Sigrid Undset Krystyna CÓRKA LAVRANSA * WIANEK Przełożyła Wanda Kragen I. Dwór Jörund Przy podziale spuścizny po Ivarze Gjeslingu Młodszym na Sundbu w roku 1306 jego posiadłości w Sil przypadły córce Ragnfridzie i jej małżonkowi Lavransowi synowi Björgulfa. Żyli oni dotychczas na dworze Lavransa Kog w Folio, niedaleko Oslo, teraz jednak przenieśli się na dwór Jörund w dolinę Gudbrand. Lavrans pochodził z rodu zwanego u nas synami Lagmana.*[* Lagman – sędzia; lagman prowincji (jak ów Laurencjusz) przewodniczył na zjazdach ludowych (thingach).] Przybyli oni ze Szwecji z owym Laurencjuszem, lagmanem Wschodniej Gotlandii, który uprowadził z klasztoru Vreta siostrę jarla Bjelbo, dziewicę Bengtę, i razem z nią schronił się do Norwegii. Pan Laurencjusz pozostał przy królu Haakonie Starym. Król cenił go wielce i podarował mu dwór Skog. Lecz po ośmioletnim pobycie w naszym kraju zmarł złożony chorobą, a wdowa po nim, córka Folkungów*[* dynastia szwedzka, panująca w XIII i XIV w.] zwana w Norwegii królewną, wróciła do swej ojczyzny i pojednała się z krewnymi. Potem wyszła bogato za mąż w tamtym kraju. Ona i pan Laurencjusz nie mieli z sobą dzieci, tak więc dwór Skog odziedziczył Ketil, brat Laurencjusza; był on dziadem Lavransa syna Björgulfa. Lavrans ożenił się młodo; gdy przybył do Sil, miał dopiero dwadzieścia osiem lat i był o trzy lata młodszy od żony. Jako dorastający młodzieniec przebywał w orszaku króla i odebrał staranne wychowanie; ale po ożenku zasiedział się na swym dworze, gdyż Ragnfrida była po trochu dziwaczką i melancholiczką i nie czuła się dobrze między ludźmi z południa kraju. Od czasu gdy nieszczęśliwie utraciła trzech synów jeszcze w kolebce, zaczęła zupełnie stronić od ludzi. Wiele też przemawiało za tym, by Ragnfrida żyła w bliskości swych krewnych, i dlatego przeniósł się Lavrans do doliny Gudbrand. Gdy przybyli tam, mieli jedno dziecko, małą dziewczynkę; na imię jej było Krystyna. Po osiedleniu się na dworze Jörund żyli dalej tak samo spokojnie jak przedtem i najchętniej samotnie; nie wyglądało na to, by Ragnfridzie zależało wiele na jej krewnych, odwiedzała ich bowiem tylko wtedy, gdy wymagała tego przyzwoitość. Działo się tak po części dlatego, że Lavrans i Ragnfrida byli ludźmi bardzo pobożnymi, gorliwie uczęszczali do kościoła i chętnie gościli u siebie sługi Boże, jako też ludzi, którzy podróżowali w sprawach kościelnych, oraz pątników, którzy wędrowali w górę doliny, do Nidaros1. Także proboszczowi swej parafii, który był ich najbliższym sąsiadem i mieszkał na dworze Romund, okazywali wielki szacunek. Inni mieszkańcy doliny sądzili jednak, że dziesięciny, ofiary i datki składane Kościołowi zbyt są wysokie i że niekoniecznie muszą oni tak ściśle trzymać się postów i modlitw ani też bez wyraźnej potrzeby sprowadzać do domu księży i zakonników. Poza tym szanowano i kochano mieszkańców Jörund, zwłaszcza Lavransa, który był znany ze swej siły i odwagi, a także jako człowiek miłujący pokój, cichy i prawy, działający zawsze z rozwagą, dworny w obejściu; był on nade wszystko dzielnym gospodarzem i świetnym myśliwym, palił się do łowów na wilka, niedźwiedzia i innego grubego zwierza. W ciągu kilku lat skupił w swych rękach wiele ziem, ale zawsze był dobry dla swych dzierżawców i chętnie im pomagał. Ragnfridę tak rzadko widywano między ludźmi, że wkrótce przestano mówić o niej. Po jej powrocie w dolinę wielu z początku się dziwiło, bo pamiętano ją z czasów, gdy przebywała w domu na Sundbu. Ładna nie była nigdy, ale wyglądała wtedy wesoło i pogodnie; obecnie straciła zupełnie wdzięk, można było śmiało sądzić, że jest nie o trzy, ale o dziesięć lat starsza od męża. Ludzie uważali też, iż zbytnio bierze sobie do serca owo nieszczęście z dziećmi; poza tym przecież powodziło się jej pod każdym względem lepiej niż innym kobietom: miała wielkie dostatki, poważanie i – jak się zdawało – dobrze żyła z mężem. Lavrans nie zadawał się z innymi kobietami i radził się jej w każdej sprawie. Nie była również tak stara, by nie mogła mieć jeszcze wielu dzieci, jeśliby tylko Bóg pozwolił. Niełatwo było właścicielom Jörund dostać do służby młodych ludzi właśnie wskutek ponurego usposobienia pani domu, a również dlatego, że tak surowo przestrzegano tam wszystkich postów. Poza tym służba miała się tam dobrze i nieczęsto zdarzało się, aby ktoś został skarcony lub ukarany; zarówno Lavrans, jak i Ragnfrida przodowali w każdej robocie. Zresztą gospodarz był na swój sposób wesoły i chętnie brał udział w tańcach albo śpiewał wraz z innymi, gdy młodzież podczas nocy wigilijnych*[* Według ówczesnego zwyczaju podczas wigilii poprzedzających święta kościelne wierni pozostawali przez całą noc w pobliżu kościoła. Czas pomiędzy poszczególnymi nabożeństwami spędzano na tańcach i innych rozrywkach.] zabawiała się na kościelnym wzgórzu. Przeważnie jednak szukali służby na Jörund ludzie starsi; bardzo im się tam podobało i pozostawali długo. Gdy Krystyna skończyła siedem lat, zdarzyło się pewnego razu, że miała towarzyszyć ojcu na hale. Był piękny ranek późnego lata. Krystyna stała w górnej izbie spichrza,*[* Spichrze były piętrowe, przy czym izba na piętrze służyła do przechowywania ubrań i broni, a latem jako sypialnia lub izba gościnna, posiadała ona zazwyczaj ganek.] w której sypiali latem; widziała, że na dworze świeci słońce, i słyszała, jak ojciec rozmawia z ludźmi na dziedzińcu. Cieszyła się tak strasznie, że nie mogła spokojnie ustać na miejscu, kiedy matka ją ubierała, lecz cały czas kręciła się i podskakiwała. Nigdy jeszcze nie była w górach, przejeżdżała tylko wąwozem Rost do Vaage, kiedy zabierano ją w odwiedziny do krewnych matki na Sundbu, bywała także z matką i dworską czeladzią w najbliższych lasach, gdy wybierali się na jagody, które Ragnfrida dodawała do piwa. Ragnfrida przyrządzała również kwaskowe powidła z brusznic i żurawin. Podczas wielkiego postu jadła je z chlebem zamiast masła. Matka upięła długie, jasne włosy Krystyny i wsunęła je pod stary niebieski czepek, potem ucałowała dziecko w policzek i Krystyna zbiegła do ojca. Lavrans siedział już w siodle; usadowił ją za sobą, ułożywszy swoje okrycie niby poduszkę na zadzie konia. Tam miała siedzieć i trzymać się ojca za pas. Po czym pożegnali matkę głośnym okrzykiem. Ragnfrida zbiegła z ganku niosąc okrycie dla Krystyny; dała je Lavran-sowi i prosiła, żeby tylko dobrze baczył na dziecko. Słońce świeciło, ale ponieważ w nocy spadł ulewny deszcz, wezbrały wszystkie potoki i z szumem toczyły się z gór, a strzępy mgły błąkały się po stokach. Nad szczytami unosiły się w niebieskiej przestrzeni białe chmury, zwiastuny pogody; Lavrans i jego ludzie przepowiadali, że dzień będzie upalny, gdy tylko słońce wzejdzie wyżej. Lavrans miał z sobą czterech mężów, i wszyscy, chociaż było ich tylu i jechali niedaleko, byli dobrze uzbrojeni, po górach bowiem włóczyli się w tym czasie rozmaici ludzie; mało jednak było prawdopodobne, aby się z nimi spotkano. Krystyna lubiła bardzo wszystkich tych ludzi ojca; trzej z nich byli w starszym wieku, ale czwarty, Arne syn Gyrda z Finsbrekken, był dorastającym chłopcem i najlepszym przyjacielem Krystyny; jechał najbliżej niej i Lavransa i musiał opowiadać jej o wszystkim, co spotykali po drodze. Jechali między zabudowaniami dworu Romund i wymienili pozdrowienia z sirą*[* Sira – ksiądz.] Eirikiem. Stał przed drzwiami i łajał córkę, która mu prowadziła dom, gdyż pozostawiła onegdaj na dworze zwój świeżo farbowanej przędzy; deszcz zniszczył ją zupełnie. Na wzgórzu przy plebanii stał kościół – niewielki, lecz pięknie zbudowany i starannie utrzymany, ściany jego były świeżo smołowane. Pod krzyżem przy wrotach cmentarnych Lavrans i jego ludzie zdjęli kapelusze i pochylili głowy, po czym ojciec obrócił się w siodle i oboje z Krystyną dawali znaki matce, którą dojrzeli na łące przed dworem. Odpowiedziała im powiewając chustką. Tutaj to, na kościelnym wzgórzu i na cmentarzu, Krystyna bawiła się co dnia; lecz dzisiaj, gdy miała z ojcem odbyć tak daleką drogę, dobrze znany widok domu i doliny wydał się dziecku czymś nowym i niezwykłym. Grupy zabudowań w dole na Jörund stawały się coraz mniejsze i bardziej szare; rzeka wiła się lśniąc, a przed Krystyną rozciągała się dolina z wielkimi, zielonymi płaszczyznami, z bagniskami na dnie i dworami rozrzuconymi wśród pól i łąk na stokach, aż po szare, strome ściany gór. Daleko w dolinie, tam gdzie góry zbiegały się i zamykały widok, leżał dwór Lopt. Mieszkali w nim Sigurd i Jon, dwaj starzy ludzie z białymi brodami; ilekroć przebywali na Jörund, bawili się z nią i żartowali. Jona lubiła bardzo, gdyż strugał piękne zwierzęta z drzewa, a kiedyś podarował jej złoty pierścień. A gdy ostatnio w białą niedzielę*[* niedziela przewodnia.] bawił u nich, przyniósł dla niej rycerza tak cudnie rzeźbionego i wspaniale malowanego, iż zdało się Krystynie, że nigdy dotąd nie dostała piękniejszego podarunku. Każdej nocy zabierała rycerza z sobą do łoża, ale rano, kiedy się budziła, stał on na stopniu przed łożem, w którym sypiała wraz z rodzicami. Ojciec mówił, że rycerz wyskakuje, skoro pierwszy kur zapieje, lecz Krystyna wiedziała dobrze, iż matka wyjmuje go z łoża, słyszała bowiem, jak Ragnfrida mówiła, że rycerz jest twardy i dziecko mogłoby się skaleczyć, gdyby się w nocy na nim położyło. Si-gurda z Lopt Krystyna bała się bardzo i nie lubiła, jak ją brał na kolana, bo droczył się z nią, że kiedy dorośnie, będzie spał w jej ramionach. Przeżył już dwie żony i sam mówił, że przeżyje również trzecią, a Krystyna będzie może czwartą. Kiedy zaczynała płakać, Lavrans śmiał się i uspokajał ją mówiąc, że nie sądzi, by Margit tak prędko wyzionęła ducha; gdyby jednak tak się stało i Sigurd starał się o rękę jego córki, wówczas może być pewna, że powie mu stanowczo „nie”. Mniej więcej na strzelenie z łuku na północ od kościoła leżał przy drodze wielki głaz, a wkoło niego rósł gaj brzozowy i osikowy. Tam zwykle bawili się w kościół. Tomasz, najmłodszy wnuk siry Eirika, odprawiał mszę i podobnie jak dziadek kropił wodą święconą i chrzcił, gdy w zagłębieniach kamienia zebrało się nieco deszczówki. Ale zeszłej jesieni źle się to skończyło. Najpierw Tomasz dał ślub jej i Arnemu, który nie był jeszcze tak dorosły, by nie móc bawić się z dziećmi, gdy miał na to czas. Potem Arne złapał uganiające w pobliżu prosię i zaniósł je do chrztu. Tomasz namaścił je mułem, zanurzył w wyżłobieniu kamienia, gdzie stała woda, i naśladował dziadka odprawiając po łacinie mszę i gniewając się, że za mało dali na ofiarę; dzieci śmiały się, słyszały bowiem, jak starsi mówili, że Eirik jest niezmiernie chciwy. Im bardziej się śmiały, tym gorsze rzeczy wymyślał Tomasz; powiedział, że dziecko to zostało poczęte w okresie wielkiego postu, a więc za ten grzech rodzice muszą wobec kapłana i Kościoła oczyścić się pokutą. Wtedy doroślejsi chłopcy wybuchnęli grzmiącym śmiechem. Krystyna jednak stała zawstydzona i bliska płaczu, z prosięciem na rękach. Nieszczęście chciało, że podczas tej zabawy Eirik wracał konno do domu z jakiejś podróży duszpasterskiej. Gdy spostrzegł, co dzieci wyprawiają, zeskoczył z konia, a święte naczynia podał tak gwałtownie najstarszemu wnukowi, Benteinowi, że ten omal nie upuścił na ziemię srebrnej gołębicy z Ciałem Pańskim. Kapłan wpadł w gromadę dzieci i bił te, które mu pod rękę wpadły. Krystyna wypuściła prosiaka, ten zaś kwicząc uciekał drogą, wlokąc za sobą chustkę, którą go w czasie chrztu nakryto, i kwiczał tak, że konie księdza stanęły dęba. Sira Eirik bił ją, aż upadła, a wówczas jeszcze ją kopnął, wskutek czego długi czas potem bolało ją biodro. Gdy Lavrans się o tym dowiedział, osądził, że Eirik był zbyt surowy dla Krystyny, przecież to małe dziecko. Oświadczył, że chce mówić z księdzem, ale Ragnfrida prosiła go, aby tego zaniechał, dziecko bowiem zostało słusznie ukarane za udział w tak grzesznej zabawie. Nie wspomniał tedy Lavrans więcej o tej sprawie, lecz Arnemu dostało się tyle kijów, co nigdy w życiu. Dlatego gdy teraz przejeżdżali obok głazu, Arne pociągnął Krystynę za rękaw. Nie śmiał nic powiedzieć z obawy przed Lavransem, więc tylko stroił miny, uśmiechał się i uderzał po zadku; Krystyna zawstydzona spuściła oczy. Droga weszła w gęsty las. Jechali wzdłuż skalnych zboczy; dolina stawała się coraz węższa i ciemniejsza, a szum rzeki dochodził głośniej i wyraźniej. Kiedy od czasu do czasu ukazywała się przed nimi część jej łożyska, widzieli, jak toczy spienione, zielonosine wody między stromo opadającymi urwiskami. Stoki gór po obu stronach doliny czerniły się lasem; ponuro i niesamowicie było w wąskim parowie, ostry wiew szedł ku nim. Skierowali się w stronę ścieżki i wkrótce ujrzeli most, przez który szła droga w dół doliny. W jaskini poniżej ścieżki mieszkał nok1; Arne chciał opowiedzieć o nim Krystynie, ale Lavrans surowo zabronił mu gadać w lesie o podobnych rzeczach. Gdy zaś dojechali do mostu, zeskoczył z konia i poprowadził go za uzdę, drugim ramieniem obejmując dziecko wpół. Po drugiej stronie rzeki wąska ścieżyna prowadziła stromo pod górę. Mężczyźni zsiedli z koni i szli pieszo, ojciec zaś usadowił Krystynę w siodle, tak że mogła trzymać się łęku i sama jechać na Guldsveinie. Wodnik; w bardziej znanej nam mitologii niemieckiej występuje on pod mianem raksa (Nix). W miarę jak wjeżdżali coraz wyżej, wynurzały się sponad stoków gór nieznane szare i niebieskie szczyty z białymi pasmami śniegu. Krystyna mogła już dostrzec pośród drzew dwory leżące na północ od wąwozu. Arne wskazywał je i wymieniał ich nazwy. Wysoko w lesie dotarli do małego samotnego osiedla. Zatrzymali się przy płocie, Lavrans zawołał głośno, a echo, zwielokrotnione przez góry, błąkało się tu i tam. Dwóch ludzi nadbiegło spomiędzy maleńkich pól: synowie tych, do których należało górskie osiedle. Byli oni dobrymi smolarzami i Lavrans chciał nająć ich do wypalania dziegciu. Matka szła za nimi z wielką misą mleka, gdyż dzień zrobił się tymczasem upalny, jak to ludzie Lavransa przewidywali. – Widziałam, że wziąłeś z sobą swoją małą córeczkę – rzekła po przywitaniu – i chciałam ją koniecznie zobaczyć. Musisz jej zdjąć czepek; słyszałam, że ma takie piękne włosy. Lavrans uczynił, o co go kobieta prosiła, i włosy Krystyny spadły jej na plecy aż po siodło. Były one gęste i złote jak dojrzała pszenica. Isrida, tak zwała się kobieta, zanurzyła w nich ręce. – Tak, teraz widzę, że w tym, co mówią o twojej pięknej córce, nie ma przesady. To istna lilia i wygląda na córkę rycerza. Oczy ma łagod ne – podobna jest do ciebie, nie do Gjeslingów. Oby Bóg dał ci z niej wiele radości, Lavransie synu Björgulfa! A na Guldsveinie jeździsz tak dziarsko jak dworzanin – żartowała podtrzymując misę, z której Kry styna piła. Dziecko pokraśniało z radości, bo dobrze wiedziało, że ojciec daleko i szeroko słynął jako najpiękniejszy mężczyzna. W istocie wyglądał na rycerza, gdy tak stał między swoimi ludźmi, chociaż odziany był raczej po chłopsku, jak zwykł chodzić co dnia w domu. Nosił dość luźną i krótką bluzę z farbowanej na zielono fryzy1, rozpiętą na szyi, tak że widać było koszulę; jego pończochy i obuwie były z nie barwionej skóry, głowę okrywał mu staromodny kapelusz filcowy z szerokimi skrzydłami. Z klejnotów miał jedynie gładką srebrną klamrę w pasie i małą zapinkę u koszuli; na szyi jego widniał złoty łańcuch, który Lavrans nosił zawsze, na nim zaś wisiał złoty krzyż wysadzany górskimi kryształami. Krzyż ten można było otworzyć, wewnątrz znajdował się skrawek śmiertelnej koszuli i pasmo włoGrube sukno domowej roboty sów świętej Eweliny ze Skóvde’; od jednej z jej córek wywodzili swój ród synowie Lagmana. Gdy Lavrans udawał się do lasu albo do roboty, chował zwykle krzyż na gołą pierś pod koszulę, by go nie zgubić. Niejeden rycerz lub dworzanin w odświętnej szacie nie wyglądał na człowieka tak dostojnego rodu, jak on w swej prostej domowej odzieży. Był słusznej postawy, szeroki w barach, wąski w biodrach; mała głowa osadzona była pięknie na szyi. Miał regularne, nieco wydłużone rysy twarzy, nie za pełne policzki, pięknie zaokrąglony podbródek i foremne usta. Cera jego była jasna i świeża, oczy szare, włosy gęste, gładkie, jedwabiste i złote. Rozmawiał z Isridą o jej sprawach, wypytywał również o Tordis, krewną Isridy, która tego lata była pasterką na hali należącej do Jörund. Niedawno powiła ona dziecko i Isrida czekała tylko na sposobność, aby mieć pewne towarzystwo w wędrówce przez las, chciała bowiem zanieść chłopca do chrztu. Lavrans poddał jej myśl, żeby udała się z nimi na halę. Powrócą nazajutrz wieczorem; będzie się czuła dobrze i bezpiecznie, gdy z nią i małym poganinem będzie tylu mężów. Isrida podziękowała: – Po prawdzie, to czekałam, że się z tym zaofiarujesz. My, biedni ludzie z gór, wiemy dobrze, że ilekroć przyjdziesz tutaj, zawsze świadczysz nam przyjacielskie usługi. – Pobiegła do domu po zawiniątko i okrycie. Lavrans rzeczywiście dobrze się czuł między tymi biednymi ludźmi, mieszkającymi wysoko w górach, na karczowiskach i w osiedlach na pograniczu gminy; wśród nich był zawsze wesół i skory do żartów. Mówił z nimi o leśnych zwierzętach i renach żyjących na górskich halach, i o strachach ukazujących się w takich miejscach. Pomagał im radą i czynem, oglądał im chore bydło, stawał z nimi do kowadła i do ciesielskiej roboty, ba, jako człowiek niezwykłej siły pomagał przy wydobywaniu największych kamieni lub korzeni. Dlatego ci ludzie witali zawsze z wielką radością Lavransa syna Björgulfa i jego wielkiego czerwonego ogiera Guldsveina. Guldsvein był pięknym zwierzęciem z błyszczącą sierścią, białą grzywą, białym ogonem i jasnymi oczami – był silny i tak ogromny, że mówiono o nim w dolinach, ale wobec Lavransa Św. Ewelina ze Skovde – znana w hagiografii jako św. Helena Szwedzka; pielgrzymowała do Ziemi Świętej; łączyła wielką pobożność z gorliwością w pracy charytatywnej. Zginęła z rąk własnych krewnych ok. 1160 r. był zawsze potulny jak jagniątko i pan jego zwykł mawiać, że kocha swego rumaka jak młodszego brata. Lavrans zamierzał przede wszystkim obejrzeć stos na Heimbergu. W surowych czasach niepokoju, przed stu albo i więcej laty, wznieśli chłopi w kilku miejscach na okalających doliny górach szałasy strażnicze i stosy drzewa, podobne do ogni ostrzegawczych wzdłuż wybrzeży. Ale te znaki w górach nie pozostawały pod nadzorem obrony kraju. Utrzymywały je bractwa chłopskie i członkowie bractw doglądali ich na zmianę. Gdy przybyli na polanę, Lavrans puścił wszystkie konie prócz jucznego wolno na pastwisko, po czym ludzie zaczęli się piąć stromą ścieżką w górę. Wkrótce las począł rzednąć. Olbrzymie sosny, martwe i białe jak szkielety, stały na moczarach i Krystyna ujrzała nagie, szare turnie sterczące w niebo. Wspinali się po stromych usypiskach, czasem potok przecinał ścieżkę, tak że ojciec musiał przenosić Krystynę. Silny, świeży wiatr wiał tu w górze, a krzaczki czerniły się od jagód, ale Lavrans nie pozwalał zatrzymywać się i zbierać ich. Arne to biegł z przodu, to znowu pozostawał daleko w tyle; zrywał gałązki z jagodami dla Krystyny i opowiadał, do kogo należą hale leżące w dole wśród lasu – całe zbocze Hóvring pokryte było wówczas lasami. Teraz znajdowali się pod ostatnim, nagim stożkiem skalnym i ujrzeli potężny stos belek sterczący w błękit i chatkę strażniczą przycupniętą pod skalną ścianą. Gdy weszli na grzbiet góry, powiał im naprzeciw wicher i zaplątał się w ich suknie; Krystynie zdawało się, że jest on żywym stworzeniem, które mieszka tu w górze, wychodzi im na spotkanie i wita ich. Wicher dął i swawolił, gdy szła z Arnem przez mchem porośniętą płaszczyznę. Dzieci usiadły na wystającym omszałym zrębie skalnym i Krystyna patrzyła wokoło szeroko rozwartymi oczyma – nigdy nie myślała, że świat jest taki wielki i rozległy. Jak okiem sięgnąć, leżały pod nią kosmate od lasów stoki gór; dolina wyglądała jak niecka między potężnymi wierchami, a boczne doliny były jeszcze mniejsze i, chociaż liczne, niknęły niemal między grzbietami. Wszędzie wznosiły się szare, skaliste, płonące złotawym porostem turnie, a daleko na horyzoncie dźwigały się sponad osłony lasów niebieskie szczyty z białymi płatami śniegu, stopione w jedno z szaronie-bieskimi, połyskliwymi chmurami. Ale w pobliżu na północnym wschodzie – zaraz za halami i lasem – ciągnęły się potężne skaliste pasma bielejące świeżo spadłym śniegiem. Krystyna poznała Góry Dzicze1, o których już słyszała; w istocie podobne były do stada ogromnych dzików idących w stronę gór, a odwróconych zadami ku dolinie. Arne mówił, że trzeba pół dnia jazdy konnej, żeby do nich dotrzeć. Krystyna sądziła, że gdy tylko wyjdzie na szczyt najbliższych gór, zobaczy leżącą z drugiej strony inną gminę, podobną do jej własnej, z dworami i trzodami, i miała dziwne uczucie, gdy ujrzała, jak daleko od siebie leżą ludzkie osiedla. Widziała drobniutkie, żółte i zielone plamy nisko w dolinie i śmiesznie maleńkie poręby z szarymi kostkami domów wśród górskich lasów; poczęła je liczyć, ale gdy doszła do trzech tuzinów, nie mogła już ich rozróżnić między sobą. A mimo to ludzkie sadyby ginęły bez śladu w tej puszczy. Wiedziała, że w dzikim lesie panuje wilk i niedźwiedź i że pod każdym kamieniem kryją się gnomy, koboldy i rusałki, i przeraziła się, gdyż nikt nie znał ich liczby, ale musiało ich być wiele, o wiele więcej niż ludzi ochrzczonych. Zawołała głośno ojca, ale nie dosłyszał jej w wichurze – wtaczał właśnie ze swymi ludźmi na szczyt wielkie głazy, które miały służyć do umocnienia belek stosu. Isrida podeszła do dzieci i pokazała Krystynie góry Vaage na zachodzie, Arne zaś wskazał jej Góry Szare, gdzie mieszkańcy chwytali reny w wilcze paści, a sokolnicy królewscy żyli w kamiennych chatach. Arne sam zamierzał w przyszłości poświęcić się tej pracy; wówczas także nauczy się układać sokoły do polowania. Podniósł ramię, jak gdyby wyrzucał sokoła w powietrze. Isrida potrząsnęła głową: – To rozpustne życie, Arne synu Gyrda; wielki ból sprawiłbyś mat ce, gdybyś został łowcą sokołów. Każdy, kto tam przebywa, musi się zetknąć ze złymi ludźmi i z czymś, co jeszcze jest gorsze. Lavrans zbliżył się do nich i posłyszał ostatnie słowa. – Tak – rzekł – tam w górze jest niejedna zamieszkana sadyba, która nie płaci podatków ani dziesięcin. – Właśnie, wszak niejedno widziałeś, Lavransie – Isrida próbowała wydobyć z niego coś więcej. – Przecież nieraz zapuszczasz się głęboko w góry. Dziś: Rondane. – Tak, tak – mówił Lavrans powoli – ale zdaje mi się, że nie należy mówić o tych rzeczach. Ludziom, którzy w dolinie nie zaznali pokoju, należy go użyczyć przynajmniej w górach, gdzie może go odnajdą. Widziałem wszak żytnie pola i piękne łąki w okolicach, o których nieliczni tylko wiedzą, że są tam uprawne doliny – i widziałem stada wołów i cieląt, ale nie wiem, czy należały one do ludzi, czy do innych istot. – Tak, tak – powiedziała Isrida. – Wini się niedźwiedzia i wilka, gdy ginie bydło z pastwisk, ale w górach są gorsi rabusie od nich. – Gorsi, powiadasz? – spytał Lavrans w zamyśleniu przesuwając rękę po czepku córki. – Tam w górach, na południe od Dziczego Pasma, widziałem kiedyś trzech małych chłopców, najstarszy był w wieku Krystyny – mieli jasne włosy i futrzane kubraki. Wyszczerzyli ku mnie zęby jak młode wilczęta, potem uciekli i pochowali się. Nie dziwię się zgoła, że na biednego człeka, który jest ich ojcem, spadnie czasem pokusa ukraść jedną albo i dwie krowy. – Wilk i niedźwiedź też mają młode – odparła ze złością Isrida. – A tych wcale nie oszczędzasz, Lavransie, ani też ich młodych, choć nie uczyły się prawa ani wiary chrześcijańskiej jak ci zbrodniarze, którym tak dobrze życzysz. – Przychylny im nie jestem, lecz im źle nie życzę – rzekł Lavrans i uśmiechnął się. – Ale chodźcie teraz, zabaczymy, co też przygotowała dla nas Ragnfrida. – Wziął Krystynę za rękę i poprowadził z sobą. Pochylił się nad nią i szepnął cicho: – Myślałem o twoich trzech braciszkach, Krystynko. Zajrzeli do chaty strażniczej; było w niej duszno i cuchnęło zgnilizną. Krystynie pozwolono chwilę się rozejrzeć, były tam tylko ławy z ziemi wzdłuż ścian, palenisko w środku, poza tym beczki z dziegciem, parę smolnych szczap i wiązek kory brzozowej. Lavrans osądził, że lepiej będzie jeść na dworze; trochę niżej znaleźli na brzozowym zboczu piękną, zieloną łączkę. Zdjęli ciężary z jucznego zwierzęcia i rozłożyli się na trawie. Okazało się, że Ragnfrida dała im na drogę wiele dobrego jadła; był tam smaczny chleb i delikatne placki, masło i ser, słonina i suszone na powietrzu mięso renów, tłusty gotowany mostek krowi, dwie wielkie łagwie z niemieckim piwem i mała baryłka miodu. Prędko też zabrano się do krajania i dzielenia mięsa; tymczasem Halfdan, najstarszy z ludzi Lavransa, rozpalał ognisko – bardziej swojsko było w lesie przy ogniu. Isrida i Arne znosili zioła i karłowate brzózki i rzucali w ogień. Trzeszczało, gdy żar pochłaniał świeżą zieleń gałęzi, a małe, białe, spalone płatki wirowały nad czerwoną grzywą płomienia. Tłusty, ciemny dym przesłaniał jasne niebo. Krystyna siedziała i patrzyła w płomienie; zdawało jej się, że ogień się weseli, iż jest tutaj wolny i rozigrany. To zupełnie co innego niż warować w domu na palenisku, trudzić się gotowaniem i oświetlać izbę. Siedziała oparta ramieniem o kolano ojca; dawał jej najlepsze kąski i namawiał, aby piła piwo i miód. – Będzie tak oszołomiona, że nie zejdzie w dół na halę – rzekł Half dan ze śmiechem, lecz Lavrans przesunął ręką po jej krągłej twarzyczce. – Jest nas dość, by ją znieść na dół, a piwo dobrze jej zrobi. Ty też pij, Arne – wy oboje rośniecie jeszcze, wam dary Boże na pożytek wyjdą, nie na szkodę. Ten trunek daje słodką, czerwoną krew, nie lubi szaleństwa i nierozsądku. Także ludzie Lavransa pili dużo i chętnie, Isrida również nie gardziła trunkiem, wkrótce ich głosy oraz trzeszczenie i szum ognia brzmiały w uszach Krystyny jak odległy hałas, powoli zaczynała jej ciążyć głowa. Słyszała jeszcze, jak wypytywali Lavransa i nakłaniali go, by opowiadał, jakie to dziwy widział podczas swych łowów. Ale niewiele chciał mówić, i to dawało jej uczucie bezpieczeństwa i spokoju; była przy tym bardzo syta. Ojciec trzymał w ręku bochen miękkiego jęczmiennego chleba; odrywał z niego i kształtował w palcach małe kawałki, aż przybierały postać koni, odrzynał kęski mięsa i sadzał je na chlebowych konikach, po czym przesuwał je po swoich udach wprost do ust Krystyny. Ale wkrótce była tak zmęczona, że nie mogła ani otworzyć ust, ani żuć; przewróciła się na ziemię i zasnęła. Gdy się obudziła, leżała w gorącu i ciemności na ramieniu ojca, otulona razem z nim jego płaszczem. Krystyna usiadła, otarła pot z twarzy i zdjęła czepek, by na powietrzu osuszyć zwilgłe włosy. Musiało być już późno, gdyż światło słońca było żółte, a cienie wydłużyły się i padały w kierunku południowego wschodu. Wiatr ustał zupełnie, tylko muchy i komary bzykały i brzęczały nad gromadą śpiących ludzi. Krystyna siedziała cichutko jak mysz, drapała pokłute przez komary ręce i rozglądała się wkoło. Skalny szczyt nad nimi połyskiwał w palącym słońcu białym mchem i żółtawym porostem, a stos wiatrołomów wznosił się ku niebu niby szkielet dziwacznego zwierzęcia. Powoli ogarnął ją lęk – tak dziwnie było patrzeć na tych wszystkich ludzi uśpionych w jasny dzieri. Gdy w domu budziła się nocą, leżała w ciepłym i bezpiecznym łożu, mając po jednej stronie matkę, po drugiej kawał płótna rozciągnięty na belkach ściany. Wiedziała wówczas, że dymnik i drzwi są zamknięte przed nocą i niepogodą i że głosy, jakie wydawali śpiący, pochodzą od ludzi leżących w bezpieczeństwie i cieple między skórami i poduszkami. Ale te powykrzywiane ciała, leżące na zboczu koło małej, białoczarnej garści popiołu, wyglądały jak martwe; niektóre leżały na brzuchach, inne na plecach podciągnąwszy kolana, a głosy, jakie wydawały, przerażały Krystynę. Ojciec chrapał ciężko, ale gdy Halfdan oddychał, świstało coś i jęczało w jego nosie. Arne leżał na boku z twarzą ukrytą w ramieniu, jego błyszczące, jasnokaszta-nowe włosy rozrzucone były na wrzosach. Leżał tak cicho, że Krystyna zaniepokoiła się, czy nie umarł. Pochyliła się nad nim i dotknęła go – wówczas we śnie obrócił się nieco. Krystyna pomyślała, że może przespała już dzień i noc i obudziła się następnego dnia; zlękła się tak okropnie, że zaczęła potrząsać ojcem, on jednak spał i chrapał dalej. Krystynie także ciążyła głowa, ale bała się znowu zasnąć. Podpełzła więc do ognia i gałęzią rozgarnęła popiół; tliło się jeszcze trochę. Przyciągnęła do siebie zioła i gałązki i kładła je na ogień, nie śmiała jednak wyjść poza krąg śpiących ludzi, by szukać większych gałęzi. Nagle tuż obok zagrzmiała i zadudniła ziemia. Serce Krystyny przestało bić i zimny pot oblał ją z przerażenia. Potem ujrzała między krzewami wielkie czerwone cielsko i Guldsvein łamiąc karłowate brzózki stanął niedaleko patrząc na nią jasnymi, przejrzystymi oczami. Radośnie podskoczyła i pobiegła w stronę rumaka. Był tu także kasztanek Arnego oraz juczny koń. Poczuła się bezpieczna i pewna, poklepała wszystkie trzy po lędźwiach, Guldsvein pochylił łeb tak, że mogła pogłaskać go po pysku i pociągnąć za białożółtą grzywę, on zaś obwąchiwał jej ręce. Konie pasąc się schodziły zboczem w dół i Krystyna poszła z nimi, ufna, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi jej w pobliżu Guldsveina; kiedyś pokonał on już niedźwiedzia. Jagody rosły tu gęsto, a Krystyna była spragniona i czuła niesmak w ustach; na piwo nie miała ochoty, ale słodkie, soczyste jagody były dobre jak wino. Nieco dalej na piargach ujrzała również maliny, chwyciła więc Guldsveina za grzywę i poprosiła go pięknie, aby z nią tam poszedł; ogier cierpliwie szedł za dziewczynką. A kiedy schodziła coraz dalej zboczem, szedł za jej głosem. Dwa inne konie podążały za Guldsveinem. Gdzieś w pobliżu usłyszała bulgot i szmer potoku, poszła więc za tym dźwiękiem, aż znalazła wodę. Położyła się na wielkiej kamiennej płycie i obmyła sobie pokłute przez komary ręce i twarz. Pod kamieniem stała woda czarna, nieruchoma i cicha, gdyż z drugiej strony tuż za kilku małymi brzózkami i wierzbami wznosiła się stroma krzesanica. Woda tworzyła w tym miejscu doskonałe zwierciadło i Krystyna nachyliła się ku niej, bo chciała zobaczyć, czy to prawda, co mówiła Isrida o jej podobieństwie do ojca. Uśmiechnęła się i nachyliła tak blisko, że jej włosy zetknęły się z włosami okalającymi wielkooką, dziecinną twarzyczkę, którą ujrzała w potoku. Wkoło rosło mnóstwo delikatnego, różowego kwiecia, zwanego bal-drianem; tutaj, nad górskim potokiem, było ono dużo piękniejsze i czer-wieńsze niż w dole nad rzeką. Krystyna rwała kwiaty i wiązała je źdźbłami trawy, aż uwiła piękny różowy, gruby wianek. Włożyła go na głowę i pobiegła z powrotem do wodnego zwierciadła, by zobaczyć, jak będzie wyglądała teraz, przystrojona niby dorosła dziewczyna idąca na tańce. Pochyliła się nad wodą i ujrzała swe własne ciemne oblicze wynurzające się z dna i coraz wyraźniejsze, im bardziej się ku niemu zbliżała. Wtem ujrzała w wodnym zwierciadle jakiegoś człowieka stojącego po drugiej stronie między brzozami i nachylającego się ku niej. Szybko wyprostowała się i klęcząc spojrzała w tę stronę... Zrazu zdawało się jej, że to tylko skała i drzewa gęsto skupione u stóp urwiska. Nagle zauważyła jednak twarz wyglądającą spoza liści... Tam, po drugiej stronie, stała jakaś kobieta o białej twarzy i wijących się, jasnych jak len włosach; jej wielkie, jasnoszare oczy i rozszerzone bladoróżowe nozdrza przypominały Guldsveina. Była ubrana w coś liściastego i połyskliwego, a gałęzie i konary zasłaniały ją aż po pełną pierś, obwieszoną gęsto łańcuchami i klamrami. Osłupiała Krystyna wpatrzyła się w zjawę. Kobieta podniosła rękę i pokazała jej wieniec ze złotych kwiatków; dawała nim znaki. Poza sobą usłyszała Krystyna głośne, przerażone rżenie. Spojrzała w tył. Ogier stanął dęba, zarżał przeraźliwie, odwrócił się i począł sadzić zboczem w górę, aż ziemia huczała. Oba konie pognały za nim przez usypisko staczając z łoskotem kamienie, depcząc i łamiąc korzenie i gałęzie. Wtedy Krystyna krzyknęła głośno: – Ojcze, ojcze! – Pobiegła za końmi nie śmiąc spojrzeć za siebie, pięła się po piargach w górę, deptała po kraju swej sukni, osuwała się w dół, znowu pięła się w górę pomagając sobie skrwawionymi rękami, czołgała się na zranionych, potłuczonych kolanach, krzyczała i wołała głośno ojca i Guldsveina. Pot wystąpił jej na czoło, zalewał oczy, a serce biło młotem w piersi. Łkanie przerażenia ściskało krtań. – Ojcze, ojcze! Posłyszała gdzieś w górze nad sobą jego głos. Ujrzała, jak wielkimi susami zbiegał w dół po jasnym, zalanym słońcem usypisku; karłowate brzózki i osiki stały cicho na zboczu i listki ich drżały srebrnym lśnieniem, ale ojciec biegł szybko i wołał ją po imieniu, i Krystyna upadła czując, że jest uratowana. – Maryjo Najświętsza! – Lavrans przyklęknął przy córce i pociągnął ją ku sobie. Był blady i miał dziwny rys koło ust, który jeszcze bardziej przestraszył Krystynę, jak gdyby teraz dopiero, widząc twarz ojca, pojęła, w jak wielkim była niebezpieczeństwie. – Dziecko, dziecko – wziął jej pokrwawione ręce, oglądał je, ujrzał wieniec na jej głowie i dotknął go. – Co to jest, skąd się tu wzięłaś, Kry-stynko? – Szłam za Guldsveinem – łkała tuląc się do niego. – Zlękłam się, boście wszyscy spali, ale przyszedł Guldsvein. A potem stał ktoś nad rzeką i dawał mi znaki. – Kto taki... czy mężczyzna? – Nie, jakaś kobieta... Skinęła wiankiem ze złota... Myślę, ojcze, że to była karlica. – Jezu Chryste! – szepnął Lavrans i przeżegnał znakiem krzyża córkę i siebie. Pomógł jej piąć się pod górę, aż doszli do trawiastego zbocza. Tu wziął ją na ręce i niósł. Zawisła mu na szyi i płakała głośno, chociaż ją uspokajał. Wkrótce spotkali pozostałych. Isrida załamała ręce posłyszawszy, co zaszło. – Tak, to na pewno była rusałka – chciała tę piękną dziewczynkę zwabić do wnętrza gór. – Milcz! – rozkazał szorstko Lavrans. – Nie powinniśmy byli w lesie tak mówić: nie wiadomo, kto tu może pod kamieniem siedzieć i słyszeć każde słowo. Wyciągnął spod koszuli złoty łańcuch z krzyżem zawierającym relikwie, powiesił go na szyi Krystyny i wsunął pod suknię na gołe ciało. – Niech mi się nikt nie waży pary z gęby puścić – powiedział. – Ragnfrida nie powinna się nigdy dowiedzieć, w jak wielkim niebezpie czeństwie było dziecko. Schwytali konie, które rozbiegły się po lesie, i szybko zeszli na polanę, gdzie pasły się pozostałe. Potem dosiedli ich i pojechali na halę. Droga nie była daleka. Gdy tam przybyli, słońce już zachodziło. Bydło znajdowało się w zagrodzie, a Tordis i pasterze zajęci byli udojem. W chacie nawarzono kaszy dla Lavransa i jego ludzi, mieszkańcy hali bowiem widzieli ich w ciągu dnia przy chacie strażnika i oczekiwali przybyszów. Krystyna dopiero tutaj się uspokoiła. Siedziała na kolanach ojca i jedną łyżką jedli kaszę ze śmietaną. Lavrans chciał udać się nazajutrz nad jezioro leżące głębiej w górach. Hodował tam w kilku szałasach byki. Krystyna miała mu towarzyszyć, lecz teraz zdecydował, że pozostanie na hali. – Musicie dobrze baczyć, Isrido, i ty, Tordis, aby drzwi i dymnik by ły szczelnie zamknięte aż do naszego powrotu, zarówno przez wzgląd na Krystynę, jak i na nie ochrzczone dziecko w kołysce. Tordis ze strachu stała się tak bojaźliwa, że nie chciała pozostać nadal z maleństwem na hali, poza tym od czasu, gdy je powiła, nie była jeszcze w kościele; najchętniej zeszłaby na stałe w dolinę. Lavrans rozumiał ją. Zaraz na drugi dzień może zejść z nimi, powiedział, a na jej miejsce pośle starszą wdowę służącą na Jörund. Tordis podesłała pod owcze skóry na ławie słodką, świeżą trawę; pachniała ona mocno i mile i Krystyna zasypiała już prawie, gdy ojciec odmawiał nad nią Ojcze nasz i Ave Maria. – No, dużo wody upłynie, zanim cię znowu wezmę w góry – rzekł Lavrans klepiąc ją z lekka po policzku. Krystyna wytrzeźwiała nagle i spytała: – Ale jesienią pojadę z tobą na południe, ojcze, jak mi obiecałeś? – To się jeszcze zobaczy – rzekł Lavrans i za chwilę Krystyna zasnęła słodkim snem między owczymi skórami. Każdego roku Lavrans syn Björgulfa zwykł był jeździć na południe, by rozejrzeć się na swym dworze w Folio. Te podróże ojca odgradzały w pamięci Krystyny poszczególne lata od siebie; długie tygodnie jego nieobecności w domu, wielka radość, kiedy wracał z pięknymi podarunkami: zagranicznymi materiałami, przeznaczonymi do jej wyprawowej skrzyni, figami, rodzynkami, piernikami z Oslo. Zawsze miał jej wówczas tyle do opowiadania. Ale tego roku Krystyna zauważyła, że z podróżą ojca łączy się coś niezwykłego. Podróż ta odwlekała się coraz bardziej; przyjeżdżali starcy z dworu Lopt i siedzieli z rodzicami Krystyny pochyleni nad stołem, mówili o dziedziczeniu i prawie spadkowym, o prawie odkupu i trudnościach związanych z zarządzaniem posiadłością z tak daleka, o siedzibie biskupiej i dworze królewskim w Oslo, które odciągały siły robocze okolicznym dworom. Nie mieli zupełnie czasu bawić się z dziewczynką i odsyłali ją do kuchni, między dziewki. Wuj jej, Trond syn Wara z Sundbu, przyjeżdżał częściej niż zazwyczaj; nigdy się jednak z Krystyną nie bawił ani nie żartował. Powoli zaczęła pojmować, o co chodziło. Ojciec od czasu, gdy przeprowadzili się do Sil, starał się skupić wiele ziemi w swych rękach. Teraz zaś rycerz Andrzej syn Godmunda poddał mu myśl zamiany dworu Formo, dziedzictwa swej matki, na dwór Skog. Panu Andrzejowi, odkąd należał do świty królewskiej i rzadko przebywał w dolinie, wygodniej byłoby mieszkać w Skog. Lavrans niechętnie rozstałby się ze swoim dziedzictwem – dwór Skog otrzymał jego ród jako dar królewski – lecz zamiana była dla niego z wielu względów korzystna. Ale Skog nabyłby chętnie także brat Lavransa, Aasmund syn Björgulfa, który mieszkał obecnie w Hadelandii, gdzie przez ożenek został właścicielem dworu. Nie było więc pewne, czy Aasmund zrzeknie się praw przysługujących mu z tytułu dziedzictwa. Jednak pewnego dnia Lavrans powiedział Ragnfridzie, że tego roku weźmie z sobą na Skog Krystynę; niechże zobaczy dwór, na którym się urodziła i który był domem jej przodków, zanim przejdzie on w obce ręce. Ragnfrida uważała to życzenie za zrozumiałe, chociaż obawiała się posłać małe dziecko w tak daleką drogę, a sama nie mogła mu towarzyszyć. Po ukazaniu się rusałki Krystyna stała się zrazu taka lękliwa, że najchętniej przebywała w domu z matką; bała się nawet tych ludzi, którzy wtedy byli z nią w górach i wiedzieli, co się jej przydarzyło. Rada była, że ojciec zakazał wspominać o zjawie. Ale gdy minął pewien czas, poczuła ochotę mówienia o tym. W duchu opowiadała komuś – sama nie wiedziała, komu, a dziwne było, że im więcej czasu upływało od owego dnia, tym lepiej zdawała się przypominać sobie wszystko i tym wyraźniejsze stawało się wspomnienie jasnowłosnej kobiety. Ale najosobliwsze było to, że ilekroć myślała o karlicy, zawsze tęskniła bardzo za podróżą do Skog i obawiała się coraz bardziej, że ojciec nie weźmie jej z sobą. Wreszcie, przebudziwszy się pewnego dnia, ujrzała starą Gunhildę i matkę, siedzące na progu i przeglądające wiewiórcze skórki Lavransa. Gunhilda była wdową, wędrowała po dworach i szyła futrzane podbicia pod szuby i inną odzież. Krystyna domyśliła się z ich rozmowy, że ma dostać nowe okrycie, podbite wiewiórkami, a ozdobione kunami. Zrozumiała wtedy, że ma jechać z ojcem, podskoczyła w łożu i krzyczała z radości. Matka podeszła do niej i pogłaskała ją po twarzy: – Bardzo się z tego cieszysz, moja córko, że tak daleko ode mnie odjeżdżasz? To samo powiedziała Ragnfrida owego dnia, gdy mieli wyjeżdżać z dworu. Wstali bardzo wcześnie. Kiedy Krystyna wyjrzała przez drzwi, na dworze było jeszcze ciemno i gęsta mgła leżała między domami. Wokół świateł i przed otwartymi drzwiami domostw falował szary dym. Ludzie uwijali się między stajniami i stodołami, z kuchni wybiegały kobiety z dymiącymi misami, pełnymi kaszy, oraz nieckami z gotowanym mięsiwem i słoniną. Jadący mieli dobrze i obficie podjeść sobie przed wyjazdem. W domu otwierano skórzane toboły z podróżnym dobytkiem i wkładano zapomniane rzeczy. Ragnfrida przypominała mężowi o wszystkim, co miał dla niej podczas podróży załatwić; mówiła o krewnych i znajomych, którzy mieszkali po drodze; tego miał pozdrowić, o tamtego znów nie zapomnieć spytać. Krystyna wybiegała i wbiegała do domu, wszystkich we dworze żegnała wiele razy i nie mogła znaleźć spokoju. – Tak bardzo się cieszysz, Krystynko, że tak daleko i na tak długo ode mnie odjeżdżasz? – zapytała matka. Krystynie zrobiło się nieswojo i ciężko, wolałaby, żeby matka tego nie powiedziała. Ale odrzekła, jak umiała najlepiej: – Nie, droga matko, lecz cieszę się, że wolno mi towarzyszyć ojcu. – Tak, tak, widzę, że się cieszysz – rzekła Ragnfrida z westchnieniem. Ucałowała dziewczynkę i poprawiła jeszcze coś przy jej sukni. Wreszcie siedzieli w siodłach – cały orszak podróżny. Krystyna jechała na Morwinie, który przedtem był wierzchowcem ojca; było to zwierzę stare, mądre i pewne. Ragnfrida podała jeszcze mężowi w srebrnym kubku strzemienne, położyła rękę na kolanie córki i prosiła ją, by pamiętała o wszystkim, co mieli załatwić. O szarym brzasku wyjechali z dworu. Biała jak mleko mgła unosiła się nad doliną. Po pewnym czasie stała się przejrzysta i promienie słońca zaczęły ją przebijać. Jaśniały w białym oparze ociekające rosą, zielone potrawem łąki, płowe ścierniska, żółte drzewa i czerwone, błyszczące grona jarzębin. Niebiesko lśniły stoki gór ponad mglistymi oparami, potem mgła przerzedziła się i strzępy jej błąkały się między wzgórzami, a orszak jechał doliną w najwspanialszym słońcu – Krystyna z ojcem na czele. Do Hamaru przybyli w deszczowy, ponury wieczór. Krystyna siedziała w siodle przed ojcem. Była tak zmęczona, że wszystko zacierało się jej przed oczyma – jezioro, które jaśniało blado po prawej stronie, i ciemne drzewa, strząsające na nią wielkie krople, i mroczne grupy domostw, stojące wzdłuż drogi na bezbarwnych, mokrych łąkach. Przestała już liczyć dnie; zdawało się jej, że wieczność całą bawi w podróży. Jadąc przez dolinę odwiedzali krewnych i przyjaciół; przebywała razem z innymi dziećmi na wielkich dworach, bawiła się w obcych domach, stodołach i na dziedzińcach, i nieraz miała na sobie czerwoną sukienkę z jedwabnymi rękawami. Przy pięknej pogodzie odpoczywali w dzień opodal drogi. Arne zbierał dla niej laskowe orzechy, a -po jedzeniu wolno jej było spać na skórzanych łubach z odzieżą. W jednym z dworów były w jej łożu jedwabiem obciągnięte poduszki, innej nocy spali w gospodzie i tam w jednym z łóżek leżała kobieta; jęcząca i płacząca żałośnie, ilekroć się Krystyna budziła. Każdą noc jednak spędzała spokojnie za szerokimi, ciepłymi plecami ojca. Krystyna obudziła się nagle. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, ale dziwny, dźwięczny i dudniący hałas, który posłyszała we śnie, trwał dalej. Leżała w łóżku, w izbie płonął ogień na palenisku. Zawołała na ojca; Lavrans podniósł się od ognia i zbliżył ku niej, za nim jakaś tęga kobieta. – Gdzie jesteśmy? – spytała, a Lavrans roześmiał się: – Jesteśmy teraz w Hamarze, to zaś jest Małgorzata, żona szewca Farteina. Przywitaj się z nią pięknie, ponieważ wczoraj spałaś, gdyśmy przyjechali. Małgorzata pomoże ci teraz przy ubieraniu. – Czy to już rano? – rzekła Krystyna. – Myślałam, że to dopiero wieczór. Ach, lepiej ty mi pomóż – prosiła, a Lavrans oświadczył surowo, aby raczej podziękowała Małgorzacie za jej pomoc. – Popatrz, co ci chce podarować. Była to para czerwonych trzewiczków z jedwabnymi sznurowadłami. Kobieta uśmiechnęła się widząc uradowaną twarz Krystyny i w łóżku jeszcze naciągnęła jej koszulę i pończochy, by nie musiała boso zejść na glinianą polepę. – Co tu tak dźwięczy? – spytała Krystyna. – Jakby dzwon kościelny albo kilka dzwonów? – To nasze dzwony – śmiała się Małgorzata. – Czyś nie słyszała nigdy o naszej wielkiej katedrze w mieście? Zaraz do niej pójdziesz. Tam dzwoni wielki dzwon. Prócz tego dzwonią jeszcze dzwony w klasztorze i w kościele Świętego Krzyża. Małgorzata posmarowała jej chleb grubo masłem i wlała miodu do mleka, żeby było bardziej pożywne, gdyż niewiele czasu pozostawało na jedzenie. Na dworze było jeszcze ciemno i chwycił mróz. Lodowata mgła cięła twarz. Ślady wydeptane przez ludzi, konie i bydło w ulicznym błocie były twarde jak lane żelazo. Krystynę bolały nogi w cienkich nowych trzewiczkach; w jakiejś koleinie rozdeptała lód i nogi jej przemokły i zmarzły, Lavrans wziął ją więc na plecy i niósł. Natężała w ciemności oczy, lecz miasta prawie nie widziała; rozpoznawała tylko czerniejące w mrocznej szarości szczyty dachów i drzewa. Potem przyszli na niewielką, lśniącą od szronu łąkę, po drugiej jej stronie ujrzała jasnoszary budynek, ogromny jak góra. Wokoło stały wielkie kamienne domy i w różnych miejscach błyszczało światło otworów w murze. Dzwony, które zamilkły na chwilę, poczęły znowu dzwonić i dźwięk ich był tak potężny, że mrowie przebiegło jej po plecach. Gdy weszli do przedsionka kościoła, zdawało się Krystynie, że wchodzą w głąb góry; wionął ku nim mrok i chłód. Minęli jakieś drzwi i teraz uderzył w nich stary, zimny zapach kadzideł i woskowych świec. Krystyna znalazła się w ponurym i ogromnie wysokim pomieszczeniu. W ciemności nie widziała sklepienia ani ścian, ale w oddali płonęły świece na ołtarzu. Tam stał ksiądz, a echo jego głosu niby szept i westchnienie błąkało się w przestrzeni. Ojciec przeżegnał siebie i dziecko święconą wodą, po czym poszli naprzód; ale chociaż stąpał ostrożnie, ostrogi jego głośno dźwięczały na kamiennej posadzce. Szli wzdłuż olbrzymich kolumn, między którymi gubił się wzrok w czarnych jak węgiel czeluściach. Na przodzie, niedaleko ołtarza, ojciec uklęknął i Krystyna przyklękła obok niego. Powoli zaczęła coś rozróżniać w ciemności – migotało od złota i srebra na ołtarzach między kolumnami, a na ołtarzu przed nimi biły blaskiem świece, tkwiące w pozłacanych świecznikach, i promienie szły od świętych naczyń i wspaniałego, wielkiego obrazu w głębi. Krystyna znowu pomyślała o górze – tak chyba musiało wyglądać wnętrze góry, tyle wspaniałości, tylko jeszcze więcej światła. Zobaczyła znów twarz karlicy... Ale zaraz podniosła oczy i ujrzała na ścianie, ponad obrazem, samego Chrystusa, wielkiego i surowego, rozpiętego wysoko na krzyżu. Strwożyła się: Chrystus nie wyglądał łagodnie i smutno jak w ich wiejskim, z ciemnych belek zbudowanym kościółku, gdzie z przebitymi rękami i nogami ciężko zawisnął na ramionach i pochylał zalaną krwią głowę pod cierniową koroną. Tutaj stał na cokole z sztywno wyciągniętymi ramionami i podniesioną głową, włosy Jego, okryte złotą koroną, błyszczały jak miedź, a twarz była wyniosła i surowa. Usiłowała podążyć za słowami kapłana, który śpiewał i modlił się, lecz mówił niewyraźnie i spiesznie. W domu była przyzwyczajona odróżniać każde słowo modlitwy; sira Eirik miał najwyraźniejszy w świecie głos i wytłumaczył jej, co znaczą święte słowa po norwesku, by łatwiej mogła skierować w kościele swe myśli ku Bogu. Tutaj nie potrafiła tego, gdyż co chwila odkrywała w ciemności coś nowego. Wysoko w ścianach były okna, przez które z wolna zaczynało się sączyć coraz jaśniejsze światło dnia. W pobliżu niej wznosiło się jakieś dziwne rusztowanie, jakby szubienica z belek, w tyle leżały jasne bloki kamienia, stały koryta i narzędzia; posłyszała, że ludzie wchodzą i wychodzą, i coś szepcą między sobą. Potem jednak wzrok jej padł znowu na surowego Chrystusa na ścianie i usiłowała skupić myśli. Od lodowatego zimna kamiennej posadzki skostniały jej nogi, a kolana bardzo ją bolały. W końcu była tak zmęczona, że wszystko dokoła niej poczęło wirować. Wreszcie ojciec podniósł się; nabożeństwo było skończone. Podszedł kapłan i przywitał się z Lavransem. Podczas gdy rozmawiali, Krystyna usiadła na stopniu, widziała bowiem, że chłopak z chóru też usiadł. On ziewnął, wówczas i ona ziewnęła. Gdy spostrzegł, że Krystyna patrzy na niego, przycisnął język do policzka i wywrócił oczy. Potem wyciągnął spod kubraka jakiś woreczek i strojąc do niej miny wypróżnił jego zawartość na stopień. Były tam haczyki do wędek, bryłki ołowiu, skórzane rzemienie i parę kostek do gry. Krystyna była zdumiona. Ojciec i ksiądz spojrzeli na dzieci. Ksiądz roześmiał się i kazał chłopakowi wracać do szkoły. Lavrans zmarszczył czoło i wziął Krystynę za rękę. Przewędrowali cały kościół i w końcu weszli do przedsionka. Stamtąd prowadziły kamienne schody na wieżę zachodnią. Zmęczona Krystyna zataczała się na stopniach; ksiądz otworzył drzwi pięknej kaplicy, a ojciec kazał, by usiadła na schodach i czekała, aż on się wyspowiada, potem miała wejść i ucałować relikwiarz świętego Tomasza. W tej chwili wyszedł z kaplicy stary mnich w płowobrązowym habicie. Zatrzymał się, uśmiechnął do dziecka i wyciągnąwszy z niszy w murze kilka worków i kawałków zgrzebnego płótna rozpostarł je na stopniu. – Usiądź na tym, nie będziesz tak marzła – rzekł i zszedł boso na dół. Krystyna spała, gdy pan Martein, jak zwał się ów ksiądz, wyszedł i dotknął jej ramienia. Z kościoła słychać było wspaniały śpiew, a we wnętrzu kaplicy płonęły na ołtarzu świece. Ksiądz wprowadził ją do środka i dał znak, by uklękła obok ojca, po czym zdjął mały złoty relikwiarz stojący nad ołtarzem. Szepnął do niej, że wewnątrz mieści się kawałek krwawej szaty świętego Tomasza z Canterbury,*[* Tomasz Becket (1118-1170) zamordowany przez króla Henryka II w katedrze w Canterbury, kanonizowany w 1173 r.] i pokazał jej postać świętego; Krystyna przycisnęła wargi do jego stóp. Gdy zeszli na dół, cudowne tony płynęły przez kościół; pan Mar-tein objaśniał, że organista i chłopcy szkolni tutaj uczą się grać i śpiewać. Nie mieli jednak czasu słuchać, gdyż ojciec był bardzo głodny: pościł przed spowiedzią. Teraz mieli iść na posiłek do gospody katedralnej. Ranne słońce złociło strome brzegi po drugiej stronie jeziora Mjós, a pożółkłe drzewa liściaste stały niby złocisty pył pośród granatowych borów. Małe, białe, tańczące grzywy piany wieńczyły fale jeziora. Dął świeży, zimny wiatr i pstre liście wirowały po oszronionej ziemi. Spomiędzy biskupiego dworu i domu braci krzyżowych wyłonił się orszak jezdnych. Lavrans ustąpił na bok i skłonił się z ręką na piersi, kapeluszem prawie dotykając ziemi. Krystyna domyśliła się, że panem w futrzanej szubie musi być sam biskup, i pokłoniła się aż do ziemi. Biskup zatrzymał konia i oddał ukłon, po czym skinął na Lavransa i chwilę z nim rozmawiał. Lavrans wróciwszy wkrótce do księdza i dziewczynki rzekł: – Jestem proszony do dworu biskupiego na posiłek. Jak myślicie, pa nie Marteinie, czy mógłby ktoś ze służby opactwa odprowadzić dziecko do domu Farteina i powiedzieć tam moim ludziom, by Halfdan czekał tu na mnie z Guldsveinem podczas nieszporów? Ksiądz odparł, że to się da zrobić. Wówczas wystąpił bosonogi mnich, który rozmawiał z Krystyną na schodach wieży, i pokłonił się: – U nas w gospodzie jest człowiek, który i tak ma coś do załatwienia u szewca, on więc będzie mógł spełnić twoje polecenie, Lavransie synu Björgulfa. Twoja córka zaś może mu towarzyszyć albo też zostać w klasztorze aż do twego powrotu. Postaram się, aby dostała tam coś do jedzenia. Lavrans podziękował i dodał: – Przykro mi, bracie Edwinie, że będziecie musieli zająć się dzieckiem. – Brat Edwin zaprasza do siebie wszystkie dzieci, które tylko mu się nawiną pod rękę – powiedział pan Martein i roześmiał się. – W ten sposób ma przynajmniej do kogo wygłaszać kazania. Pewno, przecież nie ośmieliłbym się kazać przed wami, uczonymi panami z Hamaru – rzekł mnich z uśmiechem i bez urazy. – już ja widocznie tylko do tego się nadaję, by wygłaszać kazania przed dziećmi i chłopami, ale przecież nie można młócącemu wołowi zawiązywać pyska. Krystyna spojrzała prosząco na ojca; nic nie było jej milsze niż iść z bratem Edwinem. Lavrans podziękował i gdy tylko odszedł z księdzem za świtą biskupa, Krystyna ujęła mnicha za rękę i oboje skierowali się ku klasztorowi, złożonemu z grupy drewnianych zabudowań i jasnego kamiennego kościoła tuż nad wodą. Brat Edwin ściskał nieco jej rękę, a gdy patrzyli na siebie, uśmiechali się oboje. Mnich był wysoki i chudy, lecz bardzo pochylony; głowa jego przypominała dziecku głowę starego żurawia: mała, o wąskiej, błyszczącej łysej czaszce nad krzaczastym, białym wieńcem włosów osadzona była na długiej, cienkiej i pofałdowanej szyi. Nos także miał wielki i ostry jak dziób. Ale było coś jeszcze w jego podłużnej, wąskiej i pomarszczonej twarzy, co czyniło dziewczynkę spokojną i wesołą, ilekroć na niego spojrzała. Stare, wyblakłe, niebieskie oczy były czerwono obrzeżone, a powieki brązowe i cienkie; tysiące fałd szły od nich promieniście, zwiędłe policzki z czerwoną siecią żyłek były poorane zmarszczkami, ciągnącymi się do małych ust o wąskich wargach, ale zdawało się, że brat Edwin stał się taki pomarszczony od ustawicznego uśmiechania się do ludzi. Krystyna pomyślała, że nie zna nikogo, kto by wyglądał tak przyjaźnie i wesoło; było tak, jak gdyby nosił w sobie utajoną promienną radość, o której Krystyna się dowie, gdy tylko mnich zacznie mówić. Szli wzdłuż sadu, kilka owoców żółtych i czerwonych wisiało jeszcze na drzewach. Dwóch braci dominikanów w czarno-białych habitach zgarniało w ogrodzie zwiędłą nać bobu. Klasztor wyglądał jak chłopski dwór, a gospoda, do której mnich zaprowadził Krystynę, przypominała ubogą izbę chłopską, tylko że stało w niej kilka łóżek. W jednym z nich leżał stary człowiek, przy ogniu zaś siedziała kobieta i przewijała niemowlę; obok niej stało dwoje starszych dzieci, chłopiec i dziewczynka. Oboje, zarówno mężczyzna jak kobieta, uskarżali się, że nie dostali dotąd śniadania: – Nic nam nie przynoszą do jedzenia, możemy tu głodować, a ty, bracie Edwinie, uganiasz po mieście. – Nie gniewaj się, Steinulfie – rzekł mnich. – Chodź tu i pokłoń się, Krystynko. Patrz, ta mała, ładna dziewczynka zostanie dziś tutaj i będzie z nami jadła. Opowiedział Krystynie, że Steinulf wracając z jakiegoś spotkania zachorował i zezwolono mu leżeć w gospodzie klasztoru zamiast w szpitalu, ponieważ tam mieszka jakaś jego krewna, taka zła, że nie mógł z nią wytrzymać. – Już ja miarkuję, że macie dość trzymania mnie tutaj – mówił chłop. – Gdy stąd odejdziesz, bracie Edwinie, nie będzie nikogo, kto by miał czas mną się zająć, i na pewno oddadzą mnie znów do szpitala. – Zanim skończę moją pracę w kościele, będziesz dawno zdrów – rzekł brat Edwin. – Wtedy twój syn przyjedzie i zabierze cię. – Wziął z ognia kociołek z ciepłą wodą i kazał Krystynie trzymać go, a sam umył Steinulfa. Staremu zaraz poprawił się humor, a wnet potem przyszedł jakiś mnich przynosząc im jadło i picie. Brat Edwin odmówił modlitwę przed jedzeniem i usiadł w rogu łoża Steinulfa, by mu pomóc; Krystyna zaś przysiadła się do kobiety i karmiła jej chłopca, był bowiem taki maleńki, że nie mógł dosięgnąć misy z piwem i rozlewał trunek, ilekroć zanurzył w nim łyżkę. Kobieta była z Hadelan-dii, przybyła tutaj z mężem i dziećmi w odwiedziny do brata, który był zakonnikiem w klasztorze. Ale wędrował właśnie po okolicznych gminach, utyskiwała więc bardzo, że musi tu teraz siedzieć i tracić czas. Brat Edwin dobrotliwie uspokajał kobietę; nie powinna mówić, że traci czas w biskupim Hamarze, gdzie są wspaniałe kościoły i gdzie mnisi i księża odprawiają msze i śpiewają tam cały dzień, każdy o swej porze – a miasto jest takie piękne, piękniejsze jeszcze niż Oslo; a choć trochę mniejsze, to jednak tutaj każdy ma swój dom i ogród. – Szkoda, żeś tego nie widziała; gdym tu przybył na wiosnę, całe miasto było białe od kwiecia. A gdy potem zakwitły jeszcze jabłonie... – Cóż mi z tego? – odburknęła kobieta. – Coś mi się widzi, że więcej tu świątobliwości niż świętości. Mnich śmiał się i potrząsał głową. Pogrzebał w słomie swego łóżka i wydobył stamtąd wielki worek z jabłkami i gruszkami, które rozdał dzieciom. Krystyna nigdy nie jadła tak wybornych owoców. Przy każdym kęsie sok spływał jej kątami ust. Potem jednak brat Edwin musiał udać się do kościoła i zabrał z sobą Krystynę. Przeszli podwórze klasztorne i przez małe boczne drzwi dostali się do prezbiterium. W kościele jeszcze budowano i w miejscu, gdzie schodziły się nawa podłużna i poprzeczna, stało rusztowanie. Biskup Ingjald kazał odnowić i upiększyć prezbiterium – opowiadał brat Edwin – jest bardzo bogaty i całego bogactwa używa na zdobienie kościołów w mieście. Jest on znakomitym biskupem i dobrym człowiekiem. Bracia dominikanie w klasztorze Św. Olafa są też poczciwymi ludźmi, prowadzą czysty tryb życia, są uczciwi i pokorni; jest to ubogi klasztor, ale brata Edwina przyjęto w nim gościnnie i pozwolono mu zbierać datki w diecezji ha-marskiej, chociaż należy do konwentu franciszkanów w Oslo. – A teraz chodź ze mną – powiedział i poprowadził Krystynę pod rusztowanie, sam zaś wszedł na drabinę i poprawił parę dyli. Potem znowu zszedł na dół, by pomóc dziecku wejść. Nad sobą ujrzała Krystyna na szarym kamiennym murze dziwne, migające plamy świetlne, czerwone jak krew i żółte jak piwo, niebieskie, brązowe i zielone. Chciała się obejrzeć, ale mnich szepnął: – Nie spozieraj za siebie. – Gdy jednak stanęli już wysoko na rusztowaniu, ostrożnie ją odwrócił i Krystyna ujrzała zjawisko tak cudne, że aż jej dech zaparło. Prawie naprzeciw niej, na południowej ścianie nawy głównej, znajdował się obraz tak błyszczący, jakby zrobiony był z cennych klejnotów. Pstre plamy świetlne na ścianie pochodziły właśnie od promieni płynących z obrazu; ona sama i mnich stali wśród tego blasku. Ręce jej były czerwone, jakby unurzane w winie, twarz mnicha złocista, a od jego ciemnej szaty odbijały ciemno barwy obrazu. Spojrzała na niego, jakby o coś pytała, ale on tylko skinął głową i uśmiechnął się. Wyglądało to tak, jak gdyby zaglądało się z bardzo daleka do nieba. Poza kratą z czarnych linii poznała powoli samego Pana Jezusa w drogocennym, czerwonym okryciu, Pannę Maryję w błękitnej niby niebo szacie, świętych mężów i dziewice w promiennych, żółtych, zielonych i fioletowych sukniach. Stali pod łukami i kolumnami jaśniejących domów, a konary i gałęzie wieńczyły cały obraz dziwnym, jasno zarysowanym listowiem. Mnich pociągnął ją nieco dalej na brzeg rusztowania. – Stań tutaj – szepnął – wówczas blask z płaszcza samego Chrystusa padnie na ciebie. Z kościelnej nawy płynął ku nim słaby zapach kadzidła i zimnych kamieni. Tam, w dole, było mroczno, ale promienie słońca przenikały przez szereg otworów w południowej ścianie nawy głównej. Krystyna zaczęła pojmować, że niebiański obraz jest czymś w rodzaju okna, gdyż wypełniał właśnie taki otwór. Inne otwory były puste lub też zamknięte rogowymi szybami w drewnianej oprawie. Nadleciał ptaszek, usiadł w jednym z otworów, poćwierkał trochę i odleciał, a z zewnątrz od strony prezbiterium dobiegał odgłos uderzeń metalu o kamień. Poza tym było zupełnie cicho, tylko wiatr podmuchiwał, wzdychał między ścianami kościoła i znów się uspokajał. – Tak, tak – rzekł brat Edwin i westchnął. – Takich rzeczy nie umieją robić u nas w kraju, wprawdzie w Nidaros też malują na szkle, ale to nie to samo. Daleko w południowych krajach, Krystyno, w wielkich katedrach mają obrazy na szkle tak ogromne jak bramy tego kościoła. Krystynie przyszły na myśl obrazy w ich wiejskim kościółku. Był tam ołtarz św. Olafa i św. Tomasza z Canterbury, z wizerunkiem nad mensą i na relikwiarzu, ale te obrazy wydały jej się teraz mdłe i bez blasku. Zeszli po drabinie i weszli do prezbiterium. Mensa była pusta i naga, na kamiennej płycie stały małe naczyńka i miseczki z metalu, drzewa i gliny, wokoło leżały rozrzucone dziwaczne małe noże i kawałki żelaza, pióra i pędzle. Brat Edwin objaśnił, że są to jego narzędzia; zajmuje się on malowaniem obrazów i rzeźbieniem cyboriów, także owe piękne obrazy stojące w stallach są jego dziełem. Mają one zdobić skrzydła ołtarza w kościele braci dominikanów. Krystyna przyglądała się, jak mieszał i rozcierał barwne proszki w małych kamionkowych miseczkach, i pomagała mu ustawiać obrazy na sztalugach pod ścianą. Gdy brat Edwin idąc od jednego obrazu do drugiego nakładał delikatne, czerwone linie na jasne włosy świętych mężów i dziewic, a włosy ich stawały się kręte i faliste, Krystyna szła tuż za nim, a mnich objaśniał, co malował. Na jednym obrazie siedział Chrystus na złotym krześle, a święty Mikołaj i święty Klemens stali obok pod jednym dachem. Po bokach zaś było przedstawione życie świętego Mikołaja. Z jednej strony siedział jako niemowlę na kolanach matki i odwracał się od podawanej mu piersi, gdyż już w kołysce był tak świątobliwy, że w piątki nie chciał ssać mleka więcej niż raz. Obok był obraz pokazujący, jak podkładał woreczek z pieniędzmi pod drzwi domu, gdzie mieszkały trzy dziewice tak biedne, że nie mogły dostać mężów. Widziała, jak uzdrowił dziecko rzymskiego rycerza i jak rycerz odpłynął w łodzi trzymając w ręku kielich z fałszywego złota. Za uzdrowienie dziecka ślubował świętemu Mikołajowi zloty kielich, który już od tysiąca lat był własnością jego rodziny. Ale teraz chciał oszukać świętego i dać mu zamiast prawdziwego kielicha fałszywy. Dlatego to chłopiec z prawdziwym kielichem w ręku wpadł w morze. Lecz święty Mikołaj przeprowadził chłopca pod wodą bez żadnej szkody i wyniósł na brzeg właśnie w chwili, kiedy ojciec w kościele świętego składał jako ofiarę fałszywy kielich; wszystko to było na tym obrazie wymalowane złotem i najbarwniejszymi kolorami. Na drugim obrazie siedziała Matka Boska z Dzieciątkiem na kolanach, jedną ręką dotykało Dziecko podbródka Matki, w drugiej trzymało jabłko. Przy Nich stały święta Sunniva i święta Krystyna. Kołysały się wdzięcznie w biodrach, twarze ich były ślicznie białe i różowe, włosy miały złote i złote na nich korony. Brat Edwin podparł prawy napięstek lewą ręką i wmalował im w korony liście i róże. – Zdaje mi się, że ten smok jest za mały – rzekła Krystyna spoglądając na obraz świętej imienniczki – nie wydaje mi się, aby mógł pożreć dziewicę. – Tego, zaprawdę, nie mógłby uczynić – odparł brat Edwin. – Wcale nie był duży. Smoki i wszystko, co służy diabłu, tak długo jest wielkie, póki w nas samych gnieździ się strach. Lecz gdy człowiek całą mocą i zapałem szuka Boga, tak że przeniknięty zostaje Boską siłą, wówczas kurczy się siła diabła, a jego narzędzia stają się małe i bezsilne; smoki i złe duchy maleją i nie są potężniejsze niż małe koboldy, koty albo wrony. Widzisz przecie, że cała góra, w której przebywała Sunniva, jest taka mała, że święta mogłaby ją unieść w pole swej szaty. – Jak to, czy święta Sunniva i jej orszak nie mieszkały we wnętrzu góry, w jaskiniach? – spytała Krystyna. – Czy to nieprawda? Mnich pokiwał głową i znowu się uśmiechnął: – To jest i nie jest prawda, Krystyno. Tak zdawało się tym ludziom, którzy znaleźli święte szczątki. I prawdą jest, że tak zdawało się świętej Sunnivie i świętym mężom, gdyż byli oni pokorni i myśleli tylko o tym, iż pokusy świata silniejsze są niżeli grzeszni ludzie, przez myśl zaś im nie przeszło, że oni są silniejsi, bo nie są z ziemią związani. Gdyby to wiedzieli, mogliby unieść wszystkie góry świata i jak małe kamienie powrzucać w morze. Nikt i nic nie może nam szkodzić, dziecko, prócz tego, czego się boimy i co kochamy. – Ale jeśli człowiek nie boi się ani nie kocha Boga? – spytała przerażona Krystyna. Mnich położył rękę na jej złotych włosach, łagodnie odchylił główkę i spojrzał jej w twarz. Oczy miał szeroko otwarte i niebieskie. – Nie ma człowieka, Krystyno, który by nie kochał i nie bał się Boga, ale dlatego że serca nasze są podzielone między miłość Boga a strach diabła i miłość świata oraz ciała, stajemy się nędzni w życiu i śmierci. Gdyby bowiem człowiek nie czuł tęsknoty za Bogiem i obcowaniem z Nim, wtedy czułby się dobrze i w piekle, a tylko my nie moglibyśmy pojąć, iż znalazł tam to, czego serce jego pragnęło. Aniby go ogień nie parzył, gdyż nie tęskniłby za ochłodą, aniby nie czuł wężowych ukąszeń, gdyż obca by mu była tęsknota za ukojeniem. Krystyna spojrzała w jego twarz; nie rozumiała nic z tego, co mówił. Brat Edwin ciągnął dalej: – Bóg w swym miłosierdziu widział, jak rozdarte są nasze serca, i zstąpił ku nam, i zamieszkał między nami, by samemu poczuć w ży wym ciele pokusę diabła, kiedy ten wabi nas potęgą i świetnością, i groźbami świata, w rzeczywistości jednak Saje nam razy, szyderstwo i rany od gwoździ na rękach i nogach. Tak więc wskazał nam drogę i ob jawił swoją miłość. Spojrzał na zastygłą w powadze twarz dziewczynki, roześmiał się i mówił dalej innym zupełnie głosem: – A wiesz, kto pierwszy się dowiedział, że Bóg się nam urodził? Ko gut. Ujrzał on gwiazdę, a że wtedy wszystkie zwierzęta znały łacinę, zawołał: „Christus natus est!” Ostatnie słowa zapiał zupełnie jak kogut, tak że Krystyna roześmiała się w głos. I dobrze było móc się tak śmiać, gdyż uprzednio cała ta dziwna mowa brata Edwina ciążyła jej swoją uroczystością. Mnich śmiał się również. – Tak jest. Gdy zaś to wół posłyszał, począł ryczeć: „Ubi, ubi, ubił” Koza zaś zabeczała i rzekła: „Betleem, Betleem, Betleem „. A owca poczuła taką tęsknotę, by ujrzeć naszą Bogarodzicę i Jej Syna, że zaraz zabecza ła: „Eamus, eamus!” Zaś nowo narodzone cielątko, leżące na podściółce, podniosło się i stanęło na własnych nogach. „Volo, volo, volo” – powie działo. – Pewnie jeszcze nigdy o tym nie słyszałaś? Naturalnie, nie dziwię się temu. Wiem, że dzielnym i uczonym księdzem jest ów sira Eirik, którego tam macie u siebie, ale tego pewnie on sam nie wie, tego uczą tylko w Pan 3J A wy byliście w Paryżu? – spytała Krystyna. – Bóg niech cię błogosławi, Krystynko, byłem w Paryżu i dużo wędrowałem po świecie, i wiedz, że diabła się boję, ale świat kocham i pożądam go jak głupiec. Lecz z całej mocy trzymam się krzyża – człek musi się go uczepić oburącz jak kociak deski w wodzie. A ty, Krystyno, co powiedziałabyś na to, by ofiarować te twoje piękne włosy i służyć Najświętszej Pannie jak te oblubienice, które tu wyrysowałem? – Nie ma innych dzieci u nas w domu – odrzekła Krystyna. – Pewnie więc wydadzą mnie za mąż. Matka ma już przygotowane skrzynie i wory z moją wyprawą. – Tak, tak – mówił brat Edwin głaszcząc ją po czole. – Tak teraz ludzie robią ze swymi dziećmi. Naszemu Panu Bogu poświęcają córki, które kuleją lub niedowidzą, są brzydkie i ułomne, albo też oddają Mu te dzieci, których dał im za dużo według ich mniemania. A potem dziwią się, że nie sami święci młodzieńcy i dziewice mieszkają w klasztorach. Brat Edwin wziął ją z sobą do zakrystii i pokazał jej ułożone na półce księgi klasztorne, były w nich cudowne obrazki. Lecz gdy wszedł jeden z mnichów, brat Edwin rzekł, że szuka tylko oślego łba, by go odryso-wać. Potem sam nad sobą pokiwał głową: – Widziałaś moją obawę, Krystyno, ale oni tu w klasztorze tak strasznie się lękają o swe księgi. Gdybym miał prawdziwą wiarę i prawdziwą miłość, nie stałbym tak tutaj i nie okłamywał brata Aasulfa. Tak, wtedy mógłbym wziąć te oto skórzane rękawice i powiesić je na promieniu słonecznym. Poszła z mnichem znowu do gospody i dostała coś do jedzenia, poza tym przesiedziała dzień cały w kościele, przypatrywała się jego pracy i gawędziła z nim. I dopiero gdy przyszedł Lavrans, przypomnieli sobie o wiadomości, którą mieli przesłać do szewca. Te dni w Hamarze zapamiętała Krystyna lepiej aniżeli wszystko inne, co się jej przytrafiło w długiej podróży. Wprawdzie Oslo było miastem większym od Hamaru, ale ponieważ już widziała jedno miasto handlowe, Oslo nie wydało się jej niczym osobliwym. Na Skog nie podobało się jej tak jak na Jörund, choć zabudowania były piękniejsze; rada była, że nie musi tam mieszkać. Dwór leżał na wzgórzu, w dole był fiord Botn, szary i smutny, z czarnymi lasami na przeciwległym brzegu, a poza domami niebo schodziło w dół aż ku wierzchołkom drzew. Nie było tu wysokich szczytów górskich, które by tak jak w domu unosiły nad człowiekiem niebo, czyniły je bliskim i tak ograniczały widok, że świat nie był ani za duży, ani za mały. W podróży powrotnej było zimno; rozpoczęli ją na krótko przed adwentem, ale gdy ujechali kawałek w górę doliny, spadł już śnieg. Musieli zatem wypożyczyć sanie i jechać nimi znaczną część drogi. Ze sprzedażą dworu zaś rzecz się tak ułożyła, że Lavrans przekazał dwór Skog swemu bratu Aasmundowi z prawem odkupu dla siebie i swoich potomków. Na wiosnę po powrocie Krystyny z podróży powiła Ragnfrida córeczkę. Oboje rodzice bardzo życzyli sobie syna, ale wnet się pocieszyli i pokochali tkliwie małą Ulvhildę. Było to