ja. Jinming na przykład tak bardzo obstawał przy tym. 288 • hy mu pozwolono prowadzić własne życie, że można by uznać, Z4Vby się go nie znało, że jest aspołeczny. W rzeczywistości był u rdzo towarzyski i jego rówieśnicy ogromnie go lubili. Ojciec często powtarzał: „To świetnie, że mama praktykuje litykę «swobodnego pasienia się na pastwisku«". Kiedy było Łeba, rodzice zostawiali nas w spokoju i respektowali naszą otrzebę życia we własnym, osobnym świecie. 14 ! „Ojciec jest bliski, matka jest bliska, ale nikt nie jest tak bliski jak Przewodniczący Mao" — kult Mao (1964-1965) „Przewodniczący Mao", jak zawsze go nazywaliśmy, wkroczy! w moje życie w 1964 roku, kiedy miałam dwanaście lat. Po okresie głodu wycofał się na jakiś czas, przygotowując swój powrót, a w marcu 1963 roku ogłosił apel do całego społeczeństwa, specjalnie jednak adresowany do młodzieży, dotyczący „uczenia się na przykładzie Lei Fenga". Lei Feng był żołnierzem, który, jak nam powiedziano, umarł w wieku dwudziestu dwóch lat, w 1962 roku. Zrobił bardzo dużo dobrych rzeczy: pomagał ludziom starszym, chorym i potrzebującym. Oddał swoje oszczędności na fundusz pomocy dotkniętym katastrofami, a racje jedzenia odstępował kolegom leżącym w szpitalu. Lei Feng wkrótce stał się dominującą postacią w moim życiu. Każdego popołudnia po szkole szliśmy świadczyć dobre uczynki - „jak Lei Feng". Chodziliśmy na stację, żeby pomóc starszym kobietom uporać się z bagażem, jak to robił Lei Feng. Czasem wyrywaliśmy im tobołki siłą, bo starsze kobiety ze wsi myślały, że jesteśmy złodziejami. W deszczowe dni stałam na ulicy z parasolką, czekając, aż pojawi się jakaś starsza kobieta i będę mogła eskortować ją do domu - jak to robił Lei Feng. Kiedy widziałam kogoś, kto niósł koromysła z pełnymi wiadrami ~ stare domy nadal nie miały bieżącej wody - zbierałam się ni odwagę i proponowałam pomoc, chociaż nie miałam pojęcia. jakie to ciężkie. Stopniowo, w ciągu 1964 roku, nacisk zaczął się przesuwa z tych harcerskich dobrych uczynków w stronę kultu Mao. Istotą 290 chetności Lei Fenga, jak powiedzieli nam nauczyciele, było sZ ?? ^bezgranicznie kochał przewodniczącego i był mu bez-t0' jędrne oddany". Zanim Lei Feng podjął jakiekolwiek działa-*¦ najpierw rozmyślał nad stosownymi słowami Mao. Jego Jfiennik został opublikowany i stanowił nasz podręcznik etyczny. ^. prawie każdej stronie znajdowało się uroczyste przyrzeczenie rodzaju: „Muszę studiować myśli Przewodniczącego Mao, a2ać na jego słowa, postępować wedle jego wskazówek i być ¦ego dobrym żołnierzem". Ślubowaliśmy, że będziemy naśladować Lei Fenga, „wchodzić na góry stalowych ostrzy i schodzić rnorza płomieni", „pozwolimy, żeby nasze ciała porwano na strzępy» a kości zmielono na miał" oraz „podporządkujemy się hez słowa sprzeciwu Wielkiemu Przewodniczącemu Mao". Kult jviao i Lei Fenga był dwiema stronami monety - kultem osoby i bezosobowości. pierwsze artykuły Mao przeczytałam w 1964 roku, kiedy dominowały dwa jego slogany: „Służ ludowi" i „Nie zapominaj o walce klas". Istota tych dwóch komplementarnych sloganów została zilustrowana w poemacie Lei Fenga Cztery pory roku: Jak wiosna, ciepło traktują moich towarzyszy. Jak lato, pełen jestem żaru dla pracy rewolucyjnej. Jak jesień, porywami wiatru wymiatam indywidualizm niczym zwiędłe Uście. A dla wrogów klasowych jestem okrutny jak zimowe mrozy. Zgodnie z tym, nauczyciele powiedzieli nam, żebyśmy zwracali uwagę na to, komu pomagamy podczas naszych dobro-uczynkowych wypadów. Nie wolno pomagać „wrogom klasowym". Ale nie wiedziałam, kim oni są, a kiedy spytałam o to, ani nauczyciele, ani rodzice niezbyt się palili do wyjaśnień. Najczęściej odpowiedź brzmiała: „wyglądają jak złe charaktery w filmach". Ale nikt tak nie wyglądał jak te ucharakteryzowane i wystylizowane postacie. Stanowiło to dla mnie wielki problem. Nie czułam się już dobrze, biorąc walizkę od starszej pani. Nie mogłam przecież zapytać: „Czy nie jest pani przypadkiem wrogiem klasowym?". Czasem chodziliśmy sprzątać domy na uliczce niedaleko szkoły, w jednym z nich siedział rozwalony na bambusowym .ześle młody człowiek i uśmiechał się cynicznie, patrząc, jak Sl? mozolimy. Nie tylko nie oferował nam pomocy, ale jeszcze 291 wyprowadził swój rower i zaproponował, żebyśmy go wyczyścić „Jaka szkoda - powiedział kiedyś - że nie ma tu prawdziweg0 Lei Fenga i że nie ma pod ręką fotografa, żeby zrobił zdjęcia dc gazet". (Dobre uczynki Lei Fenga jakimś cudem zostały sf0t0 grafowane, a fotografie umieszczono w gazetach). Nie ?i???i??§. my tego obiboka z brudnym rowerem. Zastanawialiśmy się, ??? był wrogiem klasowym. Wiedzieliśmy jednak, że pracuje w fao. ryce maszyn, a robotnicy, jak nas wielokrotnie zapewniano, to najbardziej rewolucyjna klasa. Mimo to byłam pełna wątpliwości Pomagałam także pchać wozy na ulicy, kiedy wychodziłam ze szkoły. Załadowane cementem albo kawałami piaskowca były potwornie ciężkie i dla mężczyzny, który go pchał, każdy kr^ oznaczał wielki wysiłek. Nawet gdy było chłodno, pchający byli rozebrani do pasa, a błyszczące strugi potu płynęły p0 ich twarzach i plecach. Jeśli droga bodaj trochę się wznosiła, było im niezmiernie ciężko. Kiedy ich widziałam, ogarniał mnie głęboki smutek. W trakcie kampanii Lei Fenga często stawałam i czekałam na te wozy. Pomagałam pchać, ale po chwili byłam zupełnie wykończona. Gdy odstawałam, pchający uśmiechał się do mnie leciutko, uważając jednocześnie, żeby nie zmylić rytmu kroku i nie wytracić rozpędu wozu. Kiedyś koleżanka z klasy powiedziała mi, że pchający wozy, to wrogowie klasowi, którym za karę przydzielono tę ciężką pracę. Dlatego, dodała, nie powinno im się pomagać. Spytałam więc nauczycielkę, jako że chińska tradycja nakazuje, żeby zawsze zwracać się do autorytetu po rozstrzygnięcie. Ku mojemu zdziwieniu nauczycielka wyglądała na zmieszaną i oświadczyła, że właściwie nie wie. To mnie zaskoczyło. Ale rzeczywiście do pchania wozów często wyznaczano ludzi, którzy w przeszłości mieli powiązania z Kuomintangiem albo padli ofiarą którejś z kolejnych czystek. Nauczycielka nie chciała mi tego powiedzieć, poprosiła jednak, żebym im już nie pomagała. Od tej chwili, kiedy widziałam zgiętą postać za wozem, odwracałam oczy i odchodziłam z ciężkim sercem. Żeby nauczyć nas nienawiści do wroga klasowego, w szkole zaczęto prowadzić regularne sesje „gorzkich wspomnień i słód kich oczekiwań", podczas których starsi ludzie opowiadali nam o swoich nieszczęściach w przedkomunistycznych Chinacn-Nasza generacja urodziła się „pod czerwoną chorągwią", WI)' wych Chinach, i nie wiedzieliśmy, jak wyglądało życie za czaso Kuomintangu. A Lei Feng wiedział, jak nam powiedziano, id 292 g0 tak bardzo nienawidził wrogów klasowych, a tak bardzo kochał Przewodniczącego Mao. Kiedy miał siedem lat, jego matka podobno powiesiła się, ponieważ została zgwałcona przez obszarnika. po naszej szkoły przychodzili wieśniacy i robotnicy i słuchaliśmy o ich dzieciństwie, w którym panował głód, o zimach beZ butów, o przedwczesnym i bolesnym umieraniu. Mówili, :ak bezbrzeżnie są wdzięczni Przewodniczącemu Mao za to, że mają co jeść i w co się ubrać. Jeden z nich należał do grupy etnicznej Yi, w której aż do lat pięćdziesiątych utrzymywał się system niewolniczy. Był niewolnikiem i pokazał nam blizny od straszliwego bicia, które sprawiał mu jego pan. Za każdym razem, kiedy ktoś opisywał swoje okropne przeżycia, hall pełen dzieci trząsł się od płaczu i łkania. Wychodziłam z tych sesji kompletnie zdruzgotana ciężarem zła Kuomintangu - i coraz bardziej oddana Mao. Żeby pokazać nam, czym byłoby życie bez Mao, od czasu do czasu kucharze robili coś, co nazywali „posiłkami goryczy". Podobno to właśnie jedli biedni ludzie pod panowaniem Kuomintangu. Składała się ta potrawa z jakichś dziwnych ziół, i zastanawiałam się, czy to aby nie żart kucharza - bo było to naprawdę nie do zjedzenia. Kilka razy zwymiotowałam. Kiedyś zabrano nas na wystawę „uświadomienia klasowego" poświęconą Tybetowi: były tam fotografie lochów, w których pełzały skoipiony, i przerażających narzędzi tortur, a wśród nich przyrząd do wyłupiania oczu i przecinania ścięgien na kostkach. Pewien mężczyzna, poruszający się na wózku na kółkach, powiedział nam kiedyś w szkole, że dawniej był chłopem pańszczyźnianym w Tybecie i z powodu jakiegoś drobnego przewinienia, którego się dopuścił, przecięto mu ścięgna. W 1964 roku otwarto także „muzea świadomości klasowej" -urządzono je w obszernych domach byłych posiadaczy ziemskich, żeby zademonstrować, w jakim luksusie, dzięki potowi i krwi w'eśniaków, żyli wrogowie klasowi, dopóki nie przyszedł Mao. Podczas wolnych dni w czasie chińskiego Nowego Roku ojciec ^brał nas do takiej słynnej posiadłości, oddalonej o dwie i pół godziny jazdy samochodem od domu. Edukacja polityczna była Jednak tym razem wymówką, a naprawdę chodziło o wyprawę ""a spacer w świeżej zieleni" (taging), aby powitać, zgodnie chińską tradycją wiosnę. To jedna z rzadkich okazji, gdy nasza °dzina mogła wyjechać z miasta. 293 Gdy samochód jechał asfaltową drogą wysadzaną eukaliD tusami przez zieloną równinę wokół Chengdu, patrzyłam uważnjp przez szyby na śliczne zagajniki bambusowe, otaczające wiejski» domy, i pomiędzy liśćmi bambusa wypatrywałam fantazyjne-linii dymu z komina, snującego się nad strzechami domów Czasem gałąź wcześnie kwitnącej wiśni odbijała się w strumyku wijącym się wśród zarośli. Ojciec prosił nas, żebyśmy poteni napisali esej o tej podróży, opisując scenerię, więc obserwowałam wszystko z wielką uwagą. Jedna rzecz mnie zastanowiła: kilka drzew stojących na polu było kompletnie ogołoconych z gałęzi i liści - zostało ich trochę tylko na czubku i wyglądały jak maszty na flagi w zielonych czapkach. Ojciec objaśnił, że na tej równinie, intensywnie uprawianej, jest mało opału i wieśniacy obcięli wszystkie gałęzie, których mogli dosięgnąć. Ale nie powiedział, że jeszcze kilka lat temu było tu sporo drzew, jednak większość z nich została wycięta na opał przy wytapianiu stali podczas Wielkiego Skoku. Wieś wyglądała kwitnąco. W miasteczku, w którym odbywały się targi, zatrzymaliśmy się, żeby coś zjeść. Kłębili się tu wieśniacy w nowych, czystych ubraniach, starsi nosili śnieżnobiałe turbany i ciemnoniebieskie fartuchy. W oknach restauracji połyskiwały przypieczone na złoto kaczki. Spod pokrywek wielkich bambusowych kociołków do gotowania na parze, umieszczonych na stoiskach przy zatłoczonych ulicach, wydobywały się rozkosznie pachnące obłoki pary. Nasz samochód przebijał się przez tłum w stronę biura lokalnego zarządu, który mieścił się w dużym domu z dwoma kamiennymi lwami przed wejściem. Ojciec mieszkał w tej okolicy podczas głodu w 1961 roku i teraz miejscowi urzędnicy chcieli mu pokazać, jak wiele się zmieniło. Zabrali nas do restauracji, gdzie zarezerwowano dla nas specjalny gabinet. Kiedy przechodziliśmy przez zatłoczoną restaurację, wieśniacy spoglądali na nas z ciekawością-jacyś obcy, z honorami wprowadzani przez miejscowego szefa. Na stołach widziałam dziwne dania, które wyglądały tak, że ślinka napływała do ust. Prawie nigdy nie jadłam niczego poza tym, co podawano w naszej kantynie, a tutaj jedzenie było jedną wielką niespodzianką-Poza tym potrawy nosiły zupełnie nowe nazwy: Perłowe gałkf Trzy wystrzały, Głowa lwa. Po posiłku kierowmk restauracji pożegnał nas przed wejściem, a wieśniacy znowu gapili się naszą grupę. 294 ^? drodze do muzeum nasz samochód wyprzedziła cięża-ńwka, którą jechali uczniowie z mojej szkoły. Na pewno wybiegli sie- do muzeum „świadomości klasowej", podobnie jak my. jedna z moich nauczycielek stała z tyłu. Uśmiechnęła się do „mię, ale Ja skurczyłam się na siedzeniu na myśl o różnicy offljędzy samochodem z szoferem a otwartą ciężarówką podskakuje na wybojach w chłodnym, wiosennym powietrzu. Ojciec siedział z przodu, z młodszym bratem na kolanach. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że zupełnie zniknęłam. Promieniał z zadowolenia. Powiedział, że moje zakłopotanie ujawnia pozytywne cechy, to dobrze, że przywileje mnie zawstydzają, gorzej by było, gdybym z ich powodu się puszyła. Muzeum okazało się szokujące. Stały tam rzeźbione figury bezrolnych wieśniaków, którzy musieli płacić właścicielowi ziemi wysokie dzierżawne. Zademonstrowano nam, jak posiadacz ziemski używał dwóch różnych miarek -jedna, większa, służyła mu do odbierania ziarna, drugą, mniejszą, odmierzał ziarno, które pożyczał. Była tu również sala tortur i loch z żelazną klatką, zanurzoną w ohydnej, zgniłej wodzie. Klatka była za niska, żeby w niej stanąć w wyprostowanej pozycji, i za wąska, żeby w niej usiąść. Wyjaśniono nam, że obszarnik zamykał w niej za karę wieśniaków, którzy nie byli w stanie zapłacić dzierżawy. W jednym z pokoi, jak nam powiedziano, mieszkały trzy mamki, które dostarczały mu codziennie mleka, ponieważ uważał ludzkie mleko za najbardziej odżywcze. Jego konkubina numer pięć zjadała dziennie trzydzieści kaczek - nie mięso, ale same łapki, które są podobno bardzo delikatne. Nie powiedziano nam jednak, że brat tego nieludzkiego właściciela ziemskiego wchodzi w skład rządu i jest ministrem w Pekinie, a został nim w nagrodę za to, że w 1949 roku bez walki poddał Chengdu komunistom. Przez cały czas, kiedy opowiadano nam o „ludożerczym okresie Kuomintangu", podkreślano jednocześnie, że powinniśmy być wdzięczni Przewodniczącemu Mao. Kult Mao znajdował wspaniałą pożywkę w ludzkiej pamięci, dotyczącej nieszczęśliwej przeszłości. Wrogowie klasowi byli Przedstawiani jako podli złoczyńcy, którzy cofnęliby Chiny do okresu Kuomintangu, co by oznaczało, że my, dzieci, stracimy m°żliwość nauki, jedzenie i zimowe buty. I dlatego, jak nam °Wiedziano, powinniśmy niszczyć wroga. Podobno Czang Kaj-S2ek zamierzał dokonać inwazji na Chiny w 1962 roku, podczas 295 „trudnego okresu" - bo tak brzmiał oficjalny eufemizm okre głodu. Pomimo tych działań zarówno dla mnie, jak i dla większoś mojej generacji wrogowie klasowi pozostali figurami dalekim'' mglistymi i abstrakcyjnymi. Należeli do odległej przeszłoś : i Mao nie zdołał sprawić, żeby obrośli codzienną, żywą materia Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy, paradoksalnie, było to L tak dokładnie starł przeszłość. Niemniej oczekiwanie na poja wienie się jakiejś wrogiej postaci zostało w nas zasiane. W tym samym czasie Mao rzucał ziarna, które miały za-kwitnąć jego własną deifikacją, i zarówno ja, jak i moi rówieśnicy byliśmy po uszy zanurzeni w tej szytej grubymi nićmi ale skutecznej indoktrynacji. Była skuteczna, ponieważ Mao odwoływał się do szlachetnych uczuć: bezkompromisowość wobec wrogów klasowych oznaczała przecież lojalność wobec ludu. Wezwanie do całkowitego podporządkowania się Mao wabiło pozorem wyrzeczenia się egoistycznych odruchów. Bardzo trudno było przebić się przez tę retorykę do rzeczywistości, zwłaszcza że dorośli nie proponowali alternatywnego punktu widzenia. Szczerze mówiąc, właśnie oni bardzo się przyczyniali do wzmocnienia kultu Mao. Przez dwa tysiące lat Chiny miały cesarzy. Ich postacie uosabiały potęgę państwa i autorytet duchowy. Uczucia religijne, które gdzie indziej kierowano ku postaci lub pojęciu Boga, w Chinach kierowano bezpośrednio do cesarza. Moi rodzice również, podobnie jak setki milionów Chińczyków, ulegali wpływom tej tradycji. Mao jeszcze bardziej uosabiał Boga, pozostając w tajemniczym cieniu - zawsze odległy, poza ludzkim zasięgiem. Unikał radia -a telewizji jeszcze nie było. Bardzo niewielu ludzi, poza jego ścisłym dworem, miało z nim kontakt. Nawet jego koledzy z samego szczytu władzy spotykali go jedynie podczas formalnych „audiencji". Po Yan'anie mój ojciec widział go tylko raz, kiedy Mao przyjechał do Chengdu w 1958 roku i zaprosił wszystkich urzędników powyżej osiemnastego stopnia do wspólnej fotografii. Po fiasku Wielkiego Skoku prawie całkowicie zniknął. Mao-cesarz pasował do jednego z wzorców utrwalonych w chińskiej historii: wódz powszechnego powstania ludowego, który wytrzebił zgniłą dynastię i sam został mądrym cesarzem. sprawującym władzę absolutną. Można zresztą powiedzieć, ze Mao zarobił na swój bosko-cesarski status. Jego zasługą by>° 296 ecjeż zakończenie wojny domowej, zaprowadzenie pokoju P zySkanie stabilności, do której Chińczycy tak bardzo tęsknili, ! mówili nawet: „Lepiej być psem w czasach pokoju, niż zj0wiekiem w czasie wojny". To za rządów Mao Chiny stały się ;ja z którą świat musiał się liczyć, i wielu Chińczyków nie zuło się już poniżonych z powodu swojej narodowości, a to znaczyło dla nich bardzo wiele. W rzeczywistości Mao cofnął rniny do czasów z okresu Państwa Środka i z pomocą Stanów Zjednoczonych przywrócił dawną izolację od świata. Chińczycy znowu się czuli wspaniali i najlepsi - za cenę zupełnej utraty kontaktu ze światem zewnętrznym. Niemniej duma narodowa tak wiele znaczyła dla Chińczyków, że większość z nich była Mao szczerze wdzięczna i na pewno nie uważała, że kult jego osoby im uchybia. Poza tym prawie zupełna niemożność dostępu do informacji oraz systematyczna dezinformacja sprawiały, że większość Chińczyków nie potrafiłaby ocenić, co było sukcesem, a co klęską Mao - albo zorientować się, jaka część zasług komunizmu to dzieło Mao, a jaka innych przywódców. W budowaniu kultu Mao istotne znaczenie miał też strach. Wielu ludzi doszło do takiego stanu, że w ogóle nie śmieli myśleć, jakby ich myśli mogły się jakimś sposobem wydostać na zewnątrz. Nawet jeśli pociągały ich inne idee, niewielu wspomniało o nich swoim dzieciom, bo dzieci mogłyby wygadać się przed innymi dziećmi, a to ściągnęłoby potem nieszczęście na całą rodzinę. W czasie kiedy „uczyliśmy się na przykładzie Lei Fenga", wbijano nam do głowy, że obowiązuje nas przede wszystkim lojalność wobec Mao. Słowa popularnej piosenki brzmiały: „Ojciec jest bliski, matka jest bliska, ale najbliższy jest Przewodniczący Mao". Wdrożono nas do myślenia, że wszyscy, łącznie z matką i ojcem, jeżeli nie stali po stronie Mao, byli naszymi wrogami. Wielu rodziców świadomie wychowywało swoje dzieci na konformistów, bo tak było najbezpieczniej. Nawet najbardziej podstawowe informacje dotyczące rodziny poddawano autocenzurze. Nigdy nie słyszałam o Yulinie czy innych krewnych babci. Nie powiedziano mi o aresztowaniu mamy w 1955 roku ani o głodzie - nie powiedziano mi niczego, co mogłoby zasiać w mojej duszy ziarno zwątpienia w Mao. Moi rodzice, jak wielu innych rodziców w Chinach, nigdy nie powiedzieli dzieciom niczego, co odbiegałoby od ortodoksyjnej linii. W 1965 roku na Nowy Rok powzięłam postanowienie, że «będę posłuszna babci" - jest to tradycyjna chińska formuła, 297 w której wyraża się obietnice, dobrego zachowania. Ojciec p0 trzasnął głową i powiedział wtedy: „Nie powinnaś tak mówić' Powiedz tylko: »Słucham Przewodniczącego Mao«". Na rnoj trzynaste urodziny, w marcu tego roku, prezentem, jaki dostała^ od ojca, nie były, jak zwykle, książki fantastycznonaukowe, aie tom z czterema filozoficznymi rozprawami Mao. Tylko jedna dorosła osoba powiedziała do mnie coś, co nie było zgodne z oficjalną propagandą, a była to macocha Deng Xiaopinga, mieszkająca przez jakiś czas w sąsiednim domu z córką, która pracowała w rządzie prowincji. Lubiła dzieci i ciągle się u niej kręciłam. Kiedy z przyjaciółmi ukradłam pikje z kantyny albo kiedy zebraliśmy kwiaty melona i zioła z ogrodu należącego do kompleksu i nie mieliśmy odwagi zanieść tego do domu, szliśmy do niej, a ona przyrządzała to dla nas. Było to tym bardziej podniecające, że jedliśmy owoce zakazane. Miała wtedy koło siedemdziesiątki, ale gładka i delikatna, choć zdecydowana w wyrazie twarz wyglądała o wiele młodziej. Zawsze nosiła szare bawełniane wdzianko i czarne bawełniane pantofle, które sama robiła. Była bardzo swobodna i traktowała nas jak równych sobie. Lubiłam siedzieć u niej w kuchni i gawędzić z nią. Kiedyś, gdy miałam około trzynastu lat, przyszłam do niej zaraz po jednej z bardzo emocjonujących sesji „gorzkich wspomnień". Tryskało ze mnie współczucie dla każdego, kto żył pod rządami Kuomintangu, i powiedziałam: „Babciu Deng, jak bardzo musiałaś cierpieć pod tym diabelskim Kuomintangiem! Jak ci żołnierze musieli was łupić! A ci posiadacze ziemscy, krwiopijcy! Co tobie zrobili?". „Cóż - odparła - nie wszyscy i nie zawsze łupili... i nie zawsze byli źli...". Jej słowa uderzyły we mnie jak pociski. Byłam tak zszokowana, że nigdy nikomu tego nie powtórzyłam. W tym czasie nikomu z nas nie przyszłoby do głowy, że kult Mao i nacisk kładziony na pojęcie walki klasowej jest częścią planu mającego doprowadzić do kompromitacji prezydenta Liu Shaoąi i Deng Xiaopinga, sekretarza generalnego partii. Mao nie był zadowolony z ich działań, bo doprowadzili do pewnej liberalizacji ekonomicznej i społecznej. Uważał ich podejście raczej za kapitalistyczne niż socjalistyczne. Szczególnie złościło go, że to, co nazywał „drogą kapitalistyczną", dobrze działało, gdy tymczasem jego „słuszne" podejście do rzeczy obróciło kraJ w ruinę. Jako człowiek praktyczny, potrafił to jednak dostrzec i pozwalał im prowadzić sprawy na ich sposób. Ale chciał znowu 298 zacząć wprowadzać swoje idee, kiedy tylko gospodarka kraju będzie w odpowiednim stanie, żeby mogła wytrzymać ten eksperyment, i kiedy sam będzie na tyle mocny, żeby usunąć swoich potężnych partyjnych wrogów. Dla Mao idea pokojowego rozwoju była nieznośna. Był niespokojnym duchem, urodzonym wojownikiem i poetą, potrzebo-wał działania - brutalnego działania - i uważał, że permanentna walka jest niezbędnym składnikiem rozwoju społecznego. Towarzysze partyjni stali się jego zdaniem zbyt tolerancyjni i miękcy, poszukiwali raczej zgody niż konfliktu. Od 1959 roku nie prowadzono politycznych kampanii, w których ludzie występowaliby bezpośrednio przeciwko sobie. Mao nie mógł tego wszystkiego przeboleć. Czuł, że oponenci poniżyli go, wykazując jego niekompetencję. Chciał zemsty, a mając świadomość, że jego przeciwnicy nie są osamotnieni, wynosił jak najwyżej swój autorytet. Nie satysfakcjonowało go nic mniej niż deifikacja. Odczekał do chwili, aż gospodarka została uleczona. Kiedy to nastąpiło, zaczął w 1964 roku przygotowywać wielki prolog konfrontacji. Względna liberalizacja początku lat sześćdziesiątych zaczęła się kończyć. Od 1964 roku w kompleksie nie urządzano już dansingów. Lokówki mamy poszły w odstawkę i zapanowała moda na krótkie, proste włosy. Bluzki i żakiety, które teraz nosiła, nie były już ani dopasowane, ani kolorowe. Nastała pora gładkich materiałów o spokojnych kolorach, a ubrania- znów miały kształt worków. Bardzo mi było żal spódnic mamy. Pamiętam, jak lubiłam obserwować ją, kiedy zsiadała z roweru i z wdziękiem unosiła spódnicę w biało-niebieską kratkę. Stałam przy pniu plątana, który rósł na polance, stanowiącej część ulicy za naszym kompleksem. Gdy jechała w moją stronę, spódnica układała się jak wachlarz. W letnie wieczory woziłam tam Xiaofanga w bambusowym wózku i czekałam na jej powrót do domu. Babcia, która w tym okresie miała pięćdziesiąt parę lat, nosiła S1? bardziej po kobiecemu niż mama. Jej wdzianka, zawsze w tradycyjnym stylu - były nieodmiennie jasnoszare, ale za to bardzo dbała o swoje długie, gęste, czarne włosy, choć zgodnie z chińską tradycją, którą komuniści przejęli, kobiety w średnim wieku (to znaczy po trzydziestce) nie powinny nosić włosów P°za ramiona. Babcia zwijała włosy w skromny koczek z tyłu 299 głowy, ale zawsze wpinała w nie kwiat. Czasem były to ?^. kwiaty magnolii koloru kości słoniowej, czasem jaśmin z dw * ma ciemnozielonymi liśćmi, które podkreślały połysk jej ? ' sów. Nigdy nie używała szamponów ze sklepu, twierdziła * włosy robią się od nich matowe i suche. Gotowała owoc chin skiego drzewka świętojańskiego i używała tego wywaru ?" mycia głowy. Tarła owoc tak, że powstawała pachnąca pjan„ i powoli zanurzała w niej swoje czarne włosy. Potem moczyła drewniany grzebień w soku z nasion pomelo; grzebień przesuwał się gładko i zostawiał delikatny zapach. Ostatnim akcentem było zwilżenie włosów wodą z kwiatów osmantusa, którą sarna przyrządzała od czasu, kiedy ze sklepów zniknęły perfumy Pamiętam, jak obserwowałam ją przy czesaniu. Była to jedyna czynność, przy której się nie spieszyła. Wszystkie inne rzeczy robiła bardzo szybko. Malowała także delikatnie brwi czarnym węglowym ołówkiem, a na nos kładła odrobinę pudru. Widząc w lusterku jej uśmiechnięte oczy z tym szczególnym wyrazem koncentracji, czułam, że jest to dla niej jedna z najprzyjemniejszych chwil. Niemniej było to dziwne uczucie patrzeć, jak babcia robi makijaż - chociaż patrzyłam na to od dziecka. W filmach i książkach wszystkie kobiety, które nosiły makijaż, były negatywnymi postaciami, tak jak na przykład konkubiny. Niewiele wiedziałam o tym okresie życia ukochanej babci, kiedy była konkubiną, jednak nauczyłam się żyć pomiędzy tymi myślami i rzeczywistością i traktować je rozdzielnie. Kiedy wychodziłam z babcią na zakupy, zdawałam sobie sprawę z tego, że wygląda inaczej niż wszyscy, z makijażem, chociaż dyskretnym, i z kwiatem we włosach. Ludzie ją zauważali. Szła dumnie wyprostowana, świadoma swojego wyglądu. Mogła sobie na to pozwolić, ponieważ mieszkała w kompleksie. Gdyby mieszkała w zwyczajnym mieszkaniu, podlegałaby kontroli jednego z komitetów mieszkańców, którzy mieli oko na wszystkich niepracujących dorosłych. W komitetach zasiadali emeryci i starsze wiekiem gospodynie domowe, a niektórzy z nich znani byli z tego, że wtrącali swoje pięć groszy do wszystkiego. Gdyby babcia znajdowała się pod ich kontrolą na pewno spotkałyby ją albo niemiłe aluzje, albo otwarta krytyka. Ale w kompleksie nie działał komitet. Raz w tygodniu musiała wprawdzie chodzić na zebrania dla rodziców i teściów, opiekunek dzieci i ludzi z obsługi kompleksu, na których mówiono o polityce 300 ^ji -jednak poza tym dawano jej spokój. Właściwie lubiła te potkania - stanowiły okazję do pogadania z innymi kobietami S zawsze wracała z nich z mnóstwem najnowszych ploteczek. polityka wlewała się w moje życie coraz szerszym strumieniem- Kiedy poszłam do szkoły średniej w 1964 roku, pierwszego dnia powiedziano nam, że powinniśmy być wdzięczni Przewodniczącemu Mao, ponieważ jego „wytyczne klasowe" miały wpływ na nabór do naszej szkoły w tym roku. Mao oskarżył niedawno szkoły i uniwersytety, że przyjmują za dużo dzieci burżuazji. Teraz, zgodnie z jego instrukcją, należało dać pierwszeństwo córkom i synom o „dobrym pochodzeniu" (chusheng hao), tak więc faworyzowano dzieci, których rodzice, zwłaszcza ojcowie, byli robotnikami, wieśniakami, żołnierzami. Wytyczne klasowe oznaczały, że los wielu dzieci zależał od społecznej przynależności rodziny. Ale i tak status rodziny mógł być niejasny - ojciec robotnik mógł pracować kiedyś w jakimś kuomintangowskim urzędzie; urzędnik nie należał do żadnej kategorii; intelektualista to „niepożądany element" - ale jeśli był członkiem partii, to co? Jak miały być zaklasyfikowane dzieci takich rodziców? Wielu urzędników odpowiadających za nabór uznało, że trzeba posuwać się bezpieczną drogą, co oznaczało, że preferowali dzieci partyjnych rodziców. Polowa dzieci w mojej klasie miała partyjnych rodziców. Moja nowa szkoła - Szkoła Średnia nr 4 - była „kluczowa" dla całej prowincji i dostawali się do niej tylko uczniowie z najlepszymi ocenami z egzaminów. W poprzednich latach jedynym kryterium były oceny, teraz równie ważne jak oceny stało się pochodzenie społeczne. W dwóch egzaminach pisemnych dostałam sto punktów z matematyki i tyle samo z literatury chińskiej. Ojciec wbijał mi ją do głowy, żebym nie musiała liczyć tylko na pozycję rodziców. Niezbyt podobała mi się myśl, że to dzięki wytycznym klasowym Mao dostałam się do tej szkoły, ale wkrótce przestałam o tym myśleć. Jeśli idea pochodziła od Mao, nie mogła być zła. W tym czasie dzieci wyższych i najwyższych urzędników (gaogan zidi) stanowiły niemal osobną warstwę społeczną. Wyróżniał je inny sposób bycia i postawa, która bezbłędnie pozwalała sklasyfikować je do elity, świadomej swoich „mocnych pleców" 301 i nietykalności. Wiele spośród dzieci wyższych urzędnik' zachowywało się teraz jeszcze bardziej bezczelnie niż kiedyk ' wiek i wszyscy, od samego Mao w dół hierarchii partyin martwili się ich zachowaniem. Były stałym tematem dla pra J' Wszystko to potwierdzało tylko jednak, że stanowiły grUpe * specjalnych prawach. Ojciec często nas przestrzegał, żebyśmy nie wchodzili w zhvt bliską komitywę z tymi dziećmi. W rezultacie miałam bardz niewielu przyjaciół, bo rzadko spotykałam dzieci z innych do mów. A jeśli już spotykałam, to wkrótce okazywało się, że nie mamy wspólnych doświadczeń i że nic nas nie łączy. Kiedy zaczęłam chodzić do nowej szkoły, dwoje nauczycieli przyszło spytać rodziców, jaki język dla mnie wybierają. Wybrali angielski, nie rosyjski, bo tylko tych dwóch uczono. Nauczyciele chcieli także wiedzieć, czy wolą fizykę czy chemię w pierwszym roku nauki, ale tę decyzję rodzice pozostawili szkole. Uwielbiałam tę szkołę od chwili, kiedy do niej weszłam. Wiodła do niej wspaniała brama z szerokim dachem wykładanym niebieskimi płytkami i wygiętym okapem. Do szkoły prowadziły kamienne schody, a taras, na który się wchodziło, był wsparty na sześciu kolumnach z czerwonego drzewa. Symetryczne rzędy cyprysów prowadzące w głąb terenu podkreślały uroczystą atmosferę. Szkoła powstała w 141 roku p.n.e. Była pierwszą szkołą w Chinach, założoną przez lokalny rząd. W centrum kompleksu szkolnego znajdowała się wspaniała świątynia, dawniej poświęcona Konfucjuszowi; dobrze zachowana, jednak nie służyła już jako świątynia. W środku stało kilka stołów pingpongowych, oddzielonych masywnymi kolumnami. U podnóża schodów wiodących do świątyni roztaczał się rozległy teren, który dawniej był podjazdem. Postawiono tu dwupiętrowy blok, w którym odbywała się nauka i który odcinał teren dawnej świątyni od strumyka, przeciętego trzema małymi, łukowatymi mostkami z miniaturowymi rzeźbami lwów i innych zwierząt, wykonanymi z piaskowca. Za mostkami rozciągał się przepiękny ogród, otoczony drzewami brzoskwiń i platanami. Przed świątynią stały dwie wielkie brązowe kadzielnice, ale nie unosił się już nad nimi niebieski dym. Tereny po bokach przekształcono w boiska do koszykówki i siatkówki. Dalej rozciągały się dwa trawniki, na których siedzieliśmy lub leżeliśmy podczas przerw. Za świątym3-znajdował się kolejny trawnik, a za nim duży sad, położony 302 u stóp niewielkich wzgórz porośniętych winoroślą, drzewami i ziołami-Dookoła rozlokowano laboratoria, w których uczyliśmy się hologii i chemii, odbywaliśmy ćwiczenia z mikroskopem i robi-fśfliy sekcje martwych zwierząt. W sali wykładowej wyświetlano filmy- Na zaJ?cia pozaobowiązkowe wybrałam grupę biologicz-a_ przechadzaliśmy się razem wokół wzgórz i sadu, a nauczycielka objaśniała nam charakterystyczne cechy roślin i uczyła ich nazw. nyły tam wylęgarnie z kontrolowaną temperaturą, w których obserwowaliśmy wykluwające się kijanki i kaczuszki. Wiosną, kiedy kwitły brzoskwinie, teren szkoły wyglądał jak różowe morze. Ale najbardziej lubiłam dwupiętrową bibliotekę, zbudowaną w tradycyjnym chińskim stylu. Na obu piętrach budynek otaczały tarasy, na których znajdowały się rzędy siedzeń ustawionych w kształt skrzydła (feilaiyi). Czytałam tu godzinami, czasem tylko wyciągając rękę, żeby dotknąć wachlarzowatego liścia drzewa miłorzębu. Para tych drzew, strzelistych i eleganckich, rosła przed wejściem do biblioteki. Tylko ich widok mógł mnie oderwać od książek. Najlepiej pamiętam nauczycieli. Doskonali w swoich specjalnościach, wszyscy mieli honorowe stopnie albo stopnie specjalne. Ich lekcje to sama przyjemność i nigdy nie miałam ich dość. Ale polityczna indoktrynacja coraz bardziej wpełzała do życia szkoły i do nauki. Na porannych apelach coraz częściej czytaliśmy nauki Mao, a na specjalnych sesjach studiowaliśmy pisma partyjne. Podręczniki do literatury chińskiej zawierały coraz więcej propagandy, a mniej klasyki. Teksty polityczne, najczęściej autorstwa Mao, weszły do programu szkolnego. Prawie każdy rodzaj działalności był przesycony polityką. Pewnego dnia na porannym apelu kierowniczka szkoły oświadczyła, że będziemy robić ćwiczenia oczu. Powiedziała, że Przewodniczący Mao zauważył, iż coraz więcej dzieci w wieku szkolnym nosi okulary, co oznacza, że uszkadzają sobie wzrok, zbyt ciężko pracując. Nakazał, żeby jakoś temu zaradzić. Byliśmy poruszeni do głębi jego troską. Niektórzy nawet łkali z wdzięczności. Przez piętnaście minut każdego ranka robiliśmy ćwiczenia °czu. Zestaw został opracowany przez lekarzy i wykonywany w rytm muzyki. Masowaliśmy punkty wokół oczu, a potem Sępiliśmy się intensywnie na wierzby i topole za oknami. Uważa S1S, że zielony kolor uspokaja. Zieleń liści cieszyła mnie, ćwiczenia przynosiły ulgę; myślą wybiegałam do Mao i potwierdzałam moją głęboką lojalność wobec niego. 303 Najczęściej powtarzający się temat dotyczył tego, że ni możemy pozwolić Chinom „zmienić koloru", to znaczy ode'^ od komunizmu do kapitalizmu. Rozłam między ZSRR a Chinam który początkowo był ukrywany, został ujawniony w 1963 rok'' Powiedziano nam, że kiedy po śmierci Stalina w 1953 roku d władzy doszedł Chruszczow, Rosja poddała się krajom kapitaljs tycznym i rosyjskie dzieci znowu cierpią głód i nędzę, iai. chińskie dzieci za czasów Kuomintangu. Pewnego dnia, ostrzeżono nas, nie wiadomo już który raz, przed drogą, którą kroczy teraz Rosja; nasz nauczyciel od spraw politycznych powiedział-„Jeśli nie będziecie czujni, nasz kraj będzie powoli zmieniaj kolor, najpierw od czerwieni do spłowiałej czerwieni i potem dalej, aż do czerni". Tak się składa, że syczuański zwrot oznaczający „zblakłą czerwień" brzmi tak samo jak moje imię (er. hong). Koledzy z klasy zaczęli chichotać i czułam, jak na mnie zerkają. Musiałam natychmiast zmienić imię. Tego wieczoru błagałam ojca, żeby dał mi inne. Zaproponował Zhang, oznaczające zarówno „proszę", jak i „wczesne spełnienie zamierzeń" -co wyrażało jego pragnienie, żebym w młodym wieku została dobrą pisarką. Ale ja nie chciałam tego imienia. Powiedziałam ojcu, że pragnęłabym dostać imię, które miałoby militarny wydźwięk. Wielu moich przyjaciół pozmieniało w tym czasie imiona, a te nowe często zawierały element oznaczający „armię" lub „żołnierza". Wybór, jakiego dokonał ojciec, odzwierciedlał jego klasyczne lektury. Moje nowe imię Jung (Rong) jest bardzo starym, zapomnianym określeniem „zmagań wojennych", które pojawiało się tylko w dawnej poezji, i to w niewielu archaicznych frazach. Znak, którym je zapisywano, przywoływał obrazy minionych bitew, staczanych przez rycerzy w lśniących zbrojach, z włóczniami, pośród rżenia rumaków. Kiedy wróciłam do szkoły z nowym imieniem, nawet nauczyciele nie mogli rozpoznać tego znaku. W tym czasie Mao nawoływał naród, aby od nauki, którą pobrał od Lei Fenga, przechodził do nauki, jaką może dać mu armia. Pod wodzą ministra obrony, Lin Biao, który przyszedł na miejsce marszałka Peng Dehuai w 1958 roku, armia stała się główną tubą kultu Mao. Napisał właśnie poemat, w którym wzywał kobiety, aby „odrzuciły kobiecość i przywdziały strój wojskowy". Powiedziano nam, że Amerykanie tylko czekają "a okazję, aby najechać Chiny i przywrócić rządy Kuomintangu> i że Lei Feng ćwiczył dniami i nocami, aby móc z nimi walczyć- 304 f hciał przezwyciężyć swoją fizyczną słabość i zostać mistrzem ^rzucaniu granatami ręcznymi. Okazało się nagle, że ćwiczenia fizyczne są niezwykle ważne. Wprowadzono przymusowe bie-Lnie, pływanie, skok wzwyż, ćwiczenia na poręczach, rzucanie drewnianym ręcznym granatem. Oprócz dwóch godzin sportu (ygodniowo obowiązywało nas teraz czterdzieści pięć minut liczeń każdego dnia po szkole. Zawsze byłam beznadziejna w sportach i nienawidziłam ich -oprócz tenisa. Przedtem jednak sport nie był taki ważny, a teraz nabrał politycznego znaczenia, w myśl hasła: „Hartuj swoje ciało, aby bronić macierzystego kraju". Niestety ta presja spowodowała, że moja niechęć do sportu jeszcze się wzmogła. Kiedy próbowałam pływać, zawsze miałam przed oczami obraz amerykańskich najeźdźców ścigających mnie do brzegu rwącej rzeki. Ponieważ nie umiałam pływać, pozostawało mi tylko albo się utopić, albo dać złapać Amerykanom, którzy z pewnością będą mnie torturować. Ze strachu często miałam w wodzie skurcze i kiedyś prawie się utopiłam w basenie. W lecie regularnie raz w tygodniu mieliśmy lekcje pływania, ale dopóki mieszkałam w Chinach, nie nauczyłam się pływać. Rzucanie ręcznym granatem także było bardzo ważne - z oczywistych powodów. Byłam w tym najgorsza w klasie. Rzucałam na żałosną odległość. Czułam, że koledzy szkolni podają w wątpliwość moją wolę walki z amerykańskimi imperialistami. Kiedyś, podczas cotygodniowego szkolenia politycznego, ktoś zrobił uwagę na temat moich ciągłych niepowodzeń w tej dziedzinie. Czułam, że oczy wszystkich wbijają się we mnie jak szpilki, jakby mówili: „Ty sługo Amerykanów!". Następnego ranka przyszłam na boisko i stałam z wyciągniętymi ramionami, w każdej ręce trzymając cegłę. W dzienniku Lei Fenga, który znałam na pamięć, było to podane jako sposób na wzmocnienie mus-kułów, co z kolei przyczyniało się do uzyskania lepszych wyników w rzucaniu granatami. Po kilku dniach tych ćwiczeń mięśnie ramion spuchły i zaczerwieniły się. Zarzuciłam to ćwiczenie, ale zawsze potem, kiedy dawano mi drewniany granat, ręce zaczynały mi się trząść z niekontrolowanego zdenerwowania, pewnego dnia, było to w 1965 roku, powiedziano nam nieocze-^Wanie, że mamy pójść usuwać trawę z murawy. Mao wydał Rozporządzenie, w którym oświadczył, że hodowanie trawy, wiatów i domowych zwierząt to burżuazyjne nawyki i powinny °stać wyeliminowane. Trawa na naszej murawie należała do 305 gatunku, którego nie spotkałam nigdzie poza Chinami. Po chińsli jej nazwa oznacza „omotana wokół gruntu". Pełzała po zie i wypuszczała setki korzeni, które wbijały się w glebę i przenikał w głąb jak stalowe obcęgi, chwytając grunt. Pod ziemią wynUs^ czała kolejne korzenie, pełzające we wszystkie strony. W je(jn chwili tworzyła sieć, naziemną i podziemną oplatała i przywi rała do ziemi. Podczas usuwania tej trawy często uszkadzałam nie ją, ale własne palce, na których miałam głębokie zacięcia Jeśli używało się motyki i szpadla, można było powoli podważy' jeden z systemów korzeni. Ale każda pozostawiona resztka -gdy robiło się nieco cieplej albo przeszedł deszczyk - odrastała triumfalnie i znowu musieliśmy podejmować walkę. Z kwiatami można było sobie o wiele szybciej poradzić, jednak i tu nie było łatwo, bo nikt nie chciał ich usuwać. Mao już wcześniej przypuszczał ideologiczny szturm na trawę i kwiaty mówiąc, że powinny zostać zastąpione przez kapustę i bawełnę! Dopiero teraz jednak udało mu się wymóc realizację swoich idei - choć tylko do pewnego stopnia. Ludzie lubili swoje kwiaty i niektóre rabaty przeżyły tę kampanię. Było mi bardzo smutno, kiedy patrzyłam, jak niszczy się moje ulubione rośliny. Ale nie miałam żalu do Mao, wprost przeciwnie: nienawidziłam siebie za to, że czuję się taka nieszczęśliwa. Wtedy już miałam nawyk „samokrytycyzmu" i winiłam siebie samą za każdy odrach, który nie był zgodny z instrukcjami Mao. Szczerze mówiąc, niektóre moje odruchy mnie przerażały. Nie było mowy, żebym mogła je z kimś przedyskutować, próbowałam je więc zdławić i jakoś osiągnąć „słuszny" stan myśli i uczuć. Żyłam w stanie ustawicznego samooskarżania się. Ta stała samoobserwacja i samooskarżanie się były cechami maoistowskich Chin. Powiedziano nam, że mamy się stać nowymi, lepszymi ludźmi. Ale tego rodzaju introspekcja zmierzała do ukształtowania ludzi, którzy nie mają własnych poglądów. Kult Mao nie byłby możliwy w tradycyjnym chińskim społeczeństwie, gdyby nie imponujące osiągnięcia ekonomiczne. Pt okresie głodu kraj w zdumiewający sposób odnowił swoje siły i standard życia znacznie się podniósł. W Chengdu, chociaż ryz racjonowano, było pod dostatkiem mięsa, drobiu i jarzyn. Arbuzy. biała rzepa i bakłażany leżały na chodnikach koło sklepów, bo nie było ich już gdzie trzymać. Zostawiano je na noc na ulic! i prawie nikt niczego nie brał, a w sklepach oddawano je n' przetwory i kiszonki. Jaja, kiedyś niedostępne, teraz gniły w t 306 ch tak dużo ich było. Kilka lat temu trzeba by się natrudzić, sZ. y znaleźć choć jedną brzoskwinię, a teraz jedzenie brzoskwiń ze, czynem patriotycznym" i urzędnicy chodzili po domach, 'hlijąc namówić ludzi do kupowania brzoskwiń za śmieszne njeniądze. Te osiągnięcia podbijały dumę narodową. W październiku ,oń4 roku Chiny przeprowadziły doświadczenia z pierwszą hornbą atomową. Było to powszechnie rozgłaszane i omawiane ako naukowe i przemysłowe osiągnięcie kraju, zwłaszcza w kontekście „odpierania aroganckich zakusów imperializmu". Próby z bombą zbiegły się z upadkiem Chraszczowa, co interpretowano jako kolejny dowód słuszności myśli Mao. W 1964 roku Francja nawiązała stosunki dyplomatyczne z Chinami, łącznie z wymianą ambasadorów - był to pierwszy zachodni kraj, który uznał komunistyczne Chiny. Zostało to ogłoszone jako wielkie zwycięstwo nad Stanami Zjednoczonymi, które odmawiały Chinom należnego im w świecie miejsca. Poza tym nie prowadzono wówczas żadnych politycznych prześladowań i ludzie żyli raczej zadowoleni. Wszystkie te pozytywy przypisano Mao. Chociaż najwyżsi przywódcy wiedzieli, jaki był rzeczywisty wkład Mao, nie dzielili się tą wiedzą ze społeczeństwem. Przez lata układałam pełne głębokich uczuć panegiryki dla Mao, w których dziękowałam mu za te wszystkie osiągnięcia i nieodmiennie przysięgałam lojalność. W 1965 roku miałam trzynaście lat. Wieczorem pierwszego października, w szesnastą rocznicę utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej, na placu w centrum Chengdu odbył się wielki pokaz sztucznych ogni. Po północnej stronie placu stała prowadząca do dawnego pałacu brama, która została niedawno odrestaurowana i znowu jaśniała świetnością, jaką miała w III wieku be., gdy Chengdu było stolicą królestwa i dobrze prosperującym, otoczonym murami miastem. Brama ta - bardzo podobna do Bramy Niebiańskiego Spokoju w Pekinie, która teraz stanowi Wejście do Zakazanego Miasta, różni się od niej tylko kolorami -jfla szeroki dach wykładany zielonymi płytkami i szare ściany, «eroki dach pawilonu nad bramą opiera się na ogromnych c>emnoczerwonych kolumnach, a balustrady zrobiono z białego mannuru. Stałam razem z rodziną i dygnitarzami z Syczuanu na tybunie w odświętnej atmosferze i czekałam na sztuczne ognie. °nizej, na placu, tańczyło i śpiewało pięćdziesiąt tysięcy ludzi, jakiegoś miejsca niedaleko mnie padł sygnał do rozpoczęcia 307 pokazu. W jednej chwili niebo zamieniło się w ogród różnych kolorów i kształtów, morze połyskliwych fal, które pojawiały sj jedna za drugą. Z dołu dobiegała muzyka i głosy ludzkie ! wszystko to łączyło się wokół królewskiej bramy w atmosfer^ przepychu. Przez chwilę niebo było czyste, a potem potężna eksplozja roztoczyła na nim wspaniałe kolory, za którymi pojawił się ogromny, zwinięty jedwabny transparent. Rozwinął się wysoko na niebie i łagodnie falował w jesiennym wietrze. W światłach znad placu na transparencie połyskiwały znaki: „Długie lata życia dla naszego Wielkiego Przewodniczącego Mao!". Łzy napłynęły mi do oczu. „Jakże jestem szczęśliwa, że żyję w epoce wielkiego Mao Tse-tunga", powtarzałam sobie. „Jak dzieci z kapitalistycznych krajów mogą żyć z dala od niego, nie mając nawet nadziei na zobaczenie go osobiście?". Chciałam dla nich coś zrobić, żeby im pomóc w ich niedoli. Poprzysięgłam sobie pracować ciężko, aby zbudować mocne Chiny dla podtrzymania światowej rewolucji. A także po to, aby zasłużyć sobie na zobaczenie Przewodniczącego Mao. To było celem mojego życia. 15 „Najpierw zniszcz — a konstrukcja sama się_ potem znajdzie" — zaczyna siq „rewolucja kulturalna" (1965-1966) Z początkiem lat sześćdziesiątych Mao, mimo nieszczęść, jakie sprowadził na kraj, nadal był najwyższym przywódcą chińskim, deifikowanym przez ludzi. Ponieważ jednak krajem zarządzali pragmatycy, czuło się nieco swobody w literaturze i sztuce. Ukazało się wiele nowych sztuk, oper, książek i filmów, które pojawiły się po okresie hibernacji. Nikt nie atakował partii otwarcie, ale też i współczesne tematy rzadko się wtedy zdarzały. W tym czasie Mao pozostawał w defensywie i coraz częściej szukał pomocy u swojej żony, Jiang Qing, która w latach trzydziestych była aktorką. Oboje uznali wtedy, że używa się historycznych tematów, aby przemycić insynuacje przeciw reżimowi i przeciwko Mao. W Chinach istniała długa tradycja używania historycznych tematów jako aluzji, przez które można wyrazić sprzeciw i nawet bardzo ezoteryczne zdania były świetnie rozumiane jako zakodowane odniesienia do współczesnych wydarzeń. W kwietniu 1963 roku Mao zakazał wystawiania wszelkich „dramatów z duchami", z których wiele było opowieściami o odwecie, jaki duch zmarłej ofiary bierze na swoim prześladowcy. Owe mściwe duchy zbyt mocno kojarzyły się z postaciami „wrogów klasowych", którzy tak gwałtownie i na dobre zniknęli za czasów jego rządów. Potem państwo Mao przyjrzeli się krytycznie innemu gatunkowi, dramatom, których bohaterem był Hai Rui, mandaryn zczasów dynastii Ming (1368-1644). Hai Rui, uosobienie odwagi sprawiedliwości, naraził się cesarzowi, występując w imieniu 309 pokrzywdzonych zwykłych ludzi i ryzykując własne życie. 2ost w końcu pozbawiony urzędu i zesłany. Państwo Mao p0fj • rzewali, że mandaryn reprezentuje postać Peng Dehuaia, J' przedniego ministra obrony, protestującego w 1959 roku przecie ko polityce gospodarczej Mao. Prawie natychmiast po dymjs" Penga dał się zauważyć rozkwit gatunku dramatów o mandaryni z epoki Ming. Państwo Mao usiłowali zwrócić na to uwagę a nie spotykali się ze zrozumieniem u pisarzy czy ministrów zajmujących się sztuką. W 1964 roku Mao sporządził listę trzydziestu dziewięciu artystów, pisarzy i naukowców, których zamierzał oskarżyć Nazwał ich „reakcyjno-burżuazyjnymi autorytetami" - była to nowa kategoria wrogów klasowych. Wśród wielu innych znamienitych osób na liście tej znalazł się znany autor sztuk o mandarynie z epoki Ming, Wu Han, oraz profesor Ma Yinchu, wybitny ekonomista i obrońca kontroli urodzeń. Za swoje poglądy został obwołany prawicowcem jeszcze w 1957 roku. Mao uświadomił sobie w końcu potrzebę wprowadzenia kontroli urodzeń, ale nienawidził profesora Ma za to, iż ten wykazał mu błąd. Lista nie została ogłoszona publicznie, a owych trzydziestu dziewięciu osób nie usunięto z ich organizacji partyjnych. Krążyła jednak na różnych poziomach urzędników partyjnych, aż trafiła na poziom urzędników szczebla, do którego należała mama. Dostała tę listę z instrukcją, aby wyłapać inne „reakcyjno--burżuazyjne autorytety". W zimie z 1964 na 1965 posłano mamę jako szefową grapy roboczej do szkoły zwanej Woli Targ. Powiedziano jej, żeby przyjrzała się nauczycielom, którzy cieszą się największym autorytetem, a także tym, którzy piszą książki i artykuły. Mama była przerażona, ponieważ czystka zagrażała ludziom, których najbardziej podziwiała. Poza tym rozumiała, że nawet jeśli będzie szukać innych „wrogów", i tak ich nie znajdzie. Po ostatnich prześladowaniach niewielu ludzi w ogóle odważało się otworzyć usta. Powiedziała o tym swojemu przełożonemu, panu Pao, który odpowiadał za tę kampanię w Chengdu. Przeszedł rok 1965 i nic nie zrobiła. Pan Pao jej nie naciskał. Ich brak inicjatywy odzwierciedlał ogólny nastrój panujący wśród urzędników partyjnych. Większość z nich miała dość prześladowań i chciała zająć się poprawą standardu życia i budowaniem normalnej egzystencji, ale nie sprzeciwiali się Mao w otwarty sposób. Właściwie nawet bardzo się przyczynili do rozwiniQcia 310 kultu jeg° 0S0Dy- ???? niewielu, którzy patrzyli na deifikację \i?? ze zgrozą, wiedziało, że nic nie da się zrobić, aby to atrzymać - Mao miał już taką władzę i prestiż, że nie było jak Z u się sprzeciwić. Można było jedynie uciec się do czegoś ? rodzaju biernego oporu, jylao zinterpretował tę reakcję na swoje nawoływania do Olowań na czarownice jako wskaźnik, że lojalność wobec niego Sabnie i że partyjni urzędnicy popierają politykę prezydenta Liu i Denga- Te podejrzenia potwierdziły się, kiedy partyjny dziennik odmówił publikacji jego artykułu, w którym oskarżał Wu Hana j jego sztuki o mandarynie z epoki Ming. Celem publikacji artykułu miało być wciągnięcie do akcji najszerszych rzesz. Mao spostrzegł, że jest odcięty od obiektu swoich działań przez system partyjny, który zawsze działał jako pośrednik pomiędzy nim a społeczeństwem. Zatem stracił kontrolę. Komitet Partii w Pekinie, którego Wu Han był wiceburmistrzem, i Centralny Wydział Spraw Publicznych, który odpowiadał za media i za sztukę, nie ulegli Mao i odmówili zarówno oskarżenia Wu Hana, jak i zwolnienia go ze stanowiska. Mao poczuł się zagrożony. Widział siebie jako drugiego Stalina, któremu grozi oskarżenie przez jakiegoś odpowiednika Chruszczowa - i to za życia. Chciał powalić człowieka, którego uważał za chińskiego odpowiednika Chruszczowa, Liu Shaoąi -? także jego kolegę Denga oraz ich partyjnych zwolenników. Ten plan chytrze opatrzył nazwą „rewolucji kulturalnej". Wiedział, że czeka go długa bitwa, ale jednocześnie miał satysfakcję -wyzywał do walki niemal cały otaczający go świat i przeprowadzał manewr na ogromną skalę. Gdy portretował samego siebie jako tragicznego bohatera porywającego się na potężnego wroga, jakim była machina partyjna, w jego tonie brzmiała nuta rozżalenia. Dziesiątego listopada 1965 roku, kiedy po raz kolejny zawiodły możliwości opublikowania artykułu potępiającego sztukę Wu Hana w Pekinie, okazało się, że Mao może opublikować go w Szanghaju, gdzie za prasę odpowiadali jego zwolennicy. To właśnie w tym artykule po raz pierwszy pojawił się termin ^rewolucja kulturalna". Partyjna gazeta „Dziennik Ludowy" nie L^ja'a Przedmkować artykułu, podobnie jak „Dziennik Pekiń-ski , organ stołecznej organizacji partyjnej. Ale niektóre gazety 2 mnych prowincji go przedrukowały. W tym czasie ojciec ozorował „Dziennik Syczuański" i opowiedział się przeciwko 311 przedrukowi artykułu, ponieważ zorientował się, że jest zyskać nasze laski. Powiedziała, że pewna kobieta z jej domu jest żoną kuomintangowskiego oficera, który uciekł na Tajwan, i że trzyma w mieszkaniu portret Czang Kaj-szeka. Nie podobała mi się z powodu lizusowskiego uśmiechu, i nie cierpiałam jej, bo przez nią pierwszy raz miałam uczestniczyć w najściu na czyjś dom. Wkrótce ciężarówka stanęła przed wąską ścieżką. Było ciemno choć oko wykol, jedyne światło pochodziło ze szpar między deskami drewnianego domu. Potykałam się i kulałam, usiłując zostać w tyle. Mieszkanie oskarżonej kobiety miało dwa małe pokoje, za małe, żeby zmieściło się w nich tylu ludzi. Byłam szczęśliwa, że zostałam na dworze. Ale wkrótce ktoś zawołał, że zrobiło się miejsce, więc możemy wejść i pobrać „lekcję walki klasowej". Kiedy tylko weszłam do pokoju, uderzył mnie odór fekaliów, uryny i niemytych ciał. Pokój wywrócono do góry nogami. Potem zobaczyłam oskarżoną kobietę. Była chyba po czterdziestce, klęczała pośrodku pokoju, częściowo rozebrana. Pokój oświetlała piętnastowatowa żarówka. W jej świetle, między cieniami przedmiotów, klęcząca postać kobiety wyglądała groteskowo. Włosy miała w nieładzie, sklejone krwią. Wytrzeszczała oczy, krzycząc rozpaczliwie: „Towarzysze z Czerwonej Gwardii! Nie mam portretu Czang Kaj-szeka! Przysięgam! Nie mam!". Waliła głową w podłogę tak mocno, że rozlegał się głuchy łoskot, a z czoła ciekła jej krew. Ciało z tyłu miała pokryte pręgami i krwawymi sińcami. Kiedy uniosła pośladki, składając koutou, zobaczyłam ciemne plamy i fetor ekskrementów wypełnił powietrze. Tak się Przestraszyłam, że szybko odwróciłam oczy i wtedy zobaczyłam JeJ oprawcę, siedemnastoletniego chłopca imieniem Jian, którego do tej pory raczej lubiłam. Siedział rozwalony na krześle, ze skórzanym pasem w ręku, bawiąc się mosiężną sprzączką. „Mów Prawdę albo cię znowu uderzę" - powiedział do klęczącej kobiety. ¦tego ojciec był oficerem armii stacjonującej w Tybecie. Wielu stacjonujących tam oficerów zostawiało swoje rodziny w Chen- 347 gdu, najbliższym mieście w Chinach właściwych, ponieważ Tvh uznawano za miejsce barbarzyńskie i nienadające się do zarnie ^ kania. Poprzednio pociągał mnie nawet niespieszny, spokój sposób bycia Jiana, ale teraz powiedziałam cicho, próbuj ^ opanować drżenie głosu: „Czyż Przewodniczący Mao nie D wiedział, żeby używać raczej oręża słownego (wendou) n" przemocy fizycznej? Może nie powinniśmy...". Mój słaby protest podjęło kilka głosów w pokoju. Ale Jiari zerknął na nas koso, z dezaprobatą, i powiedział z naciskiem-„Zakreślcie granicę pomiędzy sobą a wrogiem klasowym. Prze! wodniczący Mao powiedział: litość dla wroga klasowego to okrucieństwo wobec ludu! Jeśli boicie się krwi, nie musicie być czerwonogwardzistami!". Jego twarz paskudnie się wykrzywiła kiedy to mówił. Ucichliśmy. Chociaż czuliśmy obrzydzenie do tego, co robił, nie mogliśmy z nim dyskutować. Uczono nas żebyśmy nie okazywali litości wobec wrogów klasowych. Jeśli robimy inaczej, to znaczy, że sami jesteśmy wrogami klasowymi. Odwróciłam się szybko i wyszłam do ogrodu z tyłu domu. Pełno tu było czerwonogwardzistów z łopatami. Z domu znowu dochodziły odgłosy uderzeń i krzyki, od których włosy jeżyły mi się na głowie. Musiały podobnie działać na innych, bo przerwali kopanie i powiedzieli: „Niczego tu nie ma. Chodźmy stąd!". Przedtem, gdy wychodziliśmy z pokoju, widziałam Jiana stojącego w niedbałej pozie nad swoją ofiarą. Za drzwiami zobaczyłam donosicielkę. Teraz miała w oczach służalczość i strach. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale głos się nie wydobył. Kiedy spojrzałam na nią, zrozumiałam, że nie było żadnego portretu Czang Kaj-szeka. Doniosła na swoją sąsiadkę z czystej zemsty. Czerwona Gwardia znów została użyta do osobistych porachunków. Wspięłam się na ciężarówkę pełna gniewu i obrzydzenia. 18 „Bardziej niż niesłychanie wspaniała wiadomość" — pielgrzymka do Pekinu (październik—grudzień 1966) Znalazłam jakąś wymówkę i następnego dnia znowu byłam w domu. Mieszkanie było puste. Babcia, mama i Xiaofang byli w Pekinie. Moje nastoletnie rodzeństwo wiodło własne życie gdzie indziej. Jinming nie cierpiał „rewolucji kulturalnej" od samego początku. Chodził do tej samej szkoły co ja i był w pierwszej klasie. Chciał zostać naukowcem, a to rewolucja oceniała jako „burżuazyjne". On i inni chłopcy z jego klasy jeszcze przed „rewolucją kulturalną" stworzyli własną grupę, którą nazwali Bractwem Kutego Żelaza. Jinming był tam bratem numer jeden. Przodował w nauce i co tydzień dawał w klasie popis sztuk magicznych, bazując na swojej wiedzy chemicznej, ale zupełnie nie uważał na lekcjach, które go nie interesowały albo które już przerobił. Wobec innych chłopców był uczciwy, otwarty i bardzo przyjazny. Kiedy osiemnastego sierpnia zakładano szkolną Czerwoną Gwardię, bractwo Jinminga automatycznie do niej włączono. On i jego grupa musieli drukować ulotki i rozdawać je na ulicach. Ulotki pisali starsi czerwonogwardziści, czternasto- lub piętnastoletni i zazwyczaj nosiły takie tytuły, jak „Deklaracja założycielska Pierwszej Brygady Pierwszej Armii Czerwonej Gwardii w Szkole numer 4" (wszystkie jednostki Czerwonej Gwardii nosiły pompatyczne nazwy) albo „Uroczysta deklaracja" (uczeń oświadcza, że zmienia imię na Huang -jako gwardzista Przewodniczącego Mao), albo „Bardziej niż niesłychanie wspaniała wiadomość" (członek sztabu „rewolucji kulturalnej" przyjął właśnie 349 jakichś czerwonogwardzistów), albo „Ostatnie przewsparT instrukcje" (czyli jakieś słówko, które wyrwało się Mao) Jinming wkrótce byl śmiertelnie znudzony tym żargonem Tvr uczestniczył zbyt często w wypełnianiu zadań, jakie przydziela I jego grupie. Zainteresował się dziewczyną w swoim wiek Wydawała mu się doskonałością: piękna, delikatna, trochę dystans i odrobinę nieśmiała. Nie zbliżał się do niej, ale z upod 3 baniem na nią patrzył. Pewnego dnia wezwano chłopców, żeby uczestniczyli w naj ściu na mieszkanie. Starsi czerwonogwardziści mówili coś o „bur żuazyjnych intelektualistach". Wszyscy członkowie rodziny zostali ogłoszeni więźniami i kazano im zgromadzić się w jednym pokoju, podczas gdy Czerwona Gwardia przeszukiwała pozostałe Do pilnowania członków rodziny wyznaczono Jinminga. Ku jego zachwytowi, dziewczyna, która mu się podobała, była drugim „strażnikiem". Więźniów było troje: mężczyzna w średnim wieku, jego syn i synowa. Widocznie oczekiwali na najazd, bo siedzieli z wyrazem rezygnacji na twarzach, patrząc na swoich strażników jak na powietrze. Jinming czuł się bardzo niezręcznie pod tymi spojrzeniami, a dziewczyna wyglądała na znudzoną i raz po raz spoglądała w stronę drzwi. Gdy zobaczyła kilku chłopców niosących pełną skrzynię porcelany, powiedziała Jinmingowi, że idzie rzucić okiem, i wyszła z pokoju. Sam na sam ze swoimi więźniami, Jinming poczuł się jeszcze gorzej. Kobieta wstała i spytała, czy może pójść nakarmić piersią dziecko, które leży w pokoju obok. Jinming chętnie jej na to pozwolił. Kiedy kobieta wyszła z pokoju, wpadła do niego dziewczyna strażniczka i lodowato zapytała, dlaczego więzień szwenda się po domu. Odpowiedział, że dał pozwolenie, a dziewczyna zaczęła się wydzierać, że jest „miękki dla wrogów klasowych". Na swojej „wierzbowej kibici", jak nazwał jej talię Jinming, nosiła skórzany pas. Teraz zdjęła go i potrząsała nim mojemu bratu przed nosem - była to częsta poza czerwonogwardzistów - wrzeszcząc przy tym na niego. Jinminga zupełnie zatkało. Nie wiedział, czy to ta sama dziewczyna. Nie była już delikatna i nieśmiała. ??? odrażająca i histeryczna. W taki sposób wyparowała pierwsz. miłość Jinminga. W końcu i on na nią wrzasnął. Dziewczyna wyszła z pokL i wróciła ze starszym czerwonogwardzistą, przywódcą g^P'' 350 j sję tak, że jego ślina tryskała na Jinminga, i wygrażał mu kórzanym pasem. Potem, uświadomiwszy sobie, że nie powinni 5 ać swoich brudów na oczach wrogów klasowych, ucichł. Kazał P. mjngowi wrócić do szkoły i czekać na „rozstrzygnięcie". Xego wieczoru czerwonogwardziści z klasy Jinminga mieli ebranie - ale bez niego. Kiedy chłopcy wrócili do sypialni, nikali jego wzroku. Kilka dni trzymali się od niego na dystans. Potem powiedzieli mu, że mieli straszną kłótnię z tamtą dziewczyną- Oświadczyła, że Jinming „poddał się wrogom klasowym" i zasługuje na surową karę. Bractwo Kutego Żelaza broniło go. Niektórzy z nich żywili wyraźną niechęć do tej dziewczyny, bo była bardzo agresywna. Niemniej Jinming został ukarany: miał wyrywać trawę razem i .czarnymi" i „szarymi". Instrukcja Mao, żeby usunąć trawę, prowadziła do ciągłego zapotrzebowania na nową siłę roboczą. Podsuwało to formę kaiy dla różnego rodzaju nowo mianowanych wrogów klasowych". Jinming wyrywał trawę tylko kilka dni. Bractwo nie mogło znieść jego cierpienia. Został jednak zaklasyfikowany jako „sympatyk wrogów klasowych" i nigdy więcej nie posłano go na najścia, co ogromnie go cieszyło. Niedługo potem wyruszył razem ze swoim bractwem na wędrówkę po Chinach, oglądać rzeki i góry, ale - w przeciwieństwie do większości czerwonogwardzistów - nigdy nie pojechał do Pekinu zobaczyć Mao. Wrócił do domu dopiero pod koniec 1966 roku. Moja siostra Xiaohong, wtedy piętnastoletnia, była członkinią--założycielką Czerwonej Gwardii w swojej szkole. Jako jedna z kilkuset dzieci wysokich urzędników, które często rywalizowały ze sobą o to, kto wykaże się większą aktywnością, Xiaohong tak bardzo bala się i nienawidziła wojowniczości i przemocy, że groziło jej załamanie nerwowe. Na początku września przyszła do domu prosić rodziców o pomoc, ale okazało się, że ich nie ma: ojciec był pod nadzorem, a mama pojechała do Pekinu. Niepokój babci wzmógł jej własny, więc wróciła do szkoły Zgłosiła się na ochotnika do pilnowania biblioteki, która, podobna jak w innych szkołach, została złupiona, a potem zaplombowana. Noce i dnie spędzała na czytaniu; pochłaniała tyle okazanych owoców, ile zdołała. To jedno trzymało ją przy zdrowych zmysłach. W połowie września wyprawiła się w długą '°dróż po kraju i podobnie jak Jinming wróciła do domu dopiero P°d koniec roku. 351 I Mój brat Xiaohei miał wtedy prawie dwanaście lat i chód 1 do tej samej szkoły podstawowej, do której ja przedtem chód • lam. Kiedy w szkołach średnich zaczęto tworzyć Czerwrw Gwardię, on i jego koledzy bardzo chcieli, żeby i ich przyjet ^ Czerwona Gwardia oznaczała dla nich swobodę, możliwo" przebywania poza domem i władzę nad dorosłymi. Przyszli d mojej szkoły i błagali o przyjęcie do Gwardii. Żeby się od nich odczepić, jeden z czerwonogwardzistów powiedział, ot tak sobie-„Możecie stworzyć Pierwszą Dywizję Armii, Jednostkę 4969" Tak więc Xiaohei mianowano szefem zespołu ds. propagandy który składał się z dwudziestu chłopców, a każdy z nich zostaj „dowódcą", „szefem załogi" itd. Szeregowców nie było. Xiaohei dwa razy przyłączył się do bicia nauczycieli. Jedną z ofiar był nauczyciel wychowania fizycznego, którego określono jako „niepożądany element". Kilka dziewcząt z klasy ?i???i?i oskarżyło go, że dotykał ich piersi podczas lekcji gimnastyki. Chłopcy wzięli się za niego także po to, żeby zrobić wrażenie na dziewczętach. Drugi przypadek to nauczycielka etyki. Ponieważ kar cielesnych zabroniono, skarżyła się na uczniów ich rodzicom, a ci bili swoich synów. Pewnego dnia chłopcy wyruszyli na najście domowe do rodziny, o której krążyły pogłoski, że była ekskuomintangowska. Nie bardzo wiedzieli, co właściwie powinni tam robić. Mieli jakieś mgliste wyobrażenie, że na przykład mogliby znaleźć dziennik, w którym ktoś z członków rodziny napisał, jak bardzo wszyscy z nich kochają Czang Kaj-szeka i jak nienawidzą Partii Komunistycznej. W rodzinie było pięciu synów, wszyscy dobrze zbudowani. Nie wyglądali na takich, co się patyczkują. Stali przed drzwiami domu, trzymali się pod boki i patrzyli na chłopców groźnym wzrokiem. Tylko jeden z grupy odważył się podejść, a wtedy jeden z tamtych złapał go za kark i odtrącił. Położyło to kres dalszym „rewolucyjnym akcjom" podejmowanym przez „dywizję" ?i???i?i. Tak więc w drugim tygodniu września, gdy Xiaohei mieszkał w szkole i cieszył się swobodą, Jinming i moja siostra pojechali w podróż, a babcia i mama przebywały w Pekinie, siedziałam sama w domu, kiedy pewnego dnia, bez uprzedzenia, na schodach pojawił się ojciec. 