dziecko piękne i zdrowe, miłe, wesołe i ciche. Ragnfrida tak bardzo kochała tę córeczkę, że jeszcze w drugim roku sama ją karmiła i za radą siry Eirika nie przestrzegała z przesadną skrupulatnością postów i praktyk religijnych, dopóki dawała pierś dziecku. Dzięki temu, a także wskutek wielkiej radości, jaką miała z Ulv-hildy, rozkwitła tak, iż nigdy przez wszystkie lata ich małżeństwa nie widział jej Lavrans tak wesołej, ładnej i przystępnej. Krystyna także czuła, że wielkie szczęście spadło na nich dzięki tej małej, delikatnej siostrzyczce. Wprawdzie nigdy do tej pory nie myślała o tym, że życie na ich dworze płynęło tak cicho wskutek ponurego usposobienia matki. Sądziła, że tak być musi, iż matka ją karci i upomina, ojciec zaś bawi się z nią i żartuje. Teraz matka była dla niej o wiele łagodniejsza, pieściła ją też częściej, dlatego Krystyna prawie nie zauważyła, że matka mniej ma czasu, by się nią zająć. Podobnie jak wszyscy kochała Ulvhildę i cieszyła się, gdy pozwolono jej nosić albo kołysać dziecko; potem zaś, gdy Ulvhilda zaczęła chodzić na czworakach i mówić, a Krystyna mogła się z nią bawić, było jeszcze weselej. Tak przeszły trzy dobre lata na Jörund. I w innych sprawach mieli szczęście. Lavrans dobudował i ulepszył niejedno na dv;dy tu bowiem przybyli, budynki i stajnie były małe i stare. Gjeslingowie przez okres kilku pokoleń puszczali dwór w dzierżawę. Potem, w trzy lata po urodzeniu się Ulvhildy, około białej niedzieli bawili u nich w gościnie Trond syn Ivara ze swą żoną Gudridą i trzema małymi synkami. Pewnego ranka dorośli siedzieli na ganku i rozmawiali, dzieci zaś bawiły się na dziedzińcu. Lavrans rozpoczął budowę nowego domu i dzieci wspinały się po leżących belkach. Jeden z chłopców uderzył Ulvhildę, która się rozpłakała. Trond zszedł na dół, złajał syna, a Ulvhildę wziął na ręce. Była ona najpiękniejszym i najbardziej uroczym dzieckiem na świecie i wuj kochał ją bardzo, choć na ogół nie lubił dzieci. W tej chwili od strony obory nadszedł pachołek ciągnący za sobą na postronku wielkiego czarnego byka. Dzikie i niesforne zwierzę wyrwało mu się z rąk. Trond uskoczył na stos belek, większe dzieci pognał przed sobą, Ulvhildę trzymał na ramieniu, a drugą rękę podał najmłodszemu synowi. Nagle jedna z belek wyśliznęła mu się spod nóg. Upuścił Ulvhildę, belka zaś osunęła się za dzieckiem i zatrzymała na jego plecach. Lavrans błyskawicznie skoczył na podwórze, podbiegł i chciał podnieść belkę. Zwierzę rzuciło się na niego. Chwycił byka za rogi, ale ten powalił go na ziemię. Wówczas Lavrans złapał bestię za nozdrza, wstał i trzymał z całych sił, aż Trond się opamiętał, a ludzie, którzy tymczasem nadbiegli, ujęli byka. Ragnfrida klęcząc usiłowała podnieść belkę; Lavrans mógł ją uchylić na tyle, że matce udało się wyciągnąć dziecko i wziąć na kolana. Małe stworzenie jęczało przeraźliwie, gdy je dotknięto, matka łkała głośno: – Żyje, Bogu niech będą dzięki, żyje! Było cudem, że dziecko nie zostało całkiem zmiażdżone; belka upadła tak, że jeden jej koniec zatrzymał się na kamieniu w trawie. Gdy Lav-rans znowu się podniósł, krew sączyła mu się z kątów ust, a suknie były rozdarte na piersi rogami byka. Nadbiegła Tordis ze skórą w ręku i wraz z Ragnfrida ostrożnie ułożyła dziecko; widoczne było, że odczuwa ono za najlżejszym do tknięciem nieznośne bóle. Matka i Tordis zaniosły dziewczynkę do zimowej izby. w Krystyna, blada i struchlała, stała na stosie belek. Mali chłopcy z płaczem przygarnęli się do niej. Wszyscy dworscy wybiegli teraz na dziedziniec, kobiety płakały i zawodziły. Lavrans kazał natychmiast osiodłać Guldsveina i jeszcze jednego konia, ale gdy Arne przyprowadził mu wierzchowca, którego miał dosiąść, zatoczył się i upadł. Polecił więc Arnemu, by sprowadził księdza, Halfdan zaś miał jechać do pewnej znachorki mieszkającej nad rzeką. Krystyna widziała bladą z boleści twarz ojca, widziała, że krwawił, a jego szata cała była pokryta rudawymi plamami. Nagle wyprostował się, wyrwał topór jednemu z ludzi, podszedł do byka, którego wciąż jeszcze trzymano, rąbnął zwierzę toporem między rogi tak, że upadło na kolana, ale Lavrans rąbał dalej, aż trysnęła krew i mózg. Potem złapał go atak kaszlu i upadł na wznak. Trond i jeszcze jeden człowiek wnieśli go do domu. Krystyna myślała, że ojciec umarł, krzyknęła przeraźliwie i pobiegła za nimi. Wewnątrz, w zimowej izbie, ułożono Ulvhildę na łożu rodziców: wszystkie poduszki wyrzucono na podłogę, by dziecko mogło leżeć zupełnie płasko. Wyglądało, jak gdyby już leżało na marach. Ale jęczało głośno i bezustannie, a matka pochylona nad nim uspokajała je i głaskała szalejąc z żalu, że nie może pomóc. Lavrans leżał na drugim łożu. Teraz wstał, by pocieszyć żonę, i zatoczył się po izbie. Ale ona zerwała się i krzyknęła: – Nie dotykaj mnie, nie dotykaj mnie! Jezu, Jezu, warta jestem, byś mnie zabił na miejscu – nie ma końca nieszczęściom, które ja ci przynoszę... – Czyżeś ty... Przecież nie jesteś temu winna – rzekł Lavrans i położył jej rękę na ramieniu. Wzdrygnęła się pod tym dotknięciem, jej jasnoszare oczy płonęły w chudej, ogorzałej twarzy. – Ona myśli z pewnością, żem ja winien – rzekł szorstko Trond syn Ivara. Siostra spojrzała nań z nienawiścią i odparła: – Trond wie, co mam na myśli. Krystyna podbiegła do rodziców, lecz oboje odepchnęli ją od siebie, Tordis zaś, która nadeszła z kociołkiem gorącej wody, dotknęła lekko jej pleców i powiedziała: – Idź do naszej izby, Krystyno, tutaj tylko zawadzasz. Chciała opatrzyć Lavransa siedzącego na stopniu łoża, lecz rzekł, że to niepotrzebne. – Ale czy nie moglibyście ulżyć nieco bólom Ulvhi!dy? Niechaj nam Bóg pomoże, przecież ona jęczy, że głaz by się wzrus: – Nie śmiemy jej tknąć, zanim nadejdzie ksiądz albo znachorka Ingegjerda – rzekła Tordis. W tej chwili wbiegł Arne i doniósł, że siry Eirika nie zastał w domu. Ragnfrida stała i łamała ręce. – Wypraw posłańca po panią Aashildę, na Haugen – rzekła. – Niech już będzie, co chce, byleby ratować Ulvhildę. Nikt nie zwracał uwagi na Krystynę. Usadowiła się na ławie, stojącej u wezgłowia łoża, podciągnęła kolana i oparła na nich głowę. Miała wrażenie, że jakieś twarde dłonie ściskają jej serce. Posyłano po panią Aashildę! Matka nigdy nie wzywała pani Aashildy, nawet wówczas, gdy przy urodzeniu Ulvhildy była bliska śmierci, nawet wówczas, kiedy to Krystyna zapadła na ciężką chorobę. – „To czarownica” – mówili ludzie. Biskup w Oslo i kapituła odprawiali sąd nad nią, zasądziliby ją albo spalili, gdyby nie to, że pochodziła z wysokiego rodu, podobno była nawet siostrą samej królowej Ingebjórgi. Ludzie mówili, że otruła swego pierwszego męża, a pana Bjórna, którego teraz miała, zaczarowała; jest tak młody, że mógłby być jej synem. Miała dzieci, ale te nie troszczyły się nigdy o matkę; i tych dwoje ludzi ze szlachetnego rodu, Aashilda i Bjorn, żyło po stracie całego majątku w małym dworze w Dovre, do którego prowadzenia wystarczyłby jeden człowiek. Nikt ze znacznych rodów w dolinie nie zadawał się z nimi, ale ludzie potajemnie szukali u nich rady, ba, biedniejsi otwarcie szli do Aashildy ze swymi troskami i kłopotami; mówili, że jest życzliwa, ale bali się jej. Krystyna uważała, że matka, która ciągle się modli, powinna raczej wezwać na pomoc Boga i Matkę Boską. Sama próbowała się modlić – zwłaszcza do świętego Olafa, wiedziała bowiem, że jest dobry i pomógł już wielu ludziom w chorobie albo na rany, albo i na złamanie nogi. Ale nie mogła zebrać myśli. Rodzice zostali sami w izbie. Lavrans położył się znowu do łoża, Ragnfrida siedziała pochylona nad chorym dzieckiem, od czasu do czasu ocierała mu czoło i ręce wilgotną chustką i zwilżała winem wargi. Minął długi czas. Tordis zaglądała parokrotnie do izby chcąc pomóc, lecz Ragnfrida odsyłała ją za każdym razem. Krystyna płakała bezgłośnie i modliła się w duchu, ale ciągle myślała o czarownicy i w napięciu oczekiwała jej pojawienia się. Nagle w ciszy zabrzmiały słowa Ragnfridy: – Czy śpisz, Lavransie? – Nie – odrzekł mąż. – Czuwam nad Ulvhildą. Bóg pomoże swemu niewinnemu jagnięciu, żono, o tym nie wolno nam wątpić. Ale czas upływa powoli, gdy się tak leży i tylko czeka. – Bóg nienawidzi mnie – rzekła zrozpaczona Ragnfrida – za moje grzechy. Wierzę w to, że dzieciom moim dobrze się wiedzie tam, gdzie są, a teraz przyszła też godzina Ulvhildy. Lecz mnie Bóg odtrącił, gdyż serce moje jest wężowiskiem grzechu i nędzy. Nagle ktoś otworzył drzwi. Wszedł sira Eirik, wyprostował wyniosłą postać i pozdrowił ich jasnym, głębokim głosem: – Bóg niechaj będzie z wami w tym domu. Postawił szkatułkę z lekami na stopniu łoża, podszedł do ognia i ciepłą wodą polał sobie ręce. Potem wyciągnął z fałdów szaty krzyż i przeżegnał nim wszystkie cztery kąty izby, mrucząc coś po łacinie. Po czym otworzył dymnik, by wpuścić światło do izby, podszedł do łoża i obejrzał Ulvhildę. Krystyna strwożyła się, że mógłby ją znaleźć i wypędzić – mało co uchodziło oczom siry Eirika. Ale nie dostrzegł jej. Wyjął ze szkatułki flaszeczkę, ulał troszkę płynu na płatek delikatnej wełny i położył go na ustach i nosie Ulvhildy. – Zaraz będzie mniej cierpieć – rzekł. Podszedł do Lavransa i zbadał go każąc sobie opowiedzieć, w jaki sposób wydarzyło się nieszczęście. Lavrans miał dwa żebra złamane i uszkodzone płuco, ksiądz sądził jednak, że zranienie nie jest niebezpieczne. – Ale Ulvhilda? – spytał stroskany ojciec. – Powiem ci, gdy będę mógł ją obejrzeć – odrzekł ksiądz. – Musisz teraz położyć się w izbie spichrza, aby ci, którzy ją pielęgnują, mieli więcej spokoju. – Zarzucił sobie ramię Lavransa na szyję, podniósł go i wyniósł z izby. Krystyna najchętniej wyszłaby za ojcem, ale nie śmiała się ruszyć. Wróciwszy sira Eirik nie odezwał się do Ragnfridy, tylko rozciął sukienkę Ulvhildy, która teraz ciszej jęczała i wyglądała na pogrążoną w lekkim śnie. Ostrożnie badał ciało i kończyny dziecka. – Czy tak źle z moim dzieckiem, Eiriku, że nie masz żadnej rady i nic nie mówisz? – spytała ściszonym głosem Ragnfrida. Ksiądz odparł cicho: – Wygląda, jak gdyby miała całe plecy ciężko okaleczone, Ragnfrido. Nie znam tu lepszej rady, jak pozostawić wszystko Bogu i świętemu Olafowi, ja niewiele mogę tu zrobić. Matka rzekła porywczo: – Módlmy się zatem. Wiesz dobrze, że Lavrans i ja damy wszystko, o co poprosisz. Nie będziemy niczego żałować, jeśli potrafisz wymóc u Boga, by Ulvhilda pozostała przy życiu. – To byłby cud, gdyby wyżyła i wróciła zupełnie do zdrowia. – A czyż ty nie o cudach prawisz cały dzień? Czy myślisz, że na moim dziecku nie mógłby się ziścić cud? – rzekła jak poprzednio. – To prawda – odparł kapłan – cuda się dzieją, ale Bóg nie wszystkich ludzi wysłuchuje; nie znamy Jego świętych postanowień. A czy nie wydaje ci się gorszym złem, by ta piękna dzieweczka żyła dalej jako ułomna lub kaleka? Ragnfrida zaprzeczyła ruchem głowy i zawołała stłumionym głosem: – Straciłam już tyle dzieci, księże, nie mogę jeszcze tego stracić! – Zrobię, co będę mógł – odrzekł – i będę się modlić z wszystkich sił. Lecz ty, Ragnfrido, musisz spróbować wziąć na siebie krzyż, który ci Bóg nałożył. Matka jęknęła: – Żadnego z dzieci tak nie kochałam – jeśli i ono zostanie mi zabrane, serce mi pęknie. – Niech cię Bóg wspiera, Ragnfrido córko Ivara – rzekł sira Eirik i potrząsnął głową. – Modlitwą i postami zamierzasz wymóc, co chcesz, na Bogu; czy dziwisz się tedy, że one ci nic nie pomogły? Ragnfrida z przekorą popatrzyła na księdza i powiedziała: – Posłałam po panią Aashildę. – Tak, ty ją znasz, ja nie – rzekł ksiądz. – Nie mogę żyć bez Ulvhildy – mówiła Ragnfrida z zawziętością. – Jeśli Bóg mi nie chce pomóc, poszukam rady u pani Aashildy albo samemu diabłu się zaprzedam! Zdawało się, że kapłan chce jej ostro odpowiedzieć, potem jednak powściągnął się. Schylił się i dotknął kończyn maleństwa. – Ma zimne nóżki i rączki – rzekł. – Musimy włożyć do łoża parę kamionek z ciepłą wodą, a potem nie dotykajcie jej więcej, póki nie przybędzie pani Aashilda. Krystyna usunęła się cicho na ławę i udawała, że śpi. Serce jej biło z trwogi, niewiele rozumiała z rozmowy matki z sirą Eirikiem, ale pi ziła się okropnie i pojęła, że rozmowa ta nie była przeznaczona dla jej uszu. Matka podniosła się, by przynieść kamionki, łkanie nią wstrząsało: – Módl się za nas, siro Eiriku... mimo wszystko. Po chwili wróciła z Tordis. Ksiądz wraz z kobietami zakrzątnął się koło Ulvhildy, przy czym znaleziono Krystynę i kazano jej wyjść. Gdy stanęła na dziedzińcu, oślepiło ją światło. Dopóki siedziała w wielkiej izbie zimowej, zdawało się jej, że większa część dnia już minęła, tymczasem domy były jasnoszare, a trawa lśniła niby jedwab w białym słońcu południa. Za złocistą siatką olszyny połyskiwała rzeka, jej jednostajny, rześki szmer napełniał powietrze. Tutaj bowiem, koło Jörund, płynęła wartko płaskim korytem, pełnym wielkich kamieni. Ściany gór wznosiły się w błękitnym oparze, a potoki wezbrane topniejącym śniegiem spadały w dolinę. Słodka, mocna wiosna wyciskała jej z oczu łzy żalu nad bezradnością, którą czuła wokół siebie. Na dziedzińcu nie było żywej duszy, ale w izbie czeladnej słyszała głosy ludzi. Miejsce, w którym ojciec zabił byka, posypane było świeżą ziemią. Nie wiedziała, co z sobą począć, wsunęła się więc poza ścianę nowej budowy, wysokiej dopiero na kilka belek. Tutaj leżały zabawki jej i Ulvhildy; zniosła je wszystkie do otworu między najniższą belką a podmurowaniem. W ostatnich czasach Ulvhilda chciała mieć wszystkie zabawki siostry i nieraz Krystyna gniewała się z tego powodu. Pomyślała, że gdy siostrzyczka wyzdrowieje, da jej wszystko, co posiada. Ta myśl nieco ją pocieszyła. Przypomniała sobie mnicha w Hamarze; on był pewny, że cud może się stać z każdym człowiekiem. Ale sira Eirik nie wierzył w to tak mocno, a rodzice także nie wierzyli, ona zaś przywykła największą wagę przypisywać ich zdaniu. Jakiś straszliwy ucisk spadł na nią, gdy po raz pierwszy przeczuła, że ludzie o tylu rzeczach mogą myśleć inaczej – i to nie tylko źli bezbożnicy z jednej, a dofjrzy z drugiej strony, ale również ludzie dobrzy, jak brat Edwin i sira Eirik, matka i ojciec; poczuła nagle, że i oni o wielu rzeczach myślą inaczej. Późnym wieczorem Tordis znalazła Krystynę śpiącą w jakimś kącie i zabrała ją do siebie; dziecko od rana nic nie jadło. Tordis czuwała w no cy razem z Ragnfridą przy Ulvhildzie, Krystyna zaś spała z Jonem, mężem Tordis, i jej dwoma małymi synami, Eivindem i Ormem, w jednym łożu. Zapach ich ciał, chrapanie mężczyzny i miarowy oddech chłopców sprawiły, że Krystyna cichutko płakała. Jeszcze poprzedniego wieczora ułożyła się, jak co noc, z rodzicami i małą Ulvhildą do snu... Myślała o gnieździe, które ktoś zburzył i zniszczył, ją zaś wyrzucono z zacisznego schronu i pozbawiono opieki grzejących ją skrzydeł. I tak płaczącą ukołysał sen, samotną i nieszczęśliwą między obcymi ludźmi. Nazajutrz, gdy się obudziła, dowiedziała się, że wuj i jego orszak w gniewie opuścili dwór; Trond nazwał swą siostrę szaloną i obłąkaną kobietą, a szwagra niedołęgą i głupcem, który nigdy nie umiał poskromić żony. Krystyna poczerwieniała ze złości, ale zarazem zawstydziła się. Pojęła, że nieprzyzwoicie było ze strony matki wyganiać z dworu swych najbliższych krewnych. I po raz pierwszy wówczas zrodziła się w niej myśl, że w matce jest coś takiego, czego nie powinno być, i że różni się ona od innych kobiet. Gdy tak stała zamyślona, podeszła do niej jedna z dziewek i poprosiła, by udała się do ojca na poddasze. Kiedy jednak Krystyna tam weszła, zapomniała zajrzeć do ojca, gdyż naprzeciw otwartych drzwi siedziała – z twarzą w pełnym świetle – mała kobieta. I Krystyna domyśliła się, że to musi być czarownica, chociaż spodziewała się, że będzie ona wyglądała inaczej. Wydawała się drobna i mała jak dziecko, siedziała bowiem w wielkim karle z oparciem, wniesionym dla niej na górę. Przed nią stał stół nakryty najcieńszym, przejrzystym płótnem matki. Słonina i drób podane były na srebrnych półmiskach, wino w dzbanie z delikatnego drzewa, postawiono przed nią srebrny kubek ojca. Skończyła właśnie jeść i miała sobie wytrzeć małe, wąskie ręce najlepszym ręcznikiem matki. Ragnfridą stała przed nią i podawała jej wodę w mosiężnej misie. Pani Aashilda opuściła ręcznik na kolana, uśmiechnęła się do dziecka i rzekła jasnym, dźwięcznym głosem: – Pójdź do mnie! Piękne są twoje dzieci, Ragnfrido – zwróciła się do matki. Twarz jej była cała pomarszczona, ale biała i różowa jak twarz dziecka; zdawało się, że skóra w dotknięciu musi być delikatna i miękka. Usta miała czerwone i świeże jak młoda kobieta, a jej wielkie, żółtawe oczy gorzały blaskiem. Cienka biała chustka, spięta pod broda. klamrą, okalała jej twarz; welon z miękkiej granatowej wełny opadał jej na ramiona i jeszcze niżej na ciemną, dobrze leżącą suknię. Była smukła jak świeca i Krystyna raczej poczuła, aniżeli pomyślała, że nigdy dotąd nie widziała tak pięknej i dwornej kobiety, jak ta stara czarownica, z którą nikt z wielkich rodów w dolinie nie chciał się zadawać. Pani Aashilda trzymała rękę Krystyny w swojej miękkiej dłoni i mówiła do niej przyjaźnie i żartobliwie, lecz Krystyna nie mogła ani głoski z siebie wydobyć. Przeto pani Aashilda zapytała śmiejąc się cicho: – Jak sądzicie, czy ona się mnie boi? – Nie, nie! – krzyknęła omal Krystyna. Wtedy pani Aashilda roześmiała się głośno i rzekła do matki: – Mądre ma oczy ta twoja córka i dobre, silne ręce; jak widzę, nie jest też zwyczajna próżnowania. Będziesz potrzebowała kogoś, kto pomógłby ci pielęgnować Ulvhildę, gdy mnie tu nie będzie. Pozwól zatem Krystynie pomagać mi, póki jestem we dworze, ma już przecież jedenaście lat. Z tymi słowy pani Aashilda odeszła, a Krystyna chciała pójść za nią. Lecz Lavrans zawołał ją z łoża. Położono go płasko na plecach, z poduszkami wepchniętymi pod zgięte kolana; pani Aashilda zarządziła, by tak leżał, wówczas rana w płucach prędzej się zagoi. – To już wkrótce zdrowi będziecie? – spytała Krystyna. Lavrans spojrzał na nią – nigdy dotychczas nie mówiła mu Krystyna „wy”. Potem odrzekł poważnie: – Mnie nie grozi niebezpieczeństwo; gorsza sprawa z twoją siostrą. – Tak – westchnęła Krystyna. Chwilę jeszcze stała przed łożem. Ojciec nie odezwał się więcej, a Krystyna nie wiedziała, co rzec. A gdy Lavrans po chwili polecił, żeby zeszła na dół do matki i pani Aashildy, szybko wyszła i pobiegła przez dziedziniec do izby zimowej. Większą część lata spędziła pani Aashilda na Jörund, toteż na dwór nieraz przybywali ludzie pytać ją o radę. Krystyna słyszała, jak sira Eirik mówi o tym z oburzeniem, i zdawało jej się, że rodzicom również jest to nie w smak. Ale starała się nie myśleć o tych sprawach, nie zastanawiała się także nigdy nad tym, co sama sądzi o pani Aashildzie, tylko ustawicznie była przy niej, niestrudzona w słuchaniu i przyglądaniu się jej. Ulvhilda wciąż jeszcze leżała na wznak w wielkim łożu. Jej mała twarzyczka była biała aż po wargi, a pod oczami wystąpiły ciemne kręgi. Piękne, jasne, od dawna już nie myte włosy czuć było potem; stały się one spłowiałe, gładkie, bez połysku, przypominały zwietrzałe siano. Miała zmęczoną i cierpiącą twarzyczkę i uśmiechała się słabo i boleśnie, kiedy Krystyna przysiadała się do niej i gawędziła z nią albo też pokazywała jej piękne podarunki, którymi obdarzali chorą rodzice oraz wszyscy krewni i przyjaciele z najdalszych stron. Były tam lalki, ptaki, zwierzęta, mała szachownica, ozdoby, czepki z aksamitu i kolorowe wstęgi. Krystyna wszystko razem spakowała do skrzyneczki, a Ulvhil-da spozierała na te wspaniałości poważnym wzrokiem i z wolna wypuszczała je ze zmęczonych rąk. Ale ilekroć zbliżała się ku niej pani Aashilda, twarz dziewczynki rozjaśniała się radością. Łapczywie wypijała orzeźwiające i usypiające napoje, które dla niej pani Aashilda przygotowywała, nie skarżyła się, kiedy jej dotykała, i leżała szczęśliwa nasłuchując, gdy pani Aashilda grała na harfie Lavransa i śpiewała; umiała śpiewać wiele pieśni, których ludzie z doliny nie znali. Nieraz, gdy Ulvhilda usnęła, Aashilda śpiewała Krystynie. Opowiadała czasem o swojej młodości, którą spędziła na południu z królem Magnusem, królem Eirikiem i ich małżonkami. Pewnego razu, kiedy siedziały razem i pani Aashilda opowiadała, wyrwało się mimo woli Krystynie: – To dziwne, że możecie zawsze być taką wesołą, wy, coście przy wykli... – urwała i zaczerwieniła się. Pani Aashilda popatrzyła z uśmiechem na dziecko. – Masz pewnie na myśli, żem teraz odsunięta od tego wszystkiego? – Zaśmiała się cicho, potem rzekła: – Przeżyłam i ja piękne czasy, Krystyno, i nie jestem na tyle głupia, aby się skarżyć, że teraz muszę się zadowolić rozwodnionym albo kwaśnym mlekiem, ponieważ wypiłam już piwo i wino. Dobre dni mogą długo trwać, gdy człowiek rozważnie i ostrożnie obchodzi się z sobą i tym, co do niego należy; o tym wiedzą wszyscy rozumni ludzie i dlatego, jak mniemam, muszą oni zadowolić się tylko dobrymi dniami, gdyż najlepsze dni są drogie. Nazywają głu pcem tego, kto marnotrawi ojcowską spuściznę, by użyć w młodych latach. O tym niechaj każdy sądzi wedle swego rozumu. Ja jednak tego dopiero zowie prawdziwym głupcem i półgłówkiem, kto żałuje potem swego postępku. A dwukrotnym głupcem i osłem nad osłami jest ten, kto sądzi, że ujrzy koło siebie towarzyszy swych biesiad, gdy już zaprzepaścił całe dziedzictwo. – Czy Ulvhilda życzy sobie czegoś? – spytała łagodnie Ragnfridy; ta bowiem poruszyła się niespokojnie nad łożem dziecka. – Nie, śpi mocno – odrzekła matka i podeszła do ogniska ku Aas-hildzie i Krystynie. Stanęła z ręką opartą na żerdzi dymnika i popatrzyła w twarz pani Aashildzie. – Tego Krystyna nie rozumie – powiedziała. – To prawda – odparła pani Aashilda – ale także modlitw uczono ją, zanim je pojęła. Wtedy gdy potrzeba modlitwy albo rady, nie mamy już zwykle ochoty do nauki lub zastanawiania się. Ragnfrida ściągnęła ciemne brwi. Jej jasne, głęboko osadzone oczy wyglądały jak jeziora leżące pod czarnym, lesistym zboczem – tak zawsze myślała Krystyna, gdy była maleńka, a może słyszała, że ktoś tak mówił. Pani Aashilda spozierała w jej stronę na pół uśmiechnięta. Ragnfrida przysiadła na obrzeżeniu paleniska i gałęzią rozgarniała żar. – Lecz ten, kto wymienił swoje dziedzictwo na najnędzniejsze rzeczy, a potem ujrzał skarb, za posiadanie którego dałby życie... Czy nie zdaje się wam, że takiego człowieka musi dręczyć własna głupota? – Tam, gdzie jest kupno, może być i strata, Ragnfrido – rzekła pani Aashilda. – A ten, kto chce dać życie, musi się na to ważyć i baczyć, co zyskać może. Ragnfrida wyciągnęła palącą się gałąź z żaru, zdmuchnęła ogień i osłoniła ręką jarzący się koniec tak, że krwawo przeświecał między jej palcami. – Ach, to są słowa, słowa, i tylko słowa. – Niewiele też jest rzeczy, Ragnfrido, wartych, by je tak drogo okupić. By je okupić życiem. – Są jednak – powiedziała matka gwałtownie. – Mój mąż... – szepnęła prawie niedosłyszalnie. Ragnfrido – rzekła pani Aashilda stłumionym głosem. – Tak sądziła niejedna dziewica, która pragnęła przykuć do siebie mężczyznę i dlatego poświęcała swą dziewiczość. Ale czyż nie czytałaś o młodzieńcach i dziewicach, którzy ofiarowali Bogu wszystko, co posiadali, i szli do klasztoru albo nago na pustynię, a potem żałowali tego? Tych zowią w świętych księgach głupimi. A chyba grzechem byłoby mniemać, że Bóg oszukał ich, gdy tak czynili. Ragnfrida długi czas siedziała w milczeniu. Więc pani Aashilda odezwała się: – Pójdź teraz, Krystyno, już czas, byśmy wyszły zbierać rosę, którą mamy jutro obmyć Ulvhildę. Dziedziniec wydawał się w świetle księżyca to biały, to znów czarny. Ragnfrida poszła za nimi przez pastwisko aż do furty wiodącej do ogrodu warzywnego. I Krystyna, strząsając rosę z wielkich, lodowatych liści kapusty i przywrotnika do srebrnego kubka ojcowskiego, widziała, jak matka, czarna i chuda, opiera się o furtkę. Pani Aashilda w milczeniu szła obok Krystyny. Poszła z nią tylko dlatego, by jej strzec, nie było bowiem bezpiecznie w taką noc puszczać dziecka samego w pole. Ale rosa miała większą moc, gdy ją zbierała niewinna dziewica. Gdy powróciły do furty, matki już nie było. Krystyna trzęsła się z zimna, gdy wręczała pani Aashildzie lodowaty kubek. Pobiegła w mokrych trzewikach ku schodom na poddasze, na którym sypiała z ojcem. Już stawiała nogę na pierwszym stopniu, gdy z cienia ganku wysunęła się Ragnfrida. W ręku trzymała czarę z gorącym napojem. – Zagrzałam ci trochę piwa, córko – rzekła matka. Krystyna radośnie podziękowała i podniosła czarkę do ust. Nagle Ragnfrida spytała: – Krystyno... te modlitwy i wszystko, czego cię uczy pani Aashilda... nie ma w tym chyba grzechu albo czegoś bezbożnego? – Nie sądzę – odparła Krystyna. – Ciągle powtarza się w nich imię Jezusa, Najświętszej Maryi Panny i świętych. – Czegóż to cię nauczyła? – spytała znowu matka. – O ziołach, i jak zarzekać cieknącą krew i brodawki, i nagniotki, i chorobę oczu, i mole w sukniach, i myszy w spiżarni. I które zioła musi się zbierać w słonecznym świetle, a które mają największą moc zebrane podczas deszczu. Ale modlitw nie wolno mi nikomu powtórzyć, gdyż stracą swoją moc – dodała szybko. Matka wzięła próżną czarkę i postawiła ją na schodach. I nagle chwyciła córkę w ramiona, przycisnęła mocno do siebie i całowała ją. Krystyna czuła, że twarz matki jest gorąca i mokra. – Oby cię Bóg i nasza Bogarodzica strzegli i uchowali przed wszelkim złem! Teraz twój ojciec i ja mamy już tylko ciebie, jedyną, której nie do tknął jeszcze nasz zły los. Droga ty moja – nie zapomnij nigdy, że jesteś największą radością twego ojca. Ragnfrida wróciła do zimowej izby, rozebrała się i położyła obok Ulvhildy. Otoczyła ją ramieniem, a twarz swą przysunęła tak blisko do twarzy dziecka, że czuła ciepło jego ciałka i ostry zapach potu wilgotnych włosów. Ulvhilda spała głęboko i spokojnie, jak zwykle po wieczornym trunku pani Aashildy. Pachniało oszałamiająco rozsypaną pod prześcieradłem macierzanką. Mimo to Ragnfrida długo leżała bezsennie, wpatrzona w małą jasną plamkę na pułapie, w miejscu gdzie zaglądał księżyc przez rogową szybkę dymnika. W drugim łożu leżała pani Aashilda, lecz Ragnfrida nie wiedziała nigdy, czy ona śpi, czy też czuwa. Ani razu nie wspomniała o znajomości, jaka łączyła je w dawnych czasach – i to napełniło Ragnfridę przerażeniem. I nigdy jeszcze nie była tak boleśnie stroskana i pełna serdecznego lęku jak teraz, chociaż już wiedziała, że Lavrans wróci do pełni sił, a Ulvhilda będzie żyła. Widoczne było, że pani Aashilda znajduje przyjemność w rozmowie z Krystyną i z każdym dniem, który mijał, dziecko zaprzyjaźniało się z nią coraz bardziej. Pewnego dnia wyjechały, by szukać ziół, i usiadły na zboczu góry, na małej zielonej łączce pod usypiskiem. Mogły stąd widzieć dziedziniec dworu Formo i rozpoznać czerwony kaftan Arnego syna Gyrda, który wyjechał wraz z nimi, i gdy one szukały ziół na górze, pilnował ich koni. Wówczas to opowiedziała Krystyna pani Aashildzie o swym spotkaniu z karlicą. Długie lata nie pamiętała o tym wydarzeniu, ale teraz przyszło jej ono na myśl. I gdy mówiła, stało się jej dziwnie jasne, że między panią Aashilda a karlicą jest jakieś podobieństwo – chociaż przez cały czas zdawała sobie dobrze sprawę, że właściwie nie są wcale podobne. Gdy skończyła, pani Aashilda siedziała chwilę w milczeniu i patrzyła w dolinę; wreszcie powiedziała: – Mądrze zrobiłaś, żeś uciekła, bo wówczas byłaś jeszcze maleńka. Ale czy słyszałaś o ludziach, którzy brali złoto ofiarowane im przez kar łów, a potem zaczarowywali gnoma w kamień? – Słyszałam takie gadki – rzekła Krystyna – ale nie ośmieliłabym się nigdy tego uczynić. I nie wydaje mi się to piękne. – Dobrze, gdy ktoś nie śmie zrobić tego, czego nie uważa za piękne – rzekła pani Aashilda ze śmiechem. – Ale co innego, gdy komuś rzecz jakaś wydaje się niepiękna, ponieważ nie ma odwagi jej uczynić. Urosłaś bardzo tego lata – dodała niespodziewanie. – Wiesz chyba sama dobrze, że wyrastasz na piękną dziewczynę. – Tak – odrzekła Krystyna. – Mówią, żem podobna do ojca. Pani Aashilda śmiała się cicho: – Tak jest – i byłoby najlepiej dla ciebie, gdybyś ciałem i duszą wdała się w Lavransa. Byłby to jednak grzech, gdyby cię wydano za mąż tu, w dolinie. Nie trzeba lekceważyć chłopskich zwyczajów i oby czajów, ale tutejsi chłopi mają się za tak dzielnych, iż sądzą, że jak Nor wegia długa i szeroka nikt się z nimi równać nie może. Dziwią się za pewne okropnie, że mogę żyć i że mi się dobrze wiedzie, chociaż za mknęli drzwi swoje przede mną. Są leniwi i butni i nie chcą się uczyć nowych obyczajów, dlatego wciąż jeszcze zwalają całą winę na ów dawny spór z królestwem za czasów Sverrego\ To jest kłamstwo, twój przodek pojednał się z królem Sverrem i przyjmował dary od niego, ale gdyby twój wuj chciał wejść do świty naszego króla, musiałby się ze wnętrznie i wewnętrznie odpowiednio przygotować, a na to jest Trond za leniwy. Ale ty, Krystyno, powinnaś być poślubiona człowiekowi, który posiada rycerskie zwyczaje i ogładę. Krystyna siedziała i patrzyła na czerwone plecy Arnego na dziedzińcu Formo. Ilekroć pani Aashilda opowiadała o świecie, w którym żyła przedtem, Krystyna wyobrażała sobie zawsze – nieświadoma zresztą tego nawet – rycerzy i hrabiów podobnych do Arnego. Dawniej, gdy była całkiem mała, widziała ich zawsze w postaci ojca. – Mój siostrzeniec, Erlend syn Mikołaja na Husaby, byłby stosow nym małżonkiem dla ciebie – pięknie wyrósł ten chłopak. Siostra moja Magnhilda odwiedziła mnie zeszłego roku, gdy przejeżdżała doliną ra zem z synem. Tak, tak, jego ty dostać nie możesz, ale chętnie rozpostar łabym nad wami zasłonę w waszym ślubnym łożu... Włosy jego są tak czarne, jak twoje są jasne, i ma cudne oczy. Ale o ile znam mojego Sverre panował od (ok.) 1180 do 1202 r.; starał się o wzmocnienie wiadzy królew skiej przez ograniczenie praw możnow’ I..TU. szwagra, już on pewnie rozejrzał się za lepszym ożenkiem dla Erlen-da. – To ja nie jestem dobrym ożenkiem? – spytała zdumiona Krystyna. Nigdy przez myśl jej nie przeszło obrazić się o coś, co mówiła pani Aashilda, lecz czuła się upokorzona i przygnębiona, że ta kobieta góruje czymś nad jej rodem. – Ależ tak, dobrym – odpowiedziała tamta. – Lecz mimo to nie wolno ci nawet myśleć o tym, byś mogła wejść w mój ród. Twój praszczur tu, w Norwegii, był wywołańcem i pochodził z obczyzny, a Gjeslingowie zasiedzieli się po swych dworach i zmurszeli już od tak dawna, że wkrótce nikt poza tą doliną nie będzie o nich pamiętał. Lecz ja i moja siostra miałyśmy za mężów siostrzeńców królowej Małgorzaty córki Skulego1. Krystyna nawet nie pomyślała o tym, że to nie jej przodek, lecz jego brat przybył do Norwegii jako wywołaniec. Siedziała zapatrzona w ciemne zbocza gór po drugiej stronie doliny i przypominała sobie ów dzień przed laty, kiedy to była wysoko na hali i widziała, ile gór leży między jej doliną a światem. Wtem odezwała się pani Aashilda, że muszą wracać, i kazała jej przywołać Arnego. Krystyna przyłożyła ręce do ust, pohukiwała i dawała znaki chustką, aż spostrzegła, że czerwona plama na dziedzińcu w dole poruszyła się i odpowiedziała. W jakiś czas potem pani Aashilda wróciła na swój dwór, ale jesienią i z początkiem zimy przyjeżdżała niejednokrotnie na Jörund i pozostawała parę dni przy Ulvhildzie. Małą wyjmowano teraz na dzień z łoża i próbowano stawiać na nogi, lecz wciąż jeszcze uginały się one pod nią. Drżała, była blada i zmęczona; gorset, który pani Aashilda sporządziła dla niej z końskiej skóry i cieniutkich gałązek wierzbowych, ciążył jej bardzo i dziecko najchętniej spoczywało cicho na kolanach matki. Ragnfrida trzymała zawsze małą w ramionach, tak że Tordis musiała teraz prowadzić całe gospodarstwo, a Krystyna na zlecenie matki była stale przy niej, by się uczyć i pomagać. Krystyna od jednego spotkania do drugiego tęskniła za panią Aashilda. Zdarzało się, że tamta rozmawiała z nią wiele, lecz kiedy indziej ‘ Żona Haakona Starego; jej ojciec porótniwszy się z zięciem usiłował strącić go z tronu i zdobyć koronę Norwegii. dziewczynka daremnie wyczekiwała na jakieś słowo prócz pozdrowienia, kiedy tamta przyjeżdżała i odjeżdżała. Aashilda siedziała wówczas i rozmawiała tylko z dorosłymi. Tak było zawsze, ilekroć towarzyszył jej mąż, gdyż zdarzało się teraz, że i Bjórn syn Gunnara przyjeżdżał z nią na Jörund. Pewnego dnia Lavrans udał się do Haugen, chcąc wręczyć pani Aashildzie podarunek za leczenie Ulvhildy; była to najlepsza spośród wszystkich, jakie posiadali, srebrna konew wraz z podstawą. Spędził tam noc i odtąd bardzo chwalił ten dwór. Jest ładny, dobrze utrzymany i wcale nie taki mały, jak mówili ludzie, opowiadał. Wewnątrz i w zabudowaniach znać dobrobyt, a zwyczaje domowe są dworne jak u możnych ludzi z południa kraju. Co sądzi o Bjórnie, tego Lavrans nie mówił, ale przyjmował go dobrze, ilekroć tamten przybywał z żoną na Jörund. Natomiast niezmiernie polubił panią Aashildę i był zdania, że to, co o niej opowiadano, to przeważnie wierutne kłamstwa. Utrzymywał, że przed dwudziestu laty na pewno nie potrzebowała czarodziejskich sztuk, by przywiązać do siebie mężczyznę, gdyż jeszcze teraz, bliska sześćdziesiątki, wygląda tak młodo i ma najmilsze, najbardziej ujmujące obejście. Krystyna wyczuwała, że matka niechętnie patrzy na to wszystko. Bądź co bądź Ragnfrida nigdy nie mówiła o pani Aashildzie, ale kiedyś porównała Bjórna do żółtej, zgniecionej trawy, którą można znaleźć pod kamieniami, i Krystynie to porównanie wydało się trafne. Bjórn wyglądał dziwnie wyblakło, był dość otyły, blady i rozlany, choć niedużo starszy od Lavransa; widać było po nim jednak, że niegdyś był pięknym mężczyzną. Krystyna nigdy nie zamieniła z nim słowa; mówił mało i najchętniej siedział na jednym miejscu, od chwili gdy wszedł do izby, dopóki nie udał się na spoczynek. Pił niezmiernie wiele, choć nie znać było tego po nim, nic prawie nie jadł i od czasu do czasu, osłupiały i zamyślony, wlepiał w kogoś w izbie swe dziwne, wyblakłe oczy. Krewni z Sundbu nie pokazywali się od czasu nieszczęścia, ale Lav-rans był parę razy w Vaage. Natomiast sira Eirik nieraz przebywał na Jörund; spotykał się tu z panią Aashilda i zostali dobrymi przyjaciółmi. Ludzie uważali to za piękny rys księdza, ponieważ on sam był również dobrym lekarzem. Tu tkwił także jeden z powodów, dlaczego ludzie z wielkich dworów nie udawali się po radę do pani Aashildy, uważali bowiem, że ksiądz jest dostatecznie dobry, a nie wiedzieli, jak się mają zachować wobec dwojga ludzi, jak Bjórn i Aashilda, którzy właściwie zostali usunięci z ich własnego kręgu. Sira Eirik nieraz mawiał, że jeśli o niego idzie, nie wchodzą sobie bynajmniej w drogę, a co do czarów, nie on jest jej spowiednikiem; może być, że pani Aashilda wie więcej, niż dla zbawienia duszy jest potrzebne, nie wolno jednak zapominać, że nieświadomi ludzie chętnie mówią o czarach, gdy jakaś kobieta mądrzejsza jest od ciemnego pospólstwa. Pani Aashilda ze swej strony chwaliła księdza bardzo i pilnie uczęszczała do kościoła, ilekroć się zdarzało, że podczas święta bawiła na Jörund. W tym roku smutne były święta Bożego Narodzenia. Ulvhilda nie mogła jeszcze ustać na nogach, poza tym zaś z Sundbu nie przychodziły żadne wieści i nikt stamtąd się nie pokazywał. Krystyna zauważyła, że w gminie mówiono o tym i ojciec bierze sobie to bardzo do serca. Natomiast Ragnfrida pozostała obojętna i Krystyna miała jej to za złe. Pewnego wieczora jednak zajechał w wielkich saniach sira Sigurd, kapelan Tronda Gjeslinga, i zaczął od zaproszenia wszystkich do Sundbu. Sira Sigurd nie był lubiany w okolicznych gminach, on to bowiem zarządzał posiadłościami Tronda, w każdym razie jemu przypisywano winę, gdy Trond postępował surowo i niesprawiedliwie. Trudno zaś było zaprzeczyć, że Trond gnębił trochę swych chłopów. Jako ksiądz, Sigurd był niezwykle wprawny w pisaniu i rachowaniu, nadto był uczonym w prawie i biegłym lekarzem, chociaż nie tak biegłym, jak sam o sobie mniemał. Z jego zachowania się nikt jednak nie mógł wnosić, że ma przed sobą mądrego człowieka: nieraz mówił głupstwa. Ragnfrida i Lavrans nie cierpieli go, ale ludzie z Sundbu cenili bardzo swego kapelana i zarówno oni, jak i on sam byli dotknięci, że nie wezwano go do Ulvhildy. W dodatku tak się nieszczęśliwie złożyło, że gdy sira Sigurd przybył na Jörund, byli tam już obecni Aashilda i pan Bjórn, nadto sira Eirik, Gyrd i Inga z Finsbrekken, rodzice Arnego, stary Jon z Lopt i brat Aas-gaut, dominikanin z Hamaru. Podczas gdy Ragnfrida kazała nakryć dla nowych gości stoły, a Lav-rans przeglądał listy przywiezione przez księdza, ten chciał obejrzeć Ulvhildę. Ułożono ją już na nocny spoczynek, ale sira Sigurd obudził małą obmacał jej plecy i kończyny i wypytywał ją najpierw przyjaźnie, potem niecierpliwie, gdyż się go bala. Sigurd był małym człowieczkiem, prawie karłem, miał jednak ogromną, płomieniście czerwoną twarz. Gdy chciał Ulvhildę podnieść i postawić na podłodze, aby wypróbować, czy się utrzyma na nogach, zaczęła krzyczeć. Wtedy pani Aashilda podeszła do łoża i przykryła dziewczynkę skórami, tłumacząc, że dziecko jest tak śpiące, iż nie mogłoby ustać na nogach, nawet gdyby było zdrowe. Kapłan przerwał jej gwałtownie: on również uważany jest za dobrego lekarza; lecz pani Aashilda ujęła go za rękę, poprowadziła na poczesne miejsce za stołem i zaczęła opowiadać, jak leczyła Ulvhildę, wypytując go przy tym o zdanie. Udobruchał się więc, pił i zajadał smakołyki Ragnfridy. Ale gdy piwo i wino uderzyło mu do głowy, popadł sira Sigurd znowu w zły humor, stał się swarliwy i zaczepny; wiedział dobrze, że nikt z obecnych w izbie nie może go ścierpieć. Naprzód zwrócił się do Gyr-da; był on pełnomocnikiem biskupa z Hamaru na Vaage i Sil, i wiele było spornych spraw między biskupem a Trondem synem Wara. Gyrd nie mówił wiele, lecz Inga była kobietą popędliwą; w dodatku wmieszał się jeszcze do rozmowy brat Aasgaut i rzekł: – Nie wolno ci zapominać, siro Sigurdzie, że nasz czcigodny ojciec Ingjald jest również twoim pasterzem. My w Hamarze wiemy o tobie niejedno. Mieszasz się we wszelkie sprawy na Sundbu i nie myślisz wcale o tym, żeś poświęcony innemu zawodowi i że nie tobie być szpiegiem Tronda i pomocnikiem we wszystkich niesłusznych poczynaniach, przez co duszę jego wiedziesz w nieszczęście i działasz na szkodę Kościoła. Czyś nigdy nie słyszał, co się dzieje z nieposłusznymi i niewiernymi księżmi, którzy sprzeciwiają się swoim ojcom duchownym i przełożonym? Czy nie wiesz, jak to razu pewnego aniołowie zaprowadzili świętego Tomasza z Canterbury do wrót piekła i pozwolili mu tam zajrzeć? Zdziwił się bardzo, że nie ujrzał tam ani jednego z tych księży, którzy mu się tak sprzeciwiali jak ty twojemu biskupowi. Właśnie chciał chwalić miłosierdzie Boga, ponieważ święty ów człowiek każdemu grzesznikowi życzył zbawienia, kiedy anioł poprosił diabła, by podniósł trochę ogon. Wówczas z potężnym hukiem i obrzydłym smrodem siarkowym wyjechali stamtąd wszyscy ci księża i uczeni, którzy szkodzili Kościołowi. Dowiedział się tedy święty, gdzie się to oni dostali. – Łżesz, mnichu – rzekł ksiądz. – Ja też znam tę gadkę, ale nie księża to byli, lecz żebrzący mnisi, którzy jak osy z gniazda wypadli z diabelskiego zadu. Stary Jon śmiał się najgłośniej z wszystkich i wołał: – Pewno i jedni, i drudzy tam byli! – W takim razie diabeł musi mieć potężny ogon – rzekł Bjórn syn Gunnara, a pani Aashilda uśmiechnęła się i rzekła: – Owszem, czyś nie słyszał, że wszystko złe ciągnie za sobą długi ogon? – Cicho bądź, Aashildo! – zawołał sira Sigurd. – Nie mów o długim ogonie, ciągnionym przez zło. Siedzisz tu, jak gdybyś tu była gospodynią, a nie Ragnfrida. Ale dziwne jest, że nie umiesz wyleczyć jej dziecka... Czy już nie posiadasz owej cudownej wody, którą swego czasu kupczyłaś? Tej wody, co to miała moc poćwiartowaną owcę w kotle uczynić znów całą, a kobietę w ślubnym łożu dziewicą? Słyszałem ja o owym weselu tu, w dolinie, na którym ty zgotowałaś kąpiel uwiedzionej narzeczonej... Sira Eirik zerwał się, chwycił Sigurda za ramiona i rzucił go przez stół, tak że konwie i dzbany przewróciły się, a potrawy i napoje spłynęły po obrusach i deskach. Sira Sigurd leżał na podłodze w podartych szatach. Eirik przeskoczył stół i chciał się znowu rzucić na niego, rykiem głusząc ogólny hałas: – Stul swój smrodliwy pysk, ty diabelski klecho! Lavrans usiłował ich rozłączyć. Ragnfrida, blada jak śmierć, stała na swym miejscu i zaciskała ręce. Podbiegła pani Aashilda i pomogła wstać sirze Sigurdowi, otarła mu krew z twarzy i dała kubek miodu do wypicia mówiąc: – Nie powinniście być tak surowym, siro Eiriku, byście nie mogli ścierpieć przy wieczerzy i piciu jakowegoś żartu. Usiądźcie wszyscy na swych miejscach, a posłyszycie o owym weselu. Nie odbywało się ono w tej dolinie ani też nie znałam owej wody; gdybym ją umiała warzyć, nie siedzielibyśmy tu w górach na maleńkim dworze. Mo głabym teraz być bogatą panią i mieć gdzieś posiadłość między wiel kimi gminami w bliskości miasta, klasztorów, biskupów i kapituły – dodała z uśmiechem w stronę trzech duchownych. – Ale w daw nych czasach posiadał ktoś tę sztukę. Rzecz sama zaś zdarzyła się za czasów króla Ingego1, a narzeczonym był Piotr syn Lodina z BratteKról Ingę – prawdopodobnie chodzi o Ingego syna Baarda, który panował w latach 1204-1217. landii. Która jednak z jego trzech żon była ową narzeczoną, tego nie powiem, gdyż żyją jeszcze potomkowie wszystkich trzech. Owóż ta narzeczona miała pewno powód życzyć sobie tej wody; w istocie udało jej się ją zdobyć i przygotowała sobie kąpiel na dole w warzelni piwa. Ale zanim jeszcze zdążyła się wykąpać, weszła tam kobieta, która miała zostać jej teściową. Była zmęczona i brudna po długiej podróży na weselny dwór, więc rozebrała się i weszła do wanny. Była to stara kobieta, która już dziewięcioro dzieci miała z Lodinem. Ale tej nocy zarówno Lodin, jak i Piotr innych zaznali uciech, niż oczekiwali. Ludzie w izbie roześmiali się w głos, a Gyrd i Jon prosili, by pani Aashilda więcej takich historii opowiedziała. Ale ona oświadczyła: – Tu siedzą dwaj kapłani i braciszek Aasgaut, młodzi chłopcy i dziewczęta; przestańmy lepiej, zanim mowy staną się nieprzyzwoite i sprośne; pamiętajmy, że jest dzień świąteczny. Mężczyźni podnieśli głośny sprzeciw, ale kobiety przytaknęły pani Aashildzie. Nikt nie zauważył, że Ragnfrida opuściła izbę. Wkrótce i Krystyna, która siedziała na szarym końcu pomiędzy dziewkami, musiała iść na spoczynek. Miała spać w izbie Tordis, gdyż było wielu gości we dworze. Mróz był siarczysty, zorza polarna płonęła i migotała ponad czołami gór na północy. Śnieg skrzypiał głośno pod nogami Krystyny, gdy pędziła przez dziedziniec dygocąc z zimna, z rękami zaciśniętymi na piersiach. Nagle spostrzegła w cieniu starego domu jakąś postać, która w wielkim podnieceniu chodziła tam i z powrotem po śniegu, załamując ręce i głośno jęcząc. Krystyna poznała matkę, podbiegła do niej przerażona i spytała, czy nie jest chora. – Nie, nie – odparła gwałtownie Ragnfrida. – Musiałam tylko wyjść z izby. Idź, połóż się, dziecko. Krystyna odwróciła się. Wówczas matka zawołała cicho: – Idź do izby i połóż się obok ojca i Ulvhildy, weź ją w ramiona, by jej przez nieuwagę nie przygniótł; ojciec śpi tak ciężko, gdy jest pijany. Ja będę tej nocy spać w starym domu. – Jezu – rzekła Krystyna – zamarzniecie, matko, śpiąc tu na górze – jeszcze do tego sama. A co powie ojciec, gdy nie wejdziecie dziś w nocy do łoża? – Nie zauważy tego – odparła matka – spał już niemal, gdym odchodziła, a jutro zbudzi się późno. Idź i zrób, jak powiedziałam. – Będzie wam okropnie zimno – rzekła Krystyna wzdrygając się, lecz matka odprawiła ją nieco już łagodniej, a sama zamknęła się w domu. Wewnątrz było tak samo zimno jak na dworze i ciemniuteńko. Ragn-frida po omacku doszła do łoża, zerwała chustkę z głowy, zdjęła buty i wsunęła się między skóry. Zdrętwiała między nimi; miała wrażenie, że się zapada w lodowiec. Schowała głowę pod skóry, skuliła nogi, a ręce położyła na piersiach, i tak leżała i płakała, chwilami cichutko zalewając się łzami, to znowu krzycząc głośno i zgrzytając zębami. Wreszcie ogrzała na tyle łoże dokoła siebie, że poczuła się senna, i wciąż płacząc usnęła. Tego roku, kiedy Krystyna ukończyła piętnaście lat, zmówili się Lavrans syn Björgulfa i rycerz Andrzej syn Gudmunda z Dyfrina, że się spotkają na zjeździe okręgu Holledis. Przy sposobności uradzono, że Szymon, drugi syn Andrzeja, zaręczy się z Krystyną córką Lav-ransa i otrzyma Formo, spadek po matce pana Andrzeja. Mężczyźni uderzeniem dłoni przypieczętowali sprawę, jednak żadnego dokumentu nie spisano, gdyż pan Andrzej musiał przedtem jeszcze uporządkować dziedzictwo reszty swych dzieci. Nie było też zwykłego poczęstunku zrękowinowego, ale rycerz Andrzej i Szymon przybyli do Jörund, aby zobaczyć narzeczoną, i Lavrans wydał dla nich wielką ucztę. Lavrans wykończył tymczasem nowy dom mieszkalny z piętrem i murowanymi paleniskami w izbie i na poddaszu, wyporządził go pięknie i ozdobił bogato struganymi w drzewie rzeźbami i wszystkim innym. Przebudował też stare domostwo, a nadto ponaprawiał inne zabudowania, tak że mieszkał teraz, jak przystało na rycerza. Żył też w wielkim dostatku, gdyż przedsięwzięcia jego dawały pomyślne wyniki, a był gospodarzem roztropnym i zapobiegliwym. Słynął zwłaszcza z hodowli najwspanialszych koni i najpiękniejszego bydła. A gdy dopiął tego, że córka jego miała poślubić syna dyfrińskiego rodu i zostać panią na Formo, zdawało się ludziom, że wprowadził w czyn swój zamysł, by być pierwszym mężem w dolinie. W istocie i on, i Ragnfrida byli bardzo zadowoleni, tak samo pan Andrzej i Szymon. Krystyna była trochę zawiedziona, ujrzawszy po raz pierwszy Szymona syna Andrzeja; słyszała bowiem tyle o jego piękności i dwornym obejściu, że spodziewała się Bóg wie czego. Wprawdzie Szymon wyglądał dobrze, lecz był trochę za otyły na swoich dwadzieścia lat. Szyję miał krótką, a twarz tak okrągłą i błyszczącą jak księżyc, włosy piękne, kasztanowe, kędzierzawe, oczy jasne i szare, ale trochę jakby nazbyt wciśnięte w głąb przez grube powieki; nos był za mały, usta również małe i nieco ściągnięte, lecz niebrzydkie. Mimo otyłości był lekki w ruchach, zgrabny i zwinny, zaprawiony do wszelkich ćwiczeń cielesnych. Mówił nieco zbyt głośno i szybko, lecz Lavrans był zdania, że w rozmowie ze starszymi Szymon wykazuje zdrowy rozum i sporo wiadomości. Ragnfrida wkrótce polubiła go bardzo, a Ulvhilda od razu gorąco pokochała. On również okazywał chorej dziewczynce serdeczną miłość i przyjaźń. I gdy Krystyna przyzwyczaiła się trochę do jego okrągłej twarzy i sposobu mówienia, była bardzo zadowolona z narzeczonego i rada z wyboru ojca. Panią Aashildę zaproszono na ucztę. Odkąd rodzina na Jörund ją przyjęła, zaczęły także inne wielkie rody w pobliskich gminach przypominać sobie o jej pochodzeniu i mniej wierzyć w rozsiewane pogłoski, tak że pani Aashilda dużo teraz bywała między ludźmi. Kiedy zobaczyła Szymona, rzekła: – Będziecie dobrym małżeństwem, Krystyno. Szymon będzie miał w świecie powodzenie, unikniesz wielu trosk i w pożyciu będzie on dobrym mężem. Ale jest trochę za tęgi i zbyt wesoły. Gdyby tutaj w Norwegii jeszcze teraz było tak, jak za dawnych czasów i jak jest dotychczas w innych krajach, że ludzie nie patrzą surowiej na grzesznika niż sam Bóg, wtenczas powiedziałabym, żebyś wybrała sobie przyjaciela, który byłby szczupły i zadumany, takiego, z którym mogłabyś przesiadywać i gawędzić. Wtedy wiedziałabym, że z nikim nie będzie ci się lepiej wiodło jak z Szymonem. Krystyna zaczerwieniła się, choć niezupełnie pojęła, co ma na myśli pani Aashilda. Ale gdy czas mijał, a jej skrzynie napełniały się i mówiono o jej weselu i o tym, co miała wnieść z sobą do swego nowego domu, zaczęła tęsknić za tym, by sprawa została ostatecznie rozstrzygnięta i by Szymon przyjechał znowu na północ; w końcu myślała o nim wiele i cieszyła się na spotkanie z nim. Krystyna była teraz zupełnie dorosła i piękna. Podobna była do ojca, wysoka, o smukłej kibici, giętka i delikatna, ale mimo to pełna. Twarz miała nieco zaokrągloną i krótką, czoło niskie, szerokie i mlecznobiałe, oczy wielkie, szare i łagodne pod pięknie zarysowanymi brwiami. Usta, trochę za duże, były świeże, czerwone i pełne, podbródek krągły jak jabłko i foremny. Wspaniałe, gęste i długie włosy miały odcień raczej brązowy niż złoty i były zupełnie proste. Lavrans lubił nade wszystko, gdy sira Eirik chwalił Krystynę; kapłan znał dziewczynę od dziecka, uczył ją czytać i pisać, i kochał ją bardzo. Ale niechętnie słuchał Lavrans, gdy ksiądz porównywał jego córkę do nieskazitelnej młodej klaczy o jedwabistej sierści. Wszyscy jednak byli zdania, że gdyby nie owo nieszczęście, Ulvhilda byłaby jeszcze piękniejsza od siostry. Miała ona najmilszą i najsłodszą twarzyczkę, białą i różową niby lilie i róże, a jej miękkie jak jedwab, jasnob-lond włosy wiły się w falistych puklach koło delikatnej szyi i wąskich ramion. Miała oczy Gjeslingów; tkwiły głęboko pod prostymi, czarnymi łukami brwi, przejrzyste jak woda i szaroniebieskie, spojrzenie ich jednak było łagodne, nie ostre. Głos dziewczynki brzmiał tak czysto i mile, że rozkoszą było słuchać, gdy mówiła czy też śpiewała; była bardzo pojętna w nauce i sztuce gry na harfie i w szachy, nie miała jednak ochoty do fizycznej pracy, gdyż rychło odczuwała bóle w krzyżach. Nie zanosiło się na to, by dziecko miało kiedykolwiek odzyskać pełne zdrowie. Nieco lepiej było jej od czasu, gdy rodzice udali się z nią do Ni-daros, do świętego Olafa. Lavrans i Ragnfrida odbyli całą pielgrzymkę pieszo, bez pomocy pachołka lub dziewki; dziecko nieśli na noszach między sobą. Po pielgrzymce Ulvhilda poczuła się zdrowsza i mogła chodzić o kulach. Nie spodziewano się jednak, by wyzdrowiała na tyle, żeby móc wyjść za mąż, dlatego miano ją we właściwym czasie oddać do klasztoru wraz ze wszystkim, co przypadało jej w udziale. Nigdy nie mówiono o tym i Ulvhilda sama nie spostrzegła, jak bardzo różni się od innych dzieci. Radowała się wielce kosztownymi rzeczami i ładnymi sukniami, a rodzice nie mieli serca odmówić jej czegokolwiek; Ragnfrida wciąż przykrawała i szyła dla niej, i stroiła ją jak królewskie dziecię. Pewnego razu, gdy doliną ciągnęli kupcy i na noc zatrzymali się w Laugarbru, pozwolono Ulvhildzie obejrzeć ich towary; mieli oni sztukę jedwabiu bursztynowego koloru i Ulvhilda chciała koniecznie mieć taką koszulę. Lavrans zwykle nie kupował niczego u wędrownych kramarzy, którzy w niedozwolony sposób kupczyli po dolinach towarami, ale tym razem zakupił całą sztukę. Z tego dał Krystynie na ślubną koszulę, którą sobie szyła tego lata. Dotychczas nie miała innych koszul oprócz wełnianych i jednej płóciennej pod odświętną suknię. Lecz Ulv-hilda dostała jedwabną koszulkę od wielkiego święta, prócz tego zaś na niedzielę płócienną, której górna część była z jedwabiu. Lavrans syn Björgulfa posiadał teraz także Laugarbru; rządzili tam Tor-dis i Jon. U nich to przebywała najmłodsza córka Lavransa i Ragnfridy, Ramborga, karmiona przez Tordis. Ragnfrida zaraz po urodzeniu córeczki nie chciała jej widzieć twierdząc, że przynosi swym dzieciom nieszczęście. Kochała jednak maleństwo i przesyłała zawsze jej i Tordis podarunki; potem chodziła też często na Laugarbru i zajmowała się Ramborga. Najchętniej jednak przychodziła, kiedy dziecko spało, i wtedy siadała przy niej. Lavrans i dwie starsze córki często bywali na Laugarbru i bawili się z małą; była ona silnym i zdrowym dzieckiem, ale nie tak ładnym jak siostry. Było to ostatnie lato, które Arne syn Gyrda spędzał na Jörund. Biskup obiecał Gyrdowi, że udzieli chłopcu poparcia, w jesieni zatem Arne miał udać się do Hamaru. Krystyna wiedziała dobrze, że Arne bardzo ją lubi, była jednak jeszcze pod wieloma względami zbyt dziecinna, by wiele o tym myśleć, i odnosiła się do niego zawsze tak samo jak w dzieciństwie. Chętnie przebywała w jego towarzystwie i zawsze podawała mu rękę1, gdy tańczyli w domu albo na kościelnym wzgórzu. Wydawało jej się co najmniej śmieszne, że matka patrzy na to niechętnie. Nigdy jednak nie wspominała przed Arnem o Szymonie lub o swoim małżeństwie, gdyż spostrzegła, że stawał się smutny, kiedy o tym mówiono. Arne był bardzo zręczny, chciał więc sporządzić dla Krystyny na pa Tańczono wówczas w korowodzie, który tworzy! zwykle zamknięte koło lub w braku miejsca wił się w wężowych skrętach. miątkę stolik do szycia. Wystrugał pięknie półeczkę i stolik i teraz w kuźni dorabiał zamek i okucia. Pewnego pięknego wieczora u schyłku lata wybrała się Krystyna do niego. Zabrała z sobą kabat ojca, który miała wylatać, usiadła na kamiennym progu i rozmawiała z chłopakiem, zajętym w kuźni. Ulvhilda utykała o kuli wkoło niej i zbierała maliny na kamiennym wale. Po chwili Arne stanął w drzwiach kuźni, aby się ochłodzić. Chciał usiąść obok Krystyny, ale ona odsunęła się nieco i prosiła, by uważał i nie zawalał roboty leżącej na jej kolanach. – Więc do tego już doszło – rzekł Arne – że nie pozwalasz mi usiąść obok siebie? Obawiasz się pewno, że chłopski syn mógłby cię zabrudzić? Krystyna, zdumiona, spojrzała na niego, po czym rzekła: – Wiesz przecie dobrze, co myślałam. Zdejm skórzany fartuch, obmyj ręce z sadzy, usiądź tu przy mnie i odpocznij – i zrobiła mu miejsce. Arne jednak położył się na trawie przed nią. Wtedy powiedziała: – Nie bądź taki zły, Arne. Czy może myślisz, że chciałam się okazać niewdzięczna za piękny dar albo że kiedykolwiek mogłabym zapomnieć, iż tutaj, w domu, byłeś moim najlepszym przyjacielem? – Czy byłem nim naprawdę? – zapytał. – Wszak wiesz o tym dobrze – powiedziała Krystyna. – I nigdy cię nie zapomnę. Ale teraz masz wyjechać w świat, może dojdziesz do dobrobytu i godności szybciej, niż myślisz, i zapomnisz mnie wcześniej niźli ja ciebie. – Ty nigdy mnie nie zapomnisz? – rzekł Arne i uśmiechnął się. – To ja mam ciebie zapomnieć pierwszy niż ty mnie? O, jakie dziecko z ciebie, Krystyno. – Ty też nie jesteś stary – odpowiedziała. – Mam tyle lat co Szymon Darre – rzekł znowu. – I nosimy hełm i tarczę na równi z ludźmi z Dyfrina, tylko że moim rodzicom nie poszczęściło się. Otarł ręce trawą, objął nogę Krystyny w kostce i przytulił twarz do jej stopy, wyzierającej spod rąbka sukni. Chciała usunąć nogę, lecz Arne rzekł: – Matka twoja jest na Laugarbru, a ojciec wyjechał ze dworu – i sie dzimy tak, że nikt z domów nie może nas widzieć. Ten jeden jedyny raz pozwól mi powiedzieć, co czuję w sercu. Krystyna odparła: – Przecież oboje, zarówno ty jak i ja, wiedzieliśmy przez cały czas, że miłość między nami byłaby beznadziejna. – Czy wolno mi położyć głowę na twoim łonie? – spytał Arne, a gdy nie odpowiadała, zrobił to i ramieniem objął ją wpół. Drugą ręką ujął jej warkocze. – Czy miło ci będzie – spytał po chwili – gdy Szymon tak położy się na twym łonie i będzie bawił się twoim włosami? Krystyna nie odpowiedziała. Miała wrażenie, jakby nagle jakiś ciężar ją przygniótł... głowa Arnego na jej łonie i jego słowa... Zdawało jej się, że uchylają się wrota w jakąś przestrzeń, na jakieś ciemne drogi, prowadzące w jeszcze większą ciemność; ze ściśniętym sercem i smutna wahała się i nie chciała zajrzeć poza nie. – Czegoś takiego w małżeństwie się nie robi – powiedziała nagle z ulgą. Usiłowała uprzytomnić sobie, jak by spoglądała ku niej okrągła, gruba twarz Szymona oczyma takimi jak oczy Arnego w tej chwili, przywołała jego głos i roześmiała się. – Szymon zapewne nigdy nie położy się tak, by bawić się moimi trzewikami. – Nie, on będzie mógł bawić się z tobą we własnym łożu – odrzekł Arne. Słuchając jego głosu poczuła się nagle słaba i bezsilna. Próbowała usunąć głowę chłopca ze swych kolan, on jednak wtulił ją mocniej jeszcze i mówił cicho: – Ale ja pieściłbym twoje trzewiczki i twoje włosy, i twoje palce, Krystyno, i cały dzień byłbym przy tobie, nawet gdybyś była mi poślu biona i każdą noc spała w moich ramionach. Usiadł, objął jej plecy i popatrzył w oczy. – Nieładnie z twojej strony, że tak do mnie mówisz – rzekła Krystyna cicho i nieśmiało. – Nie – odparł Arne. Podniósł się i stanął przed nią. – Ale powiedz mi jedno: czy nie wolałabyś raczej, abym to ja był? – Ach, najbardziej wolałabym... – urwała. – Najbardziej wolałabym nie mieć męża... Jeszcze nie teraz. Ame nie poruszył się, lecz rzekł: – Chciałabyś raczej iść do klasztoru, jak przeznaczone jest Ulvhildzie, i całe życie pozostać dziewicą? Krystyna oparła splecione ręce na łonie. Coś w niej zadrgało cudownie i słodko – w nagłym wstrząsie zdawała się pojmować, jak straszliwie szkoda jest małej siostry, oczy jej pełne były łez i żalu nad Ulvhildą. – Krystyno – rzekł Arne cicho. W tej chwili Ulvhilda krzyknęła głośno. Kula jej utkwiła między kamieniami i dziewczynka upadła. Arne i Krystyna pobiegli do niej. Arne podniósł ją i złożył w ramionach siostry. Uderzyła się w wargi i silnie krwawiła. Krystyna usiadła z nią w drzwiach kuźni, a Arne przyniósł drewnianą miseczkę z wodą. We dwoje obmyli twarz Ulvhildy. Mała zdarła sobie też skórę na kolanach. Krystyna pochyliła się pieszczotliwie nad wątłymi, chudymi nożynami. Skargi Ulvhildy wnet umilkły, płakała tylko cicho i boleśnie, jak dzieci nawykłe do cierpienia. Krystyna przytuliła jej głowę do piersi i kołysała ją cicho. W kościele Św. Olafa zaczął dzwonić dzwon na nieszpory. Arne nalegał na Krystynę, ale ona siedziała pochylona nad siostrą, jak gdyby nic nie słyszała i nie widziała, aż się przeląkł i spytał, czy sądzi, że to coś niebezpiecznego. Krystyna potrząsnęła głową nie patrząc na niego. Zaraz potem wstała i poniosła Ulvhildę do dworu. Arne kroczył za nią cichy i zmieszany. Krystyna szła jakby prześwietlona blaskiem, twarz jej była zupełnie nieruchoma. Dzwon wciąż rozbrzmiewał ponad łąkami i doliną; dzwonienie brzmiało jeszcze wtedy, gdy weszła do domu. Położyła Ulvhildę do łoża, w którym spały obie, odkąd Krystyna była zbyt dorosła, by spać z rodzicami; zdjęła trzewiki i położyła się obok siostry, i tak leżała zasłuchana w dźwięk dzwonu jeszcze długo potem, kiedy już umilkł i dziecko usnęło. Kiedy dzwon zaczął dzwonić, a ona trzymała w dłoniach zakrwawioną twarz Ulvhildy, naszło na nią coś jakby objawienie. Jeśliby ona zamiast siostry poszła do klasztoru, jeśliby ona poświęciła się służbie Boga i Najświętszej Panny, może wtedy Bóg przywróciłby dziecku zdrowie. Przyszły jej na myśl słowa brata Edwina, że w dzisiejszych czasach rodzice poświęcają Bogu jedynie dzieci ułomne i chrome albo też te, które nie mogą być dobrze wydane za mąż. Wiedziała, że jej rodzice są pobożnymi ludźmi, nigdy jednak nie było wątpliwości co do tego, że ona ma wyjść za mąż; a gdy zrozumieli, że Ulvhilda całe życie będzie chora, postanowili od razu oddać ją do klasztoru. Ale Krystyna nie chciała... opierała się myśli, że Bóg uczyni cud z Ulvhildą, gdy ona zostanie mniszką. Uczepiła się słów siry Eirika, że teraz nie dzieją się już cuda. Chociaż czuła w ten wieczór, że jest tak, jak mówił brat Edwin: jeśli człowiek posiada dość wiary, to wiara ta zdziała cuda. Lecz ona nie chciała mieć tej wiary, nie kochała na tyle Chrystusa i Jego Matki, i świętych, nie chciała ich nawet kochać. Kochała świat i za światem tęskniła. Krystyna przycisnęła usta do jedwabistych włosów Ulvhildy. Dziecko spało mocno i starsza siostra uniosła się niespokojnie, lecz wnet położyła się z powrotem. Serce jej krwawiło ze wstydu i bólu, bo dobrze wiedziała, że nie chce wierzyć w cuda, ponieważ nie chce poświęcić swojego skarbu piękności, miłości i zdrowia. Potem usiłowała się pocieszyć myślą, że przecież rodzice nie pozwolą jej tego uczynić. Oni też nie wierzą, że to mogłoby pomóc. Była już wszakże przyrzeczona i rodzice, którzy tak bardzo polubili Szymona, nie będą chcieli go stracić. Poczuła się obrażona, że oni uważają owego zięcia za takie cudo, i nagle pomyślała z odrazą o okrągłej, czerwonej twarzy Szymona, o jego małych śmiejących się oczach, o jego podrygującym chodzie – niespodziewanie odkryła, że skacze jak piłka – pomyślała o jego żartobliwym sposobie mówienia, który sprawiał, że czuła się zawsze głupio i z chłopska. Nie była to znowu taka wspaniałość dostać go za męża, i do tego jeszcze musieć się przeprowadzić na Formo. A przecież wolała już raczej wyjść za niego aniżeli poświęcić się klasztornemu życiu. Tam, poza górami, był świat i był królewski dwór, byli rycerze i hrabiowie, o których opowiadała pani Aashilda, i ów piękny człowiek ze smutnymi oczyma, który miał zawsze iść za nią i nie odstąpić jej na krok. Przypomniała sobie Arnego, jak w pewien letni dzień leżał i spał z rozrzuconymi na wrzosach kasztanowatymi, błyszczącymi włosami – wtedy kochała go jak brata. Nie było pięknie z jego strony tak do niej dziś przemawiać; wszak dobrze wiedział, że nigdy jej nie dostanie. Z Laugarbru przybył goniec z wiadomością, że matka zostanie tam na noc. Krystyna wstała, aby się rozebrać i ułożyć do snu. Zaczęła rozwiązywać suknię, ale potem obuła się znowu, wzięła okrycie i wyszła na dwór. Nocne niebiosa, jasne i zielonawe, rozpinały się ponad pasmami gór. Było tuż przed wschodem księżyca i w miejscu, gdzie miał wynurzyć się spoza gór, ciągnęło kilka małych chmurek, od dołu srebrno obrzeżonych; niebo stawało się coraz jaśniejsze niby metal, na który spada rosa. Krystyna biegła między opłotkami, potem drogą na kościelne wzgórze, kościół jednak stał czarny i zamknięty. Podeszła do krzyża, wystawionego obok na pamiątkę, że w tym miejscu odpoczywał święty Olaf uciekający przed wrogami1. Uklękła na kamieniu i oparła złożone ręce na podnóżku krzyża. – Krzyżu święty, podporo najsilniejsza, pniu najwdzięczniejszy, pomoście chorych do miłych brzegów zdrowia. Słowa modlitwy sprawiły, że tęsknota rozpierzchła się, jak pierzchają koła na wodzie, myśli, które ją niepokoiły, wygładziły się, umysł stał się cichszy i łagodniejszy; na miejsce trosk wstąpił w nią ukojny, nieokreślony smutek. Pozostała na klęczkach i nasłuchiwała głosów nocy. Wiatr wzdychał dziwacznie, poza drzewami z drugiej strony kościoła szumiała rzeka, a strumyk płynął wartko tuż obok w poprzek drogi, i wszędzie, blisko i daleko, rozpoznawała w ciemności wzrokiem i słuchem strużki płynącej i cieknącej wody. Rzeka błyszczała daleko w dolinie. Księżyc wyśliznął się spoza zrębu gór, zalśniły zroszone liście i kamienie, słabo i ciemno rozbłysnęło świeżo smołowane belkowanie dzwonnicy stojącej przy częstokole kościoła. Potem księżyc znowu się ukrył za wystającym grzbietem góry. Teraz było na niebie wiele białych, nasyconych światłem chmur. Posłyszała powolne stąpanie konia w górze na drodze, jakieś głosy męskie mówiły jednostajnie i cicho. Tu, u siebie, gdzie znała każdego człowieka, nie obawiała się nikogo; poczuła się pewniejsza. Psy ojca pognały ku niej, zawróciły i pobiegły z powrotem między drzewa, potem znów popędziły w jej stronę, a ojciec, wyszedłszy spomiędzy brzóz, powitał ją głośnym pozdrowieniem. Prowadził za uzdę Guldsveina, do siodła przytroczony był pęk ubitych ptaków, a na lewej ręce niósł Lavrans sokoła w kapturze na głowie. Szedł z nim wysoki, pochylony człowiek w mniszym habicie i zanim jeszcze Krystyna ujrzała jego twarz, wiedziała, że to brat Edwin. Poszła tedy na jego spotkanie W 1028 r. podczas buntu pogan w Norwegii i najazdu Duńczyków pod wodza Ka-nuta Wielkiego. wcale nie zdziwiona, jak gdyby jej się to śniło; uśmiechnęła się tylko, kiedy Lavrans spytał, czy poznaje gościa. Lavrans spotkał go w górze przy moście na Rost i nakłonił, by z nim powrócił i przenocował we dworze. Lecz brat Edwin chciał koniecznie nocować w stajni. – Jestem taki zawszony – powiedział – nie możecie mnie położyć w waszym czystym łożu. I jakkolwiek Lavrans prosił i nalegał, mnich nie odstąpił od swego; zrazu chciał nawet, by mu wyniesiono jedzenie na dziedziniec. Wreszcie udał się jednak z nimi do izby. Krystyna przyłożyła drew do paleniska w kącie i postawiła na stole świecę, podczas gdy jedna ze sług wniosła jedzenie i picie. Mnich zasiadł na żebraczej ławie koło drzwi, jadł tylko zimną kaszę i pił wodę. A gdy Lavrans zaofiarował się, że każe przygotować mu kąpiel i wyprać odzież, nie chciał tego przyjąć. Brat Edwin tarł się i drapał, a cała jego chuda, stara twarz była roześmiana. – Nie, nie – rzekł – to lepiej kąsa moją dumną skórę niż biczowanie i słowa gwardiana. To lato spędziłem w górach pod jakąś skałą. Pozwo lono mi wyjść na pustynię, by modlić się i pościć, siedziałem tedy tam w górze i zdawało mi się, że jestem jakimś świętym pustelnikiem. Biedacy z doliny Setny przynosili mi na górę żywność i sądzili, że mają przed so bą prawdziwie pobożnego i czystego mnicha. „Bracie Edwinie – ma wiali – gdyby wielu było takich mnichów jak ty, wnet bylibyśmy lepsi, ale gdy widzimy, jak się księża, biskupi i mnisi żrą i kłócą między sobą jak prosiaki nad korytem...” Mówiłem im wprawdzie, że to niechrześci jańskie gadanie, ale słuchałem tego chętnie i śpiewałem, i modliłem się, aż echa brzmiały w górach. Nic więc nie szkodzi, że teraz czuję, jak wszy żrą się i tarmoszą po mojej skórze, i słyszę, jak dobre gospodynie, chcące zachować ład i czystość w izbach, krzyczą, że ten parszywy mnich może przespać się latem w stodole. Idę na północ, do Nidaros, na uroczystość świętego Olafa, i dobra to będzie dla mnie nauka, gdy zobaczę, że lu dziom wcale tak bardzo na tym nie zależy, aby się ze mną stykać. Ulvhilda zbudziła się. Lavrans podszedł ku niej, wziął ją w ramiona i otulił swym okryciem. – Oto dziecko, o którym wam opowiadałem, drogi ojcze. Połóżcie na nie ręce i módlcie się do Boga za tę małą dziewczynkę, tak jak się modlili ście za chłopca z Meldal, o którym nam mówiono, że wrócił do zdrowia. Mnich delikatnie ujął Ulvhildę za podbródek i spojrzał jej w twarz. Potem podniósł jej rączkę i ucałował. – Raczej wy się módlcie, twoja żona i ty, Lavransie synu Björgulfa, byście się oparli pokusie i nie usiłowali krzyżować zamiarów Boga co do tego dziecka. Nasz Pan Jezus sam postawił jej nóżki na owej ścieżce, po której krocząc dziecko może najpewniej wejść w dom pokoju – widzę to po twych oczach, szczęśliwa Ulvhildo, że orędownicy twoi nie z tego są świata. – Chłopiec z Meldal ozdrowiał, jak słyszałem – szepnął Lavrans. – Był on jedynym synem ubogiej wdowy i gdyby go straciła, nie miałby jej kto odziewać i żywić, chyba gmina. A przecież kobieta modliła się jedynie o nieustraszoną wiarę, że Bóg tak uczyni z chłopcem, jak będzie uważał za słuszne. I nic innego tam nie zdziałałem, tylko o to samo modliłem się wraz z matką. – Niełatwo jest Ragnfridzie i mnie tym się zadowolić – rzekł Lav-rans. – Zwłaszcza że dziecko jest takie piękne i miłe. – A widziałeś owo dziecko w dole na Lidstad? – spytał mnich. – Czy chciałbyś raczej, by twoja córka tak wyglądała? Lavrans wzdrygnął się i przytulił małą do siebie. – Czy nie sądzisz – ozwał się znowu brat Edwin – że w oczach Bo ga jesteśmy wszyscy jak dzieci, których On musi żałować, tak bardzo zniekształceni jesteśmy grzechami. A przecież nie myślimy, by nam naj gorzej było na świecie. Zbliżył się do obrazu Matki Boskiej na ścianie i wszyscy uklękli, gdy odmawiał pacierz wieczorny. Uważali, że dobrze ich brat Edwin pocieszył. Ale kiedy wyszedł z izby wyszukać sobie jakieś legowisko do spania, Astrida, najstarsza ze sług, zamiotła starannie izbę w miejscu, gdzie mnich stał, i zmieciony kurz prędko wrzuciła do ognia. Nazajutrz Krystyna wstała raniutko, zaczerpnęła kaszy gotowanej na mleku do czary z pięknie opalonej karpiny, wzięła placek pszenny – wiedziała bowiem, że mnich nie tyka nigdy mięsa – i wyniosła mu jedzenie. Wszyscy we dworze spali jeszcze. Brat Edwin stał koło stajni z kijem i sakwą, gotów do drogi; z uśmiechem podziękował Krystynie za jej trud, siadł na trawie i spożywał kaszę, a Krystyna siedziała u jego nóg. jej mały, biały piesek przybiegł do niej w podskokach, aż zadzwoniły dzwoneczki na obroży. Wzięła go na kolana, a brat Edwin prztykał palcami przed jego mordką, rzucał mu małe kęsy placka i chwalił go bardzo. – To jest odmiana, którą królowa Eufemia wprowadziła do kraju – rzekł. – Dostojnie jest tu u was na Jörund, pod każdym względem. Krystyna pokraśniała z radości; wiedziała dobrze, że pies uchodzi za osobliwość, i dumna była z jego posiadania. Poza nią nie było nikogo w dolinie, kto by miał takiego pieska. Lecz nie wiedziała, że jest tej samej rasy co ulubieńcy królowej. – Przysłał mi go Szymon syn Andrzeja – rzekła i przycisnęła pieska do siebie, on zaś lizał jej twarz. – Nazywa się Kortelin. Miała zamiar mówić z mnichem o swoich niepokojach i prosić go o radę. Teraz jednak odeszła ją ochota do zajmowania się myślami z poprzedniego wieczora. Wszak brat Edwin sądził, że Bóg pokieruje jak najlepiej losem Ulvhildy. Poza tym Szymon ładnie postąpił przesyłając jej tak piękny podarunek jeszcze przed zrękowinami. O Arnem zaś nie chciała myśleć – zdawało się jej, że nie postąpił względem niej właściwie. Brat Edwin wziął kij i sakwę i prosił Krystynę, by pozdrowiła ludzi śpiących jeszcze w izbie; nie chciał czekać, aż wstaną, wolał iść, dopóki jest chłodno. Odprowadziła go poza kościół i kawałek przez las. Kiedy się rozstawali, pożegnał ją życzeniem pokoju Bożego i błogosławieństwem. – Ostawcie mi jakieś słowo, tak jakeście zostawili Ulvhildzie, drogi ojcze – prosiła Krystyna. Stała i trzymała jego rękę. Mnich przesuwał nagą, wykrzywioną przez artretyzm stopę po trawie: – Chcę ci tedy rzec, córko, byś dobrze baczyła, jak Bóg wszystko tu w dolinie obrócił dla dobra ludzi. Niewielkie tu padają deszcze, ale dał On wam wodę z gór, byście ją kierowali na wasze pola, a rosa co noc odświeża łąki i rolę. Dziękuj Bogu za dobre dary, które ci dał, i nie skarż się, jeżeli sądzisz, że ci czegoś brak. Masz piękne, jasne włosy, nie martw się tym, że nie są kędzierzawe. Czyś nie słyszała o owej kobiecie, która płakała, bo miała tylko mały kawałek słoniny dla swych siedmio rga głodnych dzieci na ucztę wigilijną? Święty Olaf przejeżdżał właśnie tamtędy; położył rękę na misie i prosił Boga, by nakarmił biedne robaki Ale gdy wdowa ujrzała, że na stole leży ubity wieprzak, zaczęła płakać, bo nie posiadała dość garnków i mis. Krystyna pobiegła do domu, a Kortelin plątał się koło jej nóg, chwytał poszczekując rąbek jej sukni i dzwonił wszystkimi srebrnymi dzwoneczkami. Ostatnie dni przed wyjazdem do Hamaru spędził Arne na Finsbrekken; matka i siostry szyły dlań odzież. W przeddzień wyjazdu przybył na Jörund, by się pożegnać. Przy tym zdołał szepnąć Krystynie, czy nie chciałaby spotkać się z nim nazajutrz na drodze biegnącej na południe do Laugarbru. – Tak bardzo chciałbym, byśmy się jeszcze na ostatek mogli widzieć sami – prosił. – Czy wydaje ci się, że proszę o zbyt wiele? Wyrośliśmy przecież jak rodzeństwo – nalegał, bo Krystyna ociągała się z odpowiedzią. Przyrzekła więc, że przyjdzie, jeśli będzie mogła wyjść z domu. Nazajutrz rano spadł śnieg, ale w ciągu dnia zaczął kropić deszcz i wnet łąki rozmokły i roztajały. Strzępy mgły błąkały się po pasmach gór, od czasu do czasu opadały i skupiały się w wielkie, białe kłęby u ich stóp, wtedy pogoda znów się pogarszała. Nadszedł sira Eirik, by pomóc Lavransowi przy układaniu listów. Poszli na dół do kuchni, tam bowiem było milej w taką pluchę niż w wielkiej izbie, gdzie od płonącego ognia szedł dym. Matka była na Laugarbru u Ramborgi, która przeszła w jesieni gorączkę, a teraz była na drodze do wyzdrowienia. Nietrudno więc było Krystynie wyjść niepostrzeżenie z dworu; nie śmiała jednak wziąć konia, lecz szła pieszo. Stopiony śnieg i zwiędłe liście zamieniły drogę w trzęsawisko; pachniało smętnie wilgocią, zimnem i butwieniem, od czasu do czasu silne uderzenie wiatru biło deszczem w twarz. Naciągnęła czepek głęboko na głowę, oburącz przytrzymywała okrycie i szybko szła naprzód. Była nieco strwożona; rzeka szumiała dziwnie stłumionym dźwiękiem w ciężkim powietrzu, a czarne, poszarpane chmury pędziły ponad górskimi grzbietami. Co jakiś czas przystawała i nasłuchiwała, czy Arne jedzie. Po chwili posłyszała tętent kopyt na rozmiękłej drodze i zatrzymała się; była teraz w miejscu dość odludnym, pomyślała zatem, że tu mogą się bez przeszkód pożegnać. Wkrótce ujrzała za sobą jeźdźca. Arne zeskoczył z konia i podszedł ku niej prowadząc go za uzdę. – Pięknie z twojej strony, żeś przyszła w taką niepogodę – rzekł. – Gorzej dla ciebie, który musisz jechać w tak daleką drogę – odparła. – Dlaczego wyruszasz tak późno? – Jon chciał, żebym tę noc spędził u nich na Lopt. Sądziłem, że będzie ci dogodniej przyjść tu wieczorem. Chwilę stali w milczeniu. Krystynie zdawało się, że po raz pierwszy widzi, jak piękny jest Arne. Miał na głowie stalowy hełm, pod nim zaś brązowy kveif, rodzaj wełnianej kapuzy, okalającej ściśle twarz i spadającej na ramiona. W tym obramieniu jasno rysowała się jego ściągła i ładna twarz. Ubrany był w stary skórzany kabat, pełen rdzawych plam i rysów od kolczugi, którą na nim noszono – Arne otrzymał go od swego ojca – ale zgrabnie opinający jego smukłą, giętką i krzepką postać. U boku miał miecz, a w ręce oszczep – inna broń wisiała przy siodle. Był teraz dorosłym mężczyzną i wyglądał okazale. Położyła mu rękę na ramieniu i rzekła: – Pamiętasz, Arne, jak mnie pytałeś, czy sądzę, że jesteś tak dzielny jak Szymon syn Andrzeja? Otóż chcę ci powiedzieć, zanim się rozstaniemy, że górujesz nad nim o tyle pięknością i zachowaniem, o ile on dzięki swemu urodzeniu i bogactwu bardziej jest ceniony przez ludzi, którzy przywiązują wagę do takich spraw. – Dlaczego mi to mówisz? – spytał Arne bez tchu. – Bo brat Edwin powiedział, że powinniśmy dziękować Bogu za Jego dary, a nie być jak owa kobieta, która płakała, ponieważ nie miała dość mis, kiedy święty Olaf pomnożył jej zapasy. Nie powinieneś więc smucić się tym, że Bóg nie dał ci tyle bogactw, ile innych darów. – Czy tylko to masz na myśli? – spytał Arne. A gdy milczała, rzekł: – Chciałbym wiedzieć, czyś nie myślała, że raczej mnie wolałabyś poślubić niż tamtego. – Wolałabym, oczywiście – szepnęła. – Ciebie znam lepiej. Arne uniósł ją w górę tak, że nogami nie dotykała ziemi. Długo całował jej twarz, potem jednak postawił ją z powrotem: – Bóg niech będzie z nami, Krystyno, jakie z ciebie dziecko. Stała ze zwieszoną głową, ale dłonie trzymała na jego ramionach. Chwycił ją ze przeguby rąk i ścisnął: – Teraz dopiero widzę, iż nie wiesz, jak krwawi mi serce, że mam ciebie stracić, Krystyno. Wszak wyrośliśmy jak dwa jabłka na jednej gałęzi i pokochałem cię, zanim pojąłem, że jednego dnia przyjdzie ktoś obcy i oderwie cię ode mnie. Jak prawdą jest, że Bóg dla nas wszystkich śmierć poniósł, tak wierzę, że już nigdy od tego dnia nie będę mógł być wesoły. Krystyna płakała gorzko; uniósł jej głowę i całował. – Nie mów tak, mój Arne – prosiła go i głaskała. – Krystyno – rzekł cicho, biorąc ją znowu w ramiona. – Czy nie wyobrażasz sobie, że mogłabyś twego ojca – Lavrans jest tak dobrym człowiekiem i nie zmusi cię wbrew twej woli – uprosić, by ci pozwolił czekać parę lat? Nikt nie wie, czy szczęście nie będzie mi sprzyjać. Oboje jesteśmy jeszcze tacy młodzi. – Przecież muszę uczynić tak, jak sobie życzą w domu – rzekła płacząc. Arnemu teraz także popłynęły łzy. – Nie wiesz, Krystyno, jak bardzo cię kocham – ukrył twarz na jej ramieniu. – Gdybyś wiedziała i gdybyś kochała mnie, poszłabyś do Lavransa i serdecznie go poprosiła. – Nie mogę – łkała dziewczyna – nigdy nie pokocham jakiegoś mężczyzny tak, bym się dla niego przeciwstawiła woli rodziców. – Doszukała się dłońmi jego twarzy pod kveifem i ciężkim, żelaznym hełmem. – Nie płacz tak, Arne, mój najmilszy przyjacielu. – Weź to sobie – rzekł po chwili dając jej małą klamrę splecioną ze srebrnych nitek – i myśl czasami o mnie, bo ja nigdy nie zapomnę ciebie i mojego smutku. Było prawie zupełnie ciemno, kiedy Krystyna i Arne się żegnali. Gdy wreszcie odjechał, stała jeszcze i patrzyła za nim. Żółty blask bił ze szczeliny między chmurami i światło odbijało się we wgłębieniach, które ich nogi pozostawiły na błotnistej drodze; było zimno i smutno. Wyciągnęła chustkę ukrytą na piersiach, otarła zapłakaną twarz, zawróciła i poszła w kierunku domu. Była przemoczona i zziębnięta, szła więc szybko. Po chwili usłyszała, że ktoś idzie za nią. Zlękła się trochę. Ostatecznie obcy mogli błąkać się po gościńcu nawet w taki wieczór jak dzisiejszy, a ona miała przed sobą jeszcze spory kawał odludnej drogi; po jednej stronie wznosiło się spadziste, czarne urwisko, po drugiej pokryte sosnowym lasem zbocze opadało stromo aż do ołowianoszarej rzeki w dole. Ucieszyła się zatem, kiedy idący za nią zawołał ją po imieniu; zatrzymała się i czekała. Był to długi, chudy człowiek w ciemnej szacie z jaśniejszymi rękawami. Gdy się zbliżył, ujrzała, że był ubrany po duchownemu i na plecach niósł pustą sakwę. Poznała Benteina syna Księdza1, jak go zwano: był synem córki siry Eirika. Natychmiast zauważyła, że jest pijany. – Tak, tak, jeden odchodzi, drugi przychodzi – rzekł ze śmiechem, gdy się przywitali. – Właśnie spotkałem Arnego z Brekken i widzę, że płaczesz. Teraz więc możesz się uśmiechnąć, bo ja wróciłem, wszak i my byliśmy przyjaciółmi od lat dziecinnych, prawda? – Zła to zamiana dostać ciebie zamiast niego – rzekła szorstko Krystyna. Nigdy nie mogła ścierpieć Benteina. – Obawiam się, że niejeden tak pomyśli. I twój dziad też rad był, że tak dobrze dawałeś sobie radę tam, w Oslo. – Ach, tak – rzekł Bentein i parsknął śmiechem. – Dobrzem sobie radził, mówisz? Tak się tam miałem, Krystyno, jak świnia w pszennym polu i taki też był koniec, wypędzono mnie z wielkim wrzaskiem. Tak, tak. Mój dziad niewielką ma pociechę ze swego potomka. Ale cóż ty tak gnasz? – Zimno mi – rzekła krótko Krystyna. – A cóż dopiero mnie – powiedział ksiądz. – Nie mam na sobie nic więcej niż to, co widzisz, płaszcz musiałem sprzedać w Lillehammer na jedzenie i picie. Ty jednak powinnaś mieć dość ciepła w ciele po pożegnaniu z Arnem... Sądzę, że mogłabyś mnie wziąć pod twoje futro. – Chwycił jej okrycie, wsunął się pod nie i ramieniem objął ją wpół. Krystyna była tak oszołomiona jego bezczelnością, że trwało chwilę, nim ją sobie w pełni uprzytomniła; chciała się wyrwać, ale przytrzymywał mocno jej okrycie, poza tym było ono spięte mocną srebrną klamrą. Bentein znów ją objął, chciał ją pocałować i zbliżył usta do jej podbródka. Próbowała go uderzyć, ale trzymał ją mocno. – Zdaje mi się, żeś stracił rozum – syknęła broniąc się – jeśli Syn Księdza złośliwe przezwisko stworzone w sposób analogiczny do takich nazwisk-przydomków jak: synowie Lagmana (sędziego), syn Biskupa, w których na miej scu imienia wlas’ I awia się tytuł ojca lub przodka. ośmielisz się mnie tknąć, jakbym była jakąś... to jutro gorzko będziesz tego żałował, ty łotrze! – Och, jutro nie będziesz już taka głupia! – rzekł Bentein. Podstawił jej nogę tak, że upadła w błoto, a ręką zacisnął jej usta, chociaż bynaj mniej nie chciała krzyczeć. Dopiero teraz pojęła, na co się ważył, ale opanowała ją taka dzika i nieposkromiona wściekłość, że prawie nie czuła strachu; warczała jak walczące zwierzę i broniła się przed mężczyzną, który gniótł ją do ziemi tak, że lodowata woda i roztopiony śnieg przenikały przez suknię aż do rozpalonej skóry. – Jutro będziesz już na tyle mądra, by milczeć – rzekł Bentein – a gdy się już nie da ukryć, zwalisz winę na Arnego, w to ludzie prędzej uwierzą. Wpakował jej palec w usta. Ugryzła z całej siły, Bentein wrzasnął i puścił ją. Błyskawicznie oswobodziła Krystyna jedną rękę uderzając go w twarz i z całej siły wcisnęła mu kciuk w gałkę oczną; ryknął z bólu i podniósł się na kolana. Zwinnie jak kot wyśliznęła się spod niego, pchnęła go tak, że upadł na wznak, potem rzuciła się do ucieczki, a błoto pryskało w górę przy każdym jej kroku. Biegła i biegła nie oglądając się. Słyszała, że Bentein goni za nią, i pędziła, aż serce waliło w piersiach. Jęczała cichutko i rozglądała się – czyż nigdy nie dobiegnie do Laugarbru? Wreszcie znalazła się w miejscu, gdzie droga wychodziła na pole; ujrzała domy stojące obok siebie na zboczu i w tejże chwili pojęła, że nie może biec tam, gdzie jest matka – w takim stanie, zawalana gliną i zwiędłymi liśćmi, w podartej sukni. Poczuła, że Bentein się zbliża; schyliła się i podniosła dwa wielkie kamienie. Gdy był już dość blisko, rzuciła je; jeden trafił go i Bentein się zachwiał. Znów poczęła biec i zatrzymała się dopiero na moście. Stała drżąca trzymając się mocno poręczy. Pociemniało jej przed oczami i miała wrażenie, że padnie bez przytomności; pomyślała jednak, że Bentein mógłby nadejść i znaleźć ją. Wstrząsana dreszczami wstydu i rozgoryczenia szła dalej, ale tylko z trudem trzymała się na nogach i czuła, że jej podrapana paznokciami twarz płonie, a grzbiet i ramiona ma zupełnie potłuczone. Wtedy dopiero przyszły łzy gorące jak ogień. Życzyła sobie, żeby rzucony przez nią kamień zabił Benteina; chciała wrócić i skończyć z nim, szukała noża, spostrzegła jednak, że go zgubiła. Potem pomyślała, że w domu nie może się tak pokazać. Wpadło jej na myśl, by iść na Romund. Chciała się poskarżyć sirze Eirikowi. Lecz ksiądz nie wrócił jeszcze z Jörund. W kuchni zastała Gunhildę, matkę Benteina; kobieta była sama i Krystyna opowiedziała, jak się z nią obszedł jej syn. Nie wspomniała jednak, że wyszła z domu, aby się spotkać z Arnem. Pozostawiła Gunhildę w mniemaniu, że wraca z Lau-garbru. Gunhilda niewiele mówiła, płakała tylko, piorąc i naprawiając odzież Krystyny. A młoda była tak wzburzona, że nie dostrzegła spojrzeń, które Gunhilda ukradkiem na nią rzucała. Gdy Krystyna miała odejść, Gunhilda wzięła okrycie i wyszła z nią na dwór, ale skierowała się ku stajni. Krystyna spytała, dokąd się udaje. – Pojadę zobaczyć, co się dzieje z moim synem ?– odrzekła kobieta. – Czyś go zabiła kamieniem, czy też żyje jeszcze. Wydało się Krystynie, że nic na to odpowiedzieć nie może, Gunhilda ma się tylko postarać, żeby Bentein jak najszybciej znów odjechał i więcej się jej na oczy nie pokazał. – Inaczej powiem o wszystkim Lavran-sowi, a wtedy zobaczysz. Rzeczywiście w niecały tydzień później Bentein udał się na południe; miał z sobą listy siry Eirika do biskupa Hamaru z prośbą, by biskup znalazł mu jakieś stanowisko albo też zajął się nim w inny sposób. Pewnego dnia po świętach Bożego Narodzenia przyjechał nieoczekiwanie na Jörund Szymon syn Andrzeja. Usprawiedliwiał się, że przybył nieproszony i sam, bez krewnych, ale pan Andrzej bawił z polecenia króla w Szwecji, on zaś przebywał pewien czas w Dyfrinie, tam jednak były tylko jego małe siostry i matka, która leżała chora, a że czas się dłużył, przyszła mu ochota przybyć na Jörund. Ragnfrida i Lavrans dziękowali mu bardzo, że odbył tak daleką podróż w czasie najsroższej zimy. Im częściej widywali Szymona, tym był im milszy. Wiedział on dokładnie o wszystkim, co omówione zostało między Lavransem i Andrzejem, postanowiono więc, że o ile pan Andrzej zdąży na czas, zrękowiny z Krystyną odbędą się jeszcze przed postem, jeśli zaś nie, zaraz po Wielkanocy. Krystyna była cicha i nieśmiała; ilekroć znajdowała się sama ze swym przyszłym mężem, nie bardzo wiedziała, o czym z nim rozmawiać. Pewnego wieczora, gdy wszyscy jedli i przepijali do siebie, poprosił ją, by z nim wyszła zaczerpnąć świeżego powietrza. Wtedy to, kiedy stali na ganku przed górną izbą, objął ją wpół i pocałował. Potem czynił tak nieraz, gdy byli sami. Nie sprawiało jej to przyjemności, ale pozwalała mu tak czynić, odkąd wiedziała, że ich zrękowiny są nieodwołalne. Teraz myślała o swoim weselu jak o czymś, co było nieuniknione, a nie o czymś, czego pragnęła. A przecież lubiła Szymona, zwłaszcza kiedy mówił z innymi, jej zaś nie tykał ani się do niej nie odzywał. Całą jesień była bardzo nieszczęśliwa. Nie pomagało, gdy powtarzała sobie, że przecież Bentein nic złego jej nie uczynił; mimo to czuła się załamana. Już nic nie mogło być jak przedtem, odkąd jakiś mężczyzna ośmielił się żądać od niej czegoś podobnego. Nocami leżała bezsennie, płonąc ze wstydu, i daremnie starała się nie myśleć o tym. Czuła znowu ciało Benteina na swoim jak wówczas, gdy walczyła z nim, czuła jego gorący, cuchnący piwem oddech – przypomniała sobie z przejmującym dreszczem jego słowa, że na wypadek, gdyby rzecz się ukryć nie dała, trzeba będzie zwalić winę na Arnego. Przed jej oczami wirowały obrazy, musiała myśleć o tym, co mogłoby się stać na skutek tego nieszczęścia... Gdyby ludzie dowiedzieli się o jej spotkaniu z Arnem... gdyby ojciec i matka mogli tak o Arnem pomyśleć... a Arne sam! Widziała go jak wtedy, w ów ostatni wieczór, i czuła, że łamie się przed nim, tylko dlatego, że mogłoby się tak wydarzyć, iż pociągnęłaby go za sobą w ból i sromotę! Miewała teraz tak ohydne sny. Słowa takie jak cielesna żądza i pokusa znała do tej pory jedynie z kościoła i historii świętej, ale nie mówiły jej one niczego. Teraz stało się dla niej oczywiste, że ona sama i wszyscy ludzie posiadają grzeszne i pożądliwe ciało, wiążące duszę, skuwające ją w twarde okowy. Potem wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby wówczas zabiła albo oślepiła Benteina. Jedyną ulgą dla niej było pławić się w marzeniach o 73 pomście na tym obrzydłym, ciemnym człowieku, który stał się zmorą jej myśli. Ale nie na długo to pomagało; w nocy leżała obok UWhildy i płakała gorzko, że wbrew jej woli chciano jej zadać taki gwałt. Bentein osiągnął to, że dziewiczość jej serca została złamana. W pierwszy dzień po Objawieniu wszystkie kobiety na Jörund zajęte były w kuchni. Ragnfrida i Krystyna pracowały tam także przez większą część dnia. Późnym wieczorem, gdy niektóre z kobiet sprzątały po pieczeniu, inne zaś przygotowywały wieczerzę, wpadła jedna z dojarek zawodząc i załamując ręce: – Jezu, Jezu, czy słyszał kto kiedy o takim nieszczęściu? Arnego nie żywego wiozą na saniach do domu... Bóg niechaj wesprze Gyrda i Ingę w tej boleści. Wszedł człowiek mieszkający nieco niżej w chacie przy drodze, z nim zaś Halfdan. Obaj spotkali orszak pogrzebowy. Kobiety obstąpiły ich kręgiem. Krystyna stała z boku, blada i struchlała. Halfdan, stajenny Lavransa, który znał Arnego od czasów chłopięcych, z płaczem opowiadał: – To Bentein syn Księdza zabił Arnego. W noworoczny wieczór lu dzie biskupa siedzieli w izbie jezdnych i pili, kiedy nadszedł Bentein; był on pisarzem u kapelana prebend Bożego Ciała. Ludzie zrazu nie chcieli go wpuścić, wówczas przypomniał Arnemu, że są z tej samej gminy. Arne zezwolił mu usiąść obok siebie i pili razem. Potem jednak wybuchła między nimi kłótnia. Arne tak gwałtownie się uniósł, że Ben tein chwycił nóż ze stołu i pchnął nim Arnego kilka razy w szyję i w pierś. Arne skonał prawie natychmiast. Biskup wziął sobie to nieszczęście bardzo do serca; sam zajął się zwłokami i polecił swoim ludziom odwieźć je do domu. Benteina kazał skuć w kajdany i wyklął go z Kościoła; jeżeli zbrodniarz dotąd jeszcze nie wisi, na pewno zostanie powieszony. Halfdan musiał to powtarzać każdemu nowo wchodzącemu. Lavrans i Szymon także weszli do kuchni, zauważywszy na dziedzińcu niepokój i podniecenie. Lavrans był ogromnie wzburzony; rozkazał osiodłać swego konia, chciał bowiem natychmiast jechać do Brekken. Gdy wychodził, wzrok jego padł na białą twarz Krystyny. – Może chcesz jechać ze mną? – spytał. Krystyna zawahała się i wzdrygnęła, ale potem skinęła głową, nie mogąc słowa z siebie wydobyć. – Czy nie za zimno dla niej? – rzekła Ragnfrida. – Wszak jutro bę dzie nocna stróża, więc i tak wszyscy się tam wybierzemy. Lavrans spojrzał na żonę, dostrzegł też oblicze Szymona. Podszedł ku Krystynie i ujął ją za ręce. – Nie zapominaj o tym, że wychowywali się razem – rzekł. – Mo że zechce pomóc Indze w złożeniu zwłok na marach. I choć serce Krystyny ściskała rozpacz i trwoga, jednak poczuła gorącą wdzięczność dla ojca za te słowa. Ragnfrida życzyła sobie, by naprzód wieczerzali, jeżeli Krystyna ma z nimi jechać. Chciała im także dać dary dla Ingi: nowe płócienne prześcieradło, woskowe świece i świeżo upieczony chleb. Mieli też powiedzieć Indze, że sama przyjdzie i pomoże w obrzędzie pogrzebowym. Mało jedzono, ale za to wiele rozmawiano w izbie, a tymczasem wieczerza stygła na stole. Jeden przypominał drugiemu o dopustach, jakie Bóg zsyła na Gyrda i Ingę. Dwór ich zniszczyły lawiny i powodzie, a wszystkie starsze dzieci poumierały, tak że rodzeństwo Arnego było jeszcze maleńkie. Teraz szczęściło się im od kilku lat, odkąd biskup osadził na Finsbrekken Gyrda jako swego pełnomocnika, a dzieci, które się uchowały, wyrastały pięknie i obiecująco. Lecz matka lubiła Arnego nad wszystkie. Żałowano też siry Eirika, który był szanowany i lubiany. Ludzie w gminie byli dumni z niego, był uczony i dzielny, i przez cały czas, jak tu był proboszczem, nie opuścił ani jednego święta, ani jednej mszy, ani jednej kościelnej powinności, do której był zobowiązany. W młodości był żołnierzem Alfa Tornbergu, nieszczęście jednak chciało, że zabił jakiegoś człowieka dostojnego rodu, po czym schronił się do biskupa w Oslo; ten zaś widząc, jak wielkie zdolności do nauki posiada Eirik, przyjął go do szkoły dla duchownych. I gdyby nie to, że jeszcze ciągle miał wrogów z powodu dawnego zabójstwa, na pewno nie siedziałby wiecznie w tym małym kościółku. Bądź co bądź był ogromnie zachłanny na pieniądze, i to zarówno gdy chodziło o jego kiesę, jak i o kościół. W istocie kościół wyposażony był teraz we wszelkie paramenty i księgi. Potomstwo księdza zaś nie było udane i sprowadzało nań tylko zmartwienia i troski. Po wiejskich gminach ludzie uważali za nierozsądne, by księża żyli jak mnisi, potrzebowali przecież na swych dworach pomocy kobiecej, żeby mógł ich kto zaopatrywać na długie i trudne podróże, jakie musieli odbywać w każdą pogodę po swej parafii. Ludzie pamiętali dobrze nie takie dawne czasy, kiedy w Norwegii księża byli żonaci. Toteż nikt nie uważał za zbyt ciężką przewinę, że sira Eirik miał troje dzieci z gospodynią, która służyła u niego za młodu. Tego wieczora jednak mówili, że wygląda na to, jakby Bóg chciał ukarać Eirika za życie w nierządzie, dlatego tyle utrapień ma z dziećmi i wnukami. Niektórzy zaś mniemali, że tkwi w tym słuszna myśl, iż ksiądz nie powinien mieć żony ni dzieci – teraz bowiem wynikną na pewno swary i wrogość między kapłanem a ludźmi z Finsbrekken; dotychczas żyli z sobą w największej przyjaźni. Szymon syn Andrzeja wiedział niejedno o prowadzeniu się Bentei-na w Oslo i opowiadał o nim. Bentein został pisarzem u proboszcza kościoła Mariackiego i uchodził za zgrabnego chłopca. Kobiety były mu przychylne, miał te osobliwe oczy, poza tym usta mu się nie zamykały. Niektóre miały go za pięknego mężczyznę – przeważnie te, które uważały się za zdradzane przez mężów, a także młode dziewczęta, lubiące, aby mężczyźni byli wobec nich śmiali i swobodni. Szymon śmiał się – wszak rozumieją, prawda? Otóż Bentein był bardzo chytry, nigdy zbytnio nie zbliżał się do tych kobiet, obcował z nimi tylko na gębę. Wskutek tego mówiono o nim, że jest skromni-siem. Stało się jednak tak, że król Haakon, będąc sam panem bardzo pobożnym i surowych obyczajów, chciał także swoich ludzi utrzymać w karbach i należytej karności, przynajmniej młodych; nad starszymi nie miał mocy. I zdarzyło się, że ksiądz z orszaku króla dowiedział się o wszystkich gałgaństwach, które młodzi chłopcy w tajemnicy wymyślali i wyprawiali – o pijatykach, hazardowej grze, hulankach i tym podobnych sprawkach – i wartogłowy musiały spowiadać się i pokutować; dostali ostre upomnienie, nawet dwóch czy trzech wypędzono. Wtedy to wyszło na jaw, że właśnie ów lis Bentein był tym, który po kryjomu uczęszczał do szynku i gorszych jeszcze domów; on to spowiadał dziewki i udzielał im absolucji. Krystyna siedziała obok matki i usiłowała jeść, by nikt nie dostrzegł, co się z nią dzieje, lecz ręka jej drżała tak, że za każdym łykiem rozlewała z łyżki trochę zupy, a język zupełnie zesztywniał, nie mogła przełknąć ani kęsa chleba. Gdy jednak Szymon zaczął opowiadać o Bentei-nie, musiała przestać udawać, że je; trzymała się mocno rękami ławy, strach i przerażenie ogarnęły ją do tego stopnia, że dostała zawrotu głowy. On to przecież ją właśnie... Bentein i Arne, Bentein i Arne... Chora z niecierpliwości czekała, rychło skończą jeść. Tęskniła za tym, by ujrzeć Arnego, jego piękną głowę, by móc uklęknąć i opłakiwać go, i zapomnieć o wszystkim innym. Matka ucałowała ją i pomogła nałożyć ciepłe okrycie. Krystyna nie była w tym czasie przyzwyczajona do pieszczot matki; poczuła ulgę, przez chwilę oparła głowę na ramieniu Ragnfridy, jednakże płakać nie mogła. Gdy wyszła na dziedziniec, ujrzała, że jeszcze inni mają jechać z nimi: Halfdan, Jon z Laugarbru, Szymon i jego pachołek. Sprawiło jej niesłychany ból, że ci dwaj obcy będą przy tym. Tego wieczora było bardzo zimno i śnieg skrzypiał pod nogami; gwiazdy migotały gęsto niby szron na czarnym niebie. Ujechawszy kawałek posłyszeli krzyki, nawoływania i szalony tętent kopyt od południa; nieco wyżej dopędziła ich cała gromada i pognała mimo nich, aż zadźwięczały metalowe części uprzęży i uderzył ku nim zapach spot-niałych, oszronionych koni. Halfdan krzyknął w stronę dzikiego zastępu – byli to młodzi ludzie z dworów na południu doliny, którzy święcili jeszcze Boże Narodzenie i wyjechali wypróbować konie. Niektórzy, spici na umór, pocwałowali z rykiem, uderzając w tarcze. Niektórzy pojęli słowa Halfdana, opuścili gromadę, uciszyli się i przyłączyli do orszaku Lavransa szepcząc z ludźmi w tylnym szeregu. Jechali dalej, aż ujrzeli Finsbrekken na wzgórzu po drugiej stronie potoku Sil. Jasno było między domami – w środku dziedzińca ludzie zatknęli w świeży kopiec smolne pochodnie i czerwony blask pełgał po białym zboczu, a ciemne belkowanie domów wyglądało jakby pomazane świeżą krwią. Mała siostrzyczka Arnego stała na dworze i tupała nóżkami, ręce skrzyżowała pod okryciem. Krystyna ucałowała zapłakane, zmarznięte dziecko. Serce jej ciążyło jak kamień i zdawało jej się, że nogi ma z ołowiu, gdy wchodziła po schodach na piętro, gdzie go złożono na marach. Śpiew i blask wielu płonących świec uderzyły ją w drzwiach, W środku izby położono na kozłach dyle i na nich ustawiono nakrytą całunem trumnę, w której ludzie biskupa przywieźli go do domu. U wezgłowia stał młody ksiądz z księgą w ręku i śpiewał; naokoło klęczeli ludzie z twarzami ukrytymi w grubych płaszczach. Lavrans zapalił świecę od jednej z tych, które się już paliły, umocował ją na desce i przyklęknął. Krystyna chciała też tak uczynić, ale nie mogła postawić świecy; wówczas Szymon wziął świecę i pomógł jej. Dopóki ksiądz czytał, wszyscy klęczeli i powtarzali jego słowa; gęste kłęby pary unosiły się koło ich ust. Tu na górze było lodowate zimno. Gdy ksiądz zamknął księgę i ludzie podnieśli się – sporo ich już się zebrało – Lavrans podszedł do Ingi. Wpatrzyła się w Krystynę i zdawała się nie słuchać słów Lavransa, stała bez ruchu i trzymała ofiarowane jej przez niego dary tak, jak gdyby nie czuła, że ma coś w ręce. – Toś ty także przyszła, Krystyno? – powiedziała dziwnym wymu szonym głosem. – Pewno chciałabyś wiedzieć, jak mój syn do mnie wrócił? Odstawiła parę świec na bok, chwyciła Krystynę drżącą ręką za ramię, a drugą ściągnęła całun z oblicza zmarłego. Było żółte jak glina, nieco uchylone wargi koloru ołowiu odsłaniały, jakby w drwiącym uśmiechu, proste, wąskie i białe zęby. Pod długimi rzęsami widniały zgaszone śmiercią oczy, a na policzkach kilka sino-czarnych plam, nie wiadomo, czy znaki uderzeń, czy plamy pośmiertne. – Może chcesz go pocałować? – spytała Inga jak poprzednio i Kry styna posłusznie nachyliła się i przycisnęła usta do twarzy zmarłego. Była ona wilgotna, jakby zroszona, i zdawało się Krystynie, że czuje trupi zapach; w gorącu świec ciało zaczynało powoli tajać. Krystyna klęczała nadal z rękami na trumnie, gdyż nie miała sił powstać. Inga uchyliła jeszcze bardziej całun, tak że można było widzieć szerokie cięcie zadane nożem ponad obojczykiem. Potem zwróciła się do ludzi i rzekła drżącym głosem: – Wierutne widać kłamstwo, że rana zmarłego krwawi, gdy go dotknie ten, kto jest winien jego śmierci. Mój syn jest teraz zimniejszy i mniej piękny aniżeli wówczas, gdy po raz ostatni spotkałaś się z nim tam, w dole, na gościńcu. Niechętnie go teraz całujesz, jak widzę; ale słyszałam, żeś przedtem nie gardziła jego ustami. – Ingo – rzekł Lavrans występując naprzód – czyś niespełna zmysłów, czy mówisz w szaleństwie? Tak, wy tam, na Jörund, jesteście takimi dzielnymi i dostojnymi ludźmi – tyś był zbyt możny, Lavransie synu Björgulfa, aby mój syn choćby w myśli ośmielił się starać, jak przystoi, o rękę Krystyny. Ona sama pewno też uważała, że jest na to za dobra. Ale na to nie była za dobra, by latać za nim po nocy na gościńcu i bawić się z nim w krzakach w ten wieczór, kiedy miał odjeżdżać... Spytaj sam, to zobaczymy, czy się odważy zaprzeczyć, czemu Arne leży tu nieżywy. Ona sprawiła to swoją rozpustą. Lavrans nie pytał; zwrócił się do Gyrda. – Musisz uspokoić żonę, ona oszalała. Lecz Krystyna uniosła białą twarz i w rozpaczy rozejrzała się wkoło. – Spotkałam się z Arnem w ten ostatni wieczór, gdyż prosił mnie o to. Ale nie zaszło między nami nic zdrożnego. – Zdawało się, że sku pia się i teraz dopiero zaczyna rozumieć. Zawołała głośno: – Nie wiem, co masz na myśli, Ingo. Oczerniasz wszak Arnego, który tu le ży... Nigdy nie usiłował on mnie skusić ani zwabić. Lecz Inga wybuchnęła głośnym śmiechem. – Nie, Arne nie! Ale ksiądz Bentein – ten nie pozwolił na to, byś z nim igrała. Zapytaj Gunhildy, Lavransie, która zmywała błoto z pleców twojej córki, i zapytaj każdego, kto w noworoczny wieczór siedział w izbie jezdnych biskupa, kiedy to Bentein wyszydzał Arnego, ponieważ puścił ją i głupca z siebie zrobił. Benteina jednak wzięła pod swoje futro i poszła z nim w stronę domu, i chciała tak samo się pobawić. Lavrans chwycił ją za ramię i położył jej rękę na ustach. – Wyprowadź ją, Gyrdzie. Hańbą jest, że to mówisz nad zwłokami tego dobrego chłopca. Ale gdyby nawet wszystkie twoje dzieci leżały tu na marach, to przecież nie zniosę tego, byś oczerniała moje! Ty, Gyr dzie, odpowiesz mi za to, co mówi ta szalona. Gyrd wziął żonę i chciał ją wyprowadzić, zwrócił się jednak do Lav-ransa: – To prawda, że Arne i Bentein mówili o Krystynie wtedy, gdy mój syn stracił życie. Zrozumiałe jest, żeś ty nic o tym nie słyszał, ale jesie nią opowiadano tu, w dolinie... Szymon uderzył mieczem w najbliżej stojącą skrzynię: – Nie, zacni ludzie, musicie wreszcie o czymś innym gadać przy zwłokach, nie o mojej narzeczonej. Księże, czyż nie możecie utrzymać tych ludzi w ryzach, by się tu wszystko odbyło, jak nakazuje zwyczaj? Ksiądz – Krystyna zobaczyła teraz, że był nirn najmłodszy syn dziedzica na Uldsvolden, który na Boże Narodzenie przybył do domu – otworzył księgę i stanął przy katafalku. Lecz Lavrans zawołał, że ci, którzy mówili źle o jego córce, muszą odwołać swoje słowa, kimkolwiek są, a Inga krzyknęła: – Tak, zabij mnie, Lavransie, ty, któryś mi zabrał całą moją radość i pociechę, i wypraw jej wesele z tym rycerskim synem, ale ludzie dobrze wiedzą, że była ona nałożnicą Benteina wtedy na gościńcu. Masz – rzuciła Krystynie przez trumnę prześcieradło wręczone jej przez Lavransa. – Nie potrzebuję płótna Ragnfridy, by pogrzebać Arnego w zie mi! Zrób sobie z niego czepek małżeński albo schowaj je sobie, byś mia ła w co owinąć twojego bękarta – i idź stąd, idź do Gunhildy i pomóż jej płakać nad powieszonym chłopcem. Lavrans, Gyrd i ksiądz chwycili Ingę. Szymon chciał podnieść Krystynę, która wciąż jeszcze klęczała przy zwłokach. Nagle odsunęła gwałtownie jego ramię, uniosła się na kolanach i głośno zawołała: – Boże, Zbawco mój, pomóż mi, to nieprawda! Wyciągnęła rękę i trzymała ją nad płomieniem najbliżej stojącej świecy. Naprzód zdawało się, że płomień kurczy się i ugina... Krystyna uczuła oczy wszystkich zwrócone na siebie – miała wrażenie, że to trwa bardzo długo. Naraz poczuła palący ból w dłoni i z przeraźliwym krzykiem runęła na wznak na ziemię. Wydawało jej się, że popadła w omdlenie, czuła jednak, że Szymon i ksiądz ją podnoszą. Inga coś krzyczała. Ujrzała przerażoną twarz ojca i posłyszała, jak ksiądz woła, że tej próby nie należy liczyć: nie wolno Boga w ten sposób wzywać na świadka. Potem Szymon zniósł ją po schodach. Pachołek jego pobiegł do stajni i wkrótce Krystyna, jeszcze na pół przytomna, siedziała przed Szymonem w siodle, otulona jego okryciem. Dojeżdżali już prawie na Jörund, kiedy Lavrans ich dognał. Reszta orszaku pędziła za nimi. – Nie mów nic matce – rzekł Szymon zsadzając ją z konia przed drzwiami domu. – Już dosyć szalonego gadania słyszeliśmy tego wie czoru; nie dziwota, żeś w końcu i ty straciła rozum. Ragnfrida nie spała jeszcze, kiedy wrócili, i pytała, co się działo podczas czuwania. Szymon zabrał głos i opowiadał za wszystkich. Owszem, świeciło się wiele świec i było wielu ludzi. Tak jest, był jakiś ksiądz – Tormod z Uldsvolden; o sirze Eiriku słyszał, że zaraz z wieczora udał się do Hamaru, w ten sposób można było ominąć trudności z obrzędem pogrzebowym. – Musimy coś dać, aby odprawić mszę za chłopca – rzekła Ragnfrida. – Bóg niech będzie łaskaw Indze, ciężko została doświadczona ta zacna, dzielna kobieta. Lavrans wpadł w ton poddany przez Szymona; wnet potem Szymon rzekł, że czas, by już wszyscy udali się na spoczynek, gdyż Krystyna jest zmęczona i smutna. Gdy tylko Ragnfrida zasnęła, Lavrans narzucił na siebie jakąś szatę, podszedł do łoża córek i usiadł na nim. W ciemności odszukał rękę Krystyny i rzekł bardzo łagodnie: – Teraz powiedz mi, dziecko, co z gadania Ingi jest prawdą, a co kłamstwem. Łkając opowiedziała Krystyna o wszystkim, co się zdarzyło tego wieczoru, kiedy Arne odjeżdżał do Hamaru. Lavrans niewiele się odzywał. Krystyna przysunęła się więc bliżej do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję i cicho zawodziła: – Pomimo wszystko winna jestem śmierci Arnego. To prawda, co mówiła Inga. – Wszak Arne sam prosił, byś się z nim spotkała – rzekł Lavrans i naciągnął derkę na nagie ramiona córki. – Nierozsądnie było z mojej strony, żem pozwolił wam tak wiele razem przebywać, lecz sądziłem, że chłopak był roztropniejszy. Nie chcę was oskarżać, rozumiem dobrze, że ciężko ci to dźwigać. Chociaż nigdy nie przypuszczałem, że któraś z moich córek popadnie w niesławę tu, w dolinie... Naprawdę, ciężko będzie twojej matce, gdy się o tym dowie. Żeś jednak poszła z tym do Gunhildy, nie do mnie, to było tak niemądre, że nie pojmuję, jak mogłaś się tak głupio zachować. – Nie mogę tu pozostać – rzekła z płaczem Krystyna – nie będę śmiała odtąd żadnemu człowiekowi spojrzeć w oczy. A potem to całe zmartwienie, które mają przeze mnie ludzie na Finsbrekken i Ro-mund. Tak jest – rzekł Lavrans – już oni będą musieli dbać o to, Gyrd, a także sira Eirik, by pogrzebać te łgarstwa o tobie i Arnem. Zresztą Szymon syn Andrzeja najlepiej potrafi cię obronić – mi kając ją w ciemności. – Czy nie uważasz, że postąpił w tej sprawie rozumnie i pięknie? – Ojcze – Krystyna przytuliła się do niego i prosiła serdecznie i trwożnie – poślij mnie do klasztoru, ojcze. Błagam, wysłuchaj mnie... Już daw no myślałam o tym; być może, Ulvhilda wyzdrowieje, gdy ja pójdę za miast niej. Czy przypominasz sobie trzewiki z perłami, które tego lata wy szywałam dla niej? Poraniłam sobie przy tym ręce tak mocno na ostrych złotych nitkach, że krwawiły... siedziałam i szyłam, gdyż ciągle myślałam, że to źle z mojej strony, że nie dość kocham siostrę, by sama zostać zakon nicą i pomóc jej w ten sposób... Arne pytał mnie kiedyś o to. Gdybym wówczas powiedziała „tak”, nie doszłoby do tego wszystkiego. Lavrans potrząsnął głową. – Teraz połóż się – rozkazał. – Sama nie wiesz, co mówisz, biedne dziecko. Staraj się zasnąć. Lecz Krystyna leżała bezsennie i czuła ból w oparzonej ręce, a gorycz i rozpacz nad własnym losem szalały w jej sercu. Gdyby była najgrzesz-niejszą kobietą, nie mogłoby spotkać jej nic gorszego; na pewno wszyscy w to uwierzą – nie, nie może, nie może dłużej pozostać w dolinie. Przerażenie za przerażeniem wzbierało w niej; gdy się matka dowie... krew jest między nimi a kapłanem ich parafii, nieprzyjaźń między wszystkimi dokoła, którzy, jak długo żyła, byli jej przyjaciółmi. Najgorszy, najdokuczliwszy lęk ogarnął ją jednak na myśl o Szymonie i o tym, jak ją zabrał i uprowadził stamtąd, jak się za nią ujął i rozporządził nią, jak gdyby już była jego własnością. Ojciec i matka pozwalali mu tak się zachowywać, jakby należała już raczej do niego niż do nich. Potem stanęła jej przed oczyma twarz Arnego, zimna i okropna. Przypomniała sobie, że gdy ostatnio opuszczała kościół, zobaczyła otwarty grób, czekający na nieboszczyka. Rozbite grudki ziemi leżały na śniegu, twarde, zimne i szare jak żelazo... Tam oto zaprowadziła Arnego. Nagle przypomniał jej się pewien letni wieczór sprzed wielu lat. Stała na ganku w Finsbrekken przed tą samą izbą, w której teraz przeznaczenie powaliło ją na ziemię. Arne z paroma jeszcze chłopcami bawił się piłką na dziedzińcu i piłka poleciała aż na ganek. Ukryła ją za plecami i nie chciała oddać, gdy Arne przybiegł po niaj chciał zabrać piłkę siłą – mocowali się na ganku i w spichlerzu pomiędzy skrzyniami; wiszące skórzane wory z odzieżą biły ich po głowach, gdy uderzali o nie podczas walki. Śmiali się i hałasowali. I zdało się jej, iż dopiero teraz pojęła jasno, że Arne nie żyje i że nigdy nie ujrzy jego pięknej, silnej twarzy i nie poczuje ciepła jego rąk. Dziecinna i bez serca, nigdy nie pomyślała o tym, jak straszna była dla niego jej utrata. Płakała z rozpaczy, pewna, że zasłużyła na swoje nieszczęście. Potem jednak pomyślała znowu o wszystkim, co ją czeka, i płakała, gdyż to, co jeszcze miało spaść na nią, wydawało jej się zbyt ciężką karą. Szymon pierwszy opowiedział Ragnfridzie, co się wydarzyło poprzedniego wieczora podczas nocnego czuwania w Brekken. Nie dodał nic więcej, niż było konieczne. Ale Krystyna, udręczona smutkiem i bezsenną nocą, poczuła do niego niezrozumiałą zupełnie urazę, ponieważ mówił o tym w ten sposób, jak gdyby nic okropnego się nie stało. Poza tym wielką niechęć budziło w niej to, że rodzice pozwalali Szymonowi zachowywać się tak, jakby był panem domu. – Ty przecież nie wierzysz w nic z tego, Szymonie? – spytała z obawą Ragnfrida. – Nie – odrzekł Szymon. – I nie sądzę, by ktokolwiek w to uwierzył. Wszak każdy tutaj zna was i dziewczynę, i tego Benteina. Ale tu, w tej odległej dolinie, niewiele się dzieje, o czym by można mówić, toteż prawdopodobnie ludzie nie dadzą sobie wyrwać tego tłustego kąska. My jednak pokażemy im, że dobre imię Krystyny jest za delikatną strawą dla tej zgrai chłopów. Tylko źle się stało, że tak łatwo przestraszyła się brutalności Benteina i nie poszła od razu do was albo do siry Eirika; sądzę, że ten dziwkarski ksiądz zaraz by zapewnił, że nic więcej tam nie było, tylko niewinny żart, gdybyś ty, Lavransie, z nim pogadał. Rodzice oświadczyli, że Szymon ma słuszność. Krystyna jednak poczęła krzyczeć i tupać nogą: – Powalił mnie przecież na ziemię, sama nie wiem, co robił ze mną, byłam nieprzytomna, nie pamiętam nic. Wszystko, co wiem, to to, że ła two mogło być tak, jak powiada Inga. Od tego czasu ani dnia nie byłam radosna i wesoła. Ragnfrida krzyknęła i załamała ręce. Lavrans zerwał się, nawet Szymon zmienił się na twarzy; spojrzał bystro na Krystynę, podszedł do niej i podniósł jej podbródek. Potem uśmiechnął się: – Niech Bóg ma cię w swojej opiece, Krystyno, już byś ty pamiętała, gdyby on ci co złego uczynił. Nic dziwnego, żeś smutna i że ci markot no od tego nieszczęsnego wieczora, kiedy się tak strasznie przelękłaś. Ona – zwrócił się ku innym – która do tej pory przywykła jedynie do 83 dobroci i życzliwości. Toć przecie każdy człowiek dobrej woli i nieprze-wrotny może widzieć po jej oczach, że jest dziewicą. Krystyna popatrzyła w małe, nieustraszone oczy narzeczonego. Wyciągnęła ręce, chciała go uścisnąć. Wtedy odezwał się znowu: – Nie myślże, Krystyno, że nie potrafisz zapomnieć o tym. Nie mam zamiaru tak się zasiedzieć z tobą na Formo, żebyś nigdy nie wyszła po za tę dolinę. Niczyj włos ani myśli nie mają tej samej barwy w deszczu co przy pogodzie – mawiał stary król Sverre, gdy zarzucano Birkebeinom1, że w szczęściu zanadto chleb ich rozpiera. Lavrans i Ragnfrida uśmiechnęli się: radzi słuchali młodego człowieka, mówiącego mądrze niby stary biskup. Szymon ciągnął dalej: – Nie wypada, bym ciebie, który masz zostać moim świekrem, po uczał, ale jednak to przynajmniej ośmielę się powiedzieć, że my, jak i moje rodzeństwo, surowiej byliśmy chowani; nie wolno nam było tak jak Krystynie swobodnie zadawać się z czeladzią. Matka moja zwykle mówiła, że kto bawi się z dziećmi służby, tego w końcu obłażą wszy – i trochę prawdy jest w tych słowach. Lavrans i Ragnfrida zamilkli. Krystyna odwróciła się, a chęć uściskania Szymona Darre, jaką czuła przed chwilą, odeszła ją zupełnie. W południe Lavrans i Szymon wzięli narty i wyszli, by obejrzeć ustawione w lesie paści. Pogoda była teraz piękna, niemroźna i słońce świeciło. Obaj mężczyźni czuli się dobrze z dala od smutku i płaczu w domu i szli coraz wyżej aż poza górną granicę drzew. Odpoczęli w słońcu pod skałą, jedli i pili, potem Lavrans opowiadał trochę o Arnem – obiecywał sobie wiele po tym chłopcu. Szymon wtórował mu, chwalił zmarłego i powiedział, że nie wydaje mu się bynajmniej dziwne, że Krystyna smuci się po towarzyszu młodości. Wtedy Lavrans rzekł, że nie powinno się nalegać na nią, tylko dać jej nieco czasu, by wróciła do spokoju, zanim odprawią zrękowiny. Wspomniał o tym, że chętnie poszłaby na jakiś czas do klasztoru. Szymon podniósł się i gwizdnął przez zęby. – 1 Birkebeinowie – powstała w 1174 r. partia walcząca o umocnienie władzy królewskiej kosztem możnowtadców i duchowieństwa; oni to osadzili na tronie Sverrego i popierali go podczas walk z klerykainą partią Baglei Nie wydaje ci się to słuszne? – zapytał Lavrans. – Owszem, owszem – rzekł tamten prędko. – To w istocie najlepsza rada, drogi teściu. Oddaj ją na rok do sióstr w Oslo, niechże pozna, jak ludzie w świecie mówią o sobie nawzajem. Znam ja parę dziewic, które tam są – rzekł ze śmiechem. – Te na pewno nie umierałyby z rozpaczy o to, że dwóch szaleńców na śmierć się przez nie pobiło. Nie życzyłbym sobie takiej właśnie za żonę, ale nie sądzę, żeby było ze szkodą dla Krystyny, gdy pozna nowych ludzi. Lavrans spakował resztę żywności i rzekł nie podnosząc oczu: – Kochasz Krystynę, zdaje mi się. Szymon roześmiał się i nie patrząc na Lavransa rzekł: – Możesz wierzyć, że jest mi droga... I ty także – dodał szybko i krótko. Wstał i wziął narty. – Nie spotkałem żadnej, którą bym chętniej pojął za żonę. Niedługo przed Wielkanocą, kiedy trzymała się jeszcze sanna w dolinie i na jeziorze Mjós, udała się Krystyna po raz wtóry na południe. Szymon przybył na Jörund, by odprowadzić ją do klasztoru, wybrała się więc w podróż z ojcem i narzeczonym; jechała w saniach, otulona w futra, a za nimi jechali pachołkowie i sanie wiozące skrzynie z jej odzieżą i darami, z żywnością i futrami dla ksieni i sióstr. II Wianek Pewnej niedzieli rankiem, gdzieś w końcu kwietnia, łódź Aasmunda syna Björgulfa okrążała cypel Hovedó; dzwoniły dzwony w kościele klasztornym i odpowiadał im przez zatokę dźwięk dzwonów z miasta to słabiej, to znowu mocniej, zależnie od siły wiatru. Wysoko rozpinało się błękitnobiałe niebo z jasnymi, postrzępionymi chmurkami, pędzonymi wiatrem, a blask słońca drżał niespokojnie na pomarszczonej wodzie. Wzdłuż wybrzeży wszystko było wiośniane, pola niemal wolne od śniegu, na krzewach leżały niebieskie cienie i żółtawy połysk. Lecz wyżej, w jodłowym lesie, okalającym niby rama dwory na Aker, widać jeszcze było śnieg, a na dalekich górach na zachodzie z drugiej strony fiordu połyskiwało dużo białych plam. Krystyna stała na dziobie łodzi z ojcem i Gyridą, żoną Aasmunda. Zapatrzyła się na miasto, gdzie jasne kościoły i kamienne domy wznosiły się wysoko ponad stłoczonymi szarobrunatnymi sadami i gołymi koronami drzew. Wiatr igrał w połach jej płaszcza i wyszarpywał włosy spod czepka. Na Skog wypuszczono poprzedniego dnia bydło na pastwiska, i znowu poczuła Krystyna wielką tęsknotę za Jörund. Jeszcze wiele wody upłynie, nim tam, w górach, będą mogli wypuścić bydło – tkliwie i współczująco tęskniła za wychudłymi zimą krowami w ciemnych oborach; jeszcze długo będą musiały czekać i mieć cierpliwość. Matka, Ulvhilda, która przez te wszystkie lata co noc spała w jej ramionach, mała Ramborga – tak bardzo tęskniła za nimi; tęskniła za wszystkimi ludźmi w domu, za końmi, psami, za Kortelinem, który podczas jej nieobecności miał należeć do Ulvhildy, za sokołami ojca, które z zakaptu-rzonymi głowami siedziały na żerdkach; pomyślała też o rękawicach z końskiej skóry, które wkładano biorąc sokoły na rękę, i o laseczkach z kości słoniowej, którymi je drapano. Zdawało jej się, jakoby całe zło tej zimy odsunęło się w dal, i wspominała swoje rodzinne strony tylko takimi, jakimi były przedtem. Powiedziano jej zresztą, że nikt we wsi nie myślał tak ile o niej. Również sira Eirik nie wierzył w to; był gniewny i stroskany tym, co zrobił Bentein. Ten zaś zdołał uciec z Hamaru; mówiono, że zbiegł do Szwecji. Nic więc tak okropnego, o co się najbardziej bała, nie leżało między nimi a sąsiedzkim dworem. Podczas podróży bawili w gościnie w domu Szymona; poznała jego matkę i rodzeństwo, rycerz Andrzej bawił jeszcze w Szwecji. Nie podobało jej się tam, a niechęć do ludzi z Dyfrina była tym silniejsza, im bardziej Krystyna zdawała sobie sprawę, że nie ma ku niej żadnej uzasadnionej przyczyny. Przez całą drogę w tamtą stronę mówiła sobie, że rodzina Szymona naprawdę nie ma powodu pysznić się i uważać za lepszą od rodu Lavransa; nikt nie słyszał nigdy o Birkebeinie Reidarze Darre, zanim król Sverre dał mu za żonę wdowę po wasalu na Dyfrinie. Ale też bynajmniej nie zadzierali nosa i sam Szymon pewnego wieczora opowiadał o tym swoim przodku: – Tyle tylko mogłem się wywiedzieć o nim, że wyrabiał grzebienie, wejdziesz więc w królewski ród’, Krystyno – powiedział. – Strzeż swego języka, synu – rzekła matka, ale wszyscy się roześmiali. Tak straszliwie smutno jej było, gdy myślała o ojcu. Śmiał się głośno, ilekroć Szymon dał ku temu najmniejszy powód, i przeczucie jej mówiło, że ojciec chętnie może śmiałby się więcej w swym życiu. Nie mogła jednak znieść tego, że ojciec tak bardzo lubi Szymona. Przez Wielkanoc wszyscy bawili na Skog. Zauważyła, że jej stryj był surowym gospodarzem dla czeladzi; ten i ów pytał o jej matkę i mówił ze wzruszeniem o Lavransie – lepiej im się wiodło, kiedy on tutaj mieAluzja do niskiego pochodzenia Sverrego, którego potomek, Haakon V, panował zas w Norwegii. szkał. Matka Aasmunda, macocha Lavransa, miała na dworze osobny dom dla siebie; nie była jeszcze zbyt stara, ale chorowita i słaba. Lav-rans rzadko tylko mówił w domu o niej. Raz, kiedy go zapytała, czy miał złą macochę, ojciec odrzekł: „Niewiele ona dla mnie zrobiła dobrego czy złego”. Krystyna chwyciła rękę ojca, on zaś uścisnął jej dłoń. – Już ty się rozweselisz, moja córko, u czcigodnych sióstr. Coś innego będziesz tam miała do roboty jak tęsknić za domem. Płynęli tak blisko miasta, że woń dziegciu i solonych ryb niosła się od przystani aż do nich. Gyrida wymieniała kościoły, dwory i place położone nad wodą. Krystyna nie poznawała niczego od ostatniego swego pobytu prócz ciężkich wież kościoła św. Halvarda. Objechali całą zachodnią część miasta i przybili do przystani obok klasztoru. Krystyna szła między ojcem i stryjem obok nadbrzeżnych szop, aż weszli na drogę między polami. Za nimi szła Gyrida, którą Szymon prowadził za rękę. Służba została z tyłu, by z pomocą paru ludzi z klasztoru załadować toboły podróżne na wózek. Klasztor benedyktynek i cały Leiran leżały w obrębie miasta, ale przy drodze tylko tu i ówdzie stały domy. Ponad głowami idących skowronki wywodziły w błękicie swe trele, na płowych, gliniastych zboczach żółciło się kwiecie, a wzdłuż płotów zieleniło się wszystko aż po korzonki traw. Gdy przekroczyli bramę i weszli na krużganek, z kościoła wychodziły właśnie w ich stronę zakonnice, a śpiew i muzyka płynęły z otwartych wrót. Ze ściśniętym sercem patrzyła Krystyna na owe w czerń ubrane kobiety z białymi welonami wokół twarzy. Skłoniła się głęboko, mężczyźni zaś pochylili się przyciskając kapelusze do piersi. Za zakonnicami szła gromada młodych dziewcząt – niektóre z nich były jeszcze dziećmi – w sukniach z nie barwionej surowej wełny, przepasanych czarno-białymi sznurkowymi plecionkami, włosy miały takimi samymi sznurkami mocno ściągnięte w warkocze. Krystyna mimo woli spojrzała na dziewczęta z dumną miną, gdyż w onieśmieleniu lękała się, by nie przypuszczały, że wygląda głupio i z chłopska. Klasztor przytłaczał ją niemal swą wspaniałością. Wszystkie budynki dokoła wewnętrznego dziedzińca były z szarego kamienia. Po stronie północnej podłużna ściana kościoła przewyższała znacznie resztę domów; dach wznosił się w dwóch poziomach, a po stronie zachodniej była wieża. Dziedziniec wyłożony był kamieniami, naokoło biegł sklepiony krużganek, którego dach podpierały piękne kolumny. W środku stał kamienny posąg wyobrażający Mater Misericordiae, jak rozpościera płaszcz nad kilku klęczącymi ludźmi. Nadeszła siostra świecka i poprosiła, by się udali za nią do rozmównicy ksieni. Pani Groa córka Guttorma, kobieta w podeszłych latach i okazała, byłaby ładna, gdyby nie szpecił jej zarost koło ust. Głos miała głęboki jak mężczyzna, zachowanie ujmujące; rozmawiała z Lavransem o jego rodzicach, których znała, wypytywała go o żonę i resztę dzieci. W końcu zwróciła się uprzejmie do Krystyny: – Słyszałam o tobie wiele dobrego i wyglądasz na mądrą i dobrze wychowaną dziewczynę, z pewnością nie dasz nam powodu do niezadowolenia. Dowiaduję się, żeś przyrzeczona za żonę temu oto szlachetnemu i zacnemu mężowi, Szymonowi synowi Andrzeja, i wydaje mi się roztropnym zamysłem* twego ojca i przyszłego małżonka, że pozwolili ci zamieszkać czas pewien w domu Maryi, byś się nauczyła słuchać i służyć, zanim się znajdziesz na miejscu, z którego będziesz rozkazywać i kierować. Chcę przede wszystkim, abyś pojęła, że radości szukać należy w modlitwie i służbie Bożej, by ci się stało przyzwyczajeniem we wszystkich czynach i pracach pamiętać o twoim Stwórcy, miłosiernej Matce Bożej i wszystkich świętych; oni to bowiem są dla nas najlepszym wzorem siły, prawości, wierności i tych wszystkich cnót, które musisz okazać, jeśli masz rządzić domem i czeladzią i wychowywać dzieci. Poza tym nauczysz się też w tym domu, że człowiek musi dawać baczenie na czas, tu bowiem każda godzina ma swoje przeznaczenie i należną jej pracę. Wiele dziewcząt i kobiet zbyt lubi wylegiwać się do późnego rana w łożu, a wieczorami przesiadywać długo przy stole i zabawiać się niepotrzebną gadaniną. Wprawdzie ty nie wyglądasz na taką, w każdym jednak razie możesz się w ciągu tego roku nauczyć wielu rzeczy, które ci zarówno tutaj, jak i na tamtym świecie przysporzą powodzenia. Krystyna pokłoniła się i ucałowała jej rękę. Po czym pani Groa poleciła dziewczynie udać się z niezmiernie otyłą starą zakonnicą, którą zwała siostrą Potencją, do refektarza. Mężczyzn i panią Gyridę zaprosiła na posiłek do drugiej izby. Refektarz był piękną salą, miał wyłożoną płytami podłogę i ostrołu-kowe okna ze szklanymi szybami. Drzwi prowadziły do drugiej izby i Krystyna zobaczyła, że i tam są okna, gdyż wnętrze jaśniało słońcem. Siostry siedziały już przy stole i czekały na posiłek – starsze zakonnice na wyłożonej poduszkami kamiennej ławie pod ścianą z oknami, młodsze siostry i dziewczęta z odkrytymi głowami siedziały w swych jasnych sukniach na drewnianej ławie po zewnętrznej stronie stołu. Także w sąsiednim pokoju nakryty był stół, przeznaczony dla poważniejszych jałmużników’ i sług świeckich. Wśród nich znajdowało się kilku starych mężczyzn; ci nie nosili klasztornych szat, byli jednak odziani ciemno i godnie. Siostra Potencja wskazała Krystynie miejsce po zewnętrznej stronie, po czym sama stanęła za stołem obok poczesnego miejsca ksieni; miejsce to dziś było puste. Wszyscy powstali zarówno w tej izbie, jak i w sąsiedniej, gdy siostry odmawiały modlitwę przed jedzeniem; po czym wystąpiła młoda, piękna zakonnica i weszła na małą kazalnicę ustawioną w przejściu między salami. I podczas gdy dwie siostry świeckie w refektarzu, a dwie młodziutkie zakonnice w drugiej izbie wnosiły jadło i napoje, czytała głośno i dźwięcznie, bez zatrzymywania się i jąkania, historię o świętej Teodorze i świętym Dydymie. Zrazu myślała Krystyna jedynie o tym, by okazać przy stole dobre obyczaje, widziała bowiem, że wszystkie siostry i dziewczęta zachowywały się z godnością i jadły tak wytwornie, jak gdyby były na najwspanialszej uczcie. Było pod dostatkiem najlepszych potraw i napojów, ale wszystkie brały umiarkowanie i tylko koniuszkami palców sięgały do mis; nikt nie wylewał sosu na obrus ani na ubranie, mięso zaś krajały w tak drobne kawałki, że nie walały ust, a jadły tak ostrożnie, że nic nie było słychać. Krystyna pociła się z trwogi, że nie potrafi zachować się układnie jak inne, czuła się też nieswojo w swej barwnej odzieży między tymi wszystkimi czarno i biało ubranymi kobietami; zdawało jej się, że wszyscy na nią patrzą. Właśnie gdy chciała zabrać się do jedzenia tłustego mostku baraniego i przytrzymywała dwoma palcami kość, a prawą ręką Osoby pozostające pod opieką klasztoru, który na ich utrzymanie czerpie z dochodów, jakie przynoszą należące do niego prebendy. odrzynała kawałki mięsa bacząc, by trzymać nóż lekko i zgrabnie, wszystko razem wyśliznęło się jej z rąk; chleb i mięso potoczyły się na stół, nóż zaś z brzękiem upadł na kamienne płyty. Niezwykle głośno zabrzmiało to w cichej sali. Krystyna spąsowiała, chciała się schylić i podnieść nóż, ale już przybiegła bezszelestnie w sandałach jedna z świeckich sióstr i pozbierała wszystko. Krystyna jednak nie mogła już nic więcej jeść. Czuła, że zacięła się w palec, i obawiała się, że krwią zawala obrus. Siedziała więc owinąwszy rękę w kraj szaty i martwiła się, że poplami piękną niebieską suknię, którą dostała, gdy jechała do Oslo; nie śmiała podnieść oczu. Powoli jednak zaczęła przysłuchiwać się temu, co czytała zakonnica: „Gdy księciu nie udało się ugiąć niezłomnej dziewicy Teodory – nie chciała ani bogom złożyć ofiary, ani dać się poślubić – rozkazał, aby ją zaprowadzono do domu nierządu. Jeszcze po drodze przypomniał jej o jej wolnym pochodzeniu i szlachetnych rodzicach, którzy wydani będą teraz na lup wieczystej hańby, i przyrzekł, że będzie żyła w pokoju i pozostanie dziewicą, o ile wstąpi w służbę pogańskiej bogini zwanej Dianą. Teodora odparła bez lęku: – Czystość jest niby lampa, ale miłość Boga jest płomieniem; gdybym poszła w służbę diablicy, którą zowiecie Dianą, czystość moja nie więcej byłaby warta niż zardzewiała lampa bez płomienia ni oliwy. Nazywasz mnie wolno urodzoną, a przecież wszyscy jesteśmy niewolnikami, odkąd nasi prarodzice zaprzedali się diabłu. Chrystus odkupił mnie i winna jestem Mu służyć, nie mogę przeto wiązać się z jego wrogami. Obroni On swoją gołębicę, ale gdyby nawet dopuścił, że złamiecie moje ciało, które jest świątynią Jego Boskiego ducha, nie będzie mi to policzone za hańbę, dopóki nie zezwolę, by Jego własność przeszła w ręce wrogów”. Krystynie serce biło mocno, w pewien bowiem sposób przypominało jej to spotkanie z Benteinem, i uderzyła ją myśl, że może to było grzechem z jej strony: ani przez chwilę nie pomyślała wtedy o Bogu, ani Go nie prosiła o pomoc. Teraz siostra Cecylia czytała o świętym Dydymie. Był chrześcijańskim rycerzem, dotychczas jednak nikt krom kilku przyjaciół o tym nie wiedział, gdyż zachowywał tajemnicę co do swej wiary. Otóż poszedł on do domu, gdzie zamknięto dziewicę, przekupił kobietę, do której ów dom należał, i pierwszy wszedł do Teodory. Uciekła w kąt jak przestraszony zając, lecz Dydym pozdrowił ją jako swoją siostrę i oblubienicę Pana i oświadczył, że przybył, aby ją uwolnić. Potem rozmawiał z nią przez czas pewien i rzekł: „Q.7yż brat nie powinien oddać życie za cześć swej siostry?” W końcu uczyniła, jak polecił, zamieniła z nim szaty i włożyła na siebie zbroję Dydyma; on zaś naciągnął jej kaptur na oczy, zapiął wysoko płaszcz i prosił, by wyszła z zasłoniętym obliczem jak młodzieniec, który się wstydzi, że był w takim miejscu. Krystyna myślała o Arnem i z największym tylko trudem powstrzymywała łzy. Załzawionymi oczyma wpatrzyła się przed siebie, podczas gdy zakonnica czytała koniec historii: jak Dydym został zaprowadzony przed sąd i jak Teodora zbiegła z gór, rzuciła się do nóg sędziego i błagała, aby ją stracił zamiast niego. Dwoje pobożnych sprzeczało się, które z nich ma pierwsze otrzymać koronę męczeńską; zostali straceni jednego dnia. Działo się to 28 kwietnia roku 304 po narodzeniu Chrystusa, w Antiochii, jak to spisał święty Ambroży. Gdy podnieśli się od stołu, siostra Potencja zbliżyła się do Krystyny i poklepała ją przyjaźnie po policzku. – Pewno tęskno ci za matką, dziecko. – Z oczu Krystyny potoczyły się łzy. Zakonnica udała jednak, że tego nie dostrzegła, i zaprowadziła Krystynę do komnaty, w której miała zamieszkać. Była to ładna izba ze szklanymi szybami i z wielkim kominem w ścianie poprzecznej, leżąca w jednym z kamiennych domostw koło krużganku. Pod ścianą podłużną stało sześć łóżek, po przeciwnej stronie skrzynie dziewcząt. Krystyna bardzo pragnęła spać z którąś z małych dziewczynek, lecz siostra Potencja zawołała grubą, jasną, dorosłą dziewczynę: – Oto Ingebjórga córka Filippusa, z nią będziesz dzielić łoże, zapoznajcie się więc. – Po czym odeszła. Ingebjórga wzięła Krystynę za rękę i zaczęła gadać. Była niewysoka, tęga, o pucołowatej twarzy, oczy jej wydawały się całkiem maleńkie, gdyż miała nazbyt grube policzki. Płeć jednak miała delikatną, białą i różową, a włosy żółte jak złoto i tak kędzierzawe, że grube warkocze skręcały się jak liny, spod przepaski na czole zaś wymykały się ustawicznie małe kędziorki. Zaraz zaczęła wypytywać Krystynę o najrozmaitsze rzeczy, nie czekała jednak nigdy odpowiedzi, tylko opowiadała o sobie i wyliczała wszystkie gałęzie swego rodu: byli to sami dzielni i bardzo możni ludzie. Ona zaś była zmówiona z bogatym i zacnym człowiekiem, Einarem synem Einara na Aganaes, był on jednak za stary i już dwa razy owdowiał. Twierdziła, że to jest jej największe zmartwienie, Krystyna jednak bynajmniej nie zauważyła, by się tym zbytnio przejmowała. Potem gadały trochę o Szymonie Darre – zdumiewające było, jak Ingebjórga dokładnie mu się przyjrzała przez tę krótką chwilę, gdy się mijali w krużganku. Potem znowu chciała obejrzeć skrzynię Krystyny; najpierw jednak otwarła własną i pokazała wszystkie swoje suknie. Podczas gdy grzebały w skrzyniach, nadeszła siostra Potencja i złajała je, nie było to bowiem stosowne zajęcie przy niedzieli. Z tego powodu poczuła się Krystyna znowu nieszczęśliwa; nigdy jeszcze nie była napominana przez kogokolwiek prócz własnej matki, czym innym zaś było karcenie przez obcych. Ingebjórga nic sobie z tego jednak nie robiła. Kiedy wieczorem położyły się razem do łóżka, gadała dopóty, dopóki Krystyna nie zasnęła. Dwie starsze siostry świeckie spały w kącie izby; miały one uważać, aby dziewczyny nie zdejmowały w nocy koszul, reguła bowiem zabraniała spania nago, i miały dbać o to, by wstawały na jutrznię. Poza tym jednak nie troszczyły się zgoła o porządek w sypialnej komnacie i udawały, że nie widzą, gdy dziewczęta nie spały, tylko szeptały między sobą lub spożywały smakołyki ukryte w skrzyniach. Gdy nazajutrz rano obudzono Krystynę, Ingebjórga była już w środku jakiegoś opowiadania, tak iż Krystyna była niemal pewna, że tamta przegadała całą noc. Obcy kupcy, którzy przez lato zatrzymywali się i handlowali w Oslo, przybyli do miasta na wiosnę około Świętego Krzyża, to jest na dziesięć dni przed uroczystością Św. Halvarda. W tym czasie napływały do miasta tłumy ludzi z wszystkich miejscowości położonych między jeziorem Mjós a granicą kraju, tak że w pierwszych tygodniach maja miasto roiło się od przybyszów. Najkorzystniej też było kupować u obcych, zanim wyprzedali większą część towarów. Siostra Potencja załatwiała zakupy dla klasztoru i w przeddzień świętego Halvarda przyrzekła Krystynie i Ingebjordze, że je zabierze do miasta. Koło południa jednak przybyło do klasztoru kilku jej krewnych w odwiedziny, nie mogła więc tego dnia wyjść. Ingebjorga uprosiła ją tedy, by mogły iść same, chociaż sprzeciwiało się to regułom. Dodano im do towarzystwa starego chłopa, jałmużnika klasztoru; zwał się on Haakon. Krystyna przebywała tu już trzy tygodnie i przez cały czas noga jej nie przestąpiła dziedzińców i ogrodów klasztornych. Była zdumiona, jak wiosennie zrobiło się na dworze. Małe gaiki stały bladozielone w otwartej przestrzeni, sasanki krzewiły się gęsto niby dywan między jasnymi pniami; oślepiające chmury – zwiastuny pogody – żeglowały nad wysepkami fiordu, a powierzchnia wody leżała świeża, niebieska i pomarszczona od lekkich wiosennych podmuchów. Ingebjorga podskakiwała, zrywała zielone pędy drzew, wąchała je i oglądała się za ludźmi, których spotykali. Haakon zburczał ją: czyż to wypada, aby dziewica ze szlachetnego rodu, jeszcze do tego w klasztornej szacie, tak się zachowywała? Dziewczęta musiały wziąć się pod rękę i iść tuż za nim cicho i skromnie, ale oczy i usta Ingebjórgi latały dalej – Haakon był nieco głuchawy. Krystyna także była już w odzieniu młodych sióstr; miała na sobie jasnoszarą suknię i pas z nie farbowanej wełny, a na sukni proste granatowe okrycie z kapuzą, którą zarzuciła na głowę tak, że zupełnie nie widać było splecionych taśmą warkoczy. Haakon szedł przed nimi z wielką laską zakończoną mosiężną gałką. Był w luźnej czarnej szacie, na piersi miał Agnus Dei z blachy, na kapeluszu zaś wizerunek świętego Krzysztofa, siwe włosy i broda były tak starannie wyszczotkowane, że lśniły w słońcu jak srebro. Górna część miasta, od potoku płynącego pod klasztorem aż do biskupiego dworu, była zazwyczaj cichą dzielnicą, nie stały tu ani budy, ani gospody, dwory należały przeważnie do możnych okolicznych rodów, a domy zwracały ku ulicy ciemne, pozbawione okien belkowania. W ten jednak dzień także tu, w górze, płynęły przez ulice gromady ludzi, a służba domowa stała bezczynnie, oparta o płoty, i gawędziła z przechodniami. Kiedy podeszli do biskupiego dworu, przed kościołem św. Halvarda i klasztorem św. Olafa był już ogromny tłok. Na porośniętym trawą zboczu rozbito stragany i kuglarze popisywali się wyuczonymi psami każąc im skakać przez obręcze. Haakon nie pozwolił dziewczętom stawać i przyglądać się ani wejść do świątyni; mówił, że lepiej obejrzeć ją w jakieś inne wielkie święto. Na otwartym placu przed kościołem Św. Klemensa Haakon ujął obie dziewczyny pod ręce, gdyż tutaj ciżba była największa. Ludzie nadchodzili z przystani albo od strony ulic leżących między dworami kupców. Dziewczęta chciały się dostać na dwór Mykle, gdzie siedzieli szewcy. Ingebjórga uznała bowiem, że suknie Krystyny są dobre i ładne, ale obuwie jej było nie do użycia na wypadek, gdyby zechciała się wystroić. Gdy zaś Krystyna ujrzała zagraniczne trzewiki, których Ingebjórga miała kilka par, zdawało się jej, że nie zazna spokoju, dopóki sobie nie kupi takich samych. Dwór Mykle był jednym z największych dworów w Oslo, sięgał od przystani aż do ulicy Szewskiej i obejmował prócz czterdziestu domów dwa wielkie dziedzińce. Teraz poustawiano tam wszędzie kramy z płóciennymi dachami; nad nimi wznosiła się kolumna świętego Kryspina. Panował tu ożywiony ruch, kobiety z garnkami i miskami biegały od jednej kuchni do drugiej, dzieci plątały się pod nogami starszych, to wyprowadzano ze stajni konie, to wprowadzano je do niej, przy straganach pachołcy wnosili i wynosili ciężary. Na gankach, ciągnących się wzdłuż wyższych pięter, gdzie odbywała się sprzedaż najlepszych towarów, szewcy i ich czeladnicy wykrzykiwali w stronę stojących na dole dziewcząt, wymachując pstrymi, złotem haftowanymi trzewikami. Ingebjórga zmierzała do domu, w którym mieszkał Dydrek sutare; był on Niemcem, żonę miał jednak z Norwegii i posiadał domostwo we dworze Mykle. Stary targował się właśnie z jakimś panem w podróżnym stroju, z mieczem przypasanym do boku; Ingebjórga wystąpiła śmiało naprzód, skłoniła się i rzekła: – Zacny panie, pozwólcie, że pierwsze pomówimy z Dydrekiem, musimy bowiem jeszcze przed nieszporami zdążyć do naszego klasztoru. Wam może nie tak pilno? Pan ukłonił się i odstąpił na bok. Dydrek szturchnął Ingebjórgę łokciem pytając ze śmiechem, czy tyle tańczą w klasztorze, że wydeptała już wszystkie trzewiki kupione w zeszłym roku. Ingebjórga oddała szturchańca i rzekła, że jej trzewiki są, niestety, jeszcze całe, oby to Bóg odmienił, ale ta oto dziewica... i pociągnęła Krystynę. Dydrek i jego pomocnik wynieśli skrzynię na ganek i zaczęli wykładać przed nimi trzewiki, jedne piękniejsze od drugich. Krystyna musiała usiąść na skrzyni, a Dydrek przymierzał jej na próbę przeróżne trzewiki: białe, brązowe, czerwone, zielone, niebieskie, z drewnianymi malowanymi obcasami i bez obcasów, z klamrami albo jedwabistymi wstęgami, z dwu – lub trójbarwnej skóry. Krystynie zdawało się, że na wszystkie prawie ma ochotę, lecz posłyszawszy cenę, przeraziła się wprost: żadna para nie kosztowała mniej niż krowa u nich w domu. Ojciec dał jej na odjezdnym sakiewkę z pół funtem srebra w monecie – miało to być wrzecionowe i Krystynie wydawało się wielkim majątkiem. Zauważyła jednak, że Ingebjórga sądzi, iż nic nadzwyczajnego nie będzie mogła za to kupić. Ingebjórga musiała również dla żartu przymierzać trzewiki. – To przecież nic nie kosztuje – mówił Dydrek ze śmiechem. Kupiła sobie parę zielonych jak trawa, z czerwonymi obcasami; kupiła je na kredyt, ale Dydrek znał przecież dobrze i ją, i jej rodzinę. Krystyna domyśliła się jednak, że Dydrek czyni to niechętnie, a poza tym jest zły, bo ów możny pan w podróżnym stroju odszedł tymczasem – zbyt długo zabawiły przy mierzeniu. Wybrała więc parę trzewików bez obcasów, z cienkiej, błyszczącej, niebieskiej skóry, wybijanych srebrem i różowymi kamieniami. Nie podobały jej się tylko zielone obszy-wki na nich. Wówczas Dydrek oświadczył, że może je zmienić, i pociągnął ją do kąta w tyle spichrza. Stała tam szafka z jedwabnymi wstęgami i srebrnymi klamrami – tych towarów nie wolno było właściwie szewcom sprzedawać – wstążki też były za szerokie, a klamry, przynajmniej wiele z nich, zbyt ciężkie do obuwia. Musiały kupić to i owo z drobiazgów, a gdy jeszcze wypiły z Dydre-kiem trochę słodkiego wina i opakował wreszcie ich rzeczy w kawałek fryzy, zrobiło się dość późno. Sakiewka Krystyny była teraz o wiele lżejsza. Kiedy wyszły znowu na miasto, słońce świeciło złotawo, a ponad zapełniającą ulice ciżbą ludzką wirował pył niby jasny dym. Było ciepło i pięknie; ludzie wracali z Eikebergu z pękami młodych gałęzi, aby ozdobić swe izby na święto. Wtedy to strzeliła Ingebjórdze do głowy myśl, żeby iść jeszcze do Gjeitabru; tam, na błoniach, po drugiej stronie rzeki, bawiono się zazwyczaj wesoło podczas jarmarków, bywali tam kuglarze i rybałci. Ingebjórga słyszała nawet, że przyjechał cały statek z zamorskimi zwierzętami, które pokazywano w budach na wybrzeżu. Haakon wypił na dworze Mykle sporo niemieckiego piwa, był zatem potulny i w dobrym humorze; gdy więc dziewczęta wzięły go pod ręce i pięknie prosiły, zgodził się w końcu i wszyscy troje poszli w kierunku Eikebergu. Na przeciwległym brzegu znajdowało się tylko kilka niewielkich dworów, rozsypanych na zielonych wzgórzach między rzeką a stromym zboczem góry. Przeszli obok klasztoru franciszkanów i serce Krystyny ścisnęło się ze wstydu, gdyż przypomniała sobie, że miała większą część srebra ofiarować za spokój duszy Arnego. Księdzu w klasztorze nie powiedziała o tym, obawiała się, że ją będą wypytywać, myślała, że raczej uda się do braci bosych, o ile brat Edwin już powrócił, tak chętnie ujrzałaby go znowu. Nie wiedziała jednak, w jaki sposób najstosowniej będzie przedstawić zakonnikowi podczas rozmowy swój zamiar. Teraz nie miała już tyle pieniędzy i nie wiedziała, czy uda się jej zakupić mszę; może będzie musiała zadowolić się ufundowaniem grubej woskowej świecy. Nagle usłyszeli ryk przerażenia z niezliczonych gardzieli od strony łąki nadbrzeżnej. Jak gdyby burza wstrząsnęła skłębiona ludzką gromadą – cały tłum runął w popłochu w ich stronę z wołaniem i krzykiem. Wszystkich ogarnęła dzika groza, a niektórzy z uciekających wrzeszczeli, że pantery wyłamały się z klatki. Spiesznie pobiegli z powrotem do mostu i usłyszeli wołanie ludzi, że zawaliła się jedna z bud i dwie pantery uciekły; niektórzy mówili też o wężu. Im bliżej mostu, tym większy był tłok. Jakaś kobieta tuż przed nimi wypuściła dziecko z rąk. Haakon stanął przed maleństwem chcąc je osłonić – i wkrótce ujrzały go daleko od siebie niosącego dziecko na rękach; rychło zniknął im zupełnie z oczu. Na wąskim moście ludzie cisnęli się tak gwałtownie, że dziewczęta zostały wypchnięte na łąkę. Widziały, jak ludzie biegną na brzeg rzeki; młodzi chłopcy rzucali się w wodę i płynęli, starsi wskakiwali do łodzi, które zapełniały się w mgnieniu oka. Krystyna usiłowała wołać na Ingebjórgę. Krzyknęła, by biegły do klasztoru franciszkanów, z którego już śpieszyli szarzy bracia, uspokajając i skupiając wokół siebie tłum. Krystyna nie bała się tak jak jej towarzyszka – nie było przecież śladu dzikich zwierząt, lecz Ingebjórga zupełnie postradała zmysły. I gdy masa ludzka znów zakołysała się i została odepchnięta od mostu przez gromadę mężczyzn, którzy tymczasem uzbroili się w pobliskich dworach i teraz wypadli – część pieszo, część konno – Ingebjórga omal nie dostała się pod kopyta koni. Wydała przeraźliwy krzyk i w ogromnych susach pobiegła w górę do lasu. Krystyna nie przypuszczała nigdy, że tamta potrafi tak biec, mimo woli porównywała ją w myśli do ściganej świni; biegła jednak za nią, aby przynajmniej one nie straciły się z oczu. Były już głęboko w lesie, gdy wreszcie udało się Krystynie zatrzymać Ingebjórgę. Znajdowały się na wąskiej ścieżce, prowadzącej prawdopodobnie do Traelaborgu. Przez chwilę stały, by zaczerpnąć tchu. Ingebjórga łkając i zalewając się łzami oświadczyła, że nie odważy się za nic wracać sama do miasta i klasztoru. Krystynie również nie wydawało się to bezpieczne wobec niepokoju na ulicach; radziła więc, by starały się znaleźć jakiś dom, tam wynajmą chłopca, który je odprowadzi do klasztoru. Ingebjórga była pewna, że w dole nad brzegiem rzeki biegnie gościniec do Traelaborgu, a przy nim muszą znajdować się domy. Szły więc dalej ścieżką. W podnieceniu, jakie je ogarnęło, zdawało się im, że już uszły spory kawał, gdy wreszcie ujrzały jakiś dwór stojący w szczerym polu. Na dziedzińcu, przy stole pod jesionami, siedziało kilku mężczyzn, a jakaś kobieta kręciła się i wynosiła im dzbany. Spode łba i ze zdziwieniem spojrzała na dwie dziewczyny w klasztornym stroju, a kiedy Krystyna przedłożyła swą prośbę, wydawało się, że żaden z mężczyzn nie ma ochoty ich odprowadzić. W końcu wstali dwaj młodzi chłopcy i oświadczyli, że zaprowadzą je do klasztoru, jeśli Krystyna da im órtuga1. Po mowie poznała, że nie są Norwegami, wyglądali jednak zupełnie przyzwoicie. Żądana zapłata wydawała się jej bezwstydnie wygórowana, lecz Ingebjórga była wystraszona, zresztą nie mogły tak późno wracać same do klasztoru, zgodziła się przeto. Nie doszły do leśnej ścieżki, a już młodzieńcy zbliżyli się i zaczęli rozmowę. Krystynie nie podobało się to wcale, nie chciała jednak okazać trwogi, odpowiadała zatem spokojnie, mówiła o panterach i pytała chłopców, skąd pochodzą, rozglądała się i udawała, że każdej chwili oczekuje ludzi, którzy im towarzyszyli, mówiła tak, jakby ich była cała gromada. Chłopcy z wolna zamilkli, zresztą mało co rozumiała z ich mowy. ‘ Órtug! 