352 pył to pełen grozy, zupełnie cichy powrót. Mój ojciec stał się raz inną osobą. Rozkojarzony i głęboko pogrążony w swoich Myślach, nie powiedział ani gdzie przebywał, ani co mu się ^zydarzyło. Słuchałam, jak podczas bezsennych nocy przemierza jwój pokój, sama zbyt przejęta i przestraszona, żeby zasnąć, pwa dni później, ku mojej bezbrzeżnej uldze, z Pekinu wróciła [???? z babcią i Xiaofangiem. Mama natychmiast poszła do wydziału ojca i wręczyła zastępcy dyrektora list Tao Zhu. Zaraz potem ojciec został odesłany do kliniki- Mamie pozwolono iść razem z nim. poszłam tam zobaczyć się z nimi. Było to urocze miejsce na wsi, z dwóch stron odgrodzone pięknym zielonym strumykiem. Ojciec miał tu apartament z salonem, w którym stały puste regały na książki, z sypialnią z podwójnym łóżkiem i łazienką z błyszczącymi białymi kafelkami. Z balkonu rozciągał się widok na kilka drzew osmantusa rozsiewających mocny zapach. Kiedy powiał wiatr, na ziemię pozbawioną trawy spadały małe, złote kwiatki. Rodzice wyglądali na spokojnych. Mama powiedziała, że codziennie chodzą na ryby. Przekonałam się, że są bezpieczni, więc powiedziałam, że chciałabym pojechać do Pekinu, zobaczyć Przewodniczącego Mao. Tęskniłam, żeby wyruszyć w tę podróż jak wszyscy, ale nie wyjeżdżałam, by być pod ręką, gdyby trzeba było pomóc rodzicom. Bardzo zachęcano do pielgrzymki do Pekinu. Jedzenie, zakwaterowanie, transport - wszystko za darmo. Ale nie było to zorganizowane. Wyjechałam z Chengdu pięć dni potem, z pięcioma dziewczynami, z którymi pracowałam w recepcji. Kiedy pociąg podążał na północ, miałam mieszane uczucia; czułam ekscytację podróżą i niepokój o ojca. Na równinie wokół Chengdu z niektórych pól zebrano już ryż i kwadraty złotej ziemi przeplatały się z kwadratami czarnej gleby, tworząc piękny patchwork. Ostatnie wstrząsy dotknęły wieś tylko marginalnie, mimo nacisków ze strony sztabu „rewolucji kulturalnej", prowadzonego Przez panią Mao. Przewodniczący Mao chciał tym razem, żeby •udzie byli najedzeni i mieli siłę „robić rewolucję", więc nie w pełni popierał panią Mao w tej sprawie. Wieśniacy również niedzieli, że jeśli zajmą się czym innym i przestaną produkować żywność, będą pierwszymi ofiarami głodu, tak jak kilka lat temu. . "?i? pomiędzy bambusowymi zagajnikami wyglądały spokojnie ¦Wyllicznie jak zawsze. Wiatr łagodnie układał snujący się dym, 353 formując z niego koronę nad delikatnymi wierzchołkami K busów i niewidocznymi kominami. Nie upłynęło nawet miesięcy od rozpoczęcia „rewolucji kulturalnej", a mój §w zmienił się kompletnie. Patrzyłam na spokojne piękno równ' i zanurzałam się w nastroju zadumy i rozmyślań. Szczęśli\yje •' musiałam się bać, że zostanę skrytykowana za „nostalg1C2J nastroje", uznane za burżuazyjne, bo żadna z pięciu dziewek nie była nastawiona na krytykę i oskarżenia. Czułam się z njJj. zupełnie swobodnie. Wkrótce kwitnąca równina ustąpiła miejsca wzgórzom. W dal błyskały śnieżne szczyty zachodniego Syczuanu. Niedługo potem zaczęliśmy przejeżdżać przez tunele wysokich gór Qin, których dzikie szczyty odcinały Syczuan od północnych Chin. Na zachodzie leżał Tybet, na wschodzie niebezpieczne przełomy Jang. cy. Południowych sąsiadów od wieków uznawano za barbarzyńców. Syczuan zawsze był samowystarczalny, a jego mieszkańcy znani z niezależności. Mao bardzo się przejmował ich legendarną inklinacją do niezależności i zawsze się upewniał, czy Pekin mocno trzyma w garści tę prowincję. Po górach Qin sceneria gwałtownie się zmieniła. Zniknęła miękka zieleń, a pojawiła się surowa żółta ziemia. Chatki ze strzechami z równiny ustąpiły miejsca szeregom domostw w jaskiniach - podobnych do tej, w jakiej ojciec spędził pięć lat jako młody człowiek. Byliśmy tylko sto sześćdziesiąt kilometrów od Yan'anu, gdzie Mao założył swoją główną kwaterę po Długim Marszu. To właśnie tam ojciec snuł marzenia młodości i tam został oddanym komunistą. Kiedy pomyślałam o nim, oczy mi zwilgotniały. Podróż zajęła dwa dni i noc. Towarzysze podróży często przychodzili do nas i mówili, jak nam zazdroszczą że już wkrótce zobaczymy Przewodniczącego Mao. W Pekinie witały nas, jako „gości Przewodniczącego Mao", wielkie plakaty. Minęła już północ, ale plac przed dworcem byt rzęsiście oświetlony i wypełniały go tysiące młodych ludzi -wszyscy z opaskami na ramieniu, często mówiący dialektami, które były dla nas niezrozumiałe. Rozmawiali, krzyczeli, śmiali się i kłócili przed ogromną bryłą budynku dworca - była t0 ciężka, monumentalna architektura w radzieckim stylu. Jedyne chińskie cechy stanowiły pastiszowo potraktowane dachy paVV1 łonowe na dwóch wieżach zegarowych, po jednej na każdym krańcu budynku. 354 Kiedy, zataczając się ze zmęczenia, weszłam w krąg reflek- ,Aw budynek zrobił na mnie wielkie wrażenie swoją osten- yjną wspaniałością i błyszczącą marmurową nowoczesnością, p zyvvykłam do tradycyjnych drewnianych kolumn i ścian z su-owęj ??8I?- Spojrzałam za siebie i z dreszczem emocji ujrzałam wielki portret Mao na froncie budynku, a pod nim złote znaki napisu „Dworzec Pekiński". Przez głośniki skierowano nas do pokojów recepcji w rogu stacji- Administracja miasta, jak wszędzie, miała za zadanie nrzydziełić podróżującej młodzieży kwatery i zadbać ojej wyżywienie. Internaty na uniwersytetach, szkoły, hotele i nawet biura były na ich usługi. Po wielu godzinach oczekiwania w kolejce wyznaczono nam miejsce na Uniwersytecie Cjinghua, jednym z najbardziej prestiżowych w kraju. Zabrano nas tam samochodami i powiedziano, że posiłek dostaniemy w kantynach. Ogromną rzeszą podróżujących po kraju opiekował się Czou En-laj, który zajmował się wszystkimi codziennymi sprawami, aby nie kłopotały Przewodniczącego Mao. Bez Czou czy kogoś takiego jak on „rewolucja kulturalna" zawaliłaby się i Mao dał do zrozumienia, że Czou jest ponad wszelkimi atakami. Bardzo pragnęliśmy zobaczyć Przewodniczącego Mao, niestety spóźniliśmy się na jego piąty przegląd Czerwonej Gwardii na placu ?i??'?????. Co mieliśmy robić? Przyjemności i zwiedzanie były wykluczone - nie pasowały do rewolucji. Spędzaliśmy czas, kopiując slogany ze ściennych gazetek w kampusie. Mao powiedział, że jednym z celów podróżowania jest „wymiana informacji na temat «rewolucji kulturalnej«", postanowiliśmy więc przywieźć slogany pekińskiej Czerwonej Gwardii do Chengdu. W rzeczywistości był jeszcze jeden powód, dla którego nie opuszczaliśmy kampusu: w środkach komunikacji panował potworny tłok, a uniwersytet leżał na przedmieściach, szesnaście kilometrów od centrum. Ale mówiliśmy sobie, że nie wychodzimy do miasta zgodnie z wytycznymi Mao. Mieszkanie na kampusie nie było przyjemne. Nawet dzisiaj cz4ię smród z latryny na naszym korytarzu. Była tak zapchana, ze ekskrementy, uryna i woda z klozetów wypływały na podłogę. Szczęśliwie próg miał wgłębienie, co chroniło korytarz przed cuchnącym potopem. Administracja uniwersytecka była zupełnie sparaliżowana i brakowało pracowników, którzy mogliby to naprawić. Tylko młodzież ze wsi używała toalet: dla nich eks- 355 krementy nie były niczym obrzydliwym. Kiedy stamtąd w chodzili, zostawiali na korytarzu i w pokojach śmierdzące p\aJ Przeszedł tydzień i wciąż nic nie słyszeliśmy o żadnym wiec w którym miałby uczestniczyć Mao. Pragnąc uciec od okropny^ warunków kampusu, postanowiłyśmy pojechać do Szanghaj,, odwiedzić miejsce, w którym w 1921 roku została założon' Partia Komunistyczna, oraz Hunan w południowocentralnych Chinach, gdzie urodził się Mao. Ta pielgrzymka okazała się piekłem: pociągi były dziko zapchane. W Czerwonej Gwardii dzieci wyższych urzędników partyjnych przestały już wodzić rej, bo urzędnicy atakowani jako „uczniowie kapitalizmu", uciemiężeni „szarzy" i „czarni", organizowali swoje własne oddziały Czerwonej Gwardii i również podróżowali po kraju. Znaczenie kolorów uległo przesunięciu. Spotkałam w pociągu szczupłą, piękną dziewczynę około osiemnastu lat, o ogromnych aksamitnoczamych oczach i ciężkich gęstych rzęsach. Jak to było w zwyczaju, zaczęłyśmy wypytywać się nawzajem o „zaplecze rodzinne". Byłam zdumiona, kiedy owa dziewczyna bez zakłopotania powiedziała nam, że jest „czarna", i nadal pełna ufności oczekiwała, że my, „czerwone", odniesiemy się do niej przyjaźnie. Nasza szóstka w ogóle nie była wojowniczo nastawiona i zajmowane przez nas miejsca zawsze były centrum przyjacielskich pogawędek. Najstarsza członkini naszej grupy miała prawie osiemnaście lat, i to ona była najpopularniejsza. Wszyscy nazywali ją „Kluseczka", bo była dość pulchna. Często się śmiała głębokim, piersiowym, operowym głosem. Dużo także śpiewała, ale oczywiście tylko piosenki z cytatami Mao. Wszystkie piosenki poza tym, oprócz kilku zalecanych przez Mao, zostały wyklęte, podobnie jak inne formy rozrywki - i tak było przez całe dziesięć lat trwania „rewolucji kulturalnej". Były to moje najszczęśliwsze chwile od początku „rewolucji kulturalnej", mimo ciągłego niepokoju o ojca i mimo udręki, jaką stanowiła sama podróż. Każdy centymetr miejsca w pociągu zajęto, nawet półki na bagaż. Toaletę zajmowali pasażerowie -nikt nie mógł z niej korzystać. Podtrzymywało nas tylko wielkie pragnienie zobaczenia świętych chińskich miejsc. W pewnym momencie podróży koniecznie musiałam pójść do ubikacji. Siedziałam ściśnięta przy oknie, ponieważ na wąskie ławce dla trzech osób tłoczyło się pięć. Po nieopisanych trudach dobrnęłam do ubikacji - ale okazało się, że nie mogę z niej 356 korzystać- Nawet gdyby chłopiec siedzący na pokrywie zbiornika ! wodą zdołał unieść stopy, które opierał na desce sedesu, i nawet jyby inni, którzy tam siedzieli, mogli na chwilę przytrzymać dziewczynę siedzącą między stopami tego chłopaka - i tak nigdy bym się nie zdobyła na to, żeby załatwić się w obecności tych wszystkich dziewcząt i chłopców. Wróciłam na swoje miejsce, prawie płacząc. Zdenerwowanie jeszcze wzmogło sensacje żoląd-LoWe i trzęsły mi się nogi. Zdecydowałam, że na następnym postoju wysiądę i pójdę do ubikacji na dworcu. Po pewnym czasie, który wydał mi się wiecznością, pociąg zatrzymał się na małej, zakurzonej stacyjce. Otworzyliśmy okno i jakoś się wydostałam, ale kiedy wróciłam, okazało się, że nie mogę wejść z powrotem. Z naszej szóstki byłam chyba naj marniej szą gimnastyczką. Poprzednio, ilekroć musiałam wsiadać do pociągu przez okno, ktoś mnie podsadzał z peronu, a inni wciągali do środka. Teraz, choć pomagały mi ze środka ze cztery osoby, nie mogłam podciągnąć się dostatecznie wysoko, żeby wepchnąć przez okno głowę i łokcie. Spociłam się jak mysz, chociaż na dworze było bardzo zimno. W końcu pociąg zaczął się toczyć do przodu. W panice rozejrzałam się za kimś, kto mógłby mi pomóc. Moje spojrzenie padło na szczupłą twarz chłopca, który stał obok mnie. Ale on wcale nie zamierzał mnie podsadzać. W kieszeni kurtki miałam portmonetkę, a kiedy wdrapywałam się do pociągu, łatwo ją można było zobaczyć. Chłopiec właśnie wyciągał mi ją z kieszeni dwoma palcami. Z rozmysłem wybrał moment, kiedy pociąg ruszał. Rozpłakałam się. Złodziejaszek znieruchomiał, popatrzył na mnie, a potem wepchnął mi portmonetkę z powrotem do kieszeni, złapał mnie za prawą nogę i uniósł do góry. Wylądowałam na stoliku w przedziale, kiedy pociąg już nabierał prędkości. Po tym incydencie mam sentyment do młodocianych kieszonkowców. Podczas trwania „rewolucji kulturalnej", gdy gospodarka ledwo zipała, kradzieże bardzo się rozpowszechniły. Kiedyś ukradziono mi całoroczne kupony na żywność. Ale ilekroć słyszałam, ze policja czy inni utrzymujący „prawo i porządek", biją kieszonkowców, odczuwałam ból. Prawdopodobnie tamten chłopiec na Peronie, w zimie, okazał więcej ludzkich uczuć niż ci utrzymujący Porządek obłudnicy, mieniący się filarami społeczeństwa. W sumie przejechaliśmy trzy tysiące dwieście kilometrów, •tyłam tak wyczerpana, jak nigdy potem w całym swoim życiu, odwiedziliśmy rodzinny dom Mao, który zamieniono w muzeum 357 i stal się miejscem kultu - zupełnie nie przypominał ubo l domostwa wieśniaków, jakiego oczekiwałam. Pod ogromna f8° grafią matki Mao napisano, że była bardzo życzliwą i ponieważ rodzinie powodziło się stosunkowo nieźle c? rozdawała biednym jedzenie. A więc rodzice naszego Wielk'^ Przewodniczącego byli bogatymi wieśniakami! Ale przecz bogaci wieśniacy są wrogami klasowymi! Dlaczego rodzic'^ Mao uznajemy za bohaterów, podczas gdy innych zamożny^ wieśniaków traktujemy jak wrogów klasowych? To pytanie ta mnie przestraszyło, że natychmiast je stłumiłam. Kiedy w środku listopada wróciliśmy do Pekinu, w stolicy było mroźno. Biura recepcyjne nie znajdowały się już na dworcu z powodu zbyt małej przestrzeni, by pomieścić tak ogromna liczbę młodzieży, jaka zalewała miasto. Ciężarówką zabrano nas do parku, gdzie mieliśmy czekać na przydział zakwaterowania Nie mieliśmy gdzie usiąść, ponieważ ziemia była zamarznięta i zimna. Zasnęłam raz czy dwa, na sekundę, na stojąco. Nie byłam przygotowana do mroźnej pekińskiej zimy - wyjechałam z domu na jesieni i nie miałam ze sobą żadnych ciepłych rzeczy. Wiatr przenikał mnie do szpiku kości i wydawało mi się, że ta noc i ta kolejka nigdy się nie skończą. Żeby się rozgrzać, chodziłam w kółko po zamarzniętym stawie w środku parku. Nastał i minął świt, a my wciąż staliśmy w kolejce, kompletnie wyczerpani. Dopiero przed zmierzchem przybyliśmy do miejsca zakwaterowania - w Głównej Szkole Teatralnej. Nasz pokój służył kiedyś jako klasa śpiewu. Teraz leżały tu na podłodze materace, bez prześcieradeł i poduszek. Przyjęli nas jacyś oficerowie lotnictwa, którzy powiedzieli, że przysyła ich Przewodniczący Mao. Mają zająć się nami i przeprowadzić szkolenie wojskowe. Wzruszyłyśmy się troską, jaką nam okazał Przewodniczący. Szkolenie wojskowe dla Czerwonej Gwardii było zupełnie nowym pomysłem. Mao postanowił zahamować ślepą destrukcję, którą rozpętał. Oficerowie lotnictwa zorganizowali w „oddziały" setki czerwonogwardzistów mieszkających w Szkole Teatralnej. Nawiązałyśmy z nimi dobre stosunki, a szczególnie polubiłyśmy dwóch z nich. Od razu zapytałyśmy ich o pochodzenie rodzinne i społeczne, jak to było w zwyczaju. Dowódca kompanii był wieśniakiem z północy, natomiast oficer polityczny pochodził z inteligenckiej rodziny z Suzhou, słynnego miasta ogrodów. Kiedyś zaproponowali, że zabiorą naszą szóstkę do zoo, ale 358 oSili, żebyśmy nie mówiły o tym innym, bo w ich jeepie nie P°?eści się więcej osób, a poza tym nie powinni dostarczać nam ^rywek nielicujących z „rewolucją kulturalną". Nie chciałyśmy ?° awiać im kłopotu i odmówiłyśmy, tłumacząc, że jesteśmy SPchł°n'ęte ^ewolucyjnymi zajęciami". Dwaj oficerowie przy-P°eśli nam torbę pełną dojrzałych jabłek - rzadkość w Chengdu -"kasztanów w karmelowym lukrze - jak słyszałyśmy, wielkie 'oecjały pekińskie. Żeby odpłacić za ich sympatię, wślizgnęłyśmy •TcJo ich sypialni i zabrałyśmy ich brudne ubrania, a potem rałyśmy je z wielkim zapałem. Pamiętam, jak walczyłam z wielbi mundurem khaki, który w lodowatej wodzie zrobił się okropnie ciężki i twardy. Mao przykazywał, aby wszyscy brali przykład z wojska, jeśli chodzi o dyscyplinę. Żołnierze mieli stanowić wzór i budzić sympatię. Wiele książek, artykułów, piosenek, tańców przedstawiało dziewczęta pomagające żołnierzom właśnie w ten sposób, że prały ich ubrania. Prałam nawet majtki naszych lotników, jednak nigdy nie miałam żadnych seksualnych skojarzeń. Myślę, że wiele dziewcząt z mojej generacji było zbyt przytłoczonych politycznymi wstrząsami, żeby rozwinąć zwykłe reakcje związane z wiekiem dorastania. Ale nie wszystkie. Dla niektórych ten okres bez kontroli rodziców był właśnie czasem aktywności seksualnej. Kiedy wróciłam do domu, opowiedziano mi o mojej niedawnej koleżance z klasy, ślicznej piętnastoletniej dziewczynie, która wyruszyła w podróż z grupą czerwonogwardzistów z Pekinu, po drodze przeżyła romans i wróciła w ciąży. Ojciec ją pobił, sąsiedzi patrzyli na nią z dezaprobatą, a koledzy z zapałem ją obgadywali. Powiesiła się, zostawiając list, w którym napisała, że „za bardzo się wstydzi, żeby żyć". Nikt nie podawał w wątpliwość tego średniowiecznego sposobu pojmowania hańby, który mógłby być przedmiotem „rewolucji kulturalnej", gdyby była prawdziwa. Ale Mao nigdy się takimi rzeczami nie przejmował i tego rodzaju spraw nie było pomiędzy „starociami", które Czerwona Gwardia miała zniszczyć. Produktem „rewolucji kulturalnej" było sporo wojowniczo nastawionych purytanów, w większości młodych kobiet. Pewna dziewczyna dostała kiedyś miłosny liścik od szesnastoletniego chłopaka. Odpisała, nazywając go „zdrajcą rewolucji": „Jak Możesz myśleć o takich rzeczach, gdy wróg klasowy ciągle czyha, a ludzie w kapitalistycznym świecie żyją w otchłani nędzy?". Wiele dziewcząt, które znałam, przyswoiło sobie ten 359 styl. Ponieważ Mao wzywał do wojowniczego stylu bv • w okresie, kiedy dorastałam, kobiecość była potępiona. Mnóst dziewcząt chodziło, mówiło i zachowywało się jak agresyw»^ brutalni mężczyźni i naśmiewało się z tych, które nie przeie/ tego stylu. Zresztą nie było zbyt wielu sposobów na wyrażani kobiecości - nie mogłyśmy nosić niczego innego poza be? kształtnymi, niebieskimi, szarymi albo zielonymi spodniam" i kurtkami. Nasi oficerowie lotnictwa musztrowali nas codziennie, ???? ganiając po boisku koszykówki Szkoły Teatralnej. Obok boiska była kantyna. Gdy tylko ustawialiśmy się w szyku, moje spój. rżenie natychmiast biegło w stronę kantyny, nawet jeśli było to zaraz po śniadaniu. Miałam obsesję na punkcie jedzenia, nie wiem, czy z powodu braku mięsa, czy z zimna, czy dlatego że musztra była taka nudna. Marzyłam o kuchni syczuańskiei o chrupiącej kaczce, o rybie na słodko-kwaśno, o „pijanych kurczakach" i wielu innych przysmakach. Żadna z naszej szóstki nie przywykła do wydawania pieniędzy. Uważałyśmy, że kupowanie jest w jakiś sposób „kapitalistyczne". Tak więc, mimo mojej obsesji na punkcie jedzenia, tylko raz kupiłam torebkę lukrowanych kasztanów - po tym jak nasi oficerowie, dając nam je, obudzili moje łakomstwo. Po mękach wątpliwości i naradach z pozostałymi dziewczętami doszłam do wniosku, że mogę sobie sprawić tę nadzwyczajną przyjemność. Kiedy już wróciłam do domu, pochłonęłam natychmiast jakieś stare, twarde biszkopty, a babci oddalam prawie wszystkie pieniądze, które mi dała na tę wyprawę. Objęła mnie ramionami i powtarzała: „Ale głuptas, ale głuptas!". Wróciłam do domu z reumatyzmem. W Pekinie było tak zimno, że woda zamarzała na podeszwach. Mimo to codziennie musztrowano nas na świeżym powietrzu, bez wierzchnich okryć. Nie mieliśmy gorącej wody, żeby rozgrzać skostniałe stopy. Kiedy przyjechaliśmy, każdy dostał koc, ale gdy kilka dni później przybyły następne dziewczęta, nie było już dla nich koców. Postanowiłyśmy dać im trzy nasze, a same nakrywałyśmy się trzema pozostałymi. Byłyśmy tak wychowane, żeby dzielić się tym, co mamy, z towarzyszkami, które są w potrzebie. Powiedziano nam, że nasze koce pochodzą z magazynów wojskowych, a Przewodniczący Mao kazał je wydać specjalnie dla swojej Czerwonej Gwardii. Byłyśmy mu za to bardzo wdzięczne. Kiedy już prawie w ogóle nie było koców, powiedziano nam, że tym 360 hardziej powinnyśmy być wdzięczne Przewodniczącemu Mao, . dał nam wszystko, co miały Chiny. Koce były niewielkie i jeden starczał na dwie osoby tylko wtedy, jeśli spały ciasno przytulone. Nocne koszmary, które cZęly mnie nawiedzać po tym, jak moja koleżanka usiłowała popełnić samobójstwo, skacząc z okna, i spotęgowały się po aresztowaniu ojca oraz wyjeździe mamy do Pekinu, powodowały, ?? spałam niespokojnie i często wysuwałam się spod koca. Pomieszczenie było źle ogrzewane i bardzo marzłam, a wyjeżdżając z Pekinu, cierpiałam na zapalenie stawów kolanowych i prawie nie mogłam zginać nóg. Przykrości na tym się nie kończyły. Niektóre dzieci ze wsi miały wszy. Kiedyś weszłam do pokoju i zastałam jedną z moich przyjaciółek płaczącą. Właśnie odkryła pod pachą swojego podkoszulka krążek małych, białych jajeczek - były to jajeczka wszy. Wpadłam w panikę. Od tej chwili ciągle wydawało mi się, że coś mnie swędzi, i kilka razy dziennie sprawdzałam bieliznę. Bardzo chciałam jak naszybciej zobaczyć Przewodniczącego Mao - żeby móc już wrócić do domu. Dwudziestego czwartego listopada po południu byłam na jednej ze zwykłych sesji studiowania cytatów Mao w pokoju chłopców (do pokojów dziewcząt chłopcy i oficerowie nie wchodzili), gdy wszedł nasz miły dowódca kompanii i zaproponował, że będzie dyrygował podczas śpiewania najsłynniejszej piosenki „rewolucji kulturalnej" - „Potrzebujemy sternika, gdy żeglujemy po morzach". Nigdy przedtem tego nie robił i byliśmy przyjemnie zaskoczeni. Wymachiwał ręką, wyznaczając rytm, oczy mu błyszczały, policzki miał zaróżowione. Kiedy skończyliśmy, powiedział, że ma dla nas dobrą wiadomość. Od razu wiedzieliśmy, o co chodzi. „Jutro idziemy zobaczyć Przewodniczącego Mao!" - wykrzyknął. Reszta jego słów utonęła w naszych wiwatach. Najpierw po prostu wrzeszczeliśmy bez słów, a potem zaczęliśmy skandować: „Długie lata życia dla Przewodniczącego Mao!", „Zawsze z Przewodniczącym Mao!". Dowódca kompanii powiedział nam, że od tej chwili nikt nie może opuścić miejsca zakwaterowania i że powinniśmy się wzajemnie pilnować, żeby mieć pewność, że nikt się nigdzie nie zapodzieje. Prośba, żebyśmy się wzajemnie pilnowali, nie była niczym niezwykłym. Poza tym chodziło o środki bezpieczeństwa dotyczące Przewodniczącego Mao, które całą duszą byliśmy 361 gotowi stosować. Po kolacji oficer podszedł do mnie i do m • towarzyszek i spytał przyciszonym, poważnym głosem- p°' zechcecie zrobić coś, co się przysłuży bezpieczeństwu Przeu, ^ niczącego Mao?". „Oczywiście!" - odpowiedziałyśmy z zana|Q Dał znak, żebyśmy zachowały dyskrecję, i dodał szeptem- p zechcecie zaproponować jutro rano, zanim wyruszymy '2 ? wszyscy przeszukali się nawzajem, by się upewnić, czy nikt u wziął ze sobą czegoś, czego nie powinien brać? Młodzi 1??/? często zapominają o regułach...". Reguły te wyłożył nam wcze' niej - nie wolno przynosić na wiec żadnych metalowych rzeczv nawet kluczy. Większość z nas nie mogła spać i w nocy rozmawialiśmy O czwartej rano wstaliśmy i ustawiliśmy się w zdyscyplinowane szeregi, aby przejść trwającą półtorej godziny drogę na plac ?i??'?????. Zanim nasza „kompania" wyruszyła, Kluseczka na mrugnięcie oficera, wystąpiła i zaproponowała, żebyśmy się nawzajem przeszukali. Zauważyłam, że wiele osób uznało tę propozycję za marnowanie czasu, ale dowódca kompanii z całego serca ją poparł. Powiedział, żeby przeszukiwanie zacząć od niego. Zawołano jakiegoś chłopca, który znalazł przy nim pęk kluczy; nasz dowódca udawał roztrzepanie i zapominalstwo, a potem posłał Kluseczce zwycięski uśmich. Ten okrężny sposób działania odzwierciedlał maoistowską praktykę: miało wyglądać na to, że powodem tych działań jest wola ludu, a nie odgórny nakaz. Hipokryzja i udawanie były nieodłącznymi elementami systemu. Na ulicach nawet o świtaniu wrzało życie. Zewsząd ciągnęli czerwonogwardziści maszerujący na plac ?i??'?????. Slogany przetaczały się ryczącymi, ogłuszającymi falami. Kiedy je recytowaliśmy, podnosiliśmy do góry czerwoną książeczkę, której okładki tworzyły na tle ciemnego nieba ostrą linię. O świcie przyszliśmy na plac. Stałam w siódmym rzędzie przed szerokim chodnikiem północnej strony Alei Wiecznego Spokoju, wschodniej strony placu ?i??'?????. Za mną było jeszcze wiele szeregów. Po ustawieniu nas w ciasnych rzędach oficerowie powiedzieli, żebyśmy usiedli na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Przy moim zapaleniu stawów kolanowych cierpiałam istną mękę i wkrótce w dolnych partiach ciała zaczęłam odczuwać kłucie i mrowienie. Straszliwie zmarzłam, poza tym byłam zmęczona i słaba, bo w nocy nie mogłam zasnąć. Oficerowie prowadzili teraz podtrzymujące nastrój śpiewy, non stop -jedna śpiewająca grupa rzucała wyzwanie drugiej. 362 Tuż przed dwunastą od wschodniej strony doszły do nas . -eteryczne wrzaski: „Długie lata życia dla Przewodniczącego!". Rvłam wyczerpana i zbyt późno zdałam sobie sprawę, że właśnie adjeżdża Mao w otwartym samochodzie. Siedzący przede mną wstawali, skakali w delirycznym podnieceniu, szaleńczo wymazując czerwoną książeczką. „Siadajcie! Siadajcie!" - krzyczałam, a^e na Pr°zno- Nasz dowódca kompanii powiedział, że wszyscy mamy siedzieć przez cały czas, jednak prawie nikt już nje siedział, wszyscy chcieli zobaczyć Mao. Za długo siedziałam i zupełnie zdrętwiały mi nogi. Przez kilka sekund widziałam tylko morze głów. Kiedy już stanęłam niepewnie, zobaczyłam jedynie końcówkę przejeżdżających pojazdów. Prezydent Liu Shaoąi był zwrócony twarzą w naszą stronę. Gazetki ścienne atakowały już Liu jako „chińskiego Chrusz-czowa" i głównego oponenta Mao. Nie został jeszcze oficjalnie zaatakowany, ale było jasne, że jego upadek jest bliski. W prasowych doniesieniach o zlotach Czerwonej Gwardii zajmował dość poślednie miejsce. Podczas tego przejazdu, zamiast stać koło Mao, jak przystało na człowieka numer dwa, jechał w tyle, w jednym z ostatnich samochodów. Wyglądał na pokonanego i zmęczonego życiem, ale we mnie nie budził żadnych uczuć. Mimo że prezydent, dla mojej generacji nic nie znaczył. Dorastaliśmy przesiąknięci kultem Mao. Jeżeli Liu przeciwstawiał się Mao, było dla nas oczywiste, że powinien odejść. W tej chwili, kiedy tysiące młodzieży wywrzaskiwało deklaracje wierności dla Mao, Liu musiał czuć, jak beznadziejnie przedstawia się jego sytuacja. Ironia losu polegała na tym, że sam przyczynił się do deifikacji Mao, co doprowadziło do wybuchu fanatyzmu młodzieży. Zrobił to, by go ugłaskać - i w nadziei, że oderwana od praktycznych spraw chwalą usatysfakcjonuje Mao, a on i jego koledzy spokojnie zajmą się codziennością. Jednak Przewodniczący chciał władzy zarówno w niebie, jak i na ziemi. Nic już nie można było zrobić: kult Mao ogarnął Chiny jak pożar. Ale nie myślałam o tym dwudziestego piątego listopada 1966 roku. Wtedy chciałam tylko spojrzeć na Przewodniczącego Mao. Przeniosłam spojrzenie z Liu na początek kawalkady samochodów i zobaczyłam szerokie plecy Mao, wciąż machającego reką. Po chwili zniknął. Serce mi zamarło. I to miało być wszystko? Tylko spojrzenie na jego plecy? Dookoła czerwono- 363 gwardziści podnosili straszliwą wrzawę. Dziewczyna, która stal obok mnie, przebiła sobie palec wskazujący prawej ręki i n! kapała krwią na złożoną chusteczkę. Dokładnie wiedziałam ó za chwilę napisze. Pisali to wiele razy inni czerwonogwardzjś i i publikowano to aż do mdłości: „Dziś jestem najszczęśliwa osobą na świecie. Widziałam właśnie Naszego Wielkiego Przv wódce, Przewodniczącego Mao!". Kiedy na nią patrzyłam, moia rozpacz rosła. Życie wydawało mi się bezcelowe. Przez glowe przeleciała mi myśl: może powinnam popełnić samobójstwo'' W następnej chwili ta myśl zniknęła. Dziś sądzę, że ??? w niej nieświadoma próba określenia poczucia klęski z powodu niespełnionych marzeń, zwłaszcza po wszystkich przebytych trudach. Przepełnione pociągi, bolące kolana, głód i zimno zapchane ubikacje, wyczerpanie - i wszystko na nic. Pielgrzymka zakończyła się i kilka dni później wracaliśmy do domów. Miałam dość podróżowania, tęskniłam do wygody, ciepła i gorącej kąpieli. Ale myśląc o domu, czułam niepokój. Pomimo wszystkich potwornych niewygód i przykrości podróż nie była tak straszna, jak życie w domu tuż przed nią. Przez ponad miesiąc znajdowałam się wyłącznie w otoczeniu czerwonogwardzistów i nigdy nie widziałam przemocy ani nie czułam strachu. Ten gigantyczny tłum, przy wszystkich swoich histerycznych reakcjach, był spokojny i zdyscyplinowany. Ludzie, których spotykałam, okazywali przyjaźń i życzliwość. Tuż przed moim wyjazdem z Pekinu przyszedł list od mamy. Napisała, że ojciec w pełni wyzdrowiał i że w Chengdu wszystko jest w porządku. Ale na końcu dodała, że zarówno ona, jak i ojciec byli krytykowani jako „uczniowie kapitalizmu". Serce mi stanęło. Wtedy już rozumiałam, że „uczniowie kapitalizmu" - urzędnicy komunistyczni - są głównym celem „rewolucji kulturalnej". Wkrótce miałam się dowiedzieć, co to będzie oznaczało dla mnie i dla mojej rodziny. 19 „Kiedy się chce potopić, dowody się znajdą" — rodzice oskarżeni (grudzień 1966-1967) „Uczniami kapitalizmu" mieli być wysocy urzędnicy, którzy wybierali kapitalistyczne sposoby rozwiązywania problemów politycznych. Ale w rzeczywistości urzędnicy nie mogli niczego wybierać. Rozkazy Mao i rozkazy jego oponentów przedstawiano jako polecenia partyjne i urzędnicy musieli ich przestrzegać -nawet jeśli wymagało to przebycia bardzo krętej drogi albo zupełnej zmiany opcji. Jeśli partyjne polecenia im się nie podobały, szczytem sprzeciwu, na jaki mogli sobie pozwolić, było coś w rodzaju biernego oporu, który musieli dobrze maskować. Nie można było określić na podstawie pracy, czy urzędnik jest, czy nie jest „uczniem kapitalizmu". Wielu z nich miało swój punkt widzenia, ale zgodnie z partyjnymi zasadami nie wolno było ujawniać go publicznie, toteż niezależnie od tego, jakie były ich sympatie i nastawienie, i tak nikt o tym nie wiedział. Teraz Mao nakazał wszystkim atakować „uczniów kapitalizmu", nie dając oczywiście ani dokładniejszych informacji, ani prawa do jakiegokolwiek niezależnego osądu. Urzędników atakowano z powodu stanowisk, jakie zajmowali, choć wyższe stanowiska same w sobie nie były kryterium. Czynnikiem decydującym było to, czy dana osoba jest szefem jakiejś niezależnej jednostki. Wszyscy byli zorganizowani w jednostkach pracy, i ci, którzy reprezentowali władzę, byli szefami jednostek. Wyznaczając tych ludzi jako cel ataku, Mao trafił w najbardziej oczywisty obszar resentymentów i niechęci, podobnie jak wtedy, kiedy Poszczuł uczniów na nauczycieli. Poza tym szefowie jednostek 365 pracy stanowili najbardziej podstawowe ogniwa komunistyC2, struktury władzy, którą Mao chciał zlikwidować. Moi rodzice zostali zaatakowani jako „uczniowie kapitalizmu ponieważ oboje byli kierownikami wydziałów. „Kiedy chce si' potępić, dowody się znajdą" - jak mówi chińskie powiedzenie Zgodnie z tym wszyscy ludzie sprawujący funkcje szefówjedn0 stek, dużych i małych, byli oskarżani przez ludzi pracujących pod ich zwierzchnictwem o to, że są „uczniami kapitalizmu» oraz „przeciwnikami Mao". W to oskarżenie włączono zarzuty o pozwolenie na istnienie wolnego rynku na wsi, popieranie doskonalenia zawodowego, tolerowanie względnej artystycznej i literackiej swobody, a także zachęcanie do sportowej rywalizacji - teraz nazywano to „burżuazyjną manią pucharów i medali" Do tej chwili wielu urzędników nie miało pojęcia, że Mao ma coś przeciwko tego rodzaju działaniom i postawom - bo przecież dyrektywy przychodziły z partii, której był przewodniczącym. Teraz jednak zostali poinformowani, że pochodziły one z „bur-żuazyjnej kwatery głównej" wewnątrz partii. W każdej jednostce pracy byli ludzie, którzy teraz zostali „aktywistami". Nazywano ich Rebeliancką Czerwoną Gwardią albo po prostu rebeliantami. Pisali na plakatach slogany w rodzaju: „Precz z uczniami kapitalizmu" - i robili zebrania, na których oskarżali swoich szefów. Zarzuty te często były zupełnie bezpodstawne, a oskarżeni mówili, iż wykonywali właśnie rozkazy partii. Mao zawsze utrzymywał, że wykonywanie poleceń partyjnych jest bezwarunkowym obowiązkiem, i nigdy ich nie poinformował o istnieniu „kwatery głównej". Skąd mieli wiedzieć? I jak mogliby inaczej postąpić? „Uczniowie kapitalizmu" mieli wielu obrońców, któiych nazywano lojalistami. Między lojalistami i rebeliantami często wywiązywały się werbalne i fizyczne potyczki. Ponieważ jednak Mao nigdy nie powiedział, że trzeba atakować wszystkich szefów, niektórzy napastnicy zaczęli się wahać - a co będzie, jeżeli okaże się, że oskarżany szef wcale nie jest „uczniem kapitalizmu"? Były gazetki, plakaty, slogany i oskarżenia, ale ludzie nie bardzo wiedzieli, czego się właściwie od nich oczekuje. Kiedy przyjechałam do Chengdu w grudniu 1966 roku, pano-wała tam atmosfera niepewności. Rodzice byli już w domu. W klinice, w której przebywał 366 iciec, pod koniec listopada poproszono go, żeby wrócił do domu, u0 ^uczniowie kapitalizmu" powinni teraz przebywać w swoich jednostkach pracy, gdzie będą oskarżani i demaskowani. Małą kantyn? w naszym kompleksie zamknięto i braliśmy jedzenie dużej kantyny. Rodzice każdego miesiąca pobierali pensje, mimo że system partyjny został sparaliżowany i nie chodzili do pracy Ponieważ prowadzone przez nich wydziały odpowiadały za sprawy kultury i ponieważ ich szefów państwo Mao darzyli szczególną nienawiścią, moi rodzice znaleźli się na bezpośredniej linii rażenia. W gazetkach ściennych można było przeczytać zwykle w takich razach okrutne hasła: „Zniszczyć Chang Shouyu" czy „Spalić Xia Dehong". Oskarżenia wysuwane przeciwko nim pyły takie same, jak przeciwko wszystkim dyrektorom Wydzia-jów Spraw Publicznych w całych Chinach. W wydziale ojca odbywały się zebrania, na których poddawano go krytyce i oskarżano. Jak w przypadku większości walk politycznych w Chinach, cały napęd brał się z osobistych animozji. Główną oskarżycielką ojca była pani Shao, kobieta sztywna, przeświadczona o własnej racji, sprawująca w wydziale ojca funkcję zastępczyni szefa sekcji, która już od dawna pragnęła pozbyć się określenia „zastępczyni" przed nazwą funkcji. Uznała, że to ojciec blokuje jej awans, i była gotowa zemścić się na nim. Podczas jednego z zebrań demaskacyjnych napluła mu w twarz i uderzyła go. Ale ogólnie nie spotkał się ze zbyt dużą agresją. Wielu pracowników jego wydziału lubiło go i nie był atakowany. Inne zakłady pracy, jak na przykład redakcja „Dziennika Syczuań-skiego", także zwoływały zebrania demaskacyjne przeciwko ojcu, ale ich pracownicy nie mieli do niego żadnych osobistych pretensji i zebrania te były raczej formalnością. Przeciwko mamie w ogóle nie zwoływano demaskacyjnych zebrań. Jako urzędniczka awansowana z szeregowej pracownicy, odpowiadała za bardziej indywidualne jednostki pracy - szkoły, szpitale, zespoły artystyczne. Ktoś na jej stanowisku powinien być oskarżany i demaskowany przez pracowników tych zakładów Pracy, ale nikt z nich nie wystąpił przeciwko niej. Zajmowała się !ch personalnymi kwestiami, takimi jak mieszkania, płace, przedsienia, i robiła to z życzliwością i bardzo skutecznie. W trakcie Poprzednich kampanii zrobiła, co mogła, aby nikogo nie przeładowano, i wiele osób udało się jej obronić. Ludzie wiedzieli, 367 jakie ponosiła ryzyko, i odwdzięczyli się tym, że nikt przeciwk niej nie wystąpił. Pierwszego wieczoru, jaki spędziłam w domu po powróci babcia zrobiła kluseczki „obłoczki" i ryż na liściach palmowyci! z „ośmioma skarbami". Mama opowiedziała mi, co się przyda rzyło jej i ojcu, a potem oświadczyła, że oboje nie chcą już bVć urzędnikami partyjnymi. Staną się zwykłymi obywatelami i 2a czną prowadzić zwykłe życie rodzinne. Jak zrozumiałam później było to tylko samooszukiwanie się. Partii Komunistycznej nie można było dobrowolnie opuścić i po prostu odejść, ale wtedy moi rodzice potrzebowali jakiejś nadziei - czegoś, na czym mogliby się oprzeć. Ojciec zauważył: „Nawet kapitalistyczny prezydent w nocy jest tylko zwykłym obywatelem. Niedobrze, jeśli władzę sprawuje się bez przerwy, bo wtedy urzędnicy mają skłonność do jej nadużywania". Przepraszał mnie także za to, że bywał wobec nas despotyczny. „Jesteście jak śpiewające cykady, które uciszył chłodny wiatr - powiedział. - To dobrze, że wy, młodzi, buntujecie się przeciwko nam, starszemu pokoleniu". 1 dodał, w połowie do mnie, w połowie do siebie: „Może i nie ma w tym nic złego, że urzędnicy tacy jak ja są obiektem krytyki, nawet jeśli zdarza się przy tym trochę rzeczy trudnych do zniesienia czy utrata twarzy". Tak wyglądała kolejna próba mentalnego poradzenia sobie z „rewolucją kulturalną", jaką podjęli rodzice. Perspektywa utraty uprzywilejowanej pozycji i stanowisk nie napawała ich żalem-przeciwnie, starali się dostrzec w tym pozytywy. Nadszedł rok 1967 i „rewolucja kulturalna" nabrała pełnego rozpędu. Na pierwszym etapie przy użyciu czerwonogwardzistów stworzono atmosferę terroru. Teraz Mao miał przed sobą główny cel: wymianę „burżuazyjnej kwatery głównej" i całego systemu hierarchii partyjnej na swój osobisty system władzy i kontroli. Liu Shaoqi i Deng Xiaoping zostali formalnie zdemaskowani, oskarżeni i aresztowani. Podobnie Tao Zhu. Dziewiętnastego stycznia „Dziennik Ludowy" i radio zawiadomiły, że w Szanghaju rozpoczął się „styczniowy sztorm'. Kontrolę przejęli tam rebelianci. Mao wezwał ludzi w całych Chinach, aby poszli ich śladem i przejęli od „uczniów kapitalizmu" władzę. „Zdobyć władzę {daoquan)\" - to chińskie magiczne zdanie-Władza w tym wypadku nie oznaczała wpływów politycznych, 368 je sprawowanie władzy nad innymi ludźmi. Oprócz pieniędzy dawała przywileje, wzbudzała też pełen grozy respekt, dawała poczucie wyższości i możliwość zemsty. W Chinach zwykły powiek praktycznie nie miał żadnego bezpiecznego schronienia. Cały kraj przypominał szybkowar, w którym pod ogromnym naciskiem sprężonej pary bez przerwy wrzało. A para nie uchodziła: nie istniały przecież grupy nacisku, nie wytaczano spraw sądowych, nie wyświetlano filmów pełnych przemocy, nie rozgrywano meczów piłki nożnej. Nie do pomyślenia były protesty przeciwko niesprawiedliwościom systemu albo zorganizowanie demonstracji. Nawet rozmowy o polityce - które w wielu społeczeństwach stanowiły sposób rozładowania złości, gniewu czy strachu wobec presji politycznej - stał sie tabu. Podwładni mieli niewielkie możliwości rozliczenia się z szefami, a jeśli się samemu było szefem, można było ulżyć swojej frustracji. Kiedy więc Mao wysunął hasło „zdobywania władzy", znalazł wielu chętnych wśród tych, którzy chcieli się.zemścić czy dać upust agresji. Posiadanie władzy nie było bezpieczne, jednak lepiej czuć siłę niż bezsilność - dotyczyło to zwłaszcza ludzi, którzy nigdy władzy nie mieli. Szerokie rzesze odebrały te słowa tak, jakby Mao powiedział, że władza leży na ulicach i trzeba się po nią tylko schylić. W każdej jednostce pracy w Chinach morale rebeliantów zostało bardzo podbudowane. Ich liczba także wzrosła. Różni ludzie - robotnicy, nauczyciele, sprzedawcy, nawet biuraliści -zaczęli nazywać siebie rebeliantami. Idąc za przykładem Szanghaju, całkowicie pobili (także fizycznie) zdezorientowanych lojalistów. Wczesne grupy Czerwonej Gwardii, jak ta w mojej szkole, uległy rozpadowi, ponieważ składały się przeważnie z dzieci wysokich urzędników partyjnych, których teraz atakowano. Czasem tych, którzy najwcześniej tworzyli Czerwoną Gwardię, a obecnie protestowali przeciw kolejnej fazie „rewolucji kulturalnej", aresztowano. Jednego z synów komisarza Li pobili na śmierć rebelianci, którzy oskarżyli go, że wymknęła mu się krytyczna uwaga na temat pani Mao. Ludzie z wydziału mojego °jca, którzy zostali po niego przysłani, kiedy go odosobniono, tyli teraz rebeliantami. Przywódczynią rebeliantów ze wszystkich urzędów w Syczuanie była pani Shao, a oprócz tego przewodziła "u w wydziale ojca. Zaraz po sformowaniu się rebelianci rozpadli S1C na szereg frakcji, które walczyły ze sobą w każdej jednostce Pracy w Chinach. Każda frakcja oskarżała iime o to, że są 369 przeciwnikami „rewolucji kulturalnej" i że zachowują się ? i . wobec starego systemu partyjnego. W Chengdu opozycyjne grupy szybko zebrały się w ^ wrogich stronnictwach, na czele których stały dwie grupy reL liantów: bardziej radykalna i wojownicza grupa „26 sierpnia» z Uniwersytetu Syczuańskiego i względnie umiarkowana „??? wone Chengdu" z uniwersytetu w Chengdu. Każda z pn," zarządzała milionami ludzi na prowincji. Pani Shao wspój pracowała z „26 sierpnia", a urzędnicy, których ojciec lubi} i awansował - z „Czerwonym Chengdu". Na zewnątrz naszego kompleksu obie grupy przymocowały do drzew i słupów wysokiego napięcia głośniki, z których dzień i noc padały wzajemne obelgi. Pewnego wieczoru usłyszałam, że „26 sierpnia" zebrał swoich stronników i opanował fabrykę, która była przyczółkiem „Czerwonego Chengdu". Złapali i torturowali robotników, używając takich metod, jak „śpiewająca fontanna" (rozłupywanie czaszki) i „malowanie pejzażu" (bicie po twarzy tak, że sińce i krew tworzyły wzory). „Czerwone Chengdu" podało, że kilku robotników skoczyło z dachu budynku, nie chcąc się poddać. Zrozumiałam, że popełnili samobójstwo, bo nie mogli wytrzymać tortur. Głównym celem rebeliantów była profesjonalna elita w każdej jednostce pracy, nie tylko wybitni lekarze, pisarze czy naukowcy, ale także inżynierowie i majstrowie - a nawet najlepsi z tych, którzy po nocach zbierali śmieci (odpadki były bardzo cenione na wsi jako kompost). Wszyscy oni zostali oskarżeni o to, że popierają ich „uczniowie kapitalizmu", jednak w rzeczywistości stali się po prostu obiektami zazdrości swoich kolegów. W imieniu „rewolucji kulturalnej" można było załatwiać różne osobiste porachunki. „Styczniowy sztorm" uruchomił falę brutalnej przemocy skierowanej przeciwko „uczniom kapitalizmu". Urzędnicy partyjni utracili władzę i ludzie mogli sobie na nich używać. Ci, którzy nienawidzili swoich partyjnych szefów, mieli okazję do zemsty, ale ofiarom poprzednich prześladowań nie pozwalano teraz działać. Mao nie wyznaczył jeszcze ludzi, którzy mieliby objąć zwolnione stanowiska, więc różni ambitni karierowicze starali się wykazać wojowniczym zapałem w nadziei, że może dzięki temu dorwą się do władzy. Frakcje, rywalizując ze sobą, prze' ścigały się w brutalności. Wielu ludzi przyłączało się do rebeliantów ze strachu lub konformizmu, z oddania dla Mao, dla wyro* 370 •*. ania starych porachunków albo po prostu dla wyładowania frustracji- Tym razem mama także stała się obiektem przemocy fizycznej. n0puścili się jej nie ci, których była zwierzchniczką, ale eks-^ęźniowie, którzy pracowali w ulicznych warsztatach w Okręgu Wschodnim - rabusie, gwałciciele, szmuglerzy narkotyków, alfonsi. W przeciwieństwie do „politycznych przestępców", któ-^ sami stanowili cel ataków, tych zachęcano do tego, żeby atakowali wskazane ofiary. Nie mieli niczego osobiście przeciwko mamie, ale należała do najwyższych władz okręgu, i to wystarczało. Na zebraniach demaskacyjnych ludzie ci wykazywali szczególną aktywność. pewnego dnia mama przyszła do domu z twarzą skrzywioną z bólu. Kazano jej klęczeć na rozbitym szkle. Babcia przez cały wieczór wyjmowała z jej kolan pęsetą i igłą kawałki szkła. Następnego dnia zrobiła mamie parę wyściełanych ochraniaczy na kolana, a także ochraniacz zawiązywany dookoła talii i osłaniający brzuch, gdyż napastnicy często wymierzali uderzenia w te okolice. Kilka razy mama przechodziła ulicami w czapce hańby na głowie i ze zwisającym z pleców ciężkim afiszem, na którym widniało jej imię i nazwisko przekreślone na krzyż, aby zademonstrować jej poniżenie i upadek. Co kilka kroków ona i jej koledzy byli zmuszani do klękania i składania tłumowi koutou. Dzieci się z nich natrząsały, a kiedy ktoś stwierdził, że ich koutou nie jest dostatecznie słyszalne, kazano im powtarzać pokłony. Mama i jej koledzy mieli głośno walić głowami o kamienny chodnik. Któregoś zimowego dnia odbywało się zebranie demaskacyjne przy ulicznym warsztacie. Przed zebraniem uczestnicy jedli śniadanie w kantynie, a mamie i jej kolegom przez półtorej godziny kazano klęczeć na dworze, na żwirze. Padało i przemokła do szpiku kości; lodowaty wiatr przewiewał na wskroś mokre ubranie. Kiedy zebranie się zaczęło, musiała stać nisko pochylona, 2e spuszczoną głową. Próbowała opanować dreszcze. Zaczęły ją strasznie boleć głowa i krzyż. Lekko skręciła tułów i uniosła nieco głowę, próbując zmniejszyć ból, ale nagle poczuła mocne uderzenie w bok głowy, które przygięło ją do ziemi. Dopiero chwilę później pojęła, co się stało. Kobieta siedząca w rzędzie przed nią, dawniej właścicielka burdelu, skazana na Wl?zienie, gdy komuniści zakazali prostytucji, cały czas gapiła 'Cna nią, może dlatego, że była jedyną kobietą na podwyższeniu. 371 Kiedy mama uniosła głowę, ta kobieta skoczyła do przQ, zamierzając się szydłem w jej lewe oko. Rebeliant, który stał U' mamą z tyłu, widział to i przygiął jej głowę do ziemi. Gdyby n: on, straciłaby oko. Mama nie powiedziała nam o tym incydencie. W ogóle rzadk opowiadała, co ją spotyka. Jeśli już to robiła, to tylko mim chodem, jak wtedy, kiedy wspomniała, że musiała klęczeć n rozbitym szkle, a i tak uważała, żeby nie brzmiało to zbvt dramatycznie. Nigdy nie pokazywała sińców na ciele, zawsze była opanowana, a nawet pogodna. Nie chciała, żebyśmy sie o nią martwili. Ale babcia i tak wiedziała, że mama cierpi Wodziła za nią pełnym niepokoju spojrzeniem, starając się ukryć własny ból. Pewnego dnia przyszła nas odwiedzić dawna gosposia. Ona i jej mąż byli wśród tych nielicznych, którzy nie zerwali z nami stosunków przez cały okres „rewolucji kulturalnej". Byłam im bardzo wdzięczna za ciepło, jakie "nam okazywali, i za to, że ponosili ryzyko, iż zostaną oskarżeni o „sympatyzowanie z uczniami kapitalizmu". Jakoś niezręcznie nasza dawna gosposia wspomniała, że właśnie niedawno widziała mamę prowadzoną ulicami. Babcia chciała się dowiedzieć czegoś więcej - ale nagle upadła, uderzając głową o podłogę. Straciła przytomność. Potem bardzo powoli dochodziła do siebie. Łzy toczyły się jej po policzkach, kiedy spytała: „Co moja córka zrobiła takiego, żeby na to zasłużyć?". Mama zaczęła wtedy chorować i krwawiła z dróg rodnych aż do histeroktomii, którą przeszła w 1973 roku. Czasem dostawała tak silnego krwotoku, że mdlała i trzeba j ą było wieźć do szpitala. Lekarze zapisali jej hormony, żeby zredukować krwawienia; moja siostra i ja robiłyśmy jej zastrzyki. Mama wiedziała, że nie jest to bezpieczna kuracja, ale nie miała wyboru. Tylko w taki sposób mogła przetrwać zebrania demaskacyjne. W tym czasie w wydziale ojca rebelianci przystępowali do coraz gwałtowniejszych ataków na niego. Wydział był jednym z najważniejszych w rządzie prowincji i znajdowało się w nim wielu oportunistów. Ci z nich, którzy byli poprzednio posłusznymi narzędziami partii, teraz wcielili się w wojowniczych rebeliantów, dowodzonych przez panią Shao pod banderą „26 sierpnia". Pewnego dnia grupa tych ludzi wtargnęła do naszego miesz kania i od razu poszli do gabinetu ojca. Przejrzeli regały z książkami i oznajmili, że jest „zatwardzialcem", ponieważ wcią 372 ttzyma na półkach „reakcyjne książki". Wcześniej, kiedy Czerwona Gwardia podpalała stosy książek, wielu ludzi spaliło swoje zbiory- Ale nie mój ojciec. Teraz też podjął próbę uratowania książek i zasłonił się kompletem literatury marksistowskiej w twardych okładkach. „Nie rób z nas, Czerwonej Gwardii, (Jurniów! - wrzasnęła pani Shao. - Masz tu mnóstwo «zatrutego zielska«" - i wyciągnęła kilka egzemplarzy chińskiej klasyki drukowanej na cienkim, ryżowym papierze. jZo to znaczy »nas, Czerwonej Gwardik? - odparował ojciec. - Mogłabyś być ich matką i powinnaś mieć więcej rozsądku". Wtedy pani Shao mocno ojca uderzyła, a reszta zaczęła krzyczeć na niego, chociaż kilka osób usiłowało ukryć rozbawienie. Zrzucili książki z półek i poupychali je do worków, które ze sobą przynieśli. Pełne worki zataszczyli na dół i powiedzieli ojcu, że następnego dnia zamierzają spalić książki przed wydziałem, po zebraniu demaskacyjnym przeciwko niemu. Będzie musiał patrzeć na stos, żeby „mieć nauczkę". Oznajmili również, że sam ma spalić resztę swoich książek. Kiedy tego popołudnia przyszłam do domu, zastałam ojca w kuchni. Rozpalił ogień w dużym cementowym zlewie i rzucał swoje książki w płomienie. Wtedy po raz pierwszy w życiu widziałam go szlochającego. To łkanie człowieka, który nigdy nie uronił ani jednej łzy, było rozdzierające, pełne strasznej męki. Co jakiś czas, wśród gwałtownych szlochów, tupał nogami i walił głową w ścianę. Tak się przeraziłam, że z początku nawet nie śmiałam go pocieszać. W końcu objęłam go i przytuliłam, ale nie wiedziałam, co powiedzieć. On także nic nie mówił. Każdy zaoszczędzony grosz wydawał na książki. Były namiętnością jego życia. Widziałam, że po tym paleniu książek coś niedobrego stało się z jego umysłem. Musiał jeszcze przejść przez wiele zebrań demaskacyjnych. Pani Shao i jej grupa zazwyczaj zapraszali także licznych rebeliantów z zewnątrz, żeby zwiększyć liczbę uczestników i mieć w razie czego dodatkowe ręce chętne do bicia. Zazwyczaj zebranie zaczynało się od odśpiewania „Dziesięć tysięcy lat, dzieje tysięcy lat i jeszcze raz dziesięć tysięcy lat dla naszego Wielkiego Nauczyciela, Wielkiego Przywódcy, Wielkiego Wodza 1 Wielkiego Sternika, Przewodniczącego Mao". Każde „dziesięć tysięcy" i cztery „wielkiego" było wykrzykiwane i każdy podnosił 373 przy tym swoją czerwoną książeczkę. Ojciec jednak teg0 • zrobił. Powiedział, że „dziesięć tysięcy lat" to zwrot użyty11" kiedyś w stosunku do cesarza i nie pasuje do komunisty M Wywołało to istny potok histerycznych wrzasków, uder7°-i policzków. Wszystkim oskarżonym kazano uklęknąć na nnf[ wyższeniu i składać koutou przed ogromnym portretem Ma Inni zrobili, jak im kazano, ale ojciec odmówił. Powiedział 7 klękanie i składanie koutou to feudalne praktyki odbierając godność i że komuniści je zwalczali. Rebelianci wrzeszczeli kopali go w kolana i bili w głowę, 011 jednak cały czas starał sie stać prosto. „Nie będę klękał, nie będę składał koutoiń" - oświadczył z furią. Rozwścieczony tłum żądał: „Schyl głowę i wyznaj swoje przestępstwa!". Odpowiedział: „Nie schylę głowy, nje popełniłem żadnych przestępstw!". Kilku młodych mężczyzn skoczyło, żeby go zmusić do pochylenia się, ale kiedy tylko go puścili, ojciec znowu wstał wyprostował głowę i popatrzył wyzywająco i gniewnie na tłum. Napastnicy szarpali go za włosy i przyginali mu kark. Ojciec walczył zajadle. Rozhisteryzowany tłum wrzeszczał, że ojciec jest „przeciwnikiem »rewolucji kulturalnej«", na co on odkrzyknął z gniewem: „Jaka znowu «rewolucja kulturalna«? Nie ma w niej nic »kulturalnego«! Jest tylko brutalna przemoc!". Mężczyźni, którzy go bili, krzyczeli: „To Przewodniczący Mao prowadzi »rewolucję kulturalną«! Jak śmiesz się jej sprzeciwiać?!". Ojciec podniósł głos jeszcze wyżej: „Sprzeciwiam się, nawet jeśli ją prowadzi Przewodniczący Mao!". Zapadła zupełna cisza. Sprzeciwianie się Przewodniczącemu Mao było zbrodnią karaną śmiercią. Wielu ludzi straciło życie, ponieważ zostali o to oskarżeni - mimo braku dowodów. Rebelianci byli zdumieni, widząc, że ojciec nie okazuje lęku. Kiedy już się otrząsnęli z pierwszego szoku, znowu zaczęli go bić, wołając, żeby odwołał swoje świętokradcze słowa. Nie chciał. Wściekli, związali go i zawlekli na pobliski posterunek policji, żądając, żeby ojca aresztowano. Policjanci jednak powiedzieli, że nie zrobią tego. Policjanci chcieli powrotu prawa, porządku i urzędników partyjnych, a rebeliantów nienawidzili. Powiedzieli, że do aresztowania urzędnika tak wysokiego rangą jak ojciec potrzebują zezwolenia, a nikt im go nie dał. Ojca bito jeszcze wielokrotnie, ale stał twardo przy swoim-Był jedyną osobą z naszego kompleksu, która tak się zachowa»: a właściwie jedyną w ogóle, o której słyszałam, i wielu ludzi, 374 1 cznie z rebeliantami, podziwiało go za to. Co jakiś czas zupełnie icy przechodnie, mijający nas na ulicy, mówili nam cicho • ukradkiem, jak wielkie na nich zrobił wrażenie. Jacyś chłopcy Lwiedzieli moim braciom, że chcieliby być tacy twardzi, jak nasz ojciec. po całych dniach poniewierania oboje rodzice wracali do domu j powierzali się opiekuńczym dłoniom babci. Odsunęła wtedy na bok żale i urazy do ojca, a on także złagodniał w stosunku do niej. Smarowała maścią poranione miejsca, robiła okłady zmniejszające siniaki i podawała mu zioła z białym pudrem, zwanym jjaiyao, który pomagał leczyć wewnętrzne obrażenia. Rodzicom kazano pozostawać w domu i czekać na wezwanie na kolejne zebranie. Myśl o ukryciu się nie wchodziła w grę. Całe Chiny były jak jedno wielkie więzienie. Każdego domu, każdej ulicy pilnowano. W tym wielkim kraju nie znalazłoby się żadnej szparki, w której można by się ukryć. Rodzice nie mogli także wyjść, żeby się trochę rozerwać i odpocząć. „Odpoczynek" nie był dobrze widziany, a książki, obrazy, instrumenty muzyczne, sport, szachy, bary i herbaciarnie - wszystko to zniknęło. Parki zmieniły się w opustoszałe, zdewastowane miejsca, w których powyrywano z korzeniami trawę i kwiaty, a oswojone ptaki i złote rybki pozabijano. Filmy, sztuki teatralne i koncerty były zakazane: pani Mao oczyściła sceny i ekrany dla ośmiu „rewolucyjnych oper", których produkcję nadzorowała - i to wszystko, co wolno było wystawiać. Na prowincji nawet tego nie ośmielano się pokazywać. Pewien reżyser został skazany, ponieważ pani Mao uznała, że makijaż torturowanego bohatera był nadmierny. Poszedł do więzienia za „przesadzanie w podkreślaniu trudności rewolucyjnej walki". Nawet pomysł pójścia na spacer rzadko przychodził nam do głowy. Atmosfera na zewnątrz była przerażająca, na rogatkach ulic odbywały się zebrania demaskacyjne, na ścianach wisiały złowieszcze plakaty i gazetki pełne haseł, ludzie snuli się jak zombi, z zaciętymi albo przestraszonymi twarzami. Poza tym posiniaczone twarze rodziców wskazywały na to, że należą do oskarżonych i potępionych, i wychodząc z domu, naraziliby się ua ataki. Codzienny terror wyrażał się także w tym, że nikt się nie odważał wyrzucić lub spalić ani jednej gazety. Zawsze na pierw-S2ej stronie drukowano portret Mao, a każdą linijkę zapełniano Jego cytatami. Gazety należało zbierać i byłoby niedobrze, gdyby 375 zobaczono, że ktoś się ich pozbywa. Przechowywanie ich n stręczało jednak problemów: w portretach mogły się zalęgna" myszy albo papier mógł po prostu zgnić - a i to mogłoby by-interpretowane jako zbrodnia przeciwko Mao. Tak naprawdę pierwsze frakcyjne walki na dużą skalę zaczęb się od tego, że pewien czerwonogwardzista przypadkiem usiadł na stercie gazet z twarzą Mao wydrukowaną na pierwszej stronie Szkolna koleżanka mamy została tak zaszczuta, że ????i?? samobójstwo - tylko dlatego, że pisząc w gazetce ściennej-„Głęboka miłość, jaką darzymy Mao" - w znaku „głęboka" zrobiła nieumyślnie jedno nieco dłuższe pociągnięcie pędzelkiem tak że wyglądało, jakby napisała „smutna". Pewnego dnia, w lutym 1967 roku, w czasie największego terroru rodzice odbyli rozmowę, o której dowiedziałam się wiele lat później. Mama siedziała na skraju łóżka, a ojciec w wiklinowym fotelu naprzeciwko. Powiedział, że teraz już rozumie, o co chodzi w „rewolucji kulturalnej", i ta świadomość wstrząsnęła nim. Widzi jasno, że wszystko to nie ma nic wspólnego z demokratyzacją, nie chodzi też o to, żeby zwykłym ludziom dać większą swobodę wypowiedzi. To krwawa czystka, która ma wzmocnić osobistą władzę Mao. „Ale Przewodniczący Mao był zawsze wspaniałomyślny -odparła mama. - Oszczędził życie Puyi. Dlaczego nie może tolerować swoich dawnych towarzyszy broni, którzy razem z nim walczyli o nowe Chiny? Jak może być wobec nich taki zawzięty?". Ojciec powiedział spokojnie, lecz z naciskiem: „A kim był Puyi? Przestępcą wojennym. Nie miał w ogóle poparcia u ludzi. Jednak...". Nastała znacząca cisza. Mama zrozumiała, co ojciec chciał powiedzieć: Mao nie zniesie żadnej konkurencji. Potem spytała: „Ale dlaczego my? I dlaczego oskarża się tych wszystkich niewinnych ludzi? Po co tyle zniszczenia i cierpienia?". „Może Przewodniczący Mao czuje, że nie osiągnie swojego celu, jeśli nie wywróci wszystkiego do góry nogami - powiedział ojciec. - Zawsze był bezkompromisowy i nigdy sumienie go nie dręczyło z powodu ofiar". Po-nabrzmiałej znaczeniem pauzie ojciec mówił dalej: „To nie jest rewolucja... w żadnym znaczeniu tego słowa. Zabezpieczenie sobie osobistej władzy takim kosztem kraju i ludzi musi byc złem. Mówiąc szczerze, uważam, że to przestępstwo". 376 jylama przeczuwała nieszczęście. Jeśli jej mąż rozumuje w taki sposób, na pewno przejdzie do działania. Tak jak oczekiwała, ojciec oświadczył: „Zamierzam napisać list do Przewodniczącego f^ao". Mama spuściła głowę i ujęła ją obiema rękami. „Po co? -^buchnęła. - Jak zmusisz Przewodniczącego Mao do tego, żeby cię wysłuchał? Dlaczego chcesz zniszczyć samego siebie, j to tak bez sensu? Tym razem nie licz na to, że wyślesz mnie do pekinu!". Ojciec pochylił się nad mamą i pocałował ją. „Nie zamierzam cję prosić, żebyś oddawała ten list. Chcę go wysłać pocztą", potem uniósł twarz mamy do góry, spojrzał jej w oczy i powiedział z nutą rozpaczliwej determinacji w glosie: „Co innego roogę zrobić? Jaki mam wybór? Nie mogę milczeć. Może to się na coś przyda. Muszę to zrobić dla spokoju swojego sumienia". „Dlaczego twoje sumienie jest takie ważne? - spytała mama. - Ważniejsze niż twoje dzieci? Chcesz, żeby były »czarne«?". Po długiej przerwie ojciec odparł niepewnie: „Sądzę, że powinnaś się ze mną rozwieść i wychowywać dzieci na swój sposób". Zapadła cisza i mama pomyślała, że może jednak ojciec nie jest jeszcze zdecydowany co do listu, bo rozumie, jakie byłyby tego konsekwencje. A byłyby katastrofalne. W lutym nad Chengdu przeleciał samolot i zrzucił tysiące połyskujących pod ołowianym niebem kartek papieru. Wydrukowano na nich list z siedemnastego lutego, podpisany przez Centralny Komitet Wojskowy, najwyższe ciało złożone z najstarszych rangą dowódców wojskowych, który nakazywał rebeliantom zaprzestania aktów przemocy. Chociaż bezpośrednio nie potępiał „rewolucji kulturalnej", jednak wyraźnie próbował ją zahamować. Koleżanka pokazała tę ulotkę mojej mamie. Rodzice poczuli iskierkę nadziei. Może najbardziej szanowani marszałkowie chińscy usiłują wreszcie interweniować? Na głównych ulicach Chengdu odbyła się duża demonstracja popierająca wezwanie marszałków. Ulotki te to efekt pekińskiego przewrotu za zamkniętymi drzwiami. Pod koniec stycznia Mao po raz pierwszy wezwał armię, żeby poparła rebeliantów. Większość przywódców wojskowych - oprócz ministra obrony Lin Biao - była wściekła. Czternastego i szesnastego lutego odbyli długą naradę z przywódcami politycznymi. Mao nie brał w niej udziału, podobnie Lin Biao, jego zastępca. Przewodniczył jej Czou En-laj. Marszałkowie połączyli swoje siły z członkami politbiura, którzy jeszcze 377 nie zostali wyrugowani. Byli przywódcami armii kornunist' z czasów Długiego Marszu, bohaterami rewolucji chińsk^ Potępili „rewolucję kulturalną" za prześladowanie mewim/ ludzi i destabilizację kraju. Jeden z wicepremierów, Tan Zhenl wybuchnął z furią: „Całe życie podążałem za Przewodnicząc! Mao, ale więcej za nim nigdzie nie pójdę!". Zaraz po tej narad marszałkowie podjęli działania, zmierzające do zatrzymania f'r przemocy. Ponieważ była ona szczególnie silna w Syczuan' ' wydrukowali list z siedemnastego lutego specjalnie dla tej nr ' wincji. Czou En-ląj zdecydował się dołożyć swój odważnik na cieższ szalę i został po stronie Mao. Odwet na oponentach nastąpi! bardzo szybko. Sam Przewodniczący dyrygował tłumem, który zaatakował dysydentów - członków politbiura i dowódców woj-skowych - nachodzono ich w domach i urządzano brutalne zebrania demaskacyjne i oskarżycielskie. Kiedy Mao dał rozkaz ukarania marszałków, nikt w armii nawet nie kiwnął palcem, aby im pomóc. Ten samotny i słaby wysiłek przeciwstawienia się Mao i jego „rewolucji kulturalnej" został nazwany „Wstecznym wiatrem lutowym". Na jego konto reżim podjął jeszcze bardziej brutalne ataki na „uczniów kapitalizmu". Lutowe zebrania były punktem zwrotnym dla Mao. Zobaczył, że prawie wszyscy są przeciwni jego polityce. Działalność partii niemal zupełnie zamarła - nie zostało z niej nic poza nazwą. Politbiuro było stopniowo wymieniane przez kierownictwo „rewolucji kulturalnej". Wkrótce Lin Biao zaczął rugować dowódców wojskowych, lojalnych wobec marszałków, a rolę Centralnego Komitetu Wojskowego przejęło jego biuro, które kontrolował przez pracującą tam żonę. Koteria Mao funkcjonowała jak średniowieczny dwór, którego struktura opierała się na żonach, kuzynach i płaszczących się dworzanach. Przewodniczący posłał na prowincję delegatów do organizowania „komitetów rewolucyjnych", które jako nowe narzędzie jego osobistej władzy miały stopniowo zastępować system partyjny od samej góry do dołu. W Syczuanie delegatami zostali mianowani państwo Ting, starzy znajomi rodziców. Kiedy nasza rodzina opuściła Yibm, Tingowie stali się najpotężniejszymi ludźmi w regionie. Pan Ting był tu sekretarzem partii, a jego żona szefową partii w Yibi-nie, stolicy regionu. Tingowie używali swojej pozycji głównie po to, by prowadzić osobiste wendety i prześladowania. Jedna ze 378 oraw dotyczyła mężczyzny, który w latach pięćdziesiątych był chroniarzem pani Ting. Kilka razy próbowała go wtedy uwieść; „ewnego razu narzekała na ból żołądka i skłoniła go, żeby jej j,0,nasowal brzuch. Wzięła jego rękę i poprowadziła w intymne miejsce. Jednak on cofnął rękę i szybko odszedł. Pani Ting oskarżyła go wtedy o usiłowanie gwałtu i dostał trzy lata obozu pracy Do Komitetu Partii w Syczuanie przyszedł potem anonimowy list, odsłaniający kulisy tego zdarzenia. Wszczęto śledztwo, ponieważ rzecz dotyczyła Tingów, nie powinni byli widzieć tego listu, ale ich serdeczny przyjaciel pokazał im go. Państwo Ting zarządzili, że wszyscy członkowie rządu w Yibinie mają pisać raporty - na ten lub ów temat - żeby mogli sprawdzić charakter pisma. Nigdy nie udało im się zidentyfikować autora i śledztwo stanęło w miejscu. W Yibinie i urzędnicy, i zwykli ludzie panicznie się ich bali. Niedawne kampanie dały im wspaniałe pole do popisu. W 1959 roku Tingowie pozbyli się komisarza Yibinu, następcy ojca po roku 1953. Był on bardzo popularną postacią, weteranem Długiego Marszu. Nazywano go „Li Słomiany Sandał", ponieważ nosił zwykłe wiejskie sandały, żeby zaznaczyć swoje plebejskie pochodzenie. Podczas Wielkiego Skoku nie wykazywał się gorliwością i nie naglił wieśniaków do produkcji stali, a w 1959 roku mówił głośno o głodzie. Państwo Ting zdemaskowali go jako „prawicowego oportunistę", obniżyli mu stopień służbowy i został zaopatrzeniowcem, pracującym dla kantyny pewnego browaru. Zmarł podczas głodu, choć dzięki swej pracy miewał więcej możliwości zapełnienia żołądka niż inni. W czasie sekcji stwierdzono, że w żołądku miał tylko słomę. Do śmierci pozostał uczciwym człowiekiem. Inny wypadek dotyczył lekarza, który został skazany jako wróg klasowy, ponieważ w 1959 roku jako przyczynę zgonu pacjenta podał głód - niewspominany wtedy przez władze. Zdarzyło się wiele wypadków podobnych do tych - tak wiele, że ludzie, ryzykując życie, pisali skargi na Tingów do rządu prowincji. W 1962 roku, kiedy w rządzie Chin wziął górę obóz umiarkowanych, wszczęto ogólnokrajowe śledztwo dotyczące poprzednich kampanii i zrehabilitowano wiele ofiar. Rząd Sy-czuanu powołał specjalny zespół do śledztwa w sprawie Tingów i uznano ich za winnych poważnego nadużycia władzy. Zostali zatrzymani i osadzeni w więzieniu, a w 1965 roku sekretarz generalny Deng Xiaoping wydał nakaz wyrzucenia ich z partii. 379 Kiedy jednak zaczęła się „rewolucja kulturalna", państwo Ti jakoś się wydostali z więzienia i pojechali do Pekinu, o^ zwrócili się do sztabu „rewolucji kulturalnej". Przedstawili jako bohaterowie podtrzymujący „walkę klasową", za co i'u utrzymywali, byli prześladowani przez konserwatywne autoryteh partyjne. Mama wpadła na nich kiedyś w Pekinie w biur? zażaleń. Pytali ją o jej adres w Pekinie, ale im go nie podała Chen Boda, jeden z przywódców sztabu „rewolucji kulturalnej" i szef ojca z Yan'anu, załatwił im przyjęcie przez panią Mao -i od razu rozpoznali w sobie pokrewne dusze. Powody, dla których pani Mao uczestniczyła tak aktywnie w „rewolucji kulturalnej" niewiele miały wspólnego z polityką, ale wiele z osobistymi porachunkami - i to najbardziej małostkowymi. Przyczyniła sie między innymi do prześladowania pani Liu Shaoąi, ponieważ zazdrościła jej zagranicznych wypraw z mężem, prezydentem Chin. Mao zaledwie dwa razy wyjechał z Chin - zresztą obydwa razy tylko do Rosji i zawsze bez pani Mao. Co gorsza, podczas podróży widziano panią Liu w eleganckich strojach i biżuterii, czego nikt nie mógłby nosić w surowych, ascetycznych Chinach. Pani Liu została oskarżona o to, że jest agentką CIA, i choć uniknęła śmierci, znalazła się w więzieniu. W latach trzydziestych przyszła pani Mao była drugorzędną aktorką w Szanghaju i czuła się niedoceniona przez literatów. Niektórzy z nich byli przywódcami komunistycznego podziemia, a po 1949 roku stali się ważnymi osobistościami w Centralnym Wydziale Spraw Publicznych. Po części mszcząc się za rzeczywiste i wyimaginowane upokorzenia, których podobno doznała trzydzieści lat temu, pani Mao wyjątkowo gorliwie dopatrywała się w ich pracy elementów „antysocjalistycznych i antymaois-towskich". Kiedy Mao podczas głodu zszedł na jakiś czas ze sceny, naszeptała mu do ucha wiele zaprawionych jadem historii. Aby doprowadzić do upadku swoich wrogów, spowodowała zawalenie się całego systemu, za który odpowiadali - czyli Wydziałów Spraw Publicznych w całym kraju. Zemściła się także na aktorach i aktorkach z tamtego szang-hajskiego okresu, ponieważ wzbudzali jej zawiść. Aktorka Wang Ying grała kiedyś rolę, której pani Mao jej zazdrościła. Trzydzieści lat później, w 1966 roku, pani Mao doprowadziła do tego, ze owa kobieta i jej mąż zostali skazani na dożywocie. Wang Ying popełniła samobójstwo w więzieniu w 1974 roku. Inna znana aktorka, Sun Weishi, wystąpiła kiedyś razem z panią. 380 Uao w Yan'anie, w sztuce, którą oglądał także Mao. Gra Sun dobała s^ publiczności znacznie bardziej niż gra pani Mao •Sun stała się bardzo popularna pomiędzy przywódcami partyj-vrni. łącznie z Mao. Była adoptowaną córką Czou En-ląja ' z tego powodu nie musiała przypochlebiać się pani Mao. W 1968 roku pani Mao doprowadziła do tego, że ona i jej brat zostali aresztowani i zamęczeni na śmierć. Władza Czou En-ląja nie starczyła, żeby osłonić Sun. O wendetach pani Mao szybko zaczęło być głośno; jej charakter ujawniał się także w przemówieniach, które powielano w gazetkach ściennych. Powszechnie jej nienawidzono, ale na początku 1967 roku jeszcze stosunkowo mało znano jej podłość. Pani Mao i państwo Ting należeli do tego samego gatunku ludzi - w maoistowskich Chinach nazywano ich zhengren („prześladowcy ludzi"). Ich niestrudzona energia, obsesja na punkcie ideologii i krwawe metody, jakie stosowali, były bardzo podobne. W marcu 1967 roku Mao w podpisanym przez siebie dokumencie oznajmił, że państwo Ting zostali zrehabilitowani i są upoważnieni do organizowania Komitetu Rewolucyjnego w Syczuanie. Ustanowiono tymczasowe władze zwane Syczuańskim Przygotowawczym Komitetem Rewolucyjnym. W jego skład wchodziło dwóch generałów - naczelny komisarz polityczny i dowódca Wojskowego Okręgu Chengdu (jednego z ośmiu chińskich wojskowych okręgów) - i państwo Ting. Według dekretu Mao każdy Komitet Rewolucyjny miał mieć w swoim składzie przedstawiciela lokalnej jednostki wojska, rebeliantów i „rewolucyjnych urzędników". Byli oni wybierani spośród miejscowych urzędników, a o tym, kto to miał być, decydowali państwo Ting, którzy przewodniczyli Komitetowi. Pod koniec marca 1967 roku państwo Ting przyszli zobaczyć się z ojcem. Chcieli go włączyć do komitetu. Ojciec zawsze cieszył się dużym autorytetem, jako człowiek uczciwy i otwarty. Nawet państwo Ting go doceniali, przede wszystkim dlatego, że kiedy popadli w niełaskę, ojciec nie dołożył, jak wielu innych, swoich osobistych pretensji do oskarżeń przeciwko nim. Poza tym potrzebowali kogoś z jego umiejętnościami. Ojciec przyjął ich tak, jak wymagała grzeczność, jednak babcia przywitała ich entuzjastycznie. Coś tam słyszała na temat wendet, Jakie prowadzili, ale wiedziała też, że to właśnie dzięki pani Ting mama otrzymała doskonałe amerykańskie lekarstwo przeciw gruźlicy, gdy była ze mną w ciąży. 381 Kiedy państwo Ting weszli do gabinetu ojca, szybko przv towała ciasto, posiekała mięso, pocięła pęczek młodego, delik ? nego szczypiorku, dodała przyprawy i wlała gorącego oleju H~ chili, żeby przygotować sos do potrawy z kluseczkami, tradycv'° nie podawanej dla uhonorowania gości. W gabinecie ojca państwo Ting powiedzieli ojcu o swoi rehabilitacji i nowej funkcji. Wspomnieli, że byli w jego wydział'' i tam rebelianci opowiedzieli im, jakie ma kłopoty. Potem dodali że zawsze go lubili, wciąż bardzo go poważają i chcieliby znowu z nim pracować. Jeśli zostanie ich współpracownikiem, wszystko co powiedział i zrobił, zostanie mu wybaczone. I jeszcze więcej' może zrobić karierę w nowej strukturze władzy, na przykład zajmując się sprawami dotyczącymi kultury w Syczuanie. Dali mu jasno do zrozumienia, że nie jest to propozycja, którą można odrzucić. O tym, że państwo Ting zostali wyznaczeni do pracy w komitecie, ojciec usłyszał od mamy, która przeczytała to w gazetkach ściennych. Powiedział wtedy do mamy: „Nie można wierzyć w pogłoski. To niemożliwe!". Nie mógł uwierzyć, że Mao dał tej parze tak istotne stanowiska. Teraz, próbując powściągnąć niesmak, oświadczył: „Przykro mi, ale nie mogę zaakceptować waszej propozycji". Pani Ting warknęła: „Robimy ci wielką przysługę. Inni prosiliby o to na kolanach. Czy zdajesz sobie sprawę, gdzie się teraz znajdujesz i kim my jesteśmy?". Ojciec, coraz bardziej zły, powiedział: „Biorę odpowiedzialność za wszystko, co mówiłem i robiłem. Nie chcę, żeby łączono moje nazwisko z waszym". Podczas gorącej wymiany zdań, jaka potem nastąpiła, powiedział im także, iż słusznie zostali ukarani i że nie powinno się im powierzać odpowiedzialnych stanowisk. Zdumieni państwo Ting zwrócili mu uwagę, żeby uważał na swoje słowa, bo przecież to sam Przewodniczący Mao zrehabilitował ich i uznał za „dobrych funkcjonariuszy". Ojca poniosła wtedy furia. „Przewodniczący Mao nie wiedział o was wszystkiego. Jacy z was »dobrzy funkcjonariusze«? Popełniliście niewybaczalne błędy" - oznajmił. Z trudem powstrzymał się, żeby nie powiedzieć „zbrodnie". „Jak śmiesz kwestionować słowa Przewodniczącego Mao? -wykrzyknęła pani Ting. - Zastępca Wodza, Lin Biao, mówi, że każde jego stwierdzenie jest uniwersalną prawdą, a jedno jego słowo jest warte dziesięć tysięcy słów!". 382 jeśli słowo znaczy to, co znaczy - odparł ojciec - jest to 'wyższe osiągnięcie człowieka. Ale nie ma takiej możliwości, D uy jedno słowo było warte dziesięć tysięcy słów. Lin Biao użył Z ao zwrotu retorycznie i nie można go brać dosłownie". ^jngowie, zgodnie z tym, co potem zeznali, nie wierzyli własnym uszom. Ostrzegli ojca, że taki sposób mówienia, myślenia i postępowania jest skierowany przeciwko „rewolucji kulturalnej", prowadzonej przez Przewodniczącego Mao. Na to on drzekł, że chętnie przedyskutowałby całe to przedsięwzięcie 7przewodniczącym. To samobójcze oświadczenie spowodowało, że państwo Ting oniemieli. Po chwili ciszy wstali i wyszli. Babcia usłyszała ich szybkie kroki i wyszła z kuchni z rękami ubielonymi mąką, z której robiła kluseczki. Kiedy wpadła na panią Ting, poprosiła ich oboje, żeby zostali na .obiedzie. Pani Ting ją zignorowała, zbiegła szybko po schodach, a na półpiętrze odwróciła się jeszcze do ojca, który wyszedł za nimi z mieszkania, i rzuciła wściekle: „Czyś ty oszalał? Pytam cię po raz ostatni: odrzucasz naszą pomoc? Jeśli tak, teraz możemy zrobić z tobą wszystko". „Nie chcę mieć z wami nic wspólnego - powiedział ojciec. -Ja i wy należymy do zupełnie różnych gatunków ludzi". Zostawiając przestraszoną i osłupiałą babcię na schodach, ojciec poszedł do gabinetu. Po chwili wyszedł stamtąd, niosąc do łazienki naczynie z bryłką tuszu. Nalał do niego kilka kropli wody i zamieszał, aż utworzył się gęsty czarny płyn. Wrócił do siebie i po chwili skończył swój drugi list do Mao. Zaczynał się on od słów: „Przewodniczący Mao, apeluję do was, jak komunista do komunisty, o powstrzymanie «rewolucji kulturalnej«". Potem opisał, jakie nieszczęścia na Chiny sprowadza rewolucja. List kończył się słowami: „Obawiam się najgorszego dla kraju i dla partii, jeśli ludziom takim jak Liu Yeting i Zhang Xiting powierza się władzę nad milionami ludzi". Zaadresował: „Przewodniczący Mao, Pekin" i poszedł na pocztę na końcu pobliskiej ulicy. Wysłał list jako polecony. Urzędnik wziął list, rzucił okiem na kopertę, ale zachował kamienny wyraz twarzy. Ojciec wrócił do domu i czekał. 20 I „Nie sprzedam swojej duszy" J ojciec aresztowany (1967-1968) Pewnego popołudnia, trzy dni potem jak ojciec nadał swój list do Mao, zapukano do drzwi i mama otworzyła. Weszło trzech mężczyzn, wszyscy w takich samych workowatych mundurach, jakie noszono w całych Chinach. Ojciec znał jednego z nich -był dozorcą w jego wydziale i należał do walczących rebeliantów. Drugi, wysoki mężczyzna z czyrakami na twarzy, oznajmił, że należą do policji rebeliantów i przyszli go aresztować „za kontrrewolucyjną napaść na Przewodniczącego Mao i na «rewolucję kulturalną«". Potem on i trzeci mężczyzna, niższy i tęższy, złapali ojca za ramiona i polecili mu, żeby wychodził. Nie okazali żadnych legitymacji, nie mówiąc już o nakazie aresztowania. Bez wątpienia jednak należeli do tajnej policji rebeliantów. Choć nie wspomnieli nic o liście do Mao, ojciec domyślił się, że został przejęty, co zresztą było prawie nieuniknione. Wiedział też, że będzie aresztowany, bo nie dość, że popełnił bluźnierstwo na papierze, to są już nowe władze - Tingowie. Ale i tak chciał zaryzykować, stawiając na bardzo nikłą szansę. Gdy go wyprowadzano, zatrzymał się i powiedział do mamy: „Nie chowaj urazy do partii. Wierz, że naprawi swoje błędy, także te najcięższe. Rozwiedź się ze mną. I uściskaj ode mnie dzieci. Nie alarmuj ich". Kiedy tego popołudnia przyszłam do domu, rodziców nie było. Babcia powiedziała, że mama pojechała do Pekinu apelować w sprawie ojca, którego zabrali rebelianci z jego wydziału. Nie powiedziała „policja", bo to by brzmiało zbyt strasznie i mogłoby 384 znaczać sprawę o wiele bardziej ostateczną i katastrofalną niż ° ?2????^? Przez rebeliantów. pobiegłam do wydziału ojca zapytać, gdzie on jest. Nie doiłam żadnej odpowiedzi, wysłuchałam tylko serii podobnych warknięć, w jakich celowała pani Shao: „Musisz zakieślić granicę między sobą a swoim ojcem, «uczniem kapitalizmu«" lub „Gdziekolwiek jest, dobrze mu to zrobi". Powstrzymywałam łzy gniewu ; złości. Byłam pełna odrazy do tych podobno inteligentnych dorosłych ludzi. Nie musieli być tacy bezlitośni, tacy brutalni, jakieś życzliwsze spojrzenie, spokojniejszy ton albo choćby milczenie - to wszystko było możliwe, nawet w tamtych dniach. Właśnie wtedy nauczyłam się dzielić Chińczyków na dwie kategorie: jedni byli ludzcy, drudzy nie. Przewrót w rodzaju rewolucji kulturalnej" wydobywał z ludzi najbardziej podstawowe cechy, niezależnie od tego, czy byli nastoletnimi czerwono-gwardzistami, dorosłymi rebeliantami czy też „uczniami kapitalizmu". W tym czasie mama stała na stacji, czekając na pociąg, który po raz drugi miał zabrać ją do Pekinu. Była o wiele bardziej załamana niż sześć miesięcy temu. Wtedy żywiła nadzieję na jakąś sprawiedliwość, teraz sytuacja wydawała się niemal beznadziejna. Nie poddawała się jednak rozpaczy, była zdecydowana walczyć. Uznała, że jedyną osobą, do której może pójść, jest premier Czou En-laj. Nikt inny by nie zechciał pomóc. Jeśli zobaczy się z kimkolwiek innym, może tylko przyspieszyć zgubę męża, swoją własną i całej rodziny. Wiedziała, że Zou jest dużo bardziej umiarkowany niż pani Mao i sztab „rewolucji kulturalnej" i że sprawuje władzę nad rebeliantami, którym prawie każdego dnia wydaje rozkazy. Jednak dostać się do niego było równie trudno, jak do prezydenta w Białym Domu czy papieża. Nawet jeśli dojedzie do Pekinu i nie złapią jej, a potem dotrze do właściwego biura zażaleń, ale nie będzie umiała powiedzieć, kogo konkretnie chce zobaczyć, zostanie to przyjęte jako obraza czy nawet napaść na ¦Mych przywódców. Coraz bardziej się niepokoiła i nie wiedziała, czy rebelianci już odkryli jej nieobecność w domu. Powinna była czekać na wezwanie na następne zebranie demaskacyjne - ale ^'ała nadzieję, 'że jedna grupa rebeliantów pomyśli, iż przejęła ją druga. Kiedy czekała na stacji, zobaczyła flagę z napisem: „Delegacja Czerwonego Chengdu do Pekinu". Dookoła kłębił się tłum około 385 dwustu młodych ludzi w wieku dwudziestu, dwudziestu ?'i? lat. Z innych chorągiewek i transparentów wynikało, że studentami i jadą do Pekinu protestować przeciwko Tingo^ Z napisów wynikało ponadto, że są umówieni na rozrn0 z premierem Czou En-lajem. W porównaniu z grupą „26 sierpnia" „Czerwone ChengcJ » było stosunkowo umiarkowane. Tingowie opowiedzieli się „26 sierpnia", ale „Czerwone Chengdu" nie chciało się podda' Władza państwa Ting nie była absolutna, chociaż mieli poparci pani Mao i sztabu „rewolucji kulturalnej". W tym czasie „rewolucję kulturalną" zdominowały ostre walki frakcyjne pomiędzy grupami rebeliantów. Zaczęło się to prawie jednocześnie z hasłem rzuconym przez Mao, żeby przejmować władzę od „uczniów kapitalizmu". Ale teraz, trzy miesiące później, okazało się, że przywódcy rebeliantów są niezdyscyplinowani i nie wykazują fanatycznego maoizmu. Mao nakazywał im łączyć się i dzielić władzą, a oni i tak robili swoje. Atakowali się wzajemnie, używając'jego cytatów i cynicznie wykorzystując niejednoznaczne zwroty - nietrudno było bowiem wybrać takie cytaty, które miałyby zastosowanie w każdej sytuacji. Przeciwne strony mogły się gromić tymi samymi argumentami. Mao wiedział, że jego pusta „filozofia" wraca do niego jak bumerang -ale nie mógł interweniować bezpośrednio, bo straciłby wtedy swoją mityczną, boską pozycję. Żeby zniszczyć „26 sierpnia", „Czerwone Chengdu" musiałoby doprowadzić do upadku państwa Ting. Wiedzieli o mściwości Tingów i ich żądzy władzy; było to szeroko omawiane, przez jednych przyciszonymi głosami, przez innych bardziej otwarcie. Nawet poparcie Mao dla tej pary nie skłoniło „Czerwonego Chengdu" do podporządkowania się. To właśnie w tej sprawie ugrupowanie wysłało studentów do Pekinu. Czou En-laj przyrzekł ich przyjąć, ponieważ „Czerwone Chengdu" miało miliony zwolenników w Syczuanie. Mama poszła za nimi w stronę toru, przy którym stanął ekspres do Pekinu. Próbowała wsiąść do tego samego wagonu co oni, ale zatrzymał ją jakiś student. „A ty kim jesteś?! - wrzasnął na nią. -Nie należysz do naszej grupy! Zjeżdżaj!". Mama jednak trzymała się mocno uchwytu przy drzwiach. „Jadę do Pekinu, w sprawie przeciwko Tingom! - zawołała. -Znam ich z dawniejszych czasów". Student popatrzył na nja. z niedowierzaniem, ale zza jego pleców rozległy się męskie 386 • kobiece głosy: „Wpuść ją, posłuchajmy, co ma do powiedze-1 jat". Mama wcisnęła się do zatłoczonego przedziału i usiadła oO0iiędzy jakąś studencką parą. Przedstawili się jako członkowie sztabu rebeliantów. Mężczyzna nazywał się Yong, a kobieta Yan. Oboje studiowali na Uniwersytecie Chengdu. 2 tego, co mówili, mama wywnioskowała, że niewiele wiedzieli o Tingach. Opowiedziała wszystko, co mogła sobie przypomnieć na temat przypadków prześladowań w Yibinie przed rewolucją kulturalną"; powiedziała też, że pani Ting próbowała uwieść ojca i że odmówił współpracy z nimi, a potem Tingowie kazali aresztować ojca, ponieważ napisał list do Mao, w którym sprzeciwiał się ich nominacji na nowych przywódców Syczuanu. Yan i Yong przyrzekli, że zabiorą ją na spotkanie z Czou En-lajem. Całą noc w pociągu mama spędziła na obmyślaniu, co i jak powie. Kiedy delegacja przyjechała na dworzec pekiński, na studentów czekał przedstawiciel premiera. Zabrano ich do domu dla gości rządowych i oznajmiono, że Czou zobaczy się z nimi następnego wieczora. Nazajutrz, kiedy studenci wyszli, mama przygotowała pisemne sprawozdanie dla Czou. Mogło się zdarzyć, że nie będzie z nim rozmawiać osobiście, i dlatego chciała mieć wszystko na piśmie. 0 dziewiątej wieczorem poszła razem ze studentami do gmachu Zgromadzenia Ludowego, leżącego po zachodniej stronie placu ?i??'?????. Spotkanie odbywało się w Sali Syczuańskiej, tej samej, w której dekorowaniu pomagał ojciec. Studenci siedzieli łukiem, twarzami do premiera. Nie starczyło krzeseł i niektórzy usiedli na podłodze pokrytej dywanem. Mama miała miejsce w ostatnim rzędzie. Wiedziała, że musi przedstawić wszystko krótko, zwięźle i skutecznie, i dlatego powtarzała sobie to, co ma do powiedzenia, kiedy trwało zebranie. Była zbyt zajęta, by słuchać, o czym mówią studenci, patrzyła tylko, jak reaguje premier. Nigdy nie wyrażał aprobaty ani dezaprobaty. Słuchał i czasem robił ogólne uwagi na temat „podążania drogą Przewodniczącego Mao" albo 0 „potrzebie jedności". Jego pomocnik notował wypowiedzi studentów. Nagle mama usłyszała, jak premier pyta na zakończenie: „Czy coś jeszcze?". Wstała ze swojego siedzenia i oświadczyła: „Premierze, ja chcę coś powiedzieć". Czou uniósł brwi. Mama nie wyglądała na studentkę. „Kim 387 jesteście?" - spytał. Mama podała swoje nazwisko i stanowisk po czym natychmiast zaczęła: „Mój mąż został aresztowany «działalność kontrrewolucyjną«. Przyjechałam po sprawiedliwo^ dla niego". Podała również nazwisko ojca i jego stanowisko Czou spojrzał na nią uważnie. Ojciec zajmował ważne stano wisko. „Studenci mogą odejść, porozmawiamy na osobności" -powiedział. Mama bardzo chciała porozmawiać z nim sam na sam, ale teraz postanowiła poświęcić tę możliwość dla ważniejszego celu „Premierze, chciałabym, żeby studenci zostali i byli moimi świadkami" - oświadczyła i podała swoją petycję studentom z przodu, a oni wręczyli ją Czou. Premier skinął głową. „W porządku. Proszę". Krótko i jasno mama opowiedziała, że ojciec został aresztowany za napisanie listu do Przewodniczącego Mao i że nie zgadzał się z poglądem Tingów na nowy rząd i nowych przywódców Syczuanu z powodu jaskrawych nadużyć władzy, których się dopuszczali, czego świadkiem był w Yibinie. Potem dodała: „List mojego męża zawierał także pewne poważne błędy w ocenie »rewolucji kulturalnej«". Wcześniej długo zastanawiała się, jak to ująć. Powinna powiedzieć Czou uczciwie, jak się sprawy mają, ale nie mogła powtórzyć dokładnie słów ojca ze strachu przed rebeliantami. Ujęła to ogólnie: „Mój mąż miał na tę sprawę błędny punkt widzenia. Niemniej nie rozpowszechniał swoich opinii. Zgodnie ze statutem partii mógł wypowiedzieć swoje zdanie do Przewodniczącego Mao. To legalne prawo przysługujące członkom partii i nie powinno być powodem aresztowania. Jestem tu po to, żeby prosić o sprawiedliwość dla niego". Kiedy mama spotkała spojrzenie Czou En-laja, od razu zrozumiała, że premier rozumie zarówno to, jaka była rzeczywista treść listu ojca, jak i to, że ona nie może tego wypowiedzieć na głos. Spojrzał na petycję mamy, a potem zwrócił się do siedzącego obok pomocnika i coś do niego szeptał. W sali panowało kompletne milczenie. Wszystkie spojrzenia były utkwione w premiera. Pomocnik wręczył Czou kartki papieru z nagłówkiem Rady Państwa i premier zaczął pisać. Miał lekki przykurcz mięśni -kiedyś spadł z konia w Yan'anie i złamał prawą rękę. Gdy skończył, oddał pismo pomocnikowi, który je odczytał: „Po pierwsze: jako członek Partii Komunistycznej Chang Shouyu ma prawo pisać do kierownictwa partii. Niezależnie od 388 błędów, jakie zawiera list, nie można ich użyć w oskarżeniu 0 kontrrewolucyjną postawę. Po drugie: jako zastępca dyrektora Wydziału Spraw Publicznych Prowincji Syczuan, Chang Shouyu powinien poddać się śledztwu i krytycznemu osądowi ludu. po trzecie: dopiero z końcem »rewolucji kulturalnej« można będzie wydać osąd dotyczący Chang Shouyu. Podpisano: Czou En-laj"- Mama zaniemówiła z ulgi. Nota nie była imiennie skierowana do nowych przywódców Syczuanu, jak to bywało zazwyczaj. Czou pozostawił do jej uznania, komu zechce to pokazać. Yan i Yong siedzieli z jej lewej strony. Kiedy na nich spojrzała, zobaczyła, że promienieją z zadowolenia. Dwa dni później wsiadła do pociągu do Chengdu. Cały czas nie odstępowała Yan i Yonga, bo bała się, że Tingowie mogą coś zwąchać i wysłać swojego człowieka, który odbierze jej pismo premiera. Yan i Yong także uważali, że powinna się ich trzymać - „na wypadek, gdyby cię chciało porwać »26 sierpnia«". Po przyjeździe uparli się, że odprowadzają z dworca do domu. Babcia poczęstowała ich naleśnikami z wieprzowiną i szczypiorkiem, które pochłonęli w mgnieniu oka. Od razu mi się spodobali. Rebelianci - a tacy mili, tacy ciepli i przyjaźni wobec naszej rodziny! Aż trudno było uwierzyć. Od razu też poznałam, że są zakochani: widać to było po tym, jak na siebie patrzą, jak się przekomarzają, jak się dotykają; takie otwarte zachowania były bardzo niezwykłe w Chinach. Słyszałam, jak babcia westchnęła, mówiąc do mamy, że byłoby miło dać im jakieś prezenty ślubne. Mama odpowiedziała, że to niemożliwe, bo mieliby kłopoty, gdyby się o tym dowiedziano. Przyjmowanie „łapówek" od „uczniów kapitalizmu" było uważane za poważne przestępstwo. Yan miała dwadzieścia cztery lata i była na trzecim roku studiów. Studiowała księgowość na Uniwersytecie Chengdu. Nosiła okulary w grubej oprawie, co nadawało jej poważny wygląd, ale często się śmiała, odrzucając głowę do tyłu. Miała bardzo ciepły i serdeczny śmiech. W Chinach w tamtych dniach wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci, nosili szare, granatowe lub zielone workowate mundury. Nie wolno było nosić nic wzorzystego. Niemniej, mimo tej uniformizacji, niektóre kobiety wykazywały dbałość o ubiór. Ale nie Yan. Zawsze wyglądała, jakby zapięła guzik nie na tę dziurkę, a krótkie włosy niecierpliwie zbierała do tyłu i wiązała w niechlujny ogonek. Chyba nawet to, 389 że była zakochana, nie mogło jej skłonić do staranniejszee zajęcia się swoim wyglądem. Yong bardziej zwracał uwagę na modę i ubranie. Nosił sfo miane sandały, widoczne spod zawiniętych spodni. Wśród studen" tów panowała moda na takie sandały, bo kojarzyły się z wsi" i wieśniakami. Wydał mi się nadzwyczaj inteligentny i wrażliwy fascynował mnie. Po pysznym jedzeniu Yan i Yong pożegnali się. Mama zeszła z nimi na dół, a oni szepnęli jej, że powinna trzymać pismo Czou w bezpiecznym miejscu. Mnie i mojemu rodzeństwu mama nic nie powiedziała o spotkaniu z premierem. Tego wieczora poszła odwiedzić starego znajomego i pokazała mu notę Czou. Chen Mo pracował z rodzicami w Yibinie na początku lat pięćdziesiątych i był z nimi zaprzyjaźniony. Poza tym utrzymywał dobre stosunki z państwem Ting i kiedy zostali zrehabilitowani, związał z nimi swój los. Mama ze łzami w oczach prosiła go, na pamięć dawnych czasów, żeby pomógł uwolnić ojca, a on obiecał, że zamieni słowo z Tingami. Czas mijał i nagle w kwietniu pojawił się ojciec. Najpierw byłam niezmiernie szczęśliwa, że go widzę, ale zaraz potem moja radość przemieniła się w zimną zgrozę. Miał w oczach jakieś dziwne światło. Nie mówił, co się z nim działo, a kiedy się odzywał, trudno go było zrozumieć. Nie spał całymi nocami i dniami i, mówiąc do siebie, przemierzał wielkimi krokami mieszkanie. Pewnego dnia zmusił całą rodzinę do stania na ulewnym deszczu, wyjaśniając, że w ten sposób doświadczamy „rewolucyjnej burzy". Kiedy indziej, odebrawszy pensję, wrzucił pieniądze do ognia pod kuchnią, oznajmiając, że zrywa „z prywatną własnością". W końcu dotarła do mnie straszna prawda: ojciec był obłąkany. Obiektem jego ataków stała się mama. Wściekał się na nią, nazywał ją „bezwstydną" i „tchórzliwą", zarzucał jej, że „sprzedała duszę". I zaraz potem, bez żadnego przejścia, stawał się kłopotliwie czuły wobec niej na naszych oczach - powtarzał be przerwy, jak bardzo ją kocha i jakim był niedobrym mężem, i błagał, żeby „przebaczyła mu i wróciła do niego". Zaraz po swoim powrocie patrzył na mamę podejrzliwie i pyta co robiła. Kiedy powiedziała, że była w Pekinie i apelowała o jego zwolnienie, pokręcił głową z niedowierzaniem i oświa -czył, że chce dowodu. Uznała, że lepiej mu nie mówić o nocie c Czou En-laja. Widziała, że nie jest sobą i może dać notę naw 390 Ringom, jeśli „partia" tak rozkaże. Nie mogła także powiedzieć, że Yan i Yong są jej świadkami - ojciec uważał bowiem, że „jedobrze jest mieć do czynienia z którąś z frakcji Czerwonej Gwardii. ?i? on wracał do tej kwestii obsesyjnie. Każdego dnia brał marnę w krzyżowy ogień pytań i w końcu w jej opowiadaniu pojawiły się pewne niekonsekwencje. Podejrzenia ojca rosły. Tak się wściekał na mamę, że czasem dopuszczał się przemocy. ja i rodzeństwo chcieliśmy jej pomóc i usiłowaliśmy wyjaśnić tę historię, ale sami mieliśmy o niej bardzo blade pojęcie i gdy ojciec zaczął nas odpytywać, cała sprawa stała się jeszcze bardziej mętna. Rzecz w tym, że kiedy ojciec siedział w więzieniu, śledczy cały czas mu powtarzał, że żona i rodzina go opuszczą, jeśli nie podpisze „zeznań". Wymuszanie „zeznań" było zwykłą praktyką. Ofiara zmuszona do przyznania się do winy załamywała się moralnie i psychicznie. Ojciec oświadczył, że nie ma nic do zeznania i niczego nie podpisze, i wtedy przesłuchujący powiedzieli mu, że żona już go zadenuncjowała. Poprosił, żeby pozwolono jej na wizytę. Odpowiedziano, że dostała pozwolenie, ale go nie przyjęła, żeby pokazać, że „zakreśla granicę" pomiędzy sobą i nim. Gdy przesłuchujący zorientowali się, że ojciec zaczął słyszeć „głosy" - oznaka schizofrenii - zwrócili mu uwagę na odgłosy dochodzące z sąsiedniego pokoju. Powiedzieli, że jest tam mama, ale nie wejdzie, dopóki on nie podpisze „zeznań". Mówili tak przekonująco, że ojciec sądził, iż naprawdę słyszy głos mamy. Jego umysł już nie wytrzymywał. Niemniej nadal nie chciał podpisać żadnych zeznań. Kiedy go zwalniano, jeden ze śledczych powiedział, że będzie teraz w domu „pod obserwacją żony, którą partia wyznaczyła do 'ej funkcji". Dom, jak mu oznajmiono, będzie jego nowym więzieniem. Nie znał powodu swojego nagłego zwolnienia i uwierzył w to objaśnienie. Mama nic nie wiedziała o tym, co się z nim działo w więzieniu, udy ją spytał, dlaczego go zwolniono, nie dała mu jasnej odpowiedzi. Nie mogła mu powiedzieć o Czou En-laju ani o Chen Mo, który był prawą ręką Tingów. Ojciec nie zniósłby tego, że *°na „błagała o łaskę dla niego" u Tingów. W tym błędnym kole 'Ckszały się dylematy mamy i rosło szaleństwo ojca, podając się wzajemnie. Mama usiłowała skierować go na leczenie. Poszła do kliniki 391 poprzednio przeznaczonej dla członków rządu prowincji. ProL wała również w szpitalach psychiatrycznych. Ale kiedy tyii?~ w recepcji padało nazwisko ojca, przecząco kręcono głowarn° Nie mogli go przyjąć bez upoważnienia władz - a nie był zwyczaju, żeby zwracano się do nich z takim pytaniem. Mama poszła do dominującej grupy rebeliantów i pr0sj}a o upoważnienie umożliwiające hospitalizację. Była to gnma dowodzona przez panią Shao i najwyraźniej sterowana prze? Tingów. Pani Shao warknęła do mamy, że ojciec udaje chorobę psychiczną, żeby uniknąć kary, a ona mu pomaga, wykorzystując swoje rodzinne zaplecze (chodziło o to, że jej ojczym, doktor Xia, był lekarzem). Ojciec jest jak „pies, który wpadł do wody i będzie bity i chłostany bez litości", powiedział jeden z rebeliantów, cytując jakiś slogan wysławiający bezwzględność i silę „rewolucji kulturalnej". Zgodnie z zaleceniami Tingów, rebelianci nękali ojca kampanią plakatów i gazetek ściennych. Najwyraźniej Tingowie powtórzyli pani Mao „zbrodnicze słowa", jakie ojciec wypowiedział na zebraniu demaskacyjnym, w rozmowie z nimi i w swoim liście do Mao. W wersji, jaką przedstawiały plakaty, pani Mao, usłyszawszy te słowa, miała się w oburzeniu zerwać na równe nogi i zawołać: „Dla tego człowieka, który ośmiela się tak bezczelnie atakować Wielkiego Przywódcę, więzienie czy nawet kara śmierci to zbyt lekkie kary! Zanim z nim skończymy, niech odbędzie całą karę!". Tego rodzaju gazetki budziły we mnie przerażenie. Pani Mao oskarża mojego ojca! To bez wątpienia jego koniec! Ale, paradoksalnie, pewna podła cecha pani Mao działała na naszą korzyść -zawsze bardziej jej zależało na prywatnych wendetach niż na innych sprawach. Nie znała ojca, nie miała do niego osobistych pretensji i uraz - więc nie śledziła jego sprawy. Wtedy o tym nie wiedzieliśmy, jednak pocieszaliśmy się myślą, że jej reakcja uwieczniona w gazetce może być tylko plotką. Teoretycznie gazetki nie miały charakteru oficjalnego, jako*że były dziełem „mas". Nie stanowiły elementu oficjalnych mediów. Jednak w głębi duszy wiedziałam, że wyrażane w nich treści są zgodne ze stanem faktycznym. Zebrania demaskacyjne rebeliantów, zaprawione jadem Tingów i potępieniem pani Mao, stawały się coraz bardziej brutalne, chociaż ojcu pozwolono wracać z nich do domu. Pewnego razu przyszedł z mocno uszkodzonym okiem. Innego dnia widziałam, 392 jak stoi na wolno jadącej ciężarówce, obwożony po ulicach. Na plecach miał wielki afisz zawieszony na cienkim drucie, który Wrzynał mu się w kark. Jakiś rebeliant bez litości wykręcał mu do tyłu ramiona, a ojciec z trudem próbował unieść głowę, najbardziej smuciło mnie to, że wydawał się zupełnie obojętny na ból fizyczny. W jego obłędzie ciało jakby się oddzieliło od umysłu. Podarł na strzępy wszystkie fotografie z rodzinnego albumu, na których byli Tingowie. Spalił powłoczki i prześcieradła i wiele ubrań należących do członków rodziny. Wyłamał nogi od krzeseł j stołu i także je spalił. Pewnego popołudnia mama odpoczywała na łóżku, a ojciec siedział w swoim ulubionym fotelu bambusowym u siebie w gabinecie. Nagle skoczył z fotela i wpadł do sypialni. Słysząc łoskot, wpadliśmy tam za nim i zobaczyliśmy, że mocno trzyma mamę za szyję. Z krzykiem go odciągnęliśmy. Wyglądało na to, że jeszcze trochę, a udusiłby ją. Ojciec szaipnął się i wyszedł z pokoju. Mama powoli usiadła, miała szarą twarz. Przykryła lewe ucho dłonią. Ojciec obudził ją ciosem właśnie w ten bok głowy. Miała słaby głos, ale była spokojna. „Nie martw się, wszystko w porządku" - powiedziała do szlochającej babci. Potem zwróciła się do nas: „Zobaczcie, co z ojcem. Czy poszedł do siebie?" -i oparła się z powrotem o lustro w ramie z kamforowego drewna, które stanowiło zagłówek łóżka. W tym lustrze zobaczyłam, jak kurczowo ściska palcami róg poduszki. Babcia całą noc siedziała pod drzwiami sypialni rodziców. Ja także nie mogłam spać. Co będzie, jeśli ojciec rzuci się na mamę, a drzwi zamknie od środka? Mama miała poważnie uszkodzone lewe ucho i prawie zupełnie na nie ogłuchła. Uznała, że pozostawanie w domu może być dla niej zbyt niebezpieczne, i poszła do swojego wydziału prosić o jakieś lokum. Rebelianci z jej pracy byli dla niej bardzo mili. Dali jej klucz od stróżówki ogrodnika w rogu ogrodu. Pokój mamy był bardzo ciasny, jakieś dwa metry na trzy. Mieściło się tu tylko łóżko i biurko i nie było nawet miejsca, żeby przejść między nimi. Tej nocy spałam z mamą, babcią i Xiaofangiem - wszyscy byliśmy stłoczeni w jednym łóżku. Nie mogliśmy ani rozprostować nóg, ani odwrócić się na drugi bok. Mama miała coraz silniejsze krwawienie z dróg rodnych. Bardzo nas to przestraszyło, °o w stróżówce nie było kuchni, nie można było wysterylizować 393 igły i zrobić zastrzyku. W końcu ze zmęczenia zapadłam w nr7 rywany, płytki sen. Ale wiem, że ani mama, ani babcia n' zmrużyły oka. Przez kilka następnych dni Jinming mieszkał z ojcem a ' zostałam z mamą w nowym miejscu i opiekowałam się nja W pokoju obok mieszkał młody rebeliant z wydziału mamy. ? mówiłam mu „dzień dobry", bo nie wiedziałam, czy chce ???? jakiekolwiek kontakty z rodziną „uczniów kapitalizmu", ale on ku mojemu zaskoczeniu, przywitał nas zwyczajnie. Mamę trak! tował uprzejmie, chociaż odrobinę sztywno. Po ostentacyjnej lodowatości, jaką prezentowali rebelianci z wydziału ojca, byla to prawdziwa ulga. Pewnego dnia, kilka dni po naszym wprowadzeniu się, kiedy mama myła twarz pod okapem dachu, bo w środku było za ciasno, nasz sąsiad zapytał, czy chciałaby się zamienić pokojami. Jego pokój był dwa razy większy. Przeprowadziliśmy sięjeszcze tego samego popołudnia. Młody rebeliant pomógł nam także wstawić do pokoju drugie łóżko, żebyśmy mogli względnie wygodnie spać. Byliśmy mu bardzo wdzięczni. Nasz młody sąsiad miał silnego zeza - i śliczną dziewczynę, która zostawała u niego na noc, co w tamtych czasach zdarzało się niesłychanie rzadko. Ale im chyba nie zależało zbytnio na zachowaniu tajemnicy. Oczywiście „uczniowie kapitalizmu" znajdowali się w tak żałosnej sytuacji, że trudno było zakładać, żeby chcieli opowiadać innym o cudzym życiu. Kiedy wpadałam na nich rano, uśmiechali się do mnie przyjaźnie i wyglądało na to, że są szczęśliwi. Zdałam sobie wtedy sprawę, że gdy ludzie są szczęśliwi, stają się życzliwi dla innych. Kiedy mama poczuła się lepiej, wróciłam do ojca. Mieszkanie było w okropnym stanie: szyby powybijane, wszędzie szczątki popalonych mebli i ubrań. Ojcu było obojętne, czy jestem, czy mnie nie ma; cały czas chodził dużymi krokami po mieszkaniu. W nocy zamykałam drzwi od swojej sypialni, żeby nie mógł przyjść i mówić do mnie, bez końca i bez sensu. Ale nad drzwiami było małe okienko, którego nie dawało się zamknąć. Pewnej nocy obudziłam się i zobaczyłam, że wślizgnął się tym małym otworem i zeskoczył na podłogę. Nie zwracał jednak na mnie uwagi. Wciąż podnosił ciężkie mahoniowe meble i znowu je opuszczał. W obłędzie zrobił się nadludzko sprawny i silny. Mieszkanie z nim było koszmarem. Wiele razy chciałam biec do mamy, ale nie mogła"1 zdobyć się na to, żeby zostawić go całkiem samego. 394 jCilka razy mnie uderzył, czego nigdy przedtem nie robił -^owałam się więc przed nim w rogu ogrodu, pod balkonem. y{ chłodną wiosenną noc z rozpaczą czekałam, kiedy w mieszkaniu ucichną jego kroki i pójdzie wreszcie spać. Jednak pewnego dnia zabrakło mi jego obecności. Ogarnęło mnie jakieś złe przeczucie i poszłam szybko do drzwi. Sąsiad, który mieszkał na ostatnim piętrze, właśnie schodził na dół. Jakiś czas temu przestaliśmy się witać, żeby nie miał kłopotów, ale teraz powiedział: „Widziałem, jak twój ojciec wychodził na dach". Nasz budynek miał pięć pięter. Pobiegłam na ostatnie. Na podeście z lewej strony było małe okienko, które wychodziło na płaski, pokryty deskami dach sąsiedniego czteropiętrowego domu. Dach miał niskie żelazne barierki przy krawędziach. Kiedy próbowałam wyleźć przez okienko, zobaczyłam ojca na skraju dachu. Wydawało mi się, że właśnie przekłada nogę przez żelazną krawędź. „Ojcze!" - zawołałam drżącym głosem, chociaż starałam się, żeby brzmiał normalnie. Instynkt podpowiadał mi, że nie mogę wszczynać alarmu. Odwrócił się do mnie i zapytał: „Co ty tu robisz?". „Proszę, przyjdź tu i pomóż mi przejść przez okienko" -powiedziałam. Jakoś mi się udało zwabić go i odciągnąć od krawędzi dachu. Złapałam go za rękę i wciągnęłam na podest. Cała się trzęsłam. Wyglądało na to, że coś do niego dotarło, bo jego twarz przybrała prawie normalny wyraz, zniknęła zwykła obojętność i intensywny ruch oczu. Pomógł mi zejść na dół, posadził na sofie i nawet wziął ręcznik, żeby mi otrzeć łzy. Ale po chwili te oznaki normalności zniknęły. Zanim się otrząsnęłam z szoku, już musiałam się zrywać, bo podniósł rękę i zamierzył się na mnie. Zamiast skierować go na leczenie, rebelianci zrobili sobie rozrywkę z jego choroby. Każdego dnia pojawiał się nowy afisz zatytułowany „Poufna historia wariata Changa". Jej autorzy, pracownicy z wydziału ojca, nie szczędzili mu sarkazmu i drwin. Afisze wieszano na widocznym miejscu przed wydziałem i przyciągały wielu zainteresowanych. Zmuszałam się do tego, żeby je czytać, chociaż czułam na sobie spojrzenia innych ludzi. Niektórzy z nich wiedzieli, kim jestem, i słyszałam, jak informują szeptem tych, którzy mnie nie znali. Serce mi się tłukło z gniewu 1 nieznośnego bólu z powodu ojca, ale wiedziałam, że raporty 395 o moich reakcjach dotrą do jego prześladowców. Chciał wyglądać spokojnie i dać im do zrozumienia, że nie są w stan' mnie złamać. Nie bałam się, nie czułam się upokorzona, czulą dla nich tylko potępienie. Co sprawiało, że ludzie zamieniali się w potwory? Jaki bvł sens tego całego okrucieństwa? W tym czasie moje oddanie dl Mao zaczęło słabnąć. Zanim zaczęto prześladować ludzi, nie byłam absolutnie przekonana o ich niewinności, znałam jednak swoich rodziców. W moich myślach zagościły wątpliwości co do nieomylności Mao, ale wtedy, jak wielu innych, winiłam głównie sztab „rewolucji kulturalnej" i panią Mao. Sam Mao wciąż jeszcze był poza zarzutami. Widzieliśmy, jak fizyczny i psychiczny stan ojca z każdym dniem się pogarsza. Mama znowu poszła do Chen Mo prosić o pomoc. Obiecał zobaczyć, co się da zrobić. Czekaliśmy, ale nic się nie działo. Milczenie Chen Mo oznaczało, że nie udało mu się wydobyć od Tingów pozwolenia na leczenie ojca. Zrozpaczona mama poszła do kwatery głównej „Czerwonego Cheng-du", do Yan i Yonga. W Instytucie Medycznym w Syczuanie działali członkowie „Czerwonego Chengdu". Przy instytucie był szpital psychiatryczny i słowo z kwatery głównej mogło spowodować, że przyjęto by tu ojca. Yan i Yong byli pełni sympatii dla mamy, ale musieli przekonać swoich towarzyszy. Względy humanitarne zostały potępione przez Mao jako „bur-żuazyjna hipokryzja", jednak obeszło się bez cytowania, że „nie będzie litości dla wrogów klasowych". Yan i Yong musieli znaleźć polityczny powód dla leczenia ojca. I znaleźli: był ofiarą prześladowań ze strony Tingów. Mógł dostarczyć amunicji przeciwko nim i może nawet pomóc doprowadzić do ich upadku. A to z kolei doprowadziłoby do klęski „26 sierpnia". Był jeszcze jeden powód. Mao powiedział, że każdy nowy Komitet Rewolucyjny powinien mieć w swoim składzie „rewolucyjnych urzędników" oprócz rebeliantów i przedstawicieli sił zbrojnych. Zarówno „Czerwone Chengdu", jak i „26 sierpnia starały się znaleźć takich urzędników, żeby reprezentowali ich w Komitetach Rewolucyjnych. Poza tym właśnie doświadczali na własnej skórze, jak złożona jest polityka i jak trudno prowadzić administrację. Potrzebowali kompetentnych doradców. „Czerwone Chengdu" uważało, że ojciec jest idealnym kandydatem na „rewolucyjnego urzędnika", i dało mu upoważnienie na leczenie- 396 Czerwone Chengdu" wiedziało, że ojciec był oskarżony, onieważ dopuścił się świętokradztwa wobec Mao i „rewolucji kulturalnej"; wiedzieli także, że pani Mao go potępiła. Niemniej były to tylko zarzuty z gazetek ściennych, w których kłamstwa i prawda często się mieszały. Można je było odwołać. Ojciec został skierowany do szpitala psychiatrycznego przy syczuańskim Instytucie Medycznym na przedmieściach Chengdu, otoczonym polami ryżowymi. Liście bambusa kołysały się nad ceglany111 murem i nad żelazną bramą szpitala. Kolejna brama odcinała drugi dziedziniec, porośnięty zielonym mchem - była tam rezydencja lekarzy i pielęgniarek. Na końcu dziedzińca schody z czerwonego piaskowca prowadziły do dwupiętrowego budynku o ścianie bez okien, otoczonego wysokim mocnym murem. Tylko tymi schodami można się było dostać na wydział psychiatryczny. Dwóch pielęgniarzy ubranych w zwykłe ubrania przyszło po ojca i powiedzieli mu, że biorą go na kolejne zebranie demas-kacyjne. Kiedy już byli przy szpitalu, ojciec zaczął się szarpać. Zawlekli go na górę do małego, pustego pokoju i zatrzasnęli drzwi, tak że mama i ja nie widziałyśmy, jak go ubierają w kaftan bezpieczeństwa. Serce mi pękało na widok tego, jak szorstko go traktują, ale wiedziałam, że to dla jego dobra. Psychiatra, doktor Su, lat trzydziestu kilku, miał miłą twarz i profesjonalne obejście. Powiedział mamie, że musi przez tydzień obserwować ojca, zanim postawi diagnozę. Pod koniec tygodnia powiedział: schizofrenia. Ojcu zaaplikowano elektrowstrząsy i zastrzyki insuliny. Po kilku dniach zaczął odzyskiwać równowagę psychiczną, ale ze łzami w oczach błagał mamę, żeby poprosiła lekarzy o zmianę terapii. „To takie bolesne - powiedział. - To gorsze niż śmierć". Jednak doktor Su odparł, że nie ma innej metody. Następnym razem, kiedy zobaczyłam ojca, siedział na łóżku i rozmawiał z mamą, Yan i Yongiem. Uśmiechali się. Ojciec nawet się śmiał. Znowu dobrze wyglądał. Udałam, że muszę iść do toalety - żeby wytrzeć łzy. Na rozkaz „Czerwonego Chengdu" ojciec dostawał jedzenie i miał całodzienną opiekę pielęgniarki. Yan i Yong odwiedzali go często razem z tymi pracownikami jego wydziału, którzy go lubili i okazywali mu sympatię. Ludzie ci często sami byli obiektami zebrań demaskacyjnych prowadzonych przez grupę Pani Shao. 397 Ojciec polubił Yan i Yonga i chociaż nie był spostrzegawc? zdawał sobie sprawę, że są zakochani. W dowcipny spos'k droczył się z nimi i żartował. Bardzo to lubili. W końcu koszm się skończył, pomyślałam. Teraz, kiedy ojciec znowu jest zdrowJ razem możemy sprostać każdemu nieszczęściu. Leczenie trwał około czterdziestu dni. W połowie lipca ojciec wrócił do norrnv psychicznej i wypisano go ze szpitala. On i mama dostali małe mieszkanie przy uniwersytecie Chengdu, do którego wchodziło się z osobnego dziedzińca. Przy bramie stali na straży studenci Ojciec używał pseudonimu i powiedziano mu, żeby nie wychodził w dzień poza dziedziniec, dla własnego bezpieczeństwa. Marna przynosiła posiłki ze specjalnej kuchni. Każdego dnia przychodzili w odwiedziny Yan i Yong, a także przywódcy „Czerwonego Chengdu", którzy traktowali ojca z wielką uprzejmością. Często odwiedzałam tam rodziców, przyjeżdżając na pożyczonym rowerze - godzina pedałowania po wyboistej wiejskiej drodze. Ojciec był spokojny. Ciągle powtarzał, jak bardzo jest wdzięczny studentom za to, że umożliwili mu leczenie. Mógł wyjść, kiedy zapadała ciemność, i szliśmy wtedy na długie, spokojne przechadzki po kampusie, a za nami w pewnej odległości para strażników. W letnich powiewach pachniały duże jak pięść kiście białych kwiatów. To było jak sen o pogodzie i spokoju, tak bardzo daleki od codziennej przemocy i terroru. Wiedziałam, że to mieszkanie jest również rodzajem więzienia, ale życzyłam ojcu, żeby nigdy nie musiał stąd wychodzić. W lecie 1967 roku walki frakcyjne rebeliantów przekształciły się w małą wojnę domową w całych Chinach. Ich wzajemna wrogość była znacznie większa niż obowiązkowy gniew na „uczniów kapitalizmu". Walczyli o władzę kłami i pazurami. Pani Mao i Kang Sheng, szef bezpieki Mao, oraz sztab „rewolucji kulturalnej" dolewali jeszcze oliwy do ognia, określając te frakcyjne walki jako „kontynuację walk pomiędzy Kuomintangiem a komunistami", nie wskazując jednak przy tym, którą frakcję uważają za właściwą. Sztab „rewolucji kulturalnej" rozkazał amiii „wydać broń rebeliantom dla samoobrony" - znowu nie precyzując, którą frakcję należy popierać. Jak było do przewidzenia, różne jednostki armii wyposażyły różne oddziały frakcyjne według własnych upodobań i sympatii. W siłach zbrojnych panowało zamieszanie, ponieważ Lin Biao rugował oponentów i obsadzał ich stanowiska swoimi zwolennikami. W końcu jednak Mao doszedł do wniosku, że armia nie 398 oze być tak zdestabilizowana, i przykrócił Lin Biao. Ale do walk frakcyjnych rebeliantów miał raczej ambiwalentne podejście. Z jednej strony chciał, żeby frakcje się zjednoczyły, lecz nie ??} w stanie - i chyba nie chciał - stłumić chęci wojny i walki. Kiedy krwawe rozgrywki się rozprzestrzeniły, powiedział: „Niech płodzi ludzie mają szansę nabrać wprawy we władaniu bronią-:uz bardzo dawno nie mieliśmy żadnej wojny". W Syczuanie toczyły się szczególnie zażarte walki, ponieważ właśnie ta prowincja była chińskim centrum przemysłu zbrojeniowego. Obie strony zabierały z magazynów schodzące prosto z linii produkcyjnych czołgi, samochody opancerzone i działa artyleryjskie. Innym powodem tych walk była działalność Tingów, którzy postanowili zmieść swoich oponentów. W Yi-binie toczyły się brutalne walki z użyciem granatów, moździerzy i broni maszynowej. W samym Yibinie zabito ponad tysiąc osób. W końcu „Czerwone Chengdu" zostało zmuszone do opuszczenia miasta. Wiele osób uszło do pobliskiego Luzhou, które znajdowało się w rękach „Czerwonego Chengdu". Tingowie wyekspediowali tam ponad pięć tysięcy członków „26 sierpnia", którzy w końcu zdobyli miasto, zabijając ponad trzysta osób i raniąc o wiele więcej. W Chengdu walki zdarzały się sporadycznie i uczestniczyli w nich tylko najbardziej zajadli fanatycy. Ale widziałam przemarsz dziesiątków tysięcy rebeliantów, niosących zakrwawione ciała poległych, widziałam także ludzi strzelających w walkach ulicznych. W tych okolicznościach „Czerwone Chengdu" wysunęło wobec ojca trzy żądania: miał ogłosić, że ich popiera; opowiedzieć im o zbrodniach Tingów; zostać ich doradcą i ewentualnie reprezentować ich w Syczuańskim Komitecie Rewolucyjnym. Odmówił. Powiedział, że nie będzie popierał żadnej grupy przeciwko drugiej i nie dostarczy informacji przeciwko Tingom, bo może to tylko pogorszyć sytuację. Powiedział też, że nie będzie reprezentował frakcji w Syczuańskim Komitecie Rewolucyjnym. Przyjazna do tej pory atmosfera wokół ojca stała się niemiła. W kierownictwie „Czerwonego Chengdu" nastąpił rozłam. Jedna 2 grup oświadczyła, że nigdy nie spotkali człowieka tak niewiarygodnie upartego i przewrotnego. Dręczono ojca tak, że prawie go zadręczono na śmierć, ale nie poddał się. Odważył się sprze- 399 ciwić nawet tym rebeliantom, którym zawdzięcza! życie. Odrzu i propozycję rehabilitacji i powrotu do władzy. Z wściekłoś ¦ niektórzy krzyczeli: „Trzeba mu sprawić lanie! Nabierze rozurm kiedy połamiemy mu parę kości!". Ale Yan i Yong stanęli po jego stronie, podobnie jak kilk innych osób. „To rzadka rzecz spotkać taki charakter - powiedział Yong. - Nie należy go karać. Nie ugnie się nawet wtedy, jeśli zostanie zamęczony na śmierć. A torturując go, ściągniemy na siebie hańbę. To pryncypialny człowiek!". Pomimo groźby bicia i mimo wdzięczności dla rebeliantów ojciec nie odstąpił od swoich zasad. Pewnego wieczoru pod koniec września 1967 roku odwieziono i jsgo, i mamę do naszego poprzedniego domu. Yan i Yong nie mogli go już dłużej osłaniać. Odprowadzili rodziców do domu i pożegnali się. Rodzice od razu wpadli w ręce Tingów i grupy pani Shao. Tingowie dali jasno do zrozumienia, że przyszłość pracowników wydziału ojca zależy od postawy, jaką zajmą wobec niego. Pani Shao obiecano w tworzącym się Syczuańskim Komitecie Rewolucyjnym stanowisko, które odpowiadało stanowisku ojca. Ci, którzy okazali ojcu sympatię, zostali potępieni i oskarżeni. Pewnego dnia dwóch mężczyzn z grupy pani Shao przyszło do naszego mieszkania, żeby wziąć ojca na „zebranie". Potem wrócili i powiedzieli mnie i moim braciom, żebyśmy zabrali go do domu. Ojciec opierał się o ścianę w korytarzu swojego wydziału. Miał posiniaczoną i okropnie spuchniętą twarz. Połowę głowy mu ogolono. Zebranie demaskacyjne się nie odbyło. Kiedy przybył do biura, zamknięto go w małym pokoju, w którym było kilkunastu obcych mężczyzn. Bili go i kopali, zwłaszcza w dolną część ciała, w genitalia. Wlewali mu siłą wodę ustami i nosem, a potem skakali mu po brzuchu. Wyszła z niego woda, krew i odchody. Zemdlał. Kiedy się ocknął, zbirów już nie było. Czuł straszne pragnienie, więc wyczołgał się z pokoju i zaczerpnął trochę wody z kałuży na dziedzińcu. Próbował stanąć, ale nie mógł. Na dziedzińcu przebywało kilka osób z grupy pani Shao, jednak nikt nie kiwnął palcem, żeby mu pomóc. Zbiry należały do frakcji „26 sierpnia" z Chongqingu, leżącego około dwustu czterdziestu kilometrów od Chengdu. Miały tam 400 miejsce poważne potyczki, przez Jangcy strzelała ciężka artyleria. Grupa „26 sierpnia" wyszła z miasta i wielu jej członków jekło do Chengdu, niektórzy nawet zostali zakwaterowani w naszym kompleksie. Byli sfrustrowani i niespokojni; powiedzieli pani Shao, że „mają dziki apetyt na krew i mięso i chętnie j,y już zakończyli swój wegetariański post". Wtedy zaoferowano im ojca. Tej nocy ojciec, który przy poprzednich biciach nawet nie jęknął, krzyczał z potwornego bólu. Następnego ranka, gdy tylko otworzono kuchnię, czternastoletni wtedy Jinming pobiegł pożyczyć wózek, żeby zawieźć ojca do szpitala. Xiaohei poszedł po maszynkę do strzyżenia włosów i ostrzygł mu drugą połowę głowy. Kiedy ojciec zobaczył swoją łysą głowę w lustrze, uśmiechnął się ironicznie i powiedział: „I dobrze. Nie będę się przynajmniej martwił, że na kolejnym zebraniu demaskacyjnym będą mnie szarpali i ciągnęli za włosy". Załadowaliśmy ojca na wózek i zawieźliśmy do pobliskiego szpitala ortopedycznego. Tym razem nie potrzebowaliśmy upoważnienia do leczenia, jako że jego dolegliwość nie miała nic wspólnego z umysłem. Choroby umysłowe były czułym punktem - ale kości nie miały zabarwienia ideologicznego. Lekarz okazał się bardzo miły i delikatny. Kiedy zobaczyłam, jak ostrożnie i z troską dotyka ojca, poczułam, że ściska mnie w gardle. Widywałam tyle szarpania, popychania, bicia, a tak mało ludzkiego traktowania. Lekarz powiedział, że ojciec ma złamane dwa żebra, ale nie może zostać w szpitalu, bo na to trzeba upoważnienia. Poza tym szpital musiał przyjąć wielu ciężko rannych. Byli to ludzie poranieni na zebraniach demaskacyjnych i w walkach frakcyjnych. Widziałam młodego mężczyznę na noszach, który nie miał jednej trzeciej czaszki. Jego towarzysz wyjaśnił nam, że to od wybuchu granatu ręcznego. Mama znowu poszła do Chen Mo, żeby poprosił Tingów, aby położyli kres biciu ojca. Kilka dni później Chen powiedział mamie, że Tingowie są gotowi „wybaczyć" ojcu, jeśli napisze w gazetce ściennej pochwalę „dobrych urzędników" Liu Yeting oraz Zhang Xiting. Podkreślił, że uzyskali odnowione, pełne Poparcie kierownictwa „rewolucji kulturalnej", a Czou En-laj oświadczył, że uważa ich za „dobrych urzędników". Stawiać im dalej opór „to tak, jak rzucać jajkami o granitową skałę", oświad-C2ył Chen. Kiedy mama powtórzyła to ojcu, odparł: „Nic dobrego 401 nie można o nich powiedzieć". „Ale - drążyła dalej marna łzami w oczach - teraz nie chodzi o to, żebyś odzyskał prace a o rehabilitację. Teraz chodzi o twoje życie! Jakie znaczenie m kilka napisanych słów w zestawieniu z życiem?". „Nie sprzeda ^ duszy" - odpowiedział ojciec. Przez ponad rok, od końca 1968 roku, ojca aresztowań i wypuszczano, aresztowano i wypuszczano - razem z wielom dawniejszymi urzędnikami z rządu prowincji. Nasz dom bvt ciągle nachodzony i wywracany do góry nogami. Areszt nazywano teraz „kursami studiowania myśli Mao Tse-tunga". Presja na tych „kursach" była tak silna, że wielu ludzi czołgało sie i płaszczyło przed Tingami; wielu popełniało też samobójstwa Ojciec nigdy nie zgodził się na współpracę z Tingami. Potem powiedział, jak bardzo mu w tym pomogła rodzina. Ci, którzy popełniali samobójstwa, często robili to, bo wyrzekli się ich bliscy. Odwiedzaliśmy ojca w areszcie, jak tylko nam pozwalano i zawsze otaczaliśmy go ciepłem i miłością, gdy wracał na krótkie okresy do domu. Tingowie wiedzieli, że ojciec bardzo kocha mamę, i mocno na nią naciskali, żeby go zadenuncjowała i oskarżyła. Miała wiele powodów, żeby czuć do ojca urazę. Nie zaprosił jej matki na ślub. Pozwolił, żeby w rozpaczliwym stanie przeszła setki kilometrów. Nie okazał zbyt wiele ciepła, kiedy przechodziła załamania. W Yibinie nie chciał jej przenieść do lepszego szpitala, kiedy groził jej niebezpieczny poród. Zawsze partia i rewolucja były dla niego ważniejsze niż ona. Ale mama rozumiała i szanowała ojca - i nigdy nie przestała go kochać. 1 teraz, kiedy przeżywał taki trudny okres, również stanęła po jego stronie. Żaden rachunek własnych krzywd nie mógł jej zmusić, żeby go oskarżyła. W wydziale mamy nie usłuchano wezwania Tingów, żeby ją nękać, ale grupa pani Shao i inne organizacje, które nie miały z nią nic wspólnego, chętnie tego wezwania usłuchały. Musiała przejść setki zebrań demaskacyjnych. Pewnego razu był to wiec z dziesiątkami tysięcy uczestników w Parku Ludowym, w centrum Chengdu. Większość z nich nie miała pojęcia, kim mama jest. Nie była na tyle ważna, żeby stanowić cel tak wielkiego mityngu. Została potępiona, za co się tylko dało, również za to, że jej ojcem był generał Xue. Fakt, że zmarł, kiedy nie miała nawe dwóch lat, był nieistotny. 402 W tamtych dniach każdemu „uczniowi kapitalizmu" przydzielano jeden lub więcej zespołów śledczych, które co do minuty rozliczały ich przeszłość. Mao chciał, aby każdy, kto dla niego pracuje, był dobrze sprawdzony. W różnych okresach mamie przydzielano różne zespoły śledcze, z których ostatni miał w składzie około piętnastu osób. Posyłano ich w różne strony Chin. To przez nich mama dowiedziała się danych i adresów dawnych znajomych, z którymi już przed laty utraciła kontakt. Większość śledczych nie przywoziła żadnych obciążających informacji, po prostu jeździli po kraju, ale jedna grupa wróciła z prawdziwą „sensacją". Dawno temu w Jinhzou, w 1949 roku, doktor Xia wynajmował pokój komunistycznemu agentowi Yuwu, który był szefem mamy, nadzorującym zbieranie informacji i wysyłanie ich z miasta. Z kolei nadzorca Yuwu, którego mama nie znała, udawał, że pracuje dla Kuomintangu. Podczas „rewolucji kulturalnej" został zmuszony do tego, żeby przyznał, że był kuomin-tangowskim szpiegiem. Straszliwie go torturowano i w końcu „wyznał" wszystko, wymyślając siatkę szpiegowską, do której miał należeć Yuwu. Yuwu także był okrutnie torturowany. Żeby nie oskarżać innych, popełnił samobójstwo, podcinając sobie żyły. Nie wspomniał o mamie. Ale śledztwo ujawniło ich powiązania i oświadczono, że również należała do siatki szpiegowskiej. Wyciągnięto jej kuomintangowskie kontakty z okresu, kiedy miała kilkanaście lat. Wszystkie pytania, które pojawiły się w 1955 roku, znowu powróciły. Tym razem jednak nie pytano po to, żeby cokolwiek wyjaśnić. Po prostu kazano mamie przyznać się, że była członkinią kuomintangowskiej siatki szpiegowskiej. Argumentowała, że śledztwo z 1955 roku oczyściło ją z podejrzeń, ale w odpowiedzi usłyszała, że prowadzący wtedy śledztwo pan Kuang był „zdrajcą i kuomintangowskim szpiegiem". Pan Kuang w młodości został uwięziony przez Kuomintang. Władze kuomintangowskie obiecały, że zwolnią z więzienia wszystkich działających w podziemiu komunistów, jeśli napiszą, że zrywają z komunizmem - miało to być opublikowane w lokalnej gazecie. Najpierw pan Kuang i jego towarzysze odmówili, ab potem przyszedł rozkaz partyjny. Powiedziano im, że partia lch potrzebuje i nikt nie będzie zważał na nieszczere, wymuszone «antykomunistyczne oświadczenie". Pan Kuang usłuchał i został zgodnie z umową zwolniony. 403 Wielu innych postąpiło tak samo. W 1936 roku zwolni0no w taki sposób sześćdziesięciu jeden komunistów. Rozkaz „od, wołania", wydany przez Centralny Komitet Partii, podpisał Liu Shaoąi. Potem wielu z tych ludzi zostało wysokimi urzędnikami rządu komunistycznego, pełniąc funkcje wicepremierów, ministrów i pierwszych sekretarzy prowincji. Podczas „rewolucji kulturalnej" pani Mao i Kang Sheng oznajmili, że było to „sześćdziesięciu wielkich szpiegów i zdrajców". Werdykt ten poparł osobiście Mao i wszystkich okrutnie torturowano. Nawet ludzie luźno z nimi związani mieli bardzo poważne kłopoty. Po tym precedensie wielu dawnych nielegalnych działaczy komunistycznych i ludzi, którzy się z nimi kontaktowali, walczących o komunistyczne Chiny, zostało oskarżonych o to, że są „szpiegami i zdrajcami". Aresztowano ich, poddawano „zebraniom demaskacyjnym" i bez litości torturowano. Według późniejszych oficjalnych danych w Yunnanie, prowincji graniczącej z Syczuanem, zgładzono wtedy ponad czternaście tysięcy ludzi. W prowincji Hebei, w której leży Pekin, osiemdziesiąt tysięcy ludzi uwięziono i torturowano; tysiące z nich zmarło. Po latach mama dowiedziała się, że jej pierwszy chłopak, kuzyn Hu, był wśród tych, których wówczas zabito. Najpierw sądziła, że zgładził go Kuomintang, ale jak się okazało, jego ojciec wykupił go z więzienia za sztabki złota. Nikt nie umiał powiedzieć, jak umarł. Pan Kuang został oskarżony o to samo. Torturowany, usiłował popełnić samobójstwo, ale bez powodzenia. Fakt, że to on oczyścił mamę z zarzutów, został uznany za dowód jej winy. Zatrzymywano ją i wypuszczano z różnego rodzaju aresztów przez prawie dwa lata - od końca 1967 roku do października 1969 roku. Warunki zależały głównie od tego, jakie miała strażniczki. Niektóre były dla niej mile - będąc z nią sam na sam. Jedna z nich, żona oficera, przyniosła lekarstwa na jej krwawienia. Prosiła także swojego męża, który miał specjalne przydziały żywności, żeby przynosił mamie co tydzień mleko, jajka i kurczaki. Dzięki takim strażniczkom jak ta kobieta zwolniono manie. kilka razy na parę dni do domu. Jednak Tingowie dowiedzieli si<< o tym i miła strażniczka została wymieniona na kobietę. ktor< mama nigdy przedtem nie widziała. Nowa strażniczka nękała. i torturowała. Często kazała mamie całymi godzinami stać w P 404 zycji zgiętej na dziedzińcu, a w zimie kazała jej godzinami jclęczeć w zimnej wodzie. Dwa razy posadziła też mamę na tygrysiej ławce". Siedziało się na niej z nogami wyciągniętymi przed siebie, tors był przywiązany do filaru, a uda do ławki - tak, żeby się nie poruszyć. Potem pod pięty wsuwano jej cegły. Chodziło o to, żeby połamać kolana albo kości biodrowe. Dwadzieścia lat temu w Jinzhou, w kuomintangowskim więzieniu, również straszono ją właśnie taką torturą. „Tygrysia ławka" skończyła się jednak wkrótce, ponieważ strażniczka potrzebowała do pomocy mężczyzn, którzy by wpychali cegły; zrobili to kilka razy, ale niechętnie, a potem odmówili, nie chcąc mieć z tym nic wspólnego. Wiele lat później kobieta ta została zdiagnozowana jako psychopatka i umieszczona w szpitalu psychiatrycznym. Mama podpisała wiele „zeznań", przyznając się do tego, że sympatyzuje z „uczniami kapitalizmu", nie zgodziła się jednak zadenuncjować ojca i nie uznała żadnych zarzutów dotyczących „szpiegostwa", które, jak dobrze wiedziała, prowadziłyby do oskarżenia kolejnych osób. Kiedy była w areszcie, niezbyt często mogliśmy ją odwiedzać, a nawet przez jakiś czas nie wiedzieliśmy w ogóle, gdzie jest. Wędrowałam ulicami, chodząc po miejscach, w których, jak sądziłam, mogłaby być, i wypatrywałam jakiegoś jej śladu czy znaku. Trzymano ją w pomieszczeniu, gdzie kiedyś było kino, przy głównej handlowej ulicy. Od czasu do czasu pozwalano nam podać jej paczkę albo zobaczyć się z nią przez kilka minut, chociaż nigdy nie na osobności. Jeśli dyżurowała szczególnie zawzięta strażniczka, siedzieliśmy podczas wizyty pod jej lodowatym spojrzeniem. Pewnego dnia, na jesieni 1968 roku, zaniosłam mamie paczkę żywnościową, ale powiedziano mi, że nie zostanie przyjęta. Nie wyjaśniono dlaczego i zakazano w ogóle Przynoszenia czegokolwiek. Babcia, usłyszawszy to, zemdlała. Pomyślała, że mama nie żyje. Ta niewiedza była nieznośna. Wzięłam mojego sześcioletniego brata Xiaofanga za rękę i poszliśmy pod to kino. Chodziliśmy w tę i z powrotem przed bramą. Przeszukaliśmy wzrokiem rząd °kien na drugim piętrze. W rozpaczy krzyczeliśmy: „Mamo! Mamo!" - aż do utraty głosu. Przechodnie patrzyli na nas, ale nie Wracałam na to uwagi. Chciałam tylko ją zobaczyć. Jednak mairia się nie pojawiła. 405 Wiele lat później powiedziała, że nas wtedy słyszała r więcej, jej psychopatyczna strażniczka otworzyła nawet ok ° żeby nas było lepiej słychać. Powiedziała mamie, że je? r' zadenuncjuje ojca i wyzna, że była kuomintangowskim sznj giem, natychmiast będzie mogła nas zobaczyć. „W przeciwny ! razie - dodała - może już nigdy nie wyjdziesz stąd żywa". Mam powiedziała: „Nie". I cały czas wbijała sobie paznokcie w dłonip3 żeby powstrzymać łzy. 21 ,,Węgiel na śniegu" — moje rodzeństwo i przyjaciele (1967-1968) Podczas 1967 i 1968 roku Mao, walcząc o ustanowienie osobistego systemu władzy, swoje ofiary, takie jak moi rodzice, trzymał w niepewności. Ludzkie cierpienie go nie obchodziło. Ludzie istnieli tylko po to, by mu pomagać w realizacji jego strategicznych planów. Nie miał jednak na celu ludobójstwa. Nie głodził swoich ofiar. Rodzice wciąż pobierali pensje, mimo że nie tylko nie pracowali, ale byli prześladowani i męczeni. Główna kantyna w kompleksie pracowała normalnie, żeby rebelianci mogli nadal prowadzić „rewolucję", niemniej my, podobnie jak i inne rodziny „uczniów kapitalizmu", także byliśmy tam karmieni. Nasze racje były takie same jak racje pozostałych. Większość mieszkańców „podtrzymywała rewolucję". Mao chciał, żeby ludzie walczyli, ale nie zamierzał dopuścić do tego, by masowo wymierali. Osłaniał więc premiera Czou En-laja, gdyż wiedział, że gdyby coś mu się stało, będzie potrzebował administratora najwyższej klasy. Deng Xiaoping też był względnie bezpieczny. Kraj nie powinien się całkowicie załamać. Jednak w miarę jak rewolucja się rozprzestrzeniała, coraz więcej dziedzin gospodarki ulegało paraliżowi. Liczba ludności miejskiej wzrosła o kilkaset milionów, ale nie budowano ani nowych domów, ani żadnych miejskich obiektów. Prawie wszystko - sól, pasta do zębów, papier toaletowy, żywność i ubranie -było na przydział albo zupełnie zniknęło z rynku. W Chengdu Przez rok nie było cukru i przez sześć miesięcy nie znalazłoby S1ę tam choćby jednej kostki mydła toaletowego. Od czerwca 1966 roku przestały działać szkoły. Nauczyciele 407 albo znaleźli się wśród oskarżonych, albo organizowali w}as grupy rebeliantów. Brak zajęć w szkole oznaczał brak kontmi-6 Co mieliśmy robić z naszą wolnością? Nie było książek, filmów, muzyki, teatru, muzeów, herbaciarni - niczego, czym można b' się zająć - oprócz kart, które, chociaż bez oficjalnego blog sławieństwa, święciły swój tryumf. W przeciwieństwie do innych rewolucji, w tej nie było się czym zajmować. Oczywiście Czer wona Gwardia dawała młodzieży całodniowe zajęcie, ale jedy nym sposobem, w jaki mogli dać upust swojej energii i frustracji były dzikie zebrania demaskacyjne oraz werbalne i fizyczne napaści. Innym efektem „rewolucji kulturalnej" był wielki wyż demograficzny. Nie przejmowano się kontrolą urodzeń i podczas „rewolucji kulturalnej" populacja zwiększyła się o dwieście milionów. Pod koniec 1966 roku ja i moje rodzeństwo uznaliśmy, że mamy już dość Czerwonej Gwardii. Dzieci pochodzące z potępionych rodzin powinny „zakreślić granicę pomiędzy sobą i rodzicami" - i wiele z nich tak zrobiło. Jedna z córek prezydenta Liu Shaoąi pisała afisze „obnażające" ojca. Niektóre dzieci zmieniały nazwiska, żeby zademonstrować zerwanie z ojcem, inne nigdy nie odwiedzały swoich uwięzionych rodziców, jeszcze inne brały udział w organizowanych przeciwko nim zebraniach demaskacyjnych. Kiedy na mamę wywierano nacisk, żeby rozwiodła się z ojcem, spytała nas, co o tym sądzimy. Wiedzieliśmy, że jeśli z nim zostaniemy, możemy stać się „czarnymi", a wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co to oznacza. Ale powiedzieliśmy, że zostaniemy z nim, i niech będzie, co ma być. Mama odparła, że jest z nas bardzo dumna. Reagowaliśmy empatycznie na cierpienia rodziców, podziwialiśmy ich niezależność i odwagę, nienawidziliśmy ich dręczycieli i tym bardziej czuliśmy się z nimi związani. Nasza miłość i szacunek dla nich miała teraz inny, głębszy wymiar. Dorastaliśmy szybko. Nie czuliśmy do siebie uraz, nie rywalizowaliśmy, nie prowadziliśmy wojen. Nie mieliśmy żadnych zwyczajnych problemów ani przyjemności nastolatków. „Rewolucja kulturalna" zakłóciła normalny bieg wieku dorastania, usunęła też jego pułapki, i od razu zostaliśmy wrzuceni, już jako na-stolatkowie, w rozsądną dorosłość. Gdy miałam czternaście lat, gorąco kochałam rodziców -w normalnych warunkach moje uczucia zapewne nie byłyby tak 408 intensywne. Całe moje życie obracało się wyłącznie wokół nich. fCiedy na krótko pojawiali się w domu, obserwowałam ich nastroje i starałam się we wszystkim im dogadzać. Gdy znowu zabierano ich do aresztu, szłam do pełnych poczucia wyższości rebeliantów i żądałam widzeń z nimi. Czasem pozwalano mi usiąść i porozmawiać z którymś z nich pod okiem straży. Mówiłam im wtedy, jak bardzo ich kocham. Ludzie wchodzący w skład poprzedniego rządu prowincji i pracownicy Wschodniego Okręgu Chengdu dobrze mnie poznali i nienawidzili mnie - także za to, że nie okazywałam przed nimi lęku. Pewnego razu pani Shao wrzasnęła na mnie, że „patrzę na niąjak na powietrze". Z wściekłości wymyślali różne pomówienia pod moim adresem, które umieszczano w gazetkach ściennych, na przykład takie, że „Czerwone Chengdu" zezwoliło ojcu na leczenie, ponieważ użyłam swoich wdzięków i uwiodłam Yonga. Oprócz zajmowania się rodzicami spędzałam wolny czas -a miałam go wtedy pod dostatkiem - z moimi przyjaciółmi. Po powrocie z Pekinu w grudniu 1966 roku razem z Kluseczką i jej przyjaciółką Jingjin poszłam do lotniczych zakładów naprawczych na przedmieściach Chengdu. Potrzebowałyśmy zajęcia, a zgodnie z instrukcją Mao powinnyśmy podtrzymywać akcje przeciwko „uczniom kapitalizmu". Przewrót w przemyśle według Przewodniczącego następował zbyt wolno. Ale jedyną akcją, jaką we trzy wszczęłyśmy, było przyciąganie uwagi młodych ludzi z zawieszonego teraz zakładowego zespołu koszykówki. Mnóstwo czasu spędzałyśmy, przechadzając się po wiejskich drogach, wdychając gęsty zapach wczesnych kwiatów fasoli. Kiedy sytuacja rodziców pogorszyła się, wróciłam do domu. Wtedy właśnie odeszłam od instrukcji Mao i uczestnictwa w „rewolucji kulturalnej" raz na zawsze. Jednak moja przyjaźń z Kluseczką, Jingjin i młodymi koszykarzami przetrwała. Do naszej paczki należała także moja siostra Xiaohong i kilka innych dziewcząt z naszej szkoły. Wszystkie były starsze ode mnie. Często spotykałyśmy się w mieszkaniu którejś z nich i przesiadywałyśmy tam całymi godzinami, często także zostawałyśmy na noc - nie miałyśmy lepszego zajęcia. Prowadziłyśmy nieustanne dyskusje na temat tego, któremu z koszykarzy która z nas się najbardziej podoba. Kapitan zespołu, Przystojny dziewiętnastolatek o imieniu Sai, był centralną postacią tych dysput. Dziewczęta rozważały, czy bardziej lubi 409 Jingjin, czy mnie. Powściągliwy i pełen rezerwy Sai bardzo s' Jingjin podobał. Za każdym razem, kiedy miałyśmy się z ni ^ zobaczyć, starannie czesała swoje sięgające do ramion włos i prasowała ubranie, pudrowała się nawet lekko oraz używał różu i ołówka do brwi. Wszystkie sobie z niej troszkę p0(j kpiwałyśmy. Mnie także ciągnęło do Sai. Kiedy o nim myślałam, czułam jak mocniej bije mi serce; budziłam się w nocy, widząc jego twarz. Szeptałam jego imię albo mówiłam do niego w myślach kiedy się czegoś bałam albo o coś martwiłam. Ale jemu samemu nic nie powiedziałam, snułam tylko na jego temat nieśmiałe fantazje. Najważniejsi w moim życiu i moich uczuciach byli rodzice. Każdą własną sprawę czy przygodę uczuciową natychmiast tłumiłam, jakby oznaczała nielojalność wobec nich. „Rewolucja kulturalna" pozbawiła mnie - albo zaoszczędziła mi -normalnego okresu dojrzewania, wraz z jej napadami złego humoru, rodzinnymi sprzeczkami i spotykaniem się z chłopcami. Nie byłam jednak całkiem pozbawiona próżności. Przyszyłam do kolan i do siedzenia spodni niebieskie łaty, ufarbowane za pomocą wosku w abstrakcyjne wzory, które potem spłowiały do jasnoszarego koloru. Moi przyjaciele śmiali się z mojego stroju, a babcia była oburzona i narzekała: „Żadna dziewczyna nie ubiera się tak jak ty". Aleja się uparłam. Nie chciałam wyglądać ładnie, tylko inaczej. Kiedyś jedna z moich przyjaciółek powiedziała, że jej rodzice, znani aktorzy, popełnili samobójstwo, nie mogąc już znieść oskarżeń i zebrań demaskacyjnych. Niedługo potem usłyszeliśmy, że brat jednej z dziewcząt również popełnił samobójstwo. Studiował w Pekińskim Instytucie Lotniczym. Jego i kilku kolegów oskarżono o to, że chcieli założyć partię antymaoistowską. Kiedy policja przyszła go aresztować, wyskoczył przez okno z trzeciego piętra. Niektórych z jego kolegów „konspiratorów" zgładzono, a inni dostali dożywocie za usiłowanie organizowania opozycji. Tego rodzaju tragedie były częścią naszej codzienności. Rodziny Kluseczki, Jingjin i innych moich przyjaciół nie były nękane. Oprawcy moich rodziców nie mieli aż tak długich rąk, żeby gnębić ich rodziny. Niemniej moi przyjaciele ponosili pewne ryzyko, bo nie płynęli z prądem. Należeli do milionów tych, którzy przestrzegali tradycyjnego chińskiego kodeksu lojalności - „węgiel na śniegu". To, że byli przy mnie, pomogło mi przetrwać najgorsze lata „rewolucji kulturalnej". 