3 óre. 1 marka srebrna równała się 8 óre po 3 órtugi, 1 órtug równai sie 10 groszom. , – Po pewnym czasie zauważyła, że nie idą tą drogą, którą przyszły, ścieżka prowadziła w zupełnie innym kierunku, bardziej na północ, i zdawało się jej, że uszli już sporo dalej, niż należało. Głęboko w niej tlił się lęk, którego nie śmiała sobie dokładnie uświadomić; szczególną jednak siłę dawała jej obecność Ingebjórgi, tak bardzo niemądrej, iż Krystyna pojęła, że musi pomyśleć za siebie i za nią. Pod okryciem wyciągnęła potajemnie krzyż z relikwiami – dar ojca. Ujęła go mocno i modliła się w duszy, by wnet kogoś spotkały; poza tym usiłowała zebrać całą odwagę i zachowywać się tak, jakby nic nie groziło. Wkrótce zobaczyła, że ścieżka wyszła na drogę; w tym miejscu była polanka. Miasto i zatoka leżały daleko w dole. Mężczyźni wyprowadzili je na błędną drogę, świadomie lub też z nieznajomości okolicy; znajdowali się teraz wysoko w górze i daleko na północ od Gjeitabru. Przystanęła, wyciągnęła sakiewkę i zaczęła odliczać pieniądze na rękę. – Dalej już, dobrzy ludzie, nie trzeba nam waszego towarzystwa, tu taj znamy drogę – rzekła. – Dzięki za wasz trud, a oto wasze wyna grodzenie, jako umówiliśmy się. Bóg niech będzie z wami, przyjaciele. Mężczyźni skinęli głowami tak naiwnie, że Krystyna się uśmiechnęła. Jeden z nich jednak odezwał się szczerząc brzydko zęby, że droga do mostu jest bardzo odludna, nie radzi, by szły nią same. – Nie ma chyba takich łotrów albo głupców, którzy by zaczepili dwie dziewczyny w klasztornych szatach – odparła Krystyna. – Te raz wolimy iść same – i podała im pieniądze. Chłopak chwycił ją za rękę, przycisnął twarz do jej twarzy i powiedział coś o „całusie” i „sakiewce”. Krystyna pojęła, że mówi, iż mogą odejść w spokoju, jeśli mu da całusa i woreczek z pieniędzmi. Wówczas przypomniała sobie, jak to twarz Benteina była blisko jej twarzy, na chwilę opanowała ją trwoga i poczuła się bezbronna i słaba, lecz zacisnęła wargi, wezwała w sercu Boga i Najświętszą Pannę na pomoc – i w tejże chwili wydało się jej, że słyszy tętent kopyt na drodze wiodącej z północy. Trzasnęła chłopca sakiewką w twarz i pchnęła go w pierś, aż się zachwiał. Upadł i potoczył się przez drogę i spory kawał w dół po zboczu. Teraz drugi napadł na nią od tyłu, wyrwał jej z rąk sakiewkę i szarpnął tak silnie za łańcuch, że go przerwał. Krystyna bliska była upadku, jednak mocno trzymała napastnika i usiłowała wyrwać mu krzyż z rąk. Chciał się wymknąć, hultaje też posłyszeli, że ktoś jedzie drogą. Ingebjórga krzyczała co sił i jeźdźcy na ścieżce pocwałowali pędem w ich stronę. Wynurzyli się zza drzew: było ich trzech. Ingebjórga lamentując pobiegła ku nim, oni zaś zeskoczyli z koni. Krystyna poznała pana spotkanego w składzie Dydreka. Wyciągnął miecz, chwycił za kołnierz jednego z opryszków i okładał go płazem. Jego ludzie puścili się za drugim, ujęli go i walili, ile tylko wlazło. Krystyna oparła się o skałę. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, drżała na całym ciele, najsilniej jednak odczuwała zdumienie, że jej modlitwa tak prędko została wysłuchana. Wtem spostrzegła Ingebjórgę, która odchyliła kapuzę, okrycie luźno zwiesiła na plecach i właśnie wyciągała swoje ciężkie, jasne warkocze na piersi. Widząc to Krystyna wybuchnęła głośnym śmiechem. Zachwiała się i musiała chwycić się drzewa; czuła się taka słaba, jakby zamiast szpiku miała wodę w kościach, dygotała, śmiała się i płakała na przemian. Obcy pan zbliżył się i ostrożnie położył rękę na jej ramieniu. – Większego wyście mieli stracha, niż chcieliście okazać – rzekł, a głos jego był dźwięczny i miły. – Lecz teraz musicie się opanować, tak dzielnie zachowaliście się w niebezpieczeństwie. Krystyna mogła tylko skinąć głową. Miał piękne, jasne oczy w ściągłej twarzy i kruczoczarne włosy, obcięte dość krótko nad czołem i za uszami. Ingebjórga doprowadziła tymczasem swe włosy do ładu; teraz zbliżyła się i dziękowała obcemu w wyszukanych słowach. Trzymał wciąż jeszcze rękę na ramieniu Krystyny rozmawiając z tamtą. – Tych łotrów – rzekł do swoich ludzi, którzy trzymali obu chłopców (należeli oni, jak się okazało, do załogi statku z Rostocku) – weźmiemy z sobą do miasta, by ich wsadzić do więzienia. Najpierw jednak odprowadzimy dziewice do klasztoru. Wyszukajcie parę rzemieni do ich związania. – Czy dziewic, Erlendzie? – spytał jeden z jego ludzi. Byli to dwaj młodzi, silni i starannie ubrani chłopcy, rozochoceni bijatyką. Pan zmarszczył czoło i chciał ostro odpowiedzieć. Lecz Krystyna położyła mu dłoń na rękawie i z drżeniem prosiła: – Zwróć im wolność, dobry panie! Nie bardzo chciałybyśmy, ja i mo ja siostra, by się ta rzecz rozniosła. Obcy spojrzał na nią, zagryzł dolną wargę i skinął na znak, że pojmuje. Płazem miecza uderzył każdego z więźniów w kark, aż się zatoczyli. – Umykajcie – rzekł dając każdemu kopniaka. Pognali co tchu. Pan > dziewcząt i spytał, czy chcą jechać konno. Ingebjórga pozwoliła się usadowić na siodle Erlenda, lecz okazało się, że nie umie w nim siedzieć; ześliznęła się natychmiast. Pytająco spojrzał na Krystynę, ta zaś odparła, że przyzwyczajona jest do jazdy w męskim siodle. Ujął ją pod kolana i unósł w górę. Słodki i rozkoszny dreszcz przebiegł jej ciało – tak ostrożnie trzymał ją z dala od siebie, jakby się obawiał zbytnio zbliżyć; ludzie w domu nigdy nie troszczyli się o to, gdy pomagali jej dosiadać konia. Czuła się dziwnie zaszczycona. Rycerz – jak zwała go Ingebjórga, choć nosił tylko srebrne ostrogi – podał jej rękę, a pachołkowie wskoczyli na konie. Ingebjórga chciała koniecznie objechać miasto od północy, podnóżem gór Ryen i Marterstok, nie jechać ulicami. Tłumaczyła to tym, że pan Erlend i jego słudzy są uzbrojeni. Rycerz odparł poważnie, iż zakaz noszenia broni nie jest zbyt surowy, szczególnie dla podróżnych, a teraz cała ludność miasta i tak zajęła się łowami na dzikie zwierzęta. Wówczas Ingebjórga powiedziała, że bardzo boi się panter. Krystyna domyśliła się, że Ingebjórga chce wracać najbardziej okólną i samotną drogą, aby móc jak najdłużej rozmawiać z Erlendem. – Już po raz drugi dziś wieczór zatrzymujemy was, panie – rzekła Krystyna, a Erlend odparł poważnie: – To nic, dziś wieczór jadę tylko do Gerdarud, a noc będzie jasna. Krystynie było przyjemnie, że nie żartował i nie wyśmiewał się z niej, ale rozmawiał, jakby mu była równa albo nawet więcej niż równa. Przyszedł jej na myśl Szymon; poza nim nie spotkała dotąd żadnego mężczyzny o dwornym obejściu. Ten człowiek jednak był na pewno starszy od Szymona. Jechali doliną pod górami Ryen, wzdłuż potoku. Ścieżka była wąska, z młodych gałązek drzew zwisały mokre i silnie pachnące pąki, tu, w dole, było nieco ciemniej. W powietrzu leżał chłód i liście krzewów wzdłuż strumienia były wilgotne od rosy. Konie szły stępa, podkowy uderzały głucho o wilgotną, porosłą trawą ścieżkę. Krystyna kołysała się w siodle; poza sobą słyszała paplanie Ingebjórgi i głęboki, spokojny głos obcego. Nie mówił wiele i odpowiadał jakby w roztargnieniu, zdawało się jej, że jest w podobnym nastroju jak ona. Czuła się dziwnie senna, ale zarazem bezpieczna i zadowolona; wszystkie wydarzenia dnia były już wszakże poza nią. Kiedy wyjechali z lasu na łąki pod Marterstok, Krystyna jak gdyby się zbudziła. Słońce zaszło, miasto i zatoka leżały pod nimi w jasnym, bladawym świetle; szczyty wzgórz Aker lśniły jeszcze ognistożółtą poświatą pod błękitnym niebem. W ciszy wieczoru niosły się z dala głosy, jakby zrodzone z otchłani wieczornego chłodu, gdzieś na jakiejś drodze skrzypnęło koło wozu i naszczekiwały psy po dworach z drugiej strony rzeki. W lesie poza nimi, teraz, gdy słońce zaszło, głośno śpiewały i ćwierkały ptaki. W powietrzu snuł się zapach spalenizny, daleko na łące żagwiło się czerwone ognisko; od wielkiej płomiennej zorzy nawet jasność nocy odbijała się ciemno. Jechali już między polami klasztoru, gdy obcy znowu do niej przemówił. Zapytał, czy nie uważa za słuszne, aby podjechał z nimi pod furtę i prosił o pozwolenie widzenia się z panią Groą, by jej wytłumaczyć, jak się wszystko odbyło. Ale Ingebjórga wolała wśliznąć się po cichu przez kościół, może wówczas uda im się wejść niepostrzeżenie do klasztoru i nikt nie zwróci uwagi na ich długą nieobecność; może siostra Potenq’a zapomniała o nich z powodu odwiedzin. Krystyna nie zdziwiła się nawet, że na placu przed zachodnią bramą kościoła jest tak cicho. Zwykle wieczorami panował tu ożywiony ruch, bo ludzie z sąsiedztwa odwiedzali kościół klasztorny; tutaj stało też sporo domostw, w których mieszkali słudzy świeccy i jałmużnicy klasztoru. W tym miejscu pożegnały Erlenda. Krystyna stała i głaskała konia; był czarny, miał zgrabną głowę i łagodne oczy – wydał się jej podobny do Morwina, na którym jeszcze dzieckiem jeździła zawsze w domu. – Jak zowie się wasz koń, panie? – spytała, gdy rumak odwrócił od niej głowę i obwąchiwał pierś swego pana. – Bajard – odrzekł patrząc na nią przez szyję konia. – Pytacie o imię konia, nie zaś o moje? – Rada bym znać wasze imię – odpowiedziała skłoniwszy się lekko. – Nazywam się Erlend syn Mikołaja. – Więc dzięki wam, Erlendzie synu Mikołaja, za waszą dobrą usługę dzisiejszego wieczora – rzekła Krystyna podając mu rękę. Nagle spłoniła się i na wpół wysunęła dłoń z jego dłoni. – Czy pani Aashilda córka Gautego z Dovre jest waszą krewną? – spytała. Zdumiona ujrzała, że i jemu łuna krwi oblała twarz, wypuścił szybko jej rękę i odrzekł: – To moja ciotka. Ja zaś jestem Erlendem synem Mikołaja na Husa-by. – Spojrzał na nią tak dziwnie, że zmieszała się jeszcze bardziej, lecz opanowała się i rzekła: – Winnam wam podziękować lepszymi słowami, Erlendzie synu Mikołaja, lecz nie wiem, co bym wam rzec mogła. Skłonił się przed nią i zdawało się jej, że musi go już pożegnać, choć chętnie mówiłaby z nim dłużej. W drzwiach kościoła obejrzała się, a widząc, że Erlend stoi jeszcze przy koniu, skinęła mu ręką. W klasztorze panowało wielkie zaniepokojenie i krzątanina. Haakon posłał jezdnego z wiadomością, sam zaś chodził po mieście i szukał dziewcząt wraz z przysłanymi mu do pomocy ludźmi. Zakonnice słyszały, że dzikie bestie uśmierciły i pożarły dwoje dzieci w mieście. Było to oczywiście kłamstwo, panterę zaś – jedna bowiem tylko była – ujęło jeszcze przed nieszporami kilku służących z królewskiego dworu. Krystyna stała cicha z pochyloną głową, gdy ksieni i siostra Potencja wyładowywały na nie swój gniew. Była jakby pogrążona w wewnętrznym śnie. Ingebjórga szlochała i próbowała się usprawiedliwić: wszak otrzymały zezwolenie, że mogą wyjść za wiedzą siostry Potencji i w odpowiednim towarzystwie, a za to, co się potem wydarzyło, naprawdę nie ponoszą winy. Lecz pani Groa poleciła im pozostać w kościele, aż północ wydzwoni, skierować myśli ku sprawom Boskim i dziękować Bogu, który ocalił im życie i cześć. – Sam Bóg odsłonił wam jasno prawdę o świecie – powiedziała – dzikie zwierzęta i sługi szatana na każdym kroku czyhają na Jego dzieci i nie ma na to ratunku; tylko w modlitwie i błaganiu trzeba szukać oparcia. Dała każdej płonącą świecę do ręki i przykazała, aby poszły z siostrą Cecylią córką Baarda, która nieraz całe noce spędzała w kościele na modlitwie. Krystyna postawiła świecę na ołtarzu świętego Wawrzyńca i przyklękła na stopniu. Utkwiła nieruchomo wzrok w płomieniu świec, odmawiając cicho Ojcze nasz i Ave Maria. Powoli zaczęło się jej zdawać, że obejmuje ją blask świec i wyłącza wszystko, co leży poza nią i światłem. Czuła, że serce jej rozwiera się, przypełnione podzięką, uwielbieniem i miłością ku Bogu i Jego łaskawej Matce – czuła się im bliska. Wiedziała zawsze, że patrzą na nią z góry; ale tej nocy po raz pierwszy czuła, że tak jest w istocie. Ujrzała świat, jakby w widzeniu jakimś: ciemna przestrzeń, w którą pada słoneczna smuga, pyłki wirują ustawicznie pomiędzy ciemnością a światłem, i poczuła, że wreszcie ona sama dostała się w krąg jasności. Wydawało się jej, że chętnie pozostałaby jak najdłużej w tym ciszą i ciemnością nocy owianym kościele: owych kilka plam świetlnych, niby gwiazdy złote nocą, słodkawy, stary zapach kadzideł i ciepła woń palącego się wosku – i ona sama wtulona we własną gwiazdę. I zdało się jej, że kończy się jakieś szczęście, gdy przysunęła się siostra Cecylia i dotknęła jej ramienia. Trzy kobiety pokłoniły się przed ołtarzem i przez małą południową furtę wyszły na klasztorny dziedziniec. Ingebjórga była taka śpiąca, że położyła się nic nie mówiąc. Ucieszyło to Krystynę – tak bardzo pragnęła być sama ze swymi dobrymi myślami. I było jej przyjemnie, że w nocy muszą mieć na sobie koszule: Ingebjórga była gruba i mocno się pociła. Długo leżała bezsennie, ale ów prąd słodyczy, który ją uniósł, gdy klęczała w kościele, nie wracał. Przenikało ją jednak jeszcze jego ciepło, z serca dziękowała Bogu i czuła się silna, kiedy modliła się za rodziców, rodzeństwo i za duszę Arnego syna Gyrda. Myślała o ojcu. Tak bardzo tęskniła za nim i za wszystkim, co ich łączyło, zanim Szymon Darre wszedł w ich życie. Jakaś nowa tkliwość ku niemu ogarnęła ją. Tego wieczora w jej miłości do ojca była jakby zapowiedź macierzyńskiego ukochania i troski; niejasno przeczuwała, że wiele jest rzeczy w życiu, które nie stały się jego udziałem. Przypomniała sobie mały drewniany kościółek w Gerdarud; tam na Wielkanoc widziała groby trzech braciszków i babki, matki ojca, Krystyny córki Si-gurda, która umarła dając mu życie. Co Erlend syn Mikołaja ma do roboty w Gerdarud, tego nie mogła pojąć. Nie uświadamiała sobie, że w ten wieczór dużo o nim myślała. Ale przez cały czas wspomnienie jego szczupłej smagłej twarzy i spokojnego głosu trwało gdzieś w mroku, poza blaskiem świec, ponad jej myślami. Gdy się nazajutrz rano obudziła, słońce świeciło już w sypialni i Ingebjórga opowiadała, że pani Groa zabroniła siostrom budzić je na jutrznię. Teraz miały iść do kuchni i przynieść sobie coś do jedzenia. Krystynie aż ciepło się zrobiło z radości, że ksieni taka łaskawa; odczuwała to tak, jak gdyby cały świat był dobry dla niej. Bractwo chłopskie z A ker miało za swą patronkę świętą Małgorzatę i doroczną uroczystość rozpoczynało 20 lipca, w dzień świętej. Bracia i siostry gromadzili się wtedy razem z dziećmi i czeladzią w kościele w Aker i wysłuchiwali mszy przy ołtarzu świętej Małgorzaty; po czym ciągnęli do hali bractwa, leżącej przy szpitalu Hofvin, i tutaj świętowano zazwyczaj pięć dni. Ponieważ jednak kościół w Aker zarówno jak szpital Hofvin należały do klasztoru zakonnic, prócz tego zaś wielu chłopów z Aker było dzierżawcami klasztoru, przeto przyjął się zwyczaj, że ksieni i kilka starszych sióstr, aby okazać szacunek bractwu, brało udział w obchodzie w pierwszym dniu święta. Również wychowanki klasztoru, oddane tylko na naukę i nie mające później składać ślubów, mogły pójść i wieczorem potańczyć; na to święto wolno im było zamiast odzieży klasztornej włożyć własne suknie. Dlatego też wielki ruch panował w wigilię świętej Małgorzaty w izbie wychowanek; dziewczęta, którym pozwolono iść na zabawę, grzebały w swych skrzyniach i mierzyły najlepsze szaty, inne zaś chodziły nieco zgnębione i przyglądały się. Niektóre postawiły na kominku garnuszki i gotowały wodę, która miała czynić płeć białą i miękką, inne warzyły znów jakiś płyn, którym nacierały sobie włosy; gdy dzieliły je potem w pasma i zwijały dokoła skórzanych rzemyków, włosy skręcały się w piękne pukle. Ingebjórga powyciągała wszystkie swoje suknie, nie mogła się jednak zdecydować, którą z nich włożyć; w każdym razie nie tę najlepszą zieloną z aksamitu, ta była zbyt ładna i za kosztowna na chłopskie święto. Ale mała, szczupła siostra, która nie mogła iść na zabawę – zwała się Helga i jeszcze dzieckiem przeznaczyli ją rodzice do klasztoru – odciągnęła Krystynę na bok i szepnęła, że z pewnością Ingebjórga włoży mimo wszystko swą zieloną suknię i czerwoną jedwabną koszulę. – Zawsze byłaś mi życzliwa, Krystyno – dodała Helga. – Nie wypada mi mieszać się w takie sprawy, ale teraz powiem ci o tym. Ów rycerz, który was odprowadził owego wieczora na wiosnę... Słyszałam i widziałam, że Ingebjórga mówiła z nim potem. Rozmawiali z sobą w kościele i czekał na nią na ścieżce między opłotkami, gdy szła do domu jałmużnie. Rycerz pytał o ciebie i Ingebjórga przyrzekła mu, że weźmie cię z sobą. Założyłabym się, żeś do tej pory nic o tym nie słyszała. – W istocie, Ingebjórga nie wspomniała mi o tym – odparła Krystyna. Ściągnęła usta, by Helga nie dojrzała uśmiechu, który jej wykwitł na wargach. Hm, taka więc jest Ingebjórga. – Zapewne wie ona dobrze, że ja nie należę do dziewcząt, które latają za węgły domów i płoty na spotkanie z obcym mężczyzną – rzekła dumnie. – Mogłabym sobie zaoszczędzić mówienia ci tych nowinek, o których przystojniej byłoby nie wspominać – odpowiedziała urażona Helga i rozeszły się. Lecz przez cały wieczór Krystyna nie mogła sobie znaleźć miejsca i usiłowała stłumić uśmiech, gdy ktoś patrzył na nią. Na drugi dzień rano Ingebjórga ociągała się tak bardzo z ubieraniem i tak długo chodziła w samej koszuli, że Krystyna zrozumiała, iż tamta czeka, póki ona nie będzie gotowa. Nie odezwała się słowem, tylko ze śmiechem podeszła do skrzyni i wyciągnęła żółtą jedwabną koszulę. Pierwszy raz wdziała ją dzisiaj i gdy spłynęła wzdłuż ciała, Krystyna poczuła miły chłód i miękkość. Wkoło szyi i nad piersią, jak daleko sięgało wycięcie sukni, koszula była pięknie wyszyta srebrem oraz niebieskim i brązowym jedwabiem; tak samo były ozdobione rękawy. Krystyna naciągnęła płócienne pończochy i związała mocno małe purpurowo-niebieskie trzewiczki, które owego nieszczęsnego dnia Haakon szczęśliwie przyniósł do domu. Ingebjórga wciąż patrzyła na nią, Krystyna rzekła więc ze śmiechem. – Ojciec pouczał mnie zawsze, że nie powinniśmy okazywać lekce ważenia tym, którzy stoją niżej od nas, ty jednak jesteś pewnie zbyt dumna, aby się przystroić dla chłopów i dzierżawców. Ingebjórga pokraśniała jak jagoda, opuściła wełnianą koszulę przez białe biodra i wciągnęła czerwoną, jedwabną. Krystyna włożyła przez głowę najlepszą aksamitną suknię koloru fiołkowego, głęboko wyciętą na piersi, z rozciętymi rękawami sięgającymi prawie do ziemi. Opasała biodra złoconym pasem i narzuciła na plecy futrzane okrycie, po czym strząsnęła bujne, jasne włosy na ramiona, a na czoło włożyła złotą opaskę z wykutymi w niej małymi różyczkami. Widziała, że Helga stoi i przypatruje się im. Wyjęła więc ze skrzyni wielką srebrną klamrę, tę samą, która spinała jej okrycie wówczas, kiedy Bentein zaczepił ją na gościńcu, i której odtąd nigdy nie nosiła. Teraz zbliżyła się do Helgi i rzekła cicho: – Wiem dobrze, że wczoraj wieczór chciałaś mi oddać przysługę. Nie sądź, że jestem niewdzięczna – i wsunęła jej klamrę do ręki. Ingebjórga również była bardzo piękna w swej zielonej sukni z czerwonym jedwabnym okryciem na plecach i z rozpuszczonymi włosami. „Wystroiły się na zawody” – pomyślała Krystyna i roześmiała się. Ranek był jeszcze chłodny i rześki, gdy procesja wyszła z klasztoru i skierowała się na zachód ku Fryzji. Tutaj, za miastem, sianokosy były prawie na ukończeniu, ale wzdłuż płotów stały w kępkach dzwonki i macierzanka. Jęczmienne łany falowały bladosrebrnymi kłosami o ró-żowawym połysku. W wielu miejscach, gdzie wąska miedza prowadziła wśród pól, źdźbła uderzały idących po kolanach. Na czele kroczył Haakon i niósł godło klasztoru z obrazem Matki Boskiej na niebieskim jedwabiu. Za nim postępowała czeladź ijałmużnicy, dalej pani Groa i cztery starsze siostry na koniach, a dopiero na ostatku szły pieszo wychowanki; ich jaskrawe, świeckie szaty błyszczały i mieniły się w słońcu. Pochód zamykały żony jałmużników oraz garść uzbrojonych sług. Ze śpiewem kroczyli przez jasne pola, a ludzie, których spotykali na bocznych drogach, usuwali się i witali ich ze czcią. Wszędzie jechały i szły małe grupy ludzi, z każdego domu i każdego dworu płynął lud do kościoła. Wnet usłyszeli za sobą śpiew głębokich, męskich głosów i ujrzeli na wzgórzu godło klasztoru z Hovedó; czerwona chorągiew połyskiwała w słońcu, wznosiła się i opadała w takt kroków niosącego ją człowieka. Potężny, spiżowy głos dzwonów zabrzmiał ponad hałasem i rżeniem rumaków na kościelnym wzgórzu. Krystyna nigdy nie widziała tylu koni razem – burzliwe, niespokojne morze końskich łbów falowało na murawie przed bramą kościoła. Na łące stali, siedzieli lub leżeli odświętnie odziani ludzie, ale wszyscy podnieśli się i skłonili? gdy ruesiono wśród nich chorągiew Maryi z klasztoru, i wszyscy kłaniali się nisko przed panią Groą. Zdawało się, że ludzi jest więcej, aniżeli kościół może pomieścić, mimo to dla orszaku z klasztoru zatrzymano miejsce przy ołtarzu. Zaraz potem nadeszli cystersi z Hovedó i udali się do prezbiterium, po czym zabrzmiał w kościele śpiew męski i chłopięcy. Pod koniec mszy, kiedy wszyscy powstali, wzrok Krystyny padł na Erlenda syna Mikołaja. Był wysoki, górował nad otaczającymi go ludźmi, widziała jego twarz prawie z boku. Miał strome i wąskie czoło, duży, prosty, kształtny trójkąt nosa wysuwał się naprzód i był dziwnie cienki, a nozdrza delikatne i drgające; coś w tej twarzy przypominało Krystynie niespokojnego, spłoszonego ogiera. Nie był wcale taki piękny, jakim go sobie przypominała, wydłużone mięśnie twarzy jakby niechętnie ściągały się w dół ku małym, miękkim, ładnie skrojonym ustom – nie, jednak był piękny... Odwrócił głowę i ujrzał ją. Nie wiedziała, jak długo stali tak – oko w oko. Potem myślała już tylko o tym, by msza się wreszcie skończyła. W napięciu oczekiwała, co dalej nastąpi. Gdy tłum chciał opuścić nabity kościół, powstał zamęt. Ingebjórga pociągnęła Krystynę za sobą poza ciżbę, w ten sposób zostały szczęśliwie oddzielone od sióstr, które wyszły pierwej. Jedne z ostatnich doszły do skarbonki i opuściły kościół. Erlend stał na dworze tuż przy drzwiach pomiędzy księdzem z Ger-darud a tęgim, czerwonym człowiekiem we wspaniałej jedwabnej, niebieskiej szacie. Erlend też był odziany w jedwabną, luźną szatę ciemnego koloru, w brązowy i czarny wzór; na jego czarnym okryciu wyhaftowane były małe żółte sokoły. Przywitali się i poszli ku łące, gdzie uwiązane były konie mężczyzn. Podczas gdy mówili o pogodzie, pięknej mszy i wielkich tłumach, gruby czerwony pan – nosił złote ostrogi i zwał się rycerz Munan syn Ba-arda – ujął Ingebjorgę za rękę. Zdawało się, że dziewczyna niezwykle mu się podoba. Erlend i Krystyna zostali z tyłu, szli obok siebie i milczeli. Kiedy ludzie zaczęli się rozjeżdżać, wybuchło zamieszanie i niepokój na kościelnym wzgórzu; konie stłoczyły się, ludzie krzyczeli, niektórzy się gniewali, inni śmiali się. Nieraz dwóch siedziało na jednym koniu, mężczyźni mieli za sobą żony albo przed sobą w siodle dzieci, młodzi chłopcy wskakiwali na konie swych przyjaciół. Krystyna ujrzała chorągiew kościelną, mniszki i księży już zupełnie nisko u stóp wzgórza. Rycerz Munan przejechał, Ingebjórga siedziała przed nim, trzymał ją w ramionach. Oboje wołali i dawali znaki. Erlend powiedział: – Są tu ze mną moi ludzie, mogliby oni siąść we dwóch na jednego konia, a wy dostalibyście wierzchowca Haftora, dobrze? Krystyna zaczerwieniła się. – Jesteśmy już tak daleko za innymi, że nie widzę waszych ludzi, więc... – roześmiała się i Erlend też się uśmiechnął. Wskoczył na konia i pomógł jej usiąść za sobą. W domu Krystyna nieraz jeździła z tyłu za ojcem, gdy była już zbyt duża, by wskoczyć po męsku na konia. Mimo to poczuła się zmieszana i niepewna, kiedy kładła jedną rękę na barkach Erlenda, drugą oparła o grzbiet konia. Powoli zjeżdżali ku mostowi. Po chwili wydało się Krystynie, że powinna się odezwać, skoro on nic nie mówi, rzekła więc: – Było dla mnie niespodzianką spotkać was tu dzisiaj. – Czy naprawdę? – spytał Erlend odwracając się ku niej. – Czy Ingebjórga córka Filippusa nie oddała wam pozdrowienia? – Nie – rzekła Krystyna – nie słyszałam o żadnym pozdrowieniu, nie wspominała o was ni razu od owego dnia w maju, kiedyście to nam przyszli z pomocą – rzekła podstępnie, aby obłuda Ingebjorgi wyszła na jaw. Erlend nie obejrzał się, ale po głosie poznała, że uśmiechnął się pytając: – A ta mała czarna, na mniszkę przeznaczona, nie pamiętam jej imienia? Wynagrodziłem ją nawet, by tylko was pozdrowiła. Krystyna poczerwieniała, lecz potem roześmiała się. – Owszem – wyznała – winnam przyznać Heldze, że zasłużyła na nagrodę. Erlend poruszył nieco głową, szyja jego znalazła się tuż obok jej ręki. Krystyna natychmiast cofnęła dłoń dalej na ramię. Z pewnym zaniepokojeniem pomyślała, że przybywając na to święto okazała więcej śmiałości, niż dopuszczała przyzwoitość, gdyż właściwie mężczyzna prosił ją o spotkanie. Po chwili Erlend zapytał: – Czy chcecie tańczyć dziś wieczór u mego boku, Krystyno? – Nie wiem, panie – odrzekła. ‘ – Myślicie, że nie przystoi? – spytał, a gdy nie odpowiadała, mówił dalej: – Może i nie przystoi. Sądziłem jednak, iż nie staniecie się gorsza przez to, że tego wieczoru podacie mi rękę. Poza tym już osiem lat minęło, odkąd po raz ostatni brałem udział w tańcu. – Czemuż to, panie? – spytała. – Może jesteście żonaci? – Potem jednak przyszło jej na myśl, że gdyby był żonaty, nie byłoby godziwie z jego strony umawiać się z nią w ten sposób. Chciała naprawić zło i rzekła: – Może straciliście narzeczoną lub żonę? Erlend odwrócił się szybko i spojrzał na nią dziwnie: – Ja?... Czy pani Aashilda nic wam?... Dlaczego owego wieczora za czerwieniliście się tak, gdyście usłyszeli, kim jestem? – spytał po chwili. Krystyna znów pokraśniała, lecz nic nie odrzekła; Erlend zagadnął powtórnie: – Chciałbym wiedzieć, co słyszeliście o mnie od mojej ciotki. – Nic więcej – rzekła szybko Krystyna – nad same pochwały. Mówiła, że jesteście tak piękni i z tak dostojnego rodu, że w porównaniu z wami i waszym rodem my nie liczymy się tak wysoko, mój ród i ja. – Czy ona wciąż jeszcze mówi o takich rzeczach tam, gdzie jest teraz? – rzekł Erlend i roześmiał się gorzko. – Pewnie, jeśli to dla niej jest pociechą. Czy nic więcej nie mówiła o mnie? – Cóż by to miało być? – spytała Krystyna; sama nie wiedziała, czemu jej serce ścisnęło się tak dziwnie. – Och, mogła rzec – odparł Erlend zniżając głos i patrząc przed siebie – mogła rzec, że jestem zabójcą i że ciężko musiałem pokutować, aby zyskać pokój i ugodę. Krystyna milczała długą chwilę. Potem odezwała się cicho: – Bywają ludzie, których los prześladuje. Tak słyszałam. Mało widziałam świata, lecz nigdy nie uwierzę, Erlendzie, byście tak uczynili... dla jakiejś... niegodnej sprawy. – Bóg niechaj ci wynagrodzi te słowa, Krystyno – rzekł Erlend, odwrócił głowę i ucałował tak gwałtownie jej rękę, że koń wspiął się pod nimi. Gdy znów jechał spokojnie, Erlend rzekł błagalnie: – Tańczcie ze mną dziś wieczór, Krystyno. Potem opowiem wam wszystko o moim życiu. Ale dziś wieczór weselmy się razem. Krystyna przyrzekła mu i chwilę jechali w milczeniu. Po pewnym czasie Erlend zaczął wypytywać o panią Aashildę i Krystyna opowiedziała wszystko, co o niej wiedziała; chwaliła ją bard – Tak więc nie wszystkie drzwi są zamknięte przed Bjórnem i Aashildą? – spytał Erlend. Krystyna odparła, że są oni poważanymi ludźmi, a ojciec jej i wielu wraz z nim jest zdania, że większość tego, co o tych dwojgu się mówi, nie jest prawdą. – A jak się wam podobał mój krewniak, Munan syn Baarda? – zagadnął Erlend ze śmiechem. – Nie bardzo mu się przyglądałam – odparła Krystyna – i nie zdaje mi się, żeby wart był wielkiej uwagi. – Czyście nie wiedzieli, że jest jej synem? – Synem pani Aashildy? – rzekła zdumiona Krystyna. – Tak jest, jednak piękności matki nie mogły dzieci jej zabrać tak, jak zabrały wszystko inne. – Nie znałam imienia jej pierwszego męża – powiedziała Krystyna. – Było dwóch braci, którzy dostali dwie siostry – mówił Erlend – Mikołaj i Baard synowie Munana. Mój ojciec był starszy, moja matka była jego drugą żoną, z pierwszą nie miał dzieci. Baard, który dostał Aashildę, też nie był młody i nigdy nie żyli z sobą dobrze – byłem wówczas jeszcze dzieckiem i taili przede mną różne rzeczy. Lecz opuściła ona kraj z panem Bjórnem i poślubiła go, skoro tylko Baard umarł, nie pytając o radę swych krewnych. Ludzie chcieli zerwać to małżeństwo, chcieli udowodnić, że Bjórn nie omijał jej łoża jeszcze za życia pierwszego męża i że razem zastanawiali się, jak zgładzić mojego stryja ze świata. Oczywiście, nie można im było tego udowodnić i tym samym unieważnić małżeństwa. Lecz musieli odpokutować całym swym majątkiem... Bjórn zabił też jakiegoś jej krewniaka, mam na myśli krewniaka mojej matki i Aashildy. Krystynie mocno biło serce. W domu rodzice surowo czuwali nad dziećmi i młode dziewczęta nie śmiały słuchać żadnej nieprzyzwoitej gadaniny. Zdarzyło się przecież niejedno w dolinie, o czym Krystyna posłyszała, na przykład o jakimś mężczyźnie, który żył z zamężną kobietą. Było to cudzołóstwo, jeden z najgorszych grzechów; byli też pono winni zamachu na życie jej męża, a za to groziła banicja i klątwa kościelna. Lavrans mawiał, że żadna żona nie ma obowiązku pozostać przy mężu, jeśli zadawał się on z żoną innego, i takim bękartom nigdy nie przysługiwało prawo uznania ich przez ojca, nawet wówczas, gdy rodzice stawali się potem wolni i mogli się pobrać. Mężczyzna mógł przekazać swoje imię i majątek dziecku spłodzonemu z dziewką albo włóczącą się żebraczką, ale przenigdy bękartowi poczętemu w łożu cudzej żony; nawet wówczas, gdy matka była małżonką rycerza. Pomyślała o niechęci, jaką żywiła zawsze do pana Bjórna, do jego bladej twarzy i otyłej, rozlanej postaci. Nie mogła nigdy pojąć, że pani Aashilda jest tak uprzejma i uległa wobec człowieka, który ją pchnął na drogę hańby, że taka pełna wdzięku kobieta mogła mu się tak dać ogłupić. Nie był nawet dobry dla niej. Na jej barkach spoczywał trud całego gospodarstwa; Bjórn nie robił nic, pił jedynie piwo. A przecież Aashilda była zawsze łagodna i uprzejma, ilekroć rozmawiała z mężem. Wydało się Krystynie wątpliwe, czy ojciec jej znał całą tę historię, kiedy zaprosił Bjórna do siebie. Teraz, gdy o tym myślała, dziwiła się, że Erlend opowiada jej takie rzeczy o swym bliskim krewnym. Ale pewno sądził, że ona wie już o tym. Po chwili Erlend rzekł: – Może zapragnę odwiedzić moją ciotkę Aashildę, gdy będę jechał na północ. Czy mój krewniak Bjórn ciągle jeszcze jest piękny? – Nie – odparła Krystyna. – Wygląda jak siano, które przez zimę leżało na polu. – Tak, tak, wgryza się to dobrze w człowieka – rzekł Erlend z gorzkawym uśmiechem. – Nigdy nie widziałem równie przystojnego mężczyzny. Już dwadzieścia lat od tego czasu minęło, byłem wtedy małym chłopcem, ale nie zdarzyło mi się dotąd spotkać nikogo tak urodziwego. Niedługo potem przybyli do przytułku. Był to wielki, obszerny folwark z wielu zabudowaniami z drzewa i kamienia; mieścił się tu szpital, schronisko dla ubogich, dom zajezdny dla podróżnych, kaplica i plebania. Na dziedzińcu panował niezwykły ruch, gdyż w kuchni folwarku przygotowywano jadło na uroczystą biesiadę, a w ten dzień także biedaków i chorych goszczono jak najobficiej. Dom bractwa leżał za ogrodami przytułku, szło się doń drogą wiodącą przez ogród ziołowy, którego sława rozniosła się daleko. Pani Groa wyhodowała tu rośliny, których do tej pory nie znał nikt w Norwegii; także te zioła, które zazwyczaj rosły w ogrodach, najlepiej udawały się w jej ogrodzie, zarówno kwiaty, jak warzywa i zioła lecznicze. Była naj-uczeńszą kobietą w tych sprawach i sama przełożyła na język norweski księgi salerneńskie1 traktujące o ziołach. Pani Groa okazywała szczególKsięgi salerneńskie – pochodzące ze słynnej w średniowieczu akademii medycznej w Salerno 50). ne względy Krystynie, odkąd zauważyła, że wie ona coś niecoś o sile leczniczej ziół i rada by dowiedzieć się czegoś więcej. Krystyna objaśniała więc Erlendowi, co rosło po obu stronach zielonej dróżki, którą szli. W południowym słońcu pachniało silnie koprem i selerem, cebulą i różami, szczawiem i lakami. Rzędy drzew owocowych, stojące na skraju zalanego słońcem, pozbawionego zupełnie cienia ogrodu warzywnego, wyglądały kusząco; błyszczały czerwone wiśnie w ciemnej koronie listowia, a gałęzie jabłoni uginały się obciążone zielonym owocem. Dokoła sadu ciągnął się żywopłot z głogu. Kwitło na nim jeszcze kilka różyczek; nie różniły się one niczym od innych dzikich róż, lecz w spiekocie liście ich pachniały winem i jabłkami. Ludzie przechodząc zrywali gałązki i wpinali je sobie w odzież. Także Krystyna zerwała parę różyczek i zatknęła je sobie za włosy pod opaskę na skroniach. Jedną zatrzymała, po chwili Erlend wyjął jej kwiat z ręki, ale nic nie powiedział. Przez chwilę trzymał różę w ręce, potem przypiął ją sobie do klamry na piersiach. Był przy tym onieśmielony i zmieszany, i tak niezgrabny, że skaleczył sobie palec do krwi. W świetlicy, na piętrze domu bractwa, nakryto kilka wielkich stołów; pod ścianami podłużnymi po jednym dla mężczyzn i kobiet. W środku sali, przy dwóch stołach, siedziały dzieci razem z młodymi ludźmi. Pani Groa zajęła poczesne miejsce przy stole kobiet, zakonnice i najbardziej poważne kobiety zasiadły pod ścianą, a niezamężne na ławie zewnętrznej, wyżej zaś wychowanki klasztoru. Krystyna wiedziała, że Erlend patrzy na nią, ale nie śmiała odwrócić głowy. Dopiero kiedy wszyscy powstali i kapelan bractwa odczytywał głośno imiona zmarłych braci i sióstr, rzuciła spiesznie ukradkowe spojrzenie ku stołowi mężczyzn i udało się jej dojrzeć jego postać. Stał pod ścianą poza płonącymi na stole światłami i patrzył na Krystynę. Uczta trwała długo, a to na skutek niezliczonych toastów, wznoszonych na cześć Boga, Przenajświętszej Dziewicy, świętej Małgorzaty, świętego Olafa i świętego Halvarda, przeplatanych modlitwami i pieśniami. Krystyna widziała przez otwarte drzwi, że słońce zaszło. Z zarośniętego murawą dziedzińca zabrzmiał dźwięk skrzypiec i śpiew – młodzi ludzie opuścili już salę. Pani Groa zwróciła się do wychowanek, że mogą teraz zejść i chwilę się pobawić, jeśli mają na to ochotę. Trzy czerwone ogniska płonęły na dziedzińcu, dokoła nich krążyły czarne i pstre szeregi tańczących. Grajkowie siedzieli na rozstawionych skrzyniach i pociągali smyczkami po skrzypcach; grali i śpiewali rozmaite melodie, każdy w swoim kręgu, było bowiem zbyt wiele osób, aby wszyscy mogli tańczyć w jednym kole. Zmrok już zapadał, na północy lesiste pasma gór odcinały się czarno ostrymi zrębami na tle żółtozielonego nieba. Pod gankiem górnego piętra siedzieli ludzie i pili. Gdy sześć dziewcząt z klasztoru zeszło po schodach, wystąpiło paru mężczyzn. Munan syn Baarda podbiegł do Ingebjorgi i pociągnął ją z sobą, Krystynę też ktoś chwycił: Erlend – znała już jego rękę. Ścisnął jej dłoń tak mocno, że pierścienie ich uderzyły o siebie i werżnęły się w ciało. Pociągnął ją do skrajnego ogniska. Tu tańczyło wiele dzieci; Krystyna wolną rękę podała jakiemuś dwunastoletniemu chłopcu, Erlend zaś prowadził po swej drugiej stronie drobną, wpółdorosłą dziewczynkę. W tym kręgu prawie nikt nie śpiewał; ludzie kroczyli w koło i kołysali się w takt skrzypiec. Potem ktoś zawołał, żeby Duńczyk Jivord zaśpiewał im nową piosenkę. Wysoki, jasnowłosy człowiek z olbrzymimi pięściami wszedł w środek koła i począł śpiewać. Na białym piasku w Munkholm tańczono, od morza biła słona woń. Tańczył pan Ivar syn Jona, królowej podając dłoń. Znacie Ivara syna pana Jona? Grajkowie nie znali tej melodii, brzdąkali z cicha w struny, a Duńczyk śpiewał sam, silnym, miłym głosem. Czy pomnisz jeszcze, duńska królowo, lata gorący żar palił, kiedy to w Szwecji o twoją rękę Duńczycy sięsi Z Szwecji cię tutaj przywiedli, w duńską krainę oto. Ze łzami na twym licu, z koroną szczerozłotą. Ze łzami na twym licu, z koroną rozbłyśnioną. Czy pomnisz, duńska królowo, jako wpierw byłaś moją? Skrzypce znów zawtórowały, tańczący nucili nowo poznaną piosenkę i powtarzali końcowy jej rym. A chociaż z tobą, Ivarze, piłem ja z jednej szkJenicy, zawiśniesz ty jutro wysoko, na szubienicy. Ale Ivar syn Jona nie uląkł się groźby ni fal. Wskoczył do łodzi złocistej, okuty w stal. Bóg niech ci da, duńska królowo, tyle pogodnych nocy, ile gwiazd nad twą głową wspaniałość nieba roztoczy. Tobie niech jednak, o duński królu, Bóg da lat złych takie mrowie, ile suka ma włosów na grzbiecie, jak bujne ma lipa listowie. Znacie Ivara syna pana Jona? Była już późna noc, z ognisk pozostał jeno żar, coraz to bardziej czerniejący. Krystyna i Erlend stali przy płocie pod drzewami ująwszy się za ręce. Za nimi ściszał się z wolna hałas pijatyki – paru młodych chłopaków skakało nucąc dokoła dogorywającego ogniska, lecz grajkowie udali się już na spoczynek i większość ludzi rozeszła się. Kilka kobiet szukało swych mężów, których piwo zwaliło z nóg. – Gdzie to ja położyłam moje okrycie? – szepnęła Krystyna. Erlend objął ją ramieniem wpół i swym płaszczem okrył oboje. Przytuleni do siebie poszli do ogrodu warzywnego. Uderzyło w nich wspomnienie woni ziół za dnia, przytłumione i wilgotne od chłodu rosy. Noc była zupełnie ciemna, niebiosa ponad wierzchołkami drzew przesłonięte szarymi chmurami. Słychać było głosy innych jeszcze ludzi w ogrodzie. Erlend przycisnął dziewczynę do siebie i spytał szeptem: – Nie boisz się, Krystyno? Przez mgnienie oka pomyślała o świecie leżącym poza tą nocą – pomyślała, że to, co czyni, jest szaleństwem. Lecz była tak cudownie bezsilna. Więc tylko jeszcze mocniej przytuliła się do niego i szeptała coś niewyraźnie, sama nie wiedząc co. Doszli do końca dróżki; był tu kamienny wał graniczący z lasem. Erlend pomógł jej wspiąć się na górę. Gdy miała zeskoczyć po drugiej stronie, chwycił ją w ramiona i trzymał przez chwilę, zanim opuścił na ziemię. Stała z twarzą zwróconą ku górze i tak przyjęła jego pocałunek. Rękami objął jej skronie – i poczuła jako coś cudownego, że jego palce nurzają się w jej włosach. Pomyślała, że ona też musi mu coś miłego wyświadczyć; ujęła więc jego głowę i usiłowała go pocałować tak, jak on całował. Kiedy położył ręce na piersi dziewczyny, zdawało się Krystynie, że obnażył i wyjął jej serce. Rozgarnął nieco fałdy jedwabnej koszuli i tu ją ucałował – gorąca fala przeniknęła ją całą aż do głębi serca. – Ciebie nie śmiałbym nigdy zasmucić – szepnął Erlend. – To bie nie pozwoliłbym uronić ani jednej łzy z mojego powodu. Nigdy nie wierzyłem, że jakaś dziewczyna może być tak dobra jak ty, moja Krystyno. Pociągnął ją na trawę pod krzaki, usiedli oparci plecami o kamienny wał. Krystyna nie mówiła nic, gdy jednak Erlend przestawał ją pieścić, wyciągała rękę i dotykała jego twarzy. Po chwili spytał Erlend: – Nie jesteś zmęczona, ukochana? – A gdy Krystyna przytuliła się do jego piersi, objął ją ramieniem i szepnął: – Śpij, śpij, Krystyno, tu, przy mnie. Z wolna zapadała coraz głębiej i głębiej w ciemność, ciepło i szczęśliwa jego piersi. Kiedy się ocknęła, leżała wyciągnięta na trawie, z twarzą na jego kolanach, na brązowym jedwabiu jego szaty. Erlend siedział jak przedtem, plecami oparty o wał, twarz jego wydawała się szara w szarości brzasku, lecz szeroko rozwarte oczy były dziwnie przejrzyste i piękne. Zobaczyła, że otulił ją całą swym płaszczem; stopy jej były rozkosznie ciepłe w futrzanym podbiciu. – Oto spałaś na mych kolanach – rzekł ze słabym uśmiechem. – Niechaj ci to Bóg wynagrodzi, Krystyno, spałaś tak spokojnie jak dziecko w ramionach matki. – A wy, czyście nie spali, panie Erlendzie? – spytała Krystyna. Erlend uśmiechnął się w jej rozbudzone oczy. – Być może, przyjdzie noc, kiedy oboje, ty i ja, odważymy się zasnąć razem... nie wiem, co pomyślisz, gdy się nad tym zastanowisz. Tej nocy jednak musiałem czuwać, tyle jeszcze rzeczy stoi między nami, zaprawdę więcej, niż gdyby nagi miecz leżał między tobą a mną. Powiedz mi, będziesz mnie kochała, gdy ta noc minie? – Będę was kochać, panie Erlendzie – rzekła Krystyna – będę was kochać, jak długo zechcecie, i odtąd nie chcę kochać nikogo innego. – Tedy – mówił Erlend powoli – tedy niechaj Bóg mnie opuści, jeżeli wezmę jeszcze kiedy w ramiona inną kobietę albo dziewczynę, zanim będę cię mógł poślubić we czci i według prawa. Powiedz ty to samo – prosił. Krystyna rzekła: – Oby mnie Bóg opuścił, jeżeli uścisnę w mych ramionach innego mężczyznę, póki żyć będę na ziemi. – Musimy teraz iść – rzekł Erlend po chwili – zanim się ludzie zbudzą. Szli zaroślami po zewnętrznej stronie kamiennego wału. – Czy pomyślałaś – spytał Erlend – co będzie z nami dalej? – Wy to musicie postanowić, Erlendzie – odparła. – O twoim ojcu – zagadnął po chwili – mówią w Gerdarud, że jest dobrym i prawym człowiekiem. Czy sądzisz, że bardzo niechętnie cofnąłby umowę z Andrzejem Darre? – Mój ojciec mawiał nieraz, że nie chce nas, swych córek, przyniewa-lać – odparła Krystyna. – Przede wszystkim stało się tak dlatego, że posiadłości leżą obok siebie. Ale mój ojciec na pewno nie chciałby, abym dlatego straciła całą radość świata. – Miała przeczucie, że lekko to nie pójdzie, ale odpędzała je. – Może więc pójdzie łatwiej, aniżeli tej nocy sądziłem – rzekł Erlend. – Bóg niechaj będzie ze mną, Krystyno, wydaje mi się, że cię nie mogę utracić. Teraz już nigdy nie będę wesół, jeśli cię nie zdobędę. Rozstali się pod drzewami i Krystyna o brzasku dnia odszukała drogę wiodącą do gospody, gdzie mieli nocować ludzie z ich klasztoru. Wszystkie łoża były pozajmowane, rzuciła więc okrycie na garść słomy i położyła się spać w sukni. Gdy się zbudziła, słońce stało już wysoko. Ingebjórga córka Filippusa siedziała na ławie i przyszywała oderwane od swego okrycia futrzane obramowanie. Była rozmowna jak zwykle. – Czy całą noc spędziłaś z Erlendem synem Mikołaja? – spytała. – Powinnaś się mieć na baczności przed tym chłopcem, Krystyno. Sądzisz, że Szymon Darre chętnie by widział, iż darzysz Erlenda przyjaźnią? Krystyna poszukała miski i zaczęła się myć. – A twój narzeczony, sądzisz, chętnie by widział, że tej nocy tańczy łaś z Munanem „Tępym”? Chyba w taką noc jak wczorajsza wolno tań czyć u boku tego, kto nas wybrał; wszak pani Groa zezwoliła na to. Ingebjórga rzekła z lekceważeniem: – Einar syn Einara i pan Munan są przecież przyjaciółmi, zresztą on jest żonaty i stary. Brzydki jest także, ale za to grzeczny i dworny. Patrz, co mi podarował na pamiątkę tej nocy – pokazała złotą klam rę, którą Krystyna dzień przedtem widziała wpiętą w kapelusz pana Munana. – Ale ten Erlend... Wprawdzie na Wielkanoc zeszłego roku zdjęto z niego klątwę, lecz powiadają, że Elina córka Orma była od tego czasu u niego na Husaby. Pan Munan opowiadał, że schronił się on do siry Jona w Gerdarud, pewnie lęka się, że znów popadnie w grzech, skoro ją zobaczy. Krystyna przystąpiła do niej. Była biała jak ściana. – Toś o tym nie wiedziała – ciągnęła Ingebjórga – że gdzieś na pół nocy w Haalogalandii’ uwiódł zamężną kobietę i trzymał ją na swym dworze mimo zakazu króla i klątwy arcybiskupa? Mieli z sobą dwoje dzieci. W końcu musiał uciekać do Szwecji i zapłacić taki okup, że pan Munan powiada, iż zbiednieje zupełnie, o ile się wnet nie poprawi. HaaiogaSandia – najdalej na północy położona prowincja norweska. – Tak, oczywiście, wiem o tym – rzekła Krystyna ze stężałą twarzą. – Ale to przecież dawno skończona historia. – Owszem, to właśnie mówił Munan, że już nieraz wszystko było między nimi skończone – rzekła Ingebjórga zamyślona. – Ale wszak ty nie potrzebujesz martwić się o to, ty będziesz miała Szymona-Darre. Ale piękny jest ten Erlend! Orszak z klasztoru miał wyruszyć z powrotem tego samego dnia po nieszporach. Krystyna obiecała Erlendowi, że gdy będzie mogła, przyjdzie jeszcze do kamiennego wału, pod którym spędzili noc. Leżał na brzuchu w trawie, z głową ukrytą w dłoniach. Zaledwie ją ujrzał, zerwał się i podał jej obie ręce. Wzięła je w swoje i chwilę stali tak ze splecionymi dłońmi. Nagle odezwała się Krystyna. – Dlaczego opowiadałeś mi wczoraj o panu Bjórnie i pani Aashildzie? – Widzę po tobie, że wiesz wszystko – odparł Erlend i nagle puścił jej ręce. – Co sądzisz teraz o mnie, Krystyno? Miałem wówczas osiemnaście lat – ciągnął podniecony – już dziesięć lat upłynęło od chwili, kiedy król, mój krewniak, posłał mnie do Vargóy, tam pozostaliśmy przez całą zimę na Steigen... ona była żoną lagmana Sigurda syna Saksulfa. Było mi jej żal, gdyż miała męża starego i nie do wiary brzydkiego... Nie wiem już, jak to się stało, kochałem ją pewnie także. Zaofiarowałem Sigurdowi gotowość zapłacenia, jakiego chce, okupu, chętnie postąpiłbym godziwie wobec niego, jest on pod wielu względami dzielnym człowiekiem; lecz chciał, by rzecz tę rozstrzygnęło prawo. Przedłożył ją na thingu1, miałem zostać napiętnowany za cudzołóstwo z panią domu, którego gościem byłem, pojmujesz? Doszło to do uszu mojego ojca i króla Haakona i ten wygnał mnie ze swego dworu. A jeśli już wszystko masz wiedzieć, to teraz już nic nie ma między mną i Eliną, prócz dzieci, z których ona niewiele sobie robi. Żyją w dolinie Óster, na dworze należącym do mnie, który podarowałem Ormowi, memu synowi, ale ona nie chce być przy nich. Liczy za1 Thing – zgromadzenie ludowe u dawnych Germanów, posiadające szeroki zakres działania, gdyż decydujące o wojnie i pokoju, o zmianie praw, wydające prawomocne dla całej wspólnoty thingowej wyroki sądowe itp. Oprócz wielkich thingów, będących jakby prymitywną formą parlamentu ogólnonarodowego czy ogółnoplemiennego, odbywały się również thingi o mniejszym zasięgu terytorialnym, załatwiające sprawy lokalne danego terenu. pewne na to, że Sigurd nie będzie żył wiecznie; sam nie wiem, czego teraz chce. Sigurd przyjął ją z powrotem, lecz Elina twierdzi, że obchodzono się z nią na jego dworze jak z psem lub niewolnicą, i wymogła na mnie, że się spotkamy w Nidaros. Mnie też nie lepiej się wiodło na Husaby u ojca. Sprzedałem wszystko, czym rozporządzałem, i uciekłem z nią do Hallan-dii1 – hrabia Jakub był moim dobrym przyjacielem. Czyż mogłem postąpić inaczej? Oczekiwała dziecka. Wszak tylu mężczyznom, którzy żyli z żonami innych, udawało się jakimś sposobem prześliznąć... Gdy się jest dość bogatym... Lecz taki to już zwyczaj króla Haakona, że najsrożej obchodzi się ze swoimi. Już rok byliśmy rozłączeni, gdy umarł mój ojciec i Elina wróciła. Potem dołączyły się do tego jeszcze inne sprawy. Chłopi wzbraniali się płacić mi czynsz dzierżawny lub też układać się z moimi pełnomocnikami, ponieważ byłem pod klątwą, ja zaś oddawałem wet za wet i zostałem oskarżony o rabunek, a nie miałem wtedy nawet tyle pieniędzy, by wypłacić czeladzi; wierz mi, byłem zbyt młody, by wybrnąć z tych trudności, a moi krewni, prócz Munana, nie chcieli mi iść na rękę, on jeden pomagał mi, ile mógł, przez wzgląd na swą żonę. Teraz więc wiesz, Krystyno, że straciłem wiele zarówno na majątku, jak też na czci. Lepiej by było dla ciebie, gdybyś trzymała się nadal Szymona syna Andrzeja. Krystyna objęła ramionami jego szyję: – Będziemy się trzymać tego, na co przysięgliśmy tej nocy, Erlendzie – jeśli tak myślisz jak ja. Erlend przyciągnął ją do siebie, ucałował i rzekł: – Teraz także musisz zaufać temu, że wszystko pójdzie innym try bem, odtąd nikt nie ma nade mną mocy prócz ciebie. Och! o tylu rze czach myślałem dziś w nocy, gdyś spała na moich kolanach, moja miła. Zaprawdę, żaden diabeł nie ma takiej władzy nad człowiekiem, bym ci mógł zgotować ból łub zmartwienie, moje ty życie najdroższe. W owym czasie, gdy Lavrans syn Björgulfa mieszkał jeszcze na Skog nadał on włości kościołowi w Gerdarud za msze odprawiane Hallandia nadmorska prowincja szwedzka na wybrzeżu K.; za spokój duszy jego rodziców w dzień ich śmierci. Rocznica śmierci Björgulfa syna Ketila wypadała 13 sierpnia i Lavrans umówił się ze swym bratem, że w tym roku weźmie on do siebie Krystynę, by mogła być obecna na nabożeństwie. Krystyna obawiała się, że coś może stanąć na przeszkodzie i stryj nie dotrzyma przyrzeczenia; zdawało jej się, że Aasmund nie bardzo ją lubi. Ale w wigilię rocznicy zjawił się Aasmund syn Björgulfa w klasztorze po swą bratanicę. Krystyna otrzymała nakaz włożenia świeckich szat, jednak ciemnych i prostych. Ludzie rozwodzili się nad tym, że widzi się zbyt często siostry poza obrębem klasztoru; dlatego biskup polecił, aby wychowanki nie mające składać ślubów zakonnych, bawiąc w gościnie u swych krewnych, nie nosiły sukien przypominających odzież klasztorną, żeby ludzie nie mylili ich z nowicjuszkami i zakonnicami. Krystyna była z duszy rada, gdy ze stryjem jechała konno gościńcem, Aasmund także stał się rozmowniejszy i życzliwszy, kiedy zauważył, że dziewczyna umie gadać. Poza tym był nieco przygnębiony, mówił, że zanosi się na to, iż jeszcze tej jesieni dojdzie do wojny i król pociągnie z wojskiem do Szwecji, by pomścić zbrodnię popełnioną na krewnym, mężu swej bratanicy. Krystyna słyszała o wymordowaniu szwedzkich książąt1 i czyn ten wydawał się jej najnędzniejszym tchórzostwem, lecz sprawy państwa były jej obce. Nikt w domu, w jej dolinie, zbytnio się nimi nie przejmował; wiedziała jednak, że ojciec jej walczył przeciw księciu Eirikowi pod Ragnhildarholmem i Konungahelą. Aasmund opowiadał o całym zajściu między królem i książętami. Krystyna niewiele z tego rozumiała, lecz słuchała uważnie, co stryj mówił o ślubach zawartych z królewskimi córami, a potem złamanych. Pocieszała się, że nie wszędzie jest tak jak w ich gminach, gdzie umówione zręko-winy były równie wiążące jak samo wesele. Nabrawszy odwagi opowiedziała o przygodzie, jaka ją spotkała w przedwieczerz św. Halvar-da, i spytała stryja, czy zna Erlenda z Husaby. Aasmund wystawił Er-lendowi dobre świadectwo; przyznał, że wprawdzie zachował się on niemądrze, ale w dużej mierze winę za to ponoszą jego ojciec i król, Wymordowanie książąt – mowa o bratobójczych walkach szwedzkich Folkungów; 1317 r. król Birger I zamordował swych braci: Waldemara i (wspomnianego powyżej w kicie) Eirika. Ostatecznie z całej dynastii ocalał tylko trzyletni Magnus syn Eirika, przy-\y król Norwegii i Szwecji (będzie o nim mowa w drugim tomie powieści). – gdyż postąpili tak, jakby ów młody człowiek był wcielonym diabłem, dlatego że się uwikłał w tę głupią historię. Król był zawsze zanadto pobożny, pan Mikołaj zaś rozgniewał się, że Erlend w ten sposób roztrwonił wielkie dobra, obaj przeto grzmieli o nierządzie i ogniu piekielnym „a trochę uporu musi przecież tkwić w każdym dzielnym chłopcu” – dodał Aasmund. – Kobieta zaś owa była cudownej piękności. Lecz ty nie masz nic do czynienia z Erlendem, nie troszcz się przeto także o jego sprawy. Erlend nie przyszedł na mszę, jak obiecał Krystynie, ona zaś więcej o tym myślała niż o słowach Bożych. Nie czuła nawet skruchy z tego powodu, miała tylko osobliwe uczucie, że obca jest teraz wszystkiemu, z czym dawniej była związana. Usiłowała pocieszyć się: Erlend zapewne uważał za najrozsądniejsze, aby nikt z tych, co mieli nad nią władzę, nie dowiedział się o ich przyjaźni. To przecież sama dobrze pojmowała. Ale tak serdecznie za nim tęskniła, że płakała ułożywszy się wieczorem na spoczynek w górnej izbie przybudówki, gdzie miała spać z małymi córkami Aasmunda. Nazajutrz udała się z najmłodszą córką stryja, sześcioletnią dziewczynką, w górę do lasu. Zaledwie uszły kawałek ścieżką, Erlend je do-pędził. Krystyna wiedziała, że to on, zanim jeszcze zobaczyła, kto idzie. – Cały dzień siedziałem tu, na wzgórzu, i patrzyłem na dziedziniec – rzekł. – Słusznie sądziłem, że znajdziesz sposobność, by wyjść. T – Myślisz, że wyszłam po to, aby się z tobą spotkać? – spytała Krystyna śmiejąc się. – A nie boisz się chodzić po lasach mojego stryja z łukiem i psami? – Stryj twój zezwolił mi, bym dla zabicia czasu polował w jego la sach – rzekł Erlend. – A psy należą do Aasmunda, znalazły mnie tu dziś rano. – Pogłaskał psy i podniósł małą dziewczynkę. – Znasz mnie przecie, Ragnfrido. Ale nie mów nikomu, żeście rozmawiały tu ze mną, za to dostaniesz coś ode mnie – wyciągnął zawiniątko z rodzynkami i wręczył je dziecku. – Dla ciebie były przeznaczone – zwrócił się do Krystyny. – Jak sądzisz, czy to dziecko potrafi milczeć? Oboje mówili szybko i ze śmiechem. Erlend miał na sobie krótki brązowy kaftan, na czarne włosy naciągnął małą, czerwoną, jedwabną czapkę; wyglądał niezwykle młodo, śmiał się i żartował z dzieckiem, ale od czasu do czasu ujmował rękę Krystyny i ściskał ją aż do bólu. Mówił o wojennych pogłoskach i był im rad: – Będzie wtedy dla mnie łatwiej odzyskać z powrotem przyjaźń króla. Wszystko pójdzie łatwiej... – dodał gwałtownie. W końcu usiedli na polanie położonej wysoko wśród lasu. Erlend trzymał dziecko na kolanach, Krystyna siedziała przy nim, pod osłoną trawy bawił się jej ręką. Wsunął jej w dłoń trzy złote pierścienie związane sznurkiem. – Później – szepnął – dostaniesz ich tyle, ile ręce twoje będą mogły unieść. – Będę czekał co dnia o tej porze tutaj, na łące, dopóki będziesz na Skog – rzekł, gdy się rozstawali. – Musisz przyjść, jeśli tylko będziesz mogła. Nazajutrz Aasmund syn Björgulfa udał się z żoną i dziećmi do rodzinnej posiadłości Gyridy w Hadelandii. Wystraszyły ich wojenne wieści; trwoga żyła jeszcze w mieszkańcach okolicy Oslo od czasu łupieskiej wyprawy księcia Eirika sprzed kilku laty. Stara matka Aasmunda bała się tak bardzo, że chciała szukać przytułku w klasztorze benedyktynek; była też zbyt słaba, by jechać z innymi. Krystyna miała pozostać na Skog ze starą, którą zwała babką, aż do powrotu Aasmunda z Hadelandii. W południe, gdy ludzie na dworze odpoczywali, udała się Krystyna na poddasze, do izby, w której sypiała. Miała z sobą trochę odzieży w skórzanym tobole, zmieniła więc suknię nucąc przy tym. Ojciec podarował jej suknię z grubej bawełny sprowadzonej ze Wschodu. Włożyła tę błękitną suknię, gęsto tkaną w czerwony, kwiecisty wzór. Wyszczotkowała i zaczesała włosy, związała je czerwonymi wstęgami, a na palce wsunęła pierścienie Erlenda; strojąc się myślała, czy tylko wyda mu się dość piękna. Oba psy, które dzień przedtem były z Erlendem w lesie, zatrzymała na noc w swej komorze – teraz zabrała je z sobą. Przekradła się wokół zabudowań i weszła na tę samą leśną ścieżynkę co wczoraj. Polana leżała cicha i samotna w żarze południa, upojnie pachniał jodłowy las. Słońce aż kłuło, a niebo ponad wierzchołkami drzew było dziwnie mocno niebieskie i jakby zastygłe. Krystyna usiadła w cieniu na skraju lasu. Nie martwiła się wcale tym, że Erlenda jeszcze nie ma; wiedziała na pewno, że przyjdzie, i sprawiało jej osobliwą radość, że chwilę może siedzieć samotna i być pierwsza. Nasłuchiwała cichutkiego bzykania maleńkich muszek nad zżółkła, spaloną trawą, zerwała parę zwiędłych, aromatycznie pachnących kwiatów, które mogła dosięgnąć wyciągniętą ręką, roztarła je między palcami i wąchała, siedziała z szeroko otwartymi oczami i jak gdyby śniła. Nie poruszyła się posłyszawszy w lesie stąpanie konia. Psy warknęły i sierść im się nastroszyła na grzbiecie, potem pognały przez polanę szczekając i wymachując ogonami. Erlend na skraju lasu zeskoczył z konia i poklepał go po zadzie, puścił luzem i biegł ku niej wraz z obska-kującymi go psami. Ujął w dłonie ich pyski i tak podszedł do niej, mając po obu stronach wilczury łosiowej maści. Krystyna uśmiechnęła się i podała mu rękę nie wstając z miejsca. I nagle, gdy patrzyła na ciemną głowę spoczywającą między jej rękami na łonie, naszło na nią wspomnienie. Ujrzała siebie samą wyraźnie i daleko, tak jak niespodzianie rozbłyska w chmurnej ciemności jakiś odległy dom na stoku góry, gdy w burzliwy dzień padnie nań słoneczny promyk. Było tak, jak gdyby w jej sercu objawiła się cała owa czułość, o którą daremnie błagał ją Arne syn Gyrda, wówczas gdy jeszcze nie rozumiała jego słów. Z gwałtownym lękiem pociągnęła ku sobie mężczyznę, ukryła jego twarz na swej piersi i całowała go, jakby w obawie, że może jej zostać zabrany. A gdy głowa Erlenda spoczęła na jej ramieniu, poczuła się tak, jakby dziecko nosiła na ręku – nakryła dłonią jego oczy i składała delikatne pocałunki na jego ustach i twarzy. Blask słońca zniknął tymczasem z polanki, ciężki koloryt ponad szczytami drzew zgęścił się w granatową ciemń, rozlaną po całym niebie; chmura przybierała miejscami miedzianą barwę dymów pożarnych. Bajard zszedł do nich, zarżał głośno, po czym znieruchomiał i stanął zdrętwiały. Wnet potem pierwsza błyskawica rozdarła ciemności i tuż za nią huknął grzmot. Erlend podniósł się i wziął konia za cugle. Niżej na polanie stała stara szopa na siano, skierowali się do niej i Erlend uwiązał Bajarda do belki przy wejściu. W głębi leżało siano, Erlend rozpostarł na nim swe okrycie; usiedli z psami u nóg. Wnet potem lunął deszcz i niby dywan przesłonił wejście. Szumiało w lesie i pluskało na łące – wkrótce musieli cofnąć się w głąb szałasu, gdyż krople spadające z dachu pryskały na nich. Ilekroć błyskało i grzmiało, Erlend pytał: – Czy boisz się, Krystyno? Troszeczkę – odpowiadała szeptem i tuliła się mocno do niego. Nie wiedzieli, jak długo tak siedzą. Burza przeszła dość szybko, w oddali grzmiało jeszcze, lecz przed drzwiami szałasu świeciło słońce, mokra trawa lśniła, połyskujące krople coraz to rzadziej spadały z dachu. Słodki zapach siana w szopie wzmógł się. – Teraz muszę już iść – rzekła Krystyna, a Erlend odpowiedział: – Tak jest, musisz. – Ujął jej stopę: – Przemokniesz całkiem... Ty poje dziesz, a ja pójdę, aż wydostaniemy się z lasu. – Tak dziwnie na nią patrzył. Krystyna drżała – może dlatego, że serce tak biło – było jej zimno i miała wilgotne ręce. Gdy ucałował jej nagie ciało nad kolanem, próbowała go bezsilnie odepchnąć. Erlend na mgnienie oka uniósł twarz. Wówczas przyszedł jej na myśl człowiek, któremu pewnego dnia dano w klasztorze jeść – ucałował on podany sobie chleb. Z otwartymi ramionami padła z powrotem w siano i pozwoliła Erlendowi czynić, co chciał. Siedziała sztywna i osłupiała, gdy Erlend uniósł głowę. Dźwignął się gwałtownie na łokciach. – Nie patrz tak, Krystyno! Głos jego nowym, dzikim bólem wrył się jej w serce. I Erlend nie był wesoły, i on był nieszczęśliwy! – Krystyno! Krystyno! Czy myślisz, żem cię zwabił do lasu, bom te go chciał od ciebie, że chciałem cię posiąść przemocą? – spytał po pew nym czasie. Przesunęła dłoń po jego włosach nie patrząc na niego. – Przemocy tu żadnej nie było... wszak dałbyś mi odejść taką, jaką przyszłam, gdybym cię o to prosiła – szepnęła. Nie wiem – odrzekł kryjąc twarz na jej łonie. – Czy sądzisz, że postąpię z tobą niegodnie? – spytał po chwili wzburzony. – Krystyno, przysięgam ci na moją wiarę chrześcijańską... oby mnie Bóg opuścił w godzinie skonu, jeśli nie dochowam ci wierności aż do śmierci. Nie mogła nic odpowiedzieć, głaskała go tylko po włosach. – Już czas, bym poszła do domu? – spytała w końcu i zdawało mu się, że w śmiertelnym lęku czeka na jego odpowiedź. – Czas już – odparł ponuro. Podniósł się szybko, podszedł do konia i poprawił coś koło cugli. Wówczas wstała i ona. Z wolna, bezsilna i zdruzgotana, pojęła... Nie wiedziała właściwie, czego oczekuje po nim: czy ma ją usadowić na swym koniu i zabrać z sobą, by nie musiała wracać między obcych ludzi? Całe jej ciało było jakby ranne okropnym zdumieniem... że to właśnie jest ów grzech, o którym wszyscy śpiewali. A ponieważ Erlend jej to uczynił, stała się przez to tak bardzo jego własnością, że nie mogła zupełnie wyobrazić sobie, jak ma żyć dalej poza kręgiem jego władzy. Teraz oto musi odejść od niego, nie rozumiała jednak, że to ma się stać naprawdę. Szedł obok niej na dół przez las i prowadził konia, rękę jej trzymał w swojej, lecz nie znajdowali słów. Gdy zeszli do miejsca, skąd widać było domy na Skog, pożegnał się z nią. – Krystyno, nie bądź taka smutna. Dzień, w którym zostaniesz moją żoną, nadejdzie rychlej, niż sądzisz. Lecz jej serce łomotało w piersi. – Więc musisz odejść ode mnie? – spytała pełna trwogi. – Gdy tylko odjedziesz ze Skog – mówił, a głos jego stał się znowu żywszy – o ile nie będzie wojny, pomówię z Munanem. Długo przekonywał mnie, że powinienem się ożenić, z pewnością więc będzie mi towarzyszył i w moim imieniu starał się o twoją rękę u ojca. Krystyna pochyliła głowę. Z każdym słowem, które wymawiał, wydłużał się czas leżący przed nią i stawał się coraz bardziej niepojęty: klasztor, Jörund... Zdawało się jej, że porywa ją spieniony nurt i unosi z dala od tego wszystkiego. – Jeśli sypiasz teraz sama na poddaszu – ciągnął Erlend – przyjdę dziś wieczór i pomówię z tobą. Czy zechcesz mnie wpuścić? – Tak – powiedziała cicho Krystyna. Po czym rozstali się. Przez resztę dnia siedziała z babką, a po wieczerzy zaprowadziła staruszkę do łoża. Potem poszła na piętro do swojej komory, W ścianie było małe okienko. Krystyna usiadła na skrzyni pod nim; nie miała ochoty się położyć. I Musiała długo czekać. Było już ciemno, gdy usłyszała lekkie kroki na krytym strychu. Erlend zapukał do drzwi; Krystyna wstała, odsunęła zasuwę i wpuściła go do środka. Zauważyła, że ucieszył się bardzo, gdy zarzuciła mu ramiona na szyję i przygarnęła się do niego. – Bałem się, że będziesz zła na mnie – powiedział. – Nie powinnaś się martwić tym grzechem – dodał po chwili. – Nie jest to znowu taki wielki grzech. Prawo Boga inne tu jest niż prawo ludzkie. Gunnulf, mój brat, wyłożył mi to kiedyś: gdy dwoje ludzi na zawsze przysięga sobie wierność, a potem oddają się sobie, wówczas są poślubieni przed Bogiem i nie mogą być zwolnieni z tych ślubów bez wielkiego grzechu. Mogę ci powiedzieć to słowo po łacinie, gdy mi wpadnie do głowy, znałem je przecież dawniej. Krystyna zastanawiała się nad tym, z jakiego powodu brat Erlenda to powiedział, lecz odepchnęła od siebie uporczywą trwogę, że może było to powiedziane z powodu innej kobiety, i usiłowała znaleźć pociechę w jego słowach. Siedzieli obok siebie na skrzyni, Erlend objął Krystynę ramieniem, i poczuła się spokojna i bezpieczna. U jego boku było jedyne miejsce, gdzie mogła się ukryć. Od czasu do czasu opowiadał Erlend wiele i z humorem, potem znowu długo siedział w milczeniu i pieścił ją tylko. Nie zdając sobie z tego wcale sprawy, wybierała Krystyna z wszystkiego, co mówił, najdrobniejsze rysy, które go upiększały; czyniły droższym i zmniejszały jego winę w tym, co o nim wiedziała, a co nie było dobre. Ojciec Erlenda, pan Mikołaj, był taki stary, gdy mu się urodziły dzie ci, że nie miał cierpliwości ani możności po temu, by je wychowywać; obaj synowie wyrośli w domu pana Baarda syna Piotra na Hestnaes. Er lend nie miał innego rodzeństwa prócz młodszego od siebie brata Gunnulfa; był on księdzem w kościele katedralnym w Nidaros. – Jego miłuję najbardziej z wszystkich ludzi prócz ciebie. Krystyna zapytała, czy brat jest do niego podobny, ale Erlend roze śmiał się; są zupełnie do siebie niepodobni zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie. Obecnie Gunnulf bawił za granicą i studiował; już trzeci rok był r v, ale dwa razy przysłał listy do domu, ostatnio, zeszłego roku, gdy miał odjeżdżać z kościoła świętej Genowefy i udać się do Rzymu. – Ucieszy się bardzo, gdy wróci i zastanie mnie żonatym – dodał Erlend. Potem mówili o wielkiej spuściźnie, którą odziedziczył po rodzicach. Krystyna zauważyła, że niedokładnie rozeznawał się w tych sprawach. Ona wiedziała niejedno o zakupie włości przez ojca. Erlend w innym kierunku prowadził swoje sprawy, sprzedawał i rozpraszał, zaprzepaszczał i zastawiał dobra, najwięcej w latach ostatnich, gdy chciał się rozstać ze swą nałożnicą i mniemał, że jego zły tryb życia pójdzie wkrótce w zapomnienie i krewni mu dopomogą. Łudził się, że w końcu zostanie może mianowany królewskim wójtem nad połową okręgu Orkdóla, jak jego ojciec. – Lecz teraz naprawdę nie wiem, jaki to wszystko weźmie obrót – rzekł. – Być może, że osiądę na małym dworze górskim jak Bjórn syn Gunnara i będę musiał wynosić gnój na własnych plecach niczym pachołcy w dawnych czasach, bo nie będę miał konia. – Bóg niech będzie z tobą – rzekła Krystyna śmiejąc się. – Muszę więc przyjść do ciebie, sądzę bowiem, że rozumiem się lepiej na gospodarstwie aniżeli ty. – Kosza z gnojem jeszcześ chyba nie wynosiła – rzekł i znowu się roześmiał. – Nie, ale widziałam, jak rozrzucają gnój na polach, a ziarno siałam w domu co rok. Mój ojciec zwykł był sam uprawiać najbliżej leżące pole i potem mnie kazał obsiewać pierwszy zagon, gdyż miałam przynosić szczęście. – Wspomnienie to zabolało ją, rzekła więc wzburzona: – I musisz mieć żonę, aby ci piekła, warzyła piwo i prała twoją jedyną koszulę, i doiła – musisz pożyczyć jedną albo dwie krowy od bogatego chłopa w sąsiedztwie. – Och, Bogu dzięki, że cię znowu widzę roześmianą – powiedział Erlend i podniósł ją tak, że jak dziecko leżała w jego ramionach. Przez następnych sześć nocy, aż do powrotu Aasmunda, bywał Erlend co wieczór na poddaszu u Krystyny. W ostatnią noc zdawał się być tak samo nieszczęśliwy jak ona. Powtarzał wiele razy, że ani dnia dłużej, niż konieczność tego wymaga, nie będą rozdzieleni. W końcu szepnął cichutko: – Gdybym na nieszczęście nie mógł powrócić przed zimą do Oslo, a wydarzyłoby się tak, że potrzebowałabyś przyjacielskiej pomocy - wówczas zwróć się spokojnie do siry Jona z Gerdarud, jesteśmy zaprzyjaźnieni od dziecka. Możesz także liczyć na Munana syna Baar-da. Krystyna zdołała jedynie skinąć głową. Pojęła, że Erlend mówił o tej samej rzeczy, o której ona każdego dnia myślała, ale dokładniej niczego nie nazwał. Milczała przeto nie chcąc okazać, jak ciężko jej na sercu. Kiedy indziej odchodził od niej po zapadnięciu nocy, tego wieczora jednak prosił serdecznie, by mu pozwoliła na chwilę położyć się obok siebie. Krystyna lękała się, lecz Erlend rzekł: – Bądź pewna, że potrafię wystąpić, jeśli mnie znajdą w twej komorze. – Sama chciała też bardzo zatrzymać go jeszcze przy sobie, zresztą nie mogła mu niczego odmówić. Bała się jednak, że zaśpią. Siedziała przeto większą część nocy oparta o wezgłowie łoża, od czasu do czasu drzemała, nie zawsze wiedziała, czy