410 Poza tym pomogli mi w wielu praktycznych sprawach. Pod koniec 1967 roku „Czerwone Chengdu" zaczęło atakować kompleks i nasz blok zamienił się w fortecę. Kazano nam wynieść się z mieszkania na trzecim piętrze do pokojów na parterze w sąsiednim bloku. Rodzice byli wtedy w areszcie. Wydział ojca, który powinien zająć się przeniesieniem, dał nam tylko nakaz. Nie było firm zajmujących się przeprowadzkami i bez pomocy przyjaciół nasza rodzina nie dałaby sobie rady. I tak zabraliśmy tylko najbardziej potrzebne meble. Zostawiliśmy między innymi szafę ojca na książki - była tak ciężka, że nie mogliśmy jej podnieść. Nasza nowa kwatera znajdowała się w lokalu zajmowanym już przez rodzinę innego „ucznia kapitalizmu", której rozkazano odstąpić nam połowę mieszkania. W całym kompleksie przeorganizowano wszystkie pomieszczenia w taki sposób, żeby najwyższe piętra mogły zostać użyte na posterunki dowodzenia. Miałyśmy teraz z siostrą wspólny pokój. Okno, które wychodziło na opustoszały ogród na tyłach domu, musiało być zawsze zamknięte, bo kiedy je otwierałyśmy, do pokoju wpadał smród z zatkanych rur. W nocy słyszałyśmy zza ścian kompleksu nawoływanie do poddania się oraz sporadyczne strzały. Pewnej nocy obudził mnie dźwięk pękającego i sypiącego się szkła: nabój wpadł przez okno i utkwił w przeciwległej ścianie. Dziwne, ale nie przeraziłam się. Po wszystkim, co przeszłam, nie było to już takie straszne. Żeby się czymś zająć, zaczęłam pisywać poezje w klasycznym stylu. Pierwszy poemat, który mnie usatysfakcjonował, napisałam w swoje szesnaste urodziny, dwudziestego piątego marca 1968 roku. Nie było uroczystości urodzinowej. Tej nocy, leżąc w łóżku i słuchając, jak na zewnątrz przez głośniki rebelianci miotają mrożące krew w żyłach diatryby, osiągnęłam punkt zwrotny. Kiedy mi mówiono, że żyję w ziemskim raju, w socjalistycznych Chinach, podczas gdy świat kapitalistyczny jest piekłem, zawsze w to wierzyłam. Teraz jednak zadałam sobie pytanie: Jeśli to jest raj, to jak wygląda piekło? Pomyślałam, że sama muszę sprawdzić, czy w jakimkolwiek miejscu jest jeszcze więcej cierpienia. Po raz pierwszy w życiu poczułam nienawiść do reżimu, w którym żyłam, i zapragnęłam innego życia. Nadal jednak podświadomie unikałam bezpośredniego negowania Mao. Był częścią mojego życia od wczesnego dzieciństwa. Moim idolem, Bogiem, inspiracją. Kilka lat temu byłabym szczęś- 411 liwa, mogąc dla niego umrzeć. Co prawda jego magiczna sił wyparowała już z mojej duszy, ale nadal pozostał świętości I której nie można było podważać. Nawet teraz nie on by} J\ resatem mojego sprzeciwu. Właśnie w tym nastroju ułożyłam swój poemat. Napisa}arn o obumieraniu zindoktrynowanej, ale niewinnej przeszłości, któr jak martwy liść opada z drzewa w podmuchu wiatru i odchodzi tam, skąd nie ma powrotu. Opisałam swoje oszołomienie nowym światem, swoje zagubienie. Był to poemat o błądzeniu w ciemności, o poszukiwaniu. Skończyłam go i leżałam w łóżku, kiedy usłyszałam walenie do drzwi. Wiedziałam, że to najście. Rebelianci pani Shao nachodzili nasz dom już kilka razy. Zabierali „rzeczy burżuazyj-nego luksusu", takie jak eleganckie ubrania babci z epoki przed-komunistycznej, płaszcz mamy z Mandżurii obrębiony futrem i garnitury ojca - choć były już w maoistowskim stylu. Skonfiskowano nawet moje wełniane spodnie. Wracali teraz, by znaleźć „dowód" przeciwko ojcu. Dorastałam przyzwyczajona do tego, że wciąż wywracano nasze mieszkanie do góry nogami. Zaniepokoiłam się, co będzie, jeśli znajdą mój poemat. Kiedy ojca zaatakowano po raz pierwszy, poprosił mamę, żeby spaliła jego poematy - wiedział, w jaki sposób wykorzystuje się słowa przeciwko ich autorowi, obojętnie czego by dotyczyły. Ale mama nie mogła się przemóc i zachowała te, które napisał dla niej. Kosztowało go to kilka brutalnych zebrań demaskacyjnych. W jednym z poematów ojciec żartował z siebie, że nie wspinał się na sam szczyt góry. Pani Shao oskarżyła go wtedy o to, że „lamentuje nad swoją sfrustrowaną ambicją uzurpując sobie miejsce wśród najwyższych władz Chin". W innym opisywał swoją pracę w nocy: Światło połyskuje tym jaśniej, im noc jest ciemniejsza Moje pióro bieży na spotkanie białego świtu... Rebelianci oświadczyli, że określa tu socjalistyczne Chiny jako „ciemną noc" oraz chce powitać „biały świt" - czyli powrót Kuomintangu (biały był kontrrewolucyjnym kolorem). W tamtych dniach takie żałośnie śmieszne interpretacje czyichś słów były na porządku dziennym. Mao, choć miłośnik klasycznej poezji, nie zamierzał otaczać jej specjalną ochroną, więc pisanie poematów należało do niebezpiecznych zajęć. 412 Kiedy rozległo się walenie do drzwi, pobiegłam do toalety « zamknęłam się tam, podczas gdy babcia otwierała drzwi pani Shao i jej asyście. Drżącymi rękami podarłam moje dzieło na małe kawałeczki, wrzuciłam je do miski klozetowej i spuściłam wodę. Przeszukałam też podłogę, czy nigdzie nie upadł jakiś strzępek poematu. Ale nie, papier zniknął w misce klozetowej. Musiałam odczekać, i znowu spuścić wodę. Tymczasem jakiś rebeliant walił już w drzwi i rozkazał mi natychmiast wyjść. Nie odpowiedziałam. Mój brat Jinming także najadł się strachu tej nocy. Od samego początku „rewolucji kulturalnej" chodził na czarny rynek po książki. Handlowe nawyki Chińczyków są tak silne, że czarny rynek istniał pomimo miażdżącego nacisku „rewolucji kulturalnej". W centrum Chengdu, pośrodku handlowej ulicy, stał pomnik Sun Yat-sena, który w roku 1911 poprowadził rewolucję republikańską obalającą liczące sobie ponad dwa tysiąclecia cesarstwo. Postawiono go, zanim komuniści doszli do władzy. Mao nie pałał sympatią do żadnego rewolucyjnego przywódcy poza samym sobą, i dotyczyło to także Suną. Ale nie wypadało nie przyznawać się do tej tradycji i statua została, a na kawałku ziemi wokół niej zrobiono szkółkę roślin. Kiedy zaczęła się „rewolucja kulturalna", Czerwona Gwardia atakowała pomniki Sun Yat-sena, dopóki Czou En-laj nie wziął ich pod ochronę. Statua przetrwała, jednak szkółka, jako oznaka „burżuazyjnej dekadencji" - nie. Gdy Czerwona Gwardia zaczęła nachodzić domy i palić książki, na opuszczonym placu powstał czarny rynek. Można tu było spotkać różnych ludzi: czerwonogwar-dzistów, którzy chcieli dostać nieco grosza za skonfiskowane książki, handlarzy, którzy wszędzie węszyli pieniądze, inteligentów, którzy nie chcieli, żeby ich książki spłonęły, a bali się je trzymać w domu, oraz miłośników książek. Wszystkie książki, którymi handlowano, zostały wydane za rządów komunistycznych, ale przed „rewolucją kulturalną". Oprócz chińskiej klasyki można tu było znaleźć Szekspira, Dickensa, Byrona, Shelleya, Shawa, Thackeraya, Tołstoja, Dostojewskiego, Turgieniewa, Czechowa, Ibsena, Balzaka, Maupassanta, Flauberta, Dumasa, Zolę i wiele innych dzieł światowej klasyki. Był tu nawet Sherlock Holmes Conana Doyle'a, bardzo lubiany w Chinach. Ceny książek zależały od różnych czynników. Jeśli miały Pieczątkę biblioteki, traciły na wartości. Rząd komunistyczny 413 budził tak wielki strach, jeśli chodzi o porządek i kontrolę ? nikt nie chciał ryzykować, że złapią go z nielegalnie posiadan państwową własnością. O wiele chętniej kupowano książki pn, watnych właścicieli, które nie miały żadnych oznakowań. Powie ści z erotycznymi fragmentami uzyskiwały najwyższe ceny ale narażały kupujących i sprzedających na największe niebezpie. czeństwo. Czerwone i czarne Stendhala, uznawane za szczególni? nasycone erotyką kosztowało tyle, ile wynosiła przeciętna płaca za dwa tygodnie. Jinming chodził na czarny rynek każdego dnia. Podstawa jego zbiorów pochodziła z punktu skupu makulatury, gdzie przestraszeni obywatele sprzedawali swoje książki jako zużyty papier Jinming odkupywał je za bardzo wygórowaną cenę. Potem dokupował więcej książek na czarnym rynku, czytał je, sprzedawał i kupował następne. Pomiędzy początkiem „rewolucji kulturalnej" i początkiem 1968 roku przez jego ręce przeszło co najmniej tysiąc książek. Dziennie czytał jedną, dwie. Ośmielał się naraz trzymać po kilkanaście, ale musiał je starannie ukrywać. Jedną z jego kryjówek na terenie kompleksu była opuszczona wieża ciśnień, dopóki woda nie zniszczyła jego ulubionych książek, wśród których był Zew krwi Londona. Kilka z nich trzymał w domu, w materacu i poutykane po kątach naszego małego mieszkanka. Tej nocy, kiedy było najście, miał w łóżku Czerwone i czarne. Ale jak zawsze zerwał okładkę i zastąpił ją okładką Dzieł zebranych Mao Tse-tunga, a pani Shao oraz jej koledzy nie sprawdzili zawartości. Jinming zajmował się także innymi czamorynkowymi dobrami. Jego zamiłowanie do wiedzy nie przeminęło. W tym czasie na czarnym rynku z artykułów technicznych trafiały tylko półprzewodniki i części radiowe - ta gałąź techniki była w łaskach, ponieważ radio „popularyzowało słowa Przewodniczącego Mao". Jinming kupował części i składał z nich radia, które sprzedawał po niezłych cenach. Potem kupował różne elementy do testowania fascynujących go teorii fizycznych. Żeby zdobyć pieniądze na swoje eksperymenty, zajął s^ plakietkami z Mao. Wiele fabryk przerwało produkcję i wytwarzało jedynie aluminiowe plakietki z głową Mao. Kolekcjonowanie czegokolwiek, łącznie ze znaczkami pocztowym1 i obrazami, było uznawane za „burżuazyjny nawyk", więc ludzie zajęli się kolekcjonowaniem plakietek Mao - choć i tu należało 414 działać potajemnie. Jinming niemało na tym zarobił Wielki Sternik chyba nie wiedział o tym, że nawet jego podobizna mogła się stać częścią majątku służącego kapitalistycznej spekulacji, czyli tej właśnie działalności, którą usiłował wyrwać z korzeniami. Zdarzały się też naloty. Często zajeżdżała ciężarówka z rebeliantami, którzy przeczesywali ulicę i zatrzymywali każdego kto wydawał im się podejrzany. Czasem przysyłali szpicli którzy udawali kupujących, a potem, na gwizd, rzucali się na hand-lujących. Dobra tych, którzy zostali złapani, konfiskowano Zwyczajną karą było „upuszczenie krwi", czyli dźganie w pośladki, ale niektórych torturowano, a wszystkim grożono podwójną karą jeśli zostaną jeszcze raz złapani. Większość jednak wracała Mój drugi brat, Xiaohei, na początku 1967 roku dwunastoletni^ ponieważ nie miał zajęcia, zaczął się zadawać z ulicznym gangiem. Takie gangi nie istniały przed „rewolucją kulturalną" ale teraz bujnie rozkwitły. Nazywano je „dokami", a ich przywódców „sternikami". Każdy, kto należał do gangu, był „bratem" i nosił przydomek, zazwyczaj związany z nazwami zwierząt: „Chudy pies", kiedy chłopiec był szczupły - lub „Szary wilk", kiedy miał pasmo szarawych włosów. Xiaohei był zwany „Czarne kopyto" ponieważ część jego imienia, „hei", oznacza „czarny", a także dlatego, że był szybki i jako młodszy od większości członków gangu biegał na posyłki. Na początku traktowali go jak gościa, ponieważ rzadko zawierali znajomości z dziećmi wysokich urzędników. Pochodzili raczej z biedniejszych rodzin i przed „rewolucją kulturalną" było wśród nich wielu chłopców wyrzuconych ze szkół. Ich rodziny ani nie były obiektami zainteresowania „rewolucji kulturalnej" ani same się nią nie interesowały. Niektórzy z nich starali się naśladować sposób bycia dzieci wysokich urzędników, nie bacząc na to, że przeżywali oni właśnie swój upadek. W okresie chwały Czerwonej Gwardii dzieci te ustanowiły modę na stare mundury armii komunistycznej, jako że miały do nich dostęp przez rodziców. Niektórzy chłopcy z gangów kupowali takie stare ubrania mundurowe na czarnym rynku albo farbowali na zielono swoje własne. Brakowało im jednak szyku dawnej elity, a zielony kolor ich farbowanych ubrań często nie miał właściwego odcienia i dzieci wysokich urzędników oraz ich przyjaciele i znajomi szydzili z nich, że są tylko namiastką. 415 Później przyszła moda na ciemnoniebieskie bluzy i spo. . Chociaż większość Chińczyków w tamtym czasie ubierała s niebiesko, ten miał szczególny odcień, poza tym nie by}0 ? czaju nosić góry i dołu w tym samym kolorze. Buty rów ' musiały być inne: miały białą plastikową podeszwę, górę ? ???? nego sznurka i biały plastikowy pasek. Niektóre gangi wprowadziły swój własny styl. Ich członków' nosili na przykład wiele koszulek pod wierzchnim ubranie ? i wykładali kołnierzyki. Im więcej kołnierzyków było na wier7 chu, tym szykowniej się wyglądało. ?i???i?i często miał pod kurtką sześć albo siedem koszulek, nawet w letnie upały. Sp0H przykrótkich spodni zawsze musiały wystawać nogawki spodni od dresu. Nosili też tenisówki bez sznurowadeł i wojskowe czapki z daszkami, w które wtykali gazety, żeby dumnie sterczały. Jednym ze sposobów, w jaki „bracia" Xiaohei wypełniali wolny czas, były kradzieże. To, co przynieśli, musieli oddać „sternikowi", który dzielił sprawiedliwie zdobycz pomiędzy wszystkich. Xiaohei zbyt się bał, żeby kraść, ale „bracia" i tak dawali mu jego „działkę". Podczas „rewolucji kulturalnej" pieniło się złodziejstwo kieszonkowe oraz nagminnie ginęły rowery. Większość moich znajomych przynajmniej raz została okradziona. Mnie również wyprawa do sklepu kilkakrotnie zakończyła się utratą portfela, widziałam też, jak ktoś inny właśnie go utracił. Policja, która podzieliła się na frakcje, tylko symbolicznie sprawowała nadzór. Kiedy w latach siedemdziesiątych w Chinach pojawili się po raz pierwszy w większej liczbie obcokrajowcy, wielu z nich podkreślało „czystość moralną" naszego społeczeństwa: każda zapomniana skarpetka podążała za swoim właścicielem, choćby setki kilometrów od Pekinu, lub znajdowała się, wyprana, złożona i umieszczona we właściwym miejscu w jego pokoju hotelowym. Cudzoziemcy nie zdawali sobie sprawy, że tylko ich i Chińczyków na najwyższych stanowiskach tak traktowano. Nikt nie śmiałby okraść obcokrajowca, bo zabranie mu bodaj chusteczki do nosa mogło oznaczać karę śmierci. Czysto złożone skarpetki nie miały nic wspólnego z uczciwością: były po prostu elementem przedstawienia wyreżyserowanego przez reżim. „Braci" Xiaoheia pochłaniało również uganianie się za dziewczętami. Dwunastoletni czy trzynastoletni chłopcy, tacy Jalc Xiaohei, z natury sami zbyt nieśmiali, żeby zbliżać się do 416 . jevvcząt, często byli posłańcami innych chłopców, doręczając • h t°fice się od bł?dów listy miłosne. Xiaohei pukał do drzwi, lC0dląc się, żeby otworzyła dziewczyna, a nie jej ojciec albo brat. Czasem, kiedy strach brał górę, wtykał list pod drzwi. jeśli dziewczyna odrzucała propozycję spotkania, obrażony zalotnik mścił się przy pomocy młodszych chłopców, którzy urządzali pod jej domem kocią muzykę albo miotali z katapulty nociski w okno. Gdy dziewczyna pojawiała się na dworze, popychali ją i wyzywali lub kiwali w jej stronę zakrzywionym środkowym palcem i rzucali inwektywy, których sami nie rozumieli. Obelgi związane z kobietą mają w języku chińskim graficzny, obrazowy charakter: „czółenko" (od kształtu narządów płciowych), „końskie siodło" (pozycja w stosunku seksualnym), „przelewająca się lampa olejowa" (zbyt często się „puszcza") i „zdarty but" (często używana). Niektóre dziewczęta szukały ochrony u innych gangów, a te, które miały predyspozycje w tym kierunku, same zostawały „sterniczkami" - i kiedy już weszły w męski świat, przybierały malownicze przydomki, takie jak „Zroszona czarna peonia", „Stłuczona czara od wina" czy „Zaklinaczka węży". Kolejnym zajęciem gangów był udział w wybuchających przy najmniejszej prowokacji walkach. Xiaoheia zawsze te walki fascynowały, ale ku własnemu żalowi był obdarzony tym, co nazywał „tchórzowską dyspozycją". Zmykał, kiedy tylko bójka przybierała zły obrót. Dzięki temu brakowi brawury przetrwał bez szwanku, podczas gdy wielu chłopców zostało poranionych, a nawet zabitych w tych bezsensownych walkach. Gdy pewnego popołudnia on i jego „bracia" wałęsali się jak zwykle po ulicach, nadbiegi któryś z członków gangu i powiedział, że dom jednego z nich został napadnięty przez inny gang i „upuszczono mu krwi". Pobiegli do swojej „stoczni", w której składali broń: pałki, cegły, noże i druciane bicze. Xiaohei wetknął za skórzany pas składaną trzyczęściową pałkę i ruszyli do napadniętego domu, ale wrogowie już stamtąd zniknęli, a rannego „brata" rodzina zawiozła do szpitala. Sternik gangu napisał więc do sternika wrogiego gangu rojący się od błędów list, wypowiadający wojnę, a Xiaohei miał obowiązek dostarczyć ten list adresatowi. W liście było żądanie podjęcia regularnej walki na Stadionie Ludowym. Nie odbywały się tu zawody, ponieważ rywalizacja sPortowa została potępiona przez Mao. 417 Wyznaczonego dnia gang ?i????i? czekał w sile kilkun chłopców przy bieżni. Minęły niemrawe dwie godziny, p0 c na stadion wszedł, kuśtykając, mężczyzna po dwudziestce r! to Kulawy Tang, znana postać w podziemnym świecie Chenorf Mimo młodego wieku cieszył się szacunkiem należnym starszy Kulawy Tang chorował na heinemedinę. Jego ojciec był j używając do tego kostki mydła. W ciągu jednego wieczoru tr?\J listy dla każdej z nas były gotowe. Gdybyśmy chciały je dostef drogą oficjalną, trwałoby to kilka miesięcy - nawet przy dużym szczęściu. Kiedy nadszedł czas, żeby jechać, czułam się rozdarta, bo wyjazd oznaczał pozostawienie babci w szpitalu. Ale ona ponaglała mnie, żebym jechała. Powiedziała też, że wróci do domu i będzie zajmować się moimi braćmi. Nie odradzałam jej tego bo szpital uważałam za bardzo przygnębiające miejsce. Panował tam potworny smród i było okropnie głośno - wciąż rozlegały się jęki, brzęki, stukoty, z korytarza w dzień i w nocy dochodziły głośne rozmowy, budzono wszystkich przez głośniki o szóstej rano. Często ktoś umierał na oczach pozostałych pacjentów. Tego wieczoru, kiedy babcia wypisywała się ze szpitala, męczyły ją mocne bóle w dole kręgosłupa. Nie mogła usiąść na bagażniku roweru, więc ?i???i?i zawiózł do domu jej rzeczy -ubrania, ręczniki, miseczki do mycia, termosy, naczynia do gotowania - a ja poszłam z nią piechotą, podtrzymując ją przez cały czas. Wieczór był gorący i parny. Widziałam, że idąc, nawet bardzo powoli, cierpi ogromnie, bo zagryzała usta, żeby stłumić jęki. Opowiadałam różne historie i plotki, żeby odwrócić jej uwagę od bólu. Na platanach, które kiedyś ocieniały chodnik, zostało teraz tylko kilka żałosnych gałęzi, bo nikt nie dbał o nie od początku „rewolucji kulturalnej". Tu i ówdzie widziało się budynki z dziurami po nabojach i pociskach - efekt zajadłych walk między frakcjami rebeliantów. Po godzinie byłyśmy w połowie drogi. Nagle niebo ściemniało, gwałtowny poryw wiatru wzniósł kurz i porwał kawałki plakatów i afiszy. Babcia się zachwiała, ale złapałam ją mocno. Deszcz zaczął lać strumieniami i po chwili byłyśmy zupełnie przemoczone. Nie miałyśmy się gdzie schować, więc walcząc z burzą parłyśmy do przodu. Ubrania oklejały nas i hamowały ruchy. Z trudem łapałam oddech. Szczupła i drobna babcia robiła się coraz cięższa. Deszcz siekł nas i smagał, wiatr przewiewał mokre ubrania i poczułam, że bardzo mi zimno. Babcia szlochała: „0 nieba, pozwólcie mi już umrzeć! Pozwólcie mi umrzeć!". Ja 444 'vvnież miałam ochotę płakać, ale powiedziałam: „Babciu, zaraz będziemy w domu...". jNjagle usłyszałam dźwięk dzwonka i głos: „Hej, czy chcecie, łeby was podwieźć?". Podjechała towarowa riksza - prowadził • młody człowiek w rozpiętej koszuli, deszcz spływał mu po twarzy. Podszedł do nas i wsadził babcię do otwartego wózka, na którym siedział skulony starszy mężczyzna. Młody człowiek powiedział, że to jego ojciec, którego właśnie zabrał ze szpitala, podwiózł nas pod same drzwi domu, zbywając moje najszczersze i najgłębsze podziękowania pogodnym: „Ach, naprawdę nie ma za co" - i zniknął w mokrych ciemnościach. Nie dowiedziałam się nawet, jak się nazywa. Dwa dni później babcia była już na nogach i robiła w kuchni zawijane kluseczki. Koniecznie chciała przyrządzić dla nas coś specjalnego. Zaczęła także sprzątać pokoje. Uznałam, że przesadza, i prosiłam, żeby została w łóżku, ale nie chciała mnie słuchać. Był początek czerwca. Babcia wciąż powtarzała mi, że powinnam wyjechać, zabierając do towarzystwa Jinminga, który będzie się mną opiekować, zważywszy na to, jak bardzo chorowałam wNingnanie. Jinming przekroczył już szesnasty rok życia i nakaz wyjazdu na wieś dotyczył teraz także i jego. Wysłałam telegram do siostry w Ningnanie, żeby wracała i zajęła się babcią. Xiaohei, wtedy czternastoletni, powiedział, że mogę na nim polegać, a siedmioletni Xiaofang również dołączył się do tego zapewnienia. Kiedy się żegnałyśmy, babcia płakała. Powiedziała, że nie wie, czy mnie jeszcze zobaczy. Pogładziłam wierzch jej dłoni, która teraz była koścista, z nabrzmiałymi żyłami, i przytuliłam ją do swojego policzka. Stłumiłam łzy i powiedziałam, że bardzo szybko będę z powrotem. Po długich poszukiwaniach znalazłam w końcu ciężarówkę jadącą w rejon Xichangu. W połowie lat sześćdziesiątych Mao rozkazał przenieść wiele fabryk (także tę, w której pracował chłopak mojej siostry, Cynglarz) w rejon Syczuanu, do Xichangu, gdzie zbudowano nową bazę przemysłową. Teoria Mao zakładała, że górzysty Syczuan zapewniłby najlepszą osłonę na wypadek, gdyby zaatakowali nas Amerykanie czy Rosjanie. Do bazy w Xichangu dostarczały surowce ciężarówki z pięciu różnych prowincji. Dzięki przyjaciołom kierowca z Pekinu zgodził się wziąć Jinminga, Nanę, Wena i mnie. Mieliśmy siedzieć na pace, bo w kabinie zajmował miejsce zmiennik szofera. Wszystkie ciężarówki należały do konwoju i spotykały się wieczorem. 445 Szoferzy chętnie zabierali dziewczęta - ale nie chłopców podobnie jak większość ich kolegów na całym świecie. Ponie\ya" podróżować można było niemal wyłącznie ciężarówkami, chłoń ców bardzo to gniewało. Wzdłuż drogi widziałam hasła, przypis do drzew: „Ostro protestujemy przeciwko szoferom ciężarówek którzy biorą tylko pasażerów płci żeńskiej, a nie męskiej!"' Niektórzy śmielsi chłopcy stawali pośrodku drogi, usiłując zmusić kierowców do zatrzymania się. Jeden z chłopców z mojej szkoły nie zdążył uskoczyć w porę i zginął. Rzadko słyszało się o gwałtach, dużo częściej o romansach -parę z nich skończyło się nawet małżeństwem. Kierowcy ciężarówek, pracujący przy budowie bazy strategicznej, cieszyli się pewnymi przywilejami, na przykład mogli przenieść powiatowy meldunek swojej żony do miasta, w którym mieszkali. Kilka dziewcząt wykorzystało tę okazję. Nasi kierowcy byli bardzo mili i zachowywali się nienagannie. Kiedy zatrzymywaliśmy się na noc, zanim poszli spać do swojej bazy, pomagali nam znaleźć nocleg i zapraszali na kolację, więc mieliśmy wyżywienie za darmo. Tylko raz poczułam w zachowaniu jednego z nich jakiś słaby podtekst seksualny. W czasie postoju dwóch kierowców zaprosiło Nanę i mnie, żebyśmy przejechały z nimi kolejny etap. Kiedy powiedziałyśmy o tym naszemu szoferowi, powiedział ponuro: „No to proszę, idźcie z tymi miłymi facetami, jeśli bardziej się wam podobają". Spojrzałyśmy po sobie zakłopotane i wymamrotałyśmy: „Wcale nie powiedziałyśmy, że nam się bardziej podobają. Jesteście dla nas bardzo mili...". Nie pojechałyśmy z tamtymi. Wen miał na oku i Nanę, i mnie. Ciągle nas ostrzegał przed kierowcami, w ogóle przed mężczyznami, przed złodziejami, mówił, co mamy jeść, a czego nie jeść, i nie pozwalał nam wychodzić, kiedy robiło się ciemno. Dźwigał nasze torby i chodził dla nas po wodę. W czasie obiadu zostawał w hotelu i pilnował bagażu, bo szerzyły się kradzieże. Przynosiłyśmy dla niego jedzenie. Jego zachowanie nie miało seksualnego charakteru. Tego wieczoru, kiedy przejechaliśmy granicę Xichangu, Nana i ja chciałyśmy się wykąpać w rzece, bo dzień był upalny, a wieczór przepiękny. Wen znalazł spokojne zakole, gdzie kąpałyśmy się w towarzystwie dzikich kaczek i trzcin. Promienie księżyca kładły się na wodzie, a potem obraz rozpadał się na wiele drobnych 446 srebrnych kółeczek. Wen siedział przy drodze odwrócony do nas plecami i trzymał straż. Jak wielu młodych ludzi wychowanych w okresie przed „rewolucją kulturalną", był bardzo rycerski. Żeby dostać nocleg w hotelu, musieliśmy pokazać listy od naszej jednostki produkcyjnej. Ja, Nana i Wen dostaliśmy takie jjsty od naszych zespołów w Ningnanie, a Jinming ze szkoły. Hotele nie były drogie, ale i tak nie starczyłoby nam pieniędzy, bo płace naszych rodziców zostały drastycznie obcięte. Razem i Naną brałyśmy na spółkę pojedyncze łóżko, chłopcy robili to samo. Hotele były brudne i wyposażone tylko w najbardziej podstawowe sprzęty. Zanim się położyłyśmy, dokładnie oglądałyśmy kołdrę, szukając wszy i pcheł. Hotelowe miseczki do mycia miały ciemnoszare albo żółte smugi brudu. Panowała jaglica i grzybica, więc używałyśmy własnych naczyń. Pewnej nocy obudzono nas głośnym waleniem do drzwi: wszyscy w hotelu mieli zejść na „wieczorny raport dla Przewodniczącego Mao". Farsa ta należała do tego samego gatunku co „tańce wierności". Trzeba się było zgromadzić przed portretem Mao i wznosić okrzyki: „Niech żyje Przewodniczący Mao! Niech żyje Przewodniczący Mao! Niech żyje Przewodniczący Mao!" -wymachując przy tym do rytmu czerwoną książeczką. Na wpół obudzone, wytoczyłyśmy się z Naną ze swojego pokoju. Inni także się pojawiali po dwoje czy troje, trąc oczy, zapinając kurtki i wciągając na pięty bawełniane cholewki butów. Nie padła ani jedna skarga - nikt się nie ośmielił. O piątej nad ranem wszystko się powtórzyło. Tym razem nazywało się to „poranną prośbą o instrukcje" Przewodniczącego Mao. Potem, kiedy byliśmy znów w drodze, Jinming zauważył: „Szef tamtejszego Komitetu Rewolucyjnego cierpi na bezsenność". Groteskowe formy kultu Mao stały się częścią naszego życia: śpiewy, noszenie plakietek z podobizną Mao, wymachiwanie czerwoną książeczką. Kiedy Komitety Rewolucyjne zostały formalnie zatwierdzone pod koniec 1968 roku, to bałwochwalstwo objęło cały kraj. Najbezpieczniejszym sposobem działania było nierobienie niczego oprócz szerzenia kultu Mao - i oczywiście podejmowania prześladowań politycznych. Kiedyś w aptece w Chengdu sprzedawca o obojętnym spojrzeniu, w okularach w szarych oprawkach wymamrotał, nie patrząc na mnie: „Kiedy płyniemy po morzach, potrzebujemy sternika..." - i zawiesił głos. Dopiero po chwili uprzytomniłam sobie, że mam uzupełnić to zdanie lizusowskim cytatem z Lin Biao. Narzucano takie wy- 447 miany zdań jako nowy rodzaj powitań. Wymamrotałam: „A kieci robimy rewolucję, potrzebujemy myśli Mao Tse-tunga". Komitety Rewolucyjne nakazały budowanie w całych China i pomników Przewodniczącego. W centrum Chengdu zaplanowan postawienie wielkiej marmurowej figury. Aby zrobić dla nie' miejsce, wysadzono dynamitem starożytną, elegancką bramę pałacową, tę, na której stałam taka zadowolona kilka lat ternu Biały marmur sprowadzano z Xichangu — przywoziły go stamtąd specjalne ciężarówki, zwane „ciężarówkami wierności". Udekorowano je jak platformy na kołach używane podczas świątecznych parad, przewiązano czerwonymi jedwabnymi wstęgami i przyozdobiono z przodu wielkim czerwonym kwiatem. Z Chengdu jechały puste, ponieważ przeznaczono je wyłącznie do wożenia marmuru. Ciężarówki, które zaopatrywały Xichang, także wracały do Chengdu puste - nie można było skalać materiału z którego miano formować postać Mao. Pożegnaliśmy się z szoferem, który przywiózł nas z Chengdu dalej jechaliśmy jedną z „ciężarówek wierności". Po drodze zatrzymaliśmy się na odpoczynek w kamieniołomie, z którego wydobywano marmur. Grupa spoconych robotników, nagich do pasa, piła właśnie herbatę i paliła długie fajki. Jeden z nich powiedział nam, że nie używają maszyn, bo tylko praca gołymi rękami może wyrazić ich wierność wobec Mao. Byłam przerażona, widząc plakietkę z podobizną Mao przypiętą do jego nagiej piersi. Kiedy byliśmy już w ciężarówce, Jinming oświadczył, że plakietka mogła być przyklejona. A na temat ich wiernej pracy gołymi rękami dodał: „Po prostu pewnie w ogóle nie mają maszyn". Jinming często rzucał takie sceptyczne uwagi, które nas rozśmieszały. W tamtych czasach należało to do rzadkości, dobry humor był niebezpieczny. Mao, choć obłudnie wzywał do „rebelii", wcale sobie nie życzył oryginalności myślenia i sceptycyzmu. Sceptyczne myślenie było moim pierwszym krokiem do oświecenia. Podobnie jak Bing Jinming również pomagał mi pozbyć się sztywnych nawyków w myśleniu. Kiedy tylko wjechaliśmy do Ningnanu, leżącego tysiąc pięćset metrów nad poziomem morza, znowu zaczęły się moje kłopoty żołądkowe. Zwracałam wszystko, co zjadłam, i cały świat wokół mnie wirował. Ale nie mogliśmy sobie pozwolić na postój-Musieliśmy dostać się do naszych zespołów produkcyjnych i przeprowadzić całą procedurę przeniesienia meldunków przed 448 dwudziestym pierwszym czerwca. Ponieważ zespół Nany znajdował się bliżej, uznaliśmy, że pojedziemy najpierw tam. Oznaczało to dzień drogi przez dzikie góry. Wiosenne burze potworzyły strumienie, nad którymi często nie było mostów. Wen z przodu sprawdzał głębokość wody, a Jinming niósł mnie za nim na swoich chudych plecach. Często musieliśmy iść kozimi dróżkami - wąskimi szlakami nad urwistym brzegiem wysokiej skały- Kilkoro moich szkolnych znajomych zabiło się na nich, wracając tędy samotnie nocą. Słońce mocno prażyło i zaczęła mi złazić skóra. Poza tym wariowałam z pragnienia i wypijałam wszystkim wodę z manierek. Kiedy podeszliśmy do kolejnego strumienia, padłam na ziemię i zaczęłam pić chłodną wodę. Nana próbowała mnie powstrzymać, powiedziała, że nawet wieśniacy nie piją tej wody surowej, ale byłam tak dziko spragniona, że jej nie słuchałam. Oczywiście miałam potem jeszcze gwałtowniejsze wymioty. W końcu doszliśmy do jakiegoś domu, przed którym rosły gigantyczne kasztany. Kiedy wieśniacy zaprosili nas do środka, od razu podeszłam do kuchni, na której zobaczyłam glinianą miskę - trzymano w niej prawdopodobnie napój ryżowy, uważany tu za bardzo delikatny napój. Gospodarz uprzejmie go nam zaoferował. Napój ryżowy zazwyczaj jest biały, a to, co zobaczyłam, było zupełnie czarne. Znad miski, brzęcząc, sfrunęła masa much, odsłaniając powierzchnię substancji. Zajrzałam do miski i zobaczyłam kilka utopionych much. Zawsze bardzo się ich brzydziłam, ale teraz tylko je wyjęłam i wypiłam napój do dna. Gdy przyszliśmy do wsi Nany, zrobiło się już ciemno. Następnego dnia kierownik zespołu, szczęśliwy, że może się pozbyć darmozjada, podstemplował jej trzy listy. W ciągu kilku ostatnich miesięcy wieśniacy pojęli, że nie tyle zyskali dodatkowe ręce do pracy, co dodatkowe gęby do wyżywienia. Nie mogli nas odesłać, ale jeśli ktoś sam chciał odejść, godzili się na to z radością. Byłam zbyt chora, żeby o własnych siłach dotrzeć do swojej drużyny, więc wybrał się tam po zwolnienie dla mnie i mojej siostry Wen. Nana i inne dziewczęta pielęgnowały mnie, jak potrafiły. Jadłam tylko gotowane i przegotowywane wiele razy Posiłki i napoje, ale i tak czułam się bardzo nieszczęśliwa, tęskniłam za babcią i jej rosołem. Kurczaki w tamtym czasie uważano za wielki delikates i Nana żartowała, że jakoś mi się udało połączyć gwałtowne burze żołądkowe z apetytem na naj- 449 lepsze jedzenie. Niemniej ona, inne dziewczęta i Jinming popytać o kurczaki. Jednak tutejsi wieśniacy trzymali tylko nioski Potem dowiedzieliśmy się, że kury w tych okolicach są zarażone trądem kurzym - i unikaliśmy także jajek. Jinming chciał koniecznie zrobić dla mnie taką zupę, jai, robiła babcia, i wykorzystał w tym celu swój talent do wynalazków. Na tarasie przed domem podparł patykiem dużą bambusową pokrywkę, do patyka przywiązał sznurek i schował go za drzwiami. Pod pokrywkę nasypał ziarna. Zamontował też lustro, żeby widzieć, co się dzieje pod na pół uniesioną pokrywką. Zlatywały się tam stada wróbli, walcząc o ziarno, a czasem zjawiała się nawet turkawka. W odpowiednim momencie Jinming pociągał za sznurek i opuszczał pokrywkę. Dzięki jego pomysłowości miałam pyszną zupę. Za domem w górach roiły dzikie brzoskwinie, które właśnie dojrzewały. Jinming i dziewczęta codziennie przychodzili stamtąd z koszykami pełnymi owoców. Ale mój brat stwierdził, że nie powinnam ich jeść na surowo, i robił dla mnie dżem. Czułam się rozpieszczana, spędzałam całe dni na ganku domu, patrząc na dalekie góry i czytając Turgieniewa i Czechowa, których książki Jinming wziął w podróż. Byłam pod wielkim wrażeniem Pierwszej miłości Turgieniewa, zniewalał mnie jej nastrój, całe fragmenty umiałam na pamięć. Wieczorami dalekie góry wyraźnie odcinały się na tle ciemnego nieba, przypominając sylwetkę smoka. W Xichangu panował bardzo suchy klimat, nie przestrzegano zasad ochrony przeciwpożarowej w lasach ani nie było straży pożarnej. W efekcie lasy w górach płonęły niemal każdego dnia, ogień powstrzymywała tylko woda strumieni zagradzających drogę albo ulewa. Po kilku dniach wrócił Wen z pozwoleniem na przeniesienie meldunku dla mnie i mojej siostry. Natychmiast zabraliśmy się do szukania urzędu meldunkowego, chociaż nadal byłam słaba i po kilku krokach pojawiały mi się przed oczami jarzące się gwiazdy. Ale do dwudziestego pierwszego czerwca został tylko tydzień. W powiatowym mieście Ningnan panowała wojenna atmosfera. W tym czasie w większej części Chin walki frakcyjne już wygasły, ale tu, w tej odległej okolicy, trwały nadal. Przegrywający zaszywali się w górach i robili stamtąd częste wypady-Wszędzie stali uzbrojeni strażnicy, w większości byli to ludzie z grupy etnicznej Yi, których wielu żyło w głębi dzikich g°r 450 Xichangu. Legenda mówiła, że Yi nie śpią na leżąco, jak wszyscy, ale kucają i chowają głowę w ramionach. Przywódcy frakcji, którzy należeli do grupy Han, wysłali Yi do najbardziej niebezpiecznych zadań i kazali im trzymać wartę. Gdy szukaliśmy biura powiatowego, raz po raz musieliśmy wdawać się w długie, skomplikowane wyjaśnienia, używając przy tym gestów, bo nie rozumieliśmy się nawzajem. Kiedy się zbliżaliśmy, Yi stali i wycelowaną w nas bronią, z palcami na cynglach. Baliśmy się ich, ale staraliśmy się zachowywać swobodnie. Poradzono nam, żeby nie okazywać strachu, bo wezmą to za znak, że poczuwamy się do jakiejś winy - więc zachowywaliśmy się zgodnie z tą poradą. Znaleźliśmy w końcu biuro meldunkowe, ale nie zastaliśmy w nim rejestratora. Znajomy wyjaśnił nam, że ukrył się on przed hordami miejskiej młodzieży, która nachodziła go i zamęczała mnóstwem swoich problemów. Nie wiedział wprawdzie, gdzie go szukać, ale powiedział, żebyśmy się zwrócili do „dawnej miejskiej młodzieży". „Dawna miejska młodzież" to wszyscy ci, którzy przyjechali na wieś przed „rewolucją kulturalną". Partia zachęcała wtedy tych, którzy nie zdali egzaminów czy nie dostali się na uczelnie, żeby wyjeżdżali „budować wspaniałą socjalistyczną wieś". W porywie romantycznego entuzjazmu zrobiło tak wielu młodych ludzi. Twarde realia tutejszego życia, niemożność wydostania się stąd i świadomość tego, jak obłudne były tamte wezwania -ani jedno dziecko wysokich urzędników tu nie przyjechało, nawet jeśli nie zdało egzaminów - sprawiły, że wielu z nich było cynicznie nastawionych do świata. Do nas jednak grupa „dawnej miejskiej młodzieży" odniosła się bardzo życzliwie. Poczęstowali nas wyborną potrawą z dziczyzny i zaproponowali, że pomogą szukać rejestratora. Kilku poszło się za nim rozejrzeć, a my gawędziliśmy z pozostałymi, siedząc na obszernej sosnowej werandzie wychodzącej na płynącą z hukiem rzekę zwaną Czarną Wodą. Powyżej, na wysokich skałach, na jednej nodze balansowała czapla, unosząc drugą w różnych baletowych pozach. Inne latały wokół, rozkładając wielkie śnieżnobiałe skrzydła. Nigdy przedtem nie widziałam tych wspaniałych tancerzy na swobodzie. Nasi gospodarze pokazali nam ciemną jaskinię za rzeką. Z jej stropu zwisał miecz z brązu, który wyglądał, jakby był zardzewiały. Jaskinia leżała tuż przy brzegu rwącej rzeki i była niedo- 451 stępna. Legenda mówiła, że miecz zostawił w niej sławny doradca i strateg starożytnego królestwa Syczuanu, Zhuge Liang, żyjąCv w III wieku n.e. Poprowadził on z Chengdu siedem ekspedycji próbując podbić mieszkające w Xichangu plemiona barbarzyń! ców. Znałam dobrze tę historię i przeszył mnie dreszcz, kiedy zobaczyłam na własne oczy związane z nią miejsce. Zhuge Liang siedem razy pojmał wodza tutejszych szczepów, ale za każdym razem go uwalniał, mając nadzieję, że pokona go swoją wielkodusznością. Jednak uwolniony wódz dalej prowadził rebelię dopiero za siódmym razem przeszedł na stronę króla Syczuanu i pozostał mu wierny. Morał z tej legendy wynikał taki, że jeśli ktoś chce podbić ludzi, powinien podbić ich serca i umysły -10 strategia, pod którą podpisywał się Mao i komuniści. Rozumiałam to w ten sposób, że musimy przejść „przemianę" - po której już z własnej woli będziemy wypełniali wszystkie jego rozkazy. Właśnie dlatego stawiano nam za wzór wieśniaków jako najbardziej posłusznych poddanych, nigdy bowiem nie zgłaszali żadnych zastrzeżeń. Dzisiaj wiem, że był to wariant, który doradca Nixona, Charles Colson, nazwał „ukrytym czynnikiem": gdy trzymasz ludzi za jaja, nie mają innego wyjścia, muszą podążać za tobą. Gospodarze przerwali mi te myśli. Poradzili nam, żebyśmy wspomnieli rejestratorowi, jaką pozycję ma nasz ojciec. „Wtedy przywali pieczątkę w sekundę" - zapewnił młody człowiek o pogodnej twarzy. Wiedzieli, że jesteśmy dziećmi wyższych urzędników, bo taką reputację miała moja szkoła. Ale jego rada nie całkiem mnie przekonała. „Nasi rodzice już nie mają swoich stanowisk. Nazwano ich «uczniami kapitalizmu«" - powiedziałam z wahaniem. „A co to szkodzi? - zapytało kilka osób. - Twój ojciec jest weteranem, komunistą, tak?". „Zgadza się" - odparłam niepewnie. „Wysokim urzędnikiem partyjnym?". „No tak... - powiedziałam. - Ale przed »rewolucjąkulturalną«. Teraz...". „Nieważne. Czy ktoś ogłosił, że utracił stanowisko? Nie? Zatem w porządku. Mandat partii jeszcze nie wygasł. ON ci to powie" - oświadczył wesoły młody człowiek i wskazał w stronę miecza Zhuge Lianga. W tamtym czasie ludzie jeszcze sobie nie zdawali sprawy z tego, iż struktura władzy Mao wyklucza starą komunistyczną administrację. „Żaden urzędnik tutaj nie odważy 452 się was obrazić, bo napyta sobie biedy na przyszłość" - zapew-njali nas gospodarze. Pomyślałam o przerażających wendetach Tingów. Ludzie w Chinach zawsze liczą się z możliwością, że spotka ich zemsta ze strony tych, którzy są u władzy. Kiedy spytałam, jak mam zrobić tę aluzję do pozycji ojca, żeby to nie zabrzmiało zbyt obcesowo, nasz nowy znajomy roześmiał się i powiedział: „On jest taki sam jak wieśniacy! Nie mają tego rodzaju wrażliwości. Powiedz po prostu: mój ojciec jest szefem tego i tego". Zaskoczył mnie ten pogardliwy ton. potem się przekonałam, że większość młodzieży z miast głęboko pogardzała wieśniakami, od kiedy wśród nich zamieszkała. Mao oczywiście oczekiwał odwrotnej reakcji. Dwudziestego czerwca, po paru dniach rozpaczliwych poszukiwań, znaleźliśmy wreszcie urzędnika. Rozważania, w jaki sposób zrobić aluzję do pozycji ojca, okazały się niepotrzebne, bo rejestrator przejął inicjatywę i zapytał: „Co twój ojciec robił przed »rewolucją kulturalną«?". Po wielu osobistych pytaniach, zadawanych raczej z ciekawości niż z konieczności, wyjął z kieszeni kurtki brudną chusteczkę i rozwinął ją, ukazując drewnianą pieczątkę w płaskim małym pudełeczku, zawierającym także gąbkę nasączoną czerwonym tuszem. Uroczyście przyłożył pieczątkę do gąbki, a potem podstemplował nasze listy. Z poczuciem, że o mały włos uniknęliśmy katastrofy - zostało nam niecałe dwadzieścia cztery godziny w zapasie - zakończyliśmy naszą misję. Musieliśmy jeszcze wprawdzie znaleźć urzędnika, który zajmował się książeczkami meldunkowymi, ale wiedzieliśmy, że z tym nie powinno być kłopotu. Zdobyliśmy upoważnienia. Odprężyłam się i znów dostałam bólów żołądka i biegunki. Wyruszyłam jednak razem z innymi z powrotem do miasta. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zrobiło się już ciemno. Poszliśmy do rządowego hotelu, brązowego dwupiętrowego budynku stojącego pośrodku otoczonego murem terenu. Na portierni nikogo nie znaleźliśmy, na terenie także. Większość pokoi była zamknięta, ale na drugim piętrze znalazłam kilka otwartych. Weszłam do jednego, upewniwszy się przedtem, że jest pusty. Otwarte okno wychodziło na pola, ponad rozwalonym ceglanym murem. Również po drugiej stronie korytarza rząd pokoi zionął pustką. Widząc jakieś osobiste rzeczy i niedopity kubek herbaty, pomyślałam, że ktoś tu był niedawno, ale czułam się zbyt zmęczona, żeby się zastanawiać, dlaczego ten ktoś - i wszyscy inni - 453 opuścili budynek. Nie miałam nawet siły, żeby zamknąć drzw' padłam na łóżko i zasnęłam w ubraniu, tak jak stałam. Ocknęłam się, kiedy z głośnika zaczęły padać cytaty z Ma Jeden z nich brzmiał: „Jeśli wróg nie chce się poddać, wyeljn/ nujemy go!". Natychmiast całkowicie się rozbudziłam. Zrozi" miałam, że budynek jest atakowany. Potem usłyszałam bardzo bliski świst pocisku i brzęk tłuczone' szyby. Z głośnika wywrzaskiwano nazwę jakiejś organizaci rebelianckiej, wzywając ją do poddania się. W przeciwnym wypadku budynek miał być wysadzony. Wpadł Jinming. Do pokoi naprzeciwko mojego, których okna wychodziły na bramę frontową, wbiegło kilku uzbrojonych mężczyzn w ratanowych hełmach. Był wśród nich chłopak, niosący karabin większy niż on sam. Bez słowa rzucili się do okien rozwalili szyby lufami i zaczęli strzelać. Mężczyzna, który wyglądał na dowódcę, powiedział nam pospiesznie, że budynek będzie teraz kwaterą główną ich frakcji i lepiej, żebyśmy się szybko stąd wynieśli - ale nie schodami, które prowadzą do frontowego wyjścia. Wobec tego jak mieliśmy to zrobić? W szaleńczym pośpiechu podarliśmy prześcieradła i powłoczki i zrobiliśmy z nich coś w rodzaju liny. Przywiązaliśmy koniec do ramy okiennej i zjechaliśmy w dół dwa piętra. Gdy wylądowaliśmy, wokół nas gwizdały pociski. Zgięci wpół pobiegliśmy do zwalonego muru. Wydostawszy się na zewnątrz, biegliśmy jeszcze spory kawałek, zanim poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, żeby się zatrzymać. Zaczynały się właśnie blado zarysowywać pola kukurydzy i niebo. Poszliśmy do przyjaciółki w pobliskiej komunie, żeby złapać oddech i zastanowić się, co dalej. Po drodze usłyszeliśmy od wieśniaków, że budynek hotelu został wysadzony. U przyjaciółki czekała na mnie wiadomość. Gdy wyruszyliśmy z wioski Nany, żeby szukać naszego rejestratora, przyszedł telegram od mojej siostry z Chengdu. Ponieważ nikt nie wiedział, gdzie jestem, przyjaciele przeczytali telegram i przekazali wiadomość dalej, tak żeby każdy, kto mnie spotka, mógł ją powtórzyć. W taki sposób dowiedziałam się, że moja babcia nie żyje. 23 „Im wiącej człowiek czyta książek, tym jest głupszy" — pracuj ę_ jako wieśniaczka i jako bosonoga lekarka (czerwiec 1969-1971) Siedzieliśmy z Jinmingiem na brzegu Rzeki Złotego Piasku, czekając na prom. Podparłam głowę rękami i patrzyłam w spieniony nurt niosący jej wody w długą drogę, od zboczy Himalajów do morza. Po czterystu osiemdziesięciu kilometrach, połączywszy się w Yibinie z rzeką Min, przekształcała się w Jangcy, najdłuższą rzekę Chin. Jangcy u kresu swej wędrówki rozlewa się szerokimi zakolami, nawadniając rozległe żyzne równiny. Ale tutaj, w górach, nurt był zbyt gwałtowny, żeby można zbudować most. Tylko promy łączyły Syczuan z leżącą na wschodzie prowincją Yunnan. Każdego lata, gdy z gór spływała woda z topniejącego śniegu, rzeka ściągała daninę ludzkich ofiar. Zaledwie kilka dni wcześniej pochłonęła prom z trojgiem moich szkolnych kolegów. Nadchodził zmierzch. Czułam się bardzo niedobrze. Jinming rozłożył na ziemi swoją kurtkę, żebym nie musiała siedzieć na wilgotnej trawie. Mieliśmy przeprawić się na drugą stronę do Yunnanu i stamtąd spróbować złapać okazję do Chengdu. Drogi wiodące przez Xichang były nieprzejezdne z powodu walk frakcji rebeliantów i musieliśmy jechać naokoło. Nana i Wen obiecali, że przywiozą do Chengdu moją książeczkę meldunkową i bagaż, a także bagaż Xiaohong. Kilkunastu silnych wioślarzy, śpiewając unisono, walczyło z rwącym nurtem. Na środku rzeki odłożyli wiosła i pozwolili, żeby prąd zniósł prom w stronę brzegu. Kilka razy przez łódź przelewały się ogromne fale i musiałam mocno się trzymać burty, bo łódź wciąż przechylała się na bok. Normalnie w takiej 455 sytuacji byłabym przerażona, ale teraz czułam jedynie otępjen-i mogłam myśleć tylko o śmierci babci. W Qiaojia po stronie Yumianu na boisku do koszykówki stał samotna ciężarówka. Kierowca zgodził się wziąć nas na skrzyni' ładunkową. Cały czas zadawałam sobie pytanie, czy mogłam, co zrobić, żeby uratować babcię. Podskakując na wyboistych dro gach, mijaliśmy gaje bananowców na tle ogromnych gór, których szczyty ginęły w chmurach. Patrząc na ich ogromne liście przypomniałam sobie małe, nieowocujące bananowce, rosnące w donicach przy wejściu do oddziału szpitala w Chengdu, na którym leżała babcia. Siadywałam obok nich z Bingiem i rozmawialiśmy do późna w noc. Babcia nie lubiła jego cynicznego uśmiechu i bezceremonialnego sposobu, w jaki traktował dorosłych; uważała, że to wyraz braku szacunku. Dwa razy nawet do nas zeszła, żeby mnie zawołać na górę. Nienawidziłam siebie za to, że się przeze mnie denerwuje, ale bardzo pragnęłam jego towarzystwa. Teraz nie zrobiłabym nic, co by ją denerwowało i dopilnowałabym, żeby poczuła się lepiej - chociaż nie wiedziałam jak. Minęliśmy Yibin. Droga prowadziła w dół wzgórza Szmaragdowego Parawanu na skraju miasta. Patrząc na wysmukłe sekwoje i bambusowe zagajniki, przypomniałam sobie kwietniowy dzień, kiedy wróciłam na ulicę Meteorytu z Yibinu. Opowiadałam babci, jak poszłam uprzątnąć grób doktora Xia, położony na zboczu tego wzgórza. Ciotka Junying dała mi trochę specjalnych „srebrnych pieniążków" do spalenia na grobie. Bóg jeden wie, skąd je wzięła, zostały już bowiem dawno potępione jako przeżytek „feudalizmu". Kilka godzin przeczesywałam całe zbocze, ale grobu nie znalazłam. Zbocze wyglądało jak pobojowisko. Czerwona Gwardia zrównała cmentarz z ziemią i potłukła nagrobki, ponieważ uważano pogrzeby za „starą" praktykę. Nigdy nie zapomnę płomyka nadziei w oczach babci, gdy wspomniałam o tej wizycie - i tego, jak niemal natychmiast zgasł, gdy bezmyślnie dodałam, że grób został zniszczony. Jeszcze długo prześladował mnie wyraz zawodu w jej oczach i gryzłam się teraz, że po prostu nie skłamałam. Ale było już za późno. Gdy po ponad tygodniu jazdy znaleźliśmy się z Jinmingiem w Chengdu, w domu stało już tylko puste łóżko. Przypomniałam sobie, jak babcia leżała na nim z zapadniętymi policzkami, nieuczesana, ale do końca schludna, mocno zagryzając wargi-Znosiła swoje straszliwe bóle w milczeniu, nigdy nie krzyczała, 456 nje wiła się. Z powodu tego jej opanowania nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo cierpiała, jak poważnie była chora. Mama znajdowała się w areszcie. Opowieści Xiaoheia i ?i??-bong o ostatnich dniach życia babci były tak straszne, że nie mogłam ich słuchać i poprosiłam, żeby przestali. Dopiero wiele jat później dowiedziałam się dokładnie, co się działo po moim wyjeździe. Babcia trochę krzątała się po domu, a potem kładła się na łóżku i leżała z wyrazem napięcia na twarzy, usiłując opanować ból. Ciągle powtarzała, że się niepokoi moim wyjazdem i martwi o moich młodszych braci. „Co będzie z chłopcami, skoro nie ma żadnych szkół?" - wzdychała. Pewnego dnia już się nie mogła podnieść z łóżka. Żaden lekarz nie chciał przyjść do domu, więc Cynglarz, narzeczony siostry, na plecach zaniósł babcię do szpitala. Siostra szła obok, podtrzymując ją, żeby nie spadła. Po kilku dniach lekarze powiedzieli, żeby jej więcej nie przynosić. Oświadczyli, że nie znaleźli żadnej choroby, więc nie mogą jej pomóc. Babcia leżała w łóżku, czekając na śmierć. Z każdym dniem po trochu umierała. Od czasu do czasu poruszała ustami, ale siostra i bracia nie słyszeli żadnego dźwięku. Wiele razy chodzili do aresztu, gdzie znajdowała się mama, i błagali, żeby ją wypuszczono. Za każdym razem jednak odprawiano ich z kwitkiem, nie pozwalając na widzenie. Całe ciało babci wydawało się już martwe, ale oczy były wciąż otwarte i z nadzieją rozglądały się wokół. Nie chciała ich zamknąć, póki nie ujrzy swojej córki. W końcu pozwolono mamie pójść do domu. Przez następne dwa dni nie odstępowała babci. Co jakiś czas babcia coś do niej szeptała. Jej ostatnie słowa wyjaśniały, skąd się wzięły te bóle. Powiedziała, że sąsiedzi należący do frakcji pani Shao urządzili zebranie demaskacyjne na podwórku. Podczas jednego z najść na nasze mieszkanie rebelianci znaleźli zaświadczenie, że babcia ofiarowała biżuterię na obronę kraju podczas wojny koreańskiej, i nazwali ją „śmierdzącym członkiem klasy wyzyskującej" - bo inaczej skąd miałaby te kosztowności? Babcia powiedziała, że zmusili ją, żeby stanęła na małym stołku. Stołek kołysał się na nierównej ziemi, aż zakręciło jej się w głowie. Kobieta, która oskarżyła Xiaofanga, że zgwałcił jej córkę, z całej siły uderzyła pałką w nogę stołka. Babcia nie zdołała złapać równowagi i upadła na plecy na ziemię. Od tego momentu cały czas czuła ostry ból. 457 W rzeczywistości nie było żadnego zebrania, ale taki właśnie obraz prześladował babcię aż do ostatniej chwili. Trzeciego dnia umarła. Dwa dni później, natychmiast n0 kremacji, mama musiała wrócić do aresztu. Babcia po śmierci często mi się śniła i zawsze budziłam sie z płaczem. Była wspaniałą kobietą - pełną energii, obdarzoną różnymi talentami. Nigdy jednak nie mogła wykorzystać swoich zdolności. Jako córka ambitnego policjanta z małego miasteczka konkubina generała, macocha w dużej i skłóconej rodzinie oraz matka i teściowa komunistycznych partyjnych urzędników nie zaznała wiele szczęścia. Z doktorem Xia żyła wciąż w cieniu przeszłości, borykając się z biedą, japońską okupacją i wojną domową. Mogła zaznać szczęścia, opiekując się wnukami, ale przez większą część życia prześladował ją lęk i wiele razy stalą w obliczu śmierci. Była silną osobą, jednak w końcu uległa pod naporem nieszczęść spadających na moich rodziców, niepokoju o wnuki i fali ludzkiej wrogości. Ale najwięcej bólu przysparzał jej los jedynej córki. Przeżywała i czuła wszystkie cierpienia mojej mamy i w końcu ją to zabiło. Była też inna, bardziej bezpośrednia przyczyna śmierci babci: odmówiono jej odpowiedniej opieki lekarskiej i w czasie śmiertelnej choroby nie mogła zaopiekować się nią córka - z powodu „rewolucji kulturalnej" nawet nie mogła jej zobaczyć. Jak rewolucja może być dobra, zadawałam sobie pytanie, jeśli bez żadnej potrzeby powoduje takie cieipienia? Raz po raz mówiłam sobie, że nienawidzę „rewolucji kulturalnej", i czułam się jeszcze gorzej, gdyż nie mogłam w żaden sposób zaradzić złu, którego była przyczyną. Oskarżałam też siebie o to, że nie opiekowałam się babcią tak, jak bym mogła. Leżała w szpitalu w czasie, gdy poznałam Binga i Wena. Przyjaźń z nimi izolowała mnie od świata, stępiając moją wrażliwość na jej cierpienie. Uznałam za godne pogardy, że w ogóle mogłam czuć się wtedy szczęśliwa, i postanowiłam, że nigdy nie będę mieć żadnego narzeczonego. Uważałam, że tylko w ten sposób mogę jakoś odpokutować część swojej winy. Następne dwa miesiące spędziłam w Chengdu, gorączkowo szukając z Naną i siostrą jakiegoś „krewnego" w komunie, która zechciałaby nas przyjąć. Musiałyśmy to załatwić przed końcem jesiennych zbiorów, zanim rozdzielono przydziały żywności, w przeciwnym razie przez cały rok nie miałybyśmy co jeść -nasz państwowy przydział kończył się w styczniu. 458 Kiedy przyjechał Bing, przyjęłam go bardzo chłodno i powiedziałam, żeby się więcej nie pokazywał. Pisał do mnie potem listy, ale wrzucałam je do ognia, nie czytając - gest, który bez wątpienia ściągnęłam z jakiejś rosyjskiej powieści. Wkrótce wrócił z Ningnanu Wen z moją książeczką meldunkową i rzeczami, nie chciałam jednak z nim rozmawiać. Raz spotkałam go na ulicy, ale przeszłam, jakbym go nie znała; pamiętam wyraz jego oczu - były pełne zdumienia i smutku. Wkrótce pojechał z powrotem do Ningnanu. Pewnego letniego dnia w 1970 roku niedaleko jego wioski wybuchł pożar lasu. Wen wraz z przyjacielem próbował go ugasić i wtedy powiew wiatru cisnął mu kulę ognia w twarz, zostawiając trwałe blizny. Obaj przeszli potem przez granicę do Laosu, gdzie lewicowa partyzantka walczyła z Amerykanami. W tym czasie wiele dzieci chińskich wysokich urzędników partyjnych przedostawało się wbrew zakazowi do Laosu i Wietnamu. Był to efekt rozczarowania przebiegiem „rewolucji kulturalnej"; mieli nadzieję, że odzyskają poczucie własnej wartości, gromiąc „amerykańskich imperialistów". Pewnego dnia, niedługo po przybyciu do Laosu, Wen usłyszał alarm oznaczający, że nadlatują amerykańskie samoloty. Pierwszy ruszył na stanowisko obrony przeciwlotniczej, ale wszedł na minę założoną przez swoich własnych towarzyszy broni i rozerwało go na strzępy. Moje ostatnie wspomnienie o nim to jego zdumione i zranione spojrzenie na jakimś błotnistym rogu ulicy w Chengdu. Tymczasem moja rodzina rozproszyła się po kraju. Siedemnastego października 1969 roku Lin Biao, wykorzystując jako pretekst potyczki na granicy ze Związkiem Radzieckim, ogłosił, że kraj znalazł się w stanie wojny. Pod pozorem „ewakuacji" usunął ze stolicy swoich przeciwników z armii oraz dygnitarzy partyjnych będących w niełasce, osadzając ich w areszcie domowym albo w więzieniach w różnych rejonach. Korzystając z okazji, Komitety Rewolucyjne przyspieszyły deportację „osób niepożądanych". Pięciuset pracowników ze Wschodniego Okręgu wywieziono z Chengdu w głąb Xichangu, na Płaskowyż Pasterza Bawołów. Mama dostała dziesięć dni zwolnienia z aresztu, żeby mogła zająć się dziećmi. Wysłała ?i????i? i Xiaofanga pociągiem do Yibinu, bo chociaż ciotka Junying była prawie sparaliżowana, 459 mieszkało tam dość innych krewnych, którzy mogli zająć si chłopcami. Jinming został wysłany przez swoją szkołę do komu ny, znajdującej się osiemdziesiąt kilometrów na północny Wschód od Chengdu. W tym samym czasie my również znalazłyśmy wreszcie komunę, która zgodziła się nas przyjąć. Leżała w powiecie Deyang, niedaleko od miejsca, gdzie był Jinming. Cynglarz chłopak mojej siostry, miał kolegę z tego powiatu, który zgodził się zaświadczyć, że jesteśmy jego kuzynkami. Niektóre komuny w tym rejonie potrzebowały łudzi do pracy. Choć nie miałyśmy dokumentów potwierdzających pokrewieństwo, nikt nie zadawał nam żadnych pytań. Liczyło się tylko, że stanowiłyśmy - a przynajmniej tak to wyglądało - dodatkową siłę roboczą. Przydzielono nas do dwóch różnych zespołów produkcyjnych ponieważ jeden zespół mógł przyjąć tylko dwie osoby. Ja z Naną poszłam do jednego, a moja siostra do drugiego, pięć kilometrów dalej. Stacja kolejowa leżała w odległości pięciu godzin marszu wąskimi pasmami ziemi o szerokości niespełna pół metra, oddzielającymi błotniste ryżowe poletka. Nasza siedmioosobowa rodzina znalazła się więc w sześciu różnych miejscach. Xiaohei chętnie wyjeżdżał z Chengdu. Nowy podręcznik do nauki chińskiego, spreparowany przez kilku nauczycieli oraz ludzi z brygady propagandowej, potępiał naszego ojca, i Xiaohei stał się w szkole obiektem ataków ze strony kolegów. Na początku lata 1969 roku wysłano jego szkołę na przedmieścia Chengdu do pomocy w zbiorach. Chłopców i dziewczęta umieszczono osobno, w dwu dużych salach. Wieczorami, pod kopułą rozgwieżdżonego nieba, na wąskich ścieżkach między poletkami spotykały się liczne pary. Budziły się pierwsze uczucia; nie ominęło to także serca mojego czternastoletniego brata, któremu bardzo spodobała się jedna z dziewcząt w grupie. Przez kilka dni zbierał się na odwagę, po czym nieśmiało podszedł do niej pewnego popołudnia, gdy ścinali pszenicę, i zaprosił na wieczorny spacer. Dziewczyna schyliła głowę i nie powiedziała ani słowa. Xiaohei uznał to za znak „milczącej zgody" - ????. Oparty o stóg siana czekał w świetle księżyca, pełen niepokoju. Nagle usłyszał gwizdnięcie i pojawiła się grupa chłopców z jego klasy. Najpierw popychali go między sobą, obrzucając wyzwiskami, a potem zarzucili mu kurtkę na głowę i zaczęli bić i kopać. Wyrwał się jakoś i dobiegł do domu jednego z nauczycieli, 460 wołając o pomoc. Nauczyciel otworzył wprawdzie drzwi, ale odepchnął go ze słowami: „Nie mogę ci pomóc! Nie waż się tu przychodzić!". Xiaohei był zbyt przerażony, żeby wracać do obozu, i spędził noc, ukrywając się w stogu. Zrozumiał, że to jego „ukochana" nasłała na niego tamtych łobuzów - widać poczuła się urażona, że syn „kontrrewolucyjnego »ucznia kapitalizmu«" miał czelność się w niej zakochać. Gdy wrócili do Chengdu, Xiaohei zwrócił się o pomoc do swojego ulicznego gangu. Przyszli do jego szkoły z wielkim wilczurem i popisując się swoją tężyzną, wywlekli prowodyra napastników z klasy. Chłopak trząsł się, był blady ze strachu. Jednak zanim banda wzięła go w obroty, Xiaohei poczuł przypływ litości i poprosił swojego sternika, żeby puścili chłopaka wolno. Ale litość stała się w Chinach uczuciem nieznanym i traktowano ją jako oznakę głupoty. Xiaohei obrywał teraz jeszcze bardziej niż przedtem. Kiedy znowu nieśmiało próbował zwrócić się do gangu o pomoc, usłyszał, że nie pomagają „mięczakom". Poszedł do nowej szkoły w Yibinie, obawiając się jeszcze gorszych prześladowań. Jednak, o dziwo, przyjęto go tam bardzo życzliwie. Nauczyciele, członkowie brygady propagandowej kierujący szkołą, uczniowie - wszyscy słyszeli o naszym ojcu i mówili o nim z otwartym podziwem, a najładniejsza dziewczyna w szkole została narzeczoną mojego brata. Nawet najbardzej agresywni chłopcy traktowali go z respektem. Nasz ojciec był bardzo poważaną postacią w Yibinie, i to niezależnie od faktu, że, jak powszechnie wiedziano, znajdował się w niełasce, a Tin-gowie byli u władzy. Ich rządy przyniosły mieszkańcom Yibinu morze cierpień. Tysiące ludzi zmarło lub odniosło rany podczas walk frakcyjnych lub w wyniku tortur. Jeden z przyjaciół naszej rodziny przeżył tylko dzięki temu, że gdy jego dzieci poszły do kostnicy odebrać ciało, odkryły, że jeszcze oddycha. Ludzie w Yibinie z żalem wspominali dni pokoju, urzędników, którzy nie nadużywali władzy, i administrację, która starała się skutecznie rządzić krajem. Najlepiej wspominano wczesne lata pięćdziesiąte, kiedy ojciec był komisarzem prowincji. Właśnie wtedy komuniści cieszyli się największą popularnością - gdy zajęli miejsce Kuomintangu, położyli kres głodowi, ustanowili ład i porządek, ale nie zaczęli jeszcze swoich kampanii politycznych (i nie wywołali, pod wpływem doktryn Mao, ponownego głodu). W pamięci tych ludzi ojciec był uosobieniem dawnych 461 dobrych czasów, postrzegano go jako rzetelnego urzędnika całkowite przeciwieństwo Tingów. Dzięki tej pamięci o ojcu Xiaoheiowi dobrze się wiodło w Yibinie, choć niewiele nauczył się w szkole. Podstawę pro. gramu nadal stanowiły dzieła Mao oraz artykuły z „Dziennika Ludowego" i nikt nie miał żadnej władzy nad uczniami, jako że Mao nadał nie wycofał się ze swojej totalnej krytyki normalnego kształcenia i wychowywania młodzieży. Nauczyciele i robotnicza brygada propagandowa starali się wykorzystać autorytet ?i???i?i? do narzucenia klasie pewnej dyscypliny, ale tu nawet reputacja naszego ojca zawiodła. W rezultacie część chłopców odwróciła się od mojego brata, nazywając go „kapusiem", i wszczęła szeptaną kampanię plotek, że obejmował swoją dziewczynę pod latarnią, co było „burżuazyjną zbrodnią". Xiaohei stracił uprzywilejowaną pozycję, musiał napisać samokrytykę i zobowiązać się, że dokona „reformy myśli". Mimo to jednak pewnego dnia matka dziewczyny pojawiła się w szkole, żądając badania lekarskiego, zaświadczającego, że córka nie straciła cnoty. Po wielkiej awanturze zabrała ją w ogóle z tej szkoły. Xiaohei przyjaźnił się z kolegą z klasy, powszechnie lubianym siedemnastolatkiem, w którego życiorysie znajdował się pewien słaby punkt: jego matka nigdy nie wyszła za mąż, a miała pięcioro dzieci - wszystkie z różnych i nieznanych ojców, rzecz bardzo rzadka w społeczeństwie, w którym posiadanie nieślubnych dzieci było bardzo ostro potępiane, choć formalnie sama kategoria „nieślubności" została zniesiona. Przy okazji jednego z kolejnych polowań na czarownice została publicznie napiętnowana jako „zły element", więc syn bardzo się jej wstydził i w zaufaniu powiedział Xiaoheiowi, że jej nienawidzi. Pewnego dnia w szkole miano przyznać nagrodę najlepszemu pływakowi (Mao lubił pływanie) i uczniowie jednogłośnie wytypowali do niej przyjaciela Xiaoheia - ale gdy ogłoszono wyniki, okazało się, że nagrodę dostał ktoś inny. Stało się tak dlatego, że jedna z młodych nauczycielek zgłosiła protest. „Nie możemy mu dać nagrody, bo jego matka to »zdarty but«" - powiedziała. Gdy chłopak się o tym dowiedział, chwycił tasak i wpadł do pokoju nauczycielki. Ktoś zdołał go powstrzymać, a kobieta wymknęła się i schowała. Xiaohei wiedział, jak bardzo ten incydent dotknął jego przyjaciela - pierwszy raz widział, jak gorzko płakał. Tego wieczoru Xiaohei i kilku innych kolegów 462 starało się go pocieszyć, ale następnego dnia chłopak zniknął. Po paru dniach znaleziono jego ciało na brzegu Rzeki Złotego piasku. „Rewolucja kulturalna" nie tylko nie usunęła elementów średniowiecznej obyczajowości z kultury chińskiej, ale nadała im jeszcze sankcję polityczną. „Nowoczesna" dyktatura i starożytna nietolerancja podały sobie ręce. Każdy, kto się naraził odwiecznym konserwatywnym nastawieniom, mógł paść ofiarą prześladowań politycznych. Moja nowa komuna w Deyangu leżała wśród niskich pagórków porośniętych krzewami i drzewami eukaliptusowymi. Ziemia była tu urodzajna i dawała dwa podstawowe plony rocznie, pszenicę i ryż. Nie brakowało także warzyw, rzepaku i słodkich ziemniaków. Po Ningnanie największą ulgę sprawiało mi to, że nie musiałam się nigdzie wspinać i mogłam normalnie oddychać, zamiast ciągle spazmatycznie chwytać powietrze. W tej sytuacji nie przeszkadzało mi już to, że trzeba było chodzić po wąskich skrawkach wyższego grantu między poletkami ryżowymi, z trudem łapiąc równowagę. Często lądowałam w błocie, a czasem, starając się kogoś chwycić - zwykle była to Nana - spychałam także osobę idącą przede mną. Nocą groziło nam jeszcze inne niebezpieczeństwo: pogryzienie przez psy, wśród których zdarzały się chore na wściekliznę. Na początku ulokowano nas obok chlewa. Wieczorami zasypiałyśmy wśród symfonii chrząkania, bzyczenia moskitów i szczekania psów, czując odór świńskiego łajna i woń kadzidła przeciw moskitom. Ale potem brygada produkcyjna zbudowała dla nas dwupokojową chatkę na kawałku pola używanym uprzednio do formowania glinianych cegieł. Teren ten leżał poniżej poletek ryżowych ciągnących się zaraz po drugiej stronie wąskiej ścieżki, toteż wiosną i latem, gdy poletka były wypełnione wodą, albo po dużych deszczach, błotnista maz zalewała glinianą podłogę chatki. Musiałyśmy, wchodząc do środka, zdejmować buty, podwijać nogawki i brnąć w błocie. Na szczęście nasze podwójne łóżko miało wysokie nogi, więc spałyśmy jakieś sześćdziesiąt centymetrów nad powierzchnią bajora. Kiedy chciałyśmy wejść do łóżka, musiałyśmy umyć nogi. Jednak mieszkanie w wilgoci sprawiało, że cały czas bolały mnie kości i mięśnie. 463 Ale nasza chatka miała także swoje dobre strony. Gdy w0{j opadała, pod łóżkiem i w rogu pokoju wyrastały grzyby. tyva glądalo to jak obraz z bajki. Kiedyś upuściłam na podłogę kill/ ziaren grochu i po kolejnej powodzi na podłodze pojawiły si delikatne listki wyrastające z cienkich łodyżek. Wokół rozpościerał się zachwycający widok. Tuż za chatka był wiejski staw porośnięty liliami i kwiatami lotosu, a ścieżka biegnąca przed nią prowadziła ku przełęczy na wzgórzu sto metrów ponad nami, za którym w oprawie czarnych skał zachodziło słońce. O zmierzchu nad polami u podnóża pagórków wisiała srebrna mgła. Mężczyźni, kobiety i dzieci wracali do wioski po całym dniu pracy, zanurzeni w tej mgle, niosąc kosze motyki i sierpy, a na ich powitanie - łasząc się i szczekając -wybiegały psy. Wszyscy wyglądali wtedy, jakby żeglowali wśród chmur. Ze słomianych dachów unosił się dym, drewniane wiadra stukały o kamienną studnię, z której wyciągano wodę. Spod bambusowych gajów dobiegały głośne rozmowy; mężczyźni siedzieli w kucki, paląc długie, cienkie fajki. Kobiety jednak nie paliły - tradycyjnie uważano, że kobiecie to nie przystoi, i nikt jakoś nawet w „rewolucyjnych" Chinach nie wspominał o zmianie tych pradawnych obyczajów. Właśnie w Deyangu poznałam prawdziwe życie chińskich chłopów. Każdego dnia rano kierownik zespołu produkcyjnego przydzielał zadania na ten dzień. Wszyscy musieli pracować i każdy z nich otrzymywał ustaloną liczbę „punktów roboczych" (gongfeń) za pracę danego dnia. Liczba zgromadzonych punktów stanowiła podstawę przydziału żywności i innych dóbr pod koniec roku. Wieśniacy otrzymywali od brygady produkcyjnej jedzenie, opał i wszystkie niezbędne artykuły, plus niewielką sumę w gotówce. Po żniwach brygada oddawała część zbiorów jako podatek państwu, a resztę dzielono. Najpierw pewną podstawową miarę przydzielano wszystkim mężczyznom i chłopcom; trzy czwarte tej wielkości dostawały kobiety. Dzieci poniżej trzeciego roku życia otrzymywały połowę miary. Ponieważ dziecko po skończeniu trzeciego roku życia nie je tyle, co dorosły mężczyzna, opłacało się mieć więcej dzieci, i system ten funkcjonował jako bodziec zniechęcający do stosowania kontroli urodzin. Pozostałą część zbiorów dzielono odpowiednio do liczby uzyskanych punktów roboczych. Dwa razy do roku cała wioska zbierała się, żeby ustalić, ile się komu należy punktów roboczych dziennie. Nikt nie opuszczał tych zebrań. Większość mężczyzn 464 dostawała dziesięć punktów dziennie, a kobiety osiem. Jeśli mieszkańcy wioski uważali, że ktoś jest wyjątkowo pracowity, dostawał jeden punkt dodatkowo. „Wrogowie klasowi", jak na prZykład były właściciel ziemski i jego rodzina, dostawali kilka punktów mniej, choć pracowali równie ciężko jak pozostali j zwykle przydzielano im najcięższe prace. Ja z Naną, jako niedoświadczona „młodzież miejska", dostałyśmy cztery punkty, tyle co dziesięcioletnie dzieci. Powiedziano nam, że to tylko tak na początek", ale potem wcale się to nie zmieniło. Ponieważ nie było większych różnic pod względem liczby punktów w obrębie tej samej płci i grupy wiekowej, zależała ona głównie od tego, ile dni ktoś przepracował, a nie jak pracował. Było to przyczyną ciągłych sporów między wieśniakami - nie mówiąc już o fatalnych skutkach dla wydajności pracy. Każdego dnia chłopi bacznie obserwowali, jak pracują inni i czy nic nie dzieje się ich kosztem. Nikt nie chciał pracować ciężej niż ci, którzy dostawali tę samą liczbę punktów dziennie. Kobiety często złościły się, że mężczyźni wykonują tę samą pracę co one, a dostają dwa punkty więcej. Wciąż wybuchały kłótnie. Często spędzaliśmy na polu dziesięć godzin, wykonując pracę, którą można było zrobić w pięć. Musieliśmy jednak być na polu przez dziesięć godzin, żeby zaliczyć pełny dzień pracy. Pracowaliśmy więc bardzo powoli, niecierpliwie poganiając słońce, żeby szybciej zaszło, i liczyliśmy minuty do końcowego gwizdka. Ale wkrótce odkryłam, że nuda jest równie wyczerpująca jak najcięższa praca. W Deyangu, podobnie jak w Ningnanie i całym Syczuanie, nie było w ogóle maszyn. Metody upraw stosowano te same co dwa tysiące lat temu - rząd przydzielał tylko trochę nawozów sztucznych, które zespół dostawał w zamian za ziarno. Nie używano też żadnych zwierząt roboczych, nie licząc bawołów do orki. Wszystkie pozostałe prace, jak transportowanie wody, nawozu, opału, warzyw i ziarna, wykonywano ręcznie, za pomocą bambusowych koszy albo drewnianych wiader zawieszonych na opartej na ramionach tyczce. Najwięcej problemów sprawiało mi noszenie ciężarów. Prawe ramię miałam ciągle obrzmiałe 1 obolałe od noszenia wody ze studni do domu. Gdy tylko odwiedzał mnie jakiś chłopak, któremu się podobałam, zaczynałam zachowywać się tak bezradnie, że oczywiście zaraz proponował, iż napełni mi zbiornik wodą. I nie tylko zbiornik - także miski, dzbanki, a nawet kubki. 465 Kierownik zespołu przestał mi jednak w końcu przydzielać noszenie ciężarów i posłał mnie do „lżejszej" pracy z dziećmi staruszkami i kobietami w ciąży. Ale nie zawsze były to dla mnie lekkie prace. Od rozrzucania gnoju wkrótce bolały mnie ręce nie wspominając już o tym, że zbierało mi się na wymioty na widok grubych robaków pływających w gnojówce. Zbieranie bawełny w morzu lśniącej bieli może sprawiać idylliczne wrażenie, jednak szybko przekonałam się, jaka to ciężka praca, pod palącym słońcem, w dusznym, wilgotnym powietrzu, wśród kłujących gałązek, od których cała byłam podrapana. Wolałam już sadzenie ryżu. Uważano je za ciężką pracę, bo trzeba było się przy niej cały czas schylać. Często po dniu pracy nawet najsilniejsi mężczyźni skarżyli się, że nie mogą się wyprostować. Ja jednak lubiłam czuć na nogach dotyk chłodnej wody w nieznośnym upale, podobał mi się widok równych rządków delikatnej zieleni, a miękkie błoto pod bosymi stopami sprawiało mi niemal zmysłową przyjemność. Jedyny problem stanowiły pijawki. Moje pierwsze spotkanie z pijawką było okropnie nieprzyjemne: nagle poczułam jakieś łaskotanie, a kiedy podniosłam nogę, żeby się podrapać, ujrzałam grube, oślizgłe stworzenie usiłujące wwiercić się w moją łydkę. Wrzasnęłam przeraźliwie. Dziewczyna pracująca obok zachichotała. Rozbawiła ją moja lękliwość, ale podniosła się i uderzyła mnie w nogę tuż nad pijawką, która z pluskiem spadła do wody. W zimowe poranki, podczas dwu godzin przed śniadaniem, wspinałam się na wzgórza ze „słabszymi" kobietami, zbierać drewno na opał. Wzgórza były niemal nagie, bez drzew, gdzieniegdzie tylko rosły jakieś krzaki. Często musiałyśmy odbywać dalekie wędrówki. Ścinałyśmy gałęzie sierpem, zbierając je wolną ręką. Krzewy miały gęste ciernie i kilka z nich zawsze wbijało mi się w lewą dłoń i nadgarstek. Początkowo starałam się je pracowicie wydłubywać, ale w końcu do nich przywykłam i czekałam, aż same wyjdą z ropą zbierającą się w rankach. Zbierane przez nas patyki chłopi nazywali „ptasim opalem i Nie dawały wiele ciepła i spalały się w okamgnieniu. Kiedyś powiedziałam, że szkoda, iż w okolicy nie ma drzew. Kobieta, z którą zbierałam patyki, odparła, że nie zawsze tak było. Przed Wielkim Skokiem całe wzgórza były porośnięte piniami, eukalip" tusami i cyprysami, ale wszystkie ścięto na opał do „podwórzowych pieców hutniczych", żeby produkować stal. Powiedziała to spokojnie, bez żalu, jakby nie chodziło o ich codzienną walkę. 466 o opał, lecz po prostu jeszcze jedno nieszczęście, które przyniosło życie. Byłam zaszokowana tym pierwszym spotkaniem ze straszliwymi skutkami Wielkiego Skoku, który znałam jedynie jako „wspaniałe osiągnięcie". Na tym jednak moja edukacja się nie skończyła. We wsi organizowano sesje „gorzkich słów", żeby chłopi mogli opowiedzieć, jak cierpieli za rządów Kuomintangu, oraz żeby obudzić wśród nich wdzięczność dla Przewodniczącego Mao, zwłaszcza wśród młodszej generacji. Niektórzy z wieśniaków opowiadali o głodzie, jakiego zaznali w dzieciństwie, i narzekali, że ich dzieci są tak zepsute, że często trzeba je namawiać, żeby wszystko zjadły z talerza. Potem przechodzili do wspomnień jednego szczególnie strasznego okresu głodu. Opowiadali, jak musieli jeść liście słodkich ziemniaków i rozkopywać grodzie między polami w poszukiwaniu korzonków. Wspominali też wielu swoich zmarłych. Ze wzruszenia zalewałam się łzami. Kiedy już opowiedzieli, jak nienawidzą Kuomintangu i jak kochają Przewodniczącego Mao, zaczęli wspominać o głodzie, który nastał „w czasie powstawania komun". Uświadomiłam sobie wtedy, że mówią o głodzie panującym już za władzy komunistów, i spytałam: „Czy w tym czasie zdarzyły się jakieś niezwykłe katastrofy naturalne? Czy taka była przyczyna problemów?". „Nie - odpowiedzieli. - Pogoda dopisała taka, że trudno marzyć o lepszej, i ryż obrodził jak nigdy. Ale ten człowiek - tu wskazali na kulącego się w kącie czterdziestoletniego mężczyznę - kazał ludziom wytapiać stal, i połowa zbiorów zgniła na polu. Jednak on mówił nam: to nie ma znaczenia, żyjemy teraz w komunistycznym raju i nie musimy się martwić o jedzenie. Przedtem zawsze jadało się z rozwagą, żeby później nie zabrakło, ale wtedy każdy mógł się najeść w kantynie do syta, wyrzucaliśmy więc wszystko, co zostało. Karmiliśmy nawet świnie drogocennym ryżem. A kiedy w kantynie zabrakło jedzenia, ten człowiek postawił straż przed spichrzem. Reszta ziarna miała pójść do Pekinu i Szanghaju - dla cudzoziemców". Powoli, kawałek po kawałku, wyłaniał się cały obraz sytuacji. Mężczyzna ten był kierownikiem brygady produkcyjnej w okresie Wielkiego Skoku. Razem ze swoimi towarzyszami zniszczył kociołki i kuchnie, żeby chłopi nie mogli gotować w domu, 1 potem przetopiono je na stal. Poza tym w swoich raportach znacznie zawyżał wysokość zbiorów, w wyniku czego obowiąz- 467 kowe dostawy tak wzrosły, że pochłonęły całe pozostałe zboże i chłopi zaczęli umierać z głodu. Gdy głód się skończył, oskarżono kierownika brygady produkcyjnej o wszystkie nieszczęścia we wsi. Komuna pozwoliła chłopom pozbawić go funkcji i został napiętnowany jako „wróg klasowy". Nie trafił jednak do więzienia jak większość wrogów klasowych, ale zostawiono go we wsi „pod obserwacją" mieszkańców Na tym właśnie polegały metody Mao: zostawiać „wrogów" wśród ludzi, żeby zawsze mieli pod ręką kogoś, na kogo mogliby wylać nienawiść. Podczas każdej kolejnej kampanii propagandowej ten człowiek był jednym z etatowych „podejrzanych" których można było na nowo zaatakować. Zawsze przydzielano mu najcięższe prace i dostawał tylko siedem punktów dziennie, trzy punkty mniej niż pozostali mężczyźni. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś z nim rozmawiał. Kilka razy zauważyłam też, jak dzieci z wioski rzucają kamieniami w jego synów. Chłopi dziękowali Przewodniczącemu Mao, że ten mężczyzna został ukarany, i nikt nie kwestionował jego winy, nikt nie rozważał stopnia jego odpowiedzialności. Kiedy podeszłam do niego i poprosiłam, żeby opowiedział mi swoją historię, czułam, że jest niesłychanie wdzięczny, że ktoś chce go wysłuchać. „Spełniałem tylko rozkazy - powtarzał w kółko. - Musiałem spełniać rozkazy... - A potem dodał z westchnieniem: - Nie chciałem stracić stanowiska, bo co wtedy stałoby się ze mną i moimi dziećmi? Prawdopodobnie umarlibyśmy z głodu. Kierownik drużyny produkcyjnej też jest nikim, ale przynajmniej może umrzeć jako ostatni w wiosce". Jego słowa i opowieści innych wieśniaków wstrząsnęły mną do głębi. Po raz pierwszy zetknęłam się z ciemną stroną komunistycznych Chin przed „rewolucją kulturalną". Ten obraz był jaskrawo odmienny od różanej wersji oficjalnej. Na wzgórzach i polach Deyangu moje wątpliwości dotyczące władzy komunistów pogłębiły się jeszcze bardziej. Często zastanawiałam się, czy nasz Przewodniczący wiedział, co robi, pozwalając miejskiej młodzieży zetknąć się z realiami życia na wsi. Ale w tym okresie Mao mógł być pewien, ze większa część ludności i tak nie będzie w stanie wyciągnąć żadnych racjonalnych wniosków z nielicznych, rozproszonych informacji, jakie miała do dyspozycji. Ja również wciąż miałam jedynie mgliste wątpliwości co do rządów komunistów i nie stać mnie było na analizę ich systemu władzy. I nawet żebym nie 468 vviem jak nienawidziła „rewolucji kulturalnej", nie przychodziło pU do głowy, żeby wątpić w Mao. W Deyangu, podobnie jak w Ningnanie, mało kto potrafił przeczytać najprostszy artykuł w gazecie czy napisać zwykły list. Wielu chłopów nie potrafiło się nawet podpisać. Początkowe dążenia władzy, żeby ograniczyć analfabetyzm, ustąpiły nieustannym polowaniom na czarownice. Kiedyś była tu szkoła podstawowa, subsydiowana przez komunę, ale podczas „rewolucji kulturalnej" dzieci zaczęły z upodobaniem dręczyć nauczyciela. Oprowadzały go po wsi z twarzą umazaną sadzą, włożywszy mu na głowę wiele ciężkich żeliwnych kociołków. Raz prawie mu zgniotły czaszkę. Od tej pory nikt nie dał się namówić na tę posadę. Ale większość chłopów nie żałowała, że szkoła przestała funkcjonować. „Jaki to ma sens? - pytali. - Płacisz pieniądze i latami się uczysz, a w końcu i tak jesteś chłopem, jak byłeś, i zarabiasz na życie pracą w polu. Nie dostaniesz ani ziarenka ryżu więcej za to, że umiesz czytać książki. Po co marnować czas i pieniądze? Lepiej od razu zacząć zbierać punkty robocze". Brak jakichkolwiek perspektyw na lepszą przyszłość i brak społecznej mobilności ludzi urodzonych na wsi odbierały wszelki sens dążeniu do wiedzy. Dzieci w wieku szkolnym zostawały w domu, żeby pomagać rodzicom w pracy albo opiekować się młodszym rodzeństwem, a potem jako dziesięcio-, dwunastolatki zaczynały pracować w polu. W przypadku dziewcząt również uważano, że wysyłanie ich do szkoły to kompletna strata czasu. „Wyjdą za mąż i będą należeć do innych. To tak, jakby wylewać wodę na ziemię" - mówiono. Maoistowska propaganda trąbiła, że „rewolucja kulturalna" przyniosła chłopom edukację w postaci „szkoły wieczorowej". Pewnego dnia moja brygada produkcyjna ogłosiła, że otwieramy szkołę, i poproszono mnie i Nanę, żebyśmy zostały nauczycielkami. Byłam zachwycona. Jednak wkrótce zorientowałam się, że nie ma to nic wspólnego z edukacją. „Lekcje" zaczynały się nieodmiennie od czytania na głos artykułów Mao albo fragmentów z „Dziennika Ludowego". Potem kierownik wygłaszał godzinne przemówienie składające się ze wszystkich najnowszych haseł i komunałów propagandowych, połączonych w niezbyt logiczną i po większej części niezrozumiałą papkę. Od czasu do czasu ze śmiertelną powagą rzucał jakieś konkretne rozkazy i polecenia, wszystkie w imieniu 469 Mao: „Przewodniczący Mao mówi, że musimy jeść dziennie dwa posiłki z papki ryżowej, a tylko jeden z pełnego ryżu" „Przewodniczący Mao mówi, że nie wolno nam marnować' słodkich ziemniaków, karmiąc nimi świnie". Po dniu ciężkiej pracy na polu chłopi myśleli tylko o swoich domowych zajęciach. Wieczory były dla nich bardzo cenne, ale nikt nie ośmielił się opuszczać „lekcji", więc siedzieli na nich patrząc bezmyślnie na prelegenta lub po prostu drzemiąc. Bez żalu patrzyłam, jak ten rodzaj „edukacji", pomyślany raczej jako narzędzie ogłupiania, a nie oświecania, stopniowo obumiera. Świat pozbawionych wszelkiej wiedzy chłopów był rozpaczliwie ciasny. Potrafili rozmawiać jedynie na temat szczegółów codziennego życia. Jedna z kobiet przez cały ranek skarżyła się, że jej bratowa zużyła dziesięć wiązek chrustu na ugotowanie śniadania, podczas gdy ona ugotowałaby je na dziewięciu (opał, jak wszystko, był racjonowany). Inna godzinami narzekała, że teściowa włożyła do ryżu za dużo słodkich ziemniaków (ryż był cenniejszy niż słodkie kartofle). Wiedziałam, że nie ponoszą winy za swoje wąskie horyzonty, ale nie mogłam znieść takich rozmów. Jednym z ulubionych tematów był oczywiście seks. Do sąsiedniej wioski została przydzielona dwudziestoletnia kobieta imieniem Mei z powiatowego miasta Deyangu. Podobno spała z wieloma mężczyznami z miasta i ze wsi i ciągle krążyły o niej jakieś opowieści. Mówiono, że była w ciąży i żeby to ukryć, obwiązywała się mocno w talii. Aby udowodnić, że nie nosi w łonie „bękarta", wykonywała wszystkie prace, jakich nie powinna wykonywać brzemienna kobieta, na przykład nosiła duże ciężary. Po jakimś czasie w zaroślach nad strumieniem w jej wsi znaleziono martwe niemowlę. Ludzie mówili, że to jej. Nikt nie wiedział, czy urodziło się żywe, czy martwe. Kierownik brygady produkcyjnej Mei kazał wykopać dół i pochowano dziecko. Już samo to, niezależnie od plotek, było wystarczająco straszne. Cała ta historia bardzo mnie przeraziła, ale to nie jedyny szok tego rodzaju. Jeden z moich sąsiadów miał cztery córki - cztery śniade, okrągłookie piękności. Jednak chłopi uważali, że wcale nie są ładne - były według nich za ciemne. Chińscy wieśniacy uważają białą skórę za główne kryterium kobiecej urody. Kiedy nadeszła pora zamążpójścia najstarszej córki, ojciec postanowił poszukać zięcia, który zamieszkałby w ich domu. W ten sposób nie tylko zatrzymałby punkty robocze córki, ale miałby jeszcze 470 podatkową parę rąk do pracy. Zazwyczaj kobieta wchodziła do rodziny męża i uważano za wielkie upokorzenie dla mężczyzny, jeśli wprowadzał się do domu rodziców żony. Jednak nasz sąsiad znalazł w końcu młodego człowieka z bardzo ubogiej górskiej cioski, który za wszelką cenę chciał się stamtąd wyrwać i w małżeństwie widział swoją jedyną szansę. Jego pozycja w domu żony była więc bardzo niska. Często słyszałam, jak teść obrzucał go wyzwiskami. Żeby go jeszcze bardziej udręczyć, zabraniał córce spać z mężem. Nie ośmielała się protestować, ponieważ uległość wobec rodziców, głęboko zakorzeniona w konfucjańskiej etyce, nakazywała dzieciom bezwzględne posłuszeństwo wobec rodziców. Nie powinna też sprawiać wrażenia, że pragnie spać z mężczyzną, nawet z własnym mężem. Uważano, że czerpanie przyjemności z seksu przynosi kobiecie wstyd. Pewnego ranka obudziło mnie jakieś zamieszanie. Mąż tej kobiety w jakiś sposób wszedł w posiadanie kilku butelek wódki ze słodkich ziemniaków i wlał je w siebie. Rano teść kopał w jego drzwi, żeby go zbudzić do pracy, ale gdy w końcu wyłamał drzwi, okazało się, że zięć jest martwy. Pewnego dnia moja brygada produkcyjna robiła kluski z grochem i pożyczono moją emaliowaną miednicę do noszenia wody. Ale kluski rozpadły się w bezkształtną masę i tłum, który zgromadził się wokół kotła, zaczął głośno szemrać na mój widok i obrzucać mnie nieżyczliwymi spojrzeniami. Przestraszyłam się. Później dowiedziałam się od jednej z kobiet, że wieśniacy uważali, że to ja zepsułam kluski. Powiedzieli, że na pewno używałam tej miednicy, kiedy miałam miesiączkę. Kobieta dodała, że i tak mam szczęście, bo jestem „dziewczyną z miasta". Gdyby to się przytrafiło którejś z nich, mężczyźni „porządnie by jej złoili skórę". Innego dnia grupa przechodzących przez naszą wioskę mężczyzn, niosących w koszykach słodkie ziemniaki, odpoczywała przy wąskiej drodze. Położyli swoje tyczki do noszenia koszyków w poprzek ścieżki, zagradzając przejście. Kiedy przeszłam przez jedną z nich, jeden z mężczyzn poderwał się na nogi, chwycił swoją tyczkę i stanął przede mną, jakby zamierzał mnie uderzyć. Od innych dowiedziałam się, że ten człowiek jest głęboko przekonany, że jeśli kobieta przejdzie nad tyczką jej właściciel dostanie bólu ramion. Musiałam więc cofnąć się i ponownie Przekroczyć tyczkę, żeby ją „odczarować". Podczas całego swojego pobytu na wsi nigdy nie widziałam, żeby ktoś próbował 471 zwalczać takie przesądy - w istocie nikt o nich nawet nie wspominał. Najbardziej wykształconą osobą w naszej brygadzie był dawny właściciel ziemski. Nauczono mnie uważać takich ludzi za wcielenie zła, ale teraz z pewnym niepokojem odkryłam, że właśnie z jego rodziną czuję się najlepiej. W niczym nie przyp0. minali postaci ze stereotypów, którymi mnie karmiono. Nie miał okrutnych, bezwzględnych, chciwych oczu, a jego żona nie kołysała biodrami i nie mówiła słodziutkim, uwodzicielskim głosikiem. Czasem, gdy byliśmy sami, zwierzał mi się ze swoich krzywd. „Chang Jung - powiedział kiedyś - wiem, że jesteś miłą osobą. Jesteś na pewno także rozsądna, skoro czytasz książki. Sama osądź, czy to sprawiedliwe". Po czym opowiedział mi, jak uznano go za właściciela ziemskiego. W 1948 roku był kelnerem w Chen-gdu i uskładał nieco pieniędzy, zbierając każdy grosik. W tym czasie niektórzy bardziej przewidujący gospodarze sprzedawali za bezcen swoją ziemię, wiedząc, że jeśli do Syczuanu dotrą komuniści, czeka ich reforma rolna. Ale on nie byl tak przewidujący i kupił trochę ziemi, sądząc, że robi dobry interes. Wkrótce nie tylko stracił ją w reformie rolnej, ale na dokładkę został „wrogiem klasowym". „Cóż - zakończył zrezygnowany, cytując klasyczną formułę -jedno drobne potknięcie i tysiąc lat smutku". Wieśniacy nie przejawiali wobec niego i jego rodziny żadnej wrogości, choć trzymali się wobec nich na dystans. Niemniej przydzielano im zawsze, jak wszystkim „wrogom klasowym", najgorsze prace, a obaj synowie dostawali zawsze o jeden punkt roboczy mniej niż inni mężczyźni, choć byli najciężej pracującymi ludźmi w całej wsi. Sprawiali na mnie wrażenie inteligentnych i bardzo kulturalnych młodych ludzi. Zdecydowanie nie pasowali do otoczenia i czułam, że łączy mnie z nimi więcej niż z resztą chłopców we wsi. Jednak mimo swoich zalet nie mogli znaleźć żon. Ich matka opowiadała mi, ile pieniędzy wydala na prezenty dla kilku dziewcząt przedstawionych im przez swatów. Przyjmowały ubrania i pieniądze, po czym odchodziły. Zwykły wieśniak zażądałby zwrotu prezentów, ale oni nie potrafili tego zrobić. Matka zdawała sobie sprawę, że jej synowie mają niewielkie szanse na przyzwoity ożenek, ale mówiła, że po każdym kolejnym rozczarowaniu starają się ją pocieszyć i proponują, że będą pracować w dzień targowy, żeby odrobić pieniądze stracone na prezenty. 472 O wszystkich tych nieszczęściach opowiadano mi bez emocji. Nawet wypadki śmierci sprawiały wrażenie kamieni wrzucanych do stawu, gdzie plusk i kręgi natychmiast nikną i znów panuje spokój. Nocami w głębokim spokoju ogarniającym wioskę długo czytałam i rozmyślałam w mojej wilgotnej chatce. Gdy pierwszy raz przyjechałam do Deyangu, Jinming podarował mi kilka dużych toreb ze swoimi książkami kupionymi na czarnym rynku, które mógł teraz spokojnie gromadzić, gdyż większość rebeliantów dokonujących nalotów na domy sama wylądowała, tak jak mój ojciec, w „szkole kadr" w Miyi. Pracując na polu, nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła zacząć je czytać. Pochłaniałam także resztki książek z biblioteki ojca. Był tam komplet dzieł Lu Xuna, wielkiego chińskiego pisarza lat dwudziestych i trzydziestych. Ponieważ umarł w 1936 roku, przed dojściem komunistów do władzy, uniknął prześladowań, a nawet stał sięulubieńcem Mao, podczas gdy Hu Feng, uczeń i najbliższy współpracownik Lu Xuna, został nazwany przez Mao kontrrewolucjonistą! na długie dziesięciolecia wtrącony do więzienia. To właśnie prześladowania Hu Fenga doprowadziły do polowania na czarownice, podczas którego w 1955 roku została aresztowana moja matka. Lu Xun to ulubiony pisarz mojego ojca. Gdy byłam dzieckiem, często czytał nam jego eseje. Niewiele wtedy z nich rozumiałam, nawet z objaśnieniami ojca, ale teraz zachwycałam się nimi. Dostrzegłam, że ich satyryczne ostrze można zastosować na równi do komunistów, jak i Kuomintangu. Lu Xun nie był zwolennikiem żadnej ideologii, a jedynie oświeconym humanistą. Jego sceptyczny geniusz wychodził zwycięsko z konfrontacji z wszelkimi teoriami. Był kolejną osobą, która pomogła mi wyzwolić się z komunistycznej indoktrynacji. Także należąca do ojca kolekcja klasyków marksizmu okazała się bardzo przydatna. Czytałam te książki bez żadnego planu, wodząc palcem po trudnych, niezrozumiałych słowach i zastanawiając się, jaki związek mają te dziewiętnastowieczne niemieckie spory z maoistowskimi Chinami. Jednak przyciągało mnie w tych tekstach coś, z czym bardzo rzadko stykałam się w komunistycznych Chinach - konsekwentna logika wywodu. Lektury Marksa rozwijały we mnie nawyk racjonalnego i analitycznego myślenia. Lubiłam ten nowy sposób porządkowania myśli, ale kiedy 473 indziej pozwalałam im wędrować bardziej swobodnie i układałam wiersze, odwołując się do tradycyjnych stylów i wzorów. Pracują na polu, często byłam tak zaabsorbowana układaniem jakiego* poematu, że praca stawała się całkiem znośna, a czasem nawet w ogóle mi nie przeszkadzała. Dlatego też wolałam pracować sama i nie zachęcałam innych do rozmów. Pewnego dnia pracowałam przez całe rano, ścinając sierpem trzcinę cukrową i zjadając najbardziej soczyste części od strony korzenia. Ścięta trzcina wędrowała potem do miejscowej cukrowni, a my dostawaliśmy w zamian cukier. Musieliśmy tylko dostarczyć określoną ilość trzciny -jakość nie miała znaczenia zjadaliśmy więc najlepsze kawałki. Gdy przyszła pora przerwy śniadaniowej i ktoś musiał zostać na polu, by pilnować trzciny przed złodziejami, zgłosiłam się na ochotnika, żeby zostać na chwilę sama. Kiedy pozostali wrócą na pole, będę miała przerwę - czyli jeszcze więcej czasu dla siebie. Leżałam na plecach na stosie trzcin ze słomianym kapeluszem nasuniętym na oczy. Przez dziurki w kapeluszu widziałam ogromne turkusowe niebo. Liść wystający z trzciny nade mną wydawał się nieproporcjonalnie wielki na tle nieba. Przymknęłam oczy, czując ogromny spokój chłodnej zieleni. Kołyszący się liść przypomniał mi listowie zagajnika bambusów w podobne gorące letnie popołudnie wiele lat wcześniej. Siedząc w ich cieniu i łowiąc ryby, mój ojciec ułożył melancholijny wiersz. W tym samym wzorcu melodii, rymów oraz rodzaju słów zaczęłam układać teraz własny wiersz. Świat wydawał się trwać w bezruchu, słychać było tylko lekki szmer trzcinowych liści poruszanych delikatnym, odświeżającym wietrzykiem. Życie wydało mi się piękne. W tamtym okresie korzystałam z każdej okazji, żeby znaleźć trochę samotności, i ostentacyjnie pokazywałam, że nie chcę mieć nic wspólnego z otaczającym mnie światem, więc zapewne robiłam wrażenie dość aroganckiej osoby. A ponieważ chłopi stanowili wzorzec, który miałam naśladować, koncentrowałam się wyłącznie na ich negatywnych cechach. Nie usiłowałam ani ich poznać, ani się z nimi zaprzyjaźnić. Nie lubiano mnie we wsi, chociaż wieśniacy na ogół dawali mi spokój. Nie podobało im się, że nie pracuję tak ciężko, jak ich zdaniem powinnam. Praca stanowiła całe ich życie i była dla nich głównym kryterium oceny innych, i dostrzegali, że nienawidzę pracy fizycznej i wykorzystuję każdą okazję, żeby zostać 474 w domu i czytać książki. Kłopoty żołądkowe i wysypka, które prześladowały mnie w Ningnanie, na nowo dopadły mnie zaraz po przyjeździe do Deyangu. Niemal każdego dnia miałam rozwolnienie, a na nogach porobiły mi się otwarte rany. Ciągle czułam się osłabiona i kręciło mi się w głowie, ale nie mogłam się tym tłumaczyć. Ciężkie życie sprawiało, że wszelkie dolegliwości - o ile nie chodziło o śmiertelną chorobę, chłopi uważali za nieważne. Najbardziej jednak im się nie podobała moja ciągła nieobecność we wsi. Niemal dwie trzecie całego swojego pobytu w Deyangu spędziłam, odwiedzając rodziców albo opiekując się ciotką Junying w Yibinie. Każda z tych wypraw trwała kilka miesięcy, ale żadne prawo tego nie zabraniało. Tymczasem, choć nie pracowałam dostatecznie dużo, żeby zarobić na własne utrzymanie, wciąż dostawałam jedzenie. Chłopi byli skazani i na swój system dystrybucji żywności, i na mnie - nie mogli mnie wyrzucić. Ale ja także byłam na nich skazana. Nie mogłam się wynieść. Mimo tego niezadowolenia moja brygada produkcyjna pozwalała mi wyjeżdżać i wracać, kiedy chciałam, być może dlatego, że zachowywałam odpowiedni dystans. Zorientowałam się, że, aby zachować pewną niezależność, najlepiej sprawiać wrażenie osoby stojącej na uboczu. Jeśli tylko stałeś się „członkiem mas", natychmiast dawałeś innym prawo do kontroli nad sobą i wtrącania się w twoje życie. Tymczasem mojej siostrze Xiaohong całkiem dobrze się wiodło w sąsiedniej wiosce. Chociaż podobnie jak ja była pogryziona przez pchły i zatruta przez nawozy do tego stopnia, że czasem nawet puchły jej nogi i dostawała gorączki, przyznano jej w nagrodę osiem punktów roboczych dziennie. Cynglarz często przyjeżdżał z Chengdu, żeby jej pomóc. Jego fabryka, podobnie jak większość innych, praktycznie nic nie produkowała. Dawna dyrekcja została „zmieciona", a nowy Komitet Rewolucyjny interesował się tylko tym, żeby robotnicy brali udział w rewolucji, a nie w produkcji, i większość po prostu robiła to, co im się podobało. Cynglarz czasami pracował za moją siostrę, żeby dać jej trochę wytchnienia, a czasem razem z nią, co wprawiało chłopów w zachwyt. „To jest interes - mówili. - Wzięliśmy jedną dziewczynę, a teraz mamy dwie pary rąk!". Razem z Naną i siostrą raz w tygodniu szlyśmy na targ. Uwielbiałam te hałaśliwe, zatłoczone aleje pełne koszyków 475 i stojących obok tyczek do noszenia. Wieśniacy wędrowali czasem kilka godzin, żeby sprzedać jednego kurczaka, kilkanaście jaj czy wiązkę bambusa. Większość dochodowej działalności rolniczej, takiej jak uprawa zbóż na sprzedaż, wyplatanie koszyków czy hodowla świń na sprzedaż, była zabroniona jako forma „kapitalizmu". W rezultacie chłopi mieli bardzo niewiele do sprzedania za gotówkę. Nie mając pieniędzy, nie mogli jeździć do miast i dzień targowy stanowił dla nich praktycznie jedyną rozrywkę. Wtedy także spotykali się z krewnymi i przyjaciółmi. Mężczyźni siadywali na błotnistych chodnikach, kurząc fajki. Wiosną 1970 roku moja siostra i Cynglarz pobrali się. Nie było żadnej ceremonii ślubnej, po prostu wzięli zaświadczenie o zawarciu małżeństwa w urzędzie komuny i pojechali do wioski mojej siostry z cukierkami i papierosami, żeby poczęstować wieśniaków. Chłopi byli wniebowzięci - rzadko mogli pozwolić sobie na takie luksusy. Dla wieśniaków wesele było ważnym wydarzeniem. Jak tylko wiadomość o ślubie rozniosła się po wiosce, zeszli się do krytej słomą chaty mojej siostry, żeby złożyć jej gratulacje. Przynieśli prezenty: garść suszonych klusek, funt soi i kilka jaj zawiniętych starannie w czerwony słomiany papier i przewiązanych trawą. Nie były to zwykłe prezenty. Odmawiając sobie tego, wieśniacy podarowali nowożeńcom bardzo cenne rzeczy. Moja siostra i Cynglarz wzruszyli się ogromnie. Gdy poszłyśmy z Naną odwiedzić młodą parę, uczyli właśnie dzieci z wioski tańczyć „tańce lojalności" - dla zabawy. Małżeństwo nie pozwoliło mojej siostrze opuścić wsi, gdyż parom małżeńskim nie przysługiwało automatyczne prawo do zamieszkania razem. Oczywiście gdyby Cynglarz chciał zrezygnować ze swojego miejskiego meldunku, mógłby bez przeszkód zameldować się na wsi, jednak ona nic mogła przenieść się do niego do Chengdu. Tak więc, jak dziesiątki milionów małżeństw w Chinach, żyli osobno i ustawowo przysługiwało im jedynie dwanaście dni wspólnego pobytu rocznie. Na szczęście fabryka Cynglarza nie pracowała codziennie i mógł spędzać wiele czasu w Deyangu. Po roku mojego pobytu w Deyangu zostałam lekarzem. Brygada produkcyjna, w której skład wchodził mój zespół, miał3 przychodnię, gdzie zajmowano się prostszymi przypadkami chorób. Przychodnia została założona przez wszystkie zespoły produkcyjne należące do brygady i leczenie było darmowe, choć 476 w mocno ograniczonym zakresie. W przychodni pracowało dwóch lekarzy. Jeden z nich, młody człowiek o miłej inteligentnej twarzy, skończył w latach pięćdziesiątych szkołę medyczną w powiatowym mieście Deyangu i wrócił pracować do swojej rodzinnej wioski. Drugi - w średnim wieku z kozią bródką - zaczął pracować jako uczeń u starego wiejskiego lekarza praktykującego medycynę chińską i w roku 1964 został wysłany przez komunę na błyskawiczny kurs medycyny zachodniej. Z początkiem 1971 roku władze komuny poleciły przychodni przyjąć do pracy jednego „bosonogiego lekarza". Nazwa ta wzięła się stąd, że „lekarz" miał żyć tak jak chłopi, którzy zbyt szanowali swoje buty, żeby wkładać je do pracy na błotnistych poletkach. Rozpętano wtedy ogromną kampanię propagandową wysławiającą bosonogich lekarzy jako wielki wynalazek „rewolucji kulturalnej". Mój zespół produkcyjny skorzystał z okazji, żeby się mnie pozbyć - jeśli będę pracowała w przychodni, obowiązek zaopatrywania mnie w żywność i inne dobra spadnie na całą brygadę, nie tylko mój zespół. Zawsze interesowała mnie medycyna. Choroby nękające naszą rodzinę, a zwłaszcza śmierć babci, uświadomiły mi, jak ważni są lekarze. Zanim pojechałam do Deyangu, zaczęłam uczyć się od przyjaciela akupunktury i przeczytałam książkę zatytułowaną Podręcznik bosonogiego lekarza, jedną z niewielu publikacji, jakie były w tym czasie dostępne. Propagandowe hasła na temat bosonogich lekarzy stanowiły jeden z politycznych manewrów Mao. Przewodniczący potępił Ministerstwo Zdrowia działające przed „rewolucją kulturalną" za to, że zaniedbało chłopów i zajmowało się wyłącznie mieszkańcami miast, zwłaszcza urzędnikami partyjnymi. Potępił także lekarzy za to, że nie chcieli pracować na wsi, zwłaszcza w odległych regionach. Jednak nie podjął żadnych praktycznych kroków, żeby poprawić ten stan rzeczy, takich jak choćby polecenie wybudowania nowych szpitali czy wykształcenia większej liczby lekarzy. Podczas „rewolucji kulturalnej" sytuacja jeszcze się pogorszyła. Propagandowa teza o braku jakiejkolwiek opieki medycznej na wsi miała więc jedynie wzbudzić nienawiść do istniejącego przed rewolucją aparatu partyjnego oraz intelektualistów (do tej kategorii zaliczano też lekarzy i pielęgniarki). Mao ofiarował chłopom magiczne panaceum: „doktorów", których będzie można wyprodukować en masse - bosonogich 477 lekarzy. „Wcale nie muszą mieć jakiegoś specjalnego wykształcenia - oświadczył. - Wystarczy, że będą się uczyć i podnosić swój poziom w trakcie praktyki". Dwudziestego szóstego czerwca 1965 roku Mao wygłosił uwagę, która stała się wytyczną w dziedzinie opieki zdrowotnej i edukacji: „Im więcej człowiek czyta książek, tym jest głupszy". Poszłam więc do pracy absolutnie bez żadnego przygotowania. Przychodnia znajdowała się w dużym pawilonie na szczycie wzgórza, jakąś godzinę drogi od mojej chatki. Obok był sklep, gdzie sprzedawano sól, zapałki i sos sojowy - wszystko racjo-nowane. Jeden 2 pokoi zamieniono na sypialnię dla mnie. Co właściwie miałam robić - pozostało niejasne. Jedyną książką z zakresu medycyny był Podręcznik bosono-giego lekarza, studiowałam go więc zajadle. Nie zawierał żadnej teorii, jedynie zbiorczy opis symptomów i zalecane recepty. Kiedy tak siedziałam za biurkiem obok dwu pozostałych lekarzy, wszyscy troje w naszych zakurzonych codziennych ubraniach, było jasne, że chorzy wieśniacy nie będą chcieli mieć do czynienia ze mną-niedoświadczonąosiemnastolatką. Omijali mnie szerokim łukiem i szli prosto do dwu pozostałych lekarzy. Czułam więcej ulgi niż urazy. Nie tak wyobrażałam sobie pracę lekarza. Czasem, kiedy popadałam w ironiczny nastrój, zastanawiałam się, czy nasi nowi przywódcy - Przewodniczący Mao wciąż był poza wszelkimi zastrzeżeniami - chcieliby mnie jako swojego osobistego lekarza, wszystko jedno w butach czy bez. Ale zaraz odpowiadałam sobie, że nie - bosonodzy doktorzy mieli przede wszystkim „służyć ludowi, a nie urzędnikom". Postanowiłam ograniczyć się do roli pielęgniarki. Wydzielałam przepisane lekarstwa i robiłam zastrzyki - nauczyłam się tego, kiedy mama miała krwotoki. Wszyscy chłopi chcieli leczyć się u młodego absolwenta szkoły medycznej. Przepisywane przez niego zioła pomagały na wiele dolegliwości. Był także bardzo sumienny; odwiedzał pacjentów w ich wioskach, a w wolnych chwilach zbierał i uprawiał zioła. Drugi lekarz, ten z kozią bródką, przerażał mnie swoją medyczną nonszalancją. Tą samą igłą, bez żadnej sterylizacji, robił zastrzyk kilku pacjentom. Wstrzykiwał też penicylinę, nie sprawdzając, czy pacjent nie jest na nią uczulony, co było bardzo niebezpieczne, ponieważ chińska penicylina była zanieczyszczona i mogła spowodować silną reakcję alergiczną, a nawet śmierć. Kiedy zaproponowałam, że zrobię to za niego, uśmiechnął się i wyjaśnił, 478 że dotąd nie zdarzył się żaden wypadek. „Chłopi nie są tak delikatni, jak ludzie z miasta" - dodał. Polubiłam obu lekarzy, okazywali mi życzliwość i zawsze chętnie odpowiadali na moje pytania. Nic dziwnego, nie stanowiłam dla nich zagrożenia. Na wsi liczyły się bardziej umiejętności zawodowe niż polityczna retoryka. Lubiłam mieszkanie na szczycie wzgórza z dala od wiosek. Każdego ranka wstawałam bardzo wcześnie i przechadzałam się grzbietem wzgórza, recytując do wstającego słońca wersy ze starodawnej książki o akupunkturze. W dole pod moimi stopami wraz z pianiem koguta zaczynały budzić się do życia pola i wioski. Samotna Wenus blado świeciła z nieba, które z każdą minutą stawało się coraz jaśniejsze. Uwielbiałam zapach kap-ryfolium w porannym wietrze i wielkie płatki kwiatów zrzucające krople rosy. Wokół zaczynały ćwierkać ptaki, przerywając moje recytacje. Jeszcze przez chwilę podziwiałam ten wspaniały widok, po czym wracałam do siebie napalić w kuchni przed śniadaniem. Z pomocą atlasu anatomicznego i książki o akupunkturze wyrobiłam sobie dość dobrą orientację, w które miejsce ciała powinnam wbijać igły, żeby uleczyć daną dolegliwość. Niecierpliwie pragnęłam jak najszybciej wypróbować moją wiedzę na pacjentach. Miałam nawet kilku ochotników - chłopców z Chen-gdu, którzy mieszkali obecnie w innych wioskach i którym zależało na tym, żeby się ze mną spotkać. Szli kilka godzin na moje sesje. Jeden z nich, podwijając rękaw, żeby odsłonić punkt leżący obok łokcia, z dziarską miną zapytał: „Od czego są przyjaciele?". Nie zakochałam się w żadnym z nich, choć moje postanowienie pozostania samotną, żeby móc poświęcić się rodzicom i ukoić poczucie winy po śmierci babci, słabło coraz wyraźniej. Jednak moje serce nie chciało się otworzyć, a wychowanie sprawiało, że wszelkie fizyczne kontakty bez uczucia były dla mnie nie do pomyślenia. Chłopcy i dziewczęta z miasta prowadzili raczej dość swobodne życie, ale ja tkwiłam samotnie na piedestale. Dowiedziano się jakoś, że układam wiersze, i pozostawiono mnie w spokoju. Młodzi mężczyźni zachowywali się wobec mnie po rycersku. Jeden podarował mi zrobiony ze skóry węża instrument muzyczny, zwany sanxian, z długim gryfem i trzema jedwabnymi strunami, które się szarpało, i całymi dniami uczył mnie na nim grać. Dozwolone melodie ograniczały się do kilku pieśni na cześć 479 Mao, ale nie sprawiało mi to większej różnicy, gdyż moje zdolności były jeszcze bardziej ograniczone. W cieple wieczory siedziałam wśród zapachów unoszących się z lekarskiego zielnika i brzdąkałam na swoim samianie. p0 zamknięciu sklepu zostawałam na wzgórzu całkiem sama. W gję. bokiej ciemności widać było jedynie delikatną poświatę księżyca i migotanie świateł odległych wiosek. Czasem w powietrzu powoli przepływał świetlik, niczym pochodnia niesiona przez jakichś niewidzialnych latających ludzików. Kręciło mi się w głowie od zapachów ogrodu. Moja muzyka niezbyt harmonizowała z chórem żab i tęsknym cykaniem świerszczy, ale znajdowałam w niej pewne pocieszenie. 24 ,,Przyjm, proszę, moje przeprosiny, które przychodzą o całe życie za późno" — moi rodzice w obozach pracy (1969-1972) Trzy dni jazdy samochodem z Chengdu, w północnym Xichan-gu, leży Płaskowyż Pasterza Bawołów. Na płaskowyżu droga rozwidla się - jeden szlak prowadzi na południowy zachód do Miyi, gdzie znajdował się obóz mojego ojca, drugi na południowy wschód do Ningnanu. Swoją nazwę płaskowyż zawdzięcza pewnej starożytnej legendzie. Otóż dawno, dawno temu bogini Tkaczka, córka Niebiańskiej Królowej Matki, zstępowała z Niebiańskiego Dworu, aby kąpać się w leżącym tu jeziorze. Meteor, który spadł na ulicę Meteorytu, podpierał jej warsztat tkacki. Pewnego razu ujrzał księżniczkę mieszkający nad jeziorem pasterz opiekujący się stadem bawołów i oboje zapałali do siebie wielką miłością. Pobrali się i mieli syna i córkę. Jednak Niebiańska Królowa Matka, zazdrosna o ich szczęście, kazała porwać Niebiańską Tkaczkę. Wysłańcy uprowadzili boginię, ale pasterz bawołów ruszył za nimi w pościg. Gdy już miał ich dopędzić, Niebiańska Królowa Matka wyciągnęła z włosów spinkę i wyrysowała nią rzekę, która przegrodziła małżonków. Odtąd Srebrna Rzeka dzieli nieszczęsną parę i oboje mogą się spotykać jedynie siódmego dnia siódmego miesiąca, kiedy z całych Chin zlatują się sroki, aby utworzyć most, dzięki któremu rodzina znów może być razem. Srebrna Rzeka to chińska nazwa Drogi Mlecznej. Nad Xichan-giem wygląda szczególnie majestatycznie, migocząc milionami gwiazd, z jasną Wegą - boginią Tkaczką po jednej stronie oraz Altairem - Pasterzem Bawołów i ich dwojgiem dzieci po drugiej 481 stronie. Przez stulecia legenda o rozdzielonych małżonkach niezwykle mocno przemawiała do wyobraźni Chińczyków - chin. skie rodziny często były rozdzielane za sprawą wojen, bandytów biedy czy bezdusznych rządów. Jak na ironię, właśnie na ten płaskowyż zesłano moją mamę. Znalazła się tam w listopadzie 1969 roku wraz z pięciuset innymi pracownikami Okręgu Wschodniego - zarówno rebeliantami, jak i „uczniami kapitalizmu". Ponieważ wywieziono ich z Chengdu w pośpiechu, na miejscu okazało się, że nie mają gdzie mieszkać, jeśli nie liczyć kilku szop pozostałych po wojskowych budowniczych linii kolejowej prowadzącej z Chengdu do Kunmingu, stolicy Yunnanu. Część zesłanych stłoczono w barakach, pozostali musieli zmieścić się w chatach miejscowych wieśniaków. W okolicy nie było żadnych materiałów budowlanych prócz trawy cuogong i gliny, wydobywanej i sprowadzanej z okolicznych gór. Glinę mieszano z wodą i formowano w cegły, z których budowano ściany domów. Brakowało maszyn, prądu, nawet zwierząt pociągowych. Na płaskowyżu leżącym na wysokości około tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza cztery pory roku następowały po sobie w ciągu każdego dnia. O siódmej rano, gdy mama zaczynała pracę, temperatura wynosiła około zera. W południe dochodziła do dwudziestu ośmiu stopni Celsjusza, po południu zaś, około czwartej, zaczynały wiać wiatry, które zwalały ludzi z nóg. O siódmej wieczorem, gdy kończono pracę, temperatura znowu spadała do zera. W tych niezwykle surowych warunkach zesłańcy pracowali dwanaście godzin na dobę, z jedną tylko krótką przerwą na posiłek. Przez kilka pierwszych miesięcy do jedzenia dostawali jedynie iyż i gotowaną kapustę. Obozem zorganizowanym na wzór wojskowy dowodzili oficerowie armii pod nadzorem Komitetu Rewolucyjnego z Chengdu. Początkowo mamę traktowano jak wroga klasowego - podczas każdej przerwy śniadaniowej musiała stać z pochyloną głową. Była to tak zwana demaskacja na skraju pola, szczególnie zalecana przez propagandę, ponieważ przypominała pozostałym pracownikom, którzy mogli w tym czasie odpocząć, że powinni zachować jeszcze nieco energii na nienawiść. Mama protestowała, że nie może pracować przez cały dzień bez chwili odpoczynku dla nóg. Dowódca przed „rewolucją kulturalną" pracował w wojskowym wydziale Okręgu Wschodniego i był w dobrych stosun- 482 kach z mamą, położył więc kres tej praktyce. Nadal jednak dostawała najcięższe prace i nie miała wolnych niedziel jak pozostali więźniowie. Jej krwawienia nasiliły się, a potem zachorowała na ostre zapalenie wątroby. Cała zżółkła, opuchła i z trudem utrzymywała się na nogach. W obozie było wielu lekarzy, wsadzono do niego bowiem połowę personelu medycznego ze szpitali Wschodniego Okręgu. W Chengdu pozostali jedynie lekarze niezbędni szefom Komitetów Rewolucyjnych. Lekarz, który zaopiekował się mamą, powiedział, że jest jej bardzo wdzięczny za to, że ochraniała jego i innych lekarzy w latach przed „rewolucją kulturalną". Oświadczył, że gdyby nie mama, pewnie uznano by go za prawicowca już w 1957 roku. W obozie nie było żadnych zachodnich leków, więc chodził w odległe miejsca zbierać różne zioła, takie jak azjatycka babka i sun, uważane przez Chińczyków za lekarstwo na zapalenie wątroby. Chcąc mamie pomóc, w przesadny sposób opisał w rozmowie z władzami obozu zagrożenie, jakie jej choroba stanowi dla pozostałych więźniów. W rezultacie przeniesiono ją do osobnego pomieszczenia, kilkaset metrów od reszty zabudowań. Prześladowcy pozostawili ją samej sobie w obawie przed zarażeniem, ale codziennie odwiedzał ją tam lekarz i w sekrecie polecił, aby każdego dnia dostawała porcję koziego mleka od miejscowego chłopa. Nowe mieszkanie mamy było po prostu opuszczonym chlewem, jednak zaprzyjaźnieni więźniowie zrobili w nim porządki i wyłożyli klepisko grubą warstwą słomy. Mama czuła się tak, jakby leżała na luksusowym materacu. Jedna z kucharek zaofiarowała się, że będzie jej przynosić posiłki. Jeśli nikt nie patrzył, dodawała jeszcze kilka jajek. Gdy w obozie zaczęto wydawać mięso, mama dostawała je codziennie, choć inni tylko raz w tygodniu. Jadła także świeże gruszki, brzoskwinie i inne owoce, które przyjaciele kupowali jej na targu. Można powiedzieć, że choroba okazała się dla niej prawdziwym błogosławieństwem. Jednak po czterdziestu dniach wyzdrowiała i musiała wrócić do obozu. Zesłańcy mieszkali teraz w nowych glinianych chatach. Płaskowyż Pasterza Bawołów jest miejscem dość osobliwym -często zdarzają się tam suche burze z piorunami, podczas gdy w okolicznych górach pada deszcz. Miejscowi chłopi nie uprawiali ziemi na płaskowyżu, gdyż była ona zbyt sucha, a okolica zbyt niebezpieczna w czasie częstych bezdeszczowych burz. 483 Ponieważ jednak obóz nie dysponował żadną inną ziemią uprawną, więźniowie zasadzili specjalną odmianę kukurydzy odporną 'na suszę i sprowadzali wodę z dolnych partii górskich zboczy Aby zapewnić sobie zaopatrzenie w ryż, zaproponowali miejscowym chłopom pomoc przy żniwach. Wieśniacy wyrazili zgodę, jednak lokalny zwyczaj zakazywał kobietom noszenia wody, a mężczyznom i pannom sadzenia ryżu. Sadzić ryż mogły jedynie mężatki, które miały już dzieci zwłaszcza chłopców. Im więcej synów kobieta urodziła, tym chętniej ją widziano przy tej morderczej pracy. Chłopi wierzyli, że kobieta, która wydała na świat wielu synów, sprawi, że w kłosach zasadzonego przez nią ryżu będzie więcej ziaren (chińskie słowa „syn" i „ziarno" brzmią identycznie). Tak więc sadzenie ryżu spadło w pierwszym rzędzie na moją mamę. Miała aż trzech synów - więcej niż inne kobiety w obozie - i musiała spędzać do piętnastu godzin dziennie zgięta wpół na wodnym poletku, nękana przez stan zapalny przydatków i ciągłe krwawienia. Nocami, podobnie jak inni, musiała pilnować świń przed wilkami. Z tyłu za obozowymi chatami z gliny i słomy rozpościerał się łańcuch górski, zwany „legowiskiem wilka". Chłopi opowiadali przybyszom niezwykłe historie o przebiegłości tych zwierząt. Powiadali, że wilk, zakradłszy się do chlewu, potrafi lekko skaleczyć pazurami świnię za uszami i delikatnie wylizuje jej krew, wprowadzając zwierzę w stan przyjemnego transu, tak że świnia nie kwiczy. Potem ostrożnie chwytają zębami za ucho i nie przestając wachlować jej puszystym ogonem, wyciąga z chlewa. Nawet w chwili, gdy ją zagryza, oszołomiona świnia nie zdaje sobie z tego sprawy. Chłopi powiedzieli zesłańcom, że wilki - a także pojawiające się czasem lamparty - boją się ognia. Każdej nocy palono więc przed chlewem ognisko. Mama spędziła wiele bezsennych nocy, obserwując meteory przecinające rozświetlone gwiazdami niebo ponad ciemnym zarysem górskich szczytów i słuchając dochodzącego z oddali wycia wilków. Pewnego wieczora przykucnięta prała swoje ubranie w małym stawie. Gdy się wyprostowała, zobaczyła po drugiej stronie wody w odległości jakichś dwudziestu metrów czerwone ślepia wilka. Włosy stanęły jej na głowie, przypomniała sobie jednak słowa przyjaciela z dzieciństwa, Dużego Starego Li, który opowiadał, że jedyny sposób na wilka to wycofywać się powoli, cały czas 484 patrząc mu w oczy; nie wolno okazać paniki, odwracać się i uciekać. Mama możliwie jak najspokojniej wycofała się znad stawu w stronę obozu, nie spuszczając z oczu idącego za nią wilka. Gdy dotarła na skraj obozu, wilk zatrzymał się. Widać było ogień i od ogniska dochodziły głosy ludzi. Mama odwróciła się i popędziła do bramy. Nocami ogień był niemal jedynym źródłem światła w Xichan-gu. Nie doprowadzono tu jeszcze elektryczności, świece, jeśli w ogóle udało się je dostać, kosztowały bardzo drogo i zawsze brakowało nafty. Zresztą i tak nie było co czytać. W przeciwieństwie do Deyangu, gdzie mogłam stosunkowo swobodnie czytać książki Jinminga, kupowane na czarnym rynku, w „szkole kadr" panował surowy reżim. Dozwolone były jedynie wybrane dzieła Mao oraz „Dziennik Ludowy". Od czasu do czasu pokazywano nowy film w wojskowych barakach, kilka kilometrów od obozu - nieodmiennie jedną z wzorcowych oper pani Mao. Wraz z upływem dni, a potem miesięcy, zesłańcy coraz trudniej znosili ciężką pracę i brak wypoczynku. Wszyscy tęsknili za swoimi rodzinami i dziećmi. Także rebelianci przeżywali gorycz i rozczarowanie. Było im może nawet ciężej niż innym, gdyż okazało się, że dawna gorliwość nie uchroniła ich od obozu i że nie wrócą już do władzy w Chengdu. W ciągu kilku miesięcy pobytu na płaskowyżu ucichły zażarte oskarżenia, a pojawiło się przygnębienie; mama często musiała podnosić ich na duchu. Nazwano ją „Guanyin" - bogini dobroci. Nocami, leżąc na słomianym materacu, myślała o latach naszego wczesnego dzieciństwa. Uświadomiła sobie wtedy, że nie ma zbyt wielu wspomnień. Ciągle zajęta, nieobecna, kiedy dorastaliśmy, poświęciła się bez reszty sprawie rewolucji kosztem własnej rodziny. Z żalem wyrzucała sobie teraz to bezcelowe i jałowe poświęcenie. Tęsknota za dziećmi niemal rozdzierała jej serce. Dziesięć dni przed chińskim Nowym Rokiem, w lutym 1970 roku, po trzech miesiącach pobytu na płaskowyżu, kompania mamy dostała rozkaz, aby stanąć w szeregu przed obozem, na powitanie wysokiej rangi dowódcy wojskowego, który miał przybyć na inspekcję. Po długim oczekiwaniu stojący dostrzegli niewielką postać, wspinającą się do obozu zapyloną drogą od strony odległej szosy. Wszyscy uznali, że nie może to być oczekiwany dostojnik - bo on na pewno przyjedzie samochodem w otoczeniu świty. Ale sposób zawiązania długiego czarnego 485 wełnianego szala wokół pochylonej głowy był zbyt fantazyjny jak na miejscowego wieśniaka. Do obozu zbliżała się młoda kobieta z wielkim koszykiem na plecach. Serce mojej ???? zaczęło bić w przyspieszonym rytmie, kiedy stwierdziła, że młoda kobieta jest podobna do mnie. „Jak to byłoby cudownie, gdyby to była Erhong!" - powiedziała do siebie. Nagle ludzie zaczęli trącać ją w podnieceniu: „To twoja córka! Twoja córka do ciebie przyjechała! To Erhong!". W ten sposób mama opisała mi później chwilę, gdy zobaczyła mnie po rozstaniu. Byłam pierwszą osobą odwiedzającą obóz toteż przyjmowano mnie z mieszaniną radości i zawiści. Przyjechałam tą samą ciężarówką, która zabrała mnie do Ningnanu w czerwcu ubiegłego roku, kiedy jechałam w sprawie zmiany meldunku. W wielkim koszu na plecach miałam mnóstwo kiełbasek, jajek, cukierków, ciastek, klusek, cukru i konserw mięsnych. Cała nasza piątka oraz Cynglarz odkładała różne rzeczy z racji żywnościowych i przydziałów, które nam przysługiwały jako członkom brygad produkcyjnych, aby urządzić rodzicom ucztę. Ledwo miałam siłę to wszystko udźwignąć. Dwie rzeczy natychmiast rzuciły mi się w oczy. Mama wyglądała dobrze -jak dowiedziałam się później, właśnie skończyła okres rekonwalescencji po żółtaczce. Po drugie, współwięźniowie nie odnosili się do niej z wrogością. Niektórzy już wtedy nazywali ją „Guanyin", co wydawało mi się niesłychane, zważywszy na to, że oficjalnie była uważana za wroga klasowego. Na głowie miała ciemnoniebieską chustkę zawiązaną pod brodą. Jej policzki utraciły dawną delikatność i świeżość, pod wpływem mocnego słońca i ostrego wiatru stały się szorstkie i ciemnoczerwone, a skóra przypominała teraz skórę wieśniaczek z Xichangu. Miała trzydzieści osiem lat. ale wyglądała przynajmniej o dziesięć lat starzej. Gdy pogłaskała mnie po twarzy, poczułam, że jej dłoń jest szorstka jak popękana kora starego drzewa. Zostałam z nią dziesięć dni, a w dzień Nowego Roku miałam pojechać do obozu ojca. Umówiłam się z sympatycznym kierowcą ciężarówki, że zabierze mnie w tym samym miejscu, w którym wysiadłam poprzednio. Mamie zakręciły się łzy w oczach; chociaż obóz ojca leżał niedaleko, nie mieli prawa się odwiedzać. Założyłam na plecy nietknięty koszyk zjedzeniem -mama chciała, żebym zaniosła wszystko ojcu. Odkładanie jedzenia dla innych było zawsze w Chinach jednym z najważniejszych 486 sposobów wyrażania miłości i troski. Mamie było smutno, że odjeżdżam, i ciągle powtarzała, jak jej przykro, że stracę tradycyj-ną chińską potrawę noworoczną, którą przygotowano w jej obozie: tangyuan, okrągłe kluski symbolizujące jedność rodziny. |4ie mogłam jednak czekać, bo bałam się, że ucieknie mi ciężarówka. Mama odprowadziła mnie do głównej szosy - pół godziny marszu - i usiadłyśmy w wysokich trawach, czekając na samochód. Krajobraz falował łagodnym ruchem kołyszących się gęstych traw. Słońce świeciło już dość mocno i zrobiło się ciepło. Mama objęła mnie, a całe jej ciało zdawało się mówić, jak bardzo pragnie, żebym została, jak bardzo się boi. że już mnie nigdy więcej nie zobaczy. Nie wiedziałyśmy wówczas, czy jej pobyt w obozie, a mój w komunie kiedykolwiek się skończy. Powiedziano nam, że zostaniemy w tych miejscach do końca życia. Mogłyśmy również po prostu nie dożyć dnia kolejnego spotkania. Udzielił mi się smutek mamy i przypomniałam sobie babcię, która umarła, zanim zdołałam wydostać się z Ningnanu. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Ciężarówki nie było. Gdy wielkie kłęby dymu z komina obozowej kuchni zaczęły rzednąć, mamę znów ogarnął żal, że nie mogła mnie poczęstować noworocznym śniadaniem. Postanowiła wrócić i przynieść mi jednak trochę tangyuan. Tymczasem zjawiła się ciężarówka. Spojrzałam w stronę obozu i zobaczyłam mamę, jak biegnie w moim kierunku, wokół jej niebieskiej chustki kołysały się białozłote trawy. W prawej ręce niosła kolorową emaliowaną miskę. Biegła tak ostrożnie, że nie miałam wątpliwości, że stara się nie rozlać zupy z kluskami. Była jednak wciąż dość daleko i widziałam, że nie dobiegnie do mnie wcześniej jak za dwadzieścia minut. Równocześnie czułam, że nie mogę prosić kierowcy o tak długą zwłokę - i tak robił mi wielką uprzejmość. Wdrapałam się na skrzynię ciężarówki. Widziałam mamę, jak biegnie wciąż ku mnie, ale w ręku nie miała już miski. Wiele lat później powiedziała mi, że miska wypadła jej z rąk, gdy zobaczyła, że wspinam się na samochód. Nadal jednak biegła aż do miejsca, w którym siedziałyśmy, żeby się upewnić, że naprawdę odjechałam, choć nikt poza mną nie mógł przecież wsiadać do ciężarówki. W żółtej pustce nie było żywego ducha. Przez kilka następnych dni mama chodziła po obozie jak w transie, otumaniona i zagubiona. 487 Po wielu godzinach jazdy wyboistą drogą, rzucana niemiłosi nie po skrzyni ciężarówki, dotarłam do obozu ojca. Był to 0?'?" pracy przymusowej - prawdziwy kacet, umiejscowiony głębok w górach. Więźniowie założyli w tym dzikim, górzystym rejonC gospodarstwo rolne. Potem zostali przeniesieni dalej, w wvż ' położone i jeszcze bardziej dziewicze i niegościnne terenJ pozostawiając to zagospodarowane miejsce zesłańcom, którzy wylądowali nieco wyżej na chińskiej drabinie prześladowań -deportowanym urzędnikom. Obóz był ogromny: mieścił tysiące byłych pracowników administracji prowincji. Musiałam iść jeszcze kilka godzin, żeby dotrzeć do „kompanii" mojego ojca. Omal nie straciłam równowagi, wchodząc na wiszący mostek z lin, który niebezpiecznie zakolysał się pode mną nad głęboką rozpadliną. Choć byłam bardzo zmęczona, niosąc na plecach ciężki kosz, zauroczyło mnie piękno tych gór. Była dopiero wczesna wiosna, ale wokół widziałam pełno kolorowych kwiatów, kwitnących wśród drzew kapokowych i krzewów papai. Gdy w końcu dotarłam do baraków obozu, zobaczyłam kilka bażantów majestatycznie przechadzających się wśród rozkwitających gruszy, śliw i migdałowców. Kilka tygodni później białe i różowe płatki gęsto zaścieliły błotnistą ścieżkę. Serce mi zamarło, gdy wreszcie, po raz pierwszy od roku, zobaczyłam ojca. Dreptał przez podwórze, niosąc dwa kosze cegieł, zawieszone na długiej tyczce. Stara niebieska kurtka wisiała na nim luźno, a podwinięte nogawki spodni odsłaniały tak chude nogi, że było widać ścięgna. Na ogorzałej od słońca twarzy miał mnóstwo zmarszczek i niemal siwe włosy. Nagle mnie dostrzegł. Kiedy zaczęłam do niego biec, niezdarnie postawił swój ładunek na ziemi. Tradycja chińska nie dopuszcza niemal żadnego fizycznego kontaktu między ojcem a córką, ale wszystko, co pragnął mi powiedzieć, widziałam w jego oczach. Jego spojrzenie było pełne miłości i czułości. Widziałam w nich także ślad wszystkich cierpień ostatnich lat. Zamiast dawnej energii i młodzieńczego zapału, zobaczyłam starczą niepewność ciężko doświadczonego przez życie człowieka oraz cień spokojnej rezygnacji. A przecież był wciąż w sile wieku, miał zaledwie czterdzieści osiem lat. Poczułam, jak dławią mnie łzy. Z obawą wypatrywałam w jego oczach oznak szaleństwa, ale wyglądał normalnie. Ogromny ciężar spadł mi z serca. Ojciec dzielił pokój z kilkoma innymi skazanymi; wszyscy pochodzili z jego wydziału. Pomieszczenie miało tylko jedno 488 maleńkie okienko, tak że cały dzień trzeba było trzymać otwarte drzwi, żeby wpuścić trochę światła. Mieszkańcy pokoju prawie się do siebie nie odzywali i nikt nie powiedział mi nawet dzień dobry. Od razu poczułam, że atmosfera w tym obozie jest o wiele cięższa niż w obozie mamy. Działo się tak, bo znajdował się on pod bezpośrednim nadzorem Rewolucyjnego Komitetu Syczuanu i Tingów. Mur dziedzińca pokrywała graba warstwa plakatów, pełnych haseł w rodzaju „Śmierć Takiemu-a-takiemu" albo ,Skończyć z Takim-a-takim", obok stały oparte połamane motyki i szpadle. Jak się wkrótce przekonałam, ojciec wciąż był obiektem demaskacji podczas wieców, które odbywały się wieczorami po całym dniu ciężkiej pracy. Ponieważ jedynym sposobem wydostania się z obozu był powrót do pracy partyjnej w Komitecie Rewolucyjnym - co można było osiągnąć, tylko zdobywając zaufanie Tingów - niektórzy rebelianci prześcigali się w demonstrowaniu swojej rewolucyjnej wojowniczości, a mój ojciec stał się ich ofiarą. Nie mógł także wchodzić do kuchni, ponieważ uważano, że jako „przestępca, wróg Przewodniczącego Mao", jest tak niebezpieczny, że mógłby dosypać trucizny do jedzenia. Nieważne, czy ktokolwiek wierzył w taką groźbę. Chodziło o upokorzenie. Ojciec znosił te wszystkie okrucieństwa bardzo dzielnie. Tylko raz okazał gniew, kiedy zaraz po przybyciu do obozu kazano mu założyć białą opaskę z czarnym napisem: „element kontrrewolucyjny w akcji". Rzucił wtedy opaskę i powiedział przez zaciśnięte zęby: „No chodźcie, zatłuczcie mnie na śmierć. Ja tego nosił nie będę!". Rebelianci dali za wygraną. Wiedzieli, że mówił serio, a nie dostali rozkazu, żeby go zabić. W obozie Tingowie mieli okazję mścić się na swoich przeciwnikach. Znalazł się wśród nich także pewien człowiek zamieszany w dochodzenie, jakie prowadzono przeciw nim w 1962 roku. Przed 1949 walczył w komunistycznym podziemiu, przeszedł więzienie i tortury Kuomintangu, które zniszczyły mu zdrowie. W obozie wkrótce znów ciężko zachorował, ale musiał pracować i nie miał ani jednego dnia wypoczynku. Ponieważ pracował powoli, kazano mu nadrabiać zaległości wieczorami. Plakaty na ścianach oskarżały go o lenistwo. Jeden zaczynał się od słów: „Czy zauważyłeś, Towarzyszu, ten groteskowy żywy szkielet z odrażającą twarzą?". Pod bezlitosnym, palącym słońcem Xi-changu jego skóra odchodziła całymi płatami. Był także niezwykle wychudzony, bo wycięto mu kiedyś dwie trzecie żołądka 489 i mógł trawić jedynie niewielkie porcje jedzenia naraz. Poniew ¦ zaś nie dostawał posiłków tak często, jak tego potrzebowT nieustannie głodował. Kiedy któregoś dnia zdesperowany wszedł do kuchni, żeby napić się jakiegoś soku, oskarżono go o prób zatrucia jedzenia. Czując, że znajduje się na progu całkowitego załamania, napisał do władz obozu prośbę, żeby nie przydzielan mu zbyt ciężkich prac. Jedyną odpowiedzią była jadowita kam panią plakatów. Wkrótce zasłabł na polu, gdy w upale rozrzuca! nawóz. Zabrano go do obozowego szpitala, gdzie zmarł następnego dnia. W chwili śmierci nie miał przy sobie nikogo z rodziny Jego żona popełniła samobójstwo. Nie tylko „uczniowie kapitalizmu" umierali w „szkole kadr" Podobny los spotykał także ludzi, którzy mieli jakiekolwiek choćby najdalsze powiązania z Kuomintangiem albo którzy stali się ofiarami czyjejś osobistej zemsty lub zawiści - nawet ze strony przywódcy pokonanych frakcji rebeliantów. Wielu rzucało się w nurty spienionej rzeki, której strome brzegi przecinały dolinę. Nazywano ją Rzeką Ukojenia {Anning he). Głuchą nocą echo niosło jej głośny szum kilometrami, wywołując dreszcz zgrozy u więźniów, którzy mówili, że słychać w nim zawodzenie duchów. Dowiedziawszy się o tych samobójstwach, uznałam, że muszę koniecznie jak najszybciej pomóc ojcu i zmniejszyć ciążącą na nim psychiczną i fizyczną presję. Postanowiłam sprawić, żeby poczuł, że warto żyć dalej i że jest kochany. Na mityngach, na których poddawano go demaskacji, na ogół obywano się teraz bez przemocy, współwięźniowie najwyraźniej nie mieli już takiego zapału i energii. Siadałam wtedy tak, żeby mnie widział i mógł czerpać siły z tego, że nie jest sam, że jest ze mną. Po mityngu mieliśmy czas dla siebie. Opowiadałam mu zabawne historyjki, żeby mógł jak najszybciej otrząsnąć się z ohydy tych zebrań, masowałam mu głowę, szyję i ramiona, a on recytował mi poezję klasyczną. W dzień pomagałam mu w pracy - oczywiście dostawał zawsze najcięższe i najbrudniejsze zajęcia. Czasem z dziarską miną nosiłam za niego ponad pięćdziesięciokilog-ramowe ciężary, choć ledwo mogłam utrzymać się na nogach. Spędziłam w tym obozie ponad trzy miesiące. Władze pozwoliły mi jeść w obozowej stołówce i dostałam łóżko w pokoju z pięcioma kobietami, które odzywały się do mnie bardzo rzadko, krótko i chłodno. Większość współwięźniów natychmiast przybierała na mój widok postawę pełną wrogości. Udawałam, że ich nie dostrzegam. Spotkałam jednak także ludzi, którzy odnosili 490 sję do mnie przyjaźnie - albo mieli więcej odwagi w okazywaniu sympatii. Jednym z nich był trzydziestoletni mężczyzna o wrażliwej twarzy i dużych uszach. Nazywał się Yong i miał wyższe wykształcenie. Zaczął pracować w wydziale mojego ojca tuż przed rewolucją kulturalną". W obozie był dowódcą oddziału, do którego należał ojciec. Choć formalnie był zobowiązany przydzielać ojcu najcięższe prace, gdy tylko mógł, dyskretnie starał się ograniczyć je do minimum. Podczas jednej z naszych krótkich rozmów powiedziałam mu, że nie mogę ugotować jedzenia, które ze sobą przyniosłam, ponieważ nie mam nafty do mojej małej kuchenki. Kilka dni później Yong minął mnie z nieobecną twarzą. Poczułam, że wcisnął mi w rękę jakiś metalowy przedmiot. Okazało się, że jest to coś w rodzaju kominka, zrobionego przez niego z drutu, o wysokości dwudziestu i szerokości dziesięciu centymetrów, w którym można było palić papierowymi kulkami ze starych gazet - wolno już było drzeć gazety, ponieważ nie drukowano w nich portretów Przewodniczącego. (Mao osobiście zastopował tę praktykę, gdy uznał, że osiągnął zamierzony cel -„wyłączne ustanowienie" jego „absolutnego, najwyższego autorytetu" - i jej kontynuacja mogłaby doprowadzić do odwrotnych efektów). Na błękitno-pomarańczowych płomieniach wydobywających się z kominka gotowałam o wiele lepsze jedzenie niż obozowe. Gdy spod pokrywki wypływała smakowicie pachnąca para, widziałam, jak mimowolnie zaczynają się poruszać szczęki pozostałych lokatorów w pokoju ojca. Żałowałam, że nic mogę poczęstować Yonga, ale oboje moglibyśmy napytać sobie biedy, gdyby jego wojowniczy koledzy coś zwęszyli. To właśnie dzięki Yongowi i innym przyzwoitym ludziom ja i moje rodzeństwo mogliśmy odwiedzać ojca. Yong pozwolił także ojcu opuszczać teren obozu w deszczowe dni, które były jego jedynymi dniami wolnymi od pracy, gdyż w przeciwieństwie do pozostałych więźniów musiał, podobnie jak mama, pracować także w niedzielę. Gdy tylko przestawało padać, szliśmy oboje do sosnowego lasu na grzyby albo zbieraliśmy dziki groch, który ugotowany potem z konserwą z kaczki czy innego mięsa stanowił wspaniałą kolację. Po kolacji często wędrowaliśmy na moje ulubione miejsce -nazwałam je „ogrodem zoologicznym" - gdzie na leśnej polanie porośniętej trawą znajdowała się grupa skał o dziwnych, fantas- 491 tycznych kształtach. Skały przypominały stado dziwaczny h zwierząt leżących w słońcu. Niektóre miały wyżłobienia, w kt' rych mogliśmy się ułożyć i patrzeć w dal. W dole zbocza rósł" potężne drzewa kapokowe. Ich bezlistne szkarłatne kwiaty, wiek sze od kwiatów magnolii, wyrastały bezpośrednio z nagich czarnych gałęzi, rosnących zupełnie prosto ku górze. W trakcie mojego trzymiesięcznego pobytu w obozie obserwowałam jak te kwiaty rozkwitają, tworząc na tle skał ogromną plamę kar-mazynowej czerwiem. Potem pojawiły się owoce wielkości fig z których po pęknięciu zaczęły wydobywać się jedwabiste nici' roznoszone przez ciepłe wiatry po całych górach niczym śniegowy puch. Za drzewami kapokowymi leżała Rzeka Ukojenia, a za nią rozciągały się bezkresne góry. Pewnego dnia, gdy odpoczywaliśmy w naszym „ogrodzie zoologicznym", na polanie zjawił się wieśniak. Był tak pokraczny, że się go przestraszyłam. Ojciec powiedział mi, że w tym odizolowanym regionie kraju mieszkańcy często przez pokolenia żenią się w obrębie jednej wioski. „Tyle jest do zrobienia w tych górach! - powiedział wtedy. - To takie piękne miejsce i ma taki ogromny potencjał. Z radością bym tu zamieszkał, opiekując się jakąś komuną albo brygadą produkcyjną, i zajął się jakąś konkretną robotą, czymś pożytecznym. A może nawet zostałbym zwykłym wieśniakiem. Mam już serdecznie dosyć bycia urzędnikiem partyjnym. Chciałbym przyjechać tu z całą rodziną i żyć prostym życiem wieśniaków". Widziałam w jego oczach zawód, frustrację energicznego, utalentowanego człowieka, który rozpaczliwie pragnął robić coś sensownego. W jego słowach znalazło odbicie także tradycyjne, idylliczne marzenie chińskiego intelektualisty, rozczarowanego karierą mandaryna. Uświadomiłam sobie wtedy, że myśl o jakimś nowym, odmiennym życiu stała się ulubioną fantazją mojego ojca, marzeniem o czymś cudownym i nieosiągalnym - gdyż dla komunistycznego działacza nie było w Chinach drogi odwrotu. Odwiedziłam ojca w obozie trzy razy, za każdym razem zostając kilka miesięcy, podobnie jak moje rodzeństwo, tak że przez cały czas miał obok siebie kogoś bliskiego. Często z dumą powtarzał, że cały obóz mu zazdrości, bo żadnego z więźniów tak często nie odwiedzały dzieci. Rzeczywiście, tylko do nielicznych przyjeżdżali goście - „rewolucja kulturalna" zbrutalizowała stosunki między ludźmi, całkowicie rozbijając bardzo wiele chińskich rodzin. 