Erlend ją właśnie pieści, czy też śni się jej to tylko. Rękę trzymała na jego piersiach w miejscu, gdzie czuła bicie serca, a twarz zwróciła ku oknu, by móc widzieć świt. Wreszcie nadeszła chwila, że musiała go zbudzić. Narzuciła na siebie okrycie i wyszła z nim na ganek – zsunął się w dół po belkowaniu z tej strony domu, którą osłaniało inne domostwo. Potem zniknął za węgłem. Krystyna wróciła do izby i weszła do łoża. Teraz pofolgowała sobie zupełnie i płakała po raz pierwszy, odkąd oddała się Erlendowi. W klasztorze dnie płynęły jak przedtem. Krystyna żyła pomiędzy komnatą sypialną a kościołem, krosnami, biblioteką i refektarzem. Zakonnice i słudzy klasztorni zebrali już zioła z ogrodu warzywnego i owoce z sadu, przyszedł dzień świętego Krzyża z procesją na jesieni, potem był post przed świętym Michałem. Krystyna dziwiła się – nikt nie zdawał się dostrzegać w niej zmiany. Ale między obcymi była zawsze milcząca i Ingebjórga córka Filippusa, jej towarzyszka za dnia i w nocy, mówiła za nie obie. Tak więc nikt nie zauważył, że myślami jest daleko od wszystl dokoła. Kochanka Erlenda – powtarzała sobie w duchu. – By! chanką Erlenda. Zdawało jej się, że snem było wszystko, co przeżyła – ów wieczór w dzień świętej Małgorzaty, godzina spędzona na sianie w szopie i noce w jej komorze na Skog. Albo to wszystko śniła, albo też snem była teraźniejszość. Lecz pewnego dnia musi przyjść obudzenie; pewnego dnia wszystko wyjdzie na jaw. Ani przez chwilę nie wątpiła, że nosi pod sercem dziecię Erlenda. Ale co miało się z nią stać, gdy ta rzecz się ujawni, z tego nie zdawała sobie sprawy. Czy zamkną ją w ciemnicy, czy też odeślą do domu... W wielkiej oddali majaczyły blade obrazy ojca i matki... Przymykała oczy, słabła i z zawrotem głowy chyliła się przed nieuniknioną nawałnicą. Usiłowała być twarda, by znieść wszelką okropność, która musiała ją w końcu rzucić na zawsze w ramiona Erlenda – jedyne miejsce, gdzie mogła jeszcze znaleźć schronienie. W napięciu tym było zarówno oczekiwanie, jak przerażenie, zarówno słodycz, jak męka. Była nieszczęśliwa, ale zarazem czuła w sobie miłość do Erlenda niby zaszczepiony w nią pęd, wydający co dnia świeższe i bogatsze pęki kwiatów mimo całego cierpienia. W ostatnią noc, kiedy spał przy niej, poczuła z tkliwą, nieuchwytną słodyczą, że w jego objęciach czeka ją rozkosz i szczęście, jakich dotychczas nie zaznała, i drżała na samo wspomnienie o tym; czuła tę rozkosz jakby gorący, przesycony ziołami wiew ze spalonych słońcem ogrodów. Bękart, to słowo, które Inga cisnęła jej w twarz – przyjmowała teraz i tuliła do siebie. Bękart to było dzieciątko poczęte potajemnie w lesie i na łące. Czuła blask słońca i zapach jodeł nad leśną polaną. Każdy nowy, gorączkowy niepokój, każde szybsze pulsowanie krwi w ciele uważała za niechybną oznakę płodu w swym łonie, który przypominał jej, że teraz idzie oto nowymi drogami, a choćby nie wiem jak ciężko było nimi iść, to przecież była pewna, że zaprowadzą ją w końcu do Erlenda. Siedziała między Ingebjórgą i siostrą Astridą i wyszywała na kapie rycerzy i ptaki w obramowaniu wijących się liści. Podczas tego wyobrażała sobie, jak będzie uciekać, gdy przyjdzie czas, że nie będzie mogła dłużej ukryć swego stanu. Wędrowała gościńcem ubrana jak uboga kobieta, wszystko złoto i srebro, jakie posiadała, ukrywszy w niesionym na ręce zawiniątku. Zapewniła sobie dach nad głową w jakimś dworze w odległej dolinie, służyła jako zwykła dziewka, dźwigała wiadra na nosidłach, oporządzała bydło, piekła i prała; łajano ją, gdyż nie chciała zdradzić, kto był ojcem dziecka. Potem przybywał Erlend i odnajdował ją. Czasem wyobrażała sobie, że przybywa za późno. Śnieżnobiała i piękna leżała w biednym chłopskim łożu. Erlend schylał się wchodząc w drzwi; miał na sobie ów luźny, czarny płaszcz, w którym zwykle przychodził do niej nocą na Skog. Chłopka prowadziła go do posłania, padał na kolana i chwytał zimne ręce konającej, oczy jego były śrniertel-nie smutne... „Tu leżysz, moja radości jedyna...” Złamany bólem wychodził, tuląc do piersi pod fałdami okrycia swego małego synka – Nie, nie myślała, że tak rzeczywiście będzie, nie chciała umrzeć: Erlend nie mógłby znieść tak wielkiego cierpienia. Ale była tak bardzo zgnębiona, że czuła ulgę wyobrażając to sobie. Potem przychodziły chwile, w których z bolesną wyrazistością uświadamiała sobie: dziecko nie było czymś wymyślonym przez nią, to było coś nieodwołalnego. Nadejdzie dzień, w którym będzie musiała odpowiadać za to, co popełniła – i serce jej zamierało z trwogi. Gdy jednak minął pewien czas, przyszło jej na myśl, że nie jest wcale pewne, czy będzie miała dziecko. Sama nie rozumiała, dlaczego się nie raduje. Czuła się tak, jakby dotychczas leżała pod ciepłą kołdrą. teraz zaś miała wstać i wyjść na mróz. Upłynął jeszcze miesiąc, poterfi drugi. Teraz była już pewna, że to nieszczęście jej nie grozi. Z wewnętrznym dreszczem i uczuciem pustki pojęła, że jest bardziej nieszczęśliwa niż przedtem. W sercu jej rósł cichy żal do Erlenda: adwent zbliżał się, a ona nie słyszała nic o nim ani też nie miała od niego żadnej wieści; nie wiedziała nawet, gdzie przebywa. I teraz zdawało się jej, że nie wytrzyma tego lęku i niepewności, zdawało się jej, że zostały przecięte łączące ich więzy; teraz obawiała się naprawdę: może wydarzyło się coś takiego, że już nigdy go nie ujf zy. Dalekie stało się jej wszystko, z czym dawniej była zżyta, a łączność między nią i Erlendem była taka słaba. Nie sądziła, że ją opuścił, lecz tyle rzeczy mogło się przecież wydarzyć. Nie wiedziała, jak znosić dalej ową niepewność wyczekiwania, tak bardzo umęczona nią była Każdego dnia. Czasem myślała o rodzicach i siostrach: tęskniła za nimi, ale tak, jak gdyby ich już na zawsze utraciła. A zdarzały się znów chwile – w kościele, a czasem i poza kościołem – że odczuwała gwałtowną tęsknotę za łącznością z Bogiem, we wspólnocie z innymi ludźmi. Zawsze było to częścią jej istoty, teraz zaś przez swój nie wyspowiadany grzech pozbawiona była tej łaski. Pocieszała się, że ta rozłąka z domem, rodziną i chrześcijaństwem potrwa tylko krótki czas. Erlend musi ją tam zaprowadzić z powrotem. Kiedy ojciec pozwoli na miłość Erlenda i jej, znowu będzie mu bliska jak przedtem; gdy będą poślubieni, wówczas będą mogli się spowiadać i odpokutować winę. Zaczęła szukać dowodów, że inni ludzie także nie są wolni od winy. Zwracała teraz baczniejszą uwagę niż dotychczas na to, co mówiono, i dostrzegała różne drobnostki wskazujące, że nawet tu, w klasztorze, siostry nie są zupełnie święte i obce sprawom światowym. Były to tylko błahe rzeczy, klasztor bowiem pod kierownictwem pani Groi stanowił wzór przykładnego współżycia sióstr. Zakonnice były gorliwe w pełnieniu służby Bożej, pilne, dbałe o biednych i chorych. Reguła nie była na tyle surowa, by siostry nie mogły być odwiedzane przez przyjaciół i krewnych w rozmównicy, ani też, gdy zachodziła szczególnie ważna przyczyna, odwiedzać ich w mieście; lecz żadna zakonnica, przez te wszystkie lata, odkąd pani Groa rządziła klasztorem, nie wniosła jeszcze w dom hańby. Teraz jednak otwarły się Krystynie oczy na wszystkie małe niedoskonałości w obrębie murów klasztornych: na drobne sprzeczki, zawiści i próżnostki. Żadna z zakonnic nie chciała przyłożyć ręki do jakiejś grubszej roboty prócz pielęgnowania chorych, wszystkie chciały być uczonymi i biegłymi w sztukach; jedna chciała prześcignąć drugą, a mniej uzdolnione pod tym względem siostry traciły odwagę i żyły jakby w odurzeniu. Sama pani Groa była uczoną i mądrą kobietą. Czuwała wprawdzie nad trybem życia i pilnością swych duchowych córek, ale niewiele czy niła dla zbawienia ich dusz. Krystynie okazywała zawsze dobroć i uprzejmość, zdawała się ją przenosić nad inne wychowanki, głównie dlatego, że Krystyna była biegła w czytaniu, pisaniu i robotach ręcz nych, pilna i małomówna – pani Groa zaś nigdy nie czekała na to, co siostry powiedzą. Chętnie natomiast rozmawiała z mężczyznami. Ci kręcili się bez przerwy w jej rozmównicy: chłopi i pełnomocnicy kla sztoru, bracia dominikanie od biskupa, zastępcy cystersów z Hovedó, z którymi toczył się spór. Była ustawicznie zajęta zarżą i kich dóbr klasztoru, obrachunkami, odsyłała szaty kościelne, otrzymywała księgi do przepisywania i sama posyłała jej innym. Nawet najzłośliwsi ludzie nie mogli dopatrzyć się w jej postępowaniu czegoś niestosownego. Lubiła jednak mówić o sprawach, na których kobiety zazwyczaj nie bardzo się znają. Przeor, którego dom znajdował się po północnej stronie kościoła, nie miał, zdaje się, więcej własnej woli aniżeli pióro ksieni. W całym klasztorze rządziła siostra Potencja, a ta myślała przede wszystkim o tym, by utrzymać takie zwyczaje domowe, jakie widziała odbywając nowicjat w wytwornym klasztorze żeńskim w Niemczech. Zwała się przedtem Sigrida córka Ragnwalda, ale zmieniła imię po przywdzianiu habitu; za jej to radą także te wychowanki, które tylko przez krótki czas przebywały w klasztorze, nosiły strój nowicjuszek. Siostra Cecylia córka Baarda nie była podobna do reszty zakonnic. Chodziła cicho, ze spuszczonymi oczyma, odpowiadała zawsze łagodnie i pokornie, była służebnicą wszystkich, spełniała chętnie najcięższe roboty, pościła więcej, niż było przepisane, pościła tyle, na ile jej pani Groa zezwalała, a po wieczornym pacierzu klęczała godzinami w kościele albo też udawała się tam jeszcze przed jutrznią. Ale pewnego wieczora, kiedy wraz z dwiema siostrami świeckimi prała cały dzień bieliznę w potoku, przy wieczerzy zaczęła nagle głośno płakać. Rzuciła się na kamienną podłogę, czołgała się na klęczkach pomiędzy siostrami, biła się w piersi i z płonącymi licami, cała we łzach, błagała wszystkie o wybaczenie. Ona to jest najgorszą grzesznicą wśród nich, zatwardziałą w pysze przez cały czas. Pycha to, a nie pokora lub wdzięczność za odkupującą śmierć Zbawiciela, dawała jej siłę oprzeć się pokusom świata; schroniła się do klasztoru nie dlatego, że pokochała duszę mężczyzny, ale dlatego, że własną dumę kochała. Z pychy służyła swym siostrom, poiła się próżnością ze swego kubka, a zarozumiałością smarowała swój suchy chleb wtedy, gdy inne siostry piły przy posiłkach piwo i jadły masło. Z tego wszystkiego zrozumiała Krystyna tylko tyle, że nawet Cecylia córka Baarda nie jest w swym sercu całkiem święta. Nie zużyta świeczka łojowa, wisząca pod dachem i omotana pajęczyną i sadzą – oto do czego porównała siostra swą zimną czystość. Pani Groa zbliżyła się i podniosła łkającą kobietę. Surowo orzekła, że Cecylia za to przewinienie ma się wyprowadzić z dormitorium si położyć do łoża samej ksieni i pozostać tam dopóty, dopóki gorączka nie minie. – A potem, siostro Cecylio, będziesz przez osiem dni siedziała na moim miejscu, my zaś będziemy się do ciebie zwracać o radę w sprawach duchowych i będziemy ci za twój anielski tryb życia okazywać cześć, byś się nasyciła hołdami grzesznych ludzi. Wtedy będziesz mogła osądzić, czy są one warte naszego starania, i wybrać, czy chcesz żyć według reguł, jak my wszystkie, czy też chcesz poddawać się praktykom, których nikt od ciebie nie wymaga. Po czym możesz się namyślić, czy z miłości do Boga czynisz te wszystkie rzeczy, aby raczył spojrzeć łaskawie ku tobie, czy też – jak teraz mówisz – dlatego, byśmy cię brały za wzór. I tak się stało. Siostra Cecylia spała przez czternaście dni w pokoju ksieni, miała silną gorączkę i sama pani Groa ją pielęgnowała. Gdy się podniosła z choroby, musiała przez osiem dni zarówno w kościele, jak i w domu siedzieć na poczesnym miejscu obok ksieni i wszyscy jej usługiwali – przez cały czas płakała, jakby ją bito. Od tego czasu stała się o wiele łagodniejsza i radośniejsza. Żyła nadal prawie tak samo jak dotąd, ale rumieniła się jak oblubienica, kiedy ktoś patrzył na nią, czy to gdy zamiatała podłogę, czy gdy szła sama do kościoła. Zdarzenie z siostrą Cecylią obudziło w Krystynie silną tęsknotę za pokojem i odzyskaniem wszystkiego, co teraz, jak czuła, stało się jej dalekie. Pomyślała o bracie Edwinie i pewnego dnia ośmieliła się prosić panią Groę o pozwolenie udania się do braci bosych i porozmawiania z jednym z nich. Zauważyła, że pani Groa niechętnie na to patrzy; niewielka była przyjaźń między franciszkanami a resztą klasztorów w biskupstwie. Ksieni zaś bynajmniej nie złagodniała dowiedziawszy się, kto jest przyjacielem Krystyny. Powiedziała, że ów brat Edwin jest niezbyt godnym zaufania mnichem: wędruje stale po całym kraju i zbiera ofiary po obcych biskupstwach. Ludzie mają go gdzieniegdzie za człowieka świętego, on jednak zdaje się nie pojmować, że pierwszym obowiązkiem franciszkanina jest posłuszeństwo względem przełożonych. Spowiadał włóczęgów i napiętnowanych, chrzcił ich dzieci i grzebał ich ciała w ziemi bez pytania o pozwolenie, jednakże czynił to w równej mierze z nierozwagi jak z uporu i cierpliwie znosił nałożone na niego za te przewinienia kary. Należy mieć dla niego wyrozumiałość, gdyż jest biegły w swej sztuce, lecz nawet przy wykonywaniu rzemiosła popadł w spór z ludźmi biskupa z Bjorgyinu1; od tego czasu mistrzowie malarscy nie chcieli, by przebywał i działał w ich biskupstwie. Krystyna ośmieliła się zapytać, skąd przybył ów mnich o nienorwe-skim imieniu. Pani Groa była usposobiona do rozmowy. Odpowiedziała, że urodził się w Oslo, ale ojciec jego był Anglikiem, zwał się Ryszard Płatnerz, ożenił się z chłopką z okolic Skogheim i osiadł tu, w mieście. Dwaj młodsi bracia Edwina byli poważanymi płatnerzami, on jednak był przez całe życie niespokojnym duchem. Mimo to od dziecka czuł pociąg do życia zakonnego i gdy tylko osiągnął przepisany wiek, wstąpił do szarych mnichów na Hovedó. Ci posłali go na naukę do jakiegoś klasztoru we Francji – był bardzo zdolny. Tam zezwolono mu na wystąpienie z zakonu cystersów i przeniesienie się do franciszkanów. Kiedy zaś potem bracia rozpoczęli na własną rękę, wbrew zakazowi biskupa, budować kościół na wschód od Lókken, brat Edwin okazał się jednym z naj-zapalczywszych kłótników, nawet omal nie uśmiercił młotem pewnego człowieka, wysłanego przez biskupa w celu wstrzymania robót. Już dawno nikt nie rozmawiał z Krystyną tak długo i gdy pani Groa ją odprowadziła, dziewczyna pochyliła się i ucałowała rękę ksieni z wdzięcznością i czcią; oczy jej napełniły się łzami. Pani Groa myślała, że to ze zmartwienia, obiecała więc, że może jednak będzie jej wolno wyjść i zobaczyć się z bratem Edwinem. W istocie po kilku dniach otrzymała Krystyna wiadomość, że ktoś z klasztoru ma coś do załatwienia na dworze królewskim, może zatem udać się wraz z nim do braci na Lókken. Brat Edwin był w domu. Krystyna nie spodziewała się nigdy, że ucieszy się tak bardzo widokiem kogoś innego niż Erlend. Starzec siedział i głaskał jej ręce dziękując, że przyszła. Nie, od owej nocy, kiedy spał na Jörund, nie zachodził w tamte strony, ale słyszał, że Krystyna ma wyjść za mąż i życzy jej szczęścia. Wówczas poprosiła go, aby poszedł z nią do kościoła. Musieli wyjść z klasztoru i obejść go dokoła, by wejść głównym wejściem; brat Edwin nie śmiał prowadzić jej przez dziedziniec. Był w ogóle bardzo przygnębiony i zdawało się, że obawia się uczynić cokolwiek, co by mogło spowodować zgorszenie. „Postarzał się bardzo” – pomyślała Krystyna. Dziś Bergen. Kiedy złożyła ofiarę na ołtarzu i poprosiła brata Edwina, aby ją wyspowiadał, przeraził się okropnie. Tego zrobić nie może, surowo zabroniono mu spowiadać. – Może słyszałaś coś o tym – powiedział. – Rzecz miała się tak sądziłem, że nie wolno mi odmawiać tym biedakom darów, które otrzymałem darmo od Boga. Naturalnie, powinienem ich był zachęcać do tego, by na właściwym miejscu szukali odpuszczenia i pokuty, tak, tak... Ty jednak, Krystyno, jesteś obowiązana spowiadać się u waszego przeora. – Chodzi o coś, z czego nie mogę spowiadać się przeorowi w klasztorze – oświadczyła Krystyna. – Czy myślisz, że pomoże ci, jeśli wyspowiadasz się przede mną z tego, co chcesz zamilczeć przed swoim spowiednikiem? – rzekł mnich surowo. – Jeśli nie możesz wysłuchać mojej spowiedzi – odparła Krystyna – to w każdym razie możesz zezwolić na to, abym pomówiła z tobą i spytała cię o radę w pewnej sprawie, która mi leży na sercu. Mnich rozejrzał się wkoło. Kościół był prawie pusty, usadowił się więc na skrzyni stojącej w kącie. – Myśl o tym – powiedział – że nie mogę odpuścić ci grzechów, lecz mogę ci doradzić i będę milczał, jakbyś do mnie na spowiedzi mówiła. Krystyna stanęła przed nim i rzekła: – Otóż sprawa tak się przedstawia, że nie mogę zostać żoną Szymona Darre. – Wiesz przecie, że w tej sprawie nie mogę ci radzić inaczej, niżby to zrobił twój przeor w klasztorze – odparł brat Edwin. – Nieposłusznym dzieciom nie daje Bóg szczęścia, a twój ojciec chce twego dobra, o tym wiesz sama. – Nie wiem, jaka będzie twa rada, gdy mnie do końca wysłuchasz – odpowiedziała Krystyna. – Chodzi o to, że Szymon jest za dobry na to, aby obgryzać nagą gałąź, z której kto inny uszczknął już kwiat. Patrzyła mnichowi prosto w oczy. Ale gdy spotkała jego wzrok i ujrzała, jak sucha, pomarszczona twarz starca zmieniła się, pełna teraz smutku i przerażenia, wówczas coś jakby załamało się w niej i łzy trysnęły jej z oczu. Chciała się rzucić na kolana, lecz brat Edwin wstrzymał ją gwałtownie. – Nie, nie, usiądź tutaj, obok mnie, na skrzyni, nie mogę cię spowia dać. – Usunął się na bok i zrobił jej miejsce. Płakała dalej. Pogłaskał jej rękę i rzekł cicho: – Pamiętasz ten ranek, Krystyno, kiedym cię zobaczył po raz pier wszy, tam, na schodach, w hamarskiej katedrze? Gdy byłem za granicą, słyszałem opowieści o pewnym mnichu, który nie mógł uwierzyć, że Bóg kocha nas wszystkich, grzesznych i nędznych. Wówczas przyszedł anioł i dotknął jego oczu, i mnich ujrzał na dnie morza kamień, a pod kamieniem żyło ślepe, białe, nagie stworzenie, i patrzył na nie tak dłu go, aż je pokochał, ponieważ było takie małe i biedne. Kiedym cię ujrzał maleńką i biedną w tym wielkim kamiennym domu, pomyślałem, że ła two można pojąć, iż Bóg kocha takie istoty jak ty: byłaś piękna i czysta, a przecież potrzebowałaś opieki i pomocy. Zdawało mi się, że widzę, jak cały kościół, razem z tobą w jego wnętrzu, spoczywa w ręku Boga. Krystyna szepnęła: – Związaliśmy się z sobą najświętszymi przysięgami, a słyszałam, że takie przyrzeczenie łączy nas przed Bogiem i uświęca zupełnie tak, jak gdyby połączyli nas rodzice. Ale mnich odparł stroskany: – Mówił wam o prawie kanonicznym ktoś, kto go sam dobrze nie zna. Nie mogłaś związać się przysięgą z tym człowiekiem, nie grzesząc przeciwko twoim rodzicom; ich Bóg ustanowił nad tobą, zanim go spotkałaś. A czyż nie jest także dla jego krewnych zmartwieniem i hańbą, że uwiódł córkę męża, który przez wszystkie lata nosił swą tarczę bez skazy... przyrzeczona też byłaś innemu. Wiem, że myślisz, iż tak bardzo nie zgrzeszyłaś, a jednak nie śmiesz spowiadać się z tego twemu przeorowi. A jeżeli jesteś zdania, żeś temu człowiekowi jak gdyby poślubiona, czemu nie wkładasz płóciennego czepka, tylko chodzisz wciąż jeszcze z rozpuszczonymi włosami wśród młodych dziewcząt, z którymi naprawdę niewiele masz wspólnego, gdyż teraz pewnie inne rzeczy ci w głowie aniżeli im? – Nie wiem, o czym myślą inne – rzekła Krystyna zgnębiona. – Prawdą jest, że wszystkie moje myśli są przy człowieku, za którym tęsknię. Gdyby nie wzgląd na ojca i matkę, zakryłabym chętnie dziś jeszcze włosy. Nie dbałabym o to, że mnie będą zwać nałożnicą, bylebym tylko mogła do niego należeć. – A wiesz, czy ten człowiek zamyśla tak z tobą postąpić, byś pewnego dnia zachowując cześć mogła zostać nazwana jego żoną? – spytał brat Edwin. Wtedy Krystyna opowiedziała o wszystkim, co zaszło między Erlendem a nią. I gdy mówiła, zdawała się w ogóle nie pamiętać, że kiedykolwiek wątpiła w dobre zakończenie sprawy. – Nie pojmujesz, bracie Edwinie? – rzekła. – Nie panowaliśmy już nad sobą. Niechaj mi Bóg będzie miłościw, gdybym go spotkała teraz, po wyjściu od ciebie, poszłabym za nim, jeśliby mnie o to prosił. Możesz mi wierzyć, teraz wiem, że są także inni grzesznicy prócz nas. Wówczas, kiedy byłam w domu, nie mogłam zrozumieć, że coś może mieć taką władzę nad myślami człowieka, iż przez to zapomni on o strachu przed grzechem; teraz sądzę, że jeśli nie można naprawić grzechów popełnionych z tęsknoty albo w uniesieniu, to pusto musi być w niebiosach. Wszak nawet o tobie mówią, żeś pewnego razu w gniewie uderzył człowieka. To prawda – rzekł mnich – i jedynie Boskiemu miłosierdziu zawdzięczam, że nie zostałem zabójcą. Wiele lat już od tej pory minęło... Byłem młodym człowiekiem i zdawało mi się, że nie mogę znieść niesprawiedliwości, którą nam, biednym braciom, chciał wyrządzić biskup. Król Haakon – był podówczas księciem – podarował nam plac pod budowę klasztoru, lecz nie byliśmy zamożni, musieliśmy sami pracować przy budowie kościoła z kilku robotnikami, którzy nam pomagali raczej dla niebieskiej nagrody aniżeli za to, cośmy im płacili. Może była to pycha ze strony żebrzących mnichów, żeśmy nasz kościół chcieli budować tak wspaniale, ale byliśmy tak weseli jak dzieci na łące i śpiewaliśmy hymny, kując, murując i tworząc. Bóg niech błogosławi brata Ranulfa, naszego budowniczego. Był on niezwykle zręcznym kamieniarzem, chyba sam Bóg dał temu człowiekowi zdolność do wszelakich sztuk i nauk. Ja kułem wówczas figury w kamieniu, właśnie ukończyłem rzeźbę przedstawiającą świętą Klarę prowadzoną przez aniołów podczas mszy wielkanocnej do kościoła Świętego Franciszka. Obraz wypadł pięknie, radowaliśmy się nim wszyscy... I wtedy to owe czarcie syny zburzyły mur, a walące się kamienie zdruzgotały moje płyty. Uderzyłem młotkiem jednego z ludzi, nie mogłem się opanować... Tak, tak, teraz uśmiechasz się, Krystyno, lecz nie pojmujesz, że źle jest z tobą, skoro wolisz słuchać o słabościach innych ludzi aniżeli o prowadzeniu się dobrych, którzy by ci mogli służyć za wzór? Niełatwo ci radzić – rzekł, gdy miała odchodzić – bo jeślibyś uczyniła to, co najsłuszniejsze, byłoby to wielkim cierpieniem dla twych rodziców i hańbą dla całego twego rodu. Musisz jednak starać się uwolnić od danego Szymonowi słowa – a potem musisz cierpliwie czekać na szczęście, które Bóg ci ześle, i całym sercem pokutować. I nie daj się wodzić więcej na pokuszenie temu Erlendowi, lecz błagaj go, aby się pogodził z Bogiem i swymi krewnymi. – Uwolnić cię od twego grzechu nie mogę – dodał brat Edwin, gdy się rozstawali – lecz będę się modlił za ciebie ze wszystkich sił. Po czym położył swe starcze, wychudłe ręce na jej głowie i na pożegnanie odmówił nad nią modlitwę błogosławieństwa i pokoju. Krystyna nie mogła sobie potem ani w przybliżeniu przypomnieć wszystkiego, co brat Edwin powiedział. Opuściła go jednak dziwnie spokojna i pogodna. Przedtem zmagała się z jakąś głuchą, skrytą obawą i usiłowała stawiać opór: wszak wcale nie zgrzeszyła tak ciężko. Teraz brat Edwin ukazał jej wyraźnie i jasno, że przecież popełniła grzech. Tak oto wyglądają jej winy. Musi spróbować wziąć je na siebie i dźwigać cierpliwie i spokojnie. Starała się myśleć o Erlendzie nie niecierpliwiąc się ani tym, że nie dał jeszcze znać o sobie, ani tym, że musiała obywać się bez jego pieszczot. Chciała być tylko wierna i pełna dobroci dla niego. Myślała o rodzicach i przyrzekła sobie, że odpłaci im całą ich miłość, gdy już zdołają przezwyciężyć zmartwienie spowodowane jej zerwaniem z Szymonem. A najczęściej myślała o tych słowach, że nie powinna szukać pocieszenia w błędach drugich; czuła, że staje się pokorna i uprzejma, i wkrótce spostrzegła, jak łatwo pozyskać ludzką przyjaźń. Wtedy pocieszała się, że nie jest znowu tak trudno dojść do porozumienia z ludźmi, i wierzyła, że jej i Erlendowi nie przyjdzie to może zbyt ciężko. Aż do dnia, w którym ślubowała Erlendowi wiarę, starała się zawsze postępować właściwie i dobrze, lecz robiła tak z nakazu drugich. Teraz czuła, że z dziewczęcia stała się kobietą. To znaczyło więcej niż gorące, potajemne pieszczoty, którymi obdarowywała i których sama doznała. To było coś więcej niż uchylenie się spod władzy ojca i poddanie się Erlenda. Brat Edwin nałożył na nią brzemię odpowiedzialności za własne życie i życie Erlenda. Była gotowa odważnie i dzielnie nosić to brzemię. Dnie Bożego Narodzenia spędziła między zakonnicami; podczas pięknych nabożeństw czuła się wprawdzie niegodna ogólnej radości i pokoju, lecz pocieszała się, że wnet nadejdzie czas, kiedy znów będzie mogła odpowiadać za swe czyny. W dzień po Nowym Roku zjawił się niespodziewanie w klasztorze Andrzej Darre z żoną i pięciorgiem dzieci. Chcieli ostatnie dni świąt spędzić z krewnymi i przyjaciółmi w mieście i przybyli, by zabrać z sobą Krystynę. – Sądzę, moja córko – powiedziała pani Angerda – że nie będziesz miała nic przeciw temu, by ujrzeć koło siebie nowe twarze. Ludzie z Dyfrina mieszkali w pięknym budynku, we dworze opodal zamku biskupa, należącym do krewnego pana Andrzeja. Była tam obszerna izba, w której sypiała służba, oraz wspaniała komnata na piętrze z murowanym piecem i trzema wygodnymi łożami; w jednym sypiał pan Andrzej i pani Angerda z najmłodszym synem Gudmundem, dzieckiem jeszcze, w drugim Krystyna z obu córkami, Astridą i Sigridą, w trzecim Szymon i jego najstarszy brat Gyrd. Wszystkie dzieci pana Andrzeja były piękne i zgrabne, najmniej Szymon, ale i o nim mówili ludzie, że jest przystojny. I Krystyna przekonała się jeszcze dobitniej niż rok temu w Dyfrinie, że zarówno rodzice, jak też rodzeństwo najbardziej cenią zdanie Szymona i czynią wszystko, co on chce. Wszyscy w rodzinie kochali się serdecznie i bez zawiści godzili się na to, by Szymon zajmował wśród nich pierwsze miejsce. Tutaj, w mieście, żyli ci ludzie wspaniale i wesoło, odwiedzali kościoły i składali co dnia ofiary, spotykali się wieczorami z przyjaciółmi przy biesiadach i pili, a młodzi mogli bawić się i tańczyć. Wszyscy okazywali Krystynie największą życzliwość i nikt nie zauważył, jak mało się radowała. Wieczorem, kiedy gaszono światła w komnacie i wszyscy kładli się na spoczynek, Szymon zwykł był wstawać i podchodzić do łoża, w którym spały dziewczęta. Chętnie siedział przez chwilę na brzegu łoża; przeważnie mówił do swych sióstr, ale jego ręka zakradała się w ciemności do piersi Krystyny i tam pozostawała. Ze wstrętu pot występował jej na ciało wszystkimi porami. Teraz, ponieważ jej zmysły były wyostrzone, rozumiała dobrze, że wiele jest rzeczy, o których duma i nieśmiałość nie pozwalały mówić Szymonowi, odkąd spostrzegł, że ona nie chce zgodzić się na nie. I czuła jakiś osobliwy, gorzki żal do niego, gdyż wydawało się jej, że chce okazać się godniejszy od tamtego, który ją wziął – choć wcale przecie nie wiedział, że ten drugi istnieje. Pewnego wieczora, kiedy wyszli na tańce, Astrida i Sigrida pozostały u przyjaciół i miały tam spać. Gdy ludzie z Dyfrina zasnęli już, Szymon w nocy podszedł do łoża Krystyny i położył się obok niej; leżał jednak na skórze, którą była przykryta. Krystyna podciągnęła koc aż pod szyję i mocno skrzyżowała ręce na piersiach. Szymon posunął rękę ku jej piersi. Czuła szwy jego jedwabnego rękawa i domyśliła się, że nie zdjął odzienia. – Jesteś po ciemku tak samo bojaźliwa jak za dnia, Krystyno – rzekł Szymon ze śmiechem. – Możesz mi chyba podać rękę? – zapytał i Krystyna wyciągnęła do niego końce palców. – Czy nie sądzisz, że niejedno mielibyśmy do omówienia, skoro się tak złożyło, że przez chwilę jesteśmy sami? – spytał i Krystyna pomyślała, że teraz musi mówić. Odrzekła więc: – Tak. – Ale ani słowa więcej nie mogła z siebie wydobyć. – Czy wolno mi wejść pod skórę? – prosił znowu. – Tu, w izbie, jest zimo teraz – wśliznął się między futro a wełniany koc leżący na jej nagim ciele. Ramieniem otoczył poduszkę, lecz w ten sposób, że nie dotknął Krystyny. Leżeli tak czas jakiś. – Niełatwo jest zabiegać o twe względy – rzekł wreszcie Szymon i poniechał umizgów. – Mogę ci nawet przyrzec, że nie ucałuję cię więcej, jeśli ci to niemiłe. Ale rozmawiać ze mną przecież możesz? Krystyna zwilżyła wargi językiem, dalej jednak milczała. – Zdaje mi się, że leżysz tu i drżysz – zaczął znów Szymon. – Chy ba nie masz nic przeciw mnie, Krystyno? Czuła, że nie może okłamać Szymona, rzekła więc tylko: – Nie – ale nic więcej. Szymon leżał jeszcze chwilę i usiłował podtrzymać rozmowę. Wreszcie znowu roześmiał się i powiedział: Rozumiem, ty sądzisz, że muszę się zadowolić na razie tym, że nie masz nic przeciw mnie... na dziś wieczór... i z tego być rad. Dumna jesteś bardzo. A jednak musisz mi teraz dać całusa, wtedy odejdę i nie będę cię dłużej dręczył. Pocałował ją, podniósł się i spuścił nogi na ziemię, Krystyna pomyślała, że teraz powie mu to, co musiało być powiedziane, ale on już był przy swoim łożu i słyszała, że się rozbiera. Nazajutrz pani Angerda nie była taka uprzejma dla Krystyny jak zwykle. Dziewczyna domyśliła się, że musiała ona w nocy coś posłyszeć i że – jej zdaniem – narzeczona nie przyjęła jej syna tak, jak powinna to była uczynić. Po południu Szymon powiedział, że ma zamiar zamienić konia z przyjacielem. Spytał Krystynę, czy chce mu towarzyszyć i obejrzeć wierzchowca. Skinęła głową, wyszli więc razem do miasta. Na dworze była piękna, rześka pogoda. W nocy spadło trochę śniegu, teraz świeciło słońce i zamarznięty śnieg trzeszczał pod stopami. Krystynie sprawiała przyjemność ta przechadzka na mrozie i gdy Szymon przyprowadził konia, zaczęła rozmawiać z ożywieniem; od ojca, z którym tyle przebywała, wiedziała coś niecoś o koniach. Ten zaś wierzchowiec był ładnym zwierzęciem, skarogniady ogier z czarną smugą przez grzbiet; grzywę miał krótko ściętą, był kształtny i zwinny, ale dość mały i niezbyt silny. – Niedługo on wytrzyma pod jeźdźcem w pełnej zbroi – zauważyła Krystyna. – Nie na to go też przeznaczam – odparł Szymon. Zabrał konia na pastwisko za domem, puścił go galopem, przeprowadził stępa, potem sam jechał na nim i chciał też, by Krystyna go dosiadła. Dlatego dość długo zabawili na ośnieżonym błoniu. W końcu, kiedy Krystyna podawała koniowi chleb, Szymon rzekł nagle: – Zdaje mi się, Krystyno, że ty i moja matka nie bardzo się z sobą zgadzacie. – Nie zamierzałam wcale być nieuprzejma dla twojej matki – odrzekła. – Nie wiem jednak, o czym bym miała mówić z panią Angerdą. – Zdaje się, że i ze mną nie masz o czym mówić – rzekł Szymon. – Nie chcę ci się przed czasem narzucać, ale przecież nie może tak dalej być, żebym nigdy nie mógł z tobą porozmawiać. Nigdy nie byłam rozmowna – odparła Krystyna. – O tym sama wiem. Sądzę, że niewiele byś stracił, gdyby ta umowa nie doszła do skutku. – Wiesz dobrze, co o tym myślę – rzekł Szymon i spojrzał na nią. Krystyna zaczerwieniła się. Z przerażeniem poczuła, że i oświadczy ny Szymona Darre nie są jej przykre. Po chwili Szymon rzekł: – Czy to o Arnem synu Gyrda nie możesz zapomnieć, Krystyno? – Patrzyła na niego osłupiała. Szymon ciągnął dalej, a głos jego był łagod ny i miękki: – Nie chcę cię winić z tego powodu, przecież wyrośliście razem jak rodzeństwo i rok dopiero upłynął od jego śmierci. Ale mo żesz spokojnie zaufać temu, żem ci życzliwy. Twarz Krystyny była teraz bardzo blada. Żadne z nich nie odezwało się więcej, gdy o zmierzchu wracali przez miasto. U wylotu drogi w seledynowym powietrzu zawisł sierp księżyca obejmujący jasną gwiazdę. „Rok” – myślała Krystyna i zdawało się jej, że nie może już sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni myślała o Arnem. Zlękła się: może jest lekkomyślną, rozpustną i złą kobietą. Rok temu dopiero widziała go na marach i wydawało jej się wtedy, że nigdy już więcej w życiu nie zazna radości; przeraziła ją niestałość własnego serca i przemijanie rzeczy. Erlend, Erlend... czy i on mógłby o niej zapomnieć? A przecież wydało jej się czymś jeszcze straszniejszym, gdyby ona kiedykolwiek o nim zapomniała. Pan Andrzej z dziećmi wziął udział w wielkiej zabawie urządzanej w okresie Bożego Narodzenia na dworze królewskim. Krystyna ujrzała całą wspaniałość i przepych dworski. Byli też w hali, w której siedział król Haakon i pani Izabela Bruce, wdowa po królu Eiriku1. Pan Andrzej wysunął się naprzód i powitał króla, dzieci wraz z Krystyną stały nieco dalej. Krystyna pomyślała o wszystkim, co opowiadała jej pani Aashil-da, przypomniała sobie, że król był bliskim krewnym Erlenda, matki ich ojców były siostrami – ona zaś była nałożnicą Erlenda, nie miała prawa stać tutaj, zwłaszcza między tymi dobrymi i szlachetnymi dziećmi pana Andrzeja. Eirik syn Magnusa, brat Haakona V i jego poprzednik na tronie Norwegii (panował w latach 1280-1299). Nagle ujrzała Erlenda syna Mikołaja... stanął przed królową Izabelą z pochyloną głową, z rękami na piersi; miał na sobie to samo brązowe ubranie co w dzień chłopskiego święta. Krystyna ukryła się za córkami pana Andrzeja. Gdy po chwili pani Angerda poprowadziła swoje trzy córki przed oblicze królowej, Krystyna nie dostrzegła Erlenda, nie śmiała jednak oderwać oczu od ziemi. Myślała o tym, czy Erlend stoi gdzieś w hali; zdawało jej się, że czuje na sobie jego wzrok, a jednocześnie, że wszyscy ludzie patrzą na nią, jakby spostrzegli, że okłamuje ich tym swoim małym, złotym wieńcem na rozpuszczonych włosach. Nie było Erlenda w hali, gdzie goszczono młodzież i gdzie po uprzątnięciu stołów zaczęły się tańce. Krystyna musiała tego wieczoru tańczyć z Szymonem. Pod jedną ze ścian podłużnych stał stół, na który służba królewska znosiła przez całą noc piwo, wino i miód. W pewnej chwili, gdy Szymon ją tam pociągnął i przepił do niej, ujrzała, że Erlend stoi tuż obok, zaraz za Szymonem. Patrzył na nią i ręka Krystyny drżała, kiedy przyjęła od narzeczonego kubek i nachyliła do ust. Erlend podniecony szeptał coś do człowieka, który mu towarzyszył. Był to postawny, piękny, starszy już mężczyzna; niechętnie potrząsał głową i wyglądał na zagniewanego. Po chwili Szymon poprowadził ją znowu do tańca. Nie wiedziała, jak długo trwał ten taniec; melodia wlokła się bez końca, a każda chwila była boleśnie długa z tęsknoty i niepokoju. Wreszcie skończyło się i Szymon zaprowadził ją z powrotem do stołu z napojami. Przyjaciel jakiś przeszedł, zagadnął go i odciągnął kilka kroków dalej od grupy młodych ludzi. Nagle Erlend stanął tuż przed nią. – Tyle miałbym ci do powiedzenia – szepnął – nie wiem, od czego zacząć. Na miłość Boską, Krystyno, co ci jest? – spytał pośpiesznie, ujrzawszy, że zbladła jak ściana. Widziała jego twarz niewyraźnie, jak gdyby przez płynącą wodę. Wziął kubek ze stołu, napił się i podał go jej. Krystynie wydał się on zbyt ciężki albo też ramię jej było dziwnie nieruchome; nie mogła podnieść go do ust. – Pijesz więc ze swoim narzeczonym, ale nie ze mną? – spytał Erlend po cichu. Ale Krystynie wyleciał kubek z rąk i zemdlona padła w ramiona Erlenda. Gdy przyszła do siebie, leżała na ławie z głową na ko lanach jakiejś nieznanej dziewczyny. Rozluźniono jej pas i zdjęto klam rę z piersi; ktoś stał i uderzał ją w dłonie, a twarz jej była mokra. Usiadła. Gdzieś w kręgu otaczających ją ludzi dojrzała oblicze Erlenda blade i strapione. Sama czuła się tak słabo, jak gdyby kości jej stały się zupełnie miękkie, a głowa wielka i pusta, lecz gdzieś w głębi błyskała jedna jedyna, jasna i rozpaczliwa myśl: musi pomówić z Erlendem. Rzekła więc do Szymona Darre, który stał tuż obok niej: – Było mi za gorąco... tyle świec się tu pali i niezwyczajna jestem pić tyle wina. – Czy czujesz się już lepiej, Krystyno? – spytał Szymon. – Ludzie przelękli się. Chcesz może, bym cię zaraz odprowadził do domu? – Musimy zaczekać na twych rodziców – rzekła Krystyna spokojnie. – Usiądź tu. Nie mogę tańczyć. – Wskazała poduszkę leżącą przy niej, potem drugą rękę wyciągnęła ku Erlendowi: – Usiądźcie i wy tutaj, Erlendzie synu Mikołaja, nie mogłam was nawet godnie powitać. W ostatnich czasach nieraz mówiła Ingebjórga, iż widzi się jej, żeście zupełnie o niej zapomnieli. Widziała, że jemu trudniej opanować się niż jej; ledwo mogła powstrzymać tkliwy uśmiech wybiegający na wargi. -? Podziękujcie dziewicy za pamięć o mnie – rzekł jąkając się. – Jeszcze bardziej obawiałem się, że ona o mnie zapomni. Krystyna zawahała się. Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć takiego, co mogło pochodzić od płochej Ingebjórgi, a co by Erlend mimo to właściwie zrozumiał. Wówczas wezbrała w niej gorycz z powodu udręki tych wszystkich miesięcy i rzekła: – Drogi Erlendzie, sądzicie, że my, dziewczęta, mogłyśmy zapo mnieć o człowieku, który tak dzielnie bronił naszej czci? Widziała, że wzdrygnął się jak uderzony. Pożałowała natychmiast swoich słów, lecz Szymon spytał, co miała na myśli. Krystyna opowiedziała mu o przygodzie, która spotkała ją i Ingebjórgę w lesie na Eike-berg. Zmiarkowała, że słuchanie tego sprawia Szymonowi przykrość. Prosiła go więc, aby odszukał panią Angerdę i zapytał, czy będą mogli wkrótce wyjść, jest bowiem bardzo zmęczona. Gdy odszedł, spojrzała na Erlenda. – Aż dziw – rzekł cicho – że umiesz tak zręcznie sobie poczynać. Nie spodziewałem się tego po tobie. – Musiałam przecież nauczyć się udawania, bądź pewien – odparła ponuro. Erlend oddychał z trudem, jeszcze ciągle bardzo blady. – Więc to tak – szepnął. – Przyrzekłaś przecież zwrócić się w potrzebie do moich przyjaciół. Bóg mi świadkiem, żem co dnia myślał, czy też stało się to najgorsze. – Wiem, co masz na myśli – rzekła Krystyna krótko. – Tego nie potrzebujesz się obawiać. Najbardziej mnie bolało, że ani jednym słowem nie kazałeś mnie pozdrowić przez ten cały czas. Czyż nie rozumiesz, że błąkam się między mniszkami jak obcy ptak? – Umilkła czując, że łzy cisną się jej do oczu. – A więc dlatego jesteś teraz tutaj razem z ludźmi z Dyfrina? – spytał. Zmartwiła się tak bardzo, że nie mogła odpowiedzieć. Zobaczyła w drzwiach panią Angerdę i Szymona. Ręka Erlenda zwisała z jego kolan tuż obok jej ręki, lecz nie mogła jej ująć. – Muszę pomówić z tobą – rzekł gwałtownie. – Nie powiedzieliśmy sobie ani słowa o tym, co dla nas najważniejsze. – Przyjdź po Objawieniu do kościoła Panny Maryi na mszę – odparła Krystyna, wstała i poszła w stronę tamtych dwojga. Pani Angerda była w drodze powrotnej bardzo czuła i serdeczna dla Krystyny; sama pomogła jej ułożyć się do snu. Szymon rozmawiał z nią dopiero na drugi dzień. – Jak to możliwe – rzekł – że pośredniczysz między tym Erlendem a Ingebjorgą córką Filippusa? Nie powinnaś wtrącać się do spraw, które oni mają między sobą. – Ech, nic tam nie ma – odpowiedziała Krystyna. – Ona jest tylko gadułą. – Poza tym sądzę – rzekł Szymon – żeś na tyle powinna była nauczyć się rozwagi, aby nie zapuszczać się sama z tą sroką w las i na gościńce. – Lecz Krystyna przypomniała mu, że nie ze swojej winy wtedy zabłądziła. Wobec tego Szymon zamilkł. Nazajutrz ludzie z Dyfrina odprowadzili ją do klasztoru, po czym odjechali do domu. Przez cały tydzień przychodził Erlend na nieszpory do kościoła klasztornego, ale Krystyna ani razu nie miała sposobności z nim pomówić. Czuła się jak sokół, który z kapturem na oczach uwiązany jest do pręta. Była nieszczęśliwa z powodu każdego słowa, jakie wymienili podczas ostatniego spotkania – nie tak powinno było ono się odbyć. Niewiele pomagało, gdy pocieszała się, że zbyt nagle spadło to na nich oboje i że sami dobrze nie wiedzieli, co mówią. Któregoś popołudnia, już o zmierzchu, weszła do rozmównicy jakaś przystojna, wyglądająca na mieszczkę kobieta. Zapytała o Krystynę córkę Lavransa, oświadczając, że jest żoną kupca; mąż jej przywiózł niedawno z Danii kilka pięknych szat i Aasmund syn Björgulfa chciał podarować jedną z nich swojej bratanicy. Krystyna ma więc iść z nią i wybrać sobie, którą zechce. Krystynie pozwolono wyjść z ową kobietą. Nie pasowało zupełnie do stryja robienie jej tak kosztownych podarunków, zastanowiło ją również, że posłał do niej obcą kobietę. Z początku była ona małomówna i tylko półgębkiem odpowiadała na pytania Krystyny, ale gdy doszły do miasta, rzekła niespodziewanie: – Jesteś tak piękna, dziecko, że nie chcę cię okłamywać. Powiem ci całą prawdę, a ty postanów sama, co masz czynić. Nie twój stryj mnie posłał, ale pewien człowiek... Może zgadniesz jego imię, a jeśli nie, to nie powinnaś iść ze mną. Nie mam męża i muszę utrzymywać siebie i rodzinę z tego, że prowadzę gospodę i szynkuję piwo. W ta kim zawodzie człekowi niestraszny grzech albo i siepacze; nie chcę jednak, abyś została oszukana pod dachem mego domu. Krystyna zatrzymała się spłoniona. Poczuła się dziwnie upokorzona postępowaniem Erlenda. – Odprowadzę cię do klasztoru, Krystyno, ale musisz mi coś dać za fatygę – powiedziała kobieta. – Rycerz przyrzekł mi wielką nagrodę. I ja też byłam niegdyś piękna, i mnie też zwiedziono. Wspomnij też o mnie przy wieczornym pacierzu, nazywam się Brynhilda Fluga. Krystyna ściągnęła z palca pierścień i dała go kobiecie. – To pięknie z twojej strony, Brynhildo, jeśli jednak człowiekiem tym jest mój krewny, Erlend syn Mikołaja, to nie mam się czego oba wiać; chce, abym go pogodziła z moim stryjem. Nie będziesz niczego żałować, ale dzięki za to, żeś mnie ostrzec chciała. Brynhilda Fluga odwróciła się chcąc ukryć uśmiech. Prowadziła Krystynę przez wąskie uliczki za kościołem Św. Klemensa na północ, ku rzece. Na zboczach nad brzegiem leżało kilka samotnych dworków. Między opłotkami spotkały czekającego Erlenda. Rozejrzał się na wszystkie strony, potem zdjął opończę, otulił nią Krystynę i naciągnął jej kapuzę na twarz. – Jak ci się podoba ten wybieg? – spytał szybko i cicho. – Czy sądzisz, że bardzo źle postąpiłem? Musiałem jednak z tobą pomówić. – Niewiele nam pomoże rozmyślanie nad tym, co słuszne, a co nie – rzekła Krystyna. – Nie mów tak – prosił Erlend. – Ja jestem winien, Krystyno! Każdy dzień i każdą noc tęskniłem za tobą – szepnął jej do ucha. Dreszcz nią wstrząsnął, gdy na moment spotkała jego spojrzenie. Kiedy tak patrzył na nią, czuła się winna, że mogła myśleć o czymkolwiek innym niż tylko o miłości do niego. Brynhilda Fluga poszła przodem; gdy przybyli do gospody, Erlend spytał: – Chcesz, byśmy weszli do izby, czy też mamy rozmawiać na górze na poddaszu? – Jak chcesz – odparła Krystyna. – Na górze jest zimno – rzekł cicho Erlend. – Musimy się położyć do łoża. – Krystyna skinęła tylko głową. Zaledwie zamknął drzwi komory, leżała w jego ramionach. Przeginał ją jak trzcinę, oczy jej i usta zamknął pocałunkami, niecierpliwie zerwał z niej oba okrycia i rzucił na podłogę. Potem podniósł dziewczynę w jasnej klasztornej sukni, przycisnął do piersi i zaniósł do łoża. Przestraszona jego dziką namiętnością i własnym pożądaniem objęła go i ukryła twarz na jego ramieniu. Na poddaszu było tak zimno, że oddech ich unosił się niby dym nad małą świecą na stole. Ale w łożu było dużo skór i koców, na wierzchu leżała wielka skóra niedźwiedzia, którą podciągnęli aż do brody. Nie wiedziała, jak długo leży w jego ramionach, aż Erlend się odezwał: – Teraz musimy pomówić o tym, co trzeba robić, Krystyno. Nie mam odwagi dłużej cię tu zatrzymywać. – A ja ważyłabym się całą noc tu zostać, gdybyś ty tego chciał – szepnęła. Erlend przytulił policzek do jej twarzy. – Nie byłbym wówczas twoim przyjacielem. Już i tak jest źle, ale na ludzkie języki nie możesz się przeze mnie dostać. Krystyna nie odpowiedziała, lecz coś w niej boleśnie zadrgało; nie rozumiała, jak mógł mówić coś takiego, on, który jej pozwolił przyjść do gospody Brynhildy Flugi. Nie wiedziała, skąd ta świadomość, ale rozumiała, że nie jest to stosowne miejsce. A on był pewny, że wszystko odbędzie się tak, jak oczekiwał, bo przy łożu stał przygotowany dzban z miodem. – Myślałem już o tym – rzekł znów Erlend – że jeśli nie da się inaczej, będę cię musiał uprowadzić siłą do Szwecji. Pani Ingebjórga przyjęła mnie tej jesieni łaskawie i przypomniała sobie o pokrewieństwie, które nas łączy. Teraz jednak dręczą mnie moje grzechy. Już raz uciekłem z kraju i nie chcę, by o tobie tak mówiono jak o tamtej. – Weź mnie z sobą do twego domu na Husaby – rzekła cicho Krystyna. – Nie mogę żyć z dala od ciebie i błąkać się między wychowankami klasztoru. Twoi i moi krewni będą na pewno na tyle rozumni, że pozwolą nam żyć razem i pogodzą się z nami. Erlend z jękiem przygarnął ją do siebie. – Nie mogę cię zaprowadzić na Husaby, Krystyno. – Czemu? – spytała szeptem. – Elina zjawiła się tam jesienią – odparł po chwili. – Nie mogę jej oddalić z dworu – ciągnął podniecony – chyba żebym ją przemocą usadowił w saniach i wywiózł, a nie wydaje mi się, abym to mógł uczynić. Przywiozła z sobą nasze dzieci. Krystyna miała wrażenie, że się zapada w przepaść. Głosem drżącym z trwogi rzekła: – Sądziłam, żeś się z nią rozszedł. – I ja tak sądziłem – odparł Erlend. – Ale pewnie w Ósterdalen, gdzie przebywała, dowiedziała się, że myślę o ożenku. Widziałaś tego męża, z którym byłem na zabawie u króla? To mój opiekun, Baard syn Piotra z Hestnaes. Gdy tylko wróciłem ze Szwecji, pojechałem do niego, byłem też u mojego krewnego Heminga syna Alfa w Saltviken; mówiłem im, że chcę się żenić, i prosiłem ich o pomoc. Elina dowiedziała się o tym. Ofiarowałem jej, co tylko zechce dla siebie i dzieci, ale ona spodziewa się, że Sigurd, jej mąż, nie doczeka wiosny i wtedy nikt nie może nam zabronić żyć razem... Spałem w stajni z Haftorem i Ulfem, a Elina leżała w izbie w moim łożu. Mvs’!ę, że słudzy dobrze się ze mnie śmiali za moimi plecami. Krystyna nie mogła słowa z siebie wydobyć. Po chwili Erlend ciągnął dalej: – Widzisz, w dniu, w którym obchodzić będziemy nasze zrękowiny, musi chyba zrozumieć, że nic jej już nie pomoże, że nie ma już nade mną władzy. Lecz tak mi ciężko ze względu na dzieci! Nie widziałem ich już cały rok; są piękne, a ja tak mało mogę zrobić, by im zabezpie czyć przyszłość. Niewiele by im też pomogło, gdybym się nawet mógł ożenić z ich matką. Łzy płynęły z oczu Krystyny. Po chwili Erlend odezwał się znowu: – Czyś słyszała? Mówiłem, że zwróciłem się do moich krewnych. Owszem, byli zadowoleni, że chcę się żenić. Potem powiedziałem im, że ty jesteś tą, którą chcę mieć, żadna inna. – Czy nie chcą się na to zgodzić? – spytała wreszcie w rozterce Krysty na. – Nie rozumiesz? – rzekł Erlend posępnie. – Nie mogli dać innej od powiedzi, jak że nie chcą jechać ze mną do twego ojca, zanim umowa mię dzy tobą a Szymonem synem Andrzeja zostanie zerwana. Nie ułatwiło nam to sprawy, żeś obchodziła Boże Narodzenie z ludźmi z Dyfrina. Krystyna, zupełnie złamana, płakała tylko cicho. Czuła dobrze, że w ich miłości jest coś niewłaściwego i niegodnego, i teraz widziała, że wina leży po jej stronie. Kiedy wkrótce potem wstała, drżała z zimna, i Erlend otulił ją w oba okrycia. Było zupełnie ciemno. Odprowadził ją do cmentarza Św. Klemensa, przez resztę drogi do klasztoru towarzyszyła jej Brynhilda. W tydzień potem Brynhilda Fluga przyszła z wiadomością, że okrycie jest już gotowe, i Krystyna poszła z nią. Znowu jak poprzednio przebywała z Erlendem w izbie na poddaszu. Gdy się rozstawali, wręczył jej płaszcz. – ... byś mogła coś w klasztorze pokazać – rzekł. Płaszcz był z niebieskiego aksamitu, podbity czerwonym jedwabiem i Erlend zapytał, czy zauważyła, że jest w tych samych barwach co suknia, którą miała na sobie owego dnia w lesie. Krystyna aż się zdumiała, że tak bardzo ucieszyły ją te słowa; zdawało się jej, że Eriend nigdy nie sprawił jej większej radości. Teraz nie mogli już użyć tego samego wybiegu, by się spotkać, a niełatwo było wymyślić coś nowego. Erlend uczęszczał na nieszpory do kościoła klasztornego i parę razy Krystyna udała, że ma coś do załatwienia w domach jałmużnie; tak wykradali parę chwil widzenia się przy drodze pod płotami, w ciemności zimowych wieczorów. Wówczas to wpadło Krystynie na myśl prosić siostrę Potencję o pozwolenie odwiedzania paru starszych, podagrycznych kobiet, jałmużnie klasztoru, mieszkających dość daleko w szczerym polu. Poza ich domem była przybudówka, w której kobiety trzymały krowę; Krystyna podjęła się oporządzać bydlę, ilekroć była u nich, i wtedy wpuszczała Erlenda do obory. Z lekkim zdumieniem zauważyła, że chociaż Erlend rad był tym spotkaniom, to jednak martwiło go, iż takie wyjście znalazła. – Nie na dobre ci wyszło, żeś mnie poznała – rzekł pewnego wieczora. – Nauczyłaś się szukać wykrętów. – Nie powinieneś mi tego zarzucać – odpowiedziała zmartwiona. – Nie tobie też czynię z tego zarzut – rzekł Erlend szybko i nieśmiało. – Sama nie przypuszczałam nigdy – ciągnęła Krystyna dalej – że tak łatwo przyjdzie mi kłamać. Ale widzę, że człowiek może robić to, co musi. – Nie zawsze – rzekł Erlend podobnie jak przedtem. – Czy przypominasz sobie, jak tej zimy nie mogłaś nawet powiedzieć swemu narzeczonemu, że go nie chcesz? Krystyna nic na to nie odrzekła, pogłaskała go tylko po twarzy. Nigdy nie czuła tak mocno swej miłości do Erlenda jak wówczas, kiedy mówił jej coś, co ją martwiło i zmuszało do zastanowienia. Cieszyła się, że winę za wszystko, co było upokarzające i nieprawe w ich miłości, może wziąć na siebie. Gdyby miała odwagę mówić z Szymonem Darre, tak jak powinna była, może by już uporządkowali te sprawy. Erlend uczynił wszystko, co było w jego mocy, mówiąc z krewnymi o swym małżeństwie. Powtarzała sobie to zawsze, ilekroć dłużyły się jej klasztorne dni. Erlend pragnął czynić wszystko dobrze i tak jak trzeba. Z czułym, słabym uśmiechem myślała o tym, jak mówił o ich weselu – miała jechać w aksamitach i jedwabiach do kościoła, miano prowadzić ją w ślubne łoże z wysoką złotą koroną na rozpuszczonych włosach – na tych pięknych włosach – mówił i przesuwał jej warkocze między palcami. Gdy pewnego razu mówił o tym, Krystyna rzekła w zamyśleniu: – Nie może przecież być już tak, jak gdybyś mnie nigdy nie posiadał. Wtedy gwałtownie porwał ją w ramiona. – A czy nie pamiętam, jak po raz pierwszy święciłem Boże Narodzenie albo jak po raz pierwszy widziałem zieleniejące łąki po zimie? Och, dobrze pamiętam jeszcze ów pierwszy raz, kiedy cię wziąłem, i każdy następny raz od tej pory. Ale posiadać ciebie, to jest zawsze jak święcenie Bożego Narodzenia, jak wieczne polowanie na ptaki w zielonych gajach. Szczęśliwa przygarnęła się do niego. Nie, żeby kiedykolwiek wierzyła, iż będzie tak, jak oczekiwał Erlend; sądziła raczej, że dzień sądu przyjdzie na pewno, wcześniej czy później. To przecież stanowczo nie mogło się dobrze skończyć. Lecz nie była bojaźliwa – czuła jedynie trwogę przed tym, że Erlend uda się na północ, zanim wszystko się wyda, i ona znów zostanie sama, rozłączona z nim. Obecnie mieszkał na zamku Akersnes; przebywał tam chwilowo Munan syn Barrda, dopóki podskarbi bawił w Tunsbergu, gdzie leżał król złożony ciężką chorobą. Ale Erlend musiał raz wreszcie udać się na północ i rozejrzeć w swoich włościach. Nie chciała nawet sama przed sobą przyznać, że obawia się jego powrotu do domu na Husaby, gdzie czekała na niego nałożnica, a także, że większą czuje trwogę przed tym, by wyznać wszystko Szymonowi i ojcu, niż przed przyłapaniem jej na grzeszeniu z Erlendem. Życzyła sobie, aby ją spotkała jakaś kara, i to wkrótce. Teraz bowiem jedyną jej myślą był Erlend; tęskniła za nim w dzień, śnił się jej po nocach. Nie czuła skruchy, ale pocieszała się, że przyjdzie chwila, kiedy oboje będą musieli ciężko odpokutować za wszystko, co wzięli sobie bez pozwolenia. I w krótkich wieczornych godzinach, gdy mogła być sama z Erlendem w stajni jałmużnie, rzucała się tak gwałtownie w jego ramiona, jakby swą duszę ofiarowywała za to, by móc do niego należeć. Ale czas mijał i wydawało się, że Erlendowi rzeczywiście sprzyja owo szczęście, na które liczył. Krystyna nie zauważyła dotąd, by nie dowierzano jej w klasztorze. Ingebjorga wykryła wprawdzie, że spotyka się ona z Erlendem, lecz Krystyna spostrzegła, że tamta zupełnie nie myśli, żeby to było coś więcej niż drobna przyjemność i rozrywka. To, że zmówiona dziewica z dobrego domu mogłaby się ważyć na złamanie zawartej przez krewnych umowy, nie pomieściłoby się Ingebjórdze w głowie. I znowu na mgnienie oka wstrząsnęła Krystyną trwoga: może to, na co się odważyła, było czymś niesłychanym. Znowu pragnęła, by wszystko zostało wreszcie wykryte, by przyszedł kres. Nadeszła Wielkanoc. Krystyna nie pojmowała, gdzie się podziała zima. Przedtem każdy dzień, w którym nie widziała Erlenda, był długi; dłużył się jak zły rok, a te długie złe dni spływały w nie kończące się tygodnie. Teraz jednak była już wiosna i Wielkanoc, a zdawało się, że zaledwie krótki czas minął od Bożego Narodzenia. Prosiła Erlenda, by jej nie odwiedzał podczas świąt, on zaś stosował się do wszystkiego, czego sobie życzyła, tak się jej przynajmniej zdawało. Było zarówno jej, jak i jego winą, że zgrzeszyli nie szanując wielkiego postu. Ale teraz chciała pamiętać przynajmniej o dniach wielkanocnych, choć ciężko było go nie widzieć. Może będzie musiał wnet odjechać – nic o tym nie wspominał. Wiedziała jednak, że król leży na śmiertelnym łożu, i sądziła, że to może zmienić położenie Erlenda. Tak układały się sprawy, gdy któregoś z pierwszych dni po świętach polecono jej udać się do rozmównicy, gdzie czeka narzeczony. Natychmiast, zaledwie podszedł ku niej i wyciągnął rękę, poznała, że coś się wydarzyło: twarz jego miała inny wyraz niż zazwyczaj, a małe piwne oczy były poważne nawet wówczas, kiedy się uśmiechał. I Krystyna mimo woli zauważyła, o ile mu z tym bardziej do twarzy, że się tyle nie śmieje. Dobrze wyglądał w podróżnym stroju, w niebieskiej, obcisłej i długiej wierzchniej szacie, zwanej przez mężczyzn kothardi, w brązowej pelerynce z kapuzą, odrzuconą teraz do tyłu. Jego jasne, kasztanowate włosy sfalowały się mocno na wilgotnym powietrzu. Usiedli i chwilę rozmawiali. Szymon w okresie postu bawił na Formo i co dzień prawie odwiedzał Jörund. Wiodło się tam wszystkim dobrze; Ulvhilda była teraz tak żwawa, jak tylko można się było po niej spodziewać; Ramborga, ładna i żywa, była już w domu. – W tych dniach kończy się rok, który miałaś spędzić w klasztorze – odezwał się Szymon. – W domu zaczęli już wszystko przygotowy wać na nasze zrękowiny. Krystyna nic nie mówiła, Szymon ciągnął więc dalej: – Rzekłem tedy do Lavransa, że pojadę do Osio i rozmówię się z tobą. Krystyna spuściła wzrok i powiedziała cicho: – I ja, Szymonie, chętnie pomówiłabym z tobą w cztery oczy. – Zauważyłem sam, że musimy to uczynić. Właśnie chciałem cię prosić, byś spytała panią Groę, czy możemy wyjść do ogrodu. Krystyna wstała szybko i cicho wymknęła się z pokoju. Wkrótce wróciła z zakonnicą niosącą klucz. Z rozmównicy można było wyjść wprost do ogrodu ziołowego, leżącego po stronie zachodniej, poza zabudowaniami klasztoru. Zakonnica otworzyła drzwi. Wyszli w mgłę tak gęstą, że ledwie mogli rozpoznać drzewa o parę kroków przed sobą. Najbliżej stojące pnie były czarne jak węgiel. Wielkie krople wilgoci błyszczały na konarach i gałęziach. Spadło trochę świeżego śniegu, który topniał na mokrej ziemi, pod krzakami kwitło już parę małych białych i żółtych bylin, a liście fiołków tchnęły świeżym, ożywczym zapachem. Szymon zaprowadził ją do najbliższej ławki. Usiadł nieco pochylony w przód, z łokciami wspartymi na kolanach. Potem ze szczególnym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem zwrócił się do niej: – Wiem niemal, co mi chcesz powiedzieć. Jest inny mężczyzna, milszy ci ode mnie. – Tak – odparła Krystyna cichutko. – Sądzę też, że znam jego imię – ciągnął dalej Szymon twardszym głosem. – Jest nim Erlend syn Mikołaja z Husaby. Po chwili Krystyna spytała cicho: – Więc słyszałeś o tym? Szymon zawahał się nieco, zanim odpowiedział: – Nie sądzisz chyba, że jestem tak głupi, bym niczego nie zauważył na uczcie podczas Bożego Narodzenia. Wtedy nie mogłem nic mówić, bo mat ka i ojciec byli przy tym. To jednak jest przyczyną, dlaczego tym razem przy jechałem sam. Nie wiem, czy mądrze jest z mojej strony dotykać tej sprawy, lecz wydaje mi się, że musimy pomówić o tym, zanim będziemy złączeni. Wczoraj jednak po przybyciu tutaj spotkałem mojego krewnego, mistrza Oisteina. Mówił o tobie. Opowiadał, że widział cię pewnego wieczora idącą przez cmentarz św. Klemensa. Byłaś w towarzystwie jakiejś kobiety, która się zowie Brynhilda Fluga. Przysiągłem na wszystkie świętości, że musiał się omylić. I jeśli ty powiesz, że to nieprawda, uwierzę twemu słowu. – Twój krewny widział dobrze – odrzekła z zawziętością Krystyna. – Krzywoprzysiągłeś, Szymonie. Siedział w milczeniu czas jakiś, potem spytał: – Czy wiesz, kim jest ta Brynhilda Fluga, Krystyno? – Gdy zaprzeczyła głową, rzekł: – Munan syn Bairda osadził ją po swym ożenku w tym domu w mieście. Prowadzi niedozwolony wyszynk wina i coś jeszcze gorszego. – Znasz ją? – spytała drwiąco Krystyna. – Nie byłem nigdy przeznaczony na księdza czy mnicha – odparł Szymon i zaczerwienił się. – Ale wolny jestem od winy wobec dziewic i cudzych żon. Czyż nie rozumiesz, że żaden uczciwy mężczyzna nie kazałby ci iść wieczorami przez ulice w takim towarzystwie? – Erlend nie wzywał mnie nigdy – rzekła Krystyna pąsowa z gniewu – i niczego mi nie przyrzekał. Serce moje zwróciło się ku niemu, chociaż nie usiłował mnie kusić... Spośród wszystkich mężczyzn jego pokochałam najbardziej, gdy go tylko ujrzałam. Szymon siedział i bawił się sztyletem przerzucając go z ręki do ręki. – Dziwne to słowa w ustach narzeczonej – rzekł. – Dobra to dla nas obojga zapowiedź, Krystyno. Krystyna odetchnęła głęboko. – Źle byś wyszedł na tym, Szymonie, gdybyś mnie dostał teraz na panią swego domu. – Bóg Najwyższy widzi, że tak to istotnie wygląda – rzekł Szymon. – Ufam więc – mówiła z lękiem i nieśmiało – że pomożesz mi w tym, by pan Andrzej i mój ojciec cofnęli umowę dotyczącą nas obojga. – Ach, więc to tak? – spytał Szymon. Przez chwilę milczał. – Bóg wie, czy ty sama dobrze rozumiesz, co mówisz. – Rozumiem dobrze – odparła Krystyna. – Wiem, iż prawo orzeka, że nikt nie może zmusić dziewicy do poślubienia kogoś wbrew jej woli; w przeciwnym razie może ona przedłożyć swą spra wę na thingu. – Mnie się zdaje, że raczej przed biskupem – rzekł Szymon śmiejąc się szorstko. – Nie miałem dotąd powodu dowiadywać się, jak wyrokuje prawo w takim wypadku. I ty sama nie przypuszczasz, aby ci to było po trzebne. Wiesz dobrze, że nie będę żądał, byś dotrzymała słowa, jeśliby to było dla ciebie zbyt ciężkie. Lecz zrozum przecież: już dwa lata mijają, od kąd nasz ślub jest postanowiony, i nigdy nic nie miałaś przeciw temu, do piero teraz, kiedy wszystko gotowe do zrękowin i wesela. Czy pomyślałaś, Krystyno, co znaczy zerwać teraz łączące nas więzy? – Ty przecież także mnie nie chcesz – powiedziała Krystyna. – Nieprawda – odparł krótko Szymon. – Jeśli chcesz powiedzieć, że tak nie jest, zastanów się wpierw. – Erlend syn Mikołaja i ja ślubowaliśmy sobie na naszą chrześcijańską wiarę – rzekła dygocąc cała – że jeśli nie będziemy mogli być poślubieni, wówczas żadne z nas nie złączy się z innymi: mężczyzną lub kobietą. Szymon milczał długo. Potem powiedział z trudem: – Wobec tego nie pojmuję, Krystyno, co miałaś na myśli mówiąc, że cię ani nie kusił, ani niczego nie obiecywał. Wyrwał cię przecież ze wspólnoty twoich krewnych. Czyś się zastanowiła nad tym, jakiego męża dostaniesz, jeśli poślubisz człowieka, który wziął cudzą żonę za nałożnicę, a teraz cudzą narzeczoną chce pojąć za żonę? – Mówisz tak dlatego, by mi zadać ból. – Sądzisz, że chcę ci zadać ból? – spytał cicho Szymon. – I nie byłoby tak, gdybyś ty sam... – rzekła z wahaniem Krystyna. – Ciebie też nie pytano, Szymonie, tylko twój i mój ojciec powzięli owo postanowienie. Byłoby zupełnie inaczej, gdybyś sam mnie wybrał. Szymon wbił sztylet tak mocno w ławę, że ostrze w niej utkwiło. Wyciągnął go i próbował wsunąć do pochwy, lecz nie udawało mu się – koniec był zagięty. Siedział więc i tylko przerzucał sztylet z ręki do ręki. – Sama wiesz – mówił cicho, a głos mu drżał – sama wiesz, że kła miesz teraz, chcąc rzecz tak wykręcić, jakobym ja... Wiesz dobrze, o czym chciałem mówić z tobą... za każdym razem... ale tyś to przyjmo wała tak, że nie byłbym mężczyzną, gdybym mówił o tym, choćby wy rywano ze mnie rozpalonymi obcęgami. Najpierw myślałem, że to ten zmarły chłopiec; sądziłem, że muszę cię zostawić w spokoju. Nie znałaś mnie. Zdawało mi się, że byłoby grzechem wobec ciebie tak zaraz potem... Teraz widzę, że niewiele potrzebowałaś czasu, by zapomnieć... otóż teraz... teraz... – Rozumiem cię, Szymonie – szepnęła Krystyna. – Nie mogę się spodziewać, że zostaniesz nadal moim przyjacielem. – Przyjacielem! – Szymon zaśmiał się krótko i dziwnie. – Czyż teraz potrzebujesz mojej przyjaźni! Krystyna poczerwieniała. – Ty jesteś mężczyzną – rzekła cicho. – I teraz jesteś już dorosły” możesz więc sam decydować o swym małżeństwie. Szymon spojrzał na nią ostro. Po czym roześmiał się jak przedtem. – Rozumiem. Chcesz, bym oświadczył, że to ja jestem!... Ja mam wziąć na siebie winę za złamanie słowa. Jeśli rzecz ma się tak, że wola twoja jest nieodwołalna, że masz odwagę i chcesz tę sprawę przepro wadzić, to zrobię, jak sobie życzysz – rzekł cicho. – W domu, moim ludziom i wszystkim twoim krewnym powiem... prócz jednego. Twoje mu ojcu musisz powiedzieć całą prawdę, tak jak ona istotnie wygląda. Jeśli chcesz, ja przedłożę mu twą prośbę i postaram się, jeżeli to będzie możliwe, ułatwić ci wszystko, ale Lavrans syn Björgulfa musi wiedzieć, że ja nigdy nie złamałbym danego mu słowa. Krystyna chwyciła obu rękami krawędź ławki; to trafiło ją boleśniej aniżeli wszystko inne, co Szymon Darre powiedział. Blada i pełna trwogi wpatrzyła się w niego. Szymon wstał. – Musisz teraz wejść do domu – rzekł. – Oboje przemarzliśmy, a siostra z kluczem siedzi i czeka. Daję ci tydzień, byś te sprawy przemy ślała – mam tu coś do załatwienia w mieście. Przyjdę pomówić z tobą przed wyjazdem. Wątpię, byś chciała wcześniej mnie zobaczyć. To więc jest już poza mną – mówiła sobie Krystyna. Ale czuła się śmiertelnie znużona, pełna lęku i chora z tęsknoty za uściskiem Erlenda. Większą część nocy przeleżała bezsennie i postanowiła uczynić coś, o czym dawniej nie ośmieliłaby się pomyśleć: przesłać Erlendowi wiadomość. Niełatwo było wyszukać kogoś, kto by podjął się tego. Siostry świeckie nie wychodziły nigdy same, a nie wiedziała, komu mogłaby całkowicie zaufać. Wszyscy ludzie zajęci gospodarstwem rolnym klasztoru byli starzy i rzadko tylko przychodzili w pobliże domu sióstr, chyba że mieli się porozumieć z ksienią. Pozostawał Olaf. Był to wyrostek zajęty w sadach, wychowanek pani Groi; znaleziono go przed kilkunastu laty podrzuconego na progu kościoła. Mówiono, że matką jego jest jedna z sióstr świeckich; miała ona złożyć śluby zakonne, ale gdy przesiedziała sześć miesięcy w ciemnicy – rzekomo z powodu ciężkiego nieposłuszeństwa, właśnie w owym czasie, kiedy znaleziono niemowlę – przywdziała strój siostry świeckiej i pełniła odtąd służbę w oborze. Krystyna w ostatnich miesiącach myślała nieraz o losie siostry Ingridy, lecz nie znajdowała sposobności, by z nią pomówić. Było ryzykiem zaufać Olafowi; był jeszcze dzieckiem, pani Groa i zakonnice zawsze się przekomarzały z nim i żartowały. Lecz Krystyna osądziła, że niewiele już ma do stracenia. I w parę dni potem, gdy Olaf udawał się rano do miasta, namówiła go, by zaniósł wiadomość na Akersnes; Er-lend miał się postarać o możliwość spotkania. Tego jeszcze popołudnia przybył do rozmównicy Ulf, pachołek Erlenda. Oświadczył, że przychodzi prosić w imieniu Aasmunda syna Björgulfa, aby zezwolono jego bratanicy wyjść do miasta, sam bowiem ma zbyt mało czasu, by ją odwiedzić w klasztorze. Krystyna obawiała się, że sprawa weźmie zły obrót, ale kiedy siostra Potencja spytała, czy zna posłańca, odrzekła, że zna. Poszła więc z Ulfem do domu Brynhildy Flugi. Erlend czekał na nią na poddaszu, strwożony i niecierpliwy. Zrozumiała natychmiast, że znów stroskany jest o to, czego najbardziej zdawał się obawiać. Zawsze było to dla niej niby bolesne ukłucie: ta jego obawa, że mogłaby mieć dziecko teraz, gdy i tak już nie mogli żyć bez siebie. A że była rozdrażniona, powiedziała mu to wprost, dość porywczo. Erlend oblał się ciemnym rumieńcem i skłonił głowę na jej ramię. – Masz słuszność – rzekł. – Muszę zostawić cię w spokoju, nie mam prawa narażać twego szczęścia. Jeśli sobie tak życzysz... Zarzuciła mu ramiona na szyję i roześmiała się, lecz on objął ją gwałtownie i usadowił na ławie, a sam zajął miejsce po drugiej stronie stołu. Gdy podała mu przez stół rękę, ucałował gwałtownie jej dłoń. – Więcej przez ten czas przeszedłem niż ty – rzekł wzburzony. – Rozumiesz chyba, jak bardzo zależy mi na tym, abyśmy zostali poślu bieni zachowując cześć w oczach ludzi. – Nie powinieneś był mnie wziąć – rzekła Krystyna. Erlend ukrył twarz w dłoniach. – Dałby Bóg, bym ci nie wyrządził tej krzywdy. – Tego nie pragnęlibyśmy ani ty, ani ja – rzekła Krystyna ze swa wolnym śmiechem. – A gdy mi będzie dane pojednać się wreszcie z moją rodziną i z Bogiem, wówczas na pewno nie będę się martwiła, że wyjdę za mąż już w małżeńskim czepku. Gdyby nie wolno mi było po zostać przy tobie, naonczas, wydaje mi się, że mogłabym żyć i bez z< – Ty przecież masz przywrócić godność mojemu dworowi – rzekł Erlend. – Nie chcę wciągać ciebie we własną hańbę. Krystyna skinęła głową. Potem rzekła: – Ucieszysz się pewnie, gdy się dowiesz, że mówiłam z Szymonem synem Andrzeja i że on nie chce wiązać mnie umową zawartą przed tem, nim ciebie spotkałam. Erlend ucieszył się niezmiernie. Krystyna musiała mu opowiedzieć o wszystkim. Ale zataiła pogardliwe słowa, które Szymon wyrzekł o nim; wspomniała jedynie, że przed Lavransem nie chce on wziąć winy na siebie. – To zrozumiałe – rzekł Erlend krótko. – Twój ojciec i on muszą mieć dobre o sobie mniemanie. Oczywiście, mnie Lavrans nie będzie ta ki rad. Krystyna wzięła te słowa za dowód, że Erlend zrozumiał, jak ciężka czeka ją jeszcze droga, zanim osiągną swój cel, i była mu wdzięczna za to. Lecz on już nie wrócił do tych spraw i tylko rozradowany przyznał, że lękał się, czy Krystyna znajdzie dość odwagi, by mówić z Szymonem. – Widzę, że lubisz go na swój sposób – dodał. – Czy po wszystkim, co było między tobą i mną, może ci cokolwiek szkodzić, że uważam Szymona za zacnego i dzielnego człowieka? – Gdybyś mnie nie spotkała – rzekł Erlend – wówczas mogłabyś żyć w spokoju i pędzić szczęśliwe dni u jego boku. Czemu się śmiejesz? – Ach, pomyślałam o tym, co mówiła kiedyś pani Aashilda – odparła Krystyna. – Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, ale mowa była o tym, że dobre dni są dla rozumnych, lecz najlepsze dla tych, którzy ośmielają się być nierozsądni. – Niechaj Bóg błogosławi ciotkę Aashildę, że cię takich rzeczy uczyła – rzekł Erlend i wziął ją na kolana. – Dziwne to, Krystyno, nigdy nie zauważyłem, abyś była bojaźliwa. – Nie? – spytała tuląc się do niego. Usiadł na brzegu łoża i zdjął jej trzewiki, potem jednak posadził ją z powrotem przy stole. – Ach, nie, Krystyno. Teraz znowu rozjaśniło się wszystko przed nami. Nigdy nie postąpiłbym w ten sposób z tobą – mówił i głaskał jej włosy – gdyby mi się nie wydawało rzeczą nieprawdopodobną, że zechcą mi dać tak piękną i lubą żonę. Siądź tu przy mnie i pij ze mną – prosił. Nagle zastukano w drzwi, jakby ktoś uderzał w nie rękojeścią miecza. – Otwórzcie, Erlendzie synu Mikołaja, jeśli jesteście wewnątrz. – To Szymon Darre – szepnęła Krystyna. – Otwórzcie, do stu diabłów, jeśli jesteście mężczyzną! – zawołał Szymon Darre i mocniej uderzył w drzwi. Erlend podszedł do łoża i zdjął miecz z haka. Rozejrzał się bezradnie dokoła. – Tu nigdzie nie ma miejsca, gdzie byś się mogła ukryć, chyba w łożu. – To na pewno nic nie pomoże – rzekła Krystyna. Podniosła się i mówiła bardzo spokojnie, ale Erlend widział, że drży. – Musisz otworzyć – rzekła. Szymon walił z całej siły. Erlend zbliżył się do drzwi i odsunął zaworę. Szymon wszedł z mieczem w ręku, ale natychmiast wsunął go do pochwy. Przez długą chwilę wszyscy troje stali nic nie mówiąc. Krystyna dygotała, ale mimo to poczuła w pierwszej chwili jakieś dziwne napięcie; ożyło w niej coś wietrzącego walkę dwóch mężczyzn o nią. Odetchnęła z ulgą: to był nareszcie koniec milczącego czekania, tęsknoty i trwogi długich miesięcy! Powiodła wzrokiem od jednego do drugiego, blada, z błyszczącymi oczyma – i wówczas podniecenie jej załamało się w niepojętym wstrząsie rozpaczy. W oczach Szymona Darre widniało więcej zimnej pogardy niż gniewu lub zazdrości, a po Erlendzie mimo jego butnej miny widać było, że płonie ze wstydu. Pomyślała o tym, jak by też inni mężczyźni osądzili go za to, że pozwolił jej przyjść do takiego domu, i zrozumiała: dla niego był to jakby policzek. Czuła, że goreje chęcią wydobycia miecza i rzucenia się na Szymona. – Po co przyszedłeś, Szymonie? – zawołała głośno, z trwogą. Obaj mężczyźni zwrócili się ku niej. – By zaprowadzić cię do klasztoru – rzekł Szymon. – Tutaj nie możesz pozostać. – Nie macie prawa rozkazywać nadal Krystynie córce Lavransa – rzekł gwałtownie Erlend. – Teraz jest ona moja. – Twoja jest – rzekł szybko Szymon – i w „piękną ślubną komnatę” ją zawiodłeś! – Stał przez czas jakiś i ciężko dyszał; potem znowu zapanował nad głosem i mówił spokojnie: – Ale sprawa wygląda tak, że dopóki ojciec po nią nie przyjedzie, dopóty ja jestem jej narzeczonym. 