492 W miarę upływu czasu moja rodzina zaczęła być ze sobą coraz bliżej. Xiaohei, który jako dziecko często dostawał od ojca janie, teraz zaczął darzyć go głębokim uczuciem. Gdy pierwszy raz przyjechał do obozu, musiał spać z ojcem na jednym łóżku, ponieważ dowódcy obozu z zazdrością patrzyli na nasze częste odwiedziny. Żeby ojciec mógł się dobrze wyspać - co było bardzo ważne, zwłaszcza dla jego zdrowia psychicznego - ?i??-hei starał się nie zasypiać zbyt głęboko, żeby się przez sen zbytnio nie rozpychać i nie budzić ojca. Z kolei ojciec, wyrzucając sobie teraz, że był taki surowy wobec Xiaoheia, często gładził go po głowie i przepraszał. )fTrudno mi teraz pojąć, że mogłem bić cię tak mocno. Byłem dla ciebie za surowy - mawiał. - Dużo teraz myślę o przeszłości i czuję się wobec ciebie winny. To śmieszne, że z powodu »rewolucji kulturalnej« stałem się lepszym człowiekiem". Obozowe menu składało się głównie z gotowanej kapusty i brak białka sprawiał, że ludzie ciągle chodzili głodni. Z utęsknieniem czekali na każdy dzień „mięsny", celebrowany z wielkim namaszczeniem, niemal w uroczystej atmosferze. Wydawało się wtedy, że nawet najbardziej wojowniczy rebelianci są w lepszym nastroju. W takie dni ojciec mimo naszych protestów oddawał nam swoje mięso i zawsze dochodziło do swego rodzaju potyczki na pałeczki i miski. Ojciec cały czas czynił sobie rozmaite wyrzuty. Opowiedział mi, jak nie zaprosił babci na ślub i jak zmusił ją, żeby udała się z powrotem w niebezpieczną drogę do Mandżurii zaledwie w miesiąc po przybyciu do Yibinu. Słyszałam, jak wyrzucał sobie wiele razy, że nie okazywał dość serca własnej matce i był wobec niej tak zasadniczy, że nawet nie powiedziano mu o jej pogrzebie. „Teraz już za późno!" - mówił, kręcąc głową. Winił się także za to, jak traktował swoją siostrę Junying w latach pięćdziesiątych, gdy usiłował odwieść ją od buddyzmu i nawet zmuszał ją, choć była wegetarianką, żeby jadła mięso. Ciotka Junying zmarła latem 1970 roku. Nie miała odpowiedniej opieki lekarskiej, a paraliż stopniowo objął całe jej ciało. Umierając, była tak samo spokojna i opanowana, jak przez całe życie. Rodzina ukrywała przed ojcem wiadomość o śmierci siostry. Wszyscy wiedzieliśmy, jak głęboko ją kochał i szanował. Tej jesieni odwiedzili ojca moi bracia Xiaohei i Xiaofang. Pewnego razu na spacerze po kolacji ośmioletni Xiaofang nie- 493 opatrznie powiedział mu o śmierci ciotki. Twarz ojca zmienił się nagle. Stał nieruchomo przez dłuższą chwilę, wpatrując s^ tępo w dal, po czym zszedł na bok ścieżki, skulił się i ukrył twa ^ w dłoniach. Jego ramionami wstrząsało łkanie. Moi bracia, którz nigdy w życiu nie widzieli, żeby ojciec płakał, oniemiali. Z początkiem 1971 roku do obozu dotarła wiadomość, że Tingowie zostali aresztowani. Dla moich rodziców, zwłaszcza dla ojca, oznaczało to pewną poprawę warunków życia. Przy. znano im wolne niedziele i dostawali lżejszą pracę. Inni więź-niowie zaczęli rozmawiać z ojcem, choć nadal traktowano go chłodno. Oznakę, że coś naprawdę zaczęło się zmieniać, przyniosło pojawienie się w obozie wiosną 1971 roku nowego więźnia - pani Shao, dawnej prześladowczyni ojca, która wypadła z łask wraz z Tingami. Wkrótce mamie pozwolono spędzić dwa tygodnie z ojcem. Mogli się zobaczyć po raz pierwszy od paru lat - od tego zimowego poranka na ulicy w Chengdu, tuż przed odjazdem ojca do obozu ponad dwa lata wcześniej. Jednak nieszczęścia moich rodziców wcale się nie skończyły. „Rewolucja kulturalna" trwała dalej. Tingowie stracili władzę nie z powodu zła, jakie wyrządzili, ale dlatego, że Mao zaczął podejrzewać, iż są blisko związani z Chen Boda, jednym z przywódców „rewolucji kulturalnej", który stracił jego zaufanie. Chen Mo, prawa ręka Tingów, który przyczynił się do uwolnienia ojca z więzienia, popełnił samobójstwo. Pewnego dnia latem 1971 roku mama dostała silnego krwotoku z dróg rodnych, zemdlała i trzeba było ją zabrać do szpitala. Ojcu nie pozwolono jej odwiedzić, choć oboje byli w Xichangu. Gdy doszła nieco do siebie, dostała zezwolenie na powrót do Chengdu na kurację. Tam udało się zahamować krwawienia na dobre, jednak lekarze odkryli, że nabawiła się choroby skóry zwanej sklerodermą. Fragment skóry za jej prawym uchem stwardniał i zaczął się kurczyć. Prawa strona dolnej szczęki zrobiła się wyraźnie mniejsza od lewej i mama traciła słuch w prawym uchu. Zesztywniała jej także prawa strona szyi i zaczęła tracić czucie w zesztywniałej prawej dłoni i całej ręce. Dermatolodzy powiedzieli, że twardnienie skóry może przenieść się również na organy wewnętrzne, a wtedy cała może skurczyć się i umrze w ciągu trzech, czterech lat. Dowiedziała się też, że medycyna zachodnia jest wobec tej choroby bezsilna. Lekarze 494 mogli mamie zaproponować jedynie terapię kortyzonem, który dostawała w postaci tabletek oraz zastrzyków w szyję. Gdy przyszedł list od mamy z tą wiadomością, byłam u ojca w obozie. Ojciec natychmiast poszedł prosić o zezwolenie na wyjazd do domu, żeby mógł zobaczyć się z mamą. Yong okazał ojcu życzliwość, ale władze obozu odmówiły. Ojciec wybuchnął płaczem na środku placu, na oczach wielu współwięźniów. Ludzie z jego wydziału byli pod wielkim wrażeniem tej chwili, bo wszyscy znali go jako „człowieka z żelaza". Wczesnym rankiem następnego dnia poszedł na pocztę i przesiedział przed nią wiele godzin, czekając na otwarcie. Wysłał do mamy trzystronicowy telegram, który zaczynał się słowami: „Przyjm, proszę, moje przeprosiny, które przychodzą o całe życie za późno. Moje winy wobec ciebie sprawiają, że z wdzięcznością przyjmę każdą karę. Nie byłem dobrym mężem. Wyzdrowiej, proszę, i daj mi jeszcze jedną szansę". Dwudziestego piątego października 1971 roku Cynglarz zjawił się u mnie w Deyangu z sensacyjną wiadomością: Lin Biao nie żyje. Cynglarz dowiedział się w swojej fabryce, że Lin usiłował zamordować Mao i po nieudanym zamachu próbował zbiec do ZSRR, ale jego samolot rozbił się w Mongolii. Śmierć Lin Biao otaczała aura tajemnicy. Miała jakiś związek z upadkiem Chen Boda rok wcześniej. Mao stracił do nich obu zaufanie i zaczął podejrzewać o złe zamiary, gdyż przesadnie rozdymali kult jego osoby, co, jak sądził, stanowiło element szerszego planu, aby wyekspediować go w sferę abstrakcyjnej, półboskiej chwały i pozbawić realnej władzy. Podejrzewał zwłaszcza Lin Biao, swojego oficjalnego następcę, który, jak powszechnie wiedziano, „czerwonej książeczki nigdy nie wypuszczał z rąk, a okrzyk »Niech żyje Mao!« nigdy nie schodził mu z ust" -jak sformułowano to w ułożonym później wierszu. Mao uznał, że Lin, stojący najbliżej tronu, ma jakieś niedobre zamiary. Któryś z nich, Mao albo Lin - a może obaj - ruszył wtedy do akcji, żeby zachować władzę i życie. W mojej wiosce za pośrednictwem komuny ogłoszono wkrótce oficjalną wersję wydarzeń. Dla chłopów była to wiadomość bez znaczenia. Wielu z nich nawet nie wiedziało, kim był Lin Biao, ale ja szalałam z radości. Ponieważ nie umiałam pomyśleć niczego złego o Mao, całą winą za „rewolucję kulturalną" obar- 495 czałam Lin Biao. Rozłam między nim a Mao interpretowałam jako dowód, że Mao odrzucił idee „rewolucji kulturalnej" i położy kres wszystkim nieszczęściom. Śmierć Lin Biao w pewien sposób wzmocniła moją wiarę w Mao. Wielu ludzi żywiło podobnie optymistyczne oczekiwania, ponieważ rzeczywiście pojawiły sie oznaki odchodzenia od kursu „rewolucji kulturalnej". Niemal natychmiast zrehabilitowano niektórych „uczniów kapitalizmu" i zwolniono ich z obozów. Mój ojciec dowiedział się o śmierci Lin Biao w połowie listopada. Natychmiast na twarzach niektórych rebeliantów pojawiły się uśmiechy. Na mityngach proszono ojca, żeby usiadł, co było rzeczą bez precedensu, i „ujawnił prawdę o Ye Chun" -żonie Lin Biao, z którą współpracował w Yan'anie na początku lat czterdziestych. Ojciec nie powiedział ani słowa. Jednak choć jego kolegów rehabilitowano i zwalaniano dziesiątkami, usłyszał od dowódcy obozu: „Nie łudź się, że uda ci się teraz urwać z haka". Jego zbrodnie przeciw Mao uznano za zbyt poważne. Ojciec czuł się coraz gorzej - w efekcie ciągłej presji psychicznej i tych wszystkich lat brutalnego bicia, a potem ciężkiej pracy fizycznej w okrutnych warunkach zaczął podupadać na zdrowiu. Przez prawie pięć łat musiał brać duże dawki środków uspokajających, czasem dwudziestokrotnie przekraczał normalną dawkę, co w końcu zniszczyło jego organizm. Zaczął odczuwać silne bóle w różnych częściach ciała i pluć krwią, często też miał napady duszności, którym towarzyszyły zawroty głowy. W wieku lat pięćdziesięciu wyglądał jak siedemdziesięcioletni starzec. Obozowi lekarze nieodmiennie traktowali go zimno, opryskliwie i na odczepnego wypisywali kolejne recepty na środki uspokajające. Nie chcieli go zbadać ani nawet wysłuchać. Każdej jego wizycie w obozowym lazarecie towarzyszy! szczekliwy wykład któregoś z rebeliantów: „Nie wyobrażaj sobie, że możesz się wyłgać, symulując chorobę!". Jinming odwiedził ojca pod koniec 1971 roku. Zaniepokojny jego stanem, został z nim aż do wiosny. Później jednak przyszedł list z brygady produkcyjnej, w którym ostrzeżono go, że jeśli natychmiast nie wróci, nie otrzyma przydziału żywności po żniwach. W dniu wyjazdu ojciec odprowadził go na pociąg - do Miyi dociągnięto właśnie linię kolejową z powodu przeniesienia strategicznych zakładów przemysłowych do Xichangu. W czasie drogi obaj milczeli. Nagle ojciec dostał silnego ataku duszności 496 i Jinming musiał pomóc mu usiąść na skraju drogi. Przez długi czas ojciec nie mógł złapać oddechu. Gdy wreszcie poczuł się lepiej, westchnął ciężko i powiedział: „Wygląda na to, że chyba nie mam wiele czasu przed sobą". Jinming nigdy nie słyszał, żeby ojciec mówił o śmierci. Zaskoczony usiłował go pocieszyć, ale ojciec powoli mówił dalej: „Zadaję sobie pytanie, czy boję się śmierci. Myślę, że nie. Moje życie, takie jak teraz, jest gorsze. I wygląda na to, że nic się w nim nie zmieni. Czasem czuję się taki słaby - stoję nad Rzeką Ukojenia i myślę sobie: tylko jeden skok i będzie po wszystkim. Ale wtedy mówię sobie, że nie, że mi nie wolno. Jeśli umrę, zanim zostanę oczyszczony, wasze kłopoty nigdy się nie skończą... Wiele o tym wszystkim ostatnio myślałem. Miałem ciężkie dzieciństwo, a wokół było pełno niesprawiedliwości. Chciałem lepszego, sprawiedliwego społeczeństwa, więc przystąpiłem do komunistów. Wiele lat dawałem z siebie wszystko. Ale co dobrego przyszło z tego ludziom? Jeśli zaś chodzi o mnie, to czemu w końcu stałem się nieszczęściem dla własnej rodziny? Ludzie, którzy wierzą w sprawiedliwość, mówią, że jeśli źle kończysz, musisz mieć coś złego na sumieniu. Ciągle myślę o tym wszystkim, co zrobiłem w życiu. Wydałem rozkazy, żeby rozstrzelano pewnych ludzi...". Opowiedział Jinmingowi o wyrokach śmierci, które podpisywał, wymieniał nazwiska i opowiadał o poczynaniach eba („okrutnych despotów") podczas reformy rolnej w Czaoyangu, a także o przywódcach band w Yibinie., Ale przecież ci ludzie wyrządzili tyle zła, że sam Bóg by ich skazał na śmierć. Czy rzeczywiście zrobiłem coś takiego, żeby na to wszystko zasłużyć?". Po długiej pauzie dodał na koniec: „Jeśli umrę w tym obozie, nie wierz więcej Partii Komunistycznej". 25 „Delikatna woń słodkiego wiatru" — nowe życie z Podręcznikiem dla elektryków i Six Crises (1972-1973) Lata 1969, 1970 i 1971 minęły pod znakiem śmierci, miłości, cierpień i okresów wytchnienia. W Miyi jedna po drugiej następowały po sobie pora deszczowa i sucha. Na Płaskowyżu Pasterza Bawołów księżyc to okrąglał, to chudł, wiatry huczały i cichły, wyły wilki i znów zapadała cisza. W zielniku w Deyangu kwitły zioła, przekwitały i znów kwitły. Krążyłam między obozami rodziców, domem umierającej ciotki i moją wioską. Rozrzucałam nawóz na błotnistych ryżowych poletkach i układałam poematy do lilii wodnych. Mama była w domu, w Chengdu, gdy dotarła do niej wiadomość o upadku Lin Biao. Została zrehabilitowana w listopadzie 1971 roku i dowiedziała się, że nie musi już wracać do obozu. Jednak choć przywrócono jej dawną pensję, nie dostała z powrotem starej pracy. Jej miejsce zajął ktoś inny. Wydział, w którym pracowała we Wschodnim Okręgu, miał teraz co najmniej siedmiu kierowników - obecnych członków Komitetów Rewolucyjnych oraz świeżo zrehabilitowanych urzędników, którzy wrócili z obozu. Po części nie pozwolono jej wrócić do pracy z powodu stanu zdrowia, ale główną przyczyną odmowy był fakt, że - w przeciwieństwie do większości „uczniów kapitalizmu" - mój ojciec nadal nie został zrehabilitowany. Mao zgodził się na masowe rehabilitacje nie dlatego, że wreszcie oprzytomniał, ale dlatego, że wraz ze śmiercią Lin Biao i nieuchronną czystką wśród jego ludzi stracił jedyne narzędzie kontroli nad armią. Uprzednio usunął lub zraził do siebie wszystkich pozostałych marszałków, którzy sprzeciwiali się „rewolucji 498 kulturalnej", i w kierowaniu wojskiem musiał polegać niemal wyłącznie na Lin Biao. Wprawdzie mianował na ważne stanowiska w siłach zbrojnych swoją żonę, krewnych i liczne gwiazdy ^rewolucji kulturalnej", ale byli to ludzie niemający żadnego doświadczenia wojskowego, nie mogli więc zagwarantować posłuszeństwa armii. Po śmierci Lin Biao musiał zwrócić się do usuniętych dowódców, nadal cieszących się lojalnością wojska, w tym Deng Xiaopinga, który znów pojawił się na scenie wielkiej polityki. Pierwszym nieuchronnym ustępstwem, na jakie Mao musiał się zgodzić, był powrót do władzy większości partyjnych urzędników, ofiar „rewolucji kulturalnej". Mao zdawał sobie także sprawę z tego, że nie zdoła utrzymać władzy bez sprawnie funkcjonującej gospodarki. Jego Komitety Rewolucyjne, rozdzierane przez nieustanne spory, składały się z ludzi niekompetentnych - nie potrafiły zapewnić normalnej pracy społeczeństwa. Mao nie miał więc wyboru, musiał przywrócić do łask starych, sprawdzonych działaczy partyjnych. Mój ojciec nadal siedział w obozie w Miyi, ale przyznano mu część dawnej pensji, wstrzymanej od czerwca 1968 roku, i nagle okazało się, że mamy w banku jakąś astronomiczną jak dla nas sumę pieniędzy. Zwrócono nam także rzeczy osobiste, skonfiskowane w trakcie kolejnych nalotów rebeliantów na nasze mieszkanie; brakowało tylko dwóch butelek maotai, najbardziej poszukiwanego napoju alkoholowego w Chinach. Pojawiły się również inne zwiastuny zmian. Czou En-laj, który miał coraz więcej do powiedzenia, zaczął uruchamiać gospodarkę. Przywrócono na stanowiska większość dawnych działaczy gospodarczych oraz zaczęto akcentować znaczenie produkcji i spokoju. Znowu wprowadzono zachęty materialne do lepszej pracy. Chłopi mogli ponownie sprzedawać część produkcji za gotówkę. Podjęto badania naukowe. Po sześcioletniej przerwie wrócono także do normalnej nauki w szkołach, dzięki czemu mój najmłodszy brat Xiaofang zaczął wreszcie w wieku dziesięciu lat chodzić do szkoły. Wraz z ożywieniem gospodarczym fabryki zaczęły przyjmować nowych robotników. W ramach systemu zachęt pozwolono, aby w pierwszym rzędzie zatrudniały dzieci swoich dawnych pracowników, wysłane do pracy na wsi. Choć moi rodzice nie pracowali w żadnej fabryce, mama zwróciła się do kierownictwa jednego z zakładów, który niegdyś podlegał Wschodniemu Okręgowi, a obecnie wchodził w skład Drugiego Zarządu Przemysłu 499 Lekkiego w Chengdu, i chętnie zgodzili się mnie przyjąć. I tak kilka miesięcy przed dwudziestymi urodzinami na dobre opuściłam Deyang. Moja siostra musiała jednak zostać na wsi, gdy2 młodzi ludzie z miasta, którzy pobrali się już po wysłaniu na wieś, nie mieli prawa powrotu, nawet jeśli współmałżonek miał miejski meldunek. Nie miałam wyboru, musiałam pracować jako robotnica. Większość uniwersytetów była nadal zamknięta i nie istniały żadne inne możliwości kariery zawodowej. Ponadto robotnicy w fabryce pracowali tylko osiem godzin dziennie, a chłopi na wsi - od świtu do zmierzchu. Pracując w fabryce, nie musiałam też dźwigać dużych ciężarów i mogłam zamieszkać z rodziną. Najważniejsze było jednak to, że odzyskałam miejskie zameldowanie, co oznaczało zapewnione przydziały żywności oraz innych dóbr codziennego użytku. Moja fabryka znajdowała się na południowych przedmieściach Chengdu, około czterdziestu minut jazdy rowerem. Najpierw jechałam wzdłuż brzegów Rzeki Jedwabnej, a potem błotnistymi wiejskimi drogami wśród pól rzepaku i pszenicy. Na koniec docierałam do lichych, ogrodzonych zabudowań, wokół których leżały sterty cegieł i zardzewiałych zwojów drutu. To właśnie była moja fabryka - dość prymitywny zakład z kilkoma maszynami pochodzącymi z przełomu stuleci. Po pięciu latach demas-kacyjnych mityngów, malowania haseł na murach i bójek między rywalizującymi frakcjami do fabryki wrócili kierownicy i inżynierowie i zakład ponownie zaczął produkcję narzędzi. Robotnicy przyjęli mnie bardzo życzliwie, w dużej mierze z uwagi na moich rodziców. Niszczycielska siła „rewolucji kulturalnej" sprawiła, że gorąco tęsknili do czasów dawnej administracji, do czasów porządku i stabilizacji. Przyjęto mnie do pracy jako praktykantkę w odlewni i przydzielono do pomocy kobiecie, którą wszyscy nazywali „Ciocią Wei". Pochodziła z tak biednej rodziny, że jako nastolatka nie miała nawet jednej porządnej pary spodni. Jej życie zmieniło się wraz z nadejściem komunistów i była im za to ogromnie wdzięczna. Wstąpiła do partii i na początku „rewolucji kulturalnej" należała do grupy lojalistów, którzy bronili starych działaczy partyjnych. Gdy Mao otwarcie udzielił swego poparcia rebeliantom, jej grupę zmuszono do kapitulacji, a ją samą poddano torturom. Jeden z jej dobrych przyjaciół, stary robotnik, który także wiele zawdzięczał komunistom, zmarł w wyniku tortury, 500 polegającej na zawieszeniu w pozycji horyzontalnej za nadgarstki i kostki u nóg (była to tak zwana „pływająca kaczka"). Ciocia Wei ze łzami w oczach opowiedziała mi historię swojego życia i oświadczyła, że jej los jest nierozerwalnie związany z losem partii, która została zniszczona przez, jak to ujęła, „elementy antypartyjne" w rodzaju Lin Biao. Traktowała mnie jak córkę, głównie dlatego, że pochodziłam z komunistycznej rodziny. Czułam się jednak w jej towarzystwie trochę nieswojo, bo nie byłam w stanie podzielać jej wiary w partię. W odlewni pracowało około trzydziestu kobiet i mężczyzn, którzy wykonywali tę samą pracę co ja: ubijali z ziemi formy odlewnicze. Następnie do form wlewano rozgrzaną do czerwoności, bulgoczącą surówkę, w deszczu rozpryskujących się jak gwiazdy białych iskier. Dźwig unoszący kadź z surówką skrzypiał alarmująco i zawsze bałam się, że jąupuści, rozlewając płynne żelazo na ludzi pracujących na dole. Praca odlewnika była brudna i ciężka. Od ubijania ziemi miałam opuchnięte ręce, jednak pracowałam z wielkim zapałem, naiwnie wierząc, że to już ostatnie chwile „rewolucji kulturalnej". Rzuciłam się w wir nowej pracy z ochotą, która zdumiałaby chłopów z Deyangu. Mimo świeżo odzyskanego entuzjazmu z ulgą przyjęłam wiadomość, że mam zostać przeniesiona na inne stanowisko. Nie zdołałabym długo wytrzymać ubijania ziemi przez osiem godzin dziennie. Dzięki życzliwości wobec moich rodziców dostałam kilka stanowisk do wyboru - operatora tokarki, operatora dźwigu, telefonistki, stolarza i elektryka. Gorączkowo wahałam się między dwiema ostatnimi propozycjami. Podobała mi się myśl, że mogłabym nauczyć się robić piękne przedmioty z drewna, ale uznałam, że nie mam talentów manualnych. Natomiast wybierając posadę elektryka, znalazłabym się w centrum powszechnego zainteresowania, jako jedyna kobieta elektryk w fabryce. W zespole elektryków była już wprawdzie jedna kobieta, ale właśnie odchodziła na inne stanowisko. Widziałam, że wszyscy bardzo ją podziwiali. Gdy wspinała się na słupy z przewodami linii elektrycznej, ludzie zatrzymywali się, żeby na nią popatrzeć. Szybko się z nią zaprzyjaźniłam, a ona powiedziała mi coś, co ostatecznie przesądziło o moim wyborze: elektrycy nie musieli stać osiem godzin dziennie przy maszynie. Mogli siedzieć w swojej pakamerze, czekając na wezwanie, to zaś oznaczało, że będę miała czas na czytanie. 501 W ciągu pierwszego miesiąca pracy pięć razy poraził mnje prąd. Podobnie jak „bosonodzy lekarze", elektrycy nie prze. chodzili żadnego przeszkolenia - był to rezultat pogardy, jaka Mao żywił dla wszelkiej edukacji. Pozostałych sześciu członków brygady cierpliwie wszystkiego mnie uczyło, ale zaczynałam z tak przeraźliwie niskiego poziomu, że początkowo nawet nie wiedziałam, co to jest bezpiecznik. Moja poprzedniczka dała mi swój egzemplarz Podręcznika dla elektryków i gorliwie zagłębiłam się w lekturę, jednak nadal natężenie prądu myliło mi się z napięciem. W końcu ze wstydu, że marnuję czas moich kolegów, zaczęłam po prostu mechanicznie ich naśladować, bez zagłębiania się w teorię. Radziłam sobie całkiem nieźle i p0 pewnym czasie umiałam już wykonywać drobne naprawy samodzielnie. Pewnego dnia wezwano mnie do uszkodzonego wyłącznika na tablicy rozdzielczej. Dostałam się do przewodów z drugiej strony tablicy, żeby sprawdzić kable, i uznałam, że prawdopodobnie obluzowała się jedna ze śrub. Zamiast najpierw wyłączyć dopływ prądu, od razu skierowałam mój śrubokręt-próbnik w stronę śruby. Tablica rozdzielcza od tyłu stanowiła gąszcz przewodów, złączy i styków, w których płynął prąd o napięciu trzystu osiemdziesięciu woltów. Wdarłszy się na to pole minowe, musiałam bardzo ostrożnie poruszać śrubokrętem w niewielkiej wolnej przestrzeni, która dawała dostęp do śruby. Gdy do niej dotarłam, okazało się, że jest w zupełnym porządku. W tym momencie z wysiłku i napięcia zaczęła mi lekko drżeć ręka. Manipulowałam śrubokrętem, wstrzymując oddech, tuż przy skraju tablicy i właśnie miałam się już rozluźnić, gdy nagle moją prawą ręką, aż do stopy, popłynęła seria potężnych kopnięć. Podrzuciło mnie do góry, a śrubokręt wyskoczył mi z ręki -dotknęłam styku tuż przy wejściu do sieci. Opadłam na podłogę, wiedząc, że mogłam już nie żyć, gdyby śrubokręt wyślizgnął mi się sekundę wcześniej. Nic nie powiedziałam pozostałym elektrykom. Nie chciałam, żeby czuli się w obowiązku pilnować mnie przy każdej naprawie. W końcu przyzwyczaiłam się do porażeń prądem. Pozostali także nic sobie z nich nie robili. Jeden ze starszych elektryków powiedział, że przed 1949 rokiem, gdy fabryka była w rękach prywatnych, musiał wierzchem dłoni sprawdzać, czy w przewodzie jest napięcie. Dopiero za komunistów fabryka została zmuszona do kupienia próbników elektrycznych. 502 W naszej pakamerze były dwa pokoje i moi koledzy, jeśli nie zostali akurat wezwani do awarii, grali w karty w zewnętrznym pokoju, podczas gdy ja czytałam w wewnętrznym. W maoistow-skich Chinach, jeśli ktoś nie dostosowywał się do otoczenia, narażał się na zarzut, że „odcina się od mas", początkowo więc czułam się nie w porządku, gdy chowałam się z książką do drugiego pokoju. Kiedy tylko któryś z kolegów do mnie wchodził, odkładałam książkę i próbowałam w nieco sztuczny, niezręczny sposób z nim rozmawiać. Efekt był taki, że prawie przestali do mnie przychodzić. Poczułam wielką ulgę, gdy zorientowałam się, że nic nie mają przeciwko mojemu ekscentrycznemu zachowaniu. Przeciwnie, starali się mi nie przeszkadzać. Ponieważ byli dla mnie tacy mili, ja z kolei starałam się robić na ochotnika jak najwięcej napraw. W naszym zespole był pewien młody elektryk imieniem Dai, który przed „rewolucją kulturalną" uczył się w szkole średniej i uchodził za bardzo wykształconą osobę. Był dobrym kaligrafem, umiał grać na kilku instrumentach i bardzo mi się podobał. Rankiem zawsze spotykałam go, jak czekał oparty o drzwi kwatery elektryków, żeby mi powiedzieć dzień dobry. Zaczęłam często wychodzić z nim na naprawy. Pewnego wiosennego dnia, po skończeniu prac konserwacyjnych, przez całą przerwę śniadaniową leżeliśmy oparci o stóg siana z tyłu za odlewnią wygrzewając się w pierwszych ciepłych promieniach słońca. Nad naszymi głowami ćwierkały wróble, walcząc o ziarna pozostałe na ryżowych pędach. Stóg pachniał słońcem i ziemią. Ku mojej wielkiej radości okazało się, że Dai, podobnie jak ja, interesuje się klasyczną poezją chińską i że możemy układać dla siebie nawzajem wiersze, posługując się tymi samymi sekwencjami rymów, co starożytni chińscy poeci. W moim pokoleniu prawie nikt nie rozumiał klasycznej poezji. Tego popołudnia bardzo późno wróciliśmy do pracy, ale nikt nas nie krytykował. Pozostali elektrycy uśmiechali się tylko do nas znacząco. Wkrótce oboje niecierpliwie liczyliśmy minuty spędzane poza fabryką, gorąco pragnąc być znowu razem. Szukaliśmy każdej sposobności, żeby się znaleźć blisko siebie, musnąć swoje palce, czuć radość bycia razem i wynajdywać wszelkie powody, by poczuć się zranionym - lub uszczęśliwionym - niedopowiedzeniami drugiej osoby. Niebawem jednak zaczęły docierać do mnie pogłoski, że Dai jest mnie niegodny. Mówiono tak przede wszystkim dlatego, że 503 ludzie uważali mnie za kogoś specjalnego, jako jedyne w fabn, dziecko wysokiego urzędnika partyjnego - a nawet być ?02? jedyne, z jakim większość robotników kiedykolwiek miała m07 ność się zetknąć. Krążyło wiele opowieści o tym, jak rozwydrzon" i zepsute są dzieci wysokich urzędników partyjnych. Prawdon0 dobnie stanowiłam na tym tle miłą niespodziankę i część robotników najwyraźniej uznała, że nikt z fabryki nie może być i??i? godny. Mieli także za złe Daiowi, że jego ojciec był kuomintangow-skim oficerem i został wtrącony do obozu pracy. Robotnicy uważali, że mam przed sobą wspaniałą przyszłość i nie powinnam dać się „wciągać w nieszczęście" przez znajomość z Daiem. W rzeczywistości ojciec Daia został oficerem zupełnie przypadkowo. W 1937 roku wybrał się ze swoimi dwoma przyjaciółmi do Yan'anu, żeby przyłączyć się do wojsk komunistycznych, walczących z Japończykami. Tuż przed Yan'anem zostali zatrzymani przez patrol kuomintangowski; przesłuchujący ich oficerowie nalegali, żeby wstąpili do ich wojska. Obaj przyjaciele ojca Daia zdecydowanie chcieli iść dalej, on sam jednak postanowił przyłączyć się do Kuomintangu, przekonany, że nie ma większego znaczenia, do której armii wstąpi, jeśli tylko walczy ona z Japończykami. Ale kiedy w Chinach ponownie wybuchła wojna domowa, on i jego przyjaciele znaleźli się po przeciwnej stronie barykady. Po roku 1949 ojca Daia zesłano do obozu pracy, podczas gdy obaj jego przyjaciele zostali wysokiej rangi oficerami w armii komunistycznej. Z powodu tego incydentu z przeszłości Dai znalazł się w fabryce pod silnym ostrzałem krytyki. Zarzucano mu, że nie wie, gdzie jego miejsce, że mi się „naprzykrza", a nawet że jest karierowiczem. Widziałam z jego zmęczonej twarzy i gorzkich uśmiechów, jak bardzo dotykały go te jadowite uwagi, ale nic mi nie mówił. Nasze uczucia wyrażaliśmy tylko poprzez aluzje w naszych wierszach. Teraz jednak przestał pisać dla mnie, stracił pewność siebie i gdy byliśmy we dwoje, zaczął odnosić się do mnie w sposób uległy i uniżony. Publicznie starał się uspokoić krytyków, próbując niezręcznie pokazać, że mu na mnie w ogóle nie zależy. Czasem zachowywał się tak niegodnie, iż ogarniała mnie fala złości i głębokiego smutku. Ponieważ wychowałam się w uprzywilejowanej rodzinie, nie zdawałam sobie sprawy, ze w Chinach godność stanowiła luksus rzadko dostępny ludziom pozbawionym przywilejów. Nie rozumiałam dylematu Daia oraz 504 faktu, że nie mógł okazywać mi swojej miłości z obawy, że zniszczy moje życie. Stopniowo stawaliśmy się sobie coraz bardziej obcy. W ciągu czterech miesięcy naszej znajomości żadne z nas ani razu nie wypowiedziało słowa „miłość". Nie pozwalałam sobie na to nawet w myślach. Zbyt głęboko mieliśmy wpojoną świadomość roli, jaką odgrywa w naszym świecie kategoria pochodzenia społecznego. Zbyt poważne były konsekwencje związania się z rodziną „wroga klasowego", takąjak rodzina Daia. Podświadoma cenzura sprawiła więc, że nigdy nie pozwoliłam sobie naprawdę zakochać się w Daiu. W tym czasie moja mama przestała brać kortyzon i zaczęto ją leczyć ze sklerodermy środkami tradycyjnej medycyny chińskiej. Przetrząsaliśmy niezliczone wiejskie bazary i targowiska w poszukiwaniu rozmaitych obłąkanych ingrediencji, które jej przepisywano - skorupy żółwia, woreczka żółciowego węża czy łusek mrówkojada. Lekarze radzili mamie, żeby, gdy tylko się ociepli, pojechała na konsultację do najlepszych specjalistów w Pekinie, zarówno w sprawie kłopotów z drogami rodnymi, jak i sklerodermy. Jako częściową rekompensatę za wszystko, co wycierpiała, pozwolono jej zabrać kogoś ze sobą do pomocy. Mama poprosiła, żebym to ja mogła z nią pojechać. Wyjechałyśmy w kwietniu 1972 roku i zatrzymałyśmy się u przyjaciół, z którymi można było się teraz bezpiecznie kontaktować. Mama poszła do kilku ginekologów w Pekinie i Tianjinie, którzy stwierdzili, że ma łagodny nowotwór macicy, i zalecili jej histeroktomię. Powiedzieli, że uda się ograniczyć krwawienia do czasu operacji, jeśli będzie dużo odpoczywać i zachowa dobry nastrój. Dermatolodzy też uważali, że można powstrzymać rozprzestrzenianie się sklerodermy, która wtedy nie będzie zagrażać jej życiu. Zgodnie z zaleceniami lekarzy mama poddała się w następnym roku operacji usunięcia macicy, a jej skleroderma nie miała dalszych przerzutów. Odwiedziłyśmy wielu przyjaciół moich rodziców. Wszyscy mieli wkrótce zostać zrehabilitowani. Niektórzy dopiero co wyszli z obozów. Podczas tych spotkań popłynęło wiele łez, a także maotai i innych trunków. Prawie w każdej rodzinie w wyniku „rewolucji kulturalnej" ktoś zginął. Osiemdziesięcioletnia matka starego przyjaciela rodziców zmarła po upadku z podestu, na 505 którym musiała spać, gdy jej rodzinę wypędzono z mieszkania Inny przyjaciel naszej rodziny z trudem powstrzymywał }2v napływające mu do oczu na mój widok, przypominałam mu bowiem córkę, która byłaby dziś w moim wieku. Razem ze swoją szkołą została wysłana do jakiejś dziury na końcu świata przy granicy z Syberią, gdzie zaszła w ciążę. Przerażona poszła do miejscowej znachorki, która obwiązała jej talię zielem piżmowym i kazała skakać z muru. Dziewczyna zmarła w następstwie gwałtownego krwotoku. W każdym domu słyszałyśmy dziesiątki przerażających opowieści. Mówiliśmy jednak także o nadziei i z otuchą wyczekiwaliśmy lepszych czasów. Pewnego razu poszłyśmy odwiedzić Tonga, starego przyjaciela rodziców, którego właśnie zwolniono z więzienia. Tong był przełożonym mojej mamy podczas marszu z Mandżurii do Sy-czuanu, a potem został szefem urzędu w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Na początku „rewolucji kulturalnej" oskarżono go, że jest rosyjskim szpiegiem i nadzorował instalowanie magnetofonów w kwaterze Mao - co rzeczywiście zrobił na polecenie partii. Uważano, iż każde słowo wypowiedziane przez Mao jest tak cenne, że trzeba je zachować dla potomności, tymczasem Mao mówił dialektem, ze zrozumieniem którego jego sekretarze mieli poważne trudności. Na początku 1967 roku Tong został aresztowany i wysłany do specjalnego więzienia dla najwyższych dostojników - Qincheng. Spędził tam pięć lat w kajdanach w pojedynczej celi. Jego nogi zrobiły się cienkie jak zapałki, a górna część ciała przeraźliwie spuchła. Żonę Tonga zmuszono, aby złożyła obciążające go zeznania; aby zademonstrować, że się od niego odcina, zmieniła dzieciom nazwisko z jego na swoje. Podczas najść na mieszkanie odebrano im większość dobytku, w tym wszystkie ubrania. Po upadku Lin Biao patron Tonga, a wróg Lin Biao, ponownie doszedł do władzy i Tong został zwolniony z więzienia. Ściągnięto również jego żonę z obozu położonego przy północnej granicy Chin, żeby znów z nim zamieszkała. W dniu, gdy zwolniono go z więzienia, żona przyniosła mu nowe ubranie. Jednak pierwsze słowa, jakie do niej powiedział, brzmiały: „Nie powinnaś była przynosić mi jedynie dóbr materialnych. Powinnaś była przynieść mi strawę duchową (czyli dzieła Mao)". W ciągu pięciu lat spędzonych samotnie w celi Tong mógł czytać jedynie pisma Przewodniczącego Mao. Przez pewien czas mieszkałam z jego rodziną i widziałam, jak codziennie 506 zmuszał dzieci do studiowania artykułów Mao - robił to z powagą, która wydawała mi się bardziej tragiczna niż śmieszna. Kilka miesięcy po naszej wizycie wyjechał w jakiejś sprawie służbowej do portu na południu. Wieloletnie więzienie sprawiło, że nie nadawał się już do wyczerpującej pracy i wkrótce dostał zawału serca. Władze wysłały specjalny samolot, żeby zabrać go do szpitala w Kantonie. W szpitalu nie działała winda i Tong uparł się, że sam wejdzie na czwarte piętro, gdyż uważał, że wnoszenie kogoś na górę jest sprzeczne z moralnością komunistyczną. Zmarł na stole operacyjnym. Nikt z rodziny nie towarzyszył mu w drodze do szpitala - zgodnie z jego własnym poleceniem, bo „nie powinni przeszkadzać sobie w pracy". Gdy mieszkałyśmy z Tongiem i jego rodziną, pod koniec maja 1972 roku dostałyśmy telegram, że ojcu pozwolono wreszcie opuścić obóz. Po upadku Lin Biao obozowi lekarze wystawili mu diagnozę, stwierdzającą, że cierpi na niebezpiecznie wysokie ciśnienie krwi, poważne zaburzenia pracy serca i wątroby oraz arteriosklerozę. Zalecili mu całościowe badania w Pekinie. Ojciec pojechał pociągiem do Chengdu, a stamtąd poleciał samolotem do Pekinu. Ponieważ publiczne środki komunikacji przewoziły wówczas na pekińskie lotnisko jedynie pasażerów, musiałyśmy czekać na ojca w terminalu lotniczym w mieście i nie mogłyśmy powitać go na lotnisku. Był bardzo chudy i miał skórę niemal na czarno spaloną od słońca. Po raz pierwszy od trzech i pół roku znalazł się poza górami Miyi. Przez kilka dni wydawał się zagubiony w wielkim mieście i o przejściu przez ulicę mówił „przejście przez rzekę", a o jeździe autobusem „wsiąść do łódki". Na zatłoczonych ulicach poruszał się niepewnie i robił wrażenie człowieka oszołomionego mnogością ludzi i pojazdów. Zostałam jego przewodnikiem. Zamieszkaliśmy u starego przyjaciela ojca z Yibinu, który także przeszedł okrutne prześladowania podczas „rewolucji kulturalnej". Oprócz tego człowieka i Tonga mój ojciec z nikim się nie spotykał, ponieważ nadal nie został zrehabilitowany. W przeciwieństwie do mojego optymizmu, na ogół nie opuszczało go przygnębienie. Żeby go rozweselić, wyciągałam jego i mamę na wycieczki, czasem w upale ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Pewnego razu niemal siłą zabrałam go na wyprawę do Wielkiego Muru; jechaliśmy zatłoczonym autobusem, zalewając się potem i dusząc od pyłu. Ojciec z melancholijnym uśmiechem przysłuchiwał się mojej beztroskiej paplaninie. Przed nami siedziała 507 jakaś kobieta z dzieckiem na ręku. W pewnym momencie dziecko zaczęło płakać i matka mocno je uderzyła. Ojciec poderwał się na równe nogi, krzycząc: „Nie bij dziecka!". Pospiesznie pociągnęłam go za rękaw i zmusiłam, żeby usiadł. Cały autobus na nas patrzył. Jak na Chińczyka, zachował się dość niezwykle. Z westchnieniem pomyślałam, jak bardzo się zmienił od czasu, gdy sam bił Jinminga i Xiaoheia. W Pekinie przeczytałam kilka książek, które otworzyły przede mną zupełnie nowe horyzonty. W lutym tego roku do Chin przyjechał prezydent Nixon. Oficjalna wersja propagandowa głosiła, że przyjechał „z białą flagą". W tym czasie przekonanie, że Ameryka jest naszym wrogiem numer jeden, już dawno wyparowało z mojego umysłu, podobnie zresztą jak większość komunistycznej indoktrynacji. Byłam bardzo wdzięczna Nixo-nowi za tę wizytę, ponieważ zapoczątkowała w Chinach zupełnie nową atmosferę polityczną. Możliwe stały się nawet przekłady niektórych zagranicznych książek. Oznaczano je wprawdzie adnotacją „do użytku wewnętrznego", co oznaczało, że mogły je czytać jedynie osoby uprawnione, jednak nigdzie nie określono, kto do nich należy, i w rezultacie książki krążyły swobodnie między przyjaciółmi, jeśli tylko któryś z nich dzięki swojemu stanowisku miał do nich dostęp. Udało mi się pożyczyć kilka z tych książek. Z jakąż rozkoszą czytałam Six Crises Nixona (oczywiście nieco „oczyszczone", zważywszy na jego antykomunistyczne pochodzenie), The Best and the Brightest Davida Halberstama, The Rise and Fali ofthe Third Reich Williama L. Shirera oraz Wichry wojny Hermana Wouka, przynoszące najświeższy (dla mnie) obraz zewnętrznego świata. Czytając o funkcjonowaniu administracji Kennedy'ego w The Best and the Brightest, zdumiewałam się swobodną atmosferą panującą w amerykańskim świecie władzy - tak odmienną od chińskiej, groźnej i najeżonej tajemnicami. Podbił mnie styl książek poświęconych kwestiom polityki i historii. Jakże był spokojny i zdystansowany! Nawet Six Crises Nixona wydawało mi się wzorem spokoju i opanowania w porównaniu ze stylem chińskich mediów, bombardujących społeczeństwo oskarżeniami, hasłami i niepopartymi niczym tezami. Czytając Wichry wojny, ekscytowałam się nie tyle opisami wydarzeń dziejowych, ile krótkimi scenkami ukazującymi, z jaką beztroską kobiety Zachodu mogą zajmować się swoimi strojami i z jaką łatwością mogą zanurzać się w otaczającym je bogactwie barw 508 i stylów. W wieku lat dwudziestu miałam zaledwie kilka ubrań tego samego kroju co wszyscy, i każde z nich było niebieskie,' szare albo białe. Zamykałam oczy i gładziłam w wyobraźni te wszystkie piękne suknie, których nigdy nie widziałam ani nie nosiłam. Coraz szerszy dostęp do informacji z zagranicy był oczywiście elementem ogólnej liberalizacji po upadku Lin Biao. Wizyta Nixona stanowiła wygodny pretekst - Chińczycy nie mogli wszak stracić twarzy, wykazując się zupełną ignorancją na temat Ameryki. W tym okresie każdy krok w procesie łagodzenia rygorów musiał mieć jakieś uzasadnienie propagandowe. Na przykład nauka języka angielskiego miała teraz słuszny cel: „zdobywanie przyjaciół na całym świecie" - i tym samym przestała być przestępstwem. Aby nie niepokoić i nie straszyć dostojnych gości, zniesiono wojownicze nazwy ulic i restauracji wprowadzone na początku „rewolucji kulturalnej" przez Czerwoną Gwardię. W Chengdu, chociaż nie leżało na trasie wizyty Nixona, restauracja „Zapach Prochu" wróciła do swojej dawnej nazwy „Delikatna Woń Słodkiego Wiatru". Spędziłam w Pekinie pięć miesięcy. Gdy zostawałam sama, często myślałam o Daiu. Nie pisaliśmy do siebie. Układałam dla niego poematy, ale zachowywałam je dla siebie. W końcu moje nadzieje związane z przyszłością stłumiły żal za przeszłością. Zaabsorbowała mnie zwłaszcza jedna informacja - po raz pierwszy, odkąd skończyłam czternaście lat, otwierała się przede mną szansa, o której do tej pory nie śmiałam nawet marzyć: możliwość studiów na uniwersytecie. W Pekinie już od dwóch, trzech lat przyjmowano na studia niewielkie grupki studentów i wszystko wskazywało na to, że wkrótce zaczną pracować uniwersytety w całym kraju. Czou En-laj powoływał się na pewien cytat z Mao, z którego wynikało, że szkoły wyższe nadal są potrzebne, zwłaszcza w dziedzinie nauk ścisłych i technicznych. Nie mogłam się doczekać powrotu do Chengdu, żeby zacząć przygotowywać się do ewentualnych egzaminów. Wróciłam do fabryki we wrześniu 1972 roku i widok Daia zniosłam bez większego bólu. On także wydawał się całkiem spokojny, tylko czasami okazywał nieco melancholii. Znowu byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale nie rozmawialiśmy więcej o poezji. Pochłonęły mnie przygotowania do studiów, choć kompletnie nie wiedziałam jakich. Wybór nie należał zresztą do mnie, gdyż, jak powiedział Mao, „edukację należy całkowicie 509 zrewolucjonizować". Oznaczało to między innymi, że studentom wyznaczano kierunek studiów zupełnie niezależnie od ich zainteresowań - to już byłby indywidualizm, kapitalistyczny występek. Zaczęłam więc uczyć się wszystkich podstawowych przedmiotów: chińskiego, matematyki, fizyki, chemii, biologii i angielskiego. Mao zadekretował także, że na studia należy przyjmować nie jak do tej pory, absolwentów szkół średnich, ale robotników i chłopów. Było to akurat dla mnie korzystne, gdyż wcześniej pracowałam na wsi, a teraz w fabryce. Czou En-laj postanowił, że odbędą się egzaminy wstępne choć musiał zastąpić słowo „egzamin" (kaoshi) terminem „badanie możliwości kandydata w zakresie opanowania pewnych podstawowych elementów wiedzy oraz jego zdolności do analizowania i rozwiązywania konkretnych problemów" - były to kryteria oparte na innym cytacie z Mao. Nowa procedura polegała na tym, że najpierw należało otrzymać rekomendację swojej jednostki produkcyjnej, następnie zdawało się egzamin wstępny, a potem komisja rekrutacyjna oceniała wyniki egzaminów oraz „polityczną postawę" kandydata. W ciągu następnych dziesięciu miesięcy wszystkie wieczory i weekendy, a także większość wolnego czasu w fabryce, spędziłam, przekopując się przez cudem ocalałe z płomieni Czerwonej Gwardii podręczniki. Dostawałam je od moich przyjaciół. Miałam także cały zespół nauczycieli, którzy z radością i entuzjazmem poświęcali mi swoje wieczory i święta. Ludzie kochający wiedzę bezbłędnie wyczuwali łączące ich więzy. Była to obronna reakcja narodu o wysokiej, wyrafinowanej kulturze, którą skazano na zagładę. Wiosną 1973 roku Deng Xiaoping został zrehabilitowany i mianowany wicepremierem, de facto zastępcą schorowanego Czou En-laja. Byłam szalenie podniecona. Powrót Denga wydawał mi się pewnym zwiastunem odwrotu od „rewolucji kulturalnej". Wszyscy wiedzieli, że jest zdecydowanym zwolennikiem budowania, a nie niszczenia, i doskonałym administratorem. Poprzednio Mao wysłał go na stosunkowo łagodną zsyłkę do fabryki traktorów, gdzie trzymał go na wypadek śmierci Czou En-laja. Choć był obłąkany na punkcie władzy, zawsze pamiętał, by nie palić za sobą mostów. Rehabilitacja Denga ucieszyła mnie bardzo również z powodów osobistych. Jako dziecko dobrze znałam jego macochę, 510 a jego przyrodnia siostra mieszkała z nami po sąsiedzku w kompleksie - wszyscy nazywaliśmy ją „ciocią Deng". W czasie „rewolucji kulturalnej" została potępiona razem z mężem tylko dlatego, że była krewną Denga, i mieszkańcy domu, którzy przedtem się przed nią płaszczyli, zaczęli jej unikać. Jednak moja rodzina witała się z nią po staremu. Należała też do bardzo niewielu osób w sąsiedztwie, które nawet podczas najcięższych prześladowań nie bały się nam mówić, jak bardzo podziwiają mojego ojca. W tych dniach nawet drobny ukłon głową czy ulotny uśmiech stanowiły rzadką i cenną pociechę i nasze rodziny zaczęły obdarzać się bardzo ciepłymi uczuciami. Latem 1973 roku rozpoczęła się rekrutacja na uniwersytet. Czułam się jak ktoś, kto czeka na uniewinnienie albo wyrok śmierci. Drugi Zarząd Przemysłu Lekkiego w Chengdu, któremu podlegały dwadzieścia trzy fabryki, w tym moja, dostał jedno miejsce na wydziale języków obcych Uniwersytetu Syczuań-skiego. Każda fabryka miała wytypować jednego kandydata. W mojej fabryce, w której pracowało kilkaset osób, chęć kandydowania zgłosiło oprócz mnie jeszcze pięć osób. W wyborach, które miały wyłonić kandydata fabryki, zostałam wybrana przez robotników czterech z pięciu wydziałów. Na moim wydziale była jeszcze jedna kandydatka, dziewiętnastoletnia dziewczyna, moja dobra przyjaciółka. Obie byłyśmy bardzo lubiane, jednak nasi koledzy mogli wybrać tylko jedną z nas. Najpierw wyczytano jej nazwisko i powstało zamieszanie - widać było, że ludzie nie wiedzą, co zrobić. Czułam się okropnie — jeśli padnie na nią wiele głosów, ja dostanę mniej. Ale ona nagle wstała i powiedziała z uśmiechem: „Chciałabym wycofać swoją kandydaturę i oddać swój glos na Chang Jung. Jestem od niej dwa łata młodsza. Mogę spróbować w przyszłym roku". Robotnicy odetchnęli z ulgą i obiecali, że zagłosują na nią w przyszłym roku. Dotrzymali słowa. Wstąpiła na uniwerstytet w 1974 roku. Ogromnie wzruszył mnie jej gest oraz wynik głosowania. Było to tak, jakby robotnicy pomagali mi spełnić moje najskrytsze marzenia. Koleje losu mojej rodziny także nie stanowiły żadnej przeszkody. Dai w ogóle nie zgłaszał swojej kandydatury - wiedział, że nie ma żadnych szans. Przystąpiłam do egzaminów z chińskiego, matematyki i angielskiego. Byłam tak zdenerwowana, że w noc przed egzaminem nie mogłam zasnąć. Gdy przyszłam do domu na przerwę śniada- 511 niową, czekała na mnie siostra. Delikatnie wymasowała ?? głowę i zapadłam w lekką drzemkę. Pytania egzaminacyjne były bardzo proste i niemal nie tknęły mojej ciężko zdobytej wiedzy z geometrii, trygonometrii, fizyki i chemii. Dostałam bardzo dobre oceny ze wszystkich przedmiotów, a z ustnego egzaminu z angielskiego dostałam najwyższą ocenę ze wszystkich kandydatów w Chengdu. Jednak zanim zdążyłam nieco ochłonąć po egzaminie, jak grom z jasnego nieba spadł niespodziewany cios. W „Dzienniku Ludowym" z dwudziestego lipca ukazał się artykuł o „czystej kartce egzaminacyjnej". Pewien kandydat nazwiskiem Zhang Tiesheng, zesłany na wieś niedaleko Jinzhou, nie potrafiąc odpowiedzieć na pytania egzaminacyjne, oddał komisji czystą kartkę wraz z listem, w którym uskarżał się, że wprowadzenie egzaminów stanowi początek „kapitalistycznej restauracji". List wpadł w ręce zarządzającego prowincją bratanka Przewodniczącego, będącego zarazem jego osobistym doradcą Mao Yuanxina. Pani Mao i jej kohorty niezwłocznie potępiły odwołanie się do wiedzy kandydatów jako „burżuazyjną dyktaturę". „Jakie to ma znaczenie, że cały kraj będzie niepiśmienny? - oświadczyli. - Liczy się tylko ostateczny triumf »rewo-lucji kulturalnej«!". Egzaminy, które zdawałam, uznano za nieważne. O przyjęciu na uniwersytet miała teraz decydować wyłącznie „polityczna postawa" kandydata. Pojawił się jednak problem, w jaki sposób to oceniać. Moja rekomendacja wystawiona przez fabrykę powstała po „zebraniu kolektywu" zespołu elektryków - pierwszą wersję naszkicował Dai, a moja poprzedniczka w zespole wprowadziła niezbędne poprawki. Jawiłam się w niej jako prawdziwy wzór cnót i najbardziej pracowity robotnik, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Nie miałam wątpliwości, że pozostałych dwudziestu dwóch kandydatów miało dokładnie takie same rekomendacje. Nie sposób było na ich podstawie nikogo wybrać. Oficjalna propaganda także nie mogła wiele pomóc. Jeden z najmocniej lansowanych „bohaterów" gromko wykrzykiwał: „Pytacie, jakie są moje kwalifikacje na uniwersytet? Oto moje kwalifikacje!" - z tymi słowami unosił ręce, wskazując swoje odciski na dłoniach. Ale wszyscy mieliśmy odciski na rękach. Wszyscy pracowaliśmy w fabrykach i większość z nas pracowała przedtem na wsi. 512 Pozostawała tylko jedna możliwość - znajomości. Większość członków prezydium komisji rekrutacyjnej w Sy-czuanie była dawnymi kolegami ojca, którzy zostali zrehabilitowani i bardzo podziwiali jego odwagę i prawość. Jednak ojciec, choć mocno pragnął, żebym studiowała na uniwersytecie, za nic nie poprosiłby ich o pomoc. „To nie byłoby w porządku wobec ludzi pozbawionych wpływów - powiedział. - Co stałoby się z naszym krajem, gdybyśmy zaczęli uciekać się do takich sposobów?". Zaczęłam się z nim spierać, aż wreszcie rozpłakałam się. Musiałam chyba wyglądać na bardzo załamaną, bo ojciec w końcu z wyrazem bólu na twarzy powiedział: „Dobrze, pójdę do nich". Wzięłam go za rękę i poszliśmy do leżącego jakiś kilometr dalej szpitala, w którym jeden z członków prezydium komisji przechodził właśnie badania lekarskie; niemal wszystkie ofiary „rewolucji kulturalnej" cierpiały w wyniku jej okrucieństw na rozmaite ciężkie schorzenia. Ojciec szedł powoli, podpierając się laską. Jego dawna energia i zdecydowanie zniknęły bez śladu. Gdy tak patrzyłam na niego, jak sunie powoli i zatrzymuje się co chwila dla odpoczynku, walcząc nie tylko z myślami, ale i nogami odmawiającymi posłuszeństwa, miałam ochotę powiedzieć: „Chodźmy z powrotem". Jednak tak bardzo pragnęłam dostać się na uniwersytet. Na terenie szpitala usiedliśmy na skraju niskiego kamiennego mostka, żeby odpocząć. Widziałam, że ojciec przeżywa prawdziwe męki. W końcu powiedział: „Wybaczysz mi? Naprawdę strasznie mi trudno...". Przez chwilę czułam, jak zalewa mnie fala ogromnego żalu, chciałam na niego krzyknąć, że nie ma żadnego uczciwszego sposobu. Chciałam mu powiedzieć, jak bardzo pragnę uczyć się na uniwersytecie i jak bardzo na to zasłużyłam - ciężką pracą, wynikami egzaminów i tym, że zostałam wybrana. Ale wiedziałam, że ojciec doskonale o tym wszystkim pamięta. W końcu to właśnie jemu zawdzięczałam pragnienie wiedzy. Jednak ojciec miał swoje zasady, a ponieważ go kochałam, musiałam go zaakceptować takim, jakim był, i zrozumieć jego dylemat uczciwego człowieka, żyjącego w kraju pozbawionym wszelkich zasad moralnych. Powstrzymałam łzy i powiedziałam jedynie: „Tak, oczywiście". Bez słowa powlekliśmy się do domu. Tym razem jednak pomogła mi mama. Poprosiła żonę przewodniczącego komisji rekrutacyjnej, żeby porozmawiała o mnie 513 ze swoim mężem. Poszła także do pozostałych członków pre. zydium komisji, namawiając wszystkich, żeby mnie poparli Podkreślała zwłaszcza moje wyniki egzaminów, co, jak wiedziała, będzie rozstrzygającym argumentem dla niegdysiejszych „uczniów kapitalizmu". W październiku 1973 roku zostałam studentką Wydziału Języków Obcych Uniwersytetu Syczuań-skiego i zaczęłam studiować filologię angielską. 26 „Wachanie pierdnięć obcokrajowców wśród zapewnień, że słodko pachną" — nauka angielskiego według Mao (1972-1974) Od powrotu z Pekinu jesienią 1972 roku mama zajmowała się głównie pomaganiem swoim dzieciom. Mój najmłodszy, dziesięcioletni brat Xiaofang na co dzień potrzebował jej opieki, żeby nadrobić stracone lata nauki, a przyszłość pozostałych dzieci także spoczywała głównie w jej rękach. Trwająca sześć lat i paraliżująca cały kraj „rewolucja kulturalna" zrodziła mnóstwo problemów społecznych, które po prostu pozostawiono bez rozwiązania. Jednym z najpoważniejszych była kwestia milionów młodych ludzi zesłanych na wieś, rozpaczliwie pragnących wrócić do miasta. Wprawdzie po śmierci Lin Biao części z nich umożliwiono powrót, przede wszystkim dlatego, że państwo potrzebowało robotników dla ponownego pobudzenia przemysłu, jednak władze kontrolowały wielkość tej migracji, ponieważ obowiązująca polityka zmuszała do ograniczania wzrostu populacji miejskiej — państwo musiało bowiem zagwarantować mieszkańcom miast jedzenie, mieszkania i pracę. W tej sytuacji o „bilety powrotne" toczyła się zażarta walka. Wydano odpowiednie przepisy regulujące migrację. Jednym z kryteriów z góry dyskwalifikujących kandydata było małżeństwo. Żadna miejska organizacja nie przyjmowała osób zamężnych. Właśnie dlatego moja siostra nie mogła ubiegać się ani o pracę w mieście, ani o przyjęcie na uniwersytet, co było dwoma legalnymi sposobami powrotu do Chengdu. Była bardzo nieszczęśliwa, tym bardziej że musiała żyć z dala od męża - jego fabryka podjęła normalną produkcję i Cynglarz nie mógł pojechać na wieś, by zamieszkać z żoną w Deyangu. Przysługiwał im 515 jedynie oficjalny „urlop małżeński": zaledwie dwanaście dni w roku. Jedyną szansą powrotu do Chengdu stało się dla siostry zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że cieipi na nieuleczalną chorobę - metoda, po którą sięgało wiele osób w jej sytuacji Mama pomogła jej zdobyć takie zaświadczenie od zaprzyjaźnionego lekarza, który napisał, że Xiaohong choruje na marskość wątroby. Siostra wróciła do Chengdu pod koniec 1972 roku. Większość spraw załatwiało się teraz dzięki osobistym znajomościom. Codziennie przychodzili do mamy jacyś rodzice -nauczyciele, lekarze, pielęgniarki, aktorzy i drobni urzędnicy -z prośbą o pomoc w wyciągnięciu dzieci ze wsi. Często mama była ich jedyną nadzieją - choć nie miała żadnego stanowiska, z niezmożoną energią wykorzystywała wszystkie swoje kontakty. Ojciec nie próbował nikomu pomagać; zbyt mocno trzymał się swoich zasad, by chcieć cokolwiek „załatwiać". Nawet gdyby dało się coś załatwić drogą oficjalną, prywatne kontakty wciąż były niezbędne, żeby upewnić się, że wszystko pójdzie dobrze, albo uniknąć niespodziewanej katastrofy. Mój brat Jinming wydostał się ze swojej wioski w marcu 1972 roku. W jego komunie organizowały nabór pracowników dwa zakłady: fabryka urządzeń elektrycznych znajdująca się w leżącym nieopodal powiatowym mieście oraz jakiś zakład w Zachodnim Okręgu w Chengdu. Jinming chciał wrócić do Chengdu, ale mama przeprowadziła wywiad wśród swoich przyjaciół w Zachodnim Okręgu i okazało się, że była to praca w rzeźni. Jinming natychmiast wycofał swoje podanie i poszedł do pracy w miejscowej fabryce. To była wielka fabryka, którą w 1966 roku przeniesiono z Szanghaju w ramach wprowadzanego przez Mao planu ukrycia całego przemysłu w górach Syczuanu, na wypadek ataku Amerykanów albo Rosjan. Jinming swoją ciężką pracą i uczciwością zaskarbił sobie uznanie kolegów i w 1973 roku znalazł się wśród czwórki młodych osób wybranych przez fabrykę z dwustu chętnych jako kandydaci na studia. Egzaminy pisemne zdał śpiewająco. Jednak, ponieważ ojciec nie został zrehabilitowany, mama musiała zadbać, żeby komisja rekrutacyjna nie przestraszyła się tego w trakcie obowiązkowej „politycznej oceny" kandydata -stwarzając wrażenie, że ojciec lada dzień zostanie oczyszczony z zarzutów. Musiała także dopilnować, żeby Jinmingowi nie sprzątnął miejsca sprzed nosa jakiś niedouczony kandydat z wysokim poparciem. W październiku 1973 roku, gdy wstąpiłam na 516 Uniwersytet Syczuański, Jinming został przyjęty do Wyższej Szkoły Inżynierskiej dla Chin Centralnych w Wuhanie, aby studiować odlewnictwo. Z pewnością wolałby studiować fizykę, ale i tak był w siódmym niebie. Podczas gdy Jinming i ja przygotowywaliśmy się do egzaminów na studia, mój drugi brat, Xiaohei, czarno widział swoją przyszłość. Kandydat ubiegający się o wstęp na studia wyższe musiał przede wszystkim być albo robotnikiem, albo chłopem, albo żołnierzem, a on nie należał do żadnej z tych kategorii. Władze wciąż ekspediowały młodzież z miasta do pracy na wsi i Xiaohei mógł się spodziewać tylko takiej przyszłości - chyba że wstąpiłby do wojska. Ale o każde miejsce w armii ubiegały się dziesiątki kandydatów i znów jedyne wyjście stanowiły koneksje. Mimo ogromnych przeciwności, ponieważ ojciec wciąż nie został zrehabilitowany, mama załatwiła Xiaoheiowi powołanie do wojska w grudniu 1972 roku. Dostał przydział do Szkoły Wojsk Lotniczych w północnych Chinach i po trzech miesiącach szkolenia podstawowego został radiooperatorem. Niezbyt uciążliwa służba zajmowała mu pięć godzin dziennie; resztę czasu spędzał na „studiach politycznych" oraz pracy przy produkcji żywności. W czasie godzin poświęconych „studiom" wszyscy składali oświadczenia, że wstąpili do armii „zgodnie z nakazem partii, aby bronić ludu i strzec ojczyzny". W grę wchodziły jednak bardziej przyziemne motywy. Młodzi ludzie z miast wstępowali do wojska, żeby uchronić się przed wysyłką na wieś, a ludzie ze wsi przez służbę w armii chcieli dostać się do miasta. Natomiast dla chłopów z najuboższych regionów służba wojskowa stanowiła w najgorszym razie gwarancję pełniejszego żołądka. W latach siedemdziesiątych wstąpienie do partii czy do wojska w coraz mniejszym stopniu wiązało się z zaangażowaniem ideologicznym. Wszyscy kandydaci pisali w swoich podaniach, że partia jest „wielka, wspaniała i jedynie słuszna" i że pragną „wstąpić do partii, aby poświęcić swoje życie najszczytniejszej sprawie ludzkości - wyzwoleniu światowego proletariatu", jednak większość z nich zapisywała się do partii dla korzyści osobistych. Żeby zostać oficerem, trzeba było najpierw wstąpić do partii; po zwolnieniu do cywila oficer stawał się automatycznie „urzędnikiem państwowym", z czym wiązała się odpowiednia pensja, prestiż i władza, nie wspominając o zameldowaniu w mieście. 517 Szeregowiec musiał po służbie wrócić do swojej wioski i ponów nie pracować na roli. Każdego roku, gdy zbliżał się moment wychodzenia do cywila, słyszało się opowieści o samobójstwach załamaniach nerwowych i przypadkach ciężkiej depresji. Pewnego wieczoru Xiaohei siedział wśród żołnierzy, oficerów i rodzin oficerów, oglądając projekcję filmu na wolnym powietrzu. Nagle rozległ się terkot karabinu maszynowego, po czym nastąpiła potężna eksplozja. Przerażeni widzowie rozpierzchli się na wszystkie strony. Okazało się, że pewien szeregowiec zaczął strzelać do ludzi, ponieważ nie został przyjęty do partii a tym samym nie miał możliwości awansowania na oficera i musiał wrócić do swojej wioski. Najpierw zastrzelił oficera politycznego swojej kompanii, oskarżając go o zablokowanie mu nominacji, a następnie zaczął na oślep strzelać do tłumu i rzucił ręczny granat. Zginęło jeszcze pięć osób - same kobiety i dzieci z rodzin oficerów - a kilkanaście było rannych. Zamachowiec uciekł do bloku mieszkalnego, gdzie otoczyli go koledzy z oddziału i zaczęli nawoływać przez megafony, żeby się poddał. Jednak kiedy zdesperowany żołnierz zaczął strzelać do nich z okna, przestraszyli się i uciekli ku uciesze setek podekscytowanych widzów. W końcu sprowadzono oddział specjalny, który po ostrej wymianie ognia wdarł się do budynku. Ale zanim zamachowca ujęto, popełnił samobójstwo.. Podobnie jak wszyscy żołnierze, Xiaohei również pragnął dostać się do partii. Nie była to jednak dla niego kwestia życia i śmierci jak dla wieśniaków, ponieważ wiedział, że po służbie wojskowej nie będzie musiał jechać na wieś. Obowiązywała zasada, że wracasz tam, skąd przybyłeś, więc po służbie miał zapewnioną pracę w Chengdu, niezależnie od tego, czy dostanie się do partii, czy nie. Ale jako członek partii mógł liczyć na lepszą pracę. Miałby także szerszy dostęp do informacji, co miało swoje znaczenie, gdyż Chiny stanowiły w tym okresie prawdziwą pustynię intelektualną i nie było co czytać oprócz najprymitywniejszej propagandy. Należy też pamiętać, że oprócz względów praktycznych w grę wchodził także zwykły strach. Dla wielu ludzi wstąpienie do partii stanowiło rodzaj polisy ubezpieczeniowej. Władze do członków partii miały większe zaufanie, co dawało poczucie względnego bezpieczeństwa. Poza tym, gdyby Xiaohei nie ubiegał się o wstąpienie do partii, znajdując się w tak mocno przesiąkniętym polityką środowisku jak wojsko, odnotowano by to w jego 518 aktach i pojawiłyby się podejrzenia: „Dlaczego nie chce wstąpić do partii?". Z drugiej strony niepowodzenie także mogło stać się źródłem podejrzeń: „Dlaczego go nie przyjęto? Musi coś z nim być nie w porządku". Xiaohei z prawdziwym zainteresowaniem studiował klasyków marksizmu - były to jedyne dostępne książki, a potrzebował czegoś, by zaspokoić swój głód intelektualny. Ponieważ statut partii powiadał, że studiowanie marksizmu-leninizmu jest pierwszym obowiązkiem członka partii, sądził, że uda mu się połączyć własne zainteresowania z korzyścią praktyczną. Jednak ani jego szefowie, ani koledzy nie byli tym zachwyceni. Pochodząc głównie z rodzin chłopskich, byli półanalfabetami i nie potrafiliby zrozumieć Marksa, toteż uważali, że Xiaohei się popisuje i wywyższa. Zarzucali mu, że jest arogancki i odcina się od mas. Jeśli chciał wstąpić do partii, musiał wybrać inną drogę. Jak się wkrótce zorientował, najważniejsza była przychylność bezpośrednich przełożonych. Następnie należało zdobyć przychylność swoich towarzyszy. W tym celu nie wystarczało ciężko pracować i być lubianym, trzeba było jeszcze „służyć ludowi" w najbardziej dosłownym sensie. W odróżnieniu od większości armii, w których wszystkie nieprzyjemne i służebne prace wykonują żołnierze najniższej rangi, w armii chińskiej oczekiwano, że żołnierze sami będą zgłaszać się na ochotnika do takich prac, jak przynoszenie wody do porannego mycia czy zamiatanie terenu. Pobudka była o godzinie wpół do siódmej; „honorowe zadanie" wstawania wcześniej przypadało kandydatom do partii. Było ich tak wielu, że walczyli ze sobą o miotły do zamiatania. Aby mieć pewność, że dostaną miotłę, wstawali coraz wcześniej. Pewnego ranka Xiaohei słyszał żołnierza zamiatającego dziedziniec już około godziny czwartej nad ranem. Na liście ważnych prac na pierwszym miejscu znajdował się udział w produkcji żywności. Podstawowe racje żywnościowe były bardzo małe, nawet dla oficerów. Mięso dostawano tylko raz w tygodniu. Każda kompania musiała więc uprawiać własne zboże i warzywa oraz hodować świnie. W czasie żniw oficer polityczny często wygłaszał mowy zagrzewające do pracy: „Towarzysze! Nadszedł czas waszej próby. Partia oczekuje, że skończymy całe pole dziś wieczorem! Tak, wiem, że praca ta wymaga dziesięć razy więcej sił ludzkich. Jednak każdy z nas, bojowników rewolucji, potrafi pracować za dziesięciu! Członkom 519 Partii Komunistycznej przypada rola przodowników. Dla tych którzy pragną wstąpić do partii, nadszedł najlepszy moment, aby pokazali, na co ich stać! Ci, którzy pomyślnie przejdą tę próbę pod koniec dnia będą mogli wstąpić do partii na polu walki!".' Członkowie partii musieli ciężko pracować, żeby wypełnić swoją „rolę przodowników", ale naprawdę wypruwać sobie żyły musieli kandydaci. Pewnego razu Xiaohei był tak wyczerpany, że zemdlał na środku pola, i kiedy nowo przyjęci członkowie partii, którzy zdobyli czerwoną legitymację „na polu walki" składali z uniesioną prawą pięścią standardową przysięgę, że „całe życie będę walczyć dla zaszczytnej sprawy komunizmu", Xiaohei na wiele dni wylądował w szpitalu. Najprostszą drogą do zdobycia legitymacji partyjnej było hodowanie świń. Każda kompania miała ich kilkadziesiąt i zajmowały szczególne miejsce w sercach żołnierzy; zarówno oficerowie, jak i szeregowcy kręcili się nieustannie wokół chlewa, obserwowali zwierzęta, komentowali ich stan oraz namawiali je, żeby szybciej przybierały na wadze. Jeśli dobrze rosły, świnio-pasowie stawali się ulubieńcami kompanii. Wielu żołnierzy ubiegało się o to stanowisko. Xiaohei został pełnoetatowym świniopasem. Była to praca ciężka i brudna, by nie wspomnieć już o presji psychicznej. Xiaohei i jego koledzy na zmianę wstawali w środku nocy, żeby dać zwierzętom dodatkową porcję paszy. Gdy maciora się oprosiła, całą noc czuwali, żeby nie zgniotła prosiąt. Ze starannie wybranych ziaren cennej soi po wypłukaniu, zmieleniu i przefilt-rowaniu robili „mleczko sojowe", którym z czułością ją karmili, żeby miała więcej mleka dla prosiąt. Życie w wojskach lotniczych wyglądało zupełnie inaczej, niż to sobie Xiaohei wyobrażał. Ponad jedną trzecią służby w wojsku spędził na produkcji żywności. Pod koniec roku bardzo męczącego doglądania świń został przyjęty do partii. Podobnie jak wielu innych, mógł wreszcie odpocząć i zacząć pędzić spokojniejsze życie. Po zdobyciu legitymacji partyjnej każdy żołnierz pragnął zostać oficerem. Choć przynależność do partii dawała liczne awantaże, stopień oficerski pomnażał je w dwójnasób. O nominacji decydowała wola przełożonych, więc nie należało im się w niczym narazić. Pewnego dnia Xiaohei został wezwany przez jednego z oficerów politycznych. Poszedł na spotkanie w wielkim napięciu, nie wiedząc, czy czeka go niespodziewane szczęście, czy kompletna katastrofa. Komisarz, pulchny człowiek około 520 pięćdziesiątki, miał wyłupiaste oczy i mocny głos, nawykły do rozkazywania. Sprawiał jednak łagodne wrażenie, gdy zapaliwszy papierosa, wypytywał Xiaoheia o pochodzenie, wiek i stan zdrowia. Spytał go też, czy ma narzeczoną. Xiaohei, zgodnie z prawdą, powiedział, że nie. Mój brat uznał ten osobisty ton rozmowy za bardzo dobry omen. Komisarz zaczął go wychwalać: „Bardzo sumiennie studiowałeś myśl marksizmu-leninizmu i Przewodniczącego Mao. Pracowałeś ciężko. Zyskałeś dobrą opinię u mas. Naturalnie musisz nadal być skromny, skromność to klucz do dalszych postępów" - i tak dalej. Gdy dopalił papierosa, Xiaohei był przekonany, że awans oficerski ma w kieszeni. Komisarz zapalił jednak drugiego papierosa i zaczął mu opowiadać o pożarze w zakładzie włókienniczym i o robotnicy z przędzalni, która uległa ciężkim poparzeniom, próbując ratować „własność państwową". W rezultacie musiano jej amputować wszystkie kończyny, tak że pozostała tylko głowa i korpus, choć, jak podkreślił komisarz, nie miała oszpeconej twarzy i - co ważniejsze - nadal mogła rodzić dzieci. Ta kobieta jest bohaterem, mówił dalej komisarz, i prasa będzie o niej pisać na pierwszych stronach gazet. Partia pragnie spełnić wszelkie jej życzenia, a jak się okazuje, życzeniem tej dzielnej kobiety jest poślubić oficera wojsk lotniczych. Xiaohei jest młody, przystojny, wolny i w każdej chwili może spodziewać się awansu na oficera... Xiaohei współczuł nieszczęsnej kobiecie, ale co innego współczuć, a co innego się żenić. Tylko jak odmówić komisarzowi? Nie mógł znaleźć żadnych przekonujących argumentów. Miłość? Miłość powinna wiązać się z „uczuciami klasowymi", a któż zasługiwał na głębsze uczucia klasowe niż komunistyczna bohaterka? Nie mógł także wykręcić się, mówiąc, że jej nie zna, gdyż wiele małżeństw w Chinach było aranżowanych przez partię. Jako członek partii, zwłaszcza taki, który pragnie zostać oficerem, ?i???i?i powinien odpowiedzieć krótko: „Jestem gotowy wypełnić wolę partii!". Gorzko pożałował, że przyznał się do braku narzeczonej. Gdy jego umysł gorączkowo usiłował znaleźć jakiś sposób, żeby taktownie odmówić, komisarz zaczął wyliczać korzyści: natychmiastowy awans oficerski, sława bohatera, pielęgniarka na stałe do pomocy i wysoka pensja do końca życia. Komisarz zapalił kolejnego papierosa i zamilkł. Xiaohei ważył jego słowa. Podejmując świadome ryzyko, zapytał, czy to nieodwołalna decyzja partii. Wiedział, że partia zawsze woli, żeby ludzie zgłaszali się „na ochotnika". Tak jak się spodziewał, 521 komisarz odparł, że nie - decyzja należy do Xiaoheia. Mój brat postanowił zagrać va banąue i zablefować: wyznał, że wprawdzie nie ma narzeczonej, ale jego matka zaaranżowała już dla niego ożenek. Wiedział, że jego „dziewczyna" musi być wystarczająco dobra, żeby przebić bohaterską włókniarkę, a to oznaczało że musi mieć dwa atrybuty: odpowiednie pochodzenie i stosowną pracę - w tej właśnie kolejności. Powiedział więc, że jego przyszła żona jest córką dowódcy dużego okręgu wojskowego i pracuje w wojskowym szpitalu oraz że dopiero zaczęli „rozmawiać o miłości". Komisarz wycofał się ze swojej propozycji, mówiąc, że chciał się jedynie dowiedzieć, jak się Xiaohei czuje, i nie miał zamiaru przymuszać go do małżeństwa. Mój brat nie został ukarany i wkrótce awansował na oficera odpowiedzialnego za naziemną stację komunikacji radiowej. Okaleczoną bohaterkę poślubił młody człowiek pochodzący ze wsi. Tymczasem pani Mao i jej pomocnicy ponowili wysiłki, żeby udaremnić powrót kraju do normalniejszego życia. W przemyśle forsowali hasło: „Samo zaprzestanie produkcji jest rewolucją". W rolnictwie, gdzie zaczęli teraz mieszać na dobre, hasło brzmiało: „Lepsze socjalistyczne chwasty niż kapitalistyczne plony". Przejmowanie zagranicznych technologii uznano za „wąchanie pierdnięć obcokrajowców wśród zapewnień, że słodko pachną". W dziedzinie szkolnictwa: „Chcemy niepiśmiennego ludu pracy, a nie wykształconych arystokratów ducha". Nawoływali uczniów szkół, żeby ponownie zbuntowali się przeciw nauczycielom. W styczniu 1974 roku, podobnie jak w roku 1966, w wielu szkołach w Pekinie uczniowie powybijali szyby, połamali stoły, ławki i krzesła. Pani Mao przyrównywała ich poczynania do „rewolucyjnych działań angielskich robotników niszczących maszyny w XVIII wieku". Cała ta demagogia miała jeden cel: przysporzyć kłopotów Czou En-lajowi i Deng Xioapingowi oraz ponownie wywołać chaos. Tylko prześladując innych i siejąc zniszczenie, pani Mao i inni luminarze „rewolucji kulturalnej" mieli szansę „zabłysnąć". W działaniach konstruktywnych nie potrafili się wybić. Czou i Deng podejmowali ostrożne próby otwarcia kraju na zewnątrz, więc pani Mao przypuściła nowy atak na zagraniczną kulturę. Na początku 1974 roku rozpętano w mediach wielką 522 kampanię przeciw włoskiemu reżyserowi filmowemu Michelan-gelowi Antonioniemu z powodu filmu dotyczącego Chin, którego nikt w Chinach nie oglądał, a zdecydowana większość Chińczyków nawet o nim nie słyszała, podobnie jak o samym An-tonionim. Ten atak ksenofobii rozciągnięto po wizycie Orkiestry Filadelfijskiej także na Beethovena. W ciągu dwu lat, jakie upłynęły od upadku Lin Biao, w miejsce nadziei znów pojawiła się rozpacz i wściekłość. Jedynym źródłem pociechy była świadomość, że społeczeństwo stawia jednak pewien opór, że szaleństwo nie panuje już tak niepodzielnie jak we wczesnych latach „rewolucji kulturalnej". W tym czasie Mao nie udzielał swego pełnego poparcia żadnej ze stron. Nienawidził podejmowanych przez Czou i Denga prób położenia kresu „rewolucji kulturalnej", zdawał sobie jednak sprawę z tego, że jego żona i jej akolici nie są w stanie zapewnić prawidłowego funkcjonowania gospodarki. Pozwolił Czou En-lajowi kierować krajem, ale równocześnie skierował przeciw niemu swoją żonę, która zainicjowała nową kampanię - „krytykę Konfucjusza". Hasła propagandowe pozornie oskarżały Lin Biao, jednak w istocie były wymierzone w Czou En-laja, który w powszechnej opinii uosabiał zalety charakteru propagowane przez starożytnego mędrca. I choć Czou był niezachwianie lojalny i wierny, Mao nie zamierzał zostawić go w spokoju - nawet teraz, gdy Czou był już śmiertelnie chory na raka przewodu pokarmowego. Właśnie w tym okresie zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że to Mao był odpowiedzialny za „rewolucję kulturalną". Nadal jednak nie potrafiłam go otwarcie potępić, nawet w myślach. Tak trudno obalić Boga! Psychicznie byłam już jednak gotowa na to, by nazwać jego zbrodnie po imieniu. Na pierwszej linii dywersyjnej kampanii prowadzonej przez panią Mao i jej bandę znalazło się szkolnictwo, ponieważ nie odgrywało bezpośredniej roli w gospodarce, a każda próba uczenia się czy nauczania czegokolwiek oznaczała odwrót od ignorancji tak gloryfikowanej przez „rewolucję kulturalną". Wstępując na uniwersytet, znalazłam się więc na polu bitwy. Uniwersytet Syczuański był kwaterą główną frakcji „26 sierpnia", grupy rebeliantów, która stanowiła oddział szturmowy Tingów, i budynki miasteczka akademickiego nosiły liczne rany 523 siedmiu lat »rewolucji«. Nie ocalała prawie żadna szyba. Staw leżący w środku kampusu, niegdyś słynny z kwiatów lotosu i złotych rybek, zamienił się w cuchnące bajoro, wylęgarnię komarów. Francuskie platany, którymi wysadzono drogę do głównego wejścia, miały połamane gałęzie. W chwili gdy znalazłam się na uniwersytecie, właśnie zaczęła się polityczna kampania przeciw „dostawaniu się na studia tylnymi drzwiami". Oczywiście nikt nie wspominał, że to sami przywódcy „rewolucji kulturalnej" zablokowali „frontowe drzwi". Rozpoznawałam wiele dzieci wysokich urzędników wśród nowych studentów „robotników-chłopów-żołnierzy" i wiedziałam, że również wszyscy pozostali mieli jakieś „plecy" -chłopi wśród przywódców swoich brygad produkcyjnych albo sekretarzy komun, a robotnicy wśród szefów fabryk, o ile sami nie byli partyjnymi działaczami niższego szczebla. Można się tu było dostać wyłącznie „tylnymi drzwiami", moi koledzy nie przejawiali więc w prowadzeniu tej kampanii specjalnego zapału. Każdego popołudnia, czasem także wieczorem, musieliśmy „studiować" drętwe artykuły z „Dziennika Ludowego" demaskujące to i owo, a potem prowadziliśmy nonsensowne „dyskusje", w trakcie których wszyscy powtarzali napuszone gazetowe frazesy. Musieliśmy przez cały czas przebywać na terenie kampusu, z wyjątkiem sobotniego wieczoru oraz niedzieli -ale wieczorem należało już być z powrotem. Mieszkałam z pięcioma innymi dziewczętami. W pokoju pod ścianami stały dwa rzędy trzypiętrowych łóżek. Między nimi znajdował się stół do pracy. Poza tym z trudem mieściły się tu jeszcze tylko nasze umywalki. Okno wychodziło na śmierdzący, otwarty rynsztok. Miałam się uczyć języka angielskiego, ale okazało się to właściwie niemożliwe. Na uniwersytecie nie było native speakers ani obcokrajowców. Cała prowincja Syczuan była zamknięta dla cudzoziemców. Od czasu do czasu wpuszczano do kraj u jakiegoś „przyjaciela Chin", jednak rozmowa z nim bez zezwolenia i nadzoru stanowiła przestępstwo. Za słuchanie BBC czy „Głosu Ameryki" groziło więzienie. Nie mieliśmy dostępu do żadnych zagranicznych publikacji z wyjątkiem pisma „The Worker" („Robotnik"), gazety wydawanej przez mikroskopijną maois-towską Brytyjską Partią Komunistyczną, ale nawet ono było zamykane na klucz w specjalnym pomieszczeniu. Pamiętam swoją ekscytację, gdy raz, tylko raz, dostałam zezwolenie, żeby 524 do niego zajrzeć. Moje podniecenie szybko prysło, kiedy na pierwszej stronie zobaczyłam artykuł stanowiący echo kampanii przeciw Konfucjuszowi. Gdy tak siedziałam, kompletnie skołowana, przechodzący wykładowca, którego bardzo lubiłam, powiedział z uśmiechem: „Ta gazeta jest pewnie czytana tylko w Chinach". Nasze podręczniki również były wytworem groteskowej propagandy. Pierwsze angielskie zdanie, jakiego się nauczyliśmy, brzmiało: „Niech żyje Przewodniczący Mao!" {Long live Chair-man Mao!). Nikt jednak nie ośmielał się objaśnić nam jego budowy gramatycznej. W języku chińskim nazwa trybu gramatycznego wyrażającego życzenie albo pragnienie znaczy „coś nierzeczywistego". W 1966 roku pewien wykładowca Uniwersytetu Syczuańskiego został dotkliwie pobity za to, że „ośmielił się sugerować, iż zdanie »Niech żyje Przewodniczący Mao« jest nierzeczywiste". Jeden z rozdziałów podręcznika opowiadał o wzorcowym młodym bohaterze, który utonął podczas powodzi, ratując słup linii elektrycznej, ponieważ były na nim wypisane słowa Mao. Z wielkim trudem zdołałam pożyczyć kilka podręczników do angielskiego wydanych przed „rewolucją kulturalną" - od wykładowców na moim wydziale oraz od Jinminga, który przysłał mi je pocztą ze swojego uniwersytetu. Znalazłam w nich fragmenty powieści Jane Austen, Dickensa i Oskara Wilde'a oraz opowieści z dziejów Europy i Ameryki. Czytałam je namiętnie, jednak więcej czasu i energii musiałam poświęcać na ich zdobywanie, a potem ukrywanie przed oczami kolegów. Gdy ktoś się zbliżał, szybko przykrywałam książkę gazetą. Tylko częściowo chodziło o ich „burżuazyjną" zawartość. Równie ważne było, żeby nie sprawiać wrażenia, że się studiuje zbyt gorliwie, i nie budzić zazdrości innych studentów, czytając coś, co znacznie przekraczało ich możliwości. Chociaż uczyliśmy się angielskiego i byliśmy z tej racji - po części ze względu na naszą wartość propagandową- utrzymywani przez państwo, w żadnym razie nie mogliśmy sprawiać wrażenia, że zbytnio angażujemy się w naukę - uważano to za typowe dla „białych i ekspertów". W obłąkanej logice „rewolucji kulturalnej", jeśli ktoś był zbyt dobry w swojej dziedzinie („ekspert"), stawał się automatycznie podejrzany politycznie („biały"). Na swoje nieszczęście byłam lepsza z angielskiego niż moi koledzy, stałam się więc obiektem zawiści „aktywistów stu- 525 denckich" - partyjnych nadzorców najniższego szczebla, którzy prowadzili sesje politycznej indoktrynacji i sprawdzali „stan umysłów" swoich kolegów. Aktywiści na moim roku pochodzili głównie ze wsi. Bardzo pragnęli nauczyć się angielskiego, ale w większości byli półanalfabetami i nie mieli zdolności językowych. Rozumiałam ich pragnienia i frustracje, rozumiałam także ich zazdrość. Jednak dzięki maoistowskiej pogardzie dla „białych ekspertów" mogli czuć się dumni ze swojej ignorancji; ich zazdrość zyskiwała usprawiedliwienie polityczne, a oni sami mogli przy każdej okazji dawać upust swojej irytacji. Często któryś z aktywistów wzywał mnie na „szczerą rozmowę". Szef komórki partyjnej na moim roku nazywał się Ming. Pochodził ze wsi, wstąpił do armii, a potem został przywódcą brygady produkcyjnej. Zawsze udzielał mi długich, namaszczonych pouczeń i mówił o najnowszych osiągnięciach „rewolucji kulturalnej", o „zaszczytnych zadaniach, jakie spoczywają na nas, robotnikach-chlopach-żołnierzach", oraz o potrzebie „reformy myślenia". Te „szczere rozmowy" były mi niezbędne ze względu na moje „ograniczenia", jednak Ming nigdy nie dochodził od razu do sedna sprawy. Wolał, żeby krytyka pod moim adresem zawisła w powietrzu. „Masy się na ciebie skarżą. Czy wiesz, o co chodzi?" - pytał i patrzył, jakie to robi na mnie wrażenie. W końcu wyjaśniał, o jaki zarzut chodzi. Jednego dnia był to nieuchronny zarzut, że jestem „białym ekspertem", kiedy indziej, że jestem „burżuazyjna", ponieważ nie próbowałam walczyć o przywilej czyszczenia toalet albo prania ubrań towarzyszy - obowiązkowe dobre uczynki. Innym razem znów okazywało się, że mam ukryte motywy, godne najwyższej pogardy: nie próbuję poświęcić większości swojego czasu na pomoc kolegom, ponieważ nie chcę, żeby się podciągnęli do mojego poziomu. Jeden z zarzutów, który Ming przekazywał mi z nerwowym drżeniem warg (niewątpliwie był głęboko przekonany o jego powadze), brzmiał: „Masy donoszą mi, że się separujesz. Odcinasz się od mas". W Chinach człowiek, któremu nie udało się ukryć swego pragnienia odrobiny samotności, bardzo łatwo narażał się na posądzenie, że pogardza innymi. Szczebel wyżej nad studenckimi aktywistami znajdowali się nadzorcy polityczni, którzy podobnie jak oni albo tylko trochę znali angielski, albo wcale. Nie lubili mnie - zresztą z wzajemnością. Od czasu do czasu musiałam zdawać sprawozdanie ze 526 swoich myśli jednemu z politycznych opiekunów roku i przed każdym spotkaniem godzinami krążyłam po kampusie, zbierając odwagę, żeby zapukać do jego gabinetu. Choć jak sądzę nie był złym człowiekiem, budził we mnie strach. Najbardziej bałam się jego męczących i zagadkowych przemówień. Podobnie jak inni, aby zaspokoić swoje poczucie władzy, uwielbiał grać ze mną w kotka i myszkę. Musiałam wyglądać poważnie, skromnie i składać różne obietnice, których nie chciałam i nie miałam zamiaru spełniać. Zaczęłam doceniać lata przeżyte na wsi i w fabryce, gdzie stosunkowo dużo czasu mogłam spędzać we względnej samotności. Uniwersytety podlegały znacznie ściślejszej kontroli, jako obiekt szczególnych zainteresowań pani Mao. Znalazłam się teraz wśród ludzi, którzy wszystko zawdzięczali „rewolucji kulturalnej" i gdyby nie ona, wielu z nich nigdy by się tu nie znalazło. Pewnego razu grupa studentów z mojego roku otrzymała zadanie sporządzenia słownika skrótów angielskich. Wydział zdecydował, że istniejący słownik jest „reakcyjny", ponieważ, co naturalne, zawierał o wiele więcej „kapitalistycznych" skrótów niż tych o „słusznym" pochodzeniu. „Dlaczego Roosevelt ma mieć swój skrót - FDR (Franklin Delano Roosevelt) - gdy nie ma go Przewodniczący Mao?" - pytali wzburzeni studenci. Z powagą zabrali się do wyszukiwania stosownych skrótów, jednak w końcu musieli zrezygnować ze swojej „historycznej misji", ponieważ po prostu nie znaleźli odpowiedniej ilości „słusznego" materiału. Trudno mi było wytrzymać w tym środowisku. Mogłam zrozumieć ignorancję, ale nie mogłam zaakceptować jej gloryfikacji, a tym bardziej uznać, że ma prawo wszystkim rządzić. Często musieliśmy wyjeżdżać gdzieś poza uniwersytet, żeby zajmować się rzeczami całkowicie bez związku z naszymi studiami. Mao powiedział, że powinniśmy „uczyć się w fabrykach, na polach i w oddziałach wojskowych". Czego jednak mielibyśmy się tam uczyć, jak zwykle nie wyjaśnił. Zaczęliśmy od „nauki na polach". Pewnego dnia w pierwszym semestrze mojego pierwszego roku studiów, w październiku 1973 roku, cały uniwersytet spędzono na obrzeża Chengdu, w miejscu zwanym Źródło przy Górze Smoka, które padło ofiarą wizyty Chen Yongguia, jednego z wicepremierów Chin. Chen Yonggui był poprzednio przywódcą brygady rolniczej w Dazhai w górzystej, północnej części prowincji Shanxi, która stała się dla Mao wzorem osiągnięć w rolnictwie, 527 głównie dlatego, że z pozoru odwoływała się bardziej do rewolucyjnego zapału chłopów niż zachęt materialnych. Mao nie dostrzegał - albo nie dbał o to - że rzekome osiągnięcia Dazhai były w znacznej mierze oparte na oszustwie. Gdy wicepremier Chen odwiedził Źródło przy Górze Smoka, zauważył: ???? macie tu góry! Wyobraźcie sobie, ile pól moglibyście tu założyć!" - zupełnie jakby miał przed oczami nagie góry swojej rodzinnej wioski, a nie żyzne wzgórza porośnięte sadami. Jego uwagi miały jednak moc rozkazu. Tłumy studentów uniwersytetu wysadziły w powietrze sady, zaopatrujące Chengdu w jabłka, śliwki, brzoskwinie i kwiaty. W pchanych ręcznie wózkach i koszykach zawieszonych na tyczkach znosiliśmy z daleka kamienie na budowę tarasowych poletek ryżowych. Podobnie jak w przypadku innych akcji zadekretowanych przez Mao, mieliśmy obowiązek wykazywać się rewolucyjnym zapałem i gorliwością. Wielu moich kolegów wprost wyłaziło ze skóry, żeby się wyróżnić. Jeśli chodzi o mnie, uważano, że brak mi entuzjazmu, częściowo dlatego, że z trudem ukrywałam swoją niechęć do tego typu działalności, a częściowo dlatego, że rzadko się pocę, nawet przy największym wysiłku. Studentów, z których pot lał się strumieniami, publicznie wychwalano na wieczornych apelach. Moi koledzy byli z pewnością bardziej gorliwi niż skuteczni. Laski dynamitu wtykane przez nich w ziemię zwykle nie odpalały, co nie było takie złe, zważywszy na to, że nie stosowano żadnych zasad bezpieczeństwa. Kamienne murki, które budowaliśmy na skraju tarasów, szybko się przewracały i gdy po dwóch tygodniach wracaliśmy do miasta, zbocze wzgórza przypominało pobojowisko, pełne lejów po wybuchach, bezkształtnych plam zestalonego cementu i stert kamieni. Ale nikt się tym nie przejmował. Całe to przedsięwzięcie było najwyraźniej jedynie przedstawieniem, rodzajem teatru - bezsensownym środkiem do bezsensownego celu. Czułam głęboki wstręt do tych ekspedycji, tak samo nienawidziłam faktu, że naszą pracę i całe nasze życie wykorzystywano w jakiejś tandetnej grze politycznej. Ale ku mojej irytacji pod koniec 1974 roku, znów z całym uniwersytetem, zostałam wysłana do jednostki wojskowej. Obóz wojskowy, oddalony kilka godzin jazdy ciężarówką od Chengdu, leżał w pięknym miejscu, w otoczeniu poletek ryżowych, kwitnących brzoskwiniowych sadów i bambusowych zagajników. Jednak siedemnaście dni, jakie tam spędziłam, dłużyło 528 mi się niczym rok. Każdego ranka waliłam się z nóg po długich inarszobiegach, byłam podrapana od padania i czołgania się pod wyimaginowanym ogniem czołgów „przeciwnika" oraz kompletnie wyczerpana od leżenia całymi godzinami z karabinem na strzelnicy albo rzucania drewnianych ręcznych granatów. Oczekiwano, że we wszystkich ćwiczeniach będę wykazywała pełne zaangażowanie i osiągnę w nich doskonale rezultaty, jednak we wszystkich okazywałam się beznadziejna. Było czymś niewybaczalnym, że jestem dobra tylko z angielskiego, mojego podstawowego przedmiotu studiów. Wszystkie ćwiczenia na poligonie traktowano jako zadania polityczne i musiałam się w nich wykazać. Jak na ironię, w samej armii dobre wyniki w strzelaniu i innych sprawnościach wojskowych powodowały, że żołnierz narażał się na potępienie jako „biały i ekspert". Znalazłam się w niewielkiej grupce studentów, którzy tak niebezpiecznie blisko rzucali drewnianymi granatami, że odmówiono im zaszczytu rzucania prawdziwymi. Gdy któregoś dnia nasza żałosna grupka siedziała na wzgórzu, przysłuchując się odległym eksplozjom, jedna z dziewcząt zaczęła pochlipywać. Na myśl o tym, że znów dałam widomy dowód swojej „białości", także zaczęłam z obawą patrzeć w przyszłość. Drugi sprawdzian stanowiło strzelanie. Maszerując na strzelnicę, pomyślałam sobie: tym razem nie będzie żadnej wpadki, muszę to strzelanie zaliczyć. Gdy wyczytano moje nazwisko i położyłam się na ziemi, wpatrując się w cel przez aparat celowniczy, zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nie widziałam ani tarczy, ani ziemi, nic. Drżałam tak mocno, że nie mogłam poruszyć ani ręką, ani nogą. Ledwo usłyszałam rozkaz strzelania, jakby dobiegał gdzieś z oddali, zza warstwy chmur. Pociągnęłam za spust, ale nie usłyszałam żadnego dźwięku, nic też nie widziałam. Gdy sprawdzono wyniki, instruktorzy byli zdumieni: żadna z moich dziesięciu kul nie trafiła nawet w deskę, na której przypinano tarczę, nie mówiąc o celu. Nie mogłam w to uwierzyć. Miałam wzrok bez zarzutu. Powiedziałam instruktorowi, że pewnie lufa była skrzywiona. Chyba mi uwierzył - mój wynik był zbyt osobliwy, by cała wina spadła na mnie. Dostałam drugi karabin, prowokując skargi innych studentów, którzy także, choć bez powodzenia, prosili o drugą szansę. Za drugim razem powiodło mi się nieco lepiej: dwie z dziesięciu kul trafiły w zewnętrzne kręgi tarczy. Ale i tak moje nazwisko znalazło się na samym dole listy, byłam ostatnia 529 z całego uniwersytetu. Patrząc na rezultaty przypięte na ścianie jak plakat propagandowy, wiedziałam, że moja „białość" stała się jeszcze bielsza. Usłyszałam jadowite uwagi pewnego aktywisty: „Tak! Dajecie jej drugą szansę! Jak gdyby to mogło sie jej na co przydać! Jeśli się nie ma żadnych uczuć klasowych ani nienawiści klasowej, to i tysiąc prób nie pomoże!". Przygnębiona, wycofałam się w swoje myśli i w ogóle przestałam zauważać żołnierzy, młodych dwudziestoletnich chłopców ze wsi, którzy byli naszymi instruktorami. Tylko jeden incydent zwrócił na nich moją uwagę. Pewnego wieczoru, gdy kilka dziewcząt zbierało ich ubrania ze sznurka, na którym je powiesili do wysuszenia, zobaczyłam, że ich majtki były bez wątpienia poplamione nasieniem. Na uniwersytecie znajdowałam wytchnienie w domach profesorów i wykładowców, którzy dostali swoje stanowiska jeszcze przed wybuchem „rewolucji kulturalnej", dzięki naukowym osiągnięciom. Kilku z nich było w Anglii albo w Stanach Zjednoczonych przed przejęciem władzy przez komunistów i czułam, że mogę w ich towarzystwie rozluźnić się trochę. Wykazywali jednak daleko posuniętą ostrożność, był to efekt -jak w przypadku większości intelektualistów - lat prześladowań i represji. Unikaliśmy niebezpiecznych tematów. Ci, którzy byli na Zachodzie, rzadko mówili o swoich przeżyciach. Choć umierałam z ciekawości, powstrzymywałam pytania, nie chcąc stawiać ich w niezręcznej sytuacji. Z tego samego powodu nigdy nie poruszałam pewnych tematów w rozmowach z rodzicami. Co mogli mi odpowiedzieć -mówić niebezpieczne prawdy czy bezpieczne kłamstwa? Poza tym nie chciałam, żeby się martwili moimi heretyckimi myślami. Wolałam, żeby o niczym nie mieli pojęcia, aby na wypadek jakiegoś nieszczęścia, gdyby coś się ze mną stało, mogli zgodnie z prawdą powiedzieć, że nic nie wiedzą. Swoimi myślami dzieliłam się jedynie z przyjaciółmi, ludźmi z mojego pokolenia. W istocie nie mieliśmy większego wyboru - z rozrywek pozostały nam jedynie rozmowy, zwłaszcza z mężczyznami. „Umówić się" z mężczyzną, czyli być widzianą w miejscu publicznym jedynie we dwójkę - oznaczało zaręczyny. Nie było zresztą dokąd iść, żeby się zabawić. W kinach pokazywano w kółko kilka filmów zaaprobowanych przez panią Mao. Czasem pojawił się jakiś film zagraniczny, zwykle albański, ale większość biletów rozchodziła się nieoficjalnymi drogami- 530 O resztę walczyły zwykle tłumy chętnych, tłoczących się przed kasą. „Koniki" zbijały na nich majątek. Siedzieliśmy więc w domu i rozmawialiśmy. Z zachowaniem wszelkich reguł konwenansu, niczym w wiktoriańskiej Anglii. W tych czasach dość rzadko zdarzało się, żeby kobieta przyjaźniła się z wieloma mężczyznami, i jedna z moich przyjaciółek powiedziała kiedyś o mnie: „Nigdy nie spotkałam dziewczyny, która przyjaźniłaby się z tyloma chłopakami. Dziewczęta zwykle mają przyjaciółki". Miała rację. Znałam wiele dziewcząt, które wyszły za mąż za pierwszego poznanego mężczyznę. Ale jeśli chodzi o moich męskich przyjaciół, to jedynymi objawami zainteresowania moją osobą z ich strony były dość sentymentalne wiersze i powściągliwe listy, choć jeden z nich był napisany krwią -dostałam go od bramkarza uniwersyteckiej drużyny piłkarskiej. Z przyjaciółmi często rozmawialiśmy o Zachodzie. W tym czasie doszłam do przekonania, że musi to być wspaniałe miejsce. Paradoksalnie osąd ten zawdzięczałam w pierwszym rzędzie Mao i jego reżimowi. Przez lata wbijano mi do głowy, że rzeczy, do których odczuwałam naturalną skłonność, stanowią zło, grożące nam z Zachodu: ładne ubrania, kwiaty, książki, rozrywki, uprzejmość, łagodność, spontaniczność, litość, dobroć, wolność, awersja do okrucieństwa i przemocy, miłość zamiast „nienawiści klasowej", szacunek dla ludzkiego życia, możliwość przebywania w samotności, gdy się tego pragnie, profesjonalizm... Często sama siebie pytałam: czy ktokolwiek może nie pragnąć takiego świata jak Zachód? Szalenie interesowało mnie to inne życie, tak odmienne od naszego, i wraz z kolegami wymienialiśmy wszelkie informacje na ten temat, jakie udawało nam się wyłowić z oficjalnych publikacji. Zachwycał mnie nie tyle technologiczny rozwój Zachodu i wysoki standard życia, co nieobecność w życiu politycznym polowań na czarownice i wszechobecnej, natrętnej podejrzliwości, dbałość o godność jednostki i ogromny zasięg wolności. Najlepszym dowodem wolności panującej na Zachodzie był dla mnie fakt, że najwyraźniej było tam wielu ludzi krytykujących Zachód i wychwalających Chiny. Niemal co drugi dzień na pierwszej stronie „Reference", gazety przedrukowującej fragmenty tekstów z prasy zagranicznej, pojawiał się jakiś pean na cześć Mao i „rewolucji kulturalnej". Początkowo bardzo mnie to złościło, ale wkrótce dzięki tym artykułom zorientowałam się, jak bardzo tolerancyjne są inne społeczeństwa. Uświadomiłam 531 sobie, że właśnie w takim społeczeństwie pragnę żyć: takim w którym ludzie mogą mieć różne, nawet najbardziej skrajne poglądy. Zaczynałam rozumieć, że to właśnie tolerancja dla przeciwników politycznych jest źródłem rozwoju Zachodu. Nie mogłam jednak powstrzymać irytacji na widok niektórych zachodnich relacji z Chin. Kiedyś czytałam artykuł napisany przez kogoś, kto odwiedził swoich dawnych przyjaciół, profesorów jednego z chińskich uniwersytetów. Przyjaciele radośnie opowiadali mu, jak się cieszyli, że zostali oskarżeni, zdemaskowani i zesłani na koniec świata, i z jaką ulgą przyjęli swoją duchową przemianę. Autor artykułu doszedł do wniosku, że Mao rzeczywiście zmienił Chińczyków w „nowych ludzi", którzy uważają za przyjemność to, co ludzie Zachodu uznaliby za nieszczęście. Byłam przerażona. Czyżby nie wiedział, że najgorsze w tym wszystkim jest to, że prześladowany się nie skarży, że opowiada o represjach z uśmiechem na twarzy? Czy nie widział, do jakiego żałosnego stanu doprowadzono tych profesorów i jakie straszliwe rzeczy musieli przejść, żeby do tego stopnia ulec oprawcom? Nie rozumiałam wtedy, że teatr uprawiany przez Chińczyków na co dzień był czymś zupełnie nieznanym ludziom z Zachodu, czymś, co nie zawsze potrafili odszyfrować. Nie brałam też pod uwagę faktu, że informacje na temat Chin były trudno dostępne i na ogół źle interpretowane oraz że ludzie, którzy nie mieli żadnych doświadczeń z podobnym systemem rządów, jaki panował w Chinach, mogli traktować serio chińską propagandę i jej retorykę. W rezultacie uznałam, że wszystkie te peany były nieuczciwe. Żartowaliśmy z przyjaciółmi, że nasze władze kupują przychylność cudzoziemców swoją „gościnnością". Po wizycie Nixona zaczęto wpuszczać obcokrajowców do pewnych ściśle określonych miejsc w Chinach, ale gdziekolwiek się znaleźli, władze natychmiast otaczały kordonem wydzielone obszary, tworząc specjalne enklawy. Rezerwowano dla nich najlepsze środki transportu, sklepy, restauracje, hotele i teatry, opatrując je napisem: „Tylko dla cudzoziemców". Najbardziej poszukiwany chiński alkohol, maotai, całkowicie niedostępny dla zwykłych Chińczyków, cudzoziemcy mogli kupować bez kłopotu. Gromadzono dla nich najlepsze jedzenie. Gazety z dumą przytaczały wypowiedź Henry'ego Kissingera, że znacznie przytył po serii dwunastodaniowych bankietów wydanych na jego cześć podczas wizyty w Chinach. W tym samym czasie w Sy-czuanie, „Spichlerzu Niebios", dostawaliśmy ćwierć kilo mięsa 532 miesięcznie, a na ulicach Chengdu roiło się od bezdomnych chłopów, którzy uciekli do Syczuanu przed głodem panującym na północy i żyli jak żebracy. To wspaniałe traktowanie cudzoziemców budziło ogromną gorycz Chińczyków. Zaczęliśmy mówić do siebie z kolegami: „Czemu atakowaliśmy Kuomintang za napisy «Chińczykom i psom wstęp wzbroniony« - czyż nie robimy tego samego?". Zdobywanie informacji stało się moją obsesją. Bardzo przydawała mi się w tym znajomość angielskiego, choć bowiem uniwersytecka biblioteka została poważnie spustoszona w czasie „rewolucji kulturalnej", większość zniszczonych książek była w języku chińskim. Ogromna kolekcja książek w języku angielskim została wprawdzie okropnie sponiewierana, ale w znacznej mierze ocalała. Bibliotekarze zachwyceni, że ktoś chce te książki czytać, a już zwłaszcza studentka, jak mogli, starali się mi pomagać. Katalogi zostały całkowicie zdewastowane, więc żeby zdobyć jakąś poszukiwaną przeze mnie pozycję, przekopywali się przez sterty woluminów. Dzięki wysiłkom tych życzliwych młodych kobiet i mężczyzn zaczęłam czytać angielską klasykę. Pierwszą powieścią, którą przeczytałam po angielsku, były Małe kobietki Louise May Alcott. Okazało się, że łatwiejsze są dla mnie książki napisane przez kobiety, jak Alcott, Jane Austen czy siostry Bronte, niż powieści pisane przez mężczyzn; łatwiej mi było także utożsamiać się z ich bohaterkami. Przeczytałam krótką historię literatury europejskiej i amerykańskiej i wielkie wrażenie zrobiła na mnie tradycja antycznej demokracji greckiej, renesansowego humanizmu i oświeceniowego krytycyzmu. Czytając w Podróżach Guliwera o cesarzu, który „wydał edykt nakazujący wszystkim poddanym, pod groźbą surowych kar, jeść jajko, poczynając od cieńszego końca", zastanawiałam się, czy Swift nie był kiedyś w Chinach. Poczuciu, że mój umysł otwiera się i rozszerza, towarzyszyła ogromna radość. Siedząc samotnie w bibliotece, czułam się jak w niebie. Gdy tylko zbliżałam się do gmachu biblioteki, zwykle o zmierzchu, serce zaczynało mi skakać na myśl o wspaniałych chwilach samotności wśród książek i cały zewnętrzny świat przestawał istnieć. Biegłam do góry po schodach pseudoklasycystycznego budynku, a zapach starych książek przechowywanych w dusznych pomieszczeniach przyprawiał mnie o dreszcz podniecenia i nienawidziłam tych schodów, że są takie długie. 533 Z pomocą słowników, pożyczanych od niektórych profesorów zaczęłam poznawać poezję Longfellowa i Walta Whitmana oraz historię Ameryki. Nauczyłam się na pamięć całej Deklaracji Niepodległości i moje serce wzbierało na dźwięk słów: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi sobie" - a także słów mówiących o „niezbywalnych prawach" ludzi, w tym prawie do „wolności i dążenia do szczęścia". Te zupełnie nieznane w Chinach pojęcia otwierały przede mną cudowny nowy świat. Moje notatniki, które zawsze trzymałam przy sobie, były pełne takich cytatów, wypisywanych ze łzami w oczach. Pewnego jesiennego dnia w 1974 roku, w najściślejszym sekrecie, jedna z moich przyjaciółek pokazała mi egzemplarz „Newsweeka" z fotografiami Mao Tse-tunga i pani Mao. Dziewczyna nie znała angielskiego, a bardzo chciała się dowiedzieć, o czym piszą w artykule. Był to pierwszy zagraniczny magazyn, jaki wpadł mi w ręce. Jedno zdanie artykułu szczególnie mnie uderzyło: że pani Mao jest „oczami, uszami i głosem" Mao Tse-tunga. Aż do tej chwili nigdy nie próbowałam zastanawiać się nad oczywistym związkiem między poczynaniami pani Mao i jej męża. Teraz jednak postać Mao nabrała dla mnie rzeczywistych wymiarów. Nagle zobaczyłam wyraźnie wszystko, co dotąd jawiło mi się jedynie jako zamazany obraz. To Mao stał za całym bezmiarem zniszczeń i cierpień. Bez niego pani Mao i jej koteria nie utrzymaliby się nawet jednego dnia. Po raz pierwszy w życiu, choć z drżeniem serca, sama przed sobą otwarcie skrytykowałam i odrzuciłam Przewodniczącego Mao. 27 ,,Jeśli to jest raj, to jak wygląda piekło?" — śmierć mojego ojca (1974-1976) Po wyjściu z obozu mój ojciec, w przeciwieństwie do większości swoich byłych kolegów, nie został zrehabilitowany i nie dostał żadnej pracy. Bezczynnie siedział w domu przy ulicy Meteorytu od chwili, gdy wrócił z nami z Pekinu, jesienią 1972 roku. Problem polegał na tym, że ojciec skrytykował imiennie Przewodniczącego Mao. Komisja badająca sprawę była przychylnie do ojca nastawiona i usiłowała część jego słów złożyć na karb choroby psychicznej, jednak spotkała się z silną opozycją wśród władz wyższego szczebla, które pragnęły surowo ojca potępić. Wielu kolegów sympatyzowało z nim i bardzo go podziwiało, ale musieli myśleć o własnej skórze. Poza tym ojciec nie należał do żadnej kliki i nie miał potężnego protektora - co niewątpliwie ułatwiłoby oczyszczenie go z zarzutów. Przeciwnie, miał dobrze ustosunkowanych wrogów. Pewnego dnia w 1968 roku moja mama, którą na krótko wypuszczono z aresztu, zobaczyła obok ulicznego straganu zjedzeniem jednego ze starych przyjaciół ojca - człowieka, który związał swoje losy z Tingami. Siedział przy stoliku z żoną, którą poznał dzięki mojej mamie i pani Ting, gdy pracowały razem w Yibinie. Choć było widać, że oboje nie mają ochoty na żadne kontakty prócz zdawkowego ukłonu, mama podeszła do nich i przysiadła się do ich stolika. Poprosiła, żeby zwrócili się do Tingów o oszczędzenie mojego ojca. Gdy skończyła, mężczyzna pokręcił głową i powiedział: „To nie takie proste...", po czym umoczył palec w herbacie, napisał na blacie stolika „Zuo" i spojrzał na mamę znacząco, a potem oboje z żoną podnieśli się i odeszli bez słowa. 535 Zuo był niegdyś bliskim współpracownikiem ojca i jednym z niewielu wyższych urzędników partyjnych, których nie spotkały żadne prześladowania podczas „rewolucji kulturalnej". Był ulu-bieńcem rebeliantów pani Shao i przyjacielem Tingów, a jednak przeżył bez szwanku ich upadek, jak również śmierć Lin Biao. Mój ojciec nie chciał wycofać swoich słów pod adresem Mao. Jednak gdy komisja badająca jego sprawę zasugerowała, że można przypisać je chorobie psychicznej, z ciężkim sercem przystał na takie rozwiązanie. Pod wpływem sytuacji panującej w Chinach ojciec popadł w głębokie przygnębienie. Nie istniały żadne reguły, które kierowałyby zachowaniem ludzi czy postępowaniem partii. Znowu wracała korupcja. Urzędnicy dbali przede wszystkim o swoje rodziny i przyjaciół. W obawie przed biciem i prześladowaniami nauczyciele dawali wszystkim uczniom najwyższe stopnie, niezależnie od wyników, a konduktorzy w autobusach nie zbierali opłat za bilety. Otwarcie szydzono z troski o dobro publiczne. Maoistowska „rewolucja kulturalna" zniszczyła nie tylko dyscyplinę partyjną, ale także uczciwość społeczeństwa. Ojcu coraz trudniej przychodziło zapanować nad sobą i powstrzymywać się od wypowiadania na głos opinii, które jeszcze mocniej pogrążały jego samego i całą naszą rodzinę. Stale zażywał środki uspokajające. Gdy atmosfera polityczna nieco się poprawiła, brał mniej, gdy kampanie propagandowe stawały się bardziej natrętne, brał więcej. Psychiatrzy wypisujący mu kolejne recepty za każdym razem kręcili głową, ostrzegając, że dalsze przyjmowanie tak wysokich dawek może być dla niego zabójcze. Jednak bez leków ojciec mógł wytrzymać tylko kilka dni. W maju 1974 roku poczuł, że znajduje się na progu kolejnego załamania nerwowego, i poprosił, żeby poddano go leczeniu w szpitalu psychiatrycznym. Tym razem przyjęto go błyskawicznie, dzięki dawnym kolegom, którzy znów zajmowali kierownicze stanowiska w służbie zdrowia. Dostałam urlop z uniwersytetu i poszłam z ojcem do szpitala, żeby mu dotrzymać towarzystwa. Znalazł się pod opieką doktora Su, psychiatry, który zajmował się nim poprzednio. Za panowania Tingów doktor Su został potępiony za to, że wystawił prawdziwą diagnozę przypadku mojego ojca. Rozkazano mu napisać oświadczenie, że ojciec symulował chorobę psychiczną, a ponieważ odmówił, na niezliczonych mityngach poddano go demaskacji, był maltretowany, aż wreszcie zabroniono mu wykonywania 536 zawodu. W 1968 roku sama widziałam pewnego dnia, jak opróżniał kubły na śmieci i czyścił szpitalne spluwaczki. Osiwiał choć nie miał jeszcze czterdziestki. Po upadku Tingów został zrehabilitowany. Odnosił się bardzo życzliwie do ojca i do mnie podobnie jak pozostali lekarze i pielęgniarki, którzy powiedzieli, że dobrze się ojcem zaopiekują i że nie muszę z nim zostawać. Ja jednak chciałam mu towarzyszyć. Uważałam, że najbardziej ze wszystkiego potrzebuje miłości. Poza tym obawiałam się, że może nagle upaść i nikogo nie będzie w pobliżu. Miał niebezpiecznie wysokie ciśnienie i przeszedł już kilka lżejszych ataków serca, które sprawiły, że chodził z wysiłkiem. Wyglądał, jakby mógł w każdej chwili potknąć się i przewrócić. Lekarze ostrzegli mnie, że upadek może być dla niego śmiertelny. Wprowadziłam się więc z nim na oddział męski, do tego samego pokoju, który zajmował latem 1967 roku. Wszystkie pokoje były dwuosobowe, ale ojciec dostał pokój wyłącznie dla siebie, mogłam więc spać na drugim wolnym łóżku. Spędzałam z nim dosłownie każdą chwilę, cały czas go pilnując. Gdy wchodził do toalety, czekałam na zewnątrz. Jeśli wydawało mi się, że jest w środku za długo, zaczynałam sobie wyobrażać, że dostał zawału, i wołałam, żeby się odezwał. Codziennie chodziłam z nim na długie spacery po szpitalnym ogrodzie, w tłumie innych pacjentów w szaro-białych piżamach w paski, którzy chodzili w kółko z nieobecnym wyrazem oczu. Na ich widok zawsze ogarniał mnie lęk i głęboki smutek. Ogród był bardzo piękny i kolorowy. Wśród żółtych mleczy na trawniku trzepotały białe motyle. Na sąsiednich gazonach rosła chińska osika, z wdziękiem kołysały się bambusy, a za krzewami oleandrów widniały purpurowe kwiaty granatu. Spacerując, układałam wiersze. W końcu ogrodu znajdował się duży pokój dzienny, w którym pacjenci mogli grać w karty i szachy albo wertować kilka dozwolonych gazet i książek. Jedna z pielęgniarek powiedziała mi, że na początku „rewolucji kulturalnej" pacjenci mieli studiować w tym pokoju dzieła Przewodniczącego Mao, ponieważ jego bratanek Mao Yuanxin „odkrył", że czerwona książeczka jest lepszym lekiem dla chorych psychicznie niż środki medyczne. Jednak sesje studiowania Mao szybko przerwano. „Umieraliśmy ze strachu, gdy tylko któryś z pacjentów otwierał usta. Kto mógł przewidzieć, co mu przyjdzie do głowy powiedzieć" - wyjaśniła pielęgniarka. 537 Pacjenci w szpitalu nie zachowywali się agresywnie, bo podawane leki osłabiały ich fizyczną i umysłową aktywność. Ale i tak mieszkanie wśród nich wywoływało we mnie ciągły niepokój - zwłaszcza nocą, gdy ojciec głęboko zasypiał pod wpływem proszków i w całym budynku panowała absolutna cisza. W naszym pokoju, podobnie jak w innych, nie było zamka, i kilka razy obudziłam się z przerażeniem na widok jakiegoś mężczyzny, który stał przy moim łóżku, odchylając moskitierę i wpatrując się we mnie uporczywym wzrokiem. Zalewałam się wtedy zimnym potem i podciągałam kołdrę, żeby stłumić krzyk: za nic nie chciałam zbudzić ojca - sen był niezbędny dla jego zdrowia. W końcu intruz odchodził. Po miesiącu ojciec wrócił do domu. Nie był jednak całkiem zdrowy -jego umysł zbyt długo poddawano naciskom, a atmosfera polityczna wciąż była zbyt represyjna, żeby się mógł rozluźnić. Nadal musiał brać środki uspokajające. Psychiatrzy nie mogli nic dla niego zrobić. Jego system nerwowy był już zbyt wyniszczony, podobnie jak ciało i umysł. Zespół badający jego sprawę w końcu zaproponował projekt werdyktu. Stwierdzono w nim, że ojciec popełnił „poważne błędy polityczne" - co oznaczało odstąpienie od uznania go za „wroga klasowego". Zgodnie z partyjnymi przepisami werdykt przedstawiono ojcu do podpisania na znak, że zgadza się z jego treścią. Czytał go ze łzami w oczach. Ale podpisał. Jednak wyższe władze nie przyjęły werdyktu w tej wersji. Domagały się surowszego napiętnowania. W marcu 1975 roku mój szwagier Cynglarz miał dostać awans w swojej fabryce i urzędnicy do spraw personalnych z jego zakładu udali się do wydziału mojego ojca, żeby, jak nakazywały przepisy, sprawdzić jego kartotekę polityczną. Przyjął ich pewien były rebeliant z frakcji pani Shao i powiedział, że ojciec jest „wrogiem Mao". Cynglarz nie dostał awansu. Nie wspominał o tym incydencie moim rodzicom, żeby nie sprawiać im przykrości, jednak pewnego dnia ojciec usłyszał, jak jeden z jego przyjaciół z wydziału, który nas odwiedził, szeptem opowiada mamie o tej historii. Z udręką patrzyłam, jak ojciec przepraszał potem Cynglarza, że zrujnował mu przyszłość. Płacząc w bezsilnej rozpaczy, pytał mamę: „Co takiego zrobiłem, że nawet mój zięć musi za to cierpieć? Co mam zrobić, żeby wam tego oszczędzić?". Mimo zażywania dużych dawek środków uspokajających oj- 538 ciec prawie nie zmrużył oka przez kilka następnych dni i nocy. Po południu dziewiątego kwietnia powiedział, że chce się trochę zdrzemnąć. Mama skończyła właśnie gotować kolację w naszej małej kuchni na parterze, ale pomyślała, że pozwoli mu pospać nieco dłużej. W końcu poszła na górę do sypialni, ale nie mogła się go dobudzić. Zrozumiała, że ojciec ma zawał. Nie mieliśmy telefonu, więc pobiegła do przychodni lekarskiej dla wyższych urzędników mieszczącej się na sąsiedniej ulicy i odszukała jej kierownika, doktora Rena. Doktor Ren, bardzo zdolny lekarz, przed „rewolucją kulturalną" odpowiadał za zdrowie mieszkańców kompleksu partyjnego. Często do nas przychodził i bardzo troskliwie wypytywał o zdrowie całej naszej rodziny. Jednak gdy po wybuchu „rewolucji kulturalnej" wypadliśmy z łask, zrobił się zimny i lekceważący. Spotkałam wielu ludzi, którzy zachowywali się podobnie i za każdym razem byłam tym zaszokowana. Doktor Ren wyraźnie zirytował się na widok mamy i oświadczył, że przyjdzie, jak skończy swojąpracę. Mama odparła na to, że atak serca nie będzie czekał, jednak Ren popatrzył na nią, jakby chciał powiedzieć, że niecierpliwość jej nie pomoże. Dopiero po godzinie łaskawie przyszedł do naszego domu z pielęgniarką, ale bez żadnego sprzętu pierwszej pomocy. Pielęgniarka musiała wrócić po sprzęt do przychodni. W tym czasie doktor Ren przewrócił ojca kilka razy z boku na bok, po czym usiadł i czekał. Minęło następne pół godziny, w ciągu której mój ojciec zmarł. Tego wieczoru uczyłam się przy świeczce w sypialni na uniwersytecie, bo właśnie znowu wyłączono prąd. W pewnym momencie pojawiło się kilku ludzi z wydziału ojca i bez żadnych wyjaśnień zabrali mnie do domu. Ojciec leżał bokiem na łóżku, jego twarz była niezwykle spokojna, jakby zapadł w krzepiący, zdrowy sen. Zniknął z niej wyraz strasznej udręki. Znów wyglądał młodo, nawet młodziej niż na swoje pięćdziesiąt cztery lata. Poczułam, że serce mi pęka, ogarnął mnie niepohamowany szloch. Przez wiele dni płakałam w milczeniu. Rozmyślałam o życiu ojca, o jego zmarnowanym oddaniu dla sprawy, o zdruzgotanych marzeniach. Nie musiał umierać tak młodo. A jednak jego śmierć wydawała się nieuchronna. Nie było dla niego miejsca w maois-towskich Chinach, ponieważ usiłował być uczciwym człowie- 539 kiem. Został zdradzony przez ideę, której poświęcił całe swoje życie, i ta zdrada go zabiła. Moja mama domagała się ukarania doktora Rena. Gdyby nie jego lekceważące zaniedbanie, mój ojciec mógłby żyć. Ale jej żądanie oddalono jako „wdowi emocjonalizm". Postanowiła nie ciągnąć tej sprawy i skoncentrować się na rzeczy znacznie ważniejszej: wywalczeniu odpowiedniej mowy pożegnalnej na pogrzebie ojca. Mowa pożegnalna była rzeczą niezwykle istotną, ponieważ każdy wiedział, że jej treść odzwierciedla stosunek partii do osoby zmarłego. Mowa taka, umieszczana potem w aktach, dalej wpływała na los jego dzieci. Obowiązywały odpowiednie wzory mów na każdą okazję oraz ustalone zwroty. Każde odchylenie od standardowych sformułowań w odniesieniu do funkcjonariusza, który został oczyszczony z zarzutów, było interpretowane jako wyraz zastrzeżeń partii do jego osoby lub jako oznaka potępienia. Kiedy mamie przedstawiono do wglądu projekt mowy na pogrzeb, zobaczyła, że roi się w niej od odchyleń oznaczających potępienie. Wiedziała, że jeśli partia w ten sposób pożegna ojca, nasza rodzina nigdy nie uwolni się od podejrzeń. W najlepszym razie będziemy żyli w stanie ciągłej niepewności albo, co bardziej prawdopodobne, na wiele pokoleń staniemy się ofiarami dyskryminacji. Odrzuciła więc kilka kolejnych projektów. Miała niewielkie szanse powodzenia, ale wiedziała, że ojciec budził sympatię wielu osób. Tradycyjnie w takim momencie chińska rodzina mogła pozwolić sobie na odrobinę uczuciowego szantażu. Po śmierci ojca mama przeżyła załamanie, ale mimo to, leżąc w łóżku, walczyła z pełną determinacją. Zagroziła, że oskarży władze w czasie uroczystości pogrzebowej, jeśli ojciec nie otrzyma zadowalającego pożegnania. Wezwała do siebie przyjaciół i kolegów ojca i oznajmiła im, że składa w ich ręce przyszłość swoich dzieci. Obiecali wstawić się za ojcem. W końcu władze ustąpiły. Choć nikt nie ośmielił się potraktować go jak osobę zrehabilitowaną, partyjna ocena jego działalności została tak dalece złagodzona, że prawie nie było w niej krytycznych akcentów. Uroczystości pogrzebowe odbyły się dwudziestego pierwszego kwietnia. Zgodnie ze standardową praktyką, zostały one zorganizowane przez „komitet pogrzebowy" złożony z dawnych współpracowników ojca, w tym także ludzi, którzy przyczynili 540 się do jego prześladowań, jak Zuo. Wszystko starannie zaplanowano, aż do najdrobniejszych szczegółów, i zgodnie z obowiązującą formułą w pogrzebie wzięło udział około pięciuset osób. Pochodzili z kilkudziesięciu urzędów i departamentów administracji prowincji oraz biur, które podlegały wydziałowi ojca. Zjawiła się nawet odrażająca pani Shao. Każda instytucja miała przysłać wieniec z papierowych kwiatów, którego wymiary także były ściśle określone. W pewnym sensie cieszyliśmy się z oficjalnego charakteru pogrzebu. Prywatny pogrzeb człowieka, zajmującego taką pozycję w aparacie władzy jak mój ojciec, byłby czymś niezwykłym i z pewnością zostałby odebrany jako dowód odtrącenia przez partię. Nie znałam większości obecnych na pogrzebie, ale zjawili się wszyscy moi bliscy przyjaciele, którzy dowiedzieli się o śmierci ojca, w tym Kluseczka, Nana i elektrycy z mojej fabryki. Przyszli koledzy z uniwersytetu oraz aktywista Ming. A także mój dawny przyjaciel Bing, którego nie chciałam widzieć od śmierci babci - i nasza przyjaźń znowu odżyła po sześciu latach. Rytuał przewidywał, że przemówić powinien również jeden z „przedstawicieli rodziny zmarłego" i ta rola przypadła mnie. Wspominałam charakter ojca, jego zasady moralne, wiarę w partię i bezgraniczne oddanie ludziom. Wyraziłam nadzieję, że jego przedwczesna śmierć dostarczy obecnym okazji do wielu przemyśleń. Na koniec uroczystości, gdy wszyscy obecni przechodzili obok naszej rodziny, podając nam rękę, widziałam łzy w oczach wielu byłych rebeliantów. Nawet pani Shao miała smutną twarz. Ci ludzie potrafili przywdziać stosowną maskę na każdą okazję. Niektórzy z rebeliantów mamrotali: „Jest nam bardzo przykro z powodu tego, co przeszedł twój ojciec". Może i rzeczywiście było im przykro, ale jakie to miało teraz znaczenie? Mój ojciec nie żył - a oni w dużej mierze przyłożyli rękę do jego śmierci. Zastanawiałam się, czy tak samo będą się zachowywali wobec kogoś innego, w trakcie jakiejś kolejnej kampanii. Podeszła do mnie młoda, nieznana mi kobieta, położyła mi głowę na ramieniu i gwałtownie zaszlochała. Poczułam, jak wtyka mi do ręki karteczkę. Przeczytałam ją później: „Byłam głęboko poruszona niezłomnym charakterem twojego ojca. Musimy uczyć się od niego i stać się godnymi następcami sprawy, którą pozostawił - wielkiej sprawy rewolucji proletariackiej". Czy rzeczywiście moja mowa tak ją poruszyła? - zastanawiałam się. Wy- 541 glądało na to, że nie ma ucieczki od komunistów - zagarnęli wszystko: wszelkie zasady moralne i szlachetne uczucia. Kilka tygodni przed śmiercią ojca siedziałam z nim na stacji kolejowej w Chengdu, czekając na przyjazd jego przyjaciela. W tej samej półotwartej poczekalni siedziałyśmy z mamą przed dziesięcioma laty, gdy jechała do Pekinu, żeby prosić o jego uwolnienie. Poczekalnia wyglądała prawie tak samo, była tylko jeszcze bardziej obskurna i zatłoczona. Coraz więcej ludzi gromadziło się na dużym placu od frontu. Jedni spali, inni siedzieli, kobiety karmiły piersią dzieci, wielu żebrało. Byli to chłopi z północy, gdzie panował głód - rezultat złej pogody oraz sabotażu uprawianego przez koterię pani Mao. Przyjechali tu pociągami, stłoczeni na dachach wagonów. Krążyło wiele opowieści o nieszczęśnikach, których zmiotło w czasie jazdy, albo takich, którym urwało głowę podczas przejazdu przez tunel. W drodze na stację spytałam ojca, czy mogę pojechać w czasie wakacji letnich w dół rzeki Jangcy. „Bardzo chciałabym mieć jakąś przyjemność z życia" - oświadczyłam. Pokręcił głową z dezaprobatą. „Póki jesteś młoda, najważniejsza powinna być dla ciebie nauka i praca". Wróciłam do tego tematu na dworcu. W poczekalni sprzątaczka zamiatała posadzkę. W pewnym momencie na jej drodze znalazła się wieśniaczka z północy, siedząca na cementowej podłodze; obok niej leżało zawiniątko i dwójka małych dzieci w łachmanach. Trzecie dziecko trzymała przy piersi, czarnej od brudu, którą odsłaniała bez cienia wstydu. Sprzątaczka przeszła obok chłopki, wzniecając tumany kurzu, jakby tam w ogóle nikogo nie było. Wieśniaczka nawet nie drgnęła. Ojciec odwrócił się do mnie i powiedział: „Jak możesz cieszyć się życiem i oczekiwać od niego przyjemności, gdy ludzie obok tak żyją?". Milczałam. Nie odpowiedziałam: „Ale co ja, jednostka, mogę na to poradzić? Czy koniecznie muszę wobec tego pędzić nędzne życie bez celu?". Takie zdanie zabrzmiałoby szokująco samolubnie. Zostałam wychowana w duchu „traktowania interesu całego narodu jako własnego obowiązku" (yi tianxia wei jireń). Jednak w pustce, jaką poczułam po śmierci ojca, zaczęłam krytycznie przyglądać się wszelkim tego rodzaju naukom. Nie pragnęłam żadnej wielkiej misji, żadnej „sprawy", jedynie zwykłego życia - spokojnego, może z odrobiną przyjemności, zabawy. 542 Powiedziałam mamie, że w czasie letnich wakacji chcę pojechać w dół Jangcy. Mama bardzo namawiała mnie na wyjazd, podobnie jak siostra, która razem z mężem mieszkała z nami od swojego powrotu ze wsi. Fabryka Cynglarza, która powinna zapewnić mu mieszkanie, nie zbudowała żadnych nowych domów od wybuchu „rewolucji kulturalnej". Wielu robotników, podobnie jak Cynglarz - było wtedy kawalerami i mieszkali w barakach po ośmiu w pokoju. Teraz, dziesięć lat później, większość z nich miała żony i dzieci. Nie mieli gdzie mieszkać i musieli gnieździć się u rodziców albo teściów; było rzeczą normalną, że trzy pokolenia mieszkały w jednym pokoju. Po powrocie ze wsi moja siostra nie dostała pracy; zgodnie z przepisami nie można jej było zatrudnić, skoro wyszła za mąż, zanim dostała pracę w mieście. Jednak teraz, dzięki przepisowi, że w przypadku śmierci urzędnika państwowego jedno z dzieci może zająć jego miejsce, siostra otrzymała posadę w administracji szkoły medycyny chińskiej w Chengdu. W lipcu wyruszyłam w podróż z Jinmingiem, który studiował w Wuhanie, wielkim mieście nad Jangcy. Najpierw zatrzymaliśmy się przy leżącej w pobliżu górze Lu, znanej z bujnej roślinności i wspaniałego klimatu. W przeszłości odbywały się tu liczne ważne konferencje partyjne, w tym także konferencja, na której w 1959 roku oskarżono marszałka Peng Dehuai, toteż góra stała się celem pielgrzymek „dla ludzi pragnących poszerzyć swoją rewolucyjną edukację". Gdy zaproponowałam, żebyśmy tam poszli, Jinming spytał z niedowierzaniem: „Naprawdę nie masz dosyć «rewolucyjnej edukacji«?". Na górze zrobiliśmy sobie mnóstwo fotografii, tak że z całej rolki zostało mi tylko jedno zdjęcie. Schodząc na dół, minęliśmy dwupiętrową willę schowaną wśród chińskich drzew parasolowych, magnolii i pinii. Na tle skał wyglądała prawie jak przypadkowo usypana sterta kamieni. Miejsce wydało mi się tak piękne, że pstryknęłam ostatnią fotografię. Nagle jak spod ziemi wyrósł jakiś mężczyzna i niskim, nieznoszącym sprzeciwu głosem kazał mi oddać aparat. Był po cywilnemu, ale zauważyłam, że ma pistolet. Otworzył aparat, prześwietlił całą rolkę, a potem znów jakby zapadł się pod ziemię. Jacyś stojący obok turyści szeptem wyjaśnili mi, że to jedna z letnich willi Mao. Poczułam kolejną falę odrazy do Mao, nie tyle z racji przywilejów, co z powodu hipokryzji - pozwala sobie na luksusowe wille, podczas gdy 543 swemu narodowi oświadcza, że nawet zwykła, elementarna wygoda jest czymś nagannym. Gdy w bezpiecznej odległości od niewidzialnych strażników zaczęłam lamentować nad utratą trzydziestu sześciu zdjęć, Jinming wyszczerzył się do mnie w ironicznym uśmiechu: „Widzisz, do czego prowadzi gapienie się na święte miejsca!". Z Lushanu ruszyliśmy dalej autobusem. Oczywiście był zapchany i musieliśmy mocno wyciągać szyje, żeby złapać trochę powietrza. Od początku „rewolucji kulturalnej" nie wyprodukowano ani jednego autobusu, podczas gdy populacja miast wzrosła w tym czasie o kilkadziesiąt milionów. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się nagle. Otworzyły się przednie drzwi i do środka wcisnął się jakiś potężnie wyglądający mężczyzna po cywilnemu. „Na dół! Schować się! - szczeknął. - Tą drogą będą jechać amerykańscy goście. Nie możemy sobie pozwolić, ze względu na prestiż naszej ojczyzny, żeby zobaczyli taki napchany autobus". Usiłowaliśmy przykucnąć, ale w środku było za dużo ludzi. Mężczyzna wrzasnął: „Macie obowiązek bronić honoru naszej ojczyzny! Musimy prezentować się godnie! Na dół! Zgiąć kolana!". Nagle usłyszałam donośny głos Jinminga: „Czyż Przewodniczący Mao nie pouczał nas, żeby nigdy nie zginać kolan przed amerykańskimi imperialistami?". Przestraszyłam się, że napyta sobie biedy. Komuniści nie cenili poczucia humoru. Mężczyzna groźnie spojrzał w naszą stronę, ale nic nie odpowiedział. Jeszcze raz błyskawicznie omiótł spojrzeniem cały autobus i szybko wyskoczył na zewnątrz. Nie chciał, żeby „amerykańscy goście" byli świadkami nieprzyjemnych scen. Starannie ukrywano przed cudzoziemcami wszelkie oznaki niezadowolenia społecznego. Wszędzie na naszej drodze w dół doliny Jangcy natykaliśmy się na ślady „rewolucji kulturalnej": zniszczone świątynie, przewrócone posągi, zdewastowane zabytkowe miasta. Niewiele świadectw starożytnej chińskiej cywilizacji ocalało. Jednak straty sięgały znacznie głębiej. Chińczycy nie tylko zniszczyli większość swoich pięknych, zabytkowych budowli, ale także przestali je cenić i nie potrafili wytwarzać nowych. Nie licząc zniszczonego, choć wciąż olśniewająco pięknego krajobrazu, Chiny stały się krajem brzydkim. Pod koniec wakacji popłynęłam, już sama, z Wuhanu z powrotem w górę rzeki, przez przełomy Jangcy. Podróż trwała trzy dni. Pewnego ranka, gdy stałam, wychylając się przez burtę, 544 powiew wiatru rozwiał mi włosy i spinka do włosów wpadła do rzeki. Pasażer, z którym przedtem rozmawiałam, wskazał w stronę dopływu wpadającego w tym miejscu do Jangcy i opowiedział mi legendę. W roku 33 p.n.e. cesarz Chin, aby ułagodzić potężnych północnych wrogów kraju, Hunów, postanowił posiać królowi barbarzyńców młodą Chinkę jako żonę. Wybrał ją na podstawie portretu spośród trzech tysięcy konkubin ze swego dworu, z których wielu nigdy nawet nie widział na oczy. Ponieważ miała poślubić barbarzyńcę, wybrał najbrzydszy portret, jednak w dniu jej odjazdu odkrył, że jest bardzo piękną kobietą. Jej wizerunek nie mówił prawdy, ponieważ nie chciała przekupić dworskiego malarza. Cesarz rozkazał ściąć malarza, kobieta zaś płakała nad brzegiem rzeki. Nie chciała opuszczać swego kraju i żyć wśród barbarzyńców. Wiatr porwał spinkę z jej włosów, która wpadła do rzeki, jak gdyby pragnął, aby coś, co do niej należało, zostało w rodzinnym kraju. Potem kobieta popełniła samobójstwo. Według legendy w miejscu, w którym jej spinka wpadła do wody, rzeka stała się krystalicznie czysta i nazwano ją Rzeką Kryształową. Mój towarzysz powiedział mi, że to właśnie dopływ Jangcy, który minęliśmy, i z uśmiechem dodał: „To zły znak! Może się zdarzyć, że i ty skończysz w obcym kraju jako żona barbarzyńcy!". Uśmiechnęłam się na myśl o tej tradycyjnej chińskiej skłonności do traktowania innych narodów jak „barbarzyńców" i pomyślałam, że być może ta starożytna dama lepiej by na tym wyszła, gdyby poślubiła „barbarzyńskiego" króla. Przynajmniej na co dzień miałaby kontakt ze stepem, końmi i przyrodą. Na dworze chińskiego cesarza żyła w luksusowym więzieniu, gdzie nie rosło ani jedno drzewo, po którym konkubiny mogłyby wydostać się za mur. Pomyślałam, że żyjemy jak te żaby na dnie studni z chińskiej legendy, które uważały, że niebo jest nie większe niż okrągły otwór u szczytu studni. Poczułam gwałtowne i nieodparte pragnienie, by jak najszybciej wydostać się ze studni i zobaczyć świat. Do tej pory ani razu nie rozmawiałam z obcokrajowcem, choć miałam już dwadzieścia trzy lata i od prawie dwu lat byłam studentką filologii angielskiej. Obcokrajowców widziałam jedynie w Pekinie w 1972 roku. Raz na nasz uniwersytet przyjechał cudzoziemiec, „przyjaciel Chin". Był gorący, letni dzień i drzemałam właśnie, gdy jeden z kolegów wpadł do naszego pokoju i obudził nas wszystkie wrzaskiem: „Cudzoziemiec przyjechał! 