1 do tej chwili będę bronił mieczem i oszczepem tego, co się jeszcze da uratować z jej czci w oczach ludzkich. – Nie potrzebujesz robić tego, ja mogę sam... – znowu spłonął krwawo pod spojrzeniem Szymona. – Sądzisz, że ulęknę się gróźb ta kiego młokosa jak ty? – wybuchnął i chwycił rękojeść miecza. Szymon założył ręce na plecach. – Nie jestem taki tchórzliwy z natury, bym się miał lękać, że posądzisz mnie o brak odwagi – rzekł jak poprzednio. – Do diabła! Będę z tobą walczył, Erlendzie, możesz być pewny, jeśli w odpowiednim czasie nie zaczniesz starać się u ojca Krystyny o jej rękę. – Na twój rozkaz nie uczynię tego, Szymonie – rzekł gwałtownie Erlend i znów poczerwieniał. – Uczyń to, by naprawić krzywdę, którą wyrządziłeś tej młodej kobiecie – odparł z niewzruszonym spokojem Szymon. – Tak będzie lepiej dla Krystyny. Krystyna krzyknęła głośno, udręczona męką Erlenda. Tupnęła: – Odejdź, Szymonie, odejdź! Czemu mieszasz się w nasze sprawy? – Powiedziałem już – odparł Szymon. – Musicie mnie jeszcze znosić do czasu, póki twój ojciec nie zwolni nas z danego sobie słowa. Krystyna była zupełnie złamana. – Wyjdź, wyjdź! Zaraz idę za tobą. O Jezu! Czemu mnie tak dręczysz, Szymonie? Przecież tobie samemu nie wydaję się warta, abyś się o mnie troszczył. – Toteż nie przez wzgląd na ciebie to czynię – odparł Szymon. – Erlendzie, może wy zechcecie jej powiedzieć, by poszła ze mną? Twarz Erlenda drżała. Dotknął jej ramienia: – Musisz tak zrobić, Krystyno. Z Szymonem Darre rozprawię się kiedy indziej. Krystyna podniosła się posłusznie. Zarzuciła na siebie okrycie. Trzewiki jej stały obok łoża – przypomniała sobie o tym, lecz nie śmiała ich włożyć na oczach Szymona. Na dworze była gęsta mgła. Krystyna szła spiesznie, z pochyloną głową, kurczowo zaciskając ręce pod okryciem. Krtań jej była ściśnięta tłumionym szlochem – rozpaczliwie pragnęła znaleźć się w jakimś miejscu, gdzie by się mogła ukryć, być sama i płakać, tylko płakać. Najgorsze było jeszcze przed nią, ale w ten wieczór musiała doświadczyć czegoś nowego i uginała się pod tym: oto widziała, jak bardzo upokorzono człowieka, któremu się oddała. Szymon szedł tuż obok niej, ona zaś biegła przez ulice i otwarte place, na których domy rozstępowały się i nie było niczego prócz mgły. Raz, gdy się potknęła, chwycił ją za ramię, aby nie upadła. – Nie pędźże tak – rzekł. – Ludzie oglądają się za nami. Drżysz ca ła – dodał łagodniej. Krystyna milczała i szła dalej. Pośliznęła się na ulicznym błocie, przemokła cała, nogi jej były zimne jak lód. Pończochy miała wprawdzie skórzane, ale cienkie; czuła, że są rozdarte, a brudna woda sączy się do środka. Doszli do mostu nad potokiem klasztornym i szli teraz wolniej zboczem po drugiej stronie. – Krystyno – rzekł nagle Szymon – twój ojciec nie powinien się o tym nigdy dowiedzieć. – Skąd wiedziałeś, że tam byłam? – spytała Krystyna. – Przyszedłem do klasztoru, aby z tobą pomówić. Tam posłyszałem o tym pachołku twego stryja. Wiedziałem, że Aasmund jest w Hadelan-dii. Bardzo pomysłowi w wykrętach nie jesteście. Czyś słyszała, co powiedziałem? – Tak – odparła Krystyna. – To ja zawiadomiłam Erlenda, że mamy się spotkać na dworze Brynhildy Flugi. Znałam tę kobietę. – Och!... Ale ty nie mogłaś wiedzieć, co to za jedna, a on... Słyszysz? – rzekł Szymon twardo. – Jeśli uda się to ukryć, musisz zamilczeć przed Lavransem o wszystkim, coś utraciła. A jeśli nie będziesz mogła, musisz starać się zaoszczędzić mu przynajmniej tego, co najokropniejsze w tej hańbie. – Martwisz się tak bardzo o mojego ojca – rzekła Krystyna z drżeniem. Usiłowała mówić z przekorą, lecz głos jej drżał od płaczu. Szymon szedł jeszcze chwilę, potem nagle zatrzymał się. Widziała jego twarz, gdy stanęli blisko siebie we mgle. Nigdy jeszcze tak nie wyglądał. – Bawiąc u was w domu zauważyłem – rzekł – że wy, kobiety, nie rozumiecie, jakim człowiekiem jest Lavrans. Nie trzymał on was nigdy mocno w garści, jak powiadał ten Trond Gjesling. Jakże miałby się zaj mować czymś takim Lavrans, stworzony do tego, by nad mężami panoByłby im wodzem, byłby tym, za którym by szli z radością. Teraz. już minął czas takich ludzi. Mój ojciec był z nim razem pod Baagahus. I nic z tego wszystkiego nie wynikło, tylko to, że Lavrans błąkał się tam po swojej górskiej dolinie niemal jak chłop. Zbyt młodo go ożeniono, a twoja matka... z jej usposobieniem... zaprawdę, nie uczyniła mu życia lżejszym. Wprawdzie ma wielu przyjaciół, ale czy sądzisz, że jest choć jeden, który byłby mu równy? Synów nie dane mu było zachować. Wy, córki, miałyście po nim na nowo podźwignąć ród. Czyż musi dożyć dnia, w którym ujrzy, że jedna straciła zdrowie, a druga cześć? Krystyna zacisnęła ręce na sercu, czuła, że musi mocno panować nad nim, by stać się tak twardą, jak tego wymagają okoliczności. – Dlaczego mi to mówisz? – szepnęła po chwili. – Ty przecież nigdy chyba nie chciałbyś nazwać mnie swoją. – Tego zaprawdę... nie chciałbym – rzekł niepewnie Szymon. – Bóg niechaj będzie ze mną, Krystyno. Widzę cię jeszcze w ów wieczór nad marami w Finsbrekken. Ale niech mnie żywcem diabli porwą, jeśli kiedykolwiek jeszcze zaufam oczom dziewczyny! Przyrzeknij mi, że do przyjazdu ojca nie spotkasz się więcej z Erlendem – rzekł, gdy stanęli przed bramą. – Nie chcę tego przyrzec – odparła Krystyna. – W takim razie on mi musi obiecać – rzekł Szymon. – Nie będę się z nim spotykać – powiedziała prędko Krystyna. – Tego pieska, którego ci posłałem – powiedział, zanim się rozstali – możesz podarować swoim siostrom. Lubią go bardzo. Jeśli nie sprawi ci przykrości, że będzie blisko ciebie. Jutro skoro świt jadę na północ – dodał i widząc, że furtianka patrzy na nich, podał jej na pożegnanie rękę. Szymon Darre ruszył z powrotem ku miastu. Idąc wywijał zaciśniętą pięścią w powietrzu, mówił do siebie półgłosem i klął we mgłę. Przysięgał sam sobie, że nie o nią się martwi. Krystyna – to było coś, co uważał za szczere złoto, a co okazało się z bliska tylko mosiądzem i cyną. Biała jak płatek śniegu klęczała wówczas i kładła rękę w płomień – to było w zeszłym roku; teraz zaś siedziała i piła wino z wygnanym rozpustnikiem na poddaszu domu Brynhildy Flugi – do diabła, nie! Naprawdę, było to coś w sam raz dla Lavransa syna Björgulfa, który żył tam, w górach na Jörund, i ufał; nigdy ani przez myśl nie przeszłoby Lavransowi, że jest tak haniebnie oszukiwany. Teraz zaś on sam, Szymon, miał mu zanieść tę wieść, miał kłamać za drugiego: oto, co ściskało jego serce bólem i troską. Krystyna nie myślała wcale dotrzymać danej Szymonowi Darre obietnicy, ale zaledwie kilka słów mogła zamienić z Erlendem pewnego wieczora na drodze. Z dziwną uległością trzymała jego dłoń w swojej, gdy mówił o tym, co się niedawno wydarzyło w domu Brynhildy. Już on się innym razem rozprawi z Szymonem synem Andrzeja. – Gdybyśmy się tam wówczas pobili, całe miasto dowiedziałoby się o tym – mówił Erlend gwałtownie. – Szymon rozumiał to dobrze. Krystyna czuła, jak bardzo dotknęło go to wydarzenie. Ona również bez przerwy o tym myślała, nie mogła zapomnieć. Ta przygoda okryła Erlenda jeszcze większą hańbą niż ją. I czuła, że teraz stali się już naprawdę jednym ciałem i jedną krwią – musiała być współodpowiedzialna za wszystko, co czynił, choć nie uznawała jego postępowania za słuszne, i musiała sama płacić za to, że Erlend narażał swoją skórę. W trzy tygodnie potem Lavrans syn Björgulfa przybył po córkę do Oslo. Pełna trwogi i z krwawiącym sercem udała się Krystyna do rozmównicy, gdzie ojciec czekał na nią. Od razu, gdy tylko ujrzała go rozmawiającego z siostrą Potencją, spostrzegła, że wygląda inaczej, niż go pamiętała. Być może nie zmienił się wcale od ich rozstania przed rokiem, ale ona zawsze widziała w nim młodego, przystojnego i urodziwego mężczyznę, z którego była taka dumna w dzieciństwie. Tymczasem każda zima i każde lato, przechodzące nad nim, pozostawiały ślady i czyniły go starszym, ona zaś przez te lata rozwijała się w młodą kobietę i nie dostrzegała tego. Nie widziała, że włosy jego gdzieniegdzie zbla-kły i nabrały na skroniach owego rdzawoczerwonego połysku, jaki mają siwiejące jasne włosy. Policzki zapadły się, zgrubiałe mięśnie twarzy uwydatniły się tworząc bruzdy koło ust; młodzieńczy jasny rumieniec jak gdyby przybladł. Lavrans nie był pochylony, a jednak ramiona jego sterczały pod okryciem. Podszedł ku niej lekko i swobodnie z wyciągniętą ręką, a jednak nie były to te same miękkie i szybkie ruchy. Pewnie już zeszłego roku wyglądał tak samo, tylko ona nic nie zauważyła. Może dołączył się do tego drobny rys – jakieś przygnębienie, które było powodem, że nagle ujrzała wszystko. Zalała się łzami. Lavrans przygarnął ją do siebie i ujął pod brodę. – Uspokój się Krystyno – rzekł łagodnie Gniewacie się na mnie, ojcze? – spytała cicho. – Sama chyba rozumiesz, że jestem zagniewany – odparł, nie przestając jednak głaskać jej po twarzy. – Ale wiesz dobrze, że nie masz powodu bać się mnie – rzekł ze smutkiem. – Teraz jednak musisz się uspokoić, Krystyno. Czy ci nie wstyd tak się zachowywać? – Płakała tak strasznie, że aż musiała usiąść na ławie. – Nie będziemy mówić o tych rzeczach tutaj, gdzie się kręcą ludzie – rzekł, usiadł obok niej i ujął jej rękę. – Nie pytasz nawet o matkę ani siostry? – Co mówi na to matka? – spytała Krystyna. – Ach, możesz sobie wyobrazić. Tu jednak nie będziemy o tym mówili – powtórzył. – Poza tym czuje się dobrze. – Zaczął opowiadać różne rzeczy o domu i dworze, aż uspokoiła się z wolna. Czuła jednak, że wskutek milczenia ojca napięcie potęguje się coraz bardziej. Ojciec dał jej pieniądze, by rozdzieliła je pomiędzy ubogich klasztoru, oraz podarunki dla usługujących sióstr. Sam zaś hojnie obdarował klasztor i zakonnice, i wszyscy w klasztorze myśleli, że Krystyna wraca do domu na swe zrękowiny i wesele. Ostatni posiłek spożyli oboje przy stole pani Groi w pokoju ksieni, która wystawiła Krystynie jak najlepsze świadectwo. Ale wszystko się wreszcie skończyło. Po raz ostatni pożegnała się z siostrami i przyjaciółkami u klasztornej furty, po czym Lavrans podprowadził jej konia i pomógł go dosiąść. Czymś niezwykłym było dla niej jechać konno z ojcem i służbą z Jörund ową drogą do mostu, którą zwykle przemykała się chyłkiem w ciemności; dziwne było tak swobodnie i z godnością jechać przez ulice Oslo, Pomyślała o swym wspaniałym pochodzie weselnym, o którym Erlend mówił nieraz, i ciężar przytłoczył jej serce; wszystko byłoby lżejsze, gdyby ją uprowadził. Jeszcze przez długi czas będzie musiała udawać przed ludźmi. Potem jednak wzrok jej padł na postarzałe, sterane oblicze ojca i starała się przyznać słuszność Erlendowi. W gospodzie byli jeszcze inni podróżni. Wieczerzę zjedli wszyscy razem w małej izbie z otwartym paleniskiem, w którym stały tylko dwa łoża; mieli w nich spać Lavrans i Krystyna, byli bowiem najdostojniejlb5 szymi gośćmi. Inni oddalili się; po zapadnięciu zmierzchu jeden po drugim wstawali i życząc dobrej nocy szli odszukać swoje posłania. Krystyna myślała o tym, jak przekradała się wieczorami do Brynhildy Flugi, jak pozwalała się pieścić Erlendowi – była chora z cierpienia i lęku, że nigdy już nie będzie do niego należeć. Ojciec usiadł na ławie i przyglądał się jej. – Nie zatrzymamy się tym razem na Skog? – spytała Krystyna, chcąc przerwać milczenie. – Nie – odrzekł Lavrans. – Mam już dość tego, co musiałem wysłuchać od twego stryja za to, że nie chcę cię przymuszać – wyjaśnił, ponieważ patrzyła na niego. – Tak jest, zmusiłbym cię, byś dotrzymała danego słowa – dodał po chwili – gdyby nie wzgląd na Szymona, który oświadczył, że nie chce mieć niechętnej sobie żony. – Nie dałam Szymonowi słowa – odparła szybko Krystyna. – Ty sam dawniej mówiłeś, że nie przymusisz mnie nigdy do małżeństwa. – Nie byłoby żadnego przymusu, gdybym żądał, byś dotrzymała umowy, która przez cały czas była wszystkim wiadoma – odparł Lavrans. – Już dwie zimy1 uchodzicie za zmówionych i nigdy nic nie miałaś przeciw temu i nie okazywałaś żadnej niechęci, dopiero teraz, kiedy dzień ślubu został wyznaczony. Jeśli zaś chcesz powołać się na to, że zeszłego roku zrękowiny zostały odłożone i dlatego nie przyrzekłaś wierności Szymonowi, to takie postępowanie nazywam niegodnym. Krystyna wstała i patrzyła w ogień. – Nie wiem, co jest gorsze – ciągnął ojciec. – Czy żeby wyszło na to, żeś ty odtrąciła Szymona, czy też, że on tobą pogardził. Pan Andrzej przesłał mi wiadomość – Lavrans zaczerwienił się mówiąc to – że gniewa się na syna i prosi, bym wyznaczył taki okup, jaki uważam za słuszny. Musiałem postąpić zgodnie z prawdą i odpowiedziałem, że jeśli idzie o okup, my jesteśmy gotowi płacić. Każde załatwienie tej sprawy przyniesie nam hańbę. – Nie rozumiem, czemu miałoby to być tak wielką hańbą – rzekła cicho Krystyna. – Skoro Szymon i ja jesteśmy zgodni... Dwa lata. W innych miejscach tekstu znajdziemy określenia wielu bohaterów brzmiące „ma osiem zim”, „dwadzieścia zim” itp. Jest to pozostałość starogermańskiej rachuby czasu przyjmującej za podstawę czasokres odpowiadający jednej fazie księżyca (siedem nocy), a dhiższe okresy obliczającej na miesiące i zimy. – Jesteście zgodni? – podchwycił Lavrans. – Szymon nie ukrywał przede mną bynajmniej, że jest niezadowolony, ale oświadczył, że po rozmowie z tobą sądzi, że nic innego prócz nieszczęścia nie wyniknęłoby z tego, gdyby zażądał od ciebie dotrzymania umowy. Teraz musisz mi powiedzieć, jak do tego doszło. – Czy Szymon nic nie powiedział? – spytała Krystyna. – Zdawał się przypuszczać – rzekł ojciec – żeś zwróciła myśli ku innemu człowiekowi. Teraz ty mi musisz powiedzieć, Krystyno, jak ta rzecz wygląda. Krystyna zastanawiała się chwilę. – Bóg wie – rzekła cicho – widzę dobrze, że Szymon byłby dobry dla mnie i więcej niż dobry. Ale to prawda, poznałam innego człowieka i zrozumiałam, że nigdy nie miałabym już chwili radości, gdybym musiała żyć z Szymonem... Nie, nawet gdyby miał na własność całe złoto Anglii, ja i tak wolę tamtego, choćby nawet nie miał nic prócz jednej krowy. – Nie spodziewasz się chyba, że oddam cię biednemu człowiekowi? – żachnął się ojciec. – On jest równy mi stanem, a nawet wyższy – odparła Krystyna. – Ja tylko tak mówiłam. Ma dość ziemi i bogactw, ale wolę z nim spać na gołej ziemi niż z jakimkolwiek innym mężem na jedwabiach. Ojciec milczał dobrą chwilę. – To, że nie chcę cię zmuszać, byś wzięła męża, który nie jest ci miły, Krystyno – choć Bóg i święty Olaf raczą wiedzieć, co masz przeciwko człowiekowi, któremu cię przyrzekłem – to jedna sprawa, a zupełnie co innego, czy ten, ku któremu zwróciłaś serce, jest taki, bym mógł cię jemu oddać. Jesteś młoda i nie bardzo rozumna, a zalecać się do zaręczonej dziewicy, tego zaiste nie czyni żaden uczciwy mężczyzna. – Żaden człowiek nie panuje tak bardzo nad sobą – rzekła gwałtownie Krystyna. – Owszem, powinien panować. Ale rozumiesz przecie: nie chcę tak krzywdzić ludzi z Dyfrina, bym cię miał zaręczyć, ledwo odwróciłaś się od Szymona, zwłaszcza z człowiekiem, który mógłby uchodzić za bogatszego i bardziej poważanego. Musisz mi powiedzieć, kto to jest – dodał po chwili. Krystyna zacisnęła ręce i oddychała z trudem. Potem powiedziała Izo powoli – Nie mogę, ojcze. Sprawa ma się tak: jeśli nie dostanę tego człowie ka, możesz mnie oddać do klasztoru i nie wyjdę już stamtąd. Nie sądzę, bym wówczas długo jeszcze żyła. Nie wypada jednak, bym ci wyjawia ła jego imię, póki nie mam pewności, czy on jest mi tak przychylny jak ja jemu... Ty... nie możesz mnie zmusić, bym powiedziała, kim jest, za nim się okaże, czy on i jego krewni zamyślają starać się u ciebie o moją rękę. Lavrans milczał długo. – Niechże i tak będzie – rzekł w końcu. – Rozumiem, że wolisz przemilczeć jego imię, skoro nie wiesz, co on zamierza uczynić. – Teraz jednak musisz się położyć, Krystyno – rzekł po chwili. Zbliżył się do niej i ucałował ją. – Wielką boleść i zmartwienie sprawiłaś mi swoim postępkiem, córko, ale wiesz, że twoje dobro najbardziej mi leży na sercu. Bóg jeden wie... cokolwiek byś zrobiła, mojego uczucia to nie odmieni. On i jego litościwa Matka wspomogą nas, tak że się wszystko na dobre obróci. Teraz idź i staraj się dobrze wyspać. Kiedy się położył, zdawało mu się, że słyszy cichutki płacz pod drugą ścianą, gdzie leżała córka. Nie mógł się przemóc, by jej powiedzieć, że obawia się, iż teraz ludzie znów odgrzebią stare plotki o niej, Arnem i Benteinie; ale ciążyło mu bardzo, że tak mało mógł zrobić, by poza jego plecami nie szarpano dobrego imienia córki. Najgorszą rzeczą było zaś to, że – jego zdaniem – zawiniła sama przez własną lekkomyślność. III Lavrans syn Björgulfa Krystyna przybyła do domu najpiękniejszą wiosną. Wezbrana rzeka płynęła wartko wśród pól obok dworu, przez młode listki osikowych zarośli woda błyszczała i lśniła bielejąc srebrną pianą. Zdawało się, że fale światła mają głos i śpiewają szumowi rzeki do wtóru. Gdy zapadał wieczorny zmierzch, rzeka płynęła jak gdyby ciszej. Szum jej napełniał przestrzeń i unosił się nad dworem Jörund we dnie i w nocy tak, że Krystynie zdawało się, iż nawet belki ścian drgają dźwiękiem jak dno harfy. W górze, na zboczach spowitych w mgłę, połyskiwały wąskie strugi wody. Ziemia parowała, rozgrzane powietrze drżało ponad polami; ruń kiełkujących zbóż okryła je niemal zupełnie, a coraz gęstsza trawa błyszczała niby jedwab, gdy wiatr ją głaskał. Pachniało słodko w gajach i górach, a po zachodzie słońca unosiła się nad wszystkim mocna, chłodna i cierpka woń soków i wiosennej świeżości, jakby orzeźwiona ziemia oddychała głęboko. Z drżeniem wspominała Krystyna chwilę, kiedy po raz ostatni obejmowały ją ramiona Erlenda. Każdego wieczora kładła się spać, chora z tęsknoty, a rano budziła się jakby w gorączce, umęczona własnymi snami. Nie przypuszczała, że w domu nie będą wspominać ani słowem o sprawie, która wypełniała jej myśli. Lecz mijał tydzień po tygodniu, a domownicy nie mówili o tym, że złamała dane Szymonowi słowo, i nie pytali, co zamierza uczynić. Ojciec po ukończeniu robót wiosennych przebywał teraz często w lesie, doglądał smolarzy, brał z sobą sokoły i psy i pozostawał przez wiele dni poza domem. Kiedy był we dworze, rozmawiał z córką równie życzliwie jak dawnej, ale zdawało się, że niewiele ma jej do powiedzenia, i nigdy nie prosił, by mu towarzyszyła. Krystyna obawiała się, że w domu czekają na nią skargi matki, ale Ragnfrida nie wspominała o niczym, i to było dla niej jeszcze cięższe do zniesienia. Co roku podczas uroczystej biesiady na świętego Jona Lavrans syn Björgulfa rozdawał tyle mięsa i żywności między ubogich gminy, ile zaoszczędzono w domu w ostatnim tygodniu postu. Ci, co mieszkali w sąsiedztwie Jörund, przychodzili sami po jałmużnę; ugaszczano ich suto, a Lavrans, jego goście i czeladź gromadzili się dokoła biedaków, gdyż pomiędzy nimi znajdowało się wielu starców znających sagi i pieśni. Siedzieli więc w izbie przy płonącym ognisku i skracali sobie czas piciem piwa i przyjacielską rozmową, a wieczorami tańczyli na dziedzińcu. W tym roku dzień świętego Jona był chłodny i chmurny, nikt się tym jednak nie martwił, bo chłopi w dolinie już zaczynali obawiać się suszy. Od świętego Halvarda nie było deszczu, w górach zaś mało leżało śniegu; ludzie nie pamiętali, by kiedykolwiek w ciągu ostatnich trzynastu lat rzeka była latem tak płytka. Lavrans i jego goście byli w dobrych humorach, zeszli więc na dół do izby powitać biednych. Siedzieli przy stole, jedli kaszę na mleku i pili mocne piwo, a Krystyna obchodziła stoły i usługiwała starym i chorym. Lavrans powitał gości pytając, czy zadowoleni są z poczęstunku. Potem podszedł do pewnego starca, biednego pozostającego na utrzymaniu gminy, który tego wieczora przybył na Jörund, i pozdrowił go. Człowiek ów zwał się Haakon, służył jako żołnierz pod królem Haako-nem i odbył z nim ostatnią wyprawę do Szkocji. Zubożał teraz i był prawie ślepy; ludzie chcieli mu podarować chatę, ale on wolał obchodzić po kolei dwory, gdzie przyjmowano go zawsze jako poważanego gościa, wiele bowiem posiadał wiadomości i zwiedził kawał świata. Lavrans stał przed nim, rękę oparł na ramieniu brata, który przybył również w gościnę na Jörund. Zapytał Haakona, jak mu smakuje jedzenie. – Piwo jest dobre, Lavransie synu Björgulfa – rzekł Haakon. – Ale kaszę to chyba jakaś szkapa dzisiaj gotowała. „Przygodna kucharka zwykła palić strawę” – mówi przysłowie, a ta kasza jest przypalona. – To źle – rzekł Lavrans – że dają wam u mnie przypaloną kaszę. Ale sądzę, że stare przysłowie nie zawsze mówi prawdę, bo kaszę goto wała dzisiaj moja córka. – Roześmiał się i polecił Krystynie i Tordis, by się pośpieszyły i przyniosły misy z mięsiwem. Krystyna szybko wymknęła się do kuchni. Serce jej biło; mignęła jej przez chwilę twarz stryja, gdy Haakon powiedział przysłowie o kaszy i kucharce. Późnym wieczorem zauważyła, że ojciec i stryj długo przechadzają się po gościńcu i rozmawiają. Ze strachu dostała zawrotu głowy i nie czuła się lepiej, gdy nazajutrz spostrzegła, że ojciec jest małomówny i markotny. Ale nic nie powiedział. Nic również nie mówił po wyjeździe stryja. Krystyna spostrzegła jednak, że nie rozmawiał z Haakonem tyle co zazwyczaj, a gdy minął czas, w ciągu którego starzec miał u nich gościć, nie prosił go, aby jeszcze pozostał, tylko pozwolił mu udać się na najbliższy dwór. Poza tym wiele było tego lata przyczyn, by Lavrans syn Björgulfa był zmartwiony i niewesoły: w dolinie zapowiadał się nieurodzaj i chłopi zjechali się na naradę, jak się przygotować na zimę. Już pod koniec lata wielu wiedziało, że większą część bydła będą musieli ubić albo też pognać na południe kraju na sprzedaż i zakupić zboża na zimę. Poprzedni rok również nie był urodzajny, dlatego zapasy były mniejsze niż zazwyczaj. Pewnego rana wczesną jesienią Ragnfrida wyszła z trzema córkami w pole, aby obejrzeć płótno rozciągnięte do bielenia. Krystyna bardzo chwaliła tkaninę matki. Wówczas ona głaszcząc włosy swej najmłodszej, Ramborgi, rzekła: – Przeznaczone jest do twej skrzyni, mała. – Matko – spytała Ulvhilda – a ja nie dostanę żadnej wyprawy, gdy pójdę do klasztoru? – Wiesz przecież, że nie mniej otrzymasz z domu niż każda z twoich sióstr – odrzekła Ragnfrida. – Lecz ty potrzebujesz innych rzeczy. I wiesz także, że jeśli zechcesz, możesz zostać przy ojcu i przy innie, dopóki będziemy żyli. – A gdy wstąpisz do klasztoru – rzekła Krystyna niepewnym głosem – to może być, UWhildo, że ja już od wielu lat będę zakonnicą. Ukradkiem spojrzała w stronę Ragnfridy, lecz matka milczała. – Gdyby tak było, że to ja miałabym wyjść za mąż – oświadczyła Ulvhilda – nigdy nie odwróciłabym się od Szymona. On jest bardzo miły i taki był smutny, kiedy się z nami żegnał. – Przecież wiesz, że ojciec zakazał nam mówić o tym – skarciła ją Ragnfrida, ale Krystyna rzekła z przekąsem: – Tak, wiem dobrze, smutniejszy był, że się musiał rozstać z wami niż ze mną. Matka wtrąciła gniewnie: – Gdyby ci okazał smutek, zaprawdę mało posiadałby dumy. Nie-pięknie postąpiłaś sobie, córko, z Szymonem synem Andrzeja. Mimo to prosił nas, byśmy cię nie zmuszali groźbami ani ci nie złorzeczyli. – Uważał pewnie, że sam dostatecznie mi już naurągał – rzekła Krystyna jak poprzednio – tak że nikt nie ma potrzeby mi mówić, jak bardzo jestem godna politowania. Ale nie zauważyłam nigdy, żeby Szymon wiele sobie ze mnie robił, nim zrozumiał, że inny mężczyzna jest mi milszy od niego. – Odejdźcie! – rozkazała matka młodszym siostrom. Usiadła na leżącym pniu i przyciągnęła Krystynę ku sobie. – Wiesz dobrze – zaczęła – iż zawsze uważano za najwłaściwsze i najprzyzwoitsze, by mężczyzna nie mówił za wiele o miłości do swojej narzeczonej, by z nią sam nie przesiadywał ani też nie okazywał się zbyt natarczywy... – Chciałabym wiedzieć – przerwała jej Krystyna – czy młodzi, kochający się ludzie nigdy nie zapominają i zawsze pamiętają o tym, co starzy uważają za przyzwoite. – Strzeż się, Krystyno – ostrzegła matka – byś o tym nigdy nie zapominała. – Milczała chwilę. – Oczywiście rozumiem: twój ojciec obawia się, że zwróciłaś swe serce ku człowiekowi, któremu nie chciałby cię oddać. – Co powiedział stryj? – spytała po chwili Krystyna. – Nic ponadto – odparła matka – jak że Erlend z rodu na Husaby lepszy jest niż jego sława. Tak jest, Erlend uprosił Aasmunda, by wstawił się za nim u ojca. Ojciec wcale nie był rad posłyszawszy o tym. Lecz Krystyna siedziała rozpromieniona. Erlend mówił zatem z jej stryjem. A ona tak strasznie cierpiała, gdyż nie dawał znaku życia! Po chwili matka znowu rzekła: Aasmund wspomniał, że w Oslo krążyły pogłoski o tym, iż ów Er\ lend kręcił się po ulicach koło klasztoru i że ty wychodziłaś i rozmawiaI... i _!«...»; łaś z nim pod płotami. – No i co? – spytała Krystyna. No j co? _ spytała wystyna. Aasmund przecież namawiał do tego małżeństwa, nie różujesz? __ rzekła matka – Wtedy jednak Lavrans rozgniewał się takjak nigdy ieszcze Oświadczył, że zalotnika, który takiej drogi szuka do,ego córka, innS z mTeczem w ręku. Wystarczy już, że w niegodny sposób postąnim uganiała się po ciemku ulicami, i to wtedy, gdy byłaś w klasztorze – toTaia to zaPdostateczny powód, byś dla własnego dobra me doStan-ac?ęła ręce na łonie, płonęła i bladła na przemian. Matka obS ą ramieniem, ale Krystyna wyrwała się i krzyknęła nieprzytomna: – Zostawcie mnie, matko, chcecie może zobaczyć, czy zgrubiałam W W następnej chwili wstała zasłaniając twarz ręką^ zmieszana patrzyła w płonące oczy matki. Nikt jej nigdy nie uderzył, nawet w ^^Usfądi – rzekła Ragnfrida. – Usiądź – powtórzyła takim tonem, że córka posłuchała. Przez chwilę matka siedziała w milczemu, a gdy zaczęła mówić, głos jej drżał: moeła< mnie – Domyślałam się zawsze, Krystyno, ze nigdy nie mogłaś mnie ścierpł. Sadziłam, że może dlatego, ponieważ myślałaś, ze a«> nie ko chanek bardzo jak twój ojciec. Pozostawiłam? «‘^^^ myślałam sobie: gdy nadejdzie czas, ze sama będziesz rodziła dzieci, wtedv dobrze zrozumiesz.. Jeszcze cię karmiłam, a tyś już wyciągała rączki do o,ca, ledwie si, zbliżał a zostawiałaś moją pierś, tak że mleko ciekło ci z ust. LavranS uwaS że jest zabawne’, i Bogiem się świadczę, że mu tego uzy. czaLm syczałam także tobie, gdy twój ojciec cieszył siei śmia, e-kroć dę zobaczył. Mnie samej zdawało się, że grzechem byłoby tyle te* wylewać z twego powodu i żeś ty, małe stworzenie niewarta tego. Wi cdmyślałam o tym, czy i ciebie mam stracić, niz cieszyłam się ze cię pSam. Lecz Bóg i Przenajświętsza Panna w.dzą, ze kochałam cię nie mniej niż Lavrans.. b ła spokojna s Łzy ciekły Ragnfndzie po policzkacn, lecz twci^ j j j v głos także: – Bóg wie, żem nigdy nie żywiła żalu do ciebie ani do ojca za tę przyjaźń między wami. Myślałam sobie, że niewiele dałam mu radości przez te lata, które przeżyliśmy razem; cieszyłam się, że ma ciebie, myślałam nieraz, że gdyby Ivar, mój ojciec, był taki dla mnie... Jest wiele rzeczy, Krystyno, przed którymi matka powinna ostrzec córkę. Sądziłam, że tobie to niepotrzebne, ponieważ tyle przebywałaś zawsze z ojcem – powinnaś przeto wiedzieć, co dobre i słuszne. To zaś, coś przedtem powiedziała... czy sądzisz, że wierzę, iż mogłabyś zgotować taki ból Lavransowi? Chciałam ci tylko rzec: życzę ci, abyś dostała męża, którego byś mogła miłować. Musisz jednak postępować rozumnie, aby Lavranso-wi nawet na myśl nie przyszło, żeś sobie wybrała jakiegoś nieszczęśnika, takiego, który lekce sobie waży cześć i spokój kobiety. Gdyż takiemu nie odda cię przenigdy, nawet wówczas, gdyby chodziło o to, aby cię uchronić przed jawną hańbą. Wtedy wybrałby raczej oręż, by rozstrzygnął pomiędzy nim a tym, który zmarnował twoje życie. Po tych słowach matka podniosła się i zostawiła ją samą. W dzień świętego Bartłomieja, 24 sierpnia, składano hołd wnukowi świętej pamięci króla Haakona na zjeździe w Hauga. Pomiędzy wysłannikami z północnej części doliny Gudbrand był także Lav-rans syn Björgulfa. Nosił od młodości miano królewskiego męża, lecz przez te wszystkie lata rzadko tylko stykał się z królewską świtą i nigdy nie starał się wyciągnąć dla siebie korzyści ze sławy zyskanej w wyprawie przeciw księciu Eirikowi. Niewielką też miał ochotę jechać na thing hołdowniczy, ale nie mógł zrzec się swego poselstwa. Mężowie wybrani z północy doliny otrzymali też polecenie, by zakupić zboże na południu kraju i statkami przesłać je do doliny Raum. Ludzie po gminach stracili zupełnie otuchę i lękali się nadchodzącej zimy. Również złą rzeczą wydawało się chłopom, że znowu dziecko ma zostać królem Norwegii. Starzy ludzie pamiętali dobrze owe czasy, kiedy to umarł król Magnus1, a synowie jego byli jeszcze dziećmi. Sira EiMagnus Lagabote („Poprawiać?, pra. latach 126; rik mawiał: Vae terrae, ubi puer rex est.x Co znaczy w naszej mowie: „Gdy myszy kota nie czują, bezpiecznie sobie harcują”. Ragnfrida córka Ivara zarządzała dworem podczas nieobecności męża i dobrze było dla niej i Krystyny, że obie miały po uszy roboty. W całej dolinie ludzie zajęci byli zbieraniem mchu po górach i łupaniem kory, gdyż mało zebrano siana i prawie nic słomy, a nawet liście zniesione po świętym Jonie były zżółkłe i kwaśne. Podczas procesji świętego Krzyża, w której sira Eirik niósł przez pola krucyfiks, niejeden człowiek płakał w pochodzie i modlił się głośno, by Bóg zlitował się nad ludźmi i bydłem. W tydzień po uroczystości świętego Krzyża powrócił z thingu Lav-rans syn Björgulfa. Ludzie dawno już udali się na spoczynek, lecz Ragnfrida była jeszcze zajęta w tkalni. W dzień miała teraz tyle roboty, że nieraz do późnej nocy siedziała i przędła. Ragnfrida bardzo chętnie przebywała w tym budynku; było to pono najstarsze domostwo na całym dworze, ludzie mówili, że stoi jeszcze od pogańskich czasów. Krystyna i jedna ze sług, imieniem Astrida, siedziały z nią przy ogniu i przędły. Siedziały milczące i senne, gdy wtem posłyszały tętent konia – ktoś wjechał spiesznie na rozmokły dziedziniec. Astrida wybiegła do przedsionka i wyjrzała na dwór, po chwili wróciła, za nią zaś szedł Lavrans. Żona i córka spostrzegły, że jest pijany. Zataczał się i trzymał żerdzi dymnika, gdy Ragnfrida zdejmowała z niego ociekające wodą okrycie i kapelusz i odpinała pas z bronią. – A gdzie zostawiłeś Halfdana i Kolbeina? – spytała nieco przerażona. – Czyś uciekł im po drodze? – Nie, odjechałem od nich z dworu Lopt – odrzekł ze śmiechem. – Taka mnie ogarnęła tęsknota za domem – nie znalazłbym nigdzie spokoju. Oni położyli się tam spać, a ja wziąłem Guldsveina i przyjechałem. – Przynieś mi coś do jedzenia, Astrido – poprosił dziewczynę. – Wnieś wszystko tutaj, to nie będziesz musiała tak daleko chodzić. Ale uwijaj się, od samego rana nic dziś w ustach nie miałem. Biada krajowi, którego królem jest chłopiec. – Jak to, na Lopt nie dostałeś nic do jedzenia? – pytała zdumiona gospodyni. Lavrans usadowił się na ławie, otrząsał się i śmiał: – Jadła było tam dosyć, ale ja nie miałem ochoty jeść. Piłem tylko chwilę z Sigurdem, a potem pomyślałem, że mogę przecież od razu je chać do domu nie czekając jutra. Nadeszła Astrida z piwem i jadłem, przyniosła też suche trzewiki dla Lavransa. Niepewnymi rękami usiłował odpiąć ostrogi, ale omal nie upadł. – Pójdź, Krystyno – prosił – i pomóż ojcu. Wiem, że uczynisz to z miłującego serca... z miłującego serca... dzisiaj. Krystyna posłusznie przyklękła. Wtedy ujął obu rękami jej głowę i podniósł ją. – Wiesz dobrze, moja córko, że niczego innego nie pragnę, jak tylko twego dobra. Nie sprawiłbym ci nigdy żadnego cierpienia, chyba gdy bym wiedział, że przez to zaoszczędzę ci wiele smutku na przyszłość. Jesteś jeszcze bardzo młoda, Krystyno: skończyłaś tego roku siedemna ście lat, trzy dni po świętym Halvardzie; masz lat siedemnaście. Krystyna ukończyła posługę. Nieco blada powstała i znów usiadła na zydelku przy ogniu. Podniecenie Lavransa ustępowało w miarę, jak nasycał głód. Odpowiadał na pytania żony i służebnej o thingu – owszem, było całkiem miło. Udało się zakupić ziarna, nieco mąki i miodu, częściowo w Oslo, częściowo w Tunsbergu; były to towary zagraniczne. Mogły być lepsze, ale i gorsze, tak jest, spotkał wielu znajomych i krewnych i przywiózł od nich pozdrowienia. Ale odpowiadał tylko półgębkiem. – Mówiłem z panem Andrzejem synem Gudmunda – rzekł po wyjściu Astridy. – Szymon odprawił zrękowiny z młodą wdową na Mandvik. Wesele ma się odbyć około świętego Andrzeja na Dyfrinie. Szymon sam jeździł tym razem w konkury. W Tunsbergu trzymałem się nieco z dala od pana Andrzeja, on mnie jednak odwiedził. Chciał mnie zapewnić, że Szymon widział panią Halfridę po raz pierwszy w lecie tego roku. Bał się, że mógłbym pomyśleć, iż Szymon miał ów bogaty ożenek na uwadze, kiedy zerwał z nami. – Lavrans siedział i śmiał się zgnębiony. – Pojmujecie, ów czcigodny człowiek bał się bardzo, że moglibyśmy coś takiego pomyśleć o jego synu. Krystyna odetchnęła z ulgą. To więc był powód rozdrażnienia ojca Może jeszcze przez cały czas spodziewał się, że Krystyna mimo wszystko poślubi Szymona. Zrazu obawiała się, że dowiedział się czegoś o jej prowadzeniu się w Oslo. Wstała i życzyła dobrej nocy. Wówczas ojciec rzekł, by chwilę poczekała. – Mam jeszcze jedną nowinę – rzekł. – Mógłbym ją zmilczeć przed tobą, Krystyno, lecz lepiej będzie, gdy się dowiesz. Chodzi o to, że musisz się starać zapomnieć o człowieku, ku któremu zwróciłaś swą miłość. Krystyna stała z opuszczonymi ramionami i pochyloną głową. Teraz spojrzała ojcu w twarz. Wargi jej poruszyły się, lecz nie wymówiła ani słowa. Lavrans spuścił oczy przed wzrokiem córki, wykonał jakiś ruch ręką. – Wiesz dobrze, że nie sprzeciwiałbym ci się, gdybym tylko mógł wierzyć, że ci to wyjdzie na pożytek. – Co to za wieści, ojcze, przywiozłeś z podróży? – spytała Krystyna jasnym głosem. – Erlend syn Mikołaja i jego krewny, pan Munan syn Baarda, przybyli do mnie w Tunsbergu – odrzekł Lavrans. – Pan Munan prosił mnie o twą rękę dla Erlenda, a ja odpowiedziałem: nie! Krystyna stała oddychając z trudem. – Czemu nie chcecie mnie dać Erlendowi synowi Mikołaja? – spytała. – Nie wiem, ile ci jest wiadome o człowieku, którego pragniesz poślubić – rzekł Lavrans. – Jeśli nie znasz przyczyny, niezbyt ci będzie przyjemnie usłyszeć ją z moich ust. – Czy dlatego, że był obłożony klątwą i wygnany z kraju? – spytała Krystyna jak poprzednio. – A czy ty wiesz, jaka była przyczyna, że król Haakon wypędził swego bliskiego krewniaka z dworu i że w końcu obłożono klątwą Erlenda, gdy sprzeciwił się rozkazowi arcybiskupa, i że nie sam opuścił kraj? _ wiem – rzekła Krystyna. Mówiła niepewnie. – Wiem również, że miał osiemnaście lat, gdy poznał ją – swoją nałożnicę. – I ja byłem w tym wieku, gdym się żenił – odparł Lavrans. – Za mo ich młodych lat byliśmy zdania, że mężczyzna osiemnastoletni winien za siebie odpowiadać i winien mieć na oku dobro swoje i innych. Krystyna milczała. – Nazwałaś kobietę, która z nim dziesięć lat żyła i z którą miał dzie ci, jego nałożnicą – rzekł Lavrans po chwili. – Mało miałbym powo dów do radości w dniu, w którym oddałbym swoją córkę człowiekowi, który przez lata całe prowadził rozpustne życie, zanim się ożenił. Lecz ty wiesz, że nie była to tylko rozpusta. – Nie tak ostro osądzacie przecież panią Aashildę i pana Bjórna – rzekła cicho Krystyna. – Jednak nie mogę powiedzieć, że chętnie bym się z nimi spokrewnił – odrzekł Lavrans. – Ojcze – wybuchnęła – czy całe swoje życie byliście na tyle wolni od grzechu, że ważycie się tak ostro potępiać Erlenda? – Bóg mi świadkiem – odparł szorstko Lavrans ?– że nikogo nie mam za większego grzesznika niż siebie samego. Ale nie można ode mnie żądać, bym dał córkę pierwszemu lepszemu człowiekowi, któremu przyjdzie ochota prosić o nią, dlatego tylko, że wszystkim nam potrzebne jest miłosierdzie Pańskie. – Wiecie dobrze, że tak nie myślałam – rzekła gwałtownie Krystyna. – Ojcze, matko, i wy byliście młodzi; czy już nie pamiętacie, że niełatwo ustrzec się przed tym grzechem, który z miłości się wiedzie? Lavrans spłonął. – Nie – rzekł krótko. – Tedy nie wiecie, co czynicie – krzyknęła zrozpaczona Krystyna – jeśli rozłączacie Erlenda i mnie! Lavrans usiadł z powrotem na ławie. – Masz dopiero siedemnaście lat, Krystyno – zaczął znowu. – Może być, że ty i on... żeście się pokochali bardziej, niż sądziłem. Ale nie jest on takim młodzikiem, aby nie pojmował, że zacny człowiek nie zbliżyłby się do tak młodego, nieletniego dziecka, jak ty, z miłos nymi słowami. To, że byłaś zaręczona z innym, uważał za błahą przeszkodę. Ale ja nie oddam swojej córki człowiekowi, który miał dwoje dzieci z żoną innego. Czy wiesz, że on ma dzieci? Jesteś za młoda, by zrozumieć, że taka krzywda pociąga za sobą nie kończące się kłótnie, waśnie i niepokój dla całego rodu. Ten człowiek nie może ani zupełnie poniechać własnych potomków, ani też nie może swoim dzieciom zapewnić należnego miejsca w świecie. Z trudem tylko znajdzie sposób, by pomóc swemu synowi przepchać się między ludźmi albo też by wydać swą córkę za kogo innego niż za podwładnego lub drobnego chłopa. Naprawdę musiałyby te dzieci nie być z ciała i krwi, by nie czuć nienawiści do ciebie i twoich dzieci. Czy nie pojmujesz, Krystyno? Takie grzechy... Takim grzechom p^ Bóg może łatwiej wybacza niż wielu innym, ale niszczą one ród tak, że nigdy nie może się już podnieść. I ja również myślałem o Bjórnie i Aas-hildzie – przede mną stał ten człowiek, jej syn. Opływa w złoto, należy do doradców króla, otrzymał wraz z braćmi dziedzictwo po matce, i przez te wszystkie lata nie odwiedził ani razu matki skazanej na ubóstwo. Tak, tego człowieka wybrał twój przyjaciel na pośrednika. Nie, raz jeszcze mówię: nie! W ten ród nie wejdziesz nigdy, dopóki jeszcze chodzę po ziemi! Krystyna zakryła twarz rękami i wybuchnęła płaczem: – Tedy będę błagała Boga dzień i noc, dzień i noc, żeby zabrał mnie stąd, jeżeli nie odmienicie swojej myśli. – Nie ma potrzeby dziś wieczór więcej o tym mówić – rzekł twardo ojciec. – Nie wierzysz mi, lecz ja muszę tak za ciebie postanowić, abym mógł za to odpowiadać przed sobą. Idź spać, moje dziecko. Wyciągnął do niej rękę, ale udała, że jej nie widzi, i łkając wyszła z izby. Rodzice siedzieli w milczeniu czas jakiś. Potem Lavrans zwrócił się do żony: – Czy nie zechciałabyś przynieść mi trochę piwa, nie, przynieś raczej wina – poprosił. – Zmęczony jestem. Ragnfrida spełniła jego prośbę. Kiedy wróciła z wysokim dzbanem, siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Podniósł oczy, ręką przesunął po jej chuście na głowie i po ramionach. – Biedaczko, zmokłaś zupełnie. Pij do mnie, Ragnfrido. Wargami zaledwie dotknęła dzbana. – No, pijże ze mną – rzekł Lavrans gwałtownie i chciał pociągnąć żonę na kolana. Poddała mu się z niechęcią. Lavrans rzekł: – Ty chyba w tej sprawie stoisz po mojej stronie, żono? Najlepiej będzie dla Krystyny, jeśli z miejsca zrozumie, że tego męża musi sobie wybić z głowy. – Trudne to będzie dla dziecka – rzekła matka. – Tak, rozumiem to – odparł Lavrans. Siedzieli przez chwilę, po czym Ragnfrida spytała: – Jak on wygląda – ten Erlend z Husaby? – Och! – rzekł Lavrans ociągając się z odpowiedzią. – Jest pięk nym mężczyzną – na swój sposób. Ale nie bardzo wygląda mi na to, by był zdatny do czegoś innego jak do zawracania głowy kobietom. Milczeli znowu chwilę, po czym Lavrans odezwał się: – Wielkim dziedzictwem, które przejął po panu Mikołaju, tak go spodarzył, że skurczyło się bardzo. Nie dla takiego zięcia harowałem i starałem się zabezpieczyć swoje córki. Ragnfrida kręciła się niespokojnie po izbie. Lavrans ciągnął dalej: – Najmniej zaś podobało mi się, że usiłował srebrem przekupić Kol-beina, by potajemnie oddał Krystynie list od niego. – Czy czytałeś ten list? – Nie, tego bym nie uczynił – odparł Lavrans gwałtownie. – Oddałem go panu Munanowi i oświadczyłem, co sądzę o takim postępowaniu. Pieczęć swoją też na nim uwiesił – doprawdy nie wiem, co myśleć o takich błazeństwach. Pan Munan pokazał mi, że jest to tajemna pieczęć króla Skulego, którą Erlend odziedziczył po ojcu. Sądził pewnie, że powinienem wziąć pod uwagę, jaki to dla mnie wielki zaszczyt, że proszą o moją córkę. Ale ja myślę, że pan Munan nie zająłby się tą sprawą z takim przejęciem, gdyby nie był świadom, że przez tego człowieka potęga i sława rodu na Husaby, zyskane za czasów pana Mikołaja i pana Baarda, poczynają upadać. Erlend nie może już liczyć na to, że zawrze małżeństwo odpowiadające jego urodzeniu. Ragnfrida zatrzymała się przed mężem. – Ja zaś nie jestem pewna, czy masz w tym słuszność, panie. Przede wszystkim godzi się wspomnieć, że w obecnych czasach wielu mężów na wielkich dworach musi się zadowolić mniejszą potęgą i chwałą, niż mieli ich ojcowie. O tym sam wiesz najlepiej. Niełatwo jest teraz zdobyć bogactwo, czy to na roli, czy handlem, jak dawniej bywało. – Wiem, wiem – przerwał jej niecierpliwie. – Tym bardziej więc należy roztropnie zarządzać swym dziedzictwem. Lecz Ragnfrida ciągnęła dalej: – A potem jest jeszcze jedno: nie wydaje mi się, aby Krystyna była zbyt niskiego stanu, żeby móc zostać żoną Erlenda. W Szwecji twój ród należy do najznamienitszych, twój dziad i ojcowie nosili tu w kraju godność rycerzy, moi przodkowie byli lennymi panami już od setek lat, z ojca na syna, poczynając od Ivara Starego; mój ojciec i dziad byli kró lewskimi wójtami. Wprawdzie wy obaj, ty i Trond, nie otrzymaliście z rąk królewskich godności ani ziemi... Wydaje mi się jednak, że można by rzec, iż sprawa Erlenda wygląda nie inaczej jak wasza. To nie to samo – rzekł porywczo Lavrans. – Na Erlenda czekała władza i godność rycerza, ale on odtrącił je dla nierządu. Być może, że i tobie, podobnie jak Aasmundowi i Trondowi, wydaje się, iż powinienem czuć się zaszczycony tym, że ci wielcy panowie chcą mojej córki dla kogoś z ich rodu. – Powiedziałam ci już – rzekła rozdrażniona Ragnfrida – nie wydaje mi się, byś musiał być tak wrażliwy i obawiać się, iż krewni Erlen-da pomyślą, że się poniżyli w tej sprawie. Ale czyż nie widzisz? Łagodne i powolne dziecko miało odwagę przeciwstawić się nam i wzgardzić Szymonem Darre... Czyżeś nie zauważył, że Krystyna jest zupełnie odmieniona, odkąd wróciła z Oslo, że chodzi jak opętana? Czyż nie pojmujesz? Kocha tak bardzo tego człowieka, że może się zdarzyć nieszczęście, jeśli nie przyzwolisz. – Co masz na myśli? – spytał Lavrans i spojrzał na nią badawczo. – Niejeden człowiek pozdrawia swego zięcia nie wiedząc o tym – rzekła Ragnfrida. Zdawało się, że Lavrans zdrętwiał. Powoli twarz jego zbielała zupełnie. – Ty, jej matka! – rzekł ochryple. – Czy może... Czyś widziała może tak pewne oznaki, że ośmielasz się oskarżać o to własną córkę? – Nie, nie – odparła szybko Ragnfrida. – Nie to mam na myśli. Ale nikt nie może wiedzieć, co się stało albo co się stać może. O niczym innym ona teraz nie myśli, tylko że kocha tego człowieka, i pewnego dnia mogłaby nam pokazać, że go przenosi nad cześć albo nad życie! Lavrans zerwał się na równe nogi. – Czyś zgłupiała! Jak możesz nawet tak myśleć o naszym pięknym, dobrym dziecku! Wszak niedaleko mogła zajść tam, gdzie była – u za konnic. Przecież nie jest, o ile wiem, jakąś dziewką, która się oddaje pod płotem. Musisz zrozumieć, że nie mogła się ani często widzieć, ani też często mówić z tym człowiekiem. Już to się jakoś ułoży; to tylko za chcianka młodej dziewczyny. Bóg widzi, że mi ciężko patrzeć, jak ona się gryzie, ale możesz mi wierzyć: to przejdzie z czasem. Życie, powiedziałaś, i cześć. Tu, w domu, na moim dworze, mogę chyba czuwać nad własną córką i nie wierzę, by dziewica z dobrego rodu, wychowana w chrześcijańskiej wierze i cnocie, mogła tak łatwo wyrzec się swego dobrego imienia albo życia. Ech, o czymś takim ludzie śpiewają tylko, ale ja tak sobie myślę: gdy na męża albo na dziewczynę spadnie pokusa uczynić coś takiego, wtedy układają piosenkę i tym sobie pomagają i tak to mija. Ty sama przecież – rzekł stojąc przed żoną – wolałaś innego w owym czasie, gdyśmy zostali poślubieni. Jak sądzisz, czy dobrze by ci się powiodło, gdyby twój ojciec postąpił wówczas tak, jak chciałaś? Teraz Ragnfrida zbladła śmiertelnie. – Jezus, Maryja! Kto ci powiedział? – Sigurd z Lopt bąkał coś o tym zaraz po naszym przeprowadzeniu się w dolinę. Ale odpowiedz mi na moje pytanie: czy sądzisz, że byłabyś szczęśliwa, gdyby cię Ivar oddał tamtemu mężowi? – Ów człowiek – rzekła ledwie dosłyszalnie – nie chciał mnie. – Wstrząs przebiegł jej ciało, zaciśnięta pięść uderzyła w powietrze. Wówczas Lavrans położył ostrożnie ręce na jej ramionach. – Więc dlatego – pytał złamany, a w głosie jego brzmiał smutek i głębokie zdumienie – więc to było to... w ciągu tych wszystkich lat... przez niego smuciłaś się, Ragnfrido? Drżała na całym ciele, ale nic nie odpowiedziała. – Ragnfrido? – pytał jak poprzednio. – Ale potem... gdy Björgulf umarł... i potem... kiedy ty... gdyś chciała... bym dla ciebie był taki... jaki być nie mogłem... czyś wtedy też myślała o nim? – szeptał pełen lęku, zmieszany i zbolały. – Jak możesz nawet myśleć o czymś podobnym? – szepnęła bliska płaczu. Lavrans przywarł czołem do jej twarzy i kołysał głową tam i z powrotem. – Nie wiem. Jesteś taka dziwna i dziwne wszystko, co dziś wieczór mówiłaś... Przeraziłem się, Ragnfrido. Nie rozumiem się widocznie na kobiecych uczuciach. Ragnfrida uśmiechnęła się blado i objęła go za szyję. – Bogu tylko jednemu wiadomo, Lavransie. Żebrałam u ciebie, gdyż miłowałam cię bardziej, niż wytrzymać może ludzkie serce. A tamtego nienawidziłam tak, że czułam, jak się diabeł raduje! – Kochałem cię, moja żono, z całej duszy – rzekł Lavrans cicho i ucałował ją. – Chyba wiesz o tym? Zdawało mi się, że dobrze nam było razem, Ragnfrido. Byłeś najlepszym mężem – rzekła łkając i przytuliła się do niegoUścisnął ją gwałtownie. – Chętnie spałbym z tobą dzisiaj, Ragnfrido. A gdybyś chciała być dla mnie taką jak w dawnych czasach, nie byłbym już takim głupcem. Ragnfrida zesztywniała w jego ramionach, wysunęła się z nich. – Teraz czas postu – rzekła cicho, dziwnie twardo. – To prawda – roześmiał się. – Ty i ja, Ragnfrido, zachowywaliśmy wszystkie posty i staraliśmy się zawsze żyć według Bożych przykazań. Ale zdaje mi się nieomal, że bylibyśmy może weselsi, gdybyśmy teraz mieli czego żałować. – Nie mów tak – błagała zrozpaczona kobieta przyciskając chude ręce do skroni. – Wiesz przecież, że ja nie chcę, byś robił co innego niż to, co uważasz za słuszne. Przyciągnął ją do siebie raz jeszcze z głośnym jękiem. – Oby Bóg jej dopomógł! Oby nam wszystkim Bóg dopomógł, Ragn frido. Zmęczony jestem – rzekł i puścił ją. – Ty też chyba chcesz już udać się na spoczynek? W drzwiach zatrzymał się i zaczekał, aż zgasiła ogień na palenisku, zdmuchnęła małą żelazną lampkę przy krosnach i zgniotła żarzący się knot. W deszczu poszli oboje do mieszkalnego domostwa. Lavrans postawił już nogę na stopniu, ale raz jeszcze odwrócił się do żony stojącej w drzwiach przedsionka. W ciemności gwałtownie przyciągnął ją do siebie i ucałował. Potem przeżegnał ją znakiem krzyża i poszedł na górę. Ragnfrida zrzuciła odzież i weszła do łoża. Przez jakiś czas leżała i nasłuchiwała kroków męża na poddaszu – potem zaskrzypiało łoże na górze i zapanowała cisza. Ragnfrida skrzyżowała wychudłe ramiona nad zwiędłą piersią. Myślała o tym, jaką była żoną, jaką matką. Wkrótce będzie stara. A wciąż jest taka sama. Nie żebrała już jak wówczas, gdy oboje byli młodzi, gdy zdobywała tego męża i garnęła się do niego, a on zamykał się w sobie, zawstydzony i nieśmiały, zimny, kiedy chciała mu ofiarować więcej, niż wymagało jego mężowskie prawo. Tak było – i tak poczynała swe dzieci, za każdym razem upokorzona i wściekła ze wstydu, gdyż nie mogła się zadowolić jego chłodną mężowską miłością. Potem, kiedy oczekiwała dziecka i potrzebowała dobroci i wyrozumienia, wówczas miał tyle do dawania. Gdy była chora i umęczona, jego niestrudzona, łagodna opieka padała na jej łaknące serce niby rosa. Chętnie zdejmował z niej każdy trud i sam go niósł, ale było coś zamkniętego w jego najgłębszym wnętrzu, czego dać nie chciał. Kochała tak strasznie swoje dzieci, że zdawało jej się, iż wyrywano z niej żywcem serce, ilekroć któreś z nich traciła. Boże, Boże, jakże się to działo, że wśród tych wszystkich cierpień mogła się cieszyć tą kroplą słodyczy, że zdejmował z niej troski i przyłączał do swoich? Krystyna... chętnie poszłaby w ogień dla swojej córki... Nie wierzyli jej, ani Lavrans, ani dziewczyna, ale tak było. Mimo to czuła do nich gniew podobny do nienawiści. Aby zapomnieć o swoim bólu z powodu cierpienia córki, Lavrans pragnął dziś znaleźć ukojenie w żonie. Ragnfrida nie odważyła się wstać, gdyż nie wiedziała, czy Krystyna śpi już w drugim łożu. Cichutko uklękła i z głową opartą o wezgłowie łoża usiłowała się modlić – za córkę, za męża i za samą siebie. I podczas gdy jej ciało powoli drętwiało z zimna, udała się znowu w jedną z owych dobrze sobie znanych nocnych wędrówek i próbowała znaleźć dla swego serca drogę do upragnionego spokoju. Haugen leżało wysoko na górskim zboczu po zachodniej stronie doliny. Księżycowa noc wybieliła cały świat. Niby fale wznosiły się białe góry pod bladoniebieskim, bezgwiezdnym prawie niebem. Nawet cienie rzucane na śnieżne płaszczyzny przez skalne szczyty i grzbiety gór były dziwnie lekkie i jasne, tak wysoko żeglował księżyc. Połyskliwy od śniegu i szronu las bramował białe powierzchnie pól i łąk z ich mrowiem opłotków i domów, aż hen, w dolinę. Całkiem nisko, na dnie doliny, cienie gęstniały w mrok. Pani Aashilda wyszła z obory i zamknęła za sobą wrota; zatrzymała się chwilę na śniegu. Biały był już świat, a przecież trzech tygodni brakowało jeszcze do adwentu. Mróz na świętego Klemensa – więc zima nastała już nie na żarty. Tak, tak, wczesny mróz przychodził nieraz z nieurodzajnym rokiem. Stara kobieta westchnęła ciężko w pustkę przed sobą. Znowu zimno i mróz, i samotność. Wzięła wiadra z udojem i świecę i skierowała się w stronę domu. Jeszcze raz rozejrzała się wkoło. Nagle gdzieś w połowie górskiego zbocza wynurzyły się z lasu cztery czarne plamy. Czterech jeźdźców, w blasku księżyca błysnęło ostrze oszczepu. Konie z trudem pięły się pod górę; od czasu, jak spadł śnieg, nikt nie torował drogi. Czy jechali tutaj? Czterech uzbrojonych mężów... Nikt mający jakąś uczciwą sprawę nie przybywałby w ten sposób. Pomyślała o skrzyni, w której leżały klejnoty jej i Bjórna. Czy powinna się ukryć w którymś z bocznych zabudowań? Spojrzała – zima i głusza dokoła. Potem weszła do domu. Dwa stare psy leżące obok pieca uderzyły ogonami o ziemię. Młode psy Bjórn zabrał z sobą w góry. Rozdmuchała żar w piecu i przyłożyła drew, napełniła żelazny kocioł śniegiem i postawiła nad ogniem. Potem scedziła mleko do drewnianego szkopka i zaniosła do komory za przedsionkiem. Następnie zdjęła brudną, nie farbowaną wełnianą suknię, cuchnącą potem i stajnią, włożyła na siebie granatową szatę, zamiast niebieskiej chustki wzięła białe płótno i ułożyła je w fałdy wokół głowy i szyi. Zdjęła futrzane pantofle i nałożyła trzewiki ze srebrnymi klamrami. Potem zabrała się do porządkowania izby. Wygładziła poduszki i skórę na łożu, na którym w dzień leżał Bjórn, wytarła długi stół i rozłożyła poduszki na ławach. Stała przy ognisku i mieszała kaszę, gdy psy zaczęły szczekać. Usłyszała wjeżdżające na dziedziniec konie i ludzi wchodzących do przedsionka; ktoś uderzył oszczepem w drzwi. Aashilda zdjęła kaszę z ognia i wygładziła suknię; z psami po obu bokach podeszła do drzwi i otworzyła je. Na zalanym księżycową poświatą dziedzińcu stało trzech młodych ludzi, trzymających za uzdy cztery oszronione konie. Człowiek znajdujący się w przedsionku zawołał uradowany: – Ciotko Aashildo, sama przychodzisz otworzyć nam drzwi? Wobec tego muszę powiedzieć: Bień trouvćl Mój siostrzeniec! Nie, czy to ty naprawdę! Mówię tedy to samo! Wejdź do izby, ja tymczasem wskażę twoim ludziom stajnię. – Czy jesteś sama w całym dworze? – spytał Erlend. Poszedł z nią, gdy pokazywała ludziom drogę. – Tak, pan Bjórn i nasz pachołek pojechali saniami w góry. Chcą zwieźć trochę paszy, którą tam mamy ukrytą – rzekła Aashilda. – A dziewki służebnej nie mam – dodała z uśmiechem. Wkrótce potem czterej młodzi ludzie siedzieli na zewnętrznej ławie, plecami zwróceni do stołu, i przypatrywali się starej kobiecie krzątającej się cicho i szybko przygotowującej wieczerzę. Położyła obrus na stole, postawiła na nim zapaloną świecę, przyniosła masło, ser, niedźwiedzią szynkę i stos delikatnego, cienko krajanego chleba. Zeszła po piwo i miód do piwnicy pod izbą, przełożyła kaszę do drewnianego naczynia i prosiła ich, by zasiedli do stołu i posilili się. – Mało to dla was – powiedziała ze śmiechem. – Muszę jeszcze ugotować gar kaszy. Jutro będzie już lepiej. W zimie zamykam zupełnie kuchnię, chyba że piekę w niej albo warzę piwo. Niewiele nas tu, we dworze, a ja sama już się zaczynam starzeć, siostrzeńcze. Erlend roześmiał się i zaprzeczył ruchem głowy. Zauważył, że jego ludzie zachowują się tak obyczajnie i dwornie wobec starej kobiety, jak tego nigdy dotychczas u nich nie spostrzegł. – Dziwna z ciebie kobieta, ciotko. Moja matka była o dziesięć lat młodsza od ciebie, gdyśmy tu byli po raz ostatni, a wyglądała starzej, niż ty dziś wyglądasz. – Tak, młodość wcześnie opuściła Magnhildę – rzekła cicho pani Aashilda. – A ty skąd przybywasz? – spytała po chwili. – Bawiłem przez czas pewien na dworze na północy w Lezji – odrzekł Erlend. – Nie wiem, czy zgadujesz, co mnie sprowadza w tę okolicę? – Pewnie masz na myśli, czy mi wiadomo, żeś się starał o rękę córki Lavransa syna Björgulfa na Jörund – powiedziała pani Aashilda. – Tak. Starałem się o nią w godziwy, prawy sposób, a Lavrans syn Björgulfa odpowiedział ostro: nie! Krystyna i ja nie damy się jednak rozłączyć, nie mogę więc nic innego uczynić, tylko ją uprowadzić. Miałem... miałem tu szpiega w dolinie i wiem, że od świętego Klemensa począwszy Ragnfrida zabawi przez czas pewien na Sundbu, a Lavrans razem z innymi mężami wyruszył, by zwieźć zapasy z fiordu do Sil. Pani Aashilda siedziała długą chwilę w milczeniu: – Musisz porzucić ten zamiar – rzekła. – Nie wierzę również, by dziewczyna dobrowolnie poszła z tobą, a chyba nie chcesz uprowadzić jej siłą. – Pójdzie ze mną. Często mówiliśmy o tym. Sama nieraz błagała, bym ją wziął z sobą. Czyżby? – zawołała pani Aashilda. Potem roześmiała s mimo to nie sądź, że naprawdę pójdzie z tobą, kiedy przybędziesz, aby ją wziąć za słowo. – Owszem, pójdzie – rzekł Erlend. – Myślałem więc, ciotko, abyś wyprawiła gońca na jórund i zaprosiła Krystynę do siebie w odwiedziI ny na jaki tydzień, dopóki rodzice są nieobecni. Będziemy w Hamarze, zanim ktoś zauważy, że uciekła – wyjaśnił. Pani Aashilda wciąż się uśmiechała. – A czyś pomyślał o tym, co powiemy ja i pan Bjórn, gdy Lavrans wróci i nas obarczy winą za uprowadzenie córki? – Tak – rzekł Erlend. – Że było nas czterech uzbrojonych mężów, a dziewczyna zgadzała się. – Nie chcę ci w tym pomagać – rzekła gwałtownie kobieta. – Lavrans przez długie lata był nam wiernym druhem. On i jego żona są godnymi ludźmi i nie chcę przyłożyć ręki do tego, by ich oszukać albo wtrącić ich córkę w hańbę. Zostaw tę dziewczynę w spokoju, Erlendzie! Czas już, aby twoi krewni dowiadywali się o innych twoich czynach niż o tym, że opuszczasz kraj lub wracasz do niego z kradzionymi żonami. – Musimy pomówić w cztery oczy, ciotko – zażądał krótko Erlend. Pani Aashilda wzięła świecę, poszła z Erlendem do komory i zamknęła drzwi. Usiadła na skrzyni z mąką; Erlend stał przed nią z rękami wetkniętymi za pas i patrzał na nią z góry. – Możesz oświadczyć też Lavransowi synowi Björgulfa, że sira Jon dał nam ślub w Gerdarud, zanim udaliśmy się do Szwecji, do pani Ingebjórgi córki Haakona... – Tak? – rzekła pani Aashilda. – A skąd wiesz, czy pani Ingebjórga dobrze was przyjmie? – Mówiłem z nią w Tunsbergu – powiedział Erlend. – Powitała mnie jako miłego krewnego i dziękowała za służby, które ofiarowałem jej tutaj albo w Szwecji. A Munan obiecał, że da mi pismo do niej. – Wszak wiesz dobrze – rzekła Aashilda – że nawet w wypadku, gdybyś skłonił jakiegoś księdza do dania wam ślubu, Krystyna straci wszelkie prawo dziedziczenia i własności. A jej dzieci nie będą twoimi prawymi spadkobiercami. Nie jest nawet pewne, czy będzie uważana za twoją żonę. Może nie tutaj, w Norwegii. To jest przyczyna, dla której chcę się schronić do Szwecji. Jej przodek, Lagman Laurencjusz, w ten sam sposób poślubił ową dziewicę Bengtę. Nigdy nie otrzymali zezwolenia jej brata, a przecież uważana była za jego żonę. – Nie mieli dzieci – rzekła pani Aashilda. – Czy myślisz, że moi synowie pozostawiliby w spokoju twoje dziedzictwo, gdyby Krystyna ostała we wdowieństwie z dziećmi, których ślubne urodzenie można by podać w wątpliwość? – Krzywdzisz Munana – rzekł Erlend. – Innych twych dzieci nie znam i wiem dobrze, że nie masz powodu myśleć o nich życzliwie. Ale Munan był mi zawsze wiernym, oddanym krewnym i bardzo chciałby widzieć mnie żonatym; on to udał się w moim imieniu do Lavransa. Poza tym mogę przecież nadać dzieciom, które będziemy mieć z sobą, dziedzictwo i imię. – Tym samym piętnujesz ich matkę jako nałożnicę. Ale nie rozumiem, jak ten potulny człowiek, Jon syn Helgego, ważyłby się zadrzeć ze swoim biskupem dając wam ślub wbrew prawu. – Spowiadałem się u niego tego lata – rzekł stłumionym głosem Erlend. – Wówczas przyrzekł dać nam ślub, gdy wszystkie inne drogi zawiodą. – Więc to tak... – rzekła Aashilda. – Ciężki grzech wziąłeś na siebie, Erlendzie. Krystynie było dobrze w domu u ojca i matki. Czekało ją dobre małżeństwo z zacnym człowiekiem z dostojnego rodu. – Krystyna sama opowiadała – przerwał Erlend – żeś ty miała mówić, iż my dwoje, ona i ja, pasowalibyśmy do siebie. I że Szymon syn Andrzeja nie jest dla niej odpowiednim małżonkiem. – Ach, mówiłam i mówiłam – rzekła ciotka. – Ja tak wiele mówiłam w swoim życiu. Nie pojmuję, jak mogłeś tak łatwo nakłonić do tego Krystynę. Chyba nieczęsto mogliście się tam spotykać. I nigdy nie przypuszczałam, że ta dziewczyna łatwa jest do zdobycia. – Spotykaliśmy się w Oslo – rzekł Erlend. – Potem przebywała u swego stryja w Gerdarud. Wychodziła z domu i spotykała się ze mną w lesie. – Spuścił oczy i dodał bardzo cicho: – Tam, w lesie, byłem z nią sam. Pani Aashilda zerwała się. Erlend pochylił głowę jeszcze niżej. – A potem, czy nadal była ci przychylna? – spytała z niedowierzaniem. Tak. – Po twarzy Erlenda przemknął miękki, drżący uśmiech. – 1 potem zostaliśmy przyjaciółmi. I nie było to dla niej tak bardzo zi niemiłe... Ale ona jest bez winy. Wtedy to prosiła, żebym ją uprowadził – nie chciała wracać do swoich krewnych. – Ale ty się nie zgodziłeś? – Nie, chciałem ją dostać za przyzwoleniem jej ojca. – Czy dawno to było? – badała pani Aashilda. – Na świętego Lavransa minął rok – odparł Erlend. – Nie śpieszyłeś się zbytnio ze staraniem o jej rękę – rzekła pani Aashilda. – Jej zaręczyny nie były zerwane – usprawiedliwiał się Erlend. – A od tego czasu nie zbliżałeś się do niej więcej? – Udało nam się tak urządzić, że spotykaliśmy się parokrotnie – znów drżący uśmiech przebiegł po jego twarzy. – W pewnym domu w handlowej części miasta. – Na Boga – rzekła pani Aashilda. – Pragnę pomóc tobie i jej, jeśli tylko potrafię. Rozumiem, że Krystynie jest zbyt ciężko żyć przy rodzicach i nosić to wszystko w sobie. Więcej już chyba nic? – spytała. – Nic, o czym bym wiedział – odrzekł krótko. – Czy pomyślałeś o tym, że Krystyna w całej dolinie ma przyjaciół i krewnych? – spytała po chwili ciotka. – Musimy odjechać po kryjomu, gdy tylko będziemy mogli – rzekł Erlend. – Dlatego należy jak najszybciej zabrać się w drogę, abyśmy zanim wróci jej ojciec, mieli już spory kawał za sobą. Musisz nam pożyczyć sani, ciotko. Ramiona Aashildy zadrgały. – A potem jest przecież jeszcze jej stryj na Skog. Co będzie, skoro on się dowie, że odprawiasz wesele z jego bratanicą w Gerdarud? – Aasmund wstawił się za mną u Lavranasa – rzekł Erlend. – Nie może być wtajemniczony, to prawda, ale z pewnością przymknie jedno oko. Musimy w nocy przyjść do księdza i nocą jechać dalej. Sądzę, że Aasmund wytłumaczy potem Lavransowi, że nie wypada tak pobożnemu mężowi jak on rozłączać nas, jeśli kapłan dał nam ślub, że raczej musi dać swoje pozwolenie, byśmy także według prawa byli małżonkami. Ty musisz mu powiedzieć to samo. Niechaj postanowi, ile chce ode mnie za pojednanie, niech zażąda okupu, jaki mu się wyda odpowiedni. Nie spodziewam się, by można było w tej sprawie dobrze radzić Lavransowi – rzekła pani Aashilda. – Na Boga i świętego Olafa, nie podoba mi się wcale ta sprawa, siostrzeńcze... Pojmuję jednak, że jest to jedyna droga, jaką musisz iść, aby wynagrodzić Krystynie wyrządzoną jej krzywdę. Sama pojadę jutro raniutko do Jörund, jeśli dasz mi któregoś z twoich ludzi, a Ingrida z góry oporządzi zamiast mnie bydło. Pani Aashilda przybyła na drugi dzień wieczorem do Jörund, w chwili kiedy światło księżyca walczyło z ostatnim promieniem słońca. Gdy Krystyna wyszła na dziedziniec, aby przyjąć gościa, Aashilda zauważyła, jak blade i zapadnięte są lica młodej dziewczyny. Pani Aashilda siedziała przy piecu i bawiła się z małymi siostrzyczkami Krystyny. Ukradkiem i badawczo patrzyła na Krystynę nakrywającą stół. Dziewczyna była wychudzona i cicha. Zawsze była spokojna, teraz jednak jakaś inna cisza owładnęła nią. Pani Aashilda odgadła wielkie napięcie i wielki, nieugięty upór, który skrywał się za tą ciszą. – Słyszeliście pewnie – rzekła zbliżając się Krystyna – co się tu jesienią wydarzyło? – Tak, słyszałam, że mój siostrzeniec starał się o twoją rękę. – Przypominacie sobie – zapytała Krystyna – jak mówiliście, że on i ja bylibyśmy dobraną parą, tylko że jest on za bogaty, a jego ród za dostojny dla mnie? – Słyszę, że Lavrans innego jest zdania – rzekła oschle pani Aashilda. Oczy Krystyny błysnęły, uśmiechnęła się lekko. „Ona jest dostatecznie dobra dla Erlenda”, pomyślała pani Aashilda. Choć bardzo niechętnie, musiała jednak posłuchać Erlenda i wyświadczyć mu przysługę, o którą prosił. Krystyna przygotowała dla gościa posłanie w łożu rodziców i pani Aashilda prosiła, aby z nią spała. Gdy się położyły i w izbie zrobiło się zupełnie cicho, pani Aashilda wyjawiła, z czym przybywa. Dziwny smutek ścisnął jej serce, gdy ujrzała, że to dziecko zdaje się zupełnie nie myśleć o wielkim bólu, jaki sprawi rodzicom. „Ja przecież żyłam więcej niż dwadzieścia lat w troskach i męce z Baardem. Ale tak już pewnie jest z nami wszystkimi. Krystyna nawet nie dostrzega, jak bardzo Ulvhilda schudła tej jesieni”. Pani Aashilda pomyślała, że mało jest prawdopodobne, aby Krystyna ujrzała jeszcze kiedyś swą małą siostrę za życia. Ale nie powiedziała o tym ani słowa; im dłużej mogła Krystyna wytrwać w tej dzikiej radości i uporze, tym lepiej dla niej. Krystyna wstała i po ciemku zgarnęła swoje klejnoty do małej szkatułki, którą wzięła z sobą do łoża. Wtedy pani Aashilda jednak powiedziała: – A przecież byłoby lepiej, Krystyno, by Erlend tu przyjechał, gdy twój ojciec powróci, przyznał się, jak wielką wyrządził ci krzywdę, i złożył waszą sprawę w ręce Lavransa. – Sądzę, że mój ojciec zabiłby wtedy Erlenda. – Lavrans nie uczyni tego, jeśli Erlend nie wyciągnie miecza przeciw ojcu swej żony – odrzekła Aashilda. – Nie chcę, by Erlend się tak upokarzał – powiedziała Krystyna. – A mój ojciec nie może się nigdy dowiedzieć, że Erlend posiadł mnie, zanim uczciwie starał się o moją rękę. – Myślisz, że Lavrans będzie mniej rozgniewany – spytała Aashilda – gdy się dowie, żeś uciekła z domu z Erlendem, i że to będzie dla niego mniej trudne do zniesienia? Według prawa będziesz tylko nałożnicą Erlenda, dopóki będziesz z nim żyła bez zezwolenia ojca. – To co innego – rzekła Krystyna. – Będę jego nałożnicą, dlatego że nie mógł mnie dostać za żonę. Pani Aashilda umilkła. Myślała o tym, że będzie musiała stanąć przed Lavransem, kiedy ten powróci i dowie się, że mu skradziono córkę. – Rozumiem, pani Aashildo, wam zdaje się, że jestem złym dziec kiem – powiedziała Krystyna. – Ale tutaj, we dworze, każdy dzień od powrotu ojca z thingu był męką zarówno dla niego, jak dla mnie. Dla wszystkich będzie najlepiej, gdy się to już raz skończy. Nazajutrz rano odjechały z Jörund i zaraz po nieszporach przybyły do Haugen. Erlend przyjął je na dziedzińcu; Krystyna rzuciła mu się w ramiona nie zważając na pachołka, który towarzyszył jej i Aashildzie. – W izbie powitała Bjórna syna Gunnara i dwóch ludzi Erlenda, jakby ich znała dobrze od dawna. Pani Aashilda nie zauważyła, by Krystyna była nieśmiała albo bojaźliwa. A potem, gdy zasiedli do stołu i Erlend przedłożył swój plan, Krystyna także zabierała głos. jeśli chodzi o drogę, to sądziła, że powinni wybrać się z Haugen nazajutrz wieczorem o takiej porze, by po zachodzie księżyca przyjechać do Rost; potem w ciemności przemknąć się przez Sil i obok dworu Lopt, stamtąd zaś pojadą wzdłuż rzeki Ott aż do mostu, po czym zachodnią stroną doliny, mało uczęszczanymi drogami, udadzą się dalej, póki konie wytrzymają. Przez dzień odpoczywaliby na niżej położonych halach, gdyż jak długo będą jechali przez okrąg Holledis, mogą spotkać ludzi, którzy ją znają.A pomyślałaś o obroku dla koni? – spytała pani Aashilda. – W takim okresie nie możecie zabierać paszy ludziom z hal, jeśli ona tam w ogóle będzie; a wiesz dobrze, że tego roku nikt w dolinie nie ma paszy na sprzedaż. – Pamiętam o tym – odparła Krystyna. – Musicie nam pożyczyć obroku i żywności na trzy dni. Dlatego też ważne jest, by nas było niewiele. Erlend musi odesłać Jona na Husaby. W okręgu Trond lato było lepsze; stamtąd będzie można przeprowadzić parę pojazdów przez góry przed Bożym Narodzeniem. W gminie leżącej na południu znam paru biedaków i chciałabym bardzo, byście wy, pani Aashildo, wspierali ich jałmużną w imieniu Erlenda i moim. Bjorn wybuchnął dziwnym, niewesołym śmiechem. Pani Aashilda potrząsnęła głową. Lecz Ulf podniósł ciemne, bystre oczy i spojrzał na Krystynę z właściwym mu, bezczelnym uśmiechem: – Nigdy nie przelewało się na Husaby, Krystyno córko Lavransa, ani w dobrych, ani w złych latach. Ale może to się odmieni, gdy wy tam rządzić zaczniecie. Z waszych słów wnoszę, że jesteście gospody nią, jakiej potrzeba Erlendowi. Krystyna spokojnie skinęła głową i mówiła dalej. Była zdania, że jeśli będzie można, muszą się trzymać z dala od głównego traktu. Nie uważała też za wskazane jechać drogą na Hamar. Erlend wtrącił, że przebywa tam pan Munan: chodzi o list do księżnej. – Zatem Ulf musi się rozstać z nami koło Fagabergu i jechać do pana Mu-nana, my zaś będziemy się trzymać zachodniej strony jeziora Mjós i na przełaj lub nie uczęszczanymi drogami jechać przez Hadelandię do Hakedal. Stamtąd ma podobno prowadzić odludna droga na południe do Doliny Małgorzaty, tak mówił stryj. Nie wskazane jest jechać przez Raumarike w tym czasie, gdy na Dyfrinie odprawiać będą weselne gody – rzekła z uśmiechem. Erlend zbliżył się ku niej i objął ją, a ona przygarnęła się do niego nie troszcząc się wcale o obecnych w izbie. Pani Aashilda powiedziała gniewnie: – Nikt by nie pomyślał, że po raz pierwszy uciekasz z domu. Pan Bjorn znowu się roześmiał jak przedtem. Wkrótce potem pani Aashilda wstała, by udać się do kuchni i przygotować posiłek Rozpaliła ogień, bo w tym budynku mieli spać ludzie Erlenda Zwróciła się do Krystyny, aby z nią wyszła: – Chcę móc przysiąc Lav. wi, że w moim domu ani przez chwilę nie byliście sami – rzekła ze złością. Krystyna roześmiała się i poszła za nią. Wkrótce przyszedł Erlend, przyciągnął sobie trójnożny zydel do ogniska, usiadł na nim i przeszkadzał kobietom w pracy. Chwytał krzątającą się Krystynę, ilekroć przechodziła obok niego. Wreszcie posadził ją sobie na kolanach. – Chyba jest tak, jak mówi Ulf. Ty jesteś gospodynią, której mi trzeba. – Naturalnie – śmiała się pani Aashilda oburzona – tobie na pewiO będzie się dobrze z nią powodziło. Ona wszystko poświęca w tej awanturze, ty zaś ryzykujesz niewiele. – Tak, istotnie – rzekł Erlend. – Ale okazałem dobrą wolę, by iść uczciwą drogą. Nie bądźże taka zła, ciotko Aashildo. – Muszę być zła – odrzekła. – Ledwie uporządkowałeś swoje sprawy, już znowu postępujesz tak, że zmuszony jesteś wszystko porzucać i uciekać z kobietą. – Pomnijcie, ciotko – mówił Erlend – stare podania świadczą, iż naprawdę nie najgorsi byli owi mężowie, którzy z powodu kobiety popadali w niełaskę. – Ach, Bóg z nimi – rzekła Aashilda. Twarz jej stała się młoda i łagodna. – Takie słowa słyszałam już dawniej, Erlendzie. – Objęła jego głowę i pociągnęła go za włosy. W tej chwili Ulf syn Haldora wpadł do izby i szybko zamknął za sobą drzwi: – Erlendzie, przybył na dwór gość, którego, jak sądzę, najmniej rad byś widzieć. – Czy Lavrans syn Björgulfa? – spytał Erlend zrywając się. – Tak dobrze nie jest – odparł Ulf. – Przybyła Elina córka Orma. Drzwi otworzyły się z zewnątrz. Kobieta, która teraz weszła, odsunęła na bok Ulfa i stanęła w świetle. Krystyna spojrzała na Erlenda. Najpierw zdawało się, że jest zupełnie zdruzgotany; potem wyprostował się, purpurowy na twarzy. – Do diabła! Skąd przybywasz? Czego tu chcesz? Pani Aashilda podeszła i powiedziała: – Musicie iść ze mną do izby, Elino córko Orma. Na tyle przyzwoitości mamy tutaj, we dworze, że naszych gości nie przyjmujemy w kuchni. – Nie oczekuję bynajmniej, pani Aashildo – odparła tamta – że krewni Erlenda powitają mnie jako gościa. Pytałeś, skąd przybywam. Przybywam z Husaby, na pewno wiesz o tym, mogę ci oddać pozdro wienia od Orma i Małgorzaty. Są zdrowi. Erlend nie odpowiadał. – Gdy posłyszałam, żeś polecił Gissurowi synowi Arnfina, by ci przy wiózł pieniądze, i że znów wybierasz się na południe – ciągnęła – po myślałam, że pewnie tym razem zatrzymasz się u twoich krewnych w do linie Gudbrand. Wiedziałam, że starałeś się o rękę córki sąsiada. Po raz pierwszy spojrzała w stronę Krystyny i spotkała jej oczy. Krystyna, bardzo blada, patrzyła na Elinę w skupieniu i badawczo. Była spokojna jak głaz od pierwszej chwili, odkąd się dowiedziała, kto przybył. Nieustannie uciekała przed myślą o Elinie córce Orma; chciała ją zagłuszyć w sobie uporem, podnieceniem i niecierpliwością. Przez cały czas usiłowała nie myśleć o tym, czy Erlend zupełnie uwolnił się od swej dawnej kochanki. Teraz dognała ją ta myśl i beznadziejna była dalsza walka z nią. Widziała, jak piękna jest Elina córka Orma. Nie była już młoda, ale ładna, dawniej zaś musiała być niezwykle urodziwa. Odrzuciła czepek; głowę miała okrągłą jak kula, kości policzkowe nieco wystające, ale mimo to widać było, że musiała być przedtem pełna uroku. Chustka zakrywała tylko tył głowy; mówiąc Elina wsuwała swe złote, błyszczące i faliste włosy pod płótno. Krystyna nigdy dotąd u żadnej kobiety nie widziała tak ogromnych oczu; ciemnobrązowe i okrągłe, dziwnie pięknie odbijały się od złotych włosów pod wąskimi, czarnymi jak węgiel brwiami i długimi rzęsami. Skórę i wargi miała spękane po jeździe na mrozie, ale była zbyt piękna, by ją to miało szpecić. Ciężka podróżna opończa otulała jej postać, lecz mimo to Elina poruszała się i trzymała się tak, jak to czyni jedynie kobieta mająca dumne poczucie wspaniałości swego ciała. Była wzrostu Krystyny, trzymała się jednak tak prosto, że robiła wrażenie wyższej niż smukła, wiotka dziewczyna. – Czy przez cały czas była u ciebie na Husaby? – spytała Krystyna cicho. – Nie byłem na Husaby – odparł krótko Erlend czerwieniąc się znowu. – Większą część tego lata spędziłem na Hestnaes. A oto wiadomość, z którą do ciebie przybywam, Erlendzie rzekła Elina. – Nie masz potrzeby nadal włóczyć się po swoich krewnych i u nich szukać gościny, dlatego że ja rządzę twoim domem. Tej je-^ sieni owdowiałam. Erlend stał nieporuszony. – Ja cię nie prosiłem, abyś przybyła zeszłego roku na Husaby i rządziła – wymówił wreszcie z trudem. – Słyszałam, że wszystko tam jest zaniedbane – rzekła Elina. – A że miałam dla ciebie od dawna wiele życzliwości, Erlendzie, zdawało mi się, że muszę dbać o twoją pomyślność, choć Bóg wie, że postąpiłeś niesłusznie z naszymi dziećmi i ze mną. – Dla dzieci zrobiłem, co mogłem – powiedział Erlend. – I dobrze ci wiadomo, że jedynie przez wzgląd na nie pozwoliłem na twój pobyt na Husaby. Nie sądzisz chyba, abyś przez to w czymkolwiek pomogła im lub mnie – dodał z szyderczym uśmiechem. – Gissur dałby sobie radę i bez ciebie. Tak, ty zawsze tak bardzo ufałeś Gissurowi – rzekła Elina śmiejąc się cicho. – Ale, Erlendzie, teraz jestem wolna. Jeśli chcesz, możesz wyełnić daną mi swego czasu obietnicę. Erlend milczał. – Przypominasz sobie – spytała Elina – ową noc, w której urodziłam i syna? Wówczas przyrzekłeś, że mnie poślubisz, gdy Sigurd umrze. Erlend przesunął ręką po mokrych, spotniałych włosach. – Tak, przypominam sobie – rzekł. – Czy chcesz teraz dotrzymać słowa? – Nie! – odpowiedział. Elina spojrzała w stronę Krystyny, uśmiechnęła się i skinęła głową. Znowu popatrzyła na Erlenda. – Od tego czasu minęło dziesięć lat, Elino – mówił Erlend. – Żyliśmy odtąd rok po roku jak dwoje potępieńców. – Nie tylko tak! – powiedziała z tym samym uśmiechem. – Lata już upłynęły, odkąd było między nami inaczej – rzekł Erlend zmiażdżony. – Dzieciom to nic pomóc nie może. A ty wiesz, ty wiesz, że ja z trudem tylko mogę wytrzymać w jednej izbie z tobą! – krzyczał prawie. – Zupełnie tego nie zauważyłam, gdyś tego lata był w domu – rzekła Elina ze znaczącym uśmiechem. – Wówczas nie byliśmy wrogami, w każdym razie nie zawsze. – Jeśli ty to nazywasz przyjaźnią, to masz słuszność – przyznał umęczony Erlend. Czyż wiecznie tu będziecie stać? – wtrąciła pani Aashilda. Nabrała kaszy do dwu wielkich drewnianych mis i jedną z nich podała Krystynie. Dziewczyna wzięła ją. – Idź z tym do domu. Ty, Ulfie, weź drugą, postawcie je na stole; jakkolwiek sprawy się mają, wieczerzać musimy. Krystyna i Ulf wyszli z misami. Pani Aashilda zwróciła się do dwojga pozostałych: – Chodźcie i wy. Nie na wiele się przyda, gdy tu będziecie stać i ga pić się na siebie. – Lepiej będzie, jeśli Elina i ja rozmówimy się teraz – rzekł Erlend. Pani Aashilda nic nie odpowiedziała i wyszła. Krystyna nakryła stół w izbie i przyniosła piwo z piwnicy. Siedziała na zewnętrznej ławie wyprostowana jak świeca, ze spokojną twarzą, ale nic nie jadła. Inni także niewiele mieli ochoty do jedzenia, zarówno Bjórn, jak ludzie Erlenda. Jedynie człowiek, który towarzyszył Elinie, i pachołek Bjórna posilali się. Pani Aashilda usiadła i nabrała trochę kaszy. Nikt nie przemówił słowa. Wreszcie Elina córka Orma weszła sama do izby. Pani Aashilda wskazała jej miejsce między Krystyną a sobą, Elina zajęła je i zjadła nieco kaszy. Od czasu do czasu jakby odblask ukrytego uśmiechu przebiegał po jej twarzy i ukradkiem patrzyła na Krystynę. Po chwili pani Aashilda przeszła do kuchni. Ogień na palenisku wygasł niemal zupełnie. Erlend siedział przed nim na zydlu, złamany, z głową ukrytą w dłoniach. Pani Aashilda podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. – Niech ci Bóg wybaczy, Erlendzie, cóżeś to znowu nabroił? Erlend uniósł głowę, twarz miał zmienioną cierpieniem. – Spodziewa się dziecka – rzekł i przymknął oczy. Twarz pani Aashildy spłonęła. Twardo przytrzymała jego ramię. – Która z nich? – spytała szorstko i szyderczo. – Moje ono nie jest – rzekł Erlend zgnębiony. – Ale nie zechcesz mi na pewno uwierzyć, nikt mi nie uwierzy! – Znów się pochylił. Pani Aashilda usiadła przed nim na brzegu paleniska. – Musisz wziąć się w garść, Erlendzie. Niełatwo uwierzyć ci w tej sprawie. Czy możesz przysiąc, że dziecko nie jest tw Erlend podniósł zmienioną twarz. – Tak, jak prawdą jest, że potrzebuję miłosierdzia Boskiego. Jak prawdą jest, że wierzę, iż Bóg pocieszył moją matkę tam, w górze, za wszystko, co tu na ziemi musiała wycierpieć... nie tknąłem Eliny od czasu, gdy po raz pierwszy ujrzałem Krystynę! – Krzyczał tak, że pani Aas-hilda musiała go uspokajać. – Nie rozumiem więc, dlaczego by to miało być tak wielkim nieszczęściem. Musisz wynaleźć ojca dziecka i zapłacić mu, aby się z nią ożenił. – Myślę, że jest nim Gissur syn Arnfina, mój rządca na Husaby – rzekł Erlend znużonym głosem. – Mówiliśmy o tym zeszłej jesieni i potem również. Śmierci Sigurda oczekiwano już od dawna. Gissur był gotów ją poślubić, gdy tylko zostanie wdową, jeśli dałbym jej odpowiedni posag. – Tak – przytaknęła pani Aashilda. Erlend ciągnął dalej: – Zapewnia mnie na wszystkie świętości, że go nie chce. Chce innie podać za ojca dziecka. Jeślibym nawet przysięgą temu zaprzeczył, sądzisz, że ktokolwiek pomyśli co innego, niż że fałszywie przysiągłem? – Musisz ją odwieść od tego zamiaru – rzekła pani Aashilda. – Nie ma innego wyjścia; musisz zaraz jutro pojechać z nią na Husaby. Powinieneś być twardy i nieustępliwy, i doprowadzić do skutku to małżeństwo Eliny z twoim rządcą. – Tak – rzekł Erlend. Oparł czoło o stół i zapłakał głośno. – Nie rozumiesz, ciotko... co Krystyna o mnie pomyśli? Erlend razem ze swoimi ludźmi spędził tę noc w kuchni. W izbie w jednym łożu leżała Krystyna z panią Aashilda, w drugim Elina córka Orma. Bjórn wyszedł i położył się w stajni między końmi. Nazajutrz rano Krystyna poszła z panią Aashilda do obory. Gdy Aashilda udała się do kuchni, by przygotować ranny posiłek, Krystyna zaniosła mleko do izby. Na stole paliła się świeca. Elina już ubrana siedziała na brzegu łoża. Krystyna powitała ją cicho, wzięła szkopek i scedziła mleko. – Czy możesz mi dać łyk mleka? – spytała Elina. Krystyna wzięła drewniany czerpaczek i podała jej mleko. Elina piła chciwie, zerkając nad krawędzią czerpaka ku Krystynie. – Więc to ty jesteś ową Krystyną córką Lavransa, która mi skradła przyjaźń Erlenda? – powiedziała oddając czerpak. – Sami musicie wiedzieć, czy była jeszcze jakaś przyjaźń do skradze-nia – odparła młodsza. Elina przygryzła wargi. – Co byś zrobiła – rzekła – gdybyś się sprzykrzyła Erlendowi i gdyby pewnego dnia zechciał cię oddać któremuś ze swoich ludzi? Czy i wtedy byłabyś mu powolna? Krystyna nic nie odpowiedziała; Elina roześmiała się i ciągnęła dalej: – Mogę sobie wyobrazić, że teraz ustępujesz mu we wszystkim... Jak myślisz, Krystyno, może zagramy w kości o naszego męża, my, dwie nałożnice Erlenda. – Nie otrzymawszy odpowiedzi, roześmiała się znowu i rzekła: – Czyż jesteś taka głupia, że nawet temu nie zaprzeczasz? – Przed tobą nie myślę kłamać – rzekła Krystyna. – Nie na wiele by ci się to zresztą zdało – odparła Elina. – Ja go znam. Z pewnością rzucił się na ciebie jak głuszec przy drugim spotkaniu. Żal mi ciebie, jesteś wszak jeszcze dzieckiem. Krystynie cała krew odpłynęła z twarzy. Chora ze wstrętu szepnęła: – Nie chcę z tobą rozmawiać. – Myślisz, że postąpi z tobą lepiej niż ze mną? – ciągnęła Elina. Wówczas Krystyna odpowiedziała twardo: – Nie będę przeklinała Erlenda, cokolwiek uczyni. Ja sama zeszłam na tę błędną drogę i nie będę płakać ani żalić się, nawet gdyby mnie za wiodła w przepaść. Elina milczała chwilę. Potem mieniąc się na twarzy rzekła niepewnie: – I ja byłam dziewicą, gdy mnie wziął, Krystyno, mimo że już sie dem lat nazywano mnie żoną tego starego. Ach, ty nie możesz zrozu mieć, jakie to było nędzne życie. Krystyna wzdrygnęła się. Elina spojrzała na nią. Potem ze swej podróżnej skrzyni, stojącej obok na stopniu łoża, wyjęła mały róg. Przełamała pieczęć i rzekła cicho: – Ty jesteś młoda, ja stara, Krystyno. Wiem dobrze, że to beznadziejne walczyć z tobą. Nadszedł twój czas. Czy chcesz napić się ze mną, Krystyno? Krystyna nie poruszyła się. Wtedy tamta podniosła róg do ust: Krystyna spostrzegła jednak, że nie pije. Elina odezwała się: – Możesz mi chyba zrobić ten zaszczyt, że przepijesz do mnie i przy rzekniesz mi, że nie będziesz bardzo surową macochą dla moich dzieci7 Krystyna chwyciła róg. W tej chwili Erlend otworzył drzwi. Stał chwilę i przenosił wzrok od jednej do drugiej. – Co to ma znaczyć? – spytał. Krystyna odpowiedziała, głos jej był dziki i ostry: – Pijemy do siebie – my, twoje nałożnice. Chwycił ją za rękę i wyrwał jej róg. – Milcz – rzekł szorstko. – Ty z nią pić nie będziesz. – Czemu nie? – rzekła Krystyna jak przedtem. – I ona była dziewicą jak ja, gdyś ją uwiódł. – Mówiła to tyle razy, że w końcu sama w to uwierzyła – odpowiedział Erlend. – Pamiętasz, jak zmusiłaś mnie, abym z tym gadaniem poszedł do Sigurda, i jak on postawił świadków na to, że już wcześniej przyłapał cię z kim innym? Krystyna odwróciła się, blada ze wstrętu. Twarz Eliny spłonęła. – Mimo to nie stanie się trędowata, jeśli się ze mną napije – rzekła z zawziętością. Erlend z gniewem zwrócił się ku Elinie. Nagle twarz mu się wydłużyła i zastygła z przerażenia; nie mógł tchu złapać. – Jezu! – rzekł ledwo dosłyszalnie. Chwycił Elinę za ramię. – Pij ty do niej pierwsza – rzekł nieubłaganie. – Pij ty, wtedy i ona będzie piła. Elina wyrwała mu się z jękiem. Cofała się przed nim, on jednak szedł krok w krok za nią. – Pij – rzekł. Wyciągnął sztylet zza pasa i wciąż posuwał się na przód. – Wypij ten trunek, który przygotowałaś dla Krystyny! – Ścisnął ramię Eliny, przyciągnął ją do stołu i przechylił róg do jej ust. Krzyknęła i twarz ukryła w dłoniach. Erlend puścił ją. Drżał cały. – Piekło przeżyłam z Sigurdem – krzyczała Elina – a ty, ty przy siągłeś! Ale byłeś jeszcze gorszy dla mnie, Erlendzie! Krystyna wysunęła się naprzód i chwyciła róg. – Jedna z nas dwu musi wypić. Obu nas zatrzymać nie możesz! Erlend wyrwał jej róg z rąk i pchnął ją gwałtownie, że zatoczyła się i upadła na łoże Aashildy. Chciał zmusić Elinę, aby wypiła; stał obok niej, kolanem wsparty o ławę, i usiłował wlać jej napój do gardła. Wyśliznęła mu się z rąk, chwyciła sztylet leżący na stole i pchnęła nim Erlenda. Uderzenie jednak rozdarło tylko szatę i drasnęło go. Wówczas skierowała ostrze ku sobie samej i padła w jego ramiona. Krystyna zerwała się i podbiegła. Erlend trzymał Elinę wpół, głowa jej zwisała mu przez ramię. Zaczęła rzęzić, krew zalała jej gardło i wypływała ustami. Odpluła ją i rzekła: – Dla ciebie, Erlendzie, był przeznaczony ten napój... za wszystkie twoje zdrady wobec mnie. – Zawołaj ciotkę Aashildę – rzekł Erlend stłumionym głosem. Krystyna stała bez ruchu. – Umiera – rzekł jak poprzednio. – Tedy lepiej jej niż nam – odpowiedziała dziko Krystyna. Erlend spojrzał na nią. Wstrząsnęła nią rozpacz wyzierająca mu z oczu. Wyszła z izby. – Co się stało? – spytała pani Aashilda, kiedy Krystyna wywołała ją z kuchni. – Zabiliśmy Elinę córkę Orma – powiedziała Krystyna. – Umiera. Pani Aashilda pobiegła do izby. Ale gdy stanęła w drzwiach, Elina wydała już ostatnie tchnienie. Pani Aashilda ułożyła zmarłą na ławie. Obtarła krew płynącą z ust i nakryła twarz chustką z głowy. Erlend stał z tyłu, oparty o ścianę. – Rozumiesz chyba – rzekła pani Aashilda – że stało się najgorsze z wszystkiego, co się mogło stać. Dołożyła do ognia polan i gałęzi; wstawiła w ogień róg i rozdmuchała żar. – Czy ufasz twoim ludziom? – spytała znowu. – Ulfowi i Haftorowi – tak. Jona i tego człowieka, który przybył z Eliną, nie znam dobrze. – Pamiętaj – rzekła pani Aashilda – jeśli wyjdzie na jaw, żeście tu byli, i że przy Elinie w chwili jej śmierci byliście tylko ty i Krystyna, to lepiej zaraz daj jej wypić truciznę Eliny. A jeśli mowa będzie o truciźnie, to na pewno ludzie sobie przypomną, o co mnie dawniej oskarżano. Czy miała jakichś przyjaciół lub krewnych? – Nie – rzekł Erlend cicho. – Nie miała nikogo prócz mnie. – A jednak – podjęła znów pani Aashilda – trudno będzie ukryć jej śmierć i usunąć zwłoki tak, aby podejrzenie nie padło na ciebie. – Elina musi być pochowana w poświęconej ziemi – rzekł Erlend – choćby mnie to miało kosztować całe Husaby. Prawda, Krystyno? Krystyna skinęła głową. Pani Aashilda siedziała w milczeniu. Im więcej ssę zastanawia! bardziej niemożliwe zdawało się jej znalezienie jakiegoś wyjścia. W kuchni siedzieli owi czterej ludzie. Gdyby nawet Erlend zapłacił im wszystkim za milczenie, gdyby nawet przekupił ich i pachołka Eliny, by opuścili kraj, to i tak na zawsze zostałaby niepewność. A na Jörund wiedziano, że Krystyna tu jest... Jeśli Lavrans dowie się o wszystkim... Nie mogła sobie wyobrazić, co by wówczas uczynił. Poza tym trzeba było wywieźć zwłoki. O drodze przez góry na zachodzie nie można było nawet myśleć – pozostawała tylko droga do Raumsdalen lub górami do Trondhjem albo na południe przez dolinę. A jeśli prawda wyjdzie na jaw, to i tak nikt w nią nie uwierzy, nawet gdyby udano, że się nią zadowolono. – Muszę naradzić się z Bjórnem – rzekła, wstała i wyszła z izby. Bjórn syn Gunnara wysłuchał opowiadania żony z nieruchomą twa rzą, nie odwracając oczu od Erlenda. – Bjórnie – rzekła zrozpaczona Aashilda – ktoś musi przysiąc, że widział, jak się sama zabiła. Powoli rozbłyskiwał ponury blask w oczach Bjórna; spojrzał na żonę i uśmiech wykrzywił mu usta: – A ty sądzisz, że ja mam być tym człowiekiem. Pani Aashilda splotła palce rąk i wyciągnęła ku niemu dłonie: – Bjórnie, ty wiesz, co to znaczy dla nich obojga. – Myślisz zapewne, że ze mną i tak już wszystko skończone? – spytał powoli. – A może sądzisz, iż tyle jeszcze zostało z męża, którym niegdyś byłem, że odważę się na krzywoprzysięstwo, by ratować tego młokosa przed zagładą? Ja, który sam byłem zdeptany... wówczas, przed tylu laty. Zdeptany, mówię. – Mówisz tak, bo już jestem stara – szepnęła Aashilda. Nagle Krystyna wybuchnęła strasznym płaczem. Siedziała dotychczas w kącie przy łożu Aashildy, sztywna i nieruchoma. Teraz zaczęła przeraźliwie szlochać. Zdawało się, że słowa pani Aashildy rozrywają jej serce. Ogarnęły ją wspomnienia całej słodyczy kochania, jakby dopiero słysząc ten głos zrozumiała całkowicie, czym była miłość jej i Erlenda. Wspomnienie gorącego szczęścia spłukało twardą nienawiść i rozpacz ostatniej nocy. Teraz wiedziała jedynie o swojej wielkiej miłości i o swej woli wytrwania. Wszyscy troje popatrzyli na nią. Pan Bjórn zbliżył się ku niej, ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz: – Czy mówisz,. Krystyno, że ona sama to zrobiła? – Prawdą jest każde słowo, które słyszeliście – rzekła Krystyna z mocą. – Napieraliśmy na nią, aż to zrobiła. – Obmyśliła dla Krystyny gorszy los – powiedziała pani Aashilda. Pan Bjórn puścił Krystynę. Podszedł do zwłok, zaniósł je na łoże, na którym Elina spała poprzedniej nocy, i położył pod ścianą, potem nakrył starannie derkami. – Jona i pachołka, którego nie znasz, musisz wyprawić na Husaby z wieścią, że Elina jedzie z tobą na południe. Każ im odjechać dzisiaj w godzinach południowych. Powiedz, że kobiety śpią jeszcze, niech jedzą w kuchni. Potem pomówisz z Haftorem i Ulfem. Czy już kiedyś groziła, że zrobi coś takiego? Wówczas mógłbyś ich podać za świadków, gdyby się o to pytano. – Każdy człowiek na moim dworze w ostatnich latach naszego po życia – rzekł umęczony Erlend – może poświadczyć, iż groziła, że za bije siebie i mnie, ilekroć mówiłem o tym, że chcę się z nią rozejść. Bjórn roześmiał się szorstko: – Tak sobie myślałem... Dziś wieczór musimy ją ubrać jak do podró ży i usadowić w saniach. Ty musisz usiąść obok niej. Erlend zachwiał się. – Tego nie zrobię. – Bóg jeden wie, ile w t o b i e pozostanie z męża, jeżeli jeszcze przez dwadzieścia lat będziesz musiał sam za siebie odpowiadać – rzekł Bjórn. – Czy myślisz, że przynajmniej potrafisz kierować saniami? W takim razie ja usiądę obok niej. Musimy jechać nocą przez mało uczęszczane drogi, aż zjedziemy w dół do Fron. W taki mróz nikt nie pozna, jak długo nie żyje. Zajedziemy do gospody zakonników w Roaldstad. Tam poświadczymy obaj, że w saniach pokłóciliście się z sobą. Wiadomo, że nie chciałeś żyć z nią, odkąd zdjęto z ciebie klątwę, i że starałeś się o dziewczynę szlachetnego rodu. Ulf i Haftor muszą trzymać się z dala od nas przez całą drogę, by móc w razie potrzeby przysiąc, że Elina żyła jeszcze, gdy ją po raz ostatni widzieli. Chyba możesz im to nakazać. U mnichów będziesz mógł ją położyć do trumny – a potem będziesz musiał już sam porozumieć się z księżmi co do zapewnienia pokoju jej duszy i swojej własnej. Prawda, to wszystko nie jest piękne, lecz nie uczyniłeś tak, by mogło wypaść piękniej. Nie stójże tu jak brzemienna kobieta, która mdleje. Bóg niech będzie z tobą, młodzieńcze – ty jeszcze zaprawdę nie poczułeś noża na gardle. Kiedy mężczyźni odjeżdżali, od gór wiał tnący wiatr, a nad śnieżnymi zaspami dymił w księżycowy przestwór delikatny, srebrzysty opar. Zaprzęgli do sań dwa konie, jednego przed drugim. Erlend usiadł z przodu. Krystyna podeszła do niego. – Tym razem, Erlendzie, musisz starać się przesłać mi wiadomość o tej podróży, i co się z tobą stało. Ścisnął jej rękę tak mocno, że spod paznokci wytrysnęła krew. – Więc ciągle jeszcze masz odwagę trwać przy mnie i nie opuścić mnie, Krystyno? – Nie opuszczę cię nigdy – rzekła, a potem dodała: – Oboje zawiniliśmy. Ja drażniłam cię, bo pragnęłam jej śmierci. Pani Aashilda i Krystyna patrzyły za pojazdem. Sanie ślizgały się w dół i w górę przez śnieżne zaspy. Znikały we wgłębieniach, znowu wynurzały się w dole na białej płaszczyźnie. Potem wjechały w cień górskiego pasma i znikły zupełnie z oczu. Obie kobiety siedziały koło ogniska odwrócone tyłem do pustego łoża, z którego pani Aashilda wyjęła derki i słomę. Obydwie czuły, jaka pustka zieje za nimi. – Chcesz może, byśmy dziś w nocy spały w kuchni? – przerwała milczenie pani Aashilda. – Jest mi zupełnie obojętne, gdzie się położymy – odparła Krystyna. Pani Aashilda wyszła przed dom popatrzeć na pogodę. – Jeżeli nadejdzie burza albo odwilż, to niedaleko zajadą, a wszystko się wykryje – rzekła Krystyna. – Tu, na Haugen, dmie zawsze – odpowiedziała pani Aashilda. – Nie jest to wcale oznaką zmiany pogody. Potem znowu siedziały w milczeniu. – Nie wolno ci zapominać – odezwała się pani Aashilda – jaki los ona tobie chciała zgotować. – Myślę, że na jej miejscu chciałabym pewnie tego samego – odparła cichutko Krystyna. – Nigdy nie byłabyś zdolna do tego, by z twojej winy jakiś człowiek został trędowaty – rzekła pani Aashilda gwałtownie. Czy przypominasz sobie, ciotko? Powiedziałaś mi kiedyś, że dobrze jest, jeśli człowiek nie śmie czynić tego, co mu się nie wydaje piękne. Ale niedobrze jest, jeśli się komuś coś wydaje niepiękne, gdyż nie ma odwagi tego zrobić. – Ty jednak nie uczyniłabyś tego nigdy z lęku przed grzechem – rzekła pani Aashilda. – Nie wiem – odparła Krystyna. – Zrobiłam już wszakże tak wiele rzeczy, o których niegdyś myślałam, że z lęku przed grzechem nie śmiałabym ich uczynić. Lecz wtedy nie wiedziałam jeszcze, że następstwem grzechu jest konieczność deptania innych. – Erlend chciał skończyć ze swym niegodnym życiem długo przedtem, nim ciebie spotkał – rzekła Aashilda podniecona. – Już wcześniej wszystko było między nimi skończone. – Wiem o tym – mówiła Krystyna. – Ale zapewne Erlend nie dał jej nigdy powodu do przypuszczenia, że jego postanowienia są tak silne, iżby nie mogła ich skruszyć. – Krystyno – prosiła pani Aashilda – chyba teraz nie opuścisz Er-lenda. – Teraz już nikt was obronić nie może, jeśli sami wzajemnie nie będziecie się bronić. – Tak na pewno nie radziłby żaden ksiądz – rzekła Krystyna z zimnym uśmiechem. – Ale wiem, że nie opuszczę nigdy Erlenda, nawet wówczas, gdybym musiała najdotkliwiej skrzywdzić własnego ojca. Pani Aashilda podniosła się. – Zajmijmy się lepiej czymś zamiast siedzieć bezczynnie – rzekła. – Na darmo próbowałybyśmy położyć się teraz spać. Przyniosła maślnicę z komory, wniosła parę skopków z mlekiem do izby i zaczęła wyrabiać masło. – Pozwól mi to zrobić – prosiła Krystyna. – Moje krzyże młodsze. Pracowały w milczeniu. Krystyna stała w drzwiach wiodących do komory i ubijała masło, a Aashilda czesała wełnę przy ognisku. Dopiero gdy Krystyna wyrobiła już masło i chciała je ugnieść, spytała nagle: – Ciotko Aashildo, czy nigdy nie obawiacie się dnia, w którym bę dziecie musieli stanąć przed sądem Boga? Pani Aashilda powstała, podeszła do Krystyny i zatrzymała się przed nią w blasku ognia. – Może, gdy czas nadejdzie, będę miała odwagę zapytać Tego, który mnie stworzył taką, jaką jestem, czy zechce się nade mną zmiłować, bo nigdy nie błagałam o miłosierdzie postępując prze< ? przykażą niom. I nigdy nie prosiłam Boga ni ludzi, aby mi odpuścili choćby szeląga z pokuty, którą tu, na ziemi, jestem dłużna. Po chwili rzekła szeptem: – Munan, mój syn, miał dwadzieścia lat. Nie był taki jak dzisiaj. Na tenczas inne były moje dzieci. Krystyna odparła cicho: – Wszak mieliście przez te wszystkie lata dniem i nocą pana Bjórna u swego boku. – Tak, i to również miałam – rzekła Aashilda. Wkrótce potem Krystyna skończyła ugniatać masło. Pani Aashilda była zdania, żeby jednak spróbowały usnąć. W wielkim ciemnym łożu otoczyła ramieniem Krystynę i przygarnęła do siebie jej młodą głowę. Niedużo czasu upłynęło, gdy po równomiernym, spokojnym oddechu poznała, że Krystyna zasnęła. Mróz nie zelżał. W każdej oborze, jak daleko sięgała dolina, głodne zwierzęta skarżyły się, ryczały i cierpiały wskutek zimna. A ludzie oszczędzali już teraz paszy do ostatnich granic. W tym roku nie urządzano żadnych wielkich biesiad podczas Bożego Narodzenia, ludzie przeważnie siedzieli w domach, każdy u siebie. Około Bożego Narodzenia mróz stężał jeszcze: zdawało się, że każdy dzień mroźniejszy jest od poprzedniego. Ludzie nie pamiętali tak srogiej zimy. Śnieg nie padał wcale, nawet w górach, tylko ten, co spadł około świętego Klemensa, zamarzł na kamień. Słońce, jako że dnie były dłuższe, świeciło na pogodnym niebie. Po nocach iskrzyły się i gorzały zorze polarne ponad grzbietami gór na północy, pół nieba jarzyło się ich blaskiem, lecz nie przynosiły zmiany; czasem dzień był chmurny, w powietrzu wirowało nieco suchego śniegu, po czym znowu przychodziła pogoda i mróz. Rzeka dudniła i bulgotała leniwo pod lodową powłoką. Każdego ranka myślała Krystyna, że dłużej nie da sobie rady, że nie wytrzyma już do końca dnia, każdy dzień bowiem wydawał się jej jakby pojedynkiem z ojcem. Czyż powinni tak zmagać się z sobą teraz, gdy każde żyjące stworzenie, zarówno człowiek jak bydlę, we wszystkich gminach cierpiało od wspólnego dopt. Nadchodził jednak wieczór, jeden po drugim, i wytrzymywała. Ojciec nie odnosił się do niej nieżyczliwie. Nigdy nie mówił o tym, co legło między nimi. Ale poza wszystkim, co mówił, czuła, że ma mocne postanowienie wytrwania w oporze. W niej zaś gorzała tęsknota za nim i brak jej było jego przyjaźni. Bolało ją to strasznie, gdyż wiedziała, ile trosk ma ojciec do dźwigania; wiedziała też, że gdyby wszystko było jak dawniej, mówiłby z nią o tym. Wprawdzie na Jörund lepiej byli zabezpieczeni niż po okolicznych dworach, lecz i tu każdego dnia, każdej godziny tegoroczny nieurodzaj dobrze się dawał we znaki. Zazwyczaj w zimie Lavrans ćwiczył swoje małe źrebce; tego roku sprzedał je wszystkie jesienią na południu kraju. I córce brak było jego głosu na dziedzińcu i jego uganiania za smukłymi, kosmatymi dwulatkami, które tak bardzo lubił. Wprawdzie w stodołach i spichlerzach dworu znajdowały się jeszcze zapasy po żniwach z poprzedniego roku, ale na Jörund przybywało wielu ludzi i prosiło o pomoc za zapłatą albo i darmo – i nikt nie odchodził z pustymi rękami. Pewnego wieczora przybył na dwór jakiś stary, okutany w futra człowiek na nartach. Lavrans rozmawiał z nim na dziedzińcu, a Halfdan zaniósł mu jadło z izby z paleniskiem. Nikt na dworze nie wiedział, kto to zacz. Przypuszczano, że to jeden z ludzi żyjących w górskich osiedlach i że może tam poznał Lavransa. Ojciec jednak nie wspominał ani słowem o tych odwiedzinach, tak samo Halfdan. A znów innego wieczora przybył pewien człowiek, który długie lata żył z Lavransem w niezgodzie, i Lavrans udał się z nim do spichrza. Kiedy wrócił do izby, rzekł porywczo do Ragnfridy: – Wszyscy szukają u mnie pomocy. Jednak tu, na dworze, wszyscy są przeciw mnie! I ty także, żono! Wówczas matka krzyknęła do Krystyny: – Słyszysz, co twój ojciec mówi! Nie jestem przeciw tobie, Lavransie. Ty, Krystyno, wiesz przecie dobrze, co się stało tu, na południu, w Roaldstad późną jesienią, gdy w towarzystwie tego drugiego rozpustnika, swego krewnego z Haugen, jechał doliną. Odebrała sobie życie ta nie szczęsna kobieta, którą zwabił do siebie i wyrwał ze wspólnoty wszy stkich jej krewnych. Z zaciętością, twardo, odezwała się Krystyna: – Widzę, że lata, w których starał się wydobyć z grzechu, tak samo ciężko mu liczycie jak te, przez które żył w grzechu. – Jezus Maryja! – zawołała Ragnfrida załamując ręce. – Co się z tobą stało, Krystyno? Czyż nawet ta wiadomość nie odmieniła twych myśli? – Nie – odrzekła Krystyna. – Ja nie zmieniłam mojego postanowienia. Wtedy Lavrans, siedzący na ławie obok Ulvhildy, podniósł oczy. – Ja też nie, Krystyno – rzekł stłumionym głosem. Ale Krystyna czuła w sercu, że jednak w pewien sposób zmieniła swój zamiar, jeśli zaś nie zamiar, to spojrzenie na te sprawy. Otrzymała wiadomość o przebiegu owej nieszczęsnej wyprawy. Wszystko poszło lepiej, niż można się było spodziewać. Czy dlatego, że mróz zaognił ranę Erlenda, czy też z innych przyczyn, draśnięcie zadane sztyletem w pierś poczęło się jątrzyć; Erlend musiał leżeć w gospodzie na Roaldstad i pan Bjórn pielęgnował go tam. Ale wskutek tego, że Erlend był ranny, łatwiej było wytłumaczyć i przedstawić jako wiarygodne wszystko inne. Kiedy mógł puścić się w dalszą drogę, zawiózł zwłoki w trumnie do Oslo. Tam za wstawieniem się siry Jona z Gerdarud uzyskał dla Eliny miejsce na cmentarzu po zburzonym kościele św. Mikołaja, po czym spowiadał się przed samym biskupem w Oslo, ten zaś nałożył na niego jako pokutę pielgrzymkę do świętej Krwi w Zwierzynie. Teraz więc Erlend bawił poza granicami kraju. Ona jednak nie mogła nigdzie pielgrzymować i znaleźć ukojenia. Musiała siedzieć w miejscu, czekać, rozpaczać i starać się wytrwać w swym oporze wobec rodziców. Dziwnie lodowate, zimne światło padało teraz na wspomnienia jej wszystkich spotkań z Erlendem. Myślała o jego porywczości – zarówno w kochaniu, jak w cierpieniu – i wydawało się jej, że gdyby sama mogła również brać wszystkie rzeczy w tak gwałtowny i nieopanowany sposób jak on, wówczas byłyby one o wiele łatwiejsze i mniej trudne do zniesienia. Bywały chwile, w których sądziła, że Erlend ją opuści. Wówczas zdawało się jej, że już zawsze tak myślała: że jej poniecha, gdyby za trudno było ją zdobyć. Ale ona nie chciała go opuścić, chyba że sam zwolniłby ją od wszystkich przysiąg. Zima miała się ku końcowi. 1 Krystyna nie mogła się dłużej łudzić, mu-uświadomić sobie, że teraz czeka ją najcięższa próba, gdyż dni Ulvhildy były policzone. I wśród gorzkiego żalu nad siostrą poznawała ze zgrozą, że jej dusza jest zniszczona i odmieniona przez grzech. Mimo że patrzyła na umierające dziecko, na niewypowiedzianą boleść rodziców, musiała ciągle myśleć o jednym: „Jeśli Ulvhilda umrze, jak będę mogła się przemóc, by patrzeć na ojca i nie rzucić się przed nim na kolana, nie wyznać mu wszystkiego i błagać, by mi wybaczył i zrobił ze mną, co chce?” Był czas postu. Ludzie zarzynali resztki bydła, które do tej pory mieli jeszcze nadzieję uratować; nie chcieli, by zwierzęta wyzdychały z głodu. Sami zaś wynędznieli zupełnie, gdyż odżywiali się tylko rybami i – bardzo skąpo – nędznymi potrawami mącznymi. Sira Eirik zwolnił całą gminę z zakazu potraw mlecznych. Lecz nie miano ani kropli mleka. Ulvhilda leżała w łóżku. Leżała sama w wielkim łożu córek i co noc kto inny czuwał przy niej. Zdarzało się niekiedy, że ojciec i Krystyna siedzieli przy niej razem. W taką noc rzekł raz Lavrans do córki: – Pamiętasz, co mówił brat Edwin o losie Ulvhildy? Już wówczas są dziłem, że on to właśnie ma na myśli. Ale nie chciałem w to wierzyć. W takie noce opowiadał Lavrans niekiedy o czasach ich dzieciństwa. Krystyna siedziała blada, pełna rozpaczy i rozumiała, że tymi słowami ojciec żebrał u niej zmiłowania. Pewnego dnia Lavrans wybrał się z Kolbeinem w góry na północy, by podebrać legowisko niedźwiedzi. Przywieźli do domu na saniach martwą niedźwiedzicę, a Lavrans przyniósł zawiniętego w połę kaftana żywego niedźwiadka. Ulvhilda ożywiła się trochę na jego widok, lecz Ragnfrida odezwała się, że teraz nie pora żywić takie zwierzę i co Lavrans zamyśla z nim zrobić. – Chcę go wyhodować na wielkiego zwierza, by go uwiązać przed komorą moich córek – odrzekł Lavrans i roześmiał się szorstko. Nie mieli jednak odpowiednio tłustego mleka dla niedźwiadka, Lav-rans musiał go więc zabić w kilka dni potem. Słońce nabrało już tyle siły, że w południe lód tajał i kapało z dachów. Sikorki czepiały się mocno belkowania po słonecznej stronie i biły dziobami, aż się rozlegało, szukając owadów śpiących w szczelinach. Na polach śnieg błyszczał twardo i połyskliwie niby srebro. Wreszcie pewnego wieczora chmury zasnuły księżyc. Nazajutrz obudzili się ludzie na Jörund w gęstej, śnieżnej zadymce, wśród której nic nie było widać. W ten dzień jasne stało się dla wszystkich, że Ulvhilda umiera. Cała czeladź zebrała się w izbie, przybył także sir Eirik. Płonęło wiele świec. Wczesnym wieczorem Ulvhilda zgasła spokojnie w ramionach matki. Ragnfrida zniosła ten cios lepiej, niż się spodziewano. Rodzice siedzieli obok siebie i cichutko płakali. Wszyscy obecni w izbie płakali. Gdy Krystyna podeszła do ojca, objął ją ramieniem. Czuł, jak drży, więc przyciągnął ją do siebie, lecz jej samej zdawało się, iż musiał zrozumieć, że jest mu dalsza niż mała zmarła. Nie pojmowała, jak mogła to wytrzymać. Z trudem tylko przypomniała sobie, co sama wycierpiała, lecz martwa i niema z bólu trzymała się prosto i nie padła mu do nóg. W kościele wyrwano przed ołtarzem świętego Olafa parę dyli i tam – w twardej jak kamień ziemi – wykopano grób dla Ulvhildy córki Lavransa. Cicho i gęsto padał śnieg przez te wszystkie dni, kiedy dziecko leżało na słomie; śnieg padał, gdy niesiono Ulvhildę do grobu, i padał wciąż, prawie bez przerwy przez cały miesiąc. Tym wszystkim, którzy od wiosny oczekiwali wybawienia, zdawało się, że ona nigdy nie nadejdzie. Dnie stawały się długie i jasne, dolina leżała w oparach wznoszących się z tającego śniegu, gdy słońce świeciło nad nią, lecz wciąż jeszcze panował chłód i ciepło nie mogło go przemóc. Nocami mróz ścinał wszystko. Lód trzeszczał, w górach huczało, wilki wyły, a lisy poszczekiwały całkiem nisko w dolinie jak głęboką zimą. Ludzie obłupywali korę dla bydła, ale zwierzęta zdychały masami w oborach. Nikt nie miał pojęcia, czym się to skończy. W taki dzień, kiedy woda sączyła się w koleinach drogi, a śnieg skrzył się jak srebro, Krystyna wyszła z domu. Po słonecznej stronie zaspy śnieżne tajały od spodu, delikatna lodowa szreń pokrywająca nierówności drogi pękała ze srebrzystym dźwiękiem, gdy się na nią stąpnęło. Ale w cienistych zakątkach czaił się ostry mróz i śnieg był twardy. Szła w górę do kościoła – sama nie rozumiała po co, ale ciągnęło ją do niego. Wiedziała, że jest tam ojciec, a także kilku chłopów, członków bractwa, którzy mieli się zebrać w krużganku kościelnym. Na wzgórzu spotkała chłopów schodzących na dół. Między nimi był sira Eirik. Wszyscy szli pieszo, posępną gromadą, nie mówiąc do siebie; mrukliwie odpowiedzieli na jej powitanie. Krystyna pomyślała, jakie to dawne czasy, kiedy każdy człowiek w gminie był jej przyjacielem. Teraz pewnie wszyscy wiedzieli, że jest złą córką. Może i więcej o niej wiedzieli. Pewnie sądzili, że w tej dawnej pogłosce o niej, Arnem i Benteinie było jednak trochę prawdy. Może miała wśród ludzi jak najgorszą sławę. Odrzuciła głowę w tył i poszła do kościoła. Drzwi były uchylone. Wewnątrz stał ziąb, ale mimo to jakby fala ciepła popłynęła ku niej z ciemnej, brunatnej przestrzeni, w której strzeliste drewniane kolumny zdawały się dźwigać mrok aż pod wiązanie dachu. Na ołtarzach nie paliły się światła, lecz przez szczeliny w drzwiach wpadała słoneczna smuga i złociła lekko naczynia i obrazy. Na przodzie przed ołtarzem Św. Tomasza ujrzała ojca: klęczał z głową pochyloną na złożone na piersi ręce, w których trzymał czapkę. Nieśmiała i stroskana, wysunęła się Krystyna z kościoła i zatrzymała w obiegającym go dokoła krużganku. W obramieniu łuku między dwoma drewnianymi filarkami, o które się oparła, ujrzała dwór Jörund, a poza ojcowskim domem bla-doniebieskie opary nad doliną. Rzeka połyskiwała w słońcu, biała od wody i lodu, jak daleko okiem sięgnąć. Lecz zarośla olszyny wzdłuż brzegu żółciły się kwieciem, las szpilkowy na górze koło kościoła też już zieleniał wiosennie, a w pobliskim gaju gwizdały, ćwierkały i nawoływały się ptaki. O tak ich śpiew słychać było każdego wieczora po zachodzie słońca. I Krystyna poczuła w sobie tęsknotę, która – jak sądziła – już ją opuściła, tęsknotę krwi i ciała, drgającą słabo i tajemnie, jakby zbudzoną z zimowego snu. Lavrans wyszedł z kościoła i przymknął za sobą wrota. Zbliżył się i stanął tuż obok córki patrząc spod drugiego łuku w dolinę. Widziała, jak wielkie spustoszenie spowodowała na jego twarzy ta zima. Sama nie pojmowała, że może teraz dotykać tej sprawy, ale wyrwało się jej mimo woli: – Czy prawdą jest, co matka niedawno mówiła?... Podobno powiedziałeś do niej, że gdyby chodziło o Arnego syna Gyrda, dałbyś swe przyzwolenie. – Tak – odparł Lavrans nie patrząc na nią. – Nie mówiłeś tego nigdy za życia Arnego – rzekła Krystyna. Nigdy nie było o tym mowy. Domyślałem się, że chłopak b cię lubi, ale nigdy nic nie mówił i był bardz< Nie spostrzej byś o nim myślała w ten sposób. Nie mogłaś chyba spodziewać się, że ja pierwszy zaofiaruję moją córkę człowiekowi, który nic nie posiada – zaśmiał się krótko. – Ale lubiłem go bardzo – rzekł cicho. – I gdybym wiedział, że cierpisz, bo go kochasz... Stali i spoglądali razem w dolinę. Krystyna czuła wzrok ojca na sobie. Usiłowała zachować na twarzy spokój, ale czuła, że blednie. Wówczas ojciec podszedł do niej, objął ją obu ramionami i przytulił do siebie. Odchylił w tył jej głowę, popatrzył w oczy i znów przycisnął ją do swej piersi. – Jezu Chryste, Krystyno moja, czyż tak bardzo jesteś nieszczęśliwa? – Zdaje mi się, że umrę z tego, ojcze – rzekła garnąc się do niego. Łzy trysnęły jej z oczu. Ale płakała, bo poczuła w pieszczocie i wyczytała w jego oczach, że jest skruszony cierpieniem i że niedługo już potrafi wytrwać w swym oporze. Pokonała go. Pod koniec nocy obudziła się: ojciec stał nad nią dotykając jej pleców. – Wstań – rzekł cicho – słyszysz? Usłyszała świst wokół węgłów domu: głęboki, pełny ton nasyconego wilgocią południowego wiatru. Kapało z dachu, a deszcz szeleścił padając na mięki, topniejący śnieg. Krystyna narzuciła suknię i wyszła z ojcem przed drzwi. Razem stali i patrzyli w ciepłą, majową noc, owiani wiosennym wiatrem i deszczem. Niebo było przesłonięte skłębionymi, pędzącymi chmurami, a z gór dochodził głuchy łoskot toczących się lawin. Krystyna odszukała rękę ojca i uścisnęła ją mocno. Przywołał ją, aby jej to pokazać. Tak było dawniej zawsze między nimi. A teraz było znowu tak samo. Gdy wchodzili do domu, by się z powrotem położyć, Lavrans powiedział: – Ów obcy człowiek, który tu był w tym tygodniu, wręczył mi list od pana Munana syna Baarda. Zamyśla on tego lata przyjechać tu, by zobaczyć swą matkę, prosił mnie więc, abym go przyjął i mówił z nim. – I co mu odpowiecie, ojcze? – szepnęła. – Teraz tego jeszcze nie mogę powiedzieć – odparł Lavrans – lecz będę z nim mówił, a potem postanowię tak, abym mógł przed Bogiem 2a to odpowiadać, córko. Krystyna wsunęła się do łoża, w którym sypiała z Ramborgą, a Lav-rans położył się obok śpiącej żony. Leżał i myślał o tym, że niewiele dworów jest tak jak Jörund narażonych na niebezpieczeństwo w razie szybkiej i niespodziewanej powodzi. Krążyła gadka o pewnej przepowiedni, według której rzeka miała kiedyś znieść dwór. Wiosna przyszła zupełnie nagle. W kilka dni po załamaniu się mrozów dolina sczerniała i zbrunatniała pod ulewnym deszczem. Wody z hukiem spadały z gór, rzeka wezbrała i niby szaroołowiane jezioro wypełniła dno doliny, unosząc całe pływające gaje na powierzchni; środkiem zaś znaczyły się bruzdy zdradliwych wirów. Na Jörund woda zalała wielkie obszary pól. Jednak straty były mniejsze, niż się spodziewano. Dopiero późną wiosną zabrano się do robót polnych i chłopi skąpo obsiali pola ziarnem, zanosząc modły do Boga, aby uchronił zasiew przed mrozem aż do jesieni. W istocie wszystko przemawiało za tym, że Bóg chce ich wysłuchać i ulżyć ich doli. Przez czerwiec utrzymała się piękna pogoda, lato było pomyślne i w ludziach poczynała budzić się nadzieja, że z czasem zupełnie znikną ślady nieurodzaju. Minęły już sianokosy, gdy pewnego wieczora przybyło na dwór czterech jeźdźców. Byli to panowie ze swymi pachołkami: pan Munan syn Baarda i pan Baard syn Piotra z Hestnaes. Ragnfrida i Lavrans polecili nakryć stół w wielkiej izbie i przygotować posłanie dla gości w górnej izbie spichrza. Lavrans prosił przybyłych, aby zatrzymali się do następnego dnia z przedłożeniem swej sprawy, aż wypoczną po dalekiej podróży. Pan Munan prowadząc przy stole rozmowę zwracał się nieraz do Krystyny i przemawiał do niej tak, jak gdyby byli dobrymi znajomymi. Wiedziała, że ojcu nie jest to miłe. Pan Munan był przysadkowaty, czerwony na twarzy i szpetny, gadał bardzo wiele i wyglądał na głupkowatego. Zwano go Munanem Tępym albo Munanem Tańczącym. Lecz mimo to syn pani Aashildy był dzielnym i rozumnym człowiekiem; bywał nieraz wysłannikiem Korony w ważnych sprawach i jego słowo wiele znaczyło w radzie możnych państwa. Siedział na matczynym dziedzictwie w Skog-heimsharde, by! bardzo zamożny i bogato się ożenił. Pani Katarzyna, jego żona, kobieta niezwykle brzydka, rzadko tylko otwierała usta, ale mąż twierdził zawsze, że jest najmądrzejszą kobietą na świecie, dlatego ludzie przezywali ją żartobliwie „mądrą panią Katarzyną z pięknym głosem”. Zdawało się, że żyją z sobą dobrze i miłują się, chociaż pan Mu-nan słynął z płochych obyczajów, zarówno dawniej, jak i po ożenieniu się. Pan Baard syn Piotra był starszym już, lecz okazałym i pięknym mężczyzną, chociaż trochę otyłym i ociężałym. Włosy i brodę miał już nieco wyblakłe, lecz zawsze jeszcze raczej jasne niż białe. Od śmierci króla Magnusa syna Haakona żył spokojnie w swoich wielkich dobrach w Nordmóre. Dwukrotnie już owdowiał i miał wiele dzieci, wszystkie dorodne, dobrze wychowane i żyjące w dostatku. Lavrans i jego goście udali się nazajutrz na rozmowę do izby na piętrze. Lavrans prosił żonę, aby im towarzyszyła, ale nie chciała. – Ty sam musisz tę sprawę rozstrzygnąć, Lavransie. Wiesz dobrze, że jeśli nie dojdzie ona do skutku, sprawi to największe cierpienie naszej cór ce, lecz przyznaję: wiele rzeczy przemawia przeciw temu małżeństwu. Pan Munan przedłożył list od Erlenda syna Mikołaja. Erlend prosił w nim Lavransa, by sam ustanowił wszelkie warunki, pod jakimi zechce mu oddać Krystynę. Był gotów poddać oszacowaniu swoje włości i dochody nieuprzedzonym mężom i Krystynie przeznaczyć takie wiano, by na wypadek, gdyby została bezdzietną wdową, stała się właścicielką trzeciej części jego dóbr prócz własnego posagu i wszelkiego dziedzictwa po swych krewnych. Poza tym chciał zezwolić, aby Krystyna zupełnie samodzielnie rozporządzała swoją własnością, i to zarówno tym, co otrzyma z domu, jak i tym, co od niego dostanie. Jeśliby Lavrans chciał jakiegoś innego rozdziału dóbr, chętnie zastosuje się we wszystkim do jego życzenia. Do jednej tylko rzeczy krewni Krystyny mieli się zobowiązać: gdyby się tak stało, że musieliby objąć opiekę nad jego i jej dziećmi, wówczas nie będą próbowali odebrać darowizny zapisanej dzieciom jego i Eliny córki Orma, ponieważ darowizna ta wydzielona została z jego majątku, zanim zawarł małżeństwo z Krystyną córką Lavransa. Wreszcie Erlend ofiarował się urządzić na Husaby gody weselne z całą należną wystawnością. Lavrans zabrał głos i przemówił: – Piękne to jest przedłożenie. Widzę, że bardzo zależy waszemu krewne mu na tym, by dojść ze mną do porozumienia. Widzę to także z tego, że po raz wtóry skłonił was, panie Munanie, abyście jechali do człowieka takiego jak ja, który poza tą doliną niewielkie ma tylko znaczenie, i że mąż taki jak wy, panie Baardzie, znosił uciążliwości tej podróży, by poprzeć pana Munana. Jednak co do prośby Erlenda chciałbym tyle powiedzieć, że córka moja nie została tak wychowana, aby mogła samodzielnie rozporządzać włościami i bogactwem, zawsze bowiem dążyłem do tego, by ją dać człowiekowi, w którego ręce mógłbym spokojnie złożyć dobro mojego dziecka. Nie wiem, czy Krystyna nadaje się do tego, by być wyposażona w taką władzę, ale nie sądzę, aby się mogła z tym czuć dobrze. Jest łagodna i posłuszna – i to było jednym z powodów, że sprzeciwiłem się temu małżeństwu, ponieważ Erlend niejednokrotnie wykazał brak rozumu. Gdyby była samodzielną, stanowczą i władczą kobietą, cała rzecz wyglądałaby inaczej. Pan Munan wybuchnął śmiechem i rzekł: – Drogi Lavransie, skarżycie się, że dziewczyna za mało jest samo dzielna? Pan Baard dodał z uśmiechem: – Wydaje mi się, że wasza córka okazała dość własnej woli. Dwa lata wbrew waszemu oporowi wierna jest Erlendowi. – O tym wiem dobrze, mimo to wiem także, co mówię. Dosyć ciężko jej było w tym czasie, gdy mi stawiała opór, i niedługo będzie szczęśliwa z mężem, który nie potrafi nad nią zapanować. – Do diabła – rzekł pan Munan. – W takim razie musi się wasza córka bardzo różnić od wszystkich kobiet, jakie znałem, gdyż nie spotkałem do tej pory ani jednej, która by nie pragnęła rządzić nie tylko sobą, ale i swoim mężem. Lavrans wzruszył ramionami, lecz nic nie odparł. Wtedy rzekł Baard syn Piotra: – Pewien jestem, Lavransie synu Björgulfa, że nie zwiększyła się wasza radość z powodu małżeństwa między waszą córką a moim wychowankiem, kiedy posłyszeliście o nieszczęsnym końcu tej kobiety, z którą żył. Ale teraz niechaj wam będzie wiadome, iż wyszło na jaw, że biedaczka dała się uwieść przez innego mężczyznę, rządcę Erlenda na Hu-saby. Erlend wiedział o tym, kiedy jechał z nią przez dolinę, i chciał jej dać odpowiedni posag, jeśliby tamten się z nią ożenił. – Czy pewni jesteście, że sprawa tak się miała? – spytał Lavrans. – Choć nie wiem, czy przez to coś odmieniło się na lepsze. Ciężko musiało być dla kobiety z dobrego rodu wejść na dwór jako pani, a wyjść zeń jako żona pachołka. Munan syn Baarda przerwał mu: – Pojmuję, Lavransie synu Björgulfa, że co najbardziej macie za złe me mu krewniakowi, to tę nieszczęsną historię z żoną Sigurda syna Saksulfa. Przyznaję, piękna ta historia nie była, ale musicie pamiętać, na miłość Bo ską, człowieku, że młody chłopak żył pod jednym dachem z młodą i piękną kobietą, która miała starego, brzydkiego, niemrawego małżonka – a w tamtych stronach przez pół roku panuje noc; zdaje mi się, że nie mogło stać się inaczej, chyba żeby Erlend był święty. Nie da się zaprze czyć, Erlend nigdy nie miał powołania na mnicha, ale nie sądzę też, by wasza młoda, piękna córka była zadowolona, gdybyście jej dali mnicha za małżonka. Prawda, Erlend prowadził swe sprawy głupio, a nawet je szcze gorzej. Ale ta historia musi się raz wreszcie skończyć. My, jego krewni, zrobiliśmy, co było można, by chłopca znów postawić na nogi. Kobieta owa nie żyje, a Erlend w miarę sił starał się o spokój jej duszy i ciała; sam biskup w Oslo odpuścił mu jego grzechy, a teraz powrócił oczyszczony przez pielgrzymkę do świętej Krwi w Zwierzynie. Chcecie być surowsi niźli biskup w Oslo czy też arcybiskup albo ktokolwiek, kto tam ma pieczę nad drogocenną Krwią? Drogi Lavransie, czyste życie piękną jest rzeczą, ale naprawdę żaden dorosły człowiek nie może tak żyć bez szczególnej łaski Boga. Na świętego Olafa, musicie pamiętać, że sam święty król dopiero wtedy posiadł ów dar, gdy życie jego miało się ku schyłkowi. Snadź było Boską wolą, żeby wpierw spłodził dzielnego chłopca, króla Magnusa1, który precz wygnał pogańskich najeźdźców z północnych krajów. Król Olaf nie z małżonką spłodził tego syna, a pomimo to siedzi między najzacniejszymi świętymi w niebiosach. Widzę jednak, że mowa moja zdaje się wam nieprzystojna. Pan Baard wtrącił: – Lavransie synu Björgulfa, i mnie ta rzecz nie podobała się zgoła, kie dy Erlend przyszedł po raz pierwszy do mnie i oświadczył, że kocha dziewczynę przyrzeczoną innemu. Ale później pojąłem, że tych dwoje młodych tak silnie się miłuje, iż grzechem byłoby chcieć tę przyjaźń zniwe czyć. Erlend był ze mną na uczcie, którą w ostatni dzień Bożego Narodze nia wydał król Haakon dla swych ludzi. Tam spotkali się i gdy się tylko zobaczyli, padła wasza córka zemdlona i długi czas leżała jak martwa, a ja poznałem po moim wychowanku, że raczej życie postradałby aniżeli ją. ‘ Magnus Dobry (1035 1047) pobił i wygnał z Norwegii Duńczyków. . Lavrans siedział chwilę w milczeniu, zanim odpowiedział: – Coś takiego zdaje się człowiekowi piękne, gdy czyta o tym w opo wieści z południowych krajów. Lecz nie żyjemy obecnie w Brytanii i wy również żądalibyście czegoś więcej od waszego przyszłego zięcia, niż żeby wasza córka mdlała na jego widok na oczach wszystkich. Obaj mężowie milczeli; tedy Lavrans ciągnął dalej: – Myślę, że gdyby Erlend syn Mikołaja nie umniejszył zarówno swego majątku, jak i swej sławy, nie siedzielibyście teraz tutaj, moi zacni pano wie, i nie prosilibyście człowieka mojego stanu tak usilnie, by dał mu swo ją córkę za żonę. Lecz ja nie chcę, by mówiono o Krystynie, iż spotkał ją za szczyt, że wyszła za mąż na Husaby i dostała za małżonka człowieka z jednego spośród najznamienitszych rodów w kraju – wtedy gdy ów czło wiek tak bardzo obarczył się hańbą, iż nie mógł oczekiwać lepszego mał żeństwa i nie mógł podtrzymać świetności swego rodu. Powstał gwałtownie i chodził niespokojnie po izbie. Ale pan Munan wybuchnął: – Nie, Lavransie, skoro mówicie o obarczeniu się hańbą, to wiedzcie, na Boga, że zbyt jesteście dumni. Pan Baard przerwał mu. Zbliżył się do Lavransa: – Dumni jesteście, Lavransie, jak owi chłopi z dawnych czasów, któ rzy nie chcieli zaszczytów ani szlachectwa przyjmować od króla, gdyż duma ich nie pozwalała na to, aby ludzie mówili, że komukolwiek prócz siebie coś zawdzięczają. To jednak chcę wam powiedzieć, że gdy by nawet Erlend posiadał owo bogactwo i godności, które mu się z uro dzenia należą, to i tak nie uważałbym za poniżenie prosić zamożnego człowieka z zacnego rodu, by dał swą córkę mojemu wychowankowi za żonę, o ile bym wiedział, że obojgu młodym serca pękną w razie roz łąki. Zwłaszcza gdyby rzecz tak się miała, że dla zbawienia ich duszy najlepiej byłoby, żeby się mogli pobrać. Lavrans cofnął rękę, twarz jego wyrażała niechęć i chłód. – Nie rozumiem, co macie na myśli, panie. Obaj mężowie patrzyli chwilę na siebie, po czym pan Baard rzekł: – Myślę o tym, co mi powiedział Erlend, że związali się z sobą najświętszymi ślubami. Może odpowiecie na to, że leży w waszej mocy zwolnić córkę od danej przysięgi, ponieważ złożyła ją bez wa szego zezwolenia, ale Erlenda zwolnić nie możecie – i nic innego, sądzę, tylko nade wszystko wasza duma stoi temu związko*. przeszkodzie, i wasza nienawiść grzechu. Ale zdaje mi się, Lavransie, że chcecie być surowsi niż sam Bóg. – Może jest trochę prawdy w waszych słowach, panie Baardzie. Ale głównie sprzeciwiłem się z tej przyczyny, że Erlend wydawał mi się zbyt niepewnym człowiekiem, bym mógł oddać mu córkę. – Sądzę, że teraz mogę ręczyć za mojego wychowanka – rzekł wzruszonym głosem pan Baard. – Kocha on bardzo Krystynę i gdy mu ją dacie, zmieni się tak, że na pewno nie będziecie mieli powodu skarżyć się na waszego zięcia. Lavrans nie zaraz odpowiedział. Tedy pan Baard wyciągnął rękę i z naciskiem przemówił: – W imię Boga, Lavransie synu Björgulfa, dajcie wasze słowo! Lavrans podał rękę panu Baardowi: – W imię Boga tedy! Zawołano Ragnfridę i Krystynę, i Lavrans powiadomił je o swym postanowieniu. Pan Baard powitał z godnością obie kobiety, pan Munan ujął rękę Ragnfridy i przemówił dwornie do niej; ale Krystynę pozdrowił według cudzoziemskiego obyczaju pocałunkiem, nazbyt może długim. Krystyna czuła, że ojciec cały czas patrzy na nią. – A jak podoba ci się twój nowy krewny, pan Munan? – spytał drwiąco, gdy na chwilę zostali wieczorem sami. Krystyna spojrzała błagalnie na ojca. Wówczas pogłaskał ją po twarzy i nic już więcej nie rzekł. Gdy pan Baard i pan Munan udali się na spoczynek, Munan rzekł: – Dałbym wiele za to, żebym mógł ujrzeć twarz Lavransa, gdyby się dowiedział prawdy o tej swojej kochanej córce. Musieliśmy obaj błagać na kolanach, aby Erlend dostał za żonę kobietę, która tyle razy była u niego w domu Brynhildy Fugi. – Pilnuj swojej gęby – odparł rozgoryczony Baard. – Najgorsze ze wszystkiego, co Erlend kiedykolwiek uczynił, jest to, że zwabił to dziecko w takie miejsce. Nie daj Boże, by Lavrans się o tym miał dowiedzieć; najlepiej będzie dla nas wszystkich, gdy ci dwaj zostaną przyjaciółmi. Omówiono, że zrękowiny odbędą się jeszcze tej samej jesieni. Lav-rans oświadczył, że nie będzie mógł wydać zbyt wspaniałej uczty z powodu nieurodzaju, który w ubiegłym roku nawiedził dolinę, za to jednak chce sam z całą wspaniałością wyprawić weselne gody na Jörund. Jako przyczynę swego żądania, aby czas narzeczeństwa trwał rok, podał znowu nieurodzaj. Zrękowiny zostały z wielu powodów odroczone; odbyły się dopiero w Nowy Rok. Natomiast Lavrans zgodził się, by nie odwlekać już wesela. Miano je wyprawić zaraz po świętym Michale, jak to było pierwotnie umówione. Tak więc Krystyna przebywała na Jörund jako narzeczona Erlenda. Wraz z matką przejrzała całą przygotowaną dla niej wyprawę i pracowała pilnie, by dalej napełniać skrzynie pościelą i odzieżą, gdyż było wolą Lavransa niczego nie szczędzić, skoro już przyrzekł swoją córkę panu na Husaby. Krystyna dziwiła się samej sobie, że nie jest weselsza. Lecz mimo całej krzątaniny nie było prawdziwej radości na Jörund. Rodzice odczuwali boleśnie brak Ulvhildy. Krystyna czuła jednak, że nie tylko dlatego są cisi i smutni. Byli dla niej uprzejmi, ale o Erlen-dzie mówili z nią niechętnie, jedynie dlatego, by sprawić jej przyjemność. Erlend w czasie krótkiego pobytu we dworze na zrękowinach także był cichy i ogromnie powściągliwy. Inaczej zapewne być nie mogło, myślała Krystyna; wiedział przecież, że ojciec jej niechętnie dał swoje zezwolenie. Ona sama mogła zaledwie dziesięć słów zamienić z Erlendem w cztery oczy. Było dla nich czymś niezwykłym i dziwnym móc siedzieć razem przy wszystkich. Mało mieli do mówienia z sobą, zbyt wiele nazbierało się spraw im dwojgu tylko wiadomych. Świtała w niej niepewna, ciemna, ale wciąż obecna trwoga, że będzie im obojgu może nieraz trudno i ciężko po ślubie, ponieważ byli pierwej tak bardzo blisko siebie, a potem długi czas żyli w rozłące. Ale usiłowała wybić sobie z głowy te myśli. Postanowiono, że Erlend ma ich odwiedzić około białej niedzieli. Spytał Lavransa i Ragnfridę, czy mają coś przeciw temu, lecz Lavrans zaśmiał się i odpowiedział, że na pewno dobrze przyjmie swego zięcia. W tych dniach będą więc mogli być znowu razem, będą mogli mówić z sobą jak w dawnych czasach i wówczas – sądziła Krystyna – ulotni się na pewno ów cień, kładący się między nimi na skutek zbyt długiego rozstania, kiedy to każde z nich musiało dźwigać swoje troski. Na Wielkanoc bawił Szymon syn Andrzeja z żoną na Formo. Krystyna zobaczyła ich w kościele. Żona Szymona stała niedaleko niej. „Jest na pewno o wiele starsza od niego – myślała Krystyna – ma chyba około trzydziestki”. Pani Halfrida była niska i szczupła, ale twarz jej miała dziwny urok; nawet barwa spłowiałych kasztanowych włosów, wymykających się spod chustki, była łagodna; pełne łagodności były także jej wielkie i szare, skrzące się małymi, złotymi iskierkami oczy. Każdy rys jej twarzy był czysty i delikatny, lecz cerę miała bladoszarą, a gdy otwierała usta, widać było zepsute zęby. Nie wyglądała zdrowo i rzeczywiście była chorowita, kilkakrotnie już – jak mówiono – ciężko chorowała. Krystyna myślała o tym, jak też Szymon żyje ze swą żoną. Ludzie z Jörund i Formo parokrotnie pozdrawiali się na kościelnym wzgórzu, lecz nie rozmawiali z sobą. Na trzeci dzień Szymon był sam w kościele. Podszedł do Lavransa i chwilę rozmawiali. Krystyna słyszała, że wspominali Ulvhildę. Potem rozmawiał z Ragnfridą. Ramborga, stojąca przy matce, ozwała się w głos: – Przypominam sobie ciebie dobrze, wiem, kto ty jesteś. – Szymon podniósł dziecko i podrzucił parę razy: – To ładnie z twojej strony, Ramborgo, żeś mnie nie zapomniała. – Krystynę powitał tylko z daleka. A potem rodzice nie wspominali zgoła o tym spotkaniu. Lecz Krystyna wiele o nim myślała. Dziwnie jej się zdało widzieć Szymona Darre żonatym. Tyle dawnych rzeczy w niej odżyło; przypomniała sobie swą ślepą i uległą miłość do Erlenda. Teraz to się nieco zmieniło. Myślała o tym, czy też Szymon opowiedział żonie, jak się z nią rozszedł, chociaż wiedziała, że nie zrobił tego „przez wzgląd na ojca” – pomyślała drwiąco. Było naprawdę pożałowania godne, że wciąż jeszcze żyła niezamężna przy rodzicach. Ale byli zaręczeni i Szymon mógł widzieć, że przeprowadziła swą wolę. Cokolwiek Erlend uczynił, jednak pozostał jej wierny, a ona także nie była lekkomyślna i płocha. Pewnego wieczora, już z początkiem wiosny, Ragnfridą chciała posłać kogoś w dó! doliny do starej Gunhildy, wdowy szyjącej futra. Wieczór był tak piękny, że Krystyna podjęła się pojechać sama; pozwolono jej wreszcie, gdyż wszyscy mężczyźni byli zajęci. Słońce już zaszło i lekki mroźny opar unosił się ku złocistobłękitne-mu niebu. Przy każdym stąpnięciu konia słyszała Krystyna łamliwy trzask lodu, który pod wieczór znowu ściął i teraz pod kopytami pryskał na wszystkie strony. Ale w gęstwinie wzdłuż drogi radosny śpiew ptasząt rozbrzmiewał słodko i wiośniano w zapadającym zmierzchu. Krystyna jechała szybko w dół doliny, nie myślała o niczym określonym, cieszyła się jedynie, że jest znowu na dworze i czuje się dobrze. Utkwiła wzrok w księżycowym sierpie, chowającym się właśnie za góry po drugiej stronie doliny. Toteż gdy koń nagle się spłoszył i stanął dęba, omal z niego nie spadła. Ujrzała jakieś ciemne, skulone ciało, leżące na skraju drogi. Naprzód zlękła się okropnie. Stale tkwiła w niej straszliwa trwoga przed spotkaniem z obcymi na gościńcu. Potem pomyślała, że może to jakiś chory podróżny, i gdy opanowała konia, zawróciła i pojechała z powrotem pytając, kto to. Ciemny tłumok poruszył się nieco i głos rzekł: – Zdaje mi się, że to ty, Krystyno córko Lavransa. – Brat Edwin? – spytała cicho. Przypuszczała zrazu, że może to jakaś diabelska sztuczka albo mamiące ją zwidzenie. Ale zbliżyła się do niego; był to rzeczywiście staruszek, tak osłabiony, że nie mógł się sam podnieść. – Drogi ojcze, o takiej porze wędrujecie? – spytała zdumiona. – Niech będzie pochwalony Bóg, który cię zesłał na tę drogę – rzekł mnich. Krystyna dostrzegła, że drży cały. – Wybrałem się do was na północ, ale już iść nie mogłem. Sądziłem już niemal, że jest wolą Boską, bym pozostał i zmarł na tych drogach, po których włóczyłem się całe życie. Ale chciałem jeszcze przedtem wyspowiadać się i przyjąć ostatnie namaszczenie, i chciałem ciebie, moja córko, raz jeszcze obaczyć. Krystyna pomogła mnichowi usadowić się w siodle; prowadziła konia za uzdę i podtrzymywała starca, który litował się nad nią, że przemoczy nogi w błocie, i jęczał cicho z bólu. Opowiadał, że od Bożego Narodzenia przebywał w Eyabu; kilku bogatych chłopów z tej gminy ślubowało podczas nieurodzaju upiększyć kościół nowymi ozdobami. Lecz robota szła mu niesporo. Całą zimę dręczyła go jakaś choroba, jakieś cierpienie żołądka: pluł krwią i nie mógł jeść. Wierzył mocno, że już niedługo będzie żył, i tęsknił do swojego klasztoru: chciał tam umrzeć między braćmi. Ale nagle ogarnęła go tęsknota, by raz jeszcze powędrować w górę doliny; wybrał się więc w podróż z jakimś zakonnikiem jadącym z Hamaru na północ, który miał zostać gospodarzem schroniska prowadzonego przez mnichów w Ro-aldstad. Jednak od Fron szedł już sam. – Doszły mnie słuchy – rzekł – żeś zaręczona z tym człowiekiem. Więc tak bardzo tęskniłem, by cię zobaczyć. Bolesne byłoby dla mnie, gdy by to miała być nasza ostatnia rozmowa... wówczas w kościele klasztor nym. Tak ciężko było mi na sercu, Krystyno, żeś zeszła na drogi niepokoju. Krystyna ucałowała ręce mnicha i rzekła: – Naprawdę nie wiem, ojcze, com uczyniła albo czym sobie zasłuży łam, że mi okazujecie tak wielką miłość. Mnich odparł cicho: – Nieraz myślałem, Krystyno, że gdyby dane nam było częściej się spotykać, może zostałabyś moją duchową córką. – Sądziliście, że wówczas moglibyście pokierować mną tak, bym myśl moją zwróciła ku zakonnemu życiu? – spytała Krystyna. Po chwili dodała: – Sira Eirik przekonywał mnie nieraz, abym, jeśli nie uzyskam zezwolenia ojca i nie będę mogła poślubić Erlenda, wstąpiła do klasztoru i pokutowała za swoje grzechy. – Często modliłem się o to, byś poznała tęsknotę za życiem zakonnym – rzekł brat Edwin. – Ale nigdy więcej, odkąd mi powiedziałaś o tym. Chciałem, abyś z dziewiczym wiankiem przyszła do Boga, Krystyno. Gdy zajechali na Jörund, musiano brata Edwina znieść z konia do łoża. Położono go w starej zimowej izbie z paleniskiem i otoczono staranną opieką. Był bardzo chory. Sira Eirik przybył z lekami dla ciała i duszy i zajął się staruszkiem. Kapłan oświadczył, że brat Edwin cierpi na raka i dni jego są policzone. Sam brat Edwin mniemał, że gdy tylko wróci nieco do sił, spróbuje udać się na południe do swego klasztoru. Sira Eirik był jednak zdania, że nawet myśleć o tym niepodobna. Wszystkim na Jörund zdawało się, jak gdyby razem z mnichem zawitał w dom wielki pokój i radość. Ludzie kręcili się ciągle po zimowej izbie i zawsze znalazł się ktoś, kto czuwał nocą przy chorym. Wszyscy mający czas gromadzili się w izbie i słuchali, kiedy sira Eirik czytał umierającemu coś z świętych ksiąg lub rozmawiał z nim o rzeczach Boskich. A choć wiele z tego, co brat Edwin mówił, było niejasne i trudne, to jednak ludzie uważali, że wzmacniał on i krzepił ich dusze, każdy bowiem widział, że mnich całą duszą miłuje Boga. Ale starzec chętnie słuchał o wszelkich innych sprawach, wypytywał o nowiny z dolin, i prosił Lavransa, aby mu opowiedział o nieurodzaju. Byli ludzie, którzy w tym smutnym położeniu chwytali się złych środków, przed którymi wzdraga się chrześcijanin. Nieco dalej w górach, po zachodniej stronie doliny, znajdowały się w paru miejscach wielkie, białe kamienie, ukształtowane na podobieństwo wstydliwych części ciała ludzkiego, i ludzie wpadli na myśl, by składać w ofierze owym potwornościom koty i dziki. Wówczas sira Eirik zebrał kilku najpobożniejszych i najodważniejszych mężów, którzy udali się tam nocą i rozwalili owe kamienie. Lavrans był z nimi i mógł poświadczyć, że były całe osmarowa-ne krwią, a kości i inne odpadki leżały rozsypane wokoło. Chodziły też wieści, że w Heidal ludzie usadowili pewną staruchę na skale i kazali jej śpiewać stare zaklęcia przez trzy czwartkowe noce. Pewnej nocy Krystyna czuwała sama przy mnichu. Około północy obudziły go wielkie bóle. Prosił więc Krystynę, by wzięła księgę o cudach Przenajświętszej Panienki, którą pożyczył mu sira Eirik, i czytała z niej na głos. Krystyna nie miała wprawy w głośnym czytaniu, lecz siadła na stopniu łoża i postawiła świecę obok; potem położyła księgę na kolanach i czytała, jak mogła najlepiej. Po pewnym czasie dostrzegła, że chory zagryza wargi i zaciska ręce z bólu. – Bardzo cierpicie, drogi ojcze – rzekła zmartwiona Krystyna. – I mnie się tak widzi. Lecz wiem, że to Bóg zrobił mnie znowu dzieckiem i gna po świecie. Przypominam sobie, że kiedyś, gdym był jeszcze maleńki, uciekłem z domu i pobiegłem do lasu. Zbłądziłem w nim i przez wiele dni i nocy nie mogłem trafić do domu. Moja matka była między ludźmi, którzy mnie odnaleźli, a gdy wzięła mnie na ręce, ugryzła mnie w kark, pamiętam to dobrze. Sądziłem, że robi tak ze złości, ale potem zrozumiałem to lepiej. Teraz zaś tęsknię za tym, by wyjść z tego lasu do domu. Napisane jest: „Sprzedaj wszystko, co masz, a chodź ze mną”, ale tak wiele jest rzeczy na świecie, które by mi trudno było opuścić. – Wam, ojcze? – rzekła Krystyna. – Zawsze mówiono, że jesteście wzorem czystego życia, ubóstwa i pokory. Mnich uśmiechnął się. – Naprawdę, ty, dziecko, sądzisz, że nie ma innych pokus na świecie jak rozkosz, bogactwo i potęga. Mówię ci, małe to są rzeczy i znajduje my je na przydrożach, ja jednak miłowałem samą drogę, bom nie ko chał małych rzeczy tej ziemi, ale cały świat. Bóg użyczył mi łaski, że od młodości pokochałem cnotę i ubóstwo, dlatego też sądziłem, że z taki mi towarzyszkami pójdę wszędzie bezpieczny, tak więc wędrowałem i chodziłem, i pragnąłem poznać wszystkie drogi świata. I moje serce, i moje myśli wędrowały i błąkały się – one także – i boję się, że często myśli moje o najciemniejszych sprawach schodziły na manowce. Ale te raz koniec już, Krystyno, i pragnę jedynie iść do domu, do mojego kla sztoru, i słuchać tylko słów gwardiana, mówiących mi, w co mam wie rzyć i jak myśleć o moich grzechach i o łasce Boskiej. Wkrótce mnich zasnął. Krystyna usiadła przy palenisku i czuwała, by ogień nie wygasł. Ale nad ranem, kiedy była już bliska uśnięcia, brat Edwin przemówił nagle ze swego łoża: – Raduję się, Krystyno, że ta sprawa między tobą a Erlendem synem Mikołaja została doprowadzona do pomyślnego końca. Wówczas Krystyna wybuchnęła płaczem: – Tak niegodnie postępowaliśmy, zanim do tego doszło. Najbardziej dręczy mnie to, że memu ojcu przysporzyłam tyle cierpienia. I teraz nie jest on wesół. A przecież nie wie wszystkiego. Gdyby wiedział, na pewno straciłabym jego przyjaźń. – Krystyno – rzekł łagodnie brat Edwin – czy nie pojmujesz, dziecko, iż właśnie dlatego musisz zamilczeć przed nim i nie sprawić mu jeszcze większego bólu, ponieważ nigdy nie żądałby on od ciebie pokuty. Cokolwiek byś uczyniła, nic nie zdoła zmienić uczuć twego ojca dla ciebie. W parę dni potem przyszedł brat Edwin na tyle do sił, że chciał wyruszyć na południe. Ponieważ tak bardzo mu na tym zależało, kazał Lavrans sporządzić rodzaj noszy wiszących między dwoma końmi i sam odwiózł chorego do Lindstad; tam dostał brat Edwin nowe konie i nowe towarzystwo i w ten sposób dojechał aż do Hamaru. Tutaj zmarł w klasztorze braci dominikanów i w ich kościele został pochowany. Potern bracia bosi zażądali wydania zwłok, gdyż wielu ludzi w okolicznych gminach uważało go za świętego i mówiono o nim jako o świętym Edwinie; chłopi po górach i w dolinach aż do Trondhjem modlili się do niego. Powstał więc między dwoma zakonami długotrwały spór o zwłoki. O tym wszystkim posłyszała Krystyna dużo później. Ale smuciła się bardzo żegnając mnicha. Wiedziała, że on jeden zna całe jej życie: znał niewinne dziecko, jakim była pod opieką ojca, i znał jej tajemne życie z Erlendem, tak że był niby klamra spinająca wszystko, co przedtem kochała, z tym, co obecnie wypełniało jej myśli. Teraz zaś przerwała się nić łącząca ją z ową dziewicą, którą była niegdyś. Ragnfrida zanurzyła palec w ciepłej brzeczce1 braźnika. – Myślę – rzekła – iż teraz wystygła już na tyle, że można dodać drożdży. Krystyna siedziała w drzwiach warzelni i przędła czekając, aż ukrop dostatecznie wystygnie. Odłożyła wrzeciono na próg, odwinęła chustę z małej kadzi zawierającej rozpuszczone drożdże i odmierzyła je. – Przymknij najpierw drzwi – prosiła matka – aby nie było prze ciągu. Chodzisz, jakbyś spała, Krystyno – dodała gniewnie. Krystyna z wolna sączyła rozczyn do braźników z piwem, a matka mieszała. „...Geirhilda córka Driva wzywała Harta, ale zjawił się Odyn. Przybył i pomógł warzyć jej piwo; w nagrodę zażądał tego, co było między kadzią a nią...” Była to saga, którą Lavrans opowiadał dawno temu, kiedy Krystyna była jeszcze dzieckiem. To, co było między kadzią a nią... Krystyna czuła się słaba i oszołomiona ckliwym zapachem i oparem ziół w ciemnej, zamkniętej warzelni. Na dziedzińcu Ramborga z całą gromadą dzieci chodziła wkoło i śpiewała: 1 Ekstrakt słodowy, z którego po odgotowaniu w warniku wraz z chmielem i po odfermentowaniu otrzymywano piwo. Orzeł siaduje na najwyższej skale I krzywi swój złocisty szpon. Krystyna wyszła z matką do małego przedsionka, gdzie stały puste kadzie i rozmaite narzędzia. Stamtąd prowadziły drzwi na niewielki skrawek podwórza między tylną ścianą warzelni a płotem okalającym pole jęczmienne. Kilka świń rzuciło się z kwikiem na wylane letnie wytłoczyny pchając się i gryząc. Krystyna ocieniła oczy przed oślepiającym południowym słońcem. Matka popatrzyła na świnie i rzekła: – Trzeba będzie zabić z jakie osiemnaście renów, inaczej nie nastarczymy. – Sądzicie, że aż tyle będziemy potrzebowali? – spytała z roztargnieniem Krystyna. – Pewnie, musimy przecie co dzień podawać dziczyznę i słoninę – odparła matka. – A ptaków i zajęcy mamy niewiele więcej, niż będzie potrzeba w świetlicy. Musisz pamiętać, że przybędzie ze służbą i z dziećmi – blisko dwieście osób, a także biednych musimy nakarmić. A jeślibyście nawet wy, Erlend i ty, odjechali piątego dnia, to i tak wielu gości pozostanie co najmniej przez cały tydzień. – Musisz tu zostać i uważać na piwo, Krystyno – rzekła po chwili Ragnfrida. – Pójdę tymczasem przygotować posiłek dla ojca i żniwiarzy. Krystyna przyniosła wrzeciono i usiadła w tylnych drzwiach. Włożyła zwój wełny pod pachę, ale ręce wraz z wrzecionem opadły jej bezwładnie na łono. Poza płotem skrzyły się w słońcu jęczmienne kłosy niby srebro i jedwab. Poprzez szum rzeki słyszała od czasu do czasu dźwięk kos na łąkach, czasem żelazo uderzało o kamień. Ojciec i żniwiarze pracowali pilnie chcąc ukończyć na czas sianokosy. Tyle jeszcze było do zrobienia przed jej weselem. Zapach ciepławego słodu i gorzka woń świń... znowu zrobiło się jej niedobrze. Południowy upał osłabiał ją, była bliska zawrotu głowy. Blada i sztywna, siedziała czekając, aż to minie – nie chciała znowu się poddać. Tak źle nie czuła się jeszcze nigdy. Nic nie pomagało, gdy próbowała się pocieszyć, że to jeszcze niezupełnie pewne, że może się myli. To, co było między nią a kadzią... Osiemnaście reniferów. Blisko dwustu weselnych gości. Będą się ludzie mieli z czego śmiać, skoro wyjdzie na jaw, że całą tę wspaniałość urządzono dla brzemiennej kobiety, by jeszcze na czas ukryć ją pod małżeńskim czepkiem. O nie! Odrzuciła wrzeciono i zerwała się. Z czołem opartym o ścianę zwymiotowała pomiędzy pokrzywy krzewiące się tu gęsto. Roiło się na nich od brązowych gąsienic; na ten widok poczuła się jeszcze gorzej. Przesunęła ręką po spotniałych skroniach. O tak, to było całkiem pewne. Mieli zostać poślubieni w drugą niedzielę po świętym Michale, a potem miano przez dziesięć dni obchodzić wesele. Do tego czasu pozostawało jeszcze więcej niż dwa miesiące, a zatem matka i inne kobiety w dolinie będą mogły po niej poznać... Były one tak doświadczone w tych sprawach, wiedziały zawsze, że jakaś kobieta spodziewa się dziecka, długo przedtem, zanim Krystyna mogła wyrozumieć, po czym to poznawały. „Biedaczka, taka jest blada.” – Niecierpliwie potarła rękami swoje policzki, gdyż czuła, że są bezkrwiste i białe. Dawniej myślała nieraz, że kiedyś musi się to stać. I nie obawiała się tego tak strasznie. Lecz wówczas było to coś innego, wówczas nie śmieli i nie mogli się pobrać w prawowity sposób. Na pewno uważano to za hańbę i grzech; jeśli jednak chodziło o młodych ludzi, którzy nie chcieli się dać przemocą rozdzielić, patrzono na to z pobłażaniem i mówiono o nich życzliwie. Nie wstydziłaby się w takim razie. Jeśli jednak coś takiego zachodziło między narzeczonymi, wyśmiewano ich tylko i żartowano rubasznie. Ona sama uważała, że to jest śmieszne; tutaj oto warzyli piwo, mieszali wino, miano bić bydło i piec, i smażyć na weselne gody, o których ludzie będą opowiadać, a jej, narzeczonej, robiło się słabo, gdy tylko zapachniało jedzenie, przemykała się chyłkiem, z zimnym potem na czole, za gospodarskie zabudowania i czuła się tak nędznie. Erlend... Zaciskała w złości zęby. Tego powinien jej był zaoszczędzić, gdyż ona nie chciała. Powinien był pamiętać o tym, że przedtem, gdy ich los był taki niepewny, gdy niczemu nie mogła ufać prócz jego miłości, była mu zawsze powolna. Powinien był ją ostawić w spokoju, skoro próbowała opierać się, sądząc, że niepięknie jest z ich strony wykradać coś dla siebie, gdy już ojciec w obecności krewnych złączył ich ręce. Ale wziął ją po trochu przemocą, po trochu śmiechem i pieszczotą, tak że nie mogła okazać, jak prawdziwy był jej opór. Weszła do warzelni i zajrzała do piwa, wyszła z powrotem i pochyliła się przez płot. Zboże kołysało się lekko w słabym wietrze i lśniło w słońcu. Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek widziała zboże tak gęste i bujne jak tego lata. Za polami połyskiwała rzeka i dochodził stamtąd głos ojca; słów nie odróżniała, ale dolatywał ją śmiech ludzi od strony wysepki na rzece. Miałaż iść do ojca i wyznać mu prawdę? Prosić go, by poniechał wszelkiego zbytku i cicho połączył ją i Erlenda bez uroczystego ślubu w kościele i bez hucznych uczt – teraz, gdy chodziło jedynie o to, by się dostała pod małżeński czepiec, zanim dla wszystkich będzie widoczne, że już nosi dziecię Erlenda pod sercem? Także Erlend wystawiony będzie na pośmiewisko albo też jemu wezmą to jeszcze bardziej za złe: wszak nie był już młokosem. Lecz on to właśnie pragnął tego wesela, on chciał ją widzieć w ślubnej koronie, w jedwabiach i aksamitach, a prócz tego chciał także posiadać ją w tych wszystkich słodkich, potajemnych godzinach. Ona zaś poddawała mu się we wszystkim – i nadal będzie uległa. W końcu sam przecież zobaczy, że nikt nie może mieć wszystkiego naraz. Mówił wszak nieraz o wielkiej biesiadzie, jaką wyprawi na Husaby w pierwsze Boże Narodzenie, kiedy ona jako pani zasiądzie na poczesnym miejscu. Chciał pokazać swym krewnym, przyjaciołom i ludziom z okolicznych gmin ów klejnot, który zdobył. Krystyna uśmiechnęła się drwiąco. Ta uczta na pewno nie będzie się mogła odbyć na Boże Narodzenie. Około świętego Grzegorza musi się już spodziewać. Huragan myśli wstrząsnął nią, gdy mówiła sobie, że na świętego Grzegorza ma urodzić dziecko. Bała się także trochę; pamiętała dobrze krzyki matki, rozlegające się przez dwa dni i dwie noce na dziedzińcu, kiedy przyszła na świat Ulvhilda. Niedaleko na Ulsvold zmarły dwie młode kobiety jedna po drugiej, przy porodzie, a także dwie pierwsze żony Sigurda z Lopt. I jej własna babka, której imię nosiła. Ale czuła jeszcze coś innego prócz trwogi. Tak często w ciągu tych lat myślała o tym, ilekroć widziała, że jeszcze nie jest brzemienna: może to miała być kara dla niej i Erlenda, iż miała na zawsze pozostać bezpłodna. Mieli daremnie czekać i czekać na to, czego się przedtem obawiali, mieli niezmiennie wierzyć, że przyjdzie to, czego przedtem niezmiernie się bali. Aż w końcu zrozumieją, że wyniosą ich oboje samotnych i bezpotomnych ze starego dziedzictwa Erlenda, i że odejdą na zawsze; brat jego był wszak księdzem, dzieci, które miał Erlend, nie mogły po nim dziedziczyć. Munan Tępy i jego synowie przyjdą na dwór i zajmą ich miejsce, i pamięć Erlenda zaginie w jego rodzie. Mocno przycisnęła rękę do łona. Było tu: pomiędzy płotem a nią, pomiędzy kadzią a nią. Pomiędzy nią a światem całym było: prawdziwy syn Erlenda. Już zrobiła próbę, o której raz wspominała pani Aas-hilda, próbę krwi z prawego i lewego ramienia. Syna nosiła w swym łonie. Co też jej przyniesie?... Przyszli jej na myśl trzej zmarli bracia, smutne twarze rodziców, ilekroć o nich wspominano; przypomniała sobie, jak rodzice rozpaczali z powodu Ulvhildy, i noc, kiedy Ulvhilda zmarła. I pomyślała o całym smutku, jaki ona zgotowała rodzicom, o steranej twarzy ojca, a jeszcze nie było końca zmartwieniom, które z jej powodu miały na nich spaść. A przecież mimo wszystko... Krystyna skłoniła głowę na ramię oparte o płot; drugą rękę ciągle jeszcze trzymała na łonie. Jeśliby nawet miało jej to przynieść nowe cierpienia, jeśliby jej to miało przynieść śmierć – wolej umrzeć, a urodzić Erlendowi syna, niż żeby po ich śmierci dwory stały puste, a zboże na polach dla obcych miało się kołysać. Ktoś wszedł do przedsionka. „Piwo” – pomyślała Krystyna; już dawno powinna była do niego zajrzeć. Wyprostowała się. Nagle Erlend ukazał się w drzwiach i promieniejący radością wyszedł w słoneczny blask. – Tu jesteś! – powiedział. – I nawet nie wychodzisz mi naprzeciw? Zbliżył się do niej i uścisnął ją czule. Najdroższy, przybyłeś do nas? – spytała zdumiona. Widocznie przed chwilą dopiero zeskoczył z konia; miał jeszcze na sobie podróżną opończę i miecz przy boku, był zarośnięty, brudny i zakurzony. Ubrany był w czerwony kaftan, opadający w fałdach na piersi i rozcięty po bokach prawie pod pachy. Kiedy szli obok siebie przez warzelnię i dziedziniec, kaftan jego rozchylał się tak, że uda były widoczne aż po biodra. Dziwne – nigdy dotąd nie zauważyła, że Erlend stawia stopy trochę na zewnątrz, przedtem widziała tylko, że ma długie, smukłe nogi, smukłe przeguby i niewielkie, zgrabne stopy. Erlend przybył z całą gromadą: z pięcioma pachołkami i czterema końmi idącymi luzem. Tłumaczył Rangfridzie, że przyjechał po sprzęty Krystyny; będzie zapewne dogodniej dla niej, gdy przybywszy na Hu-saby zastanie tam już swoje rzeczy. A że ślub miał się odbyć późną jesienią, trudno byłoby wtedy je przewieźć, na łodzi zaś niejedno mogłoby ulec zniszczeniu. Otóż opat z Nidarholmu zaofiarował się przewieźć – cym do klasztoru św. Wawrzyńca statkiem towarowym. który około Wniebowzięcia Panny Maryi miał odpłynąć z Veóy. Przybył więc, aby przewieźć rzeczy przez dolinę Raum nad fiord. Siedział w drzwiach kuchni, popijał piwo i mówił, tymczasem zaś Ragnfrida i Krystyna skubały dzikie kaczki, które Lavrans przyniósł do domu. Matka i córka były same we dworze, cała służba pomagała na łące przy sianokosach. Erlend był rozradowany i nadzwyczaj zadowolony z samego siebie, że przybywa w tak rozsądnej sprawie. Matka wyszła, Krystyna doglądała rożna z ptactwem. Przez otwarte drzwi widziała gromadę ludzi, spoczywających w cieniu z drugiej strony dziedzińca, dzban piwa krążył tam z rąk do rąk. Erlend siedział na progu, rozmawiał i śmiał się. Słońce padało właśnie na jego odkryte kruczoczarne włosy i dostrzegła wśród nich parę srebrnych nitek. Tak, pewnie będzie miał wkrótce trzydzieści dwa lata, ale zachowuje się jak młody chłopak. Czuła, że nie będzie mogła mu powiedzieć o swych troskach; dość będzie czasu, skoro sam spostrzeże. Serdeczna, dobra tkliwość rozwiała jej złość i gniew, spłukała je tak, jak przejrzysta rzeka spłukuje kamienie łożyska. Kochała go ponad wszystko i miłość ta wypełniała jej serce, chociaż przez cały czas wiedziała i widziała też tamto: jak mało pasuje ten dworny mąż w wytwornym czerwonym kaftanie, ze srebrnymi ostrogami na nogach i w pozłocistym pasie do żniwiarskiej krzątaniny na Jörund. Zauważyła również, że ojciec nie wrócił na dwór, choć matka posłała po niego nad rzekę Ramborgę z wieścią, jaki gość do nich przybył. Erlend stanął przy niej i objął ją. – Czy nie zdaje ci się dziwne – rzekł promieniejący – że to na nasze wesele sposobi się to wszystko? Krystyna pocałowała go i odsunęła się nieco; oblewała tłuszczem ptaki i prosiła, by nie przeszkadzał jej w pracy. Nie, nie chciała mu tego powiedzieć. Lavrans wrócił do domu dopiero wieczorem razem z czeladzią. Nie bardzo różnił się od swych pachołków; miał nie farbowany, do kolan sięgający wełniany kaftan, wełniane spodnie aż po kostki, był bosy, a kosę niósł na ramieniu. Jedynie skórzany kołnierz dla sokoła, siedzącego mu na lewym ramieniu, wyróżniał jego strój od stroju czeladzi. Prowadził Ramborgę za rękę. Lavrans powitał serdecznie swego zięcia i prosił o wybaczenie, że nie przyszedł wcześniej, ale spieszy się bardzo z pracą w polu, gdyż będzie musiał między sianokosami a żniwami udać się do miasta. Kiedy jednak Erlend po wieczerzy przedłożył swoją prośbę, Lavrans rozgniewał się. Stanowczo nie może teraz podczas żniw obejść się bez wozu i koni. Erlend odparł, że ma z sobą cztery konie. Lavrans obliczał, że będą przynajmniej trzy wielkie tłumoki. Poza tym zaś Krystyna musi tu jeszcze mieć swoją odzież. A pościel, którą Krystyna miała z domu otrzymać, będzie też potrzebna podczas wesela, gdy trzeba będzie przyjąć tylu gości. To nic, łagodził Erlend. Ostatecznie znajdzie się rada, aby przewieźć te rzeczy jesienią. Ale on się tak bardzo cieszył i sądził, że plan opata, by przewieźć rzeczy na klasztornym statku, jest bardzo roztropny. Opat przypomniał sobie o pokrewieństwie, które ich łączyło. – To sobie teraz wszyscy przypominają – mówił śmiejąc się Erlend. Niezadowolenie teścia bynajmniej nie odebrało mu humoru. Zgodzono się na to, że Erlend pożyczy od Lavransa wóz i przewiezie jeden z tobołów, zawierający rzeczy najpotrzebniejsze dla Krystyny na nowym gospodarstwie. Nazajutrz przez cały dzień pilnie pakowano. Wielkie i małe krosna – sądziła matka – można już teraz odesłać; na pewno Krystyna przed ślubem nie będzie miała czasu tkać. Ragnfrida i córka odcięły rozpiętą na nich tkaninę; była to nie farbowana fryza, ale cieniutka i miękka, przetykana węzełkami z czarnej wełny. Krystyna i matka zwinęły materiał w zwój i wpakowały do skórzanego wora. Krystyna pomyślała, że nada się na powijaki – będą pięknie wyglądały opasane czerwoną lub niebieską wstęgą. Spakowano również stolik do szycia, który Arne ongi dla niej sporządził. Krystyna wyjęła ze skrzyni wszystko, co otrzymała w darze od Er-lenda. Pokazała matce niebieskie aksamitne okrycie z czerwonym wzorem, które miała włożyć jadąc do ślubu. Matka obracała i oglądała okrycie dotykając materii i futrzanego podbicia. – To bardzo kosztowne okrycie – rzekła Ragnfrida. – Kiedy ci je Erlend darował? – Dał mi je, gdy byłam w klasztorze – odparła córka. Wyprawowa skrzynia Krystyny, w którą matka od jej dzieciństwa kładła wszystko, została przepakowana. Była ona ozdobiona płytkami, na każdej zaś płytce było wyrzeźbione zwierzę albo ptak wśród liści. Suknię ślubną Krystyny włożyła Ragnfrida do jednej ze swych skrzyń. Nie ukończono jej jeszcze; zaczęły ją szyć dopiero tej zimy. Była ze szkarłatnego jedwabiu i tak skrojona, że miała przylegać ściśle do ciała. „Teraz będzie na pewno za wąska w piersiach” – pomyślała Krystyna. Pod wieczór tobół spakowany i obwiązany sznurem leżał na wozie. Erlend miał wyruszyć nazajutrz wczesnym rankiem. Stał obok Krystyny oparty o płot i spozierał na północ, kędy czarna, zwiastująca burzę chmura przesłoniła dolinę. W górach przewalał się już przeciągły grzmot, ale na południu łąki i rzeka leżały jeszcze w żółtym, oślepiającym blasku. – Pamiętasz ową burzę wtedy w lesie w Gerdarud? – spytał cicho, pieszcząc jej palce. Krystyna skinęła głową i starała się uśmiechnąć. Powietrze było niemożliwie ciężkie i duszne, głowa ją bolała i pot występował na ciało przy każdym oddechu. Lavrans przystąpił do nich i zaczął mówić o pogodzie. Tutaj, w dolinie, burza rzadko tylko wyrządza szkody, ale Bogu tylko wiadomo, czy znów nie posłyszą o ofiarach wśród bydła i koni pasących się w górach. Na wzgórzu ponad kościołem czarno było jak w nocy. Wtem błyskawica oświetliła skłębioną i niespokojną gromadę koni, stojących na łące przed parkanem cmentarnym. Lavrans sądził, że to nie są konie z doliny, raczej będą to konie z Dovre, pasące się niżej w górach; pójdzie na wzgórze i zobaczy – wołał wśród łoskotu piorunów – czy nie ma między nimi jego koni. Przeraźliwa błyskawica rozdarła ciemność na wzgórzu; grzmot huknął tak potężnie, że słowa nie można było zrozumieć. Konie rozbiegły się po łąkach poniżej zbocza. Troje ludzi przeżegnało się. I nagle jeszcze jedna błyskawica; zdawało się, że niebo rozwiera się i olbrzymi, śnieżnobiały, płomienny wąż syczy nad nimi. Wszyscy troje zachwiali się i wpadli na siebie; stali z zamkniętymi, oślepionymi oczyma i czuli swąd jakby rozpalonych kamieni, a ryk pioruna rozdzierał im uszy. – Święty Olafie, ulituj się nad nami – szepnął Lavrans. – Patrzcie na brzozę, patrzcie na brzozę! – zawołał Erlend. Wielka brzoza zachwiała się, potężny konar oderwał się i upadł na ziemię, od-łupując z pnia grubą szczapę. – Zdaje mi się, że się pali! Chryste, pali się dach kościoła! – krzyknął Lavrans. Stali i patrzyli w tamtą stronę. Nie... Tak! Czerwone płomienie lizały już gonty pod sygnaturką dachu. Obaj mężczyźni w wielkich susach pobiegli przez dziedziniec. Lav-rans otwierał wszystkie wrota i krzyczał; ludzie wybiegali gromadą. – Bierzcie topory, bierzcie topory! Wielkie topory! – wołał. – I osęki! – Pobiegł ku stajni. Wnet wyszedł, prowadząc Guldsveina za grzywę, wskoczył na nie osiodłanego konia i pognał w kierunku północnym, z wielką siekierą w ręku. Erlend cwałował tuż za nim, pozostali w ślad za nimi. Niektórzy byli na koniach, ale innym nie udało się okiełznać spłoszonych zwierząt, pobiegli więc pieszo. Na korku szła Ragn-frida i dziewki dworskie z kadziami i wiadrami. Nikt już nie zważał na burzę. W świetle błyskawic widać było w dolinie ludzi wybiegających z domów. Sira Eirik biegł już na kościelne wzgórze, jego czeladź za nim. W dole zagrzmiały kopyta końskie na moście, kilku ludzi przejechało pędem; blade, przerażone twarze zwracali w stronę płonącego kościoła. Lekki wiatr wiał z południowego wschodu. Ogień nadwerężył już mocno północną ścianę kościoła; wrota po zachodniej stronie były niedostępne. Ale strona południowa i prezbiterium były jeszcze nie naruszone. Krystyna i kobiety z Jörund weszły od południowej strony na cmentarz przez wyłamany w tym miejscu płot. Olbrzymia, czerwona łuna oświetlała las na północ od kościoła i łąkę z palami do uwiązywania koni. Tam nikt już nie mógł się dostać z powodu gorąca – tylko samotny krzyż stał skąpany w blasku płomieni. Zdawał się ożywać i poruszać. Wśród trzasku i syku ognia słychać było stuk toporów, uderzających w belki południowej ściany. W krużganku stali ludzie rąbiący i walący co sił, inni tymczasem usiłowali zerwać sam krużganek. Paru z nich zawołało do kobiet z Jörund, że Lavrans i jeszcze kilku mężów weszło wraz z sirą Eiri-kiem do kościoła; oni zaś muszą wyrąbać otwór w ścianie, już bowiem małe, ogniste języki pełzały i tutaj pomiędzy gontami dachu. Gdyby wiatr ustał lub zmienił kierunek, ogień objąłby cały kościół. Nie mogło być mowy o gaszeniu; nie było czasu, aby ustawić się w łańcuchu do rzeki, ale na wezwanie Ragnfridy kobiety stanęły i podawały wiadrami wodę z małego strumyka płynącego nieco na zachód równolegle do drogi, w ten sposób mogły przynajmniej oblewać południową ścianę kościoła i ludzi pracujących przy niej. Wiele kobiet szlochało w głos ze wzruszenia i obawy o ludzi, którzy wdarli się do płonącego budynku, i ze zmartwienia o kościół. Krystyna stała jedna z pierwszych w szeregu kobiet i podawała wiadra; bez tchu wpatrywała się w kościół, gdzie trudzili się mężczyźni, ojciec i zapewne też Erlend. Teraz zburzone filary krużganka spiętrzyły się w bezładny stos razem z belkami i gontami dachu. Ludzie walili z całych sił w belkowanie kościoła, cała gromada podniosła wielki pień i uderzyła nim o ścianę. Erlend i jeden z jego ludzi wyszli przez małe drzwi na południowej stronie koło prezbiterium; z trudem dźwigali wielką skrzynię z zakrystii – tę samą, na której siadywał sira Eirik słuchając spowiedzi. Erlend i pachołek wynieśli skrzynię na cmentarz. Krystyna nie słyszała, co wołał, kiedy biegł z powrotem do krużganka. Był zwinny jak kot; zrzucił z siebie wierzchnią szatę i został tylko w koszuli, spodniach i pończochach. Inni posłyszeli jego wołanie. Paliło się w zakrystii i w prezbiterium; nie można już było dostać się z głównej nawy do drzwi w południowej ścianie, ogień zagrodził teraz oba wejścia. Parę belek w ścianie było już strzaskanych. Erlend chwycił osęk, rwał i szarpał co sił; udało mu się zrobić wyłom w ścianie. Tymczasem inni wołali, aby się mieć na baczności, bo dach może runąć na tych, którzy są wewnątrz; płonęła już teraz także druga jego strona, a żar był nie do wytrzymania. Erlend wszedł przez wyłom i pomógł sirze Eirikowi wydostać się z kościoła. Kapłan niósł w połach sutanny święte naczynia z ołtarza. Za nim postępował młody chłopiec przesłaniając sobie twarz ręką i pchając przed sobą wysoki krzyż używany podczas procesji. Za nimi szedł Lavrans. Dla ochrony przed dymem miał zamknięte oczy i chwiał się pod ciężkim krucyfiksem niesionym w ramionach; krzyż był o wiele wyższy od niego. Podbiegli ludzie, pomogli im zejść na ziemię. Sira Eirik potknął się, upadł na kolana, a święte naczynia potoczyły się po wzgórzu. Srebrna gołębica otwarła się i hostia wypadła. Kapłan podniósł ją, obtarł i ucałował łkając głośno; potem ucałował pozłacaną męską główkę, która stała nad ołtarzem i zawierała trochę włosów i paznokci świętego Olafa. Lavrans syn Björgulfa wciąż jeszcze trzymał krucyfiks. Ramiona jego leżały na ramionach krzyża, a głowę pochylił na barki Chrystusowego wizerunku; zdawało się, że Zbawiciel skłania swą piękną, cierpiącą twarz pocieszając człowieka. Po północnej stronie zapadał się teraz kawałkami dach dzwonnicy stojącej przy parkanie; płonąca belka spadając uderzyła z mocą w wielki dzwon. Dzwon zabrzmiał głębokim, łkającym tonem, który zamarł w przewlekłym jęku, zgłuszonym trzaskiem ognia. Nikt nie zwracał przez cały czas uwagi na burzę; nie trwała ona długo, ale i tego ludzie nie dostrzegli. Teraz błyskało się i grzmiało dużo niżej w dolinie, deszcz padający od jakiegoś czasu wzmógł się, a wiatr uspokoił. Ale naraz jakby rozwinięto płomienne żagle: jedno mgnienie oka i ogień z rykiem objął cały kościół od jednego krańca po drugi. Ludzie rozbiegli się przed buchającym żarem. Erlend znalazł się nagle przy Krystynie i pociągnął ją za sobą na dół. Czuć go było spalenizną; gdy przesunęła ręką po jego głowie i twarzy, pełno spalonych włosów zostało jej w garści. W trzasku pożaru nie słyszeli nawet własnych głosów, lecz Krystyna widziała, że Erlend ma spalone aż do korzonków brwi, oparzeliny na twarzy i koszulę w kilku miejscach spaloną. Ze śmiechem pociągnął ją za innymi. Ludzie postępowali za płaczącym starym kapłanem i za Lavransem synem Björgulfa, dźwigającym krucyfiks. Na skraju cmentarza Lavrans postawił krzyż i oparł go o drzewo, potem osunął się na szczątki płotu. Sira Eirik już tam siedział, teraz wyciągnął ramiona w stronę płonącego kościoła: – Bądź zdrów, bądź zdrów, kościółku Olafa. Bóg niech cię błogosła wi za każdą godzinę, w której śpiewałem i odprawiałem mszę w two ich ścianach. Dobranoc, dobranoc, kościele Olafa. Cała gmina szlochała głośno wraz z nim. Deszcz lał na stojącą gromadę, ale nikt nie myślał o odejściu. Nie liczono na to, aby w nasyconym smołą belkowaniu deszcz mógł uśmierzyć ogień; naokoło sypały się płonące głownie i do czerwoności rozżarzone gonty. Potem runęła w ogień sygnaturka i snop iskier prysnął ku niebu. Lavrans siedział ręką zasłaniając twarz, drugie ramię spoczywało na jego kolanach i Krystyna spostrzegła, że rękaw od pleców aż po dłoń jest skrwawiony, a krew cieknie po plecach. Podeszła i dotknęła ojca. – To nic, coś upadło mi tylko na barki – rzekł unosząc głowę. Twarz jego była biała aż po wargi. – Ulvhilda – szepnął z bólem i spojrzał na morze płomieni. Sira Eirik dosłyszał i położył mu rękę na ramieniu. – Twego dziecka to nie obudzi, Lavransie. Ulvhilda śpi mocno, cho ciaż pali się nad jej grobem. Ona nie straciła przytułku dla swej duszy jak my wszyscy dzisiaj. Krystyna ukryła twarz na piersi Erlenda. Słyszała, że ojciec pyta o Ragnfridę. Paru ludzi odpowiedziało, że jakaś kobieta z przerażenia dostała bólów porodowych. Zaniesiono ją na probostwo i Ragnfrida poszła z nią. Teraz przypomniała sobie Krystyna znów o tym, o czym zupełnie nie myślała od wybuchu pożaru w kościele. Nie powinna była zapewne patrzeć na ogień. Na południu doliny żył człowiek, mający czerwoną plamę na twarzy: opowiadano, że matka jego, gdy go nosiła w łonie, patrzyła na pożar. – „Droga Przenajświętsza Panienko – modliła się w duchu – nie daj, by dziecko moje coś ucierpiało”. Na drugi dzień zwołano na kościelnym wzgórzu thing gminny; miano radzić nad tym, jak odbudować kościół. Krystyna odszukała na Romund sirę Eirika, nim poszedł na thing. Spytała kapłana, czy ma uważać ów pożar za znak. Może jest wolą Boga, aby wyznała ojcu, że niegodna jest włożyć ślubną koronę, że raczej przystoi, by ją dał bez wszelkich uroczystości Erlendowi synowi Mikołaja za żonę. Lecz sira Eirik rozgniewał się na nią, oczy błyszczały mu złością: – Sądzisz, iż Bóg tak bardzo troszczy się o to, że wy, suki, gonicie się i precz rzucacie wasze dziewictwo, by z tego powodu pozwolił na spalenie pięknego, czcigodnego kościoła! Poniechaj ty swej dumy i nie rób Lavransowi i twojej matce zmartwienia, które niełatwo byłoby im znieść. Jeśli w dzień swego święta niegodna będziesz noszenia ślubnej korony, tym go rzej dla ciebie, ale tym bardziej potrzebujecie, ty i Erlend, uświęcenia przez Kościół. Każdy musi odpowiadać za swoje grzechy; dlatego na pewno spadło na nas wszystkich to nieszczęście. Staraj się poprawić życie, i za równo ty, jak i Erlend pomóżcie odbudować kościół. Krystyna pomyślała, że o ostatniej trosce, jaka na nią spadła, nic nie powiedziała, ale wystarczyły jej słowa księdza. Poszła na thing razem z mężami. Lavrans miał rękę na temblaku, a Erlend wiele oparzelin na twarzy; nie wyglądał dobrze, lecz śmiał się z tego. Żadna rana nie była poważna i spodziewał się, że w dniu wesela nie będą go już szpeciły. Powstał zaraz po Lavransie i ślubował złożyć na kościół cztery marki w srebrze, a w imieniu swej narzeczonej, za zgodą Lavransa, kawałek pola z gruntów Krystyny. Erlend z powodu odniesionych ran musiał zostać przez cały tydzień na Jörund. Krystyna miała wrażenie, że od owego pożaru Lavrans polubił bardziej swego zięcia; zdawali się być teraz dobrymi przyjaciółmi. Pomyślała, że ojciec może pokocha Erlenda tak, iż osądzi go pobłażliwie i nie weźmie sobie zbytnio do serca, skoro przyjdzie czas i będzie musiał spostrzec, że zgrzeszyli. Ten rok był rokiem niezwykle urodzajnym w całej północnej części doliny. Zebrano wiele siana i zwieziono suche pod dach, z hal wracali ludzie ze sporymi zapasami i z tłustym bydłem, nawet drapieżne zwierzęta oszczędzały je tego lata w górach. Zboże wyrosło tak dorodne, że niewielu tylko ludzi pamiętało, by kiedykolwiek było bujniejsze: kłosy dojrzewały pełne i obfite w ziarno, a wspaniała pogoda utrzymywała się nadal. Między świętym Bartłomiejem a Narodzeniem Panny Maryi, więc w czasie, w którym najbardziej obawiano się nocnych przymrozków, spadł lekki deszcz, zresztą było spokojnie i chmurno; potem nastała jesień, słoneczna i wietrzna, z ciepłymi, wilgotnymi nocami. W tydzień po świętym Michale zebrano zboże w całej dolinie. Na Jörund krzątano się i sposobiono do wielkich godów weselnych. Przez dwa ostatnie miesiące miała Krystyna co dnia tyle do roboty, że niewiele jej zostało czasu na myślenie o czym innym. Zauważyła, że piersi jej nabrzmiały, a małe różowe brodawki zabarwiły się ciemno i bolały jak rany, gdy wychodziła w zimne ranki na pole, ale to przechodziło, a potem myślała już jedynie o tym, co było jeszcze do zrobienia przed wieczorem. Prostując plecy i odpoczywając czuła, że to, co dźwiga w łonie, stało się cięższe, ale wciąż jeszcze wyglądała smukło i zgrabnie. Przesuwała ręce po wąskich, długich biodrach. Nie, nie chciała się już teraz martwić. Ogarniała ją czasem paląca tęsknota – za miesiąc mniej więcej będzie czuła życie dziecka. Wówczas będzie już na Husaby. Może Erlend ucieszy się. Zamykała oczy i gryzła zaręczynowy pierścień... Widziała przed sobą blade z podniecenia oblicze Erlenda, jak stał w świetlicy i jasnym, dobitnym głosem wymawiał wiążące ich słowa: „Tedy niech Bóg i mężowie tutaj obecni będą moimi świadkami, iż ja, Erlend syn Mikołaja, zaręczam się z Krystyną córką Lavransa według prawa Boskiego i ludzkiego, pod warunkami omówionymi przez przytomnych tu świadków. Iż mam cię posiadać za żonę, a ty mnie za męża, dopóki oboje żyć będziemy, mieszkając społem i we wszelkiej wspólności, jaką znają prawa Boskie i prawa tego kraju”. Biegła w pośpiechu przez dziedziniec od jednego zabudowania do drugiego i na chwilę przystanęła: jarzębina miała tyle jagód, zima będzie pewnie bardzo śnieżna. A słońce oświecało płowe ścierniska, gdzie zboże stało w stogach. Oby tylko pogoda utrzymała się przez czas jej wesela! Lavrans uparł się, by córka wzięła ślub w kościele. Postanowiono więc, że odbędzie się on w kaplicy na Sundbu. W sobotę orszak weselny miał pojechać przez wyżynę do Vaage, tam przenocować na Sundbu i w sąsiednich dworach, a w niedzielę po ślubnej mszy powrócić na Jorund. W ten sam niedzielny wieczór po nieszporach miało się odbyć wesele i Lavrans miał oddać swą córkę Erlendowi. Po północy zaś miano poprowadzić oblubieńców w ślubne łoże. W piątek po południu Krystyna stała na ganku i patrzyła na orszak nadciągający od północy przez wzgórze koło spalonego kościoła. Był to Erlend i jego drużbowie. Krystyna natężała wzrok chcąc go odróżnić pośród innych. Nie mogli widzieć się teraz, żaden mężczyzna nie mógł widzieć Krystyny do jutrzejszego rana, kiedy miała być wyprowadzona między gości w ślubnym stroju. W miejscu, gdzie odgałęziała się droga na Jorund, odłączyło się od gromady kilka kobiet. Mężczyźni pojechali dalej na Laugarbru; tam mieli przenocować. Krystyna zeszła na dół powitać przybyłe. Była strasznie znużona i bolała ją głowa; matka użyła zbyt silnego ługu, by rozjaśnić jak najbardziej jej włosy. Pani Aashilda córka Gautego ześliznęła się lekko z siodła w ramiona Lavransa. „Jak młodo i dobrze się trzyma” – pomyślała Krystyna. Jej synowa, żona Munana Katarzyna, wyglądała niemal starzej od niej: była wysoka, tęga, włosy i oczy miała bezbarwne. „Dziwne – myślała Krystyna – ona jest szkaradna, a on niewierny, mimo to, jak mówią ludzie, dobrze z sobą żyją”. Przybyły również dwie córki pana Baarda, jedna zamężna, druga nie. Nie były ani brzydkie, ani piękne, wyglądały zacnie i poczciwie, wobec obcych zachowywały się powściągliwie. Lav-rans podziękował im w dworny sposób, że wyświadczyły mu ten zaszczyt i przyjechały późną jesienią z tak daleka na wesele. – Erlend wychowywał się u naszego ojca, gdy jeszcze był chłopię ciem – rzekła starsza, zbliżyła się do Krystyny i powitała ją. Na dziedziniec wjechali ostrym kłusem dwaj młodzieńcy, zeskoczyli z koni i ze śmiechem pobiegli za Krystyną, która spiesznie schroniła się do domu. Byli to młodzi synowie Tronda Gjeslinga, ładni i wielce obiecujący chłopcy. Przywieźli w szkatułce ślubną koronę z Sundbu. Trond z żoną mieli przyjechać na Jörund w niedzielę po ślubie. Krystyna uciekła do izby z paleniskiem. Pani Aashilda poszła za nią, położyła jej rękę na ramieniu i ucałowała Krystynę nachylając jej twarz ku swojej. – Szczęśliwa jestem, że dane mi było dożyć tego dnia – rzekła. Widziała, jak wychudłe są ręce Krystyny, spoczywające w jej rękach. Widziała, że oblubienica jest zbiedzona, tylko pierś ma pełną. Rysy twarzy stały się drobniejsze i węższe, skronie zapadły się nieco w cieniu ciężkich, wilgotnych włosów. Policzki nie były pełne jak dawniej, a cera blada. Ale oczy Krystyny były o wiele większe i ciemniejsze. Pani Aashilda ucałowała ją znowu: – Widzę, żeś wiele przeszła, Krystyno – powiedziała. – Dziś wie czór dam ci napój, wypijesz go i będziesz jutro wypoczęta i świeża. Wargi Krystyny zadrgały. – Cicho – rzekła pani Aashilda i głaskała jej rękę. – Cieszę się, że cię będę stroić. Piękniejszej narzeczonej, aniżeli ty jutro będziesz, na pewno nigdy nie widziano. Lavrans pojechał do Laugarbru, by zasiąść do stołu z gośćmi, którzy tam mieli nocować. Mężczyźni nie mogli się dość nachwalić jadła – lepszego postnego wiktu nie dostanie w najbogatszym klasztorze. Podano zacierkę. niej mąki, gotowaną fasolę, biały chleb, a z ryb świeże oraz solone pstrągi i tłuste krewetki. Im więcej piwa popijali mężczyźni, w tym lepszych byli humorach i coraz to rubaszniej żartowali z narzeczonym. Wszyscy drużbowie Erlenda byli młodsi od niego, jego rówieśnicy i przyjaciele dawno się pożenili. Wyśmiewali go zatem, że taki stary, a pierwszy raz ma iść w ślubne łoże. Niektórzy ze starszych krewnych Erlenda, jeszcze dosyć trzeźwi, siedzieli w milczeniu i lękali się przy każdym słowie, że rozmowa zejdzie na sprawy, których lepiej nie tykać. Pan Baard z Hestnaes nie spuszczał oka z Lavransa. Pił on wiele, ale nie wydawało się, aby stał się weselszy na swym poczesnym miejscu za stołem, twarz jego wyrażała coraz większe napięcie, oczy były nieruchome. Natomiast Erlend, siedzący po jego prawicy, odpowiadał zuchwale na żarty i śmiał się wiele; twarz mu płonęła, a oczy błyszczały. Nagle Lavrans wybuchnął gniewnie: – A mój wóz, zięciu; właśnie sobie o tym przypomniałem. Coś zrobił z wozem, który pożyczyłeś ode mnie? – Wóz? – rzekł Erlend. – Nie pamiętasz? Tego roku wczesnym latem pożyczyłem ci wóz. Bóg wie, iż był całkiem dobry i nigdy nie dostanę lepszego, gdyż sam doglądałem jego roboty tu, na dworze. Przysięgałeś i dałeś słowo – świadczę się Bogiem i moimi ludźmi – że mi go zaraz odeślesz, ale nie dotrzymałeś słowa. Niektórzy z gości wołali, że rzecz jest niewarta gadania, lecz Lavrans huknął pięścią w stół i klął; chciałby wiedzieć, gdzie Erlend zapodział wóz. – Ach, stoi pewnie dotąd we dworze nad fiordem, gdzie złapaliśmy statek płynący do Veóy – odparł obojętnie Erlend. – Nie sądziłem, aby to miało być tak ważne. Widzicie, świekrze, była to długa i uciążliwa podróż przez dolinę z tym ciężarem, a gdy przyjechaliśmy ną fiord, moi ludzie nie mieli zbytniej ochoty raz jeszcze jechać z powrotem tą samą drogą, a potem dopiero konno przez góry do Trondhjem. Myślałem przeto, że się tak bardzo nie śpieszy... – Niech mnie diabli na miejscu porwą, jeśli w życiu widziałem kogoS takiego – przerwał mu Lavrans. – Jakież zwyczaje są na twoim dworze? Czy ty, czy też twoja służba rozstrzyga, gdzie ma jechać albo nie jechać? Erlend wzruszył ramionami: – Macie słuszność, z wielu rzeczami było u mnie inaczej, niż być powin no. Wóz odeślę wam zaraz, gdy tylko z Krystyną przyjedziemy do domu. Drogi teściu – rzekł z uśmiechem i wyciągnął rękę – wierzcie mi, teraz nastanie nowy porządek we wszystkim, a ja sam także się odmienię, kiedy Krystynę wezmę z sobą jako gospodynię. Nieładnie to wyszło z tym wozem. Ale przyrzekam wam, że ostatni raz dałem wam powód do skargi. – Drogi Lavransie – prosił Baard – pojednajcie się z nim w tej drobnej sprawie. – Drobna czy nie... – zaczął Lavrans, ale wstrzymał się i potrząsnął prawicę Erlenda. Wkrótce potem wstał od stołu i goście na Laugarbru rozeszli się na nocny spoczynek. W sobotę przed południem kobiety i dziewczęta zajęte były w starej izbie na poddaszu. Niektóre przygotowywały ślubne łoże, inne kończyły strojenie oblubienicy. Ragnfrida wybrała to domostwo dla młodej pary, ponieważ miało na poddaszu najmniejszą izbę; na piętrze nowego domu mogli pomieścić o wiele więcej gości; była to ta sama izba, gdzie sypiali niegdyś latem, nim Lavrans wystawił nowy, obszerny dom, w którym mogli mieszkać przez cały rok. Ale poza tym ten stary budynek był niemal najpiękniejszy we dworze, odkąd go Lavrans odnowił. Wewnątrz i zewnątrz zdobiony był pięknymi rzeźbami w drzewie, a choć izba nie była wielka, za to tym łatwiej można ją było pięknie przybrać dywanami, tkaninami i skórami. Ślubne łoże stało już gotowe, poduszki obciągnięto jedwabiem, a naokoło niby namiot rozpięte były piękne dywany; na skórach i derkach rozciągnięta była w łożu jedwabna haftowana kapa. Ragnfrida i kilka innych kobiet rozwieszały dywany na ścianach i układały poduszki na ławach. Krystyna siedziała na krześle z poręczami, które wniesiono na górę. Była ubrana w ślubny strój ze szkarłatnego jedwabiu. Wielkie klamry spinały szatę na piersi i zamykały pod szyją żółtą jedwabną koszulę, złote naramienniki błyszczały na żółtych jedwabnych rękawach. Srebrny pozłacany pas trzykrotnie opinał jej kibić, a na szyi i piersiach wisiał łańcuch przy łańcuchu – pierwszy z kolei stary, złoty łańcuch ojca z wielkim krzyżem z relikwiami. Ręce, które trzymała na łonie, ciężkie były od pierścieni. Za krzesłem stała pani Aashilda i czesała jej bujne, złotawe włosy. – Jutro będziesz je miała odkryte po raz ostatni – rzekła z uśmie chem i owijała głowę Krystyny czerwonymi i zielonymi wstęgami mającymi podpierać koronę. Potem kobiety obstąpiły Krystynę. .’? Ragnfrida i Gyrida ze Skog wzięły ze stołu wielką ślubną koronę rodu Gjeslingów. Była cała pozłacana, obręcz wysadzana była górskimi kryształami, a zęby kończyły się na przemian krzyżem i liściem koniczyny. Kobiety włożyły ją pannie młodej na głowę. Ragnfrida była blada i ręce jej drżały. Krystyna podniosła się. Jezu, jak strasznie ciążyło jej to całe złoto i srebro. Pani Aashilda wzięła ją za rękę i zaprowadziła do wielkiej kadzi z wodą, a drużki otwarły szeroko drzwi, by wpuścić do wnętrza słoneczną jasność. – Przejrzyj się, Krystyno – rzekła Aashilda i Krystyna pochyliła się nad kadzią. Ujrzała swoje blade oblicze wyłaniające się z wody, zobaczyła złotą koronę nad nim. Wokoło twarzy migały i tańczyły jakieś cienie w wodnym zwierciadle... wspomnienie jakieś wynurzyło się z głębi... zdawało się jej, że zemdleje, chwyciła za brzeg kadzi. Pani Aashilda położyła rękę na jej ręce i paznokcie wbiła w ciało tak boleśnie, że Krystyna oprzytomniała. Z dołu, od strony mostu, zatrąbiły rogi. Z dziedzińca zawołano, że nadciąga pan młody ze swoją świtą. Kobiety wyprowadziły Krystynę na ganek. Na dziedzińcu falował tłum odświętnie wystrojonych ludzi, połyskiwała i mieniła się w słońcu wspaniała uprząż koni. Krystyna patrzyła w dal, ponad wszystkim – hen, w dolinę. Kraj rodzinny leżał pełen blasku i cichy pod przejrzystym, mglistym oparem i tylko góry, szarzejące skałami i czerniejące borami, wznosiły się ponad mgłę. Z bezchmurnego nieba słońce lało fale światła na wielkie wgłębienie doliny. Teraz dopiero zauważyła Krystyna: wszystkie liście już opadły, gaje połyskiwały pusto i srebrzyście. Tylko osikowe zarośla wzdłuż rzeki zachowały jeszcze nieco pożółkłej zieleni na górnych pędach, a niektóre wierzby miały na końcach gałązek kilka białawych listków. Ale poza tym drzewa były nagie prócz jarzębiny, lśniącej rudawymi liśćmi i krwawymi jagodami. W cichej dolinie pachniał cierpką wonią jesieni spopielały dywan opadłych liści, rozpostarty daleko jak okiem sięgnąć. I gdyby nie czerwone grona jarzębiny, można by sądzić, że to wczesna wiosna. I gdyby nie ta cisza, jesienna, wielka cisza. Ilekroć milkły dźwięki rogu, nie słychać było żadnych innych głosów w dolinie, tylko dzwonienie dzwonków bydła, pasącego się teraz wszędzie na zżętych polach i łąkach. Rzeka, wąska i płytka, szumiała cicho; zaledwie parę niewielkich strug wiło się między ławicami piasku i wysepkami wielkich, zaokrąglonych kamieni. Nie było słychać łoskotu potoków spadających z gór; jesień była sucha. Mimo to łąki skrzyły się wilgocią – ową wilgocią, która jesienią występuje z ziemi, choćby dnie były upalne, a powietrze suche. W dole na dziedzińcu tłum rozstąpił się czyniąc miejsce dla orszaku pana młodego. Młodzi drużbowie właśnie nadjeżdżali, wśród kobiet na ganku powstał niepokój. Pani Aashilda stała obok Krystyny. – Trzymaj się teraz dzielnie, Krystyno – rzekła. – Już niedługo, a będziesz ukryta pod małżeńskim czepkiem. Krystyna skinęła bezsilnie głową. Czuła, że twarz jej jest przeraźliwie blada. – Jestem pewnie za blada na pannę młodą – szepnęła. – Jesteś najpiękniejszą oblubienicą – odparła Aashilda – a tam jedzie Erlend. Dwoje piękniejszych od was trudno byłoby znaleźć. Erlend podjechał pod ganek. Zeskoczył lekko z konia, nie skrępowany ciężką fałdzistą szatą. Krystynie wydał się tak piękny, że poczuła ból w całym ciele. Był ubrany ciemno, w jedwabną, aż do stóp sięgającą, rozciętą po bokach szatę koloru zwiędłych liści, haftowaną w biały i czarny wzór. Na biodrach miał pas bogato zdobny złotem, po lewej stronie miecz, którego rękojeść i pochwa również były wykładane złotem. Z pleców zwieszało się ciężkie, granatowe, aksamitne okrycie, a krucze włosy przykrył czarną czapką z jedwabiu, której końce na francuską modłę były ujęte po bokach w skrzydła i wybiegały w dwa długie końce; jeden był przerzucony od lewego ramienia w poprzek przez pierś. Erlend powitał narzeczoną, podszedł do jej konia i stanął obok niego z ręką na kulbace, podczas gdy Lavrans wszedł na schody. Krystynie zrobiło się dziwnie wśród tego całego przepychu, była bliska zawrotu głowy. Ojciec wyglądał obco w odświętnej długiej szacie z zielonego aksamitu. Matka odziana była w czerwoną jedwabną suknię, lecz twarz jej pod płócienną chustą była szarobiała. Ragnfrida podeszła do córki i zarzuciła jej na plecy okrycie. Potem Lavrans ujął ją za rękę i sprowadził na dół do Erlenda. Ten pomógł jej dosiąść konia, po czym sam usadowił się w siodle. Tak czekali, zanim pochód weselny się ustawi i ruszy przez wrota dziedzińca. Na czele jechali księża, sira Eirik i sira Tormud z Ulvsvolden oraz brat z zakonu braci krzyżowych z Hamaru, przyjaciel ojca, potem drużbowie i drużki para za parą, za nimi dopiero Erlend i Krystyna. Potem rodzice narzeczonej, krewni, przyjaciele i goście w długim szeregu przewijali się między opłotkami prowadzącymi ku drodze. Na dalekiej przestrzeni gościniec był usiany jarzębiną, jodłowymi gałązkami i ostatnimi kwiatami jesiennymi, a wzdłuż drogi, którą przejeżdżał orszak weselny, stali ludzie i witali go okrzykami. W niedzielę, zaraz po zachodzie słońca, powrócił cały orszak na Jörund. W zapadającym zmierzchu płonęły czerwone ognie na weselnym dworze. Pieśniarze śpiewali, grali na skrzypcach i bębnach, gdy orszak podjeżdżał w stronę czerwonego, ciepłego blasku ognisk. Krystyna omal nie upadła, kiedy Erlend zsadził ją z siodła przed gankiem izby weselnej. – Tak strasznie zmarzłam, gdyśmy jechali przez góry – szepnęła. – Jestem tak bardzo zmęczona. – Przystanęła na chwilę, a wstępując na schody słaniała się przy każdym kroku. Na górze w izbie biesiadnej zmarznięci goście wnet się rozgrzali, płonące świece dawały sporo ciepła, roznoszono gorące potrawy, a wino, miód i piwo krążyły gęsto wokoło. Hałas głosów i szmer jedzących brzmiały w uszach Krystyny jakby z oddali. Siedziała i nie mogła się rozgrzać. Po chwili lica jej płonęły, ale nogi były wciąż jeszcze zmarznięte, a po plecach przebiegał zimny dreszcz. Ciążyło jej złoto, którym była obwieszona, i tak siedziała na poczesnym miejscu u boku Erlenda. Ilekroć pan młody do niej pił, widziała czerwone plamy na jego twarzy, które teraz, gdy się rozgrzał po przejażdżce za zimnie, wystąpiły wyraźnie. Były to pozostałe od lata ślady oparzelin. Straszliwy lęk ogarnął ją wczoraj wieczór, gdy zasiedli do stołu na Sundbu. Wzrok jej spotkał zgaszone oczy Bjórna syna Gunnara, wpatrzone w nią i w Erlenda – owe oczy, które były nieruchome i nie drgały. Ubrano pana Bjórna w rycerską szatę; wyglądał jak umarły, którego wskrzeszono czarodziejską sztuką. W nocy spała razem z panią Aashildą, ona bowiem była najbliższą krewną Erienda. – Co się z tobą dzieje, Krystyno? – rzekła pani Aashilda nieco niecierpliwie. – Teraz musisz już wytrwać do końca i nie poddawać się. – Myślę – odparła z dreszczem Krystyna – o tych wszystkich, którym musieliśmy zadać ból, by dożyć tego dnia. – I wy też nie zawsze mieliście lekko – rzekła Aashilda jak poprzednio – Erlend z pewnością nie. A tobie, sądzę, było jeszcze ciężej. – Myślę o jego opuszczonych dzieciach – mówiła panna młoda. – Chciałabym wiedzieć, czy przeczuwają, że ich ojciec święci dziś swoje wesele. – Myśl o twym własnym dziecku – szepnęła Aashilda. – Raduj się, że z nim, ojcem twego dziecka, święcisz dzisiaj wesele. Krystyna leżała bliska omdlenia. Tak dziwnie było słyszeć to, co od przeszło trzech miesięcy wypełniało jej myśli, a czego żadnej żyjącej duszy rzec nie śmiała. Ale to pomogło tylko na krótką chwilę. – Myślę o tej, która życiem musiała zapłacić swą miłość do Erlenda – szepnęła drżąc. – Być może i ty sama będziesz musiała dać życie, nim pół roku mi nie – rzekła twardo pani Aashilda. – Ciesz się, dopóki możesz. – Cóż mogę ci rzec, Krystyno? – ciągnęła łagodniej. – Czyż zupełnie straci łaś odwagę? Rychło będziecie musieli odpokutować za wszystko, coście sobie sami wzięli, nie troszcz się o to. Ale Krystynie zdawało się, że w duszy jej wali się lawina za lawiną i zrywa wszystko, co budowała od owego okropnego dnia na Haugen. Z początku myślała z dziką zaciętością jedynie o tym, aby wytrzymać do końca. I wytrzymała aż do tej chwili, w której już było lżej i miał nadejść kres udręki; nie chciała myśleć o niczym więcej prócz tego, że wreszcie będzie święcić wesele, wesele Erlenda i swoje. Ona i Erlend podczas mszy ślubnej klęczeli obok siebie. Ale wszystko było niby senna zjawa: świece, obrazy, błyszczące naczynia, księża w komżach i ornatach. Wszyscy ludzie, których dobrze znała, zdawali się jej wypełniającymi kościół widziadłami w obcych uroczystych szatach. Pan Bjórn stał pod kolumną i patrzył na nich swymi upiornymi oczami, i zdawało się jej, że i ta druga zmarła powróciła wraz z nim, wsparta o jego ramię. Próbowała patrzeć na obraz świętego Olafa. Różowy i biały, stał tam ów piękny święty, oparty na toporze, i deptał pod stopami swą własną ludzką istotę... ale pan Bjórn ciągnął jej wzrok. A tuż obok niego ujrzała martwą twarz Eliny córki Orma, patrzącą na nią obojętnie. Przeszli po Elinie, stratowali ją, by móc dojść tutaj – i pozwoliła im na to. Wyprostowała się, odrzuciła wszystkie kamienie, którymi Krystyna chciała ją kamienować: zmarnowaną młodość Erlenda, roztrwonienie jego czci i majątku, utratę życzliwości przyjaciół i narażenie zbawienia duszy. Zmarła staczała to wszystko z siebie. „On chciał mnie mieć i ja go chciałam mieć, tyś go chciała mieć i on ciebie chciał mieć – mówiła Elina. – Ja odpokutowałam i on musi odpokutować, i ty musisz odpokutować, kiedy czas przyjdzie. Gdy się grzech dopełni, urodzisz nieżywe dziecię”. Zdawało się jej, że klęczy wraz z Erlendem na zimnym głazie. On klęczał z czerwonymi plamami oparzelin na bladej twarzy; ona w ciężkiej, ślubnej koronie i czuła głuchy ucisk brzemienia w łonie: brzemienia grzechu, które nosiła. Bawiła się swym grzechem i igrała nim, i wystawiała go na próbę jakby w jakiejś dziecinnej zabawie. Święta Maryjo, teraz wnet zostanie dopełniony czas, że dojrzały owoc grzechu będzie leżał przed nią, będzie spozierał na nią żywymi oczami, pokazywał jej płomienne piętna grzechu, z nienawiścią bić będzie zaciśniętymi piąstkami pierś matki. Jeśli urodzi dziecko, zobaczy ogniste plamy, a będzie je mimo to kochać, tak jak kochała swój grzech, wówczas będzie koniec igrania. Krystyna pomyślała, że gdyby zaczęła krzyczeć tak, by zagłuszyć śpiew i głęboki szmer modlitwy, tak, by jej krzyk zabrzmiał nad głowami ludzi, może przestałaby ją dręczyć martwa twarz Eliny, może wówczas wstąpiłoby życie w oczy martwego człowieka? Ale zacisnęła zęby. „Święty królu Olafie, wołam do ciebie. Ciebie błagam przed wszystkimi innymi o pomoc, gdyż wiem, żeś i ty ukochał ponad wszystko Boską sprawiedliwość. Wołam do ciebie, połóż swą dłoń na niewinnym dzieciątku w mym łonie, odwróć gniew Boga od niewinnego, zwróć go na mnie. Amen w najświętsze imię Pana”. „Moje dzieci – mówiła Elina – są niewinne, a nie ma dla nich miejsca na chrześcijańskich ziemiach. I twoje dziecko jest poczęte na wygnaniu jak moje dzieci. Nie możesz w kraju, który zostawiasz za sobą, żądać więcej praw dla twojego dziecka, niż ja żądałam dla moich”. „Święty Olafie, mimo to błagam cię o zmiłowanie. Błagam o łaskę dla mego syna, weź go pod swoją opiekę, wtedy boso zaniosę go do twego kościoła, a moją opaskę ze złota złożę na twoim ołtarzu w ofierze, jeśli mi pomóc zechcesz. Amen”. Twarz jej była nieruchoma jak kamień, tak walczyła, by zostać spokojną, ale ciało jej drżało i dygotało, gdy klęczała i brała ślub z Erlendem. A teraz siedziała obok niego na poczesnym miejscu i wszystko dokoła było niby nierzeczywiste zjawy w gorączkowym majaczeniu. Byli tu grajkowie, grający na harfach i skrzypcach; granie i śpiew dochodziły z dołu, z dziedzińca. Ilekroć otwierano drzwi i wnoszono potrawy, czerwony blask ognia wpadał do izby. Potem siedzący przy stole podnieśli się, Krystyna stała między ojcem i Erlendem. Donośnym głosem oznajmił ojciec, iż oddaje swoją córkę Er-lendowi synowi Mikołaja za żonę. Erlend dziękował teściowi i wszystkim życzliwym ludziom, którzy zebrali się tutaj, aby uczcić jego i żonę. Wezwano Krystynę, by usiadła, i Erlend złożył na jej podołku ofiarowane przez siebie ślubne dary. Sira Eirik i pan Munan syn Baarda rozwinęli dokumenty i wymienili głośno dobra i włości, mające należeć do młodej pary. Tymczasem drużbowie stali w krąg, z oszczepami w ręku, i od czasu do czasu uderzali ich drzewcami w podłogę podczas odczytywania dokumentów oraz gdy kładziono na stół podarki i woreczki z pieniędzmi. Deski stołu i kozły uprzątnięto i Erlend zaprowadził Krystynę na środek izby do tańca. „Nasi drużbowie i drużki są za młodzi dla nas – myślała Krystyna. – Wszyscy, którzy wraz z nami byli młodzi, opuścili już te niwy, w jaki sposób my jedni zostaliśmy tutaj?” – Taka dziwna jesteś, Krystyno – szepnął jej nad uchem Erlend podczas tańca. – Lękam się o ciebie. Czy nie radujesz się? Szli od domu do domu i pozdrawiali gości. Wiele świec płonęło we wszystkich izbach i wszędzie pełno było śpiewających i tańczących. Krystynie zdawało się, że już nie poznaje domów. Straciła wszelką rachubę czasu – godziny i obrazy plątały się w jej sercu dziwacznie i bez związku. Jesienna noc była łagodna; na dziedzińcu też siedzieli grajkowie, a ludzie tańczyli koło ognia. Wołali, aby młoda para im także wyświadczyła zaszczyt, i Krystyna tańczyła z Erlendem na zimnym, wilgotnym od rosy dziedzińcu. Otrzeźwiała i oprzytomniała nieco. Daleko nad rzeką snuło się w ciemności jasne pasmo mgły. Czarne góry stały pod iskrzącym od gwiazd niebem. Erlend odciągnął Krystynę z kręgu taneczników, w cieniu pod jakimś gankiem przytulił ją do siebie. – Nawet nie powiedziałem ci tego dotychczas – taka jesteś piękna i taka kochana. Policzki twoje są czerwone jak płomień – przycisnął twarz do jej twarzy. – Krystyno, co ci jest? – Jestem taka zmęczona, tak strasznie zmęczona – odszepnęła. – Już wkrótce udamy się na spoczynek – odparł pan młody spojrzawszy w niebo. Mleczna droga przesuwała się i wyznaczała teraz prawie dokładnie kierunek południe-północ. – A czy wiesz, że nie spaliśmy z sobą ani razu od owej nocy, gdym był w twojej komorze na Skog? Wkrótce potem sira Eirik ogłosił z ganku, że już jest poniedziałek. Nadeszły kobiety, aby zaprowadzić Krystynę do łoża. Była taka zmęczona, że nie usiłowała nawet opierać się, jakby dla przyzwoitości wypadało. Pozwoliła się wziąć pod ręce pani Aashildzie i Gyridzie ze Skog i wyprowadzić z sali. Drużbowie stanęli z płonącymi świecami i wyciągniętymi mieczami przy schodach; otoczyli kołem gromadę kobiet i odprowadzili Krystynę przez dziedziniec do domostwa nowożeńców. Kobiety zdjęły z Krystyny ślubny strój, jedną szatę po drugiej, i odłożyły ją na bok. Krystyna ujrzała wiszącą u stóp łoża fioletową aksamitną suknię, którą miała włożyć nazajutrz; leżał na niej kawał śnieżnobiałego, pięknie zwiniętego płótna. Był to czepek małżeński, który Erlend przywiózł dla niej; jutro miała upiąć w węzeł włosy i schować je pod płótno: wyglądało ono tak chłodno, świeżo i kojąco. Wreszcie stała przed ślubnym łożem, bosa, z gołymi ramionami, odziana jedynie w długą do kostek jedwabną żółtą koszulę. Koronę nałożono jej z powrotem na głowę; miał ją zdjąć oblubieniec, gdy zostaną sami. Ragnfrida położyła ręce na ramionach córki i pocałowała ją w policzek. Twarz i ręce matki były dziwnie zimne, ale zdawało się, że głębokie, tłumione łkanie rozsadza jej piersi. Potem odwinęła kapę i poleciła pannie młodej usiąść w łożu. Krystyna usiadła i oparła się o jedwabne poduszki, ułożone wysoko u wezgłowia; głowę jednak pod ciężarem korony musiała pochylić do przodu. Pani Aashilda okryła Krystynę do połowy, położyła jej ręce na jedwabnej kapie, a błyszczące włosy wyciągnęła i rozpostarła na piersiach i nagich ramionach. Mężczyźni wprowadzili pana młodego. Munan odpiął Erlendowi złoty pas z mieczem. Wieszając go nad łożem szepnął coś pannie młodej; Krystyna nie rozumiała, co mówił, ale starała się uśmiechnąć. Drużbowie rozluźnili ciężką jedwabną szatę Erlenda i ściągnęli mu ją przez głowę. Po czym Erlend usiadł na krześle z oparciem, oni zaś pomogli mu zdjąć ostrogi i buty. Tylko jeden raz odważyła się panna młoda podnieść wzrok i spojrzeć mu w oczy. Potem życzono im dobrej nocy. Izba opróżniła się z gości weselnych. Ostatni wyszedł Lavrans syn Björgulfa i zamknął za sobą drzwi izby nowożeńców. Erlend wstał, ściągnął spodnią odzież i rzucił na ławę. Stanął nad łożem, zdjął Krystynie koronę z głowy, wyjął jedwabne wstążki z jej włosów i położył wszystko na ławie. Potem wrócił i wszedł do łoża. Klęcząc obok niej na posłaniu objął jej głowę i przytulił do swojej nagiej, gorącej piersi, całując czerwony ślad pozostawiony przez złotą koronę. Krystyna zarzuciła mu ramiona na szyję i łkała głośno. W dzikiej radości poczuła: teraz oddalają się wszystkie widziadła i strachy – teraz, teraz pozostają znowu jedynie on i ona. Uniósł na chwilę jej głowę, spojrzał na nią i ręką przesunął po jej twarzy i ciele dziwnie porywczo i szorstko, jakby zrywał zasłonę. – Zapomnij – błagał usilnym szeptem – zapomnij o wszystkim, Krystyno, o wszystkim prócz tego, że jesteś moją żoną, a ja twoim mę żem. Uderzeniem ręki zgasił ostatnią z palących się świec, rzucił się w ciemności na łoże obok niej – i on łkał także: – Nigdy, nigdy podczas tych wszystkich lat nie wierzyłem, że doży jemy tego dnia. Na dziedzińcu hałas umilkł z wolna. Zmęczeni wczorajszą podróżą i oszołomieni piciem goście dla przyzwoitości kręcili się jeszcze przez chwilę, ale coraz ich więcej wymykało się i szukało miejsc przeznaczonych dla nich na spoczynek. Ragnfrida odprowadziła najdostojniejszych gości do przygotowanego dla nich posłania i życzyła im dobrej nocy. Pana domu, który winien był jej w tym pomóc, nigdzie nie widziała. Jeszcze tylko nieliczne grupki młodych ludzi, przeważnie czeladź, stały na ciemnym dziedzińcu, kiedy wreszcie wymknęła się i ona, by odszukać męża i zaprowadzić go do łoża. Widziała, że Lavrans pod koniec wieczora był mocno pijany. Wreszcie błąkając się w poszukiwaniu po ciemnym dziedzińcu, potknęła się o niego; leżał jak długi za łaźnią z twarzą w trawie. Macając po ciemku poznała go. Sądziła, że śpi, chwyciła go za ramiona i chciała podnieść z zimnej jak lód ziemi. Lecz Lavrans nie spał. – Czego chcesz? – spytał ochrypłym głosem. – Nie możesz tutaj pozostać – rzekła. Podparła go, chwiał się bowiem na nogach, drugą ręką wygładziła jego aksamitną szatę. – Już czas, byśmy udali się na spoczynek. – Wsunęła rękę pod jego ramię i prowadziła zataczającego się męża wzdłuż tylnej strony zabudowań z powrotem na dziedziniec. – Tyś nie podniosła oczu, Ragnfrido, gdyś siedziała w koronie w ślubnym łożu – rzekł jak poprzednio. – Nasza córka mniej była nieśmiała, wcale nie była nieśmiała, gdy patrzyła na swego narzeczonego. – Czekała wszak na niego siedem półroczy – szepnęła matka – musiała się tedy odważyć podnieść wzrok. – Niech mnie diabli porwą, jeśli oni czekali! – wybuchnął ojciec, a przerażona gospodyni usiłowała go uspokoić. Znajdowali się na wąskiej dróżce między ustępem a płotem. Lavrans uderzył zaciśniętą pięścią w belkę podtrzymującą ustęp. – Położyłem cię tutaj, kłodo, na hańbę i drwiny. Położyłem cię tutaj, aby cię zżerał gnój. Za karę, boś zabiła moją małą, słodką dziewczynkę. Powinienem był raczej umieścić cię nad moimi drzwiami i uczcić cię pięknymi rzeźbami i dziękować, gdyż ustrzegłaś ją przed sromotą i bó lem. Dzięki tobie zmarła moja UWhilda jako niewinne dziecko. Odwrócił się i zatoczył na płot. Z głową wtuloną w ramiona płakał niepowstrzymanie, głucho, żałośnie jęcząc. Żona objęła go. – Lavransie, Lavransie! – Ale nie mogła go uspokoić. Och, nigdy, przenigdy nie powinienem był dać jej temu człowiekowi. Niech mi Bóg będzie łaskaw. Wiedziałem o tym przez cały czas: on zniszczył jej młodość i niewinność. Nie wierzyłem w to, nie... jakżeż mógłbym w coś takiego wierzyć, gdy chodzi o Krystynę, ale przecież wiedziałem. Mimo to ona jest za dobra dla tego gnuśnego hultaja, który zmarnował siebie i ją. Gdyby ją uwiódł nawet dziesięć razy, nie powinienem był dać mu jej, aby jeszcze bardziej zniszczył jej życie i szczęście. – Cóż innego można było zrobić? – rzekła zmęczona matka. – Sam rozumiesz, należała już do niego. – Tak, naprawdę nie potrzebowałem sadzić się na taki przepych, aby dać Erlendowi to, co sobie sam już wziął – rzekł Lavrans. – To mi dopiero dzielnego człowieka dostała moja Krystyna. – Potrząsnął płotem, potem znowu zaczął szlochać. Ragnfridzie zdawało się, że nieco wytrzeźwiał, ale teraz oszołomienie wracało. Nie mogła go zaprowadzić tak spitego i zrozpaczonego do izby, gdzie mieli spać, było tam pełno gości. Rozejrzała się wkoło: tuż obok stała niewielka stodółka, w której przechowywali dobre siano dla koni aż do wiosny. Weszła do niej i rozejrzała się: nikogo nie było, zaprowadziła więc tutaj męża i zamknęła za sobą drzwi. Potem zgarnęła siano pod siebie i męża, a wierzchnimi szatami nakryła ich oboje. Lavrans od czasu do czasu płakał i mówił coś bez związku, nie mogła dopatrzyć się w tym sensu. Po chwili wzięła jego głowę na swe łono. – Mój drogi mężu, jeśli już tak wielką żywią ku sobie miłość, może wszystko pójdzie gładziej, niż sądzimy. Lavrans odpowiadał urywanymi słowami. Zdawał się być teraz przy-tomniejszy. – Czyż nie rozumiesz? Teraz on ma nad nią zupełną władzę – on, który sam nigdy nie miał się w garści. Ciężko jej będzie oprzeć mu się w czymkolwiek, a gdy będzie musiała to zrobić, będzie to dla niej bardzo bolesne... Moje biedne, biedne dziecko. Nie pojmuję omal, czemu Bóg nakłada na mnie tak ciężkie cierpienia. Przecież usilnie starałem się o to, by pełnić Jego wolę. Dlaczego zabrał nam nasze dzieci, Ragnfrido, jedno po drugim – najpierw naszych synów, potem małą Ulvhildę, a teraz tę, którą najbardziej umiłowałem, musiałem oddać, odartą ze czci, niegodnemu zaufania, nierozumnemu mężowi. Pozostaje nam jeszcze nasza najmłodsza, ale wydaje mi się nierozsądne cieszyć się nią, póki nie zobaczę, co się z nią stanie. Ragnfrida drżała jak liść. Mąż objął ją ramieniem. – Połóż się – prosił – może uda nam się zasnąć. – Z głową opartą o ramię żony leżał przez chwilę, wzdychał, wreszcie jednak zasną!. Było jeszcze zupełnie ciemno w stodole, gdy Ragnfrida znowu się poruszyła. Dziwiła się sama sobie, że mogła zasnąć. Powiodła ręką dokoła; Lavrans siedział wyprostowany, z dłońmi splecionymi na kolanach. – Już nie śpisz? – spytała zdziwiona. – Czyś przemarzł? – Nie – odparł ochrypłym głosem – ale nie mogłem na nowo zasnąć. – Czy myślisz o Krystynie? – spytała matka. – Może wszystko pójdzie lepiej, niż przypuszczamy, Lavransie – powtórzyła. – Tak, o niej myślę – odrzekł mąż. – Czy dziewicą, czy też kobietą, w każdym razie poszła w ślubne łoże z tym, którego kochała. To nie przytrafiło się ani mnie, ani tobie, moja ty biedna Ragnfrido. Kobieta wydała ciężkie, głuche westchnienie i rzuciła się na siano. Lavrans położył rękę na jej plecach. – Ale ja nie mogłem – rzekł gwałtownie i z boleścią – nie mo głem... być takim, jakim mnie chciałaś mieć, kiedyśmy byli młodzi. Nie jestem takim... Po chwili powiedziała Ragnfrida cicho i z płaczem: – Mimo to żyliśmy z sobą dobrze, Lavransie, przez te wszystkie lata. – Tak i ja sądziłem – odparł ponuro. Myśli cisnęły się i napierały na niego. Jedno nagie spojrzenie, które rzucili sobie oblubieńcy, dwa młode oblicza rozpromienione czerwoną łuną – wydało mu się to bezwstydem. Palił się ze wstydu, że to jego córka. Jeszcze wciąż widział te oczy. Z ślepą rozpaczą bronił się przeciw zdarciu zasłony, strzegącej w jego sercu czegoś, o czym wolał nie wiedzieć, że istnieje; bronił się przed własną żoną, gdy tego szukała. Nie mógł, powtarzał twardo w duchu. Do diabła, młodo go ożeniono, nie wybierał żony, ona była starsza od niego i nie pożądał jej; nie chciał się od niej uczyć miłości. Teraz jeszcze żar bił na niego, gdy sobie przypominał, że chciała doprowadzić do tego, aby ją kochał, kiedy on nie chciał od niej takiej miłości, że mu ofiarowywała to wszystko, o co nigdy nie prosił. Był dla niej dobrym mężem, w to wierzył. Okazywał jej wszelkie należne poważanie, pozostawiał jej pełną swobodę działania i pytał ją zawsze o radę. Był jej wierny i mieli z sobą sześcioro dzieci. Pragnął z nią żyć, ale tak, by nie łaknęła tego w jego sercu, czego sam nie chciał wyjawić. Żadnej kobiecie nie dał swej miłości... Ingunna, żona Karola na Bru. Lav-rans spłonął. Zawsze zatrzymywał się u nich w gościnie, ilekroć przejeżdżał doliną. Na pewno ani razu nie rozmawiał z nią w cztery oczy. Ale gdy ją widział, gdy tylko myślał o niej, czuł jakby świeży zapach pól na wiosnę. Teraz wiedział: mogło się zdarzyć i jemu... I on mógł kochać. Ale tak młodo go ożeniono i taki był nieśmiały. Tak więc stało się, że najlepiej czuł się w lesie albo w górach, tam, gdzie wszystko, co żyje, pragnie mieć wolną przestrzeń dokoła siebie, by móc uciekać, gdzie każde stworzenie z lękiem patrzy na wszystko obce, co się zakrada. Rok w rok nastaje dzień, że zwierzęta w lesie i w polu zapominają o swej nieśmiałości, że rzucają się na samiczkę. Jemu jednak żona została dana. I ofiarowała mu sama to wszystko, o co nigdy nie prosił. Ale w gnieździe były młode; one to były ową małą, ciepłą ostoją w puszczy, najdroższą, najsłodszą rozkoszą jego życia. Małe, jasne dziecięce główki pod jego dłońmi. Dano mu żonę, nie zapytawszy go prawie. Przyjaciele – miał wielu i nie miał żadnego. Wojna – to była radość, ale teraz wojen nie było; jego zbroja wisiała w narożnej izbie spichrza, mało co używana. Stał się chłopem. Ale miał córki. Wszystko, co przeżył, było mu miłe, bo przy tym o nie się troszczył, o te małe, delikatne istotki, które tulił w ramionach. Przypomniał sobie maleńkie ciałko dwuletniej Krystyny na swym ramieniu, jej miękkie włosy na swej twarzy, przypomniał sobie jej małe rączęta, którymi trzymała się go za pas, kiedy siedziała za nim na koniu, a jej wypukłe, twarde czoło uderzało o jego plecy. A teraz i ona miała owe gorące oczy, i ona dostała to, czego chciała. Siedziała tam w półcieniu, oparta o jedwabne poduszki łoża. W blasku świec była cała złota: złotą miała koronę i złotą koszulę, i złote włosy na nagich, złotych ramionach. Jej oczy nie były już nieśmiałe. Ojciec jęczał ze wstydu. A przecież serce mu krwawiło. Z powodu tych wszystkich rzeczy, które nigdy nie były mu dane. I z powodu żony u jego boku, której nic dać nie mógł. Chory ze współczucia chwycił po ciemku rękę żony. – Tak, i ja myślałem, że dobrze żyliśmy z sobą – powiedział. – My ślałem, żeś smutna z powodu naszych dzieci. Nigdy nie sądziłem, że to ja mogłem nie być dobrym małżonkiem dla ciebie. Ragnfrida trzęsła się jak w gorączce. – Byłeś zawsze dobrym mężem, Lavransie. – Hm – Lavrans siedział z głową opuszczoną na piersi. – Jednak byłoby ci może lepiej, gdybyś tak wyszła za mąż, jak nasza córka dzisiaj. Ragnfrida zerwała się, krzyknęła dziko i przeraźliwie. – Więc wiesz o tym! Jakim sposobem dowiedziałeś się? Jak dawno już wiesz? – Nie wiem, o czym mówisz – rzekł po chwili Lavrans, dziwnie zgnębiony. – Mówię o tym, że nie byłam dziewicą, kiedy zostałam twoją żoną – odparła Ragnfrida, a głos jej był jasny i ostry z rozpaczy. Po pewnym czasie Lavrans rzekł jak poprzednio: – O tym do dziś dnia nie wiedziałem. Ragnfrida leżała na sianie wstrząsana łkaniem. Gdy atak przeszedł, uniosła nieco głowę. Przez otwór w ścianie poczęło się sączyć słabe, szare światło. Mogła teraz widzieć męża: siedział bez ruchu, jak skamieniały, ramionami objąwszy kolana. – Lavransie, przemów do mnie-jęczała. – Cóż mam ci rzec? – spytał nie poruszając się. – Ach, nie wiem. Przeklnij mnie, bij mnie. – Na to już chyba za późno – odparł mąż; w głosie jego był jakby cień szyderczego śmiechu. Ragnfrida znowu zaczęła płakać. – Tak jest, nie dbałam wówczas o to, że cię oszukałam. Zdawało mi się, że mnie samą tak strasznie oszukano i dotknięto. Nikt mnie nie sza nował. Przyprowadzono ciebie. Widziałam cię wszak zaledwie trzy ra zy, zanim nas połączono. Zdawało mi się, że jesteś tylko chłopcem, taki byłeś różowy i biały, taki młody i dziecinny. – Byłem nim – rzekł Lavrans i głos jego zabrzmiał nieco dźwięczniej. – I dlatego sądziłem, że ty jako kobieta raczej będziesz się bała oszukiwać kogoś, kto był taki młody, że niczego nie podejrzewał. – Tak też później myślałam – rzekła z płaczem Ragnfrida – kie dym cię poznała. Wnet nadszedł czas, że oddałabym dwadzieścia razy moją duszę za to, bym mogła być wolna od grzechu wobec ciebie. Lavrans siedział bez ruchu, milczący; znów podjęła: – O nic nie pytasz? – Na co by się to teraz zdało! To jego orszak pogrzebowy spotkaliśmy na Feginsbrekka, kiedy nieśliśmy Ulvhildę do Nidaros? – Tak – rzekła Ragnfrida. – Musieliśmy ustąpić z drogi i zejść w bok na łąkę. Widziałam, jak niesiono jego zwłoki, za nim szli księża, mnisi i zbrojna czeladź. Słyszałam, że lekką miał śmierć, że umarł pojednany z Bogiem. I gdyśmy tak stali z noszami Ulvhildy pośrodku, modliłam się, aby moje grzechy i mój smutek zostały mu położone przed oczy w dzień sądu ostatecznego. – Tak, o toś się modliła – powiedział Lavrans; w jego głosie znowu zadźwięczało szyderstwo. – Nie wiesz wszystkiego – mówiła Ragnfrida zdrętwiała z rozpaczy. – Pamiętasz, w pierwszą zimę po naszym weselu przybył do nas na Skog... – Tak – odparł mąż. – Było to wówczas, kiedy twój ojciec Bjbrgulf leżał na śmiertelnym łożu. O, wtedy nikt mnie nie oszczędzał. Był pijany, gdy mnie po raz pierwszy wziął. Potem mówił, że mnie nigdy nie kochał, że mnie nie chce mieć, żebym zapomniała... Mój ojciec nie wiedział o niczym, on cię nie oszukał, tego możesz być pewien. Ale Trond – byliśmy wówczas najlepszymi przyjaciółmi – jemu się poskarżyłam. Chciał zmusić tego człowieka, by się ze mną ożenił, ale był zaledwie chłopięciem, zbito go. Potem radził mi, bym milczała i wzięła ciebie. Siedziała długą chwilę w milczeniu. – Kiedy przybył na Skog... Od tego czasu rok minął; nie myślałam już tak wiele o nim. Ale wówczas przybył, mówił, że żałuje, że pojąłby mnie za żonę, gdybym była wolna, że kocha mnie. Tak mówił. Bóg niech osądzi, czy rzekł prawdę. Gdy znów odjechał, nie ważyłam się wyjść nad fiord bojąc się grzechu, bojąc się o dziecko. A potem, potem zaczęłam cię tak strasznie kochać! – Krzyknęła to w najdzikszej męce. Mąż zwrócił szybko ku niej głowę. – Gdy się urodził Björgulf, zdawało mi się, że kocham go nad życie. Gdy leżał chory i walczył ze śmiercią, myślałam, że jeśli on zgaśnie, wtenczas i ja zgasnę. Ale nie modliłam się do Boga, by ratował życie tego chłopca. Lavrans milczał długo, po czym spytał ciężko: – Czy dlatego, że nie byłem jego ojcem? – Nie wiedziałam, czy ty nim jesteś – rzekła Ragnfrida truchlejąc. Długi czas siedzieli w śmiertelnej ciszy. Nagle wybuchnął: – Na miłość Boską, Ragnfrido, czemu mówisz mi o tym teraz? – Nie wiem. – Łamała ręce, aż palce trzeszczały w stawach. – Byś się mógł zemścić na mnie. Wypędź mnie z twego dworu. – Sądzisz, że to by mi pomogło. – Głos jego drżał szyderstwem. – Są jeszcze nasze córki – szepnął – Krystyna i ta mała. Ragnfrida siedziała chwilę w milczeniu. – Myślę o tym, jak osądzasz Erlenda syna Mikołaja – szepnęła. – Cóż więc dopiero musisz myśleć o mnie? Długi dreszcz przebiegł jego ciało, napięcie rozluźniło się nieco. – Ty przecież... my przecież... już prawie dwadzieścia siedem lat ży jemy z sobą. Nie jest to zatem to samo co z obcym człowiekiem. Pojmu ję, że ci było ciężko. Ragnfrida z łkaniem załamała się pod tymi słowami. Nie śmiała odszukać jego ręki. On zaś nie poruszył się, siedział cicho jak martwy. Płakała coraz głośniej; mąż siedział nieruchomo i patrzył na przenikające obok drzwi szare światło dnia. W końcu Ragnfrida leżała złamana, jak gdyby wypłakała już wszystkie łzy. Wtedy dotknął lekko jej ramienia. Znowu zaczęła płakać. – Czy przypominasz sobie – rzekła łkając – tego człowieka, który pewnego razu przyszedł do nas na Skog? Tego, który znał stare pieśni? Pa miętasz tę pieśń o zmarłym człowieku, który wraca z czyśćca i opowiada synowi, co tam widział? Słychać tam było hałas z najgłębszej otchłani piek ła, gdzie niewierne żony mielą ziemię na pokarm dla swych mężów; krwa we były kamienie, którymi mełły, i krwawe serca zwisały im z piersi. Lavrans nic nie odpowiedział. – O tych słowach musiałam myśleć przez te wszystkie lata – rzekła Ragnfrida. – W każdy dzień krwawiło moje serce-, gdyż w każdy dzień zdawało mi się, że mielę ci ziemię na pokarm. Lavrans sam nie wiedział, czemu tak odrzekł, jak to uczynił. Miał uczucie, że pierś jego jest pusta i zapadnięta, niby pierś człowieka, któremu wyjęto serce i płuca. Ciężko, z trudem położył dłoń na głowie żony i rzekł: – Skała musi być pierwej zmielona na pył, nim ziarno wzejdzie. Gdy chciała podnieść i ucałować jego rękę, cofnął ją gwałtownie. Potem spojrzał na żonę, wziął jej rękę, położył na swoim kolanie i skłonił na nią zimną, zdrętwiałą twarz. I tak pozostali, nie poruszając się ani nie mówiąc więcej do siebie.