545 Chodźcie zobaczyć cudzoziemca!". Kilka dziewcząt poszło za nim, aleja postanowiłam nie przerywać drzemki. Pomysł gapienia się na obcokrajowców wydawał mi się niedorzeczny, skoro i tak nie wolno nam było się do nich odezwać, mimo że byli „przyjaciółmi Chin". Nigdy nawet nie słyszałam cudzoziemca, z wyjątkiem głosu na jednej jedynej płycie. Gdy zaczęłam uczyć się angielskiego, pożyczyłam płytę oraz gramofon i słuchałam jej w domu na ulicy Meteoiytu. Kilku sąsiadów zebrało się na podwórku i szeroko otwierając oczy ze zdziwienia, powtarzali, kręcąc głową: „Co za śmieszne dźwięki!". Ciągle prosili, żebym odtwarzała płytę od początku. Rozmowa z obcokrajowcem była marzeniem każdego studenta i w końcu ja także doczekałam się swojej szansy. Wróciwszy do domu z wycieczki po Jangcy, dowiedziałam się, że mój rok jedzie w październiku do Zhanjiangu, portu na południu, żeby ćwiczyć angielski w rozmowach z zagranicznymi marynarzami. Byłam szalenie podekscytowana. Zhanjiang leży około tysiąca dwustu kilometrów od Chengdu, dwa dni i dwie noce jazdy koleją. Był to najdalej na południe położony port Chin, tuż przy granicy wietnamskiej. Czułam się jak w obcym kraju, patrząc na liczne budynki w stylu kolonialnym z przełomu wieku, romańskie łuki, okna obrośnięte różami i wielkie werandy z kolorowymi parasolami. Miejscowa ludność mówiła dialektem kantońskim, dla nas prawie niezrozumiałym. W powietrzu czuło się zapach bliskiego morza, egzotycznej tropikalnej roślinności, szerokiego świata. Moja radość jednak wkrótce zbladła, kiedy towarzyszący nam nadzorca polityczny i trzej wykładowcy stwierdzili, że, choć mieszkaliśmy jakiś kilometr od morza, nie wolno nam się do niego zbliżać pod żadnym pozorem. Nabrzeże portowe i tak było zamknięte dla osób postronnych z obawy przed „sabotażem" i próbami ucieczki. Opowiadano nam o studencie, który zdołał ukryć się w ładowni frachtowca i nie zdając sobie sprawy z tego, że ładownia będzie zapieczętowana przez kilka tygodni, zginął z głodu. Mogliśmy poruszać się jedynie w obrębie kilku przecznic wokół naszego miejsca zamieszkania. Takie ograniczenia stanowiły naturalny element naszego życia, niemniej nigdy nie przestałam się przeciw nim wewnętrznie buntować. Udałam, że jestem chora, i dostałam pozwolenie, żeby pojechać do szpitala w środku miasta. Błąkałam się zde- 546 sperowana po ulicach, daremnie starając się zobaczyć morze. Mieszkańcy Zhanjiangu zachowywali się nieżyczliwie, nie lubili osób niemówiących po kantońsku i nie chcieli mnie zrozumieć. Spędziliśmy w porcie trzy tygodnie i tylko raz zabrano nas na sąsiednią wysepkę, żeby nam pokazać ocean. Ponieważ pojechaliśmy tam, żeby rozmawiać z marynarzami, zorganizowano nas w małe grupy, na zmianę pracujące w dwu miejscach, w których marynarze mieli prawo przebywać: w Sklepie Przyjaźni, gdzie sprzedawano różne towary za twardą walutę, oraz w Klubie Marynarza, w którym był bar, restauracja, sala bilardowa i sala do gry w ping-ponga. Obowiązywały ścisłe reguły kontaktów z marynarzami. Nie wolno było rozmawiać z nimi pojedynczo, z wyjątkiem krótkich wymian słów ponad ladą w Sklepie Przyjaźni. Na pytanie o imię lub adres w żadnym wypadku nie mogliśmy podawać prawdziwych danych. Musieliśmy przygotować sobie fałszywe imiona i adresy. Po każdej rozmowie należało spisać szczegółowy raport z jej przebiegu, co stanowiło standardową praktykę obowiązującą wszystkich Chińczyków, którzy mieli do czynienia z obcokrajowcami. Do znudzenia przestrzegano nas, jak wielkie znaczenie ma „dyscyplina w kontakcie z obcokrajowcami" (she waijilii) - w przeciwnym razie nie tylko sami możemy wpaść w poważne tarapaty, ale także uniemożliwić podobne kontakty innym studentom. W rzeczywistości okazji do ćwiczenia naszej angielszczyzny było jak na lekarstwo. Statki nie co dzień zawijały do portu i nie wszyscy marynarze schodzili na ląd. Dla większości z nich angielski nie był językiem ojczystym: spotykaliśmy Greków, Japończyków, Jugosłowian, Afrykanów oraz wielu Filipińczyków i większość z nich mówiła łamaną angielszczyzną, choć zdarzył się także szkocki kapitan z żoną oraz kilku Skandynawów, których angielski był bez zarzutu. W oczekiwaniu na naszych bezcennych marynarzy często siadałam na werandzie z tyłu Klubu, czytając książki i wpatrując się w zagajniki palm i kokosów rysujące się na tle szafirowo-błękitnego nieba. Gdy pojawiali się marynarze, podrywaliśmy się z miejsc i dosłownie rzucaliśmy na nich, starając się nie stracić przy tym zbyt wiele godności - tak bardzo pragnęliśmy wciągnąć ich do rozmowy. Pamiętam zdumienie, jakie malowało się na ich twarzach, gdy odmawialiśmy oferowanych drinków, których nie wolno nam było przyjmować. W ogóle obowiązywał 547 nas zakaz picia alkoholu; wszystkie barwne zagraniczne butelki i puszki były przeznaczone wyłącznie dla obcokrajowców. Po prostu siedzieliśmy - cztero-, pięcioosobowe grupki młodych kobiet i mężczyzn z poważnymi twarzami. Nie zdawałam sobie sprawy, jak osobliwy musiał to być widok dla marynarzy -i jak bardzo odbiegał od ich wyobrażeń na temat portowego życia. Gdy pojawili się pierwsi marynarze z Afryki, nasi nauczyciele delikatnie ostrzegli studentki, żeby uważały: „Oni są mniej rozwinięci i nie nauczyli się kontrolować swoich instynktów, więc łatwo ulegają pokusie okazywania uczuć, kiedy tylko im przyjdzie na to ochota: próbują dotykać, obejmować, a nawet całować". Wywołując szok i oburzenie całej sali, nauczyciele opowiedzieli nam o tym, jak to pewna studentka z poprzedniej grupy nagle zaczęła strasznie krzyczeć w środku rozmowy z Gam-bijczykiem, który usiłował ją objąć. Myślała, że chce ją zgwałcić (w środku tłumu, chińskiego tłumu!), i była tak przerażona, że już do końca pobytu nie odważyła się rozmawiać z żadnym cudzoziemcem. Nasi koledzy, zwłaszcza aktywiści, wzięli na siebie zadanie ochrony dziewcząt. Gdy tylko któryś z czarnych marynarzy zaczynał z jedną z nas rozmawiać, spoglądali na siebie porozumiewawczo i rzucali się ku nam na ratunek, przejmując konwersację i wciskając się między dziewczęta a marynarzy. Łagodzili te środki ostrożności, natychmiast zaczynając mówić o „przyjaźni między Chinami a narodami Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej". „Chiny są krajem rozwijającym się - intonowali, recytując podręcznikową lekcję - i zawsze będą stały po stronie uciskanych i wyzyskiwanych mas krajów Trzeciego Świata w ich walce przeciw amerykańskim imperialistom i radzieckim rewizjonistom". Afrykanie sprawiali wrażenie lekko zbitych z tropu, ale widać było, że są poruszeni. Czasem obejmowali Chińczyków, którzy odwzajemniali się braterskim uściskiem. Zgodnie z „chwalebną teorią" Przewodniczącego, reżim mao-istowski robił wiele hałasu wokół przynależności Chin do grona krajów rozwijających się. Jednak wsłuchując się w słowa Mao, odnosiło się wrażenie, że Chiny wspaniałomyślnie zniżają się do ich poziomu. Sposób, w jaki o tym mówił, nie pozostawiał wątpliwości, że przyłączyliśmy się do krajów Trzeciego Świata po to, by im przewodzić i je ochraniać, a nasze miejsce jest wśród światowych potęg. 548 Bardzo mnie irytowało to zadufane poczucie wyższości. Czym właściwie mielibyśmy się szczycić? Liczbą ludności? Powierzchnią? W Zhanjiangu zobaczyłam, że marynarzom z krajów Trzeciego Świata, którzy imponowali nam kolorowymi zegarkami, aparatami fotograficznymi, drinkami - rzeczy te widzieliśmy pierwszy raz w życiu - powodzi się o niebo lepiej niż nam i są nieporównanie bardziej wolni niż wszyscy Chińczycy. Byłam szalenie ciekawa, jacy naprawdę są cudzoziemcy. W czym są podobni do Chińczyków, w czym się od nich różnią? Musiałam jednak ukrywać tę ciekawość, bo mogła nie tylko narazić mnie na nieprzyjemności natury politycznej, ale także na zarzut utraty twarzy. Za panowania Mao, podobnie jak w czasach cesarstwa, Chińczycy zwracali ogromną uwagę na to, by zachowywać się „godnie" w obliczu cudzoziemców - czyli chłodno i powściągliwie. Zwykle przyjmowało to formę całkowitego braku zainteresowania światem zewnętrznym i wielu moich kolegów w ogóle nie zadawało żadnych pytań. Pewnie z powodu mojej nieposkromionej ciekawości, a częściowo także z racji lepszej znajomości angielskiego, wszyscy marynarze przejawiali wyraźną ochotę, żeby rozmawiać właśnie ze mną - i to mimo moich wysiłków, żeby mówić jak najmniej i dać szansę kolegom. Niektórzy marynarze w ogóle nie chcieli rozmawiać z innymi studentami. Byłam także ulubienicą dyrektora Klubu Marynarza, potężnego mężczyzny o imieniu Long, co wzbudziło gniew Minga i paru innych uczelnianych nadzorców. Nasze codzienne zebrania polityczne dotyczyły głównie oceny przestrzegania „dysypliny kontaktów z cudzoziemcami". Uznano, że złamałam obowiązujące reguły, ponieważ moje oczy wskazywały na „zbytnie zainteresowanie", „śmiałam się za często", a śmiejąc się, otwierałam usta „za szeroko". Krytykowano mnie także za gestykulowanie; studentki miały trzymać ręce pod stołem i siedzieć bez ruchu. Większość chińskiego społeczeństwa nadal uważa, że kobieta powinna zachowywać się bardzo powściągliwie, spuszczać powieki w odpowiedzi na męskie spojrzenia i uśmiechać się jedynie kącikami ust, nie odsłaniając zębów. Gestykulacja rękami jest w ogóle zabroniona. Jeśli kobieta naruszy któryś tych nakazów, uważa się, że „flirtuje". Za panowania Mao flirtowanie z cudzoziemcem stanowiło niesłychaną zbrodnię. Byłam wściekła z powodu tych insynuacji. To właśnie moim komunistycznym rodzicom zawdzięczałam liberalne wychowa- 549 nie. Uważali, że rewolucja komunistyczna powinna w pierwszym rzędzie położyć kres ograniczeniom nakładanym na kobiety. Jednak teraz dyskryminacja kobiet szła ręka w rękę z gnębieniem politycznym, stając się narzędziem ucisku i małostkowej zazdrości. Pewnego dnia do portu zawinął statek pakistański. Z Pekinu przyjechał pakistański attache wojskowy. Long polecił nam wypucować do czysta cały klub od góry do dołu i wydał bankiet, na który zaprosił mnie jako swoją tłumaczkę, co wywołało zazdrość kilku innych studentów. Parę dni później Pakistańczycy wydali na statku obiad pożegnalny, na który zostałam zaproszona. Ich attache wojskowy był kiedyś w Syczuanie i specjalnie przygotowano dla mnie jedno danie kuchni syczuańskiej. Long był zachwycony zaproszeniem, ja także. Jednak mimo osobistej interwencji kapitana, a nawet gróźb Longa, że nie wpuści więcej studentów do Klubu, moi opiekunowie powiedzieli, że żaden student nie ma prawa wejść na pokład zagranicznego statku. „Kto wziąłby na siebie odpowiedzialność, gdyby ktoś odpłynął na zagranicznym statku?" - spytali. Polecono mi, żebym odmówiła, twierdząc, że jestem tego wieczoru zajęta. Nie miałam wątpliwości, że tracę w ten sposób jedyną w życiu okazję, żeby znaleźć się na morzu, zjeść potrawę obcej kuchni, porozmawiać normalnie po angielsku i zetknąć się z zewnętrznym światem. Mimo to zawistne głosy nie ucichły. Ming zadawał w kółko to samo pytanie: „Czemu obcokrajowcy tak bardzo ją lubią?" -jakby było w tym coś niewłaściwego. W raporcie sporządzonym pod koniec naszego pobytu oceniono moje zachowanie jako „politycznie podejrzane". W tym pięknym, słonecznym porcie, obiecującym tyle niespodzianek, każda okazja, która powinna przynosić radość, stawała się dla mnie źródłem przykrości. Miałam dobrego przyjaciela w grupie, który usiłował mnie pocieszyć, przedstawiając moje nieszczęścia w szerszej perspektywie. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że moje przypadki stanowiły tylko drobną nieprzyjemność w porównaniu z tym, co musiały znosić ofiary zazdrości w pierwszych latach „rewolucji kulturalnej". Ale myśl, że tak ma wyglądać życie, przygnębiała mnie bardzo. Mój przyjaciel był synem kolegi mojego ojca. Inni studenci pochodzący z miasta także zachowywali się wobec mnie przyjaź- 550 nie. Różnili się oni bardzo od kolegów pochodzących ze wsi, którzy stanowili trzon aktywistów. Ci z miasta czuli się w kontakcie z nową, nieznaną rzeczywistością portu bardziej bezpiecznie i pewnie, natomiast dla wieśniaków pobyt w Zhanjiangu stanowił potężny szok kulturowy i powodowani poczuciem niższości starali się obrzydzić życie wszystkim innym. Wyjeżdżając po trzech tygodniach z Zhanjiangu, czułam żal, ale i ulgę. W drodze do Chengdu wraz z kilkoma studentami odwiedziliśmy legendarny Guilin, w którym góry i strumienie wyglądają jak żywcem przeniesione z obrazów klasycznego chińskiego malarstwa. W Guilinie spotkaliśmy parę zagranicznych turystów, mężczyzna trzymał na rękach małe dziecko. Uśmiechnęliśmy się do nich i powiedzieliśmy: „Good morning" i „Good bye". Gdy tylko turyści zniknęli, natychmiast zatrzymali nas policjanci w cywilu i zaczęli wypytywać o szczegóły rozmowy. Kiedy w grudniu znalazłam się z powrotem w Chengdu, okazało się, że całe miasto aż huczy od plotek na temat pani Mao i trzech mężczyzn z Szanghaju: Zhang Chunąiao, Yao Wenyuana i Wang Hongwena, którzy postanowili wspólnie bronić „rewolucji kulturalnej". Mao już w lipcu 1974 roku mówił o utworzeniu „bandy czworga", jednak wówczas naturalnie nic o tym nie wiedzieliśmy. W 1975 roku osiemdziesięciojednoletni Przewodniczący zaczął udzielać im swojego poparcia, mając już dość pragmatycznego podejścia Czou En-laja, a potem Deng Xiaopinga, który od stycznia 1975 roku, gdy chory na raka Czou poszedł do szpitala, bezpośrednio kierował pracami rządu. Nieustanne i bezcelowe minikampanie „bandy czworga" doprowadziły społeczeństwo na skraj wytrzymałości i ludzie zaczęli powtarzać sobie plotki, stanowiące jedyne ujście dla rosnącej frustracji. Szczególnie namiętnie spekulowano na temat pani Mao. Ponieważ często widywano ją w towarzystwie pewnego śpiewaka operowego, pewnego gracza w ping-ponga oraz pewnego tancerza baletowego i wszyscy trzej otrzymali od niej najwyższe stanowiska w swojej profesji, a w dodatku każdy z nich był przystojnym młodym mężczyzną, ludzie zaczęli mówić, że pani Mao wzięła ich sobie jako „męskie konkubiny" - niejednokrotnie otwarcie głosiła, że kobieta powinna mieć do tego prawo. Jednak wszyscy wiedzieli, że nie odnosi się to do zwykłych obywateli. W istocie pod rządami pani Mao „rewolucja kulturalna" przybrała nie- 551 zwykle represyjny charakter właśnie w sferze ludzkiej seksualności. W ciągu dziesięciu lat sprawowania przez panią Mao kontroli nad środkami przekazu i sztuką, pojęcie miłości praktycznie zniknęło. Kiedy Chiny odwiedził wietnamski wojskowy zespół pieśni i tańca, nieliczni szczęściarze, mogący oglądać występ, zostali poinformowani przez spikera, że piosenka, w której pojawia się słowo miłość, „jest poświęcona uczuciu braterstwa między dwojgiem towarzyszy". Z kilku europejskich filmów, jakie dopuszczono na ekrany - głównie albańskich i rumuńskich - wycięto wszystkie sceny, w których kobiety i mężczyźni stoją blisko siebie, nie mówiąc już o pocałunkach. Często w zatłoczonym autobusie, pociągu czy sklepie widziałam kobiety obrzucające mężczyzn przekleństwami albo ich policzkujące. Czasem mężczyzna krzyczał, że jest niewinny, i dochodziło do wymiany obelg. Sama doświadczyłam wielu prób molestowania. Gdy coś takiego się zdarzało, po prostu odsuwałam się z zasięgu drżących rąk albo kolan mężczyzny. Było mi ich żal. Żyli w świecie, w którym napięcie seksualne nie znajdowało żadnego ujścia, jeśli nie mieli szczęścia żyć w udanym małżeństwie, co nie zdarzało się zbyt często. Zastępcę sekretarza partii z mojego uniwersytetu, starszego mężczyznę, złapano w sklepie spożywczym z plamą spermy przesiąkającej przez spodnie - w kolejce tłum przycisnął go zbyt mocno do stojącej przed nim kobiety. Zabrano go na posterunek policji, a potem wyrzucono z partii. Życie kobiet było równie ciężkie. W każdej instytucji można było spotkać co najmniej jedną, którą potępiono jako „zdarte buty" za pozamałżeńskie kontakty seksualne. Te surowe standardy nie odnosiły się oczywiście do naszych władców. Osiemdziesięcioletni Mao otaczał się pięknymi, młodymi kobietami. Choć opowieści o Przewodniczącym szeptano sobie z wielką ostrożnością, o jego żonie i jej towarzyszach z „bandy czworga" mówiono otwarcie i bez zażenowania. Pod koniec 1975 roku w Chinach wrzało od jadowitych plotek. Wiele osób w trakcie minikampanii pod hasłem: „Nasza socjalistyczna ojczyzna to raj" - otwarcie zadawało pytanie, które po raz pierwszy zadałam sobie w myślach osiem lat wcześniej: „Jeśli to jest raj, jak wygląda piekło?". Ósmego stycznia 1976 roku zmarł premier Czou En-laj. Dla mnie i wielu innych Chińczyków Czou był reprezentantem względnie rozsądnych i liberalnych rządów, wypływających 552 z przekonania, że najważniejszą sprawą jest w miarę normalne funkcjonowanie kraju. W ciemnych latach „rewolucji kulturalnej" Czou stanowił dla nas ostatni cień nadziei. Jego śmierć pogrążyła mnie, podobnie jak wszystkich moich przyjaciół, w głębokim smutku, który splatał się nierozerwalnie z nienawiścią do „rewolucji kulturalnej" oraz Mao i jego koterii. A przecież Czou był wspólnikiem Mao w dziele rozpętania „rewolucji kulturalnej". To on oskarżył Liu Shaoąi jako „amerykańskiego szpiega". Niemal codziennie spotykał się z Czerwoną Gwardią i rebeliantami, wydając im rozkazy. Gdy większość członków Biura Politycznego i marszałków armii usiłowała powstrzymać „rewolucję kulturalną" w lutym 1967 roku, Czou odmówił im swego poparcia. Był wiernym sługą Mao. Z drugiej strony być może starał się w ten sposób uchronić kraj przed jeszcze większym nieszczęściem w postaci wojny domowej, do której mogło doprowadzić otwarte przeciwstawianie się woli Mao. Dbając o funkcjonowanie kraju, niewątpliwie sprawiał, że Mao mógł bez większych przeszkód siać straszliwe spustoszenie, ale być może uchronił Chiny od całkowitej katastrofy. Na tyle, na ile pozwalała mu dbałość o własne bezpieczeństwo, ochraniał niektórych ludzi, w tym także, do pewnego momentu, mojego ojca; uratował również część najważniejszych kulturalnych zabytków Chin. Najwyraźniej znalazł się w kleszczach moralnego dylematu nie do rozwiązania, co nie wyklucza, że ostatecznie troszczył się głównie o własną skórę. Z pewnością wiedział, że gdyby przeciwstawił się Mao, nie miałby najmniejszych szans. W miasteczku uniwersyteckim zaroiło się od białych papierowych żałobnych wieńców oraz plakatów i dwuwierszy. Wszyscy nosili na ramieniu czarne opaski, białe papierowe kwiaty na piersi i mieli smutne twarze. Żałoba była częściowo spontaniczna, a częściowo zorganizowana. Ponieważ wiadomo było, że w ostatnich czasach Czou stał się obiektem ataków „bandy czworga" oraz że jej członkowie polecili stonować ogólnonarodową żałobę, okazywanie smutku po śmierci Czou stanowiło zarówno dla społeczeństwa, jak i lokalnych władz sposób wyrażenia dezaprobaty dla jej działalności. Niektórzy ludzie opłakiwali Czou z zupełnie innych powodów. Ming i inni aktywiści studenccy z mojego roku wysławiali przede wszystkim jego zasługi „w zdławieniu kontrrewolucyjnego powstania na Węgrzech w roku 1956", udział w umocnieniu pozycji Mao 553 jako światowego przywódcy oraz absolutną lojalność wobec Przewodniczącego. Poza kampusem spotykało się jednak iskierki oporu. Na marginesach plakatów wiszących na ulicach Chengdu pojawiły się komentarze przyciągające wielkie tłumy przechodniów, usiłujących odczytać niewielkie znaki. Na jednym z plakatów wydrukowano żałobny dwuwiersz: Niebo stało się czarne, Wielka gwiazda spadła... Na marginesie ktoś naskrobał: „Jak niebo może być czarne? A co z »czerwonym, czerwonym słońcem«?" (mając na myśli Mao). Wiszące na murze hasło: „Ugotować w oleju prześladowców premiera Czou!" - ozdobił dopisek: „Twój miesięczny przydział oleju spożywczego wynosi zaledwie dwa łiang (ok. 896 g). W czym zamierzasz ugotować tych prześladowców?". Po raz pierwszy od dziesięciu lat widziałam publiczne przejawy ironii i humoru; poczułam w sercu wyraźną otuchę. Mao na miejsce Czou mianował nieudolnego aparatczyka, Hua Guofenga, i zainicjował kampanię oskarżeń, aby „zdemaskować Denga i odeprzeć powrót prawicowców". „Banda czworga" opublikowała przemówienia Denga, które miały stanowić cel demaskatorskich ataków. W jednym z nich, z 1975 roku, Deng przyznał, że chłopom w Yan'anie powodzi się obecnie gorzej niż czterdzieści lat temu, przed przybyciem do tej prowincji komunistów po Długim Marszu. W innym powiedział, że lider partyjny powinien oznajmić fachowcom: „Idę za wami, prowadźcie". W jeszcze innym zarysował swoje plany podniesienia poziomu życia, wprowadzenia większego zakresu wolności i zakończenia prześladowań politycznych. Jednak miało to skutek odwrotny od zamierzonego: sprawiło, że Deng stał się ludowym bohaterem, a nienawiść społeczeństwa wobec „bandy czworga" doszła do punktu wrzenia. Pomyślałam z niedowierzaniem: ci ludzie najwyraźniej mają nas wszystkich za głupców, skoro sądzą, że po przeczytaniu tych przemówień będziemy Denga nienawidzić, a ich kochać! Na uniwersytecie kazano nam demaskować Denga podczas nieustannych mityngów. Jednak większość zebranych okazywała bierny opór: wałęsano się po audytorium, rozmawiano, ktoś robił na drutach, inni czytali, a jeszcze inni po prostu spali w trakcie 554 tych rytualnych przedstawień. Mówcy odczytywali przygotowane teksty jednostajnym, bezbarwnym, niemal niedosłyszalnym głosem. Ponieważ Deng pochodził z Syczuanu, po mieście krążyły plotki, że zostanie zesłany do Chengdu na wygnanie. Często widziałam tłumy, zbierające się na ulicach, ponieważ ktoś usłyszał, że będzie przejedżał. Czasem były to dziesiątki tysięcy ludzi. W tym samym czasie coraz częściej dawano publicznie wyraz nienawiści do „bandy czworga", znanej również jako „banda z Szanghaju". Rowery i inne wyroby pochodzące z Szanghaju nagle przestały się sprzedawać. Gdy do Chengdu przyjechała drużyna piłkarska z Szanghaju, publiczność gwizdała przez cały czas gry. Przy wjeździe i wyjeździe ze stadionu tłumy obrzuciły piłkarzy wyzwiskami. W całych Chinach miały miejsce akty protestu, osiągając punkt kulminacyjny wiosną 1976 roku, podczas Święta Sprzątania Grobów, gdy Chińczycy tradycyjnie oddają cześć zmarłym. W Pekinie setki tysięcy mieszkańców zgromadziły się na placu ?i??'?????, aby opłakiwać Czou En-laja; przynoszono specjalnie zrobione wieńce. W trakcie burzliwych wieców czytano poezje i wygłaszano przemówienia. W zaszyfrowanej, ale powszechnie rozumianej symbolice dawano upust nienawiści do „bandy czworga", a nawet do samego Mao. Nocą piątego kwietnia stłumiono protesty siłą i po ataku policji aresztowano setki osób. Mao i „banda czworga" określiła te zajścia jako „kontrrewolucyjny bunt podobny do wydarzeń węgierskich". Deng Xiaoping, którego nie dopuszczano do publicznych wystąpień, został oskarżony o organizację manifestacji i nazwany „chińskim Nagyem" (Nagy był premierem Węgier w 1956 roku). Mao oficjalnie wyrzucił Denga ze stanowiska i zintensyfikował prowadzoną przeciw niemu kampanię. I chociaż demonstracje stłumiono i potępiono w mediach, fakt, że w ogóle do nich doszło, zmienił nastroje chińskiego społeczeństwa. Stanowiły pierwszy masowy wybuch otwartego niezadowolenia wobec komunistów od ich dojścia do władzy w 1949 roku. W czerwcu 1976 moja grupa studencka została wysłana na miesiąc do fabryki w górach, aby „uczyć się od robotników". Gdy wreszcie nas zwolniono, postanowiliśmy z kilkoma przyjaciółmi wspiąć się na wspaniałą górę Emei, czyli Brew Ślicznotki, położoną na zachód od Chengdu. Schodząc z góry dwudziestego 555 ósmego lipca, usłyszeliśmy radio tranzystorowe jakiegoś turysty. Zawsze okropnie irytowała mnie niepojęta miłość niektórych ludzi do tej maszynki propagandowej. I to w takim miejscu! Jak gdyby nasze uszy nie dość cierpiały od nonsensów atakujących nas z wszechobecnych megafonów. Jednak tym razem jedna informacja przykuła moją uwagę. W Tangshanie, górniczym mieście niedaleko Pekinu, było trzęsienie ziemi. Uświadomiłam sobie, że musiała to być straszliwa katastrofa, gdyż media normalnie nie podawały złych wiadomości. Oficjalne dane mówiły o dwustu czterdziestu dwóch tysiącach zabitych i stu sześćdziesięciu czterech tysiącach ciężko rannych. W prasie pojawiło się mnóstwo propagandowych tekstów, jak to członkowie „bandy czworga" troszczą się o ofiary nieszczęścia, równocześnie jednak ostrzegano, że trzęsienie ziemi nie może odwracać uwagi społeczeństwa od celów zasadniczych: „zdemaskowania Denga". Pani Mao oświadczyła publicznie: „Było zaledwie kilkaset tysięcy ofiar śmiertelnych. I co z tego? Zdemaskowanie Denga dotyczy ośmiuset milionów ludzi". Nawet jak na panią Mao brzmiało to już zbyt potwornie, a jednak przekazano nam tę wypowiedź oficjalnie. W regionie Chengdu było wiele alarmów dotyczących trzęsienia ziemi, więc po powrocie z góry Emei pojechałam z mamą i ?i??fangiem do Chongqingu, uważanego za bezpieczniejszy. Siostra, która została w Chengdu, spała pod masywnym dębowym stołem, okryta kocami i kołdrami. Urzędnicy partyjni organizowali ludzi do budowy tymczasowych baraków oraz wyznaczali drużyny prowadzące całodobową obserwację zachowania zwierząt, sądzono bowiem, że wyczuwają one nadchodzący kataklizm. Ale zwolennicy „bandy czworga" pokryli ściany hasłami: „Uważaj na zbrodnicze próby Deng Xiaopinga wykorzystania obaw przed trzęsieniem ziemi do zdławienia rewolucji!" - oraz zorganizowali wiec, aby „z całą mocą potępić uczniów kapitalizmu, którzy wykorzystują obawy przed trzęsieniem ziemi, żeby sabotować demaskację Denga". Mityng okazał się zupełnym niewypałem. Wróciłam do Chengdu w początkach września, gdy obawy przed trzęsieniem ziemi zaczęły słabnąć. Po południu dziewiątego września 1976 roku miałam zajęcia z angielskiego. Około czternastej czterdzieści powiedziano nam, że o piętnastej zostanie nadany bardzo ważny komunikat i że wszyscy mamy się zebrać na dziedzińcu. Nie pierwszy raz musieliśmy wysłuchiwać takich komunikatów i szlam na dziedziniec zirytowana. Był typowy 556 chmurny, jesienny dzień w Chengdu. Słyszałam szum liści bambusa wokół murów. Tuż przed trzecią, gdy włączone głośniki zaczęły wydawać chrapliwe trzaski, przed frontem zgromadzenia stanęła sekretarz partii na naszym wydziale. Popatrzyła na nas smutno i niskim, łamiącym się głosem wykrztusiła słowa: „Nasz Wielki Przywódca Przewodniczący Mao, Jego Szanowna Czci-godność (ta laorenjia)...". Nagle zrozumiałam, że Mao nie żyje. 28 Wyrwać siq! (1976-1978) Wiadomość ta wprawiła mnie w stan takiej euforii, że przez chwilę stałam jak oniemiała. Zaraz jednak włączyła się moja wewnętrzna cenzura: zorientowałam się, że wokół rozpętała się istna nawałnica płaczu i szlochów i że ja również muszę wykrzesać z siebie choć trochę smutku. Musiałam jakoś ukryć swój brak właściwych uczuć, a jedynym nadającym się do tego miejscem były plecy stojącej przede mną aktywistki studenckiej, która najwyraźniej była całkowicie załamana. Szybko wtuliłam w nie twarz, drżąc na całym ciele. Jak to często bywa w Chinach, odrobina rytuału załatwiła sprawę. Łkając rozdzierająco, akty-wistka zrobiła ruch, jakby zamierzała się odwrócić i mnie objąć. Przylgnęłam do niej mocno całym ciałem, w nadziei, że odbierze to jako wyraz najgłębszego żalu i zostawi mnie w spokoju. Wiele rozmyślałam o Mao. Wiedziałam, że ludzie uważali go za filozofa, i usiłowałam zorientować się, na czym właściwie polegała jego „filozofia". Przyszło mi do głowy, że jej podstawę stanowiła potrzeba - a może pragnienie? - nieustannego konfliktu. Mao najwyraźniej był głęboko przekonany, że ludzkie konflikty stanowią siłę sprawczą historii i aby tworzyć historię, nieustannie trzeba kreować kolejnych „wrogów klasowych". Zastanawiałam się, czy byli jacyś inni filozofowie, których teorie prowadziły do tak wielu cierpień i śmierci tylu ludzi. Myślałam o terrorze i nieszczęściach, jakie spadły na naród chiński. I po co? Ale może teorie Mao odzwierciedlały po prostu jego osobowość. Wydawał mi się człowiekiem z natury skłonnym do prowokowania nieustannych konfliktów, zresztą bardzo w tej dzie- 558 dżinie uzdolnionym. Dobrze rozumiał najgorsze ludzkie instynkty, takie jak zawiść, zazdrość czy uraza, i wiedział, jak je wykorzystać do swoich celów. Rządził, podsycając w ludziach wzajemną nienawiść. W rezultacie Chińczycy sami zrealizowali wiele obłąkanych planów swego przywódcy, których przeprowadzenie w innych dyktaturach wymagałoby wyspecjalizowanego aparatu represji. Mao zdołał przekształcić cały naród w narzędzie dyktatury. To dlatego w Chinach pod jego rządami nie istniał żaden odpowiednik KGB - nie było takiej potrzeby. Wydobywając z ludzi i podsycając w nich to, co najgorsze, Mao stworzył w Chinach moralną pustynię, krainę nienawiści. Jednak do jakiego stopnia zwykli ludzie ponosili osobistą odpowiedzialność za to, co się stało - nie potrafiłam ocenić. Inną charakterystyczną cechą maoizmu były rządy ignorancji. Mao zdawał sobie sprawę, że ludzie wykształceni będą łatwym celem dla niepiśmiennego społeczeństwa. Powodując się osobistą zawiścią wobec inteligencji i megalomanią, która pozwalała mu pogardzać wielkimi postaciami kultury chińskiej, a także ponieważ lekceważył obszary chińskiej cywilizacji, których nie rozumiał, takie jak architektura, sztuka i muzyka - zniszczył znaczną część kulturowego dziedzictwa kraju. Zostawił po sobie nie tylko zbrutalizowane społeczeństwo, ale również brzydki, oszpecony kraj, w którym nie szanowano nawet nielicznych ocalałych pamiątek dawnej świetności. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że cały naród rozpaczliwie opłakuje Mao. A jednak zastanawiałam się, na ile te łzy były szczere. Chińczycy tak bardzo przesiąkli aktorstwem, że często mieszało im się to z prawdziwymi uczuciami. Opłakiwanie Mao stanowiło prawdopodobnie jeszcze jeden gest w ich teatralnym życiu. Niemniej nastroje społeczeństwa niewątpliwie kłóciły się z kontynuacją polityki Mao. Niecały miesiąc po jego śmierci, szóstego października, aresztowano panią Mao i pozostałych członków „bandy czworga". Nie mieli żadnego poparcia - ani w armii, ani w policji, nie mieli też nawet własnej ochrony. Mieli tylko Mao. „Banda czworga" utrzymywała się przy władzy jedynie dlatego, że w rzeczywistości była „bandą pięciorga". Gdy usłyszałam, z jaką łatwością ich obalono, poczułam falę smutku. Jak to możliwe, żeby mała grupka drugorzędnych despotów tak długo tyranizowała i dręczyła dziewięćsetmilionowy naród? Poza tym jednak przepełniała mnie szalona radość. Upadli 559 ostatni tyrani „rewolucji kulturalnej". Podobnie euforyczne nastroje ogarnęły większość społeczeństwa. Jak wielu Chińczyków chciałam uczcić to wydarzenie w gronie rodziny i przyjaciół chciałam kupić najlepszy alkohol, ale okazało się, że wszystko już wykupiono - cały naród świętował odzyskanie wolności. Urządzano także oficjalne obchody - dokładnie takie same jak w czasie „rewolucji kulturalnej", co doprowadzało mnie do szału. Szczególnie rozwścieczył mnie fakt, że na moim wydziale całe to przedstawienie, jak zawsze, urządzali nasi polityczni nadzorcy i aktywiści studenccy, z tym samym, niczym niezmąconym poczuciem słuszności. Na czele nowego kierownictwa stanął wybrany przez Mao następca, Hua Guofeng, człowiek, którego jedyną znaczącą cechą była, jak sądzę, nijakość. Już na samym początku zdecydował o budowie na placu ?i??'????? ogromnego mauzoleum ku czci Mao. Kipiałam z oburzenia: przecież setki tysięcy ludzi wciąż nie miało dachu nad głową po trzęsieniu ziemi w Tangshanie -żyli w tymczasowych szałasach albo na ulicach. Mama natychmiast zrozumiała, że zaczęła się nowa era. Dzień po śmierci Mao zgłosiła się do pracy w swojej dawnej instytucji. Przez pięć lat siedziała w domu i teraz znów chciała zrobić jakiś użytek ze swojej energii. Dostała stanowisko siódmego zastępcy dyrektora w wydziale, którym kierowała przed „rewolucją kulturalną", ale nie miała nic przeciwko temu. Tymczasem ja miałam wrażenie, że wszystko toczy się po staremu. W styczniu 1977 roku skończyłam studia. Nie wiązało się to z żadnymi końcowymi egzaminami ani otrzymaniem dyplomów. Choć nie było już Mao i „bandy czworga", sformułowana przez Mao zasada, że po studiach wraca się tam, skąd się przyszło, obowiązywała nadal. Dla mnie oznaczało to powrót do fabryki maszyn. Mao nie uważał, że wyższe wykształcenie powinno wpływać na rodzaj wykonywanej pracy, jako że byłoby to „hodowanie duchowej arystokracji". Aleja za żadne skarby nie chciałam wracać do fabryki. Gdyby do tego doszło, cała moja nauka poszłaby na marne: nie miałabym co tłumaczyć ani z kim rozmawiać. Jeszcze raz zwróciłam się po ratunek do mamy. Powiedziała, że jest tylko jeden sposób, żeby z tego wybrnąć: fabryka musi mi odmówić ponownego zatrudnienia. Moi przyjaciele z fabryki namówili dyrekcję, żeby wysłała 560 oficjalne pismo do Drugiego Zarządu Przemysłu Lekkiego w Chengdu stwierdzające, że choć jestem dobrym pracownikiem, uznali, że powinni poświęcić własny interes w imię większej sprawy: korzyści, jakie nasza ojczyzna będzie miała z mojej znajomości języka angielskiego. Gdy to kwieciste pismo poszło w świat, mama wysłała mnie do głównego dyrektora zarządu, niejakiego pana Hui, jej starego kolegi, który bardzo się mną zachwycał, gdy byłam małym dzieckiem. Wiedziała, że nadal ma do mnie słabość. Następnego dnia po naszym spotkaniu moją sprawę miała omawiać rada zarządu. Rada składała się z około dwudziestu dyrektorów, którzy musieli się zebrać w komplecie, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję, nawet najbardziej banalną. Pan Hui przekonał pozostałych, że należy dać mi szansę wykorzystania mojej znajomości angielskiego, i wystosowano formalne pismo do mojego uniwersytetu. Choć w trakcie studiów byłam pod silnym ostrzałem krytyki, potrzebowano nauczycieli i w styczniu 1977 roku zostałam asystentką na Wydziale Anglistyki Uniwersytetu Syczuańskiego. Powrót na wydział przyjęłam z mieszanymi uczuciami. Musiałam znów zamieszkać w kampusie pod czujnym okiem politycznych nadzorców i zawistnych kolegów. Co gorsza, wkrótce okazało się, że przez rok i tak nie będę miała do czynienia ze swoim zawodem. Tydzień po przyjęciu do pracy na uniwersytecie wysłano mnie na przedmieścia Chengdu w ramach programu „reedukacji". Pracowałam w polu i uczestniczyłam w ustawicznych nużących zebraniach. Pod wpływem nudy, niezadowolenia oraz presji, jaką na mnie wywierano, bo mimo zaawansowanego wieku dwudziestu pięciu lat nie miałam jeszcze narzeczonego, zadurzyłam się w kilku mężczyznach. Jednego z nich nawet nie znałam osobiście, pisał jednak do mnie piękne listy. Gdy tylko go zobaczyłam, zauroczenie natychmiast prysło. Drugi, Hou, niegdyś przywódca rebeliantów, stanowił typowy produkt swojej epoki: błyskotliwy i pozbawiony skrupułów. Byłam nim zachwycona. Hou został aresztowany latem 1977 roku, gdy rozpoczęła się kampania wyławiania „zwolenników »bandy czworga«". Mieli to być „przywódcy rebeliantów" oraz wszyscy, którzy brali udział w przestępczych aktach przemocy, mgliście definiowanych jako takie, w których dochodziło do tortur, zabójstw, a także niszczenia i grabienia własności państwowej. Kampania wypaliła się w ciągu 561 kilku miesięcy, głównie dlatego, że nie potępiono i nie odrzucono ani Mao, ani „rewolucji kulturalnej". W tej sytuacji każdy, kto miał coś na sumieniu, powoływał się po prostu na wierność wobec Mao. Nie ustanowiono także żadnych jasnych kryteriów, pozwalających osądzać czyny kryminalne, z wyjątkiem najbardziej jaskrawych przypadków morderstw i tortur - zbyt wiele osób uczestniczyło w plądrowaniu domów, niszczeniu budowli, zabytków historycznych i książek oraz w walkach frakcyjnych. Najbardziej przerażające akty „rewolucji kulturalnej" - okrutne represje, które stały się przyczyną załamań nerwowych, samobójstw i śmierci setek tysięcy ludzi - były zbiorowym dziełem społeczeństwa. Niemal wszyscy, łącznie z małymi dziećmi, uczestniczyli w brutalnych mityngach demaskacyjnych. Wielu brało udział w biciu ofiar. Co więcej, ofiary często stawały się później prześladowcami i vice versa. Nie istniał także żaden niezależny aparat ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Urzędnicy partyjni sami decydowali, kto ma zostać ukarany, a kto nie, często pod wpływem osobistych uraz i emocji. Niektórych rebeliantów spotkała sprawiedliwa kara, część ukarano ryczałtem, innym zaś wszystko uszło płazem. Jeśli chodzi o głównych prześladowców mojego ojca, Zuo nie spadł włos z głowy, a pani Shao została jedynie przeniesiona na nieco gorsze stanowisko. Tingowie byli w areszcie od roku 1970, ale nie stanęli przed sądem, ponieważ partia nie ustaliła kryteriów, na podstawie których można by ich sądzić. Musieli tylko uczestniczyć w pozbawionych przemocy mityngach, na których ofiary mogły jedynie wylewać na nich swoje „gorzkie słowa". Na jednym z takich zebrań mama opowiedziała, w jaki sposób prześladowali mojego ojca. Tingowie pozostali w areszcie, bez procesu, aż do 1982 roku, kiedy to pan Ting dostał wyrok dwudziestu pięciu lat więzienia, a pani Ting siedemnastu lat. Hou wkrótce wyszedł na wolność. Mimo że jego aresztowanie przysporzyło mi wielu bezsennych nocy, teraz obudziły się we mnie gorzkie wspomnienia, zabijając rodzącą się sympatię. Choć nigdy nie dowiedziałam się, za co mógł być osobiście odpowiedzialny, nie miałam wątpliwości, że jako przywódca Czerwonej Gwardii w najbardziej dzikich latach „rewolucji kulturalnej" nie mógł być całkowicie niewinny. Nadal nie potrafiłam go osobiście znienawidzić, ale go już nie żałowałam. Miałam nadzieję, że spotka go kara, jak wszystkich, którzy na to zasłużyli. 562 Kiedy jednak nadejdzie ten dzień? Czy kiedykolwiek uda się wymierzyć sprawiedliwość? 1 czy można to osiągnąć, nie wzniecając kolejnych fal wrogości i goryczy? Wszędzie wokół dawni wrogowie, członkowie zwalczających się frakcji, którzy toczyli ze sobą krwawe wojny, żyli znowu pod tym samym dachem. „Uczniowie kapitalizmu" musieli pracować ramię w ramię z rebeliantami, którzy ich oskarżali i dręczyli. Kraj żył wciąż w stanie najwyższego napięcia, na skraju eksplozji. Kiedy, jeśli w ogóle, pozbędziemy się koszmaru, w który wpędził nas Mao? W lipcu 1977 roku Deng Xiaoping został ponownie zrehabilitowany i mianowany na stanowisko zastępcy Hua Guofenga. Każde przemówienie Denga było jak powiew świeżego wiatru. Należy położyć kres politycznym kampaniom. Należy skończyć z politycznymi „studiami", które stanowią „wygórowany podatek i daninę". Polityka partii musi opierać się na realizmie, nie na dogmatach. I, co najważniejsze, nie wszystkich słów Mao należy przestrzegać. Deng zmieniał ducha Chin. Teraz z kolei zaczęłam zadręczać się obawami, że ta nowa przyszłość może się nigdy nie spełnić. Wraz z powiewem nowego ducha skończyło się moje zesłanie do komuny- w grudniu 1977 roku, czyli miesiąc przed terminem. Gdy wróciłam do Chengdu, na uniwersytecie miały się właśnie odbyć spóźnione egzaminy wstępne z roku 1977, pierwsze prawdziwe egzaminy od 1966 roku. Deng oświadczył, że dostęp do studiów uniwersyteckich musi opierać się na egzaminach, nie na znajomościach. Zrezygnowano więc z semestru jesiennego, żeby przygotować młodzież do zmian. Wysłano mnie w góry, na północ Syczuanu z zadaniem przeprowadzenia rozmów z kandydatami na mój wydział. Pojechałam z wielką ochotą. Właśnie podczas tej samotnej podróży krętymi, zapylonymi, prowincjonalnymi drogami po raz pierwszy pomyślałam, jak wspaniale byłoby pojechać na dalsze studia na Zachód. Kilka lat wcześniej jeden z moich przyjaciół opowiedział mi pewną historię. Przeniósł się do „ojczyzny" z Hongkongu w 1964 roku, ale dopiero w 1973 roku, dzięki otwarciu Chin po wizycie Nixona, mógł pojechać tam ponownie i odwiedzić rodzinę. Podczas pierwszej nocy w Hongkongu usłyszał, jak bratanica umawia się przez telefon na weekend w Tokio. Ta pozornie zwyczajna opowieść nie dawała mi spokoju. Nurtowała mnie myśl o wolności poruszania się po świecie, wolności, o której nie mogłam nawet marzyć. Ponieważ było nieosiągalne, zepchnęłam 563 to pragnienie głęboko w podświadomość. Czasem zdarzały się jakieś stypendia zagraniczne na niektórych uniwersytetach, ale oczywiście wszystkich kandydatów wybierały władze i podstawowym warunkiem była przynależność do partii. Nie będąc członkiem partii ani osobą cieszącą się zaufaniem władz wydziału, nie miałam żadnych szans, nawet gdyby takie stypendium jakimś cudem dostało się naszemu uniwersytetowi. Jednak teraz w moim umyśle zaczynała kiełkować myśl, że skoro przywrócono egzaminy i Chiny zrzucały maoistowski kaftan bezpieczeństwa, być może i przede mną otwiera się jakaś szansa. Ledwo zaczęłam o tym marzyć, szybko zmusiłam się, żeby zdusić to marzenie. Za bardzo się bałam nieuchronnego rozczarowania. Po powrocie dowiedziałam się, że mojemu wydziałowi właśnie przyznano stypendium dla jednego wykładowcy na wyjazd na Zachód i że dostał już je ktoś inny. Tę straszną wiadomość przekazała mi profesor Luo. Była nieco po siedemdziesiątce i chodziła dość niepewnie, podpierając się laską, niemniej miała w sobie dużo energii. Mówiła po angielsku bardzo szybko, jakby natychmiast pragnęła wyrzucić z siebie całą swoją wiedzę. Spędziła około trzydziestu lat w Stanach Zjednoczonych, ojciec bowiem, sędzia Sądu Najwyższego za Kuomintangu, postanowił dać jej zachodnie wykształcenie. W Ameryce przyjęła imię Lucy i zakochała się w amerykańskim studencie imieniem Lukę. Zamierzali się pobrać, ale gdy powiedzieli o tym jego matce, odparła: „Bardzo cię lubię, Lucy, ale pomyśl, jak będą wyglądały wasze dzieci? Będzie wam bardzo ciężko...". Lucy zerwała z Lukiem, ponieważ była zbyt dumna, żeby wejść do rodziny, w której przyjmowano ją z niechęcią. Z początkiem lat pięćdziesiątych, po dojściu do władzy komunistów, wróciła do kraju w nadziei, że Chińczycy nareszcie odzyskają swą godność. Nigdy jednak nie zapomniała Luke'a i wyszła dość późno za mąż, za chińskiego profesora anglistyki, którego nie kochała i z którym ciągle się kłóciła. W czasie „rewolucji kulturalnej" wyrzucono ich z mieszkania i gnieździli się teraz w maleńkim pokoiku trzy na dwa i pół metra, zawalonym starymi papierami i zakurzonymi książkami. Serce mi się krajało na widok tych dwojga siwych i słabych, niecieipiących się ludzi, zmuszonych żyć razem w tej klitce; jedno siedziało na skraju 564 podwójnego łóżka, a drugie na jedynym krześle, jakie udało się tam wcisnąć. Profesor Luo bardzo mnie polubiła. Mówiła, że widzi we mnie własną młodość sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy niecierpliwie pragnęła od życia szczęścia. Jej się nie udało, ale chciała, żeby mnie się powiodło. Gdy usłyszała o tym zagranicznym stypendium, prawdopodobnie do Ameryki, była bardzo podekscytowana i niespokojna, bo przecież nie było mnie na uniwersytecie i nie mogłam zgłosić swojej kandydatury. Dostała je panna Ye, działaczka partyjna, która skończyła studia rok przede mną. W czasie, kiedy ja przebywałam w komunie na wsi, uczestniczyła wraz z pozostałymi młodymi wykładowcami, którzy skończyli studia po wybuchu „rewolucji kulturalnej", w seminariach mających poprawić ich znajomość angielskiego. Jedną z osób prowadzących te seminaria była właśnie profesor Luo. Częściowo posiłkowała się na nich angielskojęzycznymi publikacjami, które ściągała od przyjaciół z innych, bardziej otwartych miast, jak Pekin czy Szanghaj (do Syczuanu cudzoziemcy wciąż nie mieli wstępu). Po powrocie ze wsi od razu włączyłam się do prowadzonych przez nią zajęć. Pewnego dnia przerabialiśmy tekst poświecony wykorzystaniu energii jądrowej przez przemysł amerykański. Gdy profesor Luo skończyła objaśniać sens artykułu, panna Ye nagle wyprostowała się na krześle, spojrzała na nią surowo i wzburzona oświadczyła: „Ten artykuł należy czytać krytycznie! Jak amerykańscy imperialiści mogą pokojowo wykorzystywać energię jądrową?". Poczułam gwałtowną niechęć do panny Ye, która jak papuga powtarzała propagandowe komunały, i bez zastanowienia spytałam: „A skąd możesz wiedzieć, że nie wykorzystują?". Panna Ye i reszta klasy popatrzyła na mnie w osłupieniu. Takie pytanie wydawało im się wciąż nie do pomyślenia, niczym bluźnierstwo. I wtedy w oczach profesor Luo zobaczyłam iskierkę uznania, którą tylko ja potrafiłam dostrzec. Poczułam, że ktoś mnie rozumie i wspiera. Oprócz niej także kilku innych profesorów i wykładowców chciało, żebym to ja dostała stypendium, jednak choć w nowym klimacie politycznym odzyskali nieco dawnego szacunku, nadal nie mieli nic do powiedzenia. Jeśli ktoś mógł mi pomóc, to tylko moja mama. Poradziła mi, żebym spotkała się z kilkoma byłymi kolegami ojca, którzy odpowiadali za pracę uniwersytetów, i dodała, że skoro towarzysz Deng Xiaoping powiedział, że wstęp 565 na uniwersytet powinien zależeć od umiejętności kandydatów a nie znajomości, z pewnością należy przestrzegać tej samej zasady w przypadku stypendiów zagranicznych. Podczas rozmów z byłymi kolegami ojca prosiłam więc, żeby pozwolono mi stanąć do uczciwej rywalizacji, co oznaczało egzamin. W czasie naszych gorączkowych zabiegów o pozytywną decyzję w mojej sprawie z Pekinu przyszło nagłe polecenie: stypendia na zachodnie uczelnie mają być przyznawane na podstawie ogólnokrajowych egzaminów, które wkrótce odbędą się równocześnie w Pekinie, Szanghaju i ?i'??i?, starożytnej stolicy Chin, gdzie później odkryto sławną terakotową armię. Mój wydział miał wysłać do ?i'??? trzech kandydatów. Wycofano kandydaturę panny Ye i na dwa wolne miejsca wybrano dwu wybitnych wykładowców około czterdziestki, którzy zaczęli pracować na uniwersytecie jeszcze przed wybuchem „rewolucji kulturalnej". Częściowo pod wpływem polecenia Pekinu, że podstawą selekcji mająbyć kompetencje zawodowe, a częściowo z powodu kampanii prowadzonej przez moją mamę, władze wydziału postanowiły, że trzecie miejsce powinno przypaść jednemu z dwudziestu młodszych pracowników, którzy ukończyli studia po wybuchu „rewolucji kulturalnej". Decydować miały wyniki pisemnego i ustnego egzaminu wyznaczonego na osiemnastego marca. W obu egzaminach zajęłam pierwszą lokatę, choć egzamin ustny zdałam w sposób dość nietypowy. Wchodziliśmy pojedynczo do maleńkiego pokoiku, gdzie przy biurku siedziało dwoje egzaminatorów: pani profesor Luo i inny wykładowca, również profesor. Przed nimi leżały kartki papieru: mieliśmy wylosować jedną z nich i odpowiedzieć po angielsku na zawarte na niej pytanie. Moje brzmiało następująco: „Jakie są główne treści komunikatu wydanego po ostatniej, drugiej sesji plenarnej XI Zjazdu Komunistycznej Partii Chin?". Oczywiście nie miałam zielonego pojęcia i stałam jak ogłuszona. Profesor Luo popatrzyła mi w oczy i sięgnęła po kartkę. Spojrzała na pytanie i pokazała je swojemu koledze, a potem bez słowa schowała ją do kieszeni i wskazała wzrokiem, żebym wzięła następną. Tym razem pytanie brzmiało: „Opowiedz o wspaniałej sytuacji naszej socjalistycznej ojczyzny". Miałam szczerze dość obowiązkowego zachwycania się wspaniałą sytuacją mojej socjalistycznej ojczyzny, ale tym razem naprawdę było wiele do powiedzenia. Właśnie napisałam eksta- 566 tyczny wiersz o wiośnie 1978 roku. Hu Yaobang, prawa ręka Deng Xiaopinga, stanął na czele wydziału organizacyjnego partii i zaczął proces oczyszczania en masse rozmaitych „wrogów klasowych". Kraj w szybkim tempie zrzucał z siebie maoizm. Przemysł pracował pełną parą i w sklepach pojawiało się coraz więcej towarów. Szkoły, szpitale i inne służby publiczne funkcjonowały już normalnie. Ponownie zaczęto wydawać zakazane latami książki i ludzie często stali dwa dni w kolejce przed księgarnią, żeby je dostać. Na ulicach i w domach znów słychać było śmiech. Gorączkowo zaczęłam przygotowywać się do egzaminów w ?i'??i?, które wypadały za niecałe trzy tygodnie. Kilku wykładowców zaoferowało mi swoją pomoc. Profesor Luo dała mi listę lektur i trochę angielskich książek, jednak potem uznała, że nie zdążę ich przeczytać. Szybko zrobiła na swoim zagraconym biurku miejsce dla maszyny do pisania i przez dwa tygodnie sporządzała dla mnie po angielsku streszczenia i wyciągi. Właśnie w taki sposób, powiedziała potem z figlarnym uśmiechem w oczach, Lukę pomógł jej pięćdziesiąt lat temu zdać egzaminy, gdy ona sama wolała spędzać czas na przyjęciach i tańcach. W towarzystwie dwóch wykładowców oraz zastępcy sekretarza partii wyruszyłam w trwającą całą dobę podróż do ?i'???. Przez większą część jazdy, leżąc na brzuchu na „twardej kuszetce", pracowicie przebijałam się przez plik notatek sporządzonych przez profesor Luo. Nikt z nas nie wiedział, ile jest stypendiów i do jakich krajów, gdyż większość informacji nadal była w Chinach tajemnicą państwową. Ale po przyjeździe do ?i'??? dowiedzieliśmy się, że w egzaminie biorą udział dwadzieścia dwie osoby, głównie starsi wykładowcy z czterech prowincji zachodnich Chin. Treść zadań egzaminacyjnych przywieziono poprzedniego dnia samolotem z Pekinu w zalakowanej kopercie. Egzamin pisemny składał się z trzech części i zajmował całe przedpołudnie; jedno z zadań polegało na przełożeniu na chiński długiego fragmentu Korzeni Jamesa Hayleya. Za oknami sali egzaminacyjnej wirowały płatki białych kwiatów wierzby, niby w jakimś wspaniałym rapsodycznym tańcu. Około południa zebrano nasze prace, zapieczętowano i wysłano natychmiast do Pekinu, gdzie miały zostać sprawdzone razem z pracami uczestników egzaminów w Pekinie i w Szanghaju. Po południu był egzamin ustny. Pod koniec maja nieoficjalnie powiadomiono mnie, że zdałam oba egzaminy z wyróżnieniem. Mama, gdy tylko usłyszała tę 567 wiadomość, natychmiast na nowo zaczęła zabiegać o oczyszczenie dobrego imienia mojego ojca. Mimo że już nie żył, wjego kartotece nadal znajdował się wstępny wyrok komisji stwierdzający, że popełnił „poważne błędy polityczne". Mama wiedziała, że choć Chiny stają się powoli krajem bardziej liberalnym, takie brzmienie wyroku nadal uniemożliwia mi wyjazd za granicę. Powołując się na notatkę Czou En-laja, że ojciec miał prawo napisać petycję do Mao, zaczęła zabiegać o wstawiennictwo byłych kolegów ojca, którzy ponownie zajmowali wysokie stanowiska we władzach prowincji. Moja babcia bardzo pomysłowo ukryła tę notatkę, zaszywając ją w bawełnianym wierzchu jednego ze swoich pantofli. Teraz, po jedenastu latach, mama postanowiła wręczyć ją władzom prowincji, na czele których stał Zhao Ziyang. Był to sprzyjający moment - imię Mao zaczynało już tracić swojąparaliżującąmoc, w dużej mierze za sprawą Hu Yaobanga, który zajmował się sprawami rehabilitacji. Dwunastego czerwca na ulicy Meteorytu pojawił się wyższy urzędnik partyjny, przynosząc werdykt partii w sprawie mojego ojca. Wręczył mamie niedużą kartkę, na której napisano, że ojciec był „dobrym urzędnikiem i dobrym członkiem partii". Oznaczało to oficjalną rehabilitację. Dopiero po tym Ministerstwo Edukacji w Pekinie zatwierdziło moje stypendium. Wiadomość, że mam pojechać do Wielkiej Brytanii, dotarła do mnie za pośrednictwem podnieconych przyjaciół z wydziału, jeszcze zanim zostałam o tym oficjalnie poinformowana przez władze. Ludzie, którzy ledwo mnie znali, okazywali, jak bardzo się z tego cieszą, dostawałam też mnóstwo listów i telegramów z gratulacjami. Wydawano na moją cześć przyjęcia i popłynęło wiele łez radości. Wyjazd na Zachód był czymś zupełnie niezwykłym. W Chinach przez dziesięciolecia odciętych od świata wszyscy czuli się uduszeni z braku świeżego powietrza. Byłam od 1949 roku pierwszą osobą z mojego uniwersytetu, a nawet, o ile wiem, z całego Syczuanu (wówczas miał dziewięćdziesiąt milionów mieszkańców), której pozwolono studiować na Zachodzie. W dodatku zasłużyłam na to wyróżnienie wyłącznie swoją wiedzą-nie należałam nawet do partii. Świadczyło to o głębokich przemianach, jakie ogarniały Chiny. W ludzi wstępowała nadzieja, czuli, że otwierają się przed nimi nowe możliwości. Ale mojej radości towarzyszył smutek. Przypadło mi w udziale coś tak wspaniałego i jednocześnie nieosiągalnego dla innych, że 568 miałam wobec przyjaciół poczucie winy. Okazywanie r9cJosh^go podniecenia wydawało mi się czymś niezręcznym, choć z drugiej strony ukrywanie radości byłoby nieuczciwe. Podś\viad0^nie wybrałam więc postawę pewnej powściągliwości. Przygnębiała mnie także myśl, jak bardzo zamkniętym i monolitycznym krajem są Chiny - tylu ludzi nie ma żadnej szansy, by wykorzystać swoje talenty i umiejętności. Wiedziałam, że mam niezwykłe szczęście, bo pochodzę z uprzywilejowanej rodziny, niezależnie od wszystkich nieszczęść, jakie na nas spadły. Teraz Chmy stawały się krajem bardziej otwartym i sprawiedliwym, a nie mogłam się doczekać chwili, gdy zmiany potoczą się szybciej i obejmą wszystkich. Pogrążona w podobnych myślach przeszłam przez cały propagandowy młyn, jaki w tamtym czasie nieuchronnie wiązał się z zagranicznym wyjazdem. Najpierw musiałam pojechać do Pekinu na specjalny kurs dla osób wyjeżdżających za granicę. Mieliśmy miesiąc szkoleń politycznych, a potem przez miesiąc obwożono nas po całych Chinach. Chodziło o to, byśmy wyjeżdżali pod tak silnym wrażeniem piękna naszej ojczyzny, żeby nam nie przyszło do głowy jej porzucić. Załatwiono za nas wszystkie formalności; dostaliśmy nawet pieniądze na nowe ubrania. Musieliśmy należycie prezentować się w oczach obcokrajowców. Ostatnie wieczory przed wyjazdem często spędzałam, spacerując krętym brzegiem Rzeki Jedwabnej, płynącej obok kampusu. Jej powierzchnia błyszczała w świetle księżyca wśród leklriej mgiełki letniego wieczoru. Rozpamiętywałam swoje ???5 sześć lat życia. Doświadczyłam wiele: przywilejów ? odwagi i lęku, widziałam ludzką dobroć i lojalność, >ł straszliwą ludzką podłość. Jednak cierpienia zawsze) miłość moich bliskich i niezniszczalne pragnienie p1* i dążenia do szczęścia. Myślałam o swoim ojcu, o babci i ciotce Junyif' starałam się stłumić wszelkie związane z nimi vw ^ycie^' • gdyż ich śmierć nadal była moim najboleśnicjsZVifl P ^ z Ale teraz wyobrażałam sobie, jak bardzo bylib/ ze woleni i dumni. , f)a * Poleciałam do Pekinu, skąd miałam podró^vac[)V|i z trzynastoma innymi stypendystami, z któiycl'l(vJ';I tf& nadzorcą politycznym. Samolot odlatywał z pć^i1^» września 1978 roku o ósmej wieczorem S nf^l spóźniłam, bo kilka osób przyszło się ze mną pożegnać na lotnisku i w ogóle zapomniałam godzinę odlotu. Gdy w końcu opadłam na swoje miejsce w samolocie, uprzytomniłam sobie, że właściwie prawie się nie pożegnałam z mamą. Odprowadzała mnie na lotnisko w Chengdu, jak zawsze spokojna, bez śladu łez, jakby mój wyjazd na drugą półkulę był tylko kolejnym epizodem w naszym burzliwym życiu. Coraz bardziej oddalając się od Chin, wyjrzałam przez okienko i zobaczyłam nad srebrnym skrzydłem samolotu ciemne, bezkresne niebo. Jeszcze raz spojrzałam wstecz na swoje życie, a potem zwróciłam się myślami ku przyszłości. Pragnęłam objąć cały świat. Epilog Zamieszkałam w Londynie. Przez dziesięć lat starałam się nie myśleć o Chinach, które zostawiłam za sobą. W 1988 roku mama przyjechała do mnie w odwiedziny i po raz pierwszy opowiedziała mi wtedy dzieje swojego życia i życia babci. Gdy wróciła do Chengdu, zalała mnie fala długo wstrzymywanych łez. Postanowiłam napisać Dzikie łabędzie. Przeszłość nie była już dla mnie zbyt bolesna, ponieważ znalazłam miłość i spełnienie, a tym samym spokój ducha. W tym czasie Chiny stały się zupełnie innym krajem. Pod koniec 1978 roku Partia Komunistyczna odrzuciła maoistowską doktrynę „walki klasowej". Zrehabilitowano wszystkich potępionych, w tym także „wrogów klasowych", wśród których znaleźli się również przyjaciele mamy z Mandżurii, napiętnowani w 1955 roku jako „kontrrewolucjoniści". Już nie dyskryminowano ani ich, ani ich rodzin. Mogli porzucić ciężką pracę fizyczną, na jaką byli dotąd skazani, i dostali przyzwoite posady. Wielu z nich zaproponowano wstąpienie do Partii Komunistycznej Chin i mianowano na odpowiedzialne stanowiska. Yulin, mój wujeczny dziad, oraz jego żona i dzieci dostali w 1980 roku zezwolenie na powrót ze wsi do Jinzhou. Yulin został głównym księgowym w fabryce leków, a jego żona kierowniczką przedszkola. Wydawano werdykty oczyszczające z zarzutów ofiary prześladowań. Dawne akta pełne oskarżeń usuwano i palono. W całych Chinach ogień pochłaniał teraz kartki papieru, które zniszczyły życie milionów ludzi. Akta mojej mamy były grube od podejrzeń dotyczących jej 571 rzekomych związków z Kuomintangiem w latach szkolnych. Teraz wszystkie te potępienia padły pastwą płomieni. Ich miejsce zajął dwustronicowy werdykt z dwudziestego grudnia 1978 roku, stwierdzający w sposób jednoznaczny, że oskarżenia pod jej adresem były fałszywe. W charakterze rekompensaty odmiennie określono jej pochodzenie: zamiast niepożądanego „generała" pojawił się o wiele bardziej niewinnie brzmiący „lekarz". W roku 1982, gdy postanowiłam zostać na stałe w Wielkiej Brytanii, mama, obawiając się, że mogłoby to spowodować problemy w jej pracy, wystąpiła o wcześniejszą emeryturę i dostała ją w 1983 roku. Jednak to, że zamieszkałam na Zachodzie, nie stało się dla niej źródłem kłopotów, jak z pewnością byłoby w czasach Mao. Chiny otwierały się coraz bardziej na świat. Wszyscy moi bracia żyją dziś na Zachodzie. Jinming, który jest fizykiem o międzynarodowej renomie, prowadzi badania na Uniwersytecie Southampton w Anglii. Xiaohei po opuszczeniu sił powietrznych został dziennikarzem i pracuje w Londynie. Obaj są żonaci i mają po jednym dziecku. Xiaofang uzyskał dyplom w zakresie handlu zagranicznego na uniwersytecie w Sztrasburgu we Francji i jest biznesmenem we francuskiej firmie. Z mojego rodzeństwa w Chinach pozostała jedynie Xiaohong. Pracuje w administracji szkoły medycyny chińskiej w Chengdu. Gdy w 1980 roku zezwolono w Chinach na otwieranie prywatnych firm, wzięła dwuletni urlop, aby pomóc w zakładaniu firmy wzornictwa tekstylnego, co od dawna było jej marzeniem. Kiedy urlop się skończył, musiała wybrać między podniecającą, ale ryzykowną pracą w prywatnym przedsiębiorstwie a rutyną i bezpieczeństwem posady państwowej. Wybrała to drugie. Jej mąż, Cynglarz, zajmuje kierownicze stanowisko w miejscowym banku. Komunikacja z zewnętrznym światem stała się elementem codziennego życia Chin. List z Chengdu idzie do Londynu tydzień. Mama może wysyłać mi wiadomości faksem z poczty w śródmieściu, a ja mogę do niej zatelefonować do domu, połączeniem automatycznym, z dowolnego miejsca na kuli ziemskiej. W dziennikach telewizyjnych ukazują się wybrane wiadomości z całego świata tuż obok oficjalnej propagandy partyjnej. Są wśród nich relacje z wszystkich ważnych wydarzeń na świecie, w tym także te dotyczące rewolucji i przewrotów w Europie Wschodniej i w Związku Radzieckim. W latach 1983-1989 każdego roku jeździłam do Chin odwie- 572 dzić mamę i za każdym razem byłam pod ogromnym wrażeniem zmian i zaniku tego, co stanowiło najbardziej charakterystyczny element naszego życia za panowania Mao - strachu. Wiosną 1989 roku podróżowałam po Chinach, gromadząc materiały do tej książki. Widziałam, jak wzbierały demonstracje - od Chengdu po plac ?i??'?????. Ludzie do tego stopnia zapomnieli o strachu, że niewielu pośród milionów demonstrantów dostrzegało jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Gdy wojsko otworzyło ogień do studentów, .większość Chińczyków była całkowicie zaskoczona. Oglądając w brytyjskiej telewizji obrazy masakry, nie mogłam uwierzyć, że rozkaz wydał człowiek, który dla mnie i tylu innych był prawdziwym wyzwolicielem. Na jakiś czas znów powrócił strach, ale już bez tej wszechobecnej i dławiącej siły z czasów Mao. Na zebraniach politycznych ludzie otwarcie krytykują dziś przywódców partyjnych po imieniu. Nic nie może już powstrzymać procesu liberalizacji. Niemniej twarz Mao nadal góruje nad placem ?i??'?????. Reformy gospodarcze lat osiemdziesiątych przyniosły ogromny wzrost poziomu życia, częściowo dzięki handlowi zagranicznemu i zagranicznym inwestycjom. W każdym zakątku Chin władze i zwykli obywatele ochoczo podejmują wszelkich zagranicznych biznesmenów. W 1988 roku podczas wizyty w Jinzhou mama zatrzymała się w małym, ciemnym, nędznym mieszkaniu Yulina, położonym nieopodal wysypiska śmieci. Po drugiej stronie ulicy stoi najlepszy hotel w Jinzhou, w którym każdego dnia odbywają się wystawne przyjęcia na cześć potencjalnych inwestorów z zagranicy. Pewnego dnia mama zauważyła, jak jeden z takich gości, wychodząc z bankietu w otoczeniu schlebiających gospodarzy, pokazywał im fotografie swojego luksusowego domu i samochodów na Tajwanie. Był to Yaohan, niegdyś komisarz polityczny z ramienia Kuomintangu w jej szkole, który czterdzieści lat temu spowodował, że została aresztowana. Maj 1991 Spis treści Wstęp do wydania z roku 2003...................... 17 1. „Małe złote lilie" - konkubina generała (1909-1933)....... 33 2. „Nawet zwykła zimna woda jest słodka" - moja babcia wychodzi za mandżurskiego doktora (1933-1938) ................ 58 3. „Wszyscy mówią, jakim szczęśliwym miejscem jest Manzhuguo" -życie pod okupacją japońską (1938-1945) ............. 79 4. „Niewolnicy, którzy utracili ojczyznę" - pod różnymi rządami (1945-1947) ............................. 94 5. „Córka do kupienia za dziesięć kilo ryżu" - walcząc o nowe Chiny (1947-1948) ............................. 114 6. „Rozmowy o miłości" - rewolucyjne małżeństwo (1948-1949) . 137 7. „Przejście przez pięć przełęczy górskich" - długi marsz mojej matki (1949-1950) ............................. 165 8. „Powrócić do domu w haftowanym jedwabiu" - rodzina i bandyci (1949-1951) ............................. 176 9. „Kiedy człowiek zdobywa władzę, nawet jego kury i psy rosną do samych niebios" - życie z człowiekiem nieprzekupnym (1951-1953) ............................. 197 10. „Dzięki cierpieniu staniesz się lepszą komunistką" - mama jako podejrzana (1953-1956) .......................219 11. „Po kampanii antyprawicowej już nikt nie otworzy ust" - Chiny uciszone (1956-1958) ........................232 12. „Zdolna kobieta potrafi zrobić posiłek bez żywności" - głód (1958-1962) .............................250 13. „Tysiąckrotnie złote cacuszko" - w kokonie przywilejów (1958-1965) 272 575 14. „Ojciec jest bliski, matka jest bliska, ale nikt nie jest tak bliski jak Przewodniczący Mao" - kult Mao (1964-1965)..........290 15. „Najpierw zniszcz - a konstrukcja sama się potem znajdzie" -zaczyna się „rewolucja kulturalna" (1965-1966) .........309 16. „Wzlecieć w niebiosa, wwiercić się w ziemię" - Czerwona Gwardia Mao (lipiec-sierpień 1966) .....................320 17. „Czy chcesz, żeby nasze dzieci były »czarne«?" - dylemat moich rodziców (sierpień-październik 1966) ...............337 18. „Bardziej niż niesłychanie wspaniała wiadomość" - pielgrzymka do Pekinu (październik-grudzień 1966) ................349 19. „Kiedy się chce potępić, dowody się znajdą" - rodzice oskarżeni (grudzień 1966-1967) ........................365 20. „Nie sprzedam swojej duszy" - ojciec aresztowany (1967-1968) 384 21. „Węgiel na śniegu" - moje rodzeństwo i przyjaciele (1967-1968) 407 22. „Reedukacja przez pracę" - na skraju Himalajów (styczeń-czerwiec 1969) .................................426 23. „Im więcej człowiek czyta książek, tym jest głupszy" - pracuję jako wieśniaczka i jako bosonoga lekarka (czerwiec 1969-1971) . . . 455 24. „Przyjm, proszę, moje przeprosiny, które przychodzą o całe życie za późno" - moi rodzice w obozach pracy (1969-1972).......481 25. „Delikatna woń słodkiego wiatru" - nowe życie z Podręcznikiem dla elektiyków i Six Crises (1972-1973) ................498 26. „Wąchanie pierdnięć obcokrajowców wśród zapewnień, że słodko pachną" - nauka angielskiego według Mao (1972-1974).....515 27. „Jeśli to jest raj, to jak wygląda piekło?" - śmierć mojego ojca (1974-1976) .............................535 28. Wyrwać się! (1976-1978) ......................558 Epilog ..................................571 JUNG CHANG urodziła się w Yibin w prowincji Sichuan w 1952. Mając czternaście lat została członkiem Czerwonej Gwardii. W wieku siedemnastu lat w ramach ogłoszonej przez Mao „reedukacji przez pracę" trafiła na wieś. Była chłopką, pielęgniarką, odlewnikiem w hucie i elektrykiem. W 1973 rozpoczęła studia na Wydziale Języków Obcych Uniwersytetu Syczuańskiego, a po ich ukończeniu podjęła pracę asystentki na Wydziale Anglistyki. W 1978 opuściła Chiny jako stypendystka York University. W Wielkiej Brytanii uzyskała stopień doktorski z lingwistyki. Była pierwszą Chinką, która zdobyła ten tytuł na brytyjskiej uczelni. Obecnie mieszka w Londynie; w 2003 odwiedziła Polskę i spotkała się z Lechem Wałęsą. Wraz z mężem Jonem Hallidayem pisze biografię byłego przywódcy Chin Mao Ze-donga. Wydana w 1991 autobiografia „Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin" uczyniła ją milionerką.